Wydawnictwo Psychoskok Konin 2016
Wojciech Tadkowski „Ucieczka w świat słońca i seksu” Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2016 Copyright © by Wojciech Tadkowski, 2016 Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Agnieszka Marzol Projekt okładki: Robert Rumak Zdjęcie okładki © Fotolia - Andrew Bayda Autor zrezygnował z korekty profesjonalnej wydawnictwa ISBN: 978-83-7900-628-1 Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o. ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706 wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:
[email protected]
Od Autora
Ta niewielka powieść nie jest tylko efektem wyobraźni autora. Podstawowy fakt – wieloletnich kradzieży z sejfów domowych, przez cenionego I utytułowanego pracownika naukowego, zdarzył się naprawdę. Tyle, że nie w Polsce, tylko we wczesnych latach 90-tych ubiegłego stulecia, w jednym z angielskich miast słynących z renomowanych uczelni. Z opowiadań osób, które miały możliwość dokładniejszego zapoznania się z tą sprawą wynika również, że, prawdopodobnie, zasadniczym motywem działania „sprawcy”, było osiągnięcie możliwości całkowitej zmiany stylu życia – pełnej niezależności osobistej i finansowej, w tym także całkowitej swobody życia seksualnego. Sprawca tych kradzieży zaginął, czyli ukrył się skutecznie. Kilkuletnie próby jego poszukiwania, prowadzone zarówno przez Scotland Yard jak i przez prywatne agencje detektywistyczne, działające na zlecenie niektórych poszkodowanych osób, nie dały żadnych efektów. Kilka informacji wskazywało jedynie, że strefą jego pobytu może, lub mogła być początkowo, Ameryka Środkowa i Południowa. Cała „reszta” – a więc przeżycia bohatera, opisy tego, co, jak, gdzie i z kim robił, są wynikiem mojej fantazji. Sam temat i uzyskane, raczej dość wiarygodne, opisy charakteru bohatera powodują jednak, że książka ma – i chyba musiała mieć - charakter „erotycznego kryminału”. Życzę przyjemnej lektury. Wojciech Tadkowski Maj 2016 r.
Rozdział I - Narodziny planu
Monotonne życie
Odsunął nieco fotel od biurka, założył nogę na nogę. Nienagannie uprasowane spodnie i błyszczące czarne buty stały się bardziej widoczne. Uśmiechał się, ale głos miał zdecydowany. - Niestety – nie mogę państwu zaliczyć tego egzaminu. Właściwie nie odpowiedzieliście na żadne z trzech pytań, a poprzednio test pisemny też wypadł – delikatnie mówiąc – nie najlepiej. Wydaje mi się, że, poza wysłuchaniem niektórych wykładów, nic nie czytaliście. Siedząca naprzeciwko para miała smutne miny. On, wysoki brunet, był wyraźnie zdenerwowany. Ona, nieco młodsza i „nieduża”, ładna blondynka, trzymała się lepiej. Patrzyła na Krzysztofa z uśmiechem i błyskiem w oczach, które wskazywały na zupełnie nienaukowe zainteresowanie. „Gdyby była sama” – pomyślał – „to chyba próbowałaby mi już robić zakamuflowane propozycje wymiany usług”. Zdarzało mu się to wielokrotnie, zwłaszcza na tak zwanych „studiach zaocznych”, gdzie dziewczyny były z reguły nieco starsze, często już „dzieciate”, mężatki i rozwódki. Dochodziły go plotki, że jest paru wykładowców na uczelni, którzy czasem korzystają z takich propozycji. Nie dziwił się i nie wpadał w „święte oburzenie”. Ta blondyneczka też podobała mu się na tyle, że chętnie pozwoliłby jej "zrobić laskę" w swoim małym gabinecie, albo wręcz zaprosił ją na „kolację ze śniadaniem”. Ale nigdy tego nie robił. I nawet nie dlatego, że uważał to za naganne. Ale dlatego, że takie postępowanie naruszałoby jedną z jego podstawowych zasad związanych z inną „pracą” i życiowym celem, jaki kilka lat wcześniej sobie postawił. Ta ”praca” wymagała pełnej dyskrecji, eliminowania plotek na jego temat, lub ograniczania ich do pozytywów dotyczących elegancji, dobrego wychowania, zaangażowania w badania naukowe, bezstronności w traktowaniu studentów. A także, że czasem jest wprawdzie widywany „na mieście” z eleganckimi kobietami, ale żyje samotnie i ma raczej niewielkie potrzeby erotyczne. Potrzebny mu był utrwalony obraz jeszcze dość młodego, niezwykle porządnego i skromnego naukowca, lubiącego samotność i nawet na zagraniczne wycieczki jeżdżącego wprawdzie czasem w grupach organizowanych przez biura podróży, – ale bez przyjaciół, a tym bardziej „przyjaciółek”. - To co mamy zrobić? spytała blondynka. - Zdać egzamin poprawkowy. Nie jesteście zresztą odosobnieni. Sądzę, że zorganizuję taki egzamin w połowie przyszłego miesiąca. Proszę dowiadywać się w dziekanacie. No i koniecznie coś przeczytać. Przynajmniej dwie – trzy pozycje. Polecam szczególnie ostatnią książkę profesora Kordolińskiego i moją z zeszłego
roku. Pożegnali się. Blondynka jeszcze w drzwiach odwróciła się i posłała mu kolejny, zalotny uśmiech. Poczuł cień pożądania. Pomyślał, że powinien dzisiaj jakoś osłabić swoje zainteresowanie płcią przeciwną. Kilka dni nie miał kobiety, a zbyt długa wstrzemięźliwość zawsze u niego oznaczała ograniczenie koncentracji I niebezpieczny spadek czujności. Przeegzaminował jeszcze kilkoro lepiej przygotowanych studentów, zapraszając do pokoju – jak zwykle przy ustnych egzaminach – po dwie osoby. Robił tak dlatego, że ułatwiało to egzamin „oszczędzając” pytania, które, przy braku prawidłowej odpowiedzi, „przechodziły” na drugą osobę. Ale drugą przyczyną, było właśnie unikanie jakichkolwiek podejrzeń, że ładne dziewczyny zdają u niego łatwiej, albo, że nawiązuje z nimi „nieformalne” kontakty. Wpadł jeszcze na chwilę do dziekanatu sprawdzając, jaki ma rozkład zajęć w następnym tygodniu i wolnym krokiem, z przyjemnością wystawiając twarz na promienie zachodzącego słońca, poszedł w kierunku parkingu i swego samochodu. Od czasów młodości zmieniał samochody co trzy lata, ale były to zawsze pojazdy ze średniej półki, nierzucające się w oczy. Teraz, już ponad dwa lata, jeździł Citroenem C4 i zastanawiał się właśnie, na co ma go zamienić. Jego znajomi i współpracownicy wiedzieli, że po całkowitym przejściu do pracy naukowej zarabia teraz mniej, niż poprzednio, gdy zajmował również dość poważne stanowisko w znanej korporacji. Dziwiono się nawet, że się na to zdecydował, ale jednocześnie poprawiało to jego „image”, jako człowieka konsekwentnego, który przywiązuje większą wagę do tego, co w życiu robi I zamierza osiągnąć, niż do profitów, jakie mu to przynosi. Kolejny samochód będzie więc znowu ze średniej półki cenowej, ale musi być niezawodny. Z czasów relatywnie wyższych dochodów pozostało mu trzypokojowe mieszkanie w mokotowskim apartamentowcu wyższej klasy, kupione zresztą także z wykorzystaniem kredytu. Spłacał go z pozornym wysiłkiem, celowo podkreślanym w rozmowach z „otoczeniem”. Pozostało mu także kilka szytych na miarę garniturów, luksusowa bielizna, kilka niezłych I dość drogich obrazów kupionych na aukcjach. W rozmowach ze znajomymi narzekał też, że nie może się odzwyczaić od kosztownych, zagranicznych urlopów w krajach, gdzie zawsze jest ciepło. Wyjeżdżał na te urlopy dwa, a nawet trzy razy w roku na tydzień lub dwa – organizując wyjazdy sam, lub dołączając do polskich lub niemieckich grup turystycznych. Starał się stwarzać wrażenie, że koszt tych urlopów był dla niego poprzednio drobiazgiem, a dzisiaj jest już pewnym problemem. Koszty „codziennego życia”, na nieprzesadnej, ale odpowiedniej stopie, były także wyższe niż przeciętne. Krzysztof stołował się na mieście, robiąc samemu tylko śniadania. Miał zaprzyjaźnioną sprzątaczkę, a właściwie gospodynię, panią
Danutę, po 50-tce, inteligentną i niebrzydką wdowę, która przychodziła trzy razy w tygodniu w czasie, gdy był w pracy. Sprzątała, prała bieliznę w pralce, prasowała koszule. Jeśli chciał zrobić przyjęcie na kilka osób – zamawiała odpowiednie dania w pobliskiej restauracji z cateringiem, sama je serwowała i sprzątała po wyjściu gości. Płacił jej sporo, ale miał do niej całkowite zaufanie. W trzecim roku jej zatrudnienia zawarli też niespodziewanie dodatkową, ustną umowę. Po zorganizowanym przyjęciu i wyjściu gości Krzysztof wszedł do kuchni w momencie, gdy wkładała właśnie naczynia do zmywarki. Trochę wypił, był, – co mu się rzadko zdarzało – w dobrym i frywolnym nastroju. Wśród gości była znajoma z uczelni, tańczyli, Krzysztof „odczuwalnie” się podniecił. Dziewczyna wyraźnie czekała na zaproszenie do pozostania, ale to naruszałoby przyjęte przez niego zasady. Teraz widok wypiętych i interesujących pośladków pani Danuty podziałał jak zapłon, powodując niemal usztywnienie jego męskości. Hamował się jednak i bardziej dla żartu niż z zamiarem seksualnego kontaktu, klepnął ją łagodnie. Odwróciła się, spojrzała na odstającą nogawkę jego spodni, uśmiechnęła i powiedziała: - Panie Krzysiu – już kilka razy chciałam z panem porozmawiać o pańskim życiu seksualnym, ale nie miałam odwagi i nie było takiej okazji. Może zrobię jeszcze kawę i na chwilę usiądziemy? Krzysztof milcząco obserwował jak przygotowywała kawę, właściwie po raz pierwszy patrząc na nią, jak na kobietę. Zdjęła fartuch, rozpięła górne guziki skromnej bluzki. Duże, jędrne piersi stały się bardziej widoczne. Ładne, choć nieco za grube nogi, przechodziły w wydatne biodra. Dość długie, ciemne włosy okalały spokojną twarz o dużych oczach. Pomyślał, że w młodości musiała być bardzo ładną I seksowną dziewczyną. Podała kawę i usiadła. - No to właściwie, o czym chciała Pani rozmawiać – zapytał z uśmiechem. - Wiem – powiedziała, że czasem przychodzą do Pana dziewczyny. Ślady ich pobytu widzę przy sprzątaniu. Widzę również na pościeli ślady świadczące o tym, że, mimo tych wizyt, dość często sam się pan zaspakaja. I to mnie trochę dziwi. I chyba nie jest dla pana wygodne. Pan ma koło 35 lat, kiedy mężczyzna ma duże potrzeby seksualne. Jest pan bardzo przystojny. Więc pomyślałam – właściwie nie wiem jak to powiedzieć, – że mimo, iż jestem dużo starsza i może nie specjalnie atrakcyjna, to moglibyśmy zwiększyć zakres moich obowiązków. Ma zdolności obserwacyjne – pomyślał Krzysztof. Jego życie seksualne było dość bogate, ale rzeczywiście wyjątkowo nieregularne. Nie mógł go ograniczać – jego organizm wymagał częstego seksu. Bez niego stawał się rozdrażniony, nie mógł się skupić na pracy. Ale – niestety – tak bywało dość często. Jedna stała przyjaciółka – mężatka – mogła go odwiedzać tylko w południowych godzinach, kiedy on z reguły był zajęty. I też nie zawsze. Także dwie telefonicznie zamawiane „studentki” uprawiające najstarszy zawód były bardziej dyspozycyjne, ale miały
wielu stałych klientów i nie zawsze mieścił się w ich kalendarzach wtedy, kiedy odczuwał taką „pilną potrzebę”. No i były wprawdzie „medycznie sprawdzane”, ale bardzo drogie. Było więc wiele dni I kilkudniowych, a czasem nawet kilkunastodniowych, przerw. Wtedy, niechętnie, wracał do młodzieńczych ćwiczeń, wykorzystując własne ręce. Miała rację – bardzo tego nie lubił. - Jak Pani to sobie wyobraża? - Zwyczajnie. Może pan traktować moje ciało jak instrument dla uzyskania efektu. Bez żadnych ograniczeń i zobowiązań. Jeśli zawiadomi mnie pan telefonicznie albo powie wcześniej, że danego dnia chce mnie pan – jak to się mówi – wykorzystać, to przyjdę sprzątać nieco później i zostanę do pańskiego powrotu, lub umówionej godziny. Jestem już po klimakterium – w ciążę nie zachodzę. Mój zmarły mąż był wymagający i dość brutalny, więc teraz każdy rodzaj seksu mi odpowiada. Z uwagi na córkę nie zapraszam mężczyzn i nikogo stałego nie mam, – więc nie ukrywam, że taka umowa była by i dla mnie pewną atrakcją. Tym bardziej, że w domu się nie przelewa, a – jak sądzę – za każdą taką dodatkową usługę mogłabym dostać jakąś małą premię. Ale zgodzę się i bez tego. Krzysztof wstał i nalał jej i sobie po kieliszku koniaku. - Dobrze – powiedział – to jest jakiś pomysł. Próbę zrobimy dzisiaj. Usiądę w fotelu, a pani powinna wiedzieć, co ma robić. Wiedziała. Wyszła na chwilę do łazienki. Wróciła naga, uklękła przed fotelem i rozpięła mu spodnie. Urozmaicony stosunek trwał ponad godzinę. Była zręczna, reagująca, ciało miała – jak na swój wiek - zaskakująco jędrne. Uzgodnili, że za każde zbliżenie będzie jej dodawał do „pensji” 50 złotych. Dał jej też pieniądze na taksówkę. Mieszkała wprawdzie niedaleko, ale godzina była późna. Cały czas, nawet w najbardziej szczytowych momentach stosunku, mówiła do niego per „pan”. Nie protestował i także do niej mówił „pani”. No – może z wyjątkiem momentu zbliżania się do końca, kiedy stawał się bardziej bezpośredni, a nawet czasem ordynarny. I taki sposób zwracania się do siebie zachowali w następnych latach. Zasypiając po jej wyjściu był w pełni zaspokojony i pomyślał, że na następne kilka lat rozwiązał problemy „seksualnej higieny”. I sporo oszczędzi, bo koszty usługi pani Danuty były nieporównanie mniejsze niż „studentek”. A jakość nie była gorsza. Marzenia
Ale to był problem wprawdzie dla niego istotny, jednak w czekającej go najbliższej przyszłości mniej niż drugorzędny. Te następne dwa – trzy lata miały
bowiem zakończyć realizację jego planu zmiany miejsca i stylu życia. Planu, który narodził się prawie sześć lat wcześniej i który – jak dotychczas – udawało mu się dość sprawnie realizować. Właściwie wszystko zaczęło się znacznie dawniej, kiedy był jeszcze na drugim roku studiów. Zmarli wtedy jego rodzice, oboje na raka. Operacje pomogły na krótko. Potem choroba rozwijała się błyskawicznie. Najpierw zmarł ojciec, potem, po roku, matka. Został sam. Miał wprawdzie jeszcze ciotkę, siostrę mamy, ale ona mieszkała w Krakowie. Kilka miesięcy żył w głębokiej traumie, prawie nie spotykając się z przyjaciółmi i zaniedbując studia. Potem się opanował. Kiedy przyszedł czas wakacji uległ namowom kolegów i dołączył do organizowanej przez jedno z biur podróży dwutygodniowej wycieczki na Wyspy Kanaryjskie. Większość czasu mieszkali na Gran Canarii, w portowym miasteczku Puerto Mogan. Opłacili kurs nurkowania. Krzysztof pierwszy raz w życiu zobaczył rafy koralowe, w tym rejonie niezbyt imponujące, ale mimo to robiące wrażenie. Zakochał się w tym sporcie, w odczuciu „fruwania” wśród ryb i zupełnie odmiennej roślinności. Wieczorami wraz kolegami pili piwo i moczyli nogi, siedząc na obrzeżach portowej zatoki. Też po raz pierwszy zobaczył wówczas z bliska stojące w porcie jachty, małe i średnie, bo bardzo duże do tego portu nie wpływały. Ale nawet na tych mniejszych widać było piękne kobiety i opalonych mężczyzn, siedzących w odkrytych salonikach, pijących kolorowe drinki, śmiejących się i – przynajmniej pozornie – pozbawionych jakichkolwiek trosk. Pomyślał, że to „fajne życie”. Koledzy byli podobnego zdania. Zostały w nim te kolorowe obrazki, gdzieś głęboko ukryte. Ale jeszcze wtedy natrętnie nie wracały. Kilka lat później pracował zarówno w znanej uczelni jak i w w korporacji, miał już ustabilizowana pozycję w środowisku naukowym. Niezłe zarobki plasowały go w „klasie średniej wyższej”, otoczenie uważało, że - jak na tak młody wiek – bardzo wiele osiągnął. W ramach wyjazdów urlopowych „do ciepłych krajów” pojechał z niemiecką grupą z Berlina na Dominikanę, a później na kilka dni na Barbados. Grupa mieszkała w dobrym hotelu w miejscowości Holetown, niecałe 15 kilometrów od stolicy Bridgetown i lotniska. Było pięknie, „zaliczył” wyższy stopień nurkowania, pływał codziennie w krystalicznej wodzie, ścigając się z wielkimi żółwiami. Były nawet w jego grupie i w zajmowanym przez nią hotelu dwie typowe, niemieckie blondynki, może nie specjalnie ładne, ale chętne do spędzania z nim wieczorów w okolicznych barach i potem w łóżku. Ale był też znacznie większy, niż w Puerto Mogan na Gran Canarii, port jachtowy. W niewielkiej zatoce, z trzech stron otoczonej kolorowymi pensjonatami, restauracjami i kawiarniami, „parkowało” kilkadziesiąt mniejszych i kilka dużych, żaglowych i motorowych jachtów. Niektóre, największe, z profesjonalnymi załogami.
Znowu siedząc wieczorami w porcie, w barze urokliwej tawerny i maleńkiego hoteliku „U Pedra”, Krzysztof obserwował życie na tych jachtach, widoczną „swobodę życia” ich właścicieli, nieustannie obsługiwanych przez męską i damską załogę. W jednym z nich mieściły się nawet dwie motorówki, a na rufie stał mały helikopter. Krzysztof nie wiedział, kim byli właściciele – biznesmenami, znanymi aktorami czy sportowcami, – ale wiedział, że muszą dysponować ogromnymi majątkami. Takimi, jakich on nigdy nie osiągnie. Nie czuł zazdrości. Czuł złość, że los nie dał mu możliwości takiego, beztroskiego i luksusowego życia. A przecież – jak sądził – jego stopień inteligencji nie jest niższy od tych, którzy mają te jachty. Był w końcu uznanym pracownikiem naukowym, dobrze postrzeganym w swojej dziedzinie – zarządzaniu, specjalizującym się w zarządzaniu kadrami czy, jak niektórzy to nazywają, zasobami ludzkimi. Zrobił doktorat przed trzydziestką, w dorobku ma już trzy książki, habilitował się przed rokiem. W uczelni pracował już na stanowisku profesora nadzwyczajnego. Profesura „belwederska” była tylko kwestią czasu. Jeśli coś go niecierpliwiło, a czasem wręcz wyprowadzało z równowagi, to fakt posiadania szefów. Samokrytycznie stwierdzał, że wprawdzie lubi ludzi, ale nie lubi się komuś podporządkowywać. Niemal do załamania nerwowego doprowadzały go sytuacje, w których wiedział, że dyskutujące z nim „autorytety” nie mają racji, ale „nie wypadało” tego powiedzieć w sposób otwarty. Młody pracownik naukowy – a do takich ciągle jeszcze się zaliczał - miał trudności z publikowaniem swoich prac, jeśli nie zawierały one pozytywnych odniesień przynajmniej do kilku autorytetów. Jeśli czyjeś poglądy krytykujesz – to kogoś innego, najlepiej „ważniejszego”, powinieneś pochwalić. I najlepiej, jeśli ten ktoś, poza pozycja naukową, jest jeszcze znaczącą postacią w środowiskach „władzy”, pełni ważne funkcje w szkolnictwie wyższym, w administracji państwowej lub wielkim biznesie. Wiedział, że nie przyzwyczai się do tych zwyczajów nawet wtedy, gdy już sam będzie „autorytetem”. Osobistą wolność identyfikował przede wszystkim z całkowitą niezależnością od tego rodzaju „układów”, możliwością samodzielnego podejmowania wszelkich decyzji i kształtowania swego życia. Sądził, że właśnie taką niezależność, mają „ci ludzie” na jachtach. Gdzieś w tle tak rozumianej niezależności kołatała się też „nieuczesana” myśl, że w jej ramach chciałby mieć także bliżej nieokreśloną „władzę” nad kobietami. Chociaż nad kilkoma. Lubił kobiety, uwielbiał seks. W erotycznych fantazjach, na które czasem sobie pozwalał, zawsze występowały kobiety, które nie tylko nie chciały, ale wręcz nie mogły mu niczego odmówić. W samolocie, którym wracał z Barbados do Berlina, było zajętych nie więcej niż 30% miejsc. Mógł więc bez sprzeciwu towarzyszy podróży i załogi rozciągnąć się wygodnie na czterech fotelach, poprosić o koc i kilka godzin drzemać, usypiany
jednostajnym szumem silników. W charakterystycznej przy zasypianiu gonitwie myśli zastanawiał się, czy i co mógłby zrobić, aby jednak zmienić swoje życie, zdobyć duże pieniądze, pozwalające na zakup i utrzymanie dużego domu nad ciepłym morzem, jachtu, kilku samochodów – przerwanie „najemnej” pracy i zajęcie się zarządzaniem własnym majątkiem i tym, co lubił – sportem, seksem, zwiedzaniem ciekawych miejsc i zbieraniem dzieł sztuki. Ale jak zdobyć te pieniądze? Samokrytycznie oceniał swoje możliwości. Gdyby nawet stał się bardzo znanym naukowcem, to może zarabiać jeszcze dwa – trzy razy więcej niż obecnie. To może wystarczyć na dobre mieszkanie i dobry samochód, bardziej odległe i egzotyczne wyjazdy turystyczne, zapewnić większe powodzenie u kobiet, – ale nadal nie jest nawet zbliżone do życia i niezależności „tych na jachtach”. Nadal będzie miał szefów, będzie musiał wykonywać czyjeś życzenia lub polecenia, uczestniczyć w „wyścigu szczurów”. A uruchomienia, zamiast tego, własnej działalności gospodarczej, nawet sobie nie wyobrażał. Wie, że ma wiele zalet. Ale wie także, że ma istotną wadę. Nie ma instynktu przedsiębiorcy, nie potrafi wynajdywać „luk rynkowych”, nie umie „robić interesów”. Jest chyba za mało bezczelny. Wydaje mu się jednak, że jest odważny. Całkiem możliwe, że mógłby być niezłym złodziejem. Uśmiechnął się do tych myśli, przypominając sobie, że w czasach chłopięcych zaczytywał się powieściami Maurycego Leblanca z cyklu „Arsene Lupine – dżentelmen włamywacz”. Jeśli ma wcielić w życie te marzenia, to właściwie cóż innego mu zostało. Wprawdzie zawsze uważał się za człowieka uczciwego, ale przecież – tak jak Arsene Lupin – może okradać takich, którzy tego specjalnie nie odczują, bo i tak nie wiedzą, co mają robić z nadmiarem pieniędzy. Czasy się zmieniły, i ci bogacze to już na ogół nie arystokracja, ale biznesmeni różnej konduity, których majątki też nie zawsze powstawały w sposób całkowicie uczciwy. Takie dodatkowe „zajęcie” nie tylko dawałoby mu dodatkowe dawki adrenaliny, ale – przy zachowaniu maksimum ostrożności – mogło być względnie bezpieczne. Któż bowiem kojarzyłby „dobrze zapowiadającego się” członka intelektualnej elity, z jakąkolwiek kradzieżą? Bardziej może z nadużyciami podatkowymi, oszustwami giełdowymi czy nawet matrymonialnymi – a już w tych wstępnych „nieuczesanych myślach” postanowił, że takich źródeł dochodu powinien unikać. Rano, na lotnisku w Berlinie i potem w pociągu do Warszawy, wszystkie te myśli wydały mu się bardziej sennymi i nierealnymi marzeniami, sprawdzał w smartfonie swój plan zajęć i spotkań zawodowych i towarzyskich na najbliższe dni, myślał o pisanej właśnie kolejnej książce. Ale gdy tylko zaczynał drzemać z głową opartą o podgłówek – te myśli wracały i stawały się coraz bardziej natrętne i konkretne.
To samo powtarzało się w następnych dniach, kiedy już wrócił do kieratu pracy, normalnych, codziennych zajęć, życia towarzyskiego i dotychczas nierytmicznego zaspakajania seksualnych potrzeb. Zapominał już o czystej wodzie w zatoczkach Barbados, ale gdy odpoczywał lub zasypiał, wracały obrazy jachtów i swobodnego życia ich właścicieli. W końcu którejś wiosennej niedzieli umówił się wprawdzie na koleżeńskie spotkanie po południu, ale wstał rano, poszedł na długi spacer i w małej kawiarni zamówił kawę i koniak. Pomyślał, że dżentelmeni na ogół nie piją alkoholu przed południem, ale czekała go rozmowa z samym sobą. A takie rozmowy są najbardziej kłopotliwe. Siedział tak prawie trzy godziny i na kawiarnianych serwetkach – później zniszczonych – wypisywał listę zadań, które musiał by wykonać, aby rzeczywiście opanować drugi zawód – zakonspirowanego złodzieja, choć w aktualnych warunkach raczej nie dosłownie włamywacza. I ile czasu mogłoby mu zabrać zdobycie kwot, wystarczających na zniknięcie i obudzenie się w innej rzeczywistości. Przede wszystkim postanowił stopniowo utrwalać w otoczeniu swój obraz samotnika, który wprawdzie lubi życie towarzyskie i chętnie uczestniczy w różnego rodzaju spotkaniach, „imprezach” i bardziej ekskluzywnych przyjęciach, ale ma mało bliskich przyjaciół i sam niechętnie i rzadko takie spotkania organizuje. Jego życie erotyczne musi być mało znane. Czasem na jakiejś imprezie, wystawie czy w teatrze można go spotkać z kobietą, niekiedy z koleżanką z pracy – ale żadnej specjalnie nie preferuje. Podświadomie myślał o takiej możliwości, jaką później dała mu umowa zawarta z panią Danutą. Dawała możliwość pozbywania się fizjologiczno - psychicznego napięcia w sposób całkowicie dyskretny, ułatwiając jeszcze bardziej utrwalanie obrazu „sympatycznego samotnika”. Postanowił, że jego „przestępcza działalność” może być w miarę częsta, ale nie powinna obejmować spektakularnie wartościowych przedmiotów, zwłaszcza znanych dzieł sztuki, których kradzież stawałaby się publiczną sensacją. Każde „przywłaszczenie dóbr” powinno być starannie przygotowane, a zarazem technicznie tradycyjne – bez oszustw, podrabiania kart płatniczych, skomplikowanych włamań. To założenie oznaczało również, że nie powinien niczego robić w pośpiechu i przeznaczyć na osiągnięcie celu minimum siedem osiem lat. Jeśli by się to udało, to byłby „wolnym człowiekiem” w wieku około 40 lat. Do tego czasu powinien żyć na dotychczasowej stopie, korzystając tylko z oficjalnych dochodów, czyli w nomenklaturze marketingowej utrzymywać się nadal w klasie średniej – wyższej. Umiarkowanie narzekać na niedostatek gotówki, brak możliwości kupienia bardziej luksusowego samochodu, konieczność
spędzania zagranicznych urlopów relatywnie blisko, nie na wyspach Pacyfiku i w nie najlepszych hotelach. Najtrudniejszym planowanym zadaniem było określenie i techniczne przygotowanie sposobów „przywłaszczania dóbr”, sposobów ich zamiany na najbardziej pewne wymienialne waluty i przechowywanie „efektów”, w sposób nienasuwający żadnych podejrzeń. Powinien też rozważyć, czy – co było by najbezpieczniejsze – starać się robić wszystko sam, czy też wspierać się jedną lub kilkoma osobami, które albo byłyby szczerze zaprzyjaźnione i godne zaufania, albo nie zdawałyby sobie sprawy z rzeczywistego celu działań, o które by ich poprosił. Początek
Szczegóły tych zadań analizował przez następnych kilka tygodni, starając się o nich myśleć tylko w czasie samotnych wieczorów. W końcu – nadal bez pośpiechu – przystąpił do konkretnych działań. W garażu, który wynajmował od wielu lat w innym budynku, niż obecnie mieszkał, sam, z trudem i przez ponad dwa miesiące, zrobił w specjalnie wymurowanej, podwójnej ścianie zamaskowaną i dobrze zabezpieczoną skrytkę, pozwalającą na czasowe przechowywanie przedmiotów o małych i średnich gabarytach, takich jak biżuteria, złoto w sztabkach i pieniądze, a nawet niewielkie obrazy. Ponownie wyjechał indywidualnie na tygodniowy urlop na Barbados zabierając nieco więcej gotówki i w miejscowych filiach dwóch znanych szwajcarskich banków - Credit Suisse i Rothsild Bank AEG – otworzył konta na hasło, wpłacając po tysiąc dolarów. Zaprzyjaźnił się też z Pedrem - starszym, ciemnoskórym właścicielem tawerny i hoteliku w Holetown, w którym tym razem się zatrzymał. Sporo razem wypili, wymienili kontakty e-mailowe i telefoniczne. Powiedział mu o planach stałego zamieszkania na Barbados i nie wykluczał, że będzie kiedyś prosił go o załatwianie w jego imieniu określonych spraw finansowych i administracyjnych. W kraju załatwił jeszcze dwie sprawy. Nauczył się obsługiwać „szpiegowskie”, – ale możliwe do nabycia przez Internet - mikroskopijne kamery nagrywające film, na równie mikroskopijnych nośnikach. Kupił kilka sztuk takich urządzeń i przyzwyczajał się, aby – poza pracą – wszędzie nosić w odpowiedniej kieszonce przynajmniej jedno z nich. Zrobił też zdjęcia kilku pierścionków i bransoletki odziedziczonych po rodzicach. Przesyłał je do niewielkich pracowni jubilerskich z propozycją wykonania duplikatów z wykorzystaniem mosiądzu, szkła i niekiedy sztucznych brylantów – cyrkonii. Część z zapytanych przyjmowała takie zlecenie, część nie widziała możliwości. Na te próby wydał kilkanaście
tysięcy złotych, zlecając wykonanie prac pod innym nazwiskiem, płacąc z góry i prosząc o odesłanie wykonanych duplikatów na poste restante z określonym hasłem, zamiast nazwiska. W końcu wybrał dwie pracownie – jedną w Legionowie pod Warszawą, drugą na przedmieściu Lublina. E-mailowo, ze specjalnie otworzonej na inne nazwisko darmowej skrzynki, zapowiedział bardziej stałą współpracę, wyjaśniając, że zajmuje się pośrednictwem w handlu starą biżuterią, a także – hobbistycznie - jej zbieraniem. Te wszystkie przygotowania zajęły mu ponad pół roku. W końcu po ponownej, dłuższej „rozmowie ze sobą” postanowił, że – przynajmniej na początku – będzie poszukiwał możliwości „przywłaszczenia” każdej niekatalogowanej biżuterii, zwłaszcza z brylantami, złota, złotych monet i gotówki w dowolnej walucie wymienialnej. Także biżuterii „popularnej”, o niewielkiej wartości jednostkowej. Zdawał sobie sprawę, że to chyba nie wystarczy do zebrania kwot, potrzebnych dla zrealizowania jego planów. Musiał się jednak nauczyć nowego „zawodu” i na tą naukę przeznaczał w myślach dwa lata. Założył też – i to była najważniejsza „techniczna” część planu -, że głównymi, a być może wyłącznymi, źródłami jego akcji będą domowe sejfy w domach i mieszkaniach, które towarzysko odwiedzał. Sejfy nie nadmiernie skomplikowane i – oczywiście – niewspomagane monitoringiem. Wbrew pozorom, w czasie licznych przyjęć i innych spotkań towarzyskich, widział ich dużo. Beztroska właścicieli w tym zakresie była zastanawiająca. Wynikała, być może, z tego, że traktowali te sejfy tylko, jako podręczne miejsca krótkotrwałego przechowywania pieniędzy, biżuterii i dokumentów. Z rozmów z nimi można się było zorientować, że większość ma także skrytki bankowe, ale z reguły w dość odległych placówkach. Nie mieli czasu i „nie chciało im się”, aby często do nich zaglądać. Niedługo po zakończeniu tych przygotowań zdarzyła się pierwsza okazja. Ojciec jednego ze studentów, zaliczany do grupy „średnich” krajowych milionerów, postanowił uczcić dyplom syna przyjęciem, zorganizowanym w podmiejskiej rezydencji. Duży dom, w dużym ogrodzie z basenem, kilkanaście pokoi, trochę własnej służby i trochę wynajętej z racji przyjęcia. Pani domu wystąpiła w brylantowym komplecie – pierścionek, mała kolia, kolczyki i bransoletka. Już przy powitalnym szampanie w gabinecie pana domu, zwierzał się on Krzysztofowi i paru innym panom, że ten komplet kosztował go ponad dwa miliony złotych. W czasie przyjęcia Krzysztof robił „okazjonalne” zdjęcia swoim telefonem, starając się możliwie często uchwycić panią domu i poszczególne części jej brylantowego kompletu. Celowo błądząc po domu zorientował się też, że w gabinecie gospodarza był sejf, a w (oddzielnej!) sypialni pani domu stała na toaletce misternie zdobiona szkatułka, wyraźnie przeznaczona na czasowe
przechowywanie biżuterii. W obu pokojach umieścił swoje mikroskopijne kamerki W prawidłowości obserwacji utwierdził go sam gospodarz, podchodząc w pewnej chwili z kieliszkiem wina. - Panie profesorze – jesteśmy wdzięczni, że doprowadził pan naszego Wiesia do magisterium. I to z niezłą oceną, a przecież znam syna i wiem, że nie grzeszy pracowitością. Pozwoli pan, że oprowadzę go po domu. - Dziękuję – powiedział Krzysztof – trochę już sam obejrzałem, ale chętnie przejdę się z panem. Tym bardziej, że zastanawia mnie relatywnie ubogi stan zabezpieczeń. Nie boi się pan włamania? - Nie bardzo. Miejscowość jest spokojna. Mamy – jak pan zapewne zauważył – zewnętrzny monitoring i mieszkającego na stałe ogrodnika i zarazem ochroniarza. Zdalnie ochrania nas też firma ochroniarska. Czujemy się bezpiecznie. Mam wprawdzie sejf w gabinecie, ale żona swoje precjoza najczęściej rozrzuca po swoim pokoju, albo trzyma w jakiś pudełkach. Wie pan, jakie beztroskie są kobiety! Zresztą ja także nie przechowuję w domu zbyt wiele gotówki. Kilka tysięcy i trochę niemal pamiątkowych oszczędności z dawnych czasów, kiedy lokowało się trudno zdobywane nadwyżki w złotych dolarach. Krzysztof zachwycał się domem i ogromnym ogrodem. Zadowolony gospodarz z góry zaprosił go na następne towarzyskie spotkanie z okazji imienin żony, które miało być zorganizowane, w przybliżeniu, za półtora miesiąca. Już w czerwcu, a więc z wykorzystaniem ogrodu i basenu. Następnego dnia Krzysztof przesłał elektronicznie odpowiednio wyodrębnione zdjęcia diamentowego kompletu do pracowni w Legionowie, prosząc o wykonanie duplikatów w ciągu miesiąca. Musiał dopłacić, bo termin był krótki, ale innej okazji podmiany mogło już nie być. Czerwcowe przyjęcie było „huczne” i zorganizowane w dzień świąteczny. Liczne przyjaciółki pani domu częściowo występowały w lekkich strojach plażowych, a później nawet kąpielowych. Alkohol lał się strumieniami. Krzysztof się nie spieszył. Odczekał do popołudnia, kiedy niemal wszyscy goście byli przy basenie, gdzie także serwowano drinki. Wziął jeden z przygotowanych płaszczy kąpielowych, ze swojej letniej marynarki zabrał cienkie, czarne rękawiczki oraz duplikaty biżuterii i poszedł do toalety w głębi domu. Wracając zajrzał do pokoju pani domu. Nie mylił się – komplet brylantowy był w szkatułce. Podmienił go na duplikaty, zabrał swoją ukrytą kamerkę i przeszedł do gabinetu sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu. Zdjął drugą kamerkę, wyjął nośnik pamięci i siedząc w gabinetowym fotelu otworzył go w telefonie komórkowym. Gdyby ktoś wszedł, to wyglądało, jakby odpoczywał i przeglądał coś w swoim telefonie. Miał szczęście – już na początku nagrania kamera uchwyciła pana domu otwierającego sejf. Zapamiętał nieskomplikowany szyfr, ustawił odpowiednio kółka sterownicze i przekręcił dźwignię. Sejf otworzył się bez trudu. Zobaczył kilkanaście paczek
banknotów 100 - złotowych, za którymi schowane było spore pudełko. Otworzył – w środku było kilkadziesiąt złotych 10-cio dolarówek i krugerrandów. Włożył je do kieszeni płaszcza, zabrał też tylko jedną paczkę banknotów. Pudełko włożył na to samo miejsce za banknotami. Wrócił do pokoju, gdzie leżało jego ubranie, przełożył wszystko do marynarki i spokojnie przeszedł na basen, ponownie włączając się do rozmowy z kilkoma osobami, z którymi rozmawiał przed tą „akcją”. Wszystko razem zajęło mu nie więcej niż 10 - 15 minut. Czuł satysfakcję, że nie uległ dławiącemu uczuciu strachu, że potrafił go opanować. Ale wyższy poziom adrenaliny utrzymywał się nadal i był nadmiernie podniecony. Tak dalece, że poczuł pożądanie, gdy nieźle już wstawiona koleżanka pani domu, zaczęła go wyraźnie uwodzić. W końcu wziął ją za rękę, poprowadził w zalesioną część ogrodu, oparł jej ręce o drzewo i brutalnie wziął od tyłu. W ogóle nie rozmawiali. Nie protestowała, jęczała cichutko i krzyknęła głośniej szczytując, gdy kończył. Wrócili nad basen prowadzeni dwuznacznymi spojrzeniami bardziej spostrzegawczych gości. To dobrze – pomyślał Krzysztof. Zapamiętają te erotyczne podejrzenia, a zapomną, że wcześniej przez kilka minut mnie nie widzieli. Gdy wrócił do domu, umieszczając przed tym zdobyte „łupy” w skrytce w garażu, podsumował rezultaty tego pierwszego „skoku”. Nie były imponujące, ale też nie mógł ich lekceważyć. Biżuteria nominalnie warta była około sześciuset tysięcy dolarów, chociaż zdawał sobie sprawę, że nawet po kilku latach może nie uzyskać za nią więcej niż czterysta tysięcy. Złotych 10 dolarówek było 30, krugerrandów 21. Łączna wartość to prawie dwieście tysięcy złotych, czyli około pięćdziesięciu tysięcy dolarów. I to były „dobra anonimowe”, które mógł w każdej chwili wymienić na współczesną walutę. W sumie więc „zarobił” prawie pół miliona dolarów. Gdyby co miesiąc trafiała mu się taka możliwość, to rok wysiłków przyniósłby ponad cztery miliony, a planowane osiem lat – ponad trzydzieści milionów. Z jego szacunkowych kalkulacji wynikało, że „wolność” może mu zapewnić kwota, zbliżona do piętnastu milionów dolarów. To byłoby zatem znacznie więcej, niż potrzebował, ale nie było realne. Trudno założyć, że znajdzie tyle okazji, osiągnie taką rytmikę i że nie będzie to zbyt niebezpieczne. Pomyślał, że musi koniecznie znaleźć jeszcze inne, bardziej dochodowe formy realizacji nowego zawodu. Tak, jak przypuszczał, fakt kradzieży zauważony został dopiero po tygodniu. Widocznie pani domu nie miała okazji ubierania brylantowego kompletu, a samo otwieranie jej szkatułki i wyjmowanie innej biżuterii nie dawało podstaw do zauważenia, że czegoś brakuje. Tak samo pan domu wyjmował zapewne gotówkę, ale nie miał potrzeby zaglądania do pudełka ze złotymi dolarami. O kradzieży Krzysztof dowiedział się z plotek, a zwłaszcza gorączkowego opowiadania jednej ze znajomych, która też była na imieninach. Spotkał ją
przypadkowo w kawiarni. Mówiła, że pan domu specjalnie tej kradzieży nie przeżywa, bo przy jego majątku to „mały pikuś”. Ale policja podejrzewa, że kradzież mogła nastąpić w czasie imieninowego przyjęcia, chociaż nie ma koncepcji, jak do tego doszło i kto i jak podłożył duplikaty biżuterii. Wzywano ją do złożenia zeznań, pytano, czy coś zauważyła. Z filuternym uśmiechem powiedziała Krzysztofowi: - Wiesz, nie gniewaj się, ale powiedziałam, że cały czas widziałam cię przy basenie, z wyjątkiem kilkunastu minut, kiedy odeszliście z tą panienką. Zapytali, w jakim celu odeszliście. Powiedziałam, ku wyraźnej uciesze dwóch rozmawiających ze mną policjantów, że na pewno nie w celach wymiany naukowych doświadczeń. Bo panienka wróciła bardzo rozogniona i potargana. Krzysztofa też odwiedził w uczelni oficer policji z takim samym pytaniem – czy coś zauważył. Powiedział, że nie i że wątpi, czy kradzież miała miejsce w tym dniu, bo przecież „były obecne same zaufane osoby”. I na tym – przynajmniej z jego perspektywy - śledztwo się skończyło. Po pięciu latach
Nie był z siebie zadowolony. W tym czasie udało mu się wprawdzie dokonać aż 16 „przywłaszczeń”, ale ich rezultaty nie były zadowalające. W bankach na Barbados zgromadził wprawdzie już ponad dwa i pół miliona dolarów, a skrytka w garażu była niemal pełna trudniejszej do sprzedania biżuterii, jednak było to w sumie nie więcej, niż 40% tego, co planował i czego potrzebował. Nie wszystko szło gładko. Dwa razy był o krok od dekonspiracji. Właściwie tylko swemu opanowaniu zawdzięczał, że wybrnął z „niezręcznej” sytuacji. Raz pan domu zaskoczył go w momencie, gdy zaczynał instalować swoją kamerkę. Udał, że poprawia opadający karnisz z firanką, a kamerka była na tyle mała, że ukrył ją w dłoni i włożył do kieszeni. Z tej akcji w ogóle zrezygnował. Drugi raz córka właścicieli zastała go już klęczącego przed wmontowanym w regał i zamocowanym w podłodze sejfem. Tylko w tej pozycji można było wprowadzić kod pozwalający na otwarcie. Znowu względnie przekonywająco powiedział, że zainteresował go właśnie elektroniczny mechanizm sejfu i chciał się mu dokładniej przyjrzeć. Dziewczyna była w wieku „poborowym”, więc zaczął ją intensywnie uwodzić. Kilka namiętnych pocałunków spowodowało, że jej zainteresowania daleko odbiegły od sejfu. Z tej akcji Krzysztof nie zrezygnował. Miał już wcześniej nagrany kod otwierający sejf i wrócił do „sprawy” po kilku miesiącach, kiedy miał już wspólnika. Wspólnik opróżnił sejf w czasie przyjęcia, na którym Krzysztof nie był obecny. To oddalało od niego ewentualny nawrót podejrzeń córki gospodarza,
gdyby przypomniała sobie ich spotkanie. W jego „złodziejskiej praktyce” najtrudniejszy okazywał się nie sam moment otwarcia sejfu, a potem wyjęcia i wyniesienia zawartości, tylko pierwszy etap – instalowania podglądowych kamerek. Miały one wprawdzie zamocowania na dwustronne taśmy klejące, magnes, a nawet specjalne spinacze, ale znalezienie dyskretnego i zarazem skutecznego miejsca ich instalacji, sprawiało najwięcej kłopotu. Musiał być widoczny sejf i trzeba było uwzględniać fakt, że otwierający mógł go częściowo zasłaniać. Najlepszym miejscem, z widokiem z góry, okazywały się żyrandole, karnisze firanek, czasem kratki wentylacyjne. Te miejsca miały jednak istotną wadę instalacyjną – trzeba było podstawić krzesło albo przesunąć stolik, co znacznie wydłużało czas instalacji. Dobry efekt dawały kamerki umieszczone pod stołami lub biurkami, jeśli stały w pobliżu sejfu i pozwalały na uzyskanie obrazu „ze skosu”, ograniczającego pole zasłanianie przez osobę otwierającą. W każdym przypadku trzeba było pamiętać o dokładnym wytarciu „urządzenia”, lub zakładania go w rękawiczkach. W końcu pokoje były, mniej lub bardziej starannie, sprzątane. Sprzątający mogli zauważyć kamerki, zdjąć je i uznać to za jakąś młodzieżową zabawę, albo zgłosić policji. I kilka razy tak się stało. Krzysztof dowiadywał się o tym w rozmowach z gospodarzami, albo sam stwierdzał brak kamerki, kiedy chciał ją już wykorzystać. W kilku przypadkach już z tego obiektu rezygnował. W kilku innych powtarzał operację po dłuższej przerwie. W środowisku rozeszły się jednak także korzystne dla niego plotki, że w niektórych domach znajdowano takie kamerki w gabinetach właścicieli, podglądające ich seksualne wyczyny z zatrudnionymi sekretarkami i pokojówkami. Że to żadne „narzędzie przestępstwa”, tylko efekt działania zazdrosnych żon, albo ciekawych, dorastających dzieci. Pozytywem minionych lat był natomiast fakt, że ani na jotę nie odstąpił od ustalonych zasad postępowania. Wszystko przygotowywał i robił sam, mimo różnych okazji nie dokonywał dosłownych włamań, nie miał żadnej broni, której użycie mogłoby mieć tragiczne skutki – także dla niego, gdyby jednak wpadł w ręce „stróżów prawa”. Nie skusił się także na stosowanie „nowoczesnych” metod kradzieży - elektronicznych włamań na konta bankowe, oszustw giełdowych. Uważał, że wszystkie te sposoby zostawiają ślady i nie „pasują” do niego i specyficznego poczucia jego moralności. Tak więc ograniczał się cały czas do „normalnych” kradzieży u bardzo bogatych znajomych – i nadal tylko do dowolnej gotówki, złota i możliwie nie ewidencjonowanej biżuterii. Kilka razy mógł z łatwością ukraść małe, ale bardzo wartościowe obrazy, – ale też tego nie zrobił. Brak obrazu na ścianie byłby zbyt szybko zauważony. Odstraszała go też myśl o trudnościach i niebezpieczeństwach, związanych z ich sprzedażą. Stosowana technika i scenariusze kradzieży były także identyczne, lub
bardzo podobne. Zawsze wymagały kilku wizyt w danym domu, koleżeńskich lub przyjacielskich stosunków z właścicielami, pewności braku wewnętrznego monitoringu, lub możliwości jego wyłączenia i wykorzystania własnych, coraz bardziej zminiaturyzowanych kamer podglądowych. W wielu przypadkach rezygnował jednak z pozostawiania replik kradzionej biżuterii. W ostatnich latach w ogóle przestał stosować tą „technikę”. Była zbyt kosztowna, zabierała dużo czasu i mogła grozić dekonspiracją. Nie zawsze też miał pewność, czy nadarzy się okazja trzeciej wizyty. Większość „akcji” ograniczała się więc tylko do dwóch „roboczych” wizyt – instalacji kamerki i wykorzystania jej nagrania do otwarcia sejfu. Odtwarzał te nagrania najczęściej w toalecie, z wykorzystaniem telefonu. Tylko dwa razy udało mu się otworzyć sejfy w czasie jednej wizyty, bez użycia kamer obserwacyjnych, korzystając z wyjątkowej nieostrożności właścicieli. Fakt „obrabowania” określonego sejfu, nie oznaczał oczywiście zaprzestania odwiedzin towarzyskich w tym domu. Wręcz przeciwnie – starał się intensyfikować kontakty z „poszkodowanymi” właścicielami, aby odsunąć niebezpieczeństwo podejrzeń, że mógł być sprawcą kradzieży. Kilka razy w domowych sejfach było tylko to, czego najbardziej oczekiwał – znaczne ilości pieniędzy w różnych walutach. W jednym z sejfów było blisko sto tysięcy dolarów, widocznie przygotowanych dla dokonania jakiejś, być może nie do końca legalnej, transakcji. Były w torbie z grubego papieru. Zostawił tą torbę wprawdzie pustą, ale tak ustawioną, aby wizualnie stwarzała wrażenie braku jakiejkolwiek ingerencji. Z doświadczenia wiedział, że czym później właściciel zauważy kradzież – tym śledztwo staje się bardziej skomplikowane i zapewnia mu większe bezpieczeństwo. Raz też „znalazł” dwie kilogramowe sztabki złota, z których wyniesieniem miał trochę kłopotów Był to jednak okres jesienny, był w garniturze i w przedpokoju wilii właścicieli miał płaszcz. Udało mu się przenieść sztabki do płaszcza i zostawić je w obszernych kieszeniach. Wyszedł nieco wcześniej od innych gości, aby uniknąć ewentualnego przewieszania lub podawania płaszcza – jego ciężar musiał by wzbudzić zdziwienie. Niespodziewanym pozytywem pięcioletnich działań był także fakt, że – jak się orientował – tylko część kradzieży była zgłaszana policji. Widocznie poszkodowani mieli „coś do ukrycia”, albo prowadzili tak dalece nieuczciwe interesy, że unikali jakiegokolwiek kontaktu z „organami ścigania”. Biżuterię z pięcioletniego dorobku podzielił na dwie grupy. Do pierwszej zaliczył taką, która – przynajmniej według jego wiedzy - nie była wprawdzie w międzynarodowej ewidencji, ale była bardzo wartościowa i mogła być znana specjalistom. Były w niej kolie brylantowe, pierścionki i bransoletki z kilku karatowymi brylantami, kilka unikanych pierścionków z szafirami i rubinami, a także kilkanaście zegarków znanych marek – niestety w większości z numerami fabrycznymi. Przedmiotów z tej grupy postanowił teraz nie sprzedawać – niech
czekają na czasy jego „wolności”, niech wszyscy o nich zapomną. Mniej wartościowe bransoletki i pierścionki, spotykane codziennie w sklepach jubilerskich i portalach internetowych zaliczył do drugiej grupy i stopniowo sprzedawał je w sklepach komisowych i lombardach w tych krajach strefy Schengen, w których bywał najczęściej – głównie w Berlinie, Paryżu i czeskiej Pradze. Zdawał sobie jednak sprawę, że to zostawia pewien ślad, który może być dla niego niebezpieczny wówczas, gdyby policja bardziej nim się zainteresowała. Żył cały czas na normalnej stopie, ale w miarę awansów na naukowej drabinie zarabiał coraz lepiej. W naturalny sposób, na jego oficjalnym, krajowym koncie bankowym gromadziły się więc także znaczne – w potocznym rozumieniu – oszczędności. Wprawdzie nadal spłacał kredyt mieszkaniowy, ale oszczędności pokrywały już z dużą nawiązką to, co pozostało mu do spłacenia. Nie robił z tego tajemnicy. Przeciwnie – możliwie często wspominał przyjaciołom i znajomym, że jego sytuacja finansowa ponownie się poprawia. Stwarzał wrażenie, że jest ostatnią osobą, której były by potrzebnie jakiekolwiek kryminalne działania. Był samotny, nie utrzymywał rodziny, nie wydawał zbyt dużo na rozrywki i kobiety, nikt i nigdy nie widział go w kasynach i przy karcianym stole, nie był alkoholikiem. Teoretycznie – nie powinien być podejrzewany o kradzieże, mimo, że zdarzały się w domach, w których często bywał. Rozdział II – Ostrzeżenie
Poszlaki
Inspektor Piotrowski, komendant policji kryminalnej w Warszawie, stał już kilka minut przed planem miasta i okolic, na której kolorowymi szpilkami oznaczono miejsca, w których w ostatnich kilku latach dokonywano kradzieży z domowych sejfów w podobny sposób – nie forsując zamków, nie zostawiając żadnych śladów włamania do pomieszczeń, często nie biorąc wszystkiego, co miało znaczną wartość. Nie zajmował się dotychczas osobiście tą sprawą – w końcu kradzieży było w mieście znacznie więcej i wiele z nich dotyczyło mienia o dużo większej wartości. Ale dzwoniła do niego osoba ostatnio poszkodowana, znany powszechnie adwokat, poseł, przyjaciel wielu polityków. Jego niezadowolenie z zerowych efektów powolnego śledztwa dotrze zapewne do jego
przyjaciół, może też zainteresować prasę. Taki rozgłos ani policji, ani jemu osobiście, nie był potrzebny. Zabrzęczał wewnętrzny telefon. - Panie inspektorze – przyszedł komisarz Wiśniewski ze swoim współpracownikiem. - Niech wejdą – i może pani zrobić nam kawę. Ta rozmowa chwilę potrwa. Weszło dwóch znacznie od niego młodszych podkomendnych. Wiśniewskiego znał dobrze i lubił. Był nie tylko dobrym policjantem, ale też oczytanym, inteligentnym człowiekiem, co nie zawsze w policji się zdarzało. Z drugim, jakby trochę zdenerwowanym, miał kilkakrotnie kontakt, ale właściwie nie wiedział, jakimi sprawami się zajmuje. Widocznie jednak Wiśniewski uznał, że z jego grupy właśnie ten młody człowiek może coś wnieść do tego śledztwa. On zresztą przyniósł wcześniej do jego gabinetu tą mapę, którą przed chwilą oglądał. - Co właściwie macie w sprawie tych cyklicznych kradzieży? Jest jakiś postęp? Zaczynają mnie o to pytać. - Niewiele panie inspektorze. Wiemy jedynie, że mogą być dokonywane w dniach, w których w danym domu odbywają się spotkania towarzyskie, lub krótko po tych dniach. Wiemy też, że spotkania te są zawsze dość liczne – od kilkunastu do kilkudziesięciu, a nawet ponad sto osób. Ustaliliśmy też, że w domach tych są słabe zabezpieczenia, nie ma wewnętrznego monitoringu, są alarmy, ale włączane tylko w czasie nieobecności właścicieli, nie ma stale dyżurujących ochroniarzy. Zawsze się dziwię, że inteligentni ludzie przechowują w domach duże kwoty pieniędzy i wartościową biżuterię, ograniczając się tylko do niezbyt skomplikowanych sejfów i skrytek. - Ma pan rację, dawno to już zauważyłem. To rzeczywiście wiecie niewiele. Prawie pięć lat śledztwa beż żadnych konkretnych efektów. A jakieś podejrzenia? - Panie inspektorze, przez pierwszy rok głównie szukaliśmy śladów. Nigdy nic nie znaleziono – sprawca jest wyjątkowo ostrożny. Potem czekaliśmy, że popełni jakiś błąd przy następnych kradzieżach. Nie popełnił. Ale podejrzenia są. W tych spotkaniach, w czasie których dochodzi do kradzieży bierze udział wiele tych samych osób z establishmentu – aktorów, znanych adwokatów, naukowców, biznesmenów. Przeprowadziliśmy taką selekcję, ustalając osoby, które były na wszystkich imprezach, po których zgłoszono nam kradzież. Wytypowaliśmy w ten sposób 12 podejrzanych osób. - No i? - Problem w tym, że wstępna analiza wykazała niskie prawdopodobieństwo popełnienia takiego przestępstwa przez te osoby. Są w tej grupie między innymi dwaj adwokaci, sędzia, dwóch profesorów, generał w stanie spoczynku, znana pianistka i znany aktor. Wszyscy są nieźle sytuowani, nigdy nienotowani, przysłowiowe filary społeczeństwa. Aspirant Kwaśny, który przyszedł ze mną, jest
zdania, że idąc tą drogą popełniamy błąd. Że sprawcy trzeba jednak szukać nie tylko wśród gości, a także wśród obsługi. Pozwoli pan - komendancie, – że on sam powie, jakie są jego przemyślenia. Aspirant Kwaśny przesunął się nieco bliżej planu miasta. - Stwierdziłem – panie komendancie, – że dla obsługi większości tych przyjęć angażowana była ta sama firma cateringowa – Feniks, z Mokotowa. Dla większości, ale nie dla wszystkich. Kilka mniejszych liczbowo spotkań obsługiwały pobliskie restauracje, albo nawet organizowano je we własnym zakresie, siłami nielicznej, na stałe zatrudnionej służby, wspomaganej dodatkowo zatrudnionymi dziewczynami – z reguły Ukrainkami. Firmę Feniks prześwietliliśmy – nic nie wzbudziło naszych podejrzeń. Poza tym dokonanie tych kradzieży musiało być – naszym zdaniem – zawsze poprzedzone jakąś obserwacją domu i pomieszczenia, w którym być sejf, a następnie uzyskania szyfru pozwalającego na jego otwarcie. - Nigdy nie rozbijano tych sejfów? Zawsze otwierano je bezawaryjnie? - Tak, panie komendancie. I to jest nasz największy problem. Część poszkodowanych właścicieli miała wprawdzie schowane w biurkach kartki albo notatki komputerowe z danymi szyfrów, niektórzy powierzali je także członkom rodziny. Ale prawdopodobieństwo ich „wycieku” jest niewielkie. Poza tym są i tacy właściciele, którzy mieli zaufanie do swojej pamięci, nigdzie nie notowali szyfru i nikomu go nie udostępniali. - I jak pan to tłumaczy, panie aspirancie? - Moim zdaniem są tylko dwie możliwości. Albo ktoś był kilkakrotnie w tym pokoju, miał czas na założenie elektronicznego podglądu i później okazję do jej zdjęcia, przejrzenia nagrania, a następnie kolejną okazję pozwalającą na otwarcie sejfu i dokonanie kradzieży. Musiał więc być w tym pomieszczeniu, co najmniej trzy razy i musiał być sam. Jeśli jest ryzykantem, a pewnie jest, to mogły mu wystarczyć dwa razy. A więc mogła to być jedna z tych 12 osób, o których mówił komisarz, która w danym domu bywała często i była zaprzyjaźniona z gospodarzami. Ale ja sądzę, że jest i druga możliwość. - Jaka? - W każdym z okradzionych domów jest co najmniej jedna, najczęściej dwie, a nawet trzy i cztery osoby, na stałe zatrudnionej służby. Możemy też przypuszczać, że jedna z tych osób miała pomysł zdobywania szyfru, – co w przypadku stałego zamieszkania jest łatwiejsze – a następnie przekonywała do współpracy osoby zatrudnione w innych domach, albo w firmie cateringowej. To wydaje się mało prawdopodobne, ale jest możliwe, bo wszystko odbywa się w ograniczonym gronie establishmentu, w którym właściwie „wszyscy znają wszystkich”. I ich pomoce domowe, ogrodnicy, szoferzy też mają ze sobą kontakty. Mielibyśmy wówczas do czynienia z grupą przestępczą, na pewno jednak
kierowaną przez kogoś, kto pierwszy wpadł na ten pomysł i jest człowiekiem przedsiębiorczym i inteligentnym. Nie odrzucamy także tej koncepcji i też wytypowaliśmy kilka takich osób. - Co więc zamierzacie robić dalej? Ma pan jakiś pomysł albo konkretne plany komisarzu Wiśniewski? - Tak - chcemy prosić o zgodę prokuratora i sądu na, co najmniej kwartalną, obserwację wytypowanych osób w obu tych grupach, czyli zarówno gości jak i zatrudnionej służby. Może się to wiązać z koniecznością założenia podsłuchów lub dyskretnego monitoringu. Zamierzamy też na następne, bardziej liczne, przyjęcia wprowadzić naszych ludzi, jako zaproszonych gości, oczywiście „pod przykryciem”, z ustaloną charakterystyką i odpowiednio przygotowanych. Aspirant Kwaśny zadeklarował, że on także weźmie udział w tych akcjach. - No dobrze, przygotujcie odpowiednie wnioski. Mam tylko obawy, że sprawca zauważy te działania i po prostu przerwie na dłuższy czas swoją aktywność. - My też mamy takie obawy, ale wobec braku innych punktów zaczepienia, musimy chyba podjąć takie właśnie kroki. Będziemy także obserwować rynek biżuterii, bo wprawdzie kradzieże nie obejmowały wyrobów z międzynarodowym certyfikatem, ale jest kilka sztuk, bardzo drogich, których fotografie przekazali nam właściciele. Jeśli ktoś będzie usiłował je sprzedać w kraju a także w krajach Unii – to powinniśmy dostać informację. Wspólnik
Czuł niepokój. Dwie akcje, jakie przeprowadził w ostatnich miesiącach przebiegły wprawdzie bez zakłóceń, ale informacje, jakie uzyskiwał od kilku „poszkodowanych przyjaciół” były dla niego coraz bardziej kłopotliwe. Oni naciskali policję, policja bez nadmiaru szczegółów informowała ich o przebiegu śledztwa, a Krzysztof udawał, że mało go to interesuje, ale z uwagą wysłuchiwał ich narzekań na opieszałość „organów ścigania”. Wiedział, że wytypowano grupę podejrzanych gości, którzy byli obecni na wszystkich spotkaniach, w czasie których zdarzyły się kradzieże z sejfów. Zdawał sobie sprawę, że musi być na tej liście i że może być obserwowany. Nie może przeciągać struny. Trzeba znaleźć inną „technologię” działania, która odsunie od niego podejrzenia – albo na dłuższy czas zrezygnować z jej prowadzenia. A tej drugiej ewentualności nie chciał brać pod uwagę. Zbyt mało „zarobił”, – więc musiałby zrezygnować ze swego dotychczasowego planu osiągnięcia „życiowej wolności”. Chciał być „wolny” najpóźniej za dwa – trzy lata, a to oznaczało, że powinien raczej zintensyfikować
swoją drugą pracę. Po kilku gorzej przespanych nocach i powracającej „gonitwie myśli” doszedł do wniosku, że jednak musi zrezygnować z jednej z początkowo ustalonych zasad i znaleźć wspólnika. Takiego, który kilkakrotnie weźmie na siebie końcową część operacji, a on będzie wtedy poza wszelkim podejrzeniami – w zupełnie innym miejscu w kraju, lub za granicą. Uważał, że powinien to być mężczyzna, także nieźle sytuowany i o mocnych nerwach. Przez miesiąc zastanawiał się, kto z dobrych znajomych może być kandydatem, jak bardziej się z nim zaprzyjaźnić i w końcu jak go przekonać do współpracy. W końcu wytypował nieco od siebie starszego kolegę, który też bywał na niemal wszystkich przyjęciach. Wdowiec, za młodu ożenił się z farmaceutką i wspólnie z nią uruchomił trzy czy cztery apteki. Po jej śmierci rozbudował jeszcze to małe „imperium”. Był typowym biznesmenem, zarządzającym tymi aptekami tak samo, jak każdym przedsiębiorstwem. Każdą aptekę prowadziła farmaceutka, nie wtrącał się w szczegóły ich pracy, interesował go tylko godziwy zysk. Miał więc sporo wolnego czasu, dom pod miastem, dobry samochód. Z Krzysztofem dawno już wypili „brudzia”, byli może nie dosłownie przyjaciółmi, ale dobrymi kolegami, często widującymi się na towarzyskich spotkaniach. Krzysztof „postawił” na niego, dlatego, że on właśnieod dłuższego czasu namawiał go na dołączenie do grupy osób, dyskretnie uprawiającej zbiorowy seks. Tłumaczył mu, że grupa liczy 12 osób, 6-ciu mężczyzn i 6 kobiet, spotyka się od 2 lat, regularnie raz w miesiącu. Żadnych konfliktów. Niestety – jeden z uczestników poważnie zachorował i musiał zrezygnować z udziału. Panie były bardzie niezadowolone, bo – jak mówiły – brak jednego „samca” odbijał się negatywnie na atrakcyjności spotkań. Andrzej, – bo tak miał na imię kandydat do współpracy – wrócił do tego tematu na kolejnym towarzyskim spotkaniu, kiedy już obaj wypili po kilka kieliszków. Krzysztof udawał, że ciągle się waha, ale jednocześnie uznał, że uczestnictwo w takich imprezach może ich bardzo do siebie zbliżyć. Przynajmniej na tyle, aby mógł dokładniej zbadać jego skłonność do współpracy, opanowanie i solidność – rozumianą jako wzajemną uczciwość i całkowitą dyskrecję. Gdy więc któregoś dnia spotkali się przypadkowo i poszli na kawę, spytał: - Słuchaj, może bym się zdecydował na zajęcie tego vacatu, w tej twojej rozpustnej grupie, ale nie mam pojęcia, jak to w praktyce wygląda, kto właściwie w tym uczestniczy i jak mam się zachowywać, jako nowy uczestnik. - Niczym się nie martw. To naprawdę bardzo mili i kulturalni ludzie. Wszyscy z naszego pokolenia, a więc w wieku między 28 a 45 lat. Nasze panie, to trzy mężatki mające mało aktywnych mężów, dwie panienki „z dobrych domów” prowadzące własne firmy i jedna mężatka z mężem. Trzech panów ma żony i dzieci – w tym ten od mężatki – i trzech, jeśli ty dojdziesz, jest samotnych
i zapracowanych. Spotkania są zawsze u mnie w domu, trwają trzy – cztery godziny. W domu takiego dnia jest trochę wyższa temperatura, bo obowiązkowy strój to kąpielówki. Panie też – bez biustonoszy. Zapewniam alkohol i drobne przekąski, ale alkoholowe prezenty są mile widziane. Każdy robi, co chce. Można rozmawiać i tylko w przerwach kogoś zaliczyć, można robić to kolejno z kilkoma osobami, albo jednocześnie z dwiema czy trzema. Wszystko zależy od nastroju, chęci – no i oczywiście siły! Bywa tak, że jedna pani potrafi poświęcić po kilka minut wszystkim obecnym panom. Z panami gorzej. Czasem niektórzy pobawią się kolejno z trzema paniami, ale – sam rozumiesz – najczęściej kończą przy drugiej. W każdym razie nie przychodź na te spotkania zbyt zmęczony, a raczej przeciwnie – naładowany. - A jak z higieną. Robicie to w prezerwatywach? - Oczywiście leżą na stoliku, jeśli ktoś koniecznie chce. Ale wszyscy się znają, mają do siebie zaufanie i robimy to od dwóch lat. Wszystkie panie biorą środki antykoncepcyjne. Tak, że najczęściej nikt ich nie używa. A poza tym przy salonie w moim domu jest duża łazienka i można spłukiwać ślady po poprzednikach. - No dobrze, przekonałeś mnie. To kiedy ma być najbliższe spotkanie? - W przyszłą środę o 18.00. Zresztą zawsze robimy to o tej godzinie, żeby wszyscy zdążyli po pracy. I tak się niektórzy spóźniają. Wracając do domu Krzysztof pomyślał, że w końcu nic nie szkodzi połączyć przyjemne z pożytecznym. To na pewno zbliży go do Andrzeja zwłaszcza, jeśli w ramach tych spotkań doprowadzi do jakiś wspólnych akcji erotycznych. W ustalonym terminie dojechał do domu Andrzeja punktualnie o 18.00. Rozebrał się w pokoju przylegającym do dużego salonu i wszedł do środka. Było już kilka osób. Andrzej go przedstawił, nalał sporą porcję whisky. Salon był specjalnie przygotowany do tych spotkań, z małym barem, podłogą z beżowej, puszystej wykładziny, kilkoma niskimi stołeczkami i pufami, rozrzuconymi po podłodze kolorowymi poduszkami i ułożonymi w pryzmy ręcznikami. Ku zdziwieniu Krzysztofa, kawę roznosiła młoda dziewczyna też tylko w majtkach, ale z małym, białym fartuszkiem i przepaską na głowie. Taka rozebrana pokojówka. - O tej dziewczynie mi nie mówiłeś. - Zapomniałem. Przecież ktoś musi zawsze posprzątać po tym bajzlu. To sprawdzona kurewka, która zresztą bardzo blisko mieszka. Miła i Inteligentna. Bardzo dobrze jej płacę za każde spotkanie. Podaje kawę, uzupełnia brakujący alkohol, potem sprząta, pierze ręczniki w pralce i przygotowuje salon na następne spotkanie. W ramach umowy jest też do dyspozycji – właściwie zawsze ktoś ją „używa”. Wszyscy nasi chłopcy mieli już ją po kilka razy, a i niektóre dziewczyny także. Polecam Ci. Jest dobra. Laskę robi rewelacyjne – bez porównania lepiej niż nasze panie.
Impreza powoli się rozkręcała. Krzysztof był „nowością”, więc przysiadły się do niego dwie panie i jedna z nich zajęła się natychmiast jego męskością, nie siląc się nawet na wstępną rozmowę. Obie były bardzo ładne. Stanął mu szybko i poczuł narastającą żądzę. Przez moment tak silną, że zapomniał nawet o głównym celu – zbliżenia z Andrzejem. Dwie pary już kopulowały na poduszkach niemal w środku salonu. Robert wstał, odwrócił obie panie i kazał im oprzeć się rękami o stolik. Wziął je kolejno od tyłu, brutalnie i dość długo, aby usłyszeć ich głośny jęk, świadczący o orgazmie. Sam jednak nie skończył – miał rzadką zdolność długotrwałego powstrzymywania wytrysku. Chwilę odpoczywał siedząc na pufie i eksponując swój relatywnie duży i nabrzmiały organ. To wyraźnie zainteresowało trzecią panią, która właśnie wyszła z łazienki, widocznie już po jednym zbliżeniu. Podeszła, uklękła i zaczęła ssać nabrzmiałą główkę. Podszedł także Andrzej, wyraźnie rozgrzany, masujący ręką swego członka. - No i jak się bawisz? - Bardzo dobrze. Ale już mi tak zebrało, że chyba będę musiał skończyć. Może zawrzemy przy okazji braterstwo broni? - To znaczy? - Weź ją od tyłu, a mnie wykończy z przodu, bo i tak już to robi. Spuścimy się jednocześnie. Dziewczyna podniosła głowę i patrząc na Andrzeja z uśmiechem powiedziała: - Ale ty przecież wiesz, że ja nie lubię tego łykać. - To zajmij się kimś innym, a my weźmiemy Martę – mówiłem Krzysiowi, że musi ją spróbować. A takie „braterstwo” to dobry pomysł. Jeszcze się przy tym napijemy whisky. Zawołał „pokojówkę”. Przybiegła, zdjęła majtki, nalała im szklaneczki whisky, pochyliła się przodem do Krzysztofa biorąc niemal całą jego męskość w usta i gardło. Andrzej włożył jej od tyłu. Chwilę „pracowali”. W końcu Krzysztof nieco zachrypłym głosem powiedział: - No to teraz. I pijemy. Łatwo było powiedzieć, ale trudniej zrobić. Marta ssała go tak intensywnie, że poczuł obezwładniającą rozkosz wytrysku, jakiej nigdy nie miał przy normalnym stosunku. Ryknął i zakrztusił się whisky. Kolejne wysysane wytryski też go „podrzucały”. Ale z satysfakcją zauważył, że Andrzej przeżywa podobnie tą „akcję”, że Marta w tym samym rytmie uderza go pośladkami, wyciskając z niego resztki nasienia. Kiedy, wyraźnie zmęczeni, usiedli w końcu na dywanie podpierając plecy pufami i dopijając whisky, Andrzej głęboko i z uśmiechem westchnął. - Miałeś dobry pomysł. Teraz jesteśmy seksualnie zjednoczeni. Nie chcę
wpadać w przesadę, ale to chyba umacnia nasza przyjaźń. Dopiero po trzecim seksualnym spotkaniu nadarzyła się okazja porozmawiania z Andrzejem na bardziej poważny temat, – czyli jego ewentualnego udziału w ukrytej działalności Krzysztofa. Spotkanie było w piątek, wyjątkowo późno się skończyło i Andrzej zaproponował, aby Krzysztof przenocował. Marta pobieżnie posprzątała bałagan w salonie i poszła do domu, a oni usiedli w innym pokoju, w wygodnych fotelach, Andrzej wciągnął z szafy piżamy i nalał im jeszcze po koniaku, jego zdaniem działającym nasennie. Krzysztof sączył go powoli. - Słuchaj – powiedział – jak cię obserwuję, to mam wrażenie, że mimo tego zbiorowego seksu, ciągle masz niedosyt adrenaliny. O ile wiem nie uprawiasz żadnych ekstremalnych sportów, pracę masz spokojniejszą ode mnie i chyba żadnych planów jakiegoś radykalnego urozmaicenia życia? - Chyba tak jest. Ale przecież ty żyjesz podobnie, a może nawet jeszcze spokojniej. Do tego burdelu to dopiero ja ciebie wciągnąłem. - To pozory – mój drogi. Ja prowadzę podwójne życie. I to drugie składa się niemal z samej adrenaliny. - Żartujesz. Co ty możesz robić takiego, o czym nie wiem? - Kradnę. Obrabiam sejfy. Te, o których na pewno słyszałeś, bo były w domach, w których obaj od czasu do czasu bywamy. - Niemożliwe! Te kradzieże w czasie przyjęć to twoja robota? Nie wierzę. Po co miałbyś to robić. Żyjesz na niezłym poziomie, niczego ci nie brakuje. A jeśli nawet – to po co byś mi to mówił? - Robię dlatego, że mam pewien plan spełnienia marzeń innego życia. Całkiem innego, całkiem niezależnego i w innym klimacie. Plan, który realizuję od ponad 5-ciu lat i zakładam, że jeszcze trochę czasu potrzeba mi dla jego zakończenia. A mówię ci o tym dlatego, że teraz robi się trudniej i potrzebuję wspólnika. - Zaskoczyłeś mnie. To ciekawe i chyba rzeczywiście dostarcza adrenaliny. Ale nie wiem, czy wewnętrznie jestem dostatecznie nieuczciwy. Nie miałbym sumienia okradać nie bardzo bogatych i przyzwoitych ludzi. Chyba że milionerów z nie do końca przejrzystym dorobkiem. I nie wiem, czy jestem dostatecznie odważny. Powiedz mi dokładniej jak to robisz i czego byś ode mnie oczekiwał. Nawet, jeśli się nie zgodzę – gwarantuję ci pełną, „braterską” dyskrecję. Krzysztof opowiedział historię i wyjaśnił technikę swoich złodziejskich „osiągnięć”. Powiedział też o tych kierunkach śledztwa policyjnego, które znał z rozmów z poszkodowanymi. Nie ukrywał zaniepokojenia, że stosując metodę selekcji gości obecnych wtedy, gdy dokonywano kradzieży – policja może w końcu zawęzić podejrzenia do zaledwie kilku osób. I on będzie na pewno w tym gronie. Zapewnił też Andrzeja, że starannie wybiera „ofiary”. Są to zawsze ludzie bardzo bogaci, a ich majątek ma nieco wątpliwe źródła pochodzenia. Ale też nie
najbogatsi, bo ci mają stałą ochronę, elektroniczne zabezpieczenia domów i sejfów, są bardziej ostrożni. No i tych najbogatszych zna niewielu. Wybiera takich, którzy do pieniędzy, złota i biżuterii przechowywanych w domach nie przywiązują większej wagi, traktując je, jako podręczne zasoby operacyjne. Trudno przecież, aby pani domu, chcąc zmienić bransoletkę czy pierścionek, biegała za każdym razem do skrytki bankowej! - A czego od ciebie oczekuję? Tego, że wykonasz kilka końcowych lub początkowych operacji, – czyli umieszczenia rejestratorów – wtedy, gdy mnie na takim przyjęciu nie będzie i będę miał niepodważalne alibi. I odwrotnie – wtedy, gdy ja będę wykonywał te zadania – ciebie nie będzie. To powinno, przynajmniej na jakiś czas, zdezorientować policję i opóźnić jej śledztwo. Wtedy, gdy będziesz w tym uczestniczył, bierzesz połowę dorobku. Możemy tak działać np. przez rok, a potem trzeba będzie znowu wymyślić nową metodę postępowania. Albo w ogóle inny sposób zdobywania dodatkowych środków. Po krótkim namyśle Andrzej się zgodził. A po kilku tygodniach nadarzyła się okazja sprawdzenia skuteczności spółki. Krzysztof był bowiem dwa razy na brydżu w domu pewnego adwokata, gdzie założył, a potem zdjął kamerkę obserwacyjną. Nagranie wprowadzania kodu do sejfu było bardzo wyraźne, ale nie miał możliwości, aby je od razu, w czasie tej wizyty wykorzystać. Potem długo nie było okazji następnej wizyty i Krzysztof niemal zapomniał o „sprawie”. Ale teraz, zarówno on jak i Andrzej, dostali zaproszenia na rocznicę ślubu gospodarzy. Krzysztof przyszedł z kwiatami i w obecności kilku gości przeprosił, że musi szybko wyjść, aby zdążyć na pociąg do Wrocławia. Nie zamierzał wyjechać, ale nawet kupił bilet, aby – w razie, czego – łatwiej udowodnić swój wyjazd. Andrzej przyszedł później i został do końca przyjęcia. Wykorzystał też odpowiedni moment, aby otworzyć sejf. „Dorobek” był wyjątkowo skromny – kilka tysięcy złotych i kilkaset euro. Było też pudełko, które w pośpiechu włożył do kieszeni, nie zaglądając do środka i zapominając o ostrzeżeniach Krzysztofa, aby w takich sytuacjach pudełka zostawiać, wyjmując jedynie zawartość, – jeśli jest wartościowa. Okazało się, że w pudełku jest zegarek Patek Philippe z jednej z serii inwestycyjnych. Sprawdzili w Internecie, że może być wart prawie dwa miliony złotych i że losy kilku zegarków z tej serii są nieznane. Ale – oczywiście – jego sprzedaż, przez jakiś renomowany antykwariat, w tym momencie nie była możliwa. Ściślej – nie była bezpieczna. Zegarek, podobnie jak zgromadzona w schowku Krzysztofa biżuteria, musiał czekać na inną okazję. Wspólnych „akcji” Krzysztofa i Andrzeja w ciągu dwóch lat było pięć. Przerwali je, bo Andrzej zauważył, że na dużych i wcześniej zapowiadanych przyjęciach zaczynają się pojawiać goście, których nikt ze znajomych nie zna i którzy wyglądają na spiętych i zagubionych. To mogli być – i zapewne byli –
policyjni detektywi. Najlepszym sposobem odwrócenia ich uwagi było namówienie znajomych pań, aby się nimi zainteresowały, wciągnęły do rozmowy, proponowały wspólne skorzystanie z poczęstunku i alkoholu. Wówczas mimo ich obecności udawało się zrealizować przewidziane na tej wizycie plany instalowania i zdejmowania rejestratorów, a także końcowych etapów, – czyli otwierania i opróżniania sejfów. Ale skala niebezpieczeństwa wyraźnie wzrosła. Ograniczenie wspólnych działań miało też związek ze stopniowym wyczerpywaniem się odpowiednich okazji. Mimo prowadzenia bujnego życia towarzyskiego liczba spotkań w domach, w których nie było zbyt skomplikowanych zabezpieczeń sejfów i w których jeszcze Krzysztof sam, lub wspólnie z Andrzejem, nie przeprowadzali „akcji”, wyraźnie się zmniejszała. Andrzej się tym nie przejmował, bo w gruncie rzeczy traktował tą działalność tylko, jako przygodę, wzmacniającą jego ego. Ale Krzysztof był nadal zbyt daleko od zgromadzenia środków, które by pozwalały na przejście do końcowej części jego planu – zniknięcia i rozpoczęcia innego, „wolnego” życia. Zasoby na koncie w filii szwajcarskiego banku na Barbados wzrosły wprawdzie do prawie czterech milionów dolarów, czekająca na „lepsze czasy” biżuteria mogła być realnie warta trzy miliony - ale minęło już ponad sześć lat od rozpoczęcia realizacji planu ich gromadzenia. Powinien go więc zakończyć za maksimum dwa lata i przejść do fazy „znikania” i „narodzenia” w innej rzeczywistości. Ponownie stanął więc przed problemem znalezienia innej, dodatkowej formy zdobywania pieniędzy. Było ich ciągle zbyt mało nawet, jeżeli ograniczyłby znacznie pierwotne marzenia o luksusie. Doszedł do wniosku, że zgromadzone już środki powinny „pracować”. Ponownie poleciał na kilkudniowy urlop na Barbados i odbył dłuższą rozmowę z dyrektorem tego banku, w którym głównie „odkładały się” oszczędności. Za jego radą zdecydował, że na koncie pozostanie nieźle oprocentowana lokata miliona dolarów, a dwa miliony zainwestują w akcje lokalnych i amerykańskich przedsiębiorstw, rokujących znaczne wzrosty wartości. Zakładano, że roczny zysk z tych inwestycji powinien sięgać 15%, a więc po dwóch latach jego zasoby na wyspie – nie licząc ewentualnych dalszych wpłat – powinny przekroczyć pięć milionów dolarów. W tym też roku zdarzył się smutny, ale jednocześnie korzystny przypadek. W Krakowie zmarła ciotka Krzysztofa. Prawie nie utrzymywał z nią kontaktów, ale ją lubił. Ona jego także. Była samotna, miała jedynie znacznie młodszą przyjaciółkę, która się nią opiekowała. Pozostawiła znaczny majątek, który – z jednym wyjątkiem – zapisała tej przyjaciółce. Wyjątkiem był Krzysztof, któremu zapisała całą „rodową” biżuterię i kilka dość cennych obrazów. Formalności spadkowe nie trwały długo. Krzysztof uznał, że odziedziczenie biżuterii jest jednocześnie wyjątkową okazją, do pozbycia się części „dorobku”
z jego garażowej skrytki. Z odziedziczonych precjozów pozostawił sobie jedynie kilka sygnetów po męskich przodkach. Do kilkunastu innych pierścionków, wisiorów i bransolet dodał bardziej wartościowe, ale nie najcenniejsze, okazy – z reguły z brylantami – z kradzionej biżuterii. Odwiedził w Krakowie znanego antykwariusza i zaproponował zorganizowanie aukcji, lub innej formy sprzedaży. Przeprowadzono komisyjną wycenę i całość oceniono na prawie cztery miliony złotych. Antykwariusz, który miał też filię w Wiedniu, postanowił tam właśnie wystawić na sprzedaż najbardziej „chodliwe” egzemplarze. Krzysztof był bardzo zadowolony z tej decyzji, bo radykalnie zmniejszało to możliwość, że ktoś z dotychczasowych posiadaczy będzie miał okazję zobaczyć te precjoza i zgłosić wątpliwości, co do ich legalnego pochodzenia. Cała ta akcja miała więc w niedługim czasie wzbogacić jego oficjalny majątek o ponad milion dolarów, co łącznie z rosnącymi w wyniku gry giełdowej zasobami w banku na Barbados, dawało już niebagatelną kwotę blisko sześciu milionów. I – szacunkowo – trzy a nawet cztery miliony w najbardziej wartościowej, ale trudnej do sprzedaży, biżuterii. Ciągle – jego zdaniem – zbyt mało. Ale miał nadzieję, że przez pozostałe półtora roku realizacji „planu” zdoła ją jeszcze odczuwalnie powiększyć. Na tropie
Było już po godzinach pracy, wyszli razem i poszli na piwo do pobliskiego baru. Komisarz Wiśniewski odchylił się głęboko na oparcie fotela i patrzył z sympatią na swego młodego współpracownika. Aspirant Kwaśny miał wygląd angielskiego dżentelmena. Zawsze dobrze ubrany, chyba w garniturach szytych na miarę, z doskonale dobranymi krawatami, relatywnie drogimi zegarkami. Nic dziwnego – pomyślał – w końcu pochodzi z bogatej rodziny i traktuje pracę w policji bardziej jako hobby, niż źródło utrzymania. Kilka dni temu przeszedł z nim na „ty” – ostatecznie różnica wieku nie była zbyt duża, a spędzali ze sobą coraz więcej czasu. - Naprawdę nic nie zauważyłeś? To wprawdzie duży dom, ale doskonale wiedziałeś, w którym pokoju jest sejf i ten pokój miałeś stale obserwować. Wszystko wskazuje na to, że otwarto sejf w czasie przyjęcia, a nie po jego zakończeniu. Czyli w czasie, gdy był – w pewnym sensie – pod twoją opieką. Bardzo trudno będzie to wytłumaczyć właścicielom. Popełniliśmy błąd, bo może lepiej było jednak założyć elektroniczną obserwację. - Nadal uważam, że to by nic nie dało. On się musi na tym znać i na pewno by zauważył. Poza tym nie można założyć kamer bez wiedzy właścicieli i osób stale zatrudnionych w domu. A jeśli oni by wiedzieli – to on też by wiedział.
Jestem pewien, że nic nie robi bez wcześniejszego przygotowania i zbadania „pola operacyjnego”. A co do mnie, to rzeczywiście mi głupio. Ale wiesz, jak to jest na takich przyjęciach. Podejdą do ciebie dziewczyny – i właśnie tak było -, poproszą, żebyś przyniósł szampana. W końcu jesteś incognito – traktują cię jak jednego z gości. Paniom się nie odmawia. I to wystarczy. Na kilka minut tracisz możliwość obserwacji interesującego cię pomieszczenia. A on, – jeśli ma kod, czego jesteśmy właściwie pewni – potrzebuje 1-2 minuty na otworzenie sejfu, wyjęcie tego, co uzna za interesujące, zamknięcie i wytarcie śladów. Ma już wprawę i zawsze albo starannie wyciera, albo zakłada jakieś rękawiczki. W sumie w ciągu ostatnich 5 lat mamy 11 zgłoszeń. A jestem przekonany, że nie wszyscy poszkodowani zgłaszają te kradzieże. Są na pewno tacy biznesmeni, którym nie na rękę jest jakiekolwiek śledztwo. - Może masz rację. Czyli nadal jesteśmy bez konkretnego śladu, nie mówiąc już o złapaniu faceta na gorącym uczynku. - To prawda, ale nie do końca. W ostatnich tygodniach przeprowadziłem dodatkową selekcję tych 12 osób, które mieliśmy na liście potencjalnie podejrzanych. Mamy zezwolenie na ich obserwację, więc zebrałem wszystkie możliwe informacje na ich temat. Odrzuciłem wszystkich po 60-tce, bo wydaje się mało prawdopodobne, aby starsze osoby miały na tyle odwagi i determinacji, żeby bawić się w tego rodzaju przestępczość. Odrzuciłem też tych, którzy mają duże rodziny i bardzo dobrą sytuację materialną. W opinii publicznej są milionerami. Oni także – moim zdaniem – nie mają żadnej motywacji do takiej działalności. Zostało mi cztery osoby i jestem przekonany, że „nasz” człowiek jest w tej grupie. Jeśli się zgodzisz, to do każdej z tych osób „przywiążę” naszego obserwatora. Na to chyba nas stać. Będą śledzeni od wyjścia z domu, aż do powrotu. Zobaczymy, co robią poza pracą, z kim się spotykają, co załatwiają. Sądzę, że po 2 – 3 tygodniach powinniśmy już mieć dostateczną orientację, aby wytypować kandydata do formalnego przesłuchania, przeprowadzenia rewizji i szczegółowego zbadania jego dochodów. - No dobrze. Zrób tak – masz moje błogosławieństwo. Daję ci miesiąc na tą akcję. Potem przygotuj raport. Nie unikniemy „dywanika” u komendanta, już się dopytywał. W tym raporcie chcę widzieć już konkretnego kandydata do oskarżenia i dowody, pozwalające na oskarżenie. Pamiętaj, że on może mieć bardzo dobrego adwokata i bez konkretnych dowodów nic nie wskóramy – nawet, jeżeli będziemy przekonani o jego winie. Rozdział III – Zmiany
Aktorka
Coś go niepokoiło. Od kilku tygodni miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Rozglądał się uważnie w czasie wykładów, na seminariach i konferencjach, w czasie jazdy samochodem a nawet w czasie kawiarnianych spotkań i zakupów. Usiłował znaleźć twarz, której by nie znał i która by się powtarzała, samochód, który zbyt często parkował w pobliżu, lub jechał za nim w mieście i poza miastem. Jak na razie – nic wyraźnego nie zauważył. Pocieszał się, że nawet, jeśli jest teraz śledzony, to też bez rezultatu. Co najmniej od dwóch miesięcy nie zrealizował żadnej „akcji” i nie korzystał z pomocy Andrzeja. Po pierwsze, dlatego, że nie nadarzyła się rokująca nadzieje okazja. Po drugie, – bo zmienił się dość wyraźnie jego harmonogram codziennych zajęć. Był – albo przynajmniej wydawało mu się, że jest – zakochany. Prawie nie spotykał się ze „swoją” mężatką, w ogóle nie wzywał obu zaprzyjaźnionych profesjonalistek, rzadko korzystał z usług pani Danuty – a mimo to seksualnie był niemal wyczerpany. Pani Danuta z typową dla niej niemal matczyną troską pytała nawet, czy coś mu dolega. Zaczęło się w czasie powrotu z ostatniego, krótkiego pobytu na Barbados. Samolot do Frankfurtu był niemal pusty. Mimo to usiadła w tym samym rzędzie, zostawiając między nimi tylko jedno wolne miejsce. Nawiązali rozmowę na temat Barbados, gdzie była po raz pierwszy. Po podanym przez obsługę skromnym obiedzie przesiadła się bliżej i zamówiła małe buteleczki szampana. Uśmiechała się zalotnie i Krzysztof miał wrażenie, że próbuje go sobą zainteresować. A prościej mówiąc – uwieść. Na lotnisku czekało na nią kilku reporterów. Trudno się dziwić. Nie była dotychczas ulubienicą mediów, a tu nagle, kilka dni temu, zdobyła prestiżową nagrodę w Madrycie. Film i reżyser nie dostali, ale ona dostała. Dlatego – przyznając sobie także prywatną nagrodę – poleciała na Barbados, odpoczęła, trochę się opaliła i wracała sama. Dobrze, że poznała w samolocie tego miłego i przystojnego faceta, który teraz dzielnie ochraniał ją przed nadmiernym „naciskiem” reporterów. Podoba mi się – pomyślała – muszę go jakoś „przywiązać” - Panie Krzysiu – odprowadzi mnie pan do taksówek? Widzę, że nikt z przyjaciół po mnie nie przyjechał. Inna sprawa, że zawiadomiłam ich dopiero z lotniska sms-em, bo nie mogłam się dodzwonić. Mogli nie zauważyć.
A opiekuńczego menedżera jeszcze nie mam. - Ależ oczywiście. Odwiozę panią i dopiero pojadę do siebie. Gdzie pani mieszka, pani Izo? - Nie tak bardzo daleko od lotniska, bo na osiedlu pod Wilanowem. Nie straci Pan zbyt wiele czasu? - Proszę się nie martwić. Nikt na mnie nie czeka. Zaraz podjedzie następna taksówka i pojedziemy. Przejazd taksówką trwał nie więcej, niż 20 minut. Godzina była już późna i ruch niewielki. Gdy taksówkarz wyjmował jej bagaże zapytała: - A może Pan wpadnie jeszcze na herbatę, albo kawę? Ma Pan tylko jedną walizkę, więc niewielki kłopot. Zamówimy później nową taksówkę. Krzysztof traktował dotychczas tą podróżną znajomość, jak wiele innych, które zdarzały się w czasie jego wypoczynkowych i służbowych wyjazdów. Był z natury uprzejmy i starał się – jak tym razem – być pomocnym, bez żadnych ukrytych myśli. Inna sprawa, że dziewczyna była interesująca i w czasie lotu kilka razy pomyślał o niej bardziej „erotyczne”. A po tym „klasycznym” zaproszeniu na kawę o późnej godzinie spojrzał na nią jeszcze uważniej. Nie widział filmu, który przyniósł jej nagrodę. Za samą urodę chyba jej nie dostała. Mała, szczupła brunetka, o przeciętnie ładnej twarzy. Dobrze, choć może zbyt młodzieżowo, jak na jej wiek, ubrana. Miała chyba prawie 30 lat, więc była od niego o kilka lat młodsza. W powszechnym rozumieniu na granicy staropanieństwa „Cóż – pomyślał – każdy przypadkowy seks trochę urozmaica życie”. - Dziękuję. Chętnie na chwilę wpadnę i obejrzę pani mieszkanie. Sądząc po wyglądzie domu, to zupełnie nowy apartamentowiec, więc mieszkania muszą być interesujące. - Wprowadziłam się dopiero kilka miesięcy temu – mówiła ciągnąc walizkę – i rzeczywiście jestem z tego mieszkania zadowolona. Przy wejściu przywitał ich portier i pomógł wnieść walizki do windy. Wjechali na ostatnie piętro i z windy wyszli bezpośrednio do obszernego przedpokoju mieszkania. Był to więc tzw. penthaus – czyli z reguły najdroższy rodzaj apartamentu w danym obiekcie. Kiedy Krzysztof wszedł już do salonu, starał się nie okazywać wrażenia. Oszklona ściana z widokiem na oświetlone miasto dawała blask, wspomagany tylko dyskretnymi, nisko umieszczonymi lampami, które zapaliły się automatycznie po ich wejściu. Trzy wejścia do innych pomieszczeń pozwalały przypuszczać, że apartament ma łącznie, co najmniej 150 metrów. Luksusowe meble, nowoczesny i duży bar, gazowy kominek, miękkie dywany, kilka oryginalnych obrazów na ścianach, stwarzały w salonie atmosferę przytulną, a zarazem nieco podniecającą. Krzysztof orientował się w cenach mieszkań w Warszawie. Taki apartament musiał kosztować ponad trzy miliony złotych. Z wyposażeniem – na pewno blisko
pięć milionów. Skąd mało dotychczas znana aktorka mogła mieć takie pieniądze? - Niech pan się rozgości. Może pan skorzystać z łazienki, do której wchodzi się z przedpokoju – mam drugą przy sypialni. Mam też tutaj taki automatyczny ekspres do kawy i zaraz ją sobie zrobimy. Wyszła na chwilę do innego pokoju, ale wróciła ubrana nadal w spodnie i bluzkę, w których była w samolocie. Myjąc ręce zastanawiała się, czy nie zmienić tych ciuchów na szlafrok i dać tym samym do zrozumienia, że jest gotowa na więcej, niż kawę. Coraz bardziej jej się podobał. Wśród jej przyjaciół z „show-biznesu” nie było takich mężczyzn. Przystojnych i poważnych, naukowców ciszących się powszechnym szacunkiem. I dlatego nie założyła szlafroka. Mógłby się zrazić, uznać ją za typową przedstawicielkę środowiska, w którym rozkładanie nóg przy przypadkowym spotkaniu, nie było niczym nadzwyczajnym. A chciała zrobić na nim jak najlepsze wrażenie i utrzymać tą znajomość nawet, gdyby dzisiaj trzeba było zrezygnować z seksu. Wprawdzie byłoby szkoda, bo od kilku miesięcy, od kiedy zerwała ze swoim ostatnim partnerem, nikt jej nie „dotykał”. Zrobiło się jej gorąco na samą myśl o tym, co mogłaby z nim robić, ale już nie zmieniła decyzji. - No to robimy kawę, coś mocnego, czy woli pan cappuccino? I chyba należy nam się po dużym koniaku. - Wolę cappuccino – źle zasypiam po mocnej kawie. A jutro dzień pracy i trochę muszę się wyspać. Gdy już usiedli w fotelach i pili kawę i koniak, Krzysztof zapytał: - Przepraszam za niedyskrecję, – ale ile kosztował panią ten piękny apartament? Zaśmiała się. - Wie pan, że dokładnie nie wiem, ale kilka milionów. To prezent od ojca. Nie kojarzy pan nazwiska? Rakoczy – takie trochę węgierskie. Podobno mój pradziadek był rzeczywiście Węgrem Ja ciągle używam nazwiska rodowego, nie zdecydowałam się na pseudonim i nie miałam męża. Ojciec jest w stosunku do mnie nadopiekuńczy. Wprawdzie jest zadowolony, że pracuję i trochę zarabiam, ale chyba traktuje mój zawód, jako rodzaj hobby, które może mnie przestać interesować. Teraz Krzysztof skojarzył i mało nie rozlał kawy. Była więc córką jednego z dziesięciu najbogatszych ludzi w tym kraju. A kto wie, czy i nie w Europie. Ta znajomość mogła więc mieć znaczenie dla jego planów, choć jeszcze nie wiedział jakie. Po paru minutach uspokoił się, przestał myśleć o jej ojcu i pieniądzach, spojrzał na nią ponownie jak na kobietę. Koniak dobrze jej zrobił. Była zarumieniona, oczy jej błyszczały. Wstała, podeszła do bufetu i włączyła jakąś nastrojową, taneczną muzykę. Krzysztof zrozumiał zaproszenie i po chwili tańczyli
bardzo powolne tango. Sięgała mu zaledwie pod brodę, jej bujne, czarne włosy mocno pachniały dobrymi perfumami. Odniósł wrażenie, że przytula się do niego bardziej niż „wypada”. Podniosła głowę i wyraźnie czekała na pocałunek. Pocałował ją bardzo „nieprzyzwoicie” i poczuł, że jego męskość gwałtownie twardnieje. Ona też to poczuła. Lewą ręką rozpiął jej bluzkę i sięgnął do piersi. Nie protestowała. Westchnęła i przytuliła się jeszcze bardziej. Przyzwyczajony do samokontroli Krzysztof ze zdziwieniem stwierdził, że ta mała brunetka działa na niego bardziej, niż normalnie pobudzały go kobiety po kilku dniach wstrzemięźliwości, związanej z wyjazdem i spotkaniami z bankowcami na Barbados. Nagły przypływ pożądania spowodował, że zanim skończyło się tango oparł ją o oparcie kanapy, opuścił jej spodnie i majtki. Podniósł jej nogę i wszedł w nią łagodnie, ale całą długością swego wyrośniętego członka. Jęknęła, ale się nie broniła i nic nie mówiła. Nie spiesząc się, jednostajnym ruchem doprowadzał się do stanu, który najbardziej lubił – stanu podniecenia poprzedzającego wytrysk. Cały czas lekko pojękiwała, obejmując go mocno za szyję i podnosząc nogę w taki sposób, aby mógł w nią wchodzić jak najgłębiej. Gdy zaczął już przyspieszać podniosła trochę głowę i – ku jego zdumieniu – przerywanym głosem powiedziała „jeszcze trochę, wytrzymaj jeszcze chwilę. I możesz się spuścić we mnie”. To go dodatkowo podnieciło. Puściły oporniki hamujące zwykłe, samcze pożądanie. Chwycił ją za włosy i zaczął mocno i coraz szybciej „dobijać”. Celowo wydłużył czas skrajnego napięcia – aż do wytrysku. Krzyknął chrapliwie, ale jego krzyk był niczym w porównaniu z jej orgazmem. Głośno zawyła, wyprostowała się, w paroksyzmie rozkoszy jej ciało niemal zesztywniało. Nie zsuwała się jednak z jego członka. Przeciwnie – po chwili pochyliła się znowu i sama zaczęła rytmicznie wciskać go w siebie, cały czas głośno krzycząc, jęcząc i przeklinając w sposób, o który nigdy by jej nie posądził. Trwało to aż do chwili, kiedy jego męskość znacznie się zmniejszyła. Wtedy się uspokoiła. Wciągnął jej spodnie, wziął na ręce, przeszedł do fotela i posadził sobie na kolanach. - Kochany – nie wiem dlaczego, ale rzadko było mi tak dobrze i dawno nie miałam takiego orgazmu. To pewnie jakiś naturalny dobór. Błagam – nie mów, że to dla ciebie tylko jednorazowa przygoda. Chcę się z tobą spotykać. Chcę, żebyś mnie jak najczęściej „używał”. Mało tego, marzę, żebyś był jeszcze bardziej brutalny. Widocznie tego mi trzeba. Mam chyba duszę prostytutki, uwięzioną w ciele rzekomej damy. Słyszałeś jak przeklinałam w czasie orgazmu – sama nie wiem skąd znam takie słowa. Ale jak je mówię, to mnie jeszcze bardziej podnieca. - Kotku - powiedział Krzysztof i zdziwił się, że tak czule do niej mówi) – na pewno będziemy się spotykać. Tak często jak będę mógł. Ale teraz nie zostanę, bo wiesz, że muszę doprowadzić się do porządku po podróży. Jutro rano mam liczne spotkania, wykład i seminarium. Zadzwonię po południu.
Rzeczywiście zadzwonił. Kolejnego dnia także. W końcu uporządkował zaległości w pracy i spotkali się znowu – oczywiście u niej, bo warunki u niego, które dotychczas wydawały mu się zupełnie dobre, w zestawieniu z jej apartamentem stały się zbyt ubogie. Nie wstydził się ich – w końcu był naukowcem, ale jednak „najemnym pracownikiem” na dorobku i nie miał bogatego tatusia. Uważał jednak, że przyzwyczajona do luksusu dziewczyna będzie lepiej czuła się u siebie, zwłaszcza na spotkaniach o wyraźnie erotycznym charakterze. Zaczęli spotykać się prawie codziennie. Właściwie każde spotkanie kończyło się w łóżku, ale poprzedzone było coraz szerzej zakrojonymi wspólnymi zainteresowaniami i „życiem towarzyskim”. Początkowo chodzili razem tylko do teatru, czasem do kina, na wczesno wieczorne kolacje z dansingiem. Tam – co było nieuniknione – zaczęli spotykać jej i jego znajomych i przyjaciół. Coraz częściej kojarzono ich, jako „parę” i zapraszano na różnego rodzaju spotkania, poczynając od skromnych przyjęć, przez huczne imieniny, urodziny, śluby i chrzciny. Krzysztofowi to bardzo odpowiadało, zwiększało bowiem ponownie liczbę potencjalnych celów jego „akcji”. Na jednym z tych dużych przyjęć przedstawił jej Andrzeja wyraźnie podkreślając, że jest to jeden z jego najbliższych przyjaciół. Była nim zachwycona. On nią także. Krzysztof z zainteresowanie obserwował, jak kilka razy bardzo widowiskowo ze sobą tańczyli. Zdziwił się, że odczuł pewien niepokój. Nigdy dotychczas nie był zazdrosny o kobietę. Szybko odrzucił te myśli. Nawet, jeśli by się z Andrzejem przespała – to w końcu jej sprawa. Zapewnienia o wzajemnych uczuciach nie oznaczały przecież, że są ze sobą na stałe związani. Zawsze w łóżkowych rozmowach i ona i on podkreślali swoją niezależność. Kiedy po tym przyjęciu wracali do jej domu, Iza nagle się zaśmiała. - Co cię tak rozbawiło? - Ten twój – a właściwie już nasz – Andrzej. Chyba trochę za dużo wypił. Wyobraź sobie, że namawiał mnie, abym wraz z Tobą wzięła udział w jakiejś orgietce, w czymś w rodzaju seksualnego klubu. Dawał do zrozumienia, że ty wiesz, o co chodzi. No to jak wiesz, to mi powiedz. - Świntuch! Coś takiego proponować kobiecie na pierwszym spotkaniu. Prawda – jest taka grupa ludzi, którą można nazwać klubem. Tylko raz – skłamał – kiedyś dałem się tam zaprosić. Nic nadzwyczajnego. Kilka pań i kilku panów kopuluje ze sobą w dowolnych układach. Żadnych zobowiązań, czyli czysty seks i związana z nim przyjemność. - On mówił, że w tej grupie jest nawet jedno małżeństwo i nie są o siebie zazdrośni. - No jest. Widocznie to lubią i taki układ im odpowiada. Widziałem wtedy, że nie mieli ze sobą stosunku. Ona wychodziła „napełniona” chyba przez dwóch innych panów, a on cały czas zabawiał się z dwiema innymi paniami. Wychodzi
razem, byli weseli i chyba szczęśliwi. - A ty? Nic nie mówisz, jak się tam bawiłeś. - Tak sobie. Miałem kolejno trzy panie, ale kończyłem tylko raz – na ostatniej. Ale – kotku – to było dawno, kiedy jeszcze ciebie nie znałem. - Nie tłumacz się. Ja też nie jestem nadmiernie zazdrosna o sam seks. Bardziej byś mnie zmartwił, gdybyś powiedział, że jakaś kobieta bardzo cię zainteresowała. Ja cię kocham – a to dużo więcej niż samo pieprzenie. Chcę, żebyś był mój psychicznie, żebym była ci niezbędna nie tylko w łóżku, ale także wtedy, kiedy źle się czujesz, masz kłopoty, jesteś smutny. Co oczywiście nie znaczy, że – po tych opowiadaniach o orgietce – nie zgwałcę cię, jak tylko przyjedziemy do domu. Nie pojedziesz dzisiaj do siebie. Jak mogłeś z trzema, to powinieneś móc trzy razy ze mną. Nowe nadzieje
Nie wracali do tego tematu chyba głównie dlatego, że Iza postanowiła przedstawić go swoim rodzicom. Któregoś dnia pojechali więc do nich na kolację. Okazały dom – a może bardziej pałac – stał na kilkuhektarowej działce dość daleko od Warszawy. Wjeżdżali przez uporządkowany i ogrodzony las, stopniowo przechodzący w park. Droga kończyła się podjazdem przed schodami domu, przy których czekał na nich elegancko ubrany pan. Z zachowania jego i Zosi Krzysztof wnioskował, że był to ktoś w rodzaju majordomusa. Nigdy nie był w takim domu, nadrabiał miną, ale czuł się trochę skrępowany. Matka Izy była od niej wyraźnie wyższa, doskonale zbudowana blondynka, o wyjątkowo ładnej twarzy okolonej bujnymi i dość długimi włosami. Zalotne spojrzenie, jakie posłała Krzysztofowi świadczyło o tym, że mimo wieku – na pewno blisko 60-tki – jest nadal zainteresowana przystojnymi mężczyznami. Krzysztof starannie ukrywał zdziwienie, że córka tak pięknej kobiety ma urodę interesującą i seksowną, ale raczej przeciętną. Przestał się dziwić, gdy dołączył do nich ojciec Izy. Ojciec był nieco niższy od swojej żony, mocno szpakowaty, z wyraźną nadwagą. Twarz zupełnie nieciekawa, ziemista cera, obwisłe policzki. Jedynie błyszczące, wnikliwe i ruchliwe oczy świadczyły o inteligencji. Ale był uśmiechnięty, sympatyczny i – jak mnożna było wnioskować po wstępnej rozmowie – komunikatywny. Kolacja upłynęła w doskonałej atmosferze. Ojciec opowiadał o trudnościach w prowadzeniu swego „imperium” i relacjach z niektórymi politykami. Krzysztof wyjaśniał zawiłości naukowej kariery, opowiadał anegdoty związane z pracą
dydaktyczną i zróżnicowanym poziomem wiedzy i inteligencji studentów. W czasie poobiedniej kawy Krzysztof odniósł wrażenie, że wprawdzie Iza nigdy nie mówiła o „sformalizowaniu”, czy też innym utrwaleniu ich związku, ale jej rodzice wyraźnie sondowali takie możliwości. Nie dziwił się. Byli z pokolenia, w którym „staropanieństwo” uchodziło za coś wstydliwego. W ich oczach Krzysztof, przystojny facet w odpowiednim wieku, naukowiec z tytułami, niemajętny, ale jednak niezależny finansowo, był odpowiednim kandydatem na męża córki. Albo przynajmniej na stałego partnera, którego akceptuje ich środowisko. Krzysztof – przynajmniej na razie – nie miał takich zamiarów. Było mu dobrze z Izą, uważał ją za najważniejszą w danej chwili kochankę i przyjaciółkę, ale nie widział konieczności zmiany istniejącego „wolnego związku”. I Iza i on zapewniali się wzajemnie o swoich uczuciach, uprawiali seks przynajmniej tak często jak w przeciętnym małżeństwie, – ale nic nie mówili o wierności. Wręcz przeciwnie – zostawiali sobie pełną swobodę. On nie pytał, ale domyślał się, że ona od czasu do czasu sypia ze swoim poprzednim partnerem, z którym nadal pozostawała w dobrych stosunkach. Ona też nie pytała, mimo, że Krzysztof bywał niekiedy wyraźnie seksualnie zmęczony i proponował jej wówczas inne formy spędzania wspólnego czasu. No i nie zgadzał się – poza wyjątkowymi sytuacjami – na nocowanie u niej i stwarzanie wrażenia wspólnego mieszkania. Dla Krzysztofa zmiana tej sytuacji kolidowała poza tym z jego docelowymi planami „zniknięcia” z obecnego życia i przejścia do „życiowej wolności”. To był temat tabu, o którym nigdy z Izą nie rozmawiał. Tak samo jak analizowanie jego sytuacji finansowej i metod zdobywania dodatkowych środków, pozwalających na rozpoczęcie tego drugiego życia. Poobiednia rozmowa z rodzicami Izy – a w drugiej fazie głównie z jej ojcem – dała mu jednak temat do dodatkowych przemyśleń. Ojciec bowiem w pewnym momencie rozmowy zaproponował, aby Krzysztof zaczął z nim współpracować. - Dziękuję za zaufanie – powiedział Krzysztof, – ale nie bardzo rozumiem, w jakim charakterze. Jak pan wie jestem dość zajęty pracą dydaktyczną w dwóch uczelniach, badaniami, pisaniem kolejnej książki. Wolnego czasu zostaje niewiele. - Ale mnie nie o to chodzi, aby pan pracował w moim biurze w określonych godzinach. Moje interesy rozrosły się i skomplikowały do tego stopnia, że potrzebny mi jest ktoś obiektywny i kompetentny, do kogo mam zaufanie, z kim mógłbym konsultować kolejne posunięcia. Zatrudniam oczywiście zarówno prawników jak i ekonomistów. Oni dają mi niezbędne analizy, ale potem sam „biję się z myślami” i podejmuję decyzje. Potrzebny mi ktoś, kto właśnie pomoże mi wybierać decyzje możliwie najbardziej słuszne, z kim mógłbym podzielić się swoimi wątpliwościami. Wystarczy, jeśli raz w tygodniu przyjedzie pan do mnie na 2 godzinną kawę.
- Rozumiem. To może byłoby możliwe, choć zapewne przecenia pan moją wiedzę. Jestem w końcu bardziej teoretykiem, niż praktykiem biznesu. - Ale właśnie o to chodzi, bo ja jestem tylko praktykiem. Wstyd się przyznać, ale nie skończyłem żadnych studiów. Zacząłem wprawdzie studia na wydziale geografii UW, ale po drugim roku przerwałem i zająłem się robieniem interesów. Dopijając kawę Krzysztof pomyślał, że wprawdzie niezamierza okradać ojca przyjaciółki, ale współpraca z nim może zaowocować rozszerzeniem jego kontaktów. I to raczej o osoby znacznie lepiej sytuowane od tych, które dotychczas były źródłem jego ukrytych „dochodów”. Co więcej – może przypuszczać, że znaczna część tych osób zdobyła nie tylko przysłowiowy pierwszy milion w sposób niezgodny z prawem. A nie miał żadnych wyrzutów sumienia wówczas, gdy okradał takie osoby. - No dobrze – powiedział – zgadzam się. Rozumiem, że wobec tego będzie to rodzaj sporadycznego doradztwa. - Bardzo się cieszę. Sądzę, że mogę pański czas i dyskrecję ocenić na – powiedzmy – 20 tys. złotych miesięcznie? - To nawet za dużo! - Ależ skąd. Podobnie płacę moim adwokatom i księgowym. W relacji do skali prowadzonych interesów i mego majątku, to naprawdę nie są duże stawki. Jeśli pan pozwoli, to ktoś zgłosi się do pana z umową do podpisania. A teraz zawołajmy moją żonę i Izę. Napijemy się koniaku, aby scementować naszą współpracę. Przyspieszenie
Nie pomylił się w swoich przewidywaniach. Już po kilku miesiącach „doradzania” dorobił się z jednej strony autentycznego uznania „szefa” i wielu nowych znajomości. Starał się doradzać uczciwie i obiektywnie. W kilku poważnych transakcjach jego głos przeważył w podejmowanych decyzjach, co przyniosło firmom szefa zyski znacznie większe, od poprzednio przewidywanych. Był traktowany w środowisku biznesowym jak nowy VIP i razem z szefem zapraszany nie tylko na spotkania towarzyskie, ale także na poufne rozmowy. Na towarzyskich spotkaniach często bywała z nim Iza, coraz bardziej traktowana nie tylko, jako córka „szefa”, ale także, jako jego partnerka. W domach dwóch biznesmenów, podobnie jak szef figurujących na liście najbogatszych obywateli i którzy bardzo mu się nie podobali, przeprowadził owocne „akcje” bez pomocy Andrzeja, który na spotkaniach tego środowiska nie
bywał. W pierwszej akcji, przeprowadzonej spontanicznie w czasie jednego pobytu w domu biznesmena, pomógł przypadek. Córka gospodarza, bardzo młoda i ładna blondynka, była zaprzyjaźniona z Izą. Miała wkrótce wyjść za mąż za równie bogatego jak jej ojciec młodego człowieka, który prowadził interesy głównie w Szwajcarii, Luksemburgu i Holandii. Narzeczony przywiózł jej właśnie z Holandii, wykonany na zamówienie pierścionek zaręczynowy z brylantami, podobno – jak „poufnie” mówiła Izie – wart, co najmniej dwa miliony dolarów. Podstawowy brylant miał kilkanaście karatów. Koniecznie chciała się nim pochwalić przed Izą, póki pierścionek był w domu. Później mieli go przewieść do bankowej skrytki. - Panie Krzysiu – niech pan pójdzie z nami obejrzeć mój zaręczynowy pierścionek. Jest piękny. Mój Adaś bardzo się starał i w Holandii skorzystał z najbardziej renomowanej pracowni. - Idźcie dziewczyny. Za chwilę też przyjdę, tylko skończę rozmowę. To w tym drugim salonie? - Tak. Czekamy. Rzeczywiście po paru minutach Krzysztof poszedł do drugiego pokoju. Dziewczyny stały pod odsuniętym – a właściwie otworzonym – obrazem, za którym, jak w starych filmach, był wmurowany sejf. Dom był dość stary i widocznie gospodarze traktowali ten sejf tylko, jako chwilowe miejsce przechowywania gotówki i biżuterii – równolegle korzystając ze skrytek bankowych lub z innego, bardziej nowoczesnego sejfu, być może zlokalizowanego w biurze właściciela. Ten sejf nie był wprawdzie tak prosty jak sejfy w hotelowych pokojach, ale nie wiele się od nich różnił. Krzysztof znał ten model. Elektroniczna, dotykowa klawiatura wymagała wprowadzenia 8-cyfrowego kodu. Przyjaciółka Zosi, trochę wstawiona, usiłowała wprowadzić kod, ale – chyba już po raz kolejny - myliła się. Umieszczenie sejfu pod obrazem powodowało, że był on dość wysoko. Jej próby były widoczne od drzwi, w których stanął Krzysztof. Miał dobry wzrok. Dziewczyna jeszcze dwa razy wprowadzała kod, aż w końcu drzwi sejfu się otworzyły. Krzysztof bez trudu i niemal automatycznie zapamiętał prawidłową kolejność ośmiu cyfr. Dopiero wtedy pomyślał, że – być może – skorzysta z tego przypadku i „zajmie się” pierścionkiem. Obejrzeli pierścionek wydając oczekiwane okrzyki zachwytu. Sejf został zamknięty i wrócili do bawiącego się towarzystwa. Przyjęcie trwało do późnych godzin wieczornych. Zdecydowana większość gości i gospodarze nie oszczędzali zróżnicowanych alkoholi, serwowanych przez wynajętych kelnerów i dwie panienki, stale zatrudnione w domu, jako pokojówki. Krzysztof zaglądał kilka razy do drugiego salonu, ale zawsze było w nim kilka osób. Dopiero, kiedy większa grupa gości zaczęła się żegnać i pozostali zgromadzili się także w głównym salonie, wspólnie pijąc „strzemiennego” – wziął
ze stolika serwetkę i ponownie zajrzał do drugiego pomieszczenia. Nie było nikogo. Odsunięcie obrazu, otworzenie sejfu, wyjęcie pierścionka z futerału, odłożenie futerału w to samo miejsce, zamknięcie sejfu, wytarcie serwetką klawiatury i ramy zamykanego obrazu, zajęło mu nie więcej niż dwie minuty. Pierścionek wrzucił do kieszonki marynarki, wrócił do głównego salonu, wziął kieliszek szampana i bardzo głośno wzniósł toast za zdrowie gospodarzy. Chciał, żeby go zapamiętano, żeby potwierdzano w czasie nieuchronnego śledztwa, że żegnał się w tych ostatnich momentach przyjęcia z gospodarzami i innymi gośćmi. Brak pierścionka odkryto dopiero po dwóch dniach. A i wtedy nie zawiadamiano jeszcze policji, bo przeszukiwano dom w nadziei, że gdzieś się „zapodział” – tym bardziej, że córka właściciela miała, podobnie jak Iza, opinię osoby beztroskiej i roztargnionej. Krzysztof dowiedział się o tym od Izy, która przekazywała mu te „sensacje” bardzo podniecona, z wypiekami na twarzy. Ale nie łączyła tego zdarzenia tylko z imprezą, na której byli. Raczej była skłonna przypuszczać, że jej roztargniona przyjaciółka już później położyła gdzieś pierścionek i ukradł go ktoś z dodatkowo zatrudnionej służby, sprzątającej po przyjęciu lub nawet następnego dnia. Krzysztof robił współczującą minę, ale nie mógł powstrzymać się od uwagi, że „na biednych nie trafiło”. - Możesz być spokojna – powiedział, – że ten jej narzeczony zamówi jeszcze raz podobny pierścionek i po paru miesiącach wszyscy zapomną o sprawie. - Ale pewnie znowu policja będzie zbierała od nas zeznania. Nie uważasz, że to jednak dziwne, jak często zdarzają się te niewyjaśnione kradzieże w naszym najbliższym środowisku? - Prawda, ale z drugiej strony trzeba pamiętać, że to bogate środowisko, które zawsze jest bardziej narażone na zainteresowanie złodziei. Mam wrażenie, że po prostu jakaś niewielka, ale zorganizowana grupa postanowiła dokonać serii kradzieży właśnie w tym środowisku. I nawet im to dobrze wychodzi. Ale sądzę, że w końcu im się znudzi, albo uznają kontynuowanie tej serii za zbyt niebezpieczne. Po kilku następnych dniach nie poruszano już tego tematu. Krzysztof przypuszczał, że pierścionek o takiej wartości został przez wykonawcę dokładnie sfotografowany i jego sprzedaż – przynajmniej w takiej postaci – nie jest na razie możliwa. Umieścił go więc w swojej skrytce garażowej jako jedno z zabezpieczeń na „późniejsze czasy”. Ale też uznał, że jego nielegalny majątek wzrósł co najmniej o dalsze pół miliona dolarów – nawet gdyby sprzedaż brylantów była możliwa dopiero po kilku latach i po ich wymontowaniu z pierścionka. Zyskowna rozpusta
Kolejnej kradzieży dokonał także sam, w kilka tygodni później i w zupełnie innych okolicznościach. „Szef” usilnie go prosił, aby pojechał z nim do Berlina, gdzie musiał się spotkać z kilkoma panami reprezentującymi niemiecko – rosyjską spółkę prowadzącą handel chemikaliami i rudą żelaza. Nie lubił tych ludzi, nie miał do nich zaufania i przypuszczał, że nie wszystkie ich interesy są legalne. Mieli oni też zwyczaj dość swawolnego kończenia spotkań biznesowych, z reguły z dużymi ilościami alkoholu i udziałem kobiet. Niemal niepijący Krzysztof był mu w tym wyjeździe niezbędny nie tylko jako ekspert, ale i „tarcza” chroniąca przed nadmiernym wpływem alkoholu, którego – niestety – na ogół nie potrafił odmawiać. Pojechali samochodem. W Berlinie zarezerwowano im, jak i pozostałym uczestnikom spotkania, pokoje w hotelu Berolina, w dawnej „wschodniej” części miasta. Hotel już stary, ale odnawiany i z renomowaną restauracją. Łącznie było sześciu panów, po dwóch z każdego kraju. Szef niemieckiej firmy miał trzypokojowy apartament „prezydencki”, który potraktowano także jako miejsce rozmów. Rozmowy przy kawie, koniaku i whisky trwały kilka godzin. Zakończyły się pozytywnymi wynikami późnym wieczorem. Podano kolację z nieodłączną rosyjską i polską wódką. Po wielu „kolejkach” wprowadzono cztery bardzo ładne panie. Tylko po nieco wyzywających strojach można było rozpoznać, że to jednak profesjonalistki. Na ogólne żądanie jedna z nich zrobiła striptiz, co wyraźnie rozluźniło atmosferę. Ojcem Izy zajęła się dość obfita brunetka. Krzysztof ze zdziwieniem, ale i z rozbawieniem obserwował, jak bez oporów z jego strony rozpięła mu spodnie, wyjęła imponujących rozmiarów członka i zaczęła robić laskę. Szef bez skrępowania odwrócił się do Krzysztofa. - Powiedz jej (sam słabo znał niemiecki), że ma dojechać do końca i połknąć. Nie mam siły, żeby ją zerżnąć, a zresztą lubię jak dziwka mi w ten sposób obciąga. Chyba nie jesteś zgorszony? - Ależ skąd. Po tych rozmowach mamy prawo sobie ulżyć. Też się chyba wyładuję w tą malutką blondynkę, którą teraz – chyba analnie - używa nasz przyjaciel z Rosji. Widzę, że już kończy. Krzysztof od kilku minut czuł już rzeczywiście nabrzmiewanie swojej męskości i zawołał blondyneczkę, która wyglądała jak kilkunastoletnia i niedożywiona panienka. Kazał jej się umyć i zdjąć resztki ciuchów, które jeszcze na sobie miała. Sam wyjął stojącego już fallusa i lekko masował go ręką. Usłyszał trochę przerywany głos szefa, którego ciało zaczynało się już prężyć na sąsiednim fotelu pod wpływem ust i rąk dziewczyny, zbliżając się wyraźnie do wytrysku. - Ależ ci urosło Krzysiu! Teraz rozumiem, dlaczego Iza tak za tobą biega. Rozerwiesz tą małą.
- Przesadzasz, nie rozerwę. Takie szczuplutkie dziewczynki są najbardziej wytrzymałe. Zaraz zobaczysz. Dziewczyna właśnie wróciła. Krzysztof wyciągnął się na fotelu i kazał jej usiąść. Wprawnie wprowadziła ręką jego członka do waginy. Jęknęła – i chyba nie był to jęk udawany. Zaczęła podnosić się i opadać, nadal cicho jęcząc. Podniecenie Krzysztofa gwałtownie wzrosło, gdy kątem oka zobaczył, jak szef w przypływie końcowej żądzy chwycił swoją dziewczynę za głowę i wbijał jej członka w gardło. W końcu ryknął z rozkoszy wytrysku, pozwalając jej już bez jego nacisku wysysać resztki nasienia. Krzysztof także zbliżał się do końca. Nie zmieniał pozycji. Wstał tylko, chwycił dziewczynę za biodra i zaczął ją mocniej dobijać. Krzyczała, ale nie usiłowała się odsuwać. W końcu uderzył ją mocno w pośladek i wyrzucił spermę, z trudem powstrzymując się od bardziej głośnej reakcji. Uderzył ją ponownie, z charkotem wyrzucając kilka mniejszych wytrysków. Kiedy już wszyscy panowie skończyli, gospodarz lokalu wyszedł do przedpokoju i wrócił z plikiem banknotów. Dziewczyny, żartując i śmiejąc się, kończyły ubieranie i kolejno do niego podchodziły. Jak zauważył Krzysztof – każdej dawał po 200 euro. Dobra stawka – pomyślał – jak na godzinę pracy. Uśmiechnął się, kiedy mała blondynka cofnęła się jeszcze od wyjścia, podeszła i pocałowała go namiętnie w usta. Szef zaśmiał się głośno. - Musiałeś jej rzeczywiście dogodzić! Taki pocałunek profesjonalistki to rzadkie wyróżnienie! - Może trochę. W każdym razie czułem, że ma normalny orgazm. Trudno, żeby nie miała, bo wydawało mi się, że czubkiem uderzam ją w macicę. Po kilku minutach Krzysztof wstał i poszedł do łazienki. Wychodząc, zauważył w częściowo otwartej szafie standardowy, hotelowy sejf. Wydawało mu się, że drzwiczki nie są domknięte. Sprawdził paznokciem. Rzeczywiście, zamek nie był zamknięty. Lokator, wyjmując pieniądze dla dziewczyn, był mocno wstawiony i widocznie zamknął drzwiczki sejfu, ale zapomniał ponownie wprowadzić kod. A zamki prostych sejfów tego typu, najczęściej spotykanych w hotelach, zamykały się właśnie w ten sposób. W sejfie były trzy paczki banknotów, jakieś dokumenty, złoty zegarek bez pudełka i … mały pistolet. Wykształcony już przez kilka lat złodziejski instynkt Krzysztofa spowodował, że niemal automatycznie wyjął dwa pliki banknotów zostawiając jedną na pocieszenie – zegarek i pistolet. Włożył to wszystko do dwóch kieszeni wiszącej w przedpokoju swojej marynarki. Gdy już się pożegnali nie wkładał marynarki, zarzucił ją na rękę i poszedł do swego pokoju. Potem wyszedł na krótki spacer i umieścił całą „zdobycz” pod wykładziną bagażnika samochodu. Dopiero w Warszawie, w swoim garażu, obejrzał dokładniej efekty tego
złodziejskiego impulsu. Kwota w gotówce nie miała znaczenia – było 2 tys. euro. Bez obawy mógł je przeznaczyć na uzupełnienie bieżącego bilansu wydatków. Zegarek był chyba drogi – złoty Louis Moinet Meteoris, wyraźnie z przedwojennej serii. Nic mu nie mówiła nazwa tej firmy, ale sądził, że może być wart kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zrobił zdjęcie telefonem, aby – przy okazji – zapytać fachowca. Po kilku dniach był w Krakowie, oddawał znajomemu antykwariuszowi kilka sztuk biżuterii, rzekomo nadal pochodzących z zasobów zmarłej ciotki. Przypomniał sobie o zegarku i pokazał zdjęcie z komentarzem, że ktoś mu taki zegarek oferuje. Antykwariusz długo je oglądał, spoważniał i zajrzał do jakiegoś katalogu. - Ile żądają za ten zegarek? - Nie wiem, nie rozmawialiśmy jeszcze o cenie. A ile - pańskim zdaniem – mógłbym zapłacić. - Ma wyraźnie ślady użytkowania, ale sądzę, że mimo to zażądają od pana ponad dwa i pół miliona dolarów. Gdyby udało się zbić cenę do dwóch milionów – to zrobiłby pan dobry interes. I gdyby chciał go pan potem sprzedać, to moja wiedeńska filia współpracuje z kilkoma kolekcjonerami. Bez trudu znajdziemy nabywcę, który zapłaci cenę gwarantującą panu poważny zysk i nam godziwą prowizję. - Ależ ja nie mam takich pieniędzy! Chyba że pozbieram pożyczki od znajomych i pewnego milionera, dla którego dorywczo pracuję. - Niech pan to zrobi – bo warto. Mogę nawet do pana przyjechać, aby jeszcze dokładniej obejrzeć to cacko. Ta rozmowa była jednak później. Teraz, po powrocie z Berlina, Krzysztof był przekonany, że zegarek jest przeciętnym „łupem”, niemającym większego wpływu na stan jego „rezerw”. Utwierdzał go w tym przekonaniu fakt, że w ogóle nie docierały do niego informacje o tej kradzieży. Tak, jakby poszkodowany, nie przywiązywał do tego żadnej wagi. Nie miał takich informacji także później mimo, że spotkał tego „poszkodowanego” Niemca, na kolejnej biznesowej imprezie, w Monachium. Nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Logicznym, chociaż mało prawdopodobnym, wyjaśnieniem mogło być jedynie to, że „poszkodowany” odziedziczył ten zegarek „po przodkach”, traktował go jako część swojej użytkowej biżuterii i w ogóle nie zdawał sobie sprawy z jego wartości. Przemawiał za tym wyjaśnieniem fakt, że Niemiec pochodził ze starej, arystokratycznej rodziny i przedstawiając się, z lubością akcentował „von” przed nazwiskiem. Pistolet – Walther o kalibrze 7 mm – miał pełny magazynek i był prawie nowy. Zastanawiał się chwilę, próbując zrozumieć, dlaczego w ogóle go zabrał. Przecież jedną z jego zasad, którą dotychczas bezwzględnie przestrzegał, było nie używanie broni. Niekontrolowany impuls, ciekawość, instynkt samozachowawczy czy też podświadome przekonanie, że broń może być mu jednak potrzebna? Nie potrafił tego wyjaśnić. Ale stało się, więc pistolet wraz zegarkiem także wylądował
w jego skrytce. Rozdział IV - Zagrożenie
Przesłuchanie
Filiżanki z kawą zabrzęczały, kiedy inspektor wyraził swoje niezadowolenie i zniecierpliwienie zbyt mocnym uderzeniem w blat gabinetowego stolika. - To już stanowczo zbyt długo trwa. Jesteście jak dzieci we mgle. Teraz jeszcze mamy kolejne zgłoszenie kradzieży jakiegoś – podobno bardzo drogiego – pierścionka, w domu, położonym relatywnie daleko od Warszawy. I, o ile dobrze mnie poinformowano, w czasie pobytu innego towarzystwa, niż to, które obserwowaliśmy. Czy to prawda? I czy mam to uważać za przypadek? Inspektor Wiśniewski i aspirant Kwaśny chwilę milczeli, zaskoczeni wybuchem złości szefa, słynącego raczej z wyjątkowego spokoju i cierpliwości. W końcu Kwaśny zdobył się na odwagę. - Panie Inspektorze – nadal rozpracowujemy zawężoną listę podejrzanych i mamy już pierwszego kandydata, kwalifikującego się do wezwania i złożenia bardziej szczegółowych zeznań. Osoba ta była także obecna w czasie tej ostatniej, wspomnianej przez pana kradzieży, poza granicami Warszawy, mimo, że w zasadzie nie jest członkiem tej grupy towarzyskiej. - Kto to? - W tym problem – to profesor, ściślej doktor habilitowany, Krzysztof Domagalski. Człowiek o nienagannej opinii, dobrze zarabiający zarówno jako badacz i wykładowca, a ostatnio także, jako doradca zapewne znanego panu milionera, pana Rakoczego. Prowadzi życie na poziomie odpowiadającym jego dochodom, nie jest ani hazardzistą, ani alkoholikiem, nie jeździ zbyt drogimi samochodami. Dość często wyjeżdża za granicę na urlopy i służbowo. To normalne. Nic na niego nie mamy. Ale był obecny na większości spotkań, na których dokonywano kradzieży. Jak powiedziałem - także na tym ostatnim, mimo, że to nie jego środowisko. - Ale powiedział pan – „większości”. - No właśnie. Bo w kilku przypadkach go nie było, co oczywiście osłabia nasze podejrzenia. Ale mógł mieć wspólnika.
- To bardzo naciągana koncepcja. Inteligent, naukowiec i jednocześnie zwykły złodziej – zupełnie mi nie pasuje. I to jeszcze ze wspólnikiem! Gdyby jeszcze organizował jakieś przekręty, współpracował z mafią – to ostatecznie można by zrozumieć. Ale takie pospolite złodziejstwo? Z domowych sejfów? Nie wierzę. Jednak – oczywiście – możecie próbować to zweryfikować. - Wezwiemy go na rozmowę, albo nawet zatelefonujemy i umówimy się u niego. Będzie mniej oficjalnie i przy okazji dokładniej zobaczymy, jak mieszka. Bo bez konkretnych dowodów – a na razie żadnych nie mamy – prokurator nie da nam zgody na przeszukanie. Telefon zadzwonił rano. Krzysztof właśnie wstał, ogolił się, wziął prysznic i robił śniadanie. Nieznany mu komisarz Wiśniewski, z komendy stołecznej policji, prosił o spotkanie. Na pytanie, – jaki ma być temat rozmowy – odpowiedział, że związany z kradzieżami w domach, w których bywał. Umówili się na następny dzień, o 9.00 rano. Przyjdą do niego i – jak z pewnym rozbawieniem powiedział rozmówca – liczą na poranną kawę. Krzysztof nie panikował. Od dawna spodziewał się, że kontakt z policją nie skończy się na złożonych kiedyś, przy pierwszych kradzieżach, zeznaniach. Zdawał sobie sprawę, że metodą selekcji związanej z obecnością w miejscach kradzieży, policja wytypowała go – i zapewne jeszcze kilka osób – do dokładniejszego sprawdzenia. Był jednak pewien, że – jak dotychczas – nie popełnił błędu, który dawałby podstawę do postawienia mu jakichkolwiek zarzutów. Co jednak nie wykluczało podejrzeń, że mógł w tym procederze uczestniczyć. Przyszli punktualnie. Chętnie przyjęli zaproszenie na kawę, ale odmówili alkoholu. Są na służbie no i „dżentelmeni nie piją przed 11.00”. Nastrój rozmowy był żartobliwie – pogodny. - Jak pan doskonale wie, niemal seryjne kradzieże z sejfów domowych w ostatnich latach dokonywano w dniach, w których odbywały się w tych domach różnego rodzaju spotkania towarzyskie, na których był pan obecny. Zechce nam pan powiedzieć, czy zauważył pan coś, co poza tym łączyło te imprezy, lub też może pan podejrzewać jak do tych kradzieży dochodziło. - Szczerze mówiąc – nic istotnego. Po pierwszych kradzieżach zwracałem uwagę znajomym aby, jeśli decydują się na traktowanie domowych sejfów, jako miejsc przechowywania rzeczywiście wartościowych rzeczy, lub większych kwot gotówki, bardziej zadbali o jakość tych sejfów i oprócz tego instalowali prosty monitoring. Ale wiedzą panowie jak to jest. Każdy to lekceważy, póki się coś nie stanie. No i druga obserwacja – nie wiem, czy zwrócili panowie uwagę, że znaczną część tych imprez obsługiwał ten sam catering. Niektórych kelnerów znam już na tyle, że mówię do nich po imieniu. Klienci byli zadowoleni i radzili następnym, aby z nich skorzystali.
- Zauważyliśmy. Zdaje pan sobie sprawę, że takich osób jak pan, które były obecne w czasie większości zgłoszonych nam zdarzeń, jest tylko kilka. Proszę się nie gniewać, ale wszystkie te osoby – a więc i pana – traktujemy jako podejrzane. - Nie dziwię się. U siebie takich bardziej licznych imprez nie organizuję. Jak panowie widzą, mieszkanie mam raczej niewielkie. Jeśli już muszę, to robię przyjęcia w restauracji. Sejfu też nie mam. Nie mam i tym samym nie noszę drogich zegarków, a tym bardziej biżuterii, nie trzymam w domu gotówki, niemal za wszystko płacę kartami. Jestem – przynajmniej formalnie – samotny, a mieszkanie sprzątają mi wynajęte sprzątaczki. Ściślej – w ostatnich latach jedna sprzątaczka. Nie jestem więc porównywalny z dotychczas poszkodowanymi osobami i tym bardziej można mnie podejrzewać. Dalsza rozmowa coraz bardziej schodziła na tory prywatne. Policjanci pytali jeszcze o opinię o kilku osobach, które także były na większości imprez, o jego pracę i o wyjazdy zagraniczne. W końcu zapytali też o ostatnią zgłoszoną kradzież, poza granicami miasta. - Nie sądzi pan, że to jednak trochę dziwne. Znowu był pan tam obecny mimo, że to całkiem inny krąg towarzyski. - Też się dziwię. Ale sądzę, że to zwykły przypadek. Gdybym się tym zajmował, to na pewno był bym bardziej ostrożny i nie dawał panom podstawy do takich skojarzeń. Byli ponad godzinę. Po ich wyjściu Krzysztof nie czuł się „rozdygotany”, ale jednak był spięty i wewnętrznie zdenerwowany. Zdawał sobie sprawę, że jest coraz bardziej obserwowany i zagrożenie staje się realne. Doszedł do wniosku, że musi zrobić coś, co przynajmniej na jakiś czas odsunie od niego podejrzenia, co spowoduje chociażby okresową dezorientację policji. Kiedy kończył śniadanie przyszła pani Danuta. To był normalny „dzień sprzątania”. Zanim zaczęła cokolwiek robić powiedział jak zwykle wtedy, gdy oczekiwał od niej dodatkowej usługi – „muszę się spuścić – jak pani wie, to mnie uspakaja, a jestem trochę zdenerwowany. Niech się pani rozbierze”. Gdy wróciła z łazienki zdjął szlafrok i wziął ją na nieposłanym jeszcze tapczanie klasycznie, ale dość brutalnie. Powoli zaczął się uspakajać. Wyczuła, że coś się dzieje, nic nie mówiła, prawie matczynym ruchem przytuliła jego głowę do piersi. Patrząc na jej niemal sięgający pępka zarost łonowy i lekko rozchylone uda poczuł ponownie pożądanie i wszedł na nią po raz drugi. Jeszcze ostrzej i z kilku niecenzuralnymi okrzykami w momencie wytrysku. Była nieco zaskoczona, bo w ich relacjach to się raczej nie zdarzało. W końcu – zgodnie z ich umową – służyła mu do zaspakajania nagłych, męskich potrzeb wtedy, gdy czas lub inne okoliczności, nie pozwalały mu na stosunek z jego stałymi partnerkami. Była więc przyzwyczajona, że odbiera od niego wytrysk nasienia, w sposób traktowany przez obie strony, jak zabieg higieniczny. Zabieg ten ułatwiał fakt, że jej ciało budziło jeszcze jego pożądanie.
Ale było umiarkowane i mijało natychmiast po wytrysku. Tym razem trwało dłużej i wyładowywał się na niej w taki sposób, jakby szukał jednocześnie psychicznego oparcia. Jak skończył, przytuliła go ponownie. - Coś się stało – panie Krzysiu? Ma pan jakieś kłopoty? Może mogę pomóc nie tylko w ten sposób? Albo mobilizować pana tak długo, aby całkiem się pan zmęczył i zasnął. - Nic poważnego pani Danusiu. Dziękuję. Uspokoiła mnie pani na tyle, że teraz mogę spokojnie coś przemyśleć. Wstał, wziął prysznic, ubrał się i zadzwonił do Izy, że raczej do niej dzisiaj nie wpadnie, bo musi kogoś zastąpić w uczelni. Ale nie miał żadnych zajęć. Seksualnie był już „wypompowany” i przy wymaganiach Izy mógł się nie sprawdzić. Wsiadł w samochód i pojechał do Wilanowa, do spokojnej kawiarni znanej z dobrych lodów. Usiadł na wygodnym fotelu przy stoliku otoczonym zielenią, zamówił lody, ciastko i kawę. Teraz mógł spokojnie „podsumować” sytuację i spróbować ustalić plan dalszego działania. Koncepcje i wątpliwości
Pobieżnie licząc i przyjmując ograniczone cenowo możliwości pozbywania się biżuterii i zegarków uznał, że jego „oszczędności” przekroczyły już osiem milionów dolarów. To mniej niż planował, ale powinno wystarczyć na „nowe życie”, choć na znacznie skromniejszym poziomie, niż poprzednio planował. Jednak proporcje tych zasobów nie były zadowalające – brakowało gotówki. Pierwszym zadaniem w zmodyfikowanej koncepcji było więc zdobycie jeszcze zastrzyku gotówki, lub dowolnej postaci złota, możliwego do sprzedaży bez konieczności dokumentowania pochodzenia. Czy jest możliwe wykonanie tego zadania dotychczasowymi metodami – czy też powinien jednak znaleźć jednorazowe, ale duże „źródło” i spróbować wykorzystać je „skokiem na taśmę”, a więc nawet z użyciem metod siłowych? Miał już broń, ale nie miał pomysłu i bał się zdecydowanie większego ryzyka. Postanowił jednak rozważyć i taką możliwość. Za drugie, równie ważne zadanie, uznał eliminowanie, albo przynajmniej zmniejszenie, podejrzeń policjantów. Mógł na dłuższy czas zawiesić „działalność”, ale to by wydłużało okres przygotowywania „nowego życia” i zarazem pozwalało policji na bardziej dokładne śledztwo. Mogło też budzić podejrzenie, że właśnie przestraszył się ostatniej rozmowy, – bo od tego momentu nic się już nie dzieje.
A więc ich podejrzenia były słuszne. Uznał, że najlepszym, choć zapewne nie idealnym, sposobem, jest dokonanie w najbliższym czasie dwóch – trzech kradzieży, w których nie będzie bezpośrednio uczestniczył. A więc musi znaleźć okazje, przygotować akcję i zmobilizować Andrzeja do przeprowadzenia ostatniego etapu. To było możliwe, choć o okazje było coraz trudniej. Nagle wpadł mu do głowy niemal makiawelistyczny pomysł – przecież można okraść sejf Izy! Miała go w szafie w sypialni, nie trzymała w nim zbyt wartościowej biżuterii, ani dużej gotówki, ale w tym przypadku nie tylko o to chodziło. Znał kod do tego sejfu, wielokrotnie widział, leżąc na łóżku, jak Iza go otwierała, chcąc pokazać mu jakąś nową bransoletkę czy wisiorek. Nie musiał więc nic przygotowywać. Trzeba tylko namówić Izę, aby zorganizowała spotkanie kilkunastu osób, na którym on nie będzie obecny. A Andrzej będzie. I wykona zadanie. Trzeci problem to podjęcie decyzji, kiedy może i powinien nastąpić moment, w którym zniknie z obecnego życia i rozpocznie nowe, czy ma zniknąć sam, czy jednak zabrać ze sobą Izę. Odpowiedź na to pytanie nie była jednak możliwa bez jednoczesnej odpowiedzi na „techniczne” pytanie – jak? Czy zachowując obecną tożsamość i znajdując jedynie zrozumiałą dla otoczenia przyczynę zmiany miejsca i stylu życia? Czy wtedy nie będzie nadmiernie „ciągnął za sobą” przeszłości, narażał się na powrót podejrzeń związanych ze wzrostem jego możliwości finansowych? Czy też – odwrotnie – powinien zniknąć nagle i w sposób niezrozumiały, zdobyć nową tożsamość i pojawić się w odległej części świata w formalnie innej postaci? Na te pytania nie potrafił jeszcze odpowiedzieć. Najprostszym, ale jednocześnie najmniej podniecającym i zgodnym z jego pierwotnymi marzeniami rozwiązaniem, było zawarcie małżeństwa z Izą. Nie wątpił, że szef – czyli teść – bogato by ją wyposażył. To, w połączeniu z jego legalnymi oszczędnościami, pozwalałoby na legalną i powszechnie zrozumiałą zmianę stylu życia, a jednocześnie stopniowe wykorzystywanie również jego ukrytych zasobów. Jednak nie dawałoby wymarzonego poczucia wolności, w tym także niczym nieskrępowanej wolności seksualnej. I bardzo trudno byłoby wytłumaczyć, dlaczego chce przerwać pracę i karierę, rezygnować z ustabilizowanej pozycji społecznej, przenosić się do innego kraju, a nawet na inny kontynent. Wrócił do domu z przeświadczeniem, że wprawdzie wie, co powinien zrobić przez najbliższy rok, ale nie do końca wie, jak powinien to zrobić. Miał nadzieję, że rozwój wypadków wskaże mu drogę racjonalnego postępowania. Ukryte skłonności
Zanim zdecydował się na namawianie Izy, aby zorganizowała większą imprezę i tym samym stworzyła okazję do zajęcia się jej sejfem, zdarzyła się historia, która nieco zmieniła nie tyle ich stosunki, co jego ocenę jej charakteru. Któregoś dnia, pozornie bez żadnej przyczyny, wróciła do tematu orgietek organizowanych przez Andrzeja. - Nic mi ostatnio nie mówiłeś o tych spotkaniach u Andrzejka. Czyżby jakaś duża przerwa? - Nie. Ostatnie było chyba miesiąc temu, ale nie byłem na nim do końca. To wtedy, kiedy musiałem lecieć do Barcelony w sprawach twojego ojca. - Pamiętam. To kiedy będzie następne? - O ile Andrzej nic nie zmieni, ma być chyba w przyszłym tygodniu. - Jak sądzisz? Może bym z Tobą poszła? Czy jako neofitka miałabym wtedy jakieś dodatkowe obowiązki? - Zaskakujesz mnie. Ty – taka porządna dziewczynka – na orgietce. Nie wiem, jak to jest z paniami, które są na tych imprezach pierwszy raz, ale przypuszczam, że pewnie wszyscy panowie chcą je zaliczyć. - Wszyscy – to znaczy ilu? Mówiłeś, że jest was tam sześciu. To znowu nie tak dużo. - Nic nie rozumiem – skąd wiesz, czy to dużo? Przecież ty, jak cię znam, miałaś dotychczas stosunki z pojedynczymi mężczyznami. Chyba że coś ukrywasz i w tym twoim aktorskim towarzystwie, już cię kiedyś kilku naraz zaliczyło. - W aktorskim nie. Ale jeszcze na studiach byłam z trzema kolegami i jeszcze jedną dziewczyną na wycieczce w Karkonoszach, nocowaliśmy w jednym pokoju w schronisku na Śnieżce. I tam wszyscy trzej wzięli mnie po kolei. - Ale mówiłaś, że była jeszcze druga dziewczyna? - Tak, ale ona miała okres i nie chciała. Obciągała tylko trochę każdemu, zanim na mnie wchodził. I wyobraź sobie, że wcale nie byłam zmęczona. I z każdym miałam orgazm! Mokro mi się robi, jak sobie to przypominam. Będziesz miał robotę!. - Skoro tak, to oczywiście możesz iść ze mną. Proszki bierzesz, w ciążę nie zajdziesz. Twoja sprawa – w końcu to twój tyłek. - Ale nie bądź zazdrosny. Ja nie jestem i już ci mówiłam, że oddzielam miłość od seksu. Lubię seks i chciałabym przeżyć coś nowego. A ciebie kocham i też lubię, jak mnie wykorzystujesz. Jak ma ci być przykro, to nie pójdę. - Nie martw się – Izuniu. Jakoś to przeżyję. Tylko nikogo tam specjalnie nie preferuj. Rozkładasz się każdemu, który cię poprosi. I pamiętaj, że w tym towarzystwie nie ma ograniczeń. Jak ktoś chce analnie, albo z wytryskiem w usta, to nie powinnaś protestować. - Nie będę, chociaż – jak wiesz – nie wszystko lubię.
Andrzej zadzwonił i potwierdził termin imprezy w następnym tygodniu. Krzysztof poszedł razem z Izą. Kiedy weszli, już rozebrani, do głównego pokoju, Andrzej przedstawił Izę nie ukrywając, że jest dziewczyną Krzysztofa. Zebrani zaklaskali, dając wyraz uznaniu dla urody Izy. Umiarkowanie opalona, w butach na dość wysokich obcasach, z rozpuszczonymi włosami, niemal sterczącym biustem i prawie „murzyńskimi” pośladkami prezentowała się doskonale. Natychmiast zajęło się nią dwóch panów, usiedli razem na jednej z kanap, popijając jakieś alkohole. Krzysztof po chwili przestał ich obserwować, bo pociągnęła go na podłogę szczupła brunetka, która zawsze chciała, aby od niej zaczynał. Była absorbująca, trochę za głośna, ale przez to bardziej podniecająca. Miała z nim zawsze kilka orgazmów, choć na niej nie kończył, zostawiając wytrysk dla następnych zbliżeń. Trzymała go teraz dość długo. Kiedy wstał, zobaczył w drugim końcu pokoju Izę leżącą na kanapie, z głową opartą o dość wysoką poręcz. Dwóch panów wykorzystywało ją „na dwa baty”, przy czym – jak wiedział z poprzednich spotkań – obaj mieli bardzo rozwinięte członki. Podszedł i stanął przed Izą. Jęczała. Jęk przechodził w tłumiony krzyk w momentach, kiedy wyraźnie bardzo już podnieceni mężczyźni, silniej ją „dobijali”. Krzysztof podniósł jej głowę. Miała nieprzytomne oczy i chyba z trudem go rozpoznawała. Po krótkiej chwili spojrzała jednak na jego stojącego kutasa. Usłyszał jej przerywany szept. - Nie spuściłeś się jeszcze? Chcesz, żebym ci obciągnęła? - Nie, kotku, baw się dalej. Ja mam w planie, co najmniej jeszcze tą grubą blondynkę, ale jest teraz zajęta. Jak facet skończy, to ją zaliczę. - A mnie nie weźmiesz? Ale ja i tak chyba z..wari..uję jak oni jednocześnie się we mnie spuszczą? Panowie właśnie razem ryknęli oddając spermę w waginę i odbyt Izy. Jednocześnie Andrzej, który zszedł właśnie z innej dziewczyny, odepchnął delikatnie Krzysztofa i spuścił się otwarte usta wyjącej z podniecenia i rozkoszy Izy. Wytarł członka o jej opadające włosy i odwrócił się do Krzysztofa. - Nie dziw się. Na pierwszy raz to jej się należało. Napełniona ze wszystkich stron jest już członkiem zespołu. I tak pewnie – odliczając ciebie, bo i tak masz ją codzienne - chyba jeszcze dwóch będzie chciało ją zaliczyć. A i ja, jeśli mi jeszcze stanie, chcę z nią odbyć normalny stosunek. Iza poszła łazienki i po kilku minutach wróciła odświeżona i pachnąca. W czasie, gdy jej nie było, Krzysztof „dorwał” się wreszcie do grubej blondynki. Tak się złożyło, że dotychczas miał ją tylko raz, na pierwszym spotkaniu, w którym uczestniczył. Zapamiętał jedno – nigdy w życiu nie miał kobiety o tak ciasnej waginie. Była gruba, ale proporcjonalnie zbudowana, młoda, o wyjątkowo jędrnym ciele. Imponujące i ogromne piersi z trudem można było ścisnąć. Była mokra, ale
mimo to duży członek Krzysztofa z trudem w nią wchodził. Krzyknęła, ale nie próbowała go odepchnąć. On się podniecił znacznie bardziej niż z innym kobietami – łącznie z Izą. Każdy ruch dawał mu wyjątkową przyjemność i w przyspieszonym tempie zbliżał do wytrysku, którego nie potrafił powstrzymać. Pocałował ją, ale zaraz przerwał pocałunek, bo rozkosz ejakulacji wyrwała mu z ust głośny krzyk. Ciasnota pochwy powodowała, że miał niespotykaną u niego liczbę gasnących wytrysków i nie mógł się powstrzymać od nieustannego jęku, przypominającego charczenie. W miarę uspakajania kątem oka zauważył, że kilka osób, widocznie zainteresowanych tymi odgłosami, przygląda się ich stosunkowi, zresztą nie przerywając swoich „zajęć”. Także Iza, która właśnie siedziała na kolejnym uczestniku spotkania. Po trzech godzinach zabawy Andrzej zapytał, czy wszyscy są zadowoleni i czy komuś nie trzeba jeszcze pomóc. Nie było chętnych. Wypito na pożegnanie symboliczne porcje szampana (w końcu większość przyjechała samochodami) i rozjechano się do domów. W powrotnej drodze Iza i Krzysztof chwilę milczeli. W końcu Krzysztof zapytał: - No i jak? Podobało ci się? Nie jesteś zbyt zmęczona? - Ależ skąd. Mówiłam ci, że sześciu facetów – a właściwie pięciu, bo ty nie skorzystałeś – każda kobieta wytrzyma. Trochę zmęczyli mnie tylko ci dwaj pierwsi. Ale byli dobrzy. Chyba pierwszy raz w życiu czułam się naprawdę zerżnięta. Z pozostałymi było raczej krótko. Także z Andrzejem, który – jak widziałeś – raz spuścił mi się w usta, ale później widocznie znowu mu zebrało i dorwał mnie jeszcze od tyłu, jak stałam pochylona nad jednym facetem. Chyba był na mnie bardzo napalony, bo skończył po kilku ruchach. - Prawda. Często mówił, że ma na ciebie ochotę. - No a ty? Widziałam, jak cię rzucało na tej tłustej blondynce. - Bez złośliwości! Nie tłustej, tylko puszystej. I cholernie ciasnej. Nie ukrywam, że dawała mi dużą przyjemność. - Większą niż ja - Może nawet. Ale nie martw się. Nie umówię się z nią poza tymi spotkaniami. Ale możliwe, że będę na niej częściej kończył. Nie zostawia we mnie ani kropli spermy. - A pro po spotkań – ja też muszę zorganizować większe przyjęcie. Nie mówiłam ci jeszcze, ale dostałam nową, nawet dość poważną, rolę w filmie. Trzeba to jakoś uczcić. Zastanawiam się tylko, czy zrobić to w domu, czy w jakiejś knajpie. - Oczywiście w domu. U ciebie może się swobodnie bawić ponad trzydzieści osób. Załatwię ci ten catering, z którego większość znajomych korzysta a także – jeżeli chcesz – moją gospodynię, panią Danutę, jako pomoc w organizacji i w
czasie przyjęcia, a także przy sprzątaniu. To bardzo porządna i inteligentna osoba. Krzysztof uznał, że niespodziewane otwiera się możliwość wykonania drugiego zadania – zorganizowania dezorientującej policję kradzieży u Izy w czasie, gdy go nie będzie. Trzeba tylko namówić ją do ustalenia takiej daty spotkania, o której już wiedział, że będzie musiał wtedy wyjechać z Warszawy. Musiał też, co nie było trudne, zapewnić zaproszenie dla Andrzeja. Było by też dobrze, gdyby w sejfie Izy znalazło się w tym czasie więcej wartościowych przedmiotów albo gotówki, aby celowość zorganizowania kradzieży nie budziła wątpliwości. Zasugerował Izie taki termin, w którym – jak nieoficjalnie wiedział – powinien być w czeskiej Pradze, na konferencji naukowej, gdzie miał wygłosić jeden z wprowadzających referatów. Kiedy już telefonicznie zaprosiła gości i rozpoczęła przygotowania do przyjęcia, ze smutną miną powiedział, że właśnie – niestety – otrzymał zaproszenie na tą konferencję. Nie może odmówić udziału, bo wygłoszenie tam referatu ma też dla niego charakter prestiżowy, ważny w okresie, kiedy rozpatrywany będzie wniosek o przyznanie mu prawdziwej, czyli tzw. belwederskiej, profesury. Trudno – przyjęcie musi się odbyć bez niego. W końcu najważniejszy dla niej jest udział gości z jej, aktorskiego, kręgu towarzyskiego. Zaprosiła zresztą także producenta i reżysera filmu, rodziców i kilka osób z dalszej rodziny. Z kręgu przyjaciół – oczywiście również Andrzeja. Pomyślnym zbiegiem okoliczności był też telefon od szefa – czyli ojca Izy. Chciał zrobić Izie prezent z okazji przyspieszenia aktorskiej kariery i wręczyć go jej na tym przyjęciu. Radził się go, czy Iza będzie zadowolona z broszki z ogromnym szafirem i brylantami. Miała go kosztować prawie siedemset tysięcy złotych, ale w końcu ma jedną córkę. Krzysztof pochwalił ten wybór, uśmiechając się wewnętrznie na myśl, że prezent – po „publicznym” wręczeniu – zostanie zapewne schowany do sejfu. Andrzej, jeśli znajdzie odpowiedni moment i wykona zadanie, będzie przynajmniej miał co z niego wyjąć. Wieczorem, przed ustalonym terminem przyjęcia, Krzysztof pojechał na lotnisko. Miał wrażenie, że cały czas jest obserwowany. Zadzwonił do Izy, życzył dobrej zabawy, wsiadł do samolotu i poleciał do Pragi. Następnego dnia wziął udział w konferencji, odebrał liczne gratulacje w związku z wygłoszonym, interesującym referatem. Potem pojechał na kolację, na którą był zaproszony przez organizatorów. Wrócił do hotelu po północy, aby chociaż trochę odpocząć. Miał zabukowany lot do Warszawy we wczesnych godzinach porannych. Już po odprawie celnej i paszportowej, czekając na wezwanie do wejścia na pokład samolotu, odebrał telefon od Izy. Rozedrganym głosem powiedziała, że przed chwilą otworzyła sejf, chcąc jeszcze raz, przy dziennym świetle, obejrzeć piękną broszkę, jaką dostała od ojca. Ale w sejfie nie było ani prezentu, ani kilku innych wartościowych przedmiotów z jej biżuterii. Miała też trochę pieniędzy, ale
nawet nie pamięta ile. - Spokojnie Izuniu. Może nie włożyłaś tej broszki do sejfu – może gdzieś leży w sypialni. W końcu pewnie trochę wypiliście, a ty słyniesz z roztargnienia. Czy do sejfu ktoś się włamywał? - Chyba nie, bo nie widzę żadnych śladów. Musieli go otworzyć znając kod. Ale skąd – ja nikomu, nawet tobie, tego kodu nie podawałam. - Może pamiętasz, czy ktoś z gości albo personelu cateringu kręcił się koło sypialni? - Nic takiego nie zauważyłam. Inna sprawa, że nie cały czas byłam w salonie. Już pod koniec imprezy Andrzej się do mnie dobierał i zaciągnął mnie do tego małego pokoju blisko wejścia. - Ile to mogło trwać? Mogliście się długo pieprzyć. - Nie było pieprzenia. Powiedziałam, że na spotkaniach „klubu” może mnie mieć ile razy chce, bo już mnie przyjęli i takie są zasady. Ale prywatnie jestem twoją kobietą i nikomu nie daję na boku. Mimo to wyjął, starałam się trochę pomóc mu ręką, ale nie zdążył skończyć. Wszystko razem trwało może 10 minut, bo zaniepokoiły nas odgłosy z salonu. Tam było trochę bałaganu, jedna z koleżanek zemdlała, leżała na podłodze i wszyscy ją ratowali. Chcieliśmy nawet wzywać pogotowie, ale jakoś przyszła do siebie. Może właśnie w tym czasie ktoś się dostał do sejfu? Powiedz, co mam robić – zawiadomić policję? - Najpierw sprawdź dokładnie, czy jednak to gdzieś nie leży. Jak będziesz pewna, że nie – to zawiadom policję. Zadzwonię do ciebie, jak przylecę. Dopiero popołudniu, po bezskutecznym przeszukiwaniu mieszkania, Iza zadzwoniła bezpośrednio do aspiranta Kwaśnego, który kilka miesięcy wcześniej, po zeznaniach złożonych w związku z jedną z „towarzyskich” kradzieży, dał jej swoją wizytówkę. Kwaśny przyjechał natychmiast, obejrzał mieszkanie i sfotografował sejf. W rozmowie z Izą był bardzo uprzejmy i jakby onieśmielony jej urodą i faktem, że jest już dość dobrze znaną aktorką. - Czy kogoś pani podejrzewa? Coś zwróciło pani uwagę? Może ktoś odpoczywał w sypialni? Rozumiem, że da mi pani listę gości. Zapewne z wszystkimi porozmawiamy. I czy jest pani pewna, że w czasie przyjęcia sejf był zamknięty. - Nic nie zauważyłam. Jak ojciec dał mi prezent, pokazałam go gościom, a potem włożyłam do futerału i do sejfu. Zawsze, niemal automatycznie go potem zamykam, ale nie mogę też wykluczyć, że był jednak otwarty. Całe towarzystwom było zaprzyjaźnione i nie miałam żadnych obaw. Zresztą rano, kiedy chciałam jeszcze raz obejrzeć prezent, sejf był zamknięty i musiałam wprowadzać kod. - Wiemy, że pani partner i przyjaciel, pan Krzysztof Domagalski, wyjechał i nie był obecny na przyjęciu. Ale czy wpadł do pani przed wyjazdem? - Nie – tylko dzwonił z lotniska jeszcze przed przyjściem gości. I ja
dzwoniłam do niego dzisiaj rano. A dlaczego pan pyta? - Znamy pana Krzysztofa. Jest bardzo spostrzegawczy. Gdyby był, to może coś by zauważył. Po wizycie i powrocie do Komendy aspirant Kwaśny natychmiast zameldował się u Komisarza Wiśniewskiego. - Albo Domagalski nas przechytrzył, albo się mylimy. Ta kradzież jest na pewno z tej serii, ale jego na miejscu nie było. Nadal uważam, że może mieć wspólnika, jednak to tylko hipoteza. Sprawdzimy oczywiście wszystkich obecnych. Tylko niewielka część z nich – na razie doliczyłem się czterech osób – bywała na innych spotkaniach, w czasie których były kradzieże. Większość ze środowiska aktorów, reżyser, producent filmu, w którym ma zagrać poszkodowana pani Iza, i oczywiście także jej rodzice są poza podejrzeniami. Są jednak jeszcze pracownicy cateringu, bo to znowu ta sama firma. - Jaki wniosek? - Taki, że znowu nic konkretnego nie mamy. Domagalskiego nadal podejrzewam, ale wobec jego nieobecności przy tym zdarzeniu i bez cienia dowodów nie mam nawet podstaw do tego, aby go ponownie przesłuchiwać. Wiem, że to denerwujące, – ale wydaje mi się, że jeśli nie pojawi się próba sprzedaży któregoś z bardziej znanych egzemplarzy biżuterii ukradzionych z sejfów w ostatnich latach, to będziemy bezsilni. Chyba że przy następnych, bo sądzę, że to jeszcze nie koniec, sprawca, czy sprawcy, popełnią jakiś rażący błąd, albo zostaną przyłapani „na gorącym uczynku”. Ale Domagalskiego będziemy nadal obserwować. Po powrocie do Warszawy Krzysztof umówił się z Andrzejem w kawiarni, na terenie uniwersyteckiego campusu. Nadal przypuszczał, że jest obserwowany i nie chciał odwiedzać go w domu. Odebrał „łup” i wysłuchał sprawozdania. Zdaniem Andrzeja – nie było łatwo. Gdyby nie zbieg okoliczności, nie miałby okazji dyskretnego wejścia do sypialni. Ułatwił to dopiero fakt zebrania całego towarzystwa przy dziewczynie, która zemdlała w salonie. Wtedy „oderwał się” na chwilę od grupy. Szafa w sypialni, w której stał sejf, była otwarta. Wprowadzenie kodu podanego przez Krzysztofa i zabranie broszki i innej biżuterii trwało sekundy. Wrócił do salonu i nawet pomagał przenosić nieprzytomną dziewczynę na jedną z kanap. Był więc widoczny. Rozdział V – Nowa tożsamość
Przygotowania
Wykonanie tej części zadań, które sobie ostatnio wyznaczył, oznaczało dla Krzysztofa zbliżanie się do momentu ostatecznej decyzji o przejściu do „drugiego życia”. Dochodził do 39 roku życia, ostatnie siedem lat poświęcił na zebranie drugiego, nielegalnego, majątku. Łącznie z „legalnymi” oszczędnościami, mieszkaniem i samochodem, które zamierzał sprzedać, będzie miał około pięciu milionów dolarów w gotówce, złotych monetach i złocie, a także, co najmniej drugie tyle, w biżuterii i zegarkach. Uznał, że to musi wystarczyć. Nie miał już siły na przedłużanie stanu tymczasowości i – mimo pozornego spokoju – na nieustanne naprężenie nerwowe. Podjął decyzję dotyczącą Izy. Nie zabierze jej ze sobą, ale pozostawi nadzieję, że jeszcze kiedyś do niej wróci. Jej niedawno ujawniona skłonność do rozwiązłości seksualnej nawet mu odpowiadała, bo jego konkretne plany dotyczyły i tego obszaru życia. Jednak jednocześnie dawała pewność, że może za nim tęsknić, ale dość łatwo się pocieszy. Nie będzie więc miał wyrzutów sumienia, że robi jej krzywdę. „Zniknięcie” postanowił podzielić na dwa etapy. Spokojnie i bez rozgłosu sprzeda mieszkanie i wynajmie pokój albo kupi małą kawalerkę. Potem przygotuje list do paru przyjaciół i do Izy. Napisze, że zmęczył go „wyścig szczurów”, nie widzi przyszłości w pracy naukowej, która zaczyna go nudzić, w ogóle psychicznie czuje się źle i chce przez jakiś czas pożyć inaczej. W związku z tym wylatuje na Barbados, gdzie klimat mu bardzo odpowiada. Wynajmie tam skromne mieszkanie, może znajdzie jakąś pracę, co powinna mu ułatwić znajomość paru języków. Jeśli uda się wykonać ten plan – odezwie się i napisze, gdzie go można znaleźć. Jeśli nie uda – to może wróci po dwóch, trzech latach. Albo nie wróci. Realizacja tak pomyślanej koncepcji „ewakuacji” mogła być całkiem realna – gdyby nie policja. Na Barbados musiałby w końcu uruchomić większe środki finansowe, aby móc żyć tak, jak sobie wymarzył. To by zauważono. I wyciągnięto z tego prosty wniosek, że jednak musiał być wykonawcą lub motorem serii „sejfowych” kradzieży w Warszawie. A na zupełny brak łączności między policją w Polsce i na Barbadosie raczej nie trzeba było liczyć. Krzysztof doszedł do wniosku, że jego „zniknięcie” musi być bardziej skomplikowane i – niestety – Barbados nie może być końcowym miejscem nowego osiedlenia. Powinien po możliwie krótkim czasie zniknąć także z tej wyspy i znaleźć się w zupełnie innym miejscu. I już z inną tożsamością Gdzie – jeszcze nie wiedział. Czas do namysłu zostawił sobie na okres, kiedy poleci na Barbados, jeszcze na kolejny krótki urlop. I leżąc na plaży, albo siedząc w tawernie Pedra,
będzie mógł spokojnie pomyśleć. W czasie wakacyjnej przerwy wygospodarował rzeczywiście dwa tygodnie i kolejny raz poleciał na wyspę, nie korzystając z usług żadnego biura podróży. Wziął ze sobą prawie 40 tys. dolarów pochodzących ze „zdobyczy”. Zamieszkał u coraz bardziej zaprzyjaźnionego Pedra, który na piętrze nad tawerną miał mikro-hotel - kilka pokoi do wynajęcia. Podarował mu jeden z kradzionych zegarków średniej klasy, którego cena w Internecie przekraczała jednak 5 tys. dolarów. Pedro zrewanżował się trzeciego wieczoru pobytu Krzysztofa przyprowadzeniem do jego pokoju młodziutkiej, chyba 17 letniej murzynki. Dziewicą nie była – raczej wręcz przeciwnie. Wyszła nad ranem, zostawiając Krzysztofa w stanie zupełnego wyczerpania fizycznego. Zasypiając ponownie, policzył, że zmobilizowała go czterokrotnie do kolejnych stosunków, kończonych jego krzykiem i wytryskiem spermy za każdym razem inaczej - w jej wszystkie otwory, na czarne piersi i na równie czarne, niemal przesadnie wypukłe pośladki. Kolejnego wieczoru wypili z Pedrem sporo alkoholu i – mimo to prawie trzeźwy - Krzysztof zapytał, czy Pedro ma kontakty z kimś, kto może załatwić autentyczny paszport jakiegoś kraju europejskiego, albo USA. Pedro nie był zdziwiony – widocznie w Ameryce Południowej i w jego branży, takie pytania zdarzały się częściej. Powiedział, że ma i następnego wieczoru przedstawił Krzysztofowi w tawernie młodego człowieka, dobrze ubranego metysa. Gość bez długich wstępów oświadczył, że aktualnie można załatwić paszport rosyjski, grecki lub austriacki, na oryginalnych blankietach. Cena – 15 tysięcy dolarów. Krzysztof zdecydował się na austriacki, przekazał przygotowane zdjęcia i 5 tys. dolarów zaliczki. Paszport dostał po czterech dniach. Uśmiechnął się czytając dane osobowe – Adolf Winter. Imię kojarzyło mu się z Hitlerem, ale jest rzeczywiście popularne w Austrii. Zapłacił resztę, wypili z gościem i z Pedrem butelkę tequili. Wszystko odbyło się bezproblemowo. Miał więc już drugie „obywatelstwo” i mógł rozważać koncepcje wyboru miejsca, gdzie może zamieszkać na stałe i do tego stopnia „zaplątać” swoje zniknięcie, aby jego znalezienie nie było możliwe, albo przynajmniej bardzo trudne. Nowy dom
Nad wyborem tego drugiego, docelowego miejsca pobytu, Krzysztof zastanawiał się następne kilka dni. Początkowo rozważał miejsca bardzo odległe – Nową Zelandię, Wyspy Salomona, Indie a nawet Madagaskar. W większości z nich osiedlanie cudzoziemców wcale nie było tak łatwe, jak to się powszechnie uważa.
Ceny nieruchomości w pobliżu morza i koszty utrzymania, też były relatywnie wysokie. W końcu doszedł do wniosku, że w gruncie rzeczy, przy współczesnych środkach komunikacji, odległość nie decyduje o zwiększeniu szczelności jego ukrycia. Decyduje sam fakt „zniknięcia” i osiedlenia w kraju o innej administracji. Barbados jest częścią Wspólnoty Brytyjskiej. Należałowięc szukać kraju niekoniecznie odległego, ale niezależnego od tej Wspólnoty. Pedro i jego przyjaciele wyrażali się niezwykle pozytywnie o warunkach osadnictwa na Dominikanie, gdzie dla kupna nieruchomości i uzyskania prawa stałego pobytu wystarczał właściwie paszport dowolnego kraju. Było „blisko” – bo zaledwie 1200 km. w linii prostej – klimat jeszcze lepszy niż na Barbados, linia brzegowa ciekawsza, domy tańsze, robocizna także. Dysponując już drugim paszportem – jako Austriak Adolf Winter Krzysztof nawiązał kontakt e-mailowy z jednym z biur pośrednictwa w handlu nieruchomościami na Dominikanie i podał mu swoje życzenia. Niemal natychmiast otrzymał długą listę ofert ze zdjęciami i charakterystyką. Wybrał trzy propozycje i umówił się na spotkanie i krótki, dwudniowy pobyt rekonesansowy. Poleciał miejscową linią lotniczą, małym samolotem typu Gulfstream DHC6. Było zaledwie 12 pasażerów, w większości pochodzących z Barbados i Dominikany. Na lotnisku w Santo Domingo, na Dominikanie, oczekiwał go pośrednik. Pojechali samochodem do hotelu, a potem do pierwszej z wybranych nieruchomości. Wszystkie propozycje były interesujące, ale dopiero trzecia przypadła Krzysztofowi do gustu i – przynajmniej w znacznym stopniu – odpowiadała jego potrzebom. Był to dom na wzgórzu, z zabudowaniami gospodarczymi o łącznej powierzchni zabudowy ponad 1000 m2, traktowany, jako farma, zlokalizowany na ogromnej 20 hektarowej działce, częściowo zalesionej, z dużym basenem i własnym, niewielkim i skalistym dostępem do morza. Relatywnie niska cena wywoławcza – 2,5 miliona dolarów – wynikała z tego, że obiekt był na uboczu, prawie 40 kilometrów od miasta Puerto Plata. Miasto, – wprawdzie nieduże, bo liczące 120 tys. mieszkańców – jest jednak znanym ośrodkiem turystycznym. Tym samym zapewniało niezbędne zaopatrzenie i usługi, było „rezerwuarem” siły roboczej. Kilkanaście dobrych, nadmorskich hoteli, kilkadziesiąt restauracji i barów, supermarkety, teatr, kina i miejsca innej przyzwoitej i mniej przyzwoitej rozrywki, stwarzało możliwość dowolnego spędzania czasu. Był też – istotny dla planów Krzysztofa – port, z wydzieloną częścią dla jachtów. Puerto Plata jest na północnym wybrzeżu wyspy. Z Santo Domingo polecieli tam z pośrednikiem prywatnym samolotem firmy. Lot trwał nieco ponad godzinę. Oglądanie domu i posesji zajęło im znacznie więcej czasu. Sam „główny” dom miał powierzchnię 600 m2, 5 sypialni i 4 łazienki, wielki taras, z którego schodziło się ścieżką do basenu. Był w pełni umeblowany i wyposażony. Widać było jednak, że od dłuższego czasu nie był wykorzystywany,
meble w większości wymagały odświeżenia lub wymiany. W odrębnym, niewielkim budynku, było kilka pokoi i dwie małe łazienki dla służby. Ten budynek był jeszcze bardziej zaniedbany i pokoje wymagały odnowienia. Dużą stajnię i magazyn można było niewielkim kosztem zagospodarować na garaże i inne potrzeby. Pijąc kawę i rum z pośrednikiem i właścicielem Krzysztof „zbił” cenę, wraz z prowizją pośrednika, do 2,2 miliona. dolarów. Było to więcej, niż przewidywał w swoich kalkulacjach, ale uznał, że znalezienie lepszego obiektu na wyspie byłoby trudne. Argumentem, który pozwolił na obniżenie ceny był fakt, że Krzysztof obiecał zapłatę gotówką w chwili podpisania umowy notarialnej – a to podobno zdarzało się rzadko. Odpoczywając w hotelu Krzysztof „walczył” jeszcze ze sobą, a właściwie z drugą, konkurencyjna ofertą z Kostaryki. Tam oferowany dom i działka miały zbliżoną powierzchnię i cenę, ale – co zasadniczo zwiększało atrakcyjność - były zlokalizowane niemal na plaży nad Oceanem Spokojnym, w pobliżu niewielkiego miasta Pantarenas, zamieszkałego zaledwie przez około 30 tysięcy stałych mieszkańców. Ale Kostaryka była krajem znacznie bogatszym, o mniejszym bezrobociu, znacznie wyższych cenach i zarobkach, trudniejszych warunkach imigracyjnych. Zasypiając uznał, że pozostanie jednak przy decyzji osiedlenia na Dominikanie. Kolejnego dnia pobytu Krzysztof – czyli już Adolf Winter – odwiedził w stolicy wyspy bank o nazwie Banco Popular Dominikana i otworzył w nim konto na to nazwisko i drugie – anonimowe – na hasło. Porozmawiał z jednym z menedżerów banku, informując go, że w Europie i w rodzinnej Austrii miał pewne trudności wynikające z ostrej walki konkurencyjnej i postanowił osiedlić się na Dominikanie. Prowadził różne interesy, ma wystarczające oszczędności i zamierza teraz odpoczywać. Będzie stopniowo przekazywał na otwarte konta swoje zasoby finansowe. Wpłaty mogą też pochodzić od jego dłużników. Jak już ustabilizuje swój pobyt, to skontaktuje się ponownie, aby omówić kwestie zainwestowania części zgromadzonych kwot i oprocentowania tych, które pozostaną w depozycie bankowym. Dyrektor był wyraźnie usatysfakcjonowany tymi zamiarami klienta, obiecał wszelką pomoc i minimalizację formalności. Delegował też prawnika banku do pomocy, w zakończeniu transakcji zakupu domu. Formalności związane z zakupem domu trwały wprawdzie następne kilka dni, ale zakończyły się podpisaniem umowy i przekazem należności z nowego konta „operacyjnego” Adolfa Wintera, zasilonego wcześniej większym przekazem z konta Krzysztofa na Barbados. Klucze zdeponowano u notariusza – z wyjątkiem kluczy do domku dla służby. Z pomocą prawnika banku Krzysztof zaangażował czarnoskórego osiłka, bez rodziny, który do czasu jego przyjazdu miał mieszkać w tym domu, dbać o basen i pilnować całości obiektu.
Ewakuacja
Wiosną, po blisko 8-u latach dodatkowej „działalności”, Krzysztof przystąpił do realizacji planu „ewakuacji”. Mieszkanie zaoferował jednemu ze znanych, warszawskich pośredników w handlu nieruchomościami, prosząc go jednocześnie, aby nie ujawniał jego tożsamości do momentu sprzedaży. Odbył dłuższą rozmowę z Andrzejem. Powiedział mu, że zamykają działalność, bo staje się zbyt niebezpieczna, wspomniał o możliwości wyjazdu, ale nie powiedział nic konkretnego. Rozliczyli się bezkonfliktowo. Zaproponował Andrzejowi półtora miliona złotych, jako rekompensatę za jego pomoc w – jak policzyli – sześciu kradzieżach. Andrzej był zadowolony. Przekazał mu tą kwotę w złotówkach i dolarach z zasobów gotówkowych, pochodzących z sejfów i przechowywanych w skrytce. Był przekonany, że numery tych banknotów nie były notowane przez właścicieli, ale mimo to zalecał ostrożne ich wydawanie, na normalne zakupy i w wielu miejscach. Zaledwie po miesiącu pośrednik znalazł nabywcę mieszkania wraz z meblami. Cena była nieco niższa niż Krzysztof się spodziewał Po pokryciu prowizji i innych kosztów otrzymał dziewięćset tysięcy złotych. Z legalnych oszczędności miał na koncie w banku ponad pół miliona. W skrytce w garażu, po rozliczeniu z Andrzejem, zostało mu nieco ponad milion złotych i sto tysięcy dolarów. Dolary sprzedał w kilku kantorach i wszystkie zebrane pieniądze wpłacił do banku. Zebrało się więc ponad 3 miliony złotych. Po kilkunastu dniach przewalutował je na dolary i zlecił przekazanie na konto „na hasło” na Dominikanie, wzbogacając je o ponad sześćset tysięcy dolarów. Najtrudniejsze zabiegi finansowe były jednak ciągle przed nim. Zgromadzone w skrytce sztabki złota i złote monety sprzedał w kilku bankach. Nie zauważył, aby budziło to podejrzenia. To dało kolejne dwa i pół miliona złotych. I te pieniądze, po przewalutowaniu, znalazły się na koncie Adolfa Wintera na Dominikanie. Pozostała biżuteria, zegarki, unikalne znaczki pocztowe. Wprawdzie część tych „łupów” zdążył już w ostatnich latach sprzedać w Krakowie i Wiedniu za pośrednictwem zaprzyjaźnionego antykwariatu, wywieźć otrzymane za nie pieniądze za granicę i ulokować je na kontach na Barbados, – ale najdroższe i być może ewidencjonowane egzemplarze, nadal leżały w skrytce. Zaryzykował. Wszystkie pozostałe rzeczy poza kilkunastoma zegarkami średniej klasy i seryjnymi, niedrogimi pierścionkami wrzucił do niewielkiej walizki i – korzystając z wyjazdu służbowego i braku kontroli w strefie Schengen –
samochodem wywiózł do Holandii. W Amsterdamie wynajął skrytkę w banku, także tylko na hasło. Bank miał dość wygórowane wymagania zabezpieczające – jeśli wynajmujący nie rezygnował z klucza, to hasło musiało się składać aż z 12 cyfr i liter. Musiał też podać hasło rezerwowe, na wypadek zgubienia klucza. Nie był w stanie zapamiętać tak długich dwóch haseł, więc zanotował je w telefonie i w normalnym, papierowym kalendarzyku. Skrytka była dość droga, ale zapłacił z góry za rok. Zakładał, że w przybliżeniu w tym terminie będzie mógł przyjechać i spokojnie zająć się „rozprowadzaniem” tego „towaru” w mieście, które przecież słynie z handlu brylantami. Pozostawione w skrytce w Warszawie, niedrogie zegarki i pierścionki przeznaczył na prezenty, które mogą się przydać w czasie „ewakuacji” i osiedlenia, zastępując wszechobecne w krajach III świata łapówki. Sądził, że bez trudu wywiezie je na Barbados, a potem na Dominikanę. Poza Andrzejem nikogo jeszcze nie informował o swoich zamiarach. Z Izą spotykał się ostatnio wyłącznie u niej lub na mieście, więc nawet nie zauważyła, że sprzedał mieszkanie. Miał nadzieję, że nie zauważyła tego także policja. Udało mu się bowiem kupić maleńką kawalerkę, w tym samym apartamentowcu, – czyli nie zmienił adresu i w to samo miejsce wracał „do domu”. Z nowym właścicielem sprzedanego mieszkania uzgodnił ponadto, że jeszcze parę miesięcy pozostanie zameldowany i będzie odbierał korespondencję. Wreszcie pewnego wieczoru, odpoczywając na tapczanie po długim i intensywnym stosunku z Izą, postanowił zacząć przygotowywać ją do swego „zniknięcia”. - Wiesz kochanie – dochodzę do wniosku, że moje życie jest właściwie bez sensu. Pozory pracy naukowej, doradzanie twemu ojcu – to na dłuższą metę nie daje satysfakcji, a nawet większych pieniędzy. To właściwie nudna wegetacja na trochę wyższym poziomie materialnym. Muszę coś zmienić. - Co ty mówisz! Przecież mamy jeszcze siebie i nie jest nam źle. Wszyscy żyją w taki – mniej albo bardziej uporządkowany – sposób. Nie brakuje nam także rozrywek, że już nawet nie wspomnę o orgietkach. - Ale to mimo wszystko nie to, czego od życia oczekiwałem. A czas leci. Czterdziestka wkrótce będzie na karku. Myślę, że chyba wyjadę z kraju. - Beze mnie? Gdzie? I co tam będziesz robił? - Jak się zdecyduję, to na razie na pewno bez ciebie. Ale jeśli gdzieś się ustabilizuję i będziesz chciała, to cię ściągnę. A gdzie – jeszcze nie wiem. Na pewno tam, gdzie jest cieplej. Nie znoszę naszego klimatu. Wiesz, że latam na krótkie urlopy na Barbados. Bardzo mi się tam podoba i może od tego zacznę. Wprawdzie nie mam dostatecznych oszczędności, ale – jeśli dostanę kredyt - to może otworzę tam jakiś biznes. Skromny pensjonat, albo wypożyczalnię samochodów. Coś związanego z turystyką.
- Zupełnie nie widzę cię w tej roli. Chyba że kieruje tobą jakaś ukryta żądza przygód. Teraz śpijmy, ale wrócimy do tego tematu. Krzysztof uznał, że zasygnalizował jej taką możliwość– i to na razie wystarczy. Ona jakby zapomniała o tej rozmowie i do niej nie nawiązywała. A przygotowania trwały dalej. Przed rozpoczęciem kolejnego roku akademickiego Krzysztof podjął ostateczną decyzję. Czas już nadszedł. Napisał listy do kilkunastu osób, w tym oczywiście do Izy i jej ojca, czyli swego „szefa” w dodatkowej pracy. Dał je pani Danucie z prośbą, aby je wysłała lub doręczyła po jego wyjeździe, o którym ją osobiście albo telefonicznie powiadomi. Nadal jej płacił, choć jej usługi po sprzedaży mieszkania zmniejszyły się do pobieżnego sprzątania mikroskopijnej kawalerki i kilkakrotnej przyjemności korzystania z jej ciała. Była drugą, po Andrzeju, osobą, której otwarcie powiedział, że za kilka dni wyjeżdża, że kawalerkę i wszystko, co w niej jest, pozostawia pod jej opieką. Dał jej też kartkę z numerami skrytek w Amsterdamie, nie tłumacząc, czym są te numery. Powiedział jedynie, że kiedyś może do niej zatelefonować, aby mu je przypomniała. Po jednym z ostatnich „zbliżeń”, przeprowadził też z nią dłuższą rozmowę organizacyjną. Dał do zrozumienia, że ma do niej wyjątkowe zaufanie i chce, aby po jego wyjeździe była rodzajem jego „skrzynki kontaktowej” z dotychczasowym życiem. Pozostawi na swoim koncie w Polsce część zgromadzonych oszczędności i upoważni ją do dysponowania tymi pieniędzmi. Powinna pokrywać z tego czynsz i inne opłaty za kawalerkę, a także wypłacać sobie dotychczasową pensję. W zamian za to oczekuje od niej listów przesyłanych na Barbados, na adres tawerny Pedra, który jej podał. Listy nie muszą być regularne, ale powinna go w nich informować o tym jak żyje pani Iza i jej rodzina, czy ktoś go szuka, czy dopytuje się o niego policja. Jeśli zdarzy się coś nadzwyczajnego, powinna na kopercie napisać „pilne”. Wysłuchała tych instrukcji z uwagą. - Wszystko zrozumiałam. Ale nie powiedział mi pan najważniejszego – czy pan wróci? - Nie powiedziałem, bo nie wiem. Chyba nie wrócę. Ale nie wykluczam, że jeszcze parę razy na krótko przyjadę. Później pani powiem albo napiszę, czy może pani wynająć to mieszkanie. Jeśli tak się stanie, to czynsz z wynajmu proszę sobie także zatrzymać. Parę dni po tej rozmowie, Krzysztof złożył też wizytę rektorowi swojej podstawowej uczelni, ze zbolałą miną poinformował, że ma pewne kłopoty zdrowotne i chce skorzystać, z przewidzianego przepisami, rocznego urlopu „dla poratowania zdrowia”. Rektor nie protestował tym bardziej, że Krzysztof zorganizował zastępstwo w zajęciach dydaktycznych, w ramach prowadzonej katedry. Trzy popularne zegarki i kilka relatywnie skromnych pierścionków
zapakował w „prezentowe” opakowania zakładając, że nawet, jeśli zostaną przy prześwietlaniu bagażu zauważone przez obsługę lotniska, to może wiarygodnie wytłumaczyć, że wiezie je właśnie jako prezenty dla przyjaciół na Barbados. Zabierał jednak ze sobą dwie duże walizki i bagaż podręczny, więc rozrzucenie tych prezentów po tych bagażach dawało nadzieję, że nie zostaną zauważone. I tak się rzeczywiście stało. Pozostałe „fanty” o podobnie niewielkiej wartości nadal leżały w skrytce, w garażu. Kupił bilet na samolot Lufthansy z przesiadką w Brukseli, na lot o 3.00 rano, wymagający przyjazdu na lotnisko ok. 1.00 w nocy. Przewiózł bagaże na lotnisko, zostawiając je w przechowalni. Po obiedzie pojechał do domu z zamiarem przespania kilku godzin. Ryzykowny dochód
Nie przespał jednak nawet godziny, kiedy zadzwonił telefon komórkowy. Jego „szef”, czyli ojciec Izy, wyraźnie podnieconym i zdenerwowanym głosem prosił go, aby przyjechał do jego „operacyjnego”, warszawskiego mieszkania. Z nieskładnych wyjaśnień zrozumiał, że ma kłopoty z Rosjanami, z którym robił ostatnio jakieś interesy, w które - wyjątkowo – Krzysztofa nie wtajemniczał. Dawał do zrozumienia, że czuje się zagrożony. Wezwanie to było dla Krzysztofa bardzo kłopotliwe, ale uznał, że nie powinien się „dekonspirować”. Do 1.00 miał jeszcze kilka godzin czasu. Poszedł do garażu, wyjął ze skrytki pistolet i pojechał do tego mieszkania, w którym już był kilka razy na biznesowych spotkaniach. W mieszkaniu zastał „szefa” i dwóch nieznanych mu mężczyzn. Okazało się, że jednym jest Rosjanin reprezentujący kilka firm rosyjskich sprzedających broń, drugim wyglądający na Anglika, gustownie ubrany facet, reprezentujący afrykańskich nabywców tej broni. Ojciec Izy – jak Krzysztof zdołał się zorientować – był pośrednikiem, który miał otrzymać prowizję. Anglik miał otwarty laptop, z którego miał wysłać zlecenia przelewów uzgodnionych należności. Problem polegał na tym, że specyfikacja wysłanych już transportów broni, nie do końca zgadzała się z zamówieniem. Wysłano kilka pozycji, których cena – zdaniem Anglika – powinna być niższa, niż zamówionych asortymentów. Miało to też wpływ na wysokość prowizji dla pośrednika. Po krótkiej, ale burzliwej dyskusji osiągnięto porozumienie i Anglik przystąpił do przekazywania trzem firmom rosyjskim po 2 miliony dolarów i milion dla „szefa”, jako pośrednika. Krzysztof poczuł w pewnym momencie coś w rodzaju wewnętrznego błysku,
przyćmiewającego jego głos rozsądku. Nie zastanawiał się, działał instynktownie. Wyjął pistolet i przyłożył go do głowy Anglika. - Napisz teraz jeszcze jeden przekaz na 2 miliony i odwróć się, a ja wpiszę konto, na które mają być przelane. - Zwariował pan? Nie zrobię tego. - To może pana nie zabiję, – ale rozwalę kolano i będzie pan kaleką przez resztę życia. Przełożył lufę pistoletu do kolana Anglika i spojrzał mu w oczy. Był zdecydowany. Wiedział, że nikt z obecnych nie zawiadomi policji, bo transakcja była wyraźnie nielegalna. Widocznie Anglik wyczuł jego determinację, wypełnił przekaz i – zgodnie z poleceniem – odsunął krzesło. Krzysztof, nie spuszczając z oka ani jego ani pozostałych i niemal nie patrząc na klawiaturę, wpisał numer swego normalnego konta na Barbadosie i nacisnął „enter”. - Krzysiu – powiedział jąkając się, ojciec Izy, – co ty robisz? Komu przekazujesz te pieniądze? Wiesz, że będę miał w zawiązku z tym duże nieprzyjemności! - Nie przesadzajmy. Stać ich na to. A jeśli bardzo pana nacisną, to najwyżej zwróci im pan te dwa miliony. A właściwie milion, bo jeden dostał pan, jako prowizję. Przepraszam, ale są mi potrzebne. Proszę teraz o wasze telefony i klucze od tego mieszkania. Zabieram laptop. Zamknę was, policji raczej nie zawiadomicie, a i straży pożarnej wzywać nie radzę. Trochę to potrwa, ale na pewno znajdziecie sposób, żeby stąd wyjść. Nie mówię panom do widzenia – raczej już się nie zobaczymy. Z trudem zdążył na lotnisko, zatrzymując się po drodze i wyrzucając do ulicznego kosza na śmieci starannie wytarty pistolet i równie starannie połamany laptop i telefony, bez kart sim. Karty wyrzucił w innym miejscu. Zanim wsiadł do samolotu, z komputera na lotnisku dokonał przelewu, z konta imiennego na konto anonimowe na hasło. Zadzwonił też do dyrektora banku (różnica czasu powodowała, że był już w pracy), przypomniał mu rozmowę i prosił o przygotowanie gotówki. Zapowiedział, że zjawi się następnego dnia. Odniósł ważenie, że dyrektor nie był specjalnie zdziwiony. Dopłacił do klasy „biznes” i leżąc w samolocie na rozłożonym fotelu, stopniowo się uspakajał, odtwarzając w pamięci wydarzenia ostatnich godzin. Sam się dziwił, że zdecydował się na taki „napad”, naruszając przyjęte przez siebie zasady. Skusiła go wyjątkowa okazja. Ale też musiał się liczyć z tym, że zostawia po sobie wyraźny ślad „przestępczej działalności”. Liczył jednak na to, że Rosjanie nie mogą czuć się poszkodowanymi, – bo nic nie stracili – a niedoszły teść nie zgłosi sprawy policji, bo naraziłby na szwank swoją nieskazitelną opinię zawsze legalnie działającego biznesmena. No i dlatego, że donosiłby na partnera córki.
Przedstawiciel afrykańskich nabywców na policję też się nie zgłosi, ale albo „naciśnie” ojca Izy, albo będą go ścigali „prywatnie” tak, jak każda mafia ściga dłużników. Przewidziana na najbliższe dni zmiana jego tożsamości może im jednak to ściganie znacznie utrudnić, albo nawet uniemożliwić. Po przesiadce w Brukseli, wypił drinka, ułożył się wygodnie i spokojnie zasnął, nie czując ani wyrzutów sumienia, ani obaw, że coś mu – przynajmniej w najbliższym czasie – zagraża. Rozdział VI - Przeprowadzka
Hacjenda
Po wylądowaniu na Barbados pojechał najpierw do Pedra, odświeżył się i wraz z nim poszedł do banku. Prosił Pedra, aby robił wrażenie prywatnego ochroniarza. Przy takiej kwocie wypłacanej w banku gotówką, wyglądało to poważniej. Podjął gotówkę, zlikwidował konto anonimowe i w filii drugiego szwajcarskiego banku, kilka ulic dalej, wpłacił ją na od dawna otwarte konto i dokonał przelewu na konto „Austriaka” na Dominikanie. Kwota zrobiła pewne wrażenie, ale nie proszono o udokumentowanie jej pochodzenia. W końcu na wyspach widziano nie tylko takie wpłaty. Następnego dnia Krzysztof odwiedził jeszcze pierwszy z tych banków, w którym miał nadal imienne konto. Traktował je dotychczas, jako podstawowe i – nie licząc już dokonanej wpłaty i wypłaty związanej z „afrykańską awanturą”, oraz wcześniejszego przekazu na Dominikanę związanego z zakupem hacjendy – pozostało na nim ponad 2 miliony dolarów. Podziękował dyrektorowi za współpracę, zostawił 100 tysięcy „na wszelki wypadek”, a resztę przekazał także na konto „Austriaka” na Dominikanie. Licząc łącznie z pieniędzmi przekazanymi w wyniku „warszawskiej operacji” miał już więc na nim ponad pięć milionów dolarów. I miał już kupiony nowy dom. To, jak liczył, powinno wystarczyć nie tylko na niezbędne zakupy związane z zagospodarowaniem hacjendy, ale także na kupno samochodów i niewielkiego jachtu, – jeśli uda się znaleźć odpowiednią ofertę. Powinno też wystarczyć na zatrudnienie kilku osób „służby” i bezproblemowe utrzymanie nowego „domu” przynajmniej do czasu, aż uda się spieniężyć najdroższe egzemplarze biżuterii i zegarków, przewiezionych do Amsterdamu.
Odpoczął dwa dni u Pedra i poleciał na Dominikanę. W Santo Domingo wynajął pokój w hotelu legitymując się już paszportem austriackim. Nie spieszył się. W miejscowym salonie samochodowym zamówił duży samochód terenowy Jeep Grand Cherookee, pickapa Nissana Navaro i małą terenówkę Wranglera. Z pomocą wynajętego i godziwie wynagradzanego prawnika, załatwił bez trudu, choć z niewielkim "prezentem” dla urzędnika, pozwolenie na broń. W dużym sklepie z bronią kupił dwa sztucery myśliwskie, dwa karabiny Winchester, jedną dubeltówkę, dwa rewolwery Schmidt & Wesson i jeden pistolet, Glock. I – oczywiście – zapas amunicji. Korzystając nadal z porad i pomocy prawnika dał ogłoszenie do miejscowej gazety, oferujące pracę w domu nad morzem dla kucharki, pokojówki, ogrodniczki i mężczyzny mającego uprawnienia żeglarskie na jachtach motorowych, oraz umiejętności z zakresu remontów silników jachtowych i samochodowych. Warunek – wszyscy muszą być samotni i w wieku od 20 do 40 lat, niekarani, możliwie z referencjami. Muszą być też przygotowani, że wyjadą ze stolicy, w inny rejon wyspy. Ustalił dwa terminy zgłoszeń – odrębne dla kobiet i mężczyzn. Rozmowy kwalifikacyjne miał prowadzić sam, w wydzielonej salonce hotelowej restauracji. Ogłoszenie ukazało się dzień przed pierwszym wyznaczonym terminem spotkań, na które zapraszano kobiety. Kiedy Krzysztof zszedł do restauracji policzył, że czekało 18 pań. Murzynki, Mulatki, Metyski, Indianki i jedna Azjatka. Szybko podzielił je na trzy grupy, zgodnie z deklarowanymi umiejętnościami. Tak, jak się spodziewał, najwięcej kandydatek chciało być pokojówkami. Było ich 9 i były najmłodsze – podejrzewał, że dwie nie miały nawet 18 lat. Pięć pań przyznawało się do umiejętności ogrodniczych i tylko trzy twierdziły, że są „wykwalifikowanymi” kucharkami. Od nich zaczął indywidualne rozmowy. Z trzech kucharek najbardziej podobała mu się 35-letnia Murzynka, o kręconych włosach i klasycznej urodzie, niesplamionej domieszką białej krwi. Urodzona na Dominikanie miała hiszpańskie imię Dolores. Trudno było uznać ją za ładną, ale była inteligentna, spokojnie i konkretnie odpowiadała na pytania. Była też prowokująco zbudowana – dość puszysta, ogromne piersi, szerokie biodra i typowe, wypukłe murzyńskie pośladki. Rozwiedziona, miała córkę, która jednak niedawno zginęła w wypadku autobusowym. Krzysztof powiedział, aby poczekała i uprzedził, że jest jeszcze jeden warunek zatrudnienia, ale powie o nim dopiero, jak wybierze wszystkie trzy panie, które zdecyduje się przyjąć. Wszystkie kandydatki na ogrodniczki były Mulatkamio różnej karnacji – od prawie białej do niemal czarnej. Wybrał śniadą, bardzo ładną dziewczynę, o pięknych, długich, czarnych włosach z rudawym odcieniem, twierdzącą, że ma 23 lata i że pracowała już trzy lata w ogrodzie, u jednego „seniora”. Ze
specyficznego, dość swobodnego zachowania i nieźle opanowanego angielskiego można był wnioskować, że miała też i doświadczenia w zupełnie innej branży. Miała na imię Maria. Z grupy kandydatek na pokojówki bez zastanowienia wybrał Azjatkę – bardzo młodą, niespełna 17-letnią, malutką i o budowie i wyglądzie dziecka, wyraźnie przestraszoną i nieśmiałą. Urodziła się też na Dominikanie i tu skończyła szkołę podstawową. Rodzice – imigranci z Korei – niedawno zmarli. Pracowała w jakimś podrzędnym barze. Robiła wrażenie posłusznej i szukającej spokojnej przystani. Rodzice dali jej chińskie imię – Anaki. Reszcie pań podziękował i wybrane ponownie zebrał w pokoju restauracyjnym. - Słuchajcie dziewczyny – powiedział, dla ułatwienia po hiszpańsku, choć znał ten język najgorzej – jak wam mówiłem, jest jeszcze jeden warunek. Będziecie miały dobre utrzymanie, przyzwoite mieszkanie i będę wam płacił znacznie więcej, niż przy waszych umiejętnościach możecie zarobić w tym mieście. Co więcej – płacić będę z góry, przed każdym tygodniem. Stosunki w naszym wspólnym domu, powinny być niemal rodzinne. Ale wszystkie musicie być dostępne i posłuszne seksualnie. Wszędzie i o każdej porze, a zwłaszcza wtedy, kiedy którąś zaproszę do swego pokoju, czy na leżankę w ogrodzie. Żadnych odmów czy sprzeciwów. Żadnych ograniczeń. Ale też żadnych kochanków poza domem. Będzie w domu jeszcze jeden mężczyzna i to wam musi wystarczyć. Jeśli któraś z was tego nie chce, nie lubi, albo narusza to jej przekonania - to może teraz zrezygnować. Za fatygę, że przyszła, dostanie sto dolarów. Zapadła chwila milczenia. Potem kilka minut ze sobą poszeptały. W końcu najstarsza, czyli kucharka Dolores, odezwała się, jakby przejmowała „dowództwo” nad pozostałymi. - Ja się zgadzam, dziewczyny także. Zresztą chyba na wszystkich hacjendach, panowie czasem sypiają z ładniejszymi dziewczynami. Ale co będzie, jak któraś zajdzie w ciążę? - Wszystkie będziecie brały proszki antykoncepcyjne. I będzie do nas dojeżdżał lekarz. Czy wszystko jasne? Pokiwały głowami. - No to teraz pójdziecie na sąsiednią ulicę, pod nr 27. Tam jest gabinet lekarski. Lekarz jest uprzedzony, wszystko jest zapłacone. Zbada was i wystawi świadectwo zdrowia. Z tym papierkami wrócicie do hotelu, do mego pokoju. Tam załatwimy resztę i ustalimy, kiedy wyjeżdżamy. Wychodząc z restauracji zamówił do pokoju kilka butelek szampana i jakieś przekąski. Dziewczyny wróciły po godzinie. Były zdziwione widokiem nakrytego stolika. Kazał otworzyć szampana i po drugim nalaniu kieliszków powiedział: - Od tej chwili zaczynacie u mnie pracować. Tak jak powiedziałem będę was
traktował jak rodzinę, ale nie rezygnując z dyscypliny i posłuszeństwa. Zaraz dostaniecie pierwszą tygodniówkę. Kucharka 300 a pozostałe po 200 dolarów. Potem wszystkie przejdziecie do łazienki i wrócicie umyte i nagie. Chcę was obejrzeć w całości i sprawdzić. Na chwilę ucichły, ale ożywiły się ponownie, kiedy wyjął z szuflady przygotowane wcześniej pieniądze. Kiedy poszły do łazienki, Krzysztof rozebrał się i usiadł w fotelu. Czuł w jądrach nacisk wywołany kilkunastodniowym postem. Szampan też go rozluźnił i pobudził seksualnie. Członek mu spęczniał na samą myśl, że zaraz zajmą się nim trzy kolorowe kobiety. Weszły i stanęły, mimo wszystko wyraźnie speszone, koło drzwi łazienki. - Klęknij i postaw go do reszty, wydaje mi się, że to umiesz – powiedział do Mulatki. A wy podejdźcie bliżej i stańcie po obu stronach fotela. Wszystkie zrobiły to, co kazał. Mulatka zręcznie robiła mu laskę. Wyciągnął ręce i wsunął je w krocza Dolores i patrzącej na niego przerażonymi oczami Anaki. Jakaż różnica! Kucharka była bardzo podniecona, mokra i obszerna. Kiedy dotknął jej szpary i łechtaczki przymknęła oczy, cichutko jęknęła i zaczęła lekko poruszać biodrami. Anaki była wprawdzie wilgotna, ale jego palec z trudem wcisnął się w jej otwór. Instynktownie stanęła bardziej w rozkroku, jednak odniósł wrażenie, że sprawia jej przyjemność połączoną z bólem. Trzymał je w tej pozycji kilka minut do momentu, kiedy jego stojący już w całej okazałości członek spowodował silniejszy przypływ pożądania. Wstał, odwrócił Marię i brutalnie wszedł w nią od tyłu. Oparła się o poręcz fotela i krzyknęła. Ruchem ręki pokazał Dolores, że ma się oprzeć o drugą poręcz i co kilka ruchów przechodził z jednej na drugą. Szerokie biodra coraz bardziej podnieconej kucharki i jej soki spływające po udach sprawiały mu większą przyjemność, niż się tego spodziewał. Podniecił się także dodatkowo, gdy niemal zesztywniała i ryknęła w niezwykle silnym orgazmie. Rozejrzał się po pokoju szukając małej Anaki. Chciał się w nią wyładować, niemal podświadomie przypominając sobie rozkosz, jaką dała mu w Warszawie puszysta, ale wyjątkowo ciasna uczestniczka orgietek Andrzeja. Mała siedziała na łóżku obserwując to, co działo się na fotelu. W nadal przestraszonych oczach widoczne były jednak błyski podniecenia, jedną rękę wcisnęła w krocze. W tej pozycji wyglądała niemal jak dziewczynka, z ledwo zarysowanymi piersiami, szczuplutkimi udami. Jedynie silny i czarny, jak zwykle u Azjatek, zarost łonowy i długie, gęste włosy świadczyły o tym, że jednak jest już kobietą. Oderwał się od nadal drgającej w orgazmie Murzynki, podszedł do Anaki i bez słowa pchnął ją na łóżko. Rozłożył i podniósł jej nogi, zobaczył rozszerzającą się, ale bardzo małą szparkę. Wbił w nią swego prawie dwudziestocentymetrowego członka i, nie zważając na jej głośne jęki, zaczął nim miarowo poruszać. Już po chwili poczuł stopniowo zbliżającą się rozkosz wytrysku. Zwolnił, aby przedłużyć ten czas
oczekiwania, który też sprawiał mu wiele przyjemności. Po kilku chwilach gromadząca się sperma nie była już możliwa do utrzymania – krzyknął i wystrzelił. Rozkosz była tak silna, że niemal dosłownie zjeżyły mu się włosy. Kolejne, zmniejszające się wytryski wypływały z ciasnego otworu dziewczyny, która miała zamknięte oczy i głośno krzyczała w nieustającym, ale chyba trochę bolesnym orgazmie. Krzysztof poleżał na niej chwilę i pocałował ją w usta. Zsunął się na łóżko i pomyślał, że nowe życie zaczął od organizacji prywatnego burdelu. To głupie, bo były ważniejsze sprawy. Ale w końcu, raz się żyje. - Dziewczyny – jestem zadowolony, zdałyście egzamin. Teraz umyjcie się, ubierzcie i znikajcie. Macie jutro wolne, możecie pozałatwiać swoje sprawy przed wyjazdem. Wyjeżdżamy o 9.00 rano pojutrze. Każda może zabrać jedną, nawet dużą, walizkę. Będę na was czekał na dole w hotelu, razem z jeszcze jednym pracownikiem, mężczyzną, którego jutro wybiorę. Wychodząc, Dolores podeszła do niego i pocałowała go w rękę. Pozostałe jakby się zawahały, ale poszły za jej przykładem. Początkowo chciał cofnąć rękę, ale nie protestował. Widocznie – pomyślał – resztki niewolniczej mentalności, tkwią jeszcze w niższych warstwach społecznych Dominikany. A może było to po prostu ich instynktowne akcentowanie pozycji kontraktowych pracownic i zarazem kochanek? Uznał jednak, że w przyszłości powstrzyma je od składania takich, zbyt archaicznych, dowodów zależności. Następnego dnia rano zgłosili się mężczyźni, kandydaci do pracy w charakterze mechaników i sterników. Było ich tylko pięciu. Krzysztof przeprowadził z nimi także indywidualne rozmowy akcentując, że w jego domu muszą pełnić również funkcje „złotej rączki” od wszystkiego i ochroniarza. Dwóch to zniechęciło. Z pozostałych trzech wybrał najstarszego, przystojnego Metysa, który zjednał go miłym uśmiechem, dość bujnym życiorysem związanym z wojskiem i kilkuletnim pobytem w Meksyku, dobrą znajomością także angielskiego i tym, że zapytał, czy będzie mógł raz w tygodniu odwiedzać swoją przyjaciółkę w Puerto Plata. - Nie ma problemu – powiedział Krzysztof – możesz wówczas pojechać jednym z naszych samochodów. Ale poza tym – mówiąc między nami – w domu będą trzy kobiety. Jeśli się z którąś dogadasz i będziesz miał taką potrzebę, to możesz uprawiać z nią seks, tym bardziej, że będziecie mieszkać w jednym domu dla służby. A dorywczo i tak się pewnie z wszystkimi zbliżysz, bo trudno wykluczyć, że będą okazje do bardziej zbiorowych zabaw! - Dobrze – senior - to mnie dodatkowo zachęca do pracy u pana. Wprawdzie moje potrzeby w tym zakresie ulegają pewnemu zmniejszeniu, w końcu przekroczyłem już pięćdziesiątkę, ale czasem, wieczorem, przychodzi człowiekowi ochota. Dobrze, jak jakaś kobieta jest wtedy w pobliżu.
Z Johnem, – bo tak kandydat miał na imię – Krzysztof uzgodnił stawkę 400 dolarów tygodniowo, która także była znacznie większa od średniej płacy w tej grupie „specjalistów”. Obliczył pobieżnie, że „personel” będzie go w sumie kosztował miesięcznie prawie cztery i pół tysiąca dolarów, czyli blisko 55 tysięcy rocznie, nie licząc kosztów wyżywienia. Uznał, że jego docelowy budżet powinien to wytrzymać. Popołudniu tego dnia pojechali z Johnem do salonu samochodowego, sprawdzili przygotowane samochody i uzgodnili ich podstawienie kolejnego dnia rano, pod hotel. Krzysztof uregulował wszelkie należności już z konta w Banco Popular Dominicana – płacąc za wybrane trzy pojazdy prawie czterysta tysięcy dolarów. Zdawał sobie sprawę, że znacznie taniej kupiłby je w USA, – ale doszłyby koszty transportu i straciłby na to znacznie więcej czasu. Rano samochody, zatankowane, stały pod hotelem, a kluczyki przyniesiono do pokoju. Dziewczyny stawiły się punktualnie. Już o 9.00, kiedy jeszcze nie było upału, kolumna opuściła Santo Domingo. Najmniejszy samochód prowadzony przez kucharkę jechał pierwszy, drugi – półciężarówkę z bagażami – prowadził John, trzymając już rękę na udzie siedzącej obok mulatki. Na końcu, w największym Jeepie, jechał Krzysztof z milczącą, ale uśmiechniętą Azjatką. Do Puerto Plata mieli około 250 km szosą, która udawała autostradę. Po drodze dwa miasta, w których Krzysztof postanowił się zatrzymać. Pierwsze – niewielkie – La Vega, gdzie w restauracji położonego blisko szosy hotelu zjedli lunch. Skorzystali też z dużego, hotelowego basenu. Dobrze im to zrobiło, bo dzień był gorący i podróż samochodem nie była przyjemnością. W drugim mieście, ponad półmilionowym Santiago de los Caballeros, zatrzymali się w centrum, zjedli wczesny obiad i poświęcili godzinę na pobieżne zwiedzanie. Krzysztof był zachwycony kilkoma odrestaurowanymi uliczkami, pamiętającymi jeszcze czasy konkwistadorów. Do Puerto Plata dotarli wczesnym wieczorem. Zatrzymali się przy supermarkecie spożywczym i wielobranżowym centrum handlowym. Kupili zapasy podstawowych produktów spożywczych, alkoholi, owoców. W centrum handlowym Krzysztof kupił dla siebie, Johna i dziewczyn trochę ciuchów – zwłaszcza koszul i dżinsów, ale także kurtek przeciwdeszczowych, butów, „gumiaków” i swetrów. Kupili też kilka kompletów pościeli, bo ta, którą Krzysztof widział w czasie oglądania domu, nadawała się tylko do szybkiej wymiany. Szutrową, krętą drogą, mało używaną i mocno zniszczoną przez deszcze, przejechali potem 40 kilometrów dzielących miasto od „farmy”. Dozorca, przyjęty na czas nieobecności Krzysztofa, zadbał o to, że basen był napełniony i czysty. Dostał od Krzysztofa zapłatę z premią i odjechał na swoim motocyklu. Zapadał już zmrok, kiedy rozpakowali się i rozmieścili. W domku dla służby było pięć pokoi, więc jeden został jeszcze wolny. Przed przystąpieniem do przygotowywania kolacji
Krzysztof zarządził odpoczynek i kąpiel w basenie. Przyszedł nago, więc wszyscy, po chwili wahania, też zdjęli kostiumy. John znalazł tablicę rozdzielczą, zapalił światła dyskretnie oświetlające basen i światła w basenie. Krzysztof posłał dwie młodsze dziewczyny po szampana i kieliszki. W porównaniu z obniżająca się już, wieczorną temperaturą – woda była wręcz ciepła. Czekając na szampana Krzysztof przepłynął basen kilka razy i odpoczywał, stojąc przy opartej o brzeg Dolores. Jej duże, czarne piersi robiły wrażenie, jakby unosiły się na wodzie. Miała przymknięte oczy i podniesione pod głowę ręce, z widocznym, chyba dawno niegolonym zarostem pod pachami. Poczuł nagłe pożądanie, odwrócił się do niej przodem, podniósł jej nogę i z uczuciem ulgi zagłębił w niej gwałtownie nabrzmiałego członka. Nic nie mówił i ona także nie reagowała – westchnęła tylko i zaczęła ruszać biodrami w powolnym rytmie. Stali tak kilka minut, obserwowani przez siedzącego po drugiej stronie basenu Johna. Wyraźnie się podniecił. W końcu Krzysztof spuścił się z cichym jękiem, stłumionym przez jej, początkowo nieśmiały, ale później bardzo intensywny, pocałunek. Dziewczyny wróciły właśnie z szampanem i zorientowały się w sytuacji. Trudno było zresztą jej nie zrozumieć. Krzysztof odpoczywał bawiąc się jeszcze piersiami murzynki, a John siedział ze sterczącym przyrodzeniem, masując je ręką. - Co się zastanawiasz – powiedział Krzysztof do Marii – idź mu pomóc. A ty mała rozlej wszystkim szampana. Uczcimy objęcie domu i dobry początek waszej pracy. Maria wskoczyła do basenu i wprawnymi ruchami ust, języka i rąk w kilka minut doprowadziła Johna do wytrysku. Starannie go wycisnęła, nie zważając na jego pozorne protesty. Potem wszyscy usiedli na brzegach basenu, Krzysztof wzniósł toast, za pomyślność ich nowego życia, w nowym domu. Trochę jeszcze rozmawiali, kąpali się, w końcu najpierw dziewczyny, a potem i John, poszli do swoich pokoi. Dziewczyny, mimo kolejnego seksualnego zbliżenia, wzorem murzynki chciały zachować „rytuał” żegnania się z „panem”, całując go w rękę. Krzysztof tym razem zaprotestował. Uznał, że „rodzinna atmosfera” nie powinna nadmiernie ograniczać dystansu między nim, a pracownikami. Ale uważał, że dystans ten utrzyma w inny sposób, opierając go na osobistym prestiżu i „sprawiedliwym rządzeniu” tą niewielką grupą. Kiedy wszyscy już poszli, położył się na jednej z leżanek stojących przy basenie. Tropikalne, wygwieżdżone niebo wisiało nad nim jak baldachim. Słychać było szum fal oceanu, rozbijających się o wysoki w tym miejscu, skalisty brzeg. Pomyślał, że właściwie w tym momencie zaczyna nowe życie, że zbliża się do celu, o którym marzył. Nie czuł się jeszcze całkiem bezpieczny, czekało go jeszcze kilka trudnych zadań, ale początek realizacji celu miał już za sobą. Miał bazę w postaci domu, nową tożsamość, dobrze zapowiadającą się obsługę, całkowitą
swobodę seksualną. Teraz musiał „skoncentrować” zebrany kapitał, czyli zamienić pozostawioną w Amsterdamie biżuterię w wymienialną gotówkę. Potem kupić jeszcze wymarzony jacht. Zorganizować życie sobie i tej sztucznej „rodzinie” w taki sposób, aby było interesujące. A na końcu tak dodatkowo skomplikować dotarcie do siebie i swojej bazy, aby mieć pewność, że nikt nie będzie mu zagrażał. Zagospodarowanie „hacjendy” trwało ponad trzy miesiące. Najwięcej pracy miał John, któremu, w miarę możliwości, Krzysztof pomagał. Podstawowy budynek był zaniedbany, ale po odnowieniu niektórych pokoi, odświeżeniu i częściowej wymianie mebli, zaczął wyglądać znacznie lepiej. Jego gruntownym sprzątnięciem i drobnymi naprawami zajmowały się dziewczyny, kilkakrotnie sprowadzając z miasta relatywnie taniego malarza i stolarza. Panowie natomiast uporządkowali zaniedbane pomieszczenia gospodarcze, które adaptowali na garaże. W jednym z tych budynków była też wydzielona stacja agregatów prądotwórczych, bo zasilanie energetyczne na Dominikanie nie należało do najbardziej pewnych. Prawie codziennie zdarzały się przerwy w dostawie energii. Wtedy trzy duże agregaty przejmowały „obowiązki” spalając – niestety – znaczne ilości oleju napędowego. Nie wymagały remontu, ale trzeba było zrobić ich przegląd i konserwację. John specjalnie pojechał do miasta, aby kupić kilkaset litrów oleju, tworząc zapas, pozwalający na przetrwanie nawet kilkudniowych przerw w centralnym zasilaniu. Wspólnymi siłami odnowiono pokoje w domku dla służby i także uzupełniono ich umeblowanie. Łazienki w tym domu wymagały gruntownego remontu, który przeprowadzono z pomocą ściągniętego z miasta „fachowca”, niestety nie najlepszej jakości. Z wezwania przyzwoitej firmy hydraulicznej Krzysztof na razie zrezygnował. Uważał, że „miasto” powinno się stopniowo przyzwyczajać do faktu, że hacjenda znowu została zamieszkana i że jej mieszkańcy są czymś, w rodzaju nietypowej rodziny. Dolores i Maria poprosiły też Krzysztofa o zgodę na uzupełnienie wyposażenia kuchni, zakup obrusów, serwetek, serwisów, sztućców itp. a także roślin, nasion i niektórych narzędzi do ogrodu. Teoretycznie wszystko to miało być w domu, ale okazało się, że jest albo stare i zniszczone, albo niekompletne. Dał im na to 4000 dolarów i z trudem im wystarczyło. Wróciły z miasta pełnym samochodem dostawczym Nissana. Sporo wysiłku Krzysztofowi i Johnowi zabrało porządkowanie ogrodzenia. Działka był ogromna, miała kształt nieregularnego trapezu dochodzącego węższym, skalistym bokiem do morza. Było tam kilkanaście metrów żwirowo – kamienistej plaży, ale niemal zanikającej w czasie przypływów. Poprzedni właściciel słusznie zrezygnował z ogrodzenia całych 20 hektarów – taki teren nie był możliwy do dopilnowania. Ogrodzono 2 hektary, traktując ten teren, jako przydomowy ogród, na którym mieścił się dom, dodatkowe zabudowania, basen
i niewielki, wydzielony ogródek warzywny. Resztę powierzchni działki zarastał las palmowy, chwilami przypominający dżunglę. Ogrodzenie wymagało wielu napraw i uzupełnień. Dojście do morza było już poza ogrodzeniem, ale John wmontował tam furtkę, a na wysokim brzegu zrobił niewielki, drewniany taras wypoczynkowy i kamienne schodki, dochodzące do wody. Zastanawiano się nad pomostem, pozwalającym na przybijanie jachtu, ale na tym etapie uznano to za nierealne. Jacht – jak zostanie kupiony – będzie garażowany w porcie w Puerto Plata. Jeśli będzie potrzeba „zaparkowania” go w pobliżu hacjendy, to stanie na kotwicy w pewnym oddaleniu od brzegu. Na pokładzie będzie ponton, którym dopłynie się do plaży. Krzysztof, – czyli formalnie już Adolf – pojechał też do miasta, aby skontaktować się z miejscową agencją ochroniarską. Nie zrobiła na nim najlepszego wrażenia, ale podpisał umowę. Ekipa agencji przyjechała po kilku dniach, zainstalowano czujniki we wszystkich pomieszczeniach i alarmowe przyciski w domach i przy basenie. Naciśnięcie przycisku powodowało włączenie alarmu akustycznego i powiadamiało radiowo centralę agencji o zagrożeniu. Teoretycznie – jej patrol powinien się zjawić najpóźniej po 30 minutach, jeśli nie był w pobliżu i musiał dojechać z miasta. Proponowano zainstalowanie monitoringu, ale Krzysztof nie chciał się zgodzić na stałe obserwowanie terenu posesji, przewidując, że życie „rodziny” będzie nieprzyzwoicie frywolne i dostarczałoby obserwatorom zbyt dużo rozrywki. I było źródłem plotek rozchodzących się po mieście. Zgodził się tylko na elektroniczną obserwację bramy wjazdowej. Po trzech miesiącach poświęconych na porządkowanie domu i posesji, Adolf – wyposażony w kwiaty i butelki dobrego szampana lub whisky – odwiedził kilku najbliższych sąsiadów. Tylko dwie pobliskie hacjendy były nadal czynnymi farmami, pozostałe zmieniły już charakter na siedliska, czyli domy z basenami i ogromnymi ogrodami, a czasem także z niewielkimi stajniami. Jeden z sąsiadów był Amerykaninem, pozostali byli mniej lub bardziej „kolorowymi” obywatelami Dominikany. Wszędzie przyjęto go serdecznie, doradzano, z kim w Puerto Plata należy koniecznie nawiązać kontakty, a z kim raczej ich unikać, gdzie najlepiej dokonywać zakupów. Panowie w bardziej męskich rozmowach informowali też, gdzie w tym niewielkim mieście, jeśli to konieczne, można skorzystać z ograniczonej oferty damskich usług. Amerykanin, który był zapalonym wodniakiem i miał niewielki jacht motorowy w porcie, w Puerto Plata sugerował też, aby nawet nie szukać na Dominikanie możliwości korzystnego zakupu jachtu, tylko polecieć do Miami. Oferta na rynku amerykańskim była - jego zdaniem nieporównanie bogatsza i ceny dużo niższe. Tą sugestię Krzysztof zapamiętał. Operacja Amsterdam
Zakup jachtu nie był jednak sprawą aktualną w najbliższym czasie. Czekało go ważniejsze zadania, które mogło się okazać nie tylko trudne, ale i niebezpieczne. Musiał w końcu zlikwidować skrytkę w banku w Amsterdamie i wszystkie znajdujące się w niej najbardziej wartościowe, ukradzione przedmioty, zamienić na gotówkę. Nie znał się na klejnotach, nie potrafił ocenić ich wartości, nie wiedział, które z nich mogły być ewidencjonowane. Gorzej – nie miał w tej branży żadnych kontaktów. Rozwiązanie tego problemu mogło więc potrwać kilka tygodni, a w niesprzyjających okolicznościach, nawet miesięcy. Długo zastanawiał się nad taktyką „wejścia” w odpowiednie środowisko w Amsterdamie. Doszedł do wniosku, że powinien tam pojechać, jako dość zasobny gentelman, starszy niż jest w rzeczywistości i najlepiej z kobietą, która może uchodzić za jego asystentkę i – w domyśle – także za kochankę. Zapuścił niewielki wąsik i fryzjerka w jednym z hoteli w Puerto Plata dodała mu siwych włosów. Nie stracił podobieństwa do zdjęcia w paszporcie, ale szpakowaty, dobrze i tradycyjnie ubrany dżentelmen, z równie dobrze ubraną i ładną asystentką, mógł budzić większe zaufanie. Wybór kobiety też nie był łatwy. Któregoś dnia Krzysztof kazał dziewczynom ubrać się do kolacji w to, co miały najlepszego, tak jak na wizytę. Przyjrzał się im dokładnie. Murzynka, jako asystentka w Amsterdamie zupełnie nie pasowała. Najchętniej zabrałby Anaki, ale była stanowczo za młoda. Pozostawała więc Maria. Prawie biała mulatka – pomyślał - w Europie nie powinna specjalnie rzucać się w oczy, jest ich dość dużo. Zaletą jest to, że obiektywnie biorąc jest najładniejsza i ma najwięcej umiejętności zachowania się w towarzystwie. Jest może zbyt swobodna, ale można ją utemperować. W „wizytowej” sukience i w wysokich szpilkach, w jakich przyszła na kolację, wyglądała interesująco. Kazał jej przyjść wieczorem do swego pokoju. Przyszła i zaczęła się rozbierać. - Poczekaj – potem mnie załatwisz. A teraz siadaj. Musimy porozmawiać. - Czy coś się stało? Coś zrobiłam nie tak, jak trzeba? - Nie o to chodzi. Będziesz miała ważne zadanie. Polecisz ze mną do Europy. - Ja? Do Europy? Nigdy nie byłam nawet w USA, a to dużo bliżej. Do czego – poza łóżkiem – mogę się tam panu przydać? - Będziesz udawała moją asystentkę. Taką bardzo zaufaną. Poza hiszpańskim znasz trochę angielski. Nota bene – powiedz mi, kiedy się go nauczyłaś. Przypuszczam, że pracowałaś trochę w burdelu. - Senior nie będzie się gniewał, że o tym nie mówiłam? Rzeczywiście, jak miałam 17 lat pracowałam w takim domu w Santo Domingo. Przez trzy lata. Potem
już nie. I prywatnie też prowadziłam się prawie porządnie. To, co umiem z angielskiego i z seksu, to z tego domu. - Nie będę się gniewał. Angielski się właśnie przyda. A seksualnie to jeszcze mało cię poznałem, bo miałaś bardziej zajmować się Johnem. Ale dzisiaj możesz pokazać, co potrafisz. Tym bardziej, że przez parę tygodni będziesz miała wyłączność. - Postaram się. A co mam przygotować na ten wyjazd? - No właśnie. Jutro pojedziemy do miasta i kupimy, co trzeba dla ciebie i dla mnie. Choć wybór w tym naszym mieście nie jest chyba imponujący. Ewentualnie dokupimy coś na lotnisku, czekając na samolot. Teraz możesz się rozebrać. Starała się. Była bardzo pomysłowa w zmienianiu pozycji, co parę minut miała orgazm. Może czasem udawany, – ale Krzysztofowi to nie przeszkadzało. Sama zaproponowała, żeby na kilka minut zmienił otworek i wziął ją analnie. Chciał już tak skończyć, bo w tym miejscu była bardzo ciasna, ale powiedziała, że lepiej zrobi mu to oralnie. Miał się położyć na łóżku i w ogóle nie ruszać. Robiła to niezwykle zręcznie i bardzo wolno. Krzysztof miał wrażenie, że nabrzmiewa mu coraz bardziej nie tylko penis, ale także jądra. Sam się zdziwił, ale zaczął jęczeć i bezwiednie cały się wyprężył. W końcu nagle przyspieszyła i mocno zaciśniętym ustami i ręką doprowadziła do wytrysku. Ryknął tak głośno, że aż zabolało go gardło. Sperma wypływała jej z ust, ale nie przestawała go „pompować”, w rytm jego cichnących okrzyków i jęków. Wyssała starannie „główkę” i położyła się obok, ciężko oddychając. Krzysztof nie zmieniał pozycji, odwrócił głowę i patrzył na jej ciało. Miało barwę bardzo silnie opalonej białej kobiety. Sterczące piersi, wklęsły brzuch, może nieco zbyt szerokie biodra, czarny zarost łonowy, nienagannie zgrabne i zadziwiająco długie nogi. Podniósł głowę. Jej lekko falujące, oczywiście także czarne, ale z rudawym, zapewne farbowanym odcieniem, włosy, były na końcach lekko poplamione jego spermą. Nic dziwnego – pomyślał – przecież opadały jej na oczy i usta w czasie, gdy doprowadzała go do wytrysku. Pierwszy raz obejrzał ją tak dokładnie. Była ładna. Bardzo ładna. Może nawet piękna. W każdym razie na pewno pasowała do tej czasowej roli, jaką jej wyznaczył. - Byłaś dobra. Wymęczyłaś mnie. Teraz idź do siebie. Jutro, zaraz po śniadaniu, jedziemy do miasta. I od tej chwili, aż do powrotu z Europy żadnych innych mężczyzn. Masz się zachowywać jak dama. Powiedz Dolores, że ma się zająć Johnem, jeśli będzie tego potrzebował. Następnego dnia pojechali do Puerto Plata. Z uwagi na dużą liczbę turystów było tam kilka droższych, „ekskluzywnych”, sklepów odzieżowych. Ku zaskoczeniu Krzysztofa znaleźli w nich niemal wszystko, co było im potrzebne – aż po „wyjściowe” ciuchy, nadające się zarówno na poważne rozmowy biznesowe,
jak i na ewentualne przyjęcia, towarzyszące zwykle zarówno rozpoczynaniu takich rozmów, jak i ich zakończeniu. Był nawet smoking i dwie, bardzo eleganckie, wieczorowe suknie dla Marii. Krzysztof miał bowiem nadzieję, że znaczną część klejnotów uda się sprzedać bez ich „demontażu”, przy udziale legalnych, jubilerskich salonów i pośredników, w „salonowych” warunkach. Kupili też cztery walizki znanych marek i dużą, skórzana torbę damską. Później ponad trzy godziny Krzysztof czekał na Marię w kawiarni. W tym czasie u fryzjera w jednym z luksusowych hoteli robili z niej „damę”, poprawiając cerę, myjąc i modelując włosy, doprowadzając do porządku i malując paznokcie u rąk i nóg, dobierając odpowiednie szminki i inne upiększające kosmetyki, oczywiście jednocześnie sprzedając ich zapas. Kiedy weszła do kawiarni, niemal jej nie poznał. Wizualnie była już damą – teraz trzeba było jeszcze popracować trochę nad jej zachowaniem i językiem. Krzysztof telefonicznie zabukował bilety na bezpośredni lot z Santo Domingo do Amsterdamu. Zadzwonił też do hotelu Waldorff Astoria, jednego z najlepszych w Amsterdamie, zamawiając – oczywiście jako Adolf Winter – apartament i dodatkowy pokój „dla asystentki”. Nigdy nie był w tym hotelu, więc zakładał, że nikt nie będzie go tam kojarzył z „poprzednim wcieleniem”. W dniu poprzedzającym odlot John zawiózł ich na lotnisko w Puerto, skąd lokalnym, rejsowym samolotem polecieli do Santo Domingo. Była wprawdzie możliwość wykupienia miejsc w samolotach czarterowych przylatujących z europejskimi turystami do luksusowych hoteli w Puerto, ale akurat żaden z nich nie leciał bezpośrednio do Amsterdamu. W Santo przenocowali w lotniskowym hotelu. Krzysztof był trochę spięty nie tyle perspektywą podróży, ile tym, co może go czekać w Amsterdamie. Wypił w barze hotelu większą porcję whisky, kazał Marii usiąść w pozycji „na jeźdźca” i nie ruszając się i nie wyjmując członka wyładował się w nią dwa razy. To pomogło i zasnął. Lecieli prawie 6 godzin. W biznes klasie Boeninga były wygodne, rozkładane siedzenia i dźwięk silników specjalnie nie dokuczał. Krzysztof zdrzemnął się na chwilę, potem zjadł jakieś przekąski i ciepłe danie. Maria ograniczyła się do kanapek. Do posiłku wypili po dwa kieliszki białego wina, potem kawę i podwójny koniak. Wylądowali w dobrych nastrojach. Przez całą podróż Krzysztof oduczał Marię od zwracania się do niego per „senior”. W czasie pobytu w Amsterdamie miała mu mówić po imieniu – oczywiście używając imienia Adolf – jednocześnie jednak zachowując dystans potwierdzający zależność: szef – asystentka. Taksówką pojechali do hotelu. Pokój dla Marii był na tym samym piętrze i korytarzu, co apartament dla Krzysztofa. Odpoczęli i zeszli na wczesną kolację. W recepcji Krzysztof spotkał sympatycznego menedżera hotelu, który nawiązał
standardową rozmowę, sondującą stopień zadowolenia klienta. Krzysztof chwalił hotel i przy okazji, prosił o radę, gdzie w pobliżu może znaleźć solidnego jubilera. Ma zamiar kupić coś niedrogiego z damskiej biżuterii. Menager wskazał mu taką firmę zlokalizowaną na tyle blisko hotelu, że mogli z Marią dotrzeć tam bez taksówki, w ramach wieczornego spaceru. Sklepy tego typu w centrum Amsterdamu są czynne na ogół do 10.00 – 11.00 wieczorem. W rzeczywiście solidnie wyglądającym i dużym sklepie jubilerskim, Krzysztof zaczął wybierać dla Marii relatywnie niedrogi pierścionek, z szafirem i brylancikami. Było kilkanaście rodzajów takich pierścionków. Maria – nieco zdziwiona – mierzyła je kolejno. Z zaplecza wyszedł właściciel, starszy, całkiem siwy, dystyngowany pan i włączył się do akcji doradzania Marii, na który pierścionek ma się zdecydować. Był wyraźnie zafascynowany jej urodą. Krzysztof – mimochodem – wyjaśnił mu, że Maria jest od kilku lat jego „zaufaną” asystentką, dopiero przed chwilą się dowiedział, że ma dzisiaj urodziny i z tej okazji postanowił zrobić jej prezent. Maria słuchała tego ze zdumieniem, ale już po chwili zrozumiała, że kupno pierścionka było sposobem nawiązania bliższego kontaktu z firmą jubilerską. W końcu Krzysztof z nonszalancją milionera zdecydowało wyborze jednego z droższych egzemplarzy, za osiem tysięcy euro. Zapłacił złotą kartą Banco Popular Dominikana. Właściciel gorąco poparł wybór i zaprosił Marię i Krzysztofa na szampana do saloniku, na zapleczu sklepu. Od tego momentu Krzysztof starał się wprowadzać atmosferę zażyłości i wyjątkowej sympatii, jaką – rzekomo - poczuł do właściciela. Pytał o rodzinę, powodzenie w interesach, konkurencję na rynku jubilerskim. Gdy na chwilę zostali sami z Marią powiedział jej, aby okazywała właścicielowi maksimum zainteresowania i robiła do niego „słodkie oczy”. W końcu zaprosił właściciela na następny wieczór, na kolację w hotelowej restauracji. Wrócili do hotelu już koło północy. Krzysztof był zadowolony. Plan pozbycia się kradzionej biżuterii, jakiego zarys miał w głowie, zaczął być pomyślnie realizowany. Gdy wjechali już na „ich” piętro kazał Marii iść do siebie, odświeżyć się i przyjść do apartamentu. Przyszła po pół godzinie tylko w hotelowym szlafroku, zdjęła kupiony pierścionek i chciała mu go oddać. - Jest twój – powiedział – traktuj to, jako nagrodę za dobrze wykonywane dodatkowe zadania. Będziesz miała ich jeszcze sporo, ale na razie spisujesz się dobrze. Nawet robienie damy dobrze ci wychodzi. A zalotne spojrzenia na naszego nowego przyjaciela były bezkonkurencyjne. Widać, że wszystko się w życiu przydaje, nawet twoja kurewska praktyka zjednywania klientów. - Szefie – ale ten pierścionek jest bardzo drogi. Droższy niż moje dwuletnie zarobki. Jak to wytłumaczę naszym dziewczynom po powrocie? - Też coś drobnego dostaną, a nie znają się na wartości kamieni. Wszyscy
będą zadowoleni. Ale koniec dyskusji na dzisiaj. Teraz zdejmij ten szlafrok i przygotuj mi jakiegoś drinka, zanim się tobą zajmę. Z satysfakcją patrzył na jej brązowe, długie nogi i kołyszące się biodra, kiedy podeszła do baru i nalewała mu whisky z odrobiną coli i lodem. Wiedziała już, że taki „proletariacki” cocktail lubi przed snem. Krzysztof pomyślał, że jeden z męskich problemów – seks połączony z zależnością, ale także z przyjaźnią i sympatią – w wymarzonym, nowym życiu, udało mu się tymczasowo rozwiązać. Tą satysfakcję poczuł już wcześniej, jeszcze w czasie jednego z wieczorów w hacjendzie, kiedy leżał nad basenem, a wszystkie „jego” dziewczyny krzątały się w zasięgu wzroku, przygotowując kolację. Świadomość, że w każdej chwili, bez wstępów, stresu i wstydu, może każdą z nich dowolnie „wykorzystać”, dawała mu podobne poczucie „władzy”, jakie zapewne mieli władcy Rzymu. Zakres tej władzy był wprawdzie nieporównanie mniejszy, ale jej podłoże, w jego przypadku, uważał za lepsze. To nie były niewolnice, działające pod wpływem strachu. To były dziewczyny zadowolone z bezpiecznego miejsca i zarobków, jakie im zaoferował, które czuły się coraz bardziej członkami specyficznej rodziny i – jak sądził – czuły do niego narastająca sympatię, okraszoną seksualnym pożądaniem. Był dla nich miły i troskliwy, przystojny i dowcipny, przy każdym seksualnym zbliżeniu starał się im także dawać przyjemność. Wydawało mu się, że nawet zaczynają być o te zbliżenia, umiarkowanie zazdrosne. Teraz, w Amsterdamie, Maria miała „wyłączność” i wyraźnie starała się wykorzystać tą sytuację. Może podświadomie, ale coraz bardziej wchodziła w rolę „zaprzyjaźnionej kochanki”, czasem przejmując inicjatywę. Podała mu whisky, pocałowała w usta. Krzysztof już od kilku minut, patrząc na jej nagie ciało, poczuł lekkie pożądanie i spęcznienie męskości. Zobaczyła to, uklękła, ręką i ustami doprowadziła je do pełnej twardości. Położyła się na łóżku, szeroko rozkładając nogi. Jej czerwona szparka, dobrze widoczna na tle czarnych włosów i brązowych ud, rozszerzyła się zachęcająco. Dopił whisky, wstał z fotela, ukląkł między jej nogami i zagłębił się w nią z takim uczuciem, jakby dotarł do bezpiecznej przystani. Atmosfera w czasie kolacji z właścicielem salonu jubilerskiego była coraz swobodniejsza. Wypito wprawdzie sporo alkoholu, ale nikt nie był dosłownie pijany. Wszyscy przeszli już na „ty” – gość miał na imię Karl. Kiedy interesująco opowiadał o kłopotach w handlu biżuterią, Adolf przerwał mu w pewnym momencie. - Słuchaj – jak o tym opowiadasz, to przypomniało mi się, że właśnie w Amsterdamie, w skrytce bankowej, mam jakąś biżuterię po moich krewnych, którzy przed dwoma laty bezpotomnie zmarli w Niemczech. To chyba jakieś naszyjniki, bransoletki i złote zegarki. Podobno – tak mi mówił mój prawnik – jest
tego sporo. Nie wiem dokładnie, bo nigdy nie miałem czasu, żeby to obejrzeć. Wiem, że nie ma tam pierścionków, bo gdyby były, to nie kupowałbym wczoraj tego dla Marii. A w ogóle ten „odłam” rodziny był dla mnie podejrzany i pochodzenie tej biżuterii nie jest dla mnie jasne. Może byś to obejrzał, wycenił i ewentualnie kupił lub sprzedał? - Bardzo chętnie. Lubię takie niespodziewane okazje. Może dasz mi trochę zarobić! - Na pewno – tym bardziej, że się na tym nie znam! Mari – jutro cię poproszę, abyś to odebrała ze skrytki i zawiozła do Karla, A ty jak już obejrzysz, powiesz mi, ile to jest warte. Będę na mieście, bo mam do załatwienia kilka swoich spraw biznesowych, ale możesz się ze mną skontaktować telefonicznie. Rano, po śniadaniu, Krzysztof dał Marii kluczyk od skrytki i zapisał na kartce długie hasła – podstawowe i rezerwowe. Na wszelki wypadek ze stacjonarnego telefonu w kawiarni obok hotelu zadzwonił do pani Danuty w Warszawie, aby sprawdzić, czy prawidłowo te numery zapamiętał. Był jeden błąd. Pani Danuta ucieszyła się z jego telefonu, powiedziała, że nikt jej bezpośrednio o jego wyjazd nie pytał, ale wie, że policja rozmawiała z Izą. Krzysztof zapowiedział, że za kilkanaście dni znowu zatelefonuje i będzie ją prosił o dalsze przysługi. Maria, ubrana w białą bluzkę i szafirowy kostium, w przyćmionych okularach, butach na nieco niższych obcasach i z dużą torbą wyglądała jak typowa urzędniczka. Odebrała zawartość skrytki bez problemu, chociaż wydawało jej się, że obsługujący personel zbyt dokładnie jej się przyglądał. Skrytka była jednak wyłącznie na hasło, miała kluczyk, z regulaminu banku wynikało, że nie musi się nawet legitymować. Poproszono ją jednak o drugie hasło – rezerwowe. Podała je również bezbłędnie i to rozwiało wątpliwości. Taksówką przywiozła torbę do hotelu. Krzysztof wyjął z niej pierścionki i trzy brylantowe kolie, które w jego przekonaniu były rejestrowane i mogły być oznaczone w informacjach dla jubilerów, jako ukradzione. Był wśród nich także „słynny” pierścionek przyjaciółki Izy, podarowany przez jej narzeczonego i wykonany właśnie w Holandii. Resztę biżuterii, zegarki, niesprzedane jeszcze numizmatyczne złote monety a nawet znaczki pocztowe z jednej, niewielkiej, ukradzionej kolekcji, Maria zawiozła do salonu Karla. Przed wyjściem zapytała Krzysztofa: - Słuchaj – wiesz, że on się wczoraj próbował do mnie dobierać pod stołem. Teraz będę z nim sama – to co mam robić, jak znowu zacznie? - Teraz jesteś damą. Musisz go jakoś powstrzymać. Udawać umiarkowanie obrażoną. Ostatecznie – gdyby się naprawdę bardzo podniecił – dać się trochę popieścić. Ale żadnego seksu! Jak załatwimy wszystkie sprawy i on nam rzeczywiście pomoże, to zobaczymy. Może będziesz bardziej przystępna. A teraz
żadnych profesjonalnych chwytów! Tak jak dama postawiona w trudnej sytuacji. Ale całkiem go nie zniechęcaj, zostawiaj cień nadziei – jest nam potrzebny. Po wyjściu Marii Krzysztof poszedł do hotelowej kawiarni, kupił gazety, zamówił kawę, ciastko i koniak. Wbrew temu, co mówił Karlowi, nie miał przecież żadnych innych spraw do załatwienia. Czekał. Posłał Marię dlatego, aby stwarzać wrażenie, że „odziedziczone” klejnoty są dla niego sprawą drugorzędną, że ma „na głowie” ważniejsze problemy. Nie czekał długo - Maria wróciła po niespełna godzinie. - No i jak ci poszło? - Chyba dobrze, ale i dziwnie. Przywitał mnie serdecznie, zaprowadził do tego saloniku na zapleczu. Zaczął mnie całować i wyraźnie miał nadzieję na coś więcej. Ale przerwał na chwilę, otworzył torbę i wyjął zawartość. Widziałam jego zaskoczoną minę. Od tego momentu stracił zainteresowanie moimi zaletami, wyjął jakaś lupę, gorączkowo oglądał niektóre egzemplarze biżuterii. W końcu powiedział, że musi się tym zająć, żebym poszła do hotelu i jeśli ciebie zastanę powiedziała, że niedługo zadzwoni. Rzeczywiście – zadzwonił, jak jedli obiad. Miał bardzo rozgorączkowany głos. - Słuchaj Adolfku – ty chyba nie zdajesz sobie sprawy, z wartości tego, co Maria mi przyniosła. To majątek! Sam nie będę w stanie tego wszystkiego kupić, zresztą nie na wszystkim się znam. Poprosiłem już specjalistów od zegarków, numizmatyki i filatelistyki – zapłacę im za ekspertyzę, potem się rozliczymy. Zresztą nie wykluczam, że będą chcieli coś kupić. Było by dobrze, gdybyś przyszedł do mnie do salonu koło 18 – tej. Omówimy szczegóły i – przynajmniej w przybliżeniu – podam ci ceny, jakie realnie możesz za to uzyskać. - Dobrze – przyjdę. Nie gorączkuj się. Zabiorę Marię, zrobi nam notatki i wszystko policzy. I zastanów się, co możesz sam kupić i ile chcesz za to zapłacić. Nie będę się targować, nie znam się na tym i mam do ciebie zaufanie. Będę się cieszył, jak sprzedasz to potem w sklepie i godziwie zarobisz. Wieczorem, bez pośpiechu, poszli z Marią do salonu Karla. Czekał na nich na zapleczu. Na stole leżało wszystko, co Maria mu zaniosła. Krzysztof zdziwił się, że, w świetle lampy i po rozłożeniu, jest tego wizualnie aż tak dużo. Specjaliści już byli wcześniej i Karl miał wycenę całości. - No więc, słuchaj – uzgodniłem z tymi panami, że oni kupią zegarki, numizmaty i znaczki, jeżeli zgodzisz się na proponowane przez nich ceny. Oczywiście te ceny zostały tak skalkulowane, aby mogli na tym sporo zarobić. Możesz dostać więcej, jeżeli byś to zostawił i gdybym w twoim imieniu sprzedawał to detalicznie i bez pośpiechu. - Nie chcę – wolę to mieć z głowy. No to ile oni dają? - Za te dwa unikalne zegarki dwa miliony euro i za resztę siedemset tysięcy.
Uważam, że na zegarkach chcą za dużo zarobić. Mogę im powiedzieć, że zgadzasz się na trzy miliony za całość. Są bardzo zainteresowani i na pewno nie będą protestować. - No a ty? Przecież coś ci się należy za pośrednictwo. Odejmij jeszcze dwieście tysięcy dla siebie. A co z biżuterią? - Dwieście tysięcy dla mnie za dzień pracy, to jednak za dużo. Wystarczy sto. Nie bądź taki rozrzutny. Biżuterię ja od ciebie kupię, chociaż nie mam takiej wolnej gotówki. Trochę muszę pożyczyć. Wyceniłem całość – poza dwiema bransoletkami z brylantami – na sześćset tysięcy. Nie martw się – też na tym zarobię. - Zgoda, a co z tym bransoletkami? - Nie mam pewności, bo zdjęcia nie są dostatecznie wyraźne, ale one są chyba w ewidencji skradzionej biżuterii. Rozumiesz, że nawet, jeśli jest cień takiej wątpliwości, to w moim salonie nie mogę ich sprzedać. Słusznie czy nie słusznie, ale uchodzę za jednego z kilku renomowanych jubilerów w tym kraju. - To jasne. Ale skąd kradziona biżuteria mogła się znaleźć u moich krewnych? I co mam z nią zrobić? Podarować Marii albo innym dziewczynom? - Nie przesadzaj. To są wyraźnie bransoletki lokacyjne, warte łącznie blisko milion. Mogli je kupić okazyjnie, nie znając pochodzenia. Dam ci adres takiego jubilera, niestety w Zuidoost, nie najlepszej dzielnicy Amsterdamu, który zajmuje się takimi egzemplarzami. Sądzę, że je przerabia, albo demontuje i sprzedaje same kamienie. Powołasz się na mnie, znamy się jeszcze z czasów młodości. Da ci niską cenę, ale nie oszuka. Już rano następnego dnia Krzysztof włożył do swojej, męskiej teczki sporne bransoletki, odłożone wcześniej dwie brylantowe kolie i pierścionki z brylantami, o których Karlowi nawet nie wspominał. Ostrożność nakazywała, aby wszystkie te precjoza traktować, jako potencjalnie „niebezpieczne”. Zamówił taksówkę i chwilę zastanawiał się, czy zabrać ze sobą Marię. Wizyta w dzielnicy Zuidoost mogła nie być bezpieczna. W końcu jednak uznał, że obecność ładnej kobiety „łagodzi obyczaje” i może pomóc w spokojnym dokonaniu transakcji. Mały sklep jubilerski pod wskazanym przez Karla adresem nie wyglądał najgorzej. W sklepie był tylko właściciel i młody praktykant. Przynajmniej z pozoru miły pan, w wieku Karla, rozpromienił się na ich widok. Okazało się, że zapobiegliwy Karl już do niego dzwonił, zapowiadając wizytę „przyjaciół”. Zaprowadził ich na niewielkie zaplecze, praktykant przyniósł kawę i wrócił do sklepu. Gospodarz zamknął drzwi, włączył radio i jakieś dodatkowe elektroniczne urządzenie. - Przepraszam, ale nie wiem, czy nie jestem podsłuchiwany. Nie wszystko, co robię, jest w pełni zgodne z prawem, chociaż w Amsterdamie na wiele spraw policja nie zwraca uwagi. Jesteśmy w końcu centrum światowego handlu
kamieniami szlachetnymi i nadmierne ograniczenia działalności jubilerów, mogą się negatywnie odbić na finansowej kondycji gospodarki. Ale przejdźmy do rzeczy – w czym mogę państwu pomóc? - Mam – jak zapewne Karl panu mówił – kilka sztuk biżuterii, głównie z brylantami, której pochodzenie nie jest dla mnie jasne. Nie znam się, ale sądzę, że niektóre egzemplarze mogą być bardzo drogie. Pan zdecyduje, czy pana interesują, czy może je pan sprzedać w niezmienionej postaci, czy też dokona pan demontażu. I proszę, aby pan określił cenę – ja nie potrafię. Zdaję sobie jednak sprawę, że może to być cena wyraźnie niższa od rynkowej. Gdy otworzył teczkę, Krzysztof zauważył wyraźny błysk zainteresowania w jego oczach. Wyjął z szafki lupę, mały mikroskop i nieznane Krzysztofowi precyzyjne narzędzia pomiarowe. Oględziny i pomiary oraz notowanie ich wyników w laptopie trwało dość długo, tym bardziej, że Maria wykazywała zainteresowanie jego pracą. Swoją coraz lepszą angielszczyzną pytała, jak się mierzy brylanty, jak się ocenia ich czystość, jakie są najbardziej wartościowe rodzaje szlifu. Chętnie odpowiadał zerkając jednocześnie na jej wysoko odsłonięte nogi i „przypadkowo”, dość dobrze widoczny biust. Krzysztof uśmiechał się wewnętrzne widząc, jak Maria celowo zmienia pozycję i układa nogi w taki sposób, aby wyglądały bardziej prowokująco. „Jednak ciągle nie doceniam jej inteligencji i umiejętności dostosowywania się do sytuacji” – pomyślał. - Skończyłem. Przyznaję, że to bardzo interesujący towar. Ale przy wycenie – niezależnie od mego zysku - muszę brać pod uwagę najbardziej niesprzyjającą sytuację, czyli konieczność sprzedawania niektórych egzemplarzy po demontażu, tylko jako kamieni. To może trwać długo i zamraża mi kapitał, bo zakładam, że pan jest zainteresowany natychmiastową zapłatą? - Prawda – powiedział Krzysztof – z różnych przyczyn chcę to dzisiaj lub jutro zakończyć. Podsumował pan propozycję? - Tak – mogę za wszystko dać panu milion osiemset tysięcy euro. - To rzeczywiście mało. Mniej, niż zakładałem nawet w bardzo pesymistycznych przewidywaniach. Proponuję – dla równego rachunku – dwa miliony. - No zgoda. Polecił pana Karl, a to figura w naszej branży i mam w stosunku do niego pewne zobowiązania. Mamy laptop i możemy zaraz dokonać przelewu. Jakie konto? Krzysztof przez moment się zastanawiał. - Pozwoli pan, że chwilę porozmawiam z moją asystentką i uzgodnię, z jakiego konta skorzystamy? - Ależ oczywiście – wyjdę na parę minut do sklepu. Zobaczę jak sobie radzi mój praktykant. Gdy wyszedł, Krzysztof zapytał Marię, czy w ogóle ma konto w banku. Był
zły, że wcześniej tego nie ustalił. - Mam – w takiej małej filii Deutsche Banku w Santo Domingo. Mam tam nawet aż 3 tys. dolarów odłożonych na czarną godzinę, jeszcze w latach, jak byłam --- no wiesz, kim. - Pamiętasz numer? - Mam zanotowany w moim notesie. A co chcesz zrobić? - Przelejemy te pieniądze na twoje konto. Nie chcę tu zostawiać swojego śladu. Potem zdecyduję, czy będą tam dłużej leżały. Tak zrobiono. Po pół godzinie pieniądze były na koncie Marii na Dominikanie. Rozstali się z jubilerem niemal serdecznie. Zostali w Amsterdamie jeszcze tydzień. Zwiedzali miasto. Maria koniecznie chciała zobaczyć słynną dzielnicę „czerwonych latarni”, o której istnieniu dowiedziała się dopiero od Karla. Nie podobało jej się. Powiedziała Krzysztofowi, że wprawdzie ma doświadczenie w tej branży, ale nigdy nie wystawiała się w ten sposób „na sprzedaż”. Robiła to tylko w „przyzwoitym” lokalu, gdzie gościa się najpierw poznaje, porozmawia, ustali, jakie ma życzenia. Krzysztof trochę się z niej pośmiał twierdząc, że to tylko otoczka – a koniec i tak jest zawsze taki sam. Musi się rozłożyć i wyjąć z faceta to, co mu przeszkadza i w taki sposób, jaki mu się podoba. Karl pozbierał pieniądze za zegarki, znaczki i resztę biżuterii, którą zdecydował się kupić. Przelano je także na konto Marii. Karl zaprosił ich też na pożegnalną kolację u siebie w domu. Poznali jego żonę i córkę. Rano, na lotnisku, udało im się kupić dwa bilety na samolot czarterowy z niemieckimi i holenderskimi turystami, lecący bezpośrednio do Puerto Plata. Powrót
Jednostajny szum silników mieszał się z głosami rozmów, denerwował, ale też usypiał. Krzysztof siedział na maksymalnie odchylonym fotelu, jednak – jak zwykle w czarterach latających nawet na długich trasach – i tak było mało miejsca na nogi. Miał zamknięte oczy i podsumowywał ostatnie dni. „Operację Amsterdam” uważał za względnie udaną. Wprawdzie kwoty uzyskane ze sprzedaży były trochę niższe od jego przewidywań, ale i tak zgromadzony na Dominikanie i częściowo jeszcze na Barbados kapitał, już po odliczeniu zakupu domu, sięgał dziesięciu milionów dolarów. Plan „minimum” był więc zrealizowany. W tej akcji nie było też żadnej rażącej wpadki i chyba nie wzbudził żadnych podejrzeń miejscowej policji. Gromadzenie gotówki można było uznać za zakończone. Z Warszawy nie było sygnałów, aby go poszukiwano. Mógł
więc teraz spokojnie rozwinąć „nowe życie”. Nie był może oszałamiająco bogaty, ale mógł się uznać za „małego milionera”, który na wiele może sobie pozwolić. Poczuł zapach dobrych perfum. Otworzył oczy. Drzemiąca obok Maria odchyliła głowę w jego stronę. To pachniały jej długie włosy, dotykające jego ramienia. Kupiła na lotnisku – oczywiście za jego zgodą – kilkanaście butelek różnych francuskich perfum dla siebie i na prezenty dla dziewczyn. Górne guziki bluzki odpięły się, nadmiernie odsłaniając jedną pierś. Nie nosiła biustonoszy. Już wypielęgnowane po trzech tygodniach hotelowego życia ręce, z długimi paznokciami, leżały splecione, jakby instynktownie osłaniając jej krocze. Na samą myśl o tym, co te ręce przykrywają, Krzysztof poczuł narastające pożądanie. Ale kolejny już raz poczuł też podziw dla jej urody. I coś jeszcze – co go niepomiernie zdziwiło. Rodzaj czułości i wzruszenia. Uważaj – pomyślał – zaczynasz się niebezpiecznie angażować. Na lotnisku czekał na nich John. Krzysztof z rozbawieniem zaobserwował jego zdumienie w momencie, kiedy zobaczył Marię w nowym, europejskim wcieleniu, pewną siebie, dobrze ubraną, umalowaną, pachnącą. Był wyraźnie onieśmielony, mimo, że przecież wielokrotnie uprawiał z nią seks. Pocałowała go przelotnie w policzek tak, jak wita się przyjaciela, a nie kochanka. W hacjendzie czekały dziewczyny z przygotowaną, powitalną kolacją przy basenie. Ustawiły na tą okazję stół, zawiesiły jakieś lampiony, włączyły dyskretną muzykę. Zgodnie z „zasadami”, jakie wprowadził Krzysztof, miały na sobie tylko majtki od kostiumów kąpielowych. Śmiejąc się rozebrały przyjezdnych do takiego samego stanu. Po kilku toastach Krzysztof powiedział, że wprowadza pewne zmiany. Maria zajmie się prowadzeniem biura, a do ogrodu przyjmie się jeszcze jednego pracownika. Zapytał Johna, czy jego dziewczyna w Plata, która – jak wiedział – pracuje w restauracji hotelowej, nie chciałaby zmienić pracy. Niech ją zapyta, powie, że zarobi więcej i zapozna z zasadami, jakie panują na hacjendzie. Jeśli będzie zainteresowana, niech ją przyprowadzi na rozmowę. - A teraz – dziewczyny – z okazji pomyślnego załatwienia spraw w Europie, dostaniecie prezenty i zrobimy sobie małą orgię. Maria rozdała dziewczynom, odłożone dla nich w Amsterdamie, niedrogie pierścionki z małymi brylantami i perfumy. Dla Johna była przygotowana złota bransoletka, specjalnie kupiona, bo takiej w „zasobach” Krzysztofa nie było. Krzysztof dał mu ją sam w chwili, kiedy dziewczyny zajęte były oglądaniem prezentów. - Słuchaj – wprowadzam, możliwe, że tylko na pewien czas, jeszcze jedną zmianę. Maria jest teraz wyłącznie do mojej dyspozycji. Przełącz się głównie na Dolores, ona jest też bardzo dobra w seksie. A jak jeszcze dojdzie twoja dziewczyna i zgodzi się na nasz „regulamin”, to będziesz i tak miał wystarczający
wybór. Czy to jasne? - Tak – senior – a w czasie zbiorowych zabaw? - Ona będzie przy mnie, co nie oznacza, że nie będę korzystał z pozostałych. I może czasem zwolnię ją z tego ograniczenia. Wrócili do dziewczyn. Krzysztof – jak zwykle – położył się na leżance przy basenie. - Maria – zawołał – przyprowadź Dolores i zdejmij mi majtki. Dolores na nim usiadła, tyłem do jego twarzy. Jej ogromne pośladki unosiły się w górę i opadały. Maria usiadła przy nich, całowała Krzysztofa, głaskała go po owłosionej piersi. Potem odsunęła Murzynkę i z jękiem ulgi sama usiadła na pionowo sterczącym członku. Krzysztof powoli dochodził do momentu, w którym trudno już było powstrzymywać wytrysk. Dodatkowo podniecały go odgłosy orgazmu Dolores, stojącej kilka metrów dalej i opartej o leżankę, którą od tyłu dobijał John. Jego zaczerwieniona twarz i niemal brutalne uderzenia w pośladki dziewczyny świadczyły, że też już zbliża się do końca. - Zawołaj małą, nich usiądzie. Chcę się w nią spuścić. - Nie dasz mi tego wytrysku? Wiesz jak to lubię. - Nie tym razem. Nie było nas trzy tygodnie, małej też się coś należy. Zresztą wiesz, że od czasu do czasu muszę was wszystkie zaliczyć. To część naszego zwyczaju. Mała przybiegła i – jak zwykle – z jękiem bólu pomieszanego z rozkoszą, wsunęła się na jego maksymalnie już nabrzmiałą męskość. Lubił kończyć na niej. Za każdym razem dziwił się, jak kobieta może być „w środku” tak ciasna, a zarazem elastyczna. Zawsze wytrzymywał z nią zaledwie kilkanaście ruchów, albo nie ruszał się wcale, zostawiając jej inicjatywę. Zawsze też miał tak ogromy wytrysk, że wydawało mu się, iż niemal ją podnosi. Wyjątkową rozkosz zwiększał jeszcze jej nietypowy orgazm. Zaczynał się u niej w parę sekund po włożeniu członka i osiągał apogeum właśnie w momencie ejakulacji. Właściwie traciła przytomność, zamiast typowych u wielu kobiet drgawek orgazmowych pojawiały się podrzuty bioder, ud i całego ciała, jęk przechodził w długotrwały krzyk, zupełnie niepasujący do jej niemal dziecięcych rozmiarów. Ten orgazm słabł wprawdzie, ale utrzymywał się aż do momentu, kiedy mężczyzna wyjmował „narzędzie”. Wtedy bezwładnie opadała i przez kilka minut właściwie nie można było nawiązać z nią kontaktu. Z dotychczasowych doświadczeń Krzysztof wiedział, że dziewczyna tak reaguje właściwie przy każdym stosunku, nie tylko z nim, ale także z Johnem. I że te reakcje, zarówno jej jak i partnera, są jeszcze silniejsze, jeśli bierze się ją analnie. Tak było i tym razem. Ryknął razem z nią i oddał wytrysk. Potem zamknął oczy, aby chwilę odpocząć. Poczuł, że ktoś bierze jego nabrzmiałego jeszcze członka i – dając mu dodatkową przyjemność – wysysa resztki nasienia. Otworzył
oczy i zobaczył Marię. Przerwała na chwilę, podniosła głowę i usłyszał jej cichy głos. - Możesz się wyładowywać, w kogo chcesz. Ale ja będę zawsze przy tobie i chcę też coś dostawać. Chociaż trochę. Sam powiedziałeś w Amsterdamie, że lubisz wszystkie nasze dziewczyny. Ale ja nie chcę być tylko twoją dziewczyną, chcę być twoją samicą. Po dwóch dniach, popołudniu przyszła Sara – dziewczyna Johna. Niezbyt ładna, niska, ale zgrabna, nie więcej niż 25 letnia Metyska z wyraźną przewagą „czerwonej” krwi. Od typowych Indianek różniły ją tylko proste nogi i nieco większe oczy. Wyglądała bardzo skromnie i nieśmiało. Krzysztof zapytał, czy John powiedział jej, jakie w domu są zwyczaje i „regulamin”. - Tak – senior – i powiedział, że będę zarabiać dwieście dolarów tygodniowo z pełnym utrzymaniem i mieszkaniem. To dużo więcej, niż dostawałam dotychczas. Zaprowadził mnie też wczoraj do lekarza i dostałam taki papierek, który mam panu zostawić. I jakieś proszki, które mam codziennie zażywać, żeby nie zajść w ciążę. Ale ja żyję z Johnem od dwóch lat i bez proszków też nie zaszłam, a on w ogóle nie uważa. - No to dobrze – czyli wiesz wszystko. Zobacz ogród i niech Maria ci powie, co masz robić. Obejrzyj też sobie pokój, który jest wolny w domu dla służby. Jak trzeba go odnowić, to dogadajcie się z Johnem i Marią. Ona ma pieniądze na takie wydatki. - Dobrze – Senior. A kiedy mnie pan sprawdzi? Wzięłam kąpiel przed przyjściem i jestem przygotowana. - Nie rozumiem – sprawdzisz się w pracy w ogrodzie. - Ale John powiedział, że pan na pewno będzie chciał sprawdzić, czy nadaję się też do tych … innych spraw. I że mam robić wszystko, co pan każe. Krzysztof wybuchnął śmiechem. - Aaa – o to chodzi. O tej godzinie tego normalnie nie robię, ale jak już przyszłaś i się upominasz, to rozbierz się i stań przy biurku. Niewiele na sobie miała, więc już po minucie była gotowa i prostując plecy, starała się wyeksponować rzeczywiście ładne i jędrne piersi. Mimo skromnego wyglądu wyraźnie wiedziała, czego się od niej oczekuje – widocznie John i poprzednicy sporo ją nauczyli. Krzysztof, który poczuł pewne podniecenie w tej fazie rozmowy, usztywnił się ręką, przechylił ją na blat biurka i założył jej nogi na swoje ramiona. Dawno nie miał kobiety w tej pozycji. Widok był zachęcający. Powoli wsunął się w gęstwinę czarnych, kręconych i sztywnych, włosów okalających jej waginę, obserwując swego znikającego członka i czując narastającą żądzę. Była umiarkowanie ciasna, bardzo mokra i reagowała cichym jękiem w rytm jego ruchów. Nie zmieniał pozycji, chociaż przez chwilę pomyślał, czy nie zawołać Marii i w nią się wyładować – jeśli już tak bardzo chciała dostawać jego nasienie.
Ale w tej pozycji zastanawiająco szybko zaczął „dojrzewać”. Wyciągnął ręce, chwycił i ścisnął jej piersi, krzyknął chrapliwie i wystrzelił. Sara nie jęczała głośniej, ale dostała drgawek charakterystycznych dla orgazmu. Kiedy wyjął, wyprostowała się i przerywanym głosem zapytała: - Czy było panu dobrze – Senior? Przyjmuje mnie pan do pracy? - Było nieźle. Lepiej niż się spodziewałem. A do pracy i tak już byłaś przyjęta, bo w końcu nie wszystkie kobiety muszą mi dawać jednakową przyjemność. Ale pamiętaj, że w tym domu nie ma miejsca na zazdrość. Jedne zaspakajają mnie, a także twojego Johna częściej, inne rzadziej. Ale każda może przyjść i powiedzieć, że jest czymś wyjątkowo podniecona i oczekuje męskiej pomocy. Jasne? Kiwnęła głową. Po stosunku wyraźnie nabrała pewności siebie. Widocznie John powiedział jej i o innych zwyczajach, bo podeszła i na pożegnanie usiłowała pocałować go w rękę. Nie pozwolił. Chwilę stała, jakby zbierając odwagę. Potem niespodziewanie chwyciła ręką opadającego już członka, jednocześnie pocałowała Krzysztofa w usta i uciekła. Podobał mu się ten odruch. Idąc do łazienki pomyślał, że znajdzie czas, aby bliżej zainteresować się tą dziewczyną. W każdym sensie. Od wyjazdu Krzysztofa z Warszawy minęło już ponad półtora roku. Nadal jeszcze zagospodarowywał hacjendę, odpoczywał, kąpał się i nurkował w oceanie. Organizował wycieczki dla siebie i Marii, ale także dla całej „załogi”. Miał wrażenie, że znalazł swoje miejsce na ziemi i że stworzył to miejsce także dla tych kilku osób, które z nim zamieszkały. Nie było konfliktów, poza drobnymi sprzeczkami kobiet, które zawsze się zdarzają. Wszyscy byli zadowoleni i z plotek donoszonych przez Johna, Sarę i Marię z miasta wynikało, że znajomi im zazdroszczą stabilizacji, warunków i poziomu życia. Nie zmieniał się również układ stosunków seksualnych. Zbiorowe seanse seksualne Krzysztof inicjował stosunkowo rzadko, właściwie tylko ze specjalnych okazji, takich jak urodziny kogoś z mieszkańców, zakończenie jakiegoś etapu inwestycji poprawiających funkcjonowanie domu albo – i to zdarzyło się tylko trzy razy - wizyty kogoś, na kim mu zależało. Raz był to jeden z prezesów banku, raz lekarz, prowadzący prywatną klinikę w Puerto i raz komendant miejscowej policji. Krzysztof znał ich upodobania z rozmów i informacji, o częstych wizytach w domach publicznych, do których latali do Santiago. Kazał wszystkim dziewczynom – poza Marią – aby w czasie libacji alkoholowej przy basenie poczuli się lepiej, niż w tych przybytkach. I aby mieli wrażenie, że jest to zasługą ich wyglądu, zachowania i intelektu. Dziewczyny po prostu dawały się uwieść, z pozornym strachem przed gospodarzem zabierały ich dyskretnie do swoich pokoi. Nie były zachwycone, bo panowie nie zaliczali się do najbardziej przystojnych, – ale zapewniły im tak intensywny poziom usług seksualnych, że John z trudem porozwoził ich do domu.
Egzekutorzy
Iza miała kilka dni przerwy w zdjęciach i postanowiła spędzić je u ojca. Zawsze to lepsze, niż jej mieszkanie. Duży ogród, basen, blisko lasu. A na prawdziwy urlop na Majorkę, wybierała się z kilkoma przyjaciółkami dopiero we wrześniu. Czytała książkę siedząc w ogrodzie na leżaku, chwilami drzemała i myślała o nowej roli, jaką jej właśnie zaproponowano. Oczywiście, że ją przyjmie. Nie jest przepracowana – ma nawet za dużo wolnego czasu. Od wyjazdu Krzysztofa minęło już ponad półtora roku, a ona ciągle nie może tego zrozumieć. Dostała od niego zaledwie dwa czy trzy zdawkowe maile, ani razu nie zadzwonił, a jego telefon był wyłączony. W liście ”pożegnalnym” pisał, że będzie na Barbados i w mailach potwierdzał, że znalazł tam pracę w lokalnym banku. Ale tak naprawdę, nie wiedziała, gdzie jest i co robi, a także, dlaczego wyjechał. Tłumaczenie, że znudził się życiem i pracą w kraju wydawało się jej nieprawdziwe i naiwne. Nie mogła też zrozumieć, dlaczego jej ojciec, który przedtem go bardzo lubił, teraz denerwuje się na każde o nim wspomnienie. Ciągle o nim myślała. Dziwne, że zwłaszcza w czasie seksu z innymi mężczyznami. Chyba nie sądził, że przy jej temperamencie będzie żyła w celibacie. Chodziła na imprezy „zbiorowe”, nadal, co miesiąc organizowane przez Andrzeja. Na każdej dawała się „wykorzystywać” kilku panom, czasem nawet dwóm a nawet trzem naraz. Polubiła to, bo wprawiało ją w stan seksualnej euforii. Sypiała też czasem z jednym z kolegów z planu filmowego i z Andrzejem, który robił wrażenie coraz bardziej uczuciowo zaangażowanego. Ona go lubi, ale bardziej, jako kolegę. No – może czasem, kiedy ma taką nagłą potrzebę zwłaszcza po zbyt dużej dawce alkoholu, także, jako urządzenie do uzyskiwania orgazmu. Podniosła oczy z nad książki i obserwowała dwóch panów, którzy na wejściowych schodach domu rozmawiali z sekretarką ojca. Jacyś dziwni. Wprawdzie obaj bardzo przystojni i eleganccy, ale jeden całkiem czarny – czyli Murzyn – a drugi, wprawdzie biały, ale z twarzą tak poważną, jakby był pracownikiem zakładu pogrzebowego. Zwłaszcza Murzyn zainteresował Izę, bo w końcu nie widuje się ich zbyt wiele w podwarszawskich miejscowościach. Iza słyszała, jak sekretarka ojca, fertyczna brunetka, była wprawdzie uśmiechnięta, ale stanowczo odmawiała spotkania z ojcem twierdząc, „że szef jest bardzo zajęty, a panowie nie byli umówieni”. Stojący o kilkanaście metrów dalej ochroniarz odwrócił się i zaczął iść w kierunku schodów, ostentacyjnie poprawiając pas obciążony kaburą z pistoletem.
Rozmowa się przedłużała i była na tyle głośna, że w końcu ojciec wyszedł na schody i gestem zaprosił gości do wejścia. Okna jego gabinetu były otwarte, a Iza siedziała w ich pobliżu. Zrozumiała, że goście pytają właśnie o Krzysztofa i domagają się jego adresu. Rozmawiał właściwie tylko „biały” i tłumaczył czarnemu na język nie do końca dla Izy zrozumiały, stanowiący jakąś mieszankę angielskiego i arabskiego. Wiedzieli, że Krzysztof powinien być na Barbados, ale nie wiedzieli gdzie dokładnie. I oni i ojciec mówili coraz bardziej podniesionymi głosami. Ojciec twierdził – zgodnie z prawdą - że nie wie gdzie obecnie mieszka Krzysztof i nie utrzymuje z nim żadnych kontaktów. Panowie niedwuznacznie dawali do zrozumienia, że mają polecenie go znaleźć i „wyegzekwować to, o czym pan wie”. Rozmowa skończyła się stwierdzeniem, że „jeśli nam się nie uda – przyjedziemy do pana ponownie. Na wszelki wypadek niech pan szykuje tą kasę. Nie wolno nam wrócić bez efektu”. Po ich wyjściu Iza pobiegła do ojca. Był bardzo zdenerwowany. Siedział w fotelu i trzymał się za serce. Chciała już zadzwonić po pogotowie, ale ją powstrzymał. - Poczekaj – zaraz mi przejdzie. Nie tracę przytomności, tylko mam bóle zamostkowe. Łyknąłem już odpowiedni proszek. No właśnie, już się zmniejszają. Nie wolno mi się tak denerwować. - Ale co oni chcieli? Dlaczego szukają Krzysia? I o jakie pieniądze tu chodzi – prawie wszystko słyszałam siedząc blisko okna? - To długa historia i lepiej, żebyś nie znała szczegółów. W każdym razie oni, a właściwie ich mocodawcy, uważają, że Krzysztof jest im winien dwa miliony dolarów. I ich zdaniem, ja jestem też za to odpowiedzialny. Jeśli nie znajdą Krzysztofa, to mogą mnie nachodzić. To spore pieniądze, ale mógłbym je zapłacić, gdybym poczuwał się do winy, – czyli miał wpływ na to, że je stracili. Ale nie miałem. Krzysztof rzeczywiście ukradł im, – bo trudno to inaczej nazwać – taką kwotę. Zachował się w sposób idiotyczny i - jak widzisz - naraził mnie na kłopoty. To naprawdę niebezpieczni ludzie. A tak bardzo mu ufałem i nawet miałem nadzieję, że coś was połączy. - Czy to znaczy, że Krzysio już nie wróci? - Nie mam pojęcia. W ogóle nie wiem, po co to zrobił. Niczego mu nie brakowało. I nie bardzo wierzę, że on jest na Barbados. Miałaś z nim jakiś kontakt? - Tylko kilka maili. Jego telefon nie odpowiada. - No właśnie. W tych listach, które zostawił, stwarzał wrażenie, że po roku wróci. Ale minęło już półtora roku. On się wyraźnie ukrywa i nie wykluczam, że zmienił tożsamość. - Wiesz, tato, zastanawiałam się, czy nie zrobić sobie wycieczki na Barbados. Takiej normalnej, przez biuro turystyczne. Może udałoby mi się poszukać Krzysia – wiem, gdzie się tam zatrzymywał, jak latał przed tym na
urlopy. Może tam coś o nim wiedzą? - Możesz spróbować, chociaż nie wiem, po co. Chyba że nadal tak bardzo ci na nim zależy. Ale dopytuj się o niego ostrożnie, tak jakby przy okazji. Najlepiej poleć z jakąś koleżanką, albo z paroma osobami. Żeby to nie robiło wrażenia, że specjalnie pojechałaś go szukać. Ci niebezpieczni panowie mogą nas śledzić – a więc i ciebie w czasie takiego wyjazdu. Też przecież szukają tego idioty. Zacieranie śladów
Sielankę odpoczynku i ciągłego odkładania wyjazdu do Miami w celu zakupu jachtu, przerwał telefon z Barbados od Pedra. Dostał list dla Krzysztofa od Pani Danuty z Warszawy – a zgodnie z „umową” pisywała rzadko. Ten list go zaniepokoił, bo na kopercie napisano „pilne”. - Słuchaj – może go otworzę i spróbuję ci przeczytać. Nie potrafię wymawiać słów w tym twoim szeleszczącym języku, ale jak będę czytał fonetycznie, to może coś z tego zrozumiesz. - Dobrze. Spróbuj. Tylko powoli. List nie był długi. Pani Danuta informowała, że jacyś obcy ludzie wypytują o niego. Wie, że byli w domu rodziców pani Izy i z jej słów można się było domyślić, że nie była to przyjemna wizyta. Trafili nawet do niej i pytali, czy ma aktualny adres swego byłego pracodawcy. Wiedzieli, że poleciał na Barbados, ale interesował ich dokładny adres. Ci, którzy przyszli do niej, to byli cudzoziemcy, jeden biały trochę mówiący po polsku i jeden czarny, który właściwie się nie odzywał. Nie uśmiechali się, ale też niczym jej nie grozili. Powiedziała, że wie tyle, co oni – poleciał na Barbados, rozliczył się z nią przed wyjazdem i polecił ją swojej przyjaciółce – pani Izie. I u niej trzy razy w tygodniu sprząta. Więcej nic nie wie. Podziękowali i poszli. Krzysztof poprosił Pedra, żeby spalił ten list. Powiedział mu też, że gdyby jacyś przyjezdni faceci o niego pytali, to ma odpowiadać zgodnie z „aktualną” prawdą. Tak – zna pana Krzysztofa, zatrzymywał się u niego kilkakrotnie w czasie urlopów. Ostatni raz był „w przybliżeniu” półtora roku temu, mieszkał chyba prawie dwa tygodnie i potem wyjechał. Nie wie dokąd. Coś wspominał o Miami, ale to były luźne rozmowy. No i potem – jeśli w ogóle przyjdą – ma do niego zadzwonić, na wszelki wypadek nie ze swego telefonu. Krzysztof nie czuł strachu, ale był zaniepokojony. Zdawał sobie sprawę, że szukający go faceci to zapewne „egzekutorzy” działający na zlecenie tych, którym „zabrał” dwa miliony dolarów. Mogą go nie znaleźć i – przynajmniej na pewien
czas – sprawa się skończy. Ale mogą go też znaleźć i albo zadowolić się zwrotem pieniędzy „z odsetkami”, albo odzyskać pieniądze i go „zlikwidować”. To drugie rozwiązanie wydawało się – niestety – nawet bardziej prawdopodobne. Na wszelki wypadek rozpoczął przygotowania. Wezwał Johna, powiedział mu, że jest możliwa „nieprzyjazna wizyta”. Kazał zorganizować dla wszystkich dziewczyn szkolenie strzeleckie, sprawdzić broń i amunicję, dokupić – legalnie lub nielegalnie - jeszcze 2 – 3 egzemplarze pistoletów maszynowych. Najlepiej izraelskich Uzi, bo są niewielkie i stosunkowo lekkie. Dziewczyny też powinny sobie z nimi poradzić. Wykorzystując kilkanaście worków z piaskiem John „wybudował” niewielką strzelnicę w pobliżu zejścia do morze. Działka była na tyle duża i odległa od sąsiadów, że było mało prawdopodobne, aby ktoś usłyszał odgłos wystrzałów. Dziewczyny potraktowały to, jako niezłą zabawę. Mimo to jednak, po zaledwie trzech tygodniach, opanowały technikę posługiwania się bronią i uzyskiwały zupełnie dobre wyniki, w strzelaniu do ruchomych celów. Zgodnie ze wskazówkami Krzysztofa, John zainstalował na dachach głównego domu i domu dla służby stanowiska strzeleckie, wyposażone w snajperskie karabiny, nowe pistolety maszynowe i amunicję. Mimo tych przygotowań Krzysztof zakładał, że jednak uda się uniknąć najgorszego, – czyli dotarcia „gości” do jego siedziby. Zadzwonił z miasta do Pedra i prosił, aby wśród bywalców jego restauracji znalazł względnie wiarygodnie wyglądającego człowieka i stworzył sytuację, w której ten człowiek – oczywiście za sowitą nagrodą – powie przybyłym, że zawoził Krzysztofa na lotnisko i wie na pewno, że poleciał do Miami. Jak tylko dostał od Pedra wiadomość, że znalazł takiego „informatora” i że był już jego kontakt z poszukującymi go ludźmi – pojechał z Johnem na lotnisko w Puerto Plata i pierwszym samolotem polecieli do Miami. Krzysztof posłużył się polskim paszportem z dawno przyznaną amerykańską wizą. Był więc znowu Krzysztofem Domagalskim. Johna, z paszportem dominikańskim, wpuszczono na pobyt czasowy, na dwa tygodnie. Wynajęli pokój w tanim hotelu i zaczęli poszukiwania odpowiedniego jachtu. Odpowiedniego – to znaczy nie tak dużego i luksusowego jak w dawnych marzeniach Krzysztofa, ale jednak mogącego zapewnić godziwe warunki mieszkania i podróży dla 6 - 8 osób, dość szybkiego i wyposażonego w dwa dobre silniki. Jacht
John miał stare kontakty w tej branży. Już po dwóchdniach otrzymali kilka
interesujących propozycji i zaczęli oglądać oferowane łodzie, stojące w jachtowych portach Miami. Po oględzinach i długiej dyskusji odrzucili ofertę jachtu Maiora 29, prawie 30 metrowej długości i bardzo luksusowego. Krzysztofowi się podobał, ale żądano za niego prawie cztery miliony dolarów – znacznie więcej, niż na to przeznaczył. Z tego samego powodu zrezygnowali też, z zupełnie nowego i wyjątkowo ładnego jachtu Princess, włoskiej produkcji. W końcu zdecydowali się na też nowy jacht amerykańskiego producenta Gulf Craft 55, wprawdzie znacznie mniejszy, bo tylko o długości 57 stóp, czyli ponad 17 metrów, ale mimo to mieszczący – poza salonem, kuchnią i kabiną sterowniczą – trzy dwuosobowe kajuty i trzy małe łazienki z prysznicami, umywalkami i WC. Jedna z kajut, z podwójnym łóżkiem, była nieco większa, katalogowo przeznaczona dla „właściciela”. Krzysztof uznał, że nie będą potrzebowali więcej miejsc sypialnych, bo „rodzina” liczy przecież właśnie 6 osób, a ktoś i tak musi zostawać w domu. Przestał już marzyć o wielkim „jachcie z helikopterem”. Ograniczone zasoby finansowe zmuszały do względnie minimalistycznych rozwiązań. Jacht był budowany na zamówienie europejskiego odbiorcy, który wpłacił zaliczkę, ale później zrezygnował. Producent był więc skłonny do oddania go za relatywnie niższą cenę, bo zaliczkę zatrzymał, a niektóre rozwiązania techniczne nie odpowiadały zainteresowaniom amerykańskich klientów. Przede wszystkim zamiast typowych dla tego typu łodzi amerykańskich silników Diesla, zamontowane były nieco słabsze dwa silniki Volvo, o łącznej mocy ponad 1000 KM. Nad mniejszym, drugim pokładem „wypoczynkowym”, miał też nieco psującą sylwetkę małą nadbudówkę z dwoma niewielkimi fotelami, brezentowym, zdejmowanym daszkiem przeciwsłonecznym i zdublowanym, uproszczonym i szczelnie zamykanym w razie deszczu, pulpitem sterowniczym. Dawało to alternatywną możliwość sterowania łodzią z „wysokiego poziomu”, ułatwiając obserwację i dając większą satysfakcję. Ale też zmniejszało szybkość łodzi. Po kilkugodzinnych negocjacjach z agentem i telefonach do zarządu producenta, udało się „zbić” cenę do miliona dziewięciuset tysięcy dolarów, łącznie z dodatkowym pontonem z sinikiem i pełnym wyposażeniem kokpitów mieszkalnych i „salonu”. Krzysztof zadzwonił do Marii i kazał jej przelać tą kwotę z jej konta, na którym utrzymywane były jeszcze pieniądze z transakcji dokonanych w Amsterdamie. Poczekali u agenta aż do chwili, gdy otrzymał informację, o wpływie należności na jego konto. Załatwili resztę formalności, otrzymali odpowiednie dokumenty i dowód rejestracji łodzi na nazwisko Johna i przepłynęli do lokalnego portu, z zamiarem przygotowania rejsu do Meksyku. Nie tylko nie robili z tego tajemnicy, a wręcz przeciwnie, opowiadali agentowi i jego współpracownikom, że zamierzają na dłuższy czas zatrzymać się w Meksyku, wynajmując jakiś niewielki domek przy plaży. Krzysztof wspominał, że może to być niedaleko znanych plaż w rejonie miejscowości Progreso. Ostentacyjnie
troszczyli się o siebie stwarzając wrażenie, że łączy ich nie tylko przyjaźń, że mają inne „preferencje seksualne”. Wszystko po to, aby lepiej ich zapamiętano. Po kilku dniach oswajania się z nowym nabytkiem, zakupach żywności, drogiego telefonu satelitarnego, odzieży niezbędnej w czasie rejsu, wypłynęli na wody Zatoki Meksykańskiej, biorąc kurs właśnie na miasto Progreso. Mieli do przepłynięcia prawie 1800 km, co przy średniej szybkości eksploatacyjnej ok. 25 węzłów na godzinę, jaką rozwijała kupiona łódź, powinno im zająć ponad dwa dni. Dopiero po wypłynięciu, kiedy mieli już sporo wolnego czasu, Krzysztof postanowił wyjaśnić Johnowi szczegóły swego planu. Silniki pracowały równo, pogoda była doskonała, morze niemal tak spokojne, jak jezioro. Obaj siedzieli na fotelach w nadbudówce sterowniczej, popijając colę z rumem. - Powiedz mi – John – czy nadal masz w Meksyku i tej miejscowości, którą mi podpowiedziałeś, – czyli w Progreso – jakieś znajomości z dawnych czasów. Nie chodzi mi o kobiety, chociaż i to się nam może przydać po kilkunastu dniach oddalenia od naszych dziewczyn. Chodzi mi o mafię, albo o samotnie działających facetów gotowych do każdej pracy. - Szczerze mówiąc – nie wiem. Parę lat tam nie byłem i z przyjaciółmi z tego okresu nie miałem żadnego kontaktu. Ale to nieduże miasto, stałych mieszkańców ma nie więcej niż 60 tysięcy. I była tam „od zawsze” taka znana knajpa, w której spotykali się ludzie z tej „branży”. Tam można się było zawsze dowiedzieć, kto gdzie jest i co się z nim dzieje. Przypuszczam, że ona nadal istnieje. - To dobrze. Pytam dlatego, że taki kontakt będzie nam chyba potrzebny. Chcesz pewnie wiedzieć, co właściwie wymyśliłem, aby pozbyć się tych facetów, którzy mnie szukają? - Chciałbym, bo chyba i mnie to dotyczy. Sądzę, że to raczej niebezpieczni ludzie, jeśli zarządził pan takie przygotowania w domu i jeśli zdecydowaliśmy się na ten nagły wyjazd. - No właśnie. Oni mają zadanie pozbawić mnie części majątku i nie wykluczam, że potem wykończyć. Nie pytaj, dlaczego. Ich szefowie mają do mnie pretensje, zresztą obiektywnie słuszne, że zabrałem im znaczną kwotę gotówki. Ale rzecz w tym, że oni zdobywali tą gotówkę w sposób nieuczciwy i nielegalny. Są częścią północno - afrykańskiej mafii handlującej bronią, zaopatrującej także terrorystów. - Jasne. To co pan zamierza teraz zrobić? - Trochę ich pogubiliśmy. Uciekam wykorzystując mój oryginalny polski paszport i polskie nazwisko. Aktualnie używanego oni nie znają. Memu przyjacielowi udało się skierować ich na ślad wiodący do Miami. Nic nie wiedzą o domu na Dominikanie. Teraz pewnie są już w Miami i za kilka dni znajdą ślad do Meksyku. Zakładam, że mamy nad nimi tygodniową przewagę. I ten tydzień trzeba wykorzystać, przygotowując im w Progreso takie przyjęcie, które ich definitywnie
zniechęci do dalszych poszukiwań. - Rozumiem. Miałem też w Progreso zaprzyjaźnionych policjantów. Tak sobie myślę, że najbardziej skuteczne byłoby ich „przypadkowe” spotkanie z policją i sprowokowanie do użycia broni. Policja meksykańska strzela dość celnie i nie ma oporów. - To też dobry pomysł. Tym bardziej, że oni na pewno zaraz po przyjeździe zaopatrzą się w broń, którą będą musieli kupić w jakimś nielegalnym źródle. Sądzę, że przylecą rejsowym samolotem i wniesienie broni na pokład nie będzie możliwe. A nie przypuszczam, aby mieli w Meksyku, a zwłaszcza w takim niewielkim mieście jak Progreso, swego rezydenta, który by im to załatwił. Było by najlepiej, gdyby udało ci się zainteresować sprawą zarówno tych „od mokrej roboty” jak i policjantów. Ale scenariusze zostawmy do momentu, kiedy będziemy mieli pewność, że w ogóle jakiś kontakt udało ci się nawiązać. Jeśli nie – to będziemy zdani tylko na siebie. A to znaczy, że będzie trudniej. Po tej rozmowie i po kolejnym dyżurze przy sterze Krzysztof odpoczywał w otwartej części salonu na pokładzie, obserwując Johna siedzącego w nadbudówce sterowniczej. Zastanawiał się, czy nie popełnia błędu, tak dalece ufając niektórym członkom „rodziny”, – ale przecież de facto pracownikom, których zna niezbyt długo i nie wszystko wie o ich przeszłości. Zaufał już Marii, zabierając ją do Amsterdamu, wtajemniczając w swoje ukrywane operacje finansowe i lokując znaczne kwoty, na jej koncie bankowym. Teoretycznie mogła zniknąć z tymi pieniędzmi. Ale nie zniknęła, wykonuje wszystkie jego polecenia, wygląda na emocjonalnie przywiązaną, a może nawet autentycznie zakochaną. Instynktownie jej ufał. Zdawał sobie jednak sprawę, że to zaufanie podbudowane jest w znacznym stopniu fascynacją jej urodą i stopniowo ujawnianymi zdolnościami szybkiej adaptacji do nowych warunków. No i tym, że już od wyjazdu do Europy weszła w rolę jego głównej „partnerki seksualnej”. Gorzej z Johnem. Po tej podróży będzie o nim wiedział dużo i jeszcze więcej może się domyślać. W pewnym stopniu staje się od niego zależny. Gdyby kiedykolwiek doszło między nimi do poważnego konfliktu, to trudno przewidzieć, co by zrobił. Mógłby próbować go szantażować, wymuszać lepsze warunki pracy i płacy, w skrajnym przypadku donosić policji – nawet nie tylko dominikańskiej. Musi go obserwować, może też bardziej zainteresować się jego przeszłością. Musi też rozważyć, jaka powinna być granica przyjaźni, jaka już ich łączy i jaka zapewne umocni się w następnych dniach tej podróży. John powinien uważać się za przyjaciela, ale jednocześnie pamiętać, że jednak jest pracownikiem. I tym samym wykonywać polecenia i szanować zasady, jakie normalnie występują między podwładnym i szefem. Do Progreso dopłynęli trzeciego dnia w południe. Powpłynięciu do poru jachtowego i załatwieniu formalności, skontaktowali się z pośrednikiem,
prowadzącym wynajem małych domków weekendowych na wybrzeżu. Wybrali taki domek, w cenie zbliżonej do cen pokoi w dobrych hotelach. Wieczorem poszli na kolację do starej restauracji „kontaktowej”, którą John znał z okresu „poprzedniego życia”. Jej nazwa – „Pod starym bizonem” – nie zmieniła się przez lata jego nieobecności. Jak weszli, okazało się, że nie zmienił się też jej właściciel. Właścicielem był już wyraźnie leciwy i bardzo wysoki Metys – Raul. Przywitał Johna bardziej niż serdecznie, bo kiedyś John pomógł mu w rozwiązaniu sporu, jaki miał z konkurencją. Witając Krzysztofa wygłosił coś w rodzaju tradycyjnej formuły, że „przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi”. Zaprosił ich na kolację w odrębnym saloniku nierobiącym – jak zresztą cała knajpa – zbyt dobrego wrażenia, ale zapewniającym względną dyskrecję. John wytłumaczył mu złożoność sytuacji, nie wchodząc zbyt szczegółowo w przyczyny konfliktu Krzysztofa, z szukającymi ich egzekutorami z afrykańskiej mafii. Raul odradzał kontakt z lokalną policją, w której, jego zdaniem, wiele się zmieniło i nie ma już ludzi kiedyś zaprzyjaźnionych z Johnem. On natomiast gości w swojej knajpie niemal codziennie kilku ważnych facetów z miejscowej mafii, zajmującej się głównie narkotykami. Są bardzo wrażliwi na wszelkie sygnały o innych „organizacjach”, które pojawiają się na ich terenie i zagrażają ich monopolistycznej pozycji. Uważa więc, że informacja o gościach z Afryki, którzy – podobno – przyjechali, aby zbadać możliwości konkurencyjnego wejścia na ten rynek, wystarczy, aby udzielili pomocy w ich „postraszeniu” i zmuszeniu do wyjazdu. I – co ważne – na ogół nie mają czasu, ani ochoty, na sprawdzanie wiarygodności takich informacji. Natomiast wykonawcy ich poleceń, szeregowi „żołnierze”, nie pogardzą drobnymi „dowodami wdzięczności”. Rzeczywiście wieczorem pojawiło się w restauracji, pełniącej już o tej porze bardziej rolę nocnego klubu, dwóch nobliwie wyglądających panów. Raul zaprowadził do ich stolika Krzysztofa i Johna, powtórzył historię o „poszukiwaczach nowego rynku”. Byli wyraźnie zainteresowani i sami zaproponowali, że „zajmą się sprawą”. Wezwali z zewnątrz faceta wyglądającego jak niedbały turysta, kazali wziąć jeszcze dwóch ludzi i ustalić szczegóły „akcji” z Krzysztofem i Johnem. Wyznaczony „dowódca” miał na imię Karol. Zaprosił ich do osobnego stolika, postawił piwo. - Jeśli dobrze zrozumiałem, to panowie spodziewacie się nieproszonych gości, których wizyta nie odpowiada także naszym szefom. Gdzie panowie mieszkacie i kiedy mogą się tam zjawić? - Mieszkamy w jednym z tych małych domków na plaży. Nie wiemy dokładnie, kiedy i czym przyjadą, ale powinni zjawić się w ciągu tygodnia. Wiemy, że jadą z Miami – więc mogli wynająć samochód albo łódź, a nawet pilota z małym samolotem. Wtedy – zapewne – przywiozą broń. Mogą też przylecieć normalnym
samolotem rejsowym, choć loty są rzadkie i nieregularne. Wtedy broni nie przywiozą i mogą szukać możliwości jej kupienia na miejscu. - Rozumiem. Z domkiem to bardzo dobrze. Wynajmiemy obok drugi i panowie się tam przeniosą. A ja z kolegami zamieszkamy w waszym i nie powiemy o tym administratorowi. W ten sposób ci goście trafią do nas. A my będziemy na to przygotowani. I na pewno nie będą panów niepokoić. - Ale uważajcie. To niebezpieczni ludzie. Jeden jest biały, drugi ciemnoskóry. Sądzimy, że na tego drugiego trzeba specjalnie uważać. - Proszę się nie martwić. Jesteśmy na swoim terenie i mamy doświadczenie w takich sprawach. I proszę nie reagować, gdyby panowie coś usłyszeli. Przez kolejne dwa dni nic się nie działo. Dopiero trzeciego dnia wieczorem, siedzący na tarasie w zamienionym domku Krzysztof i John usłyszeli nieco przytłumiony odgłos trzech wystrzałów dobiegający z odległego o ok. 60 metrów domku, formalnie przez nich wynajętego. Zgodnie ze wskazówkami nie reagowali, obserwując jedynie sąsiednią posesję. Nie czekali długo. Po kilkunastu minutach przyszedł Karol, przynajmniej pozornie zachowujący „kamienny spokój”. - Możecie panowie uznać, że sprawa została załatwiona. Wasi nieproszeni goście przyszli do tamtego domku w przekonaniu, że was tam zastaną. Zdziwili się, że was nie było i zapytali, czy byliście i gdzie was mogą znaleźć. Grzecznie odpowiedzieliśmy, że nie mamy pojęcia, że nawet nie widzieliśmy poprzednich lokatorów. Recepcja coś musiała pomylić. Chyba nam nie uwierzyli i bardzo się zdenerwowali. Jeden z nich, ten czarny, sięgnął po pistolet, który – jak potem stwierdziliśmy - miał w wewnętrznej kieszeni bluzy. Nie wiemy, czy go przywiózł, czy kupił już na naszym wybrzeżu. Zapewne przypuszczał, że zmusi nas do bardziej „szczerych” informacji. Byliśmy oczywiście szybsi – jeden z nas strzelił mu w ramię, drugi w prawą nogę. Ja – na wszelki wypadek – strzeliłem do tego drugiego, czyli białego. Nie chciałem mu zrobić dużej krzywdy, ale, niestety, trafiłem w kolano. Trochę mi głupio, bo nie miał broni. Może mu to naprawią, ale raczej będzie miał sztywną nogę. - Z tego rozumiem, że obaj żyją – powiedział Krzysztof. - Oczywiście, – ale nie nadają się teraz „do użytku”. Mamy „swego” lekarza, który ich opatrzy. Potem znajdziemy i wykupimy dla nich miejsca w czarterze lecącym do Europy. Obojętne do jakiego miasta. Zawieziemy na lotnisko, wsadzimy do samolotu i serdecznie pożegnamy. Czy mogę zameldować szefom, że panowie są zadowoleni? - Naturalnie, ale będziemy jeszcze chcieli im bezpośrednio podziękować. A dla pana i pańskich ludzi mamy nagrodę – po 5 tysięcy dolarów dla każdego z chłopaków i 7 tysięcy dla pana. - Dziękuję. Szef wprawdzie powiedział, że odstraszenie tych ludzi leży też
w interesie naszej rodziny, ale taki prezent chętnie z chłopcami przyjmiemy. W zamian zatankujemy zbiorniki paliwa w panów łodzi, bo zapewne będziecie chcieli niedługo opuścić nasze wybrzeże. Następnego dnia wieczorem Krzysztof i John rzeczywiście przyszli do klubu Raula, spotkali się z „szefami”, postawili parę kolejek mezcalu – wódki z robakiem, pierwowzoru tequili. Podziękowali za pomoc, zostali w klubie prawie do rana, zabierając ze sobą do domku jedną dziewczynę o wyraźnie indiańskiej urodzie. Byli obaj mocno wstawieni, zajęli się nią kolejno, wyładowując resztki stresu, jaki jednak towarzyszył im przez ostatnie dni. Rano przyszedł na chwilę Karol z informacją, że „goście” zostali już „umieszczeni” w samolocie do Paryża i polecieli. Pożegnali się, załadowali na zatankowaną łódź dodatkowe zapasy żywności i wypłynęli z portu w Progreso biorąc kurs na Dominikanę. Rozdział VII – U celu
Kuba
Mieli do przepłynięcia nieco więcej niż poprzednio – ponad 2200 km. Zastanawiali się, czy jeśli będą zmęczeni, to może warto zatrzymać się w jednym z małych portów na południowym wybrzeżu Kuby, którą i tak będą mijali w zasięgu wzroku, po lewej burcie. Na wszelki wypadek, można by było wówczas uzupełnić paliwo i – przy okazji – zjeść coś bardziej przyzwoitego niż to, co potrafili przyrządzać na jachcie. Postanowili, że podejmą tą decyzję, jak już zbliżą się do Kuby. Na razie pogoda i tym razem była dla nich łaskawa. Niebo bez chmurki, słaby wiatr „w plecy” ułatwiający pracę silnikom, morze spokojne z długą falą, lekko kołyszącą jachtem. Siedzieli obaj w otwartej, górnej kabinie sterowniczej, popijając cocktaile z sokiem ananasowym i niewielką ilością tequili, według przepisu, który dał im Karol. Krzysztof głośno myślał, podsumowując wyniki wyprawy. - Wygląda na to, że mamy tą sprawę „z głowy” na zawsze, albo przynajmniej na bardzo długo. Mocodawcy naszych gości nie będą zachwyceni ich sprawozdaniem. Sądzę, że sporo wydali na te poszukiwania. Brak efektu i powrót w takim stanie uznają za skrajną nieudolność. To nas jednak mało obchodzi.
Ważniejsze jest to, że stracili orientację, gdzie można mnie szukać. - A jak wyślą następnych? - Właśnie o tym mówię. Przekazywane wcześniej i przywiezione przez naszych niedoszłych gości informacje wskazują nie kierunek: Europa, Barbados, Miami, Meksyk. Nic nie wiedzą o Dominikanie i – moim zdaniem – są małe możliwości, że się o niej dowiedzą. Jeśli więc zdecydują się na wysłanie następnych egzekutorów, to ci będą mnie szukali w Meksyku, ewentualnie sprawdzając słuszność „tropu” w Miami. Ale wydaje mi się, że nie wyślą. - Dlaczego? Zrezygnują z dużych pieniędzy i z „zemsty”? W tego typu organizacjach, to się raczej nie zdarza. - Nieprawda. Wszystko jest kwestią kalkulacji i oceny ryzyka. Wysłanie nowych egzekutorów, oznacza znowu konieczność wydania sporych kwot. A po drugie – tym razem kierunek poszukiwań jest bardziej niejasny i niebezpieczny. Człowiek w Meksyku i na pograniczu meksykańsko – amerykańskim może się tak ukryć, że nikt niepowołany go nie znajdzie. Stoi też przed nim otworem cała Ameryka Środkowa i Południowa. Jeśli ma pieniądze, może parokrotnie zmieniać nazwisko i dokumenty. To jak szukanie przysłowiowej igły w stogu siana. I to w niebezpiecznym stogu, bo w Meksyku nie lubią, jak im ktoś zagląda w interesy. A tak mogą myśleć, o czym już się przekonali ci, którzy byli. - Czyli możemy spać spokojnie? - Tak myślę. Co nie znaczy, że mamy tracić czujność. Ale na razie możesz myśleć o sprawach bardziej przyjemnych. W domu czekają na nas cztery kobiety. Trzeba zrobić powitalną imprezę. Telefon satelitarny, kupiony w Miami, sprawdzał się znakomicie i stanowił dodatkowe źródło łączności, uzupełniające standardowe radio „wmontowane” w wyposażenie łodzi. Z jego pomocą, John przez cały czas meksykańskiej akcji, informował Marię o jej przebiegu. Teraz też, już po wypłynięciu z Progreso, zadzwonił i zapowiedział rychły powrót zalecając jednocześnie – zgodnie z poleceniem Krzysztofa – przygotowanie powitalnego przyjęcia. Drugiego dnia popołudniu byli już na wysokości środkowego wybrzeża południowej Kuby. Paliwo wyczerpywało się szybciej niż przewidywali. Postanowili więc zawinąć do portu w niewielkim mieście Santa Cruz del Sur. Na ogół podejrzliwa straż graniczna Kuby nie robiła większych trudności, tym bardziej, że zadeklarowali tylko krótki postój techniczny, bez planów turystycznych. Wieczorem nie udało się załatwić paliwa, portowa stacja nie tylko była zamknięta, ale dyżurujący pracownik sygnalizował, że także rano nie spodziewa się transportu. Poszli więc do najlepiej wyglądającej portowej knajpki, zjedli bardzo smakowite miejscowe specjalności, zaliczane do owoców morza, wypili spore porcje rumu. Przysiadła się do nich uderzająco ładna, choć już nie najmłodsza, prostytutka. Po godzinie wspólnej biesiady, Krzysztof zaczął
wykazywać głębsze zainteresowanie jej ofertą i możliwościami. - Wiesz – powiedział do Johna – chyba mnie przypiliło. Może to efekt psychicznego odprężenia po akcji w Progreso. Zabiorę ją na godzinę na łódź. Chcesz się przyłączyć, czy zaczekasz? - Daj sobie spokój. Przecież pojutrze dotrzemy do domu i będziesz robił, co będziesz chciał, z naszymi dziewczynami. A ta jest rzeczywiście ładna, ale niepewna. To w końcu miasto portowe. Musisz mieć gumę. - Trudno – ona ma, już mi mówiła. Ale zrobi też parę innych rzeczy. - Jak chcesz. Ja tu poczekam. Jesteś młodszy, więc cię ponosi. - Podoba mi się. I w końcu od kilku dni nie mieliśmy „dobrej” kobiety. Ta Indianka w Progreso była słabiutka i na dłużej mnie nie odprężyła. A zresztą wiesz, że aby czuć się normalnie, to muszę się codziennie wyładowywać. Pewne za kilka lat potrzeby będą znacznie mniejsze, ale teraz są takie. W końcu, także dlatego, zorganizowałem naszą „rodzinę” w Plata. Zabrał dziewczynę i poszli na łódź. Coś rzeczywiście w nim „pękło”, dawno nieodczuwane poczucie bezpieczeństwa wyzwoliło dodatkową energię. Kazał jej zdjąć wszystko, nawet ozdobne pończochy. Nie wchodzili do kabiny. Wziął ją na pokładzie, brutalnie, bez wstępów, na wszystkie możliwe sposoby, z ostrym analem włącznie. W końcu zdjął prezerwatywę i wyładował się na jej duże piersi. Wrócili do knajpy po godzinie. John czekał, nadal popijając rum. Pożegnali dziewczynę, dodając premię za – jak powiedział Krzysztof – wytrzymałość. Wypili jeszcze kolejkę, poszli na spacer wzdłuż plaży. Na pokład łodzi dotarli dobrze po północy. Rano ponowili starania o zatankowanie paliwa. Bez rezultatu. Transportu nadal nie było. Okazało się zresztą, ze port nie jest dostosowany do tankowania większych jednostek i stacja paliw ma raczej charakter stacji, zaopatrującej samochody i małe łodzie. Koło południa zjawił się jednak jej kierownik, który był bardziej „komunikatywny”. Godziwy „dodatek” spowodował, że paliwo się nagle znalazło. Zatankowali do pełna zbiornik podstawowy i rezerwowy, ale zrobiło się już na tyle późno, że postanowili wypłynąć dopiero rano, następnego dnia. Czas podróży się wydłużał, ale w końcu nie było powodów, aby się specjalnie spieszyć. Wypłynęli koło ósmej. Pogoda się nieco pogorszyła. Pojawiły się chmury, wiatr się zwiększył, wzrastająca fala zmniejszała szybkość łodzi, mimo, że silniki pracowały na najwyższych, eksploatacyjnych obrotach. Do celu, uwzględniając konieczność manewrowania u wybrzeży Dominikany, pozwalającego na dopłynięcie do Puerto Plata, pozostało ok. 1300 km. Przy zmniejszonej do 20 węzłów średniej szybkości i kilku godzinnej przerwie nocnej, powinno im to znowu zająć dwa dni. John chciał właśnie zadzwonić z telefonu satelitarnego do Marii, aby uprzedzić ją o opóźnieniu przyjazdu, gdy ona zadzwoniła z informacją, że Pedro
znowu chce porozmawiać z Krzysztofem. Nie chciała mu podawać ich numeru, więc obiecała, że Krzysztof sam do niego zadzwoni. Tak też zrobił, natychmiast po otrzymaniu tej informacji. - Cześć Pedro! Czy znowu coś się stało? - Nic specjalnego, ale uznałem, że muszę cię zawiadomić. Szuka cię na odmianę bardzo ładna panienka, która z koleżanką przyjechała do mnie wynajętym samochodem. Są na kilkunastodniowej wycieczce z polską grupą turystyczną. Pytała, czy dawno się ode mnie wyprowadziłeś i gdzie teraz mieszkasz. Odpowiedziałem jak zawsze, że co najmniej od pół roku cię nie widziałem i coś mówiłeś o wyjeździe do Miami. Mówiła, że ma na imię Iza i gdybyś się odezwał, to będziesz wiedział, o kogo chodzi. - Bardzo dobrze. Jeśli przyleciała na Barbados z wycieczką, to ma mało czasu i pewnie do ciebie już nie wróci. A ja się zastanowię, czy mam się do niej odezwać. Iza. Krzysztof prawie o niej zapomniał. Widocznie – pomyślał – nie byłem nią tak bardzo zafascynowany, jak mi się wówczas wydawało. Przypominała mu się czasem tylko w czasie seksu z innymi kobietami, co świadczyło raczej o tym, że była dobra w tych sprawach, niż o uczuciu. Przez cały czas od wyjazdu z Polski wysłał jej tylko trzy maile, informując, że żyje, trochę pracuje i nadal szuka „właściwego miejsca na ziemi”. Robił wrażenie, że cały czas jest na Barbados. I teraz chyba też tak zrobi, tylko zmieni miejsce pobytu. Napisze maila, że poleciał do Miami, bo dostał korzystną propozycję pracy. Może coś z tego wyjdzie. Dopiero kilka dni temu dostał telefoniczną wiadomość, że ona była na Barbados. Żałuje, że się nie spotkali. W każdym razie nie ma zamiaru wracać do kraju. Przynajmniej w najbliższym czasie. Jeśli uda mu się ustabilizować, to wtedy się odezwie i ją zaprosi. Jeśli się nie uda, to muszą oboje uznać, że ich „związek” – i tak w tej chwili tylko emocjonalny – nie ma przyszłości. To, że coś napiszę – pomyślał – właściwie jest błędem. Mógłbym się w ogóle nie odezwać. Zaginąłem i kropka. Ale – po pierwsze – tak wypada. A po drugie – ktoś może się dowiedzieć o jej poszukiwaniach na Barbados i znowu naciskać Pedro. Ślad, przeniesiony ostatecznie do Miami, będzie teraz znowu prowadził do Meksyku i tam się powinien skończyć. W końcu po trzecie – w ogóle sprawy w Polsce muszę jakoś zakończyć i nie można wykluczyć, że jeszcze tam na krótko pojadę. Wtedy będę musiał się z nią spotkać. Dopiero potem mogę próbować ostatecznie „zaginąć”. Z drugiej strony – co ja jej mogę teraz zaoferować. Spokojne życie w dobrym klimacie i w „seksualnej rodzinie”? To nie będzie jej odpowiadać. Mając tak bogatego tatusia może sobie sama stworzyć jeszcze lepsze i ciekawsze warunki. Ma też przed sobą dobrze rozwijająca się karierę aktorską i to, zapewne, jest dla niej najważniejsze. Seks? Jest wprawdzie rozwiązła, lubi seks zbiorowy, ale
jednocześnie jest zazdrosna. Jeszcze gdyby była „najważniejsza” w grupie, to może by to zniosła. Ale wtedy wszystko by zepsuły konflikty z Marią, która mogłaby odejść. A tego bym nie chciał. Właściwie teraz nie wiem, którą z tych kobiet bardziej cenię i do której jestem bardziej psychicznie przywiązany. Zostawiam sobie furtkę – czas pokaże. A Iza też musi mieć swobodę w kształtowaniu swego obecnego życia. Napisał, zdając sobie sprawę, że chwilowo podtrzymuje tym samym swoją prawdziwą tożsamość. Zastanowił się przy okazji, jak jego aktualny status wygląda, gdyby ktoś obiektywnie go analizował i oceniał. W Polsce jest nadal Krzysztofem Domagalskim, dobrze zapowiadającym się pracownikiem naukowo – dydaktycznym, który z nie do końca jasnych powodów przeniósł się na Barbados, potem do Miami i później – prawdopodobnie - do Meksyku. Polska policja o coś go podejrzewa, ale nie ma dowodów i nie ma nim kontaktu. Jego status majątkowy nie jest jasny, podobno dorywczo pracuje, ale żyje bez luksusów. Z nielicznych informacji wynika, że nie wyklucza powrotu do kraju w bliżej nieokreślonym terminie. Nie można wykluczyć, że przed kimś się ukrywa, bo trudno się z nim spotkać, a wszystkie sprawy administracyjne załatwia elektronicznie lub przez pełnomocników. Na Dominikanie jest obywatelem austriackim Adolfem Winterem, który osiadł na wyspie w rejonie miasta Puerto Plata, kupił duży dom, ma niezły jacht i otoczył się kobietami. Jest bogaty, ale nikt dokładnie nie wie jak bardzo bogaty i skąd pochodzi jego majątek – odziedziczył go, czy sam się dorobił. W każdym razie teraz nie ma żadnego „biznesu”, jest rentierem. Prowadzi dość ożywione lokalne życie towarzyskie, zaskarbił sobie sympatię i przyjaźń kilku miejscowych notabli. Te dwie „osoby” nawet się nie znają. Krzysztof Domagalski nigdy nie mieszkał na Dominikanie i jeśli na niej kiedykolwiek był, to tylko turystycznie. Adolf Winter nigdy nie był na Barbados. Może tam kiedyś popłynie swoim nowym jachtem, ale zapewne tylko, jako turysta. Brak podstaw
Komisarz Wiśniewski stuknął obcasami i zameldował swoje przybycie. Inspektor siedział przy biurku oświetlonym tylko niewielką lampką i chyba po raz trzeci czytał obszerny raport aspiranta Kwaśnego. Już się tak nie denerwował, jak przy pierwszym czytaniu tego tekstu. - Z tego wynika – komisarzu – że wasz protegowany wprawdzie się napracował, ale bez efektów. Nic nie mamy na pana Domagalskiego, poza
intuicyjnymi podejrzeniami. Gorzej – jego też teraz nie mamy. Nawet dokładnie nie wiecie, dokąd naprawdę wyjechał. - Niestety – to prawda. Wiemy wprawdzie, że jest albo na Barbados, albo w Miami, skąd miał zamiar wyjechać do Meksyku. Policja w tych krajach mogłaby próbować ustalić dokładne miejsce pobytu, ale musi być nasz wniosek. Rozmawialiśmy z prokuratorem. Mówiąc kolokwialnie – obśmiał nas. Pytał, czy mamy jakieś konkretne dowody, lub chociażby czyjeś, obciążające go, zeznania. No – nie mamy. Uznał, że koszty ustalania adresu osoby o nic formalnie nieoskarżonej a nawet, też formalnie, niepodejrzanej, są zbyt wysokie i niczym nieuzasadnione. Nota bene – nie był zbyt uprzejmy. Naszą intuicję nazwał zabawą przedszkolaków. - No dobrze - a jego nagły wyjazd? I to, że po jego wyjeździe kradzieże się nie powtarzają? - Zdaniem prokuratora każdemu wolno wyjechać. Tym bardziej, że od dawna starał się o amerykańską wizę i ją dostał. A ustanie kradzieży jest zapewne zwykłym przypadkiem. - Ale zwykle wyjeżdżający ma jakieś kontakty, rodzinę, albo spore pieniądze na utrzymanie. A on chyba nie miał? - Przed rozmową z prokuratorem policzyliśmy jego finansowe możliwości. Ten argument też nam nie wychodzi. On wiele lat nieźle zarabiał, a w ostatnim okresie – jak dodatkowo związał się z jednym z naszych milionerów, panem Rakoczym, – bardzo dobrze. Szacujemy i mamy nieformalne potwierdzenia z banków, że mógł mieć legalne oszczędności przekraczające nawet 1 milion złotych. Sprzedał mieszkanie, wyposażenie, samochód. Mógł w sumie zebrać prawie dwa miliony, to jest ponad pół miliona dolarów. Wystarczająco, żeby się na początek przyzwoicie urządzić nawet w Stanach, a tym bardziej w Ameryce Południowej. - Taaa…k. Czyli proponujecie na razie umorzyć sprawę? - Nie mamy wyjścia. Właściwie nawet nie umorzyć, bo formalnie sprawy przeciwko temu panu nie było. Zawiesić dochodzenie do czasu, aż się ponownie pojawi w kraju – jeśli się pojawi. Co nie oznacza, że nie będziemy nadal prowadzić śledztwa w sprawie kradzieży. - Dobrze, zgadzam się. A swoją drogą to ciekawy człowiek, albo wariat. Żeby tak nagle przerwać ustabilizowane życie. No – ale zdarza się. W końcu każdemu może „odbić szajba”. Bardzo jestem ciekaw, gdzie i jak on teraz żyje. Jeśli żyje – bo wy do końca nawet tego nie wiecie! Powrót do hacjendy
Rejs tym razem był męczący. Silny wiatr i duża fala nie opuszczały ich właściwie do chwili, gdy na horyzoncie widać już było wybrzeże Dominikany. Szczególnie Krzysztof znosił to źle, prawie nic nie jadł, a mimo to choroba morska dawała mu się we znaki. Szybkość łodzi spadła nawet poniżej 20 węzłów i do Puerto Plata dopłynęli dopiero trzeciego dnia rano. Formalności w porcie trwały kilka godzin. Biurokracja dominikańska niewiele odbiegała – niestety - od europejskiej. Może była nieco prostsza, ale jeszcze bardziej powolna. Jacht miał czasową rejestrację amerykańską, załatwioną wraz z dokumentami kupna w Miami. Teraz trzeba było go przerejestrować na Dominikanę, ustalić Puerto Plata jako port macierzysty. Ponieważ jacht zarejestrowano na nazwisko Johna, więc on nadal pozostawał formalnym właścicielem. Dopisano jednak Krzysztofa, oczywiście już na podstawie austriackiego paszportu, jako Adolfa Wintera, upoważniające go także do dysponowania łodzią. Po załatwieniu tych formalności Krzysztof zadzwonił do Marii z informacją, że są już w porcie i będą jeszcze wybierać i kontraktować miejsce do stałego parkowania łodzi. Może więc wziąć większy samochód i po nich przyjechać. Ucieszyła się i słyszał w słuchawce także podniecone głosy pozostałych dziewczyn. Chciały wszystkie przyjechać do portu, żeby obejrzeć jacht. W końcu stanęło na tym, że zostanie „na dyżurze” Dolores, a pozostałe wezmą drugi samochód i też przyjadą. Dziewczyny przyjechały niemal dokładnie w chwili, gdy cumowali już jacht na wyznaczonym stanowisku. Zwiedzały go wydając okrzyki podziwu w czasie, gdy John i Krzysztof zabezpieczali kabinę sterowniczą i wyłączali elektroniczne urządzenia. Maria weszła tam za nimi, usiadła w fotelu sternika i szeroko rozłożyła nogi oparte o pulpit. Wymownie spojrzała na Krzysztofa. - Zajmij się mną chwilę – kochany. Tak dawno cię nie czułam w środku. - Przecież zaraz wszyscy pojedziemy do domu i będziesz się mogła łajdaczyć przez cały wieczór. - Tak, ale mnie teraz, jak cię zobaczyłam, cholernie rozebrało. I chcę mieć pierwszy orgazm na tej łodzi! Takie symboliczne chrzciny, chociaż widzę, że jeszcze nie nadaliście jej żadnego imienia. Włóż mi tylko na chwilę. Możesz się nie spuszczać – a jeśli się spuścisz, to i tak ci w domu postawię. Jestem taka napalona, że dojdę po kilku minutach. Zrób to dla mnie! Krzysztofowi, mimo sprzeciwów, męskość i tak nabrzmiała na widok jej krocza. Włożył więc z westchnieniem i dobił kilka razy. Rzeczywiście – już po chwili silny orgazm zatargał jej ciałem. Krzysztof miał zamiar przerwać, ale pożądanie tak szybko zaczęło w nim narastać, że zaczął jednak zbliżać się do nieuchronnego wytrysku. Kątem oka zobaczył, że John im się przygląda, wyjął
swego fallusa i porusza go ręką. - Na co czekasz? Zawołaj Sarę albo Anaki. Jest drugi fotel. - A nie pozwolisz mi wyjątkowo wyładować się na Marii? Z okazji powrotu, wspólnych przeżyć i tego, co udało nam się załatwić. Bardzo dawno jej nie miałem, więc to dla mnie atrakcja i premia! - Niech ci będzie. Tylko ten raz. Zaraz skończę i możesz ją też poprosić o tą przysługę. Uuuuu..ch! Wyjął i obserwował, jak John coś szepcze do Marii i wkłada w nią swoją – też dużą i bardziej czarną – męskość, nawet nie wycierając wypływającej z niej spermy. Jęknęła, ale jednocześnie spojrzała na Krzysztofa z pewnym zdziwieniem w oczach. Przecież od powrotu z Europy miała zakaz uprawiania seksu z kimkolwiek innym. Jednak po długim poście nie mogła powstrzymać napływu rozkoszy, którą dawał jej drugi, wchodzący w nią mężczyzna. - Jak i ty we mnie skończysz, to dostanę drugiego orgazmu! Tak, dobrze, teraz mnie dobij kilka razy. Juu..ż leecę! Bardziej od Krzysztofa wyposzczony John, oddał swój ładunek jednocześnie z jej orgazmem. Potem wyjął i wytarł członka o jej udo. Kilka kropel spadło na spódniczkę. Krzysztof poczuł coś w rodzaju zniecierpliwienia, zbliżonego do zazdrości. Zdziwił się, że coś takiego czuje widząc, jak ktoś inny „używa” kobietę, którą wprawdzie traktuje ostatnio jak swoją kochankę, ale przecież de facto tylko pracownicę. Był sam na siebie zły, że to czuje. I że się zgodził. I że jednocześnie jest też zły na tą kobietę, mimo, że przecież pozwalała na to, za jego zgodą. Wszystko razem trwało nie więcej niż dziesięć minut. Kiedy zeszli na pokład, pozostałe dwie dziewczyny zachichotały, widząc Marię nieco potarganą i z wymiętą, poplamioną spódniczką. - I co teraz będzie? Dla nas pewnie już nie wiele zostało. A biedna Dolores siedzi w domu i w ogóle uschnie nie tylko z tęsknoty, ale także z braku seksu! - Nie martwcie się – powiedział ze śmiechem Krzysztof – do wieczora jeszcze nam się zbierze. Maria swoje już dostała, więc teraz na was kolej. Przygotowałyście jakąś uroczystą kolację? - Oczywiście! Mnóstwo niespodzianek. Dolores teraz tam je dopieszcza. Senior powinien jej naprawdę specjalnie podziękować. Ona w ogóle jest bardzo koleżeńska, trochę nam matkuje i prawie nie dopuszcza do kuchni. Po zabezpieczeniu łodzi, załadowaniu bagaży do samochodów i dodatkowym opłaceniu pilnujących portu strażników, w końcu pojechali do domu. Krzysztof i John poszli się umyć i chwilę odpocząć po podróży, potem popływali w basenie. Wprawdzie ich wywołany wspólnymi przeżyciami przyjacielski stosunek trwał nadal, ale Krzysztof starał się powoli przywracać mu wprawdzie serdeczny charakter, jednak wyraźnie akcentujący jego pozycję szefa i pracodawcy. Wydawało mu się, że chyba w ferworze seksualnego podniecenia na
łodzi popełnił błąd, pozwalając Johnowi na złamanie zasady „nietykalności” Marii. I nawet – jak sądził – nie chodziło o jego wewnętrzne i ukrywane uczucie zazdrości, ale o fakt, że już od czasu akcji w Amsterdamie lansował Marię w tej „rodzinie”, jako kogoś najważniejszego po nim, jako rodzaj szefowej. A nie jest dobrze, jeśli pracownik może, i to dość brutalnie, seksualnie wykorzystywać szefową. Utrzymanie jej pozycji może być trudniejsze, szczególnie w okresach jego nieobecności. A mimo sympatii i uznania dla Johna uważał, że jego poziom inteligencji daleko odbiega od poziomu Marii. No i John na pewno nie potrafi – nawet, jeśli trzeba – zachowywać się jak dżentelmen. A Maria już udowodniła, że, jeśli tylko chce, potrafi być damą. Kolacja tego wieczoru była rzeczywiście uroczysta. Panie były nawet „wyjściowo” ubrane, Dolores z pomocą młodszych serwowała kilkanaście dań i deserów wzbogacanych dobrymi gatunkami wina. Dopiero jak przeniesiono się nad basen i „otworzono” bar z mocniejszymi alkoholami, Krzysztof rozluźnił atmosferę, każąc dziewczynom rozebrać się do naga. Wziął za rękę Dolores i zaprowadził ją na jedną z leżanek. Kilka minut usztywniała oralnie jego męskość, po czym wziął ją od tyłu z upodobaniem patrząc na jej ogromne i wypukłe, czarne pośladki. Odwrócił ją potem i położył, wkładając członka między równie ogromne piersi. Zawołał obserwującą tą scenę Marię i kazał jej ścisnąć i trzymać te piersi w taki sposób, aby ułatwić mu dojście do ejakulacji. Mimo, że niedawno wyładował się w czasie powitania z Marią na łodzi, podniecił się wyraźnie tą nietypową pozycją. Wystrzelił z głośnym jękiem, bo ściskane mocno piersi zwiększyły rozkosz wytrysku. Tym razem znacznie mniejszy „ładunek”, oblał szyję i brodę Dolores. John zabawiał się w tym czasie w dwiema pozostałymi dziewczynami i kończył właśnie, wyrzucając nasienie w siedzącą na nim Sarę. Tylko Maria, poza pomocą przy stosunku Krzysztofa z Dolores, pozostawała poza bezpośrednim „zainteresowaniem” mężczyzn. I Krzysztof zmierzał do tego, aby tego wieczoru tak zostało. Po zaspokojeniu „potrzeb pierwszego rzędu” reszta kolacji przebiegała już w towarzyskiej atmosferze. John, nie wdając się w szczegóły, opowiadał dziewczynom o przygodach ostatnich tygodni, o podróży jachtem, o postoju na Kubie. Krzysztof był bardziej milczący, odpoczywał i odsuwał denerwujące myśli, co jeszcze powinien zrobić, aby ostatecznie oderwać się od przeszłości i zapewnić sobie i „domowi” pełne bezpieczeństwo. Zastanawiał się, czy dla potwierdzenie swojej drugiej tożsamości nie powinien na kilka, a nawet na kilkanaście dni, polecieć do Austrii, może nawet kupić tam niewielkie mieszkanie. Krótkie wycieczki do Austrii, co kilka miesięcy, pozwalałyby na psychicznie pożądane nawroty do europejskiej cywilizacji. Jednocześnie utrwalały by w świadomości wielu ludzi postać Adolfa Wintera, bogatego Austriaka, na stałe mieszkającego na
dalekiej Dominikanie. A Krzysztof Domagalski znikałby coraz bardziej. Już po północy, kiedy skończył pić ostatniego drinka, powiedział sucho do Marii: - Kończ już – będziesz dzisiaj spała u mnie. - Tak – kochany – cieszę się, bo cały wieczór mną się nie zajmowałeś. - Przesadzasz, zająłem się tobą jeszcze na łodzi. Powiedziałem, że będziesz spała u mnie, ale nie powiedziałem, że ze mną. Weź ze sobą także „małą”. Ona może się czuć bardziej seksualnie zaniedbywana. John chyba także jej prawie nie ruszał. Maria spoważniała. Wyczuła, że „szef” ma o coś pretensje, choć nie bardzo rozumiała, o co. Zawołała Anaki i obie poszły za nim w kierunku domu. Krzysztof wziął jeszcze prysznic i usiadł w fotelu. Kazał Marii zająć się jego genitaliami, a sam całował klęczącą obok Azjatkę i bawił się jej małymi piersiami. Kiedy jego żądza podsycana ustami i językiem Marii osiągnęła stan zbliżania się do kolejnego w tym dniu wytrysku, posadził Anaki na stojącym już w całej okazałości członku. Mimo, że miał ją wielokrotnie, aż odchylił głowę, czując jej wyjątkowo ciasne wnętrze. Narastającą rozkosz powiększał jej krzyk i jęki, które – też jak zwykle przy stosunku z nim a także z Johnem – świadczyły o intensywnej mieszance rozkoszy i bólu, jaką przy tych dysproporcjach narządów musiała odczuwać. Wyrzucił w nią spermę, z rzadkim u niego głośnym krzykiem. Celowo od razu wyjął członka i wzrokiem pokazał ciągle klęczącej przy nich Marii, że ma go wyssać do końca. Zrobiła to niezbyt chętnie i z wyraźnym zdumieniem w oczach. Nigdy dotychczas nie traktował jej, tylko jako pomocy w stosunkach z innymi dziewczynami. Mimo to jej ciągle niezaspokojony tego dnia temperament spowodował, że jednocześnie usiłowała ręką doprowadzić się do orgazmu. Krzysztof znał ją na tyle, aby wiedzieć, że to jej się nie udało. Odesłał Anaki do jej pokoju i nadal siedząc w fotelu kazał Marii położyć się na jego kolanach. Myślała, że będzie chciał podniecić się jeszcze raz jej pośladkami i może przygotować do stosunku analnego. Ale zamiast tego poczuła nagły i silny ból. Krzysztof uderzał ją ręką po nagich pośladkach – i nie była to pieszczota. Bił ją silnie i długo. Najpierw krzyczała, potem zaczęła płakać, zachłystując się jak karcone dziecko. Usiłowała zsunąć się z jego kolan, ale trzymał ją mocno. W końcu przestał i pozwolił jej wstać. - Senior, kochany – za co? Znowu nie wiem, jak mam do ciebie mówić. - Tym gorzej dla ciebie, jeśli nie wiesz za co. - Przecież nic złego nie zrobiłam. Chyba nie za to, co było na łodzi. Przecież sam pozwoliłeś Johowi, żeby mnie wykorzystał. - No właśnie, to jemu pozwoliłem. - A więc o to ci chodzi! Że miałam też orgazm! Przecież mnie znasz, taka już jestem, że łatwo dochodzę. Mam czasem orgazm nawet z wibratorem. A to
w końcu był żywy mężczyzna, którego znam i lubię. I kilka tygodni cię nie było. Tak mnie cisnęło, że nawet dwa razy zabierałam do łóżka Sarę, żeby mi pomogła, a przecież nie mam żadnych skłonności lesbijskich. Jeden orgazm po takiej przerwie to dla mnie za mało, miałam z tobą, byłam już rozgrzana, to miałam też z nim. To w końcu fizjologia. Nawet nie wiem, czy potrafiłabym to powstrzymać, gdyby przyszło mi do głowy, że będziesz się gniewał. - No dobrze. Dostałaś za karę po pupie. I masz lekcję na przyszłość – mogę cię podarować nawet obcemu facetowi, ale powinnaś wtedy pytać, czy masz być damą i tylko go zaspokoić, czy kurwą – którą w końcu byłaś – i przy okazji zrobić i sobie przyjemność. A teraz idziemy spać. Zostajesz u mnie. Na dzisiaj dosyć seksu i rozmów o seksie. Ale rano może się tobą zajmę. - No właśnie. Poza tym pieprzeniem na łodzi nawet mnie nie dotknąłeś, ale kazałeś asystować, jak brałeś inne. Wiesz, jak mnie to podnieca. I znowu się we mnie gotuje. Nie wiem, czy zasnę. Drobne kłopoty
Siedział na dolnym pokładzie stojącej w porcie łodzi, pił piwo i odpoczywał po paru godzinach przygotowań do kolejnego rejsu. Słyszał, jak John robi coś przy silnikach. Był właściwie czas sjesty i tak już przesiąkł miejscowymi zwyczajami, że zapadał powoli w drzemkę. Otrzeźwił go pisk opon. To Maria podjechała na molo małym Jeepem i po chwili biegła w jego stronę. Obudził się zupełnie jak zobaczył, że trzyma w ręku pistolet maszynowy. - Co się stało? Dlaczego biegasz z tą armatą? - Był napad! Dwóch facetów podjechało pod zamkniętą bramę naszego wewnętrznego ogrodzenia, usiłowali przez nią przejść, byli uzbrojeni. Odezwał się alarm, kamery obserwacyjne pokazały to na ekranie w kuchni. Dolores zobaczyła i nas zawołała. - I co dalej? - Złapałam ten pistolet maszynowy, jeden z tych, co ostatnio kupiłeś. Posłałam serię, potem drugą, w kierunku bramy, mimo, że cel nie był z tarasu widoczny. Chciałam ich odstraszyć. Na ekranie zobaczyłyśmy, że poskutkowało. Widocznie nie wiedzieli, że mamy broń, albo, że kobiety potrafią się nią posługiwać. Myślę, że wiedzieli, że ciebie i Johna nie ma. Wycofali się do samochodu i po chwili odjechali. - Co to był za samochód? Może widziałaś numery? - Numerów na ekranie nie można było odczytać. A samochód to chyba Land Rover, porządny, nie jakiś grat z odzysku.
- Dobrze – pojedziemy na policję. Może będą wiedzieli, co to za ludzie. W końcu Puerto Plata to nie Paryż. John pojechał do domu, a Krzysztof z Marią do śródmieścia. Znał już dobrze komendanta miejscowej policji, który w czasie ostatniego roku kilkakrotnie był u nich na mocno alkoholowych przyjęciach. Raz nawet na alkoholowo – erotycznym. Maria prowadziła, a on bił się z myślami. Od czasu meksykańskich przygód, ponad rok minął spokojnie. Żyli – a przynajmniej on żył – właściwie bez stresu, pływając, nurkując, jeżdżąc wodnym skuterem, bez nadmiaru seksualnych pragnień i marzeń – bo każdą zachciankę mógł natychmiast spełnić z jedną z czterech kobiet, z dwiema a nawet z czterema naraz. Czuł się nawet nieco przemęczony, bo „sprawiedliwość” wymagała, aby miał stosunek z jedną z tych kobiet codziennie. A nawet, jeśli sił starczało, z dwiema. John mu dzielnie pomagał, ale ta pomoc nie dotyczyła Marii. A Maria potrafiła upominać się „o swoje”, instynktownie odciągając go od pozostałych dziewczyn. Po pewnym czasie bawił go nawet nie sam fakt tej całkowitej swobody seksualnej, a możliwość zaspakajania nagłych przypływów pożądania w nietypowych miejscach – w samochodzie na poboczu szosy, w basenie i przy basenie, w ogrodzie, na jachcie, nawet na leżance w czasie kolacji, w obecności pozostałych „członków rodziny”. Zdawał sobie sprawę, że to skrajnie nieprzyzwoite, ale właśnie ta nieprzyzwoitość go podniecała i dawała prawdziwe poczucie wolności. Bo w końcu, w czym innym ta wolność, o której zawsze marzył, mogła być tak wyraźnie odczuwalna? Starał się jednak, aby wszyscy domownicy byli zadowoleni ze wspólnego życia. Urozmaicał je więc kilkakrotnymi wycieczkami jachtem na różne wyspy archipelagu karaibskiego, wystawnymi przyjęciami dla sąsiadów i establishmentu miasta, a także małymi, wewnętrznymi orgietkami. Jeśli wypływali w dłuższy rejs, to oczywiście jedna lub dwie osoby zawsze zostawały w domu, a zaprzyjaźniony komendant zapewniał bardziej częste, kontrolne wizyty patroli. Nikt go nie szukał, był Adolfem Winterem, a postać Krzysztofa Domagalskiego coraz bardziej odchodziła w zapomnienie. Za pośrednictwem Pedra z Barbados dostał w tym czasie tylko dwa uspakajające listy od pani Danuty. W Warszawie nikt o niego nie pytał, a Iza, przynajmniej w rozmowach z panią Danutą, już od nim nie wspominała. Stąd wniosek, że próba „napadu” nie była raczej związana z jego przeszłością, że widocznie zainteresował się nim ktoś z Dominikany. Komendant postawił kawę i koniak, wysłuchał sprawozdania Marii, ale podszedł do sprawy lekceważąco. - Wiecie państwo – to się już zdarzało. Mamy tu taką niewielką i słabą mafię. Pozorują napad, potem zjawia się uprzejmy facet i proponuje ochronę – oczywiście za znacznie większe pieniądze, niż płacicie rejestrowanej firmie
ochroniarskiej. Część hacjenderów im płaci, część nie. Nie zauważyliśmy, aby z tego powodu byli bardziej napastowani. Tak więc radzę, jeśli się zgłoszą, zdecydowanie odmówić. Tym bardziej, że – jak słyszę – potraficie się bronić. - A jak wypływamy i zostaje tylko jedna, albo dwie osoby? - Tu jest pewien problem. Ja – jak zwykle – zapewnię wtedy większy nadzór policji nad pańską posesją, ale chyba było by dobrze, gdyby zostawał także mężczyzna, ten pański muskularny pracownik. O ile wiem, opanował pan już swój jacht i uzyskał formalne uprawnienia sternika, więc on nie zawsze musi z panem pływać. - To prawda. Pomyślę o tym. Posiedzieli jeszcze trochę w gabinecie komendanta, dopijając koniak i rozmawiając o innych sprawach – także o kolejnej dużej imprezie towarzyskiej, którą Krzysztof zamierzał w najbliższym czasie zorganizować. Krzysztof z wewnętrznym rozbawieniem obserwował, jak oczy komendanta niemal nie odrywały się od nóg i piersi Marii, która była rzeczywiście dość skąpo ubrana. Jak zwykle budziła pożądanie mężczyzn i była „argumentem”, zwiększającym ich przychylność. Komendant miał rację. Po paru dniach pojawił się dobrze ubrany człowiek, grzecznie stanął przed bramą i wyjaśnił przez domofon, że reprezentuje firmę, która chroni położone dość daleko od miasta hacjendy. I wie, że był jakiś napad. Krzysztof udawał, że traktuje sprawę poważnie, zaprosił go na kawę, wysłuchał propozycji ceny – 5 tys. dolarów miesięcznie. Umówił się z Johnem, że w czasie tej rozmowy kilkakrotnie przejdzie w pobliżu, uzbrojony w pistolet maszynowy. W farmerskim kapeluszu i koszulce khaki, wysoki, muskularny i lekko siwiejący John, wyglądał jak doświadczony komandos. Krzysztof powiedział, że nie stać go na taki wydatek. Ma swoją ochronę i umowę z inną firmą. Gość, nieco zdeprymowany widokiem Johna, nie naciskał. Po jego wyjeździe Krzysztof uznał, że incydent z lokalną mafią może uznać za zakończony. Co nie oznacza, że powinien o niej zapominać. Po kolejnych kilku miesiącach spokojnego życia dostał list od pani Danuty, który trochę go zaniepokoił. Pani Danuta pisała, że policja ponownie o niego pytała, interesowała się jego kawalerką i usiłowano uzyskać od niej informacje, czy ma lub w ostatnich miesiącach miała z nim jakiś kontakt. Na jej pytanie, czy są wobec niego jakieś zarzuty odpowiedziano, że nie, ale po jego powrocie z zagranicy miał z nimi nawiązać kontakt. A minęło dwa lata, on nie wraca i ktoś z jego przyjaciół zgłosił im „zaginięcie”. Niepokoi się też jego macierzysta uczelnia, bo dawno minął termin urlopu, jaki wziął „dla poratowania zdrowia”. Są więc zobowiązani do wyjaśnienia, czy w czasie wyjazdu nic mu się nie stało. Krzysztof pomyślał, że te argumenty są tylko kamuflażem i że policja ma też inne powody, aby nadal się nim interesować. Powody tak – ale nie dowody. Był
pewien, że niczego nie zaniedbał i nie ma podstaw do oskarżenia go o kradzieże. Wszystko też wskazywało, że ojciec Izy nie zgłaszał policji „incydentu” z afrykańską mafią, bo miałby z tego powodu więcej problemów niż korzyści. Pani Danuta coś by o tym wiedziała od Izy. Nie wiedział natomiast, czy mafia próbowała od niedoszłego teścia egzekwować dwa miliony dolarów, które im „zabrał”. Jego stracili z oczu w Meksyku, więc mogli, tak jak zapowiadali, próbować odzyskać pieniądze tą drogą. Va bank
Chciał już to wszystko „mieć z głowy” i postanowił zagrać va bank. Zaryzykuje i pojedzie na kilka dni do Polski, posługując się starym, oryginalnym paszportem. Powie, że przyjechał specjalnie, aby uporządkować swoje sprawy. Ale ponownie wyjeżdża do Meksyku, bo tam ma interesujące go propozycje pracy, połączone z „przygodą”. Z góry założył, że będzie tylko kilka dni – czym krócej, tym lepiej. Nie mógł bowiem wykluczyć, że informacja o jego przyjeździe dojdzie do „afrykańskiej mafii”. Wtedy byłby w trudnej sytuacji, bez pomocy i możliwości obrony. Taka możliwość była największym niebezpieczeństwem tej podróży. Zebrał całą „załogę”, powiedział, że wyjeżdża na kilkanaście dni. Maria ma zarządzać hacjendą, a John odpowiada za bezpieczeństwo. Z Puerto Plata poleciał na Barbados, a stamtąd do Meksyku. Na lotnisku kupił odzież sportową, garnitur, koszule i buty – wszystko produkcji meksykańskiej lub amerykańskiej. Tą, którą miał – wyrzucił. Legitymując się polskim paszportem kupił bilet w innych liniach lotniczych i poleciał do Amsterdamu, a stamtąd do Warszawy. Ta okrężna podróż zajęła mu 3 dni, ale pozwalała na zatarcie śladów prowadzących do Dominikany. Przylatywał do Polski z Meksyku, a więc zgodnie z informacjami, jakie miała Iza, policja i afrykańska mafia – jeśli jeszcze ją to interesowało. Z lotniska w Meksyku zadzwonił do pani Danuty. Zdziwiła się, ale z wyraźną radością przyjęła polecenie, aby czekała na niego w kawalerce i zrobiła zakupy, pozwalające mu na „przeżycie” paru dni. Po wylądowaniu w Warszawie, gdzie na lotnisku oczywiście nikt na niego nie czekał, wziął taksówkę i pojechał do kawalerki. Zjadł przygotowany przez panią Danutę obiad i – nie tracąc czasu odbył z nią „konferencję”. - Pani Danko – przyjechałem po to, aby wytłumić plotki i ograniczyć dalsze próby szukania mnie w różnych krajach. Może to pewne ryzyko, ale skontaktuję się z policją i wszystkimi, którzy chcieli wiedzieć, co się ze mną dzieje. Powinno mi to zająć 3 – 4 dni. Potem znowu wyjadę do Meksyku. Proszę, aby nadal utrzymywała pani ze mną kontakt przez adres na Barbados. Zostawię na koncie w banku sumę,
która powinna wystarczyć na utrzymywanie tego mieszkania, przez co najmniej 10 lat i nadal będzie pani upoważniona do korzystania z tego konta. Potem zobaczymy – jak dożyjemy. Będą tam też pieniądze, z których będzie pani sobie wypłacać swoją niewielką pensję. Mieszkanie może pani wynajmować – pieniądze z wynajmu też dla pani. Proszę tylko tak sporządzić umowę najmu, aby można ją było wypowiedzieć i zażądać wyprowadzki lokatora w możliwie krótkim terminie. Nie wiadomo, czy w jakimś momencie nie będę tego mieszkania potrzebował, chociaż dzisiaj tego nie przewiduję. - Wszystko zrozumiałam panie Krzysiu. Dziękuję za zaufanie. Mam teraz zostać, czy przyjść wieczorem, albo jutro rano. Pewnie po podróży będzie się pan chciał odprężyć. Bardzo dawno pan ze mną tego nie robił! - Niech pani przyjdzie rano. Zrobi mi pani śniadanie i pomoże przygotować się fizycznie i psychicznie do tego dnia. Bo to będzie raczej trudny dzień. Komisarz Wiśniewski utknął w korku i – co zdarzało mu się niezwykle rzadko – spóźnił się do pracy. Niezadowolony z siebie zdejmował płaszcz, gdy usłyszał dochodzący z drugiego pokoju głos swojej asystentki. - Panie komisarzu – z samego rana dzwonił pan Krzysztof Domagalski, ten, którego szukaliśmy w zeszłym roku. Powiedział, że na krótko przyjechał do kraju, wie, że go szukaliśmy i jeśli pan komisarz ma do niego sprawę, to może wpaść w ciągu dnia o dowolnej godzinie. - Co też pani powie! Znalazła się nasza zguba! Niech pani spróbuje go umówić na 11.30. I proszę zawiadomić Kwaśnego, żeby też był przy tej rozmowie. I niech pani wezwie też tego naszego młodego kamerzystę. Będziemy to filmować. Krzysztof zjadł śniadanie, ponad godzinę korzystał z ciągle niezawodnego ciała pani Danuty, która dwukrotnie, z wyraźnym zaangażowaniem, doprowadziła go do wytrysku. Pozornie był spokojny, ale dodatkowo łyknął jakieś proszki uspakajające, wziął przywiezione z Meksyku pudełko cygar i flakonik perfum i pojechał do stołecznej komendy. Postanowił być w czasie tego spotkania wyzywająco swobodny i przekonywujący. Mocno opalony, w sportowych spodniach, dobrze dobranej koszuli i meksykańskiej kamizelce o myśliwskim charakterze, wyglądał bardziej jak traper, niż pracownik naukowy. Wszedł do gabinetu komisarza z uśmiechem sugerującym, że traktuje tą wizytę bardziej jako towarzyską, niż formalną. - Witam panów. Powiedziano mi, że w czasie mojej nieobecności któryś z panów chciał się ze mną widzieć. Ale ta wiadomość dotarła do mnie dopiero, jak przyjechałem. Przepraszam, jeśli sprawiłem kłopot. Jako rekompensatę pozwalam sobie wręczyć panom pudełko podobno najlepszych meksykańskich cygar. Może nie tak dobrych, jak kubańskie, ale na tamtym kontynencie bardzo poszukiwanych. - Dziękujemy – powiedział komisarz - chociaż nie powinniśmy przyjmować takich prezentów od świadków, bo jednak w takim charakterze nadal pan u nas
występuje. Ale kawę postawimy. I sądzimy, że nie ma pan nic przeciwko temu, abyśmy tą rozmowę filmowali - Oczywiście – możecie panowie nagrywać. Ale trudno mi pogodzić się z tym, że jestem nadal o coś podejrzewany. Przez te dwa lata niemal zapomniałem o sprawie tych kradzieży. Coś się wyjaśniło? - Niestety nie. I dlatego my nie możemy zapomnieć. - Rozumiem – taka służba. Ale co ja mogę wnieść nowego, jeśli od dwóch lat nawet nie miałem informacji, czy te kradzieże nadal się powtarzały? - Właśnie o to chodzi, że po pańskim wyjeździe zdarzyła się tylko jeszcze jedna. Potem ustały. Co pan o tym sądzi? Krzysztof roześmiał się głośno – i miał nadzieję, że wyglądało to naturalnie. - Z tego wnoszę, że kojarzycie panowie te dwa fakty. Jeszcze raz panów zapewniam, co mówiłem także dwa lata temu, że nie mam nic wspólnego z tymi kradzieżami. Ta zbieżność terminowa, to czysty przypadek. Zresztą sami panowie powiedzieliście, że jeszcze coś się zdarzyło po moim wyjeździe. A mój wyjazd – jak widać nawet po dzisiejszym naszym spotkaniu – nie był ucieczką. W każdym razie nie miał związku z kradzieżami. Może rzeczywiście uciekam, ale przed dotychczasowym życiem i, w pewnym sensie, przed samym sobą. Ale to już kwestia mojej psychiki, a nie kryminalnych faktów. - No właśnie – odezwał się aspirant Kwaśny – ale właściwie, przed czym i dokąd pan ucieka? I z czego w tych nowych warunkach pan się utrzymuje? Krzysztof zaśmiał się ponownie. - Z czego się utrzymuję? Panowie na pewno wiedzą, że sprzedałem mieszkanie i miałem oszczędności. W sumie znacznie powyżej pół miliona dolarów. To w krajach Ameryki Południowej duże pieniądze. Mieszkam w tanich pensjonatach, albo za darmo, w willi przyjaciół w Meksyku. Kupiłem tam stary samochód. Żyję oszczędnie. Parę razy byłem na nieźle płatnych wyprawach archeologicznych, jako logistyk i manager. Mam jeszcze lepiej płatną ofertę uczestnictwa w dużej wyprawie amerykańsko – meksykańsko – brazylijskiej w północne rejony delty Amazonki, gdzie przy analizie zdjęć lotniczych natrafiono na anomalie, mogące świadczyć o istnieniu zarośniętego przez dżunglę i częściowo zasypanego, kolejnego miasta Majów. Mam się także zająć logistyczną stroną tej wyprawy. A dlaczego? Dlatego, że po prostu znudziła mi się kariera pracownika naukowo – dydaktycznego, znudził mi się zmienny klimat, wyścigi szczurów itd. To może trudno wytłumaczyć, ale od młodości marzyłem bardziej o życiu aktywnym, może nawet pełnym przygód, niż o życiu statecznego wykładowcy. I uznałem, że czas ucieka, że to już ostatnia chwila, aby coś zmienić. - Chociaż to mało prawdopodobne, ale nie mamy podstaw, aby panu nie wierzyć. Każdy ma prawo podejmować takie decyzje. Na długo pan teraz
przyjechał? - Na kilka dni. Chcę przed wyjazdem w deltę Amazonki, który może być trochę niebezpieczna, uporządkować moje sprawy w Warszawie. Gdyby panowie jeszcze mnie kiedyś potrzebowali, to proszę kontaktować się z moją gospodynią, panią Danutą Kleber. W miarę możliwości będę ją informował, gdzie aktualnie jestem. A tak zupełnie prywatnie, czy możecie mi panowie powiedzieć, ile właściwie było tych kradzieży? - Zgłoszonych mamy 11, ale przypuszczamy, że mogło być więcej. Ze zdziwienia Krzysztof aż rozlał kawę, z podnoszonej właśnie filiżanki. To przecież nie była nawet połowa jego faktycznych „osiągnięć”! Widocznie większość poszkodowanych wolała unikać kontaktu z policją i wyjaśniać pochodzenia skradzionej gotówki i biżuterii. Dochodziły do niego takie informacje, ale nie sądził, że wstrzemięźliwość w informowaniu policji wystąpi aż w takiej skali. - Och, przepraszam – powiedział, poprawiając filiżankę- zaskoczyło mnie, że tak wiele. Chociaż, jeśli dobrze pamiętam, to trwało kilka lat. - No właśnie. Ponad siedem. Możemy tylko podziwiać konsekwencję sprawcy. Krzysztof pożegnał się i wychodząc wręczył asystentce pudełko z perfumami, jako wyraz przeprosin, że też musiała (zapewne) poświęcić czas na – jak się wyraził – „poszukiwania jego skromnej osoby”. Przyjęła prezent z niemal uwodzicielskim uśmiechem. Wiśniewski i Kwaśny chwilę po jego wyjściu milczeli. - Jest przekonywujący, ale ja mu nadal nie wierzę – powiedział w końcu Kwaśny. - Mnie przekonał. Może mniej tym, co opowiadał, ale tym, że się u nas pojawił. Przecież mógł w ogóle nie wracać. A zresztą – tak jak poprzednio – nie mamy podstaw i pieniędzy, aby śledzić go na drugiej półkuli. Trudno, ale powtarzam – jak się nic nowego w tej sprawie nie wydarzy, to trzeba ją w końcu umorzyć. Tym bardziej, że poszkodowani właściwie przestali się już upominać o wyniki śledztwa. To jednak bogaci ludzie. Niektórzy nawet bardzo bogaci. Przypuszczam, że dla większości z nich poniesione straty nie miały znaczenia. Pożegnanie
Popołudniu Krzysztof zadzwonił do Izy. Była na jakiejś sesji zdjęciowej. W pierwszej chwili niemal odebrało jej głos. - Jezus Maria – myślałam, że już cię nigdy nie usłyszę! Co się z tobą działo?
Usiłowałam cię znaleźć - byłam nawet na Barbados. Wprawdzie z wycieczką, ale znalazłam czas i możliwość, aby odwiedzić hotelik tego Pedra, o którym mi opowiadałeś i gdzie kiedyś mieszkałeś. Miły człowiek, ale nic mi nie pomógł. Nie wiedział, gdzie jesteś, tylko wspominał coś o Miami i Meksyku. - Byłem i tam. To długa historia. W każdym razie przyjechałem teraz tylko na kilka dni i wracam, rzeczywiście do Meksyku. Jeśli chcesz, możemy się zobaczyć, dzisiaj wieczorem, albo jutro. - Dzisiaj – kochany. Bardzo się za tobą stęskniłam. Będę w domu po dziewiętnastej. Krzysztof kupił kwiaty, butelkę dobrego wina i po 19.00 zjawił się w mieszkaniu Izy. Rzuciła mu się na szyję, obcałowała, posadziła w fotelu, nalała wino. - Opowiadaj. Gdzie byłeś, co robiłeś i co zamierzasz? Potem pójdziemy do łóżka. Chyba zostaniesz na noc? Propozycję nocnego seksu Krzysztof na razie pominął milczeniem. Już wcześniej postanowił, że musi ostudzić stosunki z Izą, jeśli ma zrealizować plan całkowitego oderwania się, od poprzedniego etapu życia. Była nadal tak samo ładna, jak przed dwoma laty i budziła pożądanie. Ładna, choć nie tak bezbłędnie piękna, jak Maria. Gdyby nie poranne ćwiczenia z panią Danutą, to może jego „samczy instynkt” nie pozwoliłby mu, na wstrzemięźliwość. Ale teraz nie czuł się nadmiernie „naładowany” i zmierzał do tego, aby wyjść od Izy przed nocą i nie dopuścić, do wznowienia ich relacji seksualnych. Skoncentrował się więc na wymyślaniu przygód, jakie go spotkały w Meksyku i rzekomo odbytych wyprawach w niebezpieczne lasy tropikalne Kolumbii, Wenezueli i Brazylii. Niebezpiecznych – bo w środowisku dzikiej przyrody, ale i w rejonach walk partyzanckich i grasowania zwykłych band rabunkowych. Celowo nie unikał wzmianek o trudnościach emocjonalnych, na jakie rzekomo napotykali mężczyźni zmuszeni do wstrzemięźliwości seksualnej w okresie kilku, a nawet kilkunastu tygodni poświęcanych na te wyprawy. Słuchała z zainteresowaniem, ale było widoczne, że jej uwagę trochę rozpraszają myśli o spodziewanym „dalszym ciągu” wieczoru. Przytulała się, głaskała Krzysztofa po kolanie, od czasu do czasu dłużej trzymała jego rękę, patrzyła mu w oczy w sposób obiecujący całkowite oddanie. Krzysztof starał się nie ulegać podnieceniu, choć łatwo mu to nie przychodziło. Aby przerwać ten nastrój, zmienił nagle temat. - Słuchaj – jak zdrowie i jak interesy twego ojca? - Właściwie wszystko OK. Ale nie wiem, dlaczego, kiedy ciebie wspominam, denerwuje się i wyraża o tobie nie najlepiej. A przecież tak cię cenił, jak ze sobą współpracowaliście. Sam fakt, że wyjechałeś, właściwie bez uprzedzenia, nie powinien go aż tak „wkurwiać”.
- Zrobiłem coś, co mogło mu rzeczywiście sprawić kłopoty. Pewnie coś ci o tym powiedział, albo kiedyś ci powie. Ale to skomplikowana sprawa i ja nie mogę o niej mówić. Powiedzmy, że to rodzaj tajemnicy biznesowej. - Nie jestem tak bardzo ciekawa. Pytałam kiedyś Andrzeja czy wie dokładniej, o co wam poszło. Powiedział, że nie ma pojęcia. - Bo nie ma. A pro po Andrzeja – widujecie się nadal? - Trochę. Chodzę na te orgietki u niego. To mnie odpręża i pozwala unikać nadmiaru seksualnych kontaktów w aktorskim środowisku. Czasem, ale rzadko, rozkładam mu się „indywidualnie”. Wiesz jak jest – w końcu też mam zachcianki, a nie mam stałego partnera. Ciągle miałam nadzieję, że wrócisz. No właśnie – idziemy już do łóżka? - Przykro mi – kochanie – ale nie idziemy. - Dlaczego? - Nie jestem pewien, czy nie mam jakiegoś zaraźliwego zakażenia. To nie typowa choroba weneryczna, ale coś mi jest. Lekarz dał mi jakiś antybiotyk, mam go brać aż miesiąc. - To straszne – kochanie. Gdzie to złapałeś? - Dokładnie nie wiem. Ale przypuszczam, że właśnie w czasie ostatniej wyprawy. Dotarliśmy wtedy do takiej zaginionej osady w dżungli, gdzie byliśmy chyba dopiero drugą „białą” ekipą, jaka kiedykolwiek tam doszła. Atrakcja dla obu stron. Ludzie tylko w opaskach, albo i bez. Bardzo gościnni, jak zresztą większość obecnych indiańskich plemion w Ameryce Południowej. Było nas pięciu i każdemu na noc dali dziewczynę. Dostałem niebrzydką i bardzo aktywną. No i pewnie na niej złapałem jakiegoś miejscowego wirusa czy bakterię, które jej mogły w ogóle nie szkodzić, a u mnie wywołały zapalenie. - Szkoda. Ja najbardziej jestem poszkodowana. A przynajmniej dała ci przyjemność? - Nie narzekam. Miałem miesiąc przerwy. Ustawiała mnie przez noc chyba cztery razy. No i – wprawdzie tylko gestami, bo werbalnie zupełnie nie mogliśmy się zrozumieć – proponowała także pozycje, zupełnie u nas nieznane. - Po tych antybiotykach na pewno to nadrobimy, to i te pozycje mi pokażesz. - Niestety – kochanie – najpóźniej za trzy dni muszę wyjechać, żeby zdążyć na kolejną wyprawę. Mam kontrakt. No i z czegoś muszę tam żyć, a wracać do Polski nie zamierzam. - Mój Boże – czy to oznacza, że już się nigdy nie zobaczymy? - Nie wykluczam, że kiedyś przyjadę znowu z krótką wizytą. Ale to nic pewnego. Jednak gdyby się tak stało, że miałabyś wszystkiego dosyć, kariera by ci się załamała, z rodziną miała być konflikt i chciała zmienić swoje życie – to powiedz pani Danucie, żeby próbowała przekazać mi wiadomość. Ona ma taki kontakt, wprawdzie skomplikowany i powolny, ale w końcu ta informacja do mnie
dojdzie i się odezwę. I zobaczymy, co możemy poradzić. - Mówisz tak, jak byś był szefem jakiejś sekty. - Może tak to wygląda, ale zapewniam cię, że nie o to chodzi. Pożegnali się czule. Krzysztof prosił jeszcze, aby przeprosiła ojca w jego imieniu za kłopoty, które mógł wywołać. Postanowił go jednak nie odwiedzać, aby uniknąć nieuniknionych wymówek i „rozdrapywania” trochę już zagojonych ran. Do swojej kawalerki dotarł późnym wieczorem. Pani Danuta – zgodnie z jego prośbą – czekała z kolacją. Po podnieceniu wywołanym niezakończonymi stosunkiem pieszczotami Izy był tak „naładowany”, że zanim ją podała, wziął ją od tyłu, bez rozbierania, opartą o blat kuchni. Po kolacji, gdy sprzątała ze stołu ze zdjętą już i suszącą się po śladach poprzedniego stosunku spódnicą, poczuł gwałtowny nawrót pożądania i ponownie, w takiej samej pozycji, wyrzucił w nią resztki nasienia. Umówili się, że następnego dnia przyjdzie znowu wieczorem. Ten następny dzień był znowu pracowity. Krzysztof odwiedził wszystkich zwierzchników i kolegów w macierzystej uczelni i w drugiej szkole wyższej, w której także miał etat. Podpisywał niezbędne rezygnacje, żegnał się i – co wychodziło mu coraz lepiej – opowiadał wymyślone historie o wyprawach, niebezpieczeństwach i urokach życia w Ameryce Środkowej i Południowej. Tłumaczył, dlaczego zamierza tam zostać, rezygnując z kariery naukowej. Dawał do zrozumienia, że, być może, kiedyś zmieni zdanie i wróci. Mówił tak dla stworzenia większej wiarygodności swoich opowieści, choć wiedział, że tego nie zrobi, że żegna się bezpowrotnie z tymi ludźmi i z tym etapem swego życia. Ostatni dzień pobytu Krzysztof poświęcił na przejrzenie i wybór w dwóch dużych księgarniach książek i płyt z polskimi i niemieckimi filmami, które internetowo powinien zamówić Adolf Winter z Dominikany. Chciał zebrać taką biblioteczkę, nie ograniczając zbioru w domu w Puerto Plata, wyłącznie do literatury hiszpańsko i anglojęzycznej. Kupił też kilka prezentów i drobnych pamiątek dla wszystkich domowników. Odczucia
Po czterech dniach pobytu w Warszawie i serdecznym, w każdym znaczeniu, pożegnaniu z Panią Danutą, wsiadł do samolotu, lecącego znowu, z przesiadką w Brukseli, do Meksyku. Musiał konsekwentnie utrzymywać ten „ślad”. Dopiero na lotnisku w Meksyku kupił bilet zupełnie innej, taniej linii lotniczej, na lot do Puerto Plata, dosiadając się do hiszpańskiej „objazdowej” grupy turystycznej. Zniszczył i wyrzucił swój telefon komórkowy, który używał w Polsce. Po
wylądowaniu w Plata, z automatu telefonicznego zadzwonił do Marii i prosił, aby ktoś przyjechał po niego na lotnisko. Przyjechał John i po drodze złożył sprawozdanie. Nic specjalnego się nie działo. Wprawdzie znowu ktoś, bez uprzedzenia, zbliżył się zanadto do wewnętrznej bramy, ale odjechał po włączeniu alarmu. Mógł to być zagubiony turysta. Przez kilka dni po powrocie Krzysztof odpoczywał, wylegując się na leżaku nad basenem i schodząc nad morze, aby trochę ponurkować. Jednocześnie obserwował życie „rodziny”, zachowania każdej z dziewczyn i Johna. Zastanawiał się, czy udało mu się zintegrować tą grupę osób o zupełnie innych charakterach, co oni właściwie myślą o tym wspólnym życiu, czy są z niego zadowoleni, czy kogoś nie razi wprawdzie początkowo narzucona, ale już utrwalona i niemal nieograniczona swoboda seksualna. Upraszczając – czy są szczęśliwi. Gdyby mógł wejść w ich myśli i odczucia, to był by chyba zadowolony. Dolores – nie miała dotychczas łatwego życia. Czysto murzyńskie rodziny na Dominikanie nosiły piętno niewolnictwa, traktowane były „z góry” nie tylko przez białych, ale także przez Mulatów i Metysów. Rodzina była biedna. Ona skończyła zaledwie kilka klas szkoły podstawowej. Jak większość czarnych dziewcząt zaczęła życie seksualne już jak miała 13 lat, a jak miała 17 – wyszła za mąż. Źle trafiła. Mąż pił, bił – nawet wtedy, gdy była w ciąży. W końcu wyjechał na kontynent i przestał się odzywać. Urodziła córkę, która zginęła w wypadku, nie doczekawszy nawet 12 roku życia. Mimo to nie poddawała się – pracowała w restauracjach, w bufetach na stacjach benzynowych, krótko także w hotelach. Jej prowokująca budowa interesowała wielu mężczyzn. Rzadko odmawiała, zresztą lubiła seks. Nie była prostytutką, ale chętnie przyjmowała od nich „prezenty”. W domu seniora po raz pierwszy poczuła się pewnie. Poczucie stabilizacji było ważniejsze od chwil zazdrości, jaką czasem odczuwała. Trudnej do zrozumienia zazdrości o pozycję, jaką zajmowali inni w tej sztucznie stworzonej rodzinie, albo zwykłej zazdrości o względy „pana”. Była nim zafascynowana – jak chyba wszystkie dziewczyny w „rodzinie”. Pocieszała się, że mimo, iż jest najstarsza i najmniej ładna, „senior” właściwie nigdy jej nie pomija. Co więcej – czasem budzi widocznie jego silniejsze pożądanie, bo bierze ją nagle, w kuchni, w salonie czy w basenie. Raz nawet w sypialni, kiedy źle się czuł i przyniosła mu śniadanie. Ale tak czy inaczej – pierwszy raz w życiu czuje się bezpieczna i szczęśliwa. Maria – wie, że jest ładna. Bardzo ładna. Niektórzy mówią, że piękna. Ojciec był prawie czarny matka prawie biała. Taka mieszanka daje dobre owoce. Zawsze o tym wiedziała, bo od najmłodszych lat chłopcy i mężczyźni za nią biegali. Jak już straciła cnotę z synem sąsiadów, to w różnych sytuacjach mieli ją wszyscy mężczyźni w rodzinie – dwaj bracia, kuzyn i ojciec. Ją i siostrę, też ładną, ale podobno mniej. Nikt nie robił z tego tragedii, bo tak było we wszystkich rodzinach.
Księdzu się o tym nie mówiło, ale takie były zwyczaje. Z ojcem sama chciała. Był zabójczo przystojny, zawsze uśmiechnięty. I miał nieprawdopodobnie ogromne „narzędzie”. Większe nawet niż Krzysztof. Do dzisiaj robi się jej gorąco, jak przypomina sobie pierwszy raz, kiedy „to” zobaczyła. Klęknął nad nią i zaczęła jęczeć z wrażenia, zanim „to” włożył. Ale ojciec był marynarzem i zginął na morzu. Matka nie była w stanie utrzymać czworga dzieci. Więc jak miała 17 lat trafiła do burdelu. Właściwie burdeliku, bo to był mały biznes – cztery dziewczyny i właścicielka, która też się nie oszczędzała. Miała ładną willę po rodzicach, każda dziewczyna miała swój pokój. Było nieźle, bo trzymały fason. Nie przyjmowały byle kogo. Sporo klientów było turystami, więc uczyła się angielskiego. Miała dobrą pamięć, po trzech latach mówiła prawie płynnie, chociaż gramatycznie nie zawsze prawidłowo. Właścicielka miała sporą bibliotekę, więc pożyczała od niej książki i namiętnie czytała, starając się zrozumieć, jaki jest świat poza Dominikaną. Pogorszyło się, jak jeden facet uznał, że będzie ich ochraniał. Owszem – robił to, ale jednocześnie sam za darmo korzystał i przyprowadzał podobnych kolegów. Kiedy pewnego wieczoru weszło ich czterech do jej pokoju, przytrzymali ją leżącą na stole i zaspakajali się we wszystkie zakamarki jej ciała – postanowiła odejść. Znalazła pracę w ogrodzie pewnego Anglika. Była tam trzy lata. Też szlifowała angielski i nauczyła się ogrodnictwa. Bez większego trudu czytała też angielskie książki, z gabinetu gospodarza. Anglik miał wprawdzie żonę, ale ona, co pewien czas latała do Anglii, do rodziny. Przyszedł do niej i grzecznie zapytał, czy w czasie wyjazdów żony może mu dwa – trzy razy w tygodniu „pomagać”. Zaproponował sporą sumę za każdą „pomoc” i dyskrecję. Zgodziła się bez oporów. Był przystojny, kulturalny i też jej trochę brakowało seksu. A na mieście z nikim się nie spotykała. Na ogłoszenie Krzysztofa o pracy zareagowała tylko dlatego, że spodziewała się większego zarobku. Jego „warunki” jej nie przestraszyły – uznała, że widocznie każdy szef ma takie wymagania. Z upływem czasu jej stosunek do „szefa” i mieszkańców tego domu zaczął się zmieniać. Widziała, że Krzysztof zaczyna ją wyróżniać, że ona mu się coraz bardziej podoba. Wiele zmienił wyjazd do Europy. Zrozumiała, że może być „damą”, że może być nie tylko jedną z kochanek, ale także partnerką Krzysztofa. Zaczęła o nim myśleć jak o „ukochanym”, zaczęła być trochę zazdrosna, chociaż starała się tego nie okazywać. Ucieszyła się, kiedy bez uśmiechu zakazał jej innych kontaktów seksualnych bez jego polecenia lub zezwolenia. Poczuła się najważniejsza. Sprzyjało temu poczuciu także to, że powierzał jej coraz więcej spraw „domu”, obdarzał zaufaniem także w sprawach finansowych, kazał zajmować pozycję „pani” wtedy, gdy przyjmowali gości. Coraz częściej prosił ją, aby zostawała na noc w jego pokoju i łóżku. Starała się sprostać wszystkim zadaniom i jednocześnie być dla Krzysztofa możliwie najbardziej
atrakcyjną. Zawsze zadbana, ubrana tak, żeby wyglądać na trochę rozebraną. Jeśli to tylko było możliwe, chodziła po ogrodzie i przy basenie prawie nago, w specjalnie kupionych w jednym z hoteli bucikach teoretycznie kąpielowych, ale na podwyższonych obcasach. Też – podobnie jak Dolores – czuła, że jest w tym domu szczęśliwa. I jest gotowa bronić tego szczęścia. W sprawach intymnych niepokoił ją tylko fakt, że Krzysztof lubił zbyt często wyładowywać się „końcowo” właśnie z pomocą Anaki. Jednocześnie bardzo lubiła tą dziewczynę. Wiedziała, że jej preferowanie to tylko efekt fizjologii, bo sam Krzysztof jej mówił o zaletach wyjątkowej „ciasnoty” Anaki. Zbiera się na odwagę, aby porozmawiać z lekarzem, czy można i ją jakoś „zawęzić”. – Sara - była przez dwa lata, przed przyjściem do „domu”, dziewczyną Johna. Przed tym też wiązała się z różnymi mężczyznami, bo od 10 roku życia była sierotą. Instynktownie szukała opieki i serdeczności. Pierwszym był starszy pan, u którego mieszkała jej ciotka i zarazem formalna opiekunka. Chodziła do szkoły, pomagała w domu. Jak miała już 15 lat, to ten pan zauważył, że jest już kobietą i kazał przychodzić wieczorami do jego pokoju. Nie było źle, był łagodny i chciał, żeby też miała przyjemność. Ale w końcu sprzedał dom i wyjechał do Peru. Potem było gorzej. Pracowała w hotelach, jako sprzątaczka i kelnerka. Mało jej płacili, mieszkała w wynajętym z drugą dziewczyną pokoju. Jak poznała Johna, trochę jej pomagał. Lubiła go i lubi nadal. Ucieszyła się, jak powiedział, że może pracować w tym samym domu i mieć własny, nawet dość duży pokój. Próba seksualna z seniorem w jego gabinecie bardzo jej się podobała. Potem jednak poczuła się trochę głupio, kiedy pierwszy raz senior zawołał ją przy basenie i przy wszystkich kazał robić mu laskę. Ale szybko się przyzwyczaiła tym bardziej, że najczęściej zaraz potem robiła to także Johnowi. Senior zresztą brał ją rzadko, właściwie tylko na ogólnych zabawach, nigdy nie kazał jej przychodzić do swoich pokoi. Tylko parę razy wziął ją samą, ale bez rozbierania, kiedy przynosiła kawę do jego gabinetu. Nie wiedziała, dlaczego, ale zawsze na to czekała. I zawsze bardziej ją to podniecało, bardziej niż stosunki z Johnem, który często przychodził wieczorem do jej pokoju. Było jej dobrze w tym domu. Tak dobrze jak nigdy przed tym. Lubiła wszystkich, a najbardziej Marię. Tak bardzo, że kiedy panowie na dłużej wyjechali, odważyła się pójść do niej któregoś wieczora i zaproponować, żeby sobie wzajemnie pomogły. Maria najpierw się śmiała, a potem się zgodziła. Dały sobie orgazmy inne niż z mężczyznami, ale też dobre i odprężające. I czasem – po cichu – to powtarzają. Pan nie wie. Maria twierdzi, że gdyby wiedział, to kazałby im to robić przy nim. Anaki – wychowana była zgodnie z azjatyckimi zasadami posłuszeństwa i uległości wobec mężczyzn. W domu była bieda, na nic jej nie pozwalano, czasem
była głodna. Zgłosiła się do pracy w domu Krzysztofa jak miała 16 lat i niedawno straciła dziewictwo. Z dalekim krewnym, który przyjechał do nich na kilka dni. Umiarkowanie jej się to podobało. Kiedy na pierwszym spotkaniu z seniorem usłyszała o seksualnym warunku, początkowo trochę się przestraszyła. Ale Dolores powiedziała jej, że to przecież nic strasznego – a zarobek taki, jakiego nigdzie jej nie zaproponują. Jak senior pierwszy raz się do niej zbliżył i zobaczyła jego organ – przestraszyła się ponownie. Był chyba dwa razy większy, niż ten, który dotychczas widziała i czuła. Jak w nią wszedł, czuła ból i narastającą przyjemność jednocześnie. Zdała sobie sprawę, że głośno krzyczy. Kiedy poczuła jego wytrysk i usłyszała jak jęknął, z rozkoszy niemal straciła przytomność. I tak jest zawsze. Wie, że senior woli Marię, ale wie też, że jej niemal dziecinny wygląd i budowa powodują, że koniec stosunku z nią sprawa mu więcej fizycznej radości. I to jej wystarcza, chociaż jest trochę zazdrosna. Ale mieszkanie w tym domu i z tą dziwną „rodziną” składa się nie tylko z seksu. Ona nigdy nie czuła się tak swobodnie, nigdy nie miała swego kąta i świadomości, że z wszystkiego może korzystać bez pytania. Tutaj może zawsze wejść do kuchni, do salonu i do bufetu przy basenie, zjeść, na co ma ochotę, napić się każdego alkoholu, jaki stoi w barkach, przy wyjazdach na zakupy kupić sobie buty czy bluzkę, płacąc za wszystko kartą seniora. Może też razem z innymi pływać jachtem na wycieczki do innych krajów. Ale najbardziej czuje się szczęśliwa, kiedy korzysta z jednej z czterech łazienek w głównym domu, niebieskiej, z dużą wanną z bąbelkami. Bo wszyscy w domu mogą z wszystkiego korzystać, z wyjątkiem dwóch pokoi i łazienki seniora. Ona lubi szczególnie tą niebieską łazienkę. Zwłaszcza od chwili, kiedy senior wszedł tam przypadkiem, jak była w wannie. Popatrzył, zdjął spodenki i zanurzył się obok niej. A potem wziął ją w kilku pozycjach, robił to długo, dał jej orgazm także oralnie i skończył w niej głęboko, jak zwykle z głośnym jękiem. To był jej jedyny pełny stosunek z szefem. Przy pozostałych właściwie tylko na niej kończył. I czeka, że może to się powtórzy. John – pochodził z rodziny, która w warunkach Dominikany uchodziła za średnio – zamożną. Od najmłodszych lat wyróżniał się wśród chłopców „zapaśniczą” siłą fizyczną i budową. Skończył szkołę średnią, nieźle opanował angielski. Zaciągnął się do policji, awansował do jednostek specjalnych i dosłużył się w nich stopnia sierżanta. Po awanturze ze zwierzchnikiem odszedł i wyjechał do Meksyku. Tam udało mu się zaciągnąć do straży przybrzeżnej, dowodził nawet kutrem patrolowym. Wpadł jednak w nienajlepsze środowisko, pomagał lokalnym gangsterom i handlarzom narkotykami. Wyrzucono go „z trzaskiem”, uciekł na Dominikanę i udało mu się uniknąć więzienia. Był bezrobotny, gdy przeczytał ogłoszenie Krzysztofa. Uznał, że to okazja na ustatkowanie tym bardziej, że lata mijały, zbliżał się do 60-tki i zaczynał tęsknić za stabilizacją.
Po dwóch latach mieszkania w „domu” i ze zmontowaną przez Krzysztofa „rodziną” – był zadowolony. Z „szefem” był w koleżeńskich stosunkach, umocnionych przygodami w Meksyku. Szef wprawdzie przypominał mu czasem o tym, że jednak jest szefem, ale to go nie denerwowało. Był kolegą, może nawet przyjacielem, ale i pracownikiem. Swoboda panująca w domu, w tym także swoboda seksualna, była dla niego dodatkowym atutem. Potrzeby w tym zakresie wprawdzie z wiekiem nieco malały, ale nadal były duże. Przed zamieszkaniem w „domu” miał stałą dziewczynę, ale wydawał też sporo na panienki działające w hotelach. Dziewczynę – czyli Sarę – ściągnął na wolny „etat” do domu. Nie przeszkadzało mu, że zgodnie z panującymi w domu zwyczajami czasem obsługiwała też szefa. On też korzystał początkowo z trzech pozostałych dziewczyn, a później z, dwóch, bo Maria została zarezerwowana tylko dla szefa. Szkoda, bo podniecał się nawet jak do niej podchodził. Ale wynagradzał to sobie zapraszając do pokoju po dwie dziewczyny, które tak go potrafiły wymęczyć, że rano z trudem wstawał z łóżka. Poza domem nie szukał więc żadnych seksualnych wrażeń. W stosunku do Krzysztofa nie miał może poczucia wdzięczności, ale uważał, że w każdej sytuacji powinien być lojalny. Sądził, że w tym domu się zestarzeje i że znacznie młodsze dziewczyny będą się nim na starość opiekowały. Jak zwykle na powitanie wracającego z podróży Krzysztofa, dziewczyny zorganizowały bardziej uroczystą kolację przy basenie. Rozpakowywały i przymierzały przywiezione prezenty, żartowały, obściskiwały Krzysztofa, dawały do zrozumienia, że czekają na seks. Nastrój stawał się coraz bardziej frywolny. Krzysztof czuł się trochę zmęczony, ale alkohol i zabiegi dziewczyn zrobiły swoje. Podniecił się i wewnętrznie uznał, że przy tej okazji powinien przypomnieć o swojej seksualnie „władczej” pozycji. Ustawił wszystkie przy jednej z barierek basenu, według wieku, poczynając od najstarszej Dolores i kończąc na najmłodszej Anaki. Przenosił się kolejno, starając się każdą doprowadzić do orgazmu. Trwało to dość długo, ale z trudem dotrwał do Anaki i dodatkowo podniecony jej wyjątkowo głośnymi jękami bólu i rozkoszy, z ulgą pozbył się nasienia. Potem kazał dwóm najmłodszym zająć się jeszcze Johnem, co zrobiły z wyraźnym zadowoleniem. Sam usiadł na rozkładanym leżaku, pił whisky, bawił się piersią siedzącej obok Marii i obserwował jak John, nieco brutalnie, „niszczył” obie dziewczyny. Austria
Znowu kilka kolejnych miesięcy minęło w błogim spokoju i lenistwie.
Krzysztof i John powoli przygotowywali długi rejs, aż do krajów północnego wybrzeża Ameryki Południowej. Jeżdżąc parokrotnie na zakupy do Puerto Krzysztof poznał sympatycznego Austriaka, pana Brauna, adwokata z Wiednia, który wraz z żoną i dwojgiem dzieci spędzał urlop w jednym z hoteli. Zaprosił ich na następny dzień, na lunch do hacjendy. Wizyta była bardzo udana. Maria wystąpiła w charakterze „pani domu”, choć Krzysztof nie przedstawił jej jako żony, używając jedynie enigmatycznej formuły „moja pani”. Jej zwyczajem oszałamiająco ubrana w taki sposób, aby być trochę rozebraną, z wyjątkowo tym razem rozwichrzoną burzą czarno - rudawych włosów faliście spływających poniżej brązowych ramion, wyraźnie przyciągała uwagę gościa. W czasie towarzyskiej rozmowy Krzysztof potwierdził swoje przypuszczenia, że jego pełna konspiracja wymaga jeszcze jakiegoś punktu zahaczenia w Austrii. Fakt popełniania błędów językowych i braku „alpejskiego” akcentu można było złożyć na wieloletni pobyt poza granicami kraju. Ale Krzysztof gubił się w odpowiedziach na pozornie proste pytania – gdzie mieszkał przed wyjazdem, co robili rodzice, czy w Austrii ma nadal jakąś nieruchomość, czy zamierza kiedykolwiek wrócić lub okresowo przyjeżdżać? Mimo wielu wymijających odpowiedzi Krzysztofa nawiązano stosunki bliskie przyjaźni. Gości byli zachwyceni hacjendą, lunchem podawanym przez występujące w swoich rolach dziewczyny, zapowiedzianą przez Krzysztofa perspektywą krótkiej wycieczki jachtem. Prosili, aby w przypadku wyjazdu do Austrii koniecznie ich odwiedzić, a nawet zamieszkać w ich (podobno) obszernym mieszkaniu. W kilka dni po ich wyjeździe Krzysztof podjął decyzję, że rzeczywiście zrobi wraz z Marią wycieczkę do Austrii, spróbuje kupić niewielki domek w małej, podgórskiej miejscowości i zjawiać się tam na kilkanaście dni w roku, w okresie narciarskiego sezonu. Był marzec – dobry miesiąc na narty. Udało się znaleźć wolne miejsca w czarterze z Puerto do Wiednia. Mailowo zarezerwowali apartament w Hotel de France w śródmieściu, dokąd z lotniska pojechali taksówką. Hotel nie był najbardziej luksusowy, ale słynął z dobrej kuchni. Krzysztof znowu znalazł w ogłoszeniach prasowych pośrednika w handlu nieruchomościami. Agent przyjechał do hotelu z albumem ofert. Wybrano trzy w okolicach niewielkiego miasteczka Kirchdorf an der Krems. Postanowili pozwiedzać Wiedeń, więc wynajęli samochód dopiero po trzech dniach i wraz a agentem pojechali obejrzeć wybrane oferty. Jedna przypadła Krzysztofowi do gustu. Niewielki domek na wzgórzu, nieco oddalony od miejscowości, wybudowany zaledwie trzy lata wcześniej. Pięć niedużych, ale słonecznych i w pełni umeblowanych pokoi, dwie łazienki, duży taras z widokiem na góry, mały
wewnętrzny basen. Cena była do przyjęcia – równe sześćset tys. euro. Krzysztof podjął decyzję po rozmowie z mieszkającym niemal po sąsiedzku właścicielem, który, za symboliczną opłatą, zgodził się opiekować domkiem w czasie, gdy nikt z niego nie będzie korzystał. W miasteczku podpisano umowę, dokonano przelewówi – mimo, że ich bagaże zostały w opłaconym hotelu w Wiedniu – kupili piżamy, kosmetyki, stroje narciarskie i kolejne cztery dni poświęcili na poznawanie okolicy i naukę jazdy na nartach. Głównie naukę Marii – bo Krzysztof, wprawdzie nie najlepiej, ale na łatwych trasach dawał sobie radę. Wynajęli instruktora i korzystali z doskonałej pogody. Maria była zachwycona, bo nigdy w życiu nie widziała śniegu. Spali razem w dużym łóżku, ale byli wieczorami tak zmęczeni, że Krzysztof dopiero rano ją „dotykał”, budząc się i widząc jej nagie piersi lub plecy. Poznali „na stoku” wielu ludzi, z niektórymi wymienili adresy. W ten sposób Krzysztof stwarzał sobie możliwość uwiarygodniania w przyszłości swego austriackiego pochodzenia. A Maria miała znowu powody do samozadowolenia, bo jej karnacja i uroda uwydatniały się jeszcze bardziej na tle śniegu i powodowały, że grono kręcących się wokół nich mężczyzn ciągle wzrastało. Po powrocie do Wiednia Krzysztof zadzwonił do pana Brauna. W rewanżu za przyjęcie na hacjendzie pan Braun i jego żona zorganizowali oczywiście „proszony obiad”, dla kilkunastu osób z wiedeńskiego establishmentu. Znowu zwiększyli ilość „znajomych”, a Krzysztof mimochodem opowiadał, że pochodzi ze skromnej rodziny z okolic Kirchdorfu i że – kierując się sentymentem – kupił tam niedawno dom, do którego od czasu do czasu będzie przyjeżdżał. W sumie pobyt w Austrii trwał 10 dni i Krzysztof uznał go za udany i potrzebny. Wrócili też bezpośrednim samolotem do Puerto, dosiadając się do wycieczkowego czarteru. Domek w Austrii był wykorzystywany bardziej, niż początkowo planowano. Wszyscy w „rodzinie” byli zainteresowani zobaczeniem śniegu, gór i europejskiej cywilizacji. Krzysztof zgadzał się więc na wyjazdy dwóch, a nawet trzech osób. Wczesną jesienią polecieli tam na dwa tygodnie John z dwiema dziewczynami, Sarą i Anaki. Krzysztof został z Marią i Dolores, zapraszając ją, co dwa trzy dni, do sypialni i „wykorzystując” seksualnie jednocześnie z Marią. Nie zauważył, aby Maria miała o to pretensje. W końcu nie odbiegało to od przyjętych w domu zwyczajów. Parę miesięcy później poleciała tam Maria, zabierając ze sobą Dolores. W czasie ich nieobecności Johnem zajmowała się – jak zwykle - Sara, a Krzysztofem Anaki. Jej nieśmiałość, dziecięcy wygląd, przerażone oczy, ciasnota waginy i niemal nieustanny, głośny orgazm w czasie stosunku podniecały go tak bardzo, że chwilami zapominał o Marii. Mimo to co dwa – trzy dni kazał jej iść do Johna i zapraszał Sarę. Lubił tą Indiankę. Była w łóżku niezwykle naturalna i w
niektórych szczegółach budowy bardzo podniecająca. Powtarzał z nią często pozycję z pierwszego kontaktu, w której te szczegóły były najbardziej widoczne. Rejs
Od zamieszkania na Dominikanie minęło już trzy lata. Cały, zaplanowany przez Krzysztofa układ nowego życia, działał niemal bezbłędnie. Pieniądze zgromadzone na kontach bankowych, łącznie – już po pokryciu kosztów zakupu w Austrii - ponad osiem milionów dolarów, pracowały, dając wpływy pozwalającą na utrzymanie osiągniętego standardu bez szaleństw, ale i bez odczuwalnych ograniczeń. Milion utrzymywano na koncie operacyjnym. Połowa zasobów, czyli cztery miliony, zablokowana została, jako nienaruszalna lokata bankowa, z indywidualnie wynegocjowanym 4,5%-owym oprocentowaniem. Już samo to rentierskie oprocentowanie dawało możliwość normalnego funkcjonowania domu i „rodziny”. Bankowi doradcy i brokerzy pana Adolfa Wintera w Banco Popular Dominikana wiedzieli, że nie życzy on sobie angażowania kapitału w bezpośrednią działalność gospodarczą. Pozostałe trzy miliony angażowano więc tylko, w możliwie pewne operacje giełdowe. Zakładano, że – przy bardzo ostrożnym prowadzeniu tych działań – powinny one przynosić 10 – 12% zysku, pozwalając na stopniowe zwiększanie kapitału inwestora o ponad trzysta tysięcy dolarów rocznie. Maria szybko opanowała zasady współpracy z bankiem, pozostawała z nim w stałym kontakcie, kontrolowała wpływy, informowała Adolfa, ile mogą dodatkowo wydawać na rozrywki i poprawę standardu życia, przenosiła część zysku z operacji giełdowych na fundusz lokacyjny. Pilnowała, aby płacić wszelkie obowiązujące na Dominikanie podatki. Prowadziła też finanse domu i „trzymała kasę”. Na zewnątrz starała się podtrzymywać opinię, że „szef” był wprawdzie kiedyś biznesmenem, ale już od dawna i dzisiaj jest tylko spokojnym rentierem. Krzysztof – czyli Adolf – kontrolował ją rzadko. Z ukrywanym podziwem, ale i z satysfakcją obserwował zachodzące w niej przemiany, opanowywanie roli i pozycji „pani domu”, a zarazem finansowego agenta. A także to, że w każdej chwili potrafiła „zejść z piedestału” i zgodnie z jego życzeniem lub poleceniem, zamienić się w uległą, seksualną niewolnicę. Paszport Krzysztofa Domagalskiego, po ostatnim taktyczno – pożegnalnym wyjeździe do Polski, leżał głęboko ukryty w sejfie. Krzysztof sam siebie i wszystkich w domu przyzwyczaił już do używania imienia Adolfa. Oczywiście tylko to imię od początku znane było w Puerto Plata, zarówno wśród oficjeli jak i znajomych.
W kilka miesięcy po kupnie domu w Austrii i stworzeniu legendy pochodzenia z konkretnego regionu tego kraju, Adolf uznał, że zagrożenie jego dekonspiracji minęło, że w dającym się przewidzieć czasie nikt go nie będzie już szukał zarówno w dobrych, jak i w złych zamiarach. A jeśli będzie, to utknie na meksykańskim tropie. Codzienne życie na hacjendzie wróciło do „wzorcowej” normy. Znacznie rozszerzono tylko kontakty towarzyskie zarówno z okolicznymi hacjenderami jak i z czółówką intelektualną w Plata. Specjalistyczna ekipa zmodernizowała też system telewizji satelitarnej na hacjendzie, zapewniając odbiór niemal wszystkich stacji amerykańskich i europejskich we wszystkich, czyli ponad 10-u, zainstalowanych telewizorach. Codzienne życie trudno było nazwań nudnym, ale zaczęło być monotonne. Niepokojąco zaczęło mu przypominać monotonię życia w poprzednim wcieleniu. Wszyscy przyzwyczaili się już do tego, co z zewnątrz mogło się wydawać dziwne, lub podniecające. Powszedniała nawet posunięta niemal do granic możliwości rozwiązłość seksualna, której skutki uboczne były jednak pozytywne - wyraźnie cementowała bliskość i lojalność „rodziny”, w relacjach ze światem zewnętrznym. Adolf zdecydował, że nadszedł czas na zorganizowanie od dawna planowanego długiego rejsu – a właściwie podróży krajoznawczej – do kilku krajów Ameryki Środkowej W domu została tylko Dolores, której podróże morskie nie służyły, z dodatkową opieką zapewnioną przez policję. W czasie przygotowań do tej wyprawy Krzysztof zdecydował się w końcu na „chrzest” jachtu. Nadano mu imię IZABELLA, a Maria wystąpiła jako „matka chrzestna”, tłukąc o jego burtę symboliczną butelkę szampana. Nikt z „rodziny” nie kojarzył tego imienia, a Krzysztof tłumaczył, - zresztą zgodnie z prawdą - że to tylko pewne, sentymentalne wspomnienie jego przeszłości. Ale brzmi ładnie i dobrze wygląda na burcie jachtu! Rejs trwał ponad dwa miesiące. Przepłynęli w sumie6 tys. kilometrów. Jacht spisywał się znakomicie. Popłynęli najpierw przez Jamajkę do Belize, Hodnurasu, potem do Nikaragui, Panamy i Kolumbii. Wszędzie zatrzymywali się na kilka dni, ale najdłużej – prawie dwa tygodnie – w Belizie, w porcie miasta o tej samej nazwie, które przed zniszczeniem przez huragan w latach 60-tych, było stolicą tego niewielkiego państewka. Najpierw korzystali z pięknych i niemal dziewiczych raf tego regionu. Potem wynajęli większy mikrobus z kierowcą – przewodnikiem i pojechali zwiedzać zabytki po cywilizacji Inków i Majów. Niektóre z nich – jak miasto Majów Altun Ha i jedna z piramid w Xunantunich były na terytorium Belize, niedaleko od wybrzeża. Część z nich nadal pokrywały lasy tropikalne. Ale aby obejrzeć jeszcze jedno z większych, „zaginionych” miast Majów trzeba było przekroczyć granicę z Meksykiem i wjechać kilkadziesiąt kilometrów na terytorium Jukatanu. Ten wyjazd, z noclegami w dość ubogich motelach, zajął im 5 dni.
Postój w Belize spowodował, że Krzysztof zaczął się zastanawiać, czy jednak nie zbyt pochopnie wybrał Dominikanę, na miejsce stałego pobytu. Wprawdzie wybrzeże Belize było często nawiedzane przez huragany, ale jednak wiele domów budowanych jeszcze przez hiszpańskich i angielskich osadników stało tam już kilkaset lat i „stawiało czoła” niespokojnej przyrodzie. Było bardziej pierwotnie i pięknie niż na Dominikanie, turystów zdecydowanie mniej, domy i hacjendy tańsze, plaże i rafy niezwykle urozmaicone. Krzysztof, jak zresztą wszyscy z „domu” poza Johnem, był tu po raz pierwszy. I bardzo tego żałował. Po opuszczeniu Kolumbii na krótko zajrzeli do Wenezueli i wrócili na Dominikanę przez Antyle Holenderskie. W czasie tej całej podróży, poza śniadaniami, żywili się w portowych restauracyjkach. Nocowali jednak głównie na jachcie, który przystosowany do pobytu 6 osób, dla 5-u stwarzał zupełnie przyzwoite warunki. Wieczorami w salonie i barze na dolnym pokładzie często organizowali przyjęcia dla załóg cumujących w sąsiedztwie jednostek. Po wyjściu gości przenosili się do zakrytej części salonu i kajut, gdzie Adolf, co najmniej na godzinę zabierał do dużego łóżka w kajucie „właściciela” Marię, czasem razem z Anaki albo z Sarą. Co kilka dni, jeśli w czasie przyjęcia wypili więcej alkoholu, ta końcowa część wieczoru przekształcała się w orgietkę, w czasie której – Adolf jednak nie pozwalał na zbliżenia Johna i Marii. Jednak najczęściej, choć na krótko, „wykorzystywaną” kobietą była Anaki, której specyficzna budowa „wnętrza” nadal powodowała, że obaj panowie uwielbiali właśnie z nią kończyć grupowe sesje. Burza
Po powrocie z tej podróży Adolf coraz częściej szukał samotności. Nie mógł pozbyć się myśli o tym, że zrealizował wprawdzie swój plan, zorganizował sobie i kilku osobom dostatnie i ciekawe życie w doskonałym klimacie, ma poczucie wolności, a zarazem władzy, nad tą niewielką grupą, – ale nie wie, co powinien robić w przyszłości. Skończył już 40 lat, jeszcze daleko do starości, ale ona nadejdzie, nie da się zatrzymać. W grupie są cztery kobiety, które dzisiaj są zadowolone z istniejącej sytuacji, ale u dwóch najmłodszych, za rok czy dwa, może się jeszcze odezwać instynkt macierzyński. Będą chciały mieć dzieci – z nim, z Johnem, albo z kimś „z zewnątrz”. A on – przynajmniej tak to dzisiaj odczuwa – nie wyobraża sobie zrobienia z hacjendy hałaśliwego żłobka i przedszkola. Jest też odrębny problem Marii. Ona raczej nie będzie marzyła o dzieciach. Jest do niej bardzo przywiązany, ale nie potrafi do końca określić podłoża swoich uczuć. Lubi się nią chwalić. Jej oszałamiająca uroda, zdolności szybkiego
przyswajania nowej wiedzy, odwaga, inicjatywność i lojalność robią wrażenie nie tylko na nim, ale także na wewnętrznym i zewnętrznym otoczeniu. Mimo, że w tej obecnej postaci on ją właściwie „stworzył”. Po ostatnich doświadczeniach jest pewien, że kiedy zwalnia ją z seksualnych ograniczeń, natychmiast zaczyna być o nią zazdrosny. Dlatego przestał dawać takie „zezwolenia”. Może powinien ten związek jakoś usankcjonować? A może – wręcz przeciwnie – powinien go oziębić i zbliżyć się bardziej do innej kobiety. Chociażby do Anaki lub Sary, z którymi wprawdzie często ma seksualny kontakt, ale prawie z nimi nie rozmawia i właściwie nie wiele o nich wie. Albo w ogóle do kogoś z poza grupy. Gnębią go jednak nie tylko myśli związane z jego stosunkiem do kobiet. Pytanie – co dalej – dotyczy także innych sfer życia. Na czym to „wolne życie”, poza wycieczkami i poznawaniem świata, rozrywką, nieograniczoną swobodą seksualną i uprawianiem sportu, ma właściwie polegać? Czy jednak nie powinien się także zająć czymś bardziej konkretnym, znaleźć jakieś hobby, które by go pasjonowało? Robić coś pożytecznego? Dzisiaj te myśli napadły go szczególnie silnie. Siedział w górnej kabinie sterowniczej jachtu, wygodnie rozparty w fotelu. Wyjął piwo z lodówki. Przyjechał do portu rano, najmniejszym jeepem z ich „stajni”, bez wyraźnego celu. Początkowo nie zamierzał wypływać. Ale zmienił zdanie, gdy włączone na portową stację radio zaczęło ostrzegać przez zbliżającą się burzą. Właściwie małym cyklonem, z wiatrem dochodzącym do 100 km/godz. Odstawił szklankę z piwem, odrzucił cumy i usiadł za sterami. Daszek ochraniał go przed palącymi promieniami słońca. Jeszcze nie było wiatru – gorące powietrze dosłownie stało bez ruchu pod bezchmurnym niebem. Tylko bardzo daleko, na horyzoncie, połyskująca powierzchnia oceanu kończyła się czarną, powoli powiększającą się linią. To szła zapowiadana burza. Na nabrzeżu widać było ludzi, którzy bez paniki, ale z wyraźnym pośpiechem, zabezpieczali okna portowych obiektów, sprawdzali zamocowania stojących jachtów, przestawiali samochody w bardziej osłonięte miejsca. Nacisnął przycisk startu. Oba niezawodne silniki zamruczały na wolnych obrotach. Powoli, niemal nie dotykając dźwigni gazu, odbił od nabrzeża i popłynął wzdłuż falochronu, w kierunku otwartego morza. Jakiś człowiek stał na końcu falochronu i machał rekami, pokazując mu zbliżającą się burzę. Radio zatrzeszczało i zaczęło po hiszpańsku, a potem po angielsku wzywać jego jednostkę. Nie odpowiadał, wyłączył stację portową i włączył jakąś muzykę. Kiedy minął wejście do portu, zwiększył szybkość. Rufa nieco usiadła, dziób się podniósł. Czarna linia na horyzoncie zaczęła się szybciej powiększać. Nie – nie chciał popełnić samobójstwa. Chciał się sprawdzić. Jeśli przetrwa tą próbę, to znaczy, że przeznaczenie mu sprzyja, że nowe życie będzie dla niego przyjazne, że właściwie wybrał kierunek. I po powrocie rozstrzygnie wszystkie
gnębiące go wątpliwości. Jeśli nie przetrwa – to trudno. Widocznie źle wybrał albo wybrane metody nie spodobały się przeznaczeniu. I „nie było mu pisane” takie życie, jakie sobie wymarzył. Fale zaczęły się szybko zwiększać i zalewać dolny pokład. Zszedł do zamkniętej kabiny sterowniczej, usiadł, zapiął mocniej pasy bezpieczeństwa i wpłynął w strefę sztormu. Gwałtowny deszcz zalał szyby kabiny. Czarne chmury były już nad nim i niemal nocna ciemność była rozświetlana tylko błyskawicami i reflektorami jachtu. Jeszcze dalej przesunął dźwignię akceleratora. Silniki zawarczały groźnie i łódź przyspieszyła, przecinając nacierające fale. Ogarnęło go coś w rodzaju euforii. Osiągnął cel – był całkiem wolny. Mógł decydować o tym jak żyje. Więcej – mógł, jak w tej chwili – wybierać między życiem i śmiercią. Łódź się sprawdza, więc chyba wybierze życie. Skończy się burza i znowu wypłynie na słońce. A on podejmie bez trudu nowe, słuszne decyzje. Jeżeli wróci.
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:
Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.
Wydawnictwo Psychoskok