JUTRO, JUTRO I ZNÓW JUTRO THOMAS CARL SWETERLITSCH przełożył Jerzy Malinowski Warszawa 2015 CZĘŚĆ I Waszyngton, DC Czytałem dziś gazety, o rany John L...
18 downloads
19 Views
1MB Size
JUTRO, JUTRO I ZNÓW JUTRO THOMAS CARL SWETERLITSCH
przełożył Jerzy Malinowski
Warszawa 2015
CZĘŚĆ I Waszyngton, DC
Czytałem dziś gazety, o rany John Lennon
23 sierpnia
Jej ciało leży przy Nine Mile Run, na wpół zagrzebane w rzecznym mule. Aktualna data: późny kwiecień. Deszcz musiał ją odsłonić. A może wezbrana po deszczu rzeka obmyła ją, nurt spłukał półmetrową warstwę pokrywającego ją mułu. Aktualny czas: osiemnasta czterdzieści cztery. Snopy słonecznego światła przedzierają się ukosem przez drzewa, rzucając cętkowane plamy na błotnistą polanę. Tam gdzie dociera słońce, woda jest omszale zielona, ale w cieniu ciemnobrązowa, prawie czarna. Myślę o ziemi tutaj, o historii tego miejsca, o tym, że zawsze było związane ze spalenizną – zbocza pagórków, a właściwie hałd poprzemysłowego żużlu, opadające stromo ku rzece, osuwiska wytopionych popiołów. Ale od tamtych czasów wszystko zostało zrekultywowane i zazielenione. Teraz to był park miejski. Zegar wskazuje dziewiętnastą trzydzieści jeden, robi się zbyt ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć, i muszę wyregulować filtry światła. Drzewa i ciało rozświetliło sztuczne i blade cyfrowe światło. Widzę teraz jej stopy, jak białe bulwy wyrastających z ziemi pieczarek. Zaznaczam położenie ciała. Zostawiam ją i w całkowitych ciemnościach ścieżką wśród drzew ruszam w drogę powrotną. Na parkingu u wylotu ścieżki cofam się do osiemnastej piętnaście, pół godziny przed znalezieniem ciała. Wieczór nabierze granatowego odcienia. Ruszam ścieżką wijącą się serpentynami między drzewami, potykam się o plątaninę korzeni i chwytam się cienkich gałązek jeżyn, żeby zachować równowagę. Już tu byłem. Szukam pod nogami śladów stóp albo walki, strzępów ubrania, czegokolwiek, ale nie znajduję nic konkretnego. Wreszcie natrafiam na białą bryłę jej ciała – zagięcie bladych pleców i burzę włosów zlepionych błotem, dużo ciemniejszych od miodowobrązowych, jakie znam z fotografii. Przyklękam obok niej. Przyglądam się uważnie, próbując odgadnąć, co się stało, próbując zrozumieć. O dziewiętnastej trzydzieści jeden robi się zbyt ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć. Wracam po swoich śladach. Na parkingu u wylotu ścieżki cofam się do osiemnastej piętnaście i noc ustępuje. Jej ciało jest tam, zagrzebane do połowy w błocie. Idę ścieżką, przyglądam się drzewom, szukając śladów jej bytności. Znajdę ją za mniej więcej dwadzieścia minut później.
7 października
Ludzie często pytają nas, jak umarli ich najbliżsi, oczekują jakichś nadzwyczajnych okoliczności, zastanawiają się, czy bardzo cierpieli. Przypomina mi się wtedy wiersz Audena Musée des Beaux Arts, ponieważ z rzadkimi wyjątkami śmierć, którą badamy, była banalna – ktoś jadł, otwierał okno albo włóczył się bez celu. Nic nadzwyczajnego, chociaż ci, którzy ocaleli, zwykle przypominają sobie, że był piękny dzień, prawdziwa złota jesień, niemal jeszcze lato. Koniec przyszedł szybko, to jedno można stwierdzić z całą pewnością. Nikt nie cierpiał, prócz tych, którzy przeżyli. Pięćset tysięcy ludzi zakończyło swój żywot w chwili oślepiającego rozbłysku. Cienie wydłużyły się, przybrały kształt czarnych jak węgiel plam, miasto zmieniło się w śnieżnobiały popiół i w jednej chwili wszystko znikło. Nie wdajemy się w szczegóły; jedyne, co mówimy, to że ich bliscy nie cierpieli, a śmierć zastała ich przy codziennych czynnościach. Tak właśnie było. Siódmy października… Dziesięć lat po końcu. Ostatni raz brałem browna we wtorek. Z grzeczności zadzwoniłem nawet do Kucenica, żeby powiedzieć, że złapałem jakiegoś wirusa i nie przyjdę, ale on poinformował mnie, że skończył mi się już limit chorobowego i urlopu, a kilku pozostałych archiwistów jest zmęczonych zastępowaniem mnie w pracy. Że obetną mi pensję i mogę mieć kłopoty. Były skargi, powiedział. Oddzwonił kilka minut później. Na wyświetlaczu pojawiło się jego zdjęcie profilowe ze śnieżnobiałą brodą i łagodnym spojrzeniem niebieskich oczu, wyraźnie widoczną pod rozwichrzonymi włosami siatką oplatających czaszkę srebrnych drucików Adware’a. Siedziałem już wtedy w kafejce Tryst, podłączony do ich wi-fi. Mój Adware jest tandetny i odświeża obraz z mikrosekundowym opóźnieniem. Wizerunek Kucenica zawisł przed moimi oczami jak przezrocze na tle menu kawiarni, zdjęć latte, Red Eye, mokki, wszystkich innych rodzajów kawy o delikatnym smaku, na tle paczek z kawą „Uczciwa konkurencja” i „Produkt organiczny”, stawał mi przed oczami, gdziekolwiek bym spojrzał. – Wszystko w porządku – zapewniłem go. – To zatoki, jak sądzę. Złapałem jakąś infekcję. – Badasz sprawę zabójstwa – zauważył.
– Jutro będzie już dobrze. – Powierzyłem ci sprawę możliwego oszustwa i zabójstwa – przypomniał mi. – Musimy przestrzegać procedur, trzeba napisać raport… – Ktoś majstrował przy jej zwłokach. Czuję się zakłopotany, rozmawiając o zwłokach w zatłoczonej kawiarni, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Siedzący przy sąsiednich stolikach ludzie zajęci są strumieniem generowanym przez ich własne Adware’y, rozmową z niewidzialnymi znajomymi albo pochylają nad kawą, pogrążeni w swoich fantazjach. – Sprawa numer 14502, Hannah Massey – odezwał się Kucenic. – Napisałeś, że jej obraz w Archiwum jest zmanipulowany. – Ten, kto próbował zatuszować morderstwo, zrobił to nieudolnie – odparłem. – Każda próba manipulacji w Archiwum jest jak odcisk palca, ale trzeba go porównać z milionami innych odcisków, wyjaśnienie całej sprawy zajmie trochę czasu. – Pracujesz ponad siły – stwierdził Kucenic. – Wiem, że jest ci teraz ciężko, i współczuję ci, naprawdę, ale muszę wiedzieć, czy jesteś w stanie przygotować już raport. Minęło kilka miesięcy, odkąd ją znalazłeś. Pora zamknąć sprawę. Potrzebujesz pomocy? Może przydałaby ci się dłuższa przerwa w pracy? Przydzielimy twoje zadania komuś innemu… – Nie potrzebuję urlopu – odpowiedziałem. – Nie wysiedziałbym na urlopie. – A co mówi twój lekarz? – Daruj sobie osobiste wycieczki. – Masz ciężką pracę – ustąpił nieco. – Zawsze jesteś bardzo skrupulatny, ale tym razem w twojej relacji są luki. Istotne luki. Co z rodzicami ofiary? Z jej przyjaciółmi? Nie ustaliłeś nawet, co robiła w ostatnich godzinach życia. – Nie ma na razie ostatnich godzin – odpowiedziałem. – Dotarłem do momentu jej zniknięcia, ale to nie wtedy zginęła. Była na uczelni, na wykładzie z psychologii o interakcji człowiek–komputer. Po zajęciach przeszła przez miasteczko uniwersyteckie i zeszła na dolny poziom parkingu przy Piątej Alei, na skrzyżowaniu z Moorewood Avenue. Tam nie było monitoringu. Wtedy ją porwano. Zmniejszyłem obraz Kucenica i zerknąłem na swoją kawę. Na powierzchni wyświetliła się informacja o jej wartości odżywczej. W Archiwum jest luka od chwili wejścia na parking do odnalezienia jej ciała nad rzeką. Kamery zostały zainstalowane na parkingu kilka tygodni po jej
zniknięciu. Jest mnóstwo zapisów z dolnego poziomu, widać na nich ochroniarzy robiących obchód na wózkach golfowych, ale wszystkie są późniejsze. – Musimy zawęzić zakres twojej pracy. Firma ubezpieczeniowa chce wiedzieć, jak umarła – powiedział Kucenic. – Potrzebny im dokument z przyczyną śmierci, to wszystko. Jednostronicowy raport. A kiedy uzyskamy pewność, że mamy do czynienia z zabójstwem, będę musiał zgłosić to FBI. Jeśli nie postąpimy w odpowiedni sposób, mogą z tego wyniknąć konsekwencje prawne. Musimy się trzymać ich zasad. Nie może być tak, że całymi tygodniami nie mam od ciebie wiadomości… – To ja znalazłem jej ciało – odezwałem się, myśląc o wiosennych deszczach, które wypłukały jej płytki grób. – Nikt inny nie będzie… – Posłuchaj, Dominic – przerwał mi. – Jeśli chcesz się tym dalej zajmować, to musisz spojrzeć na sprawę w szerszym kontekście. Nie możesz ograniczyć się do tego jednego dochodzenia i przestać myśleć o czymkolwiek innym. Musisz zrozumieć, że kiedy spotkam się z firmą ubezpieczeniową, jej przedstawiciele będą zachwyceni twoim odkryciem, pracą, którą wykonałeś, ale ich pierwsze pytanie będzie brzmiało: „Dlaczego nie powiecie, jak zginęła?”. Taka informacja ma dla nich wymierną wartość, a ich interesują pieniądze, a nie jakaś dziewczyna. Musisz myśleć tak jak oni, jeśli chcesz być skuteczny. – Ich nie obchodzi, kto ją zabił, tylko to, że została zamordowana, zgadza się? – odezwałem się. – Mam ją tak zostawić? Nie mogę tego zrobić, Kucenic. Od kilku tygodni, kiedy zamykam oczy, widzę ją… – Te wszystkie obrazy nie są realne. Jeśli nie będziesz ostrożny, możesz łatwo zapomnieć, że to wszystko nie jest realne. Wciąż patrzysz na umierających ludzi, a to może mieć na ciebie zły wpływ. Nie będę miał pretensji, jeśli masz dość, jeśli nie możesz dłużej tego robić. – Co to znaczy „zapomnieć, że to nie jest realne”? To było realne! – Posiedź nad tym kilka godzin – poprosił Kucenic. – Po południu muszę mieć jakieś informacje. – Dobrze, dobrze – odpowiedziałem, ale tego popołudnia i tak dałem sobie spokój. Zaszyłem się w bibliotece Mt. Pleasant, w wygodnym fotelu niewidocznym dla bibliotekarzy w dziale dokumentów rządowych, i podłączyłem się do sieci. Nareszcie byłem sam, nikt mi nie przeszkadzał. Brown sugar pomaga w badaniach. Jest pakowany w listki, jak lekarstwa, ma kształt szarobrązowego siedmiokąta. Połknąłem jedną tabletkę bez popijania. Zamknąłem oczy. Poczułem słodycz, oddech stał się głębszy.
Załadowałem Miasto. I byłem z żoną. Całe dziesięć godzin, jeśli nie więcej, byłem z nią. Bibliotekarze wyrzucili mnie, kiedy nadeszła pora zamknięcia. Noc przespałem na parkingu, na wpół skryty za żywopłotem. Kiedy się obudziłem, wciąż byłem połączony z siecią, ale wylogowany z Miasta – rano króluje tam hałaśliwy program Amatorki za kasę i puszczany w kółko czwarty sezon serialu Szansa w piekle, a także płatna Kamera podglądaczy i Prawdziwi swingersi z Waszyngtonu oraz konkursy z nagrodami, jeśli podzielę się swoją opinią, która z zamordowanych w ostatnim Trupie tygodnia była gorętsza, blondynka czy ruda. Pokazują martwe ciała nastolatek. Oglądaj i głosuj, oglądaj… Doktor Simka zdiagnozował u mnie silną depresję, uzależnienie od środków odurzających i wtórny zespół stresu pourazowego. Przepisał mi zoloft i zasugerował, żebym więcej ćwiczył. Uważa, że bieganie po parku Rock Creek, kiedy jest ładna pogoda, albo udział w półmaratonie narodowym oczyści moją krew z toksyn. Martwi go, że przybieram na wadze. – Może powinniśmy spróbować razem zrzucić kilka kilogramów – powiedziałem mu, ale on tylko się śmieje i poklepuje po brzuchu. Gabinet Simki znajduje się w dzielnicy Kalorama, niedaleko Dwudziestej Pierwszej i Florida Avenue, w budynku z jasnoczerwonymi drzwiami. W poczekalni stoją własnoręcznie przez niego wykonane meble – ciemnowiśniowe krzesła w stylu misyjnym, stolik na gazety, regał pełen pierwszych wydań prac Lacana. Po godzinnej wizycie czuję się, jakbym oddawał w zastaw uszkodzone przedmioty, a mój przypadek z pewnością popsuje doktorowi statystyki wyleczeń. Wspominam mu o tym, kiedy wypełnia papiery dla ubezpieczyciela, ale on się tylko uśmiecha, kiwa głową, gładzi sumiaste wąsy i mówi: – Liczy się wygrana, a nie jej styl. Nauczyłem się ufać doktorowi Simce. Rozmawiałem z nim o Theresie, o swoich wspomnieniach. Dyskutujemy o czasie, który spędzam z nią w Archiwum. Próbujemy ustalić jakieś limity, granice, próbujemy określić cele. Simka nie wierzy w terapię wirtualną rzeczywistością, woli bezpośredni kontakt z pacjentem, kładę się więc na skórzanej kozetce i rozmawiam z nim – o wszystkim, absolutnie o wszystkim, co przyjdzie mi do głowy, dzielę się każdą myślą, od której pragnę się uwolnić. Rozmawiamy o mojej pracy u Kucenica, o przeszukiwaniu archiwów. Te informacje są poufne, a mimo to zwierzam się Simce. Opowiedziałem mu o sprawie numer 14502, o kobiecie, której zwłoki znalazłem.
– Powstał spór prawny – powiedziałem mu. – Jej siostra z Akron wystąpiła z roszczeniem o odszkodowanie za śmierć kobiety i trojga dzieci, ale ubezpieczyciel, firma State Farm, zakwestionowała roszczenie, utrzymując, że tylko dwoje dzieci tej kobiety zginęło w wyniku wybuchu bomby. – I skontaktowano się z waszą firmą, żeby potwierdzić ich śmierć – dopowiedział Simka. – Kucenic dostał tę sprawę w wyniku przetargu i zlecił ją mnie. Mieliśmy znaleźć dowody na podtrzymanie stanowiska State Farm, a gdyby się okazało, że cała trójka dzieci zginęła podczas wybuchu, zaproponować ugodę. – Tak czy owak, szukacie martwego dziecka.. – Pierwsze martwe dziecko znalazłem bez trudu – ciągnąłem. – Chłopak zginął w szkole Harrison Middle School. Było tam mnóstwo kamer, mnóstwo materiału, z którego udało się zrekonstruować jego życie. Byłem z nim w klasie, kiedy umierał, zaznaczyłem chwilę, w której pojawił się błysk, chwilę, w której spłonął. Drugi dzieciak miał tylko kilka miesięcy. Też chłopiec. Spędziłem wiele godzin w domu z jego matką. Niemal każdego popołudnia oglądała teleturniej Dobra cena, a dziecko płakało w kojcu. Czasem brałem go na ręce, żeby się uspokoił. Sam nie wiem dlaczego, wiedziałem przecież, że to nie ma żadnego znaczenia, że chłopiec już od dawna nie żyje, a jego płacz to tylko odtworzone nagranie z kamery internetowej. Mimo to trzymałem go na rękach i śpiewałem, póki się nie uspokoił, ale gdy tylko go kładłem, następował reset i znów płakał. Umarł, płacząc w kojcu. Każde dziecko wymagało oddzielnego raportu. – A trzecie? – zapytał Simka. – Hannah. Miała dziewiętnaście lat. Ktoś majstrował w Archiwum, spore kawałki jej życia zostały usunięte. State Farm zauważyło braki, kiedy ich specjaliści rozpatrywali roszczenie, ale nie potrafili jej odnaleźć. – A wam się udało? – Ja szukam do skutku, to wszystko. State Farm nie ma dość ludzi. Kiedy coś zostanie usunięte z Archiwum, generuje się raport błędu, ponieważ nie zgadzają się kody. Jeśli zakreśli się ramy czasowe, można wydrukować tysiące stron takich raportów, a potem ślęczeć nad nimi, próbując naprawić błędy. Sprytny haker zamienia to, co usunął, czymś innym, podobnym. Jeśli jest się ostrożnym, można usunąć jakąś rzecz i zastąpić ją falsyfikatem, nie generując raportu o błędzie. Ale ten, kto usunął Hannah, był albo niedouczony, albo nieostrożny. Udało mi się zrekonstruować jej życie, choć
zajęło to sporo czasu. To przypomina tropienie rannego dzika, kiedy padnie gdzieś w zaroślach. – Gdzie ją znalazłeś? – zapytał Simka. – W rzece, na wpół zagrzebaną w mule niedaleko tych zrekultywowanych hałd żużlu, Nine Mile Run. Na nagraniu zrobionym przez naukowców z Wydziału Ochrony Środowiska uniwersytetu Carnegie Mellon. Deszcz wypłukał muł, którym przykryto zwłoki. Ten, kto usunął ją z Archiwum, nie pomyślał o usunięciu nagrań z repotytorium akademickiego JSTOR albo nie wiedział, że te nagrania stanowią teraz część Archiwum. Niestety, kiedy ją znalazłem, była już bardzo spuchnięta. Trudno nawet rozpoznać… – Wygląda na to, że bardzo przejąłeś się jej śmiercią. A przecież to dla ciebie chleb powszedni. – Spodobałaby ci się – wyjaśniłem. – Była na ostatnim roku psychologii. Grała też w trupie teatralnej Scotch’n’Soda. Faceci się za nią oglądali, tryskała energią. A kiedy znalazłem ciało, trudno było ją rozpoznać. Kilka minut nagrania czegoś białego wystającego z mułu, kawałek pleców i stopa. Musiałem to sprawdzić w raportach błędów. Niemal każdy zgon jest kwestionowany, niemal każda utrata mienia kończy się roszczeniem. Toczą się procesy sądowe o miliardy dolarów odszkodowań. Moje poszukiwania to przeważnie buchalteria, ale powiedziałem Simce, że ta trójka dzieciaków nie daje mi spać spokojnie. Simka słuchał uważnie – zawsze słucha tego, co mam mu do powiedzenia, jakby to były najważniejsze wiadomości. Powiedziałem mu, że odtwarzam śmierć tych dzieci tak często, że sam już nie wiem, czy oglądam to w Archiwum, czy może po prostu dobrze zapamiętałem to, co widziałem. Proszę go, żeby pomógł mi przestać pamiętać. Simka robi notatki. Nie przerywa zbyt wieloma pytaniami. Pozwala mówić. A kiedy to on mówi, wciąż pyta o Beatlesów, o to, co znaczy określona piosenka. – Beatlesi brali LSD i łykali psychotropy w czasie pisania swoich utworów – mówię mu – więc ty, jako specjalista chorób psychicznych, potrafisz lepiej zinterpretować ich teksty niż ja. – To prawda, ale mogę pominąć pewne dosłowności, które ty potrafisz znajdować. Wiesz, że lepiej zrozumiałem Baudelaire’a dzięki rozmowie z tobą niż dzięki komputerowym aplikacjom? Więc może spróbujemy razem dojść, o co chodzi w Abbey Road? Simka uważa, że powinienem prowadzić dziennik. Po prostu zapisać datę u góry strony i stamtąd zacząć. Pisać, co mi przyjdzie do głowy, to powinno pomóc. Postawił mi ultimatum – muszę przynajmniej spróbować prowadzić
dziennik, bo w przeciwnym razie on nie podpisze moich dokumentów dla kasy chorych. Nie wierzę w te groźby, ale i tak kupił notatnik – to chyba prawdziwy papier – i dał mi go w prezencie wraz z instrukcją Intensywna metoda terapii Progoffa. Mówi, że powinienem pisać odręcznie, że to pomoże mi się skoncentrować, a wszelkie dyktafony nie działają tak kojąco jak pismo. Simka ma holistyczne podejście – uważa, że klocki do budowy zdrowego, produktywnego stylu życia są już we mnie, muszę się tylko nauczyć na nowo je poukładać. Proponuje, żebym słuchał muzyki klasycznej, która poprawi moją zdolność koncentracji. Strumieniowa komunikacja rozbija naszą świadomość, mówi. Spróbuj posłuchać uważnie Johna Adamsa. Przynajmniej przez dwadzieścia minut, bez przerwy. Nuci melodie, którą Adware rozpoznaje w końcu jako Grand Pianola Music – kliknij, żeby dodać do biblioteki iTunes. Co wieczór łykam zoloft, ale i tak budzi mnie myśl o żonie. O czwartej, o szóstej. Z radiobudzika płynie Hot 99,5, gówniany pop, a ja leżę ogłuszony i słucham, marząc, żeby moje łóżko było lejem krasowym i żebym w końcu umarł. Radiobudzik gra aż do wieczora, kiedy wreszcie przełamuję się, żeby go wyłączyć, zanim zdobędę się na położenie do łóżka. Dogadzam sobie ciasteczkami Pop Tarts, Mrs. Fields i innymi. W piątek późnym popołudniem wpadła Danika, żeby sprawdzić, jak się czuję, i przekonała się, że moje śniadanie składa się z pudełka ho-hos i kawy. Nic dziwnego, że cały czas chorujesz, powiedziała, a jej oddech był mieszaniną espresso, papierosów i żutych przez nią namiętnie jagodowych cukierków Coolsa. Kilka lat wcześniej Simka zakończył sesję słowami: „Dominic, ryba psuje się od głowy” . Zalecił, żebym na nowo odkrył zalety higieny osobistej. Że nieważne, jak źle się czuję; będę czuł się gorzej, jeśli nie wezmę prysznica. Więc biorę prysznic – i to pomaga. Golę się każdego ranka. Długimi pociągnięciami brzytwy po szyi, brodzie i czaszce. Są tam siniaki – czarne i fioletowe plamy. Zdobią moją głowę, przypominają labirynt, a właściwie mapę drogową jakiegoś obcego miasta, fałdy Adware’a. Patrzę w lustro i podążam wzrokiem za liniami drutów, jakby mogły mnie dokądś zaprowadzić – do innego miejsca niż to, w którym się naprawdę znajduję. Simka mówi, żebym znalazł sobie jakieś wygodne miejsce do pisania. Opowiedział mi o gabinecie w swoim domu, w Maryland, z dębowym biurkiem i panoramicznym oknem wychodzącym na las z tyłu domu. Ja mieszkam w kamienicy, ale jest tu balkon ze schodami pożarowymi, z widokiem na okoliczne dachy i znajdujące się na nich agregaty
klimatyzatorów. Jest chłodno. Rośliny doniczkowe wystawione na sąsiednich balkonach zwiędły już kilka tygodni temu, kiedy przyszły pierwsze przymrozki, ale wciąż tam stoją, kruche i zbrązowiałe. Sączę kawę opatulony w szlafrok, w spodniach od dresu i bluzie z kapturem oraz grubych skarpetach. Wschodzące słońce różowi niebo – jest pięknie. I cicho. Wi-fi jest w cenie czynszu, a właściwie powinno być, bo router jest od trzech lat uszkodzony. Słyszę kliknięcie za każdym razem, kiedy mój Adware próbuje się połączyć – towarzyszy temu lekki ucisk za prawym uchem – i muszę lekceważyć powtarzane ciągle ostrzeżenia o słabym sygnale, mimo że nigdy nie prosiłem o dawanie takich ostrzeżeń. Co pięć minut słyszę klik i widzę obracającą się ikonę sygnalizującą poszukiwanie sieci, a dodatkowo ostrzeżenie o słabym sygnale. Zlekceważ, mówię. Pięć minut później kolejne kliknięcie. I tak w kółko. Oto jest: Jeden dzień z życia. Dziennik dla doktora Simki. Theresa. Theresa Marie. Samo napisanie jej imienia jest jak drapanie się po amputowanej kończynie. Jeżdżę autobusem, ponieważ swojego volkswagena sprzedałem kilka lat temu. Miejsca siedzące z tyłu są zajęte, więc siadam za kierowcą obok podrapanej szklanej gabloty z naprzemiennie pojawiającymi się reklamami tabletek aborcyjnych, programu pomocy rodzinom z uzależnionymi dziećmi i witryny YouPorn. Bliżej Dupont Circle mój Adware łączy się samoczynnie z wifi.dc.gov i strumień informacji wywołuje mrowienie czaszki. Kilka sekund później przekaz zanika, za to pojawiają się gówniane reklamy jakichś przeważnie darmowych aplikacji. Kiedy zwracam uwagę na jedną z nich, reklama zapętla się, pozostałe znikają, a mój profil zapełnia się taką liczbą wyskakujących okienek, że po chwili przestaję odróżniać jedne od drugich. Pośrodku autobusu wirują informacje GPS, plany tras komunikacji miejskiej i metra. Wszystko to pewnie w czasie rzeczywistym, ale rozkład mojego autobusu rozsynchronizował się już jakieś pół godziny temu i informuje o nieistniejącym kursie do Silver Spring. Pasażer w drugim końcu pojazdu siedzi wpatrzony w sufit i chichocze – zaabsorbowany strumieniem nie zauważył, że oślinił sobie cały przód płaszcza. Rozsyła masowo propozycje nawiązania przyjaźni, ale mój profil społecznościowy jest zablokowany i nikt mnie nie niepokoi. Siedzę zwrócony do okna i skupiam uwagę na nagłówku informacji Kanału 4: KUP AMERYKĘ!!! PIEPRZ AMERYKĘ!!! SPRZEDAJ AMERYKĘ!!!
News o ujawnionej właśnie sekstaśmie pani prezydent Meecham przyćmiewa wspomnienie o dziesiątej rocznicy tragedii w Pittsburghu. PREZYDENT MEECHAM PUSZCZAŁA SIĘ W AKADEMIKU! MEECH POKAZUJE SWOJĄ BRZOSKWINKĘ! OGLĄDAJ, JAK CIĄGNIE DRUTA NA IMPREZIE! OGLĄDAJ, JAK ZASPOKAJA ORALNIE SWOJĄ BLOND PRZYJACIÓŁKĘ! Zaczyna boleć mnie głowa od nadmiaru newsów i reklam dobijających się do mojego zdezelowanego Adware’a, gówna kupionego kilka lat temu na aukcji internetowej od jakiegoś smarkacza z University of Maryland, który zdążył już wcześniej spalić w nim kilka obwodów i nie był łaskaw mnie o tym uprzedzić. Hilfiger, Sergio Tacchini, Nokia, Puma. Pośrodku autobusu klęczy prezydent Meecham z czasów, kiedy była miss nastolatek Pensylwanii. „Autentyczne nagranie”, podkreśla Kanał 4, „żaden fotomontaż”. Prezydent pieści swoje ciało, a gadające głowy komentują: „Amerykanie mieli wybór pomiędzy miłością a zepsuciem i jednomyślnie wybrali zepsucie”. I tylko w Al-Jazeera America Pittsburgh pozostaje tematem dnia. Stacja pokazuje obraz satelitarny z pierwszego słonecznego dnia po tragedii, obraz spalonej ziemi niczym czarna zajęcza warga na ustach Appalachów. Gavril mieszka w Ivy City, w odnowionym lofcie na rogu Fenwick i Okie. W najbliższej okolicy pełno jest magazynów i opuszczonych czynszówek, na rogu jest Starbucks, niedaleko restauracja Cosi. Budynek, w którym mieszka Gavril, jest pomazany graffiti i oblepiony plakatami informującymi o dawno nieaktualnych koncertach Qafqi, fotokopiami zdjęć atomowego grzyba nad Pittsburghiem, ofertami seksu z męskimi modelami, tanimi sekswycieczkami i hotelami na godziny sieci Love Hotels. Ktoś napisał sprayem: „Kto ginie w imię Allaha, jest męczennikiem”. BBC America puszcza w kółko pieśń My Country ‘Tis of Thee i zdjęcia lotnicze Pittsburgha kiedyś i dzisiaj: radioaktywne chaszcze i czarne zgliszcza, ale zdezelowany, nielicencjonowany system zabezpieczeń w moim Adwarze co chwila zrywa strumień i ładuje go od nowa. Czy dziś jesteśmy bezpieczniejsi niż dziesięć lat temu? Dzwonię do drzwi. – Kto je to? – Dominic. – Chwileczkę. Zawsze kiedy tu przychodzę, w mieszkaniu pełno jest dziewczyn i jakichś obiboków, poetów, których już wcześniej widywałem, polityków szukających kokainy, leżących na kanapach, spitych do nieprzytomności
modeli, czekających nie wiadomo na co wydawców i biznesmenów, robiących sobie w kuchni kanapki aktorów. Cholera wie, kim są ci wszyscy ludzie, a ten dom to rodzaj salonu towarzyskiego i nigdy nie ma tam gdzie usiąść. Kuzyn Gav jest wnukiem siostry mojej babki. Dorastał w Pradze i w siedemnastym roku życia został sławnym artystą. Kiedy jego prace pojawiły się na targach sztuki Art Basel, porzucił college, ale po wydarzeniach w Pittsburghu stracił impet i przyjechał do mnie do Stanów. Kochałem go za to, kochałem go za wszystko. Po przyjeździe tutaj porzucił sztukę i zaczął zarabiać jako wolny strzelec – został fotografem i zajmował się pornomodą. Dobrze sobie radził. Drzwi otwiera jedna z kobiet Gavrila – tym razem smukła blondynka niemal mojego wzrostu, o skórze bladej, prawie przezroczystej. Ile ma lat? Dwadzieścia? Dwadzieścia jeden? Ma na sobie przewiązany w pasie jak sukienka przepastny sweter z napisem „Manchester United” i nic poza tym. Przez cienki materiał wyraźnie prześwitują ciemne spodki brodawek sutkowych. – Co jest, kurwa? – odzywa się na powitanie. – Jesteś Angielką – zauważam, a ona przewraca oczami. Jej profil jest ewidentnie fałszywy – Twiggy, głosi, urodzona 19 września 1949 roku. Zawód: informatyk. Ale informacja o tym, że sponsoruje ją American Apparel, jest prawdziwa, wyświetla się na jej profilu zastrzeżoną prawami autorskimi czcionką. – Zadałam ci pytanie – mówi. – Co jest, kurwa, z tym Frostem? – Ty musisz być tą poetką. Gav wspominał, że będziesz u niego. – On twierdzi, że czyta Frosta w poszukiwaniu inspiracji do katalogu dla Anthropologie. Ja mu tłumaczyłam, że jeśli szuka sielskich obrazków, to Wordsworth jest lepszy od Frosta, a ty kazałeś mu czytać nie to co trzeba. – Wordsworth? Chryste, nie deprecjonuj go tak. Jesteś studentką? – W Georgetown – wyjaśnia. – Kobieca poezja połowy dwudziestego wieku. Jestem fanką Sylvii Plath. – Zamykam oczy i cały świat umiera – recytuję – gdy podnoszę powieki, rodzi się ponownie. – Gavril czuł, że mnie polubisz. Niekończąca się impreza tego ranka jest raczej skromna, tylko jakaś czwórka gra w karty przy kuchennym stole, paląc papierosy i jedząc jajka. Twiggy wraca do drugiej młodej kobiety, brunetki, odtwarzającej w trójwymiarze grę z Mikiem Tysonem. Meble są dosunięte do ścian, na środku pokoju radośnie podskakuje Tyson. Brunetka jest ubrana w obcisłe
legginsy i grube skarpety do ud. Śmiesznie wymachuje nogami i rękami. Ma szczupłą, tyczkowatą figurę modelki i przypomina kobiecy szkielet niezdarnie atakujący boksera wśród napadów śmiechu. – Jesteś do niczego – odzywa się Twiggy, szykując się do starcia z Tysonem. – Musisz uchylić się przed hakiem. W moim polu widzenia unoszą się gadające głowy z BBC America: „Egzekucje po procesach o terroryzm, w wyniku podpisu złożonego przez Meecham, spadają głowy tysięcy, tysięcy dżihadystów…”. Gavril jest w sypialni z tyłu domu, w pokoju, który nazywa swoją ciemnią, chociaż niczego w nim nie wywołuje, ponieważ woli cyfrowe zdjęcia z iMaca od odbitek i hologramów. Ściany udekorowane są wielkimi odbitkami jego statycznych fotografii przedstawiającymi napotkane na ulicy młode kobiety, nieprawdopodobnie piękne w jego ujęciach, jak z okładki. Gavril jest w dresie i uśmiecha się na mój widok. Dowcipniś, ściska mnie, a potem wystawia pięść do żółwika. Ja nie trafiam, a on się śmieje. Pokój pachnie tak jak on – jabłkowym head&shoulders i old spice’em. W opróżnionym kubku po kawie tlą się papierosy. Kiedy przyjechał do Stanów, był żylasty, ale teraz przytył na dobrym jedzeniu i zmężniał dzięki grze w piłkę nożną i seksowi. Chodzi tylko w piżamie albo dresie – nigdy nie widziałem go w innym stroju. – John Dominic – wita mnie. – Gav. – Co jest? Włączyłeś tłumacza? Rozumiesz, co mówię? – Włączyłem. – Aplikacja dobrze sobie radzi, kiedy Gavril mówi po czesku, ale wszystko to przypomina dubbingowany film. – Chcę się nauczyć angielskiego, żeby szukać inspiracji, żeby czytać Roberta Frosta w oryginale. – Przecież uczę cię Frosta… – Ja oczekuję drzew i ośnieżonych lasów, takich różnych bzdur, a co słyszę? Jakiś dzieciak obcina sobie piłą pieprzoną rękę i nikogo to nie obchodzi… – Zabierają go do lekarza – wyjaśniam. – Na litość boską – przerywa mi Gavril. – Ja chcę koni i drzew, ośnieżonych pól i stodół, całego tego gówna… – Przystawać pod lasem w śnieżny wieczór? – Właśnie, na drodze niewybranej – podchwytuje, a w polu mojego widzenia migocze spam poets.org: „Darmowa ocena zdolności kredytowej! ZA DARMO! ZA DARMO! ZA DARMO!”.
– Dojdziemy do tego. Jak tam sprawy? – Sprawy – mówi – mają się dobrze. Słuchaj, jeśli potrzebujesz pracy, mogę ci dać jakiś tekst do adiustacji. – Świetnie – odpowiadam. – Prześlij mailem. – Wyślę ci też namiary na Twiggy – dodaje. – Co o niej myślisz? Powiesz mi później, co o niej myślisz. – O Twiggy? Chryste, Gav… – Słuchaj – ciągnie mój kuzyn. – Przygotowywałem w Nowej Anglii zimowy katalog dla Anthropologie, kiedy ni stąd, ni zowąd zgłasza się do mnie American Apparel. Mówią, że mają pilną robotę, jakąś tworzoną w ostatniej chwili interaktywną kampanię, a ich fotograf, facet, o którym w życiu nie słyszałem, wycofał się i oni chcą wiedzieć, czy podjąłbym się tej pracy. Zaproponowali mi dwa razy więcej, niż zwykle biorę, więc odpowiedziałem, że jasne, podejmę się. Jedynym warunkiem było to, że muszę wykorzystać dziewczyny, które oni podeślą. Chcieli mieć amatorki, a Twiggy wygrała internetowy konkurs „Prawdziwa dziewczyna z sąsiedztwa”. Powiesz mi, co o niej sądzisz, dobrze? Figurę ma jak ta lala – dwadzieścia jeden lat, sterczące cycki. Naprawdę ma na imię Vivian i pochodzi z Anglii. Tak, mój kuzynie, to jest robota dla ciebie. Zostaniesz łowcą talentów. – Nie, nie. To nie dla mnie. – Załatwię ci tę robotę, Dominic. To wyleczy cię z depresji lepiej niż ta twoja pieprzona terapia. Skontaktuję cię z agencją. Wyślą cię do Islandii czy Brazylii i jedyne, co będziesz musiał robić, to… Potrafisz się przecież posługiwać aparatem, prawda? W Adwarze pojawia się portal Anthropologie i American Apparel. Młode kobiety wśród kwiatów w podparyskich wioskach, w opuszczonych stodołach – letni katalog Anthropologie jest tak rajski, że prawie zapominam, gdzie jestem i kim jestem. Odliczam dziesięć banknotów i kładę je na biurku. Gavril liczy, chowa pieniądze do kieszeni i wręcza mi listek brown sugar. Robimy to jakby mimochodem, bez słów. – I co myślisz? – powtarza. – Powiedz mi coś na temat Twiggy. Mówiła mi, że chce poznać jakichś poetów, a ja wspomniałem, że ty jesteś najlepszym, jakiego znam. Jest zainteresowana… – Obawiam się, że ja nie jestem. – Tamto w Pittsburghu zdarzyło się dziesięć lat temu – tłumaczy mi Gavril. – To cała wieczność, kuzynie. Wciąż wspominasz Pittsburgh, a powinieneś zapomnieć. Potrzebujesz odmiany. Jeśli chcesz, możesz mnie
zastępować, kiedy będę robił zdjęcia tym dwóm dziewczynom. Sfilmuję cię z nimi w trójkącie. – Jak się czuje ciotka? – pytam go. – Mówię poważnie, Dominic. Musisz oczyścić swój umysł. Nauczyć się czerpać radość z życia. Jeszcze nie jest za późno. – Nie potrafię – odpowiadam. – Nie potrafię… A ciotka miewa się dobrze. Martwi się o ciebie. Pokazałem jej twoje zdjęcie i powiedziała, że wyglądasz jakby pożarł cię niedźwiedź. Niedźwiedź, Dominic. Chciałaby, żebyś zrobił sobie wolne, spędził trochę czasu u niej, w Domažlicach. Odpoczął. Tęskni za swoim siostrzeńcem. – Odwiedzę ją – obiecuję. – Może wyjazd na jakiś czas na wieś to dobry pomysł. Oderwać się od wszystkiego… – Ucina sobie rękę i nikogo to nie obchodzi. Stodoły i konie, człowieku. Następnym razem chcę stodół i koni. W Anthropologie zamierzam zawrzeć Roberta Frosta. Stodoły, konie… – Kiedy znajdziesz czas, żeby zjeść ze mną kolację? – pytam go. – Odezwę się – odpowiada po angielsku. – W tym tygodniu mam dość napięty grafik. Znalazłem taką tajską restaurację, musisz tam pójść. – Massaman. – Nie odłączaj się od sieci. – Wychodzę – mówię mu, opuszczając pokój. W salonie Twiggy radzi sobie lepiej z Tysonem, wymachuje mu przed oczami pięściami, okłada seriami ciosów. Na mój widok przerywa grę. – Mogę z tobą porozmawiać? – zwraca się do mnie. Odciąga mnie na bok i pyta, czy biorę. – Nic takiego – odpowiadam. – Tylko brown sugar, żadnych twardych. – Widzę, że lubisz te pobudzające. – Czasem potrzebuję czegoś, co pomoże mi się skoncentrować – wyjaśniam. – Dam ci coś – mówi. Otwiera torebkę, złotą i wąską, ledwie mieszczącą szminkę i kluczyki do auta, i wyjmuje z niej pigułkę w kształcie serca w plastikowym woreczku. – Co to jest? – Walentynka – odpowiada, wkładając mi ją do ust – jak zacznie działać, weź browna. Rozgryzam, tabletka smakuje jak wiśnia. – Jak ci się spodoba, to jest tego więcej – mówi. – A gdybyś chciał kiedyś porozmawiać o Plath albo Anne Sexton…
Przypatruję się jej chwilę za długo, kiedy wraca do gry, kiedy przy każdym wyprowadzonym ciosie unosi się jej sweter, a mój Adware już się wypełnia okienkami i przekierowuje mnie do agencji towarzyskich, na strony dziewczyn rozbierających się przed kamerami internetowymi i szczebioczących, że chcą mnie poznać. Pigułka, którą mi dała, sprawia, że powoli ogarnie mnie ciepło. Wybiegam z mieszkania, nielegalne seksreklamy przesłaniają mi widok i o mało nie spadam ze schodów. Dziewczyny w reklamach wyglądają tak realistycznie, że muszę się zatrzymać na półpiętrze i poczekać, aż znikną, ale przecież one są tylko wyobrażeniami, mirażami, tylko światłem. Nie chcę żadnej, nie potrzebuję ich, mówię do siebie, ale reklamy wiedzą lepiej, czego pragnę, i przemaszerowuje przede mną cała defilada dziewczyn do wyboru, setki blondynek mniej lub bardziej podobnych do Twiggy. Kiedy wreszcie jestem na ulicy, dziewczyny wypełniają chodnik przed domem, idą krok w krok, jak lustrzane odbicie, tysiące mijających mnie Twiggy. Kątem oka dostrzegam wiadomości CNN. Kieruję na nie wzrok, a litery powiększają się i stają wyraźniejsze: „Prezydent Meecham złożyła wieniec w Mauzoleum Appalachów dla uczczenia ofiar sprzed dziesięciu lat…”. Przy Dupont Circle znajduje się dwupoziomowa restauracja KFC. W środku jest pełno ludzi, wije się kolejka. W wirtualnym menu moją uwagę przykuwają ekstrachrupiące piersi i udka. Po kalejdoskopowej walentynce od Twiggy wszystko jest rozedrgane. „Oryginalne, Cajun, Buffalo!” Spokojnie, spokojnie – ostatnią rzeczą, jakiej mi potrzeba, jest jakiś gliniarz po cywilnemu, który zauważy, że jestem zbyt nerwowy, i wezwie ludzi z wydziału narkotykowego. Zabieram z lady pudełko z dwoma kawałkami ekstrachrupiących i dostaję od kasjera żeton do toalety. Na piętrze są małe boksy ze stolikami – zostawiam kurczaka i wpadam do łazienki. Ktoś myje ręce. Kilka kabin jest zajętych. Zamykam się w najdalszej, rozrywam opakowanie brown sugar i połykam tabletkę. Na języku czuję kredowy, gorzki posmak. Na drzwiach ktoś wyskrobał nożem: „JEZUS CHRYSTUS OCALIŁ MOJĄ DUSZĘ”. Ktoś narysował pułkownika Sandersa z logo KFC strzelającego tęczą ze swojego wielkiego członka. Czuję ucisk w oczach. Brown sugar w połączeniu z walentynką przeszywa moje nerwy jak prądem – jakby wszystko, co widzę, było wytrawione światłem. Kabina i toaleta pulsują. Pułkownik Sanders sprawia wrażenie prawdziwego, absurdalnie prawdziwego – nabiera kształtów, ma włosy jak motek bawełny, a tryskająca z niego tęcza najpiękniejsze kolory, jakie kiedykolwiek
widziałem. Widzę niekończący się strumień spłukiwanych toalet i mytych rąk. Wychodzę z kabiny, wychodzę z KFC. Jestem na Dupont Circle, na ulicy – zbieram kamyki z przejścia dla pieszych. Koncentruję się na Mieście. Pittsburgh. Koncentruję się na Three Rivers Net i pojawia się aplikacja Archiwum, ikona przedstawiająca złoty trójkąt w widłach rzek. Ładuję Archiwum Miejskie i wcześniejszy obraz zastępuje złoto-czarny herb z tarczą zdobioną orłem, a zwieńczoną murami zamku. Logowanie. – John Dominic Blaxton – staram się mówić wyraźnie. Zezwalaj na automatyczne uzupełnianie – tak. Zapamiętaj hasło – tak. Wydaje mi się, że pamiętam ruch na Dupont Circle, dźwięk klaksonów i krzyki. Ktoś pyta, czy nic mi nie jest. Oczywiście, że nie, a kiedy próbują mnie ściągnąć z jezdni na bezpieczny chodnik, lekceważę ich i wpadam w panikę. Mogę upaść. Słyszę teraz inne dźwięki, inne głosy, hałas na Dupont Circle. Herb Archiwum Miejskiego znika, znika Waszyngton, zaczyna otaczać mnie Miasto, Zachodnia Pensylwania latem o zmierzchu jest tak rzeczywista jak każdy z moich snów. Autostrada międzystanowa 376, Parkway Avenue z lotniska, szary pył księżycowy, okoliczne wzgórza pełne drzew ginących w zapadającym zmroku. Parkway była do końca taka sama – zbyt wąska i wiecznie zakorkowana. Blask reflektorów potoku samochodów, czerwone, rubinowe linie tylnych świateł. Jestem tu. Przypominam sobie. Sklepy, stacje benzynowe i restauracje rozświetlają szczyty pogrążonych w cieniu wzgórz. Robiłem w tych sklepach zakupy. Jadałem w tych restauracjach. Po przejściu pod zardzewiałymi estakadami Norfolk i Western droga najpierw się wznosi, a następnie opada, wnika pomiędzy wzgórza i w końcu ginie w tunelu – kwadracie połyskującego światła wydrążonego w zboczu. Sam tunel – zlewające się ze sobą plamy światła fluorescencyjnych lamp i ceramicznych płytek, hałas mknących samochodów, świst powietrza. A kiedy tunel się kończy, przede mną wyrasta miasto ze szkła i stali. Zanurzam się w linii horyzontu. Światła drapaczy chmur płyną po nitce autostrady, widmowy wizerunek Miasta odbija się w czarnym zwierciadle
rzek. Boże, mój Boże, przypominam sobie, to wszystko, czego mi trzeba, to wszystko, czego mi zawsze było trzeba, to wszystko, co chcę pamiętać. Jestem tu. Jestem tu: Po opuszczeniu archiwum zapłać. Kierowca autobusu, starszy czarnoskóry mężczyzna popijający coś z termosu. Kamizelka z napisem „Zarząd Transportu” i spodnie. Mam ochotę go dotknąć, dotknąć jego ramienia i poczuć go, przekonać się, jak realne będzie to odczucie, ale siadam z tyłu, gdzie mogę poczuć nakładające się na siebie zapachy ludzkich ciał i stęchłego powietrza, winylowych siedzeń. Nie musiałem wsiadać do tego autobusu, ale chciałem przypomnieć sobie, jak żyłem. To była linia 54 C – z South Side do Oakland. W autobusie są też inni, inni ocaleni – różnimy się od iluzji, jesteśmy jakby jaśniejsi. Spoglądamy na siebie, ciekawi, co kto stracił. Kierowca wiezie nas Carson Street i kilkoro z nas wysiada, żeby przejść się wśród świateł i ludzi, przypomnieć sobie, jakie to było uczucie znaleźć się na South Side w sobotni wieczór. Dzisiaj, z powodu dziesiątej rocznicy, w Archiwum Miejskim jest więcej ludzi niż zwykle – ocalali otulają się wspomnieniami. W barach roi się od twarzy pławiących się w niebieskawym blasku płaskich ekranów, na których oglądają mecz Steelersów. Powtórkę, ale kibicują, jakby oglądali mecz po raz pierwszy, jakby nie wiedzieli, kto przegrał. Na Carson Street jest tłoczno, tak jak było niegdyś, ale ja zostaję w autobusie. Chcę oglądać mijane ulice, patrzeć na znajome miejsca, po których wciąż mogę chodzić i widzieć wszystkich, których znałem, jakby nic się nie stało, jakby oni wszyscy wciąż tu byli, żywi. Nakama, Piper’s Pub, Fat Head’s. Niedaleko Siedemnastej Ulicy autobus zatrzymuje się i wsiada do niego trochę ludzi. Prawdziwych, kolejnych ocalałych. Zerkamy na siebie z zaciekawieniem. Jadę krętą trasą linii 54 C dalej na wschód, pomiędzy jedną rzeką a drugą, aż do granic dzielnicy Shadyside. Dalej piechotą w kierunku Ellsworth Avenue, uliczkami z eleganckimi domkami i zadbanymi trawnikami. Domkami zmarłych; wszyscy, którzy tu mieszkali, zginęli. Cień drzewa, rząd samochodów stojących na światłach przy Negley Street. Zaraz za skrzyżowaniem tablica sklepu UniMart. Tam zawsze kupowałem mleko. Na półkach drogie płatki śniadaniowe, kawa rozpuszczalna, ciasteczka Twinkies i Slim Jims. Za ladą leki na zgagę i aspiryna. Mieli tu „Playboya”
i „Penthouse’a”, kiedy już nigdzie indziej nie można było zdobyć nowego numeru, a wystawiali je zafoliowane na drucianych stojakach razem z magazynami o modzie, „US Weekly” i czasopismami dla panów. Chętnie bym na nie zerknął. Chętnie przeszedłbym się między regałami, wciągnął nosem zapach wyszorowanej amoniakiem toalety i ociekających tłuszczem hot dogów, popatrzył, jak wiśniowoczerwony mrożony napój z automatu spływa do kartonowych kubków. Ale nie teraz, nie teraz. Georgiańska kamienica z bramą z czarnego żelaza. Tu mieszkaliśmy. Nałożone warstwy: zapach skoszonych trawników, samochodowych spalin, potraw smażonych w pobliskich restauracjach przy Walnut Street. Jestem na miejscu. Nałożone warstwy: każde drzewo oznaczone etykietą – „wiąz amerykański, topola biała”, specjalnie podkreślona „brzoza brodawkowata zwisła”, a bliżej gruntu „lilia, tulipan”. Przy każdym kwiatku link do Wikipedii, bazy JSTOR, botanicznej bazy danych Phippsa. Ruchome etykiety na owadach, pięć metrów dalej opatrzone przypisami mrowisko. Zaparkowane samochody. „2038 toyota tacoma (więcej informacji); 2052 chrysler PT cruiser reissie (więcej informacji); 1997 toyota prius (więcej informacji, specjalny odsyłacz: Historia amerykańskich samochodów hybrydowych, tom I)”. Jestem na miejscu. Miłorzęby na Ellsworth Street zrzuciły już liście, pokrywając chodnik przypominającym wymiociny szlamem z rozgniecionych owoców. Przechodzę przez podwórko. Wzdłuż alejki stoją kamienne ławki, po obu stronach podwójnych drzwi – kolumny. Nałożona warstwa: zapach peonii rosnących w greckich wazach. Hol kamienicy wyłożony czarnymi i białymi płytkami, mosiężne skrzynki na listy i ornamentalny gzyms kominka. Wszystko jest takie rzeczywiste. Nawet moje odbicie w lustrze nad kominkiem, na które nie mam ochoty spojrzeć. Wykładzina w orientalne wzory na schodach jest wytarta i cuchnie papierosowym dymem. Schody i deski podłogowe skrzypią. Wyjście ewakuacyjne i marnie oświetlone korytarze. Na końcu korytarza jarzy się napis „WYJŚCIE”. Okno z firanką. Jestem na miejscu. Numer 208. Jestem na miejscu. Ściana na korytarzu przed drzwiami została przemalowana, umieszczono na niej etykietę z rozwijaną listą poprzednich lokatorów mieszkania 208 wraz z fotografiami, przeważnie młodych kobiet. Zdjęcia wzięto z praw jazdy, legitymacji studenckich albo profili na Facebooku. Blaxton, John Dominic i Theresa Marie.
Etykieta znika, ładuje się mój profil. Wchodzę do przedpokoju mojego dawnego mieszkania. Ściany mają kolor kremowy, a podłoga jest z jasnego połyskującego drewna. Kuchnia jest niewielka, łazienka jeszcze mniejsza. Popękane płytki i zlewozmywak z oddzielnymi kurkami do ciepłej i zimnej wody. Kaloryfery pobrzękują i pokasłują. Zdejmuję płaszcz i buty. Nie mieliśmy zbyt dużo mebli – kanapa z pianki morskiej, półki z książkami, komplet drewnianych krzeseł z Ikei, które pomalowaliśmy na czerwono. Półki ugięły się pod stosami tomików poezji i rękopisów przysłanych mi do recenzji, książek i rękopisów, których nigdy już nie przeczytam. Jakieś pięćdziesiąt metrów od domu biegnie linia kolejowa. W powietrzu zawisa etykieta: „Kompania Norfolk Southern (więcej informacji); lokomotywa EMD SD40-2 podwójna (więcej informacji); lokomotywa SD40E (więcej informacji)”. Kiedy się wprowadziliśmy, nienawidziliśmy pociągów, ale stopniowo przyzwyczailiśmy się do tej żelaznej kołysanki. Brakuje mi ich, Boże, jak mi ich brakuje. Nasza sypialnia jest w prostym stylu – materac z poduszkami i kołdrami, splątane prześcieradła, tak jak je zostawiliśmy. Dwie szafy na ubrania kupione tanio w dziale mebli dziecięcych domu towarowego Target. Telewizor z odtwarzaczem DVD. Rozbieram się. Kładę się z nią do łóżka, obejmuję ją, czekamy, aż uśpi nas odgłos pociągu. Wdycham zapach jej włosów. Zapada noc.
12 października
Mam na imię Dominic. I jestem tu, bo miałem problemy z Adware’em, takie tam. Jestem ocalałym z Pittsburgha. Żeby było zabawniej, mam drżączkę, więc jestem tu także z powodu nadużywania środków odurzających, ale to jest sprawą drugorzędną. – Cześć, Dominic – witają mnie wszyscy. Prowadzący siedzi pod zegarem. Ściany są obrzydliwie zielone. Na tablicy napis kredą: „To, co za nami, i to, co przed nami, niewiele znaczy w porównaniu z tym, co tkwi w nas” – Ralph Waldo Emerson. Pozostali siedzą rozparci w rozstawionych w półkole krzesłach, a jarzeniówki rzeźbią ich twarze bielą i cieniem. Kilkoro wierci się jeszcze niespokojnie z braku działki, ale już trzymają w spoconych dłoniach paczki papierosów i zapalniczki. – Dominic, masz głos. Mów, co ci przyjdzie do głowy. Opowiedz nam o swoich problemach. Z czym się borykasz? Nie musisz mówić na stojąco. – Głównie z brownem. Brałem też MDPV, adderall, dekstroamfetaminę i LSD, ale one nie działają tak dobrze i czasem prowadzą do paranoi. Mimo woli zostałem ekspertem od środków pobudzających. Przeżycia związane z osiąganiem odlotu były na tyle żywe i barwne, że strumień odbierany przez Adware wydawał mi się rzeczywistością. Nienawidzę siebie. Nienawidzę siebie za to, że z taką łatwością recytuję całą litanię tego gówna, którego używałem, i tak szybko potrafię skatalogować jego działanie. Nigdy taki nie byłem. Nigdy wcześniej taki nie byłem. Theresa nie poznałaby mnie. – Miałem pewnego razu taki epizod – opowiadam im. – Łyknąłem brown sugar w KFC i straciłem nad sobą panowanie. Nic nie pamiętam. Policja zgarnęła mnie, kiedy włóczyłem się po Dupont Circle. Wstrzymałem ruch uliczny, po raz piąty usłyszałem zarzut zakłócenia porządku. Aresztowali mnie, zawieźli na pogotowie i oprócz browna wykryli w mojej krwi obecność heroiny. Zrobili mi detoks. Dializę ze stymulacją dopaminy. I dodali do mojego Adware’a program mający złagodzić narkotykowy głód. Nazywają to przymusowym leczeniem. Dwa tuziny łóżek, pielęgniarze z ciężką ręką, nawykli do radzenia sobie z agresywnymi pacjentami. Nylonowe pasy do wiązania. Pacjent obok mnie wymiotował zakrzepłą krwią. Jezu. Opletli mnie rurkami, podłączyli do maszyny. Poddałem się,
przestałem walczyć. Do żył popłynęła kroplówka. Nic nie czułem podczas dializy, słyszałem tylko stłumiony warkot, terkotanie i świst maszyny oczyszczającej moją krew i wpychającej ją z powrotem do serca. Zastanawiałem się, gdzie jestem (Szpital. Czy coś mi się stało?) rozkoszując się resztkami wspomnień po Theresie i Pittsburghu. Wreszcie maszyna wypłukała z mojego ciała walentynkową heroinę od Twiggy. Oprogramowanie w Adwarze zostało zainstalowane, a moja osobowość sparaliżowana. Wszystkie ustawienia diabli wzięli, wszystko poszło w cholerę. Pielęgniarze pokazywali mi wizualizacje narkotyków i badali moje reakcje, majstrowali przy moim Adwarze, aż wreszcie doszedłem do siebie. Byłem wyleczony z uzależnienia. – Następnego dnia zostałem wypisany – mówię im. – Ze świadectwem dobrego zdrowia? – pyta prowadzący. – Ze świadectwem dobrego zdrowia – potwierdzam. – Ale z powodu heroiny zostałem oskarżony o ciężkie przestępstwo i skazany na osiem lat więzienia. Odstąpiono od wykonania kary w zamian za udział w programie rehabilitacyjnym. Straciłem pracę. – Co się stało? – Chce wiedzieć prowadzący. – Mój szef nie miał wyjścia, oskarżono mnie o ciężkie przestępstwo – tłumaczę. – Ale chyba też stracił do mnie cierpliwość. Zadzwonił i powiedział, że mój stosunek pracy ustał i nie będę dłużej pracował. Próbowałem go przekonać… – I trafiłeś do nas, do grupy wsparcia dla ludzi cierpiących na zespół stresu pourazowego po Pittsburghu. – Więzienna komisja zdrowia wyraziła zgodę na zmianę kwalifikacji i po roku leczenia mój przypadek ma zostać ponownie rozpatrzony. Kliniki są przepełnione, więc zostałem skierowany na terapię otwartą w poradni. Nigdy wcześniej nie cierpiałem na takie bóle głowy jak teraz. Nie potrafię się skoncentrować. – To przez te kable – mówi jeden ze słuchaczy, chyba Jason. Albo Jayden. Nie pamiętam dobrze jego nazwiska. – Jak nie będziesz miał wersji Lux, to usmażysz sobie mózg. Wyrosną ci w środku guzy. – Dziękuję, ale na tym spotkaniu nie będzie żadnych słownych przepychanek – odzywa się prowadzący, filigranowy mężczyzna, delikatny, o ziemistej cerze i rzednących włosach postawionych na żel, nieskutecznie zasłaniających białe blizny po własnym Adwarze. Obecni tu mężczyźni są mu posłuszni. Kiedy się uśmiecha, jego oczy pozostają obojętne. Ma ciepły głos. W czasie sesji nie wolno używać Adware’a do celów prywatnych.
Prowadzący włącza blokadę i przerywa połączenie z siecią. Musimy sobie ufać, słyszę od niego. – Dominic, opowiedz nam trochę o sobie – prosi prowadzący. – Gdzie byłeś, kiedy się dowiedziałeś? Trudno o tym mówić, zwłaszcza tutaj, w otoczeniu obcych mężczyzn, zajętych własnymi problemami. Jeden z nich ziewa, okazując tym brak szacunku dla niej. Linoleum na podłodze, lampy na suficie – wszystko to nie sprzyja myśleniu o tamtym tragicznym końcu. Nie chcę tu myśleć o niej, w towarzystwie tych ludzi. – Cholera… o cholera. Przepraszam. – Płacz to nic złego – dodaje mi otuchy prowadzący. – Wyrzuć to z siebie. Podziel się swoją historią. Kiedy słyszymy o cudzych losach, łatwiej nam zrozumieć, że nie jesteśmy sami. Wszyscy byliśmy z dala od przyjaciół i rodziny, kiedy to się wydarzyło. Każdy z nas stracił wszystko. Zostaliśmy wybrani, by cierpieć. – Przepraszam – kończę definitywnie. – Proszę, opowiedz, co się stało – namawia mnie prowadzący, starszy ode mnie o kilka lat, może dziesięć, ale z wciąż chłopięcą twarzą i jasnym, protekcjonalnym spojrzeniem, które zdaje się mnie diagnozować nawet wtedy, gdy mi współczuje. Wydyma wąskie wargi. A ja płaczę i czuję, że pozostali tracą do mnie resztki cierpliwości. Napotykam wzrok prowadzącego i moje spojrzenie bezgłośnie błaga go, żeby dał mi spokój, ale on czeka z lekko przekrzywioną głową, jak rodzic spodziewający się kłamstwa z ust dziecka. Inni też mi się przyglądają, a przynajmniej niektórzy. – Kiedy to się wydarzyło, byłem w Columbus – mówię. – Na konferencji o literaturze na uniwersytecie stanowym w Ohio. Wygłaszałem referat na temat Dream Songs Johna Berrymana oraz subiektywności, dialogizmu i zmiennej natury narratora. Dokładnie już nie pamiętam. Po porannym panelu poszliśmy na lunch do baru przy High Street. I tam dotarła do nas wiadomość. Chyba krzyknąłem i o mało nie upadłem. Pamiętam, że krzyczałem. Pamiętam zapach wykładziny podłogowej w barze, śmierdziała piwem, papierosami i stęchlizną. Pozostali, koledzy, których poznałem zaledwie dzień wcześniej, po prostu na mnie patrzyli. Pamiętam, że panowała niepewność. Nikt nie wiedział, co się właściwie stało, ale po piętnastu czy dwudziestu minutach było już jasne, że nikt w Pittsburghu nie ocalał. Nie wiem, czego po nich oczekiwałem, ale oni zwyczajnie siedzieli i patrzyli na mnie…
– A teraz odwiedzasz archiwum w Pittsburghu, żeby jeszcze raz przeżyć tam swoje życie i dla wzmocnienia wrażeń używasz stymulantów. – Prochy pomagają – tłumaczę. – I pogrążasz się, żeby ją zobaczyć? – To moja żona. – Jak się nazywała? – Theresa Marie. – Jej imię brzmi w moich ustach nienaturalnie, jak trudny do wymówienia obcojęzyczny zwrot. Wstydzę się wymawiać je w obliczu tych ludzi, w tym miejscu. – Co się stało? – Nic. Nic się nie stało. Byłem w Columbus i nie mogłem wrócić do domu. Nie było już domu. Dojechałem samochodem, dokąd się dało – aż do punktu kontrolnego w Zachodniej Wirginii. Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego zapewniła mi tymczasowe schronienie. Ktoś mi powiedział, że powinienem wracać do Columbus, gdzie miałem przynajmniej zarezerwowany hotel, ale liczyłem na to, że uda mi się dotrzeć do Pittsburgha. Nie potrafiłem sobie uzmysłowić, że Pittsburgha już nie ma. Całą noc próbowałem dodzwonić się do Theresy. Zostawiałem nawet wiadomości w skrzynce głosowej. – Brown sugar jest odmianą metamfetaminy – odzywa się prowadzący. – Dominic, on cię zabija. – Sprawia, że ona staje się bardziej rzeczywista. – Rozumiem. Ale przy okazji zabija cię. – Chcę umrzeć. – Nie chcesz umrzeć – mówi, jakby tłumaczył proste równanie matematyczne. – Chcesz ponownie zobaczyć żonę, chcesz przeżyć ponownie u jej boku te wszystkie lata, które były wam dane, i chcesz w jakiś sposób zrekompensować sobie ten czas, którego już z nią nie spędzisz. Trafiłeś tutaj, ponieważ chcesz pamiętać swoją żonę w sposób naturalny. Chcesz żyć, więc możesz się starzeć ze wspomnieniami o żonie. Chcesz, żeby ona żyła w tobie. Nie chcesz umierać. – Nie rozumiesz – przerywam mu, choć wiem, że rozumie, że oni wszyscy rozumieją. Piętnastominutowa przerwa dla palaczy na Thirteenth Street – jak bezdomni włóczymy się pod tablicą kościoła baptystów Walker Memorial z napisem: „Mniej Facebooka, więcej Faithbooka”. Kolumna opancerzonych pojazdów policji zatrzymuje się na czerwonym świetle, gliniarze w pełnym rynsztunku obserwują nas przez wizjery. Jesteśmy oznakowani, więc nie
powinni się nami przejmować – muszą widzieć nasze rzucające się w oczy etykiety informujące, że jesteśmy w trakcie resocjalizacji. Zapala się zielone i pojazdy ruszają. Z mroku wyłaniają się reklamy. Ta apteki Rite Aid na skrzyżowaniu z U Street przypomina imprezę na basenie. Pobrzękuje w moim Adwarze. Ulicę zapełniają kobiety w bikini, ochlapujące się wodą, pluskające w basenie, opalające się – ilekroć spojrzę w tamtą stronę, widzę inne twarze, inne ciała, inne kroje strojów kąpielowych, stopniowo dopasowujące się do moich gustów, do mojego ideału. Co one sprzedają? Ananasowa fanta! Kokosowa xocola! Zapraszamy na imprezę! Pięć i pół dolara! Nie, dziękuję. Nie mam ochoty. Nie teraz. Nie zamierzam kupować. Wpatruję się pożądliwie w białe stroje kąpielowe, pożeram wzrokiem zrumienioną słońcem skórę, ale w końcu xocola zwycięża i widzę już tylko aptekę Rite Aid, chodnik, samochody stojące na czerwonym świetle, choć wciąż jestem lekko podniecony. Godzina dziesiąta. Prowadzący prosi, żebyśmy wzięli się za ręce i pomodlili. Mamroczemy: Ojcze nasz, któryś jest w niebie… Prowadzący przypomina nam o wypełnieniu formularzy zgłoszeniowych, a przy okazji rozdaje plastikowe kubki, prosząc o ich zapełnienie. – Bez gadania. Opróżniliśmy dzisiaj cały termos kawy. Ruszamy do łazienki. Gęsiego, w ciszy. Modlimy się. Napełniamy kubki. Nikt z nikim nie rozmawia. Jeden po drugim stajemy przy pisuarze, a kiedy sikamy do swoich kubków, słowa Modlitwy Pańskiej stają się odległe. Gęsiego wracamy do sali. Prowadzący w lateksowych rękawiczkach chowa próbki moczu do przenośnej lodówki. Każdy podaje mu swój kubek, podpisuje się na formularzu, zabiera płaszcz i wychodzi. – Zaczekaj chwilę – mówi prowadzący, kiedy wręczam mu swój kubek. Ostatni pączek jest pokryty lukrem – zjadam go i napełniam kolejny kubek kawą. Kiedy wychodzi ostatni gość, prowadzący zamyka lodówkę. – To jeden z najmniej przyjemnych aspektów tej pracy – mówi. – Zbieranie próbek moczu. Ale i tak przychodnia jest lepsza od odwykówki. Wolę zbierać próbki moczu, niż zajmować się odtruwaniem. – Przeszedłem detoks – mówię. – Pewnie kilka razy – zauważa. – Domyślam się, że nie chcesz tam wrócić. – Po każdym mityngu trzeba dać próbkę moczu? – Niestety – przyznaje prowadzący. – To warunek. Wyrok może zostać uchylony, jeśli przez rok będziesz czysty, chociaż i tak po kilku miesiącach
zrobią ci kolejne testy. A przy okazji, po zajęciach nie jestem już doktorem Reynoldsem. Mów mi Timothy. – Chyba nie byłem zbyt gadatliwy? Mam nadzieję, że nie zanudziłem swoją historią pozostałych. Nie zamierzałem się tak rozkleić. – Nie, nie – uspokaja mnie Timothy. – To nie dlatego chciałem z tobą porozmawiać. Dobrze sobie poradziłeś. Byłeś dziś bardzo dzielny. Zdarza się, że nowi nie mają ochoty dzielić się swoimi przeżyciami i wyciągnięcie czegoś od nich wymaga czasu. Ale teraz chciałbym, jeśli nie masz nic przeciwko temu, porozmawiać z tobą chwilę na temat twojego zatrudnienia. Pracujesz w Archiwum, zgadza się? Z twoich papierów wynika, że pracujesz w archiwum miejskim w Pittsburghu. – Nie do końca – prostuję. – Archiwum podlega Bibliotece Kongresu. Ja pracowałem na stanowisku archiwisty w firmie Kucenic Group, więc czasem korzystałem z Archiwum. Zajmowałem się odszkodowaniami, trochę genealogią… – Jak myślisz, odzyskasz stanowisko po zakończeniu terapii? – pyta prowadzący. – Sam nie wiem, ale nie sądzę. Już nie. – Przestała cię interesować ta praca? – Nie w tym rzecz. Chętnie bym do niej wrócił. Podobało mi się to, co robię, ale nawaliłem. Pan Kucenic przez całe lata okazywał mi dużo wyrozumiałości, ale kiedy powierzył mi naprawdę ważną sprawę, zawiodłem. Timothy pakuje papiery do zawieszonej na ramieniu torby. Po długiej chwili milczenia pyta: – Nad czym pracowałeś? Przepraszam, że pytam. Czuję się poruszony. Martwa dziewczyna w nadrzecznym mule, jej biała stopa umazana czarną mazią. Pamięć podsuwa mi widok jej ciała. – Nie mogę, chyba nie chcę o tym rozmawiać. Czy… to wszystko? Timothy mierzy mnie przez chwilę wzrokiem. – Nie do końca chodzi o to, czego ja chcę, Dominic. Liczy się bardziej, czego ty chcesz. Chyba mogę ci pomóc – pod warunkiem że zechcesz przyjąć tę pomoc. Ale koniec z tym „chcę umrzeć”. Musisz zacząć inaczej podchodzić do życia. Jeśli masz ochotę pracować, to chyba potrafię przyspieszyć twój proces dochodzenia do siebie. Odzyskanie zdrowia fizycznego i równowagi emocjonalnej wymaga pracy, musisz być tego świadomy. Ale kiedy przejrzałem twoje dokumenty, doszedłem do wniosku, że nie jesteś najlepszym kandydatem do terapii grupowej.
– Nie rozumiem. Doktor Simka wyraźnie określił, co będzie wymagane. – Doktor Simka i ja różnimy się w poglądach na temat twojego leczenia – wyjaśnia Timothy. – Proszę, nie zrozum mnie źle. Jestem pewny, że Simka jest dobrym lekarzem. Cieszy się znakomitą opinią. – Był dla mnie dobry. – Teraz jesteś pod moją opieką – mówi Timothy. – Przejrzałem twoją dokumentację. Doktorowi Simce nie brakuje współczucia, ale brakuje mu wyobraźni. Bez zastanowienia przepisał ci zoloft, poprzestając na leczeniu farmaceutykami. Owszem, liczne publikacje wskazują, że leczenie farmakologiczne przynosi w krótkim czasie rezultaty. Sam to widziałem. Widziałem pełnoobjawowych pacjentów uzależnionych od heroiny, którzy wyzbyli się nałogu już w godzinę po odpowiednim przeprogramowaniu, ale widziałem tych samych ludzi biorących narkotyki kilka tygodni, a nawet dni później, dlatego że nie zajęto się głębszymi przyczynami ich uzależnienia. Specjaliści od nanotechnologii tego nie rozumieją. Wydaje im się, że przezwojenie mózgu wszystko załatwi. Zmiana jest możliwa, ale to musi być zmiana totalna, ciała i duszy, rodzaj odrodzenia. Weźmy za przykład ciebie. Teraz jesteś czysty, ale co powstrzyma cię przed ponownym sięgnięciem po prochy? Choćby dziś. – Chcę, żebyś mi pomógł. Choć nie rozumiem, co próbujesz mi powiedzieć. – Jesteś głodny? – pyta. – Ja stawiam. Albo, jeśli wolisz, napijemy się kawy. Chociaż umieram z głodu. Timothy ściera tablicę i ustawia z powrotem krzesła przy ławkach. Pomagam mu. Przypomina mi moich nauczycieli ze szkoły średniej: spodnie, kamizelka, koszula, krawat, wszystko beznadziejnie pomięte. Gasi światło i zamyka drzwi, klucz wkłada do koperty, którą wsuwa w szparę pod drzwiami sekretariatu. Wychodzimy razem. Zaczyna prószyć śnieg. – Opinia doktora Simki nie miała wielkiego wpływu na decyzję więziennej komisji zdrowia dotyczącej twojego epizodu z tamtego wieczoru – zapewnia mnie Timothy – ale moim zdaniem zaordynowali ci nieodpowiedni program leczenia. Może o tym nie wiesz, ale byłem o tym tak bardzo przekonany, że osobiście zażądałem przydzielenia cię do swojej grupy. Chcę się dowiedzieć dokładnie, jak jesteś leczony, żeby nie przyniosło ci to więcej szkody niż pożytku. Moim zdaniem terapia grupowa niewiele ci pomoże. Zoloft nie jest rozwiązaniem na dłuższą metę. Leczy objawy, a nie głębsze przyczyny. Kiedy znajdziemy odpowiedni sposób leczenia twojej depresji, zmianie ulegnie także twój styl życia. Poczujesz się
zdrowszy. Mam nadzieję, że nam się uda. – Miło to słyszeć – mówię. – Teraz mówisz tak dla świętego spokoju, ale przypomnisz sobie naszą rozmowę za dziesięć lat, kiedy będziesz poukładany i szczęśliwy. I to jest ta dobra wiadomość – mówi, uśmiechając się, chyba po raz pierwszy szczerze tego wieczoru. Timothy jeździ jasnoniebieskim fiatem, co najmniej dwudziestoletnim, odrapanym od strony pasażera. Wsiadam, a on wrzuca do bagażnika próbki moczu. Samochody z Europy są dziwnie ciasne. Dotykam kolanami deski rozdzielczej, czubkiem głowy dachu i już wiem, że w razie wypadku moja twarz nawiąże bliski kontakt z przednią szybą. Terapeuta wpycha się pomiędzy jadące auta i włącza do ruchu. Biorę się w garść, na przedniej szybie widzę informację o korkach i aktualną prognozę pogody. Przez kraj przetacza się front wywołujący śnieżyce. Jest mroźny wieczór, za szybą pojawia się rój słowików – to dzwoni Danika. Widzę jej zdjęcie zrobione kamerą internetową. Jest w bluzie od dresu, na nosie ma okulary w czarnych oprawkach. Tak jak obiecała, sprawdza, co się ze mną dzieje, pyta, jak mi poszło na spotkaniu grupy wsparcia i czy nie trzeba mnie podwieźć do domu. Widzę przed sobą jej twarz, w tle śpiewają słowiki. Przejeżdżamy przez Dupont Circle. Na fasadach wszystkich domów wiszą ogromne billboardy pornomody, w witrynach sklepowych nagranie zrobione przez Ellen Unwerth, Mario Testino i Gavrila – same rajskie obrazki. Każda wystawa mnie kusi, sprawia wrażenie, jakby w środku odbywało się jakieś przyjęcie z sączącymi martini, śmiejącymi się głośno modelkami w seksownych sukienkach, ale tam nie odbywają się żadne imprezy, to tylko iluzja tworzona przez Adware. Danika rozłącza się, jej profil gaśnie, a słowiki odlatują. – Byliśmy z żoną z wizytą u jej rodziny w Atlancie – mówi Timothy, a przez filtry blokujące wyskakujące okienka przedziera się animowany film z Rhettem i Scarlett, reklamujący tanie wycieczki na amerykańskie Południe, śladem bohaterów Przeminęło z wiatrem. – Jesteś jednym z ocalałych? – pytam go. – Jestem ocalałym w takim samym sensie jak ty – odpowiada. – Wyjechaliśmy z Atlanty późno, do Birmingham dotarliśmy około północy i tam skończyła się autostrada. Dalej jechaliśmy lokalnymi drogami wysadzanymi drzewami. Czarną jak smoła drogą międzystanową. W życiu nie widziałem takich ciemności, mimo włączonych reflektorów nic nie było widać. Tylko linię rozdzielającą pasy, tam gdzie ją namalowano, pnie
drzew i zamknięte już o tej porze obskurne stacje benzynowe. Myśleliśmy, że się zgubiliśmy. Szukaliśmy jakiegoś hotelu, ale nie znaleźliśmy żadnego. Lydia zasnęła, a ja prowadziłem w nadziei, że do rana dojedziemy. Oczy mi się zamykały. Czułem się, jakbym się rozpływał w powietrzu. Byłem w depresji, Dominic. Miałem dość życia – wiem, że mnie rozumiesz. Kiedy naprzeciwko pojawiały się światła reflektorów, wyobrażałem sobie, że zjeżdżam na przeciwległy pas, w ostatniej chwili wykonuję gwałtowny ruch kierownicą. Ale auta mijały mnie, w lusterku wstecznym znikały czerwone tylne światła i znów byliśmy sami w całkowitych ciemnościach. Zdradzałem Lydię, moją żonę. Nie tylko zdradzałem, byłem okropnym mężem, bardzo samolubnym. Byliśmy sobą coraz bardziej znudzeni i jak sądzę, obwinialiśmy się nawzajem o to, co się z nami stało. Druga w nocy, trzecia. Było po trzeciej, kiedy zauważyłem, że droga się zmieniła. Coś pokrywało asfalt. Zajęło mi trochę czasu uświadomienie sobie, że to krew. Droga była pokryta krwią. W świetle reflektorów zobaczyłem ciało jelenia, potem kolejne dwa albo trzy, a wkrótce dziesiątki jeleni. Musiałem się wzdrygnąć albo wydać jakiś dźwięk, bo Lydia się obudziła. Ciała jeleni były rozszarpane i porozrzucane na asfalcie. Nie miałem pojęcia, co się mogło stać. Pomyślałem, że jakaś wielka ciężarówka wjechała w ciemnościach w przechodzące przez drogę stado, ale nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, dlaczego zginęło ich aż tak wiele. Reflektory wyławiały z mroku mięso. Widzieliśmy łby, racice i tułowia, wszędzie pełno było krwi, mięsa, futra. I kości. Przejechanie przez tę jatkę zajęło nam dobrą minutę, a minuta to długo. Kiedy już minęliśmy ten widok, chyba się zaśmiałem, a Lydia zastanawiała się, czy to czasem nie sen, ale też się roześmiała ciekawa, gdzie my, do diabła, jesteśmy. A to była Alabama. Około piątej rano zatrzymaliśmy się w pierwszym przyzwoitym hotelu, jaki napotkaliśmy, to już było w Tupelo w Mississippi. Poszliśmy spać. Obudziliśmy się późnym popołudniem. Usłyszeliśmy wiadomość o Pittsburghu. Nikomu w hotelu nie przyszło do głowy, żeby nas obudzić i powiedzieć, co się stało. Nikt z naszej rodziny ani znajomych nie wiedział, gdzie się zatrzymaliśmy i jak się z nami skontaktować. Lydia włączyła telewizor, kiedy byłem pod prysznicem, i krzyknęła. – Przykro mi – stwierdzam, nie wiedząc, co powiedzieć. – Wszyscy ponieśliśmy straty – mówi Timothy z uśmiechem, choć jego oczy nie są wesołe. – Taki jest mój związek z Pittsburghiem. Kiedy ludzie pytają mnie, gdzie wtedy byłem, widzę ten hotelowy prysznic i słyszę krzyk mojej żony.
– Mnie, kiedy słyszę słowo Pittsburgh, przed oczami staje tamten bar w Columbus. I mecz drużyny Ohio State Buckeyes. – Stwarzając nas, Bóg dał nam zdolność radzenia sobie ze wszechogarniającym żalem – tłumaczy Timothy. – Radzić sobie z nim to zrozumieć swoją wrodzoną wartość, zrozumieć, że jeśli uniknęliśmy tragedii, śmierci czy rozwodu, to spoczywa na nas odpowiedzialność za poukładanie swoich emocji tak, żeby wypełnił się wobec nas boży plan. – Wierzysz w to? – pytam. Jemy kolację w Kramerbooks & Afterwords, restauracji połączonej z księgarnią, ulubionym miejscu spotkań studentów i inteligencji, młodych wykształconych ludzi, pisarzy. Byłem tu już wcześniej kilka razy. Sadzają nas pośród książek, przy stoliku w rogu. Zamawiamy włoskie danie – ravioli nadziewane dynią z parmezanem. Byłem bardziej głodny, niż sądziłem. – Lydia i ja… nasz związek nie był dość trwały – zwierza się Timothy. – Po Pittsburghu wyznałem wszystko na temat Emily. – Emily to ta kobieta, z którą się spotykałeś? – Emily była zawsze przy mnie wtedy, kiedy nie było mojej żony – mówi Timothy. – Była piękną, wspaniałą, młodą kobietą, ale brakowało jej poczucia własnej wartości i zanim się spostrzegłem, zacząłem ją wykorzystywać. Poznaliśmy się w klinice. Nie jestem z siebie dumny. Wciąż mi jej brak. Ze wszystkich, których tamtego dnia straciłem, najwięcej myślę o Emily. Tak bardzo chciałbym, żeby nasze losy inaczej się potoczyły. Mówię ci o tym, bo wiem, jak bardzo cierpisz. – Trudno przejść nad tym do porządku dziennego – zauważam. – Tak. Trudno – przyznaje Timothy. – Lydia i ja próbowaliśmy jakoś przez to przebrnąć, ale nie mieliśmy szans. Lepiej chyba dla nas się stało, że zdecydowaliśmy się na separację. Ja przeprowadziłem się tutaj i podjąłem pracę na wydziale psychologii w Georgetown. Byłem zupełnie otępiały. Kupiłem sobie pełny zestaw Adware, taki z najwyższej półki, przynajmniej wtedy. Wracałem z uczelni do domu, kładłem się na kanapie i zatracałem w studiowaniu katalogu Victoria’s Secret albo innych podobnych rzeczy. Oglądałem kostiumy kąpielowe Sports Illustrated. Bieliznę z Agent Provocateur. Tylko soft, promocyjne porno. Nie robiłem nic innego. Nie jadałem poza domem, nie miałem żadnych przyjaciół. Na kolację przyrządzałem sobie płatki zbożowe albo spaghetti i dalej oglądałem reklamy. Całymi dniami wyszukiwałem idealne twarze, idealne modelki, idealne scenariusze. Odrywałem się od Adware’a odwodniony i obolały, z przekrwionymi oczami.
Kelnerka przynosi rachunek i Timothy płaci za nas obu. – Byłem kiedyś taki jak ty. Brałem prochy, mózg miałem podłączony do pornografii, kamerą w źrenicy dyskretnie fotografowałem dziewczęta na wykładach. Bardzo nisko upadłem, Dominic. Nie uwierzysz, do czego byłem zdolny. Wyobraź sobie najgorszy typ mężczyzny – taki byłem. Ale musisz wiedzieć, że człowiek może się zmienić. Wierzysz, że człowiek potrafi się zmienić? – Nie wiem – odpowiadam. – Człowiek może się zmienić. – Opadają mu łuski z oczu, czy tak? – Spędzałem dwadzieścia, dwadzieścia jeden godzin dziennie na oglądaniu pornografii i spadłem na samo dno. Straciłem przytomność akurat w cukierni Georgetown Cupcake. Ocknąłem się w karetce, podłączony do kroplówki. Brzmi znajomo? Kiwam głową, że owszem, brzmi znajomo. – Zdarzyło się kilka razy – mówię i dodaję: – Ale wyszedłeś z tego. – Nie wyszedłem – prostuje. – Zostałem wybawiony. – Wybawiony? – Doznałem łaski. – Posłuchaj, jestem ci wdzięczny za zainteresowanie moją osobą, naprawdę, ale nie jestem religijny. Nie oczekuję wybawienia. Nie próbuj mnie nawracać. – Ja nie nawracam swoich pacjentów. Chodzi o to, żeby znaleźć w sobie światło, które zgasło. Pstryknąć włącznik, żeby znów się pojawiło. – To jest technika odpowiedzialnego zatracenia się, tak? A jak sobie radzisz ze strumieniem? – Mateusz, rozdział osiemnasty, wers dziewiąty. „I jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie! Lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do życia, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła ognistego”1. – Nie rozumiem. – Pozbyłem się go, Dominic. Ostrym nożem naciąłem skórę na głowie i wyrwałem przewody. Da się je oddzielić od czaszki i wyrwać z mózgu. Dochodziłem do siebie w szpitalu przez trzy miesiące, ale byłem ocalony. Przeszedłem laserową operację rogówki po wyjęciu soczewek z oczu, ale byłem ocalony. Nawet gdybym miał stracić życie albo oślepnąć, to przecież zyskałem duszę. A kiedy doszedłem wreszcie do siebie, on już na mnie czekał.
Przyglądam mu się uważnie i dostrzegam, że blizna prześwitująca przez rzednącą fryzurę różni się od typowej blizny po wszczepieniu Adware’a. Nie tworzy typowej siatki, jak u innych ludzi, przypomina bardziej źle zagojoną plątaninę białych fałd. – To chyba żart. Myślisz, że wyrwę sobie z czaszki Adware’a? Timothy wybucha śmiechem. – Ja uznałem Jezusa Chrystusa za swojego zbawcę, a wiara w Chrystusa dała mi siłę do uwolnienia się od uzależnień. Jak będzie w twoim przypadku, Dominic, nie wiem. Mam nadzieję, że pomogę ci przebrnąć przez ten kryzys i staniesz się nowym człowiekiem. Mam dla ciebie propozycję. – Właśnie skończyłem terapię grupową, doktorze Reynolds. Nie mam ochoty brać w tym dalej udziału. Bez urazy, ty może poczułeś się silniejszy, ale… – Waverly – przerywa mi Timothy. – Człowiek, który na mnie czekał w szpitalu, nazywał się Waverly. Zaproponował mi interes, spółkę. Potrzebował mojej fachowej wiedzy i przypuszczam, że będzie potrzebował także twojej. Nie każdemu dane jest spotkać kogoś takiego jak on, ale ty, Dominic, pojawiłeś się w odpowiednim momencie. Ślepy los, można powiedzieć. Jeśli zaczniesz współpracować z Waverlym, nie będziesz musiał się przejmować zaleceniami więziennej komisji zdrowia ani uczestniczyć w terapii, nie będziesz musiał się przejmować tym, że byłeś aresztowany, oskarżony. Nie będziesz musiał się martwić o pieniądze ani pracę. On cię uwolni od wszystkich kłopotów, pozwoli zająć się własnym zdrowiem i szczęściem, da ci szansę na zmianę. Waverly to wpływowy człowiek. Myślę, że może ci pomóc. – Zostawmy na razie na boku to gadanie o szczęściu i zmianie. Ten cały Waverly może zatrzeć mój wyrok? – pytam zaciekawiony. – Uwolnić mnie od obowiązku udziału w terapii, dać mi pracę? – Chcę tylko, żebyś się z nim spotkał – tłumaczy Timothy.
12 października
Timothy proponuje, że podwiezie mnie do domu, ale ja potrzebuję samotności. Muszę mieć czas, żeby pozbierać myśli, a przynajmniej wyszukać w sieci tego Waverly’ego. Wracam autobusem. Autobus jest o tej porze pusty. Rozsiadam się na tylnym siedzeniu; nie mam ochoty, żeby ktoś się przysiadł. Router autobusu działa wyjątkowo dobrze. Metro.net ma sygnał silniejszy niż miejskie wi-fi, więc się przełączam, chociaż za pół godziny będę musiał płacić za połączenie. Jadę z New Hampshire do M Street, na głowę naciągam kaptur, który chroni przed światłami miasta i widokiem mijanych reklam. Wyszukiwarka podaje wynik: doktor Theodore Waverly, prezes czegoś, co nazywa się Focal Networks i wygląda na firmę konsultingową. Zajmuje się marketingiem w Adwarze. Na liście klientów międzynarodowe korporacje, chiński rząd, Unia Europejska, Stany Zjednoczone. Na każdej stronie powtarza się jego życiorys – ocalały z Pittsburgha, szef programu Interakcja Człowiek-Komputer na uniwersytecie Carnegie Mellon, pracuje w Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych w Obszarze Obronności, w Wydziale Sztucznej Inteligencji i Psychologii Poznawczej. Twórca czegoś zwanego Prekognitywną Komunikacją Omijającą. Głęboko zakorzeniony w Waszyngtonie – doradca polityczny Partii Republikańskiej, donator waszyngtońskiej orkiestry symfonicznej i baletu. Członek zarządu Centrum Kennedy’ego. Informacji o życiu prywatnym niewiele. Nic znaczącego, nie ma nawet zdjęcia. Timothy wspominał o szczęściu – że chce, żebym zajął się własnym szczęściem. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, co to może być. Dla kogoś tak doświadczonego przez życie to nieosiągalny luksus, czego natchniony przez Chrystusa Timothy zdaje się nie rozumieć. Ja już nie oczekuję szczęścia, a tylko sposobu na złagodzenie bólu – tak jak tonący haustu powietrza. Załadowuję Three Rivers Net. Na tle wnętrza autobusu pojawia się przejrzyste jak chusteczka higieniczna Miasto, z braku narkotyków wydaje się bledsze. Ładuje się Archiwum, przed oczami mam ciągnącą się pomiędzy wzniesieniami Parkway Avenue. Moim szczęściem była Theresa. Wokół mnie otwiera się Miasto, warstwy architektoniczne, rzeki, stalowe mosty, kręte uliczki. Jestem tu.
Mieszkanie dwieście osiem. Kamienica w stylu georgiańskim. Delikatne firanki, orientalne dywany, kremowe ściany z plamami po dymie tytoniowym – pamiątką po poprzednich właścicielach. Nasze mieszkanie. Jestem tu. Przewijam listę poprzednich właścicieli; wreszcie natrafiam na nas: Blaxton, John Dominic i Theresa Marie. Otwieram zasuwkę kluczem. Dotykam wypolerowanego drewna drzwi. W przedpokoju mieliśmy oprawioną w ramki reprodukcję Białego Królika Johna Tenniela. Kiedyś była dość dziwaczną ozdobą, ale teraz jest jak najbardziej odpowiednia. Wita mnie, kiedy idę długawym, klaustrofobicznym korytarzem i wnikam w to, co bezpowrotnie straciłem. Theresa. W pierwszej chwili tworzy się wokół niej obwódka ze światła, która powstała, kiedy filmowałem ją nową kamerą umieszczoną w źrenicy i nie potrafiłem jeszcze prawidłowo ustawić filtrów światła. Myślałem, że cały film z tamtego popołudnia jest prześwietlony i do niczego, a to jedyny obraz Theresy w przedpokoju, jedyny, jakiego można było użyć do odtworzenia tamtej chwili. Na szczęście jest tam – jej włosy w świetle słońca mają kolor pszenicy. – Theresa, Theresa, o mój Boże, Theresa… Całuję ją, ale w chwili gdy jej dotykam, przestaje być sobą – staje się wirtualną postacią, jaką sobie zamówiłem, niczym więcej. Zbyt dokładnie pamiętam Theresę jak na tanią technologię RealPlay, której używam – zbyt dokładnie pamiętam dotyk jej skóry, delikatną gładkość włosów, oddech i mrowiące uczucie, kiedy całowała mnie w ucho. Gdybym miał więcej pieniędzy, projektanci mogliby uzupełnić wyobrażenie Theresy o wrażenia zmysłowe z moich wspomnień, ale mogłem sobie pozwolić tylko na wybór jednego z gotowych modeli z ich katalogu. Długo przeglądałem ten zbiór manekinowych postaci w ich studiu, nim wybrałem model najbliższy wizerunkowi żony. Dotykanie tego ciała przypomina dotykanie Theresy, ale to nie jest ona – to nie jest całkiem ona. To tak jakbym fantazjował o żonie, trzymając w ramionach inną, podobną kobietę. Cofam się o krok i patrzę na kobietę, którą przed chwilą pocałowałem, i znów powraca postać Theresy. Stoi w przedpokoju, otoczona mgiełką światła. To ona, to ona… – Czy to kamera? – pyta, zauważywszy ruch soczewek w moich oczach, ale scena się zmienia; nasze pierwsze Boże Narodzenie w tym mieszkaniu, choinka w salonie, blask lampek odbity w drewnianej podłodze. Kiedy się całujemy, czuję ciepło jej ciała. Trzymając ją w ramionach, czuję zapach włosów, czy raczej tego, co przypomina jej włosy, zapach szamponu,
którego używała, Aveeno. Słyszę szelest zgniatanego papieru do pakowania prezentów. Kiedy dotykam pnia jodły, pobrzękują bombki. Przy każdym moim kroku skrzypi podłoga. Ona rozpakowuje prezent ode mnie, komplet płyt winylowych Niny Simone. Pamiętam, jest uradowana, mówi, że bardzo chciała je mieć, że o mało ich niedawno nie kupiła. Włącza pierwszy utwór i dom wypełnia Lilac Wine. Środek zimy, jemy kolację w Spice Island Tea House. Oakland jest przysypane śniegiem, bezlistne drzewa zdobi świąteczna iluminacja. Mrok wnętrza restauracji rozświetla blask świec. Szklanki z tajską mrożoną herbatą. Na małych talerzykach pierożki samosa i krążki warzyw. Theresa ma na sobie beżową spódnicę i skórzane botki, fioletowy kardigan narzucony na wiązaną na szyi bluzkę ozdobioną kaliami. Nałożone warstwy: wosk i płomień świec. Nałożone warstwy: zapach curry. W jej oczach odbija się światło świec. Muszę ci coś powiedzieć, odezwie się. – Muszę ci coś powiedzieć – mówi. – Nie chcesz wina? – Kocham cię – odpowiada. – Cieszę się, że tu dziś przyszliśmy. Byłam dziś u lekarza, powie mi. Myślałam, że złapałam grypę… – Rano myślałam, że złapałam grypę – mówi. Tak się złożyło, że zrobiła sobie badanie krwi, powie. – Dominic, będziemy mieli córeczkę – oznajmia. – Zrobiłam badanie i to będzie dziewczynka. – Dobry Boże, cudownie! Wracamy do domu w śnieżycy. Zatrzymuję samochód, brniemy przez mokrą breję. Jestem podekscytowany, myślę o tym, że będziemy mieli córkę. To kolejna szansa. Staram się nie myśleć o wcześniejszym rozczarowaniu, kiedy pojawiło się niespodziewane krwawienie. Od czasu tamtego poronienia staraliśmy się o dziecko. Coś było nie tak, myśleliśmy, na pewno coś było z nami nie tak, skoro nie mogliśmy się doczekać biologicznych dzieci, a tu, proszę – córka. Moja córeczka. Theresa już opowiada o ubrankach, które oglądała w Tots’n’Tweeds, już sobie przypomina, że u rodziców w piwnicy stoi jej rowerek – damka Strawberry Shortcake. Jesteśmy naprawdę szczęśliwi – przynajmniej w Archiwum jesteśmy szczęśliwi – ale pamiętam, że niełatwo było nam się cieszyć, staraliśmy się z całych sił stłumić rodzące się w nas obawy, nie dopuszczać myśli, że drugie poronienie jest zupełnie możliwe, próbowaliśmy odtworzyć tamto radosne podniecenie, które towarzyszyło pierwszej ciąży. Nałożone
warstwy: lodowata woda z roztopionego śniegu w moich butach. Nałożone warstwy: opony i mokry asfalt. Światła w oknach piętro wyżej. W sypialni jej ciało jest bardziej jedwabiste. Theresa zdejmuje kardigan i rozwiązuje ramiączka bluzki, a ja biorę ją w ramiona, całuję jej obojczyk, proszę, niech to się nie kończy. Ale kończy się. Zawsze się kończy. Kończy się moje darmowe pół godziny na Metro.net. Słyszę kliknięcie towarzyszące automatycznemu przełączeniu na miejskie wi-fi, ale transfer jest zbyt kiepski, żeby załadować ponownie Miasto. Pojawia się wiadomość z telefonu domowego Timothy’ego – umówił mnie z Waverlym. – Będę – odpowiadam. – Powiedz mu, że przyjdę na spotkanie. W międzyczasie do autobusu wsiadło dużo osób wracających z pracy do domu, jak podejrzewam, albo studentów, którzy się zasiedzieli w bibliotece. Stoją w przejściu daleko ode mnie. Mijamy klub nocny Fur. Policja zamknęła kordonem New York Avenue. Wszyscy w autobusie gapią się zaciekawieni. Dzieciaki z klubu tłoczą się wokół radiowozów, tusz do rzęs spływa im strugami z oczu, czerniąc wargi. Co się stało? Szukam informacji w Washington City Paper, ale wyświetlają mi się tylko nachalne reklamy kolejnego odcinka czwartego sezonu Szansa w piekle i Candid, doradca osobowości – programu, w którym kobiety w średnim wieku masturbują się przed internetowymi kamerami. Za oknem widzę uzbrojonego po zęby gliniarza rozmawiającego z chłopakiem z kolczykami w brwiach i wargach. Koleżanka chłopaka w kabaretkach i dżinsowych stringach ma na głowie szopę podrygujących na wietrze dredów. Co się dzieje? Profil chłopaka jest widoczny na tyle długo, że zdążyłem poznać jego wpisy na Twitterze, @bangbang1212. Zwłoki w łazience, dowiaduję się. Joanna, czytam. Znaleziono ją, czytam. I patrzę na zdjęcie: ofiara jest rozebrana, resztki ubrania w okolicy kostek. Blondynka, ale jej twarz jest zmasakrowana. Pochylona nad toaletą, ręce przywiązane do rur, piersi zanurzone w wodzie. Jezu Chryste, szepczę i zamykam twittera, ale temat już podchwytuje „Washington Post”, przez co Szansa w piekle spada na dalsze miejsce. Joanna Kriz, studentka uniwersytetu George’a Masona, znaleziona martwa w klubie Fur. Strumień z jej Adware’a ujawniony przez Facecrawlers, portal hakujący prywatne konta. Śliczna dziewczyna, studentka architektury. Jezu Chryste. Post pokazuje jej projekty w 3D – budynki, modele architektoniczne. Przed oczami migają mi zdjęcia – ona na rozdaniu świadectw w szkole, z rodziną w Święto Dziękczynienia, wszystko to bez ładu i składu. Teraz widzę treść seksliścików wysyłanych do chłopaków, znalezionych przez Facecrawlers, nagie fotki robione przed
lustrem, zdjęcia, jak całuje się z języczkiem z koleżanką przy aplauzie tłumu gapiów. W ciągu kilku minut Joanna Kriz staje się głównym obiektem zainteresowania całej sieci. Czy się pieprzyła i czy została okaleczona. Wszystko sprowadzono do najpoczytniejszych tematów. Wciskam przycisk, zatrzymuję autobus i wysiadam. Wciąż płynie do mnie strumień wiadomości na temat Joanny Kriz. Łapię taksówkę, padam na tylne siedzenie – chcę wreszcie dotrzeć do domu. Kilka minut później rodzina zamordowanej dziewczyny podpisuje kontrakt z producentem programu Trup tygodnia. Mimo cierpienia postanawia sprzedać urodę córki i zainkasować tantiemy. Popularność Kriz w sieci rośnie, pojawiają się krytyczne opracowania – końska twarz, ale ładne cycki – oceniające na podstawie zdjęć z miejsca zbrodni jej atrakcyjność seksualną. Docieram do swojego mieszkania, gdzie nie sięga publiczne wi-fi. Moje mieszkanie składa się z samej ciszy, którą mogę wypełnić tylko płaczem.
13 października
Dystrykt Kolumbii w połowie października – złociste popołudnie, wieczorem przewidywana kolejna porcja deszczu ze śniegiem. Plamy światła na Potomacu, chmary turystów szturmujących centrum Waszyngtonu. Siedzimy przy stoliku przed Café du Parc w Willard Intercontinental. W jesiennym słońcu wszystko płonie purpurą i miedzią – fasady rządowych budynków z kamienia, wiśniowoczerwone karoserie piętrowych autobusów turystycznych, liście drzew w Pershing Park. Grupki turystów podążają za przewodnikami wymachującymi jaskrawokolorowymi chorągiewkami. Wszyscy koniecznie chcą zobaczyć zza bramy z kutego żelaza Biały Dom stojący pośrodku bujnego dzięki chemii trawnika, z jego alabastrowymi kolumnami, słynnymi ogrodami, tropikalną fauną nawykłą do życia nawet zimą i tak bujnym kwieciem, jakby to samo powietrze rozkwitło. Przychodzą tu, bo wyobrażają sobie, że są bliżej prezydent Meecham. Przychodzą tu, żeby wyobrazić sobie, jak wygląda jej życie w tamtych odległych pokojach – może nawet dostrzec ją albo przynajmniej zobaczyć krajobraz, który ona widzi, jakby sama ziemia była jakąś relikwią czy czymś przez nią natchnionym. Meecham jest tu obecna wszędzie – w każdym serwisie „porcelany z Białego Domu” sprzedawanym na stoiskach z pamiątkami, na każdej policyjnej odznace, w każdej reklamie klubu ze striptizem, w każdym filmie z pornomodą – zbiorowa halucynacja, niezwykłe zjawisko, jakby ktoś fizycznie uchwycił zorzę polarną. Nazywają ją „królową Ameryki” i pielgrzymują do niej jak do Lourdes, noszą znaczki i plakaty przedstawiające Meecham jako Matkę Boską Siedmiobolesną z siedmioma sztyletami przeszywającymi jej pornoperfekcyjne piersi. Waverly pali. Ma niebieskie oczy, zaskakująco niebieskie – w kolorze płynu do mycia szyb. I czuprynę siwych włosów. Jest jak zdjęcie reklamowe poety – potężny, wyrazisty, z pobrużdżoną twarzą, przerywa kwestię w pół słowa, żeby delektując się smakiem papierosa albo zerkając na chmarę turystów, zebrać myśli. W swojej bluzie z kapturem i dresach wyglądam przy nim mizernie. On ma na sobie garnitur firmy Anderson & Sheppard, kupiony, jak informuje mnie mój Adware, na Savile Row w Londynie. Zauważam, że wszystkie pozostałe stoliki są zajęte, oprócz tych sąsiadujących z naszym – zupełnie jakby stworzył dla nas strefę buforową, swoistą bańkę ciszy i prywatności.
– W Nowym Jorku – mówi Waverly, kiedy pytam go, gdzie był, kiedy Pittsburgh przestał istnieć. – Na imprezie połączonej ze zbieraniem funduszy dla Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Wciąż rozmawiam z ocalałymi z Pittsburgha i przebijam wszystkie ich opowieści, mówiąc, że patrzyłem na Guernicę, kiedy to się stało. Pamiętam, że wszyscy w galerii zamilkli na kilka chwil – Pittsburgh musiał im się wydawać tak odległy jak Zachodnia Wirginia czy Alabama – aż nagle dotarło do nich, że Manhattan może być następny. Wybuchła zupełnie niestosowna panika. Adware zalewa nasz stolik reklamami – krasnale z logo biura Travelocity na Manhattanie, w Wheeling w Zachodniej Wirginii, w Birmingham w Alabamie. Animowany George Washington sprzedaje tanie bilety na koncert symfoniczny w Katedrze Narodowej. Ignoruję go, ale George Washington przeistacza się w zdzirowatą Marthę w białej peruce i wydekoltowanej sukni, z przypudrowanym biustem podrygującym dla zwrócenia mojej uwagi i biletami w rowku między piersiami. Kup, kup. – Z tego, co wiem, pracuje pan w firmie o nazwie Kucenic Group – odzywa się Waverly. – Tak. A właściwie pracowałem. – Dochodzenia, zgadza się? Roszczenia ubezpieczeniowe i tym podobne? Zatrzęsienie spraw sądowych. – Wszystko można zakwestionować. – Dostęp do Archiwum pewnie ułatwia pracę… – Powinien. Rząd miał prawo wydawać masowo akty zgonu – tłumaczę – ale sprawa State Farm przeciwko stanowi Pensylwania to zmieniła. Odkąd istnieje Archiwum, firmy ubezpieczeniowe przekonują, że powinny mieć prawo weryfikacji każdego wniosku o wypłatę odszkodowania za śmierć albo utratę mienia. Sprawdzanie trwa latami, wstrzymuje wypłaty… – Jest pan w tym dobry? – Byłem oddany tej pracy. I lubiłem ją. – Jest pan zbyt skromny – stwierdza Waverly. – Ja już wiem, jaki pan jest dobry. Rozmawiałem z panem Kucenikiem. On twierdzi, że był pan jednym z najlepszych jego ludzi, jeśli nie najlepszym. Z intuicją, skutecznym. Powiedział, że pańskie umiejętności zasługują na lepszą płacę, ale problemy osobiste nie pozwalały panu wziąć na siebie większej odpowiedzialności. Zastanawia się nawet, czy nie czuje pan lęku przed sukcesem. Waverly zaciąga się i powoli wypuszcza dym z ust. W trakcie rozmowy czyta coś w swoim Adwarze – widzę, jak porusza gałkami ocznymi, śledząc tekst. Po co ten człowiek niepokoił Kucenica? Nie chcę, żeby rozmawiał
z nim na mój temat, nie wyraziłem na nic zgody. – Mam inne priorytety – wyjaśniam. – I nie obawiam się sukcesu… – Po rozmowie z pańskim szefem zdałem sobie sprawę, że ta praca musiała wykańczać nerwowo – mówi. – Patrzeć na konających ludzi, sprawdzać, jak umierali, decydować, czy za ich śmiercią nie kryje się jakieś oszustwo. Całą ta papierkowa robota. Musiał pan się czasem czuć, jakby śledził duchy. Widziałem setki ludzi płonących żywcem, ale tamta kobieta zakopana w rzecznym mule jest dla mnie jak wyrzut sumienia. Pamiętam każdą śmierć, na którą patrzyłem. – Oni są jak duchy – odpowiadam. – Chcę, żeby wyśledził pan dla mnie takiego ducha. Jak zwykle kiedy pojawia się jakaś nowa sposobność, czuję nerwowy ucisk w żołądku. Może to strach przed zakłóceniem spokoju i oderwaniem się od tego, co dla mnie ważne. Dopijam swoje cappuccino. – Szkoda pańskich pieniędzy na moje usługi, panie Waverly. Dostęp do Archiwum jest wolny, jeśli się pan zarejestruje w Bibliotece Kongresu. Całe mnóstwo bibliotekarzy szuka takich okazji. To prawdziwi profesjonaliści. – Chodzi o moją córkę – wyjaśnia Waverly. Szara kartonowa teczka. Zdjęcie kobiety, osiem na dziesięć centymetrów, rozprasza cały Adware. Szkarłatne włosy koloru krwi, ospałe, szmaragdowe oczy. Fotografia musiała pochodzić z pokazu mody. Kobieta jest stylowo przygarbiona, spod czarnej sukni wystają szczupłe blade ramiona. – To jest pańska córka? – Pomyślałem sobie, że będzie pan zainteresowany, kiedy zobaczy jej zdjęcie – tłumaczy. – Ma na imię Albion, czyli „białe klify”. Albion O’Hara Waverly. Opłakuję ją od dziesięciu lat. Długo po tamtej tragedii miałem głupią nadzieję, że może udało jej się jakoś uciec, ale teraz już otrzeźwiałem. – Przykro mi. Waverly macza herbatnika w swoim cappuccino. W Adwarze firma Illy proponuje swoją espresso. Zgadzam się i wkrótce kelner przynosi filiżankę kawy oraz biscotti. – Regularnie odwiedzam w Archiwum swoje wspomnienie po Kitty – ciągnie Waverly. – Kitty to moja żona, miała trzydzieści dziewięć lat. Katherine. Mam kilka wyraźnych wspomnień. Jak zabieram ją w niedzielę do Mellon Park na późne śniadanie, ciastka, truskawki i szampana i po południu do Fricka na podwieczorek. Zatrudniłem projektantów, którzy
dopracowali te chwile tak, że wydają się bardziej rzeczywiste niż moje własne wspomnienia. Córka zwykle chadzała tam z nami, ale ostatnio nie mogę odwiedzać Albion. – Nie może się pan na to zdobyć? – Nie, nie w tym rzecz. Ona jakimś cudem znika z miasta. Jest usuwana. Ktoś usuwa jej dane – nie tylko te powszechnie dostępne, ale także moje prywatne. Staranna robota. A bibliotekarze… Zwracałem się do bibliotekarzy z Biblioteki Kongresu. Bardzo mi współczuli, ale nie potrafili pomóc. Mają dość zajęć, budują Miasto, konserwują je. Zawiadomiłem policję, ale im brakuje środków. Poza tym nie traktują takiej sprawy jak zgłoszenia o zaginięciu człowieka, tylko jak skargę o nieprawidłowym przetwarzaniu danych, a w najgorszym razie jak cyberwandalizm albo hakerstwo. Cyfrowe graffiti, o ile zechcą w ogóle uznać, że znajduje się to w ich jurysdykcji. Badałem sprawę na własną rękę, ale ona znika. Mam zdjęcia, więc wiem, że istnieje. Istniała… – Próbował pan zwrócić się do Kucenic Group albo innej firmy zajmującej się poszukiwaniami? Po to oni są. – Ufam Timothy’emu. Kiedy zadzwoniłem do Kucenica, chciał mnie przełączyć do jakiegoś przedstawiciela handlowego. Wyrecytował listę wszystkich otrzymanych nagród i chwalił się pozycją w rankingu U.S. News and World Report, ale kiedy zapytałem, czy osoba wyznaczona do zajmowania się moją sprawą będzie równie doświadczona jak pan, odpowiedział, że jego personel potrafi sprostać każdemu zadaniu. I dodał, że z powodu uzależnienia od narkotyków nie jest pan odpowiedzialnym pracownikiem. – Jestem czysty – zapewniam. – To dobrze. – Ale to nic trudnego. Tego rodzaju badania zleca się studentom ostatniego roku, bibliotekarzom… – Ja chcę najlepszego. Nie potrzebuję personelu, który potrafi sprostać zadaniu. Nie potrzebuję przedstawicieli handlowych, a już na pewno nie studentów. Potrzebuję kogoś z pańskimi umiejętnościami, kogoś, kto będzie pracował dla mnie. Kogoś dyskretnego. Skanuję fotografię Albion i zapisuję ją w pamięci Adware’a. Może to kofeina rozstroiła mi nerwy, ale czuję się źle i mam ochotę stąd uciec, zaszyć się w swoim mieszkaniu i poszukać tam zapomnienia, ale na myśl przychodzi mi coś, co powiedział Timothy: nie chcesz umrzeć. – Chce pan, żebym odnalazł pańską córkę? Odzyskał dane?
– Chcę żeby pan przywrócił ją do Archiwum – odpowiada. – Żeby pan się dowiedział, kto mi to robi, kto robi to mojej rodzinie, a wtedy będę go mógł oskarżyć w pełnym majestacie prawa, a przynajmniej ustrzec nas przed podobnymi przypadkami w przyszłości. Chcę, żeby pan zwrócił mi córkę. Proszę. Już raz ją straciłem. – Pomogę panu. W drodze do domu wstępuję do Qualia Coffee. Sprawdzam pocztę. Danika napisała kilka maili. Nie dzwoniłem do niej od wczoraj i niepokoi się o mnie. „Jak tam terapia grupowa? Wszystko w porządku?” Szybka odpowiedź: „Wszystko gra. Dziwacznie. Pogadamy wkrótce”. Gavril też napisał i oczywiście wszystkie wiadomości oznaczył jako „najwyższej wagi”. Załączył zdjęcia z domów mody, które mam opatrzyć podpisami – Anthropologie, Featherston, Tom Ford – oraz wypowiedzi artystów do przetłumaczenia na potoczną angielszczyznę, czyli typowa praca dorywcza, jaką od czasu do czasu mi wynajdywał. Odznaczam wszystkie wiadomości od niego jako „nieprzeczytane”. Dzwonię do Kucenica, ale nie odbiera. Piszę więc: „Spotkałem się z Waverlym. Mocne zagranie. O co tu chodzi?”. Nowa wiadomość od sekretarki Waverly’ego pojawia się, kiedy dolewam sobie śmietanki do kawy. Ustalił dla mnie dzienną stawkę na wydatki i wynegocjował z Kucenikiem, że moje kody dostępu do Archiwum nie stracą ważności. W odpowiedzi wysyłam numer swojego konta i PIN i po kilku sekundach przychodzi pierwsza transza – wyższa niż to, co proponował Kucenic. W skrzynce odbiorczej czeka też kolejny dokument – krótkie dossier Albion. Kucenic odpisuje: „Przykro mi, Dominic. Nie kontaktuj się ze mną więcej, proszę”. W moim mieszkaniu znów wyłączono ogrzewanie. Odpowiedź Kucenica mocno mnie dotknęła, ale staram się go zrozumieć – sprawiłem mu dość kłopotów. Próbuję skontaktować się z Daniką, ale nie odpowiada. Robi się zimno, więc siadam w fotelu owinięty w koc i oglądam film dokumentalny A Round of Fiddles na temat poezji obiektywistów, ale moje myśli krążą gdzieś daleko. Wokół córki Waverly’ego, Albion. Wieczorem kolejny front atmosferyczny przynosi nad Waszyngton śnieg. Gaszę światła i patrzę na wdzierającą się do miasta zimę – pogoda tu jest dziwną mieszaniną ekstremalnych zjawisk, tak jak kiedyś w Pittsburghu. Po południu jest tak ciepło, że można chodzić bez marynarki, za to o zmierzchu zaczyna sypać
śnieg. Ciekawe, co Gavril zdołałby wydobyć ze zdjęcia Albion. Na przykład ubrania – czy rozpoznałby suknię, którą miała na sobie? A może te ciuchy zostały wyprodukowane w Pittsburghu i są zwykłą amatorszczyzną? Przeglądam dossier. Albion w chwili śmierci miała dwadzieścia cztery lata, kończyła właśnie kurs projektowania odzieży w Instytucie Sztuki. Zdjęcia jej projektów: tweedy i szkocka krata, fantazje licealistki. Inne zdjęcia Albion: nigdy w życiu nie widziałem kobiety, która wyglądałaby tak jak ona na fotografiach, i zastanawiam się, ile jest w tych wizerunkach fałszu – odpowiednie ustawienie aparatu, dzięki czemu wydaje się wyższa, dodana w trakcie obróbki zieleń oczu i krwista czerwień włosów. – Theresa Marie Blaxton… Wymawiam głośno jej imię i nazwisko, chłoszcząc się nim tak, jak flagelanci biczowali się dla upamiętnienia męki Chrystusa. – Theresa Marie Blaxton… Może jestem jedyną osobą, która ją pamięta, która pamięta o wspominaniu jej imienia.
16 października
Przygotowuję papiery na temat mojego przeniesienia z terapii Simki do Timothy’ego. Zakładam garnitur – pewnie żeby zrobić wrażenie na doktorze, chociaż nie nosiłem tego stroju od lat i wcale już dobrze na mnie nie leży. Jest niemodny, przyciasny w pasie i z tyłu, marynarka pije pod pachami, a kołnierzyk zaciska się morderczo wokół szyi. Idę schodami na górę, tam gdzie siedzi jego recepcjonistka, a jednocześnie kuzynka, pulchna kobieta ze strzechą żurawinowoczerwonych loków i granatowym cieniem na powiekach. – Domi! – woła na powitanie. – Nie przypominam sobie, żebyś był na dziś umówiony. Poczęstuj się ciasteczkiem. – To wizyta towarzyska – próbuję wyjaśnić i biorę ciasteczko. A potem kolejne. Robię się nerwowy. Już dwadzieścia minut popijam zaoferowaną mi kawę. Simka wyprowadza ze swojego gabinetu pacjenta, nastoletniego chłopaka – czternasto-, może piętnastoletniego – z twarzą ozdobioną niezliczoną ilością kolczyków. Rozmawiają o stolarstwie, Simka wykłada swoją teorię zen o tokarkach. Kazał chłopcu pracować nad projektem, chyba krzesła. – Znakomicie, znakomicie – mówi Simka – Przypomnij sobie, że niedawno miałeś trudności ze zrobieniem ramki do obrazka, za to teraz… Simka poświęca chłopcu całą swoją uwagę, pyta o coś, co chłopak miał przeczytać, Poradnik stolarza, Amazon podsuwa link „dodaj do koszyka”, ale kiedy chłopak przyznaje się, że jeszcze nie przeczytał ani jednego rozdziału, Simka kiwa tylko głową. – Następnym razem, następnym razem… – uspokaja z uśmiechem. Recepcjonistka przypomina Simce, że czekam na niego. – Nie poznałem cię w tym garniturze! – woła zaskoczony. Ściska moją dłoń i pyta, jak się miewam. Pociera wąsa i z szerokim uśmiechem mówi, że wyglądam bardzo elegancko; pyta, czy to nowy garnitur, i chwali jakość tkaniny. Odpowiadam, że ostatni raz miałem go na sobie na pogrzebie żony. – I tak dobrze się prezentujesz – zapewnia mnie. Zaprasza mnie do swojego gabinetu – znajomego mi pomieszczenia – i siadam na sofie. Tymczasem Simka nie siada jak zwykle na fotelu obok,
lecz na krześle za biurkiem. Prócz fikusa w doniczce w pokoju nie ma żadnych ozdób. Za to skórzane wielkie meble są wygodne – ostatnio byłem tak zmęczony, że mógłbym zwinąć się w kłębek na sofie i zasnąć. Pyta, jak się czuję. Proponuje kawę. Pyta o Timothy’ego, a ja odpowiadam, że wszystko jest w porządku. Wymianę uprzejmości często przerywa kłopotliwa cisza, a ja w końcu uświadamiam sobie, że czekam, kiedy on weźmie do ręki notes i pióro – sygnał, że czas rozpocząć sesję. A przecież nie jestem już pacjentem. – Mam do podpisu trochę papierów – wyjaśniam. – A, tak – mówi, biorąc ode mnie kartki. – Nie musiałeś ich przynosić osobiście. Kładzie je na biurku, wygładza zrobione przez mnie zagniecenia i czyta. Powiedziano mi, że to standardowa procedura, ale Simka jest skrupulatny. Z niewielkiego pudełka na biurku wyjmuje pióro wieczne, potrząsa nim dwukrotnie, a następnie składa pełen zawijasów oficjalny podpis. Na jednej stronie i na następnej. Potem na trzeciej. Przyjrzał się swojemu dziełu – kilkoma pociągnięciami pióra zakończył nasz niemal ośmioletni związek. – Skoro już tu jesteś, chciałbym ci coś pokazać. – Bierze do ręki leżącą na biurku teczkę. – Kiedy się przeniosłeś do doktora Reynoldsa, przejrzałem twoje stare papiery w poszukiwaniu czegoś znaczącego i znalazłem kilka twoich rysunków. Pamiętasz je? Wyjmuje kilka kartek papieru. Oczywiście, że pamiętam te rysunki, choć nie myślałem o nich od lat. To są rysunki zrobione podczas naszych pierwszych sesji, kiedy niechętnie rozmawiałem z Simką na tematy osobiste. Zostałem wysłany przez Program Pomocy Pracownikom na obowiązkową psychoterapię, kiedy depresja i prochy zaczęły mieć wpływ na moją pracę. Mój przypadek został zlecony Simce. Początkowo podczas sesji głównie milczałem, a nasze rozmowy ograniczały się do tematów związanych z pracą. Simka pytał o charakter mojej pracy, środowisko, w którym pracuję, był ciekawy, czy dobrze mi się układają stosunki z kolegami, z szefem, szukał przyczyn moich problemów. Odpowiadałem z rzadka i ogólnikowo. Pewnego popołudnia na stoliku w jego gabinecie leżało kilka kompletów kredek i stos kartek papieru. – Nie przyniosłem ich dla ciebie. – Pamiętam, jak to powiedział, kiedy zwróciłem uwagę na leżące przybory. – Prowadzę grupową terapię przez sztukę dla nastolatków z problemami szkolnymi… Pamiętam jak powiedziałem mu, że moja żona chodziła na taką terapię prowadzoną przez cech rzemieślniczy w Manchesterze. Wtedy po raz
pierwszy wspomniałem przy nim o Theresie. – Robiliśmy mapy pamięci – tłumaczył mi Simka. – Rysujesz dom, w którym dorastałeś, i opisujesz wszystko, co z niego pamiętasz, ze szczegółami. Byłbyś zaskoczony, jak wiele szczegółów potrafisz sobie przypomnieć, tworząc mapę pamięci. Dzieciakom zawsze brakuje miejsca, żeby wszystko opisać, dlatego prowadzimy też dziennik. – Czemu to ma właściwie służyć? – spytałem go chyba wtedy. – To pomaga przypominać sobie – wyjaśnił Simka. – Pomaga zrozumieć siebie. Mapa pamięci pozwala ludziom zrozumieć, co jest dla nich ważne, co budzi w nich gorące uczucia. Pomaga przypomnieć sobie ważne wskazówki, które mogli przeoczyć, a które ułatwią dochodzenie do równowagi psychicznej. Potem zaczynasz rysować okolicę, w której dorastałeś, czasem na oddzielnej kartce papieru. Wszystko, co pamiętasz. Nie pamiętam dokładnie, jak udało mu się namówić mnie do sięgnięcia po kredki – czy mi to zasugerował, czy może sam zacząłem rysować – w każdym razie w taki sposób wyglądało kilka naszych kolejnych sesji. Oto szeregowy, blisko stupięćdziesięcioletni domek z cegły z trzema sypialniami w Bloomfield, gdzie dorastałem. Moje odręczne pismo na mapie jest prawie zupełnie nieczytelne, ale pamiętam, że opisałem dziką jabłoń rosnącą na tyłach domu, drewnianą deskę, którą ojciec przybił gwoździami do dwóch konarów, służącą jako ławka, skorupy zrzucone przez szarańczę i pozostawione na drzewie wiśni, mojego owczarka niemieckiego Bozwortha. A to jest rysunek Bozwortha – czarne i brązowe zawijasy, w których trudno byłoby rozpoznać psa, gdyby nie wykonany ołówkiem podpis. Wędrowałem z nim ścieżkami i dróżkami, stawaliśmy na żwirowym nasypie i obserwowaliśmy toczące się pociągi. Miałem czternaście lat, gdy go uśpiliśmy. Simka nie wiedział nawet, że pochodzę z Pittsburgha, dopóki nie narysowałem rzek. – Ten pamiętam. – Pokazuję Simce rysunek. To jedna z oranżerii Phippsa, gdzie Theresa pracowała w Departamencie Edukacji. Próbowałem narysować alejki w ogrodach, krzewy wanilii, chmary motyli i kafejkę, w której zwykle się umawialiśmy. Kolejna mapa. Dom w stylu georgiańskim, mieszkanie 208. Półki pełne płyt winylowych i książek, szafki kuchenne pełne egzotycznych składników, z których Theresa wyczarowywała potrawy. Pudła z rękopisami wierszy, przesyłanymi do redakcji Birdlashes Press, nieprzeczytanymi przed spłonięciem. A to druga sypialnia przerobiona na gabinet Theresy. Rysując, otworzyłem się przed Simką i w końcu mogłem z nim zacząć swobodnie rozmawiać. Simka bardzo
mi pomógł w tamtych pierwszych latach. Gromadziłem wtedy różne rzeczy, zbierałem skarby. Kupowałem całe skrzynki starych gazet – wszystkiego, co wydrukowano przed wybuchem bomby. Simka pomógł mi uświadomić sobie, że nie mogę w taki sposób kurczowo trzymać się przeszłości, że wpadam w obsesję, rujnuję sobie życie i popadam w nędzę. Pomógł mi się ustabilizować. – Możesz zatrzymać te rysunki – zwraca się do mnie. – A jeśli ich nie chcesz, odeślę je z resztą dokumentacji. – Powinny zostać u ciebie – odpowiadam. Simka uśmiecha się. Ostrożnie składa kartki i wsuwa je z powrotem do teczki. – Oto twoje papiery – mówi. – Powodzenia. Jestem bardzo dumny z tego, co udało nam się osiągnąć. Wiem, że ostatnio było ci ciężko. Powinienem pomyśleć, że potrzebujesz więcej uwagi, i przepraszam, że cię zawiodłem. Dziesiąta rocznica. Powinienem przewidzieć, jak będzie ci ciężko. – Jestem zdrowy – zapewniam go. – Wszystko dobre, co się dobrze kończy. – To dobrze, bardzo dobrze – przytakuje Simka, ale dodaje, że powrót do zdrowia rzadko następuje od razu i dobrze byłoby pisać nadal dziennik. A także, że nadal cierpię na depresję, choć teraz mogę czuć się lepiej, zaabsorbowany ważnymi zmianami w moim życiu. – Nadal piszę – odpowiadam i na dowód pokazuję swój dziennik. Simka przerzuca kartki, a jego Adware zamienia moje odręczne kulfony na czcionkę Verdana. – Dobre, szczegółowe – chwali mnie, przeczytawszy którąś ze stron. – Spróbuj zastosować się do wskazówek Progoffa. – Pamiętam, jak na jednej z pierwszych sesji pokazałem mu swoje wiersze. Przeczytał je w skupieniu, potem drugi raz i trzeci, i powiedział, że są piękne. – Teraz rozmawiamy po przyjacielsku – mówi Simka. – Wyjście z uzależnienia i depresji jest trudne. Nie ma cudownego lekarstwa. Nawet dializa i przeprogramowanie Adware’a nie wyleczą tkwiących głęboko przyczyn twojego uzależnienia. Musisz nad tym sam popracować, Dominic. Cytując poetę, „musisz udźwignąć ten ciężar”. – Timothy powiedział coś bardzo podobnego, ale stwierdził, że ty się z nim nie zgodzisz. W każdym razie, czuję się szczęśliwy. – Hmm – mruczy. – Pozwól, że ci coś powiem, Dominiku. W dalszym ciągu masz prawo do leczenia uzależnienia w waszyngtońskiej kasie chorych. Doktor Reynolds zajął się twoim przypadkiem, jak tylko więzienna
komisja zdrowia postanowiła, że musisz wyjść spod mojej kurateli. Nie wiem, dlaczego Reynolds zainteresował się tobą, ale jestem ciekawy, czy już przygotował dla ciebie jakiś schemat leczenia. Jeśli uznasz, że obecna terapia nie pomaga ci osiągnąć założonych celów, i jeśli zechcesz dalej leczyć się z uzależnienia, doktor Reynolds nie musi się nawet o tym dowiedzieć. Więzienną komisję zdrowia obowiązuje w takich przypadkach tajemnica. Na wszelki wypadek zapamiętaj to sobie. Kiedy minie czar nowości po zmianie metod leczenia, możesz znów sięgnąć po narkotyki. Trudno wyzbyć się starych nawyków. – Leczę się teraz u Timothy’ego. – Sugeruję Simce, że poruszanie tematu leczenia z uzależnień może przynieść odwrotny skutek. – Nie zamierzam się spierać – odpowiada. Przerwano nam. Recepcjonistka nie dzwoni, tylko puka dyskretnie, wtyka swoją kolorową głowę w szparę drzwi i obwieszcza, że w poczekalni jest już kolejny pacjent. Simka ściska mi dłoń i zaprasza na kolację, gdzie będziemy mieli okazję dłużej porozmawiać w bardziej sprzyjającym otoczeniu, przy lampce koniaku, ale ja unikam jednoznacznej odpowiedzi. Timothy spotyka mnie, kiedy wychodzę z gabinetu Simki. Podjeżdża swoim fiatem, opuszcza szybę w drzwiach. – To, co masz do zrobienia, nie jest ważne! – krzyczy do mnie. – Jedź ze mną. Wsiadaj. Wnętrze samochodu jest przesiąknięte papierosowym dymem, mało miejsca na nogi. Timothy powoli przedziera się przez tłum pieszych, trąbiąc niemiłosiernie klaksonem, aż wreszcie rusza z piskiem opon. – Jak mnie znalazłeś? – Wspominałeś, że się tu wybierasz – tłumaczy. – Do doktora Simki. Pomyślałem, że wykorzystam okazję i spróbuję cię namierzyć. Znów czuję radosne podniecenie na myśl o śmierci w wypadku. Timothy prowadzi jak szaleniec, na skrzyżowaniu zajeżdża drogę śmieciarce, lekceważy znak stopu, twierdząc, że go tu nigdy nie było. Ma na sobie garnitur i krawat oraz wełniany płaszcz. Jest drobnej budowy, ale kluchowaty, a kiedy się uśmiecha, pojawia się drugi podbródek. – Mam dziś kilka umówionych spotkań – mówi. – Ty też jesteś na tej liście. Mam zamiar przekonać komisję, żeby wycofała cię z terapii grupowej. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, Waverly będzie twoim sponsorem. – To wspaniała wiadomość! – wołam. – Naprawdę. Mam papiery od
Simki, których potrzebowałeś. – Zajmę się twoją sprawą jako prywatny terapeuta, ponieważ musimy się trzymać pewnych procedur leczenia. Biurokracja. Ograniczymy terapię do minimum, żebyś nie tracił czasu. Ale będę pilnował, żebyś pozostał czysty. To jest cena za uniknięcie więzienia. – Rozumiem. Timothy włącza się do ruchu. Pytam, dokąd mnie wiezie. – Do kliniki, z której od czasu do czasu korzysta Waverly. Ma dla ciebie prezent. Coś w rodzaju „witaj w firmie”. – W firmie? Czy chodzi o Focal Networks? – pytam. – To dla niej będę pracował? – Widzę, że szukałeś o nim jakichś informacji. Nie będziesz pracował dla Focal Networks, przynajmniej nie oficjalnie, ale będziesz miał dodatkowe korzyści przysługujące pracownikom tej firmy. – Czym właściwie zajmuje się Waverly? – Zastosowaniami psychologii w biznesie – wyjaśnia Timothy. – Pomyśl tylko, widzisz dwie reklamy. Wybierasz jedną i na niej skupia się twoja uwaga. Waverly odkrył, dlaczego wybierasz tę, a nie tamtą drugą. I potrafi to przewidzieć. Potrafi przewidzieć, które zdjęcia ze strumienia przykują twoją uwagę, które zapamiętasz. Jego prace to głównie akademickie rozważania. Próbowałem to czytać, ale pełno tam matematyki. – Zatem… marketing? – Może doradztwo marketingowe, ale trudno to ogarnąć. Jego firma zajmuje się czymś więcej niż marketing. Marketing jest najmniej ważny, kiedy zatrudniasz Waverly’ego. – Skąd w takim razie całe to gówno w Adwarze? Jeśli on to wszystko wymyślił… Timothy wybucha śmiechem. – Waverly wymyślił całe to gówno. On cię programuje. Za każdym razem kiedy patrzysz, klikasz czy fantazjujesz, dajesz mu klucz. Każdym zdjęciem, każdym nagłówkiem. Waverly zdołał mnie przekonać, że my, ludzie, jesteśmy istotami seksualnymi, brutalnymi i głupimi i ponieważ kieruje nami przede wszystkim seks, gwałtowność i głupota, nasze zachowania stają się oczywiste i przewidywalne. Waverly to wykorzystuje. Jego i mnie różni tylko to, że ja wierzę, iż wszyscy zostaliśmy stworzeni przez Boga i zbawieni przez Chrystusa. I to jest nasza indywidualna, wyjątkowa siła, która w końcu zatriumfuje. Waverly nie ma czasu na rozważania o Bogu. Prywatna klinika Panda Electronics w Chevy Chase. W sali wystawowej
spoty reklamowe kliniki, chińskie dziewczęta w bieliźnie Cosplay z doprawionymi uszami tulą w ramionach małe pandy i oferują najlepszy sprzęt. Lekarka ma strój od Ralpha Laurena – koszulkę polo i białe spodnie. Strój prosty, ale ona sama jest zachwycająca. Czarne włosy, jasna karnacja, wydatne kości policzkowe i żywe fiołkowe oczy. Jej Adware musiał instalować chirurg plastyczny, ponieważ wypukły pierścień wieńczący jej czoło przypomina raczej żyłki liścia niż zwyczajną bliznę. Dostępny jest jej profil – Agatha Kramer, specjalistka w dziedzinie biokomunikacji na uniwersytecie Georgetown, cheerleaderka drużyny Redskins. Na filmie wymachuje nogami w musztardowożółtym stroju z lycry. Jej zdjęcie profilowe znalazło się w serii „Street Fashion” Gavrila, była więc jego przypadkową modelką. Uśmiecha się na nasz widok. – Od pana Waverly? – pyta. – Tak, jesteśmy umówieni – wyjaśnia Timothy. – To jest Dominic. Oddaję go w pani ręce. Pod ścianą stoi rząd manekinów prezentujących najnowsze modele Adware’a: implanty, urządzenia w stylu SmartMed, kody URL do ściągania darmowych aplikacji. Timothy wskazuje manekin z demonstracyjnym okablowaniem. iLux jest piękny. Siatka przewodów ze złota umieszczona na bioorganicznej płytce przymocowanej do czaszki, styki zrastające się z mózgiem. – To wybrał dla ciebie Waverly – mówi Timothy. – Mam nadzieję, że ci się podoba. Jest już kupiony i zapłacony. – Chyba nie mówisz poważnie?! – wykrzykuję. – iLux? To za dużo… – Potraktuj to jako narzędzie do pracy, którą masz wykonać. To jeden z bonusów, o których ci wspominałem. Jak służbowy samochód. Wypełniam i podpisuję formularz zgody na zabieg. Dawniej kiedy było we mnie więcej dumy, wzdragałbym się przed przyjęciem takiego prezentu w obawie przed nadmiernym podporządkowaniem, jakiego wymagałaby tego rodzaju ekstrawagancja. Agatha pyta, czy jestem gotowy, i prowadzi mnie do sali na końcu sterylnego korytarza. W środku fotel dentystyczny. Zwalam się na niego, Agatha obniża oparcie i odchyla je do tyłu. Patrzę na nią, lampy na suficie w moich oczach są jak okrągłe, jaskrawe spodki. Dociera do mnie zapach jej miętowego oddechu i makijażu. – Proszę wyłączyć zabezpieczenie przed transferem – mówi, a kiedy to robię, pojawia się alert wysłany przez naszego wspólnego znajomego, Gavrila. Agatha uśmiecha się, dodaje mnie do swoich znajomych. – Znasz Gavrila? – pyta, a ja wyjaśniam, że to mój kuzyn.
– Jest niesamowity – zachwyca się. – Uwielbiam jego prace. Kiedy zaczepił mnie na ulicy i zapytał, czy może zrobić mi zdjęcie, o mało nie umarłam. Koleżanka, z którą tam byłam, nie mogła uwierzyć! – To jest fajny facet – mówię. Timothy siedzi na kanapie obłożony stertą papierów, które wyjął z teczki. Agatha goli resztki szczeciny na czubku mojej głowy, przeciera skórę alkoholem i podaje znieczulenie miejscowe. Drętwieje mi czaszka i czuję się, jakby całe moje jestestwo unosiło się kilka centymetrów nad ciałem. Czuję ręce i nogi, ale są one gdzieś poniżej mnie, w dole, na fotelu. – Dobrze się czujesz? – pyta Agatha. – Bardzo dobrze, dziękuję – odpowiadam. – A to czujesz? – Co? – Ucisk. – Nie. – Doskonale. Wychodzi z sali i po chwili wraca z chirurgicznym robotem na kółkach – chromowanym pudłem z wielofunkcyjnym ramieniem, które umieszcza nad moją głową. Wciska jakiś guzik, włączając oślepiające światło, i zakłada okulary ochronne. – Gotowy? – pyta. – Tak. Jej profil ginie, kiedy wycina mi dotychczasowy Adware. Jestem odłączony. Teraz czuję ucisk – albo może go sobie wyobrażam, słysząc ciche buczenie pracującego ramienia. Słyszę dźwięk rozcinanej skóry, czuję strużki płynącej cieczy i dotyk ręczników, które Agatha przykłada mi do szyi, żeby zetrzeć krew. Timothy przygląda się zabiegowi z zainteresowaniem. Chrzęst, a potem uczucie zimna – płukanie lodowatą wodą albo zakładanie chemicznych szwów. Chirurgiczne ramię wyjmuje z mojego mózgu Adware przypominający zwisające z widelca nitki spaghetti. Lekkie pociągnięcie, niewielkie szczypanie i okablowanie z łatwością wychodzi. Nie czuję bólu. Wrażenie jest dziwne, ale raczej przyjemne. Agatha komentuje to, co widzi, i śmieje się, ale dźwięki wydawane przez maszynę zagłuszają jej słowa. Agatha zmienia zawiązany na mojej szyi śliniak i ściera krew. Ramię nakłuwa teraz moją czaszkę. Wiem, co się dzieje, wiem, jak to wygląda. Czuję ucisk. Ramię mocuje iLuksa, umieszcza mój zdjęty wcześniej skalp na miejscu i zaczyna zszywać ranę. Nowe blizny zastąpią teraz stare. Adware
uruchamia swój system operacyjny, a ja tracę wzrok. Ślepota jest przejściowa, ale denerwująca. Taka całkowita ślepota zawsze jest denerwująca. Czuję, jak stare soczewki są wymieniane na nowe, firmy Meopta. – Wygląda dobrze – słyszę głos Timothy’ego. – Prawda? – odpowiada mu Agatha. Słyszę, jak się krząta, zbiera narzędzia. Tracę słuch, ale wkrótce pojawia się napis „iLux” złotą kursywą na czarnym polu. Adware wita się i zaczyna importować moje ustawienia osobiste, a domyślnym serwerem do odbioru informacji ustanawia Focal Networks. Kiedy proces jest skończony, otwieram oczy. – I jak ci się podoba? – pyta Agatha. Rozdzielczość lepsza niż w rzeczywistości – teraz rozumiem, co ten slogan reklamowy miał znaczyć. Wcześniej świat był rozmazany i nieostry, jakbym oglądał go przez zatłuszczone okulary. A teraz wszystko stało się takie wyraźne. Twarz Agathy – lśniące wargi, kosmyki włosów, długie rzęsy. – Wspaniale – szepczę. – To niewiarygodne. Cały świat jest uporządkowany, wszystkie aplikacje ułożone w sferycznej grafice. Podstawowe dane dostępne, ale nierzucające się w oczy: data, godzina, pogoda, mapa GPS, sieć społecznościowa. Pojawia się profil Agathy – filmy z nią w roli cheerleaderki przewijają się w półświetle, ale kiedy moja myśl kieruje się ku jednemu z nich, staje się wyraźny. Aparat w źrenicy już zapamiętuje jej wizerunek, umieszcza ją w mojej książce adresowej, zapisuje, gdzie i kiedy się poznaliśmy, kopiuje zdjęcia i filmy z jej profilu, które zwróciły moją uwagę podczas przeglądania. FaceRank bada reakcje mojego organizmu, śledzi wszystkie zmiany i umieszcza ją blisko szczytu listy ostatnio widzianych, tuż pod moim wspomnieniem o Twiggy. Kiedy spoglądam na Timothy’ego, Adware wychwytuje jego twarz, ale nie znajduje profilu. iLux gładko sięga do moich myśli, zanim sam je sobie uświadomię. Timothy podpisuje dokument z prośbą o wypisanie ze szpitala na życzenie i zobowiązanie, że zabierze mnie do domu. Zarzuca sobie moje ramię na szyję i pomaga mi wyjść z kliniki. Trudno mi iść, jakby moja znieczulona świadomość podążała pół metra przede mną. Idę na szeroko rozstawionych nogach, niepewny każdego kroku, za każdym razem zaskoczony zetknięciem stopy z chodnikiem. Timothy upycha mnie we wnętrzu swojego fiata. Mówi, żebym zamknął oczy, to uniknę choroby lokomocyjnej i nie zwymiotuję w samochodzie. Zamykam oczy. Bierze ostro zakręty, a moje ciało kołysze się na przednim siedzeniu. Ściskam kurczowo
zapięty pas bezpieczeństwa, a wrażenia odbierane przez moje wyostrzone zmysły przyprawiają mnie o mdłości. – Spróbuj zasnąć – radzi. – Nie musisz czuwać. Próbuję się zrelaksować, może nawet zdrzemnąć, ale zamiast tego ładuję Miasto. Ładowanie trwa moment, prędkość iLuksa jest niewiarygodna. Parkway Avenue, iLux jest domyślnie ustawiony na najwyższą rozdzielczość, Miasto wygląda jak prawdziwe, jedziemy w tunelu. Ponure deszczowe popołudnie. Starbucks na rogu Craig i Forbes, w oknie logo przedstawiające syrenę z nagim biustem. Przez kawiarnię przewijają się ludzie. Raz uchwyceni przez kamery monitoringu albo kamery w źrenicach, na podstawie ustawy o prawie do wspomnień, zostali utrwaleni i zarchiwizowani nawet w takich zakątkach Miasta. Są jak duchy wiodące swą skromną elektroniczną egzystencję w zamkniętej pętli. Bez końca zamawiają kawę, siadają przy stolikach, powtarzają te same kwestie, wybiegają z kawiarni, spiesząc do domu, a kończą znów w kolejce po kawę. Zdają się na mnie patrzeć, reagować na moją obecność. Obserwuję ich przez zachlapaną deszczem szybę, ich skóra jest idiotycznie biała w kiepskim świetle, zupełnie jak u ryb głębinowych. Przestaną istnieć w tej samej chwili, kiedy znikną z mojego pola widzenia, i pojawią się na nowo, kiedy pojawi się ktoś inny, kto zechce im się przyjrzeć. W kolejce stoją uczniowie szkół katolickich, studenci Carnegie Mellon i Chatham. Słychać dźwięk pary spieniającej mleko, wykrzykiwane zamówienia. Wszystkie stoliki są zajęte, twarze rozświetlone bladoniebieskim blaskiem laptopów. Po drugiej stronie ulicy stoi przesłonięty mgłą gmach Carnegie Museum, a u jego wrót czarne posągi aniołów, które zawsze przywodziły mi na myśl anioły historii zesłane, by spisać świadectwo o końcu czasów. Co te anioły jeszcze widziały, kiedy nadszedł wreszcie czas? Czy spłonęły? Może stopiły się, a może przetrwały, żeliwne korpusy, które ktoś kiedyś wykopie? Wszystko tu zostało od nowa odtworzone – każdy szczegół. Przemoknięte deszczem bannery reklamowe. Samochody na skrzyżowaniu. Grupki ludzi w kawiarni. Korporacja Starbucks wpycha się do miasta z reklamą nowej kawy Sense i zapachem zastrzeżonej mieszanki Komodo Dragon. W ustach czuję smak dyniowej babeczki. Pamiętam, że czekając na Theresę, pracowałem nad wierszem. Jak mogłoby wyglądać nasze życie? Nie wiadomo, ale mimo żalu próbuję podejść do tego w sposób realistyczny. Tego rodzaju wspomnienia pozwalają mi spojrzeć na życie, którego nie dane mi będzie przeżyć. Pojawia się Theresa w dość drogiej sukience ciążowej, którą kupiła
u Nordstroma w zeszłym tygodniu – Maggy London z krepy w kolorze indygo i złota. Wygląda olśniewająco. Pamiętam, jak nosiła nasze dziecko niczym ktoś obarczony brzemieniem sekretnej dobrej nowiny. Rezerwacja w Union Grill w głębi ulicy. Spotykamy się tamtego wieczoru z jej znajomymi, Jakiem i Bex ze Sprout Fund. Pamiętam, że czułem się zagubiony, nie potrafiłem się włączyć do rozmowy, nie bawiły mnie mniej lub bardziej sprośne żarty ani rozmowa o poecie, którego wiersze czytałem, choć mało kto o nim słyszał. Duże wrażenie robi na mnie Theresa – jaka jest energiczna, jak sprawnie podtrzymuje rozmowę. Pamiętam, jak mówi o ekologicznie zrównoważonym ogrodnictwie i wykładach dla dorosłych w ogrodzie botanicznym, na które otrzymała grant. Kończymy wieczór planami udziału w przyszłotygodniowym spotkaniu młodych pracowników Oranżerii. Tak mogło wyglądać nasz życie, prozaicznie wytworne. Nowe suknie od Nordstroma na przyjęcia i koktajle, nowi znajomi, nieobojętni dla dalszej kariery Theresy. Ja może obroniłbym doktorat. Kto wie? Na pewno byłoby rozrywkowo. Nasze życie byłoby rozrywkowe. Wyświetla się data: 28 września. Wracamy do samochodu zaparkowanego kilka przecznic dalej, obok greckiego kościoła ortodoksyjnego – przemoknięci, ale śmiejemy się głośno. Wszystkie mijające nas autobusy są pełne duchów. Za miesiąc ci wszyscy ludzie zginą. Timothy wiezie mnie do mojego mieszkania. – Jak mogę się spotkać z Waverlym? Chcę mu podziękować. – Już niedługo – uspokaja mnie. – W najbliższych dniach ma niewiele spotkań, więc jeśli możesz… – Jestem do dyspozycji – deklaruję. – Zawsze jestem do dyspozycji. Na górze zdejmuję z siebie ubranie, ucząc się nowego systemu – zestaw iLux firmy Panda i soczewki Meopta. Stara karta SIM już nie działa. Mam teraz Global Connect na rachunek Waverly’ego, nie muszę już szukać darmowego dostępu do sieci. Moja czaszka jest teraz dużo więcej warta, jakby była pozłacana i wysadzana brylantami. Przychodzą mi do głowy horrory, w których złodzieje urywają ofiarom głowy albo wyrywają z czaszek drogie urządzenia. Stałem się potencjalną ofiarą. Po bólu nie pozostał ślad, zamienił się w niekłopotliwe ćmienie, pewien dyskomfort odczuwalny w ramionach, za oczami i na czubku głowy. Żeby zapomnieć o dolegliwościach, skupiam uwagę na Albion. Dossier przesłane przez sekretarkę Waverly’ego nosi imię dziewczyny, ale zawartość jest nikła: adresy w Pittsburghu, marka samochodu, nazwiska kilkorga przyjaciół. Mizerne podsumowanie. Brakuje jej projektów, nie ma śladu po
portfolio. Brak też informacji o zatrudnieniu i szczegółów dotyczących życia osobistego. Żadnych sugestii, gdzie jej szukać, gdzie spędzała czas. Czyżby Waverly wiedział tylko tyle? Dołączono kilka nowych zdjęć, nieupozowanych fotografii, zupełnie różnych od tych, które wcześniej pokazał mi Waverly, choć efekt końcowy jest taki sam – Albion jest nieziemsko piękna, jak z obrazów prerafaelitów, nawet kiedy wyleguje się na sofie albo na tle Washingtona otoczona światłami miasta. Szukam jej w najbardziej znanych bazach danych – Post-Gazette Archive, TribuneReview Online, Historycznym Spisie Ludności USA i Urzędzie Statystycznym – ale fraza „Waverly, Albion O’Hara” nie pojawia się nigdzie. Chcę ją odnaleźć. Czerpię z tej pracy pewną konkretną przyjemność – z prędkości, z jaką uzyskuję odpowiedzi na pytania, i z przezorności, która każe mi sprawdzić każdą hipotezę. Leżę nagi pod kołdrą, a na suficie widzę bony rabatowe i logo Café de Coral, Ben’s Chili Bowl, Little Sheep Mongolian Hot Pot, ciało pani prezydent Meecham w kostiumie kąpielowym, reklamę konkursu mokrego podkoszulka i nowej wersji brutalnej japońskiej gry. Ale strumień rozprasza się, kiedy wracam do Miasta. Polish Hill. Kościół Niepokalanego Serca Maryi. Zbocza wzgórz pokryte miedzią jesiennych liści, poprzecinane krętymi, wąskimi uliczkami i alejkami, fasada z kremowej cegły i zielone kopuły kościoła otoczonego przez rzędy zniszczonych, rozpadających się szeregowych domków. W pobliżu knajpa Gooskiego, w oknie jaskrawa neonowa reklama Duquesne Pilsener. Tu pod koniec swojego życia mieszkała Albion, przy Dobson Street 3138, na drugim piętrze. Nałożone warstwy: mokre od mżawki ubranie. Polish Hill było enklawą artystów zbyt biednych, by mogli pozwolić sobie na zamieszkanie w bardziej eleganckim Lawrenceville. Zawędrowali więc wyżej na wzgórza i kupili tanio domki od wymierających starych rodzin z tej okolicy, w których żyłach płynęła jeszcze europejska krew. Studia i pracownie malarskie, bar obok baru. Dom Albion stoi na rogu, deski, którymi zabito okna, zdobi graffiti przedstawiające modelki w samej bieliźnie, ale ze świńskimi łbami. Przy drzwiach jest domofon. Zielona farba odpada płatami, a pod nią widać przegniłe surowe drewno i zardzewiałe zawiasy. Od deszczówki mokną mi buty. Wstukuję kod archiwisty i drzwi stają przede mną otworem. Waverly mówił prawdę, Kucenic nie dezaktywował moich kodów. Zawilgocony korytarz. Sterta nieotwartych listów na schodach i okiennych parapetach. Na pierwszym planie pojawia się lista lokatorów. Nie było ich wielu, ale nie
znajduję Albion. Schody są kręcone, ściany niebieskie, wielokrotnie malowane zjełczałą farbą, która poci się i lśni mimo marnego światła. Wspinając się po schodach, dostaję zadyszki. Drzwi mieszkania Albion też są chronione hasłem, ale zanim wprowadzę kod, słyszę dźwięk odsuwanej zasuwki, opadającego łańcucha i drzwi otwiera młoda kobieta, Azjatka. Wygląda, jakby szykowała się do wyjścia, jej modliszkowato zielona suknia jest rozpięta na plecach. Przód sukienki przyciska mocno do piersi, próbując się osłonić. Ma nagie ramiona. Wygląda uroczo. Chcę coś powiedzieć i zaczynam się jąkać. Ona patrzy na mnie tak, jakby spodziewała się ujrzeć kogoś innego. – Przepraszam – odzywam się bez zastanowienia. – John Dominic Blaxton – mówi, najwyraźniej mnie rozpoznając. – Focal Networks… – Słucham? Uśmiecha się. Jej profil jest wyłączony. – Mieszkasz chwilowo w Waszyngtonie, w kamienicy w Columbia Heights, mieszkanie R-17, a wcześniej w Pittsburghu. Twoja żona to Theresa Marie Blaxton. Bezdzietny. – Słucham? – Nie jesteś tu mile widziany – mówi i zatrzaskuje przede mną drzwi. Wprowadzam kod archiwisty i drzwi, jak przypuszczam, drzwi mieszkania Albion, otwierają się ponownie, ale teraz w środku jest pusto. Mieszkanie jest małe – tylko jedna sypialnia, jeden kąt salonu przerobiony na kuchnię. Podłoga z prostych desek. Ściany są kremowe, zamalowano farbą nawet mocowania lamp. Nie ma żadnych mebli. Nie ma żadnej kobiety. Nie ma niczego. – Halo… – Mój głos odbija się echem od ścian pustego pokoju.
19 października
Czy to był sen? – pyta Timothy. – Po części tak, ale nie jestem pewny, co było rzeczywiste. Gabinet Timothy’ego, w przeciwieństwie do gabinetu Simki, jest zagracony – z plastikowych przegródek na biurku wylewają się stosy papierów, półki uginają się od tanich wydań kryminałów i encyklopedii, słowników, kilku tomów Klasyfikacji zaburzeń psychicznych. Biurko jest puste, nie licząc pióra, suszki i oprawionej w skórę Biblii. Krzesła z połowy ubiegłego wieku są ustawione wokół biurka jak na spotkaniu grupy wsparcia. – Nie wierzę w skuteczność rozmów z psychiatrą – mówi Timothy. – Napijesz się kawy? Może drinka? – Poproszę kawę. – Prawdę mówiąc, obawiam się, że takie rozmowy mogą przynieść odwrotny skutek – ciągnie Timothy. – Kiedy widzę, jakie postępy zrobiłeś w ciągu jednego tygodnia, jestem pod wielkim wrażeniem. Dominic, nie chcę, żebyś uważał się za osobę chorą, która wymaga rozmowy z terapeutą. Tego rodzaju samoidentyfikacja może stwarzać problemy. A przecież nie chcesz stać się kimś takim. Jesteś zdrowy. Mówi, że to kwestia tożsamości. Jeśli myślę, że jestem chory, to zachoruję. Jeśli myślę, że nic mi nie jest, to nic mi nie będzie. Timothy wierzy w siłę pozytywnego myślenia, wierzy, że zdrowie fizyczne jest następstwem wiary w zdrowie fizyczne, że mocą naszego ducha potrafimy uzdrowić ciało. Ostrożnie krąży wokół nazwania swojego systemu „mocą modlitwy”, ale cytuje wyniki badań klinicznych, według których Bóg pomaga w leczeniu bardziej skutecznie niż tradycyjna medycyna. – Jaka jest twoja tożsamość? – pyta. – Czy chcesz być chory? Czy może chcesz wyzdrowieć? Kim jesteś? Więzienna komisja zdrowia wymaga przeprowadzenia sesji terapeutycznych polegających na rozmowie z psychiatrą i chociaż Timothy zarzeka się, że grzebanie się w moich problemach i mojej przeszłości może tylko nasilić niewłaściwe zachowania, to czuje się zmuszony wypełnić zobowiązanie. Dlatego pyta mnie, skąd pochodzę, pyta o moją karierę zawodową, o Archiwum. Pyta też o Danikę. – Po Pittsburghu wciąż myślałem o ukończeniu studiów – mówię mu. –
Wszyscy podchodzili z sercem do ocalałych. Ja wybrałem uniwersytet w Wirginii i przeprowadziłem się do Charlottsville. Studiowałem Klimta, Schnitzlera i Freuda… – Nie studiujesz teraz? – Nie. Już nie. – Dlaczego rzuciłeś studia? – Dlaczego? – zastanawiam się. – Prawdę mówiąc, zrezygnowałem z tego na dobre już wiele lat temu. Chyba wiem, kiedy dokładnie się poddałem. Na drugim roku w Carnegie Mellon wygłaszałem referat na temat Lacana. O zmiennej naturze pożądania. Przedstawiałem przykłady prac Egona Schielego, trochę pornografii i teoretyzowałem przed słuchaczami na temat kobiecej masturbacji. Zacząłem się uważać za intelektualnego prowokatora wydziału. – Czujesz się zażenowany – domyśla się Timothy. – Jeszcze dzisiaj, mimo upływu lat, czuję zakłopotanie – przyznaję. – Nie uwierzysz, ale nosiłem melonik. Na moim roku była dziewczyna. Pamiętam, że była baletnicą, prawdziwą baletnicą, która zrezygnowała z tańca na rzecz French Theory. Po swojej prezentacji przechodziłem przez kampus, a ona zauważyła mnie i zawołała. Do tej pory pamiętam, jak była ubrana – w kraciastą bawełnianą sukienkę, wyglądającą jak piknikowy koc. Powiedziała, że była bardzo podekscytowana tym, że mówiłem o Schielem, bo Schiele jest jednym z jej ulubionych artystów. Powiedziała też, że zakres naszych badań jest zaskakująco podobny i chciałaby ze mną dłużej na ten temat porozmawiać. Zaprosiła mnie na kolację do swojego mieszkania. Powiedziała, że znakomicie gotuje i zainwestowała w kompletny katalog dzieł Schielego z reprodukcjami wykonanymi techniką giclée, ale nie zna nikogo, kto by to docenił. Ja… ja się jej zwyczajnie bałem. Wspólne zajęcia z nią wywoływały u mnie przerażenie, ponieważ zdawała się znać wszystkie lektury, jakie nam zadawano. Uważałem, że już po pięciu minutach rozmowy z nią wyjdzie na jaw, że jestem oszustem. O Lacanie wiedziałem tyle, ile wyczytałem w pięciu esejach. Derrida był dla mnie niezrozumiały. Nie potrafiłem rozgryźć Bourdieu. Nie potrafiłem nawet poprawnie wymówić ich nazwisk. Nigdy nie pokusiłem się o przeczytanie Foucaulta. Miała kilka odpiętych guzików w sukience tak, że widać było brzeg jej biustonosza – czarną koronkę. Myśl o jej mieszkaniu, o tych wszystkich książkach na temat filozofii, które musiała przeczytać, o tym, że siedzę obok niej i oglądam prace Schielego w książce rozłożonej szeroko na jej kolanach, wywoływała u mnie lęk. Czułem się tak, jakby bawiła się ze
mną w jakąś dorosłą grę. Była bardzo atrakcyjna i bardzo przerażająca. Po tamtym wieczorze czułem się jak pozer, chociaż studiowałem Freuda i Schnitzera. I Schielego, na miłość boską! Nigdy nie skorzystałem z jej zaproszenia. Przestałem nosić melonik. – To było, zanim poznałeś Theresę? – O, tak. Theresa nigdy by nie… nie, jeśli nosiłbym melonik. Rozmawiałem już wtedy ze swoim opiekunem o zajęciu się dwudziestowiecznym amerykańskim modernizmem. Wallace’em Stevensem. T.S. Eliotem. Szczerze mówiąc, bardziej interesowało mnie ukończenie studiów z literatury i myślałem, że będę mógł zmienić wydział. Zacząłem już też pracować dla Birdlashes Press. Wydawaliśmy serię współczesnej poezji. Wtedy sam zacząłem pisać wiersze. To dziwne, ale kiedy czytam wers napisany przez, powiedzmy, Philipa Larkina, jestem zachwycony tym, jaki jest idealny i prawdziwy. A kiedy ja napiszę taki wers – taki sam – już widok mojego charakteru pisma doprowadza mnie do mdłości i uznaję cały zapis za wyraz bezdennej głupoty. Dlatego przestałem to robić. – To słabość – mówi Timothy. – Być może – przyznaję. – Kiedy się pojawiłem w Wirginii, okazałem się dla wszystkich rozczarowaniem. Nie chodziłem na wykłady. Nie prowadziłem badań naukowych. Kupowałem używane książki u Oakleya i w Daedalusie, całe stosy książek i gazet, i zaszywałem się w swoim mieszkaniu. Byłem w nastroju… nie, „samobójczym” nie byłoby właściwym słowem. Nikogo nie znałem, byłem całkowicie wyalienowany, ale z jakiegoś powodu, pod wpływem impulsu, poszedłem na spotkanie towarzyskie studentów podyplomowych i tam poznałem Danikę. Żadne z nas nikogo tam nie znało. Siedzieliśmy na dwóch różnych krańcach kanapy, piliśmy czystą wódkę i z nikim nie rozmawialiśmy. Aż wreszcie ona odwróciła się w moją stronę i powiedziała: „Wolę sobie wydłubać oczy, niż zostać na tej imprezie jeszcze pięć minut”. Wyszliśmy. Znaleźliśmy kafejkę. Opowiedziałem je,j jaki jestem nieszczęśliwy. Ona się zadeklarowała, że może mi pomóc znaleźć pracę w grupie badawczej, jeśli szukam odmiany. Znała jakiegoś człowieka, który tam pracował. Zaczynałem jako stażysta. – A twoim uzależnieniem zajmował się doktor Simka? – Kucenic, mój szef, umieścił mnie w Programie Pomocy Pracownikom, a oni przydzielili mnie do doktora Simki. – Byłeś asystentem archiwisty? – To zapewniało wystarczające wynagrodzenie, poza tym pomaga mi mój kuzyn Gavril. Zleca mi pisanie bloga, notek wydawniczych, takie tam.
Pieniądze z tego niewielkie, ale nie mam dużych potrzeb. – Miałeś już kiedyś taki sen? – pyta. – Nie. – A która część na pewno była snem? – Rozmiary mieszkania – mówię po namyśle. – Było zbyt duże. – Opisz mi to mieszkanie. Opisuję. Jestem na Dobson Street, w dzielnicy Polish Hill. Zapada zmrok. Okna domów płoną na pomarańczowo, dzwonią dzwony Niepokalanego Serca. Timothy słucha z zainteresowaniem. – Zamierzałeś odwiedzić mieszkanie Albion? – Tak, poszedłem tam celowo. Poszedłem jej poszukać. Byłem w swoim mieszkaniu, ale zasnąłem w drodze do łóżka. Zwinąłem się w kłębek na podłodze. Początkowo wszystko było klarowne. Adware wykorzystuje płytki sen do głębokiej penetracji mózgu i lokowania produktów. Kiedy byłem tam za pierwszym razem, zaznaczyłem sobie wejście do budynku, w którym mieszkała Albion, i teraz ilekroć wchodzę do Miasta, włóczę się tam, czekając na nią. Pod zielonymi, zbutwiałymi w narożnikach drzwiami. Pod oknami zabitymi deskami, z graffiti przedstawiającym modelki w bieliźnie ze świńskimi łbami. Świńskie łby mają durny szeroki uśmiech i są oślinione. Mają zęby jak ostrza brzytwy. A bielizna, którą noszą, to bielizna dla fetyszystów – osiemnastowieczne falbanki i czarne koronki. Naciskam klamkę, okazuje się, że drzwi budynku są otwarte. Jestem w korytarzu, na parapetach okien nieotwarta poczta. Plamy farby na ścianach, skrzypiące stopnie schodów. W tym momencie chyba zasypiam, sceneria się zmienia, ale nie śpię na tyle głęboko, żeby Adware automatycznie się wyłączył. Idę na drugie piętro, do jej mieszkania. Czy wtedy się budzę? Nie jestem pewny, być może wciąż jeszcze śpię. Przeglądam listę lokatorów w poszukiwaniu jej nazwiska, ale Albion tam nie ma. To typowe. Wpisuję daty, kiedy tam mieszkała. Drzwi otwierają się. Wchodzę do środka. – Mówisz tak, jakbyś był w jej mieszkaniu już wcześniej – zauważa Timothy. – Wiele razy, próbowałem ją znaleźć dla Waverly’ego – mówię. – Ale ilekroć odwiedzam mieszkanie Albion, zawsze dzieje się coś innego. Najczęściej mieszkanie jest puste – zwyczajnie pusta przestrzeń. Przechadzam się po pokojach, ale równie dobrze mogę oglądać plan mieszkania. Prawie tak samo często drzwi otwiera kobieta. Młoda kobieta, młodsza ode mnie, Azjatka. Zdaje się wiedzieć, kim jestem. Wymienia moje
nazwisko, podaje informacje na mój temat, ale to może być po prostu sztuczna inteligencja czytająca mój profil. Jest zawsze uprzejma, ale za każdym razem mówi mi, że nie jestem tam mile widziany, i zamyka przede mną drzwi, nim zdążę wślizgnąć się do środka. Mieszkanie zmienia się. Ale taka jest natura Miasta, Miasto się zmienia. Kośćcem Miasta są fakty, ale jego ciałem jest pamięć, zmienna, ulegająca przeobrażeniom. W przypadku iLuksa i innych nowszych urządzeń Miasto zrywa z pamięcią i wyobrażeniami i zapełnia je detalami, które nigdy nie były prawdziwe. Praca archiwisty staje się przez to trudniejsza – musi znaleźć prawdę w tym całym szambie fantazji. Ale teraz, kiedy wpisuję daty i otwieram drzwi, mieszkanie jest znów inne. Tym razem jest urządzone. Skromnie, zaledwie kilka drobiazgów, ale jest umeblowane, zamieszkane. Nigdy nie widziałem takiego mieszkania. Meble są nie do kompletu, wszystkie mocno używane, przemalowane. Za to na ścianach wiszą obrazy – wielkie płótna jak barwne płaszczyzny Rothko – i szkice z projektami mody. Są też bele materiału, barwniki i maszyna do szycia. Lawendowa suknia upięta na manekinie. – Mieszkanie Albion – mówi Timothy. – To musi być jej mieszkanie. Podejrzewam, że ten, kto usunął Albion, zmienia informacje dla zatarcia śladów. – Była tam? – pyta Timothy. – Albion? Nie. Ale znowu była tam kobieta szykująca się do wyjścia. Tym razem zaprosiła mnie do środka. Przegląda się w lustrze w salonie. Kruczoczarne włosy upięte wysoko, fryzura utrzymująca się dzięki dwóm pałeczkom. Jest wysoka, niemal mojego wzrostu. Robi makijaż. Patrzę, jak barwi wargi na kolor krwi. Jest blada. Nosi buty na wysokich obcasach, czarne, ze sztucznej skóry, w których odbija się słabe światło lampy. Moją uwagę przykuwa suknia, która zainteresowałaby Gavrila – damasceński druk, czerń na tle szmaragdowej zieleni. Przechodzi przez salon z rozpiętą na plecach suknią. Widzę jej białą skórę i czarny pasek stanika. Znika w sypialni, ale po chwili pojawia się, zakładając kolczyk z perłą. – Kim jesteś? – pytam. – Jestem Zhou – odpowiada. – A ty kim jesteś? Mówię, że szukam Albion, a kiedy ona odwraca się od lustra, widzę odbicie czerwieni – przez krótką chwilę blask szkarłatnych włosów w lustrze. – Ach, oczywiście. John Dominic Blaxton z Pittsburgha, Wirginii i Waszyngtonu. Zamieszkały tymczasowo – mówi i wraca do swojego
własnego odbicia. Przeszukuję jej mieszkanie – kuchnię, sypialnię. W łazience, w wannie, znajduję kręcone szkarłatne włosy i wiem, że trafiłem do właściwego miejsca. – Czy wciąż śniłeś? – pyta Timothy. Nie sądzę, choć nie wiem na pewno. – To dlatego wspomniałeś o koleżance z roku? Tej, która lubiła Schielego? Opisałeś wcześniej, jak była ubrana, i to ze szczegółami, opisałeś jej bieliznę. Wspomniałeś, że dostrzegłeś brzeg jej stanika. Czy śniłeś i wyciągałeś takie szczegóły ze swojej pamięci za pomocą iLuksa? Nie, nie sądzę, chociaż może kobieta w mieszkaniu przypomniała mi o koleżance z roku. Wydaje mi się, że byłem rozbudzony, kiedy widziałem Zhou, kiedy rozmawialiśmy, ale gdy przeszukuję jej pokoje, już śnię. Z głównego pomieszczenia odchodzi korytarz, którego wcześniej nie zauważyłem. Jest wąski, z na wpół otwartymi drzwiami prowadzącymi do innych, niewykończonych pokojów. Dociera do mnie, że te pokoje się powtarzają, że włóczę się po poprzednich wcieleniach mieszkania. Trafiam do innej łazienki, ale tu nie ma czerwonych włosów. – Mów dalej – zachęca mnie Timothy. Korytarz ciągnie się i wtedy uświadamiam sobie, że śnię, ponieważ cały ten epizod ma charakterystyczne cechy snu – jestem podenerwowany, zagubiony i nie mogę sobie przypomnieć, jak wrócić do salonu, do Zhou. Kolejny korytarz i dostrzegam jego. – Kogo? – pyta Timothy. Tego mężczyznę, nie wiem kogo. Nigdy wcześniej go nie widziałem, nie poznaję go. Wydaje mi się, że śnię albo że uległa zachwianiu granica pomiędzy mieszkaniem Albion a prywatnym kontem jakiejś innej osoby. Być może ten mężczyzna jest poprzednim lokatorem, innym ocalałym, który wrócił odwiedzić to mieszkanie, albo zwyczajnie innym nagraniem. Uświadamiam sobie, że naruszam czyjąś prywatność. – Przepraszam – zwracam się do niego. – Nie chciałem… Ale on tylko na mnie patrzy, jakby nie był do końca pewny, czy jestem tam, gdzie jestem. – Jak on wyglądał? – dopytuje się Timothy. Siedzi w fotelu obitym tkaniną w paski, na niskim stoliku obok stoi filiżanka z kawą. Ma na sobie spodnie, T-shirt i marynarkę. Na koszulce jest napis „Mook”. – Ile ma lat? Pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt. A może jest po czterdziestce, tylko
kiepsko wygląda? Najlepiej pamiętam jego oczy, smutne oczy w zwiędłej twarzy o obwisłych policzkach. Jak pies Droopy. Pamiętasz tę starą kreskówkę o psie Droopym? – Coś jeszcze na jego temat? – pyta Timothy. Wszystko jest w nim szare. Nieokreślone. Nie pamiętam go wyraźnie. Szary, obwisły, zmięty, smutny – ale na swój sposób arogancki. Nie podoba mi się. Sączy kawę i przygląda mi się. Jeszcze raz przepraszam, tłumaczę, że chciałem odwiedzić znajomą i się zgubiłem. Nie rusza się i nie odzywa, ale kiedy odwracam się do wyjścia, znika. Jestem pewny, że teraz nie śnię, ale on zniknął, więc myślę, że był częścią snu. Wracam do Zhou. – Jak do niej wróciłeś? Przecież się zgubiłeś. Odwróciłem się plecami do człowieka w T-shircie z napisem „Mook” i zobaczyłem drzwi, których wcześniej nie widziałem. Kiedy przekroczyłem próg, znalazłem się z powrotem w jej mieszkaniu. Zhou szykuje się do wyjścia na przyjęcie. Patrzę na nią. Słyszę odgłos płynącej wody pod prysznicem – w mieszkaniu nie ma nikogo. Nie mogę teraz znaleźć korytarza z kilkorgiem drzwi. Nie, teraz jest tylko krótki korytarz prowadzący do jej sypialni. Otwieram drzwi łazienki i znajduję Zhou pod prysznicem. Patrzę na nią przez pokrytą parą zasłonę. Wydaje się zadowolona, kiedy spostrzega, że na nią patrzę. Pozwala mi patrzeć, namydla piersi i oblewa się mydłem. Pyta, czy chcę się do niej przyłączyć, ale ja ignoruję pytanie, a ona wybucha śmiechem. Wyciera się i naga idzie do sypialni. Tam obserwuję, jak zakłada wymyślną bieliznę. Na to zielona suknia, ale nie zapina jej. Wraca do lustra w salonie – tam ujrzałem ją po raz pierwszy, robiła sobie makijaż. Tam – blask czerwonych włosów Albion odbitych w lustrze. Tu się wszystko zapętla. Zhou idzie do sypialni, wraca, zakłada kolczyk z perłą. Ale za chwilę zdejmuje kolczyki. Rozpina suknię, która ześlizguje się po jej ciele na podłogę. Patrzę, jak sięga do stanika i rozpina go z przodu. Jest bardzo piękna, tak jak perfekcyjnie piękne potrafią być kobiety w snach, niesamowitych i sugestywnych. Rozbiera się i idzie do łazienki, odkręca kurki z wodą, wchodzi pod prysznic i namydla się. Mówię mu, że oglądałem ten cykl kilkakrotnie i stąd wiem, że nic się w tej pętli nie zmienia. – Ten, kto usuwa Albion, używa tożsamości Zhou jako właścicielki mieszkania – tłumaczę. – Używa falsyfikatu, dzięki czemu kod nie generuje niczego, co dałoby się wyśledzić. Znakomita robota. – Waverly’ego może zainteresować to odbicie rudych włosów w lustrze –
stwierdza Timothy. – Z pewnością. – I włosy w wannie – dodaje. – Zwłaszcza one. Pyta, czy ciągnie mnie do narkotyków, a ja odpowiadam, że nie myślę o prochach, odkąd jestem czysty, a już na pewno, od kiedy dostałem iLuksa. Już ich zwyczajnie nie potrzebuję. Pyta o Theresę, czy widziałem Theresę. Tak, odpowiadam. Tak. Mówi, że dobrze wyglądam i robię postępy.
23 października
Dzielę Archiwum na sektory tak, jak dzieli się miejsce zbrodni, i przemierzam je, sprawdzając, czy gdzieś zaszły jakieś zmiany. Mnóstwo czasu poświęciłem tej monotonnej robocie, kiedy na początku pracy u Kucenica dostawałem najgorsze zlecenia. Dzielę na sektory budynek, w którym mieszkała Albion. Śledzę na szybkim podglądzie wydarzenia z kilku miesięcy, zanim się tam sprowadziła, i wszystkich lat, kiedy tam mieszkała. Dom Albion to historia powolnej dewastacji – wybite szyby zastąpione dyktą, która butwieje, a potem pokrywa ją graffiti. Odpadają gzymsy i rozbijają się o chodnik. Dach nie jest łatany ani naprawiany. Cegły się kruszą, podobnie zaprawa murarska. Na chodniku jest coraz więcej zamiatanego pod budynek, ale nigdy nieuprzątniętego gruzu, aż w końcu wszystko pochłania ogień i cała okolica zamienia się w popiół. Przewijanie do tyłu. Dzielę archiwum na sektory jeszcze raz i sprawdzam je w odwrotnej kolejności. Zauważam, że kumulacja graffiti następuje w czasie, kiedy wprowadziła się Albion. Dyktę w oknach pokryły wtedy szybkie barwne maźnięcia. Przybliżenie na graffiti: świńskie głowy otaczają bazgroły, nieczytelne podpisy, wulgaryzmy. Szybkie przewijanie w przód i rysunki stają się bardziej rozbudowane: kobieta z gołą czaszką w miejscu głowy wyprowadza na smyczy, jak psy, dwie modelki ze świńskimi łbami. To, co widzę, porównuję z „próbkami pisma odręcznego” Kucenica – obszernym katalogiem próbek pisma, przykładami stylów graffiti, charakterystycznych kodów – ale nie natrafiam na motyw świńskich głów. Kopiuję obrazek i wrzucam go do Facecrawlera. Pojawiają się najbardziej zbliżone rezultaty – zdjęcia kobiet ze świniami nagrodzonymi na targach rolnych i młodych matek zachęcających swoje dzieci do pogłaskania świnek w zoo. Tysiące wizerunków kobiet i świńskich łbów. Ukończono 1%, 2%... Albion jeździła ciemnozieloną hondą accelerant, ale poszukiwanie takiego modelu ograniczone do „Polish Hill” i lat, w których leasingowała ten samochód, daje zero rezultatów, a informacja „Nie znaleziono odpowiadających wyników” sugeruje, że powinienem poszerzyć parametry wyszukiwania. Zero nie ma sensu; nawet jeśli Albion parkowała samochód gdzie indziej albo wystąpił błąd w dossier i nigdy nie była właścicielką hondy, to model
accelerant był na tyle popularny, że jakiś wóz powinien się pojawić w wynikach wyszukiwania. Niemożliwe, że przez tych kilka lat nie pojawiło się ani jedno takie auto. Przecież wystarczyło, żeby ktoś przejeżdżał takim samochodem przez Polish Hill, zdążając z Oakland do Strip. Poszerzam parametry – szukam hondy accelerant, ale już nie konkretnego rocznika, nadal ograniczając się do Polish Hill i konkretnych lat. I znów nic. Poszerzam jeszcze bardziej parametry i szukam accelerant w całym Archiwum. Pojawiają się wszystkie salony Hondy, wszystkie możliwe modele samochodów, nowe i używane, zaparkowane na ulicach, parkingach. Rezultatów jest mnóstwo, ale nie w tym miejscu, gdzie próbuję taką hondę namierzyć. Pepsi i ho-hos pomagają mi w myśleniu. Otwieram nową, dwulitrową butelkę i nowe pudełko i robię sobie pięciominutową przerwę. Myśl. Archiwum jest oparte na oprogramowaniu Java, wpisuję więc w parametrach wyszukiwania „Polish Hill” i lata użytkowania samochodu przez Albion, ale nie szukam teraz hondy, tylko „Zakłócenia w linii czasu”, charakterystycznego błędu w kodzie, który oznacza, że ktoś majstrował przy zapisach Archiwum. Spodziewam się kilkuset, może kilku tysięcy trafień, ale mój iLux zostaje zasypany milionem wyników. Przerywam proces wyszukiwania. Chryste. Przeglądam raport o błędach – jeśli ktoś celowo wymazał samochód Albion, to musiał usunąć albo zmienić niemal każdy samochód zaparkowany w pobliżu jej domu. Spotykałem podobne przypadki przy przekrętach ubezpieczeniowych, ale ten, kto wymazał Albion, jest wyjątkowo przebiegły. Nie mam żadnego punktu zaczepienia. Nie pozostaje mi nic innego, jak wyrazić uznanie dla jego roboty. Zastanawiam się nad metodologią – odbiciem rudych włosów, gdy Zhou odwraca się od lustra. Nic z tego dla mnie nie wynika, ale to odbicie jest rodzajem niedoróbki i dowodem na to, że być może robota nie została wcale tak perfekcyjnie wykonana. Spędzam długie godziny przed Café Lili na rogu Dobson i Hancock Street, znajdującej się w tym samym budynku co mieszkanie Albion. Obserwuję odbicia samochodów w witrynie kawiarni. Notuję marki i modele aut przejeżdżających Dobson Street, a potem, na osobnym arkuszu, odbicie pojazdu – czasem udaje mi się tylko dostrzec kolor karoserii. Odbicia rzadko pasują do prawdziwych samochodów i mam nadzieję, że wreszcie uda mi się natrafić na ślad hondy Albion odbitej w szybie wystawowej. Nudna robota,
ale dobre i to na początek. Rozpoznaję zarchiwizowaną tutaj barmankę – miała chyba na imię Sandy – chudą, w kapeluszu w kształcie rondla i okularach w czarnych oprawkach. Pamiętam, że zajmowała się drukarstwem, a jej pastelowe plakaty lokalnych zespołów muzycznych zdobią ściany kafejki. Theresa z nią współpracowała – zatrudniała ją do prowadzenia warsztatów artystycznych w szkołach średnich, prezentowała techniki druku z wykorzystaniem materiałów roślinnych. Sandra spienia mleko, wlewa do kawy, formując na jej powierzchni kształt liścia. Twarze jej klientów wydają mi się znajome – mogłem tych ludzi widywać w okolicy. Przejeżdża kolejny samochód, dostrzegam jego odbicie w szybie. Przeglądam zapis z czterech dni i okazuje się, że przejeżdżający nissan altima pozostawia odbicie zielonej hondy accelerant. Wiem już, że wpadłem na trop. Zaznaczam czas i miejsce. Jeszcze raz wrzucam wszystko do Facecrawlera, ograniczając się do „Polish Hill” i lat, w których Albion leasingowała samochód, ale tym razem nie szukam jej hondy, tylko nissana altimy. Haker popełnił błąd. Usunął samochód Albion, zastępując go altimą za pomocą przycisku „Znajdź i zmień wszystko”. Facecrawler pokazuje rezultaty wyszukiwania. Zaznaczam wszystkie na mapie Polish Hill. Koncentrują się one wokół dwóch punktów – mieszkania Albion przy Dobson Street i podziemnego garażu innego budynku, znajdującego się kilka domów dalej wieżowca The Pulaski Inn. Zapisuję wyniki wyszukiwania, zmieniam w Archiwum datę na dzień, kiedy altima powinna stać na parkingu, i idę tam, by ją odnaleźć. Na każdym piętrze wieżowca jest kilka mieszkań z szerokimi panoramicznymi oknami i rozsuwanymi drzwiami prowadzącymi na wąski balkon. Hol wejściowy budynku jest w kolorze szampana, są tu wygodne fotele i kanapy w jasnozłote prążki. Pośrodku stoi mahoniowy stół, a na nim wazon z pastelowymi storczykami. W recepcji siedzi kobieta i czyta Camusa. Jej czarne włosy pasują do stołu, a spodnie i bluzka do koloru ścian. Na mój widok uśmiecha się i pyta, czym może służyć, ale kiedy pytam, czy słyszała o Albion, przeszukuje bazę danych i odpowiada: „Brak wyników wyszukiwania”. – Może mi pani powiedzieć, jak trafić do garażu? – Winda jest w korytarzu. – Wskazuje ręką kierunek. Jadę windą na poziom P1. Idę wzdłuż szeregu zaparkowanych samochodów, przyglądam się im, porównuję z wynikami otrzymanymi z Facecrawlera i wreszcie znajduję altimę w części parkingu
zarezerwowanej dla gości. Zapisuję obraz, ale samochód został kompletnie wyczyszczony. Nie ma tablicy rejestracyjnej ani numeru VIN, żadnych rzeczy na tylnym siedzeniu czy podłodze, niczego, co mogłoby należeć do Albion. Czekam przy samochodzie w nadziei, że Albion się pojawi. Garaż zrekonstruowany na podstawie obrazu z kamery ochrony ma dziwny kształt. Jestem lekko zdezorientowany, ale w końcu dostrzegam drzwi windy i na nich koncentruję swoją uwagę. Nagle drzwi otwierają się, pojawia się w nich Zhou. Ma na sobie granatowy dwurzędowy płaszcz, jedwabiste włosy włożyła za kołnierz. Pod płaszczem widzę sukienkę z dzianiny. Towarzyszy jej blondynka, równie olśniewająca, wyższa o kilka centymetrów, ubrana w obcisłe granatowe dżinsy i pąsową bluzkę wiązaną na szyi, odsłaniającą ramiona i szyję. Włosy ma splecione w luźny warkocz sięgający poniżej talii. Blondynka ma typowo skandynawskie rysy twarzy, wystające kości policzkowe i niebieskie oczy o migdałowym kształcie. Stoją obie w otwartej windzie, blondynka śmieje się z czegoś, co powiedziała Zhou. Kiedy Zhou wychodzi, blondynka sięga do kołnierza płaszcza i uwalnia jej włosy. Obserwuję Zhou idącą z windy do samochodu, ale gdy tylko wsiada do nissana, znika, a w jej miejsce pojawia się czerwona plama oznaczająca, że został wykryty błąd w linii czasu. Idę za blondynką. Wjeżdżamy razem na dziesiąte piętro i chociaż zarówno kobieta, jak i winda są iluzją, czuję kwiatowy zapach szamponu do włosów. Dotykam jej ramienia, czuję mięśnie i skórę, a ona reaguje na mój dotyk. Ktoś ją tutaj specjalnie zaprojektował, dodając warstwy zapachu i reakcji. Jej ciało nie jest w dotyku takie samo jak inne w Archiwum. Zbliża do mnie twarz i rozchyla wargi w oczekiwaniu, że ją pocałuję, ale hamuję się, a ona się w końcu resetuje i patrzy obojętnie na wyświetlacz z numerem mijanych pięter. Drzwi windy otwierają się i idę za nią pod drzwi mieszkania 1001. Blondynka otwiera drzwi, wchodzi do środka i zamyka je za sobą. Kiedy próbuję wejść za nią, napotykam opór zamkniętych drzwi. – Sterowanie ręczne – mówię i na ścianie pojawia się klawiatura. Wprowadzam swój kod dostępu i otwierają się drzwi, ale pokój zamienia się w modelowe wnętrze z Archiwum – typowa podłoga, typowe meble, typowe wykończenie, nic, co mogłoby należeć do blondynki. Wracam na dół. Recepcjonistka dolewa wody do wazonu ze storczykami. Pytam ją o nazwisko kobiety, która mieszka pod numerem 1001. Po szybkim sprawdzeniu uzyskuję odpowiedź: – Peyton Hannover.
Sprawdzam wyniki wyszukiwania obrazów przypominających graffiti ze świńskimi łbami. Nic rozstrzygającego, ale moje zainteresowanie budzą trafienia, które bez wątpienia były inspiracją dla malarstwa – akwatinta belgijskiego malarza Féliciena Ropsa z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego roku zatytułowana Pornocrates, przedstawiająca nagą, tylko w pończochach i długich rękawiczkach, kobietę z opaską na oczach, która prowadzi na smyczy świnię. Znajduję wersję obrazu w wysokiej rozdzielczości i zapisuję ją w pamięci razem z graffiti z okna mieszkania Albion. Nie bardzo wiem, co to wszystko ma znaczyć.
27 października
Stare domy w dzielnicy Polish Hill wyglądają, jakby zapadały się w błoto albo niemrawo zsuwały po zboczu ku korytu rzeki. Szeregowce ze ścianami z drewna, niepomalowanego albo z dawno już złuszczoną farbą, spłowiałego, a przy fundamentach i rynnach przegniłego. Furtka jest zamknięta na kłódkę, ale siatka ogrodzenia sięga tylko do pasa, więc z łatwością przez nią przeskakuję. Zabłocone podwórko usiane psim gównem i porozrzucanymi dziecięcymi zabawkami, popękana betonowa posadzka werandy. Siatkowe drzwi wiszą na poluzowanych zawiasach. Otwieram drzwi. Wchodzę do środka. W korytarzu panuje mrok, bo zdechłe muchy i komary oblepiają szybę w drzwiach. Na ścianie oprawiony w ramki haft „Jesteś w ojczyźnie Steelersów”. Drapanie pazurów o podłogę i ośliniony pysk dyszącego wielkiego psa. Wyłania się zza narożnika i zaczyna szczekać. Na widok groźnych żółtawych oczu i kłów w kolorze maślanki robi mi się nieswojo. Ogromny pitbul wygląda tak realistycznie, kiedy ociera się o moje nogi i obwąchuje krocze. Pojawia się jego profil społecznościowy: „Oscar, ukochany pies Stanleyów”. Tarmoszę go za ucho, głaszczę po aksamitnych fałdach skóry na łbie. Wiem, że nie jest prawdziwy, ale iLux uzupełnia wspomnienia, dodając zapach psa, wrażenia oślinionego pyska i wilgotnego nosa, gorącego oddechu i szorstkiego języka. – Już dobrze, dobrze. – Próbuję odsunąć bydlaka od swoich kolan. Oscar nie wchodzi za mną po schodach. Obserwuje mnie i kicha, a potem gwałtownym ruchem łba strząsa smarki. Na schodach jest wykładzina, za poręcz służy metalowa rurka. U szczytu schodów wisi obraz Najświętszego Serca Pana Jezusa. Na ścianach korytarza na piętrze oprawione w ramki zdjęcia właścicieli domu, Edith i Jaydena Stanleyów, ich przyjaciół i krewnych. Wszyscy zginęli. Pulchne kobiety ze zmierzwionymi, nijakimi włosami i żylaści mężczyźni o żarliwym spojrzeniu, w luźnych T-shirtach, spodniach z dżerseju i śnieżnobiałych tenisówkach. W suficie korytarza jest klapa prowadząca na poddasze. Chwytam za skórzany pasek i opuszczam składane schodki. Ciemności rozprasza tylko jedna, słaba żarówka. Gorąco tu, duszno. Pudła z ozdobami choinkowymi. Na przeciwległych ścianach małe okna – jedno, od frontu, wychodzi na ulicę i widać pod nim kryty gontem, zniszczony dach werandy, drugie na
ogrodzony płotem ogródek, zwinięty w trawie łańcuch dla psa i nadmuchiwany basen wypełniony na kilka centymetrów deszczówką. Dalej widać szeroką bryłę The Pulaski Inn, wznoszącą się nad dachami pozostałych domów. Musztardowożółte cegły pociemniały od deszczu i przybrały kolor ochry. Pod tym oknem stoi składane krzesło. Siadam. I patrzę. Trzecie okno od góry, wschodni narożnik. Mieszkanie 1001. Automatyczny zoom razy trzy, razy dziewięć, szybkie przewijanie w czasie w przód i w tył. Peyton Hannover studiowała na Chatham University i dorabiała jako modelka w reklamach lokalnych sklepów: Mattress World, Shop’n Save. Widziałem reklamy z jej udziałem i widziałem, jak je kolację z przyjaciółmi, widziałem, jak wędruje sama przez Frick Park, widziałem, jak umiera – w kolejce do kasy w sklepie CVS, gdzie kupowała butelkę czekoladowego mleka, mrużąc oczy przed oślepiającym blaskiem, który chwilę potem spalił ją i zamienił w popiół, z łatwością zmiótł wraz z całym sklepem. Patrzę na nią teraz, w czwartkowy wieczór pod koniec lipca, jak przygotowuje w kuchni kolację. Obserwowałem te przygotowania już kilka razy: kroi w plasterki truskawki na sałatkę, wyjmuje kurczaka z marynaty. Widzę, jak kładzie paski mięsa na patelni i machając ręką, rozpędza dym przed czujnikiem alarmowym dlatego, że dziesięć miesięcy przed końcem, Jayden Stanley umieścił w swoim oknie kamerę internetową Canon HD z dwudziestosiedmiokrotnym zoomem. Filmował ją ze swojego poddasza, a nagrania umieszczał na chronionym hasłem koncie na JunkTrunk o pojemności 10 terabajtów. Dzięki swoim kodom dostępu archiwisty mam teraz wgląd w zawartość tego konta. Filmował jak Peyton Hannover rozbiera się po zajęciach na uczelni, jak w weekendowe poranki w piżamie je grejpfruta i pije kawę na balkonie. Filmował ją, jak w obcisłych legginsach ćwiczy jogę w salonie, pije wino z przyjaciółmi. Całymi godzinami nagrywał jej puste mieszkanie. Podglądał ją przez panoramiczne okno, które musiało na niej zrobić duże wrażenie, kiedy podpisywała umowę najmu mieszkania; otwierało perspektywę na całe Polish Hill i odleglejsze części miasta. Nic nie przesłania widoku mieszkania Peyton z okna na poddaszu. Widzę wyraźnie ściany działowe z gołej cegły, plakat z barwnymi kwiatami Warhola, wszystko. Widzę wszystko wyraźnie. Na wszelki wypadek przejrzałem cały dziesięciomiesięczny zapis Stanleya. Peyton zwykle wieczorami nie robiła nic bardziej interesującego od oglądania programów na temat dekorowania wnętrz albo nowych
odcinków Top Model, ale zainteresował mnie jeden wieczór, właśnie ten czwartkowy, pod koniec lipca. Przez większą część dnia Stanley filmował nie ten pokój co potrzeba, zatapiającą się w mroku pustą sypialnię, plamy zachodzącego słońca na ścianie nad łóżkiem. O dziewiętnastej czterdzieści dwie musiał sprawdzić kamerę, bo zmienił jej położenie. Peyton w kuchni kroi truskawki i płucze sałatę. Ma na sobie szorty z elastanu i bluzkę z długim rękawem. W korytarzu prowadzącym do łazienki stoją plastikowe miski i metalowe balie. Stanley zrobił zbyt duże przybliżenie i nie widać reszty mieszkania. Wyobrażam sobie Stanleya. Pewnie się spieszył – może żona wołała go z dołu, może Oscar piszczał, żeby go wyprowadzić na spacer – i źle ustawił kamerę. Przez blisko dwadzieścia minut widać tylko te miski. Około dwudziestej w polu widzenia pojawia się Albion z belami materiału. Szkarłatne włosy związała w ciasny kok i spięła pałeczkami. Skórę ma białą jak kamea – nazwałbym ją łabędzią, ale mogłoby to zabrzmieć, jakbym się w tej dziewczynie zakochał. Na filmie Stanleya ma skąpy strój – raptem sportowy stanik, szorty i tenisówki. Mimo drobnej sylwetki ma krzepę i bez trudu dźwiga bele materiału. Może grała kiedyś w koszykówkę. Albo w tenisa. Obserwuję, jak Albion odmierza i odcina materiał, a potem zanurza każdy kawałek w kolejnych miskach. Domyślam się, że jedzą teraz kolację, ale stół znajduje się poza polem widzenia. Patrzę na miski. Po 21:00 przy zlewozmywaku w kuchni pojawia się Peyton. Pół godziny później dostrzegam Albion. Klęczy i wyciąga materiał z misek – jest ufarbowany na fioletowo. Rozwiesza ociekającą tkaninę na sznurze prowizorycznie rozciągniętym nad miskami. Ma purpurowe ręce, jakby przed chwilą wyciskała winogrona. Na moment w polu widzenia pojawia się Peyton. Albion się śmieje. Kilka minut później ziewa, przeciąga się i unosi ręce nad głową. Tracę ją z oczu. Ten trop kończy się, kiedy materiał już wisi na sznurze, a Albion zanosi miski do łazienki. Wtedy widzę ją po raz ostatni. Przeglądałem dalsze godziny nagrania, ale Stanley nie sfilmował ani ściągania materiału ze sznura, ani robienia porządków, ani żadnej innej wizyty Albion u Peyton. A może coś zostało usunięte. Cofam nagranie. Siedzę na rozkładanym krześle na poddaszu Stanleya, patrzę przez okno na mieszkanie Peyton i czekam na Albion. Peyton kroi truskawki i wyjmuje kurczaka z marynaty. Pojawia się Albion, niesie bele materiału. Obserwuję ją.
26 października
Piję kawę w Tryst Coffee. Wokół stołu zaczynają krążyć cienie ptaków – to skowronki. – Halo? Halo? – odbieram połączenie i w iLuksie pojawia się wizerunek Daniki. Wygląda dobrze. A właściwie wspaniale. Ma nową fryzurę, krótko obcięte włosy zasłaniają policzki, a prosta grzywka sięga do oprawek okularów. – Cholernie trudno cię ostatnio złapać – odzywa się z przyganą. – Ostatnio rzeczywiście. Przepraszam, że nie odpowiedziałem na kilka twoich wiadomości. Byłem trochę zajęty. – Niech będzie. Dzwonię, bo jesteś mi winny cappuccino. Domyślasz się za co? – Obawiam się, że jestem ci winny więcej niż jedno cappuccino – odpowiadam. – Muszę ci podziękować. Zdaję sobie sprawę, że sprzątanie bałaganu, jakiego narobiłem, nie należało do przyjemności. – Posłuchaj, Dominic. Ja… – To ty posłuchaj. Wiem, że to nic przyjemnego zostać wyciągniętą z łóżka i jechać do Waszyngtonu, żeby znaleźć mnie po raz kolejny w klinice odwykowej i zapłacić kilka tysięcy kaucji. Zasługujesz na coś lepszego. Nie wiem, jak ci dziękować. – Nie po to dzwonię. – Zwrócę ci pieniądze. Już wkrótce będę miał całą sumę na swoim koncie. Jeśli chcesz, oddam ci teraz połowę. Pogadajmy o tym. – Nie ma sprawy – mówi Danika. – I zrozum wreszcie, po to są przyjaciele. Czyż nie tak? Ty zrobiłbyś dla mnie to samo, gdybym to ja wpadła w tarapaty. W Adwarze pojawia się Dionne Warwick, kliknij, żeby dodać do biblioteki iTunes. Ale ja wiem, że ona nigdy nie wpadnie w tarapaty, a gdyby nawet, to tłumy przyjaciół będą się prześcigać w niesieniu jej pomocy. – A tak przy okazji, świetnie wyglądasz. Bardzo mi się podoba twoja nowa fryzura. Przypomina mi Louise Brooks. Danika zaczyna stroić miny w niemym melodramacie, jej zdjęcie profilowe robi się czarno-białe, pojawia się scena z Puszki Pandory z akompaniamentem zespołu Meat Face z koncertu na E Street przed rokiem. Danika znała perkusistę i podobała jej się ta muzyka, ale ja po
kilku drinkach rozpływałem się nad filmem. Danika do tamtego wieczoru nie widziała Louise Brooks. – Jesteś mi winny cappuccino, ponieważ skończyłam książkę Adelmo Salomara, którą mi pożyczyłeś – mówi. – Nie mam pojęcia, jak można było czytać coś takiego bez przypisów i krytycznego opracowania. Nigdy wcześniej nie interesowałam się surrealizmem, pismem automatycznym i tym podobnymi sprawami. – Skończyłaś wreszcie? Rzeczywiście należy ci się cappuccino. On pisał o rewolucji chilijskiej. Poeci musieli znaleźć sposób nas obejście cenzury, dlatego sięgali po surrealizm. „Dziś zapisuję głos węża pożartego przez tysiąc gołębi”. Teologia wyzwolenia… – Czytałam to na głos, tak jak mi radziłeś – tłumaczy Danika. – Sąsiedzi musieli pomyśleć, że zwariowałam, ale tak było lepiej. Mówić językami. Mają teraz o czym gadać. Muszę przyznać, że martwiłam się o ciebie, ale wygląda na to, że miewasz się znakomicie. – Pracowałem – wyjaśniam. – U mnie wszystko w porządku, tyle że byłem nadzwyczajnie zajęty. – Pracowałeś? Chętnie bym się dowiedziała, nad czym. I chętnie bym się z tobą spotkała. Kolacja, a potem cappuccino. Masz czas dziś wieczorem? Świetnie – wyrzuca z siebie słowa nie dając mi szansy na odpowiedź. – Przyjedź po mnie pod szkołę. Rozłącza się, a kilka sekund później moje uszy atakuje przeszywający, elektryczny dźwięk – przesłała mi ścieżkę dźwiękową z utworem zespołu stukniętych dziewczyn The Blood Bunnies, którego jest liderką. Dobrze wie, że nie znoszę takiej ciężkiej, przypominającej dźwięki wydawane przez wiertarkę udarową muzyki, ale ten kawałek wpada w ucho. Dopijam kawę. Portal plotkarski TMZ podsuwa mi filmik o dziewczynie o imieniu Asha, która dokonała samospalenia – suicide-dare.com. Dziewczyna oblewa się benzyną do zapalniczek, jakby brała udział w konkursie mokrego podkoszulka, zrywa z siebie koszulę i zapala zapałkę. Film trwa, ma miliony wejść, dziewczyna wije się w płomieniach jakby w rytm pretensjonalnych pomruków Daniki, a ja się modlę, żeby komuś nie przyszło do głowy zrobić z jej piosenki podkładu do tego nagrania. #AshaSuicideDare podbija świat. Kupony rabatowe do sieci Einstein’s Bagels, kupony do McDonalda. Jadę metrem do szkoły Daniki – czterdziestopięciominutowa podróż za miasto. Na kampusie zawsze czuję się obco. Architektura onieśmiela przybyszy z zewnątrz. Surowa jak w więzieniu – mury z cegły zwieńczone drutem kolczastym, który ma zapewnić studentom bezpieczeństwo. Largo High
School, hrabstwo Prince George’s. Wybałuszam oczy przed skanerem siatkówki. Mijam zewnętrzną bramę i docieram do budki ochrony. Spodziewają się mnie, mają już gotową tymczasową przepustkę. Służbę pełni człowiek, którego pamiętam ze swoich poprzednich wizyt – rude wąsy, jak on się nazywa? – ale on mnie nie poznaje albo udaje, że nie pamięta. U góry tymczasowej przepustki są żółte szewrony – znak, że miałem kontakt z nielegalnymi substancjami. Więc wiedzą. Oczywiście, że wiedzą, przecież takie dane są publicznie dostępne. Strażnik nie patrzy mi w oczy. Daje mi do podpisu papiery – złocistożółty, różowy, biały. Dzięki Bogu nie pyta, jak się miewam. – Proszę trzymać się oświetlonej ścieżki – poucza mnie. – Zejście z niej uruchomi alarm. – Dziękuję – mówię. Czynszowe kamienice zamienione w szkolne budynki, przysadziste betonowe klocki rozdzielone pożółkłymi trawnikami i chodnikami. Zielone wskaźniki Adware’a pokazują mi drogę, chociaż szedłem tędy już wiele razy. Główny budynek jest zamknięty. Wkładam przepustkę do czytnika i wchodzę do przedsionka, gdzie rewiduje mnie para ochroniarzy. Portfel i klucze przechodzą przez wykrywacz metali, a ja stoję z rękami w górze, obwąchuje mnie owczarek niemiecki. Ochroniarze stemplują mi rękę tuszem geolokacyjnym, na wypadek gdybym popełnił przestępstwo i uciekł. Mogę iść dalej. Dzwoni dzwonek i uczniowie wylewają się na korytarze, ich profile są jak z filmów rysunkowych, awatary z milusimi zwierzątkami albo udziwnionymi własnymi wizerunkami. W salach lekcyjnych takie rzeczy są niedozwolone, ale na korytarzach panuje wolność. Chłopcy przybierają postać zawodników waszyngtońskich Redskinsów, a dziewczęta piersiastych bohaterek japońskich komiksów z charakterystycznymi oczami. Jedynie kadra zachowuje chłodne umiarkowanie, jej profile są poważne, wzbudzające zaufanie. I tylko od czasu do czasu pojawia się jakiś zabawny profil. Przypatrują mi się. Zielone wskaźniki informują mnie, że jestem blisko biur administracji mojego celu. Strażnicy z karabinami maszynowymi pod pachą przechadzają się z dzieciakami wyrzuconymi z lekcji za niewłaściwe zachowanie i opowiadają sobie dowcipy. Danika wita mnie na korytarzu. Miło znowu ją widzieć po tych kilku tygodniach. Rzuca się tu w oczy, zawsze się rzucała – chuda jak tyczka, wyższa niemal od wszystkich pozostałych, ubrana w szykowną czerń, nawet w dzień powszedni. Inteligentna – pewnego dnia zostanie znakomitym szefem. Pracowita, szanowana. Większość uczniów nic
nie wie o jej kapeli. – Dzwonili z ochrony, powiedzieli, że idziesz. Miło cię widzieć. Trochę schudłeś. I dobrze wyglądasz. – Ty też – odwzajemniam się. Kończy jakieś sprawy i wychodzimy. Mówi, że to był ciężki dzień. Pojawiły się problemy z dyscypliną w młodszych klasach, a dyrektor był nieobecny. Pytam, dokąd chciałaby pójść. Ze względu na mnie mówi, że chce pójść do Primanti, mimo że jej o to nie prosiłem. Proponuję jakieś inne miejsca, ale ona się upiera. Siada za kierownicą. W radiu znajduje Beach Boysów i śpiewa razem z nimi, myląc słowa. Wybucham śmiechem. Opuszcza szybę w oknie i przekrzykuje wiatr. – Co za cholerny dzień – mówi. – Andrei, mały gnojek z młodszej klasy, obciął dziś rano koleżance włosy. Miała takie piękne blond loki, a on zaciągnął ją do łazienki i po prostu je obciął. Chciał je zatrzymać na pamiątkę. Jego rodzice powiedzieli mi, że od dawna jest w niej zakochany, tak jakby to miało go usprawiedliwiać. – Ja podstawiałem nogę takiej jednej Jeanne, kiedy tylko przechodziła obok mojej ławki – wyznaję. – A ja miałam w klasie Daveya, który strzelał z mojego stanika. Strasznie mnie to wkurzało. Sięgam ręką, żeby strzelić ze stanika Daniki, ale w ostatniej chwili rezygnuję. – Andrei cały ranek z tego powodu płakał i błagał mnie, żebym pozwoliła mu zostawić sobie trochę jej włosów. Nie wiem, co robić. Zaproponować zawieszenie go w prawach ucznia? Nie sądzę, żeby chciał zrobić dziewczynie krzywdę, ale na miłość boską… – Pozwoliłaś mu je zachować? – Włosy? Żartujesz. Mam je w swoim gabinecie. Zatrzymuje samochód na Silver Spring. Bierze mnie pod rękę, kiedy idziemy do Primanti, restauracji w stylu pittsburskim znajdującej się w pobliżu parku rozrywki. Z wnętrza dolatuje nas zapach tłuszczu i alkoholu. Stoliki w ogródku są zajęte, ludzie piją piwo East End Brewing, obżerają się stekami z serem i frytkami. Obok jest sklep z pamiątkami niemal równie wielki jak restauracja, pełen breloczków do kluczy, pocztówek przedstawiających Pittsburgh, gadżetów z magnesami na lodówkę, porcelanowych kufli do piwa. Jedna ze ścian nosi nazwę ściany pittsburskiej. Ludzie wypisują tam nazwiska zabitych. W zamierzeniu miało to przypominać stateczny pomnik ofiar wojny w Wietnamie, ale stało się
plątaniną zapisanych markerem albo wyrytych scyzorykiem zupełnie nieczytelnych bazgrołów. Wiele lat temu napisałem tam nazwisko Theresy, ale dawno już przykryły je nowsze wpisy. Nawet teraz ludzie wypisują kolejne nazwiska, czekając na wolny stolik, chociaż większość pisze swoje. Ilu z nas jest prawdziwymi ocalałymi? Udokumentowanych przypadków było mniej więcej sto – to ludzie, którzy jakimś cudem ocaleli i zostali wydobyci spod gruzów. Dużo więcej jest takich jak ja, którzy dziwnym trafem tamtego wieczoru znaleźli się poza miastem. Nie wiem, ilu jest prawdziwych ocalałych, ale czytałem, że są jak drzazgi ze Świętego Krzyża. Gdyby zebrać nas wszystkich razem, byłoby trzy, cztery razy więcej, niż wynosiła liczba mieszkańców miasta. Adware namawia mnie do kupienia limitowanej edycji zegarów „Nigdy nie zapomnimy” z wizerunkiem Pittsburgha pod amerykańską flagą, porcelanowych figurek maskotek drużyny Steelersów albo pamiątkowej lalki Barbie Pittsburgh Girl, w minispódniczce z logo Steelersów. Danika zarezerwowała wcześniej stolik i posadzono nas pod zdjęciem Franco Harrisa i obrazem przedstawiającym niepokalane poczęcie. – Co podać do picia? – pyta kelnerka. Danika ma ochotę na jasne piwo, ja wybieram portera. – Pracuję dla człowieka, który nazywa się Waverly – zaczynam opowieść. – To prywatne zlecenie. Szukam kogoś w Archiwum. – Myślałam, że nie wolno ci podjąć pracy przed końcem odwyku – zauważa Danika. – Mój pracodawca użył swoich wpływów. Danika jest pochłonięta czytaniem menu, a ja odnoszę wrażenie, że niekoniecznie ma ochotę rozmawiać o mojej pracy, bo to mogłoby niebezpiecznie zahaczać o mój problem z narkotykami i aresztowaniem. Danika jest mistrzynią uników, przynajmniej w niewygodnych dla niej kwestiach dotyczących mnie. Chcę jej powiedzieć, że rozumiem jej powściągliwość, że faktycznie wygląda to tak, jakbym próbował obejść narzucone ograniczenia, ale jedyne, co mi przychodzi do głowy, to: – Mam teraz iLuksa. – Zauważyłam. Jak go zdobyłeś? – Dodatkowa korzyść z mojej nowej pracy. Słyszałaś kiedyś o firmie Focal Networks? – Oczywiście, że tak – odpowiada Danika. – Zaraz, zaraz, ty pracujesz dla tego Waverly’ego? Theodore’a Waverly’ego? – Gdzie o nim słyszałaś?
– On praktycznie wynalazł Adware’a. A w każdym razie sprawił, że korzystamy z niego tak, jak korzystamy. Focal Networks jest think tankiem partii republikańskiej. To oni stoją za polityką prowadzoną przez Meecham. – Ja nie mam z tym nic wspólnego – oponuję. – Szukam kobiety imieniem Albion. – Dziwne imię. Ładne, ale dziwne. – To córka Waverly’ego. Została wymazana z Archiwum. Sprawdziłem w Pittsburgh Project, w Departamencie Zatrudnienia i Statystyki, przejrzałem Google’a, Facebooka, Twittera, LinkedIn, korzystałem z InfoQuest i Three Rivers Net. I nic. Wysłałem zapytania do bibliotekarzy z Instytutu Map i Steel City Memorials w Waszyngtonie i Johnstown, wystosowałem oficjalne pismo do Stowarzyszenia Obywateli Pittsburgha. Pojawiają się nasze steki, a Danika pyta, dlaczego ktoś tak bogaty jak Waverly z całej rzeszy programistów, badaczy i archiwistów wybrał akurat mnie, dlaczego trudził się wyciąganiem mnie z programu odwykowego. – O co ci właściwie chodzi? – pytam ją. – Nie zrozum mnie źle, ale to jest naprawdę zagadkowe. Theodore Waverly, gdyby zechciał, mógł wynająć całą firmę Kucenica i nie zawracać sobie głowy, a tymczasem on wybrał ciebie, człowieka, który potrzebuje czasu, żeby dojść do siebie i odzyskać równowagę. To nie ma sensu. – Waverly rozmawiał z Kucenikiem, a on powiedział mu, że jestem najlepszy – tłumaczę. – A teraz posłuchaj tego: kiedy zacząłem szukać Albion, wrzuciłem jej zdjęcie do Facecrawlera i miałem prawie trzydzieści tysięcy trafień, ale wszystkie z prawdopodobieństwem mniejszym niż dwa procent, więc same śmieci. Przejrzałem te wyniki i faktycznie, Facecrawler znajdował dziewczyny z rudymi włosami, to wszystko. Ani jednego pewnego trafienia. Tylko jeden wynik oscylował w granicach siedmiu procent, więc sprawdziłem go dokładnie. To było rozmazane zdjęcie zrobione w ciemnym kącie galerii Modern Formations podczas jakiegoś wieczorku poetyckiego. Twarz na zdjęciu była niewyraźna, więc nie jestem pewny, czy to Albion, ale wyobraź sobie, że ja na tym wieczorku czytałem swoje wiersze. Na zdjęciu stoję na scenie i czekam na swoją kolej. – To niesamowite. – Jestem w koszuli, w krawacie. Wtedy byłem szczuplejszy. Wyglądam, jakbym miał dwanaście lat. – Ona jest ruda? – pyta Danika. – Pokaż mi ją. Wyświetlam zdjęcie. – Albion – mówi w zadumie. – Jest równie śliczna, jak jej imię.
– Jak kurs angielskiego? – pytam, zmieniając temat. – Dobrze – odpowiada wymijająco Danika. – W twoich ustach „dobrze” nigdy nie brzmi jak „dobrze”. – Jeden z nauczycieli musiał odejść i trudno było znaleźć kogoś na jego miejsce – tłumaczy. – Nie masz ochoty na dorywczą pracę? – Chyba powinnaś się jeszcze napić – mówię. – Do diabła, to ja muszę się napić. Danika płaci. Poprosiła o rachunek wcześniej, więc nie mam nawet szansy. Wychodzimy z restauracji na niezłym rauszu, ale atmosfera nie jest dobra, zupełnie jakbyśmy się pokłócili. Ochłodziło się, obejmuję ją ramieniem i przyciągam do siebie. Mój gest chyba trochę poprawił nasze relacje. – Wiem, przez co przechodzisz, przecież to dziesiąta rocznica – odzywa się. – Tak mi przykro, Dominic. Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić. A ten fiut Kucenic wyrzucił cię z pracy w takim momencie. Zupełny brak wyczucia, przecież nie mógł nie wiedzieć. To zwyczajny kryminał, żeby tak kogoś zwalniać. – Już stanąłem na nogi – zapewniam ją. – Zarabiam więcej niż poprzednio, naprawdę dużo. Dostaję pieniądze na dodatkowe wydatki. Powinnaś była pozwolić mi dzisiaj zapłacić. Kiedy docieramy do samochodu, Danika proponuje, żebyśmy darowali sobie cappuccino i pojechali do niej na kieliszek przed snem. Zgadzam się. Siedzimy z włączonym silnikiem i czekamy, aż się samochód rozgrzeje. Danika przechyla się w moją stronę i całujemy się kilka chwil. Początkowo beznamiętnie, już po chwili z pasją. Pachnie perfumami, mdląco słodkie żonkile przeszkadzają mi. Całujemy się ponownie pod jej domem. Idę za nią po schodach. Danika przypomina sobie dowcip opowiedziany przez jednego z nauczycieli i wybucha śmiechem. Śmieję się razem z nią, chociaż nie do końca wiem czemu. Jej mieszkanie jest ładniejsze od mojego, ale małe. Nie zapala światła w przedpokoju i znów mnie całuje. Odpowiadam pocałunkiem. Miło jest trzymać ją w ramionach, miło jest trzymać kogoś w ramionach, czuć kształt jej ciała. Zbliżamy się do siebie biodrami, ona obejmuje mnie jedną nogą. Pomaga mi rozpiąć guziki sukienki, a ja dotykam jej skóry, wsuwam dłoń pod stanik i obejmuję pierś, dotykam brodawki, ale nawet całując ją, myślę o Theresie, a widzę Albion. Przedzieram się przez natłok wizerunków, całuję szyję Daniki, jej dekolt, ale iLux sprawia, że Danika przeistacza się w Albion i całuję piersi Albion, biorę do ust jej sutki. Próbuję nie zwracać uwagi na iluzje, skupić uwagę na
Danice, ale to Albion trzymam w ramionach. A myślę o Theresie. Otwieram oczy i widzę Albion. Danika całuje mnie, ale ja się odsuwam, pełen obrzydzenia dla siebie. – Theresa – szepczę i zdaję sobie sprawę z pomyłki, czując już kształt jej imienia na wargach. – Gówno – mówi Danika i sztywnieje. – Przepraszam… Nie mogę. Proszę, zrozum… – To było stresujące – mówi i stara się nie płakać, ale rozmazuje dłonią tusz na rzęsach. Zapina sukienkę. Siadamy na kanapie przy zgaszonym świetle. Danika podwija nogi pod siebie i teraz już nie może powstrzymać się od płaczu. Czekam z nią godzinę, prawie godzinę, okłamując się, że zachowałem się właściwie w stosunku do Theresy, do wspomnień po niej. Jestem zadufany w sobie i zawstydzony. Mam poczucie winy i szepczę „przepraszam”, ale nie ma mnie kto usłyszeć, jest tylko pusta klatka schodowa i wyludnione ulice.
29 października
Graffiti na budynku Albion nie wywodzi się od Pornocrates, jak początkowo sądziłem, pasuje za to do ilustracji z drukowanego katalogu Manor House domu mody Agent Provocateur, rozdawanego w każdym sezonie inwestorom. Znalazłem skan tego katalogu na kinktorrent. Kopia jest kiepskiej jakości, ale widać wystarczająco dużo – trzy kobiety, dwie na smyczy. Autor katalogu, fotograf o nazwisku Coudescue, musiał inspirować się tą pracą Féliciena Ropsa. Wysyłam Gavrilowi kopię, ciekawy, czy zna ten katalog. Odpowiada, że mogę obejrzeć oryginał, jeśli tylko do niego przyjdę. Katalog, którego szukam, jest sprzed kilku sezonów, ale Gavril gromadzi takie rzeczy: katalogi, fotografie, albumy, teczki ze zdjęciami, które wpadły mu w oko. Wszystko to trzyma w garderobie, którą nazywa „czytelnią” – jedynym miejscu, gdzie może się schronić przed wieczną imprezą trwającą w pozostałej części jego mieszkania. Upchnął tam nawet wyściełane składane krzesło i niski stolik z lampą z zielonym abażurem. Na ścianach umocował drewniane półki uginające się od katalogów. Katalogi leżą też w chwiejnych stosach na podłodze. Z radością pokazuje mi swoją kolekcję „prawdziwej sztuki naszych czasów”, jak mówi. – Nie rozumiem, dlaczego naszej epoki nie miałyby definiować takie nazwiska jak La Havre, Coudescue, Smithson… – tłumaczy, zapalając jointa i gładząc się dłonią po szczecinie na głowie. Znajduje interesujący mnie katalog, ale pokazuje inny. – Spójrz na ten. To H&M. Przełomowe dzieło Teenie Mizyukiego z komentarzem politycznym. Zabrał całą jesienną kolekcję i pojechał z nią do zburzonych w wojnie domowej Unii Europejskiej szwedzkich miast. Nie zatrudnił modelek, tylko dziewczyny z ulicy. Fantastyczna, cholernie rewelacyjna rzecz. – Od jak dawna to masz? – pytam go o katalog Agent Provocateur, gruby, mniej więcej trzystustronicowy, promujący linię Schodami w górę, schodami w dół. – Nie pamiętam, bracie. Dziesięć, może jedenaście lat. Katalogi najlepszych firm to dzieła wysokiej jakości. Są tacy, którzy je kolekcjonują. Kilka miesięcy temu pozbyłem się zbędnego egzemplarza Gucci La Havre’a i starczyło mi na codzienną kolację przez miesiąc. Ten, który cię interesuje,
nie jest tyle wart, ale też jest świetny. Katalog, moim zdaniem, nie wyróżnia się niczym specjalnym. Jest rozwlekłą opowieścią o dwóch dziewczynach – blondynce i rudej – spędzających weekend w wiejskiej posiadłości, uwodzonych przez każdą napotkaną osobę – stajennych, kucharzy, panią domu. Markiz de Sade w wersji soft. Na każdej stronie efektowne zdjęcie w baśniowej atmosferze, dziewczyny o porcelanowej skórze mniej lub bardziej rozebrane, w każdej scenie inna bielizna. Docieram do strony sto trzydziestej szóstej. – O cholera, jest… – Co? – pyta Gavril. – Co to jest? Pani domu naga, w pończochach, rękawiczkach, z opaską na oczach, a dziewczyny na czworakach, uwiązane na smyczy. Nie rozumiem związku, ale skanuję i zapisuję obraz. Różne myśli tłuką mi się po głowie niczym kule bilardowe szukające drogi do łuzy. – Wciąż mam przed oczami ten obraz – mówię. – Na podstawie tego zdjęcia namalowano graffiti. Na budynku, w którym mieszkała Albion. Tylko tam te dwie dziewczyny mają zamiast głów świńskie łby. – Albion to ta dziewczyna? Pokazuję mu zdjęcie, ciekawy, czy ją sobie kojarzy, ale Gavril stwierdza, że musi być amatorką. – Ładne ujęcie – mówi. – Dziewczyna ma prezencję i z łatwością znalazłaby pracę jako modelka. – Dodaje jednak, że aby pojawić się w bazie danych modelek musiałaby być karierowiczką i ciężko pracować nad autopromocją. – W sieci trafisz na całe mnóstwo gównianych stron, na których mógłbyś ją znaleźć, ale życia by ci nie starczyło, żeby przejrzeć wszystkie zdjęcia licealistek łudzących się, że kariera stoi przed nimi otworem. – Ona zginęła w Pittsburghu. – Kurczę, przykro mi – odzywa się Gavril. – Niech pomyślę. Nawet jeśli była profesjonalistką albo półprofesjonalistką, to sieć wtedy wyglądała zupełnie inaczej. To zdjęcie musi pochodzić z jakiejś lokalnej kampanii, w przeciwnym razie znalazłbyś jakieś odniesienia. Ludzie zajmujący się historią mody to fanatycy. Tak więc musiał to być tylko epizod. Jakaś produkcja niezależna albo lokalna. To zdjęcie nie pomoże ci w odnalezieniu jej. Nie ma szans. Nie jest nawet podpisane. Żadnych odniesień. Powiedz mi coś więcej o tych świniach. Wyjaśniam mu wszystko przy kolacji. Jemy massaman curry w restauracji Thai Me Up, do której mnie zabrał. Obiecuje, że trochę
poszpera, sprawdzi, czy uda się coś znaleźć na temat kariery Albion jako modelki, chociaż bardzo wątpi. Mówi, że mogę sobie zatrzymać ten katalog, ale po powrocie do jego mieszkania przeglądam go jeszcze raz i skanuję wszystkie strony, zadowalając się wersją elektroniczną. Proponuje, żebym został i się napił, ale tłumaczę, że mam robotę i przez jakiś czas będę nieosiągalny. Szesnaście godzin zanurzenia w Archiwum, osiem godzin wolnego, żeby się wysikać, wysrać, wyspać, wykąpać, zjeść, napić i zadzwonić do Gavrila albo Timothy’ego – niech ktoś wie, że jeszcze żyję. Chińszczyzna na wynos i dwulitrowa pepsi. Na śniadanie i lunch owsianka. Trzy, cztery godziny niespokojnego snu, pobudka i znów Archiwum. Moim głównym tropem prowadzącym do Albion jest Peyton Hannover, blondynka z The Pulaski Inn, próbuję więc odtworzyć jej życie, sprawdzić, gdzie krzyżuje się z życiem Albion. Wyśledziłem, że Peyton mieszkała wcześniej w loftach Cork Factory przy Railroad Street, a jeszcze wcześniej, kiedy była studentką pierwszego roku na Chatham – w akademiku. Miała wtedy chłopięcą fryzurę, krótkie, przylizane włosy z przedziałkiem, zupełnie jak T.S. Eliot. Smukła blondynka, studentka literatury dorabiająca sobie jako modelka. Śledzę ją. Peyton rano jeździ na rowerze w różowym kasku, który leży w służącej za kosz skrzynce po mleku doczepionej do siodełka. Trzyma się głównych ulic i dlatego jej przejażdżki zostały odtworzone w całości – z kolejnych kamer monitoringu, kamer śledzących ruch drogowy, zainstalowanych w samochodach, wreszcie z kamer w źrenicach przechodniów, którzy zwrócili uwagę na blondynkę na rowerze. Jedzie Railroad Street do Smallman przez dzielnicę Strip do Lawrenceville. Ruszam jej śladem. Twarze w mijających ją samochodach są rozmazane – jak płatki kwiatów na mokrym, czarnym konarze – przypadkowo uchwycone w tle i uwiecznione. Denerwują mnie te twarze bez twarzy. Mam wrażenie, że starają się zwrócić na siebie moją uwagę. Chcą, żebym je dostrzegł, zapomniał o Peyton i wypełnił ich zarysy jakimiś wspomnieniami, ale ja ich przecież nie pamiętam, nie mam żadnych wspomnień, nie znam żadnych szczegółów. Nigdy ich wcześniej nie widziałem. Mijają mnie i odchodzą w zapomnienie. Zanim Peyton odniesie sukces w modelingu, pracuje jako kelnerka w Coca Café. Nosi obcisłe czarne dżinsy i równie obcisłe T-shirty z nazwami starych zespołów: The New Shouts, Girl Talk, Meeting of Important People. Serwuje tosty z sosem cytrynowym, miesza za ladą kawę latte, w wolnych chwilach pomaga drugiej kelnerce. Obserwuję ją, jak z wdziękiem
prześlizguje się pomiędzy ciasno rozstawionymi stolikami. Przychodziliśmy tu z Theresą w soboty na późne śniadanie i iLux błyskawicznie wyławia ją z mojej pamięci, łączy się z Archiwum i sadowi nas przy stoliku w tyle sali. Theresa popija kawę, dzieli się ze mną chlebem bananowym i egzemplarzem „Post-Gazette”. – Chyba ci nie opowiadałam o moim nowym znajomym – mówi Theresa. – Mogę zjeść tę resztkę? – Proszę bardzo. – Jakie to dobre – zachwyca się, rozsmarowując jagodowy ser na piętce bananowego chleba. – Co z tym znajomym? – Ach, racja. Po warsztatach Kwiaty Tajlandii podchodzi do mnie facet, chyba po czterdziestce. Zwróciłam na niego uwagę już na wyjeździe – niechlujna bluza, dziury w dżinsach. Czeka, aż wszyscy pójdą, i pyta, czy uprawiamy w ogrodzie botanicznym marihuanę. – On pytał poważnie? No, nie… – Mówi, że z przyjemnością pokaże mi lepsze metody uprawy niż te, które obecnie stosujemy. Powiedziałam mu, że nie uprawiamy marihuany, ale może skontaktować się z Pittsburskim Stowarzyszeniem Miłośników Cannabis. A on pyta, co to jest cannabis. Tłumaczę, że to łacińska nazwa konopii indyjskich, czyli marihuany. I wiesz, co mi odpowiedział? – Zmyślasz to? – On mówi: „Niech to! To oni palą trawkę i zjadają ludzi?!”. Zwykle w takie poranki nie spieszyliśmy się z piciem kawy. Ona pracowała nad książką będącą połączeniem dysertacji naukowej ze wspomnieniami z podróży po Tajlandii z czasów, kiedy była jeszcze w szkole średniej. Książka miała być poświęcona ekologii, gospodarce rolnej i miejscowej kuchni. Albo przygotowywała wniosek o kolejny grant lub kończyła artykuł prasowy na temat ogrodów. Marzyła o założeniu pewnego dnia organizacji non profit popularyzującej w społeczeństwie miejską formę gospodarki rolnej. – Nie przeszedłbyś się na spacer? – pyta mnie w trakcie śniadania, podnosząc wzrok znad kartek papieru. Przed przyjściem tutaj poświęca dużo czasu na dopracowanie stroju. Tego ranka przypomina amazonkę – biała bluzka, beżowe spodnie z nogawkami wetkniętymi w buty do kolan z czerwonawej skóry. iLux gładko obrazuje moje wspomnienia, włosy Theresy koloru mokrego piasku na końcach i słoneczno-słomkowe bliżej głowy. Podczas czytania wiadomości ze świata przygryza dolną wargę.
Wzdycha i kręci głową. Pomija część ekonomiczną, skupia się na informacjach kulturalnych i zakreśla przedstawienia teatralne, które chciałaby obejrzeć. – Chętnie się przejdę – odpowiadam. Płacimy i ruszamy Penn Avenue, mijając kolejne butiki i kafejki. Wkrótce ulica zmienia się w szeroki bulwar wysadzany drzewami. Drzewa są obsypane kwiatami. Zaglądamy przez szyby wystawowe do wnętrza sklepów i butików. Sugar, Jupe, Fig Leaf, Pavement, Pageboy. W Pageboy Theresa przekopuje się przez sterty rupieci w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Czuję się lekko znudzony, kiedy ogląda ubrania. Opieram się o ścianę i czytam coś, co przyniosłem ze sobą. Nie potrafię cofnąć czasu i jestem na siebie wściekły, że tak zmarnowałem tamte chwile. Teraz przyglądam się Theresie uważnie, ale jest już za późno. Okolicę szpeci billboard z antyaborcyjnym plakatem, przedstawiający ludzki płód – spalony, zakrwawiony mały kłębek. Plakat wisi tu od lat, na tyle długo, że zdążył wypłowieć. – Jest w złym guście – zwykła mawiać Theresa, ale ten obrazek był nie do zniesienia od chwili, gdy straciła dziecko, które jeszcze nie było naszym dzieckiem. Pamiętam, jak dostała skurczy w łazience na stadionie Heinz Field. Zaskoczona zastanawiała się, czy to zaczął się przedwczesny poród, póki nie zobaczyła krwi w muszli klozetowej. Wróciła na trybuny, szlochając, ze względu na mnie chciała zostać do końca meczu, przecież bilety były drogie i trudno było je zdobyć, a ja tak bardzo chciałem obejrzeć ten mecz. Błagała histerycznie, żebyśmy zostali i do końca wymachiwali transparentem. „Co się stało? Powiedz mi, co się stało?” To była nasza pierwsza próba. Oddział ratunkowy szpitala Allegheny, wyjątkowo przepełniony tego wieczoru. Na badanie czekaliśmy kilka godzin, aż wreszcie lekarze wytłumaczyli nam, co się stało. Położyłem się obok niej na szpitalnym łóżku, zbyt wyczerpany i odrętwiały, by płakać. Leżeliśmy objęci i powtarzaliśmy sobie, że spróbujemy jeszcze raz, a w telewizorze zawieszonym pod sufitem dobiegał końca mecz, z którego musieliśmy zrezygnować. – To nie do zniesienia – odzywa się Theresa na widok billboardu. Jest wstrząśnięta i przeprasza mnie, że swoim złym nastrojem zepsuła cały poranek. Mówi, że to głupie czuć się w ten sposób, ale ten billboard nie daje jej spokoju, i choć widziała go już tyle razy wcześniej, to teraz dopiero dotarło do niej, co przedstawia. Już dobrze, mówię jej, w mieście nie powinno być takich billboardów. Nic nie szkodzi, że płacze, powiedziałem
wtedy, pocieszając ją, a przynajmniej próbując pocieszyć. Chcę powiedzieć to, co wiem teraz, że za kilka lat spróbujemy znowu, że to będzie dla nas obojga niespodzianka, że pewnego dnia przy kolacji powie mi, że będziemy mieli córkę. Nie mogę jednak dokończyć myśli, bo wiem, że jej drugą ciążę zakończy wybuch. Wchodzimy do butiku Pavement, gdzie Theresa znajduje łazienkę i idzie wytrzeć oczy. Podłoga z drewna bambusowego, na stołach rozłożone bawełniane koszule, porozrzucane resztki letniej kolekcji sukienek. Facecrawler daje mi sygnał, że w pobliżu jest ktoś, kogo poszukuję, i moje wspomnienia gasną. Kierowany przez Facecrawlera podchodzę do drzwi frontowych oklejonych plakatami reklamującymi koncert Mac Millera i Kellee Maize, ogłoszeniami o lekcjach języka chińskiego, lekcjach jogi i informacjami o markach sprzedawanych tu ubrań: Penny Lane, Zeto, Raven + Honeybear. To właśnie na reklamę marki Raven + Honeybear zwrócił mi uwagę Facecrawler, na zdjęcie seksownej Peyton Hannover w jakiejś bibliotece. Peyton w krótkiej spódniczce w kratę i podkolanówkach sięga po książkę ze znajdującej się wysoko półki, pokazując długie białe nogi. „Jeszcze trochę wyżej” – głosi napis pod zdjęciem. Szybkie wyszukiwanie: fraza Raven + Honeybear kieruje do kilku zarchiwizowanych stron, w rejestrze przedsiębiorstw Pittsburgha widnieje jako marka odzieżowa, ale strona firmy jest uszkodzona. Zakładam filtr „grafika plus tekst” i znajduję inne ulotki Raven + Honeybear na drzwiach innych butików. Na prawie wszystkich jest Peyton ze swoimi złocistymi włosami i oczami tak niebieskimi jak szklane oczy lalki. Scenerią są przeważnie mecze polo, prywatne żeńskie szkoły, mury uniwersytetów. W tle mężczyźni uprawiający rolę, młode kobiety popijające herbatę albo grające w krykieta. Peyton w tweedowych spodniach i kraciastych spódnicach, obcisłych bluzkach z krawatem, czasem męskich ubraniach podkreślających jej figurę modelki. Znalazłem zdjęcia Peyton z innych kampanii reklamowych dla „Maniac Magazine” i dla „Whirl”, a nawet kilka dla „American Eagle”, ale dziewczyna jest zbyt eteryczna i nie pasuje do wizerunku dziewczyny z sąsiedztwa, lansowanego przez to pismo. Kampania Raven + Honeybear wydaje się odbiegać od reszty. Wszystkie inne podkreślają wygląd zewnętrzny Peyton, przedstawiają ją jak jakąś lodową boginię, nieprzystępną piękność, tymczasem zdjęcia Raven + Honeybear sprawiają wrażenie amatorskich, prywatnych fotografii. Przypominam sobie Peyton i Zhou razem w windzie, gdzie każdy gest Zhou był gestem Albion,
przypominam sobie Peyton i Zhou w mieszkaniu, wyobrażam sobie, jak Albion robi zdjęcia Zhou, przebiera ją w kraciaste spódniczki i prosi o pozowanie. Zachowuję zdjęcia z kampanii Raven + Honeybear, podejrzewając, że są zdjęciami Albion. Z Archiwum dowiaduję się, że Peyton Hannover przyjechała do Pittsburgha z liczącego 308 mieszkańców miasteczka Darwin w stanie Minnesota. Rodzice Peyton żyją, są na emeryturze i mieszkają na Florydzie. Na stronie www.remembrance.pit ufundowali wirtualny pomnik dla Peyton, najmłodszej ze swoich pięciu córek. Tylko kilka minut poświęciłem na przejrzenie wyświetlanych tam zdjęć z dzieciństwa, filmów z pierwszego Halloween, zdjęć z balu na zakończenie szkoły, na których wyglądała tak olśniewająco, że zupełnie nie pasowała do towarzystwa jakiegoś mięśniaka w smokingu. Przychodzi mi do głowy, żeby skontaktować się z jej rodzicami i zapytać, czy Peyton kiedykolwiek wspominała o Albion, ale zbyt dobrze wiem, czym jest strata bliskiej osoby, by budzić w nich na nowo przykre wspomnienia. Daję sobie spokój. Peyton pojawia się po raz pierwszy w Archiwum jako studentka pierwszego roku na Chatham University. W dżinsowych szortach, butach z metalowymi czubami, bluzie z kapturem z napisem „Chatham”. Siedzi w ogródku kawiarni 61C, otoczona kwitnącymi słonecznikami, i czyta książkę Jane Eyre z serii „Penguin Classics”, nieświadoma, że jej nogi zwracają uwagę siedzących przy sąsiednich stolikach mężczyzn w średnim wieku. Kiedy się odzywa, słychać akcent z Minnesoty. Typowa osiemnastolatka z prowincji w miejscu, które wydaje jej się metropolią. Śledzę ją. Większość weekendów imprezuje – zadymione piwnice, pełne niechlujnych facetów z puszkami piwa Pabst Blue Ribbon, dziewczyn siedzących na podniszczonych sofach z drinkami w czerwonych plastikowych kubkach. Peyton wygląda jak orchidea na warzywnej grządce, pali papierosy w lufce, czasem nosi monokl, jest agresywna w stosunku do innych dziewcząt, które nie bardzo wiedzą, jak wobec niej postępować. Początkowo prowadzi styl życia burzliwy, destrukcyjny – pije byle co, wymiotuje na imprezach, nad ranem urywa jej się film, wskakuje do łóżka przypadkowym mężczyznom. Z niczego nic sobie nie robi, ale większość czasu spędza w samotności, nie ma przyjaciół prócz kompanów do zabawy na imprezach. Natrafiam na nią w Schenley Plaza podczas letniego festiwalu muzycznego organizowanego przez stację WYEP. Siedzi na rozłożonym na trawie kocu z grupką znajomych. Zaczęła teraz zapuszczać włosy. Nie ma
już przylizanej fryzury jak T.S. Eliot, tylko długie falujące blond kosmyki, i wygląda przez to młodziej. My – inni ocalali – też się tam zebraliśmy. Widzę ich twarze w tłumie, są jakby jaśniejsze od pozostałych. Dostrzegamy się nawzajem i czasem uśmiechamy do siebie, ale częściej zwyczajnie się ignorujemy, mając świadomość, że obecność innych ocalałych może zburzyć iluzję. Zdejmuję buty i czuję pod stopami trawę. Gwiazdą imprezy jest zespół Donora. Peyton dobrze się bawi, śmieje, ale kiedy wokół latarni w parku zaczyna roić się od ciem, opuszcza grono znajomych. Ruszam za nią i natrafiam na Albion siedzącą samotnie na jednej z ławek na skraju parku. Włosy ma skryte pod beretem z włóczki. Nosi na sobie lnianą bluzkę i zamszowy żakiet. Jest o kilka lat starsza od Peyton, ale obie dobrze się czują w swoim towarzystwie. Peyton wsuwa ramię pod żakiet Albion i obejmuje ją. Ten przejaw intymności – jak wtedy, gdy palce Peyton dotykały Zhou w windzie – wytrąca mnie z równowagi, sprawia, że serce zaczyna mi szybciej bić. Nie interesuje ich koncert, nie interesują ich znajomi Peyton. Kiedy koncert się kończy, widzę, jak się całują – przelotnie, ale nie pozostawiając wątpliwości, że są kochankami, dyskretnie, ale i tak zwracając na siebie uwagę znajdujących się w pobliżu mężczyzn, mężczyzn z rodzinami, bawiących się na trawie z dziećmi, a mimo to niepotrafiących oderwać wzroku od dwóch całujących się dziewczyn. Peyton i Albion wychodzą razem z parku. Próbuję je śledzić, ale nagranie urywa się, zapętla i z powrotem znajduję się w tłumie.
30 października
Natrafiłem tylko na dwa ślady Albion. Jeden, kiedy farbuje materiał w mieszkaniu Peyton, i drugi, kiedy całuje się z nią w parku. Mijają całe godziny, kiedy o niej nie myślę, ale w końcu powraca, początkowo jako wspomnienie tego, co widziałem, które szybko jednak przekształca się w nieodpartą potrzebę zobaczenia jej znowu. Jest to silniejsze niż jakikolwiek narkotyk, którego w życiu próbowałem. Odtwarzam te dwie sceny wciąż od nowa, patrzę na Albion, zapamiętuję dokładnie, jak najdokładniej każdy szczegół. Wpatruję się tak długo, aż czuję, że mój umysł zamienił się w wyżętą ścierkę, z takim napięciem, że czuję, jakbym miał otwarte oczy, nawet kiedy je zamknę. Reszta życia Albion jest niewiadomą, którą próbuję zapełnić, obserwując Peyton, tak jakbym wyobrażał sobie kształt jakiegoś przedmiotu, widząc tylko rzucany przezeń cień. Im bardziej się zbliżam do Albion, tym więcej o niej myślę. Moje poszukiwania stają się obsesyjne, Albion staje się całym moim życiem. Odtwarzam ponownie nagranie Albion całującej się z Peyton w parku. Cały czas trzymam się blisko Peyton w nadziei, że doprowadzi mnie do Albion – kiedy Peyton czyta książkę Camille Paglii przy stoliku przed cukiernią Panera, ćwiczy jogę, idzie przez kampus uniwersytetu Chatham na wykłady o Blake’u i brytyjskim symbolizmie. Od czasu do czasu natrafiam na Peyton w towarzystwie Zhou i wiem, że w tych momentach Albion została nią zastąpiona – na wernisażu w FE Gallery, po przedstawieniu baletowym, kiedy je tapas w Bossa Novie. Zhou jest falsyfikatem i kiedy natrafiam na nią w Archiwum, staram się dostrzec oryginał. Peyton szybciej i łatwiej wybucha śmiechem, Zhou jest dużo poważniejsza, bardziej stateczna. W Carnegie Museum of Art Zhou przygląda się obrazom z oddali, pokazuje coś Peyton, opowiada w skrócie o życiu artysty albo materiałach, które wykorzystywał. To jest Albion, mówię sobie. Stoją obie przed obrazem Johna Currina, przedstawiającego dwie nagie kobiety w iluzorycznych, dziwacznych pozach. Zhou wspomina, że Currin mieszkał w Pittsburghu, a Peyton słucha, ale trochę się przy tym wygłupia, przybierając pozy jak kobiety na obrazie. Robi widowisko, ale Zhou w końcu zaczyna się śmiać razem z nią. Peyton doskonale zdaje sobie sprawę z wrażenia, jakie wywiera na mężczyznach. Zhou jest dużo bardziej powściągliwa, może się wydawać, że chciałaby stać się niewidzialna.
Peyton próbuje ją rozruszać, zmusza Zhou do przyjmowania takich póz jak ona, prosi jednego ze strażników, żeby zrobił im zdjęcie na tle obrazu. Znajduję informację, że marka Raven + Honeybear uczestniczyła w pokazie mody zorganizowanym dla zebrania funduszy dla organizacji Gwen’s Girls oraz Dress for Success Pittsburgh. Jest lista modelek, Peyton została wymieniona tylko z imienia. Jest też strona Gwen’s Girls z tuzinem niepodpisanych zdjęć darczyńców; na niektórych widać Albion. Cokolwiek by powiedzieć, Albion z kaskadami szkarłatnych włosów, w trzyczęściowym tweedowym kostiumie – pewnie własnego projektu – prezentuje się dużo lepiej niż modelki. Na kolejnym zdjęciu Albion stoi z rękami w kieszeniach, w rozpiętym żakiecie i swobodnie oparta o kolumnę patrzy z rezerwą na wybieg dla modelek, tak jak zwykła patrzeć Zhou. Jest też cała seria zdjęć pokazujących pracownie projektantów – wszystkie niepodpisane, ale na jednej z fotografii rozpoznaję projekty Albion z tweedu i w szkocką kratę. Kolejne zdjęcie przedstawia front budynku z cegły, przypominający szeregowce z dzielnicy Lawrenceville. Wynik wyszukiwania w Facecrawlerze nie pozostawia wątpliwości, że trafiłem – taki budynek znajduje się przy Butler Street w Lawrenceville, pod numerem 37, ale opis został usunięty. Ktoś przy tym majstrował. Ruszam za Peyton, kiedy kończy swoją zmianę w Coca Café i idzie piechotą do domu pod numerem 37. Nagranie jest krótkie i przedstawia ją w jednej z bocznych uliczek, ale potem odnajduję ją przed domem – rozsypującym się budynkiem graniczącym ze żwirowym parkingiem i oddzielonym od sąsiedniej posesji dziko rosnącymi krzakami. Peyton musiała nakręcić ten film sama, bo ujęcia pochodzą z kamery w jej źrenicy i pokazują, jak wstukuje kod na klawiaturze i wchodzi do środka. Wnętrze jest przerobione – podłoga z laminowanego drewna, na parterze pracownia i salon wystawowy, na ścianie rysunek kruka i niedźwiedzia oraz napis gotykiem “Raven + Honeybear”. To jest pracownia Albion. Warsztat mieści się na piętrze, w otwartej przestrzeni z panoramicznymi oknami i widocznymi belkami stropowymi. Przy maszynie do szycia siedzi Zhou i szyje spodnie. Uśmiecha się na widok wchodzącej Peyton. – W tym wystąpisz – mówi. Przeglądam nagrania z pracowni – nie jest tego dużo, większość dni już usunięto albo po prostu nigdy nie były filmowane. Przeszukuję Archiwum i znajduję kilka godzin nagrań przedstawiających Zhou przy maszynie do szycia albo poprawiającej ubrania na manekinach, aż w końcu natrafiam
na serię zdarzeń, przy których nikt nie majstrował. Tym razem to nie Zhou, ale Albion dokumentuje przygotowania do pokazu mody, być może amatorską kamerą na statywie. Dziewczyna ma na sobie bluzę od dresu i spodnie do jogi oraz dzianinową czapkę Steelersów. Nagranie jest opatrzone informacją, że pochodzi z września roku tragedii, z godziny trzeciej rano. Albion zaznacza, w których miejscach ma zszyć tkaninę. Peyton stoi na podeście w długiej do kostek różowej spódnicy. Stoi z odsłoniętymi piersiami, a gorset leży na stole warsztatowym. Za oknem pada gęsty, mokry śnieg. Pamiętam dobrze tamtą noc: kiedy się obudziłem, byłem zaskoczony, widząc, że wszystko jest pokryte grubą warstwą śniegu. W kilka godzin napadało go jakieś osiem centymetrów. Pamiętam, jak tamtego ranka szliśmy z Theresą na śniadanie do Crepes Parisiennes, zastanawiając się, czy ta śnieżyca to tylko incydent, czy już początek zimy. Miało się jednak ocieplić – po południu wyszło słońce i śnieg stopniał. A nam pozostało niecałe dziesięć dni bycia razem. Ale tej nocy, kiedy my z Theresą śpimy i za oknem prószy śnieg, Peyton stoi na podeście w blasku lamp, a Albion podaje jej gorset. Z okna dostrzegam mężczyznę stojącego na zewnątrz, na parkingu. Jest ubrany w wełniany płaszcz, czarny albo ciemnografitowy. Ma siwe włosy. Patrzy na mnie. Na jego ramionach i czubku głowy zbierają się płatki śniegu, ale jest zbyt ciemno, bym mógł dojrzeć jego twarz. Kiedy obracam się w kierunku kobiet, zauważam, że zamieniły się miejscami. Mężczyzna za oknem zniknął – ślady butów prowadzą do budynku. Nadchodzi. Próbuję się rozłączyć z Archiwum, ale system jest zablokowany. Stoję jak sparaliżowany. Mój Adware wyświetla komunikat ostrzegawczy o uszkodzeniu systemu, ale ja nie mogę uciec. Drzwi pracowni otwierają się i mężczyzna wchodzi, otrzepując ubranie ze śniegu. – Kim pan jest? – pytam. – Na imię mi Legion – odpowiada. Poznaję go, to człowiek, który siedział w fotelu w mieszkaniu Albion i miał T-shirt z napisem „Mook”. Powinienem bez problemu stąd wyjść, ale on ma nade mną władzę i nie mogę się ruszyć. – Dominic, prawda? – odzywa się. – Jonathan Dominic Blaxton. – Pracujesz dla Waverly’ego? Mook uśmiecha się. – Myślałem, że jesteś kolejnym ćpunem z kolekcji pana Waverly’ego – mówi. – Jestem rozczarowany. – Kim jesteś?
– A kim ty jesteś? Jonathan Dominic Blaxton, Ellsworth Avenue 5437, Pittsburgh, Pensylwania, 15232. Doktorant na Wydziale Literatury Carnegie Mellon i University of Virginia, ostatnio archiwista w Kucenic Group. Nadużywałeś narkotyków. Prowadzisz nudne życie, ale byłeś zakochany. Spędzasz mnóstwo czasu, odwiedzając w Archiwum kobietę o nazwisku Theresa Marie Blaxton. To twoja żona. – Nie wymieniaj jej imienia. Nie waż się o niej wspominać. – Mam rację, prawda? Poświęcasz więcej czasu na odtwarzanie tych samych urywków wspomnień niż jakakolwiek inna osoba, którą miałem przyjemność poznać. Większość ludzi odwiedza Archiwum tylko na chwilę, żeby przeżyć jeszcze raz chwilę szczęścia, nacieszyć się dawną normalnością albo odwiedzić najbliższych z okazji urodzin czy rocznicy śmierci. Większość ludzi jest zadowolona, że może raz czy dwa razy do roku złożyć hołd swoim najbliższym, ale ty jesteś inny. W twoim przypadku to obsesja. Niezdrowa obsesja. Wciąż od nowa jesz obiad z żoną w Spice Island Teahouse, żeby usłyszeć, że jest po raz drugi w ciąży. Cóż za przykrość z tą pierwszą. – Nie waż się o tym wspominać! – wykrzykuję, ale Mook szepcze tylko: „spokojnie”, i milknę. – Któregoś dnia obejrzałem sobie, jak umiera twoja żona, bo byłem ciekawy – ciągnie. – Byłem ciekawy, co ty właściwie w niej widziałeś. Widziałeś, jak twoja żona umiera? Jak wyglądała w ósmym miesiącu ciąży? W dziewiątym? Była w dzielnicy Shadyside, oglądała sklepowe witryny. Tam było mnóstwo kamer, więc jej śmierć została dobrze zrekonstruowana. Nieczęsto przyglądasz się jej śmierci, prawda? To zbyt bolesne, jak mniemam. W sklepie Kards Unlimited wystawa była pełna T-shirtów. Sprośnych, głupich. Twoja żona w chwili śmierci czytała sprośne napisy na T-shirtach. Ciekawe, czy dziecko kopało, kiedy wybuchła bomba? Ciekawe, czy wiedziało, że nigdy się nie narodzi? Co to było, panie Blaxton? Chłopiec czy dziewczynka? Pozwala mi się poruszyć i krzyknąć. Potrząsam nim, ale ruszyć go, to jak ruszyć worek piasku – jest ciężki, zbyt ciężki, by mógł być prawdziwy. I zdaję sobie sprawę, że on nie jest prawdziwy, że my nie jesteśmy prawdziwi, oczywiście nas w tym miejscu nie ma, bo nie ma tego miejsca. – Twoje dziecko byłoby dziewczynką – mówi Mook. – Dużo o tobie wiem. Łatwo cię wyśledzić. Twoja narkomania, twoje pobyty w szpitalu, terapia odwykowa. Wszystkie dokumenty. Twoja śmierć jest bardzo dobrze udokumentowana, tak jak śmierć twojej żony – tyle że jest ona dużo powolniejsza i rozłożona na lata. Jesteś nieskomplikowanym człowiekiem,
panie Blaxton. Nie ma w tobie żadnych tajemnic. Ta prostota skłania mnie do dania ci drugiej szansy, której zwykle nie daję… Przeraża mnie, ale jestem zbyt oszołomiony, by to wszystko pojąć. Próbuję odnaleźć jego profil, dowiedzieć się, jak się nazywa, ale jest tylko uśmiechnięty świński łeb z wywieszonym językiem, podśpiewujący w kółko słowo „Mook” głosem prosiaka Porky’ego. – To ty ją usuwasz z Archiwum? – pytam. – Chyba rozumiem motywy, jakimi się kierujesz – odpowiada. – Zajmujesz się tym, ponieważ miałeś problemy z prawem, chcesz mieć czyste konto i szukasz jakiegoś przynoszącego dochód zatrudnienia. A przede wszystkim jesteś emocjonalnie rozchwiany z powodu tej historii z twoją żoną. Właściwie żal mi ciebie. Nie jestem nieuczciwy, Dominiku, ale wiąże mnie umowa, której muszę dotrzymać. Tak czy owak, myślę, że dojdziemy do porozumienia. Słuchasz mnie? – Tak – potwierdzam. – Przestań szukać kobiety, którą znasz jako „Albion”. Przestań natychmiast. Znajdź sobie inny sposób zarabiania na życie. Rzuć pracę u Waverly’ego. W przeciwnym razie będę zmuszony powziąć wobec ciebie pewne kroki. – Jakie kroki? – Spójrz na tę śliczną młodą damę, Peyton Hannover – mówi, kierując moją uwagę na Peyton unoszącą włosy, żeby Albion mogła założyć jej gorset. W jednej chwili wizerunek Peyton ulega zniekształceniu, jej ciało skręca się, wargi się rozdymają i odsłaniają zęby i dziąsła, wszystko to zatapia się w szyi i ginie w czeluściach klatki piersiowej, ciało garbi się, wypadają kępki włosów. Pojawia się dysonans – patrząc na nią, widzę zdeformowane ciało, ale mój umysł dostrzega zalew brudu, krwawego nasienia, wychodzących ustami ekskrementów, rozerwanych na strzępy genitaliów. Staram się znieść ten widok, nie odwracać wzroku od Peyton, wmówić sobie, że groźby Mooka są bez znaczenia, ale nie wytrzymuję. Wzdrygam się ze wstrętem. – Wyobraź sobie swoją żonę – odzywa się Mook. – Boże… – Jego słowa porażają mnie. – Proszę, nie rób tego. Proszę… – Teraz możesz patrzeć – mówi, i kiedy spoglądam w tamtą stronę, Peyton już nie ma, miejsce, które zajmowała, zastąpiła niewyraźna plama, jakby ktoś w powietrzu rozsmarował wazelinę. – Mam dostęp do programu, który nazywa się Reissner-Nordström Worm. Wiesz, co to jest?
– Nie. – To zmodyfikowana wersja Facecrawlera – tłumaczy. – W ułamku sekundy mogę sprofanować każde wspomnienie, wszelką obecność twojej żony w Archiwum. Mogę sprawić, że nawet twój iLux nie będzie miał dostępu do twoich najpiękniejszych chwil z żoną. Uruchomię program i ona zniknie. Rozumiesz? – Tak – odpowiadam. – Rozumiem. – Czy żyłbyś dalej, tracąc ją z Archiwum? Nie mam wątpliwości, że tak. Zapanowałbyś nad swoim cierpieniem, gdybym ci ją odebrał. Zapomniałbyś o swojej żonie i tylko od czasu do czasu wracałyby smutne wspomnienia. Może znalazłbyś pocieszenie w ramionach Daniki. Danika, tak ma na imię, prawda? Ale odpowiedz sobie sam na pytanie: czy utrata żony po raz drugi warta jest twojej lojalności wobec Waverly’ego? Wydaje mi się, że nie… – Dlaczego to robisz? – Nie słuchasz mnie. Jeśli zauważę, że nie porzuciłeś sprawy Albion, poweźmiemy wobec ciebie odpowiednie kroki. Ja je powezmę, panie Blaxton. Czy to jest jasne? – Tak – obiecuję. – Porzucę. – Chyba znasz drogę powrotną. Uciekam stamtąd. Mam zawroty głowy, ale po chwili wszystko wraca do normalności. Jestem na parkingu i patrzę w rozświetlone okna pracowni Albion. Kiedy biegnę, śnieg chrzęści mi pod nogami, a ten, który pada – oślepia. Do domu, do mieszkania 208. W przedpokoju zrzucam przemoczone ubranie. Znajduję ją śpiącą w sypialni i wślizguję się do łóżka obok niej. Theresa. Obejmuję ją ramieniem i tulę do siebie, czując udawane ciepło jej ciała, symulowane unoszenie się i opadanie piersi przy oddechu. Staram się ją zatrzymać, uchronić się przed stratą tych resztek.
1 listopada
Ilekroć odwiedzam to miejsce, zawsze są tam inni – zbyt wielu pogrążonych w żalu ocalałych, żeby zastanowić się spokojnie, jacy właściwie byliśmy. Zwykło się to miejsce nazywać Katz Plaza. Pośrodku fontanna projektu Louise Bourgeois otoczona ławkami z oparciem w kształcie czuwającego oka. Przychodzimy tu, żeby zobaczyć koniec. Stoimy, jakbyśmy byli w galerii, otaczając kręgiem plac. Wiemy, kiedy nastąpi koniec – trzydzieści siedem minut po, i kiedy zbliża się czas, szukamy go wzrokiem. Na Seventh Street zatrzymuje się ciężarówka, z kabiny wysiada mężczyzna z metalową walizką. Niektórzy z nas zaczynają płakać, ale większość widziała to już wcześniej, wiele razy. Nie możemy go zatrzymać, nie możemy napisać historii od nowa, więc po prostu patrzymy. Mężczyzna klęka pośrodku placu, unosi ramiona w jakimś modlitewnym geście. Niektórym z nas wydaje się, że słyszą imię Allacha. Patrzymy, jak otwiera zamki walizki, zamiera na chwilę w bezruchu, a my zastanawiamy się, miliony nas zastanawiają się, czy w tej chwili przerwy rozważał wycofanie się. Patrzymy, jak unosi wieko. Błysk… Uwielbiała tu spacerować. Po Walnut Street, w Shadyside. Uwielbiała oglądać tu wystawy sklepowe – Apple Store, William-Sonoma, Kawaii, E.B. Pepper – ale jej ulubionym sklepem był ekskluzywny dom towarowy o nazwie Kards Unlimited. Tam Theresa zginęła – ubrana w niebieskie dżinsy wetknięte w kozaczki i jasnobeżowy sweter opinający jej ciężarny brzuch. Stoję z nią przed wielkim oknem wystawowym Kards Unlimited, kiedy popijając mrożoną mokkę ze Starbucksa, przygląda się T-shirtom. Podróż w czasie z kondensatorem strumienia. Lama-jednorożec. Parking dla składanych krzeseł. Mechaniczna pomarańcza. Wiele, wiele razy obserwowałem ją oglądającą te T-shirty i doszedłem do wniosku, że w ostatniej chwili, tej chwili, kiedy skończył się jej świat, patrzyła na bluzkę z tekstem piosenki pana Rogersa: „To piękny dzień na sąsiedzką miłość”. Niebo zaczyna płonąć. Kamery to rejestrują. Theresa mruży oczy. Ogień dosięga końcówek jej włosów, po chwili całe płoną jak diadem na głowie. Umarła zbyt szybko, by zdążyć poczuć ból. Wcześniej sądziłem, że nasze dziecko po prostu umarło w jej łonie, ale teraz nie daje mi spokoju
szyderstwo Mooka i kiedy patrzę na ogarniętą płomieniami Theresę, wyobrażam sobie, że być może nasze dziecko wiedziało, może wierzgało i wiło się, gdy umierała Theresa, może rozumiało i cierpiało. Tabloidy i rubryki towarzyskie spekulują, w czym wystąpi prezydent Meecham, ale Gavril już dał mi cynk, że w tym roku wybrała kreacje Alexandra Porty, protegowanego Vivienne Westwood, i w trakcie Egzekucji zmieni je przynajmniej siedmiokrotnie. To wspaniały interes. Linia, którą wybierze, przyniesie co najmniej miliard dolarów zysku. Czytam oświadczenie Ligi Głosujących Kobiet, nazywających to wydarzenie pokazowym procesem, spektaklem. Partia Komunistyczna USA, Zieloni, Tea Party, Armia Boga i Socjaliści nie wezmą w tym udziału. Dziś wieczorem odbędzie się egzekucja dziesięciu mężczyzn, domniemanych dżihadystów. Przyjąłem zaproszenie Timothy’ego i jadę z nim na przyjęcie do Waverly’ego, gdzie będziemy oglądać egzekucję. Na razie stoję w deszczu i czekam na niego, strumień jest wyjątkowo wyrazisty w taką pogodę. Demonstranci w San Francisco podpalają już budynki w dzielnicy Hunter’s Point, demonstranci w Chicago podpalają policyjne radiowozy w Millennium Park. Wygląda na to, że na zachodzie jest lepsza pogoda. Timothy podjeżdża swoim fiatem i woła, żebym wsiadał, zanim dostanę zapalenia płuc. Timothy słucha łagodnego jazzu w rodzaju Seltzer Quartet czy Slim Vogodross. Pyta, co u mnie słychać, a ja odpowiadam, że jestem zajęty poszukiwaniem Albion, ale nie wspominam o Mooku i jego groźbach dotyczących mojej żony. Zamierzam powiedzieć o tym Waverly’emu, kiedy spotkamy się w sprawie jego córki. Zamierzam zebrać wszystko, co wiem, i zrezygnować. Timothy wjeżdża na obwodnicę i wciska pedał gazu, przedzierając się przez korki z prędkością stu trzydziestu, stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Po trzech kwadransach dociera do zjazdu z obwodnicy. Wirginia. Mija półtorej godziny, kończy się droga międzystanowa i jedziemy teraz przez las. Jest późne popołudnie, ale szybko zapada zmrok, gromadząc się wokół czarnych pni drzew. Jestem zmęczony, sporo schudłem. Nie goliłem się od wielu dni i na szyi pojawił się niechlujny zarost, ale dobrze mi z tym, czuję się nierozpoznawalny. Droga zwęża się, zaczyna piąć się w górę. Timothy jest w smokingu, a ja się denerwuję, że będę na przyjęciu wyglądał na wyjątkowego niechluja – założyłem na siebie to, co moim zdaniem dobrze pasuje do siebie, czarne spodnie i flanelową
koszulę. I tweedową marynarkę, którą mam od lat. Światła reflektorów omiatają drzewa. Timothy bierze ciasno zakręty, pędzi na złamanie karku w strugach deszczu. Przednia szyba jest w trybie noktowizyjnym, dzięki czemu widzę bladozielone kształty jeleni gromadzących się na skraju lasu, dziesiątki, jeśli nie setki jeleni. Na szybie zamarza lodowa breja, a wycieraczki nie nadążają z jej zgarnianiem. Jeśli któryś z tych jeleni się spłoszy, zginę. Zdarzyło mi się kiedyś, wiele lat temu, potrącić jelenia, a raczej łanię. Był środek nocy, w hrabstwie Westmoreland. Łania jęczała, a właściwie zawodziła. Widziałem na filmach, jak ludzie spokojnie skręcali kark zdychającemu zwierzęciu albo skracali jego męki jednym strzałem, ale ja nie miałem broni i nie mogłem się zdobyć na zabicie jej ani nawet dotknięcie. Widok śladów moich stóp w kałuży jej krwi zmroził mnie. Cofnąłem się tylko o krok i patrzyłem, jak umiera. Kiedy ucichła, zmówiłem modlitwę nad jej zwłokami i odjechałem. Co więcej mógłbym zrobić? Przednia szyba samochodu była pęknięta i wgięta do środka. – Daleko mieszka – zauważam. – Ale jaka ładna droga – odpowiada Timothy. – Waverly rzadko jeździ do miasta, tylko wtedy, kiedy musi coś załatwić. Timothy zwalnia na drodze dojazdowej – wąskim brukowanym pasie wijącym się wśród sosen, oświetlonym przez latarnie jak pas startowy. Przypuszczam, że droga jest podgrzewana. Śnieżna breja zalega na ziemi i konarach drzew, a na powierzchni drogi topnieje. Ściana drzew urywa się, odsłaniając budynek Waverly’ego zbudowany na skraju płytkiej doliny. Sam budynek przypomina stos podświetlonych, przypadkowo ułożonych sześcianów z matowego szkła. Timothy mija parking, omija łukiem dom i zjeżdża w dolinę. Trafiamy do podziemnego garażu, tak wielkiego, że mógłby swobodnie pomieścić dwadzieścia samochodów. – Zwykle jest tu pusto – mówi. – Spójrz tylko, moje miejsce jest zajęte. Timothy robi kółko i znajduje miejsce w głębi garażu. Fiat terkocze głośno, kiedy gasi silnik. W otoczeniu innych wozów, milczących maseratich, porsche czy ferrari ten dźwięk zabrzmiał odrażająco. Pracownik w służbowym stroju czyści białym ręcznikiem samochód Timothy’ego z błota, nie zwracając uwagi na to, że to kupa złomu. Mój towarzysz jest bardziej wyciszony niż zwykle, może zdenerwowany. – Nie lubisz przyjęć? – pytam go. – Niespecjalnie – odpowiada. Winda wyłożona parkietem wiezie nas do przeszklonego holu. Drzwi
rozsuwają się i obmywa nas złote światło – wnętrze domu Waverly’ego jest jak sen o art déco, goście w smokingach i długich sukniach, nawet młodzi prezentują się nienagannie, mężczyźni w eleganckich marynarkach, kobiety w błyszczących sukniach w stylu lat dwudziestych. Wita nas Waverly, zaróżowiony od wypitego alkoholu, uśmiechnięty na nasz widok. – Zakochał się pan już w niej? – pyta, ściskając mi dłoń. – Słucham? – Czy zakochał się pan w Albion? – Oddech ma kwaśny od alkoholu, w głosie słyszę oskarżenie, którego nie rozumiem. – Nie można spędzać z nią czasu i się nie zakochać. – Nie teraz – ostrzega mnie Timothy. – Nie – próbuję powiedzieć, ale Timothy chwyta Waverly’ego za ramię i odciąga go w kierunku kolejnej pary gości. – Drinki są w niebieskim pokoju – mówi na odchodnym Waverly. – Egzekucję będziemy chyba oglądać w pokoju rumiankowym. Na liście gości jest jakaś setka nazwisk, a ja, tak jak się obawiałem, wyróżniam się pośród nich swoją flanelową koszulą. Jestem ubrany w sposób żałosny. Timothy już zdążył mnie porzucić, gdzieś zniknął. Adware wyświetla profile z nazwiskami, które znam ze strumienia: Elric Broadbent, doradca prezydenta, i Michelle Frawley z Arizony, gospodyni programu Bóg i broń. Aktorki występujące w przeróżnych marnych show i operach mydlanych, dziewczyny z teleturniejów. Dzwonię do Gavrila, żeby się przekonać, czy poznaje kogoś tutaj. Odpowiada, że powinienem uważać, gdzie stawiam kroki, i dobrze wytrzeć buty przy wyjściu. Wszyscy mają wpięte znaczki z Meecham, tak popularne po Pittsburghu, z jej portretem jak kamea i dwoma szkarłatnymi wstążeczkami układającymi się w kształt serca. Trochę to wszystko przytłaczające, ale nie ma tu też niczego, czego wcześniej bym nie widział. Podpierałem ściany na eleganckich przyjęciach, na które Gavrilowi udało się mnie zaciągnąć, i obecność rozpoznawalnych twarzy nie jest dla mnie żadną nowością. Zelda Kuhn, prowadząca program Kup, pieprz, sprzedaj Amerykę!, rozmawia z republikańskim senatorem z Teksasu. Jezu, ile tu ludzi sprawujących władzę… Wędruję do niebieskiego pokoju na drinka. Nietrudno do niego trafić – jest to ogromna jadalnia ze ścianami obitymi granatowym adamaszkiem. Porywam z tacy sushi. Kelnerki wyglądają, jakby trafiły tu z agencji modelek, a nie z firmy cateringowej. Wokół stoją krzesła w stylu Ludwika XIV, na ścianach wiszą olbrzymie pejzaże w złoconych ramach. Stół został zamieniony w bar. Kelner nalewa mi kieliszek brandy. Wypijam szybko dla
dodania sobie odwagi. Kelner napełnia kieliszek ponownie. Waverly nie gra dziś Gatsby’ego – żadnej melancholii po stracie żony i córki. Zabawia gości, wymienia uściski dłoni, śmieje się rozluźniony po kilku drinkach. Trudno nie zauważyć, jak zagania w narożnik mrocznego korytarza jedną z kelnerek, całuje ją mocno, przyciskając jej głowę do ściany, obmacuje piersi, podczas gdy ona stara się nie wypuścić z rąk tacy z wysokimi kieliszkami szampana. Jedna z kobiet patrzy na mnie. Stoi w drugim końcu pokoju, oparta o adamaszkową ścianę, w kremowej sukni z jedwabiu, z włosami ufarbowanymi na mocną czerwień, jak Albion. Zauważywszy jej spojrzenie, czuję, jak przeszywa mnie ciepły, kłujący dreszcz, ale nie zamierzam się dziś z nikim umawiać. Wysyła do mnie sygnał. Jej profil jest jakby znajomy, ale nie potrafię sobie jej nigdzie umiejscowić. Miałem ją zauważyć, ona jest jak zaproszenie, wystarczy je przyjąć. Mimo to budzi we mnie niechęć. Te czerwone włosy – czy miała przypominać Albion? To robota Waverly’ego? A może Timothy’ego? Jest zadowolona, że ją dostrzegłem. Zabiera z tacy przechodzącej obok kelnerki szklaneczkę z drinkiem. Wychodzi z niebieskiego pokoju. Powinienem pójść za nią, ale się waham. Dopijam swoją brandy i idę po dolewkę. Zerkam na nią po raz ostatni; jest tak podobna do Albion, że zaczynam się zastanawiać, czy to nie usterka Adware’a, czy nie spędziłem zbyt długiego czasu na przyglądaniu się Albion i teraz nie mam halucynacji. Prowadzi mnie przeszklonym korytarzem pomiędzy dwoma rzędami czarnych posągów przedstawiających nagie kobiety. Kolejny korytarz, tracę ją z oczu w labiryncie pokojów umeblowanych w osiemnastowiecznym stylu, dusznych i zagraconych mimo nowoczesnej architektury. Na ozdobnym gzymsie stoją fotografie w ramkach. Wiele z nich przedstawia Waverly’ego jako młodego mężczyznę, z ciemną burzą włosów, mocno zarysowaną szczęką i oczami tego samego koloru co morze za jego plecami. Większość zdjęć zrobiono na dziobie jachtu o nazwie „Córka Albionu”. Nie mogę sobie przypomnieć, skąd znam tę nazwę. Housman? Tennyson? Szukam w antologii Nortona i znajduję właściwy wiersz: William Blake, Widzenia córek Albionu. Na kilku zdjęciach pojawia się kobieta, żona Waverly’ego, jak przypuszczam, choć nie jestem pewny. Jest młodsza od Waverly’ego, ale niewiele – raczej przystojna niż piękna, z kwadratową szczęką i lokami koloru orzecha. Pojawia się na tych zdjęciach tylko dwukrotnie, patrzy prosto w obiektyw, ale nie uśmiecha się. Nie ma tu zdjęć ich dzieci, ani dwóch synów, których znalazłem w spisie ludności, ani córki.
Wędruję do innego pokoju i znajduję w nim kobietę, za którą szedłem. Siedzi na kanapie i sączy drinka. – Już mnie zapomniałeś? – Poznaję jej głos, to Twiggy. – Zmyliły mnie włosy. Ty jesteś Twiggy, prawda? Znajoma Gavrila? – Twiggy to tylko pseudonim artystyczny – wyjaśnia. – Twoja walentynka wpędziła mnie w niezłe tarapaty. Zostałem oskarżony o ciężkie przestępstwo. Straciłem pracę. Powinnaś była mnie ostrzec, co to jest. – Co pijesz? – Sam już nie wiem – odpowiadam. – Chyba brandy. – A ja bourbona Kentucky, bez lodu. – Unosi swoją szklaneczkę. – Na zdrowie, kuzynie Gavrila. Życie jest coraz piękniejsze i chcę to z kimś uczcić. Chodź, usiądź obok mnie. Zajmuję miejsce w drugim końcu kanapy, a ona śmieje się z mojego niezdecydowania i wyciąga nogi, dotykając palcami moich spodni. – American Apparel już cię nie sponsoruje? – pytam. – Nie widuję cię w ich reklamach. – Teraz płaci mi pan Waverly – odpowiada i od razu pyta: – A ty co tutaj robisz? Wyrywasz panienki? A tak przy okazji, wyglądasz fatalnie. – Chyba popełniłem błąd, pojawiając się tutaj. Przyszedłem ze znajomym na Egzekucję Federalną. Zwykle oglądam to z Gavrilem, żeby zobaczyć, jak ubrana jest prezydent Meecham. – Egzekucję? Myślisz, że po to wszyscy tu przyszli? – A po cóż by innego? – Żeby się rżnąć. – Chryste – wyszeptuję i dopijam swoją brandy. – Uwielbiam twoją nieśmiałość – mówi Twiggy. – Zarumieniłeś się. – To przez alkohol. – Wkrótce nie będzie mi potrzebny American Apparel. Właśnie kręcę serię fantastycznych filmików, w których się pieprzę. One otworzą mi drogę do kariery. Trafił ci się kiedyś taki szczęśliwy los? Jak pisze Plath? „Głęboko nabrałam powietrza w płuca i wsłuchiwałam się w znajomy rytm mojego serca. Je-stem, je-stem, je-stem”2. Jestem, kurwa, tak krzyczy teraz moje serce. – Ktoś ci zaproponował nową kampanię reklamową? – Jestem faworytą Theo Waverly’ego. To pewna robota, póki się nie zestarzeję. To jego firma upchnęła mnie w American Apparel i u Gavrila. To na jego życzenie przefarbowałam włosy na czerwono. Podobają ci się?
– Budzą wspomnienia. – On sprawił, że mam ponad 83-procentową klikalność w strumieniu, to zupełnie niewiarygodne. Chanel i Dior już kontaktowały się z jego firmą w mojej sprawie. Wszystko dzieje się tak szybko. – Chętnie przeczytałbym twoje wiersze – mówię, ale nim ona zdąży odpowiedzieć, do pokoju wchodzi Waverly z butelką wina. – Tu jesteś! – woła na mój widok. – Timothy bał się, że się zgubiłeś. – Jeszcze nie – odpowiadam. – A ty wracaj biegiem na przyjęcie – zwraca się do Twiggy. Dziewczyna dopija bourbona i odstawia szklankę na stolik. – Przyprawia mnie o dreszcze – mówi na odchodnym. – Chodź, Dominic, uzupełnimy twoją szklaneczkę w gabinecie – proponuje Waverly. – Kończymy na dziś z interesami, pora na zabawę. – Panie Waverly, muszę z panem porozmawiać na temat mojego zatrudnienia… – Przy drinku. Nie tutaj. Gabinet Waverly’ego znajduje się na dolnej kondygnacji. Trzeba przejść kolejnym przeszklonym korytarzem, a potem zejść po schodach. Technologiczny raj, pełen zabawek – kamery wirtualnej rzeczywistości, serwer Bride 3120, 52-calowy monitor na biurku, cały szereg portów i wtyczek, kilka kompletów Adware’a, stół warsztatowy z lutownicą, płytami głównymi, szpulami przewodów i kabli. Wszystko z najwyższej półki albo na zamówienie. Waverly, ten nieprawdopodobnie bogaty facet, okazuje się maniakiem technologii. Na jednej ścianie stoją regały z książkami. Oprawiona w skórę klasyka – Hesse, Blake, trochę Baudrillarda, Schopenhauera, pożółkłe tanie wydania przeróżnych instrukcji obsługi, teczki z dokumentacją. Kilka fotografii w ramkach wciśniętych pomiędzy książki – zdjęcia Pittsburgha, Waverly na pokładzie „Córki Albionu”, kobieta, którą biorę za jego żonę, siedząca na trawie przy różanym krzewie w parku Frick. Jedna z fotografii to zbiorowy portret, Waverly z całą grupą ludzi otacza ciasnym kręgiem młodą Meecham. – Zna ją pan? – pytam. – Zobaczmy… To zdjęcie musiało być zrobione jakieś piętnaście lat temu – mówi. – To było spotkanie przedwyborcze w Canton, w stanie Ohio. W hotelu McKinley Grand. Moja firma doradzała jej w trakcie kampanii. – Timothy twierdzi, że pan programuje ludzi, że pan wie, co wybiorą, zanim sami podejmą decyzję. Z ust Waverly’ego wyrywa się śmiech, niespodziewane parsknięcie, jakby
nie nawykł do śmiechu. – Mogę powiedzieć tylko tyle, że moim zdaniem prezydent Meecham wygra w walce o kolejną kadencję. – Poznaję to miejsce – mówię, wskazując fotografię domu w Greenfield w Pittsburghu, w dzielnicy Run. Wiktoriański dom z drewna, stłoczony wraz z innymi w cieniu estakady autostrady międzystanowej 376, o odrapanej fasadzie, dziwny dlatego, że na bocznej ścianie jest wymalowany biały krzyż i cytat z Biblii: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci, jeśli się ktoś nie 3 narodzi z wody i z Ducha, nie może wejść do królestwa Bożego” . – Nazywaliśmy go Domem Chrystusa… Waverly siada przy biurku i majstruje coś przy przewodach wyciągniętych z miniaturowej płyty głównej. Z jego pochylonej sylwetki mogę wywnioskować, jak wyglądał jako młody chłopak. Podejrzewam, że czuł się samotny, ale może sięgam zbyt daleko w przypuszczeniach, jak mógł kiedyś wyglądać stary teraz i pijany człowiek. – To jest kościół – mówi Waverly. – A właściwie był. Pamięta pan ten budynek? Nic dziwnego, że był znany, to z powodu napisu. Skromność i takt nigdy nie były mocną stroną tej parafii. To była parafia mojej żony. Mówienie językami i takie tam… Wcześniej była tam farma. Potem większość pomieszczeń zajmowało schronisko dla kobiet. Dorastałem w tym domu i wykupiłem go, kiedy tylko zarobiłem trochę pieniędzy. Sprzedałem swój pierwszy model sztucznej inteligencji i chciałem sobie udowodnić, że w końcu do czegoś doszedłem. No i kupiłem ten dom, sam nie wiem po co. Kiedy Kitty zaczęła szukać lokum dla schroniska i kościoła, przepisałem go na jej parafię. Moja rodzina pochodzi znikąd. Mój pradziadek przyjechał do Pittsburgha za pracą w młynie. Rodzice byli biedni. Matka była praczką, a ojciec urzędnikiem i obibokiem. – Nie ma tu zdjęć pańskiej córki. – Nie, nie ma. Nie pokazuję tu zdjęć dzieci. Wyraźnie rozdzielam sprawy osobiste od zawodowych. Natrafiam na kolejną fotografię Meecham zrobioną wkrótce po Pittsburghu, pewnie w jednym z obozów Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego w Zachodniej Wirginii, zorganizowanych dla takich jak ja, bezdomnych uchodźców. – Siedziałem w barze w Weirton, kiedy ogłoszono, że została wybrana na prezydenta – mówię Waverly’emu. – To pan zrobił to zdjęcie w obozie Federalnej Agencji? Waverly kiwa głową. Wypity alkohol uderzył mi do głowy, czuję się
swobodniej i słowa łatwiej wymykają mi się z ust. – Chcę, żeby pan wiedział, że wierzyliśmy w nią wtedy, kiedy nic nam nie pozostało. Głosowałem na nią. Pochodziła z zachodniej Pensylwanii, była jedną z nas, a kiedy okazało się, że zwyciężyła, pamiętam, jak się rozpłakałem, podobnie jak wszyscy pozostali w barze. Myślałem, miałem głupią nadzieję, że jej wybór jakoś wszystko cofnie, przywróci naturalny porządek rzeczy. Mówiła o Królestwie Niebieskim, o tym, że wszyscy, którzy zginęli, siedzą po prawicy Boga, że odnaleźli spokój. Mówiła, że świat trwa dalej, ponieważ trwa miłość Boga. – Myślę, że te słowa były skierowane raczej do reszty narodu, Dominic, do ludzi, którzy nie przeszli przez to, co my, a mimo to czuli się zranieni i potrzebowali pociechy. Nie sądzę żeby te słowa były przeznaczone dla nas. – Muszę z panem porozmawiać na temat naszej umowy, panie Waverly. Chodzi o… – Więcej pieniędzy? Możemy to załatwić z moją sekretarką. Timothy powiedział mi, że wykonuje pan świetną robotę. – W Archiwum natknąłem się na pewnego mężczyznę. Groził mi. Groził, że odbierze mi moją żonę, jeśli będę dalej pracował dla pana, i dlatego… – Kto to był? – pyta Waverly. – Co to za mężczyzna? Jak się nazywa? – Nie znam jego nazwiska. Mówi, że jest „Legionem”, więc może to nie on sam, tylko cała grupa. Nie mogę ryzykować utraty żony. – Co pan opowiada, Dominic? – Przepraszam. Doceniam to, co pan dla mnie zrobił. Dał mi pan pracę, iLuksa. Ale to przecież tylko praca. Nie mogę ryzykować utraty Theresy. Wracam na odwyk, panie Waverly. I zwracam panu iLuksa. – Jestem rozczarowany. Proszę, oczywiście, zostać na przyjęciu. Prześlę też pieniądze, które się panu należą za wykonaną pracę. Ale jestem bardzo rozczarowany. Znakomicie się pan spisywał. – Jest mnóstwo ludzi, którzy potrafią prowadzić takie badania. Za pieniądze, które mi pan płaci, mógłby pan zatrudnić któregoś z pracowników Archiwum. To nie muszę być ja… – Proszę dać sobie kilka dni do namysłu – proponuje Waverly. – Rozumiem, że czuje się pan zagrożony. Mogę panu oczywiście zapewnić ochronę. – Nie potrafił pan ochronić przed nim Albion. – Niech mi pan zaufa. I proszę dać mi znać za kilka dni, co pan na ten temat myśli. Timothy mówi, że dobrze pan sobie radził z leczeniem. – Przepraszam – powtarzam jeszcze raz.
– Proszę nie przepraszać – oponuje Waverly. Goście zbierają się w znajdującym się w piwnicy pokoju rumiankowym z miejscami do siedzenia w formie amfiteatru. Na ścianach wiszą poroża. Pojawia się strumień, zaczyna się przekaz i pomieszczenie zamienia się w replikę wnętrza Kapitolu. Razem z nami siedzą senatorowie, szefowie połączonych sztabów i sędziowie Sądu Najwyższego. Iluzoryczne postacie mieszają się z gośćmi Waverly’ego. Dziesięciu więźniów federalnych ma na sobie czarne płaszcze z kapturem przypominające sędziowskie togi. Klęczą zakuci w kajdany. Pani przewodnicząca, pani prezydent… Meecham wchodzi pomiędzy nas w sukni od Porty niczym Walkiria pomiędzy śmiertelników. Część gości Waverly’ego wiwatuje – klaszczą w dłonie i przyklękają, próbując dotknąć panią prezydent. Do sukni i rękawiczek pasuje różowa, koronkowa opaska na oczy, która ma pewnie symbolizować ślepą sprawiedliwość. Przystaje przed każdym ze skazańców, przygląda się im jak klient w sklepie oceniający jakość mięsa. Daje każdemu z więźniów szansę na wyparcie się zła, na złożenie przysięgi na wierność Stanom Zjednoczonym, ale żaden z nich się nie odzywa. Nie jestem politycznym ekstremistą, nie trawię tych egzekucji – werdyktu i modlitwy, upokorzenia pod maską obrony honoru, Meecham zakładającej każdemu ze skazańców czarny kaptur na głowę. Każdy z nich zostanie wymieniony z nazwiska, a ona podpisze wyrok śmierci srebrnym piórem. Ich ciała zostaną owinięte czarnymi flagami. Nie chcę w tym uczestniczyć, nie chcę słuchać jej słów skierowanych do Senatu, patrzeć na wykorzystywanie pamięci o zmarłych do usprawiedliwiania publicznych mordów. – Naoglądałeś się? Timothy mnie znalazł. Ma zaciśnięte szczęki, jakby z najwyższym trudem powstrzymywał się przed krzykiem. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby do tego stopnia stracił panowanie nad sobą. Ma przekrwione, pełne łez oczy. Próbuje się uśmiechnąć, ale efekt jest przerażający i przez krótką, straszną chwilę obawiam się, że mnie ugryzie. – Mam już dosyć – mówię. – Mogę już iść. Pogoda się zmieniła. Timothy daje upust swojej złości, ostre zakręty na śliskiej leśnej drodze bierze z maksymalną prędkością, na przedniej szybie fiata wyświetla się prędkościomierz i komunikat, ostrzeżenie przed śniegiem. Moszczę się wygodnie w fotelu, w alkoholowym upojeniu kiwam się lekko na boki i staram się przekonać samego siebie, jak dobrze będzie
umrzeć, kiedy Timothy wpadnie w poślizg na lodzie i owiniemy się wokół jakiegoś ośnieżonego drzewa. Przekonać samego siebie, że tak będzie najlepiej… – Pan Waverly mówi, że odchodzisz – odzywa się Timothy, przerywając niekończącą się ciszę. A ja myślę o Albion i Twiggy i wpatruję się w mroczne zarysy sosen. – Twój program leczenia zostanie poddany kontroli – mówi Timothy. – Obawiam się, że nie robisz takich postępów, jakich się spodziewałem. Może popełniłem w twoim przypadku błąd i powinienem zalecić bardziej intensywny program, terapię grupową, orzeczenie o niezdolności do pracy. Niewykluczone, że dobrze by ci zrobił pobyt w Instytucie Psychiatrii, może nawet długi pobyt. Być może interweniować będzie więzienna komisja zdrowia. – Nie rób mi tego – błagam, bo wiem, jaka groźba kryje się w jego słowach; jeśli tylko zechce, może mnie usidlić w sieci biurokracji. – Doktorze Reynolds, ja nie rezygnuję z leczenia i jestem wdzięczny za troskę, ale nie mogę dłużej pracować dla Waverly’ego. – Nie masz pojęcia, jak ważna jest twoja praca. – Są inni, którzy mogą się tym zająć. – Powiedział mi, że ci grożono, że grożono twojej żonie. Kto ci groził? – Nie wiem, kto to jest. – Jesteś już tak blisko. Waverly musi wiedzieć, kto usuwa Albion z Archiwum. – Skąd to „Albion”? – pytam. – Pan Waverly nazwał swoją łódź „Córka Albionu”. A córce dał na imię Albion. – Istnieje rozpowszechnione błędne przekonanie na temat Chrystusa… – zaczyna Timothy, a mnie przestaje podobać się kierunek, w którym zmierza nasza rozmowa, nie mam na nią ochoty, ale nie wiem, jak ją przerwać. Napadało mnóstwo śniegu, droga jest zupełnie biała, nie licząc kolein zrobionych przez ciężarówki, ale Timothy zdaje się nic sobie nie robić z trudnych warunków. Dociera do mnie, że naprawdę mogę umrzeć, czuję lekkość, tracę kontrolę. Chcę zadzwonić do Daniki w nadziei, że dźwięk jej głosu przywróci mnie jakoś do rzeczywistości, ale w tym lesie jest słaby zasięg i nie mogę złapać sygnału. – Zwolnij… – Kiedy rozmawiam z ludźmi cierpiącymi, często mi mówią, że dodaje im otuchy fakt, iż Chrystus zrównał się z grzesznikami. Z prostytutkami i celnikami. Pijakami. Ze złoczyńcą, który razem z nim został ukrzyżowany.
Moi pacjenci często mówią, że czują ulgę, bo niezależnie od tego, jak nieprawe życie wiedli, niezależnie od zła, które wyrządzili sobie i innym, Chrystus ich wybawi. Uważają, że są w jakiś sposób transcendentni wobec świata, mogą dalej grzeszyć, a kiedy przyjdzie czas, to i tak osiągną duchową doskonałość. Ja im tłumaczę, że Chrystus nie akceptuje grzeszników. Możemy być grzesznikami, kiedy Chrystus nas wezwie, ale on nie akceptuje nas jako grzeszników. Żąda, żebyśmy porzucili dotychczasowe życie i podążyli za nim, stali się jemu podobni. To nie oznacza, że mamy się odwrócić od świata. Przeciwnie, mamy w pełni doświadczyć inkarnacji. Zażądał, żeby dwunastu apostołów porzuciło dotychczasowe życie. Żąda tego też od nas. – Taka zmiana jest trudna. Wzrok Timothy’ego przewierca mnie na wskroś w blasku komunikatów wyświetlanych na przedniej szybie, jakbym nie był już człowiekiem potrzebującym fachowej opieki terapeuty czy nawet bożej łaski, a tylko symbolem zepsucia. Nie mogę znieść tego spojrzenia. Odwraca głowę, a ja pogrążam się w kontemplacji spadających z nieba płatków śniegu. Tak musi się czuć ktoś, kogo porwała fala przypływu. Człowiek brnie w wodzie i nagle czuje szarpnięcie, traci grunt pod nogami. Uświadamiam sobie, że to, w co się wplątałem, wykracza daleko poza terapię. W zalegającej pomiędzy nami ciszy Timothy jedzie jeszcze szybciej. Z oddali wyłaniają się światła reflektorów, początkowo słabe punkciki zmieniające stopniowo w poczwórne światła ciężarówki. Jakie to proste, jeden zamaszysty ruch nadgarstka Timothy’ego i połykają nas te światła. Ciekawe, czy zdarza mu się czasem zastanawiać, o ile łatwiej byłoby umrzeć, niż żyć. Zamykam oczy. Przygotowuję się na zderzenie.
6 listopada
KUP AMERYKĘ! PIEPRZ AMERYKĘ! SPRZEDAJ AMERYKĘ! Tu CNN. Posterunek policyjny na Connecticut Avenue – stoję w kolejce wraz z innymi, czekam na kontrolę. „Biust Rihanny, a na deser zaglądamy pod spódniczkę”, korek na kilka przecznic, kliknij tutaj, waszyngtońscy gliniarze prowadzą psa wykrywającego narkotyki od wozu do wozu, wybiórcze kontrole, jedni kierowcy wyciągani z samochodów i skanowani, inni mogą jechać dalej. „Oryginalne nagranie kobiety wepchniętej pod pociąg w Nowym Jorku”, kliknij tutaj. Piszę do Simki: „kontrola policyjna, spóźnię się”. Jak zwykle wpadam w paranoję, czy aby nie mam przy sobie browna albo jakichś innych dragów. Sprawdzam kieszenie, ale jestem czysty. Jestem czysty. Simka odpisuje: „Przyjadę po ciebie, czekaj przy posterunku”. Gliniarze mają kryjące osłony na twarzach i mierzą do nas z broni. Protestujemy, nie ma przecież potrzeby nas straszyć. Jeden z nich kiwa na mnie palcem zza bramki skanera. Żółte światło zmienia się na zielone. Odciągają mnie na bok. Ramiona w bok, stopy szeroko rozstawione. Drugi gliniarz przeciąga swoją różdżką wzdłuż mojego ciała. Żółte zmienia się na zielone. Ustawiają mnie pod ścianą z cegieł, jeszcze inny gliniarz robi mi zdjęcie. Pojawia się komunikat, że moja tożsamość jest zgodna z moim wizerunkiem. Mogę iść. Podjeżdża Simka swoim smartem city coupé. Wita się i prosi, żebym przerwał połączenie. Z tyłu głowy, tam gdzie czaszka przyjmuje kształt skorupki jajka, opadając ku karkowi, jest blizna i przycisk wyłącznika. Wciskam go i Adware zostaje wyłączony, rzeczywistość rozszerzona gaśnie, pozostaje nieostry obraz widziany moimi oczami bez wspomagania soczewek. – Teraz możemy porozmawiać – mówię. Simka zjeżdża na prawy pas obwodnicy i ustawia ogranicznik nieco poniżej dozwolonej prędkości. Wyprzedzają nas wszystkie samochody. – Gdy się ze mną skontaktowałeś, wspomniałeś, że masz jakieś problemy z doktorem Reynoldsem – zagaja Simka. – Myślisz, że może nas podsłuchiwać przez mój Adware? – To możliwe – odpowiada Simka. – Dostałeś go od Theo Waverly’ego,
prawda? Niektórzy psychiatrzy wykorzystują Adware’a do podsłuchiwania swoich pacjentów i poznawania ich zwyczajów. A teraz wyjaśnij mi, o co chodzi. – Timothy mi groził – mówię. – Powiedział, że zamknie mnie w Instytucie Psychiatrii. – Z jakiego powodu? – Ponieważ rzucam pracę u Waverly’ego. – I dlatego ci groził? To jest nielegalne. Mogę napisać do kilku swoich kolegów. Simka mieszka niedaleko Chevy Chase, przy odludnej uliczce graniczącej z Rock Creek, w domku typowym dla stanu Maryland – podłużnym pudełku z podmurówką z cegły i białym sidingiem na ścianach. Byłem tu już raz, na przyjęciu bożonarodzeniowym, kiedy czułem się zdrowszy. Byłem wtedy jedynym zaproszonym przez niego pacjentem. Poznałem jego rodzinę – żonę i synów bliźniaków. Dzieci były wtedy niemowlakami, ale teraz to są już duzi chłopcy, brutalni w swojej młodości – cały salon usłany jest zabawkami i szczątkami zabawek – a mimo to grzeczni, kiedy wchodzę z ich ojcem do domu. Nie poznają mnie, co zrozumiałe, ale wymieniają swoje imiona i podają dłoń, a potem wybiegają do drugiego pokoju z impetem, od którego trzęsie się cały dom. Żona Simki, Bethany, jest od niego o kilka lat młodsza i ma wciąż kruczoczarne, kręcone włosy. Bierze mnie w ramiona jak dawno utraconego syna, pamięta nawet moje imię, proponuje, żebym usiadł w kuchni i się czegoś napił. Zabiera mój płaszcz i częstuje korzennym piwem. Jemy razem obiad przy stole. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem tak dobry posiłek. Chłopcy z awatarami Redskinsów trajkoczą o najważniejszych meczach. Bethany usmażyła sznycle wiedeńskie. Strona Good Eats wyświetla informację o ilości kalorii, a Recipe Swap podaje przepis. Po obiedzie jemy holenderską szarlotkę i pijemy kawę. Simka opowiada o mnie chłopcom, jakbym był kimś, kto odniósł wielki sukces, jakby moje wykształcenie czyniło mnie kimś ważnym. Chłopcy zadają mi pytania na temat Przygód Tomka Sawyera, na które ku swojej radości potrafię odpowiedzieć. Tłumaczę im, że scena bielenia płotu jest dokumentem założycielskim amerykańskiego kapitalizmu, a oni patrzą na mnie, nic nie rozumiejąc. Simka wyjaśnia, że to tylko taka sprytna sztuczka, dowcip. Proponuje, żebym przenocował – w wygodnym łóżku, z dala od lęków. – Chętnie – odpowiadam. – Nie mam się gdzie podziać.
Pijemy koniak w jego gabinecie, gawędzimy dobrą godzinę, celowo unikając najważniejszego tematu. Rozmawiamy trochę o Beatlesach, zastanawiamy się, kim był ten Lear, autor powieści z piosenki Paperback Writer. – Jeśli będziesz wymawiał jego nazwisko jak Leer – tłumaczy Simka – to może chodzić o sprośną powieść sprośnego autora. Ale Freuda zainteresowałby pewnie kalambur, nawet gdybyś wymawiał to nazwisko tak samo jak imię króla. Simka zostawia mnie, żebym się odświeżył, a sam z żoną kładzie chłopców do łóżka. Kiedy wraca na dół, każe mi założyć płaszcz i prowadzi na zewnątrz, utwardzoną ścieżką przez oświetlony lampami ledowymi ogródek żony. Idzie przodem z latarnią w ręce, w milczeniu schodzi w dół zbocza, omija łukiem kępę drzew i dociera do stodoły, którą wyremontował i przerobił na warsztat stolarski. Zapala światło – długi rząd jarzeniówek – i zaprasza do środka. Długą zapałką podpala drewno w stojącym pośrodku pomieszczenia piecyku. – Mógłbym ogrzewać elektrycznością, ale mam tu tyle skrawków… – tłumaczy. – Poza tym lubię zapach dymu. Siadam na ławie przy stole niedaleko piecyka. Ogień cudownie grzeje. Simka przyniósł ze sobą termos z kawą. – Tu możemy swobodnie porozmawiać – mówi. – Stolarka pomaga mi oczyścić umysł, mniej więcej tak jak zen. Kiedy przerabiałem stodołę na warsztat, położyłem izolację. Nie chciałem, żeby mi przeszkadzały wyskakujące okienka. Tu sieć nie sięga. To strefa ciszy. I spokoju. Meble, które robi, są naprawdę eleganckie. Widziałem je w poczekalni gabinetu Simki, ale jego warsztat to prawdziwy salon wystawowy. Komody i meble do jadalni, krzesła i stoły, wszystko w stylu Arts & Crafts. Z widocznymi drewnianymi połączeniami, pięknie zabejcowane. Simka nalewa do filiżanek kawę z termosu, najpierw mnie, potem sobie. Jak tu cicho – uświadamiam sobie, że słyszę odległy pomruk Rock Creek. Od wielu lat nie słyszałem szumu wody w korycie strumienia – pewnie od czasu gdy byłem dzieckiem i chodziłem z rodzicami na wycieczki po Ohio Pyle. – Więc między tobą a doktorem Reynoldsem zaszło coś złego – odzywa się Simka. – Powiedziałeś, że musisz ze mną porozmawiać na jego temat. Uważasz, że nie opiekuje się tobą w odpowiedni sposób? – Timothy jest zbyt blisko związany z człowiekiem, który nazywa się Waverly – wyjaśniam. – Theodore Waverly jest ojcem doktora Reynoldsa. – Ta wiadomość
bardzo powoli dociera do mojej świadomości. Widząc moje zaskoczenie, Simka dodaje: – Rozpytałem się trochę w twojej sprawie. Zadzwoniłeś do mnie na telefon stacjonarny. Wydało mi się to dziwne, ale potem zrozumiałem, że chciałeś zachować nasze spotkanie w tajemnicy. Mam bliskiego przyjaciela, w więziennej komisji zdrowia. Zapytałem go o doktora Reynoldsa. Musiałem go długo prosić… Odkrywam się przed Simką bez oporów, rozmawiam z nim swobodnie, jak ze starym znajomym. Simka, jak to ma w zwyczaju, słuchając mnie, robi notatki. Opowiadam mu o Albion, o Mooku. Wspominam o groźbach Timothy’ego wobec mnie. – Doktor Reynolds ma dość swoich problemów – mówi Simka. – Nie wiem, dlaczego chciał się zająć akurat twoim przypadkiem. Kiedy zostałeś aresztowany tamtego wieczoru na Dupont Circle, miałem związane ręce. Więzienna komisja zdrowia zażądała zmiany sposobu leczenia. Próbowałem pozostawić cię pod swoją opieką, ale doktor Reynolds usilnie nalegał, żeby przekazać cię pod jego kuratelę. Nie wiem dlaczego. – Co to za problemy? – pytam. Simka otwiera teczkę, którą przyniósł ze sobą. – To teczka doktora Timothy’ego Reynoldsa – wyjaśnia. – Przez kilka lat po Pittsburghu poddawał się psychoterapii. Tu są informacje jego lekarza na temat ich sesji terapeutycznych. Doktor Reynolds też jest jednym z ocalałych. – Był w Mississippi, kiedy to się stało. Jak zdobyłeś tę teczkę? – Jak już mówiłem, poprosiłem kilku wpływowych kolegów o przysługę. – Nie musisz ze mną rozmawiać na ten temat. Nie chcę, żebyś się czuł do czegokolwiek zmuszany, jeśli miałoby ci to przysporzyć kłopotów. – Dzielenie się informacjami na temat pacjenta stoi w sprzeczności z etyką lekarską, ale martwię się… – Co się dzieje, doktorze Simka? – Reynolds to nie jest jego prawdziwe nazwisko – mówi Simka. – Początkowo występuje w tej dokumentacji jako Timothy Billingsley. Przypuszczam, że wcześniej nazywał się Timothy Waverly, a może jeszcze inaczej. Miał kłopoty z prawem, był oskarżony o znęcanie się nad żoną. – O znęcanie się? Bił żonę? Timothy mówił mi, że nie był dobrym mężem, ale nigdy bym go nie posądził o… Simka kartkuje dokumentację i w końcu mówi: – Spójrz na to. Pokazuje mi rysunki, tego samego rodzaju mapy pamięci, jakie z nim
przerabiałem podczas sesji, ale te rysunki są wyjątkowe. Kilka pierwszych przedstawia Dom Chrystusa, dom, który Waverly odkupił, a potem przekazał parafii swojej żony – dom dla zbłąkanych kobiet. Przychodzi mi na myśl ballada Dylana: „W tym wielkim domu, jasnym jak słońce, były dwadzieścia cztery okna, a w każdym z nich kobieca twarz”. Timothy, syn Waverly’ego, mieszkał w tym Domu Chrystusa, a jego matka ten dom prowadziła. Zaczynam rozumieć, skąd to całe gadanie Timothy’ego o chrześcijaństwie. Simka znajduje kolejny rysunek i rozkłada go na stole. Jest to przeróbka obrazu Rossettiego, kobieta rozczesująca szkarłatne włosy, tyle że tutaj jest naga, w pozycji półleżącej na łóżku, w białej pościeli. – Albion… – Reynolds cierpiał na depresję i zdarzały mu się zachowania agresywne – tłumaczy Simka. – To poczucie winy po Pittsburghu. Był uzależniony od pornografii, twardej pornografii. Brutalnej. Dużo rozmawiał na ten temat ze swoim terapeutą. Leczenie nagle zostało przerwane. Z końcowego raportu wynika, że Timothy zadzwonił do swojego lekarza ze szpitala. Powiedział, że się narodził na nowo. – Wyrwał sobie Adware’a – wyjaśniam. – Opowiadał mi o tym. – O mało się nie zabił. Simka pozwala mi przejrzeć pozostałe rysunki z teczki. Jest ich sporo, wszystkie są znakomite, nadzwyczaj realistyczne, choć robione tylko kolorowymi ołówkami albo węglem. Simka przechadza się po swoim warsztacie, porządkuje drobiazgi, najwyraźniej szuka sobie jakiegoś zajęcia, żeby uspokoić sumienie po złamaniu tajemnicy lekarskiej. Lekarz Timothy’ego podzielił rysunki na grupy: kilka przedstawia Dom Chrystusa, kilka to portrety Albion. Trzecia grupa jest zaskakująco brutalna. Kobieta skuta łańcuchami w jakimś lochu. Dwie kobiety przykute kajdankami do łóżka. Kobieta tonąca w trzęsawisku porośniętym bagienną roślinnością. Kolejna kobieta zagrzebana w rzecznym mule. – Jezu… To ona, Chryste, to ona… – Co to jest? – pyta Simka. Wiernie narysowana rzeka Nine Mile Run. Ciało kobiety na wpół zagrzebane w rzecznym mule u stóp stromej skarpy, na której szczycie wije się ścieżka. Rzeka przypomina czarną wstążkę. Wpatruję się w rysunek i powraca tamta scena – klęczę w zimnym mule, patrzę na białe ciało i pociemniałe od brudu włosy. Silna ulewa musiała wypłukać muł,
odsłaniając płytki grób. Na rysunku jest twarz kobiety, którą śledziłem. Twarz Hannah Massey. – To jest miejsce zbrodni – mówię. – To jest ostatnia sprawa, którą się zajmowałem u Kucenica, ta dotycząca odszkodowania. To jest ciało, to jest… – Jesteś pewny? – pyta pośpiesznie Simka. – Jesteś absolutnie pewny? Zadzwonię na policję. – Nie, nie – protestuję. – To nie jest najlepszy pomysł. Skontaktuję się z Kucenikiem. W takich przypadkach obowiązują pewne procedury. Jezu. Policja nie przejmuje się zbrodniami, których ślady są w Archiwum, i mogłaby tylko popsuć nam szyki. Kucenic będzie wiedział, co robić. Mówię Simce, że muszę się zastanowić. A on, że nie zamierza się kłaść i dokładnie przejrzy teczkę Timothy’ego, może na coś jeszcze się natknie. Sam nie wiem, czy potrzebna mi jego pomoc. Nie wiem, czy zrobię w tej sprawie cokolwiek więcej prócz rozmowy z Kucenikiem. Nie wiem, co robić. Około pierwszej w nocy wracamy do domu. Simka szykuje dla mnie posłanie w pokoju gościnnym i daje dwa koce na wypadek, gdybym zmarzł. – W tym domu są straszne przeciągi – wyjaśnia. – Porozmawiamy rano. Wskakuję do łóżka, dotyk świeżo uprasowanej, chłodnej pościeli, wygodny materac i miękkie poduszki działają na mnie kojąco, ale w głowie kłębią się myśli. Wpatruję się w ciemność, wsłuchuję w obce mi odgłosy pogrążonego we śnie domu. Adware automatycznie łączy mnie z „Norwegianwood”, wi-fi Simki. Zastanawiam się. Może Waverly nie zatrudnił mnie do poszukiwania Albion. Może nie ma i nigdy nie było żadnej Albion. Albion jest w nazwie jachtu Waverly’ego. Nic więcej. Waverly i Timothy, ojciec i syn, przygarnęli mnie do siebie, ponieważ znalazłem ciało Hannah Massey. Może chcieli dzięki temu mieć mnie na oku, przekonać się, jak dużo wiem, zastanowić, co ze mną począć. Zamącić mi w głowie fikcją na temat Albion, zdezorientować. Skąd Timothy mógł wiedzieć, gdzie zostało ukryte ciało Hannah? Jakim cudem potrafił narysować jej grób z takimi detalami? Dlatego, że to on ją zabił… Oczywistość tego faktu przyprawia mnie o mdłości, ale coś tu nie pasuje. Albion istnieje, oczywiście, że istnieje, przecież Timothy ją też narysował. I dlaczego Waverly, ktoś taki jak Waverly, miałby się trudzić, zatrudniając mnie do poszukiwania Albion. Jeśli chciał mieć na mnie oko, wystarczyłoby wynająć kogoś, kto by mnie śledził albo… albo zabił. Dałoby się
zaaranżować moją śmierć, nikt by mnie długo nie opłakiwał. Na myśl o tym zaczynam drżeć, panika bierze górę nad niedowierzaniem. Nie wierzę, że Waverly mógłby zlecić zabicie mnie, albo próbuję w to nie wierzyć, ale te rysunki kobiecych ciał są jak przyznanie się do winy i możliwość utraty życia zaczyna mrozić mi krew w żyłach. Wysyłam do Kucenica wiadomość, że muszę się z nim spotkać. W skrzynce odbiorczej są wiadomości od Timothy’ego, niejasne groźby na temat mojej terapii. Zdaje się wiedzieć, że jestem teraz u Simki. Kucenic nie odpowiada, więc wysyłam wiadomość ponownie. Jest druga w nocy. Rejestruję się na czacie w World News Catalog. Wita mnie elektroniczny bibliotekarz, sztuczna inteligencja z awatarem Hello Kitty. W czym mogę pomóc? Proszę o wyszukanie w archiwalnych wydaniach „Pittsburgh PostGazette” nazwiska „Timothy Billingsley”. Wynik pojawia się natychmiast. Twarz Timothy’ego. Szczuplejszy, z niechlujnym zarostem zasłaniającym wąskie wargi, ale oczy te same. Czytam. Awantura domowa, areszt. Proszę e-bibliotekarza o wyszukanie twarzy we wszystkich dostępnych źródłach. Jest wynik – artykuł w „Times-Picayune”. Timothy Filt, aresztowany pod zarzutem zamordowania żony, Rhondy Jackson, zamieszkałej w Nowym Orleanie, w dzielnicy Ninth Ward. Został zatrzymany do kontroli z powodu rozbitej tylnej lampy i powiązano go z zabójstwem. W samochodzie znaleziono ślady krwi, DNA było zgodne. Został skazany na karę śmierci, ale wyroku nie wykonano. Dzięki politycznym wpływom został ułaskawiony przez gubernatora Luizjany. Filt stał się Billingsleyem. Pojawia się w Georgii przy okazji raportu o kolejnej awanturze domowej, tym razem jako mąż Lydii Holland. Lydia to ta kobieta, o której Timothy mi opowiadał, żona, którą zdradzał. Mieszkali w Pittsburghu, ale musieli się tam przeprowadzić z Georgii – Timothy powiedział mi, że podróżowali, kiedy w Pittsburghu wybuchła bomba. Proszę o wyszukanie nazwiska „Lydia Billingsley”. Tylko jedno trafienie – była wolontariuszką na imprezie kończącej karnawał w Klubie Rotariańskim w Greensburg w stanie Pensylwania. Timothy wspominał, że się rozwiedli, więc szukam jej nazwiska panieńskiego, „Lydia Holland”. Pojawia się w „Times-Picayune” w wydaniu lutowym, pięć miesięcy po tragedii w Pittsburghu. Jej zwłoki, związane i zakneblowane, znaleziono zatopione w bagnach Honey Island. Znalazł je jakiś rybak i początkowo nie wiedział, na co trafił. Miała pociętą i rozdętą w wodzie twarz, a gardło
poderżnięte tak głęboko, że była prawie zdekapitowana. Do mojej skrzynki odbiorczej trafia nowa wiadomość, a towarzysząca temu melodyjka, głośno rozbrzmiewająca w pogrążonym we śnie domu Simki, podrywa mnie z pościeli. Siadam na łóżku, w ciemnościach strumień jest bardzo wyraźny. Wiadomość od jakiejś Vivian Knightly, temat: Aubade. Otwieram: „Chciałeś przeczytać moje wiersze, oto kilka z nich. Mam nadzieję, że nie gadałeś o tym tylko tak sobie, bo nie pokazuję ich każdemu. Całuję, Twigs”. Wiersz ma tylko jedną linijkę: „Szukałam cię obok siebie dziś rano, a ciebie nie było”. Nie mogę tu zostać. Zamawiam taksówkę i następne piętnaście minut spędzam pochylony nad toaletą, wpatrując się w swoje odbicie w wodzie i powstrzymując wymioty. W domu panuje cisza, Simka musiał wreszcie pójść spać. Wychodzę na werandę. Jest zimny wczesny poranek, patrzę na kłęby pary wydobywające się z moich ust, potrząsam nogami, żeby się rozgrzać. Kiedy podjeżdża taksówka, biegnę do niej, żeby kierowca nie zdążył dźwiękiem klaksonu przebić ciszy przedświtu. Podaję kierowcy adres Kucenica. Myślę o Albion, ale myśleć o niej to jak wpatrywać się w coś tak długo, aż zaczyna znikać.
7 listopada
Kucenic mieszka przy G Street, niedaleko restauracji Barracks Row na Ósmej, w federalistycznym domku, który kosztował go dobrych kilka milionów, mimo że zamiast trawnika od frontu ma wyłożony kamiennymi płytami parking. Już świta, ale latarnie uliczne wciąż są zapalone. Dźwięk dzwonka rozrywa ciszę panującą w domu. – Kucenic! – wołam, waląc do drzwi. – To ja, Dominic! Jego explorer stoi przed domem, jednym kołem na krawężniku. Okna są zasłonięte, ale przez szparę zaglądam do środka i widzę w salonie tradycyjny bałagan po poprzednim wieczorze – pudełka po chińszczyźnie, opróżniona do połowy dwulitrowa butelka mountain dew. To typowe menu Kucenica, kiedy pracuje długo w nocy. – Kucenic, otwórz. To ja, Dominic. Kucenic! Z pobliskich, główniejszych ulic dobiega szum budzącego się ruchu. – Kucenic, otwórz te cholerne drzwi! Wreszcie słyszę powłóczenie nogami. Dźwięk odsuwanej zasuwki i Kucenic otwiera. Jest chyba w tym samym ubraniu, co wczoraj – w niebieskich dżinsach i pomiętej flanelowej koszuli. Popielate włosy ma zmierzwione od wezgłowia łóżka. Kciukiem i palcem wskazującym wygładza wąsy. To nerwowy tik, świadczący o tym, że myśli albo nie jest pewny, jak na coś zareagować. Widywałem ten gest niezliczoną ilość razy przy okazji różnych spotkań, kiedy ktoś zadawał mu pytanie, a on rozważał możliwą odpowiedź. – Dominic – odzywa się na mój widok. – Odłączyłem się od sieci. – Wejdź. Wejdź, proszę. Napijemy się kawy. Kucenic Group ma swoją siedzibę w tym domu. Narady odbywają się w salonie. Pracownicy siedzą na sofach i w fotelach, jedzą serowe koreczki, popijając je colą, a Kucenic stoi przy tablicy i pisze. Nigdy wcześniej nie byłem tu sam, bez współpracowników. Dziś panuje tu dziwna cisza, jedynym słyszalnym dźwiękiem jest szum serwerów ukrytych w wiśniowoczerwonych szafkach w przedpokoju. Kucenic prowadzi mnie do kuchni, mocno utykając. – Kawa – mówi głośno i ekspres ożywa z cichym pomrukiem. – Masz ochotę na kawałek orzechowej rolady na ciepło?
– Powiedz mi coś o sprawie numer 14502 – zwracam się do niego. – Hannah Massey, zastrzeżenia firmy ubezpieczeniowej State Farm, sprawa, którą się zajmowałem przed odejściem. Kto ją przejął? – Nikt – odpowiada Kucenic. – Tej sprawy już nie ma. – Gówno prawda. – Sprawdź w State Farm, jeśli chcesz. Jest sprawa numer 14501, a potem od razu 14503. – To nie wzbudziło twoich podejrzeń? – Za dużo mam do stracenia, Dominic – mówi cicho, wystraszonym głosem, w jego spojrzeniu, zwykle figlarnym, widzę teraz tylko lęk. Odwraca się do mnie plecami, kroi roladę na plasterki i podgrzewa ją w mikrofali. – Może mi powiesz, o co tu chodzi? – pytam. Jemy przy stole konferencyjnym. Cały pokój jest zasłany dokumentami prowadzonych aktualnie spraw, na tablicy notatki napisane czerwonym markerem na temat Pittsburgha, jakieś wykresy. Wygląda na to, że pracują nad sprawą zawalenia się budynku Union Trust. – Co ci powiedział Waverly, kiedy po raz pierwszy o mnie pytał? – dopytuję się. – Wspomniałeś to nazwisko już wcześniej. Przysłałeś mi wiadomość, że spotkałeś się z człowiekiem o nazwisku Waverly. Napisałeś, że to mocne zagranie. Ja nigdy go nie spotkałem. – Theodore Waverly. – Jezu, Dominic, wiesz kto to jest? – Powiedział, że rozmawiał z tobą, pytał o moje referencje. Podobno powiedziałeś mu o moim uzależnieniu od narkotyków i moich metodach pracy. – Nigdy się z nim nie spotkałem. – W takim razie powiedz mi, co wiesz na temat Hannah Massey. – Tylko to, co ty mi powiedziałeś. Kiedy znalazłeś jej ciało, zgłosiłem to w State Farm i FBI. Zadzwonił do mnie agent z biura terenowego i powiedział, że FBI jest w kontakcie ze State Farm. Współpracowałem już z tym agentem wcześniej niejeden raz. Wyjaśniłem, że wciąż badamy tę sprawę, ale przekażemy im wszelkie informacje, jakie uda nam się zdobyć. Dla federalnych to jest mało istotna sprawa, zwykła formalność. Nikt nie oczekuje, że FBI postawi komukolwiek zarzuty z powodu przestępstwa odkrytego w Archiwum. Takie coś sprowadza się tylko do odwalenia papierkowej roboty.
– Dlaczego w takim razie ta sprawa jest inna? – To było wkrótce po twoim… incydencie. Nabroiłeś na Dupont Circle i musiałem się z tobą pożegnać. Zgłosiłem wygaśnięcie twojej umowy w Programie Pomocy Pracownikom, a tam powiedziano mi, że zajmą się tobą i przekażą twoją sprawę do więziennej komisji zdrowia. Kucenic nerwowo drze serwetkę na strzępki. Rozciera kolano; pytam go, dlaczego utyka. – Posłuchaj, Dominic, wpadłeś w poważne tarapaty. Obaj wpadliśmy. Wkrótce po tym, jak cię zwolniłem, pojawili się gliniarze. Zapukali do moich drzwi około dwudziestej i powiedzieli, że muszą ze mną porozmawiać na twój temat. Było ich trzech, z oddziału specjalnego. Nie widziałem ich twarzy. Na głowach mieli kominiarki, byli uzbrojeni. Ich wirtualne odznaki były zablokowane, więc nie widziałem też ich profili i numerów służbowych. Myślałem, że chcą porozmawiać o twoim aresztowaniu, może o twojej przeszłości, albo chcą, żebym podpisał jakieś papiery… – A oni chcieli się czegoś dowiedzieć o Hannah Massey? – Chcieli wiedzieć wszystko na temat naszego udziału w tej sprawie – mówi Kucenic. – Kto ją prowadził? Kto widział raporty? Jak znalazłeś ciało, gdzie szukałeś, dlaczego tam właśnie szukałeś, nad czym pracowałeś. Zabrali wszystkie dokumenty związane z tą sprawą i zniszczyli moje kopie. Chcieli wiedzieć o tobie wszystko. Czy byłeś dobrym pracownikiem, jak bardzo byłeś zaangażowany w działanie firmy, wszystko. – Powiedziałeś im? – Powiedziałem, ale oni i tak już wszystko wiedzieli. Dali mi jasno do zrozumienia, że sprawa numer 14502 przestała istnieć, że ma zostać wykasowana, a ja nie mogę zajmować się niczym choćby luźno z nią powiązanym. A za poniesione straty otrzymam rekompensatę finansową. Powiedzieli też, że sami się skontaktują ze State Farm. Podziękowali za współpracę i powiedzieli, że jeśli będę dalej z nimi kooperował, to będę bezpieczny. Powiedzieli, że możesz próbować się ze mną skontaktować, ale ja mam nie odpowiadać. – Jednak teraz mnie wpuściłeś – zauważam. – Zamierzam złożyć meldunek, kiedy tylko stąd wyjdziesz. Zadzwonię na policję i powiem, że tu byłeś. Co innego mogę zrobić? – Zrobili ci krzywdę? Pytałem o twoją nogę. – Taki prezent na pożegnanie. Uścisnąłem im dłonie, zapewniłem, że z ochotą będę współpracował. Odprowadziłem ich do drzwi, a wtedy jeden odwrócił się w moją stronę, sięgnął po pałkę i zdzielił mnie nią tutaj.
Kucenic rozpina flanelową koszulę i pokazuje żółte i fioletowoczarne siniaki w okolicy serca. – Upadłem na podłogę, a on jeszcze dwa razy uderzył mnie w kolano. – Jezu, tak mi przykro – mówię mu. – Przepraszam, że tu przyszedłem… – W porządku. Ale sam chyba nie wiesz, w co się wpakowałeś. Rób lepiej to, co ci każą, cokolwiek to będzie.
8 listopada
Chcę ją ponownie zobaczyć. Ścieżki w Nine Mile Run – ktoś to wszystko udokumentował i odtworzył, każdą ścieżkę, każdy mostek nad każdą błotnistą strugą, każde drzewo i każdy listek. Miejsca, których nigdy nie sfilmowali przypadkowi ludzie, są uzupełnione nagraniami z archiwum akademickiego JSTOR, zrobionymi przez naukowców badających długotrwałe efekty rekultywacji terenów poprzemysłowych. Spaceruję tu z Theresą. Jest jesień, późna jesień zbliżająca nas nieuchronnie do zimy. Nigdy się nie kłóciliśmy, jak niektóre znajome pary, które zaczynały skakać sobie do gardeł po kilku drinkach albo ciężkim dniu w pracy. Przez wszystkie lata naszego małżeństwa doszło między nami do kilku zaledwie utarczek, najczęściej bez wyraźnego powodu albo zupełnie bez przyczyny, ale raz, w tym parku, faktycznie ją zraniłem i trudno mi teraz iść tamtędy bez wspomnienia tamtego zdarzenia. Theresa uwielbiała ten park. Inne były piękne, ale zbyt wypielęgnowane, dobre dla miłośników joggingu czy rodzin z wózkami. Nine Mile Run był miejscami zapuszczony do tego stopnia, że mogła włóczyć się po nim, nie dbając o ścieżki, i zrywać dziko rosnące kwiaty. Spacerowaliśmy tam niezliczoną ilość razy, ale wspomnieniami wracam wciąż do tego jednego popołudnia, kiedy ją zraniłem. Nałożona warstwa: odgłos płynącej w pobliżu strużki wody. Nałożona warstwa: śpiew ptaków. Nałożona warstwa: chłód cienia i zapach ziemi. Szum wiatru w koronach drzew. Pamiętam, że Theresa miała na sobie rozpinany sweter tego samego koloru co pnie drzew, a włosy jak złociste, więdnące liście. Trzymamy się za ręce, Theresa ma zimne palce. Zaniepokojona ogląda się za siebie, gdzie wśród drzew czają się cienie. – Może… sam nie wiem, może to i lepiej, że je straciliśmy – mówię. – Może lepiej nie mieć dzieci. To tyle kłopotu… A ona, zamiast krzyczeć, osuwa się na ziemię, pada na ścieżkę bezgłośnie, jakby ktoś wyrwał jej płuca. – Przepraszam – mówię, jąkając się, próbując nadaremnie pocieszyć. Do tej pory nie wiem, dlaczego wypowiedziałem te słowa, i ilekroć o tym myślę, czuję falę mdłości. Mija nas jakiś biegacz. Nie zatrzymuje się, a ja czekam, aż zniknie z pola widzenia, i dopiero wtedy pytam: – Dobrze się czujesz? Podnosi się na kolana, dłońmi ściska głowę.
– Nie, nie, nie – powtarza, aż wreszcie wilgoć przedziera się zmartwiałymi palcami przez jej ubranie i wtedy pozwala postawić się na nogi i poprowadzić dalej ścieżką. Idziemy teraz, mijając plamy późnopopołudniowego słońca, docieramy do brzegu strumienia i patrzymy na gasnące światło dnia przypominające rozsypane diamenty na powierzchni wody. Jesteśmy tamtego wieczoru sami, godzimy się ze stratą, z poronieniem, takim samym jak tysiące innych poronień zdarzających się każdego dnia. Ale nasze jest inne, wyjątkowe, bo to była nasza córka, nasze nienarodzone dziecko. Nadchodzi noc. Zostawiam Theresę na ścieżce. Jej płacz po utraconym dziecku wypełnia przestrzeń i miesza się z szumem drzew. Chwytam się nisko rosnących gałęzi dla utrzymania równowagi i zbiegam po zboczu ku działowi wodnemu. Szukam ciała. Archiwum cofa się do końca kwietnia, zegar do kilku minut przed dziewiętnastą. Znajduję na wpół pogrzebane w mule zwłoki dziewczyny. Słońce zachodzi, zapada zmrok, a ja reguluję filtry światła i patrzę na jej białe ciało. Myśl! Zwłoki Hannah Massey są moim jedynym atutem. Czytam na nowo notatki na temat sprawy numer 14502 i kontynuuję swoje śledztwo, podążając tropem Hannah w ostatnich godzinach jej życia – na uniwersyteckim kampusie, kilka tygodni przed końcem letniego semestru. Tego ranka dłużej spała po wczorajszych dwóch hałaśliwych próbach trupy teatralnej wystawiającej musical Spamalot!, gdzie grała rolę Pani Jeziora. W zapisie w Archiwum mozolnie przedziera się przez późnowiosenną śnieżną zawieję, śpiewając pełnym głosem mimo wczesnej pory swoją kwestię, której nauczyła się dopiero poprzedniego dnia. Za kilka tygodni trupa wystąpi już bez niej, ale zadedykują swój występ jej, zaginionej dziewczynie. Scena będzie przystrojona kwiatami. W programie spektaklu znajdzie się zdjęcie Hannah i pochwalny tekst napisany przez kolegów z zespołu. A po każdym przedstawieniu aktorzy będą organizować zbiórkę pieniędzy na prowadzenie poszukiwań. Ale teraz, tego ranka, studentka pierwszego roku psychologii, Hannah, w różowych botkach à la Barbie, w płaszczu z wielbłądziej wełny, z blond włosami wysuwającymi się spod beretu, śpiewa na głos Lament diwy. Jest swobodnie ubrana – bordowe spodnie od dresu i koszula w kratę – odpowiedni strój na wizytę w bibliotece i obecność na kilku pozostałych do końca semestru zajęciach.
Śledziłem ją już tego ranka wcześniej. Jednak wówczas śledziłem ją, żeby ustalić, czy zginęła w wyniku wybuchu bomby, czy może wcześniej, interesowała mnie kwestia odszkodowania od firmy ubezpieczeniowej. Teraz muszę się przekonać, kto ją zabił, upewnić się, że to robota Timothy’ego, jakoś ich ze sobą powiązać. Muszę ukryć dowody w jakimś bezpiecznym miejscu, do którego będę miał dostęp i z którego będę mógł je w razie potrzeby upublicznić. Hannah przełyka w pośpiechu śniadanie w University Center – cynamonową babeczkę i kawę – przeglądając „Vanity Fair” z wiosenną kolekcją mody. Ja w tym czasie przyglądam się twarzom otaczających ją ludzi, każdej osoby, w której polu widzenia mogła się znaleźć, ale nie dostrzegam niczego niepokojącego, nikt nie zwraca na nią szczególnej uwagi. Widzę tylko twarze martwych studentów i martwych wykładowców. Pewnie wszyscy zginęli od oparów, kiedy wrócili po wiosennej przerwie na zajęcia. Hannah dopija kawę i wędruje przez kampus, zatrzymywana co chwilę przez znajomych – aktorów z jej trupy, koleżanki z klubu sportowego, z wydziału, z akademika, zaprzyjaźnionych wykładowców. Dotarcie na wykład z psychologii w Porter Hall, które powinno jej zająć pięć minut, zajmuje w rzeczywistości czterdzieści pięć. W sali wykładowej siedzi jakieś osiemdziesięcioro studentów pierwszego roku. Zajmuję miejsce z tyłu, kilka rzędów za Hannah, ale dobrze ją stąd widzę. Przesiadywałem już z nią na tym wykładzie wcześniej, obserwowałem, jak skrupulatnie notuje, sprawdza w telefonie, czy nie dostała nowej wiadomości, poskramia ziewanie, ale słucha uważnie. Wykładowca pojawia się kilka minut spóźniony, wpada do sali w czarnym płaszczu i szaliku w kratę i rzuca skórzaną teczkę na stół. Widziałem jego wejście już kilka razy, widziałem, jak studenci wstają na jego widok, ale tym razem, kiedy profesor wchodzi, czuję, że żołądek podchodzi mi do gardła. Tym profesorem, którego widziałem już wcześniej, ale którego nie znałem, jest Waverly. Wygląda inaczej niż człowiek, którego znam. Ma czarne, lekko szpakowate i dłuższe niż obecnie włosy. Kiedy badałem przypadek Hannah dla Kucenica, nie wiedziałem, kim jest Waverly, nic on dla mnie nie znaczył, ale teraz widzę, jak w trakcie wykładu łapczywie zerka na nią swoimi błękitnymi oczami, zatrzymuje na niej wzrok dłużej niż na kimkolwiek innym. Muszę przyznać jednak, że nie ma w tym nic złego, ot, podstarzały profesor, który zwrócił uwagę na najładniejszą studentkę. Mówi o sztucznej inteligencji, o tym, jak jego firma kilka lat wcześniej przeszła
pomyślnie test Turinga, jak stworzyli algorytmy zdolne naśladować ludzką myśl i jak na podstawie stworzonego przez niego modelu potrafią przewidywać ludzkie zachowania. – Nasze wybory nie są tak naprawdę nasze – tłumaczy Waverly. – Kierują nami imperatywy biologiczne. Bardzo niewielu z nas osiągnie mądrość potrzebną do pokonania materialnych ograniczeń i sukces mojego przedsięwzięcia zależy od tego, jak mało będzie takich osób. Kiedy zaczynałem, kiedy byłem w waszym wieku, jeszcze przed dyplomem, prowadziłem badania w nadziei, że pewnego dnia szpitale zastosują moją technologię i bezduszne budki diagnostyczne zostaną zastąpione przez prawdziwie interaktywne, niemal ludzkie doświadczenie możliwe do zastosowania w krajach i pierwszego, i trzeciego świata. Ale swój pierwszy milion zarobiłem na ostatnim roku studiów, kiedy zwrócono się do mnie o opracowanie oprogramowania dla prawdziwej lalki. Chodziło o to, żeby lalki zmieniały swoje seksualne nawyki, przewidując, jakie upodobania ma klient. Koniec wykładu, jest wczesne popołudnie. Widziałem już wcześniej Hannah po tym wykładzie. Czeka kilka minut, żeby podejść do profesora, ale rezygnuje, widząc tłum oblegających go, zadających dodatkowe pytania studentów. Wcześniej myślałem, że Hannah czekała na niego po wykładzie, ponieważ też miała jakieś pytania, ale teraz zaczynam się zastanawiać, czy coś ich przypadkiem nie łączyło i czy powód tego oczekiwania nie był inny. Nieważne, Hannah rezygnuje i wychodzi z sali wykładowej. I to jest ostatnia znana godzina jej życia. W kwietniu tamtego roku ziemia była jeszcze zamarznięta i może dlatego jej zwłoki zostały zakopane tak płytko, że wiosenne deszcze je odsłoniły. Teraz prószy śnieg – wirujący puch. Nie wiem, dlaczego Hannah idzie przez kampus w stronę boiska lekkoatletycznego, zamiast skierować się do swojego akademika w Moorewood-Gardens albo do biblioteki, albo nawet do University Center na późny lunch. Okrąża budynek od frontu, wchodzi na parking przy Forbes Street i znika. Fakt, że usunięto archiwalne nagrania, był tak oczywisty, że nawet ludzie ze State Farm to wychwycili, kiedy sprawdzali zasadność roszczenia o odszkodowanie. Hannah nie dotrze już na zajęcia o trzeciej ani na wieczorną próbę Spamalot! Przyjaciele próbują się z nią skontaktować, ale bezskutecznie, zgłaszają jej zaginięcie ochronie, zapoczątkowując intensywne, trwające tygodniami poszukiwania. Poszukiwania, które ustają w miesiącach letnich, kiedy wszyscy wyjeżdżają z Pittsburgha na wakacje. Pod koniec lata, gdy wszyscy wracają na uczelnię
po swój własny, październikowy wyrok śmierci, Hannah jest już tylko niemal zapomnianym widmem. Jeszcze raz skanuję raport błędów, długą listę, nużącą i uciążliwą do analizowania. Znalezienie jej zwłok zajęło mi kilka miesięcy, ale drugie tyle może mi zająć wyjaśnianie, co się właściwie wydarzyło. Ale przecież nie muszę robić tego w ten sposób. Mogę działać wstecz – tak jak się rozwiązuje równanie, zaczynając od znanego rozwiązania. Hannah jest z Timothym albo będzie. Wychodzę z Archiwum, uruchamiam Facecrawlera w poszukiwaniu Timothy’ego. Załączam jego stare zdjęcia i ograniczam obszar poszukiwań do parkingu. Facecrawler znajduje nagranie z kamery monitoringu przedstawiające kierowcę forda mustanga wyjeżdżającego z parkingu wkrótce po zniknięciu Hannah. Ford ma przyciemnione szyby, ale kierowca opuścił boczną szybę, żeby włożyć kartę płatniczą do czytnika. Robię zbliżenie twarzy. To Timothy – mam go. Szlaban unosi się i samochód wyjeżdża. Podążam za nim. Przejeżdża przez Squirrel Hill, przecina Schenley Park, jedzie Greenfield Avenue w dół, a potem krętą ulicą zwaną Saline Street pod estakadami autostrady międzystanowej. Zatrzymuje się w bocznej, biegnącej łukiem uliczce za barem Big Jim’s, oddalonym o pół przecznicy od domu ze słowami Chrystusa. Domu należącego do matki Timothy’ego. Kiedy wysiada z samochodu, mimo nowej brody i szczuplejszej sylwetki łatwo go rozpoznać, za to Hannah ma podmienioną twarz. Jest to tak prosta sztuczka, że potrafi ją zrobić każdy średnio zaawansowany użytkownik Facecrawlera. Ciało i ubranie należą do Hannah, za to twarz do Grace Kelly. Timothy prowadzi ją do baru, a ja idę za nimi. W poniedziałki pasta po trzy dolary, nic nadzwyczajnego, tyle że tanio. Na ścianach panele udające drewno, w które przez lata wgryzł się brud, i obrazy pożółkłe od warstwy tłuszczu. Big Jim’s został odtworzony z nagrań kamery monitoringu – brak dźwięku, czarno-białe wnętrze. Timothy i Hannah siedzą w kącie i jedzą spaghetti. Czekam na nich na zewnątrz, przechadzam się tam i z powrotem, podniecony informacjami wygrzebanymi z Archiwum. Kiedy wychodzą z lokalu, zapada już zmrok. Wokół panuje cisza, latarnia uliczna oświetla zalegający śnieg. Pittsburgh żegnał zmarłego Andy’ego Warhola tutaj, w dzielnicy Run, w cerkwi Świętego Jana Chryzostoma. Widzę jej cebulaste metalowe kopuły lśniące w światłach estakady. W okolicy stoją przeważnie domki szeregowe, czasem domki oddzielone od siebie wąskimi pasami
ziemi. Sporo tu barów, czarnych od sadzy z kominów dawno zamkniętych hut, gdzie można wypić piwo lub kieliszek czegoś mocniejszego. Samochód Timothy’ego stoi tam, gdzie stał. Razem z Hannah przechodzi przez dziurę w płocie. Idą teraz przez plac usiany potłuczonymi butelkami i puszkami po piwie, zarośnięty krzakami. Boczna ściana Domu Chrystusa jest oświetlona reflektorem i biały krzyż wraz z cytatem z Biblii jest widoczny w dzień i w nocy. Trawnik przed domem jest grząski, stopnie schodów dawno już zbutwiały i zastąpiły je pustaki. Weranda straszy przegniłymi deskami. Drzwi wejściowe są otwarte. Timothy staje z boku, przepuszcza Hannah w przejściu. Rusza za nią, zamyka za sobą drzwi. Próbuję wejść za nimi do środka, ale pojawia się bariera. Napis na drzwiach zieloną helveticą: „Strefa prywatna”. – Sterowanie ręczne – mówię i na drzwiach pojawia się klawiatura. Wprowadzam swój kod dostępu, wciskam enter. Logowanie nieudane. Przypominam sobie kod Kucenica, wystukuję długi ciąg cyfr i bariera znika jak zrzucona woalka, ale gdy przekraczam próg, słyszę gwałtowną serię mechanicznych kliknięć. Nie jestem pewny, gdzie jest zarzewie ognia, ale widzę, że płomienie, pomarańczowy blask przetaczający się w powietrzu, rozprzestrzeniają się od drzwi wejściowych. Chwilę później czuję uderzenie jak kopnięcie muła. Ziemia zaczyna wirować, nogi robią się jak z waty. Szlag by to… Próbuję wstać. Niech to szlag… Dzwoni mi w uszach. Brakuje tchu. Skurczone od żaru płuca rozpaczliwie wciągają mroźne, zimowe powietrze. Bomba? Przygryzłem sobie język i z ust płynie mi strużka krwi, odrywając na krótką chwilę od Archiwum, brudząc koszulę i pościel, ale zmuszam się do powrotu, do pozostania w Mieście, do skoncentrowania się na nim. Pomaga mi w tym iLux. A Dom Chrystusa płonie. Z okien wyłaniają się jęzory ognia i wciskają w szpary sidingu. Ogień bucha z frontowych drzwi, ogarnia cały dom, rzuca wyraźne cienie antracytowej barwy mimo nocy. Co się dzieje? Przecież ten budynek nie spłonął, przynajmniej nic o tym nie wiem. Zdaję sobie sprawę, że to efekt specjalny. Ten piekielny żar jest nałożoną iluzoryczną warstwą wrażeń zmysłowych, tak realistyczną, jak kawa, którą piję w Archiwum, czy dotyk i zapach kobiet. Płomienie mają mnie przerazić, ale jestem bezpieczny. Bezpieczny. Mógłbym przejść przez ten ogień, wejść do domu, mógłbym podążać dalej tropem Timothy’ego i Hannah, ale kiedy podnoszę się wreszcie z ziemi, kiedy się przekonuję, że wcale nie braknie mi tchu, że to była tylko sprytna sztuczka, w drzwiach
wejściowych pojawia się jakaś przeraźliwie krzycząca postać na chwiejących się nogach. Widzę jej sczerniałe ciało przypominające płonącego robaka owiniętego kokonem ognia. Mężczyzna, zataczając się, rusza w moją stronę, wymachuje płonącymi ramionami, ciągnie za sobą smugę dymu. Jest jak ognista kula. Chcę uciec, ale stoję jak sparaliżowany. Mężczyzna chwyta mnie za poły płaszcza, przybliża twarz do mojej. Czuję smród palącej się skóry, czuję fale gorąca. – Jestem rozczarowany, widząc cię tu znowu – odzywa się, a z jego ust buchają wijące się jęzory ognia. – Teraz używasz nazwiska Kucenic… Mook. Jakoś nas powiązał. – Mówiłem, żebyś dał sobie spokój – dyszy. – Nie rozumiem – odpowiadam. – Nie zajmuję się już Albion. Powiedziałem im, że rezygnuję, i odszedłem. – Panie Blaxton, stoję na straży czwartej poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych. Na straży prawa do prywatności, ujmując to w największym skrócie. A prawo do prywatności zakłada między innymi, że każdy ma prawo do ochrony swojego wizerunku. Proszę do tego podejść z innej strony. Wiesz, że istnieje cała masa seksturystów, którzy odwiedzają Archiwum w poszukiwaniu cudzych wspomnień? To zwyczajni zboczeńcy, przyznasz. Zaskoczyłaby cię wiadomość, że są ludzie, którzy ożywiają twoje wspomnienia o seksie uprawianym z żoną? To się dzieje, Dominic. Mamy już cały przemysł zajmujący się wyszukiwaniem i handlowaniem zarchiwizowanymi nagraniami przedstawiającymi stosunki seksualne. I jak ci się to podoba? Nie lepiej, żeby był ktoś taki jak ja, kto będzie chronił twoje wspomnienia i wizerunek twojej żony? Mój klient ma prawo do ochrony jej wizerunku i ja mam tego prawa strzec. – Twój klient? Kto jest twoim klientem? – Jesteś tępym młodym człowiekiem – mówi Mook. – Twoja żona nie żyje. iLux wyświetla na czerwono komunikat: „Wykryto szkodliwe oprogramowanie”. Pasek postępu przesuwa się zbyt szybko, żebym mógł się ochronić. – To jest wirus – wyjaśnia Mook. – Reissner-Nordström. – Co robisz? – Zmusiłeś mnie do tego, bo nie zamierzałeś odpuścić. Nie posłuchałeś mnie. Jedna uwaga: życie twojej żony właśnie się skończyło, ale mogę je przywrócić. To ja daję i odbieram. Pamiętaj o tym. Bądź grzecznym
chłopcem, a będę ci przywracał wspomnienia, jedno po drugim. Mook znika, pożar gaśnie, bezbrzeżna cisza śnieżnej nocy kłuje w uszy. Co on jej zrobił? Przesiewam swoje wspomnienia, szukam Theresy, ale nigdzie jej nie ma. Na gałęziach bezlistnych drzew palą się świąteczne lampki. Herbaciarnia Spice Island. Nałożone warstwy: zapach curry i wosku świec. Nasz stolik, ale krzesło Theresy jest zamazane. – Theresa… Powie mi, że miała krwawienie. Ale zrobiła jakieś skomplikowane badania… Nasza córeczka… Zamiast tego wszystkiego słyszę tylko jakiś niewyraźny bełkot, zupełnie niepodobny do głosu Theresy. Została wykasowana – Mook ją wykasował – wszystkie wspomnienia o niej, każdy ślad, każdy kawałek jej życia, wszystko to zostało wymazane. Nasze mieszkanie, georgiański budynek. Orientalne dywany i poplamione ściany. Mieszkanie numer 208. Nic tu nie zostało, nic. Przedpokój jest pusty, pozostały tylko cienie. – Theresa? Mój głos rozbrzmiewa echem w pustce. Nie ma nikogo w salonie, nie ma nikogo w kuchni. Sypialnia jest pusta. Leżę na łóżku i czekam na nią, czekam, aż Theresa rozbierze się w blasku światła dobiegającego z korytarza, położy się obok mnie. Zamykam oczy, żeby sobie przypomnieć jej ciało obok mojego, objąć ją ramieniem i poczuć. Theresa, Boże, Theresa… Poczuć lekki ruch jej ciała, sięgnąć ręką i poczuć jej ciało… Ale kiedy otwieram oczy, widzę tylko Zhou.
11 listopada
Mam kłopoty. – Spokojnie – mówi Gavril. – Nic ci nie jest? Mów, co się dzieje. – Mam przesrane, człowieku. Kompletnie przesrane. – Gdzie jesteś? Możesz tu przyjść? Jestem w autobusie. Połączony. Nałożone warstwy: zapach curry i wosku świec. Nie pamiętam niczego prócz wspomnień o Theresie, ale i one stają się coraz bardziej mgliste. Połączenie jest kiepskie, autobusem szarpie i znajduję się w Waszyngtonie zamiast w Pittsburghu. Połącz ponownie. Znów jestem w Mieście i mam dostęp do swoich wspomnień, ale zamiast Theresy widzę Zhou. Nie pamiętam już żony. Idę do Gavrila, spodziewając się Twiggy, ale drzwi otwiera mi inna kobieta z awatarem przedstawiającym wróżkę z jakiejś baśniowej krainy. Ma różowe, krótkie włosy, podrygujące piersi i usta pomalowane jagodową szminką. – Na górze – informuje mnie. W salonie jest pełno modelek Gavrila grających w Inwazję z kosmosu i zdobywających Marsa, przez co całe mieszkanie tonie w rdzawym blasku. Kilka modelek z twarzami w marsjańskich barwach wciąga w kuchni kokainę; jednej cieknie strużka krwi z nosa, ale wszystkim jest wesoło, wszystkie głośno się śmieją. Wróżka porzuca mnie dla koksu, a ja wędruję do ciemni Gavrila. – Fatalnie wyglądasz – zauważa kuzyn. – Czy ja wiem? Może porcyjka browna… – Minęło dziesięć lat, brachu. Dziesięć lat, odkąd ją straciłeś. Daj sobie wreszcie spokój, Don Kichocie. Możesz zamieszkać na farmie mojej mamy na tak długo, jak zechcesz. Tam odzyskasz równowagę. Albo leć ze mną do Londynu. Ja płacę. Zafunduję nawet bilet Danice, żebyś nie czuł się samotny, kiedy będę pracował. Zapomnij o całym tym gównie. – Potrzebuję tego, Gavril, proszę… Ty nic nie rozumiesz… – Niech cię szlag… Przyjmuję dwie działki browna i od razu je połykam. – Zabieraj się z tym do kuchni – mówi Gavril. – Ja pracuję. Nie zwracam uwagi na nawciągane dziewczyny, które leżą teraz pod kuchennym stołem i chichoczą. Siadam w kącie na zimnej terakocie. Łapię silny sygnał Gavrila, czuję falę gorąca i znajduję się w Pittsburghu,
w rzęsiście oświetlonym tunelu. Rozpędzam się, tam gdzie tunel się kończy, wstrzymuję oddech i oto płynę w powietrzu nad powierzchnią rzeki. Spadam lotem koszącym i stykam się z taflą wody. Zagłębiam się w czarnej otchłani, tonę. Rzeka mnie wciąga, pochłania, otacza mnie woda, a mimo to wciąż oddycham. To nie rzeczywistość, nic nie jest rzeczywistością. Patrzę na Miasto spod pomarszczonej powierzchni wody. Światła Pittsburgha drżą, jakby to całe miasto utonęło. Zamykam oczy. Chcę umrzeć, ale Miasto nie zostało stworzone dla samobójców, otwieram więc oczy ponownie i stoję teraz w Shadyside. Jest lato. Jakie wszystko jest jaskrawe i realne po prochach. Sklep UniMart, regały z chipsami: Doritos, Ruffles, Fritos i Combos. Unieśmiertelnione twarze kasjerów. Chłopak z tatuażem na karku bierze ode mnie pieniądze i wydaje mi zmiętą, przepoconą resztę z szuflady. Dziękuję i wciskam banknoty do kieszeni. Wracam do domu z butelką mleka w plastikowej torbie. Dochodzi północ, wokół ulicznych latarni roi się od owadów. Jest środek lata, upał. Nigdy nie mieliśmy w mieszkaniu klimatyzacji, ale wentylatory w otwartych oknach skutecznie poruszają zastałe powietrze. W przedpokoju zdejmuję koszulę. Theresa już śpi – pamiętam, że Theresa śpi, ale kiedy wchodzę do sypialni, znajduję w naszym łóżku Zhou. – Theresa – szepczę, a Zhou obraca się w moją stronę, jakby poznawała to imię. – Gdzie byłeś? – pyta tymi samymi słowami, którymi pytała mnie Theresa. – Kupiłem mleko na śniadanie. Wciąż są tu rzeczy Theresy. Skrzynki z kwiatami na parapetach. Reprodukcje obrazów Audubona przedstawiające gołębie i flamingi. Na stoliku leży otwarta książka, którą czytała – Zoya Danielle Steel. – Theresa… – Chodź do łóżka – odpowiada. Otwieram drzwi lodówki, żeby włożyć tam mleko, i mrużę oczy przed jaskrawym światłem. Mój wzrok dopiero przyzwyczaja się do ciemności, kiedy wracam do łóżka, i przez chwilę Zhou wydaje mi się Theresą, ciałem Theresy w blasku księżyca, ale kiedy już oczy przywykną do mroku, powraca ciało Zhou, rozjaśnia się twarz Zhou. Wślizguję się do łóżka i zamykam oczy, próbuję sobie przypomnieć Theresę, próbuję umieścić tu na powrót wspomnienie o żonie. Zhou śpi ze mną tak, jak spałaby Theresa, wtulona we mnie, z nogami zaplątanymi w moje nogi. – Theresa…
– Tak – odpowiada mi Zhou. Budzę się. Gavril przeniósł mnie do łazienki, położył w wannie, podłożył pod głowę poduszki. Usta mam pełne kłaczków – obrzygałem sobie ubranie. Mam też obolałą twarz, jakby ktoś mnie porządnie uderzył. Wstaję i cały się trzęsę. Gavril zostawił mi czysty T-shirt, musztardowożółty z napisem „Washington Redskins, Est. 1937”. iLux wyświetla reklamę bawełny, a obok mnie pojawia się w łazience Agatha, dziewczyna, która implantowała mi iLuksa. Jak to cheerleaderka, wymachuje nogami, aż wreszcie podskakuje, przebija sufit i znika. – Wyłącz się, wyłącz – wołam, mrużąc oczy przed światłem i krzywiąc się od hałasu. Głowa mi pęka, ochlapuję wodą twarz. Mam sińce pod oczami i zakrzepłą krew pod nosem. W mieszkaniu jest pusto, przerwa w imprezie. Gavril siedzi w salonie i ogląda mecz piłki nożnej. Odwraca się na dźwięk moich kroków. – Chryste – mówi. – Šípková Růženka, bałem się, że umrzesz. – Nie umarłem. Siadam obok niego, w głowie czuję tępy, pulsujący ból. Biorę z miski garść chipsów, ale nie ośmielam się ich wziąć do ust. Na samą myśl o jedzeniu czuję, jak wywraca mi się żołądek. – Zacząłeś wrzeszczeć w kuchni i dziewczyny się wystraszyły. Tłukłeś głową w ścianę. Zwyczajnie świrowałeś. Wszędzie jest pełno krwi. – Gavril, ze mną jest już dobrze. – Zadzwoniłem do twojego znajomego lekarza, doktora Simki. Nie mogłem złapać Daniki. Jak trochę oprzytomniałeś, zadzwoniłem do niego ponownie i powiedziałem, że nie musi się już fatygować, ale on przez dobre pół godziny opieprzał mnie za to, że dałem ci prochy. Chce ci się przyjrzeć, tylko że nie powiedziałem mu, gdzie mieszkam. – Chyba jeszcze nigdy nie było u ciebie tak spokojnie. – Później wpadnie kilka dziewczyn na sesję fotograficzną. Ale ty zostań, jak długo zechcesz. Lepiej, żebyś nie straszył swoim widokiem ludzi na ulicy. – Muszę tylko trochę pozbierać myśli – odpowiadam. Gavril przynosi z lodówki dwie butelki gatorade i każe mi wypić obie. Już na samą myśl o połykaniu gatorade zbiera mi się na wymioty, ale posłusznie zaczynam ją sączyć. – Do dna – ponagla mnie Gavril. – Musisz się nawodnić, bracie. – Gavril, jest coś, co muszę ci powiedzieć.
– Wal śmiało. Opowiadam mu o Mooku i pracy dla Waverly’ego, o domu w Pittsburghu, gdzie śledziłem Timothy’ego i Hannah Massey. Opowiadam o kobietach zabitych przez Timothy’ego i pobiciu Kucenica. Mówię, że zabrano mi Theresę. Gavril jest zszokowany tym, co usłyszał. Chodzi nerwowo po pokoju, pociera dłońmi szczecinę na głowie i krzaczasty zarost. – Faktycznie masz poważne kłopoty – przyznaje. – Posłuchaj, Gavril, to ważne: zebrałem dowody na związek doktora Timothy’ego Reynoldsa z zabójstwem Hannah Massey. Jeśli coś mi się przydarzy, musisz je upublicznić. Kopiuję dokumenty dla niego. Gavril wyjmuje z zamrażarki butelkę wódki Sorokin i nalewa sobie kieliszek. Mnie też proponuje i śmieje się, kiedy odmawiam. – Sorokin postawi cię na nogi, niezależnie od tego, jak bardzo jesteś nieżywy – zapewnia. – Już powinienem być martwy – odpowiadam. – Oni zamierzają mnie zabić, bo znalazłem te cholerne zwłoki, ale przecież to nie moja wina. – Nie rozumiem – mówi Gavril – dlaczego Waverly zatrudnił cię do grzebania w jego prywatnym życiu? Jeśli chce, żeby jego sekrety nie wyszły na jaw, to ostatnią rzeczą, jakiej powinien sobie życzyć, jest pojawienie się osoby szukającej powiązań. – Sam nie wiem – mówię i za chwilę się poprawiam. – Nie, wiem. Ten cały Mook stanowi dla Waverly’ego zagrożenie, to oczywiste. Może Waverly każe mnie w końcu zabić, ale wcześniej chciał mnie wykorzystać do odnalezienia Albion i Mooka. Może nie przewidział, że przy okazji powiążę Timothy’ego z zamordowaniem Hannah Massey. Cholera, Gavril, ja nie chcę umierać… – Nie umrzesz – uspokaja mnie. – Coś wymyślimy. – Ale jeśli umrę, znów będę z nią. Mój Adware ma inny kod regionalny niż strumień Gavrila z Pragi, więc głos komentatorów meczu piłkarskiego zamienia się w niezrozumiały jazgot. Gavril dopija kieliszek wódki i nalewa kolejny. – Kocham cię, Dominic – odzywa się Gavril – ale czasem strasznie mnie wkurzasz. Znów będziesz z nią? Tylko o tym potrafisz teraz myśleć? Do tego się wszystko sprowadza? – Zabrali mi ją… Wzrok Gavrila odpływa; alkohol uderzył mu do głowy.
– Theresa nie żyje, ale masz Danikę. Masz mnie. Masz swoje życie, które musisz przeżyć. I my mamy życie, które musimy przeżyć z tobą. – Wiem. – Kiwam głową. – Wiem. – Gówno wiesz – wścieka się Gavril. Nigdy wcześniej nie widziałem go tak wzburzonym. Nalewa sobie kolejny kieliszek, ręce mu się trzęsą, rozlewa wódkę na stół. – O mało nie odwaliłeś kity w mojej kuchni. Z pieprzonego przedawkowania. A teraz mi mówisz, że jesteś uwikłany w coś takiego? Coś ty zrobił ze swoim życiem? – Wystarczy – mityguję go. – I wciągasz w to mnie – nie odpuszcza Gavril. – Przekazujesz mi informacje, przez które mogę zostać zabity, a wszystko to sprowadza się do tego, że nie potrafisz się pogodzić ze śmiercią swojej cholernej żony? – Pieprz się. – Sam się pieprz. Pieprzyć cię! Minęło dziesięć lat. Dosyć! Przejrzyj wreszcie na oczy. Danika cię kocha. Jest cholernie fajną babką i kocha cię. Tak, ciebie, Dominic. Poza tym możesz pracować u mnie. Jeśli masz kłopoty z forsą, pracuj u mnie. Załatwię ci ekstrasynekurę, wystarczy, że powiesz słowo. Będziesz pracował z pięknymi kobietami. Dzień w dzień. A ty co robisz? Związujesz się z jakimiś cholernymi świrami, bo obiecują ci, że będziesz mógł żyć przeszłością. – To jest dużo bardziej skomplikowane… – próbuję tłumaczyć. – Idź na policję. To nie jest skomplikowane. – Już ci tłumaczyłem, dlaczego nie mogę pójść na policję. – Myślisz, że mają w kieszeni wszystkich gliniarzy? – Gavril… Chwyta mnie za koszulę, słyszę dźwięk rozrywanego materiału, pojawia się informacja na temat bawełny, a pokój wypełniają cheerleaderki Redskinsów – purpurowo-żółty kalejdoskop nóg, biustów, wyszczerzonych w uśmiechu zębów, rozwianych włosów i mieniących się pomponów rodem z filmów Busby Berkleya. – Nie chcę, żeby coś ci się stało! – wykrzykuje. – A masz przynajmniej jakąś koszulę, którą mógłbym teraz założyć? – Niech cię szlag. – Gavril wybucha śmiechem. Daje mi rozpinany sweter i mówi, że zna ludzi, którzy w razie czego rozpowszechnią zebrane przeze mnie dowody w sieci, ludzi z tabloidów handlujących informacjami o prawdziwych, okrutnych zbrodniach, ale trzeba mieć świadomość, że takie zagranie zapewni bezpieczeństwo tylko na krótko i wywoła eskalację napięcia.
– Musisz znaleźć Mooka – radzi mi Gavril. – Mook jest kluczem. – Pieprzyć go. Mook zabrał mi Theresę. – Myśl racjonalnie. Z tego, co mi powiedziałeś, wynika, że Mook nie współpracuje z Timothym ani z Waverlym. Sam mówiłeś, że Mook stanowi zagrożenie dla Waverly’ego. To jedyna znana ci osoba, która na pewno nie jest z nimi powiązana i może im popsuć szyki. „Znam też na tyle nienawiść, aby rzec, że zagłada za pomocą lodu również nie może nam sprawić 4 zawodu” . Jakoś tak to leciało, prawda? – Zgadza się. – Jeśli zdołasz go namierzyć… – Jeśli zdołam go namierzyć, to może doprowadzi mnie do Albion. A wtedy może ochronią mnie przed Timothym. – Jak to się mówi… hmm… Rošáda, takie coś w szachach… Włącza się iLux, podsuwa propozycje tłumaczenia. – Roszada – zgaduję. – O, tak, tak. Zajęcie lepszej pozycji do ataku przez wykonanie ruchu obronnego. Jeśli nie możesz się przed nim ukryć… – I jeśli znajdę Mooka, mogę odzyskać Theresę… Gavril z głośnym trzaskiem wygina palce i robi głęboki wdech, żeby nad sobą zapanować. – Tak, to być może też – odzywa się w końcu. Gavril wypytuje mnie o szczegóły, chce wiedzieć wszystko, co wiem. Chce wiedzieć o Zhou. Pyta, czy Zhou jest zawsze taka sama, czy może za każdym razem inna. Może ma inną fryzurę, inne ubranie? Chce wiedzieć, czy potrafię przeanalizować wszystkie spędzone z nią godziny, a zwłaszcza „wyjątkowe chwile”, jak je nazywa, i wychwycić, gdzie i kiedy zachowywała się albo mówiła inaczej niż poprzednim razem, gdzie zmieniła się sceneria albo Zhou wykonywała inne gesty. – Nie ma mowy – odpowiadam. – Ona jest za każdym razem inna. Nie jest kartonową podróbką, jeśli to miałeś na myśli. – Często można się na nią natknąć? – Są setki godzin nagrań, większość już przejrzałem. – To dziewczyna z sieci – myśli głośno Gavril. – Jest albo modelką, albo programem komputerowym. Gdybyśmy się dowiedzieli, kim jest Zhou, kim jest dla Mooka i dla Albion… – Szukałem jej już za pomocą Facecrawlera, ale nie znalazłem nic. A właściwie znalazłem aż za dużo. Ktoś zamienił ją w ducha, prawdopodobnie Mook.
– Nie wiem, co to ma znaczyć… – Ktoś, powiedzmy, Mook, pozmieniał dane tak, że oprogramowanie do rozpoznawania twarzy nie potrafi znaleźć jej wizerunku. Dał nieprawidłowe odnośniki. Mook uczynił ją praktycznie niewidzialną. Kiedy nie ma dokładnego trafienia, Facecrawler zaczyna podawać przybliżone rezultaty. Azjatka – to miliardy trafień. Może zacznę jednak przesiewać te wyniki. – Nie, nie – oponuje Gavril. – Nie rozumiesz, co miałem na myśli. Ta Zhou należy do gatunku kobiet, z którymi mam stale do czynienia w pracy. Jest albo znakomitą symulacją kobiety, albo aktorką. Jeśli jest symulacją, to wyobraź sobie, ile godzin musiało zająć zaprogramowanie jej. Nie tylko wyglądu, ale wszystkiego, co robi. Jeśli jest aktorką, to ile czasu poświęcono na filmowanie. Moim zdaniem jest aktorką, ale tak czy inaczej, potrzebny był zawodowiec. To, na co się natknąłeś, jest robotą zawodowca, może nielegalną, ale bardzo precyzyjną. Niemożliwe, żeby nie dało się jej namierzyć. Pokaż mi ją. Pokazuję. Gavril ściąga Three Rivers Net i łączy się z Archiwum. Jego mecz piłki nożnej wygasa i obaj znikamy w tunelu wydrążonym w zboczu góry. Gavril mówi, że śnił mu się ten tunel, brama wjazdowa do Pittsburgha od strony lotniska. Przypomina mu o świętach Bożego Narodzenia spędzanych z dala od domu u wujostwa w Ameryce. Mam ochotę zapytać go, co pamięta z tamtych świąt w domu mojej babki. Czy pamięta pasterki w kościele Księcia Pokoju, występy słowackiego zespołu folklorystycznego tańczącego w podziemiach świątyni, dziewczęta w białych podkolanówkach i bordowych sukienkach, ich warkocze, ich gładkie uda. Żaden z nas nie pamięta słów, które wtedy wypowiadaliśmy, ale i tak ich nie potrzebujemy. Wiemy, że obaj pragnęliśmy wtedy wtopić się w towarzystwo tych pięknych dziewcząt, ale byliśmy zbyt nieśmiali, żeby z nimi choćby porozmawiać. Chcę go zapytać, czy pamięta, jak każdy z nas rozpakowywał swojego transformersa Optimus Prime pod stołem w jadalni babci, ale tunel się kończy i przed nami wyrasta w oślepiającym blasku Miasto, jego ulice, rzeki i mosty. Zabieram go do domu. Orientalny dywan, zwiewne firanki na końcu korytarza. Nad drzwiami przeciwpożarowymi miga napis „Wyjście awaryjne”. Mieszkanie 208. Gavril poznał Theresę. Widzieli się tylko raz, kiedy spędzaliśmy tydzień wakacji w Pradze. Gavril służył nam wtedy za przewodnika. Oboje natychmiast się zaakceptowali jako część mojego życia, a teraz także ich. Theresa cieszyła
się, że lepiej poznała moją rodzinę, a Gavril, że u jej boku czeka mnie lepsza przyszłość. Obawiam się, że poczuje się oszołomiony albo przerażony, kiedy w drzwiach powita nas Zhou zamiast Theresy, ale Gavril tylko obrzuca ją spojrzeniem i mówi: – To ona, prawda? To dziwne uczucie gościć go tutaj, w swoim salonie. Niepokoi mnie coś, co powiedział Mook, że inni ludzie już wykorzystywali moje wspomnienia o Theresie dla swoich zboczonych celów, że seksturystyka jest w Archiwum powszechnym zjawiskiem. Gavril odsuwa Zhou na bok i każe jej usiąść na kanapie. Zhou ma na sobie piżamę w kratę mojej żony i T-shirt Donory. Czuję jakąś dziwaczną potrzebę opiekowania się nią, ale kiedy siada tak, jak polecił jej Gavril, pozbywam się sentymentalizmu. Kiedy Gavril jest tutaj, mieszkanie staje się tym, czym jest naprawdę, odtworzoną sztucznie rzeczywistością, iluzją, niczym więcej. – Numer seryjny? – Gavril zwraca się do Zhou, a ona patrzy na mnie zaskoczona i pyta: – Kim jest ten człowiek? Gavril unosi jej bluzkę i ogląda miejsce pod prawą piersią, bada ją jak lekarz szukający guzków. Opuszcza bluzkę i obmacuje teraz okolice obojczyka. – Jaki masz numer seryjny? – powtarza pytanie. – Proszę… – szepcze Zhou. – To kobieta, nie symulacja komputerowa – stwierdza Gavril. – Symulacje są rejestrowane. Nawet wersje pirackie mają charakterystyczne ślady, zatarte oznaczenia pod piersiami, tam gdzie powinien się znajdować numer seryjny albo na obojczyku. Zhou nie ma takich śladów. Ludzie, którzy tworzą symulacje, ci naprawdę dobrzy, wydają fortunę na zabezpieczenie się przed piratami. Trudno pozbyć się kodu kreskowego. – Pewnie jest jakiś sposób… – Być może, ale zdajesz sobie sprawę, ile kosztowałoby stworzenie symulacji działającej na oryginalnych kodach źródłowych? Na taki wydatek mogłaby sobie pozwolić tylko olbrzymia korporacja albo wręcz państwo, ale nawet wtedy nie byłoby to tylko kwestią pieniędzy. Spójrz na Zhou, spójrz na jej interakcje z otoczeniem, z nami. Nikt nie tworzy tak realistycznych symulacji. To dlatego prawdziwe modelki wciąż jeszcze znajdują zatrudnienie. – Waverly dysponuje olbrzymimi środkami, może Mook też. – Nie słuchasz mnie uważnie.
– Podejrzewamy, że to Mook umieścił Zhou w Archiwum, ale równie dobrze mógł to zrobić Waverly. Nie wiesz, kim jest Waverly i jakimi dysponuje środkami. Gdyby potrzebował, mógłby zdobyć odpowiednią symulację. – Wiem, kim jest Waverly, wiem, że jest bogaty jak diabli, ale spójrz na to w innym kontekście. Kilka lat temu zostałem zaangażowany w charakterze konsultanta przez PepsiCo, po tym, jak schrzanili swoją kampanię marketingową. Wpadli na pomysł stworzenia wirtualnego świata. Tak, żebyś pijąc pepsi, wkraczał do ich Pepsilandu. Chcieli oczywiście zapełnić to miejsce wspaniałymi kobietami, więc wynajęli programistów do stworzenia symulacji. Chcieli też, żeby te kobiety powstały praktycznie od zera, bo uznali, że to zapewni im lepszą kontrolę. Kampania okazała się niewypałem, chociaż finansowała ją potężna korporacja, która zatrudniła najlepszych programistów. Wszystkie kobiety wyglądały, jakby zostały zrobione z gumy. Były sztuczne. Kiedy mnie zaangażowali, pierwszą rzeczą, jaką zaproponowałem, było usunięcie wszystkich symulacji i zastąpienie ich filmami z prawdziwymi kobietami. Niestety, szefowie koncernu byli zbyt przywiązani do swojego pomysłu i całą kampanię diabli wzięli. A teraz spójrz na Zhou. Ona jest perfekcyjna, nie ma w niej żadnej sztuczności. Twoja Zhou jest modelką albo aktorką, możesz być tego pewny. Pozwól, że przyjrzę się jej bliżej. W herbaciarni Spice Island Zhou wyznaje, że lekarz przeprowadził badania i powiedział jej, że będziemy mieli córkę. Gavril sprawdza metki na jej ubraniach. – Gówniane H&M – obwieszcza i prosi Adware’a o porównanie z katalogami firmy. Wracam do domu z UniMartu. Jest parna noc i siedzimy z Theresą przed wentylatorem, a Gavril przegląda ubrania Zhou. W mieszkaniu Albion ogląda zapętlony obraz Zhou przygotowującej się w kółko do wyjścia na przyjęcie, zakładającej kolczyki w drodze do pokoju. Gavril idzie za nią od prysznica do sypialni, obserwuje, jak się ubiera i rozbiera. – Firma się nazywa Dollhouse Bettie – mówi po przyjrzeniu się koronkom jej bielizny. Ogląda dokładnie suknię, najpierw szuka metki, a potem odcyfrowuje numery seryjne. – Dom mody Fethersona – mówi, pomagając Zhou zapiąć suknię z tyłu, a potem zdjąć ją w następnej pętli. – Spójrz tutaj, na szew. I to zdobienie na rąbku. To zastrzeżony wzór. Gavril widział już dostatecznie dużo. Zabieram go do mojej ulubionej
kawiarni 61C w Squirrel Hill. Znajdujemy wolny stolik na dziedzińcu otoczonym kwitnącymi słonecznikami, oświetlonym girlandami świateł zwieszającymi się nad naszymi głowami. Gavril, pozostając w Archiwum, łączy się z siecią i ogląda końcówkę swojego meczu. Kiedy siadamy, Dukla Praga zdobywa akurat bramkę. Gavril mówi, że zna ludzi, którzy pracują w domu mody Fethersona, że widział jego najnowszą kolekcję, ale ubrań, które nosi Zhou, nie kojarzy. Zastanawia się, czy to prototypy, czy odrzucone projekty. A może po prostu nie pojawiły się jeszcze na rynku. – Dowiem się – zapewnia mnie. iLux uzyskuje dostęp do mojego konta i dołącza moje wspomnienia – przy naszym stoliku pojawia się Zhou w tweedowej spódnicy, botkach do kolan, rozpinanym swetrze i T-shircie z rysunkiem afrykańskiego drzewa winogronowego i napisem „Ja nie uschłem… To sen zimowy!”. Siada z nami, macza ciastko w herbacie. Gavril przygląda się jej uważnie. – Jest tutaj, ponieważ pamiętam wieczory, kiedy siedzieliśmy tu z Theresą – tłumaczę. – Rozumiem – odpowiada Gavril. – Mook mógł zrobić z Theresą, co tylko chciał – odzywam się zaniepokojony. – Mógł zrobić z niej potwora albo zwyczajnie ją usunąć z Archiwum, pozostawiając puste miejsce. A tymczasem umieścił w Archiwum Zhou, i to tak, że nie mogę trafić na jego ślad. Taką wrzutkę trudno namierzyć. Gavril mnie nie słucha. – Nie zrozum mnie źle – odzywa się nagle. – Twoja żona na pewno ubierała się stylowo jak na mieszkankę Pittsburgha… – Ja myślę. – Ale ilekroć pokazujesz mi Zhou podstawioną w miejsce twojej żony, ma na sobie ubrania ze sklepów sieciowych, z H&M czy gdzie tam zwykle robiła zakupy. Ale kiedy pokazujesz mi Zhou podstawioną za Albion, zawsze ma na sobie oryginalne, szyte na miarę stroje z najwyższej półki. – Co to może twoim zdaniem oznaczać? – pytam. – Muszę zadzwonić.
15 listopada
Czekam na odprawę na lotnisku Dulles International. Samolot Gavrila do Londynu odleciał o czasie, wcześnie rano, a mój lot jest opóźniony ze względu na niespodziewaną nawałnicę, która spowodowała oblodzenie skrzydeł. Oczekujący pasażerowie siedzą zanurzeni w strumieniu informacji, najczęściej oglądają CNN – Meecham wysłała do Chicago Gwardię Narodową do stłumienia zamieszek. Przekaz idzie na żywo, czołg w Millenium Park strzela do grupy demonstrantów. Ci odpowiadają koktajlami Mołotowa, butelki rozpryskują się kaskadą ognia. Trawnik jest pokryty ciałami studentów. Kup Amerykę! Pieprz Amerykę! Sprzedaj Amerykę! CNN zaczyna teraz wałkować temat awarii prądu w Quebecu, nauczycielki z Wisconsin, która brała udział w seksie grupowym ze swoją ósmą klasą, starszych ludzi, którzy utonęli w Mississippi, samochodu, który podczas rajdu wjechał w grupę gapiów na poboczu drogi. Pokazują martwe ciała. Tamtego wieczoru Gavril zaprosił mnie na drinka. Powiedziałem mu, że nie chcę nigdzie wychodzić, ale on nalegał. A rzadko nalega. Spotkaliśmy się pod Wonderland Ballroom. Nasz stolik był zastawiony butelkami piwa, byliśmy pobudzeni po mikrodawce brown sugar. Chemicznie wywołana euforia usuwa w cień przygnębienie. Śmieję się ze wszystkiego, co powie Gavril, ze wszystkiego, co mnie otacza. Z klubowiczów i ich wytatuowanych dziewczyn. Z tatuaży przedstawiających delfiny wyskakujące z oceanicznych głębi i unoszących się w powietrzu wróżek. Gavril powiedział, że zamierza mnie upić. Odpowiedziałem mu, że już jestem urżnięty. – Jeszcze bardziej – upiera się. Kelner przyniósł butelkę absyntu, kieliszki i kostki cukru. – Możesz mnie uznać za geniusza – zaczyna się chełpić Gavril. – Dom mody Fethersona ma swoją siedzibę w San Francisco. Dollhouse Bettie to butikowa linia bielizny, która też powstaje w San Francisco. Zadzwoniłem do swojego przyjaciela z Zachodniego Wybrzeża i opowiedziałem mu o naszym małym kłopocie. O Zhou, o Dollhouse Bettie i o ubraniach, które wyglądają na nieobecne jeszcze na rynku projekty Fethersona. Wysłałem mu zdjęcia Zhou. Oddzwonił do mnie po godzinie. A teraz napijmy się.
Gavril podał mi butelkę absyntu. Miała kształt łezki, wirtualna etykieta połączyła się z moim Adware’em – inspirowane twórczością Muchy zawijasy w stylu art nouveau i lesbijska orgia. Wijące się, całujące, ocierające o siebie kobiety. A wśród nich, z długimi, czarnymi, stylowo splecionymi włosami, była Zhou. – Cholera – mruczę pod nosem. – Jasna cholera… – Jest aktorką, mieszka w San Francisco i nazywa się Cao-Xing – wyjaśnił Gavril, wymawiając jej nazwisko Sow-Sing. – Jest Amerykanką, urodziła się w Kansas. Występuje pod pseudonimem Kelly. Zagrała kilka drugorzędnych ról. Ale jest zarejestrowana w paru agencjach. Gavril pożyczył mi pieniądze na bilet do San Francisco i na hotel. Zostało jeszcze sporo, na wypadek gdybym musiał zatrzymać się tam dłużej. Powiedział, że sam leci rano do Londynu, i radził, żeby się nie wychylać, póki sytuacja się nie wyjaśni. Dodał, że skontaktował się ze swoimi przyjaciółmi z branży producenckiej i wystarczy jedno moje słowo, a wszystko, co wiem na temat Hannah Massey, zostanie upublicznione. Przy stanowisku odpraw panuje ścisk. Stoję w kolejce już prawie sześć godzin. Wszyscy oglądamy najświeższe informacje: kolejne morderstwo w Waszyngtonie, kolejna młoda kobieta z odciętą głową i rękami. Jej tułów znaleziono w kontenerze na śmieci przed klubem nocnym Fur, na głowę i ręce do tej pory nie natrafiono. Mimo hałaśliwej imprezy prowadzonej przez sześciu DJ-ów nikt niczego nie zauważył. Dziewczyna przy stanowisku odprawy skanuje mojego Adware’a i sprawdza bilet. Channel 4 podaje, że policji udało się zidentyfikować ciało dzięki badaniu DNA. Ofiara przyjechała z Manchesteru w Anglii, mieszkała w Waszyngtonie i studiowała na Georgetown. Nazywała się Vivian Knightley. Żeby opłacić czesne, dorabiała jako modelka. Zdjęcie reklamy American Apparel przedstawia eteryczną blondynkę w przewiązanej w talii paskiem koszulce piłkarskiej i wysokich do kolan getrach. To Twiggy. – Boże… – Wszystko w porządku? – pyta dziewczyna zajmująca się odprawą. – To okropne – mówię. – Och – słyszę w odpowiedzi. Przeciskam się na tył samolotu w poszukiwaniu swojego miejsca. Głowę mam zaprzątniętą myślami o zabitej Twiggy, przed oczami widzę jej zdjęcie. Chryste, jestem bliski łez. W moim polu widzenia pojawiają się zdjęcia z miejsca zbrodni. Ciało bez głowy, ręce odrąbane na wysokości łokcia. Czuję mdłości. Zdjęcia zwłok, zdjęcia z Anglii, zdjęcia, na których pozuje
jako modelka. Była poetką, donoszą media, i serwisy magazynów internetowych natychmiast się zatykają od tłumu ciekawskich zainteresowanych jej twórczością. Zostaje już uznana za genialną autorkę i faworytkę programu Trup tygodnia. Wszyscy pasażerowie samolotu ściągają strumień tabloidów, z rozdziawionymi ustami podniecają się widokiem ciała Twiggy, gapią się, jak Twiggy masturbuje się, recytując Szukałam cię obok siebie dziś rano, a ciebie nie było, wyglądają przez okno i tam też widzą twarz Twiggy. Wszyscy pasażerowie pożerają tę młodą kobietę, tę piękną młodą kobietę. Boże, mój Boże. Zdjęcia z ukończenia szkoły podstawowej. Zdjęcia Vivian z przyjaciółmi w Paryżu. CNN prezentuje sekstaśmy sprzedane przez jej byłych chłopaków, miliony widzów na całym świecie patrzą, jak Twiggy się pieprzy i jest pieprzona, patrzą, jak jej zwłoki są wyjmowane z kontenera na śmieci, kładzione na asfalcie, oglądają zdjęcia z autopsji, patrzą na poszarzałą skórę, zwiotczałe piersi, brodawki koloru kamienia, wyraźne żyły, kikuty szyi i ramion, zdjęcia jej uśmiechniętej twarzy, filmy reklamowe American Apparel, jak robi loda, uprawia lesbijską miłość z innymi modelkami, a miała zadatki na wielką gwiazdę, donoszą media, co za strata, co za strata, o Boże, zapadam się w fotelu i zamykam oczy, zamykam oczy, żeby tego wszystkiego nie oglądać, odciąć się od strumienia zdjęć i filmów, i choć już tego nie widzę, to wciąż mam ją w moich myślach, obraz jej twarzy wrył się w mój umysł, jej piękne ciało, jej piękne włosy, jasne jak światło, ale w swoich myślach widzę ją z włosami ufarbowanymi na kolor krwi, tak jak Albion, widzę włosy krwistoczerwone i widzę jej rozczłonkowane ciało, ciało kolejnej kobiety, widzę jej wargi i oczy, o Boże, wbijam paznokcie w skórę głowy, o Boże, chcę to sobie wyrwać z czaszki, wyrwać sobie to wszystko, wyrwać z siebie cały świat.
CZĘŚĆ II San Francisco
Tak wołał. I tak zresztą było już po ręce. Lekarz zesłał na niego gęsty mrok eteru. Robert Frost, Zgaśnij, zgaśnij… (tłum. Stanisław Barańczak, Robert Frost, 55 wierszy, Arka, Kraków 1992)
9 listopada
W czasie lotu odbieranie strumienia jest zabronione. Pięć godzin lotu, dziewięciuset pasażerów wpatrzonych w ekrany zamontowane w oparcia foteli przed nimi. Cały sezon Whipped and Creamed, film Jules and Peasley Blarf in Cairo. Obrzydliwe powietrze: śluzowe wyziewy z ust, brudne pieluchy, rozmrożone żarcie z cateringu, śmierdzące skarpety ludzi, którzy zdjęli buty. Usłany śmieciami korytarz, zbyt skromny personel pokładowy, by sobie ze wszystkim poradzić, popycha tylko wózki z napojami i nalewa alkohol do plastikowych kubków. Świta, siedzę z twarzą przyklejoną do szyby. Od błękitu oceanu odcina się wyraźnie beżowoczarny betonowy zarys aglomeracji San Francisco. Im bardziej się zniżaliśmy, tym banalniej prezentowało się fraktalne wybrzeże. Wreszcie w polu widzenia pozostaje samo miasto – centra handlowe, zatłoczone autostrady, osiedla mieszkaniowe. Pod nami pojawia się pas startowy. Na skrzydłach wysuwają się z głośnym brzęczeniem klapy. Proszę zapiąć pasy, wyłączyć urządzenia elektroniczne. Wrzeszczące dzieci, nerwowa atmosfera. Koła stykają się z betonem z głuchym łoskotem. Niemrawe oklaski, kiedy włącza się Adware i większość pasażerów łączy się automatycznie z siecią SF-Net. Kołujemy, niemal wszyscy stoją z głowami dziwnie przekrzywionymi pod górnymi schowkami na bagaże. Ludzie wyciągają spod siedzeń torby i marynarki, rozpychają się w przejściu, a z toalet dolatują zapachy kostek do pisuarów, półpłynnego stolca i środków dezynfekujących. Dawno już nie latałem samolotem. Stewardesy życzą mi miłego pobytu w San Francisco. Twiggy. Hannah. Albion. Autobus wiezie mnie do terminalu, przechodzę pierwszą kontrolę bezpieczeństwa, reklamy hoteli atakują nas niskimi cenami. Bay-Crawler poleca niedrogi pokój w Bayview-Hunters Point Holiday Inn, Promocja tylko dziś. Daję się namówić i dokonuję rezerwacji, przed oczami wyświetla mi się regulamin i warunki. Potwierdź, potwierdź wszystko. Kilka godzin stoję w kolejce, przeciskając się przez jeden kordon za drugim. Wszyscy siedzą na walizkach wpatrzeni w strumień wiadomości. Adware z głośnym klikaniem przełącza się z reklamy na reklamę. Korzystne kursy wymiany walut dla podróżnych, korporacje taksówkowe, starsza pani Paris w złotych
legginsach błaga mnie, żeby zmienił rezerwację i zarezerwował pokój w Hiltonie, Days Inn oferuje tańsze pokoje, gdzieś w tle nadaje HBO, Holiday Inn przypomina mi głośno, że zaliczka za rezerwację jest bezzwrotna, kobiety owinięte ręcznikami zachwalają usługi spa i wycieczki po mieście. W San Francisco znajdziesz swój happy end! Kontakt Gavrila pracuje w agencji modelek LOOK! i nosi inicjały C.Q. Próbuję się z nim skontaktować, ale nie odpowiada. Próbuję jeszcze raz, powołując się na Gavrila, ale też bez odpowiedzi. Piszę: „Dominic, przyjaciel Gavrila. Szukam modelki, z którą być może pracowałeś. Czy Gavril się z tobą kontaktował?”. Linii bezpieczeństwa pilnują członkowie Gwardii Narodowej z karabinami maszynowymi przewieszonymi przez ramię. Owczarki niemieckie trzymane na krótkiej smyczy obwąchują każdego z nas, obwąchują nasze bagaże. Kładę swój plecak na ziemi. Natychmiast otaczają go psy, przeciągając nosami wzdłuż szwów. Modlę się, żeby nie wyczuły jakichś resztek, chociaż zachowałem na tyle przytomności umysłu, żeby zostawić browna w Waszyngtonie. Kolejny punkt kontrolny – żołnierze z przenośnymi czytnikami skanują mój paszport i siatkówkę oka. Z głośników płynie mechaniczny głos: „Nie zostawiaj swojego bagażu bez opieki. Cały czas trzymaj bagaż przy sobie. Nie zostawiaj swojego bagażu bez opieki. Cały czas trzymaj bagaż przy sobie…”. Stojąca przede mną w kolejce młoda kobieta odpowiada na pytania. Słabo zna język angielski, ale oficer służby ochrony lotniska, siwy mężczyzna z ospowatą twarzą, wbija w końcu stempel do jej paszportu i gestem dłoni kieruje do skanera. Surowe procedury dotyczące bezpieczeństwa – przechodziliśmy przez to wszyscy, wsiadając do samolotu, a teraz sytuacja się powtarza. Patrzę, jak kobieta unosi nieco bluzkę i wyjmuje pasek z niebieskich dżinsów. Rozsznurowuje i zdejmuje buty i wkłada to wszystko do plastikowego pojemnika. Mówi po francusku, teraz słyszę ją dobrze; nie rozumie ani słowa z tego, co mówią do niej agenci ochrony – automatyczny tłumacz ledwo nadąża przy anemicznym wi-fi. Drobny mężczyzna obsługujący skaner, w błękitnej kamizelce i szarych spodniach, wyciąga na boki dłonie w lateksowych rękawiczkach. Francuzka pojmuje, o co mu chodzi, i powtarza gest. Mężczyzna obszukuje ją, przeciąga dłońmi po nogach i tułowiu niczym znudzony kochanek, poklepuje po wewnętrznej stronie ud, obejmuje dłonią krocze. Kobieta jest zakłopotana, ale podporządkowuje się – stoi nieruchomo, kiedy mężczyzna obmacuje jej piersi i przeciąga palcami wzdłuż fiszbin stanika. A kiedy
celnicy każą jej przejść przez bramkę skanera, wraz z pozostałymi mężczyznami patrzę z zaciekawieniem na ekran. I oto jest, przypomina zielony sztych, widzimy jej skórę i bieliznę, zaskakująco skromną, tkaninę ubrania, warstwę po warstwie. Guziki dżinsów i fiszbiny stanika są jasnozielone, prawie białe, a Adware wygląda jak koronkowa serwetka wepchnięta do mózgu. Ludzie obsługujący skaner zachowują profesjonalny wyraz twarzy, ale kiedy ja patrzę na ekran, Adware podsuwa mi natychmiast obrazy dziewczyn, proponując wejście na płatne strony ze zdjęciami, które wyciekły do internetu z lotniskowych skanerów – gwiazd porno, celebrytek, amatorek. Dostaję stempel w paszporcie, zostaję obszukany i poproszony o przejście przez skaner. Na czarnej szybie moje ciało wyświetla się na zielono. Inni podróżni mogą mnie zobaczyć, a ja zastanawiam się, czy ktokolwiek rzucił choćby okiem na ekran. Acid jazz połączony z muzyką elektroniczną – numer nieznany. Profil: Colvin Quinn, LOOK!, wydawca „LOOK! BOOK!” Dodać do książki adresowej? Tak – i kiedy siedzę na ławce i sznuruję buty, wyświetla się pełny profil Colvina. Napisał do mnie: „Ty jesteś przyjacielem Gavrila? Tym, który szuka modelki?”. „Szukam Cao-Xing Lee. Gavril mówił, że ją znasz”. „Tak, Gavril pytał o nią, to Kelly. Naprawdę nazywa się Cao-Xing, ale występuje pod pseudonimem Kelly. To jedna z moich modelek. Chcesz ją zaangażować? Możesz to zrobić za pośrednictwem agencji”. „Muszę z nią porozmawiać”. „Co masz na myśli? Ona jest aktorką. Znakomicie wciela się w role celebrytek, ale jeśli jej zapłacisz, zrobi coś bardziej osobistego”. „Muszę z nią tylko porozmawiać”. „Jeśli ją chcesz zaangażować, to tylko przez agencję. Żadnego zatrudniania na lewo. Ale ze względu na Gavrila mogę zaaranżować spotkanie. Ona jutro ma zdjęcia. Możesz odwiedzić ją na planie. Pasuje?” „Znakomicie”. „O szczegółach poinformuję”. Wychodzę z budynku lotniska. Pojawia się ostrzeżenie, że opuszczam bezpieczną zieloną strefę. Muszę to „zaakceptować” i dopiero wtedy ostrzeżenie znika. Przy krawężniku rząd taksówek. BayCrawler wyświetla opinie użytkowników o kierowcach stojących obok swoich samochodów, nawołujących nas, próbujących przekonać, że jedna gwiazdka przy ich nazwisku to lipa, że taką opinię wystawił jakiś zmęczony podróżą,
zgorzkniały pasażer, oferują zniżkę w taryfie. Przy większości z nich pojawia się znak, że mają kryminalną przeszłość. Stoi też kilka taksówek bez kierowców, ale BayCrawler rozsiewa panikarskie pogłoski o kartelach narkotykowych śledzących turystów w bezzałogowych taksówkach, zmuszających je do zjechania z drogi i mordujących dla zdobycia pieniędzy i bagażu. Zbyt wiele ostrzeżeń o przekrętach z taryfą za przejazd. Staję w kolejce do pociągu i ściągam z sieci bezpłatny przewodnik dla turystów. Pociąg mknie przez podmiejskie slumsy, mija kolejne opustoszałe stacje – rozmazane plamy witryn sklepowych, nieczynne centra handlowe, porzucone samochody, strawione ogniem osiedla, zwęglone drzewa opromienione blaskiem rajskiego słońca. Tracę bezprzewodowe połączenie, odzyskuję je dopiero, kiedy zbliżamy się do centrum miasta, kiedy z krystalicznego powietrza wyłaniają się drapacze chmur. Automatycznie łączę się z City.SFgov i dostaję wiadomość z redakcji „LOOK!”. Temat: Kelly. Ściągam materiały informacyjne, fotografie i plan jutrzejszych zdjęć. To jest bez wątpienia Zhou. Oglądam klipy z jej filmów. Jest niezłą aktorką, ale największe uznanie zyskała, występując w filmach reklamujących alkohole – naga Kelly ociekająca czerwonym syropem w reklamówce Absolut Strawberry, w minikilcie w reklamówce Dewara. Informacja na temat jutrzejszych zdjęć – agent podaje adres i wspomina, że Kelly mnie oczekuje. Omijamy centrum i wjeżdżamy do dzielnicy Hunter’s Point. Skanowanie siatkówki i kontrola biletów, stacja pomazana graffiti, swastykami i wizerunkami Meecham z trupią czaszką i włosami jak korona blond ognia. Dzielnica jest podła, ale Holiday Inn wygląda przyzwoicie. Melduję się i zabieram klucze. Wchodzę do pokoju i zamykam za sobą drzwi na zatrzask. Klasa ekonomiczna to rozmiar niewiele większy od szafy – z sofą i toaletą. Dopada mnie zmęczenie spowodowane zmianą strefy czasowej. Mimo to wychodzę do sklepu w sąsiednim bloku, kupuję kilka jabłek, grecki jogurt, dwulitrową pepsi i pudełko ho-hos. Na rogu stoi grupka mężczyzn w zbyt luźnych bluzach i workowatych dżinsach. Ktoś do mnie woła, chce pieniędzy. – Szybka pożyczka – mówi. Idę dalej z opuszczoną głową. Zamykam się w pokoju. Jem ho-hos, wpatruję się w płaski ekran umocowany na ścianie – próbowałem połączyć się ze strumieniem, ale router w Holiday Inn jest kiepski, a obraz niewyraźny. Chcę odwiedzić Miasto, przejść się po pustych przestrzeniach, ale połączenie się urywa. Wykupuję kilka minut połączenia satelitarnego i dzwonię do Daniki. – Dominic, gdzie jesteś? Wszystko w porządku?
Odsuwam zasłony i wyglądam przez okno na trzecim piętrze na Hunter’s Point. Teraz Danika może widzieć to, co ja widzę, opuszczoną, pomazaną czynszówkę i sprośne etykiety, które mogą zainfekować niezabezpieczony Adware. Gdzieś w oddali jest pożar – horyzont przesłaniają trzy słupy czarnego dymu. – Gdzie ty jesteś? – powtarza pytanie Danika. – W raju – odpowiadam. – U mnie wszystko w porządku. – Wyświetla mi się San Francisco. Dominic, naprawdę jesteś w San Francisco? – Dopiero co wylądowałem. Ostatnie kilka tygodni to było prawdziwe szaleństwo. Chciałem się tylko upewnić, czy u ciebie wszystko w porządku. – Nic mi nie jest. – W coś się wplątałem – zaczynam, nie mając pewności, jak dużo mogę jej powiedzieć. – Jeśli zdarzy się coś dziwnego albo jeśli ktoś będzie próbował cię zaczepiać, bądź ostrożna, dobrze? Miło słyszeć twój głos. – Martwię się o ciebie – wyznaje Danika. – Dawno nie miałam od ciebie żadnej wiadomości. Nie powiedziałeś mi, że wyjeżdżasz. – Jeszcze do wczoraj sam tego nie wiedziałem. Ale wydarzyło się coś… – Co się dzieje? Czy to ma związek z twoją pracą? I co masz na myśli? Czy powinnam się spodziewać, że ktoś mnie będzie zaczepiał? – Nie, Dani… Dzwonię, ponieważ chcę ci powiedzieć, że jest mi przykro z powodu tamtego wieczoru. Uświadamiam sobie, że jej głos działa na mnie jak balsam. Gavril uważa, że jestem samolubny, a powinienem wreszcie docenić ten skarb. Ma rację. Dobrze jest usłyszeć głos Daniki, połączyć się z nią z tak odległego miejsca, z tego dziwnego miasta. Zdaję sobie sprawę, że nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby Danika była tu teraz ze mną, gdybyśmy poszli na spacer albo obejrzeli razem film, odkryli to miasto dla siebie. Rozmawiając z nią teraz, czuję się, jakbym robił poważny krok ku uzdrowieniu, jakbym uczył się radzić sobie z kłopotami. Nie wiem tylko, czy prędzej sobie poradzę, czy raczej się wycofam. – Zachowałem się okropnie, samolubnie – tłumaczę się. – Nie chciałem ci tego zrobić, nie chcę ci tego wciąż robić. – Nie wracajmy do tego – odpowiada. – Teraz wiem, jaki byłem popieprzony. Po Pittsburghu, kiedy nadeszła zima, zaczęli nadawać komunikaty o radioaktywnym śniegu, pamiętasz? Takie rzeczy zapadały mi w pamięć, wciąż na nowo śniło mi, że idę, a z nieba spadają piękne płatki śniegu. Jest tak pogodnie, śnieg, wszystko
jest takie bajkowe, śnieg przykrył drzewa, trawniki, domy. I dopiero później zdaję sobie sprawę, że ten śnieg jest radioaktywnie skażony. Pisali wtedy o objawach. Pisali o cezie-137. Tak właśnie wygląda moja depresja, Dani. Nie potrafię tego dobrze wytłumaczyć. Kiedy mnie ogarnia, jest tak, jakbym szedł w tym radioaktywnym śniegu i nieważne, jak szybko będę biegł i czy będę próbował się skryć, to śnieg i tak będzie na mnie padał, i tak mnie spali na popiół. – Pamiętam tamte komunikaty – mówi Danika. – Naprawdę zadzwoniłem tylko po to, żeby usłyszeć twój głos. – Porozmawiamy, jak wrócisz – mówi, a ja uświadamiam sobie, że jej wielkoduszność zawsze była dla mnie rodzajem siatki asekuracyjnej oraz że to nie fair myśleć o niej jak o siatce asekuracyjnej. Kiedy pyta mnie, jak długo tu zostanę, odpowiadam, że nie wiem. – Prześlę ci informacje na temat mojego hotelu, na wypadek gdyby pojawiło się coś pilnego. – Wkrótce się usłyszymy – odpowiada. Czas połączenia satelitarnego dobiega końca, nie decyduję się na kolejną sesję. Siedzę w tym klaustrofobicznym, tanim pokoju hotelowym. Uchylam lekko okno, mam ochotę pójść na spacer, oczyścić umysł, jak radził zawsze Simka, ale z zewnątrz dochodzi szczekanie psów i krzyki ludzi. Czytam Pink Mist Eda Stecka w miękkich okładkach i popijam pepsi z lodem. W końcu opadają mi powieki i zasypiam, śniąc o skażonym śniegu, zielonkawych zaspach śniegu. Śpię do rana.
10 listopada
Na zaparowanym po prysznicu lustrze w łazience pojawiają się reklamy, Kurczak z rożna, Grand China Buffet. Myję zęby, zamawiam taksówkę, wyrażam zgodę na obciążenie swojego konta kwotą dziesięciu dolarów, wykorzystując powierzchnię lustra jak ekran dotykowy. To nigdy dobrze nie działa i muszę wciskać wirtualny klawisz dwukrotnie. Ciekawe, czy opłata też będzie podwójna. Na suficie i ścianach pełno jest reklam pobliskich restauracji: Wharf Central, Bay Company, Anchorage. Wi-fi dostaje czkawki i napisy ulegają zniekształceniu. Seryjny morderca patroszy czterech gliniarzy, w Hunter’s Point roi się od funkcjonariuszy SWAT, VoyeurTube pokazuje hełmy podziurawione kulami i rozbryzgane mózgi, inny strumień prezentuje cheerleaderki ze Stanford, śliczne nastolatki, rozbierające się w przymierzalni sklepu J. Crew. Gavril pożyczył mi garnitur od Caraceniego, mówiąc, że nikt nie będzie mnie traktował poważnie, jeśli wystąpię w tym, co zwykle noszę. Kazał też zapamiętać markę na wypadek, gdyby ktoś pytał. Caraceni. Czuję się sztucznie w tym stroju, ale garnitur dobrze leży. Gavril kazał mi zostawić koszulę rozpiętą pod szyją, ale nie podoba mi się widok mojej bladej i owłosionej klatki piersiowej, więc zapinam wszystkie guziki. Wycieczka rowerowa po Redwood National Park z noclegiem, kolagenowe implanty pośladków zmienią twój obwisły tyłek w śliczną banieczkę. Wypijam kawę z automatu House of Bagels w hotelowym holu. Czekam przed wejściem na taksówkę. Pogoda jest cudowna. Podjeżdża taksówka – model dla turystów, bez kierowcy. Z głośników dobiega skrzeczący głos. – Dokąd jedziemy? – Fort Point – mówię, zerkając do informacji o planie zdjęciowym Zhou. – Dokąd jedziemy? – Fort. Point. – Przeliczam trasę. – Komputer taksówki synchronizuje się z moim profilem. – Witamy w San Francisco. Mijamy wyblakłe na słońcu ruiny, kwartały byle jakich betonowych bloków mieszkalnych, hektary ziemi z ustawionymi jeden na drugim mieszkalnymi kontenerami z blachy falistej. Beżowe plamy uschłej trawy. Jakiś samochód wepchnięty na środek placu zabaw i podpalony. Dym
i buchające płomienie, zupełnie jak w relacjach z Iraku i Iranu po ataku Izraela. iLux ustala moje położenie i ostrzega, że mogę się spóźnić. – Jaka może być przyczyna opóźnienia? Komputer taksówki szuka informacji, pojawia się nagłówek: „…dziś rano, eksplozja w autobusie… prawdopodobnie kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych. Oficjalnie, trzydziestu sześciu zabitych, dwudziestu jeden rannych, liczba ofiar może wzrosnąć…”. – Jezu Chryste… – Możliwe opóźnienie – potwierdza taksówka. Synchronizuję informację z planem miasta. Wygląda na to, że będziemy przejeżdżać obok miejsca eksplozji. Stoimy w korku, w powietrzu unosi się smród spalenizny. Przed oczami przesuwają się nagłówki: eksplozja bomby na Double Rock, wielokilometrowe korki. Porachunki gangów, zamieszane w sprawę są kartele narkotykowe. Zakładam konto w korporacji Auto Cab. Posuwamy się centymetr po centymetrze w korku, a ja wykupuję tygodniowy abonament, zamiast płacić za przejechane metry. Docieramy do pierwszej policyjnej blokady. Przed sobą, po prawej stronie, widzę szczątki autobusu. Policjanci przepuszczają nas przez swoje zasieki. Mimo że ogień został już stłumiony, miejsce wygląda makabrycznie. Wypalony szkielet przegubowego autobusu, wybite szyby, ciała w workach ułożone równo na chodniku. Nad niektórymi wciąż widoczne są ich profile, cały czas uaktualniane mimo śmierci. Wokół pełno karetek i wozów strażackich. Ratownicy stoją w towarzystwie funkcjonariuszy SWAT i głośno się śmieją. Nie mają kogo ratować. Taksówka przeciska się pojedynczym pasem. Trzech białych, łysych policjantów, w okularach przeciwsłonecznych, przyciska do ziemi czarnego nastolatka ze skutymi na plecach rękami. Wokół leży porozrzucany cały arsenał broni automatycznej, a na masce toyoty camry torebki z kokainą i kostkami brown sugar. Nad każdą sztuką broni wisi w powietrzu etykieta: „AK-47”, „FN-SCAR Mk. 17”, „M72 LAW”. Adware informuje, że policjanci nazywają się Espozito, Stewart i Klein, podaje numery ich odznak i przebieg służby oraz zarzuty, jakie przedstawili chłopakowi. Pojawia się masa komentarzy: Citizen Watch, SFAnti, 4thState, SFLibertarian oskarżają policjantów o brutalność o podłożu rasistowskim. Zgromadził się tłum gapiów przyglądających się zdarzeniu z umiarkowanym zainteresowaniem. Na San Bruno Avenue leży przewrócony radiowóz. – Zostaną podjęte starania, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo – odzywa się głośnik taksówki. – Przeliczyłem bezpieczną trasę…
Kilka przecznic dalej ruch uliczny przyspiesza. Pełno tu pustych, zabitych deskami witryn sklepowych i porzuconych samochodów. Przejeżdżamy skrzyżowanie i miasto nagle wygląda zupełnie inaczej. Jakbym znalazł się w zupełnie innym miejscu. Otwarte sklepy i firmy, kupony na darmową latte z ajerkoniakiem w Blue Bottle Coffee, bajgle u Einsteina, salon H&M i Gap. Ulica zwęża się i przypomina złoty kanion – Bulgari, Louis Vuitton i Gucci, kobiety w samym bikini. Mrużę oczy, patrząc w jaskrawoniebieskie niebo, skąd uśmiechają się do mnie śliczne twarze modelek. Jedna z nich, reklamująca Bovary, mówi: „Wszystko, czego zawsze pragnąłeś”. Most Golden Gate przede mną wygląda dokładnie tak samo jak na niezliczonej ilości zdjęć, czerwone pylony i liny połyskują w słońcu, a całość wydaje się nieprawdopodobnie krucha. Taksówka mija posterunek przy Fort Point i zatrzymuje się. – Miłego popołudnia – słyszę z głośników. – Znajdź swój happy end w San Francisco! Wzgórze o łagodnych stokach, sosnowy zagajnik. Zapach morskiej wody znad Zatoki. Wypełniony samochodami parking, tłumy biegaczy i spacerowiczów z psami na oświetlonych słońcem ścieżkach prowadzących w dół zbocza do fortu położonego przy wjeździe na most. W polu widzenia pojawia się przysadzisty budynek z cegły wciśnięty pod jedno z olbrzymich przęseł. Strona NPS.Gov/FoPo kieruje mnie do artykułów na temat budowli: Castillo de San Joaquin, 1865, The CSS Shenandoah, pojawia się prośba o datki na sfinansowanie remontu i dalszego rozwoju muzeum. Wędruję po jego przypominających katakumby wnętrzach – kamienne korytarze, łukowe sklepienia. Ryk oceanu i krzyk mew mieszają się, rozbrzmiewają ogłuszającym echem, pozbawiając to miejsce jakiegokolwiek uroku. Znaki kierują mnie schodami w dół, do podziemnych pomieszczeń odgrodzonych na czas robienia zdjęć. Na składanym krzesełku siedzi asystentka produkcji. Dostrzega mnie i tłumaczy, że tu nie wolno wchodzić. – Przyszedłem, żeby się spotkać z Cao-Xing – tłumaczę. – Ona wie, że mam się pojawić. – Twarz asystentki rozjaśnia się dopiero, kiedy dodaję: – Kelly Lee. – Oczywiście – mówi, porównując mój profil ze swoją listą. – Dominic? John Dominic? Korytarzem prosto. Teraz robią zdjęcia, proszę więc zaczekać do przerwy. Kelly już tam jest. – Dziękuję – mówię i składam podpis na liście obok swojego nazwiska. Powietrze w tych korytarzach jest zatęchłe, a cegły ścian zimne. Szum oceanu, krzyki mew i głosy turystów są stłumione i tylko odgłos moich
kroków i bijącego serca odbija się echem od ścian. Jestem zdenerwowany. Mam się z nią spotkać jak z kimś, kogo dobrze znam na odległość. Czy ją poznam? Słyszę ciche pstrykanie migawki i przyciszone głosy. Korytarz zakręca i jestem na miejscu. Reflektory wycelowane w łukowe sklepienie rzucają na ściany irytujące cienie. Z haków na ścianach zwisają masywne łańcuchy. Zdjęciami zajmuje się raptem pół tuzina ludzi – poprawiają światła, pracują przy stoliku do charakteryzacji skrytym w rozłożonym namiocie, obsługują sprzęt komputerowy podobny do tego, jaki ma Gavril. Fotograf, młody chłopak, klęczy i szuka odpowiedniego ujęcia. Jest i Zhou, pozuje z dwiema innymi kobietami. Wszystkie trzy są pomalowane na złoto, nagie, jeśli nie liczyć łańcuchów. Powieki mają czarne. Leżą na zakurzonej podłodze, owinięte łańcuchami, splecione ze sobą, obserwują biegającego tam i z powrotem fotografa, jak demony wyrwane z wiecznego snu. Otwierają usta, jakby chciały go połknąć, a wnętrze ich ust i zęby są pomalowane na purpurowo. – Przerwa. Ruszamy ponownie za piętnaście minut. Jeden z asystentów włącza trzy przenośne piecyki, inny podaje kobietom wodę przez słomki. Fotograf wyświetla zrobione już zdjęcia na monitorze i tłumaczy swojemu asystentowi, że kobiety muszą wyglądać, jakby były spętane łańcuchami od tysiąca lat, a nie odpoczywały na stercie żelastwa. Krytykuje ustawienie reflektorów, uważa, że zdjęcia będą się źle prezentowały w strumieniu. Podchodzę do Zhou. – Przepraszam, ty jesteś Kelly? – Tak. – Uśmiecha się do mnie. Dziwne wrażenie rozmawiać z nią. Tak się przyzwyczaiłem do jej widoku jako dublerki, że zastanawiam się teraz, czy gdyby pojawiła się tu nagle Albion, Kelly zdążyłaby się obrócić dość szybko, żebym dojrzał na ułamek sekundy włosy koloru purpury, tak jakby istniał inny, prawdziwszy świat, skrywający ten, w którym żyjemy. – Nazywam się, hmmm… – Z trudem przełykam ślinę. – Przepraszam, nazywam się John Dominic Blaxton. – Ach, pan Blaxton z agencji LOOK! Ja jestem Kelly Lee. Podałabym panu rękę, ale całe palce mam upaćkane tym świństwem. Cztery godziny to na mnie dziś nakładali. Unosi dłonie, żeby mi pokazać, że są złote. Dwie inne modelki wdają się w dyskusję na temat sushi, podczas gdy charakteryzator rozpyla metaliczną farbę w miejscach, gdzie się wytarła. – Nic nie szkodzi – mówię, a nasze Adware’y zmieniają status na
„Znajomy” i synchronizują połączenie. Najłatwiej to zrobić przez link agencji LOOK! do Gavrila. – Naprawdę jest pan znajomym Gavrila? – pyta Zhou, zauważywszy, że jestem w gronie jego znajomych. – Czytam jego blog. On robi takie cudowne rzeczy… – Zaraz zaczynamy! – woła fotograf. – Jak mogę panu pomóc, panie Blaxton? – pyta Kelly. – LOOK! pewnie pokazał panu moje portfolio, ale mogę przesłać inne próbki moich osiągnięć, jeśli chciałby pan zobaczyć więcej. Znam ją z Miasta, ale jest mi tak znajoma, jak znajomy może wydawać się sen o czymś nieznanym. – Przypuszczam, że możesz mi pomóc w odnalezieniu człowieka o nazwisku Mook. – Mook? – powtarza za mną. – Pracowałaś z nim. – Posłuchaj, nie mam czasu na… Jej ciało sztywnieje, ma kwaśną minę. – Ten człowiek wszystko mi zabrał – mówię, starając się zachować spokój. – Jeśli chce pan mnie zaangażować, proszę to zrobić za pośrednictwem agencji. – Mogę zapłacić za twój czas. Nie mam dużo, ale oddam ci wszystko, jeśli mi pomożesz. Muszę z nim porozmawiać. – Nie mogę się mieszać w takie sprawy. Myślałam, że jest pan zainteresowany moją pracą zawodową. Chętnie prześlę swoje portfolio, jeśli trzeba. A jeśli chce mnie pan zaangażować, to przez agencję. – Proszę się odsunąć – odzywa się fotograf i wychodzę z kręgu światła. – Musi pan stąd wyjść – mówi jeden z asystentów. – Wezwij policję. On tu wkroczył bezprawnie. – Nie chcę kłopotów – mówię. – Mogę cię skontaktować z Gavrilem. Czego żądasz, Kelly? Wiem, że teraz pracuje dla Anthropologie. A ja muszę się czegoś dowiedzieć o tym człowieku. Proszę, mogę ci załatwić… – Porozmawiamy później – przerywa mi Kelly. – Nie zamierzam stracić pracy, którą już mam. – Świetnie… po zdjęciach. Zaczekam na zewnątrz. Wycofuję się. Słyszę śmiech modelek. Przypuszczam, że śmieją się ze mnie. Oblewa mnie fala wstydu, nienawiści i zimnego potu. Spieprzyłem to, Theresa. Spieprzyłem to. Wychodzę z fortu i cała aura otaczająca sesję
zdjęciową znika. A kiedy stoję już w mdłym świetle słońca, smagany wiejącym od zatoki wiatrem, czuję się, jakbym opuścił komnatę Bogini, tracąc szansę na okazanie mi łaski. Trzy godziny czekam na ławce w parku obok dwustuletniej armaty. Informacje na temat fortu atakują mój Adware z taką częstotliwością, że o mało nie przegapiłem wiadomości od Kelly. Pyta, czy jeszcze czekam, i proponuje spotkanie. Oflagowuje swój profil, a wtedy ruszam na jej poszukiwanie. „Kiedy mnie zobaczysz, odłącz się od sieci”. Znajduję ją na ławce w parku. Wciąż jest pomalowana na złoto, ale teraz zarzuciła na siebie czerwony wełniany płaszcz. Mimo to lśni w słońcu. Kilku turystów pyta, czy może zrobić jej zdjęcie, a ona po chwili wahania zgadza się. Zrywam połączenie. – Przepraszam za tę scenę na planie – mówię. Wstaje z ławki. Jest prawie mojego wzrostu, tyle że szczuplejsza. Zapala papierosa i proponuje, żebyśmy się przeszli nad wodę. Po drodze nie rozmawiamy, dostrzegam spojrzenia mijających nas ludzi. Musi być do tego przyzwyczajona; pomalowana na złoto wygląda jak jakiś obcy przybysz pośród przedstawicieli niższej rasy. Nad wodą Kelly zaciąga się papierosem, a ja z otwartymi ustami podziwiam ogrom mostu Golden Gate ciągnącego się daleko, ku odległym wzgórzom, i próbuję sobie wyobrazić, jak ludzie w poprzednim stuleciu mogli choćby marzyć o zbudowaniu takiego kolosa. – On nie ma na imię Mook – mówi Kelly. – Nie wiem, jak ma na imię. Nic o nim nie wiem. – Świetnie. W takim razie nazywajmy go Mook. Pracuję dla niego prywatnie, agencja nic o tym nie wie – tłumaczy. – Gdyby się dowiedzieli, wywaliliby mnie. Mój wizerunek jest ich własnością. Ale robota dla Mooka to coś zupełnie innego. – Rozumiem. Nie powinienem był głośno o tym mówić. Trzeba było zapytać cię na osobności. – W porządku. Gdybyś się dalej upierał, powiedziałabym ci: wal się! Ale teraz jesteśmy tu sami. I jeśli rzeczywiście znasz Gavrila, jeśli to prawda, to… – On jest moim kuzynem – tłumaczę. – Ja nie jestem z branży. – Nie chcę tu z tobą rozmawiać – mówi. – Nie chcę, żeby zaczęły się jakieś plotki. Wolę, żeby zapomnieli o imieniu Mook, a najlepiej, żeby zapomnieli o całym tym popołudniu. Mówię poważnie, jeśli wyda się, że pracuję poza agencją, to moją karierę szlag trafi. Za kilka lat zastąpią mnie młodsze dziewczyny, więc muszę brać każdą robotę, jaka mi wpadnie w ręce. Nie
mogę popełnić błędu. – Nie chciałem ci narobić kłopotów – mówię. Kelly zaciąga się po raz ostatni, gasi papierosa i chowa niedopałek na później. – Chrzanić to – odzywa się z silnym postanowieniem. – Możesz coś dla mnie zrobić. Idź stąd. Powiedz mojemu agentowi, że mnie poznałeś, że ci się spodobałam, że świetnie wyglądam i jesteś zainteresowany zaangażowaniem mnie, ale potem wrócę do agencji. – To mogę zrobić. – A co do nas… umów mnie z Gavrilem. Niech Gavril zaproponuje mojej agencji podpisanie kontraktu. Jeśli mam ryzykować utratę pracy u Mooka, to potrzebuję w zamian jakiegoś lepszego zajęcia. A Gavril może mi je zapewnić. Kiedy umowa zostanie podpisana, dam ci znać i pozwolę się zaprosić na kolację. Wtedy porozmawiamy, zgoda? Nie chcę patrzeć, jak odchodzi, chcę wierzyć, że jeszcze ją zobaczę, że dowiem się od niej wszystkiego, odwracam więc głowę i wpatruję się w fale rozbijające się o falochron, obserwuję dzieci uciekające ze śmiechem przed mgiełką drobnych kropelek morskiej wody. Z taksówki wysyłam wiadomość do agencji LOOK!, przekazując to, co kazała mi powiedzieć Kelly – że spodobała mi się, jestem zainteresowany i będę w kontakcie. Próbuję dodzwonić się do Gavrila, ale nie odbiera, więc piszę mu maila z przebiegiem wydarzeń. Na kolację jem kurczaki McNuggets, oglądam w telewizji stare odcinki Battlestar Gallactica i płacę za kilkuminutowe połączenie satelitarne, żeby sprawdzić swoje konto. Dostaję odpowiedź Gavrila na swojego maila: „Miłość to nieodparte pragnienie bycia nieodparcie pragnionym”.
11 listopada
Kelly musi najpierw załatwić kilka ważnych spraw. Mówi, że chce się spotkać na Jackson Square. Idę tam wcześniej, zaczekam w księgarni City Lights. Na chodniku widzę wers: „Poezja to cień rzucany przez latarnie naszej wyobraźni”. I podpis: Ferlinghetti. Posadzka w szachownicę i kremowe ściany, sala za salą pełne książek na drewnianych półkach – wyjątkowe miejsce. Wizyta tam jest jak pielgrzymka. Ze ścian gniewnie spoglądają geniusze, wśród nich, poplamiony atramentem, o dzikim spojrzeniu – Ginsberg, którego wiersza nauczyłem się kiedyś na pamięć i recytowałem o drugiej czy trzeciej nad ranem na opustoszałych ulicach Pittsburgha. Byłem wtedy nastolatkiem, byłem zakochany w jego słowach, zachwycała mnie klarowność jego wyobraźni. Zbyt długo nie czułem już niczego podobnego. Sięgam po tomik Skowyt i inne wiersze. Mają tu tytuły, których trudno szukać w sieciowym strumieniu, tytuły, które nie trafiają na listy bestsellerów, nigdy nie są przedmiotem dyskusji. Dzieła powieściopisarzy europejskich, dysydentów, znanych niegdyś, a dziś zapomnianych autorów, jak J. Constantine, Picard, Lucille Hash. Mają tu nowe wydanie dzieł zebranych Boba Dylana i Beowulfa w nowym tłumaczeniu Grace K. Zgarniam je wszystkie z półki, kupuję całą stertę książek, wydaję tysiąc razy więcej, niż zapłaciłem za podróż tutaj, ale te książki są tego warte, warto za takie pieniądze je dźwigać. Kasjer mówi, że zdziesiątkowałem ich dział poezji, a ja tylko się śmieję. „Za piętnaście minut”, to wiadomość od Kelly. Od restauracji dzieli mnie tylko kilka przecznic, więc idę piechotą, ściskając oburącz papierową torbę z książkami, podtrzymuję ją, żeby się nie rozerwała. Docieram na miejsce spocony i zdyszany. Kelly czeka na chodniku, ma na sobie kusą koronkową sukienkę, którą już nosiła, wcielając się w rolę Albion, i elegancki kapelusz. – Zatroszczyłam się już o stolik – mówi. – Znam tu jednego kucharza, zarezerwował nam dyskretne miejsce, będziemy mogli porozmawiać. A tam jest szatnia. – Zatrzymam to przy sobie – odpowiadam, ściskając mocniej torbę. – To książki. – Zadzwonił do mnie Gavril – mówi. – W pierwszej chwili zdenerwowałam się. Prawdę mówiąc, myślałam, że bujasz, mówiąc o waszej
znajomości, i dlatego byłam zaskoczona, kiedy zadzwonił. Doszliśmy do porozumienia. On twierdzi, że daje mi pracę, która zmieni moje życie. Obiecuje, że wykorzysta mnie przy pracy nad katalogiem dla Anthropologie, zabierze do Londynu. Ale dał mi też jasno do zrozumienia, że wszystko zależy od tego, jak bardzo będę w stanie ci pomóc. Nie wiem, co będę mogła dla ciebie zrobić, ale jeśli chcesz, to opowiem ci o swojej pracy z Mookiem. Nie masz pojęcia, jaka to dla mnie wielka szansa. Musiałbyś widzieć mojego agenta, kiedy podpisywał kontrakt. Dziś jestem twoja, Dominic. Możesz prosić, o co tylko zechcesz. – Świetnie – mówię. – Zacznijmy od jedzenia. Restauracja nazywa się Ambergris i specjalizuje się w owocach morza. Przytulne, zapewniające intymność boksy, świece na stole. Kelly prowadzi mnie do stolika. Sukienka niespecjalnie zasłania jej nogi, szpilki ze sztucznej skóry dodają kilka centymetrów wzrostu, a w profilu wyeksponowana jest praca modelki – urywki z pokazów mody i zdjęcia w samej bieliźnie. Czuję, że wzrok wszystkich obecnych w lokalu jest skierowany na nas. Nasz boks znajduje się w sporej odległości od innych. Może kelner rzadziej się tu pojawia, ale dla nas to jest idealne miejsce. Kładę książki obok siebie. Pachnie curry, cytrusami i wędzoną rybą. Po drugiej stronie stolika Zhou czy Kelly, wciąż mi się to myli. Muszę sobie powtórzyć, że to jest Kelly, ma na imię Kelly i nie jest iluzją z Adware’a. Albion tu nie ma. Kelly zamawia dla nas obojga rum. – Za osiągnięcie tego, czego pragniemy – wznosi toast. Stukamy się kieliszkami i pijemy – ciemny rum o smaku wanilii, delikatny i rozgrzewający. – Wpakowałem się w kłopoty tam, na Wschodnim Wybrzeżu – mówię. – Zadałem się z pewnymi potężnymi osobami, ale mam powody wierzyć, że Mook może mnie przed nimi ochronić. Mam też inne powody, żeby go szukać; zabrał mi coś bardzo cennego… A właściwie kim jest Mook? Powiedziałaś, że to nie jest jego imię, w takim razie jak ma na imię? – Lubisz gry? Przerywa nam łagodny dźwięk muzyki z ekranu dotykowego, którym jest blat stolika – przypomnienie, że powinniśmy coś zamówić. Ja zamawiam mahi-mahi, a Kelly sałatkę i sushi. I jeszcze jedną kolejkę rumu. – Mook znajduje polityczne alegorie w grach wideo – tłumaczy Kelly. – Dostajesz broń i zaczynasz mordować wszystkich wokół. W żargonie graczy wszystkie te bezimienne tłumy wrogów określa się mianem mook. A on zastosował termin mook do swoich teorii na temat państwa. Uważa, że
pewnego dnia mooki zabiją swoich prześladowców. – W takim razie jest komunistą. Mook to inaczej proletariat, tak? – Anarchia. Chociaż pewnie obruszyłby się na stosowanie jakichkolwiek etykiet wobec jego teorii, ale na pewno jest oczarowany komunistyczną mitologią. Wierzy w obalenie burżuazji i rozpad państwa. – Kim on jest? – Terrorystą – odpowiada Kelly. – Artystą. Naprawdę nie wiem, w jaki sposób miałby cię ochronić, chociaż… – Widziałem obrazek, jakiego używa. Kobieta prowadzi dwie inne kobiety na smyczy, jak psy. Wziął go z katalogu Agent Provocateur. – A, tak. Nazywa go „Wyprowadzaczką psów”. On wyraża swoje poglądy polityczne za pomocą metafor. Uważa się za niezależnego artystę undergroundowego. Powiedział mi kiedyś, że chciała z nim podpisać kontrakt galeria Blum & Poe, ale odrzucił ich ofertę, ponieważ brzydzi się kapitalistycznym etosem. Głowy umarłych, wyprowadzacze psów, krwawe diamenty; rysuje to wszędzie. Niektórzy zrywają tynki, żeby zdobyć jego prace. Byłam na takim przyjęciu w Hollywood po zakończeniu zdjęć i producent miał w salonie bok corvetty, na którym Mook namalował swój obraz. Cały bok czerwonej corvetty tylko dlatego, że Mook namalował tam głowę martwej Meecham. Mook jest wściekły, że jego metafory stają się towarem. Żebyś go słyszał – w jednej chwili mówi jak amerykański kapitalistyczny patriota, a w następnej przeklina cały rząd i nazywa kapitalistów najgorszymi szumowinami. Twierdzi, że prawda leży w sprzecznościach, i dlatego wyraża swój system wartości przez obrazy, ponieważ zawierają sprzeczności bez stawania się sprzecznością. – Pewnego razu wspomniał, że pracuje z innymi ludźmi. Powiedział, że jest Legionem. Czy w skład Legionu wchodzą tacy jak ty? – Są inni, ale nie wiem, kogo miał na myśli. Czasem jest bardzo górnolotny… – A Albion Waverly? Spotkałaś ją kiedyś? – Znam imię Albion, ale myślałam, że on mnie tak nazywa. – Na czym polega twoja praca? – Na różnych dziwnych rzeczach. Niezbyt dobrze to rozumiem. Mook ma w Brocklebank apartament, który wykorzystuje jako swoje studio. Wyposażył je w kamery i urządzenia do tworzenia wirtualnej rzeczywistości. Ma hasselblada 3D i aparat do rejestrowania wrażeń dotykowych. Często uczestniczyłam w zdjęciach do tworzenia wirtualnej rzeczywistości, ale czegoś podobnego do jego studia jeszcze nie widziałam.
Wszystko z najwyższej półki. Bardzo poważnie podchodzi do pracy. Kiedy się zjawiam, ma już dla mnie wybrane stroje i szczegółowe instrukcje, jak mam się zachowywać. – Jak choćby to, co masz teraz na sobie. To ubranie musi pochodzić z jednej z waszych sesji. Poznaję je… – Jest od Fetherstona – mówi Kelly. – Mówi mi, w co mam się ubrać i co robić. Pokazuje mi filmy z kobietami i każe powtarzać ich gesty, kadr po kadrze. Kręci całe serie krótkich filmów. Zwykle odtwarzam rolę kobiety, którą nazywa swoją współpracownicą. Czasem dzwoni do niej w trakcie sesji. – Albion – podpowiadam. – Nigdy nie wymienia jej imienia. – Co ci każe robić? – Leżeć w ubraniu na łóżku. Zgiąć nogę w kolanie w określony sposób. Siedzieć w określonej pozycji i czytać. Stać przed lustrem i malować usta, poprawiać włosy. Przyrządzać sałatkę, kroić warzywa. Witać ludzi tak, jakbym pracowała w butiku albo galerii. Uśmiechać się, ściskać dłoń. – Jechać windą, flirtować z inną kobietą… – Z blondynką – dopowiada Kelly. – Jeśli zrobię coś niedokładnie tak, jak sobie życzył, muszę powtarzać, póki nie będzie zadowolony. Pojawia się nasz posiłek, elegancki, ale minimalistyczny. Kelly podnosi do ust sushi i wbija zęby w różowe mięso, przymykając z rozkoszą oczy. Ja nakładam na widelec kęs mahi-mahi i spostrzegam, że to jedna czwarta mojej kolacji. Kelly mówi, że kiedy będzie zbyt stara, żeby być modelką, pojawi się nowa fala młodych kobiet walczących o zajęcie jej miejsca, a potem kolejna i kolejna. Mówi, że kiedy rzuci zawód modelki, wróci do teatru i doda swoim rolom więcej dojrzałości. Jej prawdziwą miłością jest aktorstwo, mówi. Zawsze było. Na deser zamawiamy banany w syropie i następną kolejkę rumu, a Kelly opowiada mi o innej aktorce, jej koleżance po fachu. – Grałyśmy już w Boston Marriage Mameta i Pokojówkach Geneta. Ostatnio wystawiono Personę według Bergmana. Rzecz się dzieje w czasie drugiej wojny światowej. Ja zagrałam aktorkę, Hui Zhong, ocalałą z masakry nankińskiej, która ukrywa się w szpitalu psychiatrycznym w Lijiang. Moja partnerka, Tía, gra pielęgniarkę, Miao Tian. Podszedł do mnie pewnego wieczoru po spektaklu i zapytał, czy zechcę dla niego pracować; trochę sztuki aktorskiej, trochę tworzenia wirtualnej rzeczywistości. Nie przedstawił się i nie powiedział, co miałabym robić, za
to wymienił kwotę, jaką jest gotów zapłacić. – Poznasz nas ze sobą? Muszę z nim porozmawiać. – Spodziewałam się, że będziesz chciał się z nim spotkać – mówi Kelly. – Nie wiem, za kogo go uważasz, ale Mook to zwykły dziwak. Jest utalentowany, może nawet jest geniuszem, ale przede wszystkim jest samotnym wariatem, który sam ze sobą zwycięża w sieci. Ja go porzucam dla Gavrila, ale nie chcę, żeby ktoś miał z tego powodu kłopoty. – Mook zabrał mi żonę. Celowo nie wspominam jej o Hannah Massy, ale opowiadam o Timothym i Waverlym i o tym, co Mook im zrobił. Mówię jej o Albion. Mówię jej o Zhou – że Zhou to jedyna pozostałość po mojej żonie. – Jeśli spotkam się Mookiem, mogę odzyskać Theresę. On będzie wiedział, jak to zrobić. Muszę z nim tylko porozmawiać, dogadać się, to wszystko. – A co, jeśli nie zechce zwrócić ci żony? – pyta Kelly. – Co wtedy? – Nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą. Kelly mierzy mnie przez chwilę wzrokiem, tak jak często robi to Danika. – Niech tam – odzywa się w końcu. – Nie wiedziałam, czym Mook się zajmuje. I nie wiem, dlaczego zniszczył obraz twojej żony. Przykro mi. Płacę rachunek i odprowadzam ją do domu – mieszka niedaleko, więc idziemy piechotą. Na profilu Kelly pojawiają się tablice astrologiczne nałożone na aktualną mapę nieba. Jej głowę otaczają diamentowe gwiazdy i animowane ilustracje gwiazdozbiorów. Przedzieramy się między grupkami młodzieży i drag queen. W bocznych uliczkach trwa minikarnawał, a ja nie pasuję do tej scenerii – jestem za gruby i na dodatek ten mój garnitur od Caraceniego i ciężka torba z książkami. Idziemy przez targowisko, mijamy rząd budek. Kelly zatrzymuje się przy ulicznym sprzedawcy perfum. Skrapia sobie nadgarstek zapachem sandałowym i liliowym. Podtyka mi nadgarstki pod nos i każe powąchać. – Liliowy – mówię. Obiecuje, że da mi znać, kiedy Mook ustali termin ich następnego spotkania i będę się mógł z nim zobaczyć, jeśli do niej przyjdę. – Spodziewam się, że zadzwoni do mnie jeszcze dziś wieczorem. Docieramy do jej mieszkania. Czekam, aż bezpiecznie zniknie w środku, i odchodzę. Stoję samotny na chodniku przed jej domem – zupełnie jak w śnie, w którym znalazłem się sam w mieście, które powinno być zaludnione. Wreszcie podjeżdża wezwana przeze mnie taksówka. Jestem głodny. Mahi-mahi było niczym więcej jak przystawką.
– Miejsce docelowe? – pyta mnie komputer sterujący taksówką. – Może jakiś grill? Coś, co ma dobrą opinię wśród użytkowników, poza tym jest mi obojętne, gdzie to będzie. Wracam do hotelu z żeberkami Memphis Minnie na styropianowej tacce i kawałkiem czekoladowego ciasta w plastikowym pojemniku. Przeglądam zakupione tego dnia książki i staram się nie pobrudzić kartek zatłuszczonymi palcami. Po pokoju tańczą świecące bony rabatowe, układają się we wzory jak lampki na choince, na które lubiłem patrzeć, kiedy byłem dzieckiem. Oglądam reklamówki z portfolio Kelly, duże wrażenie robi na mnie reklama, w której ocieka syropem truskawkowym i wódką. Przeglądam listę dokonań aktorskich, szukając jej wersji Persony, zamiast tego znajduję inną sztukę – Pokojówki Geneta. Przyglądam się jej, ubranej w strój Pani odgrywającej wraz z siostrą role polegające na dominacji i uległości, wkraczającej w świat seksu i krwi. Patrzę, jak te dwie kobiety na scenie całują się, skąpane we krwi Pani i Pana, i przypomina mi się nadgarstek Kelly spryskany liliowymi perfumami – mógłbym całować te nadgarstki, te delikatne nadgarstki. Theresa. Leżę rozebrany, owinięty kocami. Światło jest zgaszone, ale bony rabatowe rozświetlają pokój sztucznym, wielobarwnym blaskiem. Nie wiem, czy te bony są realne; rozświetlają mój pokój, ale może istnieją tylko w moim Adwarze, a światło, które widzę, to nic więcej jak tylko iluzja. Sprawdzam cenę połączenia satelitarnego i chociaż w tej chwili jest bardzo wysoka, płacę. Schenley Park, gdzie chodziliśmy na spacery. Zima w Pittsburghu. Ciężki śnieg zalega na gałęziach drzew i spada grudkami na ziemię przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru. Szlak Panther Hollow, suche łożyska strumieni, czarne kałuże ściętego lodem błota, ośnieżone kamienne mostki. Przesuwam wskaźnik na osi czasu. Wiosna, topnieje śnieg, strumienie napełniają się wodą, ścieżki toną w cieniu drzew pęczniejących zielenią liści. Pogrzeb Theresy nigdy się nie odbył – była tylko masowa kremacja. Chodzimy na te długie spacery po parku po wizycie u doktora Perkinsa i doktor Carroll, z którymi rozmawiamy o lekach – lupronie, clomidzie, serophenie. Przypominamy sobie, jak trudno było Theresie zajść w ciążę. Latem uciekaliśmy przed panującym w naszym mieszkaniu upałem do Shadyside, łaziliśmy tam bez celu do drugiej w nocy albo dłużej. To były noce, kiedy Theresa śniła o naszym utraconym dziecku. Zastanawiała się, czy coś jest z nią nie tak – bała się stosować leki wspomagające płodność, bo bała się Boga. Straszne, pełne fatalizmu noce, wypełnione obawą, że pojawi się krwawienie. Wracaliśmy lśniący od potu, rozbieraliśmy się do
naga i siadaliśmy na kanapie, popijając chłodną wodę, a wentylatory w oknach wtłaczały do wnętrza wilgotne powietrze. Idę tam teraz. Przez przedpokój – ale w salonie czeka na mnie Kelly. Zhou. Budzę się w pokoju hotelowym w środku nocy z przygniatającym ciężarem w piersiach, który chciałbym z siebie zdjąć i odrzucić. – Przepraszam, przepraszam – modlę się, nie wiedząc do kogo i o co. Nie ma odpowiedzi na moją modlitwę, nigdy nie będzie. Około trzeciej nad ranem dostaję wiadomość od Kelly: „Brocklebank, pokój 2173. Zdjęcia zaczynają się o piętnastej. Dzwonił Gavril. Lecę w nocy do Londynu. Ciao!”.
12 listopada
Dzielnica Nob Hill, ofiara programu rewitalizacji, oddziela od reszty miasta pierścień jednokierunkowych ulic pełnych pozamykanych sklepików straszących pustymi witrynami. Miasto wyremontowało dziewiętnastowieczne budynki, zamiast je burzyć, ale okolica jest obskurna i wyludniona. Po ulicach włóczą się biedni biali – otyłe kobiety w obcisłych lycrach ciągną za sobą stadka dzieci do sklepów „Wszystko po dolarze”, mężczyźni okupują sklepy z alkoholem i lombardy z szybkimi pożyczkami. Automatyczny taksówkarz informuje mnie, że dotarliśmy do Brocklebank Apartments, ale budynek nie przypomina ani trochę tego znanego mi ze zdjęć w sieci. Kiedyś sławny – Wikipedia pokazuje urywki kręconych tu sto lat temu filmów w technikolorze – ale teraz budynek zmienił się, kamienną fasadę skryła warstwa białego tynku, popękanego już i pociemniałego od brudu. Na ścianach reklamy: gorące cipki lubiące wytryski, najtwardsze pały, książki dla dorosłych i dużo więcej. Proszę, żeby taksówka zawróciła i zaczekała na mnie. – Nie będę długo… W holu jest recepcja, ale brakuje recepcjonisty. Rząd wind z odrapanymi metalowymi drzwiami i guzikami z przepalonymi żarówkami. Sam nie wiem, co tu robię, nie przygotowałem sobie żadnego planu. Jestem zdenerwowany, zaraz zemdleję, żołądek mi się wywraca do góry nogami. Maniakalnie wystukuję palcami melodię Mandolin Rain Bruce’a Hornsby’ego i zespołu The Range. Opieram się o ścianę windy i głęboko, głęboko oddycham, próbując wziąć się w garść. Dociera do mnie, że on mnie rozpozna, a ja jego nie – widziałem tylko jego awatar, jeśli oczywiście wizerunek tego starego człowieka z obwisłym ciałem był awatarem. Co ja sobie, do diabła, wyobrażałem, przychodząc tutaj? Powinienem był rozegrać to inaczej. Drzwi windy otwierają się, a ja staję w korytarzu na drugim piętrze i zastanawiam się, co mu powiem. Mam pustkę w głowie. Powiedzieć, że przysłała mnie tu Kelly? Przed tłustym lustrem stoją bliźniacze wazony ze sztucznymi kwiatami. Idę, nie zdając sobie sprawy, że idę najpierw w złą stronę, nie tym korytarzem, numery mieszkań rosną. Wybieram inną drogę, liczę drzwi i znajduję numer 2173. Mieszkanie narożne. Białe drzwi, złote cyfry. Drzwi są uchylone. – Halo?! – wołam, otwierając drzwi szerzej. Z wnętrza bucha dziwny
smród, zjełczały, metaliczny. – Halo? Muszę z tobą porozmawiać. Żadnej odpowiedzi, więc wślizguję się do środka. Wstrętny odór przyprawia o zawroty głowy, ale nie to jest najbardziej przerażające. Krzyczę na jego widok, na widok martwego mężczyzny leżącego na sofie. Jego stopy zwisają tuż nad dywanem, a sufit i ściany są zbryzgane krwią, jakby ktoś polewał je wężem ogrodowym. Chwieję się na nogach. Wycofuję się, zahaczam o telewizor i strącam go ze stolika. Krzyczę. A może chciałem krzyknąć, ale odór krwi dławi mnie, knebluje. Oto Mook – w spodniach, z oskalpowaną głową, twarzą zasłoniętą skrzepem krwi. Skalp leży niedaleko, na poduszce, zupełnie jakby właściciel przebudził się z drzemki i zapomniał go ze sobą zabrać. Mój Adware miga na czerwono, próbuje się połączyć z 911, ale przełączam go na sterowanie ręczne, szukam defibrylatora, uruchamiam instruktażowy film o pierwszej pomocy. Na ciele martwego Mooka pojawia się grafika wskazująca, gdzie powinienem położyć dłonie i uciskać. Uciskanie klatki piersiowej, oddech. Sprawdzenie, czy oddycha. Wyłączam film, wyłączam wszystko. Zamykam drzwi na łańcuch i zasuwkę, roztrzęsiony siadam na dywanie i staram się zebrać myśli. Powiadomić Kelly, policję? Nie, nie, zachować spokój. Nigdy wcześniej nie widziałem trupa, nie takiego. Mija dziesięć, może piętnaście minut, nim zdaję sobie sprawę z sytuacji, nim uspokoi się mój oddech, choć serce wciąż wali mi jak młotem. To było jego studio – duże mieszkanie, wszystkie meble wyniesione prócz sofy i telewizora. Mała kuchnia, mała sypialnia po drugiej stronie korytarza. Pusta przestrzeń, biała, a teraz zakrwawiona. Poprzewracane kamery. Ściana z zielonym tłem i biała scena, a na niej miski, sznury na bieliznę i suszące się, ufarbowane na szkarłatny kolor materiały. Boże, zupełnie tak samo jak w mieszkaniu Peyton. To pierwszy ślad po Albion, na jaki trafiam. Otwieram drzwi balkonowe, czuję się upojony świeżym powietrzem jak alkoholem, w dali widzę błękitną wodę. Wymiotuję na balkon, przez kilka minut jeszcze mam dreszcze, w końcu biorę się w garść i zmuszam do spojrzenia ponownie na zwłoki. Napastnik zaatakował przede wszystkim twarz Mooka, pociął ją w paski, może ostrzem brzytwy. Poderżnął mu gardło i prawie odciął głowę. Tyle tu krwi, Chryste, tyle krwi, kołdry całkiem mokre, dywan nasączony jak gąbka. Ma odcięte dłonie w nadgarstkach. Leżą teraz złożone na jego kolanach. Staram się unikać kontaktu z krwią, ale już ją mam na spodniach i butach. Mookowi zdjęto skalp. Otwarto czaszkę i wybrano z niej mózg, który jest teraz rozsmarowany na poręczy, przynajmniej tak mi się wydaje. Adware
zniknął, o ile Mook posiadał Adware’a. Wydłubano mu też oczy i wycięto soczewki ze źrenic. Szlag, szlag, szlag. Rozum podpowiada, żeby sięgnąć po czyste białe ręczniki kąpielowe i porządnie się wytrzeć, wytrzeć podeszwy butów i ręce, wytrzeć wszystko, czego dotykałem w mieszkaniu, tak żeby policja, kiedy znajdzie ciało, nie wpadła na mój trop. Wycieram ściany, przez nieuwagę rozmazując krew Mooka. Przestań, przestań! Wrzucam ręczniki do wanny. Czyszczę buty i stawiam je obok drzwi. Krew z dywanu wsiąka w moje skarpetki, czuję wilgotny chłód, ale nie zakładam butów, nie chcę zostawić odcisków w korytarzu, kiedy będę wychodził. Jestem tu już prawie dwadzieścia minut – za długo. Skup się, do cholery. Theresa. Przyszedłem tu w poszukiwaniu Theresy albo ochrony. Informacje, jeśli były, to w Adwarze Mooka, ale Adware zniknął. Przeszukuję sypialnię. Komoda z ubraniami, biurko zawalone papierami. Komputer – wybebeszony. Przeglądam papiery: rachunki, rysunki, rzeczy, których nie rozumiem. Nie znajduję niczego na temat Theresy ani Hannah Massey, niczego na temat Timothy’ego czy Waverly’ego. Cały drżę, muszę stąd wyjść. Wracam do salonu. Boję się, że Mook może zacząć oddychać i samodzielnie wstać. Wpatruję się w jego ciało i modlę się, żeby martwy pozostał martwym. Niczego tu nie ma, niczego. – Theresa… Nad sofą wiszą oprawione w ramki akwarele: sześć obrazków jednakowego rozmiaru w drewnianych ramkach, namalowanych na grubym kremowym papierze. Obrazki są starannie naszkicowane, a potem pociągnięte akwarelą, tuszem i węglem. Na każdym ten sam dom – budynek w Greenfield ze słowami Chrystusa wymalowanymi na bocznej ścianie. Dom żony Waverly’ego, parafia Króla Królów, dom Timothy’ego. Przypominam sobie mapę pamięci Reynoldsa, którą pokazywał mi Simka. Czy to są jego rysunki? Bije z nich rozpacz i zniszczenie, przedstawiają zdeformowanym, kubistycznym ujęciem detale architektoniczne – zniszczone gzymsy, zapadnięte okapy, futryn pozbawione okien, przegniłe drzwi do piwnicy. Słowa Chrystusa zachodzą na siebie i byłyby zupełnie nieczytelne, gdybym ich wcześniej nie znał: „Musisz się narodzić na nowo”. Te obrazki przedstawiają ducha i są namalowane przez ducha. Odsuwam sofę z ciałem Mooka od ściany, żeby je zdjąć. Są ciężkie, drżącymi rękami wyjmuję rysunki z ram, pozostawiając na papierze krwawe odciski kciuków. Dostrzegam to i następne wyjmuję ostrożniej. Zwijam wszystkie razem w rulon, który wciskam do kieszeni marynarki. A odciski palców na szklanych ramach? Ścieram je ręcznikami, które zostawiam w wannie.
Zakładam buty, czuję krew Mooka na stopach, jakbym chodził po wodzie. Taksówka czeka tam, gdzie prosiłem. Każę ruszać i znów czuję mdłości, bo powraca widok martwego ciała. – Miejsce docelowe? – Jedź. Po prostu jedź. – Miejsce przeznaczenia? Dzień nie jest upalny, ale ja i tak się pocę. Billboardy reklamują luksusowe zegarki, zdobiące je rubiny wyglądają jak krople krwi. – Cholera. – Nie mogę się skupić. – Proszę mnie zawieźć z powrotem do hotelu, tam skąd przyjechaliśmy. Nie znam adresu. Taksówka rusza. Zostawiłem w mieszkaniu otwarte drzwi balkonowe. Szlag, niech to szlag. Zastanawiam się, jak mogą wpaść na mój trop – wymiociny na balkonie, odciski butów w kałużach krwi, zapis trasy taksówki, z którego mogą się dowiedzieć, skąd i dokąd jechałem. Muszą tu też być kamery monitoringu. Musiałem zostawić odciski palców, włosy, cokolwiek. Znajdą to. Czy wytarłem drzwi, które otwierałem? A klamkę? Nie. Wytarłem klamkę drzwi wejściowych? Nie, nie. Powinienem zadzwonić na policję, powiedzieć im o wszystkim. Zadzwonić do Kelly. Jestem niewinny. – Proszę mnie tu wysadzić. Kilka przecznic od hotelu, w sklepie Payless Shoes, kupuję tanie adidasy, płacę skanem siatkówki. Stare buty i skarpetki wkładam do torby po nowych butach i wrzucam do kontenera na śmieci w bocznej uliczce. Myśl. Po drugiej stronie ulicy widzę witrynę salonu Cricket Wireless. W środku śmierdzi marihuaną i burger kingiem. Czekam kilka minut, nim z zaplecza wyjdzie pracownik. Wydaje się zaskoczony, widząc mnie przy ladzie. – Niech pan mi poradzi, jak to naprawić. Wydaje mi się, że ktoś czyta w moich myślach, śledzi mnie za pomocą mojego Adware’a. – Zapraszam na zaplecze. Albo jest pan paranoikiem, albo ktoś pana zhakował. I jedno, i drugie zdarza się dość często. Pracownik skanuje mój Adware w poszukiwaniu złośliwego oprogramowania i jednocześnie czyści narzędzia watką nasączoną w spirytusie. Podaje miejscowe znieczulenie i pogwizduje przy tym cicho. Mówi, że mój mózg jest pełny szpiegowskiego oprogramowania, i pociesza, że nie ma powodu do zmartwienia, on się tym zajmie. Wydłubuje mój odbiornik i zmienia go na inny. Uprzedza, że mogą się pojawić jakieś drobne problemy, ponieważ firma Cricket importuje części zamienne z Europy, dużo gorszej jakości od chińskich, stosowanych w Luksie, ale
procesory iLuksa są sprawne i bez wirusów wszystko będzie działało nawet szybciej. Zmieniam abonament, rezygnuję z najdroższej opcji Waverly’ego i wybieram plan taryfowy „Płacisz, kiedy korzystasz”. – Teraz jest pan jak nowy – mówi pracownik salonu i wypisuje receptę na leczniczą marihuanę, która złagodzi ból, kiedy przestanie działać znieczulenie. – Nówka sztuka… Szybka wyprawa do apteki Walgreen po tylenol i advil, i paczkę papierosów z THC. W hotelu biorę dwa razy z rzędu prysznic, woda parzy moje świeże rany na głowie. Zakrwawione ubranie wkładam do torby z City Lights i wyrzucam do kosza na śmieci na ulicy. Pracownik Cricketa wykonał gównianą robotę i kiedy środek znieczulający przestaje działać, czuję się, jakby moją czaszkę obsiadło stado mrówek. Obmacuję sobie głowę pod bandażem, faktycznie cała jest podziurawiona. Cholera jasna, jak to piecze. Łykam pigułkę, zapalam papierosa i zaczynam odpływać. Pozostaję bez czucia przez kilka godzin. W tym czasie oglądam telewizję, czekam na pojawienie się policji, wyobrażam sobie, że przyjdą po mnie tak jak w filmach, wyważą taranem drzwi, a agenci SWAT powalą mnie na ziemię i potraktują paralizatorem. Dwadzieścia lat temu zarejestrowałem się jako wyborca. Pamiętam, że wtedy pobrano ode mnie odciski palców. Czy policja ma prawo sprawdzać dane wyborców bez przyczyny? Podejrzewam, że potrzebna jest zgoda sądu. Telewizja jest do niczego, dlatego płacę za połączenie satelitarne i zatracam się w strumieniu. Pojawia się logo Cricket pisane dużymi zielonymi literami, iLux złotą kursywą i Holiday Inn czcionką z lat 50. Nim włączy się strumień, oglądam gówniane reklamy i ogłoszenia o promocjach. Ilekroć zamknę oczy, widzę ciało Mooka, zbiera mi się na wymioty na widok jego pokrojonej brzytwą twarzy. Oglądam hit z listy najlepszych programów – Szansa w piekle, ostatni odcinek sezonu. W automacie kupuję coś na kolację – ciastka Cherry Pop, ho-hos i pepsi. Kiedy idę hotelowym korytarzem, czuję, jakby tamto martwe ciało było wciąż przy mnie obecne – jak czarny pająk, który zniknął mi z pola widzenia, chowając się za mebel, a który, wiem przecież, wciąż tam jest. I ciało też jest tam, w drugiej części miasta, ale jest. W Szansie w piekle gra Gwendolyn Tucker, dwukrotna zwyciężczyni festiwalu muzyki country w tym roku. Najpierw zjadam kruszonkę z ciastek Cherry Pop, dopiero później środek i patrzę, jak Gwendolyn Tucker pieprzy się ze swoim Zwyczajnym Joe, dekarzem z Tennessee. Przypominam sobie, jak Zwyczajny Joe trafił do Szansy w piekle, jak ni stąd, ni zowąd, kupując hot doga i kawę na stacji Exxon,
wygrał los na loterii, jak przeżywał pierwsze głosowania przez internet i za pomocą SMS-ów, jak wygrywał kolejne eliminacje. Jezu Chryste, miałem do czynienia z widokiem zmarłych tak długo, więc myślałem, że jestem na to uodporniony, ale nigdy wcześniej nie widziałem trupa z tak bliska, nigdy wcześniej nie musiałem wdychać zapachu krwi. Kamera pokazuje rodzinne miasteczko Zwyczajnego Joe, skupisko rozwalających się przyczep samochodowych i skromnych domków farmerskich z pustakami w roli schodów, pokazuje Joego przy pracy, jak z grupką pomocników kryje gontem dom, a potem jedzie w poszukiwaniu następnej pracy fordem f150 super duty. Republikanin, dobry Amerykanin. Żonaty, jego żona jest brunetką. W Szansie w piekle śmieje się zakłopotana. – Jestem trochę zła – mówi – bo wiem, że mój mąż będzie uprawiał seks z Gwendolyn Tucker, ale to jest przecież Szansa w piekle, więc jestem z niego dumna, a pieniądze się przydadzą. Poza tym i tak jestem jej wielką fanką. Próbuję zasnąć i wszystko mi się miesza – ciało Mooka i zdjęcia z miejsca, gdzie zamordowano Twiggy – jest tam Timothy – zdjęcia Twiggy bez głowy i rąk, zdjęcia Hannah Massey leżącej w rzecznym mule. Przyjmuję na wiarę, że to wszystko nie istnieje i być może nigdy nie istniało. Budzę się z krzykiem.
19 listopada
Doktorze Reynolds, Jeśli spróbuje się pan skontaktować ze mną albo z moimi znajomymi lub rodziną, upublicznię wszystkie dowody z Archiwum Pittsburgha, wskazujące na pański związek ze śmiercią Hannah Massey. Jeśli zostawi mnie pan w spokoju, Hannah pozostanie w swoim grobie. JDB Simka nazwałby to zespołem stresu pourazowego. Przez ostatnie półtora tygodnia siedziałem zaszyty w swoim mieszkaniu. Za każdym razem kiedy do drzwi puka pokojówka, wydaje mi się, że to Timothy. Każdy samochód na parkingu pod oknem biorę za jego samochód, wszystkie światła reflektorów za światła reflektorów Timothy’ego. Godzinami wyglądam przez szparę w zasłonach, zapisuję numery aut przyjeżdżających na parking, wyjeżdżających z parkingu, zastanawiam się, które z nich może być jego. Nie mam do kogo się zwrócić. Codziennie o 15:30 policyjny radiowóz robi rundkę. Patrol według stałego schematu, ale ja panikuję, jestem przekonany, że wpadli na mój trop. W Waszyngtonie trzech policjantów zastraszało Kucenica, może teraz przyjechali po mnie. Druga nad ranem, trzecia, chcę się przyznać do morderstwa, przyznać się, że zamordowałem Mooka, byleby skończyć z tym wyczekiwaniem, przestać widzieć Mooka, ilekroć próbuję zasnąć, wreszcie się porządnie wyspać, pozbyć się zapachu krwi wypełniającego mój pokój, który w rzeczywistości pachnie tylko pudełkami po pizzy i kawą. Wpuszczam w końcu pokojówkę – pokój pachnie czystością przez mniej więcej półtorej godziny po jej wyjściu, a potem znów sączy się zapach krwi. To wszystko dzieje się w mojej głowie, krew to halucynacja, wszystko jest halucynacją. Większość nocy spędzam na rozmowach z Daniką, ale rozmawiamy tylko o przeszłości. Nie powiedziałem jej o swoich kłopotach, o morderstwie. Nie powiedziałem, że ten, kto zabił Mooka, zamorduje także mnie – że czekam w Holiday Inn na swój wyrok śmierci. Nie chcę, żeby wiedziała zbyt dużo, nie chcę, żeby była zbyt blisko mnie. Chcę, żeby była bezpieczna. Rozmawiam z Gavrilem. Zhou Kelly zostaje z nim. Gavril przesłał mi ich
zdjęcia z Londynu, obejmują się jak zakochani turyści na Trafalgar Square, w katedrze westminsterskiej, na diabelskim młynie. Mówię mu, że próbowałem się skontaktować z Kelly, wytłumaczyć jej, co się stało, ale nie odbierała telefonu. – Ona uważa, że to ty go zabiłeś – mówi Gavril. – Tłumaczyłem jej, że to śmieszne, ale ona się boi. – Nie zabiłem go. Powiedz jej, że ja go nie zabiłem. Mimo pewnego siebie głosu Gavrila wiem, że jest przerażony. Mówi, że już się kontaktował z jakimś znajomym producentem zainteresowanym nagraniem morderstwa. – Trochę podkoloryzowałem. Bogaty biznesmen, seks z dziewczyną z college’u, morderstwo, próba zatuszowania faktów. Powiedziałem mu, że to będzie sensacyjna wiadomość na temat jednego z najbogatszych ludzi w Ameryce. Powiedz tylko słowo, a cała historia trafi do sieci. Gavril przejrzał to, co mu przesłałem na temat Hannah Massey. Teraz i on dźwiga na swoich barkach ten ciężar. Jego świat to piękno, zwiewność i lekkość, a teraz sam czuje się zagrożony, wie, że wciągnąłem go w niebezpieczną grę, że znajomość z Kelly może być niebezpieczna. Wie, że ma dużo do stracenia, jeśli zaczną go szukać. – Może powinieneś tu przylecieć – mówi. – Powinniśmy się na jakiś czas ukryć. Mam swoje kontakty w Brazylii, dobrze byłoby polecieć do São Paolo, przeczekać to wszystko gdzieś na plaży. – Chyba nie mogę tego przeczekać – mówię. – Timothy przeczekiwał to co najmniej dziesięć lat, ja nie mogę czekać tak długo. I ty nie możesz. Nie możesz tak po prostu zniknąć. – Pieprzyć to, bracie. Prześlę ci pieniądze, kupuj bilet do Londynu. Możesz tu być już jutro. Potem pojedziemy pociągiem do Pragi, zostaniemy u mojej mamy na wsi. – Nie powinienem był cię w to wplątywać. Chryste, tak mi przykro. Nie zdawałem sobie sprawy, co się dzieje. – Chyba się w niej zakochałem – zwierza mi się. – W Kelly? – Kiedy skończymy jutro zdjęcia, spróbuję z niej zrobić Lady Chatterley. Łąki, pola, stodoły… – Chryste, Gav… Miałeś ilustrować Roberta Frosta. – W tym biznesie nie ma sentymentów. Nasza rozmowa dobiega końca. Cisza nad ranem jest przytłaczająca, więc włączam telewizor, słucham muzyki klasycznej w KDFC i staram się
poukładać wszystkie ślady Albion, na jakie natrafiłem. Albion. Każdej nocy czekam na pojawienie się ciała Mooka, ciała Hannah Massey i ciała Twiggy. Zamykam oczy i mam wrażenie, jakby leżały ze mną w łóżku. Duchy. Kiedyś Waverly poprosił mnie o odszukanie takiego ducha. O odszukanie Albion. Rozwijam rulon z akwarelami przedstawiającymi Dom Chrystusa i rozkładam je na sofie. Skanuję i szukam w sieci. Jest kilka trafień, ale kopie są słabej jakości, z bloga o sztuce, niepodpisane i nieoznaczone. Wysyłam mailem pytanie do blogerów. W sklepie Walgreen kupuję szkło powiększające i godzinami studiuję każdy rysunek. Są niezwykle szczegółowe. Na każdej desce narysowano słoje, na każdym liściu żyłki. Czy to dzieło Mooka? Nie ma podpisu, styl różni się od jego innych prac, jest to bardziej kubistyczna wersja Andrew Wyetha niż agitka techniką graffiti, z jakiej jest znany. A może jednak namalował to Timothy? Widziałem jego mapy pamięci w gabinecie Simki, ale choć były dobre, to nie aż tak szczegółowe, nie tak perfekcyjne. Na rysunku węglem przedstawiającym werandę znajduję częściowy odcisk palca. Studium domu. Fetyszyzowanie domu. Tylko jeden z sześciu rysunków przedstawia wnętrze, widok okna z drzewami, ledwie widoczną lilię, częściowo startą, podłogę z desek, ale punkt widzenia jest obrócony, dezorientujący. Naciągam kołdrę na głowę, żłobię tylko wąski tunel dla dopływu świeżego powietrza. Uruchamiam Miasto. Połączenie w taryfie „Płacisz, kiedy korzystasz” jest wolniejsze, tunel Fort Pitt buforuje się, obraz miasta ulega pikselizacji, wszystko to trwa jakąś chwilę, wreszcie jestem w Pittsburghu. Greenfield, Run, Saline Street, docieram do pustego parkingu obok restauracji Big Jim’s. Jest zima, stoję na zewnątrz, widzę kłęby pary wydobywającej się z moich ust. Przecinam parking i docieram do Domu Chrystusa od strony bocznej uliczki. Nie powinniście być zaskoczeni moimi słowami: „Musicie się narodzić na nowo”. Dom jest osmalony po pożarze, ten efekt specjalny wciąż tu pozostaje. Weranda cuchnie wilgocią i sadzą, frontowe drzwi poczerniały od ognia. Używam kodu Kucenica i kulę ramiona w oczekiwaniu uderzenia gorąca, ale nic się nie dzieje, czuję tylko zapach stęchlizny. Dom jest obszerny. I wyziębiony. W salonie nie ma żadnych mebli, tylko sadza i poczerniałe belki stropowe. W rogu stoi kominek przerobiony na ołtarz, drewniany krucyfiks pozostał nietknięty, tylko Chrystusowi brakuje rąk. W jadalni osmalony żyrandol z rżniętego kryształu. Rozgrzebuję stertę popiołów.
Kuchnia pusta, tylko włączniki i gniazdka w ścianach, rura gazowa wystaje z podłogi. Pomiędzy jadalnią a kuchnią są schody prowadzące do piwnicy. W powietrzu unosi się zapach wilgoci, ale to tylko moja wyobraźnia zapełnia tę przestrzeń, to tylko impresje tworzone przez iLuksa. Wciskam przełącznik, ale światło się nie zapala. Panują ciemności. Wzdłuż ściany biegnie rurka służąca za poręcz. Chwytam się jej i schodzę w nieprzeniknioną ciemność piwnicy. Nareszcie czuję beton pod stopami. Robię mały krok naprzód, słyszę wodę, gdzieś blisko płynie strużka. Natrafiam stopą na coś, wyciągam rękę – porcelana. Mokra porcelana, cieknąca toaleta u dołu schodów. Przeciągam dłonią po ścianie, betonowe bloczki pokryte są kłaczkami pleśni. Natrafiam na umywalkę i rurę kanalizacyjną. Słyszę jakieś dźwięki; oddech, gdzieś tam w ciemnościach. – Albion? Dźwięki oddechu dobiegają z piwniczki na warzywa, ale kiedy otwieram drzwi, pomieszczenie okazuje się puste. Pod sufitem wisi lampa warsztatowa. Okna są zaciemnione. Zamykam drzwi i znów słyszę oddech. Osoba, która jest w piwnicy, nie została zarchiwizowana – tylko jej oddech. Pokojów na piętrze nie strawił ogień. Są tam cztery sypialnie; tapeta z motywem lilii, którą poznaję z akwareli, jest zniszczona i łuszczy się, ale ocalała. Natrafiam na Albion w głównej sypialni. Leży z Peyton Hannover w wielkim, królewskim łożu. Obie są nagie, ich ciała blade i wymizerowane, ręce szeroko rozłożone, przywiązane w nadgarstkach do wezgłowia, kostki obtarte od więzów, pokryte pęcherzami. Rozwiązuję krępujące supły, ale to przecież nie jest rzeczywiste, one nie są rzeczywiste i kiedy już pęta spadają, Archiwum resetuje się i więzy znów się pojawiają. Odgłos kroków w korytarzu – to Timothy. Jego twarz jest dużo młodsza od tej, którą znam – mizerna, z brodą. Rozpina koszulę i rozbiera się, wślizguje nagi pomiędzy ciała kobiet, ale kiedy ich dotyka, ich głowy przeobrażają się w świńskie łby. Może dlatego trafił tutaj Mook, może dlatego dom spłonął, może dlatego Mook tak przerobił archiwalne sceny, żeby nikt nie był w stanie ich odtworzyć. Wpatruję się w oczy Peyton i Albion i mimo świńskich łbów są to wciąż oczy tamtych kobiet, przerażone, cierpiące. Timothy obmacuje je, a one tylko patrzą – Albion w sufit, Peyton w ścianę naprzeciwko. Timothy jęczy i wzdycha, liże ich sutki, gryzie brodawki, pieści. Składa pocałunki miedzy udami Albion, a potem wdziera się w nią, ręką pieszcząc Peyton. Kobiety spotykają się wzrokiem, dodają sobie nawzajem odwagi, żeby znieść napaść Timothy’ego. Peyton zawodzi. Jezu, na co ja patrzę? To zostało zachowane w Archiwum –
co oznacza, że Timothy musiał to sam sfilmować. Albion zaciska zęby, powstrzymując się od krzyku. Klękam obok niej i spoglądam na sufit tam, gdzie utkwiła swój wzrok. Zadzieram głowę, tak jak ona, i dostrzegam nad łóżkiem okno, przez które wygląda. Punkt widzenia jest obrócony, mglisty, ale widzę zarys drzew. To samo, co na akwareli. Rysunki domu są dziełem Albion. Albion znika z Archiwum – a to oznacza, że żyła, kiedy Timothy i Waverly uważali ją za zmarłą w Pittsburghu. Kim jest? Waverly twierdził, że jego córką. Albion to klientka Mooka. To ona wynajęła go, żeby usunął ją z Archiwum, żeby usunął sceny takie jak ta, które mogłyby być w nieskończoność odtwarzane. Waverly zatrudnił mnie, żebym przestał zajmować się Hannah Massey. Waverly zatrudnił mnie, żeby odnalazł Albion i Mooka. Muszę powiązać fakty. Albion, Peyton. Brutalność, z jaką Timothy gwałci kobiety ze świńskimi łbami – nie rozumiem tego, czego byłem świadkiem. Albion i Peyton były kochankami, a tutaj są z Timothym. Zastanów się: przeszłość Timothy’ego to historia przemocy, morderstwa. Czy Albion jest żoną Timothy’ego? A może Peyton? To nie ma sensu, ale mogły być jego ofiarami, podobnie jak Hannah Massey, podobnie jak inne kobiety, które zabił lub próbował zabić. Zostało udokumentowane, że Peyton zginęła w wybuchu, ale Albion… może udało jej się jakoś uciec. Może uciekła, chociaż Timothy sądził, że zginęła. Do chwili gdy zatrudniła Mooka, żeby ją usunął z Archiwum. Być może fakt jej zniknięcia był wystarczającym sygnałem, że nigdy naprawdę nie zginęła. Muszę ją odnaleźć. Dzwonię do domu mody Fetherstona, ale nikt nigdy nie słyszał o Albion Waverly. Tłumaczę recepcjonistce, że szukam osoby, która tam pracowała, która miała dostęp do projektów, jakie nigdy nie pojawiły się oficjalnie na rynku, opisuję, jak wyglądała Albion. Jestem odsyłany od jednej osoby do drugiej, od jednego gabinetu do kolejnego, w końcu ktoś pyta, kim właściwie jestem. Staram się wytłumaczyć, dlaczego dzwonię i kogo szukam, ale słyszę, że zajmuję im tylko czas, i połączenie zostaje przerwane. Przeglądam książkę telefoniczną San Francisco, ale nie ma tam Albion Waverly, nie ma żadnej Albion. Podążam tropem obrazów. Wyszukiwarka Google jest bezużyteczna, w San Francisco istnieje zbyt wiele galerii sztuki. Kiedy wpisuję „San Francisco” i „galeria sztuki”, na Street View pojawiają się tysiące
czerwonych punktów. Wiem już teraz, w których dzielnicach jest najwięcej galerii – w Lower Haight, lepszych obszarach Hayes Valley, może w okolicy Haight-Ashbury, w Mission District, może jeszcze w Castro. Na pięciu czy sześciu akwarelach są plamy krwi Mooka, zostawiam je więc zwinięte w rulon w hotelu, a dwie zabieram ze sobą. Wybieram galerie właściwie przypadkowo, wędrując po dzielnicy zgodnie ze wskazaniami GPS-a. W niektórych miejscach nie uzyskuję żadnej pomocy. Ot, mroczne speluny cuchnące ludzkim potem, pełne skłóconych ze sobą dziwaków, którzy nawet nie zauważyli mojej obecności. Są też bardziej profesjonalne galerie, które próbują mi pomóc. Z odnowionymi wnętrzami, białymi ścianami, na których wiszą obrazy z wyraźnie widocznymi cenami. Pracują tam szykowne młode kobiety, które nie rozpoznają jednak moich rysunków, nie potrafią zidentyfikować artysty, za to pokazują mi inne dzieła „na temat Pittsburgha”, dzieła malarzy niemających raczej żadnych związków z tym miastem, a wykorzystujących tamtą tragedię jako metaforę, zupełnie dowolną – kontroli rządu, braku tolerancji religijnej, kapitalizmu, duchowej śmierci naszej epoki – lub też używającej jej jako pretekstu do pokazania płonących ciał, pseudoprofetycznych wizji. I te manifesty artystyczne, przeteoretyzowane, pełne frazesów, kompletnie niezrozumiałe, mówiące o „dekonstrukcji” i „odhumanizowaniu” Miasta, o „niejednoznaczności tożsamości, monologizmie historii, artykulacji pragnień”. Artystów podzielających nasz smutek, reagujących na przejawy zapomnienia o Mieście, jakby ich reakcja faktycznie była głęboka i potrzebna. Żadna z pytanych przeze mnie osób nie potrafiła rozpoznać obrazów, które ze sobą przyniosłem. Zmieniam hotele. Pobrałem pieniądze z bankomatu i płacę gotówką w Econo Lodge, znajdującym się kilka przecznic od poprzedniego hotelu. Prócz konserwatora zajmującego się wędrującymi od pokoju do pokoju zamiatarkami nie ma tu prawie wcale personelu. W mojej wannie jest obrączka wżartego brudu, więc przed kąpielą wykładam ją ręcznikami. Melduję się pod nazwiskiem Wallace Stevens. Nikt nie zadaje mi żadnych pytań. Dwa i pół tygodnia po tym, jak znalazłem ciało Mooka, na stronie SF.Net pojawia się wiadomość o jego śmierci i szybko się rozprzestrzenia. Tabloidy publikują zdjęcia z miejsca zbrodni, blogerzy wspominają śmierć rodzącej się gwiazdy street art, Blum & Poe donosi, że wartość dzieł Mooka odzyskanych z murów i poczty elektronicznej wzrosła o czterysta procent. W komentarzach na forum pojawiają się teorie, że za śmierć Mooka
odpowiada CIA. Pocięta twarz i wyłupione oczy. Opłata za hotel i taksówki czyści moją kartę kredytową; nie spodziewałem się, że będę w San Francisco tak długo. Zakupy robię w sieci Whole Foods i całymi dniami krążę po galeriach. Stacja KRON4 każdego wieczoru w informacjach wspomina o śmierci Mooka. Podobno zabójcy zostali sfilmowani przez kamery monitoringu, ale ich tożsamość pozostaje nieznana. Na filmach w wysokiej jakości widać trzech mężczyzn w mundurach SWAT z zasłoniętymi twarzami. Zdają się wiedzieć, gdzie znajduje się każda z kamer w Brocklebank. Podchodzą do nich i po kolei wyłączają. Dziennikarze donoszą, że to oszuści, a nie funkcjonariusze policji w San Francisco. Na ekranach na każdym skrzyżowaniu pojawiają się ostrzeżenia przed przebierańcami. Stowarzyszenie Mieszkańców San Francisco reklamuje swoją aplikację PD I.D., która identyfikuje prawdziwych policjantów po numerze odznaki. W sieci pojawia się informacja, że motywem był zwyczajny rabunek – skradziono Adware’a ofiary, który już został zhakowany, wyczyszczony i odnalezienie go będzie niemożliwe. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w San Francisco wychwala Mooka i zapowiada na wiosnę retrospektywę jego prac. Ze strumienia można się dowiedzieć, że Mook był artystą wizjonerem, geniuszem współczesnej epoki, chociaż opinia publiczna była innego zdania – że to niedojrzały wandal, a dochód ze sprzedaży jego prac powinien zostać przeznaczony na zadośćuczynienie dla właścicieli nieruchomości, które zabazgrał. Naprawdę nazywał się Sherrod Faulkner, ale od czasów gdy był nastolatkiem w Wichicie, posługiwał się pseudonimem Mook. Trafił na Zachodnie Wybrzeże i uczęszczał do college’u Harvey Mudd. Potem studiował środowisko wirtualnej rzeczywistości i projektowanie gier, ale studiów nie ukończył. Przeprowadził się do San Francisco i przez ponad piętnaście lat pracował jako kierownik dziennej zmiany u Denny’ego na rogu Mission i 4th Street. Kilka dni temu wybrałem się do tego Denny’ego na śniadanie. Zamówiłem dużo, a najadłem się słabo. Zapytałem o Mooka kelnerkę, udając, że jestem jego dawnym kolegą szkolnym i właśnie się dowiedziałem, co się stało. A ona odpowiedziała tylko: – Sherrod już tu nie pracuje. Sieć analizuje całe jego życie. Dokonania Mooka są utajnione, ale adresy IP Sherroda Faulknera i historia jego wyszukiwarki zostały zhakowane i upublicznione. Wizyty na stronach prawicowych, zamiłowanie do twardego porno, zainteresowanie rudymi modelkami, erotyką, sztuką dekadencką, linki do tekstów Ayn Rand i Juliana Assange’a, konta
użytkownika Kolektywu Anarchistów i członkostwo w fanklubie zespołu Eat Christ. Zhakowano i upubliczniono też niektóre jego prywatne pisma – fantastycznonaukowe wiersze opisujące stosunki seksualne Johna Galta z prezydent Meecham i narodziny ich dzieci, które wyskakiwały z niej jak błyskawice. Tabloidy dotarły do rodziny Mooka w Kansas, rodziców z wyższej klasy średniej i siostry w Chicago. Jego ojciec wydaje oświadczenie na temat śmierci syna, prosząc programy informacyjne o uszanowanie prywatności żałoby. Awatarem Sherroda Faulknera jest postać Alfreda E. Newmana z magazynu „Mad”, mówiącego z chichotem: „Co, ja się mam czymś martwić?”. Jest późne popołudnie, piję mrożoną kawę w Starbucksie przy Mission Street. Obsługa mnie poznaje, bywam tu bardzo często ostatnimi dniami, w przerwach pomiędzy wizytami w galeriach. Mówią mi „do jutra”, kiedy dopijam kawę i zgniatam kubek. Jest już czwarta trzydzieści po południu, większość galerii zostanie zamknięta, zanim do nich dotrę, ale powinienem jeszcze zdążyć do CellSpace. W głównej sali stoją podniszczone kanapy, na ścianach wisi kilka obrazów przedstawiających domki dla lalek zamieszkane przez stado lisów. Jaskraworóżowe włosy pracownicy galerii przypominają pompon cheerleaderki. Usta ma pomalowane czerwonobrunatną szminką, w brwiach i języku srebrne kolczyki. Uprzedza, że za dziesięć minut zamykają, ale ja, mimo wszystko, pokazuję jej akwarele. Rozpoznaje je. Idzie po portfolio, a ja już wiem, że dobrze trafiłem. Dziewczyna przynosi stertę akwarel i rysunków tuszem, pospinanych razem po sześć. – Nazywa je swoimi zeszytami – tłumaczy pracownica galerii. Pokazuje mi rysunki z takim namaszczeniem, jakby były wykonane ze złota. Przedstawiają poszarzałe, przegniłe deski, szczegóły architektoniczne bez żadnego kontekstu, kilka wersji drzwi frontowych, werandę, wymalowane wapnem słowa Chrystusa, zsyp na węgiel, schody, drewnianą podłogę, łuszczącą się farbę, gniazdka elektryczne, łóżko, w którym trzymał ją Timothy, kilka innych łóżek. Cały dom pojawia się tylko na kilku rysunkach. Jeden przedstawia drzwi do piwnicy. Patrzę na niego i wydaje mi się, że słyszę oddech osoby stojącej za drzwiami, ten sam, który słyszałem, będąc w tamtym domu. – Kto to namalował? – pytam. – Miejscowa artystka – odpowiada dziewczyna. – Dar Harris. Dwa lata temu wystawialiśmy jej prace. – Dar Harris?
– Darwyn Harris. Pochodzi z Pittsburgha. Albo miała tam przyjaciół. Zajmuje się modą. Pracuje w jednym z wielkich domów mody. Chyba u Fetherstona. – Jak wygląda? – Zauważyłby ją pan, gdyby tu weszła, jeśli o to panu chodzi. – Obszedłem wszystkie galerie w San Francisco, ale nikt o niej nie słyszał. – To zależy, kogo pan pytał. Dar trzyma się określonych zasad. Pokazuje swoje prace tylko na wystawach grupowych, w gronie ludzi, których dobrze zna. Proponowałam jej kiedyś wystawę indywidualną, ale nie spodobał się jej ten pomysł. Dałam sobie spokój. – Dlaczego? – dziwię się. – Jej prace są niesamowite. – Tego nie zdradza. Nie wiem. Wydaje mi się, że nie chce zbytniego rozgłosu. Pamiętam, jak nie pozwoliła się sfotografować, kiedy robiliśmy zdjęcia promocyjne wystawy. A przecież wygląda jak bogini. Ściągnęłaby do galerii tłum ludzi, gdyby wiedzieli, jak wygląda. Nie rozumiem tego, ale szanuję jej decyzję. – Dobrze ją pani zna? – Dość dobrze. Każdy z zeszytów sprzedaje jako całość, tymczasem widzę, że pan ma tylko dwie jej prace. One powinny być trzymane razem. – Mam też pozostałe. Kiedy je kupowałem, były już rozdzielone. – A gdzie pan je kupił? – Od pewnego kolekcjonera. – Dziewczyna jest ciekawa, kim jest ten kolekcjoner, ale ja wymiguję się od odpowiedzi. Mówię dziewczynie, że wrócę następnego dnia, żeby obejrzeć całą kolekcję, i kończę rozmowę. W barze Wendy’s jem pikantnego kurczaka, a potem w hotelu łączę się przez satelitę z siecią i szukam w sieci wzmianki o Darwyn Harris. Teraz, kiedy wiem, jak się nazywa, nie jest to trudne. Ma swoją stronę na Facebooku, ale bez zdjęcia profilowego. Informacji o niej jest niewiele, brak jakiejkolwiek wzmianki o Pittsburghu. Przeglądam jej galerię zdjęć, jedno po drugim. Na wszystkich ten sam zrujnowany dom, wszystkie połączone w grupy po sześć fotografii. Jest też inna seria rysunków, tak samo obsesyjnie szczegółowych jak rysunki domu, ale te przedstawiają blondynkę, przypominającą Helgę Wyetha, ale zdeformowaną i przerobioną przez Picassa albo Braque’a. Malarka stosuje te same stonowane barwy jak w domu, ale jaśniejsze. Słomkowe blond włosy, kremowa skóra, ciemniejsza kępka kręconych włosów na łonie, różowe wargi, brodawki i skrywające wnętrze fałdy, niebieskie oczy. Przeglądam reprodukcje rysunków i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że tą
blondynką jest Peyton. Dom i blondynka. Na niektórych rysunkach kobieta i architektura współistnieją ze sobą, ale większość tych zeszytów trzyma się jednego tylko tematu. Wydarzenia na Facebooku. Przez całą zimę, aż do wiosny, wystawy grupowe. Darwyn okazuje się bardzo aktywna, mimo że stara się zachować anonimowość. Sprawdzam daty – pojutrze wernisaż wystawy Papier pokrywa kamień w galerii The Bell Jar. Wszystkie prace na papierze. Rozmawiam z Daniką do późnej nocy. Pyta, kiedy wracam do domu. Jeszcze nie wiem. – Może już niedługo. – Tak sobie pomyślałam – mówi Danika – może chciałbyś, żebym przyjechała do ciebie? Mam mnóstwo zaległego urlopu. Mogę przyjechać na kilka tygodni. – Nie sądzę, żeby został tu tak długo – odpowiadam. – Jesteś tam cały czas sam? – pyta. – Jestem sam – zapewniam ją – ale nie martw się o mnie. Pracuję. Już prawie kończę. – Bardzo chciałabym zobaczyć San Francisco. Zawsze marzyłam, żeby przejechać się samochodem po parku narodowym Redwoods. Byłoby cudownie. – Gavril wspomniał, że być może zabierze nas do Londynu – mówię. – To chyba byłoby jeszcze ciekawsze. Zostaw sobie ten urlop na taką okazję. Albo nawet na podróż na Haiti. Tam są dopiero eleganckie kurorty. – On się o ciebie martwi – mówi Danika. – Ja też. – Schudłem, odkąd tu jestem. – A słyszałeś o swoim psychiatrze? – O Timothym? Doktorze Reynoldsie? Co z nim? – Nie, o tym drugim. Tym poprzednim. – O Simce? – Gavril dzwonił do jego gabinetu, chciał go przekonać, żeby ponownie się tobą zajął, ale gabinetu już nie ma. Simka stracił prawo do wykonywania zawodu. Była jakaś afera. Mówię, że nic o tym nie słyszałem, muszę już kończyć rozmowę i sprawdzić, co się stało. Danika zapewnia, że o mnie myśli, ja mówię to samo. Przeglądam wiadomości lokalne z Waszyngtonu i znajduję coś w „Washington Post”, informację o aresztowaniu Simki pod zarzutem sprzedaży środków przeciwbólowych nieletnim. Na filmie widać moment aresztowania, policjantów, którzy wyprowadzają go z gabinetu
w kajdankach. Próbuję się dodzwonić do Simki, ale nie odbiera. Piszę maila i pytam, co się stało. Informacje są niepełne. Dowiaduję się jeszcze, że środki przeciwbólowe Simki doprowadziły do śmierci trzech młodych kobiet, które zniknęły po nocy spędzonej w jednym z waszyngtońskich klubów. Z nagrań kamer monitoringu wynika, że przed swoim zniknięciem brały kokainę i piły alkohol, a potem łykały garściami tabletki od Simki. Adwokat psychiatry, z urzędu, utrzymuje, że jego klient jest niewinny, ale tymczasem władze stanowe odbierają mu prawo do wykonywania zawodu i wydają nakaz aresztowania. W końcu Simka odpowiada na mój mail: „Nie żałuję, że ci pomagałem”.
21 listopada
Dzisiejszy wieczór poświęcam sztuce. W dzielnicy Mission będą miały miejsce trzydzieści trzy ważne wydarzenia artystyczne. Artists’ Television Access i Project Artaud – w podobnych galeriach bywaliśmy z Theresą w Pittsburghu, Wymiennik artystów, Skrzyżowanie sztuk, Misja Kultura, Bell Jar i inne. W sieci galeria zdjęć, biogramy artystów. Najbardziej rozreklamowana jest wystawa masek na Dzień Zmarłych, przygotowana przez Latino Art League. Na kolację zjadam omleta w kafejce Kahlo, a w budce na ulicy Dolores kupuję frytki z keczupem. Kilka zamkniętych ulic, a na nich meksykańscy artyści ludowi i konkurs salsy. Pracownicy galerii przeciskają się przez tłum, rozdają ulotki i zaproszenia na after party. Ulice i chodniki usiane są już porzuconymi papierami i kartami pocztowymi, których większość przedstawia maski na Dzień Zmarłych, ozdobnie wymalowane czaszki z purpurowymi oczami i wyszczerzonymi w uśmiechu zębami. Stoję niezdecydowany w tłumie ludzi, zastanawiając się, w którą stronę iść. Ogarniają mnie wątpliwości, czy w ogóle powinienem spotykać się z Albion, czy nie lepiej dać jej spokój, rzucić to wszystko i uciec, ale znając Timothy’ego i Waverly’ego, wiem, że nie pozwolą mi tak zwyczajnie zniknąć. Właśnie rusza procesja drag queen, Tina Turner śpiewa marsz gladiatorów Sousy, jedna z artystek jest przebrana za prezydent Meecham – ma suknię balową z amerykańskiej flagi i maskę przypominającą świński łeb. W oknie galerii Bell Jarr napis: „Papier pokrywa kamień. Nowe dzieła sztuki z papieru”. Z wnętrza dobiega muzyka electro house, stare przeboje Deadmau5 and Friends, szalone rytmy sprawiają, że ludzie na ulicy zaczynają tańczyć. Toruję sobie drogę łokciami i docieram do drzwi. Dopada mnie ostry atak klaustrofobii, jakbym znalazł się w jakiejś jaskini pełnej ludzkich ciał, a nie w wąskim korytarzu z tłumem miłośników sztuki. Galeria jest faktycznie wąska, jak długi korytarz bez drzwi. Przypomina mi galerie w Pittsburghu – w adaptowanych na ten cel budynkach o surowych, niewykończonych wnętrzach, z rurami i kablami biegnącymi wzdłuż ścian. Pittsburgh otaczały pierścieniem miasta opuszczone i wymarłe po upadku zakładów przemysłowych, idealne dla artystów, którzy kupowali tam domy, całe dzielnice za bezcen. Z przeciekającego wypełnionego lodem baseniku dla dzieci wyjmuję
puszkę piwa. Staram się trzymać nieco z boku od ludzi. Przedzieram się do prac Albion. Sześć kartek, niespiętych ze sobą, wystawionych w jednym rzędzie. Portret blondynki, Peyton. Tłum gęstnieje, jestem poszturchiwany i popychany, zmienia się muzyka, gwar rozmów natęża się. A ja stoję i wpatruję się w rysunki i wreszcie uświadamiam sobie, że to, na co patrzę, to nie fetyszystyczne przedstawienie kończyn młodej kobiety, ale cały jej portret podzielony na sześć planów; jakbym patrzył na odbicie aktu w sześciu potrzaskanych lustrach albo czytał jej ciało w sześciu rozdziałach. Tylko na dwóch z sześciu rysunków widać jej twarz, jej głowę odchyloną bezwładnie do tyłu w wielkim rozgorączkowaniu, jej wyraz twarzy jak w Ekstazie świętej Teresy, i zdaję sobie sprawę, że całe jej ciało, zdeformowane kubistycznym ujęciem Albion, jest echem właśnie Ekstazy świętej Teresy, tyle że bez uśmiechniętego figlarnie anioła, bez dotyku Boga. Pracownik galerii umieszcza na ścianie obok rysunków pomarańczowe kartki samoprzylepne oznaczające, że dzieła zostały sprzedane. Swoje prace prezentuje tu jeszcze dwóch innych artystów: jeden wycinki z gazet ze scenami ulicznymi, drugi – napisy w rodzaju „Maeline Lintz” czy „Montreal Brackens” czarną czcionką Times New Roman na białym papierze. Nic specjalnego. Pojawia się ona. Nie zauważyłem, kiedy weszła, ale zmienia się nastrój w pomieszczeniu; wszyscy obecni, choć elegancko ubrani i kulturalni, nagle stają się nikli i niewyraźni, nieznaczący. Dostrzegam ją ponad głowami pozostałych, włosy ma teraz kruczoczarne. Gromadzą się wokół niej przyjaciele. Kiedy patrzę, jak obejmuje i przytula kobiety, które zna, to jakbym patrzył na pannę młodą obejmującą druhny. Ma na sobie białą sukienkę związaną w talii czarną wstążką, ale jej ramiona i smukła szyja zdają się bledsze od białej koronki. Z dwóch dużych kieszeni sukienki wystają bukiety stokrotek. Kulę się pod ścianą – taki nieważny teraz, kiedy ona tu jest, z tymi swoimi nieistotnymi problemami i pragnieniami. Pierwsze, co robi Albion, to odnajduje dwóch pozostałych artystów, którzy wystawiają wraz z nią, dwóch mężczyzn wyglądających przy niej jak uczniacy. A ona wręcza każdemu bukiecik stokrotek i składa gratulacje. Jest wyższa od nich, pochyla się z gracją łabędzia, żeby usłyszeć, co do niej mówią. Łatwo wybucha śmiechem. Przez niemal cały wieczór otacza ją wianuszek wielbicieli. A ona wędruje od jednej grupki do drugiej i zbiera gratulacje. Słyszę, jak pytają ją o modelkę, ale ona mówi tylko o technice i stylu, nie wspomina, kim jest
kobieta z jej prac. Słyszę, jak ludzie zwracają się do niej „Darwyn”, a niektórzy, bliżsi znajomi – „Dar”. Mija kilka godzin, tłum rzednie, ale Albion wciąż tu jest. Czekam, aż będzie sama, aż przerwie rozmowy i stanie w kolejce do stołu z napojami po butelkę wody. Staję za nią. Włosy, jedwabną falę, zaczesała do góry. Jest tak blisko, że mógłbym jej dotknąć, nareszcie czuję, że jest tu w realnym świecie obok mnie, że nie jest już iluzją. Linia jej szyi współgra idealnie z linią ramion, wydaje się wyrzeźbiona z marmuru. Czy jest prawdziwa? Czy to tylko halucynacja? Na ramionach, w pobliżu szyi, widzę pojedyncze piegi. Kosmyki włosów na karku mają odcień orzechowoczerwony. Nie wiem jak zacząć, więc mówię: – Kruk i miś. Wzdryga się, jakbym ją uderzył. – Przepraszam – mówię. Chętnie cofnąłbym tamte słowa, zaczął jakoś inaczej, ale już jest za późno. Czuję, że się rumienię i oblewam potem. Mam jej tyle do powiedzenia, a potrafię z siebie wykrztusić tylko „przepraszam”. Albion odzyskuje panowanie nad sobą, jak odzyskuje godność ktoś publicznie znieważony. – To było dawno temu – mówi. – Albion? – wyduszam z siebie. – To ty go zabiłeś? – pyta ponownie, tracąc nad sobą panowanie. Zaciska szczęki, z oczu płyną jej łzy. Z ust wydobywa się krzyk jak gardłowy śmiech, straszny dźwięk, którego nie jest w stanie zagłuszyć muzyka. Znajomi pytają, czy nic jej nie jest. Drży, zbladła jeszcze bardziej, prócz purpurowych plam na policzkach i dłoniach jest biała jak papier. Wyciera oczy serwetką. – Nic mi nie jest – mówi. – Wszystko w porządku. – Nie, to nie ja – odpowiadam na jej pytanie. – W takim razie czego ode mnie chcesz? Nic ci nie zrobiłam. – Chodzi o moją żonę. Chcę odzyskać żonę. Chcę, żeby wróciła. Te słowa powstrzymują ją przed atakiem histerii. Wpatruje się we mnie przekrwionymi oczami, ma szybki urywany oddech. Stara się odgadnąć, kim jestem, o co mi chodzi, skąd się tu wziąłem. – Słucham? – pyta zaskoczona. – Zabrałaś mi ją. Mook mi ją zabrał. Chcę ją odzyskać. Teraz ja drżę, głos mi się łamie, też zaczynam płakać. Ciężko szlocham. Powiedzieć tej kobiecie, że nie mam już żony, to tak, jakby po raz pierwszy przyznać, że straciłem Theresę dziesięć lat temu, że przez te wszystkie lata
byłem samotny. Nigdy dotąd nie czułem tak dotkliwie nieobecności Theresy, nigdy nie przyznawałem się przed sobą, że nawet gdybym miał ją teraz odnaleźć, to przecież nie ma czego odnajdywać. – Chcesz, żebym wezwał policję? – pyta ktoś. – Nie, wszystko w porządku. Nic się nie stało. – Proszę – odzywam się. Albion wiedzie powoli wzrokiem po sali, po obrazach na ścianach, po twarzach otaczających ją ludzi. Wydaje się oszołomiona, jak ktoś, kto budzi się rano z pięknego snu i wie, że otaczające go piękne iluzje za chwilę znikną, ale stara się je jeszcze chłonąć, choćby na chwilę zatrzymać. – Przepraszam – odzywa się do swoich przyjaciół, dwóch pozostałych artystów, którzy zgromadzili się wokół nas, jakbyśmy byli aktorami odgrywającymi jakąś scenę. – Tak mi wstyd, że zakłóciłam wasz wernisaż. Proszę, wybaczcie mi. Przepraszam za wszystko, ale ten pan i ja musimy coś przedyskutować. Prowadzi mnie w zaciszniejszy kąt, a cała reszta bacznie nas obserwuje. Przygląda się badawczo mojej twarzy. To denerwujące, czuję się, jakby przeprowadzała sekcję. – Czy ja cię nie znam? – pyta. – Chyba cię poznaję, ale wtedy wyglądałeś inaczej. Czy ty przypadkiem nie jesteś poetą? Chyba widziałam cię na wieczorze autorskim. – Nie wiem – odpowiadam. – To znaczy… chyba tak. – Jak się nazywasz? – Dominic. – A dalej? – John Dominic Blaxton. Miałem żonę, Theresę. – Theresa – powtarza, wsłuchując się w dźwięk tego słowa. – Nie pamiętam Theresy, ale tak, ciebie za to pamiętam. Wyglądasz inaczej, ale teraz cię poznaję. Wieczór autorski w Modern Formations Gallery w Garfield. Co najmniej dwanaście lat temu, zgadza się? – Zgadza się. Impreza zorganizowana przez pisma literackie. Był tam „New Yinzer”, „Copacetic Comocs”, „Autumn House”… Wymawianie tych tytułów dla kogoś, kto je pamięta, jest jak przypominanie sobie sekretnego języka dzieciństwa. – „Six Gallery Press” – dopowiada ona. – „Cake Train”, „Cyberpunk Apocalypse”… – Pamiętam, jak stałem na scenie, pozostali poeci siedzieli za mną na kanapach, a ja patrzyłem na widownię i nie widziałem żadnej twarzy, bo
oślepiały mnie reflektory. Wówczas spojrzałem na kartki z moimi wierszami i ze zdziwieniem stwierdziłem, że trzęsą mi się ręce. – Bardzo mi się wtedy spodobały twoje wiersze – mówi Albion. – Kupiłam dwa twoje tomiki. – Drogę Krzyżową? Ten niebieski? – Ten, i jeszcze drugi. Wydałeś taki tomik poezji miłosnej. Ten mi się najbardziej podobał. Zupełnie zapomniałem o tym tomiku. Sprzedawałem go razem z Drogą Krzyżową na wieczorach autorskich. Były tam krótkie szkice, które przez lata dawałem Theresie, a potem zebrałem w tomik. – Nie masz przypadkiem jednego egzemplarza? – pytam. – Wszystko przepadło. Odsuwamy się dalej od pozostałych i stajemy pod arkuszem białego papieru z czarnym napisem: „Pieprzenie się w samochodzie pędzącym 100 km/h wprost na ścianę”. – Nie pamiętam cię z tamtego wieczoru – mówię jej – ale wiem, że tam byłaś. Widziałem cię w Archiwum, nie byłem tylko pewny, czy to ty. Myślałem, że poznałem cię wcześniej przy innej okazji. – Było tam wtedy mnóstwo ludzi. Galeria zapełnia się ponownie. Dochodzą nowi ludzie. Albion proponuje, żebyśmy wzięli ze sobą drinki i wyszli na świeże powietrze. Uspokaja swoich przyjaciół, że wszystko jest w porządku, a ja jestem jej starym znajomym. Obiecuje, że później zadzwoni. Wieczór jest chłodny, proponuję jej swoją marynarkę. Początkowo odmawia, ale w końcu ją przyjmuje. Szyba w oknie galerii zaparowała, ludzie w środku przypominają zjawy. Wędrujemy kilka przecznic w milczeniu. W końcu siada na stopniach zamkniętego, skrytego w cieniu markizy antykwariatu. Siadam obok niej. Mijają nas jacyś roześmiani ludzie i nie zwracają na nas uwagi. Zupełnie jakbyśmy byli niewidzialni. – Opowiedz mi o swojej żonie. – Miała na imię Theresa Marie. Mook usunął wszystko, co jej dotyczyło, tak samo jak usunął ciebie. Chcę, żebyś mi ją zwróciła. – Nie mogę ci jej zwrócić. Nie potrafię. Może on by potrafił. Kryję się w cieniu i patrzę na obłok pary wydobywający się z moich ust, zupełnie jakby ulatywała ze mnie dusza. Ogarnie mnie znajome uczucie depresji, bardziej mrocznej i głębszej niż kiedykolwiek wcześniej. Chcę odzyskać Theresę, chcę ją całować, chcę słyszeć, jak do mnie mówi, chcę ją znowu zobaczyć. Albion pozwala mi się wypłakać. Jest cierpliwa.
Wyobrażam sobie stalową lufę pistoletu w swoim gardle, skierowaną ku podniebieniu. – To on cię tu przysłał? – pyta. – Waverly? – Czy to on? Myślałam, że Timothy… – Timothy też. – Czy on tu jest? Czy to on zabił mojego przyjaciela? – Nie wiem. Kiwa głową. I zastanawia się, kim właściwie jestem. – Pracujesz dla niego? Zamierzasz mu powiedzieć, gdzie jestem? Tłumaczę jej wszystko. Opowiadam, że zacząłem pracować dla Waverly’ego, sądząc, iż szukam jego córki. A szukałem jej dalej, ponieważ miałem nadzieję, że mnie ochroni przed Timothym i pomoże zniknąć. Że przywróci moją żonę. – Jesteś głodny? – Właściwie tak. Wcześniej zjadłem tylko omlet. – Ja umieram z głodu. Na lunch zjadłam sałatkę. Lubisz tajską kuchnię? Opuszczamy schody do antykwariatu i wychodzimy spod markizy. Albion spostrzega kilkoro znajomych kierujących się do galerii. Pytają, czy do nich dołączy, a ona uśmiecha się z rozpaczą i obiecuje: – Dołączę później. – Mogę jeszcze zatrzymać twoją marynarkę? – pyta. – Nie zmarzniesz? – Nie jest zbyt zimno – odpowiadam. Idziemy do Thaiphoon. Wszystkie stoliki są zajęte, więc bierzemy jedzenie na wynos, a ona proponuje, żeby pójść do jej mieszkania, tuż za rogiem. Tam będziemy mogli porozmawiać. Czekamy przy ladzie, milczymy, zastanawiamy się, co mamy sobie do powiedzenia. Zbieramy myśli. Płacę za jedzenie, a kiedy jesteśmy już na zewnątrz, pytam, czy sama szyje sobie ubrania. – Sporo o mnie wiesz – zauważa. – Niespecjalnie. – Sherrod wspominał mi o tobie. Nie przejmował się tym szczególnie, ale uważał, że możesz mnie znaleźć. Mówił, że pracowałeś w Archiwum, że potrafisz odnajdywać ludzi i przejrzałeś jego metody. Sądził, że możesz… – Uwierz mi, nie wiedziałem, że zostanie zabity. Nigdy nie wiedziałem, co się właściwie dzieje. – Sherrod i ja nie zgadzaliśmy się w wielu kwestiach. Powiedział mi, co zrobił z twoją żoną, ale już po fakcie. To było niewybaczalne, ale ja nie potrafię ci jej zwrócić.
Albion mieszka niedaleko. Dom jest zapuszczony. Winda wyłożona odstającą na rogach tapetą w orientalne wzory, z widoczną w tych miejscach brązową blachą. Jedziemy w milczeniu, słuchamy szczęku mechanizmów i kół pasowych. Zatrzymujemy się, drzwi otwierają się ze zgrzytem. Albion otwiera mieszkanie i prowadzi mnie do środka, zapala światło w przedpokoju. Mieszkanie jest duże, mnóstwo tu wolnej przestrzeni, ale mało mebli, tylko dwie sofy i stolik do kawy. Większość miejsca zajmują olbrzymie płótna oparte o ściany z cegły, bele materiałów, dwie maszyny do szycia, mnóstwo książek na uginających się półkach zrobionych domowym sposobem z cegieł i desek. Na stole warsztatowym pod oknem przybory do rysowania, ołówki, tusz, pędzle w glinianych dzbankach, kilka bloków papieru. – To tu rysujesz? – Tak, tam przy oknie. – A płótna? – Kupiłam je jakiś czas temu, kiedy myślałam o spróbowaniu czegoś innego. Ale jeszcze nie… Do futryny drzwi prowadzących do kuchni jest przypięta pinezkami koronkowa firanka. – Zaparzę herbatę, jeśli masz ochotę. – Chętnie. Idę za nią do kuchni, pytam, gdzie trzyma talerze. Przygotowuję nasz posiłek, a ona nalewa wody do czajnika i włącza kuchenkę. – Earl grey? – pyta. Niosę talerze do pokoju i stawiam je na stoliku. Na ścianie wisi jeden z tych tanich pamiątkowych talerzy z Pittsburgha z napisem „Nigdy nie zapomnimy”. Powierzchnia wody trzech rzek, dzięki jakimś sztuczkom, zdaje się marszczyć. Ten zegar to jedyne odniesienie do Pittsburgha, które wpada mi w oko. Jest już po dziesiątej. Albion przynosi na tacy herbatę i stawia ją obok talerzy. – Trzeba by już zacząć jeść – mówi. – Ostygnie. Nalewa herbatę do filiżanek. Znowu płakała w kuchni. Włącza muzykę, Ninę Simon. Jemy w milczeniu, słuchając muzyki. Włącza się piec centralnego ogrzewania, kaloryfery zaczynają trzeszczeć i prychać. Pyta mnie o Waszyngton. Ja pytam o San Francisco. Mówi, że to raj, który widział lepsze czasy. Ja mówię, że z Waszyngtonem jest podobnie, tyle że nigdy nie był rajem. Po kolacji zmywam naczynia, a ona zaparza kawę. Wyjmuje z kredensu i stawia na stoliku pudełko z cytrynowymi
ciasteczkami, nalewa mi kawy, podaje cukier i mleko. Słodzę kawę, dolewam mleka, wypijam łyk. – Znalazłem informacje na temat Timothy’ego, które świadczą o tym, że ja, moi przyjaciele i bliscy mogą być w niebezpieczeństwie – mówię. – Nie wiem kim oni są ani co ich łączy, ale wiem na pewno, że Timothy i Waverly są niebezpieczni. – Wyjątkowo niebezpieczni – dodaje Albion. – Potrzebna mi twoja pomoc. Dlatego cię odszukałem. Musisz mi o nim opowiedzieć, a wtedy będę mógł się przed nim ochronić. – Nie zdołasz sam się przed nim ochronić. Nic, co powiem, nie ochroni cię. – Kim ty jesteś? – pytam. A ona zaczyna opowieść.
21 listopada
Nazywam się Emily Perkins. – A co z Albion? – Z tego, co wiem, Albion to nazwa łodzi. Jednej z łodzi doktora Waverly’ego, bo miał ich kilka, ale tę Timothy najlepiej zapamiętał. Jego matka prowadziła w Pittsburghu dom dla zbłąkanych dziewcząt, które przy przyjęciu dostawały nowe imię na znak początku nowego życia. Timothy zaproponował dla mnie „Albion”. – Dom w Greenfield? – pytam. – Z wymalowanym na ścianie cytatem z Biblii? Albion kiwa głową, a ja mówię, że sądziłem, iż ten dom to rodzaj kościoła. – To było bardziej schronisko niż kościół. Należeliśmy do parafii Króla Królów, ale finansowo wspierał nas Waverly. A pani Waverly zarządzała domem. Podejrzewam, że te wspomnienia są dla Albion bolesne. Kiedy unosi filiżankę do ust, drżą jej ręce. – Wybaczyłam jej – mówi w końcu. – Wybaczyłam mojej matce, kimkolwiek była. Podejrzewam, że to młoda dziewczyna, która dokonała złego wyboru i nie wiedziała, co dalej począć. Wszyscy dokonujemy wyborów i nigdy nie wiemy, jaki krzyż przyjdzie nam nieść. – Ile miałaś lat? – Byłam młoda. Nie znałam rodziców. Całe życie tułałam się po rodzinach zastępczych. – Tak trafiłaś do matki Timothy’ego? – W końcu przygarnęła mnie pani Waverly. Wszyscy wtedy braliśmy prochy i metamfetaminę. Ja miałam piętnaście, szesnaście lat. Była nas cała banda. Wyszukiwaliśmy w hrabstwie Waszyngton i w Zachodniej Wirginii stare opuszczone domy, czasem stare stodoły. A czasem mieszkaliśmy po prostu w lesie. Całymi tygodniami ćpaliśmy. Kiedy miałam szesnaście lat, byłam w galerii handlowej Ross Park, a ten człowiek dał mi wizytówkę, mówiąc, że jest łowcą talentów. Nazwał mnie rozkwitającym pąkiem. Robił mi zdjęcia w galerii, kazał przymierzać różne ciuchy, które potem kupował, w końcu zabrał mnie do swojego domu. Płacił mi za zdjęcia. Był ode mnie dużo starszy. Gary miał w swojej pracowni mnóstwo albumów i książek
o sztuce. Lubiłam je oglądać. Uwielbiał rozmawiać o sztuce, chętnie zabierał mnie do Carnegie Museum, opowiadał o każdym obrazie i o życiu sławnych malarzy. Bardzo mi się to podobało, ale on już miał rodzinę i pewnego dnia po prostu się mnie pozbył. Kilka miesięcy później wpadłam z narkotykami i postawiono mnie przed sądem. Ale ponieważ byłam niepełnoletnia, trafiłam do poprawczaka. Tam zaczęłam się ciąć. Uznano, że to była próba samobójstwa. Skończyłam osiemnaście lat i przeniesiono mnie do innego ośrodka, do Instytutu Psychiatrii. Jako niedoszłą samobójczynię uzależnioną od narkotyków trzymano mnie pod kluczem. Zostałam skierowana na terapię i tak poznałam Timothy’ego. – Był twoim lekarzem? – Mieliśmy sesje raz w tygodniu. Na początku tylko na mnie patrzył. Miał takie błękitne oczy. Wyglądało to tak, jakby mnie oceniał, jakby wyrabiał sobie opinię na mój temat. Zaczęłam płakać, sama nie wiem czemu. Powiedziałam mu, że nie próbowałam się zabić, że nie wiedziałam, co robię, że tylko pocięłam sobie ramię, a on uśmiechnął się i powiedział: „To już przeszłość, to już jest tylko przeszłość”. A ja poczułam, że mi wybaczono. Tak zrozumiałam te słowa. Spędziłam dwa lata w zamknięciu. Widywałam się z Timothym raz w tygodniu, a potem trzy razy w tygodniu, od kiedy zaczął mnie przygotowywać do egzaminu kończącego szkołę średnią. Dzielił swój gabinet z innym lekarzem, który zawsze wiedział, kiedy mamy się spotkać. Tylko raz zamknął drzwi na klucz. A kiedy to zrobił, usiadł z miną, jakby właśnie podejmował jakąś ważną decyzję. W końcu odezwał się: „Emily, chcę ci powiedzieć coś, za co mogę zostać wyrzucony z pracy. Mogę zaprzepaścić całą swoją karierę. Ale muszę to powiedzieć, potrzeba powiedzenia tego jest silniejsza od wszystkiego innego. Chcę ci opowiedzieć o Jezusie Chrystusie”. Nie pamiętam, co wtedy zrobiłam, może przewróciłam oczami, naprawdę nie pamiętam. Pamiętam tylko, jak Timothy złapał mnie za szyję i zaczął dusić. Nie byłam w stanie krzyczeć. Czułam tylko ból. Czułam, jak robi mi się ciemno przed oczami, a on musiał zauważyć zmianę na mojej twarzy, bo puścił mnie, pozwolił zaczerpnąć powietrza, chociaż sam ciężko dyszał. Minęła minuta albo dwie, zanim się uspokoił i mnie przeprosił. „Nie powinienem był tego robić”. „Nie powinieneś”. Powiedział, że wciąż ze sobą walczy, ale mimo chwil słabości wie, że jego dusza jest czysta, że my wszyscy mamy czyste dusze, niezależnie od tego, jak źle traktujemy swoje ciało. Powiedział, że mimo moich chwil słabości –
narkotyków, próby samobójczej, seksu – Chrystus może mnie wybawić, a ja zdołam pokonać własne ograniczenia. Powiedział, że narodziliśmy się do życia w grzechu, że nasze ciała trzymają nas w szponach grzechu, ale powinniśmy pamiętać, że nasze dusze są czyste. Dał mi w prezencie Biblię, drukowaną Biblię w niebieskiej skórzanej okładce z moim imieniem wytłoczonym złotymi literami. Powiedział, żebym przeczytała Ewangelie. Pokazał mi, gdzie są. Kazał zwrócić uwagę na słowa wydrukowane na czerwono. To część twojego nowego życia, powiedział. Otworzył drzwi i oznajmił, że spotkamy się za dwa dni. Mogłam powiedzieć o tym strażnikowi, który mnie odprowadzał do celi. Mogłam powiedzieć którejś z pielęgniarek przy kolacji albo zgłosić się na obdukcję, ale nie zrobiłam tego. Byłam przerażona. Bałam się, że jeśli komuś o tym powiem, zlekceważą mnie albo mi nie uwierzą i w końcu on się dowie. Milczałam. Tego wieczoru czytałam Ewangelie ze strachu, ale poczułam łaskę Jezusa Chrystusa. To było wspaniałe, choć dziwne uczucie. Minęło już mnóstwo czasu od tamtej chwili, ale kiedy po raz pierwszy czytałam Mateusza i Marka, kiedy czytałam opis chrztu Chrystusa u Łukasza, czułam, jakby coś we mnie topniało, jakbym była z lodu, który topiło jakieś niesamowite ciepło. I te słowa na czerwono. Padłam w swojej celi na kolana, a ponieważ nie wiedziałam, jak się modlić, powtarzałam tylko: „Jezu, pomóż mi, Jezu, pomóż mi”. Powtarzałam histerycznie jego imię i czułam, jak ogarnia mnie jego miłość. Tej nocy doznałam nawrócenia. Czułam, że chroni mnie jakaś zewnętrzna siła. Przeczytałam Ewangelie jeszcze raz, a potem zaczęłam Księgę Rodzaju. Kiedy spotkałam się następnym razem z Timothym, przypomniałam mu, co się wydarzyło, i powiedziałam, że na niego doniosę, jeśli jeszcze raz mnie tknie, ale on zachowywał się już zupełnie inaczej. Uśmiechał się; jakby widząc moje nawrócenie, on dostrzegł wewnętrzne światło. Na koniec sesji chwyciliśmy się za ręce i wspólnie zmówiliśmy Modlitwę Pańską. Na kolejnych zajęciach studiowaliśmy Biblię, a Timothy pomógł mi założyć grupę modlitewną. Udało mi się zdać egzamin na koniec szkoły. Timothy odmienił moje życie. Dzięki jego rekomendacji zostałam zwolniona z ośrodka. Znalazł mi mieszkanie w Shadyside. Pomógł zapisać się do szkoły. Interesowała mnie sztuka i moda, więc wybraliśmy Instytut Sztuki. Powiedział, że pieniądze nie są problemem, że jego ojciec mnie wesprze. Spotykaliśmy się co wieczór w kawiarni Tree Roasters w Squirrel Hill, żeby porozmawiać o Biblii. Wprowadził mnie do swojego Kościoła, do parafii
Króla Królów, a w końcu powiedział o domu prowadzonym przez panią Waverly, gdzie mogłabym zamieszkać w społeczności wiernych. Przedstawił mnie pani Waverly, nazywaliśmy ją Kitty. Byłam szczęśliwa, wykorzystałam sposobność i przeprowadziłam się do tego domu. Teraz to rozumiem. Na czele Kościoła stał mężczyzna nazywany ojcem Greggiem. Otyły, z długimi siwymi włosami i siwą brodą, głosił kazania na temat ewangelizacji i wagi głoszenia Dobrej Nowiny. Opowiadał o wyprawach misyjnych na Haiti, pokazywał slajdy parafii w małych wioskach. W domu Kitty mieszkały przeważnie młode dziewczyny, które przyjechały do Pittsburgha z innych miast, a nawet z innych krajów, samotne dziewczyny, połączone religijną wspólnotą. Byłyśmy zachęcane, żeby się ze sobą zaprzyjaźniać, rekrutować ludzi do naszej wspólnoty, ale ograniczać kontakty z osobami, których nie interesowała nasza wiara. Chodziłyśmy na długie wycieczki po Ohiopyle, organizowałyśmy biwaki i spływy kajakowe. Kochałam to wszystko, kochałam swoją wspólnotę. W końcu przyjęłam imię Albion, a Timothy nazywał mnie swoją siostrą w Chrystusie. Ale wszystko zaczęło się zmieniać. To była powolna zmiana. Zmieniły się zasady. Nie wolno mi było korzystać z sieci i oglądać telewizji, chyba że pod nadzorem Timothy’ego. Akceptowałam to ze względu na pozytywną zmianę, jaką Timothy wniósł do mojego życia. Ufałam mu. Nie wolno mi było czytać żadnych książek prócz tych, które znajdowały się w małej biblioteczce stworzonej przez Timothy’ego specjalnie dla mnie – inspirujących powieści o amiszach i religijnych przypowieści. W końcu Timothy powiedział, żebym okazała swoją miłość ojcu Greggowi. Twierdził, że ojciec Gregg martwi się o mnie, czuje, że jestem mu nieprzyjazna i zamknięta w sobie. Opowiadał, jak wielkie stresy przeżywa ojciec Gregg, mówił, że powinnam mu okazać więcej życzliwości, że to służyłoby naszej wspólnocie. Było sobotnie popołudnie, kiedy przyszli obaj do mojego pokoju na piętrze. Modliliśmy się razem, a potem ojciec położył się na łóżku, a ja zrobiłam to, co miałam zrobić. Całował mnie zachłannie, za to pieprzył mnie tak, jakby mnie tam w ogóle nie było. Chciałabym potrafić powiedzieć dlaczego, ale nie ma żadnego dlaczego. To było moje życie, całe moje życie. Do tej pory czuję obrzydzenie na myśl o tym, wciąż na nowo przypominam sobie tamto popołudnie, mówię sobie, że powinnam była coś zrobić, uciekać, krzyczeć, protestować, cokolwiek, a ja nie zrobiłam nic. Potem przyszła kolej na Timothy’ego i to był pierwszy raz, kiedy mnie dotknął od czasu, gdy próbował mnie udusić. Wziął mnie tak, jakbym budziła w nim
obrzydzenie. Potem obaj się ze mną modlili. Żeby mnie uzdrowić. Wypędzić choroby. Grzechy, do jakich skłaniam mężczyzn. Prosili Boga, żeby był dla mnie miłosierny. Przychodzili każdego sobotniego popołudnia. Zanim zaczęli, nazywali mnie umiłowaną, tak jak umiłowani przez Chrystusa byli apostołowie, ale potem musiałam znosić ich modlitwy za siebie i Timothy’ego czekającego, aż ojciec Gregg skończy, czekającego na swoją kolej. Ojciec załatwiał sprawę szybko, ale Timothy stawał się coraz bardziej brutalny, a zdarzało się, że nie mógł skończyć, póki mnie nie uderzył. Powiedział, że może mi załatwić percocet. Od tej pory zawsze przynosił prochy. Nie wiem, czy to kiedyś brałeś, ale ja po tych seansach uzależniłam się. Kiedy Timothy wychodził, ja łykałam to, co mi przyniósł, i zatracałam się w tej błogości. Timothy przysyłał do mojego pokoju Kitty, kazał jej spać ze mną w jednym łóżku żeby mieć pewność, że nic mi się nie stanie. Kitty tuliła mnie, jakbym była jej dzieckiem, czasem głaskała mnie po głowie albo płakała razem ze mną. Pamiętam, że pachniała maściami i lakierem do włosów i miała szorstką, zrogowaciałą skórę na stopach. I rozmawiała ze mną. Opowiadała o Timothym, jak był małym chłopcem, o tym, jak dorastał w tym domu. To doktor Waverly nauczył go, jak krzywdzić mieszkające w tym domu kobiety, nauczył go, że ciała kobiet, które budzą w nim pożądanie, są jak śmieci, bezużyteczne. W takiej atmosferze Timothy dorastał. Kitty trajkotała bez przerwy, szeptała mi do ucha, kiedy tak razem leżałyśmy. Dowiedziałam się od Kitty, że Timothy ma rodzinę, że jest żonaty i ma córkę. Był też raz żonaty wcześniej. Jak Jezus i kobieta przy studni. Miał w przeszłości trochę problemów. – A jednak zostawiłaś to za sobą. Kiedy przeprowadziłaś się do Polish Hill? – pytam. – Tam zacząłem cię szukać. – Odeszłam, ale nie zostawiłam tego za sobą. To doktor Waverly wynajął mi to mieszkanie. Pewnego popołudnia Timothy nie mógł skończyć i pobił mnie tak, że mało nie umarłam. On tylko tak potrafił dojść. Doktor Waverly z tego właśnie powodu poprosił, żebym się wyprowadziła. Zachęcił mnie do zajęcia się modą, dał mi pieniądze na start. Przypuszczam, że chciał nauczyć Timothy’ego panowania nad sobą. Timothy nadal mnie odwiedzał. Na parterze domu, w którym mieszkałam, była kafejka. Spotykaliśmy się tam, piliśmy kawę i rozmawialiśmy, próbując rozbudzić na nowo to, co między nami się kiedyś zrodziło. Ale nadaremnie, bo wszystko się zmieniło. On przepraszał za to, co się wydarzyło, mówił, że pokłócił się z ojcem Greggiem, że nie powinien był pozwolić, żeby ojciec Gregg robił takie
rzeczy ze mną. Zapytałam go, dlaczego mnie bił, a on stwierdził, że chciał się ze mną ożenić, tylko musiał uporządkować kilka spraw w swoim życiu. Zapytałam go, jak zamierzał się ze mną żenić, skoro ma już żonę, ale zbył mnie. Tłumaczyłam mu, że nie chcę być jego żoną, ponieważ chcę się zająć sztuką i modą, ale jego nie obchodziły moje zainteresowania. Chyba zdał sobie sprawę, że wyprowadzka zmieniła mnie, po raz pierwszy w życiu zaczęłam postrzegać wyraźnie świat, stałam się od niego bardziej niezależna. Codziennie siedział w moim mieszkaniu do późna. Złościł się, jeśli wracałam zbyt późno albo zamierzałam spotkać się z przyjaciółmi, a zwłaszcza z nią… – Z Peyton? – pytam, ale ona nie słyszy moich słów. – To było rano. Nie miałam zajęć, Timothy zrobił śniadanie i znów wspomniał o tym, że chciałby się ze mną ożenić. Powiedział, że wyjeżdża na chwilę, że jedzie z żoną na południe, ale wróci jako ktoś silniejszy i lepszy, wolny. A kiedy wróci, zamieszkamy razem w Chrystusie. Zapytałam, dokąd jedzie, ale nie odpowiedział mi. Powiedział tylko: „daleko”. „Tydzień albo dwa”, powiedział, „potem wrócę do ciebie”. – Jesteś żoną Timothy’ego? – pytam. – Wcześniej skończył się świat.
22 listopada
Tego dnia umarłam. – Umarłam razem ze wszystkimi, których znałam i kochałam. A oto jak to się stało: Byłam w centrum. Tego ranka miałam zajęcia z fotografii mody, mieliśmy się zajmować światłem. Piękna, niemal wiosenna pogoda, chociaż to był już październik. Stałam na rogu Boulevard of the Allies. Pomyślałam, że skoro Timothy wyjechał, nie muszę się spieszyć do domu, nikt na mnie nie czeka. Pojadę do galerii handlowej w South Hills. Połażę po butikach w Mt. Lebanon. Byleby dalej od domu. Podobał mi się wtedy styl vintage, a w Mt. Lebanon był Avalon, do którego rzadko zaglądałam. Było takie piękne popołudnie, pamiętasz? Mogłabym cały dzień chodzić po sklepach. Taki piękny dzień. Zjadłam szybki lunch w Bluebird Café. Pamiętam, jak zastanawiałam się, do którego autobusu wsiąść. Nie podróżowałam często komunikacją miejską i nie znałam tras. Pamiętam, jak wsiadłam do autobusu i to, że był zatłoczony. Pomyślałam, że powinnam wsiąść do T, ale już zapłaciłam za bilet, przecisnęłam się przez tłum ludzi – gęstwinę nóg, rąk i bagaży – do środka i znalazłam sobie miejsce. Trzymałam się nylonowego uchwytu i kołysałam się przy każdym zakręcie. Tuż obok mnie siedziała jakaś starsza kobieta. Uśmiechała się, kiedy próbowałam łapać równowagę, żeby nie wylądować jej na kolanach. Pamiętam, że jej przednie zęby były białe i duże, a te z tyłu popsute. Pamiętam wszystko, każdy szczegół tamtej podróży. W centrum dosiadło się jeszcze więcej ludzi, zepchnęli mnie na tył autobusu. Twarze pasażerów wryły mi się w pamięć. Śnią mi się. Nawet teraz śni mi się, że jadę z nimi. A wtedy, pamiętam, zastanawiałam się, dlaczego nie są w pracy i dokąd jadą. Jeżdżę tym autobusem w Archiwum. Czuję nieodpartą potrzebę ujrzenia tych ludzi jeszcze raz, odwiedzenia ich, zapamiętania. Są tam, doskonale zachowani dzięki kamerze zainstalowanej w autobusie. Widzę wśród nich siebie i zastanawiam się dlaczego, zastanawiam się, kim byli, jak wyglądało ich życie, zanim wsiedli tamtego popołudnia do autobusu. Wyjechaliśmy z centrum. Następny przystanek miał być dopiero po drugiej stronie tunelu. Starsza kobieta obok mnie cmokała do siedzącego naprzeciw niej dziecka. Większość ludzi była zajęta sobą, wyglądała przez
okna, wpatrywała się w swoje telefony. Pamiętam, jak jechaliśmy przez most Wolności. Pod nami płynęła błotnista Monongahela, centrum miasta znikało z pola widzenia. Pamiętam, jak wyrastała przed nami, niczym olbrzymi cień, Mount Washington. Pamiętam, jak zniknęliśmy w betonowej czeluści tunelu. Światło słońca zmienia się w nienaturalny blask jarzeniówek. Tylne światła samochodów są wyjątkowo jasne. Dziwny dźwięk – szum wiatru i ryk silników – otacza nas jak kokon. Cuchnie olejem silnikowym i stęchlizną. Panuje półmrok. Tam zawsze już będzie panował półmrok. I wtedy nadchodzi koniec świata. Tamten mężczyzna otwiera walizkę. Pamiętam wybuch. Góra unosi się i opada. Autobus koziołkuje. Zgrzyt metalu. Tunel zawalił się. W autobusie plątanina ciał, ja z głową skręconą w bok, z policzkiem przyciśniętym do szyby. W tamtej chwili zginęło tylu ludzi. Większość zginęła. Nie wiem, czy mijają minuty, czy godziny. Czuję straszne ciśnienie. Ciemność. Jakiś ruch w okolicy mojej łydki – ktoś jeszcze żyje. Ale po chwili ruch ustaje. Krew uderza mi do głowy, czuję ból nie do zniesienia. Krzyki w ciemności. Jęki, zwierzęcy skowyt. Ludzie nie wydają takich dźwięków. Nieliczni, którzy przeżyli, włączyli swoje telefony i używają ich jak latarek. Niektórzy mają dość miejsca, żeby się poruszać, kilka osób ma tylko drobne obrażenia i zaczyna przedzierać się przez trupy. Pamiętam, że wpadłam wtedy w panikę – ten jeden jedyny raz, kiedy uświadomiłam sobie, że jestem zagrzebana pod stosem zwłok. Krzyczałam, ale mój krzyk wydawał się odległy, jakbym znalazła się pod wodą i słyszała krzyk kogoś innego. Pamiętam ręce, które chwytają moje nogi i wyciągają mnie na powierzchnię. Pamiętam, że krzyczałam, póki nie dostrzegłam w niebieskawej poświacie telefonu twarzy mężczyzny, który próbował mnie uspokoić. Ten mężczyzna miał na imię Stewart. Do tej pory, kiedy zamykam oczy, widzę jego twarz. Zapytał, czy jestem ranna, a kiedy powiedziałam, że tak, zapytał, jak bardzo i gdzie. Powiedziałam mu, że chyba mam złamaną nogę, na co on odrzekł: „W takim razie możesz nam pomagać”. Oddzielaliśmy żywych od zmarłych. Pracowaliśmy w ciemnościach, dotykaliśmy zimnych rąk, zimnych twarzy. Tylko ośmioro z nas przeżyło. Pracowaliśmy, aż nie przestaliśmy słyszeć głosów. Nie ośmieliliśmy się rozmawiać, póki nie ucichły odległe nawoływania ludzi, do których nie byliśmy w stanie dotrzeć. W pobliżu kierownicy znalazło się dość miejsca, żebyśmy wszyscy mogli się tam zgromadzić. Twarze zalane krwią tak, że nie mogłam dostrzec ich rysów. Stewart powiedział, żebyśmy wyłączyli telefony
i oszczędzali baterie, ale w ciemnościach zmarli zdawali się krążyć wokół nas, więc zostawiliśmy je włączone. Ktoś miał radio, ale słychać było tylko szum. Coraz silniejszy zapach benzyny. Kobieta o imieniu Tabitha krzyczała, żeby Bóg ją zabił. Wydłubała sobie oczy i odgryzła język. W mdłym świetle telefonów patrzyliśmy, jak się wykrwawia. Jedna po drugiej wyczerpywały się baterie telefonów i w końcu zostaliśmy bez światła. Jacob zaczął śpiewać. Pięknym barytonem, który zdawał się rozpraszać ciemności. Nie pozostało nam nic prócz naszych głosów. Słyszałam Stewarta, grzebał w plecakach i torbach, których zdołał dosięgnąć, wyjmował z nich wszystko, co nadawało się do jedzenia i picia. Podzielił to na porcje i każdemu dał jego rację. Próbował nas przekonać, żebyśmy korzystali z toalety znajdującej się tuż obok, w drugim rogu autobusu. Wystarczyło się do niej przecisnąć pomiędzy dwoma ciałami. Ale nikt go nie słuchał i wkrótce zaczęło cuchnąć. Stewart był pewny, że ktoś już się przekopuje przez rumowisko. Nasłuchiwaliśmy i słyszeliśmy, jak poruszają się kamienie, i sami siebie przekonywaliśmy, że pomoc nadchodzi, że jeśli tylko wytrzymamy, to zostaniemy uratowani. Błagał, żebyśmy zachowywali się racjonalnie, oszczędzali energię, oszczędzali wodę. Opowiadał o swoich córkach i żonie, próbował nas zachęcać do mówienia o tych, którzy na nas czekają, próbował dać nam nadzieję. W pewnym momencie przestaliśmy słyszeć jego głos. Przestaję czuć upływ czasu. Zasypiam i budzę się, ale nie wiem na jak długo i jak często. Przestaję słyszeć czyjkolwiek głos i oddech. Wydaje mi się, że wszyscy umarli, ale potem słyszę głos, czuję, jak się ktoś porusza, i wiem, że wciąż jeszcze żyją. Stewart i Tabitha umarli, pozostało nas sześcioro. Zabijamy czas grą w słowne skojarzenia. Zastanawiam się, gdzie jest kobieta z zepsutymi zębami i matka z dzieckiem. Może też żyją. Nawołuję i próbuję się do nich dokopać przez stertę martwych ciał. Mam nadzieję, że ktoś jeszcze tam żyje. A tymczasem inni pytają: „O czym myślisz, kiedy mówię «słońce»?”. A ja odpowiadam „park” albo „ocean”. I potem ja zadaję pytanie: „Jacob, co myślisz, kiedy mówię «ocean»?” i Jacob odpowiada. W końcu wszyscy opowiadamy sobie nawzajem o plaży, o tym, że nie jesteśmy pogrzebani żywcem, tylko leżymy na słońcu albo jesteśmy na pikniku w parku, albo pływamy w oceanie. To było później, długo po tym, jak zjedliśmy wszystkie zapasy żywności i wypiliśmy całą wodę, napoje, kawę z termosów, długo po tym, jak zaczęliśmy umierać z głodu i pragnienia, po tym, jak straciliśmy nadzieję na ratunek i zaczęliśmy tłuc pięściami w ściany autobusu, nasłuchując
dźwięków przesuwających się skał, licząc na to, że zginiemy szybko pod ich ciężarem. Zamiast tego otworzyła się przed nami droga ucieczki. Jedna z nas, Elizabeth, poczuła powiew powietrza. Myślała, że to oddech leżącego obok niej martwego mężczyzny, ale kiedy wyciągnęła rękę, namacała dziurę w zawalisku. Wyczołgała się z autobusu i wcisnęła się w wąski tunel. Kiedy się odezwała, jej głos dobiegał już z daleka. Myśleliśmy, że słuch płata nam figle, ale ona wołała, że jest tam dość miejsca, żeby się czołgać. Dla niektórych tunel był zbyt wąski – próbowali się przecisnąć i utykali w nim, a potem wracali do autobusu. Ale ja byłam szczupła, zdołałam wydostać się z autobusu przez rozbite okno, kalecząc sobie odłamkami szkła twarz, piersi i brzuch. Dalej tunel rozszerzał się. Tylko trojgu z nas udało się przecisnąć. Przodem szła Elizabeth, potem Steven i na końcu ja. Pamiętam krzyki tych, którzy pozostali w autobusie. Przeklinali nas. Wyzywali. Błagali, żebyśmy wrócili, zostali z nimi. Pamiętam, jak się czołgałam, zakrwawiona i posiniaczona, pomiędzy czarnymi jak smoła skałami. Zdawało mi się, że pokonanie kilku centymetrów zajmuje całe godziny. Pamiętam, jak bałam się, że któryś z pozostałych w autobusie mężczyzn złapie mnie za nogę i wciągnie z powrotem. Ale nikt tego nie zrobił i wkrótce głosy tamtych ucichły. Czołgaliśmy się jak robaki w ziemi. Pierwsza szła Elizabeth, to ona torowała nam drogę. Kilka razy siadaliśmy. Dotarliśmy w końcu do samochodu z wybitą przednią szybą. Steven znalazł w uchwycie na desce rozdzielczej butelkę mountain dew. To był chyba najlepszy napój, jaki kiedykolwiek piłam. Wyczerpani zasnęliśmy w pobliżu samochodu, ale Elizabeth obudziła nas i zaczęła prowadzić dalej. W końcu poczułam ciepło. Skały stawały się gładsze. Poczułam obrzydliwy smród spalenizny. Usłyszałam krzyk Elizabeth. W ciemnościach zabrzmiało to jak krzyk przerażenia, ale teraz wiem, że krzyczała ze szczęścia. Ujrzałam światło. Spojrzałam tam, gdzie do niedawna było miasto. ujrzałam tylko morze ognia i popiołów. Nieliczne szkielety drapaczy chmur, poza tym spalona równina. Nie rozumieliśmy, co się stało. Przytrzymując się korzeni drzew, zeszliśmy do podnóża góry, do rzeki, i piliśmy skażoną wodę. Braliśmy do ust skażone błoto. Zasnęliśmy przytuleni do siebie na brzegu rzeki. Przeżyliśmy tak trzy dni, a czwartego zaczął padać deszcz. Wystawialiśmy twarze do deszczu, łapczywie chwytaliśmy ustami wodę. Deszcz ugasił płomienie. Ze swoich kryjówek, nor w ziemi, cudem ocalałych budynków zaczęli wychodzić inni ocalali. Spotkaliśmy mężczyznę Ezrę, który zabrał nas do swojej kryjówki. Mówił, że to tylko kwestia czasu, że
wkrótce ktoś po nas przyjdzie. Wiedzieli o nas – nad naszymi głowami latały drony, filmowały nas. Wiedzieli, że przeżyliśmy. Ezra mieszkał w piwnicy budynku w South Side. Były tam automaty z przekąskami i wodą. Zgromadził też wodę z toalety i deszczówkę. Podzielił się z nami jedzeniem – orzeszkami ziemnymi i suchą karmą dla zwierząt. To on powiedział nam o bombie. Słuchaliśmy radia. Zdałam sobie sprawę, że wszyscy, których znałam, zginęli. Zdałam sobie sprawę, że w tym ogromie zniszczenia zginęłam także ja, jaką byłam kiedyś. Poczułam się jak ważka uwięziona w bursztynie i nagle uwolniona. Narodziłam się na nowo. Ezra planował ucieczkę z miasta. Mieliśmy zabrać ze sobą tyle, ile bylibyśmy w stanie unieść. Uważał, że cztery osoby z ładunkiem mają większą szansę na przeżycie. Ale nim ruszyliśmy w drogę, usłyszeliśmy warkot śmigłowców. Ludzie w kombinezonach ochronnych zabrali nas do szpitala w Ohio. Trzymali nas w oddzielnych salach, ale wiem, że Steven umarł na chorobę popromienną. Nie wiem, czy Elizabeth przeżyła. Spędziłam w szpitalu blisko rok. Byłam schorowana, każdego dnia myślałam, że to mój ostatni dzień życia, ale przeżyłam. Przeżyłam.
17 stycznia
Prosi, żebym pokazał jej, co piszę. Nie chcę, ale ona nalega. – To tylko wiersz – mówię. Siada na sofie, ubrana w szlafrok, z kubkiem kawy w ręku. Zmyła farbę z włosów. Nie są już takie purpurowe, jakie znałem z Archiwum. Mają brązowy odcień czerwieni. – Miałem nadzieję, że napiszesz nowy wiersz – mówi. Daję jej swój notatnik i oferuję się, że zaparzę świeżej kawy. Czyta. Ja wstaję z podłogi, gdzie pracowałem na rozłożonych poduszkach. Słyszę trzask w kolanach i wiem, że powinienem jeszcze schudnąć, w przeciwnym razie któregoś dnia stawy wysiądą mi na dobre. Rolada cynamonowa, którą piecze Albion, jest już prawie gotowa. Po kuchni rozchodzi się zapach ciasta i cynamonu. Kroję melona, którego kupiłem wczoraj na targu, obieram ze skórki i kładę półksiężyce na talerzyk. Kiedy ostatnio byłem na targu, jeden z handlarzy sprzedawał bombki, które przypomniały mi choinkę w domu mojej babci. Opowiedziałem Albion o bombkach, a ona stwierdziła, że choinka to dobry pomysł. Po raz pierwszy od długiego czasu świętowałem Boże Narodzenie. – Jest piękny – mówi Albion, kiedy wracam. – Uwielbiam twój sposób pisania. Nie wiem, co wykreślisz, a co pozostawisz, ale chyba rozumiem ten wiersz. – Cieszę się, że ci się podoba. – Mogę go zatrzymać? – Przepiszę na czysto. – Ale chcę też mieć tę wersję. Tu widzę, jak nad nim myślałeś. – Jest twój. Zatrzymała wszystkie wiersze, jakie napisałem w ciągu ostatnich kilku tygodni, jakby były listami miłosnymi do niej. I w pewnym sensie są. Tak, są. Wszystkie moje wiersze są o niej – nawet jeśli z pozoru są o przyrodzie. Tak, teraz jestem poetą przyrody. Nie przypuszczałem, że coś takiego może się zdarzyć. Ściągnąłem z sieci wiersze Mary Oliver i Emily Dickinson i studiuję je teraz. Wcześniej wolałem poezję cyniczną, zjełczałą i zabawną, jak treść tabloidów. Za to teraz… teraz potrafiłbym napisać epos na temat płatka róży. W każdą sobotę rano jedziemy do parku narodowego Redwood i godzinami wędrujemy po jego ścieżkach, pokorni wobec jego ogromu.
Pewnego razu zapytała mnie, czy jestem chrześcijaninem, a ja odpowiedziałem, że nie, że nie wierzę w Boga. – Wierzysz w miłość – powiedziała. Kupuję warzywa według sporządzonej przez nią listy, a ona gotuje obiady. Stosuje dietę wegetariańską. Dzięki spacerom i zdrowej żywności schudłem – taki szczupły nie byłem od lat. Staram się przebierać do kolacji, czasem nawet zakładam garnitur Gavrila, kiedy wiem, że przygotowała coś specjalnego. Nalewam wino i nakrywam do stołu, do małego stołu w kuchni, a ona podaje potrawy. Albion lubi się modlić, żeby pamiętać, jak wyglądało jej życie kiedyś i jak się zmieniło, ale mówi, że nie wie już, o co się modli. Pochylam głowę i powtarzam jej gesty, ale myślę o tym, co utraciłem, co mam i co odnalazłem. Przez pierwsze tygodnie spędzone razem ciągle rozmawialiśmy o sztuce, o literaturze, o Pittsburghu. Czasem trudno mi uwierzyć, że ona siedzi naprzeciwko mnie przy stole, bo patrzeć na nią to jak patrzeć na obraz, jak upajać się blaskiem oryginału, kiedy tak długo czciło się kopię. Zmywam naczynia, a ona pracuje. Sprzątam najlepiej, jak potrafię. Około dziewiątej zaparzam herbatę, a o dziewiątej trzydzieści ona siada obok mnie na sofie i rozmawiamy. Opowiada mi o domu mody Fetherston. Pokazuje swoje projekty. W pewnym momencie dochodzimy do milczącego porozumienia. Ona przestanie malować dom w Greenfield, jeśli ja zacznę znowu pisać wiersze. Pomożemy sobie nawzajem zrobić krok naprzód. Pierwszy wiersz, który napisałem, był wierszem o niej, o ważce uwięzionej w bursztynie. Byłem zdenerwowany, kiedy go jej czytałem w kuchni po kolacji, drżał mi głos. Gdy skończyłem, zapytała, czy może go zachować. Oboje zajęliśmy się czymś nowym – parkiem Redwoods. Ona używa tych wielkich płócien, które kiedyś kupiła. Około północy idziemy spać. Co wieczór zastanawiam się, czy pocałujemy się na dobranoc, ale nigdy tego nie robimy. Na podłodze w pracowni leży materac, a obok stary kufer, który kupiła za piętnaście dolarów w sklepie z używanymi meblami i w którym trzymam swoje ubrania i książki. Leżę na swoim materacu i patrzę na światła miasta za oknem, póki nie ucichną odgłosy Albion szykującej się do snu. Nie mogę spać, póki ona nie zaśnie. Nigdy nie odzyskam Theresy. Została wykasowana i Albion uważa, że nawet Mook nie potrafiłby jej przywrócić. Pyta, jak się poznaliśmy. – To nie była żadna romantyczna historia – odpowiadam. – Dla mnie jest.
– Co roku organizowano konferencję Podcamp na temat narzędzi sieci społecznościowych – zaczynam opowieść. Albion chce zobaczyć chwilę, w której poznałem Theresę, więc wchodzimy do Archiwum i wędrujemy po ulicach Pittsburgha jak turyści zwiedzający zagubione w czasie, nieznane miasto. Zmienia się pogoda, na niebie wiszą ciężkie, ołowiane chmury, pada nieprzyjemny, marznący deszcz ze śniegiem. Ulice Pittsburgha są jednak piękne nawet w takim dniu jak ten, kiedy szyby samochodów są zaparowane, a ludzie kulą się w groteskowo przemoczonych płaszczach, kryją pod parasolami. Jest listopad. Wycieraczki zbierają z szyb grudy śniegu. Albion i ja kryjemy się w hotelu Courtyard Marriott, gdzie jest cieplej. Siadamy w holu i pijemy gorące kakao. Mimo pogody na konferencję przybywa dużo ludzi – projektanci, studenci, informatycy – wszyscy ubrani lepiej od nas. Przyglądam się ich twarzom, rozpoznaję osoby, których nazwiska zapomniałem. Dostrzegam zarys Theresy, drobną resztkę, sekundowy ślad, który Mook przeoczył. Niewielką wyrwę w zbitym tłumie, jej włosy, zarys profilu i rękaw zamszowego żakietu. Pokazuję to Albion i razem wpatrujemy się w ten ślad. – Jest śliczna – mówi Albion. Znałem jednego faceta zajmującego się technicznym wsparciem konferencji i to on namówił mnie do udziału w niej. Zaczynałem wtedy wydawać swoje wiersze, a on uważał, że sieć społecznościowa to najlepsze miejsce do promowania się. Cały ranek przechodziliśmy z jednej sali konferencyjnej do drugiej, siadaliśmy na składanych fotelach, oglądaliśmy prezentacje, robiliśmy notatki. Idę teraz z Albion hotelowym korytarzem, zaglądam do pustych pokojów, patrzę na turystów spoza Pittsburgha przypadkowo sfilmowanych, jak kupują coś w automatach, idą na basen albo meldują się w recepcji. Są w Archiwum jak duchy, które nawiedziły niewłaściwe, nieznane sobie miejsce. Po lunchu sesje nabrały bardziej specjalistycznego charakteru. Nie były już dla mnie tak interesujące, ale miałem kilka kuponów na darmowe drinki i zaproszenie na kolację, więc zostałem. Nad drzwiami pomieszczenia był napis „Sala konferencyjna B”, a sesja dotyczyła „Generowania realistycznego przychodu przy użyciu WordPress i marketingu partnerskiego”. Udział w sesji zgłosiło tylko sześć osób. Pamiętam, że wszedłem do sali pierwszy i usiadłem z tyłu, ponieważ temat wykładu nie interesował mnie specjalnie. Pomyślałem sobie, że coś poczytam albo popracuję nad wierszem, który akurat pisałem. Pamiętam, że jako następna weszła Theresa, w brzoskwiniowej bluzce i niebieskich dżinsach, zamszowym żakiecie. Miała wtedy dłuższe włosy, koloru światła
przeświecającego przez miód. Usiadła kilka krzeseł dalej, a ja się przedstawiłem. – Theresa Marie – odpowiedziała. Pamiętam, że kiedy usłyszałem jej imię, to jakbym usłyszał coś wyjątkowego i świętego, ale zdobyłem się tylko na słowa: – Tak jak córka Elvisa Presleya? – Ona ma chyba na imię Lisa Marie. Pamiętam jej śmiech. W sali konferencyjnej B stoją rozkładane krzesła, a pośrodku tablica. Patrzymy na Johna Dominica Blaxtona, a Albion mówi, że jestem uroczy, nic dziwnego, że Theresa się we mnie zakochała. Ale ja nie lubię na siebie patrzeć – jestem młody, chudy, bez powodu pewny siebie. Widzę w tej młodej twarzy kompletną nieświadomość tego, co się wydarzy; uwielbiam ją i jednocześnie nienawidzę za to. – Chodźmy już, proszę – mówię do Albion i wychodzimy. To była ostatnia sesja, po niej cała nasza szóstka idzie razem na drinka. Pamiętam, że Theresa musi zadzwonić. Pamiętam, że martwiłem się, czy nie dzwoni do swojego chłopaka. W końcu siada przy naszym stoliku. Rozmawiamy – o rzeźbach koni w Waszyngtonie, nie pamiętam już, skąd taki temat, ot, zwyczajna pogawędka. O tym, co oznacza jedno kopyto, a co dwa kopyta uniesione nad ziemią. Zapytałem ją chyba wtedy, co oznaczają cztery kopyta uniesione nad ziemią, a ona odpowiedziała: „Pegaza”. Podchodzą jej znajomi, którzy brali udział w innej sesji. Ona nas sobie przedstawia i prosi, żebym przypomniał, jak mam na imię. Cały czas trzymam się blisko niej i zostaję zaproszony razem z jej grupą na kolację do Sonoma Grille, ale nie siadamy obok siebie, a po kolacji każdy idzie w swoją stronę. Pamiętam, jak stoję w marznącej brei na przystanku autobusowym, ciężko dyszę z radości, chce mi się śpiewać. Bardzo chcę z nią jeszcze porozmawiać, piszę więc w telefonie maila, jak się cieszę, że ją poznałem, że chciałbym z nią jeszcze porozmawiać na temat WordPress, podzielić się z nią poglądami. Przypadkowo wciskam klawisz „Wyślij do wszystkich” i przez następnych kilka dni otrzymuję odpowiedzi od wszystkich uczestników konferencji, tylko nie od niej. Ludzie próbują zorganizować kolejne spotkanie, nawet wykładowca chce, żebyśmy się spotkali w restauracji Panera w Shadyside na kolejnej sesji. Myślałem, że wprawiłem ją w zakłopotanie albo nie odpowiada, bo ma chłopaka lub zwyczajnie nie jest mną zainteresowana i cały wieczór chciała się mnie pozbyć. Ale po kilku dniach odpisuje na mojego maila: „Pójdziemy na
drinka? Kiedy masz czas?”. Idziemy tam teraz z Albion – do Cappy’s na Ellsworth Street, niecałą przecznicę od miejsca, gdzie potem zamieszkamy z Theresą. Szukam Theresy, Adware przeszukuje Archiwum, wydobywa wspomnienia z tego miejsca, ale nigdzie jej nie ma. Jest za to Albion, siadamy więc przy tym samym stoliku, przy którym siedziałem z Theresą, pod oknem, patrzymy na gęstniejącą śnieżycę, na przechodniów na Walnut Street spieszących do domu albo szukających restauracji. Tamtego wieczoru przegadaliśmy z Theresą ponad trzy godziny. Ona była botanikiem i pracowała w ogrodzie botanicznym Phippsa. Opowiedziałem jej o swoich wierszach, a ona chciała je przeczytać. Powiedziała, że lubi Rilkego, a ja, że wywarł na mnie wielki wpływ. Opowiadaliśmy sobie o tym, gdzie dorastaliśmy, gdzie mieszkaliśmy. Uwielbiała muzykę i opowiadała o swoich ulubionych zespołach – The Broken Fences, Joy Ike, Donora, Meeting of Important People, Shade – zespołach, o których nigdy wcześniej nie słyszałem, a które nagle stały się dla mnie ważne. Zaproponowałem, że odprowadzę ją do domu, pojedziemy razem autobusem do South Side, gdzie mieszkała, ale odmówiła. Zaczekałem z nią na przystanku, aż ze śnieżnej mgły wyłonił się autobus 54C. Wsiadła, a ja patrzyłem na nią stojącą w oświetlonym wnętrzu, na jej włosy przyprószone śniegiem. Pomachała mi na pożegnanie i ruszyłem do domu. Miasto spowijała biała, śnieżna cisza. Byłem wtedy taki szczęśliwy, ekstatycznie zadowolony w tej ciszy. Pamiętam, że śpiewałem na cały głos Marię z West Side Story, choć nie znałem słów i zamieniałem Marię na Theresę. Kilka minut później przysłała mi SMS-a. Napisała, że miło spędziła ze mną czas, i zapytała, czy mam wolny weekend. Tak, odpisałem, tak. Poprosiłem o listę jej ulubionych piosenek i po godzinie ją dostałem – to była moja praca domowa. Przez następne kilka dni starałem się zapamiętać wszystko, co mogłem, każdy zespół, każdą piosenkę. Uczyłem się kochać to, co ona kochała. Jestem teraz z Albion na przystanku. Patrzymy, jak przez śnieżycę przedziera się autobus 54C, zostawiając na jezdni błotniste koleiny. Kierowca spogląda na nas, pyta, czy wsiadamy, ale ten autobus wygląda jak łódź umarłych i rezygnujemy. Idziemy, trzymając się za ręce. Od czasu do czasu obejmuję ją w pasie, nasze ciała są wtedy tak blisko siebie. Ona mówi, że tęskni za zimą. Wędrujemy uliczkami Shadyside w kierunku Ellsworth Avenue, do mojego i Theresy mieszkania. Mijamy podwórko, wchodzimy do holu, strząsamy śnieg z butów i płaszczy. Podchodzimy do drzwi mieszkania 208. Theresa, jestem tu. Albion całuje mnie. Powolny,
czuły pocałunek. Mamy zimne wargi, które się dopiero rozgrzewają. Pocałunek jest wspaniały, ale nie istnieje w realnym świecie, istnieje tylko tutaj. Rozumiem to, rozumiem, jaki dała mi przed chwilą prezent. Otwieram drzwi mieszkania, ale zamiast Theresy widzę Zhou. Albion po raz pierwszy widzi, kim jest Zhou z moich wspomnień, widzi, że Zhou jest tu, gdzie powinna być Theresa. Błaga mnie o przebaczenie, a ja mówię, że trudno, nie szkodzi. Albion zabiera mnie do swojego wspomnienia o autobusie. Stoimy przytuleni do siebie, a autobus znika w półmroku tunelu. Patrzę na starszą kobietę cmokającą do siedzącego naprzeciwko niej dziecka. Odnajduję Stewarta, ten pierwszy głos nadziei, przystojnego mężczyznę w czapce baseballowej. Musiał być tuż po trzydziestce, mniej więcej w moim wieku, a dzieci, które tak bardzo chciał znów zobaczyć, musiały być malutkie. Albion wskazuje poszczególne osoby w autobusie i mówi, czego zdołała się dowiedzieć o ich życiu. Wskazuje Jacoba, tego śpiewaka, czarnego mężczyznę z nadwagą i kręconymi popielatymi włosami. Ma nadzieję, że wybaczył jej, że przecisnęła się przez tamtą szczelinę, zostawiając go w środku. Wskazuje Tabithę, kobietę, która wyłupiła sobie oczy – ma na sobie pielęgniarski mundurek i czyta Joela Osteena. Szykujemy się na eksplozję, ale czuję tylko lekki wstrząs, ponieważ nagranie urywa się w tym miejscu. Pozostajemy w całkowitych ciemnościach, a Archiwum pyta nas, czy chcemy odwiedzić inne miejsce. Czasem jedziemy z Albion tym autobusem kilka razy z rzędu, wracając do chwili, w której wsiada, aż w końcu mówię „wystarczy, Albion, już wystarczy” i przenosimy się w inne miejsce, zwykle do baru Kelly’s w East Liberty, gdzie w zacienionym kącie siadamy na winylowych stołkach, słuchamy rockabilly z szafy grającej, pijemy koktajle i jemy cheeseburgery, starając się zapomnieć to, co tak bardzo chcemy pamiętać. Bar Kelly’s w East Libery stał się dla nas ważny. Żadne z nas nie odwiedzało go wcześniej często, za to teraz jest to idealne miejsce żeby się lepiej poznać. – Chciałbym się czegoś dowiedzieć o Mooku – mówię któregoś wieczoru. – To znaczy o Sherrodzie. – Sherrod nie miał łatwego życia. Czuję smutek, kiedy o nim myślę. Pytam, jak się poznali, a ona mówi, że w barze Denny’s. – Byłam tam ze znajomymi z domu Fetherstone’a. Mieszkałam tu już od jakiegoś czasu. Wybraliśmy się pewnego wieczoru w miasto i o drugiej czy trzeciej nad ranem wylądowaliśmy w Denny’s. Kelner, tamten facet,
dowalał się do nas, a wtedy z zaplecza wyszedł jeden z kucharzy. Luźne dżinsy, koszula z logo San Francisco 49ers, biały kitel. Był niski, naprawdę niski, miał chyba metr pięćdziesiąt wzrostu, może odrobinę więcej, i był na swój sposób pokrzywiony. Garbił się. Utykał, chociaż chyba tylko udawał, bo kiedy poznałam go bliżej, zdarzało się, że poruszał się normalnie. Miał kalafiorowate uszy i wiecznie otwarte, wilgotne usta. Zezował. Cuchnął przypalonym tłuszczem i dymem tytoniowym. Przysiadł się do naszego stolika i zapytał, czy jesteśmy zainteresowane orgietką. Moje przyjaciółki wybuchnęły śmiechem, przynajmniej niektóre, ale ja się nie roześmiałam – tego rodzaju poczucie humoru jest mi obce. Pamiętam, zauważył, że się nie śmieję. Zapalił papierosa i wpatrywał się we mnie tak długo, póki nie odwróciłam wzroku. Denerwował mnie. Kiedy się zaciągał, wykrzywiał usta w dziwnym grymasie. Mam wannę z gorącą wodą, powiedział. I chyba nazwał mnie „rudą”. Dość tego, powiedziałam mu. A wtedy on zaczął opowiadać ze szczegółami o moim poprzednim życiu. Znał moje prawdziwe nazwisko, wiedział o Pittsburghu, wiedział o takich sprawach z mojej przeszłości, o których nikt nie miał prawa wiedzieć. Wiedział o Peyton. Mówił o mnie obsceniczne rzeczy. Dzięki Bogu moje przyjaciółki nie wiedziały, o co chodzi, ale zorientowały się, że sprawy przyjęły zły obrót, że to już nie są żarty. Wyszłyśmy szybko, a właściciel anulował nasz rachunek. Moje przyjaciółki były oburzone, a ja zażenowana. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, co to jest Archiwum, a kiedy już się dowiedziałam, zrozumiałam, że moje dawne życie toczy się tam wciąż na nowo. Chciałam, żeby zostało wymazane. Następnego dnia poszłam do tego baru, odnalazłam Sherroda i dałam mu w pysk. Nawrzeszczałam na niego. Sherrod zdał sobie sprawę, że przekroczył wszelkie granice, wyciągając na jaw te informacje na mój temat. Miał skruszoną minę. Chociaż był nieokrzesany, to miał jednak jakieś zasady. Może trudno nazwać go dżentelmenem, ale… Powiedział, że może mi pomóc, a ja się zgodziłam. Dopiero później dowiedziałam się, kim jest, wcześniej nie miałam pojęcia, że jest artystą. Nie rozmawiamy o tym, jak zginął. Spacerujemy po Redwoods. Albion szuka w przewodniku nowych szlaków. Przeszła chyba już wszystkie, a jednak znajduje nowe miejsca do obejrzenia. Ja niosę plecak z prowiantem. Chwilami, podczas wspinaczki, trzymamy się za ręce, jak przyjaciele, którzy mogą pewnego dnia odkryć, że są kochankami. Ona ma na sobie gruby sweter i podniszczone buty. Czasem wyrywa się do przodu zatopiona w myślach, ale potem czeka na mnie i uśmiecha się.
– Co byś powiedział na wyjazd z San Francisco? – pyta któregoś popołudnia. Cały ranek jest jakaś nieobecna, jej zachowanie uległo zmianie. Wydaje się przygnębiona albo zmęczona. – Chcesz, żebym się wyniósł? Może faktycznie za długo u ciebie mieszkam. Mogę się wyprowadzić. Przepraszam. – Nie, Dominicu. Chciałabym się dokądś przeprowadzić i chciałabym, żebyś pojechał ze mną. – Ach tak. Zostanę z tobą. Nieważne gdzie. – Może dalej na północ. Pomyślałam o Kanadzie. Wiem, że przez całe życie mieszkałeś w mieście. – To nieważne. Mógłbym znaleźć tam pracę. – Rozmawiałam już z szefową. Musiałabym zrezygnować z większości rzeczy, które robiłam, ale ona obiecała mi płacić za projekty, które jej prześlę, jeśli tylko jej się spodobają. – Mogłabyś zacząć robić coś na własną rękę. Pomógłbym ci. Bardzo chętnie. – Albo tak. Co o tym myślisz? – Jestem gotowy. – Najpierw muszę uporządkować kilka spraw. – Mój kuzyn Gavril mógłby nam pomóc. Ona ma znajomości. To powinno się udać. Czasem biwakujemy w parku Redwoods. Siedzimy, póki nie zgaśnie ognisko. Śpimy w jednym namiocie, przytulamy się, żeby było nam cieplej, ale nigdy się nie całujemy. W nocy są przymrozki. Ja budzę się wcześniej niż Albion i patrzę, jak śpi. Wychodzę z namiotu. Las spowija gęsta mgła. Jestem tu jak nic nieznaczący podróżnik w obcym świecie, który wkradł się pomiędzy Olbrzymy. Słyszę stąpanie i zamieram w bezruchu. Dwadzieścia, może trzydzieści metrów ode mnie podnosi łeb szary jeleń. Odwraca się dostojnie i oddala długimi susami.
22 lutego
Niedzielne poranki. Wstajemy wcześnie. Zwykle przyrządzam jajecznicę – to jedyna potrawa, która wychodzi mi lepiej niż Albion. Zaparzam kawę, robię tosty, przygotowuję jagody z cukrem. W tym czasie Albion bierze prysznic i ubiera się. Idziemy do kawiarni Stable, siadamy w ogródku, jeśli w środku brakuje wolnych stolików, czytamy, sączymy latte, jemy czekoladowe muffinki i robimy plany na resztę dnia. Sprawdzam pocztę. Gavril przesłał mi fragment z wczorajszego tabloidu. „Benjamin Simka, lekarz psychiatra, oskarżony o dostarczanie nieletnim oxycontinu w zamian za seks, skazany na dwadzieścia pięć lat więzienia…” Nie, nie… Próbuję skontaktować się z Gavrilem, ale nie odpowiada. – Przepraszam – mówię i odchodzę od stolika, żeby zadzwonić do Daniki. Nie jest sama – słyszę czyjś śmiech w tle, a Danika wyłącza kamerę i nie mogę zobaczyć, gdzie jest i z kim. – Dominic? – Jest zaskoczona moim telefonem i lekko wstawiona. Mówi, że jest na późnym śniadaniu ze znajomymi i już się napiła szampana. – U nas jest trzy godziny później – tłumaczy. Kolejny wybuch śmiechu w tle wyprowadza mnie z równowagi. Jest rozkojarzona, ale pyta, czy u mnie wszystko w porządku. – Dzwonię w sprawie Simki – mówię. – Właśnie się dowiedziałem… – Co za wstyd, prawda? To żałosne. Mówią, że dawał dzieciakom środki przeciwbólowe w zamian za seks z nastoletnimi dziewczętami. – Nie wierzę w to… – Mamy tu spory skandal, ale nikt nie jest specjalnie zaskoczony. Wszyscy wiedzą, że te dzieciaki skądś musiały brać prochy. – On jest żonaty – mówię. – Ma rodzinę. Nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego. Znam go. Nie wierzę w to. To jeden z najlepszych ludzi, jakich spotkałem. – Czasem zbytnio ufamy ludziom – mówi Danika i rozłącza się. Albion pyta, czy wszystko w porządku. Opowiadam jej o Simce, a ona pyta, czy chcę wracać do Waszyngtonu. – Raczej nie – odpowiadam. – Nie mogę nic dla niego zrobić i nie mam po co tam jechać. Czy mógł mu to zrobić Sherrod? Mógł go tak załatwić? – Sherrod nie żyje – przypomina mi Albion.
Spokojne wspólne popołudnia. Ona maluje kolejne akwarele, a ja pytam, czy kobieta na obrazach to Peyton. – To zawsze jest Peyton. Jedziemy na przejażdżkę przez Muir Woods na plażę Stinson, rozkładamy koc, pijemy wino z termosu i jemy ser brie z krakersami, wsłuchani w szum oceanu. Kiedy zapada zmrok, otulamy się kocem i logujemy do Miasta. Albion zabiera mnie do domu w Greenfield. Hałas biegnącej nad naszymi głowami autostrady 376 miesza się z hukiem rozbijających się na brzegu fal oceanu. – Kto wymalował słowa na bocznej ścianie domu? – pytam. – Pamiętam je z dzieciństwa. – Ojciec Waverly’ego. Albion prowadzi mnie na tyły domu i pokazuje ogród. A także ogród sąsiedniej, opuszczonej posesji. Mówi, że codziennie rano pracowała w tym ogrodzie. Przez te wszystkie lata to była dla niej największa rozkosz. Uprawiała kalie dla Peyton, bo Peyton wspomniała jej kiedyś, że lubi kalie. Albion po raz pierwszy sama z siebie o niej wspomina, ale ja nie naciskam. Nauczyła się gotować, przygotowując posiłki dla innych dziewcząt w domu z produktów z ogrodu. Zabiera mnie do środka, do kuchni, chce jeszcze raz zobaczyć kuchenkę i spiżarnię, ale kuchnia, jak cały parter, jest spalona. – Sherrod wywołał tu pożar, kiedy próbował usunąć dom z Archiwum – mówi Albion. – Ale nie udało się. W końcu poprosiłam go, żeby dał sobie spokój. Idę za nią do salonu. Długo tu krąży, obchodzi wszystkie kąty, jakby odwiedzała dom rodzinny. Pokazuje, gdzie siedziała w czasie spotkań modlitewnych, wspomina, że przy kominku stała dwuosobowa kanapa, na której zwykle siadywała razem z Peyton. – Zawsze, kiedy Peyton się pojawiała – dodaje. – Ona nie mieszkała tu z tobą? – dziwię się. – Peyton nie lubiła tego miejsca. Analizowała wszystko, co mówił ojciec Gregg w swoich kazaniach, a potem, kiedy byłyśmy same, rozprawiała się z jego poglądami. Przychodziła tu tylko ze względu na mnie, kiedy potrzebowałam jej pomocy. Idziemy schodami na górę. Prowadzi mnie do swojej sypialni i opowiada, co się tam działo, kiedy Timothy zaczął ją krzywdzić. A ja słucham, choć już to widziałem. Mówi beznamiętnym tonem. – Czasem Peyton tu zostawała, żebym nie była sama. Spała tam – mówi i prowadzi mnie do mniejszego pokoju. Podchodzi do niewysokiej
biblioteczki w narożniku, obok szafy. Widzę różnokolorowe grzbiety książek. – To twój tomik. – Wskazuje moją Drogę Krzyżową z niebieskim grzbietem. – Nie wierzę – mówię i zdejmuję z półki książkę, ale wszystkie kartki są czyste, bo wiersze nie zostały zarchiwizowane. – Peyton mogła ją tu trzymać, bo tytuł wydawał się religijny. Na tamtym wieczorku poetyckim byłyśmy obie. Odkładam książkę. – Peyton cię chroniła. – Nie mogła mnie ochronić, ale nigdy mnie nie opuściła. – Możemy stąd wyjść, jeśli chcesz. To musi być bolesne… – Jest jeszcze coś, co muszę ci pokazać. Schodzimy po skrzypiących osmalonych schodach, zostawiamy ślady stóp na podłodze pokrytej sadzą. Prowadzi mnie do piwnicy, w ciemnościach panujących w pomieszczeniu bez okien tracę ją z oczu. Pachnie stęchlizną i jest zimno. W oddali słyszę czyjś oddech. – Kto to? – pytam. – Tędy – słyszę jej głos w ciemnościach. Idę niepewnie w stronę, z której dochodzi szmer oddechu. Natrafiam na ścianę i drzwi do komórki. – Nie zobaczyłbyś tego, gdybym ci nie pokazała – mówi Albion. – To może być to, czego szukasz. Otoczenie zmienia się. Wciąż jestem w piwnicy tego domu, ale ktoś zapala światło i teraz są tu ze mną Timothy i Waverly. Jest też Albion, młodsza, z purpurowymi włosami. Są też inne osoby – trzech mężczyzn, których nigdy wcześniej nie widziałem. – Sherrod wszystko to wykasował z Archiwum – mówi Albion – ale poprosiłam go, żeby to wspomnienie zachował, żebym nigdy tego nie zapomniała. Timothy trzyma Albion za włosy – tę młodszą Albion, zarchiwizowaną tutaj – i przyciąga do siebie. Waverly wydaje polecenia, których nie słyszę wyraźnie i nie rozumiem, a jeden z nieznajomych mężczyzn, starszy człowiek o mięsistych wargach i wilgotnych oczach, z krótko ostrzyżonymi białymi jak śnieg włosami, otwiera drzwi do komórki. Tam jest uwięziona Hannah Massey. Wygląda jak widmo – jest wymizerowana i przerażona. Jęczy, kiedy mężczyźni podnoszą ją z podłogi i otaczają kręgiem. Teraz rozumiem. Albion pokazuje mi, jak zginęła Hannah Massey. Mężczyźni po kolei ją gwałcą. Pierwszy Waverly. Pozostali czekają cierpliwie i posłusznie przytrzymując jej ręce i nogi. Najmłodszy z nich,
jeszcze nastolatek z wybałuszonymi oczami, nie może uwierzyć, że trafia mu się taka okazja, gładzi dłońmi jej ciało, ściska je palcami. Hannah nie broni się, co każe mi przypuszczać, że musiała to znosić już wcześniej, za to Albion, ta Albion z Archiwum, głośno krzyczy. – Dlaczego krzyczysz? – zwraca się do niej Waverly. – Czemu się tak boisz? – Przestańcie, proszę – odzywa się Albion. – Zabijecie ją. – A jeśli ona ma umrzeć? – pyta Waverly. – Spójrzcie na nią, wy wszyscy, spójrzcie na nią. Co widzicie? Widzicie ciało. Ale czym jest ciało? Ciało to mięso. Ciało nie jest nieśmiertelną duszą. Nie płaczcie nad ciałem tej kobiety, to ciało stworzył szatan, żeby kusić duszę mężczyzny, to ciało pobudza nas do strasznych rzeczy. Kiedy na nią patrzycie, pamiętajcie, że patrzycie na coś nie bardziej świętego od rozjechanego na drodze przez samochód zwierzęcia. Kiedy ją widzicie, widzicie martwą bestię na poboczu. Martwą bestię, nic więcej. Nikt nie pomaga Hannah. Timothy każe pozostałym mężczyznom przytrzymać Albion i zmusić ją do patrzenia, kiedy on sam zajmuje miejsce między udami Hannah. Dziewczyna zaczyna wierzgać, a wtedy Timothy wymierza jej cios w brzuch. Hannah jęczy i zgina się wpół, a Waverly siłą rozchyla jej nogi. Timothy rozbiera się pośpiesznie. Oba ciała są absurdalnie białe w mrocznej piwnicznej komórce. Timothy bierze ją, ale jego ruchy nie przypominają szybkich, brutalnych pchnięć pozostałych mężczyzn – są obłąkańcze, bestialskie, rozpaczliwe. W końcu krzyczy „Nie mogę, nie mogę!” i uderza dziewczynę w twarz. Coś jest nie tak z genitaliami Timothy’ego. Trzyma je w dłoni z wyraźnym zakłopotaniem. W piwnicy są narzędzia. Albion jest zmuszona patrzeć, jak Timothy wbija dłuto w piersi Hannah, a potem chwyta ją lewą ręką za włosy, a prawą przeciąga piłą po jej szyi. Timothy krzyczy z rozkoszy. Hannah też krzyczy, ale wkrótce jej krzyk cichnie. Nagrałem wszystko, czego byłem świadkiem. Wysyłam to Gavrilowi z informacją: „Nie otwieraj i nie oglądaj, tylko przechowaj”. Albion czeka na mnie w ogrodzie. Jest nadspodziewanie jasno. Słońce razi i grzeje. Rośnie tu rozmaryn i fiołki, fenkuł, orlik i ruta, ale Albion dogląda kalii, które przypominają jej o Peyton. – Nie chcę tu wracać – mówi. – Nigdy cię o to nie poproszę. – Myślę, że moja obecność uspokaja te dziewczyny. Czasem zaprzyjaźniam się z nimi, pocieszam je, a one zaczynają mi ufać.
– Dziewczyny? Ile ich było? – Ja wiem o siedemnastu. – Kim byli tamci pozostali mężczyźni? – To brat Waverly’ego i jego dwóch synów. Idziemy do herbaciarni Spice Island i chociaż tam, gdzie w moich wspomnieniach była Theresa, teraz siedzi Zhou, Albion i ja decydujemy się zostać. Siadamy przy stoliku na tyle odległym, żeby nie słyszeć głosu Zhou. Nałożona warstwa: zapach bazylii, zapach curry. Pojawiają się przed nami talerze z jedzeniem, a ja chcę porozmawiać o życiu i pytam o akwarele, nad którymi wcześniej pracowała. Pytam ją o Peyton. Albion odkłada widelec i splata dłonie. – Peyton nie miała wielu przyjaciół, w każdym razie takich prawdziwych, ponieważ ludzie za nią nie nadążali i nie rozumieli jej. Uważała, że życie to żart. Znosiła straszne rzeczy, ponieważ mnie kochała, ale zawsze stała trochę z boku. Jakby patrzyła na siebie gdzieś z zewnątrz i dobrze się bawiła. – Farbowałaś materiał w jej mieszkaniu – mówię. – Tak udało mi się ciebie znaleźć. – Pamiętam tamten wieczór. – Byłyście kochankami – mówię, czując, że wkraczam na zakazany teren. Uśmiech Albion jest pełny bólu. – Myślisz o miłości jak poeta. Pochylamy się nad herbatą. – Ten wieczór, który odtwarzamy w tej restauracji, był najszczęśliwszym wieczorem w całym moim życiu – mówię. – Theresa kiedyś poroniła i potem przez kilka lat staraliśmy się o dziecko, ale nam się nie udawało. I właśnie tutaj, tego wieczoru, Theresa powiedziała mi, że stał się cud, że będziemy mieli córkę, a ja wiedziałem, że tym razem wszystko będzie dobrze. Nigdy nie byłem bardziej szczęśliwy. Przyszłość stała przed nami otworem. Chcę znowu usłyszeć słowa Theresy, więc proszę Albion, żeby je wypowiedziała na głos, żeby mi powiedziała, że będziemy mieli dziecko, żeby mi powiedziała, że będziemy mieli córkę. – Przepraszam – mówię. – Nie chcę, żebyś wzięła mnie za wariata. – W porządku – mówi. – Odpręż się, zrobimy to. Powiem to. – Chwyta mnie za ręce i wypowiada słowa, o które prosiłem. Kiedy zamykam oczy, pamiętam… Wychodzimy z restauracji. Na ziemi leży śnieg, na pozbawionych liści drzewach wiszą sznury lampek. Idziemy piechotą z Oakland do Shadyside
przez teren kampusu, potem Craig Street. Restauracje, kawiarnie, księgarnie pełne są zjaw, na wieczność uwięzionych w swojej przeszłości w ten zimowy wieczór. Zabieram Albion z powrotem do mojego mieszkania, do georgiańskiego domu. Kiedy jesteśmy w holu, całuje mnie. Wspinamy się po schodach, idziemy korytarzem z orientalną wykładziną przesiąkniętą dymem papierosów, docieramy do mieszkania 208. Nie używam swojego hasła, bo dziś chcę widzieć tylko Albion, nie chcę widzieć Zhou. Wystarczą mi puste pokoje. Otwieram drzwi, ciągnę za sobą Albion, ale nie zapalam światła. Prowadzę ją do sypialni i tam znów się całujemy. – Pomogę ci przypomnieć sobie – mówi Albion. Rozwiązuję pasek jej sukienki, a ona rozpina moją koszulę. Kładziemy się. Nic z tego nie jest rzeczywiste, ale jest realne. To wszystko ma znaczenie, choć o tym nie rozmawiamy. Albion jest piękna, z pewnością jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem, ale to nie ją widzę, to tak naprawdę nie jest ona i kiedy ją trzymam w ramionach, kiedy całuję jej piersi, to czuję to, co iLux i wyobraźnia pozwalają mi czuć. To nie jest Albion, chociaż jestem z nią tutaj. To tylko cudowne oszustwo. Albion przerywa. Odsuwa się ode mnie. – Przepraszam – szepczę. – Bardzo cię przepraszam. – Zastanawiam się… – mówi. – Nie, w porządku, nic się nie stało. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby z kimś być, chociaż tylko udajemy. Jeszcze nie. Pozwala się objąć. Wsłuchujemy się w odgłos przejeżdżającego pod oknem pociągu. – Rzadko słyszę pociągi – mówi, ale kiedy się budzimy, słychać tylko szum oceanu.
3 kwietnia
Targ Alemany Organic, tu są najlepsze śliwki. W soboty jest największy tłok, trudno się przecisnąć między straganami, drewnianymi budkami obitymi brezentem, namiotami. Tofu, szczypiorek, kolendra, orzechy, truskawki. Muszę jeszcze kupić truskawki. Do ciastek, o ile dobrze odczytałem przepis. W litrowym garnku podgrzać truskawki, rabarbar, cukier, mąkę, masło. Cztery albo pięć gwiazdek, a mimo to przepis wydaje się prosty. Potrzebujemy masła? Piszę do Albion. Trudno się tu przecisnąć. Sieć społecznościowa zatrzymuje mnie przy każdej mijanej osobie. Co chwila „Dodaj do znajomych” albo „Polub”. Dowiaduję się, że „już ponad trzy miliony subskrybentów oczekuje z niecierpliwością drugiego sezonu Northanger Abbey. Dołącz!”. Ulubiony serial Daniki. Wyobrażam sobie, jak ogląda ekranizację dzieła Austen w swoim gabinecie w szkole, między zajęciami. Od czasu do czasu daje mi o sobie znać. Mówi, że u niej wszystko w porządku. Rabarbar po dziesięć dolarów za pęczek. Ceneo podpowiada, że mogę kupić taniej. „Masło jest”, odpisuje Albion. Kupuję trochę śliwek. Stoisko z przetworami, papryka w plastikowych workach, cukierki ślazowe, miód spadziowy z Kalifornii, w ostatniej budce mydło imbirowe, a dalej zejście do części podziemnej. Na rampie dziewczyny ubrane w stylu Lolita Goth palą papierosy z THC i puszczają stary francuski jazz. Piszę do Albion: „Zastanawiam się nad cukierkami bananowymi. Zainteresowana?”. Budka z cukierkami była wcześniej, cofam się więc z zamiarem kupienia przynajmniej tuzina, ale w moim kierunku zmierza jakiś żołnierz, tak nie na miejscu tutaj jak pająk krzyżak w sypialni dziecka. Nie, to nie jest żołnierz, to policjant w pełnym rynsztunku bojowym, z emblematem policji waszyngtońskiej. Jego twarz skrywa przyciemniona osłona hełmu. Nagły atak paniki. Coś jest nie tak. Waszyngton? To jeden z ludzi Waverly’ego, jeden z jego kuzynów. W pobliżu są pewnie dwaj pozostali. „Jestem za”, odpowiada Albion. „Pamiętaj o wanilii”. Odwracam się tyłem do człowieka Waverly’ego, próbuję zwiększyć dystans między nami, ale uświadamiam sobie, że jestem tak samo dobrze widoczny jak on – ogolony na łyso, szeroki w barach, o kilka centymetrów
wyższy od wszystkich innych dookoła. Nie ukryję się, nie wmieszam w tłum, muszę znaleźć jakąś drogę ucieczki. Ta alejka kończy się budką z pieczywem, mogę tylko zbiec po rampie na dół, do podziemnej części targowiska. – Czy jest tam jakieś inne wyjście z dołu? – pytam jednej z gotyckich dziewczyn, ale ona zaciąga się papierosem, atakuje mój Adware Serge’em Gainsbourgiem i mówi: „Vous êtes perverti…”. Nie ma ani chwili do namysłu. Zbiegam po rampie, popołudniowe słońce znika, zastąpione przez rozświetlone witryny, billboardy z reklamami Szansy w piekle i Victoria’s Secret. Sklepy, sklepiki, stojaki, rupiecie. Pachnie prażonymi orzeszkami, cynamonem i smażonym mięsem. Wokół mnie same knajpki: Sbarro, Sabio Japan, Chick-fil-a, Starbucks, Quizno’s. Spostrzegam drugiego z ludzi Waverly’ego. Szlag by to. Drugi waszyngtoński gliniarz pilnuje jedynego wyjścia, które widzę – ruchomych schodów prowadzących na powierzchnię, ku słońcu. Jestem osaczony. Myśl. Pośrodku stoi kilka kiosków, w najbliższym sprzedają prażone orzeszki. – Muszę się stąd wydostać! Czy jest stąd inne wyjście? – Nie, nie ma, pięć dolarów za torebkę… – Jest stąd inne wyjście? – Cynamon, cukier, syrop klonowy. Po pięć dolców… Na moim ramieniu ląduje ciężka ręka. Obracam się i patrzę na niego. Poznaję tę twarz, wydaje mi się, że poznaję. Popielatoziemistą skórę, mięsiste wargi, różowe brzegi powiek i nienaturalnie błękitne oczy. Przypomina Waverly’ego, ale jest brzydszy. Ma na sobie szarą marynarkę i szare spodnie, rozpiętą pod szyją czarną koszulę, spod której wystaje kępka włosów jak stalowe wiórki. Strącam jego rękę. – Pan Blaxton? – pyta basowym głosem, dziwnie stłumionym, jakby przeżuwał surową wołowinę. Z obu stron zbliżają się mężczyźni w policyjnych mundurach. Już po mnie. – Wiem, co zrobiliście – mówię. – Widziałem, co jej we trzech zrobiliście. – Obawiam się, że musi pan pójść z nami – odzywa się brat Waverly’ego. – Warzywa może pan zabrać ze sobą. To nie potrwa długo. – Dokąd? – W ustronne miejsce, gdzie będziemy mogli porozmawiać. Musimy dojść po porozumienia. Każdy z nich z łatwością dałby sobie ze mną radę. Ten najmniejszy, brat
Waverly’ego, chyba się trochę skurczył, ale i tak prezentuje się atletycznie, kiedy prowadzi mnie wąskim przejściem między stolikami handlarzy. Ludzie jedzący spóźniony lunch obserwują nas z umiarkowanym zainteresowaniem, zastanawiają się pewnie, czy zostałem aresztowany i za co, ale generalnie są bardziej zainteresowani swoją colą i chińszczyzną czy podgrzewaną wczorajszą pizzą. Chryste, nie biłem się od dwudziestu, może dwudziestu pięciu lat, ale jestem cięższy od brata Waverly’ego o dobre dwadzieścia kilogramów, więc gdybym go potraktował z byka… – Tutaj – mówi brat Waverly’ego, prowadząc mnie do drzwi z napisem „Tylko dla personelu”. Daję się wepchnąć do korytarza o beżowych ścianach, oświetlonego przez rząd jarzeniówek. Po obu stronach korytarza są drzwi różnych biur, ale panuje tu cisza, nikogo nie ma, po zamknięciu drzwi cichnie nawet gwar z zewnątrz. – Nie szukam kłopotów – mówię im, wiedząc doskonale, że nie zaprawię z byka trzech mężczyzn, że jestem zdany na ich łaskę, jeśli zechcą mi takową okazać. Serce mi się tłucze w piersi, robi mi słabo, w umysł wwierca mi się widok tego korytarza i jaskrawych jarzeniówek. To jest ostatnia rzecz, jaką widzę. Czas się rozpływa. Brat Waverly’ego nie mówi ani słowa. Na jego znak jeden z synów sięga po pałkę i wali mnie nią w bok głowy. Ból przybiera formę rażącego blasku. Słyszę dzwonienie, ale tak jakbym słyszał je pod wodą. A potem nie dociera do mnie już żaden dźwięk, a jednak jakbym słyszał muzykę Gainsbourga dochodzącą gdzieś z wnętrza mojej głowy. Błąd… Drugie uderzenie, tym razem w prawe kolano – i padam na ziemię z nienaturalnie podwiniętą, złamaną nogą. Patrzę na swoją łydkę i stopę, jakby były jakąś szmatą, gałganem w żaden sposób niepołączonym z resztą mojego ciała. Trzeci cios ląduje na mojej twarzy. Ponownie uruchamia się Adware. Z ust leci mi krew. Jeszcze dwa uderzenia, po jednym w każdą rękę. Trzask łamanych kości, pogruchotane palce. Krzyczę. – Podnieście go – rozkazuje brat Waverly’ego. Jego dwaj synowie bez trudu unoszą moje zwiotczałe ciało. Adware wyłącza się i włącza ponownie. – Co robicie? Mówiąc, pluję krwią, nie wiem nawet, czy zrozumieli, co powiedziałem. Znów zaczynam tracić przytomność, ale biorę się w garść. Nie mogę teraz zemdleć. Myśl. Brat Waverly’ego i jego dwóch synów. Ci ludzie pomagali w zabójstwie Hannah Massey, przytrzymywali ją, kiedy Timothy ją kroił. Ci ludzie zabili Twiggy, pokiereszowali ją, a potem odrąbali ręce i głowę. Ci ludzie zabili Mooka, pokroili go. To się szybko nie skończy. Będą mnie
kroić, ciąć. Chryste, Chryste… Wygląda na to, że zaciągną mnie do jednego z biur w głębi korytarza, ale kiedy mijamy klatkę schodową, instynktownie odpycham się zdrową nogą, zwalam się na mężczyznę po prawej i obaj spadamy. Lądujemy na schodach, próbuję wstać, stanąć na nogi, ale pozostali dwaj już są przy mnie. Jeden z mężczyzn wyciąga nóż i czuję, jak ostrze wbija mi się w ramię, a potem w pierś. Nie mogę oddychać, ale nie zdaję sobie z tego sprawy. Nie mogę krzyczeć, chociaż próbuję. Zamiast dźwięku z moich ust wydobywa się strużka krwi. Brat Waverly’ego tnie nożem moją twarz, jakby chciał wykaligrafować na moim ciele jakiś święty tekst. Widzę kałużę krwi na schodach i zastanawiam się, czy to możliwe, żeby to wszystko ze mnie wyciekło? Budzę się. Krztuszę. Jakiś plastik. Próbuję go połknąć, ale się krztuszę. – Budzi się. Ten głos. Próbuję oddychać, ale mam coś w gardle. Oddycham przez rurkę. Słyszę warkot. Stłumiony warkot. Szum maszyn do dializy albo czegoś podobnego. Znów przedawkowałem? Gdzie ja jestem? Elektroniczne pikanie monitorów. Syrena. Mam unieruchomione ręce. Czuję szarpnięcie i słyszę silnik. Karetka. Jestem w karetce. – Budzi się. Niech ktoś… Znam ten głos. Skąd? Próbuję otworzyć oczy, ale nie mogę. Coś jest nie tak. – Po tym zaśnie – odzywa się drugi głos tuż przy mojej twarzy. – Damy mu jeszcze dawkę morfiny. Budzę się. Otwieram oczy… Wszystko jest zamazane. Nie, zamazane jest po lewej stronie, po prawej nie widzę niczego. Tylko jakieś czarne wirujące plamy. A kiedy zamykam lewe oko, zapada ciemność. Gdzie ja jestem? Jestem w łóżku. Otoczony wianuszkiem rurek. Wyglądają jak gumowe serpentyny. W gardle wciąż tkwi rurka. Szpitalna sala, noc. Słyszę nad głową dźwięk wydawany przez urządzenia monitorujące mój stan. Jedyne
światło to blask tych monitorów i wąska strużka przeciskająca się przez szparę w drzwiach. Pod drzwiami są jacyś ludzie, słyszę ich głosy. – Pomóżcie mi – próbuję powiedzieć, ale z moich ust wydobywa się tylko jęk. Wciąż mam rurkę w gardle. Nie pamiętam, kiedy zasypiam. Budzę się. Światło dzienne. Widzę jak przez gęstą mgłę. Wszystko jest rozmazane, ale widzę na tyle, żeby wiedzieć, że jestem w innej sali niż poprzedniej nocy. Czy to była poprzednia noc? Zapach kamfory, krwi i bandaży, ale to nie jest szpital. Ściany są koloru bladomusztardowego. Zasłony w oknach w orientalne, szkarłatne i purpurowe wzory. Unoszę głowę, ale klatkę piersiową przeszywa niewyobrażalny ból i ciężko dysząc, opadam na poduszki. Nawet oddychanie jest bolesne. Każdy oddech wbija mi szpilki w płuca. Rurka do oddychania znikła. – Obudziłeś się – mówi. Timothy. Nie zauważyłem go – siedzi przy drugim łóżku, w drugim końcu sali. Czeka tam na mnie, czyta tabloid i czeka, aż się obudzę. – Gdzie ona jest? – pytam. – Pamiętasz, co się stało? Wiesz, gdzie jesteśmy? Było popołudnie, kupowałem śliwki. – Targ… – Robiłeś zakupy na targu, kiedy napadło cię trzech mężczyzn – mówi Timothy. – Pamiętasz? Brat Waverly’ego pociął mnie nożem. – Źle cię widzę. Podejdź bliżej. Pokój hotelowy – dwa łóżka, płaski ekran przymocowany do ściany, lampa stojąca, puste biurko. Timothy składa gazetę, wchodzi do łazienki. Słyszę dźwięk płynącej wody. Potem podchodzi do mnie i siada na brzegu sąsiedniego łóżka. W ręku trzyma zwilżony ręcznik. Boję się tego człowieka, ale kiedy pochyla się nade mną, nie poruszam się, nawet nie próbuję się ruszyć. Jestem sparaliżowany. Jak jeleń w świetle reflektorów. Przeciera wilgotnym ręcznikiem moje oko, moje lewe oko. Mrugam powieką i zaczynam widzieć wyraźnie. Widzę go. Przygląda mi się tymi pełnymi współczucia błękitnymi oczami. Chcę zadzwonić do Albion, do Daniki, Gavrila, ale nie dostrzegam nigdzie wirtualnego interfejsu. – Zawiozłem cię do szpitala St. Francis i czuwałem, póki chirurdzy nie
ustabilizowali twojego stanu. Zostałeś przyjęty w nocy. – Pamiętam szpitalną salę. – Nie mogłem cię zostawić w szpitalu dłużej niż to potrzebne. Ci ludzie wrócą, żeby cię zabić, Dominicu. Musisz to zrozumieć. Nasze dni są policzone. Muszę cię gdzieś wywieźć. Zapłaciłem załodze karetki, żeby cię tu przywieźli. Jesteśmy w motelu w Alameda. Umówiłem się z lekarzem, który przyjdzie cię zbadać. – Zabiłeś ją? Zabiłeś Albion? – Ona jest bezpieczna – mówi Timothy. – Wkrótce tu się zjawi. Moje ciało jest odrętwiałe od środków przeciwbólowych, ale przy każdym ruchu czuję potworny ból – zapowiedź tego, że najgorsze dopiero przede mną. Ogarnia mnie osobliwy spokój. Leżę na jakimś plastiku. To zerwana zasłona prysznica chroniąca materac przed zabrudzeniem. Wyobrażam sobie tę bieganinę na targowisku, ludzi Waverly’ego, czekających, żeby mnie zaszlachtować. Boże, dlaczego nie dali mi umrzeć? – Zabiłeś Twiggy? – pytam. – Dlaczego? Dlaczego ją? – Mój ojciec wiedział, że się nią zainteresujesz. Przejrzał twój Adware, znał twoje gusty. Wiedzieliśmy, że musimy cię jakoś podejść, w ten czy inny sposób, żeby dowiedzieć się, co wiesz o zwłokach tamtej młodej kobiety. – Hannah Massey… – Ojciec myślał, że naprawił ten błąd już wiele lat temu, ale kiedy znalazłeś jej ciało w Archiwum, zaniepokoił się. Chciał zlecić zabójstwo – musiałem go przekonać, żeby tego nie robił, przynajmniej na razie. Powiedziałem mu, że musimy ustalić, jak znalazłeś tę Hannah i co wiesz. I kto jeszcze może coś wiedzieć. Przekonałem go, że jeśli pozwoli ci żyć, możesz nam pomóc rozwiązać inny, poważniejszy problem. – Albion… – Martwi nie pozostają martwi. Nie wiedzieliśmy, że Albion żyje, dopóki nie zaczęła znikać z Archiwum. Usunęła się z Archiwum, żeby zatrzeć po sobie ślady, a w rezultacie ujawniła się. A potem ty odkryłeś zwłoki Hannah Massey i ojciec poczuł się osaczony. Chciał zabić Albion, bo za dużo wiedziała o naszej rodzinie. Spotkał się ze swoim bratem i powiedział mu, że chce, żeby Albion zniknęła. Mój wujek i kuzyni… oni pamiętają Albion z tamtej piwnicy i chcieli… chcieli ją zabić… zawsze chcieli jej coś zrobić, ale ja im nie pozwalałem. Nie mogłem im pozwolić. Słyszymy za oknem odgłos silnika. Musimy się znajdować na parterze, a parking jest tuż obok. Timothy podchodzi do okna i wygląda przez szparę w zasłonach.
– Chyba już tu jest – mówi. – Ale nie jestem pewny. Zaparkowała za daleko. – Zamierzasz ją tu zabić? – pytam. – Nas zabić? Timothy patrzy na mnie z niedowierzaniem, jakby zeznawał przed głuchym sądem. – Zamierzam ją uratować – oświadcza. – Gówno prawda. Widziałem, co zrobiłeś z Hannah. Widziałem wszystko, popaprańcu. Widziałem wszystko! Timothy rozchyla zasłony. – Kiedy cię poznałem, powiedziałem ci, że byłem człowiekiem zepsutym, ale zostałem zbawiony. Musisz zrozumieć, zostałem w pewnym sensie wywyższony. Byłem religijny, ale nie wiedziałem, co to prawdziwa wiara. Po Pittsburghu, kiedy myślałem, że straciłem wszystko, że straciłem ją, po raz pierwszy odnalazłem Jezusa. – I wyrwałeś sobie Adware’a. – Trafiła się okazja. Nigdy nie odpokutuję tego, co zrobiłem w swoim życiu, ale mogę przynajmniej spróbować. Miałem okazję zapracować sobie na łaskę. Przekonałem ojca, żeby pozwolił ci żyć. Żebyś odnalazł Albion. Ratowałem ci w ten sposób życie. Przekonałem go, że kiedy zajmiesz się szukaniem jej, przestaniesz się interesować się Hannah Massey, a my w tym czasie wymyślimy, co z nią począć. Ojciec się zgodził. Zaangażował swoją firmę. Sprawdzał, jakie masz upodobania. Zatrudnił Twiggy, postarał się, żeby wasze drogi się zeszły. Pomysł był taki, że Twiggy da ci prochy, a kiedy zostaniesz oskarżony, ja zastąpię Simkę i będę twoim lekarzem, a wtedy będziemy mieli cię na oku. Mój ojciec był przygotowany, że trzeba będzie cię aresztować, ale ty sam szybko narobiłeś sobie kłopotów. – Ona nie musiała umierać. – Nie, nie musiała, ale dla ojca była kulą u nogi, więc dał Twiggy w prezencie swojemu bratu i jego synom. A oni się z nią zabawiali. Śmierć była dla niej wybawieniem. Ojciec uważał, że zbyt dużo wiedziała na nasz temat. – Ciągle powtarzasz „mój ojciec”. I „oni to zrobili”. A to ty zrobiłeś… Pukanie do drzwi. Obaj milkniemy. – Albion? – chcę krzyknąć, ale jestem zbyt słaby i głos mi się łamie. – Uciekaj stąd! Uciekaj… Timothy biegnie przez pokój, odsuwa zasuwkę i zdejmuje łańcuch. Otwiera drzwi. Ona tam jest, w białej sukience, tej samej, którą miała na sobie, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy w galerii, i w brązowym
rozpinanym swetrze, który zakłada wieczorami, kiedy odpoczywa, siedząc z filiżanką herbaty. Sposób, w jaki stoi, jest dziwnie oficjalny. Przyszła tu na spotkanie ze śmiercią. – Wejdź, szybko – mówi Timothy, zamykając za nią drzwi. – Gdzie on jest? Mówiłeś, że jest z tobą. – Dostrzega mnie, nim Timothy zdąży odpowiedzieć. – Boże, coś ty zrobił? – Uratowałem go – mówi Timothy. – To nie moja robota. Albion drży, ale nie wybucha płaczem na mój widok – podchodzi ostrożnie, ogląda każdą ranę z osobna, jakby je katalogowała. Siada na łóżku obok mnie, ujmuje moją dłoń. Jej bliskość działa na mnie jak balsam – zapach włosów, ubrania, dotyk dłoni gładzącej moją twarz. – Biedny Dominic – szepcze, całując moje powieki. – Biedny, biedny Dominic. – Idź stąd – mówię. – Oni po ciebie przyjdą. Uciekaj! – Oni przyjdą po was oboje. – Co ty mu zrobiłeś? – Głos ma znużony jak ktoś, kto przeszedł zbyt wiele i chce, żeby wszystko się wreszcie skończyło. – Timothy, co ty mu zrobiłeś? – To Rowan. I Scott. I Ryan – tłumaczy Timothy. – Dlaczego z nim po prostu nie skończyli? Dlaczego zostawili go w takim stanie? – Ponieważ znalazłem ich, kiedy zaczynali go dźgać nożem i szykowali się, żeby go wypatroszyć. Powiedziałem im, że Dominic cię znalazł, ale nie wiem, gdzie jesteś, i muszę z niego wydobyć tę informację. Wiedzą, że to ciebie przede wszystkim szukamy. Powiedziałem im, co z tobą zrobię, ale dałem im jasno do zrozumienia, że ty jesteś moja, a jego będą mogli potem wykończyć. Albion wysłuchuje tego ze stoickim spokojem, jak ktoś nawykły do słuchania takich okropieństw. Wyjmuje z torebki lusterko i trzyma je nade mną. Nie mogę zobaczyć całego swojego ciała, ale wystarcza to, co widzę – klatka piersiowa owinięta przesiąkniętymi krwią bandażami, czoło pocięte nożem, głęboka poszarpana rana ciągnąca się od prawego oka po czubek głowy. Byle jak nałożone maści gojące pokrywają grubą skorupą rany. Siniaki pod oczami, opuchnięte wargi. Prawa gałka oczna wepchnięta do środka. Albion zabiera lusterko. – Dlaczego nam pomagasz? – pyta. – Zmieniłem się – mówi Timothy. – Naprawdę się zmieniłem. – Oni nie odpuszczą – mówi Albion. – Znam ich. Zabiją cię. I zabiją nas. – Nie – odpowiada Timothy. – Jest wyjście. Muszę tylko przekonać ojca
i wujka, że nie żyjecie. – Nie słuchaj go – zwracam się do Albion. – Ten człowiek jest mordercą. Sama mi pokazałaś, co zrobił. Widziałem, co zrobił tobie, widziałem, co zrobił Peyton, widziałem… Albion wzdryga się na dźwięk imienia Peyton. – Posłuchaj mnie – odzywa się Timothy. Otwiera torbę i wyjmuje z niej białe płaskie pudełko. Unosi pokrywkę i pokazuje zawinięty w kawałek szmaty mój Adware. Wygląda jak kłębek złotej wełny poplamiony moją krwią. – Lekarze usunęli go, kiedy Dominic był w szpitalu. To jest jedyny sposób, muszę go wysłać ojcu. Powiem, że cię zabiłem, że pozbyłem się ciebie. A jeśli będę miał to, ojciec mi uwierzy. – To nie wystarczy – powątpiewa Albion. – Tak, to nie wystarczy – przyznaje Timothy. – Ojciec wynajmie ludzi, żeby sprawdzili, czy to zrobiłem, przyjrzeli się trupowi Dominica. Będzie chciał mieć niezbite dowody jego śmierci i nieograniczony dostęp do jego kont, haseł. Będzie musiał się upewnić, że wszystkie znalezione przez Dominica dowody świadczące na jego niekorzyść zostaną zniszczone. Dlatego musimy go stąd zabrać. Najlepiej wywieźć z kraju. – Nie słuchaj go – zwracam się do Albion. – Nie słuchaj tych bzdur. – Dominic będzie potrzebował opieki lekarskiej – zauważa Albion. – Będzie potrzebował pieniędzy. Żądasz od niego, żeby zaczął życie od nowa. – Pieniądze to nie problem – mówi Timothy. – Wszystko już przygotowałem. – Posłuchaj, Dominicu – zwraca się do mnie Albion. – Ja już raz znikłam, możemy zrobić to znowu. Pamiętasz, jak na jednej z naszych wypraw zapytałam cię, czy nie miałbyś nic przeciwko wyjazdowi z San Francisco? – Pamiętam. – Przygotowałam plan awaryjny na taki wypadek. Możemy… – Nie – przerywa jej Timothy. – Dzięki Adware’owi uda mi się przekonać ojca o śmierci Dominica, ale to nie on był głównym celem, tylko ty. Ciebie musimy ukryć w inny sposób. Będziesz musiała pojechać ze mną. Mam chatę na północy. Na odludziu, w stanie Waszyngton. – Zabiłeś tamtą dziewczynę! – krzyczę. – Albion, nie zapominaj, co on jej zrobił, co zrobił tobie! – Nie zapominam – odpowiada Albion. – Nigdy nie zapomniałam. – Bóg mnie zmienił – mówi Timothy błagalnym tonem. – Byłem w drodze do Damaszku i Bóg mnie odmienił. Alby, ty też jesteś inna. Wiem, że
przeżyłaś okropne rzeczy, ale przypomnij sobie tamten wieczór, kiedy zostałaś odmieniona. Ja też się zmieniłem, jednak muszę jeszcze dopełnić tę przemianę. Muszę nad tym popracować. Chcę ocalić Dominica, chcę ocalić ciebie. Mam wielki dług, ale odnalazłem łaskę Boga. – To nie Bóg zsyła łaskę – mówi Albion. – To my mamy obdarzać łaską. – Wybacz mi – błaga Timothy. – Wybacz… Albion podnosi się z mojego łóżka i spogląda Timothy’emu prosto w oczy. Jest o kilka centymetrów niższy i kobieta patrzy na niego jak na pokornego poddanego, który stoi przed królową. – Nie kocham cię. – Słowa Albion brzmią jak wyrok, ale ona dotyka dłonią czoła Timothy’ego, przeciąga palcami po białych bliznach w miejscu, skąd wyrwał sobie Adware’a. – Albion, proszę, nie rób tego – błagam zdesperowany. – „Miłość, miłość, miłość – recytuje Timothy – szczęśliwa, szczęśliwa miłość, wolna jak górski wiatr…”. Albion cofa dłoń. – Dominicu, ja mu wybaczam. Timothy jest wolny. Pada na kolana i zaczyna szlochać. Nareszcie zrzucił ze swoich barków ciężar smutku. Zazdroszczę mu łaski, którą obdarzyła go Albion. Ale czym jest łaska? Czy to rzeczywiście była łaska? Ona mu nie przebaczyła, pozwoliła mu tylko żyć dalej. Nie wybaczyła mu, wszystkie jego grzechy zostały spisane, zarchiwizowane. Pamięć nie pozwala wybaczyć. Kiedy Timothy po raz pierwszy powiedział mi o swoim nawróceniu, że znalazł przebaczenie w Chrystusie, zapytał mnie, czy wierzę, że człowiek może się zmienić. Wtedy nie wiedziałem, ale teraz już wiem. Nie wierzę. Człowiek się nie zmienia. – Nie słuchaj go – mówię do Albion. – Albion, proszę, nie słuchaj tego człowieka… – Pozwólmy Dominicowi odpocząć – mówi Albion. Timothy chce mi dać percocet. Początkowo odmawiam, ale czuję, że jestem potwornie zmęczony i trawi mnie ból, więc połykam tabletki. Albion całuje moje czoło, powieki, usta. Siada na łóżku obok Timothy’ego, plecami do mnie. Ból nie jest już tak dokuczliwy, czuję się odrętwiały i bezwolny, jakby dusza wyciekła ze mnie i zasnęła. Słyszę dzwonienie w uszach, próbuję dosłyszeć, co mówią. Początkowo szepczą, potem rozmowa przeistacza się w kłótnię. Nie potrafię rozróżnić słów. Bardzo się staram, ale tabletki usypiają mnie, tak jak uśpiły mój ból. Rano ich już nie ma. Albion zostawiła mi list, napisany na odwrocie
kartki z jednym z moich wierszy: Dominicu, Wybacz, że wyjechałam w taki sposób. Timothy uznał, że lepiej będzie, jeśli wyruszymy bez ciągnących się długo pożegnań, choć pewnie będę żałować tej decyzji. Nigdy cię nie zapomnę. Timothy zadbał o wszystko. Hotel jest opłacony do końca miesiąca. Zatroszczył się o twoje dalsze leczenie i zostawił trochę pieniędzy. W pokoju znajdziesz walizkę, a w niej paszport i inne dokumenty. Będziesz mógł uciec od tego horroru. Wyjedź jak najprędzej. Uciekaj tak daleko, jak zdołasz, i tak szybko, jak potrafisz. Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz. Albion
CZĘŚĆ III Domažlice
Nie wolno zgasnąć tym światłom, Nie wolno zamilknąć orkiestrze, Zmawiają się wszystkie konwencje, Ażeby nasz bastion zgrzebny Oblec w przytulny plusz mebli, Stłumić w nas lęki dziecięce: Zgubieni w lesie, gdzie straszy, Drżymy przed nocą, świadkiem Występków i nieszczęść naszych.
Jesień
W.H. Auden, 1 września 1939 (tłum. St. Barańczak)5
Minął rok… Próbowałem się skontaktować z Simką, ale bez skutku. Zostawiałem wiadomości jego rodzinie, dzwoniłem, pisałem maile, SMS-y – żadnej odpowiedzi. Zebrałem wszelkie możliwe informacje na temat jego aresztowania, ale nie znalazłem w nich nic interesującego. Do tej pory trzymam segregator z materiałami o nim, wydruki z sieci, komentarze waszyngtońskich prawników. Mam tablicę, taką samą jak Kucenic, którą podzieliłem na pół. Z jednej strony napisałem „Mook”, a z drugiej „Waverly”. Zapisałem na niej swoje podejrzenia na temat tego, co mogło się stać, ale nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy Mook spełnił do końca swoje groźby wobec mnie, ani czy to Waverly i Timothy ukarali go za wtrącanie się w ich sprawy. Nie mam Adware’a, więc piszę do Simki listy, tradycyjne listy, na adres więzienia. Nie wiem, czy je otrzymuje. Piszę o tym, jak dochodzę do zdrowia, że poruszam się o lasce, że moje dłonie nie są w pełni sprawne – mam powykrzywiane palce i brakuje mi siły w lewej ręce. Tamtego ranka, kiedy Albion wyjechała, do motelu przyjechał ambulans i zabrał mnie do szpitala. Tam powiedziano mi, że Timothy bez
wątpienia uratował mi życie, ale nigdy już nie będę w pełni sprawny. Moje gałki oczne zdrowieją bardzo powoli, ale zaczynam odzyskiwać wzrok. Lekarze tu, w Domažlicach, mówią, że bez operacji do końca życia będę utykał na nogę, ale nawet operacja nie gwarantuje pełnego wyleczenia. Jestem umówiony na wizytę u specjalisty w Pradze, ale wątpię, czy to coś zmieni. Codziennie chodzę na spacery, przeważnie po okolicznych polach. Płoszę ptaki, nabieram sił i nawet już przywykłem do utykania i tępego bólu. Timothy dotrzymał słowa. Po tygodniu pobytu w szpitalu w Alameda zajrzałem do walizki, którą mi zostawił, i znalazłem tam paszport i inne dokumenty ze swoim zdjęciem wystawione dla Glena Bowera, urodzonego w Dubuque w stanie Iowa. Zostawił mi też pięć tysięcy dolarów w banknotach dwudziestodolarowych. W szpitalu spędziłem łącznie półtora tygodnia, dłużej nie mogłem już tam wytrzymać i którejś nocy po prostu uciekłem. Pojechałem taksówką do Wal-Martu w Oakland, gdzie kupiłem sobie nowe ubranie i telefon na kartę. Korzystając z tłumacza, połączyłem się z Gavrilem w nadziei, że on lepiej zrozumie, w jakim jestem położeniu. Zrozumiał. Kupiłem bilet w jedną stronę do Londynu. Zapłaciłem gotówką. Takie posunięcie spowodowało, że straż lotniskowa i komendant oddziału Gwardii Narodowej mocniej się mną zainteresowali. Bardzo uważnie przeglądali moje papiery, ale w końcu mnie wpuścili do samolotu. Gavril czekał na mnie na Heathrow. Na powitanie objął mnie i się rozpłakał. Długo nie chciał mnie wypuścić z ramion, choć blokowaliśmy drogę innym pasażerom spieszącym się na swój lot. Była z nim Kelly. Przez trzy dni nadrabialiśmy z Gavrilem zaległości towarzyskie w Londynie. A potem kupił trzy bilety z Heathrow do Pragi. Wylądowaliśmy na lotnisku Václava Havla i stamtąd pojechaliśmy samochodem do Domažlic, gdzie mieszka jego matka, a moja ciotka. Czekał tam już na mnie pokój gościnny z rozkładanym łóżkiem. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, ale nie rozumieliśmy się nawzajem. Gavril powiedział mi potem, że ciotka wciąż powtarzała, jaki jestem podobny do mojego ojca. Pożegnałem ich w końcu i poszedłem do swojego pokoju, gdzie przespałem całe trzy dni, wychodząc tylko do łazienki i do kuchni na miskę owsianki. Czwartego dnia Gavril wyciągnął mnie siłą z łóżka i wtedy po raz pierwszy poczułem, co to znaczy świeże powietrze. Jego matka mieszka w małym gospodarstwie i uprawia warzywa, które sprzedaje potem na targu. Piecze też chleb. Gospodarstwo ma tylko kilka hektarów, czuję się tu bezpieczny.
Kilka miesięcy po przyjeździe zadzwoniłem do Daniki. Przegadaliśmy tamtej nocy kilka godzin, a ja cały czas wpatrywałem się w jej zdjęcie na wyświetlaczu telefonu. Opowiedziałem jej wszystko na temat San Francisco – o Albion, o własnym życiu zrujnowanym przez uzależnienia i depresję, o tym, jaki się czuję słaby. Rozmawialiśmy o naszej przeszłości, o tym, co złego wydarzyło się między nami. Zastanawialiśmy się, czy jest przed nami jakaś wspólna przyszłość, czy może drzwi do niej są już zamknięte. Opowiedziałem jej o napadzie. Zapewniłem, że nic mi już nie jest, ale jednocześnie podkreślałem, jak ciężko byłem ranny i że nie jestem już tym samym człowiekiem co dawniej. – Nie mogę normalnie chodzić – wyznałem. – Muszę podpierać się laską. I nie mogę długo stać czy siedzieć bez ruchu, bo czuję ból. Na miłość boską, nie mogę sobie nawet otworzyć słoika z ogórkami. – Dominic, mój Boże… – Przepraszam, Daniko, tak bardzo cię przepraszam. Chcę, żebyś wiedziała, jak bardzo jestem ci wdzięczny za twoją przyjaźń. Wstyd mi, że tak cię traktowałem. – Nie opowiadaj bzdur – usłyszałem w odpowiedzi. Następnego wieczoru Danika poszła na randkę z nauczycielem algebry, ale po powrocie do domu zadzwoniła do mnie. Powiedziała, że jest wściekła, bo poszli do Cheesecake Factory, a on nie zamówił sernika. Rozmawialiśmy przez telefon do rana. A po południu zadzwoniła jeszcze raz i zapytała o mój adres. Powiedziała, że rozmawiała już z Gavrilem i nawet kupiła bilet. Powitałem ją na lotnisku w Karlovych Varach. Podszedłem do niej, kiedy zdejmowała walizkę z karuzeli. Nie poznała mnie w pierwszej chwili. – Danika… Jej mina wyrażała wszystko, co powinienem wiedzieć o swoim wyglądzie. Byłem chudy i zgarbiony, przez utykanie wydawałem się niższy. Zapuściłem włosy, żeby zasłonić blizny po Adwarze. Na szczęście mam gęstą czuprynę, to jedna z moich nielicznych zalet. Niestety, stres sprawił, że posiwiałem. – Boże, Dominicu, Boże! – wykrzyknęła, oglądając mnie ze wszystkich stron, jakbym był zgubioną i zepsutą zabawką. – Wezmę to – zawołałem dziarsko, chwytając jej walizkę. Ale kiedy miałem ją podnieść, dodałem: – Przepraszam, nie dam rady. Przyleciała o świcie, wielka hala lotniska dopiero zaczynała się zapełniać udręczonymi pasażerami przechodzącymi odprawę i kontrolę
bezpieczeństwa. Powiedziała, że umiera z głodu, więc poszliśmy coś zjeść do Cinnabon. Danika przyglądała mi się uważnie, gładziła dłonią moje pokrzywione palce, dotykała przez dżinsy rany na udzie. – Nie poznaję cię – powiedziała. – To dziwne, bardzo dziwne uczucie, ale prawie nie pamiętam, jak wyglądałeś wcześniej. – Lepiej czy gorzej? – Nie najgorzej. Pierwszego wspólnego wieczoru poszliśmy do restauracji Zubrina i rozmawialiśmy do późna, jak skołowani prawnicy uzgadniający warunki fuzji. Wyglądała na strapioną, kiedy musiałem wyprostować nogę albo zmienić pozycję na krześle, albo wstać i przejść się po restauracji, żeby złagodzić ból. Poprosiła, żebym jeszcze raz opowiedział jej wszystko od początku. – Dam ci do przeczytania mój dziennik. Spytała, czy choć raz wróciłem do domu. Powiedziałem, że Waszyngton nie jest dla mnie odpowiednim miejscem, że może też mi się kiedyś znudzi, ale chcę tu zostać na dłuższy czas. – W gospodarstwie ciotki naprawdę wypoczywam. A czuję się, jakbym nie wypoczywał od lat. Ciężar, który mnie przytłaczał, zdaje się tutaj spadać z moich barków. Którejś nocy, około trzeciej nad ranem, powiedziałem jej, że nigdy nie będę potrafił jej kochać tak, jak kochałem Theresę. – Znajdziemy swój własny rodzaj miłości – odpowiedziała mi wtedy. Danika przeprowadziła się tutaj po zakończeniu roku szkolnego i zajęła jedną z sypialni na piętrze. Ma problem ze znalezieniem pracy, do tej pory nie dostała wizy pobytowej. I dlatego większość czasu spędza, pomagając ciotce w gospodarstwie – gotuje, zajmuje się rachunkami, jeździ furgonetką od miasta do miasta, od targu do targu. Ciotka ją uwielbia, a Danika poznała już na tyle czeski, że potrafi opowiadać sprośne dowcipy, które nieodmiennie bawią ciotkę. Wyjeżdżają przed świtem starą toyotą wyładowaną po brzegi towarem, wracają późnym popołudniem albo wieczorem. Danika dobrze się tu czuje, ale brak jej tego wszystkiego, co zostawiła. Jako wolontariuszka uczy angielskiego w szkole średniej. Siedzieliśmy kiedyś po kolacji na werandzie i pijąc piwo, patrzyliśmy, jak nad polami zapada noc. Zapytałem ją wtedy, czy jej zdaniem człowiek może się zmienić. Odpowiedziała, że jest tego pewna, skoro ja się zmieniłem. Mam teraz mnóstwo czasu dla siebie. Poświęcam go na rehabilitację,
dużo ćwiczę, staram się rozruszać połamane nogi i ręce. I śpię. „Miłość, miłość, miłość – szczęśliwa, szczęśliwa miłość, wolna jak górski wiatr…”. Wers z poematu Blake’a Widzenia córek Albionu, pełnego ukrytych znaczeń. Próbowałem dociec, co Timothy miał na myśli, recytując ten wers Albion. Powtarzam go sobie, spacerując, owijam słowa wokół języka, ale w mojej głowie tkwi jak cierń początek wiersza. Blake pisze, że młoda kobieta o imieniu Oothoon, zastanawia się, czy zerwać kwiat znaleziony w lesie. A nimfa wodna odpowiada jej: Zerwij ten kwiatek, droga Oothoon Wyrośnie kolejny, bo duch radości nigdy Nie umiera. Oothoon zrywa kwiat, a Blake dalej w poemacie pisze, że zostaje zgwałcona przez boga mórz, Bromiona. Piwniczny loch – Waverly i Timothy, brat Waverly’ego i jego dwóch synów. Waverly mówi im, że ciało Hannah to nic więcej jak martwa zwierzyna potrącona przez samochód, że powinni czuć tyle samo współczucia dla niej, co dla martwej zwierzyny na poboczu, że Bóg zadba o ich nieśmiertelne dusze. „Szczęśliwa, szczęśliwa miłość, wolna jak górski wiatr…”. Gavril wyjechał na tydzień i wrócił z Kelly. Ciotka obsypuje go pocałunkami, kiedy tylko pojawia się w drzwiach. – Mamo, mamo! – woła, a ona składa mokre pocałunki na jego policzkach i brodzie. Relacje ciotki i Kelly są ciepłe, ale oficjalne, oceniają się wciąż nawzajem, jak to rywalki. Trudno im też znaleźć wspólny język. Kelly jest zbyt miastowa, by czuć się tu dobrze, a ciotka za długo mieszka na wsi, żeby rozmawiać o życiu w Londynie, Nowym Jorku czy San Francisco. Próbują jakoś zacieśnić więź z pomocą jedzenia. Kelly ma obsesję na punkcie zdrowej żywności, a ciotka jest mistrzynią w przyrządzaniu takich potraw. W roli pomostu pomiędzy nimi występuje Danika i świetnie sobie radzi. Dopóki są we trzy, rozmowa toczy się w sposób naturalny – planują właśnie wypad do Pragi, odwiedzenie kilku restauracji i oczywiście sklepów. Gavril i ja wymawiamy się od podróży. Gavril chce pójść ze mną na spacer. Uprzedzam, że dzisiaj w grę wchodzi tylko krótki dystans, bo spadająca temperatura ma zły wpływ na moją nogę.
– Zwykle idę do szosy, skręcam w lewo i dochodzę do krzewów forsycji. Potem idę wzdłuż pola kukurydzy, skręcam za stodołą i wracam tutaj. Może być taka trasa? Kiedy Gavril mówi, przykładam do ucha telefon z włączoną aplikacją tłumaczenia. – Mówisz o tamtym krzewie? – pyta. – Kiedyś zakopałem pod nim „Playboya” w puszce po kawie. Spróbujemy go znaleźć. Gavril przez dziesięć minut kopie pod krzewem. W końcu zaczyna się martwić, że matka znalazła jego „Playboya”, i daje sobie spokój. – I dobrze, że znalazła – mówię mu. – Jesteś już dorosły i robisz lepsze zdjęcia. – Hmm… – Próbuje jeszcze wbić kijek w zmarzniętą glinę. – Może wrócę tu latem, kiedy łatwiej będzie kopać. – Posłuchaj, Gavril, chcę cię jeszcze o coś prosić. To już ostatnia przysługa… Przestaje kopać, wyciera dłonie o płaszcz. – Jasne, Dom. Wal śmiało… Po kolacji siedzimy przy kuchennym stole, pijemy piwo i wino, pochłaniamy pajdy żytniego chleba z ostrym serem. Zaczyna prószyć śnieg, o szyby rozbijają się pierwsze płatki. Rozmawiamy do północy, w drugim pokoju ciotka robi na drutach, słuchając Emila Viklický’ego. Dużo wcześniej zrezygnowaliśmy z gry w remika, bo Danika ciągle wygrywała. – Masz jeszcze kontakt z grupą Mooka? – pytam Kelly. – Nie rozmawiałam z nikim z nich od bardzo dawna – mówi, nalewając sobie kolejny kieliszek wina. – Dlaczego pytasz? – Gavril przechował coś dla mnie – tłumaczę. – Dwa nagrania z Archiwum, na pierwszym widać zwłoki młodej kobiety, Hannah Massey, zamordowanej wiele lat temu. To ja znalazłem jej ciało. Na drugim widać, jak została zamordowana i kto to zrobił. Zupełnie jednoznaczny dowód. Gavril mówi, że nie oglądał tego nagrania. – On chce je upublicznić – wyjaśnia Gavril. – Rozmawialiśmy o tym na spacerze. – Chcesz je przekazać znajomym Mooka? – pyta Kelly. – Nie wiem, co oni z tym zrobią. – Na tym nagraniu są ludzie, którzy zamordowali Mooka. A niektórzy jego znajomi to aktywiści. Mogą znać kogoś, kto będzie potrafił zrobić z tych nagrań użytek. Wieść się rozejdzie. – On chce również przekazać nagranie wydawcy „The Sun” – dodaje
Gavril. – A ja jestem w kontakcie z człowiekiem, którego znacie, dawnym szefem Dominica, Kucenikiem – mówi Danika. – Musiałam go przekonywać, ale w końcu zgodził się przekazać nagranie swojemu znajomemu z FBI. – To mi nie pozwala spokojnie zasnąć – mówię. – Zbyt długo pozwalałem, żeby inni ustalali bieg wydarzeń i krzywdzili ludzi. Ja też zostałem skrzywdzony. Kiedy zamykam oczy, wciąż widzę ciało tamtej młodej kobiety. I Albion… Ale nie wymawiam jej imienia głośno w obecności Daniki, chociaż dobrze wiem, że ona też o niej myśli. – Zrobię, co będę mogła – obiecuje Kelly. – Kiedy to ma się stać? – pyta Gavril. – Jak najszybciej.
7 października
Jedenaście lat po końcu Auden pisze, że starzy mistrzowie nie mylili się nigdy co do cierpienia. Doskonale rozumieli swoją ludzką kondycję, wiedzieli, że czasem cierpienie jest nadaremne. Moja komórka dzwoni trzykrotnie – to sygnał, że nagranie zostało przekazane, że cierpienie Hannah, cierpienie Albion nie pójdą na marne. Kilka minut później w drzwiach stodoły pojawia się Danika. Przebierała właśnie kukurydzę, kiedy dotarła do niej wiadomość o publikacji w „The Sun”. – Oni byli pierwsi – mówi. – Ale temat podchwyciły już wszystkie ważniejsze kanały. Al Jazeera nie mówi o niczym innym. Włącz CNN. Przełączam kanał. Nalewam do filiżanki kawę, która została ze śniadania, i podgrzewam ją w mikrofali. Ma konsystencję syropu, ale kofeina mnie uspokaja. CNN przedstawia podstawowe fakty: wyciekło nagranie pokazujące, że doradca pani prezydent, człowiek z listy miliarderów „Forbesa”, Theodore Waverly, jest bezpośrednio zamieszany w gwałt i zabójstwo amerykańskiej studentki. Dowód został uznany za autentyczny. Prezydent Meecham ma wydać w tej sprawie oświadczenie. Pozostali podejrzani są poszukiwani. Auden pisze, że starzy mistrzowie nie mylili się nigdy co do cierpienia. Że wszystko powoli wraca do normy. Na ekranie Waverly – mocny głos, błękitne oczy, posrebrzone włosy. Zasycha mi w gardle, nogi mam jak z waty. Wpadam w panikę – nie ze względu na siebie, ze względu na Albion. Przecież wyjechała z Timothym. Zdaję sobie sprawę, że pokazanie w telewizji tego nagrania będzie złamaniem wszelkich zasad. Nagrania przedstawiającego morderstwo. Całe życie Hannah Massey zostanie upublicznione. Zdjęcia i filmy zrobione przez byłych chłopaków, którzy pokończyli studia i żyją, intymne nagrania sprzedane tabloidom, Hannah jako gwiazda programu Trup tygodnia. – Wszystko w porządku? – pyta Danika. – Chyba tak – odpowiadam. – Ale raczej nie o taką uwagę świata mi chodziło. – Wszystko się ułoży – uspokaja mnie. – Dobrze postąpiłeś.
– Nie wiem… Jej rodzina nie powinna tego oglądać. Jej ciotka z Ohio. Przyjaciele, wszyscy, którzy ją znali. Oni ją opłakują, nie powinni tego widzieć.
10 października
Bryan Waverly, jeden z kuzynów Timothy’ego, został zatrzymany przy lokalu Sonic pod Knoxville w stanie Tennessee. Przyjechał z czternastoletnim synem, zamawiał w okienku koktajl mleczny, kiedy pojawiło się FBI. Wkrótce potem do siedziby federalnych w Wirginii zgłosił się brat Waverly’ego. Rowan Waverly zostanie oskarżony o kilka morderstw, z których nie wszystkie mają związek z obecnie prowadzonym śledztwem.
15 października
Scott Waverly został aresztowany w Bangor w stanie Maine, gdzie kupował w sklepie sportowym sprzęt myśliwski i biwakowy. Przy zakupie użył kradzionej karty kredytowej.
17 października
Waverly został aresztowany. Był w swoim domu, w Wirginii, i podobno próbował dogadać się z prezydent Meecham, żeby pozwoliła mu bezpiecznie wyjechać do swojej posiadłości w Rio de Janeiro. Meecham zdecydowała w końcu, że nie będzie chronić swojego długoletniego doradcy. Waverly powiedział dziennikarzom, że oczekuje oczyszczenia go z zarzutów. Stwierdził, że jest niewinny. Koniec listopada, nadchodzi zima. Sobotni poranek. Mimo słońca sypie śnieg, oblepiając trawę białymi grudkami. Danika i ciotka wyjechały rano do miasta na zakupy. A mnie budzi wiadomość, że FBI aresztowało doktora Timothy’ego Waverly’ego, mieszkającego w leśnej chacie pod Tacomą w stanie Waszyngton pod przybranym nazwiskiem Timothy Filt. Mimo długiej brody i kapelusza został namierzony na targu w Tacomie przez kamery z funkcją rozpoznawania twarzy. Kiedy wyjeżdżał z miasta, kamery śledziły go na skrzyżowaniach, a potem w pościg za podejrzanym ruszył dron, który leciał za nim przez półtorej godziny aż do położonej w lesie chaty. Ponieważ istniała obawa, że podejrzany jest uzbrojony i niebezpieczny, szturmu dokonał oddział SWAT kierowany przez agentów FBI z biura terenowego w Seattle. Patrzę, jak Timothy jest wyprowadzany z chaty przez dwóch policjantów. Ma spuszczoną głowę i kajdanki na rękach. Scena jest powtarzana w kółko, na przemian ze zdjęciem Hannah Massey, zrobionym, kiedy jeszcze żyła. Treść wywiadów z sąsiadami Timothy’ego jest nietrudna do przewidzenia – szok, zaskoczenie, groza, że morderca mieszkał tuż obok. Kilka godzin później FBI wydaje oświadczenie. Stwierdza w nim, że z Timothym mieszkała kobieta, którą władze chce przesłuchać w sprawie zabójstwa Hannah Massey. Kobieta nazywa się Darwyn Harris i jest artystką z San Francisco. Na ekranie pojawia się zdjęcie. Około północy zgłasza się funkcjonariusz kanadyjskiej straży granicznej, który twierdzi, że zapamiętał jak ta kobieta przekraczała kilka dni temu granicę. Legitymowała się paszportem na nazwisko Albion Waverly i poruszała się volkswagenem rabbit. Znaleziono porzucony samochód. Dzięki współpracy z władzami kanadyjskimi FBI ustaliła, że kobieta najprawdopodobniej kupiła w Vancouver inny samochód, którego marki nie udało się jednak określić.
Ciekaw jestem, pod jakim teraz występuje nazwiskiem. Zastanawiam się nad kupnem nowego Adware’a, jakiegoś prostego modelu, który pozwalałby mi jeszcze raz przejść się ulicami Miasta i poszukać jej. Czasem wyobrażam sobie, że jeśli spędzę dostatecznie dużo czasu w miejscach, które były dla nas ważne, może przy stoliku w restauracji Kelly’s w East Liberty albo w autobusie, który zniknął w czeluści tunelu tuż przed końcem świata, to ją odnajdę. A tymczasem chodzę na spacery wokół gospodarstwa i rozmyślam. Pamiętam ją. Nigdy nie byłem w Kanadzie, ale wyobrażam sobie Albion z nową fryzurą, w nowych ubraniach, za kierownicą używanego samochodu kupionego w Vancouver. Wyobrażam sobie, jak jedzie autostradą na północ, najdalej jak się da. Wyobrażam sobie, że drogi, po których się porusza, są piękne, otoczone górami, wiodą wśród wiecznie zielonych lasów. Wyobrażam sobie, że tam, gdzie lasy stają się mroczniejsze, a drogi węższe, ona czuje się nareszcie bezpieczna. Wyobrażam sobie taką drogę ciągnącą się kilometrami pośród nieskończenie rozległych lasów, drogę, którą można jechać godzinami, dniami i nie napotkać żadnej ludzkiej twarzy.
1 2 3 4 5
Biblia Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań–Warszawa 1980.
Szklany klosz, tłum. Mira Michałowska – przyp. tłumacza. Ewangelia według św. Jana 3,5, Biblia Tysiąclecia. Robert Frost, Ogień i lód, tłum. St. Barańczak.
W.H. Auden, 44 wiersze, tłum. St. Barańczak, Kraków 1994.