Copy right © Remigiusz Mróz, 2016 Copy right © Wy dawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016 Redaktor prowadząca: Monika Długa Redakcja: Karolina Borowiec Korekta: Joanna Katarzy na Pawłowska Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN – www.panczakiewicz.pl Projekt ty pograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl Fotografie na okładce: www.shutterstock.com/gkuna, www.shutterstock.com/ Bildagentur Zoonar GmbH Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki Wy danie elektroniczne 2016 eISBN 978-83-7976-452-5 CZWARTA STRONA Grupa Wy dawnictwa Poznańskiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75
[email protected] www.czwartastrona.pl
Mojej Mamie, która niegdyś wprowadziła mnie w świat książek, czytając mi codziennie przed snem.
Człowiek we własnym życiu gra zaledwie mały epizod. – Stanisław Jerzy Lec
Ci ludzie nawet kochają tak, jakby nienawidzili. – Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara
Darmowe eBooki: www.eBook4me.pl
Część pierwsza Galicja, Austro-Węgry 1909 rok
Rozdział I Guwernantka po raz trzeci zapukała do sy pialni na piętrze. Nigdy nie pozwoliłaby sobie na taką zuchwałość, gdy by nie to, że z pokoju panicza wy doby wał się smród urągający sy nowi świniopasa, a co dopiero dziedzicowi wielkiego majątku. W środku nocy wy rwały ją ze snu głośne dźwięki i kobieta nie musiała długo się zastanawiać, skąd pochodzą. Znała całą rezy dencję Raisental na wy lot, ale nawet gdy by tak nie by ło, domy śliłaby się, że to panicz Julius hałasuje po nocach. Młody bon vivant nieustannie spraszał do dworku przedstawicielki płci nadobnej i guwernantka nie miała wątpliwości, że ty m razem też tak się stało. Niepokoił ją jedy nie ten ohy dny smród. Zapukała jeszcze raz, spuszczając głowę. Znów odpowiedziała jej ty lko cisza. Zastanawiała się przez moment, po czy m obróciła się na pięcie i ruszy ła w kierunku schodów. Wbiegła na poddasze, gdzie zakwaterowana by ła służba, a potem popędziła prosto do drzwi majordoma. Ty m razem załomotała bez ogródek. Wiedziała, że cierpiący na bezsenność, leciwy Gröger może potraktować to jak osobistą zniewagę i ją zrugać, lecz czas naglił. Usły szała, że majordom powoli zbliża się do drzwi. Ponaglała go w duchu, ale dźwięk kroków by ł jednostajny, spokojny, jak uderzenia starego zegara. W końcu siwy mężczy zna w gruby m szlafroku uchy lił drzwi. Ły siał już na zakolach, a jego czoło pokry wały głębokie zmarszczki. Mimo to stał wy prostowany jak struna, dy sty ngowany jak zawsze. Zmierzy ł ją wzrokiem. – Doprawdy … – zaczął. – Nie ma czasu – wpadła mu w słowo. – Musi pan otworzy ć gniazdo niecnoty. Joachim Gröger westchnął i ściągnął poły szlafroka. – Niechże się pani opanuje – powiedział. – Jeszcze raz usły szę to niestosowne określenie, a… – Coś tam się stało! – znów mu przerwała. – Zza drzwi wy doby wa się straszliwy fetor. – Nie nam oceniać wonie doby wające się z sy pialni panicza.
– Ale… – Proszę wracać do łóżka – uciął majordom, powoli zamy kając drzwi. Kobieta jednak nie miała zamiaru dać za wy graną. Przełoży ła nogę przez próg, a potem ły pnęła na siwego mężczy znę spode łba. Przy puszczała, że takie zachowanie może słono ją kosztować, ale tej nocy nie miało to znaczenia. – Chodź pan ze mną – rzuciła. Gröger nie by ł przy zwy czajony do takiej bezpośredniości. Rządy nad służbą domową sprawował twardą ręką i każdy – od garderobianego do kamerdy nera – wiedział, by odnosić się do niego z odpowiednim szacunkiem. Każdy znał też konsekwencje nieodpowiedniego zachowania. W okolicy nie by ło wielu dworów, a chętny ch do pracy nie brakowało. Nietrudno by ło znaleźć zastępstwo, szczególnie jeśli chodziło o mniej wy magające stanowiska. Zachowanie guwernantki kazało majordomowi sądzić, że coś rzeczy wiście jest nie w porządku. Skinął kobiecie, a gdy ta cofnęła nogę, zamknął przed nią drzwi. – Ależ… – Spokojnie – mruknął zza drzwi. – Muszę się odziać. – By le szy bko. – Nie mogę zejść do holu w by le gałganach. Cierpliwości. Chwilę później ubrany i z pękiem kluczy w ręku stanął przed pokojem dziedzica rodu. Najstarszy sy n barona von Reignera nieustannie sprawiał kłopoty, ale teraz najwy raźniej przeszedł samego siebie. – Rzeczy wiście, nieprzy jemnie wonieje – ocenił Gröger. Pociągnął za poły surduta, poprawił kołnierzy k i odchrząknął. Nawet jeśli po drugiej stronie drzwi miały miejsce jakieś bezeceństwa, on musiał prezentować się odpowiednio. Nie miał wiele czasu, by się oporządzić, ale musiało to wy starczy ć. – Dworuje sobie pan? – szepnęła guwernantka. – Cuchnie gorzej niż w oborze. – Niech pani powściągnie języ k – odparł majordom, a potem wy prostował się, przy jął beznamiętny wy raz twarzy i zapukał do drzwi. Po kilku próbach nikt nie otwierał. Joachim zmarszczy ł czoło i poczuł, że robi mu się gorąco. Coś rzeczy wiście by ło nie w porządku. – Na co pan czeka? – Słucham? – Trzeba otwierać, ale już. – Nie mogę ot tak… – Ma pan klucz, proszę zrobić z niego uży tek! Gröger pomy ślał, że z samego rana pozbędzie się tej kobiety. Porozmawia z baronem von Reignerem i sprawi, że imperty nencka guwernantka zniknie. Umieścił klucz w zamku, nabrał głęboko tchu, a potem otworzy ł drzwi. To, co zobaczy ł w pokoju, przeszło jego najgorsze obawy. Panicz leżał półnagi na łóżku, jego głowa i ręce zwisały bezwładnie, zaś klatka piersiowa ociekała krwią. Część spły nęła na podłogę, ale zdecy dowana większość wsiąknęła w białe prześcieradło. Odór rozkładu sprawił, że Grögerowi zrobiło się słabo. Cofnął się o krok, a stojąca obok kobieta zakry ła usta. Przez moment trwała ciężka, obezwładniająca cisza. Potem guwernantka wy dała z siebie przeciągły, głośny pisk. Miał odbijać się echem w dworku przez długie lata.
Rozdział II W czteroosobowej izbie na piętrze najpierw zbudził się Erik Landecki. By ła to dla niego pierwsza noc spędzona w Raisentalu i po cały m dniu pracy spodziewał się, że prześpi ją bez większy ch problemów. Kiedy jednak głośny krzy k wy rwał go ze snu, wiedział już, że nie zmruży oka. Wcześniej tego dnia zatrudnił się u Reignerów w charakterze czy ścibuta. Nie by ł to szczy t jego marzeń, ale każdy w obszarze dworskim doskonale zdawał sobie sprawę, że praca w rezy dencji Raisental – nieważne jaka – niesie za sobą dobroby t i bezpieczeństwo. Szczególnie dla kogoś takiego jak on. Mimo że wy wodził się ze zgermanizowanej rodziny śląskiej, nosił polskie nazwisko – Landecki. Z takim pochodzeniem nie mógł liczy ć na pracę w większości dworów. Nie chciano przy jmować go nawet na okres próby w charakterze koniuszego, a co dopiero czy ścibuta, który rezy dował w domu. W dodatku wszy scy wiedzieli, jaką Erik ma przeszłość. Majordom Reignerów ostatecznie przy mknął na to oko, ale Erik musiał solennie przy siąc, że sam odejdzie, jeśli ty lko któraś para obuwia będzie niewłaściwie wy czy szczona. Zapewnił Grögera, że ma duże doświadczenie w tej materii i można na nim polegać. Prawda by ła jednak taka, że nigdy w ży ciu nie wy szorował nawet własny ch butów. Ty m bardziej nie przy puszczał, że kiedy ś będzie zarabiał w ten sposób na ży cie. I zapewne tak by się nie stało, gdy by los go do tego nie zmusił. Ojciec opuścił rodzinę, kiedy Erik by ł jeszcze dzieckiem, a matka zmarła niedawno na suchoty. Dwudziestodwuletni Landecki został sam, bez fachu w rękach, za to z burzliwą przeszłością. Powoli kończy ły mu się zaoszczędzone przez matkę korony i wiedział, że prędzej czy później będzie musiał znaleźć źródło utrzy mania. Pierwszy dzień jego nowego ży cia zaczął się nie najgorzej. Gröger pokazał mu niewielką kanciapę, jedną z garderób na parterze, a potem oznajmił, że właśnie tam będzie spędzał najwięcej czasu. Erik uznał, że lepsze to niż usługiwanie ary stokratom w pełny ch przepy chu salach balowy ch i udawanie, że się nie istnieje. Po godzinie lub dwóch zmienił zdanie. Niełatwo by ło włoży ć rękę do śmierdzącego buta, a jeszcze trudniej by ło jej stamtąd czy m prędzej nie wy ciągnąć. Obuwie musiało by ć szczotkowane i szorowane w odpowiedni sposób, o który m Erik właściwie nie miał pojęcia – wiedział ty le, że podczas gdy jedna dłoń znajduje się wewnątrz buta, druga wy konuje resztę roboty. Nie by ła to jedy na sfera, w której brakowało mu rozeznania. Przez całe ży cie trzy mał się z dala od miejsc takich jak Raisental i nie wiedział, jak wy gląda hierarchia pośród służby. Uświadomiła mu to dopiero grupa lokajów, na którą napatoczy ł się około południa. W niewy bredny ch słowach kilku mężczy zn oznajmiło, że znajduje się na samy m dole łańcucha pokarmowego, a pomiatanie czy ścibutem jest traktowane jako zachowanie w dobry m guście. Ukoronowaniem tego wszy stkiego by ła nocna pobudka. Kiedy przeraźliwy kobiecy krzy k przeszy ł ściany, Erik zerwał się na równe nogi i potoczy ł wzrokiem po niewielkim pomieszczeniu, ścięty m z dwóch stron przez stromiznę dachu. Pry cze stały obok siebie, ledwo można by ło między nimi przejść, a gdy by Landecki by ł o kilka centy metrów wy ższy, stopy wy stawały by mu
zza łóżka i niemal sięgały kolejnego. Trzech inny ch służący ch zbudziło się chwilę po nim. – Co to za jazgot? – zapy tał jeden z kucharzy. – Może ktoś wreszcie zbałamucił starą guwernantkę – odparł szofer. Pozostały ch dwóch zaniosło się śmiechem, podczas gdy Landecki wbijał wzrok w drzwi. Zastanawiał się przez moment, po czy m zeskoczy ł z łóżka. – Co robisz, Polaku? Nie dziwiło go, że mężczy zna wy powiedział ostatnie słowo tonem zarezerwowany m dla rzucania obelg. Czesi, Polacy, Rusini czy przedstawiciele inny ch słowiańskich nacji by li traktowani znacznie gorzej niż pozostali mieszkańcy monarchii – zarówno w Raisentalu, jak i w każdy m inny m miejscu w kraju. Erik narzucił na siebie znoszoną koszulę i wy szedł na kory tarz, przekonany, że odgłos dochodził z któregoś pokoju na poddaszu. Szy bko jednak uświadomił sobie, że dobiegł z niższego piętra, gdzie mieściły się sy pialnie von Reignerów. Kierował się już tam korowód służący ch. Część powoli schodziła po schodach, inni dopiero niepewnie wy chy lali się ze swoich pokojów. Minęła go dziewczy na, która na moment obróciła głowę w jego kierunku. Zatrzy mała na nim spojrzenie i zmruży ła oczy. – Erik, prawda? Skinął głową. Nie zapamiętał jeszcze wszy stkich służący ch, ale ją z pewnością powinien. Mimo że miała na sobie pospolity strój, przy wodziła na my śl ary stokratkę. Miała delikatne ry sy twarzy, ale mocne, zdecy dowanie spojrzenie. Starała się gorączkowo ułoży ć włosy choćby w namiastkę koka. – Anika Eller – przedstawiła się. – Podkuchenna. Zanim zdąży ł odpowiedzieć, skinęła w kierunku schodów. – Idziesz? – zapy tała. – Tak. Ruszy ł za nią, tocząc wzrokiem po pozostały ch członkach służby. Wszy scy sprawiali wrażenie, jakby schodząc na dół w nocny m przy odziewku, popełniali nie ty le zwy kłe wy kroczenie, co śmiertelny grzech. – Co tam się stało? – zapy tał Erik. – Nie sły szałeś? – Sły szałem krzy k, a potem już ty lko komentarze na temat bałamucenia jakiejś szantrapy. – A więc przegapiłeś wieść, że chodzi o nieboszczy ka. – Nieboszczy ka? – Tak krzy knęła ta, jak mówisz, szantrapa. Guwernantka. W dodatku lubiana przez państwo von Reignerów. Erik uświadomił sobie, że musi uważać na słowa. To miejsce rządziło się swoimi prawami, które by ły mu zupełnie obce. Niewiele by ło trzeba, by potknął się o jakiś konwenans i po głośny m upadku już się nie podniósł. Na dobrą sprawę guwernantka mogła znajdować się dość wy soko w hierarchii służby. Spojrzał badawczo na rozmówczy nię. – Na dole mówimy na nią per Rozwora – dodała Anika. – Ale ty lepiej na razie trzy maj języ k za zębami. Uznał, że tak właśnie zrobi, przy najmniej dopóki nie rozezna się w sy tuacji. Z zewnątrz Raisental wy glądał całkiem zwy czajnie – ot, jeden z dworków bogaty ch familii, jakich wiele w cały ch Austro-Węgrach. Niegdy ś by ł to pałacy k polskiej szlachty, ale dziś nikt już nawet nie pamiętał nazwiska rodowego tamty ch ludzi. Od środka miejsce to sprawiało wrażenie złożonego,
wielopłaszczy znowego świata, który wpuszcza w swoje progi jedy nie ty ch, którzy są tego godni. – To nie znaczy, że musisz w ogóle milczeć. Landecki wzruszy ł ramionami. – Zazwy czaj nie odzy wam się, jeśli nie mam nic do powiedzenia. – Dobra zasada. – Dziś po południu w przestrzeganiu jej utwierdziło mnie kilku lokajów. Anika uśmiechnęła się blado. – Witają tak każdego, nie przejmuj się nimi. – Nie mam zamiaru. To oni powinni przejmować się mną. Spojrzała na niego niepewnie. Erik przy puszczał, że wieści ze wsi nie docierają do zamkniętej w rezy dencji służby. Gröger znał jego przeszłość, prawdopodobnie wiedział o wszy stkich jego ekscesach, ale jak na majordoma przy stało, nie podzielił się ty m z pozostały mi. Dziewczy na ewidentnie nie wiedziała, jaka opinia kroczy za nowy m czy ścibutem. Pomy ślał, że to dobrze. Będzie miał okazję, by zacząć wszy stko od nowa. Zatrzy mali się przed schodami. Klatka by ła wąska i kręta, więc szy bko zrobił się zator. Jakiś mężczy zna z przodu zarządził, by zachować spokój i się nie pchać, a chwilę później pochód ruszy ł już sprawnie w dół. – Widzę, że nieczęsto macie tu takie hece – odezwał się Erik. – Starczy powiedzieć, że to pierwszy raz, kiedy idę na dół w podomce. Landecki zlustrował ją wzrokiem. Przemknęło mu przez głowę, że powinna częściej tak wy stępować, ale się nie odezwał. Wy raźnie się zmieszała, dostrzegając jego wzrok. – Coś nie tak? – Wręcz przeciwnie. Wszy stko jest w jak… – Więc patrz przed siebie. Zrobił, jak mu poleciła. Niższe piętro sprawiało wrażenie, jakby znajdowało się w zupełnie inny m świecie. Na poddaszu panował lekki zaduch, podłoga skrzy piała, a okiennice zdawały się zmurszałe. Jedno lokum od drugiego dzieliło jedy nie liche przepierzenie, przez które sły chać by ło szept, a może nawet oddech. Tutaj zaś już same drzwi do pokojów kazały sądzić, że po drugiej stronie znajdują się wy tworne komnaty. W powietrzu unosił się przy jemny zapach, a pod stopami Landecki miał gruby, przy kry wający deski dy wan. Przed wejściem do sy pialni panicza ustawił się już wianuszek służący ch – by ło ich ty lu, że Erik nie mógł liczy ć na to, by samemu zajrzeć do środka. Wieści podróżowały jednak szy bko, od jednego do drugiego, jak wiadro z wodą pospiesznie przekazy wane w trakcie gaszenia pożaru. Chwilę później jeden z mężczy zn stojący ch przed Aniką i Landeckim potwierdził, że w pokoju rzeczy wiście znaleziono ciało panicza, a widok osłabił nawet ty ch, którzy widzieli już w ży ciu niejedno. – I wy gląda na to, że nie zszedł z tego świata w sposób naturalny – dodał. Dziewczy na pobladła i potarła ramiona, jakby nagle poczuła powiew chłodu. – To znaczy ? – zapy tał Erik. – To znaczy, że ktoś zamordował dziedzica rodu. Landecki potrzebował chwili, by uświadomić sobie, że jako nowo przy by ły będzie główny m podejrzany m.
Rozdział III Dopóki pan domu się nie pojawił, nikt nie waży ł się przestąpić progu. Służba by ła na miejscu jako pierwsza, ale wy łącznie dlatego, że krzy k guwernantki by ł lepiej sły szalny na piętrze. Zaraz potem pod izbą Juliusa zaczęła gromadzić się rodzina. Baron Hendrik von Reigner przy szedł po kilku minutach w wy twornej, bordowej bonżurce, która już na pierwszy rzut oka wy glądała, jakby za jej sprzedaż można by ło wy ży wić kilkuosobową rodzinę. A by ła to ty lko konfekcja domowa. – Rozejść się – rzucił, nie patrząc na służący ch. Wszy scy jak jeden mąż opuścili głowy, a potem gremialnie ruszy li ku klatce schodowej. – Gröger, zostań. – Natürlich, gnädiger Herr[1]. – Lokaj twierdzi, że… – Reigner urwał, gdy przestąpił próg. – Że to ty odkry łeś… Słowa ugrzęzły mu gdzieś w gardle. Chwilę trwało, nim baron zdołał opanować emocje. – Wespół z guwernantką – odezwał się po chwili majordom, patrząc z obawą na swojego chlebodawcę. Ty lko tego brakowało, by pan domu rozkleił się na jego oczach. Gröger nie miałby pojęcia, jak się zachować w takiej sy tuacji. Wy cofać się na kory tarz? Udawać, że nie widzi? Czy może zaoferować słowa otuchy ? Właściwie nie miał ochoty robić żadnej z ty ch rzeczy. Najchętniej pogratulowałby von Reignerowi tego, że los okazał się łaskawy i cała jego fortuna nie trafi kiedy ś w ręce nieodpowiedzialnego bawidamka. Majordom obejrzał się przez ramię i zobaczy ł, że do pokoju wszedł następca Juliusa w kolejce do dziedziczenia. Marc-Oliver by ł o rok młodszy od swojego brata, ale równie przy stojny – różnica polegała na ty m, że miał trochę oleju w głowie. Podczas gdy Julius przeby wał w Wiedniu, urzędując głównie w salach balowy ch, młodszy z paniczów odby ł przeszkolenie wojskowe, a w wolny m czasie czy ty wał powieści popularnego ostatnio Stefana Zweiga czy chodził na sztuki Schnitzlera. Rozry wki ich oby dwu nie mogły bardziej się różnić. Hendrik von Reigner nagle potrząsnął głową, jakby starał się odrzucić świadomość tego, co się wy darzy ło. Obrócił się w kierunku drzwi i uniósł otwartą dłoń do sy na. – Nikt nie wchodzi, póki nie powiem. Marc-Oliver spojrzał na makabry czny widok, a potem cofnął się o krok. – Gröger, zamknij drzwi. – Ja, gnädiger Herr – odparł majordom, a następnie posłusznie wy konał polecenie. Wbił wzrok w podłogę, nie chcąc patrzeć w oczy młodemu Reignerowi, gdy zamy kał przed nim drzwi. Nie odezwawszy się słowem, Marc-Oliver wy cofał się do holu. Kiedy zostali sami, Hendrik opadł ciężko na jeden z foteli, wbijając wzrok w ciało sy na. Z kory tarza zaczął dochodzić cichy szloch, co najprawdopodobniej oznaczało, że służba się oddaliła i damy mogły zacząć lamentować. Służący stanął obok barona i założy ł ręce za plecami. Obaj patrzy li na Juliusa, jakby miał za moment wstać i oznajmić, że miała miejsce jedna z jego infanty lny ch krotochwil. Nieraz wprowadzał wszy stkich w osłupienie niezby t wy rafinowany mi żartami, budził niesmak
w towarzy stwie i sprawiał, że nawet Grögerowi by ło wsty d za panicza. Teraz jednak jego ojciec zapewne oddałby wszy stko, by dzisiejsza noc okazała się jedy nie makabry czny m dowcipem. Przez kilka chwil milczeli. – Co teraz, Gröger? – Poślę rano po policję. – Nie – odparł baron. – Żadnej policji. Niepotrzebnie nagłośnią całą sprawę. Majordom przełknął ślinę. – Ależ… Ktoś zamordował pańskiego sy na – zauważy ł, nie poruszając się. Baron pochy lił się do przodu i skry ł na moment twarz w dłoniach. Zaraz jednak się zmity gował i wy prostował na krześle. – Bez wątpienia – powiedział, podnosząc się. – Ale pozwolimy wszy stkim sądzić, że to choroba go zabrała. Dy ftery t, zapalenie płuc, ty fus… teraz ty le tego szaleje. Joachim miał ochotę zaoponować, wy tłumaczy ć Reignerowi, że nie my śli logicznie, a umy sł ma przy tępiony nawałnicą emocji. Nie wy padało jednak polemizować z osobą wy żej urodzoną. Przy najmniej na co dzień. – Jeśli mogę, panie… – powiedział niepewnie. Baron von Reigner popatrzy ł na niego z rezerwą, ale skinął głową. – Mów, Gröger. – Zaraz po wschodzie słońca cała okolica dowie się o ty m, co wy darzy ło się w Raisentalu. – Służący zbliży ł się do łóżka. – Za sprawą gazeciarza, który rano usły szy od odźwiernego o nocny m odkry ciu. Potem przy jadą chłopi z dostawą ziarna; oni z pewnością zasięgną informacji od podkuchenny ch, z który mi… Majordom urwał, gdy Hendrik podniósł dłoń. Pan domu zamknął oczy i nabrał powietrza tak głęboko, że Grögerowi zrobiło się słabo. On sam miał problem, by zrobić większy wdech. Za każdy m razem wy dawało mu się, że wy pełnia płuca smrodem śmierci. Wprawdzie uchy lił okno tuż po ty m, jak odnalazł panicza, ale miał wrażenie, że przez lata nie wy wietrzy odoru z tego pokoju. Baron pochy lił się nad sy nem. Trzęsącą się ręką zamknął mu powieki, ale Gröger nie miał wątpliwości, że obaj długo będą mieć w pamięci niemal wy wrócone oczy. Głowa by ła odgięta, a Julius sprawiał wrażenie, jakby w momencie śmierci starał się z cały ch sił spojrzeć na coś ponad sobą. – Masz rację – odezwał się w końcu baron. – Z samego rana poślij kogoś na policję. Gröger zapewnił, że tak zrobi, a w dodatku nakaże polecić posterunkowemu, by nie rozgłaszał sprawy. Przez kilka chwil trwali w milczeniu. Potem Reigner odchrząknął. – Jak… – zaczął, rozkładając ręce. – Jak ktoś mógł zrobić coś takiego? Joachim spojrzał na podziurawioną klatkę piersiową panicza. Tors przy wodził na my śl sito, przez które przelała się krew ofiary. Obok łóżka leżało narzędzie zbrodni, pięcioramienny, ostro zakończony kandelabr. Gröger pochy lił się w kierunku świecznika. – Zostaw. – Tak, panie. – Niech zajmą się ty m stróże prawa. Majordom się wy prostował, po czy m skrzy żował ręce za plecami. By ł to naturalny, mimowolny odruch. W tej pozy cji czuł się komfortowo, każda inna zaś wy dawała mu się wy muszona. – Kto by łby do tego zdolny, Gröger? – Nie potrafię odpowiedzieć, gnädiger Herr.
– Kto w ty m domu zdoby łby się na tak bestialski, tak ohy dny czy n… – powtarzał pod nosem Hendrik, zwracając się bardziej do siebie niż do służącego. – To… to zwy rodniałe, wy naturzone… Joachim znów zaczął się obawiać, że niechy bnie znajdzie się w niewy godnej sy tuacji i będzie musiał podjąć decy zję, czy nie zaoferować chlebodawcy słów pociechy. Reigner kręcił głową, nie odry wając wzroku od sy na. Oczy miał szkliste i Grögerowi wy dawało się, że usta mu się zatrzęsły. Należało czy mś zająć jego my śli. I to jak najszy bciej. – Jeśli mogę coś zaproponować… – zaczął niepewnie majordom. Hendrik spojrzał na niego z obojętnością. A może w jego oczach by ł jakiś zawód? Cień pretensji? Tak, Gröger miał wrażenie, że dostrzegł te rzeczy, i jakby na potwierdzenie Reigner westchnął. – Nie – powiedział. Majordom skinął głową i dał krok w ty ł. Przy pomniano mu, że uzurpuje sobie zby t szerokie uprawnienia. Sam fakt, że został w pokoju, podczas gdy pan domu wy prosił wszy stkich inny ch, by ł już duży m ukłonem ze strony barona. Hendrik przy siadł na skraju łóżka, a następnie ujął dłoń sy na. Gröger tkwił w bezruchu, wbijając wzrok w ścianę. Przez kilka minut nie opuścił oczu i robił to, co potrafił robić najlepiej – udawał, że nie istnieje. Na dobrą sprawę nie wiedział nawet, czy jego pan płacze, czy ty lko mówi cicho modlitwę. Gdy baron skończy ł, wstał i otrzepał bry czesy, jakby właśnie wrócił ze spaceru po włościach von Reignerów. Coś w jego oczach się zmieniło. Doty chczas sprawiał wrażenie, jakby nie mógł otrząsnąć się ze snu, którego powidok nie opuszcza człowieka na długo po przebudzeniu. Teraz jednak wy glądał jak inny człowiek. – Trzeba go przy kry ć prześcieradłem – powiedział. – I chcę, by ś zrobił to osobiście. – Oczy wiście, panie. – Prócz tego nie ruszaj tutaj nawet pojedy nczego włosa. Majordom skinął głową. – Nie będziemy czekać do rana – dodał Reigner, obracając się do służącego. – Poślij swojego najbardziej zaufanego człowieka do dworku landwójta. Jeszcze dzisiaj chcę mieć tutaj wszy stkich stróżów nocny ch. Gröger skłonił się, usaty sfakcjonowany ty m, że baron odnalazł w sobie na ty le determinacji i opanowania, by zacząć my śleć roztropnie. Poczekał na dalsze instrukcje, po czy m wy cofał się w kierunku drzwi, uważając, by za szy bko nie odwrócić się do Reignera plecami. – I wy znacz kogoś do pilnowania tego Polaka, którego wczoraj przy jąłeś. – Oczy wiście, panie – odparł służący i złapał za klamkę.
[1] Gnädiger Herr – dosł. „łaskawy panie”; zwy czajowy zwrot wobec szlachty posiadającej ty tuł Freiherr (przy p. autora).
Rozdział IV Erik zatrzy mał się przed drzwiami czteroosobowej sy pialni, czekając na dziewczy nę, z którą wcześniej zszedł na dół. W drodze powrotnej wdała się w długą dy skusję z kilkoma podkuchenny mi i wszy stko wskazy wało na to, że dy wagacje potrwają jeszcze jakiś czas. Mimo to Landecki postanowił wy trwać. W końcu Anika pożegnała się z pozostały mi służący mi i ruszy ła kory tarzem w kierunku Polaka. Dostrzegła go po chwili, nieco skonsternowana ty m, że najwy raźniej to właśnie na nią czeka. – Późna pora – powiedziała. – Nie zabiorę ci dużo czasu. – Naprawdę powinnam… – Chciałem ty lko zapy tać, czy wiadomo coś więcej. Zatrzy mała się obok niego, a potem oparła o ścianę. On zrobił to samo. Kory tarz by ł wąski, dzieliły ich raptem dwa, może trzy metry. Popatrzy ł jej prosto w oczy, ale Anika odwróciła wzrok. – Niestety, wiadomo – odezwała się. Landecki zmruży ł oczy. – Ci, którzy stali najbliżej, mówią, że widok by ł upiorny. Ciało panicza okaleczone, całe prześcieradło we krwi… Erik nie sły szał, by w okolicy kiedy kolwiek doszło do brutalnego morderstwa. Owszem, zdarzały się tragiczne nieporozumienia, wy padki czy nawet niewy jaśnione zgony, ale nic takiego. W całej monarchii rzadko dochodziło do podobny ch rzeczy. Każdy sły szał o Johannie Ottonie Kochu, powieszony m trzy lata temu za jedno z zabójstw. Koch popełnił ich około pięćdziesięciu, zawsze w ten sam sposób – podszy wał się pod kogoś, uwodził samotne kobiety, a potem je truł. Ale tacy ludzie stanowili wy jątek, grasowali może w Wiedniu czy Budapeszcie, nie na prowincji. Tutaj by ło spokojnie. Powinno by ć. – Nocą nikt z zewnątrz tutaj nie wejdzie, prawda? – zapy tał Erik. – Nie. Drzwi są zamy kane. – Więc kto mógł coś takiego zrobić? Anika nie zdąży ła odpowiedzieć, gdy ż z pokoju obok rozległ się męski głos: – Cisza tam! Starczy ty ch ekscesów! Dwoje młody ch ludzi przeszło do szeptu. – Nikt z nas – powiedziała Eller. – Jesteś pewna? – Żaden służący nie podniósłby ręki na członka rodziny. Nie mówiąc już o takiej brutalności… – A Reignerowie? Różne rzeczy o nich mówią we wsi. – To chy ba ty lko o Juliusie. Właściwie miała rację. Renoma pozostały ch mieszkańców Raisentalu by ła nieskazitelna.
W przeciwieństwie do dziedzica rodu, żaden z nich nie splamił się pijaństwem, cudzołóstwem ani inny mi przewinami, które z jakiegoś powodu stanowiły ujmę dla wy ższy ch warstw społeczny ch. – Panicz nie by ł specjalnie lubiany – podjęła po chwili Anika. – Ani przez rodzinę, ani przez służbę, ale to nie ma żadnego znaczenia. To żadne z nas. Erik przy puszczał, że nie ona jedna wy razi dziś takie przekonanie. Ci ludzie ży li ze sobą na co dzień od wielu lat, członkowie służby znali się od podszewki i będą gotowi zaręczy ć za siebie własny m ży ciem. – Zamknąć się! – krzy knął ponownie mężczy zna. Landeckiemu wy dawało się, że głos należał do jednego z trzech lokajów, którzy wczoraj próbowali wy tłumaczy ć mu, gdzie jest miejsce czy ścibuta. Dopadli go tuż po ty m, jak opuścił klitkę, w której szorował obuwie. Zanim zdąży ł się zorientować w sy tuacji, wepchnęli go do środka i zatrzasnęli drzwi. Erik przy puszczał, że czeka go mordobicie i właściwie nie miał nic przeciwko. Od kiedy zmarła matka, coraz częściej wdawał się w bijaty ki, w pewny m sensie działały na niego oczy szczająco. Ty m razem jednak skończy ło się jedy nie na przepy chankach. Lokaje mieli zamiar go poniży ć, a nie ry zy kować zarobienie siniaków. Zapewne jeden wy starczy łby do otrzy mania repry mendy od zasadniczego majordoma lub któregoś z kamerdy nerów. Splunęli na kilka par butów, które później musiał od nowa szorować, rzucili pod adresem Landeckiego parę obelg związany ch z jego pochodzeniem, a potem zapewnili go, że to jedy nie skromny początek tego, co go czeka. Na nic więcej nie by ło ich stać. Przy najmniej tego dnia. – Erik? – Zamy śliłem się – odparł, patrząc na drzwi, zza który ch dobiegały protesty. – Nad czy m? Wzruszy ł ramionami. – Sądzisz, że urządzą polowanie na czarownice? – podsunęła. – A ty będziesz jedy ny m kandy datem do roli wiedźmy ? – Jestem tego pewien. – I słusznie. Tak właśnie będzie. Landecki uniósł brwi, zaskoczony jej bezpośredniością. – Widzę, że potrafisz podnieść na duchu. – Mówię ty lko, co sądzę. I na twoim miejscu opuściłaby m rezy dencję jeszcze przed pierwszy m brzaskiem. Uśmiechnął się pod nosem. – Już by mnie tu nie by ło, gdy by nie to, że szepczę po kątach z pewną… – Cisza! – ry knął ktoś. Anika podniosła oczy i na moment na niego spojrzała. Potem przeniosła wzrok na niewielkie okno dachowe na końcu kory tarza. – Mówię poważnie – zastrzegła. – Kiedy zjawi się tu policja, to ciebie będą podejrzewać. Nikt za ciebie nie poręczy. – Nie, przy puszczam, że nie. Gdy by znała jego przeszłość, mogłaby by ć tego jeszcze bardziej pewna. Popatrzy ł na okno i przekonał się, że nie jest zamknięte. Zapewne służący palili przy nim, nie mogąc kopcić w pokojach. Nie by ło wy soko, mógłby bezpiecznie wy dostać się na gzy ms i z pewnością znalazłby jakąś drogę na dół. Potem popędziłby w siną dal. Przy odrobinie szczęścia nigdy by go nie odnaleźli. Gorzej by łoby, gdy by tej odrobiny szczęścia zabrakło. Nikt nie potrzebowałby żadny ch dowodów, zostałby szy bko osądzony i skazany. Nie, gra by ła niewarta świeczki. Jedy ny m
racjonalny m wy jściem by ło zmierzenie się z oskarżeniami, które powinno udać mu się obalić bez trudu. Owszem, może spędzi kilka nocy w areszcie, ale ostatecznie wróci do Raisentalu, może nawet usły szy przeprosiny od samego majordoma. Przez chwilę się zastanawiał. – Naprawdę nie ma inny ch kandy datów? – zapy tał. – Obawiam się, że nie. Reszta służby pracuje tu od lat. – Nie szkodzi – zawy rokował Landecki. – Ci trzej, z który mi dzielę izbę, potwierdzą, że nie wy chodziłem w nocy z pokoju. Ty le powinno wy starczy ć, żeby oczy ścili mnie z podejrzeń. – Może. – Jeśli nie, to nic mnie nie uratuje. Anika pokiwała głową, podpierając się nogą o ścianę. Jej podomka podwinęła się nieco na udzie, co przy kuło uwagę Erika. Dziewczy na naty chmiast jednak spojrzała na niego spode łba, a on podniósł wzrok. – Czas chy ba się zdrzemnąć – powiedział. Uśmiechnęła się, a następnie powoli skierowała się w stronę swojej sy pialni. Na odchodny m obejrzała się jeszcze przez ramię. – Korzy staj, póki możesz – rzuciła. – Jeśli mam rację, z samego rana zjawią się tu po ciebie policjanci z Olenfeldu. Odprowadził ją wzrokiem, my śląc o ty m, że najpewniej właśnie tak będzie. Spędzi kilka godzin na tłumaczeniach, a w najgorszy m wy padku zabiorą go na komisariat. I rzeczy wiście dobrze by łoby się wy spać, by mieć siły na przepy chanki z nimi od bladego świtu. Erik westchnął i już chciał wejść do sy pialni, kiedy usły szał kroki na schodach. Popatrzy ł w stronę klatki i zobaczy ł, jak majordom pokonuje ostatni stopień. Spojrzeli na siebie, jakby widzieli się po raz pierwszy. Może jednak funkcjonariusze nie mieli zamiaru czekać do brzasku? – Landecki. – Tak, herr Gröger? – Odziej się przy zwoicie. – Słucham? – Włóż jakąś porządną koszulę. Na przy kład tę, w której pracowałeś. Erik miał wrażenie, że może i jest porządna, ale przez cały wczorajszy dzień zdąży ła przesiąknąć zapachami wy pełniający mi jego klitkę. Poza ty m wy dawała się nieco przy duża, szczególnie jeśli chodziło o rękawy. – Ruszże się, chłopcze. – Czy mogę zapy tać… – Nie możesz – uciął majordom. – Ubierz się, a potem czekaj na mnie w kory tarzu. Nie czekając na odpowiedź, Gröger skierował się do swojej izby na końcu kory tarza. Erik przy puszczał, że nie ma sensu polemizować. Wszy stko, co teraz się działo, by ło zupełnie niezależne od niego. Wszedł do sy pialni i szy bko narzucił na siebie wcześniej wy prasowaną koszulę. Przy dałby się frak, by prezentować się jak porządny poddany cesarza, ale… cóż, właściwie nawet gdy by Landecki miał na podorędziu taki ubiór, jako czy ścibut raczej wy wołałby salwy śmiechu, niż wzbudził szacunek. Po raz pierwszy upomniał się w duchu, że musi pamiętać o swojej nowej roli społecznej i miejscu w hierarchii Raisentalu. Szczególnie kiedy będzie rozmawiał ze stróżami prawa. Jedno niefortunne słowo może sprawić, że uznają go za zwolennika francuskiej demokracji czy nawet bolszewika. A od tego do zamachu na dziedzica rodu by ła już krótka droga.
A może wy olbrzy miał problem? Może to, że by ł najświeższy m nary bkiem von Reignerów, wcale nie by ło równoznaczne z ty m, że stanie się główny m podejrzany m? Na jego niekorzy ść z pewnością przemawiał fakt, że jest Polakiem – czy, jak matka kazała mu sądzić, Ślązakiem – ale przecież skończy ły się już czasy, kiedy takimi jak on można by ło bezkarnie pomiatać. Wciąż by ł traktowany jako przedstawiciel gorszej warstwy społecznej, ale przed reformami zapoczątkowany mi przez Gołuchowskiego by ło znacznie gorzej. Przy najmniej z tego, co mówiła mu niegdy ś matka. Sąd będzie potrzebował dowodów, uznał w końcu Erik. Nie ma takich, które by go obciążały, więc wszy stko będzie w jak najlepszy m porządku. Landecki przegładził wy soki kołnierz koszuli, a potem wy szedł na kory tarz. Gröger już na niego czekał, niecierpliwie cmokając. Otaksował Erika, niespecjalnie zadowolony z tego, co widzi, po czy m wskazał w stronę klatki schodowej. Idąc na dół, Landecki miał wrażenie, że wraz ze skrzy pnięciem każdego kolejnego schodka serce bije mu coraz szy bciej. Kiedy dotarli do przestronnej palarni, wy dawało mu się, że zaraz wy skoczy mu z klatki piersiowej. Na wy godny m fotelu czekał na niego pan domu. Hendrik von Reigner by ł postawny, miał szeroką twarz i mocno zakręcone do góry wąsy. Wdział strój wieczorowy, jakby spodziewał się wy jątkowo szacowny ch gości. Kiedy wbił wzrok w Erika, ten poczuł, że blednie. Nie spodziewał się po sobie takiej reakcji. Dane mu by ło mierzy ć się już z ludźmi znacznie potężniejszy mi, choć jedy nie pod względem fizjonomii. Żaden zakapior nie spowodował takiej reakcji, ty mczasem w spojrzeniu barona by ło coś, co kazało obawiać się o własny los. Ty m bardziej, że Reigner z pewnością nie posłał po Landeckiego, by uciąć sobie przy jacielską pogawędkę.
Rozdział V Służący stanęli obok siebie, kilka metrów przed Hendrikiem. Obaj trzy mali ręce za plecami i karnie patrzy li na wprost, niby żołnierze czekający na repry mendę dowódcy. Baron założy ł nogę na nogę, a potem odłoży ł fajkę na stół. – Wy gląda mi na bandziora – powiedział, nie odry wając wzroku od Polaka. – Owszem – przy znał Gröger. – Ale uznałem, że jego powierzchowność nie ma znaczenia przy pucowaniu obuwia. – Ale ma znaczenie, gdy chodzi o zasady. – Oczy wiście, gnädiger Herr. – Skąd go wziąłeś? – Zgłosił się sam, podając za zgermanizowanego Ślązaka. Von Reigner wstał ociężale z fotela, po czy m zbliży ł się do Erika. Obszedł go, lustrując wzrokiem i my śląc o ty m, że wpuścił polskiego czy ścibuta do swojej palarni. Nawet gdy by tej nocy nie zmarł jego sy n, by łby to wy starczający powód, by pamiętać ją przez lata. – Rozpy tałeś na jego temat we wsi? – Jak zawsze, kiedy kogoś zatrudniamy. Nie przy jąłby m nikogo o lichej reputacji. Pan domu spiorunował go wzrokiem, po czy m wy mierzy ł palec prosto w Landeckiego. – Chcesz mi powiedzieć, że on nie ma lichej reputacji? – zapy tał. – Cóż… – Co „cóż”? Co ma znaczy ć „cóż”? – Otóż… gdy by m przy jmował na lokaja, a nawet klucznika czy odźwiernego, standardy by ły by inne. W przy padku czy ścibuta uznałem jednak, że mogę przy mknąć oko na… – Nie powinieneś by ł – uciął Hendrik, opuszczając rękę. – Ale co się stało, to się nie odstanie. Gröger skłonił się kornie. – Przejdź do rzeczy. Czego się o nim dowiedziałeś? Majordom wy prostował się jeszcze bardziej, nabierając głęboko tchu. – Chłopak pochodzi ze zubożałej rodziny, jego matka zmarła na suchoty jakiś czas temu i… – Nie interesuje mnie historia rodzinna tego obdartusa. – Oczy wiście. – Czy m się parał? Jak zarabiał na ży cie? – Głównie rabunkiem – przy znał z rezerwą Gröger, jakby lekko zawsty dzony. – Jakkolwiek trzeba mu oddać, że nie w Zagobinie. Oczy wiście, pomy ślał Reigner, nawet bezmy ślne zwierzęta nie kalają swojego gniazda. Przy jrzał się Polakowi i przekonał, że ten zaczy na się pocić. Z pewnością niejedno miał na sumieniu i nawet jeśli nie by ł zby t rozgarnięty, musiał do tej pory pomiarkować, że przez swoją przeszłość znalazł się teraz w tarapatach. – Jakiś czas temu porzucił działalność rozbójniczą i zaczął rozglądać się za uczciwą pracą. – Dlaczego? – Nie znam jego pobudek, panie. Nie py tałem o nie.
Hendrik westchnął. – Co jeszcze ustaliłeś? – zapy tał. – Twierdzi, że zanim podjął decy zję, ażeby osiąść w Zagobinie, pracował jako pomocnik bartnika na północ od Belku. – I z jakiego powodu przestał? – Nie powiedział. – Zapewne nakradł miodu albo Bóg jeden wie czego – ocenił Reigner. – Ale to i tak nic w porównaniu z ty m, czego dopuścił się tutaj. – Pan domu obszedł jeszcze raz młodzieńca, a potem zatrzy mał się tuż przed nim. – Wiedz, Polaku, że posłałem do landwójta swoich emisariuszy. Wrócą niebawem w towarzy stwie stróżów nocny ch. Hendrik przeniósł wzrok na służącego. – On w ogóle mówi po niemiecku? – Tak – odparł Gröger. – To niech mi powie, czy zamordował mojego sy na – sy knął Reigner, wpatrując się w oczy Erika. Ten z trudem przełknął ślinę, a jego usta drgnęły. – No, mówże, chłopcze. Co masz na swoje usprawiedliwienie? Właściciel Raisentalu odsunął się o krok, niepewny, jaka będzie reakcja Polaka. Przy puszczał, że zacznie gorączkowo zaprzeczać, a gdy zobaczy, że jego zapewnienia są dla Hendrika nic niewarte, by ć może rzuci mu się do stóp. Tego Reigner chciał uniknąć za wszelką cenę. W zupełności wy starczało mu to, że jego żona i córki rozpaczały, zaklinając go, by znalazł sprawcę. Nikt w dworku nie mógł jeszcze do końca uwierzy ć w to, co się wy darzy ło. Mimo kłopotów, o które częstokroć Julius sam się prosił, zawsze spadał na cztery łapy. Za żadne z jego przewinień nigdy nie spotkały go konsekwencje. Większość problemów udawało mu się w jakiś sposób zdusić w zarodku. Aż do teraz. – Mów, suczy sy nu – odezwał się Reigner. – Jak się będziesz bronił? Landecki miał wrażenie, jakby przestronny pokój nagle zaczął się kurczy ć. Krople potu zrosiły jego czoło, prawa ręka drgnęła w mimowolny m odruchu, by je otrzeć. – Nic nie mówi – bąknął Hendrik, patrząc na majordoma. – Są nauczeni, by nie odzy wać się do domowników. – Ale nie, kiedy zadaje się im bezpośrednie py tanie. Erik przestąpił z nogi na nogę, wreszcie się poruszając. Spojrzał w oczy pracodawcy, co by ło wy raźnie zakazane każdemu, kto przestępował próg Raisentalu. Nie miało znaczenia, czy ktoś sprawował funkcję koniuszego czy majordoma, zasady by ły zasadami. Tutaj i tak nie by ły one tak surowe, jak w niektóry ch dworkach, gdzie służący musieli odwracać się do ściany, ilekroć kory tarzem przechodził ktoś z rodziny. Zanim młody Polak uświadomił sobie, jak wielkie faux pas popełnił, pan domu poczerwieniał na twarzy. Gröger naty chmiast cofnął się o krok, pochy lając głowę, jakby chciał zasugerować, że nie należy zważać na jego obecność. – Ty imperty nencki… – wy cedził Reigner. Tego by ło za wiele. Najpierw nie odpowiadał, teraz patrzy ł mu prosto w oczy, jak równy równemu. Hendrik odwrócił się i nerwowo powiódł wzrokiem po pokoju. Podszedł do kominka i złapał za pogrzebacz. Uniósł ciężki, żeliwny pręt ponad głową Polaka i znów na niego spojrzał. Erik wciąż nie odry wał wzroku od jego oczu. Reigner zamachnął się i uderzy ł służącego w kolano. Ten zgiął się jak licha gałąź przy
mocny m podmuchu wiatru. Jęknął cicho z bólu, stracił równowagę i upadł bokiem na podłogę. Hendrik znów uniósł pogrzebacz, zaciskając usta. – Mów! – krzy knął, czując, że traci kontrolę. – Dlaczego zabiłeś! Landecki obrócił się na plecy. Spojrzał na wiszący nad nim pręt i z trudem przełknął ślinę. – Nikogo nie zabiłem, panie. – Łżesz! – Nie miałby m nawet… Hendrik z impetem opuścił drąg na brzuch Polaka. Erik skulił się, kaszląc przy ty m, jakby miał wy pluć płuca. Reigner spodziewał się, że służący zacznie się bronić. Jeśli nie fizy cznie, to werbalnie. Nie by ł nauczony zupełnego, bezwzględnego posłuszeństwa, jak reszta służby. Mimo to Landecki powoli podniósł wzrok, niemal się nie poruszając. Wy glądał na opanowanego. – Całą noc spędziłem w izbie na poddaszu – powiedział, z trudem kry jąc ból. – Kłamiesz! Zabiłeś mi sy na. Ty przeklęty, nędzny … Hendrik znów wziął zamach. – By łem w pokoju, panie. Przez całą noc. Baron zamarł z uniesioną ręką. Drżała, jakby trzy mał nie pogrzebacz, a ciężkie wiadro z wodą. Przez moment von Reigner miał wrażenie, jakby to wszy stko nie działo się naprawdę, a by ło jedy nie senny m majakiem. Zdarzało mu się uderzy ć tego czy innego służącego, ale nigdy tak dotkliwie. Biorąc jednak wszy stko pod uwagę, by ć może nie powinien się sobie dziwić. Właściwie dziwne by ło ty lko to, że przerwał. – By łem w izbie – powtórzy ł Erik. Hendrik nie opuszczał pręta. – Ktoś to poświadczy ? – Wszy scy, którzy by li w pokoju. – Rozmawiano już z nimi! – krzy knął baron, mocniej ściskając zimny metal. – Jeden z nich widział, jak wy chodziłeś nocą z sy pialni, ty załgany nędzniku! Zanim służący zdąży ł odpowiedzieć, pogrzebacz wy lądował prosto na jego żebrach. Ty m razem Erik zawy ł głośno jak ranne zwierzę, kuląc się przed kolejny mi ciosami. Nie mógł się łudzić, że te nie nadejdą. I musiał mieć świadomość, że jego ży cie właściwie się skończy ło.
Rozdział VI Marc-Oliver opuścił sy pialnię matki, gdzie zgromadziły się wszy stkie kobiety na wspólne lamenty. Swemu cierpieniu najgłośniej dawała wy raz ciotka z Wiednia, która od kilku dni przeby wała w Zagobinie. Matka i dwie siostry Marca-Olivera ustępowały jej w płaczu ty lko trochę, ale to ona nadawała ton. Jego narzeczona zaś trzy mała fason, jak zawsze. Sophie nie uroniła choćby jednej łzy. Młody Reigner z ulgą wy szedł na kory tarz. Sam czuł się roztrzęsiony, ale nie miał zamiaru dać tego po sobie poznać. Ledwo zamknął za sobą drzwi, te ponownie się otworzy ły. Przez próg przeszła Sophie. – Dokąd idziesz? – zapy tała cicho. Spojrzał na nią i naszła go refleksja, że nawet w tak trudnej sy tuacji prezentuje się pięknie, zupełnie jakby znajdowała się w inny m, mniej dojmujący m świecie. Matka i siostry wy glądały paskudnie, zalane łzami i zasmarkane, z rozburzony mi włosami… ale nie jego narzeczona. Sophie Maländer zawsze okazy wała klasę. – Idę sprawdzić, co z ojcem – powiedział, gdy wzięła go za rękę. – Pewnie morduje już czy ścibuta. Uśmiechnął się blado. – Niewy kluczone. Uważa, że każdy Polak dy bie na nasze ży cie. – I może ma rację – odparła Sophie. – Biorąc pod uwagę, że Zagobin to ich wieś. – Nie ich, i nie wieś – zaoponował z nadzieją, że matka nie usły szała tej uwagi. Narzeczona miała wiele atutów, które sprawiały, że deklasowała inne kandy datki pragnące wejść do rodu Reignerów, ale posiadała też jedną, poważną przy warę – niewy parzony języ k. Marc-Oliver planował poślubić dziewczy nę jak najszy bciej, zanim zdąży napy tać sobie ty m biedy. Nie by ło jednak łatwo, bo swoje niepopularne osądy wy głaszała przy każdej okazji. A czasem także bez okazji. – Dajmy spokój polity ce – powiedziała Maländer. – Pomy śl o ty m, że Raisental by ł czy imś szlacheckim pałacy kiem, zanim przy szliśmy tu i… – I uratowaliśmy chy lące się ku upadkowi społeczeństwo – uciął Reigner. – To miałaś na my śli? – By najmniej. – Więc ty m bardziej zostaw te uwagi dla siebie, moja droga. – Nie zamierzam. Marc-Oliver spojrzał na nią spode łba, poprawiając poły mary narki. Mimo że by ł środek nocy, każdy członek rodziny przed rozpoczęciem żałoby zdąży ł założy ć wieczorny strój. Nawet Sophie uległa, co nieczęsto się zdarzało. – Chodź – rzuciła, ruszając w kierunku palarni. – Uratujemy tego Bogu ducha winnego Polaka. – Że co proszę? – Ktoś musi zapobiec tragedii. Padło na nas.
Reigner potrząsnął głową i ruszy ł za nią. – Czemu a priori zakładasz, że jest niewinny ? – Bo wszy scy wokół a priori zakładają odwrotnie. – Więc ty musisz się bawić w adwokata diabła? – Daleko temu do zabawy – odparła panna Maländer, uśmiechając się do narzeczonego. – Robisz to z przekory. – Nie, po prostu chcę ratować ciemiężony ch. – Nikt go nie ciemięży. – Żartujesz? – zapy tała Sophie. – Do tej pory został już zaszczuty, oskarżony, osądzony i by ć może twój ojciec nawet zdąży ł wy mierzy ć mu karę. I na jakiej podstawie? Ty lko dlatego, że jest nowo przy jęty ? Marc-Oliver również nie by ł skory uznać, że to Polak odebrał ży cie jego bratu, ale nie chciał dolewać oliwy do ognia. I bez tego Sophie będzie zdeterminowana, by postawić na swoim. – Cokolwiek zrobisz, nie podjudzaj ojca – bąknął. – Tego nie mogę ci zagwarantować. – Ale… – Ale ty, mój kochany, staniesz za mną murem. Reigner wiedział, że ostatecznie wszy stko sprowadzi się właśnie do tego, w tej czy innej sprawie. Matka i siostry miały rację, uparcie powtarzając Sophie, że w końcu napy ta sobie biedy. Ciotka z Wiednia twierdziła nawet, że stary baron prędzej poszczuje ją psami, niż pozwoli, by stała się Sophie von Reigner. Marc-Oliver nie podzielał ich scepty cy zmu. Może dlatego, że znał ojca od nieco innej strony – głowa rodziny zawsze odnosiła się do niego i Juliusa inaczej niż do kobiet. Owszem, by ł to oschły, zasadniczy człowiek, ale w ży ciu kierował się racjonalnością. A ona kazała sądzić, że młodszy z sy nów i tak poślubi Sophie, bez względu na wszy stko. Zatrzy mali się przed drzwiami palarni. Wy doby wał się zza nich przy jemny, delikatny zapach ty toniu z Togolandu. Baron nie zwy kł nabijać swojej ozdobnej fajki czy mkolwiek inny m – miał ulubioną plantację, nad którą pieczę sprawowali Niemcy. Twierdził, że to gwarancja jakości. – Nie rozumiem, skąd twoja pewność – odezwał się Marc-Oliver. – Hm? – Dlaczego sądzisz, że to nie Polak… odebrał ży cie Juliusowi? – A dlaczego wszy scy inni sądzą, że to właśnie on? – To nie odpowiedź. – A twoje py tanie to nie py tanie. – Przeciwnie. Znowu zaczy namy ? – mruknął. Lubił sprzeczki z narzeczoną – wbrew temu, co twierdził ojciec, nadawały kolory tu ich związkowi. Teraz jednak najchętniej by z nich zrezy gnował. Gdy by ty lko by ła możliwość. Ale taka nie istniała, dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Jeśli teraz nie skończą tematu, będzie konty nuowany, gdy wejdą do palarni. Z dwojga złego lepiej by ło załatwić tę sprawę jeszcze przed drzwiami. – Wskazuje na niego logika – powiedział Marc-Oliver. – Pojawia się znikąd i dochodzi do… do tego, co się stało. – Nie widzę w ty m żadnej logiki. – A więc w czy m widzisz? Nikt inny w Raisentalu nie podniósłby ręki na Juliusa… i nikt nie dostałby się do budy nku niezauważony. – Bzdura. – Powściągnij języ k – zestrofował ją Reigner. – Przy najmniej na czas, kiedy będziesz przed
obliczem ojca. Pokręciła głową, a potem złapała za klamkę i mocno pociągnęła drzwi do siebie. Weszła do środka bez pukania, co w pewny m sensie stanowiło jej znak rozpoznawczy. Baron z pewnością od razu pomiarkował, kto przy szedł. Sophie zdawała sobie sprawę, że cała familia von Reignerów jest głęboko poruszona stratą. Julius nie by ł niczy im fawory tem, raczej czarną owcą, ale jego odejście w taki sposób sprawiło, że tej nocy każdy by ł zdruzgotany. Właśnie przez to Hendrik i reszta utracili zdolność racjonalnego my ślenia – nagła żałoba spadła na ich umy sły jak gęsta mgła, a ofiarą tego stanu rzeczy miał się stać młody chłopak. I to ty lko dlatego, że pojawił się w dworku tego pechowego dnia. Po prawdzie Maländer nie by ła przekonana, czy jest niewinny. Mimo to postanowiła stanąć po jego stronie, świadoma, że jeśli ona się tego nie podejmie, nikt go nie obroni przed samosądem. Kiedy wraz z narzeczony m weszli do palarni, zobaczy ła Polaka leżącego na podłodze w kałuży krwi. Oboje zamarli, wbijając wzrok w barona. Ten dy szał ciężko, trzy mając opuszczony żeliwny pogrzebacz. Skapnęło z niego kilka kropli krwi. – Ojcze… co ty wy czy niasz? Hendrik raptownie zaczerpnął tchu, jakby dopiero teraz przy pomniał sobie, by oddy chać. Popatrzy ł na sy na. – Przesłuchuję go. Sophie zrobiła krok w kierunku służącego. – Nie ma pan prawa – powiedziała. – Co proszę? – Ani prawa, ani dowodów na to, że… – Mam wszelkie prawa w ty m domu! – Baron machnął prętem, rozchlapując krew. – Wszelkie! Marc-Oliver naty chmiast stanął między nią a ojcem. Sophie skorzy stała z tego i pochy liła się nad Polakiem. Oddy chał pły tko, oczy miał przy mknięte, a twarz pokry tą krwią. Najwy raźniej baron sobie pofolgował. I zapewne nikt nie pociągnie go do odpowiedzialności za to, co zrobił. Przez moment w palarni trwała ciężka cisza. W końcu przerwał ją dźwięk kroków, gdy stary Reigner zbliży ł się do stolika pod ścianą i sięgnął po fajkę. Zaczął ją nerwowo py kać, patrząc w okno. – Uważa się pan za sędziego? Wy puścił dy m tak głośno, jakby jednocześnie wzdy chał. – A może za pana ży cia i śmierci? – Zamilknij. Von Reigner oparł pogrzebacz o kominek, a potem opadł ciężko na fotel. Najwy raźniej nie miał zamiaru wdawać się w dy skusje, co Sophie specjalnie nie dziwiło. Nieraz już tego doświadczała. Pan domu by ł tak bardzo przekonany o słuszności swoich argumentów, że często wy dawało mu się, iż nie musi ich nawet wy głaszać. Ona jednak nie miała zamiaru odpuszczać. Przy najmniej do momentu, aż Marc-Oliver ujął jej dłoń i posłał jej błagalne spojrzenie. Spojrzenie przepełnione smutkiem i prośbą. Popatrzy ła na niego, a potem na nieobecnego my ślami barona. Skinęła głową. Młody Reigner podszedł do fotela. – Udało się coś ustalić, ojcze? – Nie. Złoczy ńca do niczego się nie przy znaje.
Sophie przemknęło przez głowę, że by ć może to dlatego, że nic nie zrobił. Zachowała jednak tę uwagę dla siebie. Jeśli kiedy kolwiek miała uszanować tutejsze konwenanse, to właśnie dziś. Podczas gdy ojciec i sy n wy mieniali się zdawkowy mi spostrzeżeniami, ona skierowała swoją uwagę na Polaka. Przy kucnęła przy nim i omiotła wzrokiem obrażenia, przy najmniej te, które widać by ło goły m okiem. Służący trzy mał się za brzuch, co sugerowało, że ciosy nie trafiły wy łącznie w głowę. Maländer mruknęła coś do siebie z dezaprobatą. Mężczy źni nagle przerwali rozmowę. – Co powiedziałaś? – zapy tał baron. – Nic. – A jednak coś sły szałem. Masz obiekcje? Sophie podniosła się i obróciła do pana domu. – Potrzeba mu opatrunków – powiedziała. – Nie. – Wy krwawi się tutaj i… – Wszy stko się posprząta – uciął Hendrik. Dziewczy na przez moment zaciskała wargi, jakby dzięki temu mogła zatrzy mać dla siebie wszy stkie słowa, które cisnęły jej się na usta. – Nie mam zamiaru by ć bierna, podczas gdy katuje się niewinnego człowieka – powiedziała w końcu. Marc-Oliver poruszy ł się nerwowo. – Nie bądźże bezczelna – sy knął stary Reigner. – Ojcze, może w istocie należałoby … – Milcz! – uniósł się baron, zwracając wzrok na sy na. – Mogę tolerować takie zuchwalstwo u niej, ale nie u ciebie. Lepiej cię wy chowałem. – Oczy wiście. – Jesteś teraz… jesteś jedy ny m sy nem. Moim dziedzicem. Przy szły m panem Raisentalu, rozumiesz? Sophie nagle uświadomiła sobie, co to tak naprawdę oznacza. Doty chczas baron nie interesował się sprawami osobisty mi młodszego sy na. Każdy wiedział, że nie patrzy przy chy lnie na ożenek z panną Maländer, ale nie zamierzał ingerować. Zależało mu jedy nie na ty m, by jego następca mógł poszczy cić się małżonką z odpowiednich sfer. Teraz to się zmieni. Hendrik będzie ży czy ł sobie, by nowy spadkobierca znalazł prawdziwą damę, kobietę zaznajomioną z ety kietą, wy wodzącą się z odpowiedniego rodu. Z pewnością zrobi wszy stko, by Sophie zniknęła. – Rozumiem, ojcze. – W takim razie zachowuj się, jak przy stało. Marc-Oliver znów ujął Sophie za rękę. Odtrąciła jego dłoń i wy mownie spojrzała na zakrwawionego służącego. Trwali w bezruchu dopóty, dopóki stary Reigner nie odwrócił się na fotelu. – Coś jeszcze? – zapy tał. – Naprawdę powinien pan… – Nie będziesz mi mówiła, co powinienem, a czego nie. – Ten człowiek umrze. – I dobrze! – Ojcze… Hendrik poderwał się ze swojego miejsca, rozkładając szeroko ręce. Zbliży ł się do sy na i złapał go za ramiona, jakby miał zamiar nim potrząsać, dopóki ten nie zacznie zachowy wać się
racjonalnie. – Nie widzisz, co ona robi? – zapy tał. – To wszy stko wciąż się powtarza. Stanęła po stronie Polaka, bo zawsze robi wszy stko, by postawić się reszcie. Sophie chciała zaoponować, ale baron nie dał jej szansy. – Jeden ze służący ch, z który mi ten Polak dzielił pokój, zaręczy ł, że opuszczał nocą sy pialnię. Przed chwilą Gröger rozmawiał z pozostały mi dwoma. Potwierdzili. Marc-Oliver patrzy ł na ojca z kamienny m wy razem twarzy. – Czego chcesz więcej? – ciągnął stary Reigner. – Przy łapania na gorący m uczy nku? To niemal równoznaczne z ty m, co zeznali ci służący. Polak jest winny. I zostanie sprawiedliwie osądzony. Baron ruszy ł w kierunku drzwi, nie czekając na odpowiedź. – Będę czekać na nocny ch stróżów w holu – oznajmił. – A ty przy pilnuj, by ten bandy ta nigdzie nie uciekł.
Rozdział VII Erik nie mógł uwierzy ć w farsę, która stała się jego udziałem. Albo miał wy jątkowego pecha i trafił tu w najgorszy możliwy dzień, albo ktoś wszy stko starannie zaplanował, by wrobić go w wy jątkowo okrutne zabójstwo. W szczęście lub pecha nie bardzo wierzy ł. Ale kto mógłby to zaplanować? Pierwszy m podejrzany m by ł Joachim Gröger, który przy jął go do pracy pomimo tego, że Landecki nie mógł pochwalić się zby t dobrą opinią. Wiedział, że nie zdoła tego ukry ć, więc nawet nie próbował – i właściwie wy dawało mu się, że zdy skwalifikuje go to na samy m starcie. A jednak majordom dał mu szansę, by ć może nie bez powodu. Urwał rozważania, gdy zobaczy ł pochy lającą się nad nim dziewczy nę. – Wszy stko w porządku? – zapy tała. Jej głos przy wodził na my śl aksamit, a opadające na czoło kosmy ki jasny ch włosów promienie słońca. Miała delikatne ry sy twarzy, a z jasny ch, miodowy ch oczu zdawało się emanować ciepło. Podała mu haftowaną chustkę, a Erik sięgnął po nią trzęsącą się ręką. – Tak… – zdołał wy dusić mimo bólu w klatce piersiowej. – Dziękuję. Właściwie by ł pełen uznania dla barona. Doskonale wiedział, co potrafi zrobić z człowiekiem zew natury. A Hendrik von Reigner z pewnością go poczuł, by ć może po raz pierwszy w ży ciu. Ty lko cudem w porę się zmity gował i przestał dalej go okładać. Jeszcze kilka minut, a Landecki by łby w opłakany m stanie. I nie potrafiłby wy dusić z siebie ani słowa do Sophie Maländer. By ł pewien, że to ona. Każdy mieszkaniec Zagobina wiedział, kim jest, i znał krążące po wsi opowieści. Jeśli pokładać w nich wiarę, to Sophie pochodziła z nisko urodzonej rodziny i odstawała nieco od Reignerów. Według wielu stanowiła jedy ny ludzki akcent w ty m ary stokraty czny m świecie. – Zabiją mnie, pani? Maländer obejrzała się przez ramię, a potem uśmiechnęła lekko. Chciał odpowiedzieć ty m samy m, ale ledwo poruszy ł kącikami ust, a poczuł, jakby coś rozry wało mu od środka każdy mięsień twarzy. – Przy puszczalnie tak – powiedziała. – Świetnie… – Ale nie bez wy roku sądu. To wy jątkowi legaliści. – Nie pociesza mnie to, gnädiges Fräulein. Sophie skrzy wiła się. Ledwo zauważalnie, ale Erik nie miał wątpliwości, że zobaczy ł na jej twarzy wy raz dezaprobaty lub rezerwy. – Jeszcze nie jestem baronową – odparła. – A nawet jeśliby m by ła, to i tak nie by łaby poprawna forma. Landecki lekko skinął głową i szy bko tego pożałował. – Umy kają mi konwenanse – oznajmił. – Szczególnie kiedy dogory wam na podłodze. Naraz pomy ślał, że taka swawolna rozmowa z wy żej urodzoną osobą sama w sobie może stanowić złamanie jakichś zasad. Jeśli jednak w istocie tak by ło, Sophie najwy raźniej to doceniła. Może nie by ło przesady w opiniach krążący ch po Zagobinie? Może cieszy ło ją, że pozwolił sobie
na bezpośredniość, której zazwy czaj nie okazy wali nawet majordom i kamerdy nerzy ? – Postaram się ci pomóc – szepnęła. Landecki przeniósł wzrok na mężczy znę stojącego kawałek dalej. Dziedzic rodu patrzy ł za okno, a jego nieobecny wzrok kazał sądzić, że jest my ślami daleko. – Jak się nazy wasz? – Erik. – Erich? – Matka zawsze twierdziła, że Erik – zaoponował. – Po polsku Ery k, po niemiecku Erich, a ja według niej by łem gdzieś pośrodku. – Niech więc tak będzie. Rozległo się skrzy pienie drzwi i Sophie naty chmiast odwróciła wzrok w ich stronę. Odetchnęła z ulgą, a potem położy ła dłoń na ramieniu Polaka. – My ślałam, że to policja. – Niebawem się zjawią… Erik nie musiał sprawdzać, kto wszedł do pokoju. Niemal żołnierski krok, ciężki oddech i znaczące odchrząknięcie kazały sądzić, że pan domu przy słał Grögera, by ten sprawdził, jak wy gląda sy tuacja w palarni. Sophie podniosła się i obróciła do narzeczonego. – Marc, pomóż mi go podnieść. Przez moment młody Reigner nie odpowiadał. – Rozsierdzisz ojca. – Bardziej niż zdąży łam to zrobić do tej pory ? Landecki zamknął oczy. Przez moment nic się nie działo, a potem poczuł, jak dwoje ludzi ujmuje go pod ręce i podnosi. Z trudem stanął na nogach, a głowa od razu mu opadła. Poczuł strużkę krwi spły wającą z łuku brwiowego. – Na Boga… – jęknął Gröger. – Posadźmy go – poleciła Sophie. – Ty lko nie na fotelu, błagam. – A gdzie indziej? – Zapaskudzi całe obicie, a krew trudno schodzi. – Wiesz to z doświadczenia, Gröger? – zapy tała Sophie, ruszając w stronę stolika i dwóch foteli przy oknie. Joachim zby ł to py tanie milczeniem. – To chociaż nie na miejscu barona, fräulein Maländer. Ostatecznie posadzili go na miejscu dla gościa. Erik daleki by ł od poczucia ulgi, ale przy najmniej nie leżał już na podłodze jak sponiewierany przez sforę wilków pies. By ł to mały krok, ale przy bliżający go do celu. Sophie sięgnęła po jego dłoń, a Landecki dopiero teraz uświadomił sobie, że trzy ma kurczowo chustkę, którą mu dała. Rozluźnił pięść. – Co robisz? – zapy tał Marc-Oliver. – Otrę mu chociaż krew z szy i. – Nie przy stoi, żeby … – Gröger, poślij kogoś po miskę z wodą – poleciła. Joachim spojrzał na panicza py tająco, a kiedy ten skinął głową, wy szedł na kory tarz. – Naprawdę masz zamiar my ć służącego? – mruknął Reigner. – Nazwałaby m to raczej oczy szczaniem ran przed założeniem opatrunków. – Ale…
– Nie widzę w okolicy nikogo innego, kto by się do tego rwał. – To co najmniej niety powe. – Niety powe jest to, że twój ojciec niemal zakatował tutaj człowieka. A może nie, może to dla niego zupełnie normalne. Kiedy ocierała mu brodę, Erik gorączkowo zastanawiał się, jak wy brnąć z sy tuacji. Otrzy mane razy boleśnie uświadomiły mu, że doty chczas by ł wy jątkowy m opty mistą. Ale czy nie miał powodu, by nim by ć? Sądził, że współlokatorzy w najgorszy m wy padku będą twierdzić, że przespali całą noc, więc nie potrafią stwierdzić, czy Landecki opuszczał pokój. To, że łgali jak najęci, zupełnie zmieniało postać rzeczy. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego to robili. Gdy by chodziło o lokajów, z który mi miał scy sję, mógłby złoży ć to na karb niechęci. Ale moty wacje trzech mężczy zn dzielący ch z nim izbę by ły dla niego nieodgadnione. Nie zdąży ł ich do siebie zrazić, nie mieli żadnego interesu w oczernianiu go. Chy ba że sami mieli coś wspólnego ze śmiercią panicza. Erikowi trudno by ło w to uwierzy ć, bo miał pły tki sen i z pewnością obudziłby się, gdy by który ś z nich nocą otworzy ł drzwi. Na kory tarzu zresztą napotkaliby kolejne problemy – po zmroku żaden służący nie mógł opuszczać pokojów, zaraz ktoś wszcząłby alarm. Szczególnie że by ło ich trzech. Naraz Landecki uświadomił sobie, że baron wspominał o jedny m, który na niego doniósł. Pozostali jedy nie potwierdzili jego wersję. Zanim Erik porządnie się nad ty m zastanowił, do pokoju wkroczy ł Hendrik w towarzy stwie dwóch nocny ch stróżów. Mieli na sobie lichej jakości garnitury i wy gniecione koszule, które nie pozostawiały wątpliwości, że ubierali się w pośpiechu. Von Reigner zatrzy mał się jak rażony piorunem, gdy ujrzał, że Polak siedzi na fotelu dla gości. – Co to ma znaczy ć? – Miał czekać na pana na podłodze? – zapy tała Sophie. Dwóch mężczy zn minęło ją, po czy m stanęło przed Polakiem, patrząc nań z góry. Maländer nie łudziła się, że zainteresują się ty m, skąd u niego ty le obrażeń. Baron z pewnością już na wstępie poinformował ich, że musiał podjąć odpowiednie czy nności. – Zabieramy go – powiedział jeden z nich. – Zaraz – zaoponowała dziewczy na, obracając się. Marc-Oliver położy ł jej dłoń na ramieniu, powstrzy mując, zanim zdąży ła zrobić coś lekkomy ślnego. Potem wszy stko rozegrało się bły skawicznie. Polak został siłą wy prowadzony na kory tarz, głośno przy ty m protestując. Wszy stkie jego obiekcje by ły jednak płonne, a policjanci sprawiali wrażenie, jakby w ogóle go nie sły szeli. – Nie macie żadny ch dowodów! – krzy knął, gdy przepy chali go przez próg. Sophie wy rwała się narzeczonemu, ale ten naty chmiast złapał ją za rękę. – Nie warto – powiedział. – On ma prawo do obrony, Marc. – Nie, nie ma – odezwał się baron, a potem usiadł na swoim fotelu i z niesmakiem spojrzał na ten stojący obok.
Rozdział VIII Jeszcze przed świtem Anika Eller stawiła się w kuchni. Zawiązała starannie fartuch i zaczęła przy gotowy wać się do pomocy kucharzowi w przy rządzeniu śniadania. Reignerowie dzień zaczy nali niezby t wy stawnie – chleb, masło i konfitury w zupełności im wy starczały. Do picia podawano im wiener melange, lekką kawę z ubitą, ciepłą mleczną pianą. Prawdziwe jedzenie zaczy nało się pomiędzy rankiem a południem, wówczas Anika i reszta przy gotowy wali różne odmiany kiełbas, wszy stkie obficie polane musztardą, a do tego bułeczki kaisersemmel. By wy robić się ze wszy stkim na odpowiednią porę, w kuchni od wczesny ch godzin poranny ch trwały gorączkowe przy gotowania – a przy najmniej tak by ło zazwy czaj. Tego dnia kucharz i podkuchenne uwijali się szy bko, ale nie tak szy bko, jak powinni. W dodatku wszy scy milczeli. – Poznałam go wczoraj – odezwała się Eller, w końcu przery wając milczenie. – Landeckiego? – zapy tał kucharz. – Tak – odparła Anika, ubijając mleko na pianę. – Nie wy glądał mi na winnego. – Nigdy na takich nie wy glądają. – A pan jest specjalistą? – Z pewnością wiem więcej niż ty, dziecko. Ekkehard Schröer by ł najniższą osobą w kuchni, ale zarazem najważniejszą. Od lat służy ł w Raisentalu jako kucharz i mimo że miał już na karku sześćdziesiątkę, ani my ślał o odwieszeniu fartucha na kołek. Baron właściwie nie znał smaku dań spod rąk kogokolwiek innego, więc z chęcią trzy mał go przy sobie. Podkuchenne nie by ły z tego powodu przesadnie zadowolone, bo nie by ł jedny m z ty ch dobry ch wujków, którzy roztaczali opiekę nad wszy stkimi w kuchni. Przeciwnie, traktował je dość oschle, choć trzeba by ło mu oddać, że nigdy nie zbeształ żadnej bez powodu. Anice chudy jak szkapa Schröer by ł raczej obojętny. – Poza ty m nie zamknęli go bezpodstawnie – dodał Ekkehard, spoglądając do miski, nad którą pochy lała się Eller. – To już o czy mś świadczy. – O ty m, że znaleźli kozła ofiarnego. – Głupiaś – mruknął Schröer. – Dopiero co fircy ka spotkałaś, a już się zadurzy łaś? – Nie zadurzy łam, ty lko szkoda mi porządnego chłopaka. – Jaki on tam porządny … Kucharz podszedł do pieca, by skontrolować, jak pieką się kajzerki. Podstawowy przepis by ł banalnie prosty : woda, mąka, sól, drożdże piwne i słód. Ekkehard jednak latami doskonalił smak swoich bułek i jeśli wierzy ć baronowi, jakiś czas temu osiągnął perfekcy jną harmonię składników, dodając nieco ziół i kapkę oliwy. Lokajczy cy twierdzili, że dzień w dzień zajadają się nimi wszy scy domownicy bez wy jątku. Tego dnia jednak Schröer spodziewał się, że nawet najlepsze kajzerki nie wy zwolą w Reignerach apety tu. – Wiesz przecież, co o nim mówią – mruknął. – Nie wiem. – Co mówią? – zainteresowała się jedna z podkuchenny ch.
– Kto stąd, ten wie. Inna kobieta skinęła głową z namaszczeniem. Anika nie miała pojęcia, o czy m mowa. Do Zagobina przy jechała, by ubiegać się o pracę w kuchni Reignerów. Wcześniej nigdy do wsi nie zaglądała, bo nie miała ku temu żadnego powodu. Mieszkała w Wilamowicach, nieco ponad sześć kilometrów stąd – i nigdy nie sądziła, że będzie zmuszona opuścić rodzinną osadę. Chwilę trwało, nim kucharz skończy ł doglądać bułeczek i odwrócił się do Eller. – Nie dopy tasz? – zapy tał z uśmiechem. – Nie ciekawi cię, co ten twój abszty fikant nabroił? – To nie mój abszty fikant. – Tak czy owak… – I nie interesują mnie opinie inny ch. Wy robię sobie własne zdanie. – Obawiam się, że nie zdąży sz – odparł pod nosem Ekkehard, rozbawiony własną uwagą. Odchrząknął, otrzepał fartuch, a potem spojrzał na Anikę. – Ale jak będzie okazja, opowiem ci kiedy ś o ty m, co się stało w Bedenburgu. Eller skończy ła spieniać mleko i odłoży ła ubijaczkę. Sły szała o zajściach w tej miejscowości, ale nigdy nie poznała szczegółów. Wiedziała ty lko ty le, że „draka w Bedenburgu”, jak określały ją podkuchenne, stanowiła temat tabu w kuchni. Nigdy nie dowiedziała się dlaczego. – Nie interesuje mnie to – oświadczy ła. – Na razie. – Nie mam zamiaru drąży ć w przeszłości, kiedy jest ty le przy szłości do poznania. Schröer zaśmiał się pod nosem, jakby by ła to najgłupsza rzecz, jaką w ży ciu usły szał. – Zobaczy my – odburknął. – A teraz zamy kajcie drzwi i siadajcie do jedzenia. Nie ma czasu. Codziennie nie by ło czasu. Bez względu na to, jaka by ła pora, Ekkehard zawsze dawał im do zrozumienia, że są ze wszy stkim spóźnione. W ty m przy padku może jednak tak by ło. Cały problem polegał na ty m, by personel kuchenny zdąży ł z posiłkiem nie ty lko przed porą śniadaniową von Reignerów, ale także nim pozostali członkowie służby zejdą na dół. Jedzenie w kuchni by ło przy wilejem, z którego korzy stać mogli jedy nie kucharz i podkuchenne. Pozostali musieli obejść się smakiem, doskonale zdając sobie sprawę, że to właśnie tutaj na talerzach znajdują się najsmakowitsze kąski. Reszta jadła chwilę później, w izbie czeladnej znajdującej się tuż obok. Anika pracowała w Raisentalu od trzech miesięcy, ale już pierwszego dnia zrozumiała, że panuje tutaj nieustanna wojna podjazdowa pomiędzy dwiema grupami czeladzi. Ci, którzy służy li powy żej parteru, trzy mali ze sobą, uważając się za lepszy ch, ci zgromadzeni w kuchni robili zaś wszy stko, by uświadomić tamty m, że są w błędzie. Rząd dusz sprawowali Joachim Gröger i Ekkehard Schröer, aczkolwiek istniała jeszcze trzecia grupa, pod przewodnictwem ochmistrzy ni, która zarządzała żeńską częścią służby. By ły to trzy osoby, które wiedziały o wszy stkim, co działo się w rezy dencji. Rzadko kiedy cokolwiek im umy kało i Anika sądziła, że także i ty m razem to oni są najlepiej poinformowani. Jeśli ktokolwiek wiedział, kto zabił panicza, to właśnie któreś z tej trójki. By ć może nawet zdawali sobie sprawę z tego, dlaczego Erik Landecki został wrobiony. Przez moment zastanawiała się, skąd się bierze jej pewność. Uśmiechnęła się w duchu na my śl, że powód może by ć bardzo prozaiczny. Ale czy mogła się sobie dziwić? Nie co dzień pojawiał się nowy służący, w dodatku przy stojny i w odpowiednim wieku. Dla takich jak ona by ła to okazja jedna na sto, więc serce samo się rwało. A rozum często pozostawał w ty le. – No, już, wcinać, bo zaraz będą dzwonić – ponaglił je Ekkehard, spoglądając niepewnie w kierunku zamknięty ch drzwi.
Charaktery sty czne brzęczenie z pokoju obok jeszcze się nie rozległo, co oznaczało, że domownicy śpią, a służący nie są jeszcze na posterunku. W izbie czeladnej znajdował się sy stem dzwonków połączony ch z każdy m pomieszczeniem w Raisentalu. Nawet z kakuaru pana domu można by ło wezwać służbę, wskutek czego niekiedy zdarzało się, że Hendrik zaży czy ł sobie kawy podczas wy próżniania się. – Sły szałam, że fräulein Maländer wstawiła się za Polakiem – odezwała się z pełny mi ustami jedna z podkuchenny ch. – Dałby Bóg – odparła Anika. – Panna Sophie niewiele pomoże – zauważy ł Schröer. – Sama nie potrafi się tu odnaleźć. – Dziwi się pan? – Trochę – odparł Ekkehard, gry ząc jeszcze ciepłą bułkę. Wiedział, że wy padałoby poczekać, ale za moment zapewne lokaje zaczną tarabanić do drzwi i szansa na spokojne jedzenie przepadnie. – Ety kieta rodziny nie jest skomplikowana, powinna dawno wiedzieć co i jak – dodał. – Gdy by przy szła tutaj, na dół… o, wtedy mogłaby się pogubić. Wy starczy łoby, że nie skończy łaby jedzenia, jak majordom odłoży sztućce, a już batożenie i obniżka pensji. – Nie widziałam, żeby pan Gröger kiedy kolwiek kazał kogoś za to wy batoży ć. – Boś mało widziała. Rozległo się głośne walenie do drzwi, które wszy scy zignorowali. By ły zamknięte na lichą, drewnianą zasuwę i jeśliby ktoś rzeczy wiście chciał dostać się do środka, nic nie stało temu na przeszkodzie. Drzwi jednak ledwo drgnęły, bo w cały m ty m przedsięwzięciu chodziło jedy nie o to, by zakłócić spokój jedzący ch, a nie niszczy ć własność von Reignerów. – Otwierać! – rozległ się głos, który kazał sądzić, że dziś jednak nie jest tak, jak zawsze. Wszy scy zerwali się ze swoich miejsc, a Ekkehard czy m prędzej dopadł do drzwi i je otworzy ł. Do środka wkroczy ł Marc-Oliver, tocząc wzrokiem po zdezorientowany ch podkuchenny ch. Anika odniosła wrażenie, że kucharz naty chmiast cały oblał się potem. – Panicz wy baczy, że… – zaczął niepewnie Ekkehard i urwał, wskazując nieporadnie na drzwi i nie mogąc wy dusić z siebie ani słowa więcej. – Która z was to Anika Eller? – zapy tał Reigner. Wszy stkie spojrzenia powoli przeniosły się na nią. Anika odłoży ła kajzerkę na talerz i znieruchomiała. – To… to ja – powiedziała. – Za mną – rzucił Marc-Oliver. Popatrzy ła niepewnie na Schröera, jakby ten mógł jej wy tłumaczy ć, o co chodzi. Kiedy kucharz szeroko otworzy ł oczy, zrozumiała, że powinna naty chmiast wy konać polecenie. Skłoniła się Reignerowi, a potem ruszy ła za nim do izby czeladnej. O ile wiedziała, by ł to pierwszy raz, kiedy który kolwiek członek rodziny zszedł do kuchni. Niektóre podkuchenne wprawdzie twierdziły, że niegdy ś matka barona tu zaglądała, ale Eller przy puszczała, że to ty lko legenda. Wszy scy by li jednak zgodni, że po jej śmierci nikt nigdy nie faty gował się na dół. Niektórzy domownicy unikali zresztą służby jak ognia. Szczególnie pani domu. Jeśli który ś ze służący ch niefortunnie spojrzał jej w oczy, a żona Hendrika to dostrzegła, odbierano część zarobków. Eller nie sądziła, by by ło to coś dziwnego. W większości dworków baronowskich panowały podobne zwy czaje i rodzina widy wała jedy nie tę część służby, która jej bezpośrednio usługiwała. Ty m bardziej dziwiło ją, że idzie za paniczem do części Raisentalu, która zwy kle by ła dla niej niedostępna.
Zatrzy mali się na samej górze klatki schodowej, tuż przed drzwiami prowadzący mi na jeden z wy tworny ch kory tarzy. – Gröger twierdzi, że widział cię wczoraj. – Tak, panie. – Podobno rozmawiałaś z Polakiem. Już po ty m, jak wszy scy rozeszli się do pokojów? – Herr Gröger nie mija się z prawdą, panie. Reigner westchnął. – Szkoda – mruknął. – Bo czeka cię za to wy prawa na posterunek. Policja chce, żeby ś złoży ła zeznania. – Ale jakie zeznania? Ja nic… – Powiesz, co widziałaś, a potem cię puszczą. Anika z jakiegoś powodu wątpiła, by rzeczy wiście miało tak by ć. Gdy by miała złoży ć ruty nową wizy tę na posterunku w Olenfeldzie, nie oznajmiałby jej tego sam dziedzic rodu. Nagle zrozumiała, że nie idą do części rezy dencji przeznaczonej jedy nie dla domowników. Reigner prowadził ją do bocznego wy jścia przeznaczonego dla służący ch. Drzwi wy chodziły na ty ły Raisentalu, gdzie często podjeżdżały wozy z dostawami, a ostatnimi czasy także niektóre automobile. – Znałaś go wcześniej? – spy tał Marc-Oliver. – Nie, panie. – To teraz będziesz miała okazję poznać go lepiej – odparł Reigner, otwierając drzwi dla służby. – Jeśli nie będziesz z nimi współpracować, rzecz jasna. Wówczas bowiem wrzucą cię do celi, w której siedzi. – Zamieniłam z ty m człowiekiem ledwo kilka zdań. – Nie szkodzi. Jeśli będziesz utrudniać sprawę, uznają cię za współwinną. – Zapewniam, że nie zamierzam w jakikolwiek sposób… – To już oni ocenią – uciął Marc-Oliver, wy chodząc na zewnątrz. – A ty postaraj się o to, by dać im jak najmniej powodów do zamknięcia cię. Rozumiesz? – Tak, panie. Wy szła zaraz za Reignerem, wprost na czekającą na nich Sophie Maländer. Narzeczona panicza otaksowała ją szy bko i skrzy wiła się. – Puszczasz ją w takim stroju? – A co jest nie tak? One nie mają innego. – Oczy wiście, że mają – odparła Sophie, kręcąc głową. – Przecież nie może tam pojechać w fartuchu… – Moim zdaniem nic nie stoi na przeszkodzie. Poza ty m powiedzieli, że czas nagli. Maländer uśmiechnęła się do Aniki i ta mogłaby przy siąc, że by ło w ty m geście coś przepraszającego. Nie ciągnęła tematu, a Eller się nie dziwiła – szofer stał kawałek dalej, przy automobilu, ponaglająco wbijając w nią wzrok. Anika popatrzy ła na pojazd. Nigdy nie widziała go z tak bliska, choć zdarzało się, że obserwowała podjeżdżające automobile z oddali. – Celeritas – powiedziała Sophie. Eller dopiero po chwili zrozumiała, że panna Maländer zwróciła się do niej. Marc-Oliver westchnął, a potem wrócił przejściem dla służby do rezy dencji. Anika uświadomiła sobie, że wy pełniał jedy nie polecenia narzeczonej. Nie by ło dla nikogo tajemnicą, że ma na niego przemożny wpły w. – Nie wzbudza zaufania, prawda? – spy tała Sophie. – Ależ…
– Mam na my śli automobil. Anika przełknęła ślinę. – Ale składa je z francuskich części Willy Stift, można mu ufać. Mówi się, że razem z braćmi Gräf niebawem będą produkować własne pojazdy. Anice zupełnie nic to nie mówiło. Maszy na wy glądała niepokojąco i gdy by dziewczy na miała wy bór, nigdy by do niej nie wsiadła. A już z pewnością nie w fartuchu kuchenny m. Przeciągnęła po nim ręką, strzepując okruchy bułki. Sophie uniosła brwi. – Co masz pod spodem? Eller odwiązała fartuch i złoży ła go na progu, po czy m niepewnie spojrzała na pannę Maländer. Ta skinęła głową z zadowoleniem, a potem wsiadła do pojazdu, który zakoły sał się na boki. – Chodź – rzuciła. – Pojadę z tobą. Anika niepewnie się podciągnęła i zajęła miejsce obok. By ła to wy soce niekomfortowa sy tuacja. Wraz z szoferem ledwo mieścili się na długim siedzisku, a ona nigdy nie by ła tak blisko żadnego członka rodziny. Mężczy zna przez moment jakby siłował się z pojazdem. Ten jednak w końcu uległ i ruszy ł, wy dając przy ty m dźwięki przy wodzące na my śl duszącego się człowieka. – Musimy porozmawiać – powiedziała Sophie. Nie brzmiałoby to dobrze, gdy by padło z ust jakiegokolwiek innego domownika. Panna Maländer jednak wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie miała zły ch zamiarów. Anika skinęła głową. – Uważam, że twój znajomy został wrobiony w zabójstwo. W dodatku ktoś chce, aby ś ty by ła gwoździem do jego trumny. Eller nie zamierzała by ć niczy im gwoździem, ale nie chciała też wy stępować w roli męczennicy. Nie przez chłopaka, którego dopiero co poznała. Wprawdzie spodobał się jej, ale to jeszcze nie znaczy ło, że będzie gotowa ry zy kować dla niego swoją wolnością. Choć zapewne już to robiła, jadąc na przesłuchanie. – Jesteś gotowa mnie wy słuchać? – zapy tała Sophie. – Tak, pani. Oczy wiście.
Rozdział IX Źle spało się w domu, w który m matka cierpiała na suchoty. W rezy dencji Reignerów też nie by ło najlepiej, biorąc pod uwagę nocną pobudkę. Areszt w Olenfeldzie jednak stanowczo bił na głowę wszy stko inne. W nocy Erik nie zmruży ł oka, bo nawet jeśli więzień w celi obok na moment przestawał ujadać, to budził go strażnik, który sam trwał na posterunku. Najwy raźniej wy chodził z założenia, że jeśli on nie ma prawa przy snąć, to więźniowie także nie. Jeszcze przed świtem zjawiło się dwóch policjantów, którzy wy ciągnęli go z Raisentalu. Po nieprzespanej nocy Landeckiemu trudno by ło zebrać my śli – by ć może zresztą właśnie o to w ty m wszy stkim chodziło. Strażnik został odprawiony, a niższy z mężczy zn ściągnął kapelusz i zawiesiwszy go na ścianie, podszedł do krat. Spojrzał na Erika, a potem pokręcił głową ze smutkiem. – Wory pod oczami – zawy rokował, obracając się do swojego towarzy sza. – Nic nie spał, męczy ły go wy rzuty sumienia. – Nic dziwnego – odparł wy ższy. – Też by m je miał po zamordowaniu sy na samego barona von Reignera. – Nikogo nie zamordowałem. – Służący w dworku mówią co innego. – Kłamią. – Nie kpij sobie, chłopcze – powiedział niski. – To szanowani ludzie. Jeden to froter, drugi odźwierny, a ten trzeci… kurwa, nie pamiętam. Erik zastanawiał się, który z nich złoży ł obciążające go zeznanie, a którzy poparli je swoimi słowami. Niestety nie zdąży ł poznać współlokatorów na ty le, by cokolwiek o nich powiedzieć. Wy dawało mu się, że są dla niego tak anonimowi, jak on dla nich. Najwy raźniej jednak w ty m drugim wy padku by ło inaczej. Wy soki policjant wsadził klucz do zamka i po chwili rozległ się metaliczny chrzęst. Więzień w celi obok drgnął nerwowo na ten dźwięk. Popatrzy ł na zebrany ch, a potem teatralnie odwrócił wzrok, jakby chciał zasugerować, że niczego nie widzi i nic nie sły szy. – Dlaczego się nie przy znasz? – zapy tał policjant. – Będzie szy bciej i mniej boleśnie – dodał drugi stróż prawa. Erikowi przemknęło przez głowę, że ci ludzie mogą by ć zamieszani w całą tę hucpę. Przez chwilę im się przy glądał i ostatecznie stwierdził, że przesadza. Jeśli ktokolwiek w Raisentalu uknuł tę intry gę, jego macki z pewnością nie sięgały tak daleko, by sterować policjantami. Ci dwaj chcieli po prostu wy konać swoją robotę i wy dawało im się, że robią to najlepiej, jak potrafią. – Wiesz, co ci grozi za zabójstwo? – Nic, bo nikogo nie zabiłem – upierał się Landecki. – Kara śmierci – rzucił drugi policjant. Obaj weszli do celi, a Erik wy cofał się o krok w kierunku ściany. – Sły szałem ostatnio o pewny m procesie przed Sądem Krajowy m. Dwunastu sędziów skazało jednogłośnie sprawcę podpalenia na śmierć. Trochę trwało, nim się namy ślili, ale
w twoim przy padku pójdzie gładko. Zaczęli podciągać rękawy i Landecki zrozumiał, że przy szli tutaj, by wszelkimi dostępny mi metodami uzy skać szy bkie przy znanie się do winy. – Panowie… – Ale nie ma powodu kłopotać sędziów, prawda? – spy tał wy soki. – Prawda – potwierdził niski. – Na pewno lepiej będzie dla ciebie, jeśli przy świadczy my przed sądem, żeś się szy bko przy znał. – I wy raził skruchę. – O tak, skrucha jest ważna. Zakasawszy rękawy, przy parli go do wilgotnej ściany. Nie musieli obawiać się, że zostawią na ciele więźnia ślady, które później obrońca wy korzy sta, by wzbudzić współczucie w sędziach. Miał już ty le obrażeń, że kilka kolejny ch siniaków nie mogło pogorszy ć sprawy. A jednak pogorszy ło. Gdy zaczęli go okładać, otworzy ły się wszy stkie rany, a Erik miał wrażenie, że coś od środka rozry wa mu żołądek. Przery wali raz po raz, py tając go, czy jest już gotów przy znać się do zabicia Juliusa von Reignera. Otwierał usta jedy nie, by kazać im iść do diabła. Przy najmniej początkowo. Potem uży wał dosadniejszy ch określeń. Kiedy skończy li, zostawili go leżącego na chłodnej, kamiennej podłodze. Plamy krwi miał posprzątać sam. – Jak tego nie zrobisz, nie dostaniesz śniadania. I tak go nie otrzy mał, ale nie spodziewał się, że będzie inaczej. Pocieszał się my ślą, że jeśli wy trzy ma kilka dni, w końcu będzie miał okazję się bronić. Dwunastu ludzi wy słucha w sądzie, co ma do powiedzenia, i może znajdą się wśród nich tacy, którzy poważnie potraktują swoją rolę. Kilka godzin po ty m, jak wstało słońce, dwóch funkcjonariuszy wróciło. Erika opadły czarne my śli, jednak szy bko przekonał się, że stróże prawa nie zjawili się po to, by dokończy ć dzieła. Przy prowadzili dwie kobiety, które Landecki dobrze kojarzy ł. – Panią Eller zapraszam do innego pokoju – odezwał się niski. – A panią… – Jezus Maria – przerwała mu Sophie. – Coście mu zrobili? – Taki do nas trafił. – Trafił do was bez świeży ch ran! – krzy knęła Maländer. – Te dopiero co powstały ! – Proszę się uspokoić, bo w przeciwny m wy padku… – Prawo zabrania stosowania kar cielesny ch! – Ależ… – Die Strafprozessordnung z 23 maja 1873 roku! – zagrzmiała, jakby miała na podorędziu nie nazwę ustawy, a arsenał arty lery jski. – Przepisy wy raźnie mówią, jak należy traktować podejrzany ch! Policjanci, spiorunowani wzrokiem przez Sophie, nagle stracili rezon. Erik pomy ślał, że narzeczona Reignera najwy raźniej przy gotowała się do tej wizy ty. Może prawdą by ło, że najlepszy m straszakiem na stróży prawa by ło sięgnięcie do tego, na straży czego w istocie stali. – To nie do pomy ślenia. – Ależ my … – Zostawcie mnie z nim. Spojrzeli po sobie. – Nie jest pani jego obrońcą. – W tej chwili jestem. Dopóki nie znajdę mu adwokata, ktoś musi dbać o jego interesy. Ty m bardziej, że z tego co widzę, trafił do jamy bezprawia.
– W żadny m wy padku. Jest tu dobrze traktowany. Sophie potoczy ła wzrokiem po niedoczy szczony ch śladach krwi na podłodze. – A to? Wy lało się z poprzedniego więźnia? – Krwawi, nic dziwnego. Trafił do nas z ranami. – To mam powtórzy ć baronowi von Reignerowi? Że zwalacie winę na niego? Wy glądali na nieco skołowany ch, co stanowiło miód na serce nowego więźnia. Jeden z nich odchrząknął, a potem szepnął coś do drugiego. Ostatecznie skinęli sobie głowami, po czy m bez słowa wy prowadzili Anikę z pomieszczenia. Landecki odprowadził ją wzrokiem, starając się złowić jej spojrzenie, ale ta by ła zby t przerażona, by to zauważy ć. Odczekał, aż drzwi się za nimi zamknęły, a potem podniósł się z podłogi i podszedł do krat. Spojrzał Sophie prosto w oczy. – Co pani tutaj robi? – Wezwali dziewczy nę na przesłuchanie. Pomy ślałam, że z nią pojadę. I najwy raźniej dobrze zrobiłam. Złapał za pręty, a ona odsunęła się o pół kroku. Niemal niezauważalnie, ale jednak. – Dobrze sobie pani poradziła. – Miałam kiedy ś bliskiego znajomego, który by ł prawnikiem. Bliski znajomy w ty ch kręgach zapewne oznaczał poprzednika Marca-Olivera, Erik nie miał co do tego wątpliwości. – Nasłuchałam się trochę na temat rozpraw karny ch i tego, że czasem wy starczy przy pomnieć policjantom o istnieniu jakiegoś przepisu, a zaczną postępować zgodnie z nim. Landecki nie by ł co do tego przekonany. – Bez pani zdecy dowania samo przy pomnienie nic by nie dało. – By ć może. Zmruży ł oczy, przy glądając się jej. Zupełnie tutaj nie pasowała, w swoim ary stokraty czny m stroju, z kapeluszem przy strojony m wy sokim piórem i ozdobną torebką. – Wierzy pani w moją niewinność? – Cóż to za py tanie? Gdy by m nie wierzy ła, nie by łoby mnie tutaj. Erik przez moment milczał. – To jakiś ary stokraty czny kapry s, tak? – zapy tał. – Co takiego? – Broni mnie pani, bo chce pokazać swoją niezależność? – Nie – odparła spokojnie. – Ale jak tak dalej pójdzie, zaraz będę miała ary stokraty czny kapry s, żeby obrócić się na pięcie i wy jść. Drugi więzień zaśmiał się chrapliwie pod nosem. – Skąd pewność, że tego nie zrobiłem? – zapy tał Landecki. Ty m razem to ona chwy ciła za kraty i przy sunęła się do niego. Zupełnie jakby nadal by li w Raisentalu i rozmowy między wy soko a nisko urodzony mi wy magały pewnej konfidencji. – To wszy stko kwestia czy stej logiki – odparła z lekkim uśmiechem. – Doprawdy ? – Owszem. Musiałby ś by ć zupełny m cy mbałem, żeby tego samego dnia zatrudniać się i zabijać dziedzica rodu. I wprawdzie wy glądasz mi na głupca, ale nie aż takiego. Towarzy sz Erika znów zaniósł się kaszlący m śmiechem. – A ciebie co tak bawi? – zapy tała Sophie, obracając ku niemu głowę. – Ty, paniusiu – odburknął, nie podnosząc się z podłogi. – Wchodzisz tutaj jak niepy szna, pierdolisz bzdury o jakichś kodeksach i my ślisz, że to pomoże. Jak stąd wy jdziesz, przemodelują młodemu facjatę za to, że jesteś taka butna.
Maländer otworzy ła usta, ale nic nie powiedziała. – To nie twój świat, laleczko – perorował dalej więzień. – Wracaj do swoich pachnidełek i bibelocików. – Zamknij się – rzucił Landecki. – Oho. Ry cerz staje w obronie niewiasty ? Erik pokręcił głową. Nie miał zamiaru wdawać się w słowne przepy chanki z człowiekiem, dla którego dzisiejsze wy darzenia by ły zapewne największy m urozmaiceniem, na jakie od wielu dni mógł liczy ć. Sophie jednak najwy raźniej nie zamierzała odpuszczać. – Jak cię zwą, łajdaku? – Takie panienki jak ty mówią na mnie pożeracz niewieścich serc – odparł, podnosząc się z podłogi. Kaszlnął i zbliży ł się do okratowania. Zlustrował wzrokiem dziewczy nę, a potem pokiwał głową z uznaniem. – Imienia nie masz? – Paweł Ingerski – mruknął, zerknąwszy na Erika. – Ślepiec. – Ślepiec? Wzruszy ł ramionami. – Ktoś kiedy ś rzucił i przy lgnęło. Nie żeby m miał problemy ze wzrokiem, co to, to nie. – Oblizał się, tocząc wzrokiem po wy tworny m ubiorze Sophie. – Mówili, że jestem ślepy na ludzkie cierpienie, komuś się spodobało i ty le. – Najwy raźniej. – Hę? – Nie widziałeś, że biją więźnia w celi obok? – A co ja jestem? – odbąknął, łapiąc za pręty. – Widzisz, żeby m miał pikielhaubę na łbie albo mundur na sobie? – Nie. Widzę za to, że jesteś nic niewarty m, nędzny m indy widuum. Zagwizdał pod nosem, charknął, a potem się oddalił. Kiedy usiadł pod ścianą, sprawiał wrażenie zadowolonego, jakby ta ary stokraty czna obelga w jego świecie by ła największy m komplementem. Sophie pokręciła głową. – Załatwię ci prawnika – odezwała się do Landeckiego. – Musisz ty lko trochę tu wy trzy mać. – Nie jest źle, pani. – Ale nie łudźmy się, że będzie lepiej. Nie bez adwokata. Erik przesunął dłonią po jednodniowy m zaroście i skrzy wił się. – Nie stać mnie na niego. – O to się nie martw. – Ale… – Znam kogoś, kto nie weźmie dużo. Pokry ję rachunek. – Ten stary znajomy ? – Tak. Mam jeszcze kilka zaległy ch przy sług, które prędzej czy później muszę wy korzy stać. Patrzy ł w jej oczy, starając się ustalić, co nią kierowało. Naprawdę czuła się w obowiązku, by bronić człowieka, którego uznała za niewinnego? Czy może jednak by ł to kapry s dziewczy ny z niższy ch sfer, która zamierzała utrzeć nosa baronowi? Trudno by ło przesądzić, by ć może ona sama do końca nie wiedziała, jakie moty wacje jej przy świecają. Prawda mogła zresztą leżeć gdzieś pośrodku. Tak czy inaczej Landecki nie miał zamiaru wy brzy dzać. Pobudki by ły sprawą drugorzędną. – Dziękuję – powiedział.
– Podziękujesz, jak będzie za co – odparła i ruszy ła w stronę pokoju przesłuchań. – A na razie uważaj na siebie, Erik.
Rozdział X – Co pani sobie wy obraża? – zapy tał jeden z policjantów, gdy Maländer otworzy ła drzwi i bez py tania weszła do środka. Anika naty chmiast zerwała się ze swojego miejsca, jak tego wy magała dworska ety kieta. – Dopóki dziewczy na nie ma przedstawiciela, zamierzam uczestniczy ć w ty m przesłuchaniu. – Proszę sobie nie drwić z organów ścigania – zaoponował ten wy ższy. – Nie ma pani prawa tutaj by ć. I cy towanie żadnego kodeksu nie pomoże. – Proszę wy jść, naty chmiast – dodał drugi. – Albo będziemy zmuszeni oskarży ć panią o obstrukcję działania państwowy ch… – Dobrze, już dobrze – ucięła Sophie, unosząc otwarte dłonie. – Nie strzelajcie, poddaję się. Posłała Anice pokrzepiające spojrzenie, a potem cofnęła się. – Gdy by coś by ło nie w porządku, będę za drzwiami. – Dziękuję, fräulein Maländer. Sophie odczekała jeszcze chwilę, po czy m opuściła pokój i zamknęła za sobą drzwi. Eller znów została sama z dwoma mężczy znami. Doty chczas nie odzy wali się zby t często i właściwie nawet jej o nic nie py tali. Przebąkiwali jedy nie między sobą, że sy tuacja jest nieciekawa dla każdego, kto by ł zamieszany w zabójstwo, bo sędziowie zapewne wy mierzą najwy ższą karę. Anika spodziewała się takich zagry wek i czekała ty lko, aż funkcjonariusze dadzą sobie z nimi spokój. W końcu jeden z nich przesunął ręką po kamizelce, jakby ścierał niewidzialny py łek, a potem odchrząknął znacząco. – Jakie kontakty utrzy my wała pani z oskarżony m? – zapy tał. – Żadne – odparła Anika. – Ledwo zdąży liśmy się poznać. – W nocy, na kory tarzu, tak? – Tak. – Przed wejściem do jego sy pialni? – Tak. – Majordom twierdzi, że widział, jak pani i oskarżony … cóż – zaczął stróż prawa i urwał, patrząc wy mownie na służkę. – Tak? – zapy tała. – Widział pewne rzeczy – dodał drugi. Zaległo milczenie. Anika trwała w bezruchu, niewzruszona. Nie by ła przy zwy czajona do podobny ch insy nuacji i nie wiedziała, czy dwóch policjantów ma na my śli to, co przy puszczała. Może nie wy glądali na dżentelmenów najlepszego sortu, ale z pewnością by li ludźmi wy chowany mi. – Rozumie pani, o czy m mowa. – Nie. – Przełożony służby twierdzi, że widział, jak oskarżony i pani… gzili się – wy dusił w końcu ten wy ższy.
Wiele można by ło powiedzieć o Grögerze, ale z pewnością nie to, że by ł zdolny do łgarstwa i rzucania takich paszkwili. Eller uważała go za zgorzkniałego ry gory stę, ale nic ponadto. – Majordom z pewnością tak nie powiedział – oznajmiła i westchnęła. – A jeśli chcą panowie w jakiś sposób wy musić na mnie złożenie nieprawdziwy ch zeznań, to możemy od razu zakończy ć spotkanie. Nie mam nic do powiedzenia. Obaj z obojętnością skinęli głowami, jakby od początku czekali na tę deklarację, po czy m wstali ze swoich miejsc. Dziewczy na zrobiła to samo. – Woli się pani tłumaczy ć w sądzie, rozumiemy. – Nie mam się z czego tłumaczy ć. – Nie? – zapy tał drugi policjant. – A mnie wy daje się, że chłopak potrzebował kogoś do pomocy. By ł w rezy dencji po raz pierwszy, więc musiał mieć tam kogoś, kto nocą poprowadził go do pokoju młodego Reignera. – Kalumnie – odparła Anika, patrząc tęsknie na drzwi. Najchętniej znalazłaby się już po drugiej stronie, w towarzy stwie fräulein Maländer. W jakiś sposób jej zdecy dowanie napełniało ją spokojem. Mężczy źni milczeli. – Dlaczego w ogóle Erik miałby coś takiego zrobić? – zapy tała. – Co by na ty m zy skał? – To właśnie staramy się ustalić. – By ć może powinni więc panowie spojrzeć w inny m kierunku. – Ma pani jakiś konkretny na my śli? – zapy tał niższy, podczas gdy drugi okrąży ł stół i podszedł do Eller. Doty chczas sy tuacja by ła niekomfortowa, ale teraz Anika poczuła prawdziwy niepokój. Z jakiegoś powodu bliskość tego człowieka podziałała na nią tak, jakby nie by ł stróżem prawa, a bandy tą. – Nie mam – zadeklarowała. – Nie jestem od łapania złoczy ńców, a od ubijania mleka, mieszania ciasta i… – Mało nas to interesuje, fräulein – uciął niższy mężczy zna. – Za to ciekawi jesteśmy tego, jak się będzie pani bronić w sądzie. – Spojrzał na drugiego. – Ale cóż, daliśmy szansę, by załatwić to polubownie, prawda? Niech pani o ty m pamięta. Wy ższy otworzy ł drzwi. Anika popatrzy ła po nich, zastanawiając się, jak wy jść z tej sy tuacji obronną ręką. Nie miała zamiaru dawać im czegokolwiek, co mogłoby pogrąży ć chłopaka, zresztą nie miała niczego takiego w zanadrzu. Z drugiej strony nie mogła dopuścić do tego, by rzeczy wiście stać się podejrzaną w rozprawie sądowej. Obróciła się w kierunku drzwi, ale nie ruszy ła ani o krok. – Zaczęłaby m od poszukania moty wu – powiedziała. – By ć może panowie również powinni? Nie odpowiedzieli, co należało uznać za gest dobrej woli. Z pewnością wy śmianie jej kosztowałoby ich niewiele wy siłku. Na zewnątrz czekała na nią Sophie, wy mieniająca ciche uwagi z Landeckim. Drugi więzień siedział pod ścianą, schowany w cieniu. Kiedy Maländer dostrzegła służkę, pospiesznie pożegnała Erika, zapewniła go jeszcze raz o swojej pomocy, a potem obie ruszy ły w kierunku wy jścia. Eller obróciła się przez ramię, posy łając Landeckiemu lekki uśmiech. Odwzajemnił go, choć widziała, że przy szło mu to z trudem. Dopiero wówczas zdała sobie sprawę, że w nocy policjanci zapewne poprawili razy, które wy mierzy ł mu baron. Na dworze by ło zimno, a Anika nie miała odpowiedniego ubioru. Wzdry gnęła się i czy m prędzej wsiadła do zaparkowanego przed komisariatem automobilu Celeritas. – Naciskali, żeby ś złoży ła fałszy we zeznanie? – zapy tała Sophie. – Nie naciskali, moja pani. Dałam im do zrozumienia, że to bezcelowe.
– Zuch dziewczy na – odparła Maländer i poklepała ją po plecach. Anika nie wiedziała, jak odpowiedzieć na ten gest. Miała wrażenie, że narzeczona paniczna przekroczy ła o jedną barierę za dużo. Gröger wciąż powtarzał służbie, by nie zbliżać się nadto do domowników – zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Nigdy jednak nie zająknął się nawet na temat bezpośredniego fizy cznego kontaktu. W głowie mu się nie mieściło, by rozważać rzeczy tak abstrakcy jne. Przez kilka chwil jechały w milczeniu. Samochód podskakiwał na wy bojach i Anika miała wrażenie, że prędzej czy później któraś koleina sprawi, że pojazd się przewróci. Głośno przełknęła ślinę. – Coś nie tak? – Nie… to ty lko… ta diabelska machina. – Pierwszy raz jedziesz? – Drugi. Pierwszy jechałam w tamtą stronę. Sophie uśmiechnęła się, kiwając głową. – Potem jest już ty lko lepiej. Nawet ten hałas przestaje przeszkadzać. – Trudno to sobie wy obrazić. Maländer przez moment wbijała wzrok przed siebie. Droga zdawała się wić bez końca. – Mnie wiele rzeczy trudno jest sobie wy obrazić – odezwała się po chwili znacznie poważniej. – Przede wszy stkim to, dlaczego ktokolwiek chciałby wrobić Erika w zabójstwo? – Może nikt go nie wrabia. – Nie mówisz chy ba poważnie. Anika chwy ciła się siedziska, kiedy automobil podskoczy ł. – Oby dwie zdajemy sobie sprawę, że tego nie zrobił – dodała Sophie. – Może… – Ale skoro nie on, to kto? – konty nuowała Maländer, zwracając się bardziej do siebie niż do niej. – Oczy wisty m kandy datem wy daje się mój narzeczony, prawda? – Nigdy by m tego nie zaproponowała, pani. – Nie, oczy wiście, że nie. Ale w tej sy tuacji to Marc-Oliver odziedziczy Raisental i cały majątek. – A pani wraz z nim. Gdy by Anika miała chwilę na zastanowienie, z pewnością ugry złaby się w języ k. Spojrzała niepewnie na rozmówczy nię, spodziewając się, że zobaczy w jej oczach pretensje. Sophie obróciła się do niej. – Proszę, proszę, co za spostrzegawczość – odparła Maländer. – I bezpośredniość. Nie spodziewałam się po podkuchennej, że będzie w stanie sformułować zarzut wobec mnie. – Proszę o wy … – Nie ma o co prosić – przerwała jej Sophie. – Ani ty m bardziej czego wy baczać. – Rozumiem. – W moim towarzy stwie możesz zachowy wać się jak człowiek, a nie jak jego kary katura, którą udają wszy scy przed Reignerami. Czy ona naprawdę to powiedziała? Eller przez moment nie by ła pewna. Emocje najwy raźniej zrobiły swoje i to w przy padku ich oby dwu. Sophie nadmiernie się otworzy ła, a Anika z trudem obejmowała umy słem skrócenie dy stansu, którego doświadczała. – Tak, moja pani – odparła, uznając, że najlepiej będzie, jeśli potwierdzi. – Rzucasz cień podejrzeń w odpowiednim kierunku – przy znała Maländer. – Ja również korzy stam na ty m stanie rzeczy. By ć może najbardziej ze wszy stkich. Anika milczała.
– Kogo jeszcze by ś wskazała? Eller miała swoje ty py, ale wolała zatrzy mać je dla siebie. Z pewnością pan domu by ł jedny m z mocny ch kandy datów, wy kluczy ć nie mogła także pani Reignerowej. Oboje by li rodzicami Juliusa, ale także bezlitosny mi pragmaty kami. By łaby w stanie sobie wy obrazić, że zlecili to zabójstwo, by pozby ć się zakały całego rodu, źródła wszelkich problemów i czarnej owcy, która miała odziedziczy ć wszy stko, na co baron pracował przez całe ży cie. A może kto inny w rodzinie miał powody ? Aż tak dobrze Eller nie znała niuansów tego rodu, ale jedno by ło dla niej pewne – każdy von Reigner by łby w stanie targnąć się na ży cie drugiego, jeśliby to służy ło jego celom. A poboczna ofiara, jak Erik, nikogo nie obchodziła. – Więc w grę wchodzimy ty lko Marc-Oliver i ja? – upomniała się o uwagę Sophie. – Nie, oczy wiście, że nie. Po prostu się zastanawiam. Podmuch wiatru szarpnął samochodem, Maländer szy bko schwy ciła rondo kapelusza. – Co sądzisz o Grögerze? – odezwała się Sophie. – To porządny jegomość. – Mam na my śli ewentualność, że to on jest winny. Anika w duchu podziękowała Bogu za to, że francuskie silniki chodzą tak głośno – gdy by nie to, szofer z pewnością doniósłby majordomowi, że pojawił się w rozmowie jako kandy dat na mordercę. – Herr Gröger chy ba w żaden sposób by nie skorzy stał – odparła Eller. Sophie przez chwilę się namy ślała. – On jest chorobliwie zaangażowany w ży cie rodzinne – podjęła w końcu. – Czasem wy daje mi się, że uroił sobie świat, w który m to on jest w istocie panem domu. Anika też miewała takie wrażenie, zresztą nie ty lko ona. Nie miała jednak zamiaru mówić źle o jakimkolwiek ze służący ch. – By ć może odczuwa potrzebę, by stanąć w obronie rodu – ciągnęła Sophie. – A Juliusa traktował jako zagrożenie. Każdy wiedział, że po śmierci Hendrika Julius pogrąży łby Raisental w długach, jeśli nie w płomieniach. Z pewnością tak właśnie by się stało, przy znała w duchu Anika. Joachim Gröger także miał tego świadomość, ale czy to wy starczy łoby, by podjął tak desperacki krok? Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na to py tanie, nie znała za dobrze majordoma. – Tak czy inaczej, moja pani, jest świadek… – Tak – wpadła jej w słowo Sophie, mrużąc oczy. – I jeśli kłamie, to ktoś bardzo ry zy kuje. Pachołek w każdej chwili może puścić parę. – Chy ba że ktoś naprawdę mocno trzy ma go w garści. Maländer oparła łokieć na oknie i zamy śliła się. Jechały w milczeniu przez jakiś czas, a Anika wodziła wzrokiem za mijany mi drzewami. By ły niewy sokie, właściwie mogłaby powiedzieć, że karłowate. Najwy raźniej zasadzono je wzdłuż drogi dość niedawno. – Dowiemy się wszy stkiego – odezwała się w końcu Sophie. – Zapewniam cię. Eller chciałaby jej wierzy ć. Chciałaby sądzić, że Erik opuści areszt jako wolny człowiek, a sprawiedliwość nie okaże się przy wilejem zarezerwowany m dla wy soko urodzony ch. Spojrzała na narzeczoną panicza i przemknęło jej przez my śl, że dwie kobiety niewiele będą w stanie zdziałać. Ty m bardziej, że żadna z nich tak naprawdę nie ży ła w ty m samy m świecie, w który m na co dzień egzy stowała rodzina barona. Tego ranka Ekkehard Schröer miał rację, mówiąc o zawiły ch meandrach ży cia poniżej pierwszego piętra. Rodzina von Reignerów miała jednak swój własny, pokrętny i nieprzenikniony zbiór zwy czajów i zasad. Przejrzenie go wy dawało się dziewczy nie zgoła niemożliwe. A czas uciekał.
Rozdział XI Marc-Oliver zdziwił się, gdy został wezwany do gabinetu ojca. Ostatnim razem by ł tam, mając bodajże pięć czy sześć lat, później Hendrik nie wpuszczał tam ani jego, ani Juliusa. Niewiele osób by ło zresztą uprawniony ch, by przeby wać w tamty m pomieszczeniu. Dwa razy do roku pojawiał się tapicer, od czasu do czasu froter czy ścił posadzkę, ale poza ty m urzędował tam wy łącznie pan domu. Młody Reigner stanął przed biurkiem na baczność, czekając, aż ojciec podniesie wzrok znad gazety. Dostrzegł, że właśnie przegląda najświeższe opinie polity czne w „Arbeiter Zeitung”, więc zapewne trochę potrwa, nim poświęci sy nowi uwagę. Hendrik czy tał tę gazetę wy łącznie po to, by później godzinami perorować na temat absurdalny ch tez „propagandy socjalisty cznej”, zanudzając wszy stkich wokół. – Siadaj, siadaj – bąknął, nie podnosząc wzroku. Młodzieniec usiadł, ze zniecierpliwieniem rozglądając się po pokoju. Zasadniczo nie powinno się tego miejsca nazy wać gabinetem, a raczej biblioteką. Próżno by ło szukać tutaj miejsca niewy pełnionego książkami. W izbie panował też lekki zaduch i czuć by ło ty toniem. – Drukują kompletne banialuki – zauważy ł Hendrik. – Jakiś gołodupiec, zamiast zajmować się sprawami ważkimi, rozważa, czy powinniśmy by li anektować Bośnię, czy nie. Nad czy m tu się głowić? – Nie wiem – burknął Marc-Oliver. – Niemcy nas wsparli, więc o czy m mowa? – Absurd. – Berlin locuta, causa finita. Rosjanie i Serbowie się nie liczą. Nigdy nie poszliby na wojnę. – By ć może nie. Ojciec sięgnął po butelkę swojego ulubionego napoju, mentolowej wódki Edelgeist. Francuski trunek kosztował dwie korony, co nie by ło wy górowaną ceną. Z drugiej strony dla przeciętnego służącego stanowiło to znaczący wy datek. I by ć może dlatego wódka tak smakowała ojcu. – Polać ci? – zapy tał baron. – Jeszcze nie ma nawet południa. – Ponawiam py tanie – odparł niezrażony ojciec. – Kapkę. Gdy rozlał edelgeist do dwóch niewy sokich szklanek, obaj pociągnęli po mały m ły ku. MarcOliver niespecjalnie cenił sobie miętowy smak, chętniej napiłby się lokalny ch wy robów jednej z piwiarni w Olenfeldzie. – Wezwałeś mnie do swojej samotni, żeby pić ze mną wódkę? – Nie – odparł Hendrik, nabijając fajkę. – Chciałem porozmawiać o tej dziewczy nie. – Przez „tę dziewczy nę”, jak rozumiem, masz na my śli moją narzeczoną. Hendrik westchnął, upy chając mocniej ty toń do główki. – Sy nu – mruknął. – Twoja spostrzegawczość jest doprawdy wielka.
– Podobnie jak twoja niechęć do Sophie. Baron na moment spojrzał na sy na. Potem z namaszczeniem skinął głową, doceniając bezpośredniość. Cienie pod jego oczami się uwy datniły i Marc-Oliver pomy ślał, że ojciec nie zaznał dzisiaj snu. Nie on jeden. Przy puszczalnie żaden z domowników nie potrafił zmruży ć oka. – Nie mam zamiaru my dlić ci oczu – powiedział. – Nie darzę jej sy mpatią. – Nie jest to żadną tajemnicą. – Owszem. A moje obiekcje są ty m większe, im częściej robi takie rzeczy, jak dziś. – To znaczy ? – Nie sły szałeś? Pojechała rano do aresztu, w który m przeby wa zabójca twojego brata. – Domniemany. – Nie bawmy się w prawnicze nonsensy ! – odparł baron, uderzając fajką o biurko. Spojrzał na rozsy pany ty toń i zakląwszy w duchu, zaczął z powrotem go upy chać. – Wy bacz, sy nu. Nie powinienem się unosić. Marc-Oliver trwał w bezruchu, czekając na dalszy rozwój wy darzeń. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał podjąć rękawicę, ale im dłużej będzie milczał, ty m więcej czasu ojciec będzie miał na zastanowienie się. – Pojechała tam moim automobilem, wespół z… nie wiem, jak to powiedzieć. – Wraz ze służącą. – Istotnie – odparł Hendrik, gładząc cy buch fajki i nie patrząc sy nowi w oczy. – Nie wiem, co nią kieruję, ale jednego jestem pewien. – Czego konkretnie? – Że nie działa na korzy ść rodziny. – Pamiętaj, że mówisz… – O dziewczy nie, której nie pozwolę ci poślubić, chłopcze – powiedział baron, podnosząc wzrok. Zawiesił go na oczach młodzieńca i trwali tak przez moment, jakby to, kto pierwszy odwróci spojrzenie, miało warunkować to, co wy darzy się później. Po chwili Marc-Oliver podniósł się z krzesła. Podszedł do regału z książkami i zaczął przeglądać grzbiety. Wszy stkie sprawiały wrażenie, jakby tomy by ły nieczy tane. W dodatku często czy szczone, nigdzie bowiem nie dostrzegł choćby drobiny kurzu. Wśród zgromadzony ch wolumenów by ły dzieła Arthura Schnitzlera, co by ło rzeczą oczy wistą dla kogoś takiego jak Marc-Oliver, ale niekoniecznie dla ojca. Każdy szanujący się, nowoczesny Austriak miał je w swojej biblioteczce. Stara gwardia uważała je za pornografię w najgorszej postaci, ale w Raisentalu stanowiły poczy tną pozy cję. Oprócz tego ojciec gromadził także dzieła inny ch rodzimy ch autorów, jak history czne powieści Johanna Nepomuka von Kalchberga czy westerny Karla Postla. Marc-Oliver wy ciągnął jedną z książek o Dzikim Zachodzie, które Postl napisał pod amery kańskim pseudonimem, po czy m obrócił się do ojca. Ten py kał spokojnie fajkę, odgięty na swoim fotelu. – Masz wy jątkowo nowoczesną biblioteczkę, ojcze. Hendrik zmarszczy ł czoło, obracając się do niego. – Przy najmniej jak na niezby t nowoczesnego człowieka. – Słucham? – Wy daje ci się, że możesz decy dować za mnie w sprawie ożenku? – A tobie się wy daje, że możesz się do mnie odnosić w taki sposób? – odparował baron. – Jeśli tak, to ta dziewczy na namieszała ci w głowie bardziej, niż sądziłem. Marc-Oliver usiadł przed biurkiem ojca i otworzy ł książkę. Baron cmoknął kilkakrotnie fajką, przy patrując mu się z uwagą. Nie odry wając wzroku od lektury, młodzieniec sięgnął po kieliszek
edelgeista i opróżnił go jedny m pociągnięciem. – Długo będziesz zachowy wał się w taki sposób? – zapy tał von Reigner. – Tak długo, aż… Hendrik rąbnął fajką o blat biurka, aż ułamał się kawałek ustnika. – Dość tego – powiedział. – Zrobisz, jak sobie tego ży czę. – Nie, ojcze. – Nie? W takim razie bądź gotów na to, że wy dziedziczę cię, ty … – Miarkuj słowa, ojcze – przerwał mu Marc-Oliver. – Niektóry ch nie cofniesz, choćby ś chciał. By ł przy zwy czajony do wy buchów ojca i spodziewał się, że teraz doświadczy jednego z najbardziej gwałtowny ch. Nierzadko by wało, że w jednej chwili Hendrik jawił się jako opanowany człowiek, ale naraz jakby opadało go szaleństwo. Najboleśniej przekonał się o ty m polski czy ścibut, jednak członkowie rodziny także doświadczali tego raz na jakiś czas. Ty m razem ojciec powściągnął emocje. Przy najmniej na moment. – Nie zobaczy sz złamanego grosza – odezwał się po chwili. Marc-Oliver przewrócił stronę westernu. Nie skupiał się na ty m, co pisał Postl, ale chciał pokazać ojcu, jak bardzo przejmuje się jego słowami. Stary Reigner zaklął pod nosem, po czy m odsunął raptownie jedną z szuflad biurka. Grzebał w niej przez chwilę, a potem wy ciągnął tekturową teczkę i z impetem położy ł ją na blacie. Odwiązał sznurek i postukał palcem w plik kartek. – Tu jest twoja przy szłość, chłopcze. Marc-Oliver zamknął książkę, położy ł ją na biurku i spojrzał na dokumenty. Nie miał wątpliwości, że jeszcze tej nocy ojciec zmienił testament. Dziedziczenie w rodzie von Reignerów by ło zby t istotną kwestią, by podejmować choćby najmniejsze ry zy ko. Prawo austriackie zakładało, że majątek po zmarły m przechodzi na wszy stkie dzieci oraz małżonkę zmarłego, ale trady cja w Raisentalu mówiła co innego. Stąd dokument własnoręcznie sporządzony przez spadkodawcę by ł traktowany z odpowiednim piety zmem. – Nie bądź lekkomy ślny – dodał ojciec. – Zadbaj o to, żeby to wszy stko trafiło w twoje ręce. – Taki mam zamiar. – Nie pozwól, żeby jakaś przy padkowa… Marc-Oliver podniósł się, zanim ojciec zdąży ł dokończy ć. Przy puszczał, że kolejne słowo, jakie padłoby z jego ust, by łoby kamy kiem wy zwalający m lawinę. – Öhle – odezwał się baron. Młody Reigner nie znosił, gdy tak się do niego zwracano. Nie pamiętał, kto ukuł to określenie, ale wiedział, że pojawiło się, gdy by ł jeszcze berbeciem. – Nie chcę się z tobą sprzeczać – konty nuował Hendrik. – Ale przecież doskonale wiesz, jakie są zasady. Jesteś moim jedy ny m sy nem, więc mam prawo… – Nie ży jemy już w dziewiętnasty m wieku, ojcze. – Ale nadal mogę cię wy dziedziczy ć, jeśli taka będzie moja wola. – Będę mieć prawo do zachowku. – To ty lko ułamek majątku – zauważy ł stanowczo von Reigner. – I stracisz Raisental. Ta dziewczy na jest tego warta? – Jest warta o wiele więcej. Hendrik podniósł się z krzesła. Wsparł się o biurko, pochy lił głowę i popatrzy ł na sy na spode łba. Wy glądał, jakby formułował w my śli cały korowód obelg, jakie zamierza wy głosić pod adresem jego i narzeczonej. Ostatecznie jednak nabrał głęboko tchu i z powrotem zajął swoje miejsce.
– Daję ci czas do jutra – oznajmił. Młody Reigner nie miał zamiaru py tać, co ma na my śli. Skierował się do drzwi. – Jeśli do tego czasu nadal będziesz zaręczony z tą proletariacką suką, nie pokazuj mi się więcej na oczy. Marc-Oliver bez słowa wy szedł z gabinetu.
Rozdział XII Erik z trudem przewrócił się na plecy i wbił wzrok w sufit więziennej celi. Spazmaty cznie brał hausty powietrza, próbując się uspokoić. W rogu pomieszczenia dostrzegł wy raźny zaciek, a obok niego zgniliznę. Ślepiec miał rację, mówiąc, że po wy jściu Sophie policjanci wezmą się do roboty. Ty m razem oszczędzili jego twarz, ale zajęli się właściwie każdą inną częścią ciała. Nie okładali go, by zaspokoić jakąś wy naturzoną potrzebę, jak baron. Nie, oni robili to w sposób wy rachowany, metody czny. Raz po raz przery wali, dopy tując, czy jest już gotowy przy znać się do winy. By ich nie rozsierdzać, Erik milczał. Wiedział, że w końcu dadzą sobie spokój i nie poturbują go nadto. Sophie zadbała o to, by pamiętali o ewentualny ch konsekwencjach. Ingerski przy glądał się temu z obojętnością i nie odezwał się nawet po ty m, jak skończy li. Właściwie sprawiał wrażenie, jakby by ł w letargu. Przebudził się dopiero, gdy dwaj funkcjonariusze opuścili areszt, a na ich miejsce pojawił się dy żurny strażnik. – Wy gląda na to, że nie wątpią w twoją winę. – Uhm… – mruknął Landecki, odry wając wzrok od grzy ba na suficie. – Zabiłeś go? – Co? – Zarżnąłeś Juliusa von Reignera? – Nie. Paweł skinął głową, sprawiając wrażenie, jakby ty le wy starczy ło, by mu uwierzy ł. Erik przepełzł w kąt celi, a potem ociężale podciągnął się i oparł plecami o ścianę. Wszy stko go bolało i miał wrażenie, że dokonał nie lada cudu. – Więc ktoś cię wrabia? – Najwy raźniej. – Cóż… jeśli tak, to robi to dość umiejętnie. Landecki popatrzy ł na niego przez dzielące ich kraty. Ślepiec również siedział pod ścianą. Miał podkulone nogi i ręce skrzy żowane na piersi. – Skąd to nagłe zainteresowanie? – A bo ja wiem? Polak Polakowi wilkiem, ale nie w więziennej celi. – Odniosłem inne wrażenie. – Lubię się podroczy ć, ale koniec końców trzeba trzy mać się razem – odparł Ingerski, podnosząc się. Otrzepał ubranie, a potem zbliży ł się do krat. Usiadł przy nich i nachy lił się do Erika. – Bałamuciłeś którąś z ty ch, co tu by ły ? – Nie. – E tam. Przy znaj. – Nawet ich nie znam. – Tę w kapeluszu, co? Wiem, że mam rację. Nie interesuje się tobą z dobroci serca. – Nie. – I to by tłumaczy ło, dlaczego chcą cię powiesić. Wy chędoży sz kogoś z ich sfer, to potem
oni… no, nie wy chędożą ciebie, ale znajdą inny sposób, żeby się odpłacić. Tak już mają. Nie to, co u nas, że każdy dostaje to, czy m zawinił. – Nie tknąłem jej. – W takim razie tę drugą? – Nie. – W takim razie co ty tu robisz, do kurwy nędzy ? Dobre py tanie, pomy ślał Erik. – Nie wiem – odbąknął. – I daj mi spokój. Odwrócił się od współosadzonego z nadzieją, że ten szy bko wy rzuci z siebie wszy stko, co miał do powiedzenia, i zamilknie. Ślepiec jednak najwy raźniej zamierzał nadrobić cały ten czas, przez który milczał. Długo prowadził monolog, ale w pewny m momencie Landeckiemu udało się wy łączy ć. Osunął się na podłogę, a potem zdołał nawet na jakiś czas zasnąć. Zbudził go podniesiony głos drugiego więźnia. – Wstawaj! – ry knął Ślepiec. – Twój kauzy perda przy szedł. – Co… kto? – Twój obrońca. Erik zamrugał, podnosząc się powoli. Spojrzał na stojącego przed celą wy sokiego, szczupłego mężczy znę w garniturze, który rozmawiał z klawiszem. Stróż prawa minę miał nietęgą. Opuszczał wzrok, jakby otrzy my wał solidną repry mendę. Po chwili prawnik odwrócił się i spojrzał najpierw na Ślepca, potem na Landeckiego. – Który z was to Erich? – Erik – poprawił go Polak. Dry blas podszedł do krat. Wy soki, postawiony kołnierz koszuli sprawiał, że jego szy ja zdawała się jeszcze bardziej smukła. Landecki pomy ślał, że przy najmniej kapelusz ma niewy dłużony. Ty lko tego brakowało, by założy ł cy linder. – Jak się zapewne domy śliłeś, będę cię bronił przed Sądem Krajowy m. Nazy wam się Wilhelm Hütter, ale wszy scy mówią mi Willy, ty także powinieneś. Erik uniósł brwi. – Prakty kuję w Trieście, mam tam kancelarię. Rachunkiem nie musisz się przejmować, Sophie uregulowała należność z góry. Co do szczegółów sprawy, porozmawiamy w cztery oczy, jak ty lko zapanuje tutaj choćby względny porządek. Adwokat obrócił się i zgromił strażnika wzrokiem. – Masz jakieś py tania? – zwrócił się do Erika. – Dlaczego Sąd Krajowy ? – Ponieważ powiatowe nie rozstrzy gają spraw, które zagrożone są tak wy soką karą, jak w twoim przy padku. Landecki podparł się o ścianę i wstał z podłogi. Powłócząc nogami, zbliży ł się do krat. Spojrzał w oczy prawnika i właściwie nie zobaczy ł w nich nic, co mogłoby pomóc ustalić, z jakiego rodzaju człowiekiem ma do czy nienia. Willy patrzy ł na niego beznamiętny m wzrokiem. – Jak ktokolwiek może sądzić niewinną osobę? – zapy tał. – Nie trać czasu na takie rozważania – odparł Hütter. – Ani ty m bardziej nie proś mnie o moralne werdy kty. Nie interesuje mnie, czy zabiłeś jedną, czy dziesięć osób. Mam wy ciągnąć cię z tego bagna i właśnie to zamierzam zrobić. Co do reszty, rozmów się z Bogiem lub matką. – Zmarła na suchoty. – Więc z kimkolwiek, kto będzie gotów słuchać – odparł Wilhelm. – Ja jestem od działania. Landecki musiał przy znać, że nie brzmiało to najgorzej. Może nie najuprzejmiej, ale by ł przy zwy czajony do znacznie większej obcesowości. Willy rzeczy wiście sprawiał wrażenie, jakby
by ł tutaj nie po to, by ucinać sobie z nim pogawędki, a wy konać solidną robotę. Prawnik poczekał moment, by przekonać się, czy chłopak akceptuje jego warunki, po czy m skinął głową i odwrócił się do klawisza. – Gdzie jest pokój przesłuchań? – zapy tał. Strażnik wskazał drzwi na lewo. – W takim razie będę tam rozmawiać z podejrzany m. – W żadny m wy padku nie mogę… – Nie możesz to ty sobie pozwolić na to, by konty nuować tę farsę – uciął Hütter. – Albo pozwolisz mi porozmawiać z nim w cztery oczy, albo zaraz pójdę na pocztę, by zatelefonować prosto do ministra sprawiedliwości. – Ale… – Antal Günther jest dobry m znajomy m mojego ojca. Z pewnością chętnie mnie wy słucha. Nie omieszkam wspomnieć o ty m, że bronię chłopaka, który podczas przesłuchania został poturbowany jak najgorszy kundel. Strażnik pobladł, opierając się o biurko. Prawnik trwał z kamienny m wy razem twarzy, choć w duchu zapewne się uśmiechał. Nawet jeśli jego ojciec rzeczy wiście znał Günthera, nie miało to wielkiego znaczenia. Erik wiedział, że jest to minister węgierski, nie austriacki. Niewiele miałby w tej sy tuacji do gadania. Najwy raźniej jednak samo brzmienie nazwiska wy starczy ło, bo klawisz wy glądał na coraz bardziej zaniepokojonego. – Ktokolwiek go tak sponiewierał, posiedzi w więzieniu dłużej niż sam chłopak, gwarantuję ci. Minister jest gorący m zwolennikiem humanitary zacji prawa procesowego, o czy m zapewne wiesz. Hütter najprawdopodobniej prawił zupełnie banialuki, ale klawisz zdawał się w nie wierzy ć. Po chwili Erik i Willy siedzieli już sami w pokoju przesłuchań. Prawnik nieustannie go lustrował, sprawiając wrażenie, jakby nawet nie dopuszczał możliwości, że Polak może okazać się niewinny. A może rzeczy wiście nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Przy najmniej dopóty, dopóki Sophie płaciła mu normalną stawkę. Chy ba że coś więcej by ło na rzeczy ? Nie pofaty gowałby się z Triestu, jeśli chodziłoby jedy nie o pieniądze. Te mógł bez trudu zarobić w mieście. Erikowi przemknęło przez głowę, że może chcieć zaimponować by łej partnerce. Hütter zabębnił palcami o drewniany stół i dopiero teraz ściągnął kapelusz. Czarne włosy miał modnie ułożone, z przedziałkiem po boku. Wąsy idealnie wy sty lizowane, a policzki i brodę wy golone chy ba najostrzejszą brzy twą. Landecki czuł się przy nim jak obdartus. – Od czego zaczniemy ? – zapy tał. Willy jeszcze przez moment przy patry wał mu się w milczeniu. Potem skinął do siebie głową, jakby dopiero skończy ł prowadzić wewnętrzny monolog. – Od świadka. – To znaczy ? – Od tego jegomościa, który widział, jak w nocy wy chodziłeś z pokoju. – Łże. – Nie mnie to oceniać. – Więc… – Miałeś z nim jakieś zatargi? – Nie, ledwo wprowadziłem się do rezy dencji. Willy uniósł brwi.
– Pozwalają wam mieszkać w Raisentalu? – Na poddaszu. – Rozumiem. Mnie tam raczej nie wpuszczą, ale będę potrzebował planu tego molocha. – Niech pan się zwróci do Sophie. – Zrobię to, ale ustalmy wcześniej jedną rzecz – powiedział pod nosem Hütter, rozpinając mary narkę. – Jeszcze raz nazwiesz mnie panem, a wy tnę ci mocniej niż ten aferzy sta, który sponiewierał cię w nocy. – By ło ich dwóch. – Ja natomiast potrafię przy walić za trzech. – W porządku – odparł Landecki i jego ręka machinalnie drgnęła, by uścisnąć prawicę rozmówcy. Powstrzy mał go jednak łańcuch, który m skuto mu nogi i ręce. Prawnik spojrzał na niego przelotnie, a potem sięgnął do kieszeni surduta. Wy jął niewielki notes i ołówek. Przy łoży ł ry sik do papieru, a potem podniósł wzrok. – Opowiedz mi wszy stko. Od momentu, gdy przestąpiłeś próg dworku, aż do teraz. Nie zajęło to Erikowi wiele czasu, bo do opisania nie by ło wiele. Przy puszczał, że adwokata najbardziej zainteresuje scy sja z lokajami, ale zdawał się ledwo ten fakt odnotować. Gdy Polak skończy ł, Willy przez moment pisał jeszcze coś w swoim kajecie. W końcu zamknął go, wstał, i zapukał do drzwi. – To wszy stko? – zapy tał Landecki. – Wiem ty le, ile potrzeba. – I co teraz? – Postaram się, by sprawa jak najszy bciej trafiła na wokandę – odparł Hütter. – Dopóki to się nie stanie, nie zdołam cię stąd wy ciągnąć, przy kro mi. Gdy by ś mógł pochwalić się nieposzlakowaną opinią, sprawa by łaby inna, ale każdy sędzia wie o Bedenburgu. Oprócz tego nie próżnowałeś za młodu, prawda? Erik przeklął w duchu swoją lekkomy ślność i wszy stkie złe decy zje, jakie podjął w przeszłości. Klawisz otworzy ł drzwi i popatrzy ł ponaglająco na prawnika. – Postaram się jednak, żeby więcej nie traktowano cię poniżej standardów cy wilizowanego państwa – dodał Willy. Adwokat poczekał, aż podsądny zostanie rozkuty i zaprowadzony do celi. Potem zabrał swoje rzeczy i ruszy ł na zewnątrz. Mógłby wy arty kułować jeszcze kilka pouczeń dla dy żurnego, ale przy puszczał, że większe wrażenie zrobi, jeśli ograniczy się do znaczącego spojrzenia. Rzuciwszy je klawiszowi, wy szedł na ulicę. Rozejrzał się i stwierdził, że wokół sły chać jedy nie języ k polski. Nie dziwiło go to, pamiętał bowiem, co jakiś czas temu mówiła mu Sophie. Po ostatnim spisie powszechny m ustalono, że niemal dziewięćdziesiąt procent mieszkańców Olenfeldu posługuje się ty m języ kiem. Dla Hüttera miałoby to znaczenie ty lko wówczas, gdy by rozprawa odby wała się przed sądem powiatowy m i członków ławy przy sięgły ch rekrutowałoby się spośród mieszkańców. Willy zasiadł w kawiarni nad niewielką rzeką, odnogą Weichsel. Zamówił kawę, a potem zaczął zastanawiać się, czy ktoś rzeczy wiście wrobił chłopaka w morderstwo. Dobrze by łoby przy jąć linię obrony opartą na ty m, że tak właśnie by ło. Wy kazanie manipulacji mogłoby okazać się na wagę złota. Nie musiał przekony wać do tego zawodowego sędziego. W sprawach karny ch o winie decy dowało dwunastu przy sięgły ch, a sędzia ustalał jedy nie wy miar kary. Kluczem do sukcesu by ła empatia ty ch kilkunastu osób. A czasem także ich łatwowierność. Będzie łatwiej ją wy eksploatować, jeśli przedstawi zborną wersję o ty m, jakoby ubogi, młody czy ścibut znalazł się w zły m miejscu w wy jątkowo zły m momencie.
Napił się kawy. Smakowała niezby t dobrze, bez porównania do tej, którą zwy kł pijać w jednej z liczny ch kafejek nad Adriaty kiem. Przy puszczał jednak, że prędko do Triestu nie wróci. Musiał rozeznać się na miejscu, powęszy ć nieco w Raisentalu. By ć może Sophie pomoże mu w uzy skaniu dostępu? Jeśli emocje opadły, a von Reignerowie okażą się ludźmi rozsądny mi, przy odrobinie szczęścia mogą wpuścić go do swoich włości. Jeśli nie, będzie przekony wał, że brak współpracy z ich strony nie będzie dobrze wy glądał w sądzie. Miał jednak jeszcze inne argumenty. Doty czące zupełnie odmiennej kwestii. Zamierzał przekonać Sophie, że Raisental to nie miejsce dla niej. Że nie pasuje do ary stokraty cznego, mdłego świata, i że nie czeka jej w nim nic emocjonującego. By ł to główny powód, dla którego Willy zjawił się w Olenfeldzie. Obrona Polaka by ła sprawą drugorzędną i niespecjalnie interesowało go, czy ten niebawem zawiśnie, czy nie.
Rozdział XIII – W przy szły m ty godniu? – zapy tała Anika Eller. Stojący obok niej mężczy zna w liberii pokiwał głową, wy puszczając dy m przez okno dachowe na końcu kory tarza. Niegdy ś służący przy nosili tu dużą, stojącą popielnicę, ale od kiedy zmarła pani matka, oficjalnie nigdzie na poddaszu nie można by ło palić. Anika nie bardzo rozumiała dlaczego, skoro na dole dy miono chy ba w każdy m pokoju prócz sy pialni. – Jesteś pewien? – zapy tała. – Żaden sąd nie działa tak szy bko. – Baron ma koneksje – odparł Péter Gáspár, jeden z lokajów, którzy w niezby t dobry m sty lu powitali Erika w Raisentalu. Dziewczy na niechętnie wdawała się z nim w rozmowy, choć od czasu do czasu do niej zagady wał. Zazwy czaj szy bko go spławiała, ale teraz sama do niego podeszła. Węgier miał opinię człowieka dobrze poinformowanego w sprawach rodziny. Jeśli chciała się czegokolwiek dowiedzieć, nie mogła przepuścić takiej okazji. – Przesadzasz, Péter. – Mówię ty lko, co sły szałem na dole. – My ślałam, że lokaj nie sły szy nic poza poleceniami rodziny i gości. Obrócił się do niej z papierosem zwisający m z kącika ust. – Zamierzasz sobie ze mnie pokpiwać? – Nie. Zastanawiam się po prostu, czy to możliwe. – Możliwe – odparł Gáspár, po czy m zaciągnął się i strzepał popiół za okno. – Sam von Reigner tak powiedział. Siedział w palarni z jakimiś dwoma i rozmawiali o ty m. – Co mówili? – Że Polaka będą sądzić w Krakowie, i że baron ma tam znajomości. Zrobił, co mógł, żeby przy spieszy ć termin. Zresztą obrońca czy ścibuta nie protestował. Pewnie też chce załatwić to jak najszy bciej. Anika zaciągnęła się głęboko, mrużąc oczy. – Co jeszcze wiesz? – zapy tała. – Całkiem sporo. – Więc mów, póki jeszcze py tam po dobroci. Péter zaśmiał się pod nosem, a potem zgasił papierosa na gzy msie i schował go w dłoni. Obrócił się do dziewczy ny i przez moment wpatry wał się w jej profil. – Uchy lisz mi rąbek swojej spódnicy, to ja uchy lę ci… – Auf Wiedersehen, Péter – ucięła Eller i wskazała mu przejście na piętro. Poczuła, że czerwień wy stąpiła jej na policzki, ale nie miała zamiaru pozwolić, by to odjęło jej rezonu. Od inny ch podkuchenny ch wiedziała, że ty lko w ten sposób może poradzić sobie z umizgami lokajów. – Po co tak kategory cznie? – Bo nie mam ochoty znosić twoich zwy czajowy ch konkurów. – A szkoda. Gdy by ś miała więcej cierpliwości, przekonałaby ś się, że dowiedziałem się czegoś ciekawego.
– Czego? – Powiem, ale muszę dostać coś w zamian. Co mi zaproponujesz? – Z pewnością nie to, czego chcesz. Gáspár podrapał się po głowie i wy dął usta. Anika przy puszczała, że rozważa kilka obsceniczny ch odpowiedzi, ale ostatecznie okazał się na ty le roztropny, by ugry źć się w języ k. – Przy staniesz na wspólną podróż? Eller uśmiechnęła się w duchu. Trudno by ło traktować to jako poważną propozy cję. W dającej się przewidzieć przy szłości nikt ze służby nie mógł liczy ć na dzień wolny, co dopiero kilka, by wy brać się gdziekolwiek. Przez chwilę udawała, że się namy śla. – Dokąd? – Do Wiednia – odparł Péter. – Pokażę ci welt-panoramę. – Co takiego? – Fotoplasty kon Fuhrmanna – odparł Gáspár, ale ona nadal nie miała pojęcia, o czy m mowa. – Ach, tak… – Nie wiesz, co to takiego? Kiedy pokręciła głową, nabrał tchu i zaczął mozolnie tłumaczy ć jej koncepcję tego urządzenia. Według niego zbliżało się oczy do okularu i obserwowało zmieniające się fotografie, które przedstawiły pewien ciąg zdarzeń, opowiadający konkretną historię. Eller wiedziała, że na niektóry ch jarmarkach pojawiały się obwoźne automaty prezentujące fotografie stereoskopowe, ale nigdy nie dotarły do Zagobina. Może do Olenfeldu, choć Anika nigdy nie sły szała, by tak się stało. – Mniejsza z ty m – ucięła. – Więc zgadzasz się? – Tak. A teraz mów, co wiesz. Zapalili kolejnego papierosa. Od kiedy do Raisentalu trafiła krakowska broszura zaty tułowana Hygiena palenia. Studyum fizyologiczno-lekarskie, każdy służący starał się naby ć paczkę dla siebie. Na dobry ty toń do fajki czy cy garo nie by ło ich stać, a wszy scy chcieli palić. Nie dość, że miało to wpły wać korzy stnie na zdrowie, według broszury świadczy ło o statusie społeczny m. Autorzy Hygieny podkreślali, że to nawy k właściwy naukowcom i wy bitny m umy słom. Gáspár zaciągnął się głęboko i zmruży ł oczy, jakby by ł jedny m z takich ludzi. – Doniósł na niego szofer – powiedział cicho. – Twierdzi, że w nocy Polak się ubrał, a potem wy szedł cichaczem na kory tarz. Godzinę po ty m, jak wrócił, rozległ się krzy k Rozwory. – I potwierdzili to pozostali? – Niby tak, ale jak z nimi rozmawiałem, przy znali, że się nie obudzili. – Więc… – A co ty by ś zrobiła na ich miejscu? Wiadomo, że musieli potwierdzić. Anika również napełniła płuca dy mem. Miała nadzieję, że podziała na nią tak, jak na ty ch wszy stkich naukowców, i dzięki temu uda jej się wpaść na to, co naprawdę się wy darzy ło. Właściwie ty toń niespecjalnie jej smakował, ale nie stanowiło to przeszkody dla pokątnego palenia. Nigdy nie waży łaby się jednak pokazać z papierosem w miejscach publiczny ch. W przy padku kobiety by ło to w wy jątkowo zły m guście i według innej krakowskiej broszury dowodziło rozwiązłości, wręcz dzikości eroty cznej. Na ulicach paliły jedy nie prosty tutki. – Jak niby miałby wejść do sy pialni panicza? – zapy tała. – Może miał klucz. – Skąd?
Péter przez moment się zastanawiał, po czy m machnął na to ręką. – Nie wiem. Kogo to obchodzi? Eller zby ła to py tanie milczeniem, chcąc wy ciągnąć z lokaja jak najwięcej. – Nie wy daje ci się to dziwne? – drąży ła. – Drzwi nie by ły uszkodzone, okno by ło zamknięte, a klucz do pokoju Erik mógłby zdoby ć ty lko od Grögera. – A bo ja wiem, czy dziwne… – W takim razie podejrzane. – Podejrzane jest co innego. Anika spojrzała na niego wy czekująco. W jego głosie rozbrzmiało realne zainteresowanie. – Co? – zapy tała. – To, że szofera próżno już u nas szukać. – Jak to? – Nikt go dzisiaj nie widział. W izbie nie ma też jego rzeczy. – I dopiero teraz mi o ty m mówisz? Lokaj wzruszy ł ramionami, a Eller spojrzała za okno, przeklinając w duchu Pétera. Jego rewelacje potwierdzały to, co przy puszczała. Zniknięcie lokaja zdawało się wy starczający m dowodem na to, że Erik został wrobiony w przestępstwo. I to w dodatku w sposób, który sugerował najwy ższą staranność. Kilka osób bowiem sły szało już zeznania szofera i nie będzie miało problemu z odtworzeniem ich w sądzie. Nikt jednak nie wy dusi już z niego prawdy. Anika spojrzała na rozmówcę i uznała, że nikomu nie może ufać. Nawet wobec Sophie powinna zachować dy stans, bo rzeczy wiście to właśnie ona zy skiwała na tej sy tuacji najwięcej. Ze zwy czajnej, mało zamożnej dziewczy ny miała przeistoczy ć się w panią Raisentalu. Wy starczy ło ty lko, że stary von Reigner dokona ży wota. Mogła zresztą działać wespół z Markiem-Oliverem. A Gröger by ć może chętnie im w ty m dopomógł, w końcu ty lko on miał klucze. Musiał uczestniczy ć w cały m procesie, bez względu na to, kto go zorganizował. Od ty ch rozważań, a może od wy palony ch papierosów, Eller rozbolała głowa. – Tak się nim przejmujesz? – bąknął Péter. – Dopiero co go poznałaś. – To chy ba nic zdrożnego? Sy mpaty zować z ludźmi, który ch los tak ciężko doświadcza? – By ć może – mruknął Gáspár. – Choć on akurat dostał to, na co zasługiwał. – Tak jak wtedy, kiedy się na niego rzuciliście? – To by ła konieczność. Ten Polak jest wy jątkowy m awanturnikiem, sama dobrze wiesz, co stało się w Bedenburgu. Musieliśmy zawczasu wy tłumaczy ć mu, gdzie jego miejsce, bo później by się rozpanoszy ł. Eller zastanawiało, dlaczego stary Joachim Gröger miałby przy jmować do służby kogoś o tak nieciekawej reputacji. Majordom zawsze dbał o to, by w szeregach służby znajdowali się jedy nie ludzie o nieposzlakowany m ży ciory sie, niesplamieni żadny m przestępstwem. Nigdy nie sły szała, by uczy nił wy jątek. – Muszę wracać na dół – powiedział Gáspár, gasząc kolejnego papierosa. Odsunął się o krok i przegładził liberię, spoglądając py tająco na dziewczy nę. – Wszy stko jest w jak najlepszy m porządku – zapewniła. – To dobrze, bo dziś wieczór usługuję Reignerom i gościowi. – Kogo przy jmują? – Obrońcę z Triestu. – Naprawdę? – Przy puszczam, że chcą go urobić. Zaproponują mu jakąś przy sługę w zamian za to, by za bardzo się nie starał.
– To chy ba niemożliwe… Péter zaśmiał się pod nosem, jakby to by ła najbardziej absurdalna uwaga, jaką w ży ciu usły szał. – Nie wiesz, jak to działa – oznajmił. – Pan Hütter to porządny człowiek. – Adwokat? Porządny ? Nie żartuj. – Zatrudniła go sama panna Maländer… Gáspár westchnął i pokręcił głową, jakby w jej rzekomej naiwności dostrzegał coś uroczego. Potem obrócił się i ruszy ł w kierunku schodów. – Jeśli jest tak, jak mówisz, będzie jeszcze ciekawej – powiedział z uśmiechem. – W takim układzie ty lko czekać, aż skoczą sobie do gardeł. Schodził na piętro, mając nadzieję, że tak się stanie, a potem będzie miał co opowiadać inny m służący m. Zatrzy mał się przed drzwiami jednego z pokojów stołowy ch, po czy m przy brał kamienny wy raz twarzy, założy ł rękę za plecy, a drugą uchy lił drzwi. W pokoju atmosfera już by ła gorąca, ale nawet gdy by tak nie by ło, Gáspár przemknąłby niezauważony. Podszedł do drugiego lokaja i stanął przy nim wy prostowany. Obaj czekali na sy gnał od kamerdy nera, by zacząć nakładać jedzenie.
Rozdział XIV – Przy jąłem pana ze wszelkimi honorami – zaperzy ł się Hendrik, wbijając wzrok w prawnika. – A pan tak mi się odwdzięcza? Willy przy puszczał, że tak to się skończy. Początkowo rozmowa doty czy ła spraw zupełnie błahy ch – stary Reigner prawił o Bośni, co kompletnie adwokata nie interesowało. Przeczekał jednak te wy nurzenia, kiwając głową raz po raz, a potem przeszedł do kwestii, które go interesowały. Wy starczy ło, że rzucił luźną uwagę o ty m, iż Polak mógł zostać kozłem ofiarny m, a baron naty chmiast poczerwieniał ze złości, gromiąc go wzrokiem. Ewidentny furiat i histery k, ale Hütter by ł przy gotowany, że trafi na takiego człowieka. Zanim Hendrik zdąży ł pofolgować sobie w swoich ty radach, Willy przedstawił mu swoje wnioski – Landecki nie mógłby zdoby ć klucza; nie miał moty wu; musiałby by ć kompletny m idiotą, by robić to w dniu przy jęcia do pracy, et cetera. Żaden z argumentów nie trafił do gospodarza. Wilhelm nie miał złudzeń, że Reigner już dawno wy dał wy rok, a teraz czekał ty lko, aż dwunastu przy sięgły ch go potwierdzi. Proces traktował jako zwy kłą formalność. – Doprawdy … – mruknął Hendrik. – Gdy by m by ł świadomy, że tak odpowie pan na moją gościnność… Urwał, co by ło bardziej znaczące, niż gdy by dokończy ł zdanie. Willy nie nazwałby jednak sposobu, w jaki go przy jęli, gościnnością. Nikt nie zająknął się nawet, by skorzy stał z jednej z wielu pusty ch sy pialni w Raisentalu. – Ma pan do powiedzenia coś jeszcze? – dodał von Reigner. Prawnik spojrzał na żonę Hendrika, która leniwie przeżuwała kawałek kaczki. Sprawiała wrażenie, jakby by ła ponad wszy stkie te rozważania. Willy ani razu nie odnotował, by na kogoś spojrzała. – Owszem – powiedział z lekkim uśmiechem. – Mam do powiedzenia jeszcze całkiem sporo. – Więc niech pan lepiej zachowa to na rozprawę. Hütter skinął głową, posy łając Sophie ukradkowe spojrzenie. Nie zauważy ła go, ale nie umknęło narzeczonemu, który najpewniej znał ich wspólną przeszłość. Panna Maländer nie należała do osób, które zatrzy my wały by takie rzeczy dla siebie. Mimo to Marc-Oliver zupełnie zignorował znaczący wzrok prawnika. Willy uśmiechnął się w duchu. Ary stokraty czne zwy czaje w pełnej krasie. Dopóki ktoś nie wy ciągnie rękawiczki i nie wy zwie kogoś na pojedy nek, każdy udaje, że wszy stko jest w jak najlepszy m porządku. Ci ludzie nie mieli pojęcia, że świat parł naprzód, a oni tkwili jeszcze w ubiegły m wieku. – Nie wiem, czy to dla pana roztropne rozwiązanie, gnädiger Herr. Hendrik popatrzy ł na niego z wy ższością. – Podczas rozprawy będę mógł liczy ć na posłuch dwunastu zaprzy siężony ch, więc lepiej będzie dla pana, by śmy załatwili tę kwestię tutaj. – Cóż za imperty nencja! – obruszy ł się Hendrik. Żona machinalnie położy ła dłoń na jego ręce, a baron szy bko złagodniał. Odchrząknął,
a potem przy wołał lokajów. Gdy pierwszy z nich nachy lił się z półmiskiem, von Reigner utkwił wzrok w swoim gościu. – Niech pan mówi, co ma do powiedzenia – bąknął. – Przede wszy stkim chciałby m zwrócić uwagę na to, że straciliście świadka. Wszy scy siedzący przy stole, poza baronową, nerwowo się poruszy li. – Bez zeznań szofera nie macie tak naprawdę niczego. – Wszy scy sły szeliśmy, co mówił – zaoponował Hendrik. – Policjanci także. – To nie wy starczy – odparł lekkim tonem Willy, nakładając sobie jedzenie. – Twierdzi pan, że źle odwdzięczam się za honory, który mi mnie tutaj uraczono, ale w istocie jest zupełnie odwrotnie. Mam zamiar wy świadczy ć wam wielką przy sługę. Sophie otworzy ła usta, ale się nie odezwała. Spojrzała za to z obawą na barona i Wilhelm przy puszczał, że dawna ukochana spodziewa się, iż prędzej czy później gospodarz straci opanowanie. Hütter nie miał nic przeciwko temu. Każda negaty wna reakcja, jaką uda mu się w ty ch ludziach wy zwolić, może sprawić, że Sophie zastanowi się jeszcze raz nad ty m, czy naprawdę chce wśród nich ży ć. – Proponowałby m wy słuchać, co mam do powiedzenia. Hendrik złoży ł sztućce. Willy włoży ł kawałek mięsa do ust i zaczął powoli przeżuwać. – W sądzie będziecie na deskach – powiedział niewy raźnie. – Nie macie ani dowodów, ani świadka. Ja zaś mam po swojej stronie logikę i pobitego chłopaka, który stracił oboje rodziców i próbuje związać koniec z końcem. – Funkcjonariusze potwierdzą zeznanie szofera – zaoponował Marc-Oliver. – Podobnie jak jego współlokatorzy. – Wszy stko to informacje z drugiej ręki. Obalę je. – Jest pan wy jątkowo pewny siebie. Willy wzruszy ł ramionami, głośno przeżuwając. – Mam powody – powiedział, po czy m przeniósł wzrok na gospodarza. – Wy nie. Stary Reigner zacisnął wargi. Przez moment sprawiał wrażenie, jakby zatrzy manie cisnący ch mu się na usta słów kosztowało go zby t wiele wy siłku. – Jestem baronem – zaczął, zapewne mając zamiar dać mu lekcję właściwego zachowania. Hütter postanowił czy m prędzej mu przerwać. – Oczy wiście – powiedział. – Za co należą się panu gratulacje. Wszak nie każdy potrafi urodzić się w odpowiedniej rodzinie. Hendrik wstał z krzesła. Siedząca obok żona nadal skupiała się wy łącznie na swoim posiłku. – Rozumiem, że na mnie pora – skwitował Willy, również się podnosząc. – Czy można prosić, żeby ście zapakowali mi ten drób do domu? Naprawdę dobry. Reszta wstała ze swoich miejsc. – By ło miło. Kamerdy ner, który tego wieczora nadzorował dwóch inny ch lokajów, odchrząknął znacząco i otworzy ł drzwi. Marc-Oliver zbliży ł się do prawnika i w końcu spojrzał na niego w sposób, który w zwy czajny m, nieary stokraty czny m świecie by ł w tej sy tuacji zupełnie naturalny. Zmierzy li się wzrokiem niczy m dwóch bokserów przed walką, a potem Willy skinął mu głową. – Dziękuję wam serdecznie – powiedział. – Po tej krótkiej kolacji mam wrażenie, że jednak bronię niewinnego człowieka. Ruszy ł w stronę drzwi. W progu obejrzał się jeszcze przez ramię. – I zapewniam was, że cokolwiek uknuliście, dotrę do prawdy. Zanim zdąży ł powiedzieć coś więcej, Gröger zamknął za nim drzwi. Nie by ło to zgodne
z ety kietą i normalnie nie pozwoliłby sobie na to nawet względem nisko urodzony ch, ale tego wieczora zapewne miał wrażenie, że nikt nie będzie miał mu tego za złe. Hütter szedł przez przestronny hol Raisentalu nieodprowadzany przez nikogo. To też z pewnością uchy biało jakimś zasadom, ale mógł przy najmniej spokojnie pomy śleć. Spotkanie przebiegło właściwie dokładnie tak, jak planował. I tak jak przy puszczał, po chwili usły szał otwierane drzwi i zbliżający się dźwięk kroków. Uśmiechnął się w duchu. Procesy karne nauczy ły go, jak sterować ludźmi – a to, co sprawdzało się na sali sądowej, często udawało się także poza nią. Nie zatrzy my wał się, udając, że nie wie, iż to Sophie za nim ruszy ła. Przy spieszy ł kroku i zdąży ł opuścić rezy dencję, nim go dogoniła. Od frontu Raisentalu rozciągał się rozległy ogród z kilkoma sadzawkami i ławkami usy tuowany mi co dziesięć metrów. Willy przy puszczał, że nikt nigdy na nich nie przesiaduje, mimo to sprawiały wrażenie, jakby można by ło z nich jeść. Wy ciągnął papierośnicę, sły sząc, że Sophie zwolniła. Obrócił się i posłał jej uśmiech. Minę miała nietęgą, przy wodzącą na my śl zamierzchłe czasy. Stanowczo zby t zamierzchłe. – Oszalałeś? – zapy tała, stając przed nim. – Niezupełnie. – Co ty tam wy prawiałeś? – Sprawdzałem, czy masz rację. – Słucham? – Konkretnie, czy ten Polak rzeczy wiście jest niewinny. Obejrzała się przez ramię, patrząc na główne wejście do rezy dencji, jakby dzięki temu mogła dopowiedzieć sobie resztę. Willy poprawił kapelusz i uśmiechnął się. – Są absolutnie pewni – podjął. – Zby t pewni. – I na tej podstawie jesteś gotów przy znać mi rację? – Nie ty lko. Ufam twojej intuicji. Odwróciła się do niego i popatrzy ła nań powątpiewająco. Znali się zby t dobrze, by ciągnąć tę farsę. – Bzdura – odparła. – Chciałeś po prostu wparować tutaj z otwartą przy łbicą. – Może. – Skończmy te podchody, Willy. – Masz rację, skończmy. Nie potrzebujemy ty ch wszy stkich pozorów, który mi aż tętni to miejsce. Jak ty tu wy trzy mujesz? – Jakoś daję sobie radę. – Przy zdrowy ch zmy słach musi trzy mać cię chy ba ty lko świadomość fortuny, która wpadnie ci w ręce. Maländer westchnęła niemal współczująco. – Zadziwiające, że po ty ch wszy stkich latach nadal nie masz nic w głowie – mruknęła. – Mniejsza o mnie – odparł Willy, wy glądając automobilu, który go tutaj przy wiózł. Po pojeździe nie by ło jednak śladu, co najprawdopodobniej oznaczało, że nie może liczy ć na podróż w obie strony. – Zajmij się lepiej szoferem. – Zapadł się pod ziemię. Wszy scy go szukają, ale nie ma po nim żadnego śladu. – Więc postaraj się. – Zapewniam cię, że to robię. – Znajdziesz go, przy ciśniesz, a przy odrobinie szczęścia zy skamy asa w rękawie. – Nie możesz sam go odnaleźć? Masz kontakty, masz… – Nie – uciął, ruszając po schodkach w dół. – Niebawem mam rozprawę, do której muszę się przy gotować. Zgromadź sobie kilku zaufany ch ludzi, a potem działaj. By le bez tego dandy sa,
który udaje arcy księcia Franciszka. – Marc-Oliver jest najbardziej zaufany m… – Od razu wiedziałaś, o kogo chodzi. Spojrzała na niego z ukosa. – I pamiętaj, że jest podejrzany – dodał na odchodny m Willy. Nie odwracając się, minął pierwsze ławki. Tocząc wzrokiem po krzewach biegnący ch wzdłuż ścieżki, zastanawiał się, na ile Sophie trzy ma tutaj uczucie, a na ile pragmaty zm. Nigdy nie powiedziałby, że jest oportunistką, ale wiedział też, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jaką przy szłość ma zagwarantowaną u boku dziedzica rodu. Odsunął od siebie te my śli. Będzie jeszcze czas, by je zwery fikować. Teraz musiał zastanowić się nad sprawą, którą wziął. Nie by ł przekonany, co powinien o ty m wszy stkim sądzić. Początkowo wprawdzie planował uży ć Polaka jako wy mówki, by zbliży ć się do Sophie, ale rozmowa z Reignerami coś zmieniła. Nie wiedział konkretnie co. Czuł za to, że coś jest na rzeczy. A jeśli naprawdę miała miejsce misty fikacja? Cóż, w takim układzie nie wróci zby t prędko do Triestu, ale za to sprawa z pewnością trafi na pierwsze strony nie ty lko lokalny ch, ale także ogólnokrajowy ch gazet. Dobrze by łoby, gdy by jego nazwisko figurowało tam w kontekście zwy cięstwa, a nie sromotnej porażki.
Rozdział XV Od krzy ku Rozwory, który wy rwał Erika ze snu, minęło półtora ty godnia. Właściwie od tamtej pory nie miał okazji, by porządnie się wy spać. Co ranek budził go głośny, metalowy chrzęst, zwiastujący otwarcie celi. Zazwy czaj w progu stawał który ś z funkcjonariuszy, by podjąć kolejną karkołomną próbę uzy skania przy znania się do winy. Tego ranka jednak przed kratami znalazł się nie jeden mężczy zna, a cała grupa. Paweł Ingerski również się zbudził. Obaj więźniowie naty chmiast zerwali się na równe nogi. – Co to ma znaczy ć? – zapy tał Ślepiec. Erik potoczy ł wzrokiem po zebrany ch. W pierwszy m rzędzie stało czterech rębajłów, który ch zakazane mordy kazały sądzić, iż nierzadko zdarza im się przedstawiać swoje racje za pomocą pięści. Tuż za nimi Landecki dostrzegł policjantów, którzy go aresztowali. – Co to za spęd? – dodał Ingerski. Jeden z funkcjonariuszy, ten niższy, uśmiechnął się do Erika. – Zgarnęliśmy ich za nocne bijaty ki – powiedział. – Należałoby ich rozdzielić, ale… – Rozłoży ł ręce i spojrzał na wy ższego. – Niestety wy gląda na to, że ty lko w jednej celi jest miejsce. Zaśmiali się, a potem nakazali mężczy znom, by weszli do środka. Zaraz potem zamknęli za nimi kraty. – Nie posiedzicie długo, chłopcy – rzucił niski. – Potrzy mamy was tu ty lko do jutra. Właściwie Erik powinien się tego spodziewać. By ł to jego ostatni dzień przed rozprawą – i ostatnia szansa dla Reignerów, by cała sprawa zakończy ła się jeszcze przed pierwszy m uderzeniem sędziowskiego młotka. Przez ostatni ty dzień łudził się, że jeszcze wszy stko może dobrze się skończy ć. Willy pojawiał się dzień w dzień, informując go o postępach – wprawdzie nie by ły wielkie, ale druga strona poczy niła jeszcze mniejsze. Adwokat przebąkiwał nawet o ty m, że by ć może nazajutrz uda im się odwrócić wszy stko na korzy ść Landeckiego. Wczoraj Erik poczuł tak duży przy pły w nadziei, że zaczął nawet zastanawiać się nad ty m, co zrobi po wy jściu z aresztu. Planował sprzedać ziemię, którą zostawiła mu matka, a potem wy jechać na północ. Im bliżej Krakowa, ty m lepiej. Osiedli się gdzieś w Galicji, pośród inny ch Polaków, i będzie wiódł zwy kłe, spokojne ży cie. O ile mógł sam o sobie powiedzieć, że jest Polakiem. Nie by ł co do tego przekonany i zasadniczo doty chczas się nad ty m nie zastanawiał. Refleksje zaczęły nachodzić go dopiero, gdy wszy scy ci strażnicy, policjanci, prawnicy i inni Austriacy zaczęli tak się do niego odnosić. A może po prostu miał za dużo czasu do zabicia? Tak czy inaczej wiedział jedno – nie zamierzał zostawać na ty ch terenach. Pożegna się jedy nie z Aniką i Sophie, i ty le go będą widzieć. Przez półtora ty godnia poświęcały jego sprawie całe dnie, może także noce. Mimo ich wy tężony ch wy siłków nie udało się jednak odnaleźć człowieka, który rzucił na niego podejrzenia. I bez tego jednak Willy by ł pewien, że uda mu się przekonać przy sięgły ch.
Problem polegał na ty m, że teraz to wszy stko straciło znaczenie. – I co, łajdaki? – zapy tał Ślepiec. – Będzie czterech na jednego? Żaden nie odpowiedział. – Przy słali was z Raisentalu, co? Żeby ście załatwili sprawę? Erik wolałby, żeby jego towarzy sz się nie odzy wał. Mężczy źni zaczęli powoli zakasy wać rękawy, a dwóch stróżów prawa ustawiło się przed celą i obserwowało z zaciekawieniem rozwój wy padków. Landecki potoczy ł wzrokiem po rębajłach. Nieraz zdarzało mu się stawać w szranki z podobny mi ludźmi, ale nigdy z czterema naraz. Nawet gdy by ł pijany i jego insty nkt przetrwania szwankował, nie porwałby się na ty lu przeciwników. Kaszlnął i potarł się nerwowo po brodzie. Gęsty, twardy zarost zakłuł go w opuszki palców. Dwóch bandziorów podeszło bliżej, a pozostali przeciągnęli się, jakby by ła to dla nich codzienność. – Przy znaj się do winy, Landecki – odezwał się niższy policjant. – Najwy ższa pora. – Po co to ciągnąć? – dodał wy ższy. – Ty m bardziej, że ci ludzie naprawdę znają się na rzeczy. – Podobno raz rozbebeszy li trzewia jakiegoś jegomościa, jakby patroszy li ry bę. – Teraz też tak może by ć. – Ty m bardziej, że cela zamknięta… – westchnął ten wy ższy. – Zanim zdąży my ją otworzy ć, dawno może by ć po sprawie. – Na twoim miejscu decy dowałby m się szy bko. Erik wy cofał się pod ścianę. Zrobił to jednak zupełnie mimowolnie i uświadomił sobie swój odwrót dopiero, gdy poczuł, że nie może oddalić się od agresorów już ani o krok dalej. – To jak będzie? – Nie przy znam się do czegoś, czego nie zrobiłem. Policjanci zaśmiali się pod nosem. – Coś jest z tobą naprawdę nie w porządku – ocenił niższy. – Chy ba że naprawdę wierzy sz temu kauzy perdzie, który przy chodzi tutaj my dlić ci oczy. Landecki się nie odzy wał. – Chłopcze! Przecież nie masz najmniejszy ch szans w ty m procesie. To będzie słowo barona przeciw słowu recy dy wisty. – Nie jestem recy dy wistą. – Ty lko dlatego, że nigdy wcześniej nie przy łapano cię na przestępstwie. Właściwie by ło w ty m ziarno prawdy, ale Erik nie miał zamiaru tego przy znawać. Patrzy ł to na jednego, to na drugiego przeciwnika. Zaczął rozważać, czy zdołałby znokautować pierwszego, zanim drugi zabierze się do roboty. Może. Przy odrobinie szczęścia. – Więc jak będzie? – Nijak. Funkcjonariusze westchnęli. – Może powinniśmy wpuścić ich do drugiej celi – zauważy ł wy ższy. – Ten tu najwy raźniej lubi by ć bity, ale zży ł się ze Ślepcem. Może jak trochę poturbujemy mu kumpla, stanie się skłonny do współpracy. – Może. Landecki dziwił się, że do tej pory się na to nie zdecy dowali. Owszem, między nim a Ingerskim wy wiązała się pewna zaży łość – zaży łość właściwa dwóm Polakom siedzący m za kratami. Mimo szorstkiego początku obaj stanowili dla siebie jedy ny normalny element w ty m cały m szaleństwie. Erik wprawdzie by ł w gorszej pozy cji, nie wiedział bowiem, za co siedzi
Ślepiec, ale nie przeszkadzało to w trzy maniu sztamy. A dwaj klawisze doskonale zdawali sobie z tego sprawę. – Mogliby zacząć od zmiękczenia go – zaproponował wy ższy. – A potem zajmą się ty m drugim. – Sensowne. – Chłopcy, do dzieła. Zanim Erik zdąży ł zareagować, dwóch zakapiorów znalazło się przy nim. Zdołał wy rzucić rękę w przód, chcąc trafić jednego z nich w brzuch, ale napastnik się uchy lił. Drugi naty chmiast złapał go za ramię, wy kręcił mu rękę na plecy, a potem wspólnie go unieruchomili. Rzucili go na kraty i przy cisnęli mu głowę do metalu. Niższy ze strażników zbliży ł się, przy patrując się chłopakowi, jakby by ł rzadkim okazem. Zagwizdał pod nosem. – To musiało boleć – zauważy ł. – Z pewnością – potwierdził wy ższy. – Ale może po ty m gongu rozjaśniło ci się trochę w głowie, Polaku? Landecki zacisnął zęby tak mocno, że miał wrażenie, jakby jeden z ty lny ch miał zaraz się ułamać. – Zrozum, że próbujemy ci pomóc. – Otóż to. – I tak zostaniesz skazany. Dwunastu przy sięgły ch nie da się łatwo omamić. – Ale od ciebie zależy, co powie sędzia. – A to on wy daje werdy kt w sprawie samej kary. – Skaże cię na powieszenie, bez wątpliwości. – Chy ba że się przy znasz. Konty nuowali jeszcze przez chwilę, ale Landecki ich nie słuchał. Wiedział, że to wszy stko brednie – jeśli zostanie uznany za winnego, tak czy inaczej zawiśnie. Nie by ło alternaty wy. By argumenty dwóch klawiszów nabrały dodatkowej mocy, jeden z rzezimieszków raz po raz przy walił mu w nerki. Ból by ł dotkliwy, ale ostatecznie niczego nie zmieniał. W końcu strażnicy to zrozumieli. Jeden z nich westchnął i oddalił się. – Wy starczy – powiedział z niechęcią drugi. Chwilę później drzwi się otworzy ły, a grupa mężczy zn została wy puszczona. Erik obawiał się, że to dopiero początek gehenny. Zaczęła się od ciosów fizy czny ch, a skończy na zgoła inny ch, kiedy klawisze wpuszczą swoich ludzi do drugiej celi. Landecki nie uważał się za człowieka o wielkiej empatii, ale niełatwo by łoby patrzeć, jak przez niego katowany jest ktoś, kto sobie na to nie zasłuży ł. Szy bko przekonał się jednak, że Ingerski może odetchnąć. Strażnicy wy puścili mężczy zn z aresztu, a potem jeden z nich trzasnął drzwiami. Opadł ciężko na krzesło za niewielkim biurkiem, kręcąc głową. Drugi sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zrezy gnowanego. Erik zrozumiał, że to koniec ich starań. Wy konali to, co w ich mniemaniu należało do obowiązków policji, a teraz by li gotowi złoży ć jego los w ręce sądu. – I tak jesteś już martwy, chłopcze – odezwał się po chwili ten zza biurka. – Czy się przy znasz, czy nie. Drugi mruknął coś pod nosem. – Ten prawnik ty lko cię mami. Landecki nie miał zamiaru wdawać się z nimi w dy skusje. Jeśli tak usilnie próbowali wy musić przy znanie się do winy, oznaczało to, że ma spore szanse w sądzie. Tak, z pewnością tak
należało to interpretować. Przy najmniej przy odrobinie dobrej woli. Gdy by jej zabrakło, Erik pomy ślałby pewnie, że to wszy stko dzieje się po to, by uśpić jego czujność. By nie zastanawiał się nad ty m, kto i dlaczego wrobił go w zabójstwo.
Rozdział XVI Anika Eller po raz trzeci zakradła się do sy pialni, w której tamtej felernej nocy spał Landecki. Panna Maländer bez trudu zdoby ła dla niej klucz, ale kolejna wizy ta w ty m miejscu by ła tak samo bezowocna jak poprzednia. Anika przy puszczała, że ty m razem również tak będzie, ale skoro Sophie wy znaczy ła ją do tego zadania, nie mogła odmówić. Przez ostatnie dziesięć dni w poszukiwaniu wskazówek przeczesały cały Raisental. Mimo pomocy, której udzielił im Marc-Oliver, niczego nie znalazły. Żadny ch tropów wskazujący ch na prawdziwego zabójcę, żadny ch śladów po szoferze. Poszukiwania mężczy zny trwały w cały m obszarze dworskim, ale nadaremno – Heinrich Görnitz rozpły nął się w powietrzu. Nikt nie widział, jak opuszczał rezy dencję ani jak przejeżdżał przez Zagobin. By ło to o ty le niepokojące, że z Raisentalu do wsi prowadziła ty lko jedna droga. Anika miała wrażenie, że nie szukają już człowieka, ty lko jego zwłok. Obróciła się w kierunku drzwi, nasłuchując, po czy m zaczęła przeczesy wać wzrokiem pomieszczenie. Przeszukała jeszcze raz szafkę Görnitza, a potem przy warła do podłogi, sprawdzając pod łóżkiem. Musiała zbadać izbę po kawałku, za każdy m razem pozostając tu ty lko przez chwilę. Wchodziła nocą, a zapalone światło mogło zaalarmować pozostały ch służący ch. Anika przesunęła ręką pod łóżkiem. Pusto, jak w cały m pokoju. Od kiedy wy nieśli się stąd wcześniejsi lokatorzy, by ł tu ty lko kurz, kilka bibelotów i stare koszule. Nic z ty ch rzeczy nie należało jednak do szofera. Po nim nie by ło śladu. – Cóż to… – rozległ się nagle męski głos. Eller znieruchomiała. – Cóż to za prakty ki? Anika poczuła, jak oblewa ją fala gorąca. Otrząsnęła się z początkowego szoku, cofnęła rękę, a potem poderwała się na równe nogi. Popatrzy ła na Grögera, stojącego przed nią z założony mi rękoma. – Co ty wy czy niasz, dziewczę? – Ja ty lko… – Tak? Eller gorączkowo poszukiwała jakiegokolwiek wy jaśnienia swojej obecności tutaj. Panna Maländer wprawdzie kazała jej w razie czego powoły wać się na nią, ale Anika zdawała sobie sprawę, że ty m samy m napy tałaby jej biedy. Gröger z samego rana przekazałby baronowi wszy stko, co usły szał od podkuchennej. Majordom westchnął i podszedł do pry czy. Przeciągnął ręką po pościeli, po czy m przy siadł na skraju łóżka. Wy dał z siebie głębokie westchnienie, jakby przy tłaczał go ciężar nieznośnej egzy stencji. – Nigdy nie potrafili utrzy mać tutaj porządku – mruknął. – Pomimo moich rad. Eller pokiwała głową z przekonaniem. – Już sam Görnitz wy starczał, by panowało tu nieustannie bezhołowie. A wespół ze swoimi towarzy szami… cóż, może powinienem bardziej ingerować w to, jakie zasady panują w izbach
dla służby. – By ć może – przy znała. Popatrzy ł na nią, jakby dopiero teraz na dobre uświadomił sobie, że tu jest. Przez chwilę się nie odzy wał, po czy m wskazał jej miejsce obok siebie. Anika zbliży ła się i ostrożnie usiadła na pry czy. – Wiem, co tu robisz. – Ale, herr Gröger… – Szukasz dowodów, by oczy ścić Polaka z zarzutów. – W żadny m… – Nie zaprzeczaj, dziecko – uciął Gröger, marszcząc czoło. – Wiem o wszy stkim, co dzieje się w ty m domu. Także o ty m, co wy czy niacie z panną Maländer. – O wszy stkim? Majordom nabrał chrapliwie tchu, najwy raźniej zby t głęboko i zby t szy bko, bo zaniósł się kaszlem. Przeprosił, a potem odchrząknął. – Owszem – przy znał. – Muszę trzy mać rękę na pulsie. To mój obowiązek. – Więc gdzie jest Heinrich, panie Gröger? – zapy tała. – I jakim cudem znikł? Nikt tak po prostu nie rozpły wa się w powietrzu. Żeby w ogóle opuścić nocą Raisental, musiałby obudzić odźwiernego albo… – To skomplikowana sprawa. – To znaczy ? Westchnął znacząco, sugerując ty m samy m, że nie ma najmniejszej ochoty snuć dalszy ch rozważań. Mimo to po chwili podjął temat. – Cokolwiek się wy darzy ło, niełatwo jest to wy jaśnić. To mam na my śli. – Na pewno? – Sugerujesz, że wiem coś więcej, Eller? Anika dawno przekonała się, że majordom potrafi zwracać się do inny ch służący ch właściwie ty lko na dwa sposoby – albo per dziecko, albo po nazwisku. W przy padku kobiet dochodziło jeszcze „dziewczę”. Nie by ło w ty m jednak żadnej anty patii, przeciwnie, sugerowało pewną opiekuńczość. Przy najmniej na co dzień. Teraz Anika miała wrażenie, że jego rezerwa jest podszy ta czy mś więcej. – Niczego nie sugeruję. Po prostu zadaję py tania – powiedziała, obracając się do niego. – Dlaczego nie potrafi pan na nie odpowiedzieć? Czuła, że zy skuje grunt pod nogami. Z każdą chwilą by ła coraz bardziej pewna siebie. – Ponieważ nie znam odpowiedzi. Nie wiem, co się stało. – Nic tutaj nie dzieje się bez pańskiej wiedzy, sam pan to powiedział. – W ty m wy padku by ło inaczej – odparł stanowczo Gröger i podniósł się z łóżka. – A teraz chodź, zanim ktokolwiek cię tu zobaczy. Eller przy puszczała, że majordom okaże się bardziej kategory czny. Jedny m z największy ch przewinień wśród służby by ło przeby wanie kobiet w pokojach mężczy zn i odwrotnie. Anika sły szała, że w większości inny ch dworków rozdzielano obie płcie na przeciwległe skrzy dła budy nku, ale Raisental nie stwarzał takiej sposobności. Wszy scy służący zakwaterowani by li na poddaszu, w pokojach przy legający ch do długiego kory tarza – wszedłszy doń po schodach, po prawej stronie ciągnęły się drzwi do części żeńskiej, a po lewej do męskiej. Przejście na drugą stronę skutkowało najczęściej ucięciem pensji na jakiś czas i solidną repry mendą. Ty mczasem dziś Gröger po prostu wy prowadził ją na zewnątrz, a potem zamknął drzwi. – Cała ta sy tuacja jest doprawdy upiorna – odezwał się Joachim. – Owszem.
– Należy się cieszy ć, że rozprawa już jutro. Skończą się wreszcie wszelkie hucpy, które urządzają panicz i panna Maländer. Nawet słowa nagany ? Anice trudno by ło uwierzy ć, że stary Gröger nie pogroził jej choćby palcem, nie zadeklarował, że to ostatni raz, gdy puszcza takie zachowanie płazem. – Tak, jutro będzie po wszy stkim – potwierdziła Eller, patrząc badawczo w oczy majordoma. Starzec ściągnął brwi. – Nie poświęcaj zby t dużo czasu na my ślenie o ty m człowieku – rzekł. – Wiem, że teraz sprawa wy daje się niezwy kle zajmująca, ale zapewniam cię, że za kilka miesięcy nie będziesz pamiętała jego twarzy. – Wątpię. – Pomnisz moje słowa – odparł z przekonaniem Gröger. – To niezmienny bieg rzeki, którą zwiemy nurtem uczuć. Gröger najwy raźniej sądził, że chłopak zdoby ł jej serce, a ona zadręcza się rozmy ślaniem o jego losie. Po prawdzie Landecki spodobał się Anice, ale mówienie o jakichkolwiek uczuciach by ło znacznie na wy rost. Ledwo kilka razy go spotkała i zamieniła z nim parę zdań. Przemknęło jej przez my śl, że może tę sy tuację wy korzy stać. Spuściła głowę, a potem pociągnęła kilkakrotnie nosem. Zanim Gröger zorientował się, co się święci, Eller już cicho zanosiła się szlochem. Przez moment majordom nie reagował, najpewniej nie wiedząc, jak się zachować. Po chwili zbliży ł się o krok i rozpoczął nieporadne próby pocieszenia Aniki. W efekcie dostała wolne na resztę dnia. Otarła wy muszone łzy, przebrała się w strój, który nie przy wodził na my śl służki, a potem czy m prędzej opuściła Raisental. Pozostało jeszcze sporo czasu do zmroku, więc sądziła, że nawet na piechotę zdąży dotrzeć do Zagobina i wrócić. Szła żwawy m krokiem, zastanawiając się, w jaki sposób pozby łaby się Heinricha Görnitza, gdy by by ła zabójcą. Należało założy ć, że szofer został przekupiony, by poświadczy ć nieprawdę, a zatem niechy bnie to kolejny zastrzy k pieniędzy sprawił, że znikł z Raisentalu. Z pewnością jednak nie starczy łoby na konia, furmankę czy ty m bardziej automobil. Görnitz musiał dotrzeć do Zagobina na piechotę i dopiero tam znaleźć środek transportu. Wprawdzie Sophie i Marc-Oliver rozpy ty wali o niego we wsi, ale Eller przy puszczała, że mieszkańcy trzy maliby języ k za zębami nawet, gdy by go widzieli. Każdy wiedział, że lepiej nie mieszać się do spraw Reignerów. Sobie również nie wróży ła większy ch sukcesów. Nie znała nikogo w wiosce, by ła tam zupełnie anonimowa. Przez godzinę chodziła po Zagobinie, py tając o kogoś, kto za stosowną opłatą by łby gotów przewieźć ją do Krakowa. Sądziła, że właśnie tam udał się Heinrich. Nie dość, że by ło tam mniej Austriaków, to jeszcze za sprawą węzła kolejowego właściwie cały kraj stał przed nim otworem. Wy starczy ło, by wsiadł do jednego z pociągów i ślad po nim się ury wał. Dziewczy nie udało się ustalić, że niejaki Fritz od czasu do czasu jeździ do Krakowa, by handlować swoimi wy robami z drewna. Udała się do jego chałupy, która już na pierwszy rzut oka kazała jej sądzić, że jegomość jest samotnikiem. W obejściu dostrzegła stare chomąta, nogi od stołów czy krzeseł i całą stertę innego barachła. Sam gospodarz sprawiał wcale nie lepsze wrażenie niż jego włości. By ł zaniedbany, brodę miał nieprzy strzy żoną, włosy zmierzwione, a w dodatku nie woniał najlepiej. Gdy by Anika miała by ć bardziej bezpośrednia, powiedziałaby, że capi jak knur. Stał w progu, patrząc na nią, jakby przy szła z innego świata. By ć może w pewny m sensie tak by ło. – Proszę, proszę – powiedział bardziej do siebie niż do niej. – To będzie ciekawy dzień.
Czemu zawdzięczam wizy tę panienki? Nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś nazwał ją w ten sposób. – Pan Fritz? – We własnej osobie. Jedy ny i niepowtarzalny. – Mam dla pana pewną propozy cję. Zmierzy ł ją wzrokiem, przeciągając rękawem pod nosem. – W takim razie zapraszam damę – powiedział, szeroko otwierając drzwi. Ze środka buchnęła fala stęchlizny, ale Anika to zignorowała. Weszła do środka i rozejrzała się. Kurz w powietrzu by ł wy raźnie dostrzegalny w promieniach słońca. W izbie panował zaduch, a wokół pełno by ło desek, pniaków, dłut i inny ch narzędzi sny cerskich. – Pani siada. – Dziękuję, nasiedziałam się już dzisiaj. – W takim razie przejdźmy do rzeczy. Co to za propozy cja? – zapy tał Fritz, dłubiąc w uchu. Eller nabrała tchu, a potem rozpoczęła przedstawienie, które uznała za konieczny element gry. Gładząc się po brzuchu, zaczęła opowiadać o ty m, jak zakochała się w pewny m chłopaku, który zerwał kwiat jej niewinności. Fritz początkowo słuchał nieco zbity z tropu, nie wiedząc, czego oczekuje od niego młoda dziewczy na najwy raźniej będąca w ciąży, ale szy bko stało się to jasne. – By ł szoferem u von Reignerów, ale… Urwała, spuszczając głowę. Sny cerz się nie odzy wał. – Nie mogę powiedzieć wiele, nie znaliśmy się za dobrze – dodała, udając zażenowanie. – A półtora ty godnia temu powiedział, że musi wy jeżdżać i… Gospodarz rozejrzał się po zagraconej izbie, jakby gdzieś tutaj miał chować się mężczy zna, którego szukała. – Zostałam sama… cóż, prawie sama – dodała Eller, nadal gładząc się po brzuchu. Fritz poruszy ł się nerwowo. Widziała w jego oczach, że doskonale wie, o kim mowa. Poczuła, że w końcu zbliży ła się do konkretnego tropu. Emocje naty chmiast w niej rozgorzały, ale upomniała się w duchu, by zachować spokój. Przy najmniej na ty le, by pociągnąć ten teatr jeszcze przez moment. – Powiedział mi ty lko, że ktoś z Zagobina pomoże mu dostać się do… Urwała i schowała twarz w dłoniach. Nie chciała ry zy kować, wspominając o Krakowie. By ł to najbardziej prawdopodobny kierunek, gdy by jednak nie trafiła, cały jej plan spaliłby na panewce. Powoli odsłoniła twarz i spojrzała na Fritza załzawiony mi oczami. – Pomoże mi pan? – zapy tała. Milczał, pocierając nerwowo koniuszek ucha. W końcu rozejrzał się kontrolnie, a potem odchrząknął. – Chciałby m – odparł w końcu półszeptem. – Ale wie pani, że to delikatna sprawa. – Wiem. – Jutro mieliśmy wy ruszać – powiedział, przechodząc już do całkowitego szeptu. – Ale… jakby nie patrzeć, jest jeszcze szansa, by się pani zabrała. Ty lko że, jak mówię, to delikatna sprawa. – Jak delikatna? – Tak bardzo, że ty lko dwieście koron może cokolwiek zmienić. – Oczy wiście, oczy wiście… – odparła Anika, my śląc o ty m, jak długo musiałaby ciułać, by pozwolić sobie na taką podróż. – Ale nie noszę takich pieniędzy przy sobie. Fritz wy dął usta i pokręcił głową z rezy gnacją.
– Zapłacę panu, proszę się nie martwić – dodała. – Ale muszę najpierw go zobaczy ć. Nie żeby m panu nie ufała, ale muszę mieć pewność, zanim przekażę taką kwotę. Gospodarz zdawał się waży ć wszy stkie za i przeciw. Eller czuła, że serce bije jej coraz szy bciej. Gdzieś niedaleko mógł znajdować się człowiek, którego wszy scy szukali. A jej już prawie udało się zbliży ć do niego na wy ciągnięcie ręki. Nie wiedziała wprawdzie, co zrobi, kiedy go zobaczy, ale nie miała zamiaru się ty m teraz przejmować. Wszy stko po kolei. By ł przekupny m draniem, jakoś sobie poradzi. Fritz nabrał tchu i w końcu pokiwał głową. – Niech będzie – powiedział. – Kobiecie w stanie błogosławiony m się nie odmawia. – Dziękuję, panie Fritz. Przemknęło jej przez my śl, że dla uwiary godnienia swojej historii, mogła nieco się potargować. Z drugiej strony odgry wała rolę zdesperowanej, porzuconej kobiety. Może wpisy wało się to w wiary godny obraz tego, co powinna pokazać sny cerzowi. – Chodźmy – dodał Fritz, wskazując drzwi. Anika miała wrażenie, że serce zaraz wy skoczy jej z klatki piersiowej. Panna Maländer będzie wniebowzięta, a cała służba od tego dnia będzie patrzy ła na nią zupełnie inaczej. Oto podkuchenna, która odnalazła zaginionego człowieka. Oto Anika Eller, dziewczy na, która rozwikłała tajemnicę. Podeszła do drzwi i pozwoliła sobie na uśmiech. Fritz by ł za nią, więc nie musiała martwić się, że zobaczy wy raz saty sfakcji. Złapała za klamkę. Dopiero wtedy poczuła, że coś nie w porządku. Nie potrafiła sprecy zować, co konkretnie, ale nie miała czasu się nad ty m zastanowić. Poczuła, jak sny cerz łapie ją za włosy, odciąga głowę w ty ł, a potem z impetem uderza jej czołem o drzwi. Odbiła się od nich i upadła na podłogę, wy dając z siebie cichy jęk. Przez chwilę nie potrafiła zrozumieć, co się stało. Fritz naty chmiast znalazł się przy niej, złapał ją za fraki i cisnął na ścianę. Pojawił się na niej krwawy rozbry zg, gdy głowa dziewczy ny uderzy ła o kamień. Anika usły szała huk, który zdawał się dochodzić gdzieś z wnętrza jej umy słu. Miała wrażenie, że jej ciało już do niej nie należy, że nagle zwiotczało. – Co… pan… Fritz podniósł drewnianą rzeźbę przedstawiającą który ś etap drogi krzy żowej i zamachnął się. Uderzy ł dziewczy nę w głowę, niemal ją ogłuszając. Potem odrzucił oręż. Chciała zapy tać, dlaczego to robi, chciała powiedzieć cokolwiek, ale słowa ugrzęzły jej gdzieś w gardle. Nie potrafiła się podnieść, ledwo widziała na oczy. Jak przez mgłę zobaczy ła Fritza. Stał przy swoich narzędziach, nerwowo w nich przebierając. W końcu obrócił się do niej, trzy mając dłuto i młotek. Straciła przy tomność. On zaś skończy ł dopiero, gdy zy skał pewność, że nikt nigdy nie rozpozna twarzy.
Rozdział XVII Funkcjonariusze obudzili Erika jeszcze przed pierwszy m brzaskiem. Bez ogródek złapali go za fraki i wy rzucili z celi. Nie miał okazji pożegnać się ze Ślepcem, ale właściwie nie by ło takiej potrzeby – wczorajsze wy darzenia stanowiły wy starczający epilog ich znajomości. Teraz Landecki by ł zdany już wy łącznie na siebie. Do Krakowa furmanka miała jechać co najmniej siedem godzin i Erik przy puszczał, że w ty m czasie funkcjonariusze jeszcze nieraz zaindagują, czy nie zmienił zdania w kwestii przy znania się do winy. W mniej lub bardziej przekonujący sposób. Kiedy wy prowadzili go z aresztu, Landecki z zadowoleniem przekonał się, że się pomy lił. Na ulicy czekała na niego Sophie w towarzy stwie Marca-Olivera. Erik pomy ślał, że jedno z nich pojedzie z nim, ale zobaczy wszy ich minorowe miny, zrozumiał, że przy szli ze zły mi wieściami. Policjanci popchnęli go w kierunku wozu. Złapał za burtę i podciągnął się. – Co się stało? – zapy tał, gramoląc się. – Anika zniknęła – odparła Maländer. – Jak to… jak to zniknęła? – Ostatnim razem widziano ją, jak wczoraj opuszczała Raisental. Od tamtej pory nie ma po niej śladu, Erik. Landecki zaklął pod nosem. Zdawał sobie sprawę, że dziewczy na zapewne nie wy brała się na by le spacer, a szukała zaginionego szofera. Spojrzał na Reignera, ale ten zdawał się ty m niezainteresowany. Wy ciągnął z kieszeni zegarek, jakby obawiał się, że nie zdążą na rozprawę. Policjanci weszli na furmankę, po czy m skuli aresztantowi ręce i nogi. Zajęli miejsca z ty łu wozu, złorzecząc pod nosem na środek transportu, który urąga ich pozy cji. Wszy scy, łącznie z woźnicą, sprawiali wrażenie, jakby chwilowa zwłoka miała skutkować spóźnieniem. – Dlaczego wy szła z rezy dencji? Gdzie poszła? – Nie wiem – odparła Sophie, podchodząc do woźnicy i posy łając mu długie spojrzenie. – Gröger dał jej wolne na cały dzień. Twierdził, że by ła roztrzęsiona. Erik wiedział, że cisza nocna w Raisentalu zaczy nała się o dziesiątej. Jeśli który kolwiek ze służący ch do tej pory nie wrócił, drzwi rezy dencji już nigdy nie miały się przed nim otworzy ć. Gröger informował o ty m każdego w pierwszy m dniu pracy. Kiedy niedawno mówił o ty m Landeckiemu, dodał, że jeszcze nigdy się to nie zdarzy ło. Ty m razem mogło tak by ć, ale nawet jeśli, to Anika z pewnością spróbowałaby jakoś załagodzić sy tuację z samego rana. A może przesadzał? Może Eller zatrzy mała się u kogoś znajomego czy członka rodziny ? Nie, nawet gdy by tak by ło, stawiłaby się do pracy blady m świtem. Landecki opuścił głowę i na moment zamknął oczy. Anika zaginęła, starając się dojść do prawdy. – Gdzie jest Willy ? – zapy tał Landecki. – W Krakowie. Dopieszcza już na pewno mowę otwierającą. Erik otworzy ł oczy i pokiwał głową. – Ktoś jej szuka, prawda?
– Oczy wiście – wtrącił Marc-Oliver. – Z samego rana ojciec zarządził poszukiwania. Gdy by chodziło o kogokolwiek innego, można by sądzić, że miała miejsce ucieczka, ale nie w jej przy padku. Wszy scy jesteśmy tego świadomi. Erik wiedział, że to wierutne bzdury. Żaden z członków rodziny do dzisiaj nie miał pojęcia, kim jest Anika Eller. – Poza ty m zostawiła swoje rzeczy i oszczędności – dodała Sophie. – Odnajdziemy ją – zapewnił Reigner. Woźnica sy knął pod nosem, ponaglając swoich pasażerów. Za ewentualne opóźnienia zapewne odpowie właśnie on, bez względu na to, co się wy darzy ło. Zobojętniałe spojrzenia dwóch policjantów zdawały się to potwierdzać. – Jeśli będzie coś wiadomo… – Znajdziemy sposób, by cię poinformować – ucięła Sophie. – Już pora, panienko – zabrał głos woźnica. Maländer spiorunowała go wzrokiem i Erik mógłby przy siąc, że zaklęła pod nosem. Jeśli jednak tak w istocie by ło, to nikt tego nie usły szał. Nagle Sophie postawiła nogę na dy szlu, złapała za burtę i wskoczy ła na furmankę. Dwóch funkcjonariuszy uniosło brwi. – Co też pani wy czy nia? – zapy tał ten niższy. – Jadę z wami, jak widać. Marc-Oliver otworzy ł usta, ale się nie odezwał. Popatrzy ł błagalnie na narzeczoną, ta jednak zupełnie go zignorowała. – Proszę wy siadać. – Proszę mnie wy rzucić – odparła Sophie. Reigner zbliży ł się do wozu, patrząc to na policjantów, to na nią. Sprawiał wrażenie, jakby nie mógł się zdecy dować, czy zganić Maländer, czy pogrozić funkcjonariuszom, by nawet nie my śleli o dotknięciu jej. – Nie ma tu dla pani miejsca. – Nie? A mieszczę się bez żadnego problemu. – To wielogodzinna podróż… – Nie takie już odby wałam. – Proszę sobie nie kpić. Naprawdę pora wy siadać, musimy ruszać. Woźnica obejrzał się przez ramię i westchnął. Między nim a policjantami wy wiązała się krótka wy miana zdań i mężczy zna dał jasno do zrozumienia, że za moment rusza, bez względu na to, kto znajduje się na wozie. Kiedy Marc-Oliver dał krok w ty ł, wszy scy zrozumieli, że Sophie nie pozostawiła im wy boru. – Uważaj na siebie – powiedział. Skinęła mu głową, a potem klepnęła woźnicę w ramię. – Jedź pan – poleciła. Nie czekając na potwierdzenie od policjantów, mężczy zna strzelił lejcami. Konie ruszy ły przed siebie, a wóz zaczął podskakiwać na nierównej drodze. Erik spojrzał na szkapy i zaczął się zastanawiać, czy podołają tak długiej podróży. Wszy scy milczeli, dopóki nie opuścili Olenfeldu. Wówczas głos zabrał wy ższy z funkcjonariuszy. – Jeżeli zamierza pani coś kombinować, zastrzelimy Polaka. – Słucham? – A zaraz potem będziemy zmuszeni panią aresztować.
– Sugerują panowie, że… – Urwała i pokręciła głową. – Że planuję zorganizować dla niego ucieczkę? Wzruszy li ramionami. Sophie zby ła to milczeniem, a potem obróciła się do Erika. Zasłoniła go przed wzrokiem funkcjonariuszy i posłała mu pełne niedowierzania spojrzenie. Landecki go nie dostrzegł. Rozglądał się, wodząc wzrokiem za mijany mi drzewami. Przepełniała go obawa, że gdzieś w ty ch gęsty ch lasach znajduje się ciało Aniki. Ukry te, pozostawione na żer dzikim zwierzętom. Potrząsnął głową i popatrzy ł na Sophie. Koły sała się na boki, gdy wóz wjechał na wy boje. – Musiała coś odkry ć – szepnął. – Wiem. – Ale co takiego? – Ustalimy to, zapewniam cię. – Trzeba działać szy bko. By ć może jeszcze… – Wszy stko po kolei – weszła mu w słowo. – Najpierw oczy ścimy cię z zarzutów, a potem dowiemy się, co się z nią stało. I kto za wszy stko odpowiada. Landecki znów wbił wzrok w nieprzenikniony bór, zdający się ciągnąć aż po hory zont. Krajobraz za Olenfeldem sprawiał wrażenie, jakby jedy ny m dowodem na istnienie człowieka na ziemi by ły wy żłobione przez wozy koleiny. Poza ty m niepodzielnie królowała tu matka natura. – Jeśli została porwana… – zaczął. – Nie stać nas chy ba na „jeśli”. – Racja. Ktokolwiek ją porwał, musiał wiedzieć, że akurat tego dnia opuści Raisental. – Gröger? – Podejrzewam, że nie jest niewinny – odparł zamy ślony Erik. – Bez względu na to, czy by ł inicjatorem, czy ty lko wy konawcą czy jejś woli. – Czy jej? Landecki poruszy ł nerwowo rękoma, łańcuch wy dał metaliczny chrzęst. Jeden z policjantów wstał, rzucił mu kontrolne spojrzenie, a potem ze znużeniem opadł z powrotem na ławkę. – W tej chwili wy daje mi się, że wszy scy Reignerowie są winni. – Mnie również. Erik uniósł brwi. – Nawet twój narzeczony ? Sophie spojrzała na dwóch mężczy zn, którzy z pewnością nie sły szeli wszy stkiego, ale bez trudu wy ławiali z szeptu sens zdań. – Nie, oczy wiście, że nie – odparła. Przez moment milczeli. Landeckiemu wy dawało się, że oboje zapędzili się zby t daleko w swoich deklaracjach i żadne z nich w nie tak naprawdę nie wierzy. Marc-Oliver miałby zabić brata? Baron swojego sy na? Reignerowie wprawdzie by li próżni, obcesowi, by ć może ogarnięci manią wielkości, ale czy który ś z nich kiedy kolwiek wy rządził komuś krzy wdę? Erik pokręcił głową. Łatwo by ło szafować podejrzeniami, szczególnie kiedy siedziało się w celi ze świadomością, że to właśnie Reignerowie go do niej wtrącili. Ale czy naprawdę sam wierzy ł w to, co mówił? Córki i żonę Hendrika również trudno by ło podejrzewać. Wszy stkie wprawdzie wzbogacały nieco swoje udziały spadkowe, usuwając z równania Juliusa, ale nie by ł to wielki zy sk. Koszt ty mczasem by łby ogromny. – Ta jędza jest zdolna do wszy stkiego – odezwała się po chwili Sophie. Najwy raźniej snuła podobne rozważania. – Hiltrude? – zapy tał Landecki, sądząc, że chodzi o żonę Hendrika.
– Mhm. Ona ustawicznie coś knuje. – Chodzą słuchy, że jest niema. – Niestety są przesadzone – odparła pod nosem Sophie. – Może nie jest zby t wy lewna, ale jak już się odzy wa, od razu żałujesz, że jesteś w pobliżu. Erik uśmiechnął się blado. Sły szał od służący ch, że to nie Hendrik jest największy m przeciwnikiem ożenku Marca-Olivera, ale właśnie pani domu. Trudno by ło jednak podejrzewać rodzoną matkę o to, by targnęła się na ży cie swojego sy na. – Dajmy temu spokój – powiedział Landecki. – Możemy tak gdy bać bez końca. Pokiwała głową, a potem również zaczęła wodzić wzrokiem za mijany mi drzewami. W pewny m momencie powieki zaczęły jej opadać, rozsiadła się nieco wy godniej, jakby miała zamiar uciąć sobie drzemkę. Jechali w milczeniu, a wozem przez większą część drogi łagodnie koły sało. Sophie potrząsała głową, ilekroć wpadali w większą koleinę, i Erik uświadomił sobie, że najpewniej przez całą noc szukała Aniki. Na jej miejscu postąpiłby pewnie tak samo. Musiała czuć się na nią odpowiedzialna, choć na dobrą sprawę to on sprowadził na dziewczy nę nieszczęście. Postanowił o ty m nie my śleć, przy najmniej nie teraz. Kiedy znajdzie się w lepszej sy tuacji, zrobi wszy stko, by ją odnaleźć. Teraz jednak należało skupić się na ty m, by wy grać proces. Do Krakowa dojechali na czas. Policjanci zapłacili woźnicy, a potem bez słowa wy ciągnęli Landeckiego z wozu. Ustawili go przed budy nkiem sądu, jakby chcieli zasugerować mu, by zapamiętał widok gmachu, w który m skończy się jego ży cie. Po ulicach niespiesznie przechodzili przechodnie w ciemny ch paltach i jednorzędowy ch garniturach. Anglomania miała się w najlepsze, choć próżno by ło szukać dawny ch surdutów, z przodu krótszy ch, z ty łu sięgający ch kolan. Erik nie wy patrzy ł też ani jednego dżentelmena noszącego się à la française – we fraku o wąskich połach. Niewielu nosiło wy sokie kapelusze, zdecy dowana większość miała na głowach niewielkie meloniki. Wszy scy mijali Landeckiego, jakby by ł powietrzem. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że strojem odstaje od reszty. A fakt, że by ł skuty, zdawał się stanowić dodatkowy powód, by się nim nie interesować. Złowił jedy nie spojrzenie kobiety z przejeżdżającej obok dorożki. Odprowadził powóz wzrokiem, wsłuchując się w miarowy stukot końskich kopy t po brukowanej ulicy. By ła nad wy raz czy sta, jakby ktoś wy jął ją z pocztówki. Niewątpliwie stanowiło to zasługę otwartego kilka lat temu Wodociągu Miejskiego imienia Franciszka Józefa I, największej inwesty cji w dziejach Krakowa, o której pisano we wszy stkich gazetach. Świat wchodził w nową erę, widać to by ło na każdy m kroku. Landecki westchnął, nie chcąc nawet my śleć o ty m, ile go ominie, jeśli tego dnia zapadnie wy rok skazujący. Wokanda przewidy wała, że rozprawa zacznie się o pierwszej, więc pozostało im jeszcze pół godziny. Czas dłuży ł się Erikowi niemiłosiernie. Próbował zająć czy mś my śli, ale bezskutecznie. Wracały uporczy wie albo do Aniki, albo do wiszącego nad nim widma kary śmierci. Przed salą rozpraw Landecki w końcu wy patrzy ł swojego obrońcę. Willy szedł ku nim pospiesznie, nie dając mu szansy, by wy czy tał cokolwiek z jego twarzy. Zatrzy mał się przed Erikiem, uśmiechnął do Sophie, a potem zlustrował funkcjonariuszy. – Możecie odejść. – Dopóki zbrodniarz nie zasiądzie na ławie oskarżony ch, mamy go pilnować. – Zapewniam, że gdy by miał uciec, próbowałby to zrobić raczej po drodze – odparł Hütter. – Dwóch prowincjonalny ch stróżów prawa to nie tak wielkie wy zwanie, jak mogłoby się wam wy dawać. Bąknęli coś pod nosem, ale ostatecznie odsunęli się o krok. Willy zbliży ł się do Landeckiego
i spojrzał mu w oczy. – Jest dobrze – powiedział. – Po czy m wnosisz? – Po obserwacji strony przeciwnej. Wy glądają, jakby spodziewali się, że złamię dzisiaj ich kariery. Erik przy puszczał, że opty mizm jest przesadzony. – Oby tak się stało – zabrała głos Sophie. – Bez obaw. Wiem, co robię. Landecki by ł co do tego coraz mniej przekonany. Echem w głowie rozbrzmiały mu słowa funkcjonariuszy, którzy mówili, że kauzy perda zwodzi go swoją pogodą ducha. Nie by ło jednak czasu na rozważania. Po chwili urzędnik sądowy zapowiedział kolejną sprawę na wokandzie.
Rozdział XVIII Wszy stko jest w porządku, powtarzał sobie w my śli Erik. Dwunastu ludzi to duża grupa. Muszą znaleźć się w niej osoby o przenikliwy m umy śle, które będą w stanie przejrzeć ten fortel. Mimo to czuł, że drętwieją mu nogi i ręce, a z twarzy stopniowo odpły wa cała krew. Proces trwał już dobre dwie godziny i przez większość tego czasu Landecki by ł spokojny. Teraz jednak wy dawało mu się, że ma omamy. Nie mógł zebrać my śli nawet na ty le, by zacząć się modlić. – Jak… – zaczął cicho, kiedy jego obrońca wstał zza ławy. Erik obserwował, jak Heinrich Görnitz wchodzi do sali sądowej z beznamiętny m wy razem twarzy. Polak potrząsnął głową i zamrugał, ale widmo nie chciało zniknąć. Szofer minął go i stanął na miejscu na świadków. – Jak to możliwe? – wy dusił z siebie Landecki. – Wy soki sądzie! – niemal krzy knął Willy. – To niedorzeczność! Podstarzały mężczy zna, którego wszy scy prócz Hüttera ty tułowali prezy dentem, spojrzał na niego spode łba. By ł sędzią przewodniczący m rozprawie i już kilkakrotnie upominał prawnika, że znajdują się w Krakowie, nie w Trieście. Landecki nie miał pojęcia, na czy m miałaby polegać różnica. Może na niczy m, co nie przeszkadzało jedny m jury stom uważać się za lepszy ch od inny ch. Daleko by ło temu do przepy chanek słowny ch, ale niepokoiło nieco Erika. Teraz jednak zupełnie straciło na znaczeniu. Wszy scy na sali zamarli, skupiając wzrok na świadku. Willy stał wy prostowany jak struna, brakowało mu ty lko bloku startowego, by przy wodził na my śl konia przed gonitwą. Prezy dent nabrał głęboko tchu, patrząc na niego z niezadowoleniem. – Jakaż to konkretnie niedorzeczność, pańskim zdaniem? – Ten człowiek… ten człowiek… on… Kiedy Willy zaczął się powtarzać, Landecki wiedział już, że nie opuści tego budy nku jako wolny człowiek. – Cóż z nim? – zapy tał sędzia. – Wedle mojej najlepszej wiedzy pan… – Starzec zmruży ł oczy, sięgając w otchłań pamięci, ale nie udało mu się wy doby ć z niej nazwiska. Popatrzy ł ziry towany na świadka. – Heinrich Görnitz – odezwał się szofer. – Zaiste. Wedle mojej najlepszej wiedzy pan Heinrich Görnitz znajduje się na liście świadków, nieprawdaż? – Ale… Hütter wiedział, że nie ma żadnego argumentu. Jakiegokolwiek by nie uży ł, nie mógł zaprzeczy ć, że nazwisko szofera znajduje się w wy kazie. W dodatku na pierwszy m miejscu. Doty chczas problem polegał na ty m, że figurowało tam jedy nie na papierze. – Ży czy sobie pan coś powiedzieć? – Oczy wiście, wy soki sądzie.
– Zatem proszę to wy arty kułować. Pańskie zachowanie urąga powadze tej insty tucji. Willy spojrzał na Erika, jakby ten mógł w jakiś sposób wy jaśnić mu, co się wy darzy ło. By ł to kolejny zły omen i Landecki utwierdził się w przekonaniu, że znajduje się w doprawdy nieciekawej sy tuacji. – Panie Hütter? – Tak… oczy wiście – powiedział Willy i poluzował nieco krawat, jakby zby t ciasny węzeł utrudniał mu oddy chanie. – Pragnę nadmienić, że szukaliśmy tego człowieka przez niemal dwa ty godnie. Ślad po nim zaginął i… – W jakim celu? – Słucham? – W jakim celu szukaliście państwo świadka? Adwokat przełknął ślinę tak głośno, że każdy z przy sięgły ch z pewnością to usły szał. Erik zaklął w duchu. Wiedział, do czego dąży ł prezy dent – to py tanie by ło zawoalowaną sugestią, że prawnik chciał w jakiś sposób wpły nąć na świadka przed rozprawą. – My … po prostu chcieliśmy wiedzieć, skąd czerpie swoją rzekomą wiedzę. – Czy ż tego nie dowiedzieliby się państwo podczas procesu? – Oczy wiście. – Więc w czy m tkwi problem? Landecki zerknął na obrońcę. Gdy by Hütter mógł, zapewne rozpiąłby kołnierzy k i pozby ł się mary narki. Wy glądał, jakby temperatura na sali sądowej nagle podniosła się o kilka stopni. – Chciałem ty lko nadmienić, iż obrona nie by ła świadoma, że ten dżentelmen się stawi. – A jednak ustaliliśmy, że znajdował się na liście. – Tak, lecz… – W takim razie należało uznać, że się stawi. – Tak, wy soki sądzie, jednakże… – Proszę siadać – bąknął prezy dent. – Konty nuujmy procedowanie. Landecki słuchał zeznań szofera jedny m uchem, a drugim wy puszczał. Znał tę wersję nader dobrze, bo funkcjonariusze z Olenfeldu powtarzali mu ją do znudzenia. Erik skupił się jedy nie na ty m, jakie wrażenie robi świadek. I z każdą kolejną chwilą czuł, że grunt usuwa mu się spod nóg coraz bardziej. Görnitz spokojnie, bez emocji referował wszy stko, co wiedział. Nie przesadzał, nie pozostawiał żadny ch niedomówień. Wy padł przekonująco i wy glądało na to, że sędziowie przy sięgli są zadowoleni. Kilku z nich spojrzało na siebie i skinęło sobie głowami. Niewerbalny przekaz by ł jasny – nie czeka ich długie deliberowanie nad winą lub niewinnością oskarżonego. Po zeznaniach szofera odczy tane zostało nazwisko Aniki Eller. Członkowie składu orzekającego rozejrzeli się po sali, a Erik opuścił głowę. Jedy na osoba, która mogła powiedzieć na jego temat cokolwiek dobrego, przepadła. A miała zeznać, że kiedy spotkała go nocą na kory tarzu, zdawał się tak samo zdezorientowany, jak reszta. Willy miał prowadzić ją za rękę w ty m zeznaniu, ostatecznie wy kazując, że Erik został wy rwany ze snu krzy kiem guwernantki. Podobnie jak inni. Nie by łby to żelazny dowód, ale by ć może udałoby się sprawić, że kilku przy sięgły ch zacznie zastanawiać się, czy wersja szofera rzeczy wiście jest tą prawdziwą. Bez Aniki nie mogli liczy ć nawet na to. Co gorsza, Willy by ł wy raźnie zbity z pantały ku. Kiedy przy stępował do wy głoszenia mowy końcowej, sprawiał wrażenie, jakby to on by ł podsądny m. Raz po raz ocierał czoło, mówił stanowczo zby t cicho i plątał mu się języ k. Przy sięgli patrzy li na niego z rezerwą, która dobitnie uświadomiła Landeckiemu, że by ł przegrany od samego początku. Ktokolwiek to wszy stko ukartował, nie pozostawił mu
najmniejszej szansy. Czasem dawał mu poczucie, że może jakimś cudem uda mu się oczy ścić z zarzutów, ale by ła to jedy nie złuda. Gdy zarządzono przerwę, podczas której skład sędziowski miał się naradzić, Sophie podeszła wolny m krokiem do ławy, za którą siedzieli Polak i jego obrońca. – Mogłeś mnie wezwać na mównicę – powiedziała. Hütter ściągnął mary narkę i zawiesił ją na krześle, po czy m rozpiął dwa guziki koszuli. – I co by ś powiedziała? – zapy tał. – Że twoim zdaniem tego nie zrobił? – Choćby to, że… – Sądu nie interesują opinie postronny ch – uciął Willy. – Ty lko twarde fakty. A ty nic nie widziałaś, niczego nie sły szałaś i wszy stko, co wiesz, wy nika wy łącznie z twojej subiekty wnej oceny. – Nie by łeś taki gadatliwy przed tamty mi dwunastoma. – Maländer wskazała na puste siedzenia. Obrócił się i posłał jej długie spojrzenie. Sophie wy glądała, jakby naty chmiast pożałowała tej uwagi. Przestąpiła z nogi na nogę, patrząc w kierunku drzwi prowadzący ch do sali narad. Erik również wbijał w nie wzrok. Położy ła mu dłoń na ramieniu, ale Landecki nawet nie drgnął. Po chwili raptownie zaczerpnął tchu, jakby wy nurzy ł się spod wody. Skierował wzrok na swojego obrońcę. – Uznają mnie za winnego. Willy nie odpowiedział. – Nie ma sensu się łudzić – dodał Erik. – Widzieliście, jak na mnie patrzy li… – Nie traćmy nadziei – powiedziała cicho Sophie. Landecki nie miał zamiaru się mamić. Robił to wy starczająco długo. – Co pozostanie sędziemu? – zapy tał. – Zadecy dowanie o wy miarze kary – odparł Willy. – Mam na my śli konkrety. Co może orzec? – Jeśli uzna, że to zabójstwo z premedy tacją, na mocy paragrafu sto czterdziestego może orzec ty lko jedno. Karę śmierci. – A może uznać to za cokolwiek innego? – zapy tała Maländer. – Nie – odparł Willy i na moment zawiesił głos. – W takiej sy tuacji sędzia nie będzie mieć wątpliwości. Zatrudniłeś się w Raisentalu z zamiarem zabicia Juliusa von Reignera, a potem dokonałeś tego z zimną krwią. – Powieszą mnie. Nikt się nie odezwał.
Część druga Kraków, Królestwo Galicji i Lodomerii 1909 rok
Rozdział I – Pozostaje nierozwiązany … pozostaje nierozwiązana… – mamrotał pod nosem Landecki, trąc paznokciami o chropowate ściany piwnicznej celi. Już dawno pożałował, że austriacki wy miar sprawiedliwości nie działa szy bciej. Wy rok zapadł miesiąc temu, a on nadal tkwił w zawilgoconej klitce, czekając, aż pewnego dnia zjawi się ktoś, kto zaprowadzi go na szubienicę. – Zamknij mordę, Polaku – odparł jego sąsiad. Nie widzieli się ani razu, dzieliła ich kamienna ściana, a z cel nie wy puszczano ich nawet, by mogli się załatwić. Erik nieraz starał się wy obrazić sobie, jak wy gląda towarzy sz niewoli. Czasem widział go jako Belfegora we własnej osobie. Inny m razem przy pominał mu Franciszka Ferdy nanda, bratanka cesarza i pretendenta do tronu. Najczęściej jednak Landecki wy obrażał sobie zakapturzoną postać, której twarz spowija mrok. – I nie trzy j paznokciami! – krzy knął skazaniec. – Ciarki przechodzą mi po plecach. – Tajemnica pozostaje nierozwiązana… – bełkotał Landecki. – Zamknij się w końcu! Erik wbił wzrok w ścianę, a potem spojrzał na postrzępione paznokcie. Nie wiedział, dlaczego trze nimi o kamienie. Odchodził od zmy słów, z każdy m dniem coraz bardziej. Miesięczny poby t w tej przeklętej piwnicy by ł gorszy niż wszy stkie ciosy zadane mu przez Reignera czy policjantów. Właściwie by ł gorszy niż wszy stko inne. Przy warł plecami do ściany, a potem osunął się na podłogę. – No! – ucieszy ł się współwięzień. – I tak ma by ć. Spokój. – Pozostaje nierozwiązany … – powiedział Erik. – A ja pozostaję rozsierdzony od trzech dni! Zamknij się wreszcie. Jego towarzy sz pojawił się kilka dni temu? Zastanawiające. Landeckiemu wy dawało się, że minęło kilka ty godni. Czasem nawet sądził, że Belfegor jest tutaj od samego początku, że to jego kraina, a Erik jest tu ty lko gościem. Nie chciał wracać my ślami do procesu, ale czasem, szczególnie przed snem, wspomnienia wracały. Przeży wał wszy stko jeszcze raz. Patrzy ł, jak przy sięgli wchodzą po przerwie na salę rozpraw, prezy dent zajmuje swoje miejsce naprzeciw niego, a potem… a potem wszy stko się
zaczy na. Dopóki wy rok nie został ogłoszony, w głowie Landeckiego kołatała się jeszcze my śl, że może sędzia zmieni karę na ciężkie roboty albo wtrąci go do lochu na resztę ży cia. Tak się jednak nie stało, a Erik wy szedł stamtąd jako osoba skazana na śmierć przez powieszenie. Sły szał jeszcze, jak Willy odgrażał się, zapowiadając odwołanie, ale właściwie nikogo to nie interesowało, nawet samego Erika. Wiedział, że jeśli strona przeciwna ma świadka, który może potwierdzić zarzuty, żaden sąd mu nie pomoże. Pamiętał doskonale, jak urzędnicy sądowi wzięli go pod ręce i wy prowadzili z gmachu. Hütter nie ustawał w protestach, idąc za nimi. W jakiś sposób jego reakcje dodawały całej sy tuacji grozy i w pewny m momencie nogi ugięły się pod skazany m. Nikt nie zdąży ł go złapać, a może nikt nawet nie próbował. „Wstawaj, Erik, wstawaj” – rozbrzmiewał mu w głowie głos Willy ’ego. Nie miał siły. Nie widział w ty m celu. Wiedział, że jego ży cie się skończy ło i nic nie może go już uratować. „Wstawaj, do cholery !”. Dlaczego echo ty ch słów wracało? Erik nie potrafił tego ustalić. Ułoży ł się wy godniej, nie czując już nawet ziąbu, który ciągnął od podłogi. – Erik! Doty chczas nie sły szał głosu prawnika tak dobrze. Co się zmieniło? Dlaczego majaki stały się tak wy raźne? Dopiero po chwili uświadomił sobie, że nie ma omamów. Spojrzał w kierunku drzwi i zobaczy ł stojącego w progu Hüttera. Migotliwe światło z kory tarza oświetlało go od ty łu. Landecki wsparł się o ścianę i podniósł. Może jednak by ło to ty lko złudzenie? Strażnicy powtarzali mu, że nikogo nie zobaczy aż do momentu, gdy trafi na plac, gdzie zostanie powieszony. – Jak… Kaszlnął, robiąc krok w kierunku obrońcy. – To ty ? Willy sięgnął po wiadro stojące przed progiem, po czy m wszedł do celi. Postawił je obok Erika i wskazał na nie. – Opłucz twarz. Napij się. – Ale… co ty tu robisz? – Wracam z rozprawy przed Wy ższy m Sądem Krajowy m. Erik pochlapał twarz wodą, starając się doprowadzić do porządku. Twarz zapiekła go, gdy krople dotknęły wy suszonej na wiór skóry. Napił się łapczy wie. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem podali mu wiadro. – Odrzucili naszą apelację – ciągnął Hütter. – Ale to jeszcze nie koniec drogi. Zapewniam cię, że nie mam zamiaru się poddawać. Landecki nie odpowiadał. – Została nam ostatnia instancja. Jeszcze dzisiaj nadam odpowiednie pismo do Najwy ższego Try bunału Sprawiedliwości. Erik wbił wzrok w swoje odbicie w wodzie. Nie przy pominało osoby, którą znał. – Niestety musi minąć trochę czasu, nim zajmą się ty m w Wiedniu. Wiem, że każdy dzień tutaj to mordęga, ale bądź dobrej my śli. Na przestrzeni ostatnich trzy dziestu lat skazano na śmierć dwa ty siące oskarżony ch o morderstwo, ale egzekucji dokonano ty lko na siedemdziesięciu. Pamiętaj o ty m, w porządku? Landecki pokiwał głową. Znał te staty sty ki, adwokat już mu o ty m wspominał. Nie zająknął
się jednak słowem na temat tego, w której instancji zmieniano wy roki. Erik przy puszczał, że nie w ostatniej. Poczuł, że Hütter mu się przy gląda. Spojrzał na niego mętny m wzrokiem. – Starałem się zawnioskować o przeniesienie cię w inne miejsce, ale pismo zostało odrzucone – konty nuował Willy. – Przy kro mi. Polak pokiwał głową z obojętnością. – Będziesz musiał tu wy trzy mać. I jeśli ty lko jest coś, co mógłby m… – Pozostaje nierozwiązany … pozostaje nierozwiązana… – Co takiego? Erik wzruszy ł ramionami, a potem znów ochlapał twarz wodą. Usiadł przy wiadrze, zanurzy ł w nim dłonie i na moment odpły nął my ślami. Nie wiedział dokąd. Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że Willy siedzi obok. Wstał w momencie, gdy zjawił się strażnik i oznajmił, że czas widzenia dobiegł końca. Hütter zatrzy mał się w progu i obejrzał, otwierając usta. Wy glądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezy gnował. Chwilę później Landecki usły szał dźwięk zasuwy. Podniósł się, a potem skulił się przy ścianie. Zamknął oczy i starał się zasnąć.
Rozdział II Sophie siedziała w kawiarni przy Floriańskiej 45, czekając na prawnika. „Lwowska Cukiernia” cieszy ła się w Krakowie dużą esty mą, choć gdy by przy jechał z nią Marc-Oliver, zapewne skończy liby w snobisty czny m przy by tku Kijaka na Ry nku Główny m. Ona wolała miejsce nowocześniejsze, przez które przewijały się znane postacie ze świata kultury. Raz po raz toczy ła wzrokiem po gościach, starając się wy łowić znajomą twarz. Zamówiła czarną kawę, chcąc się nieco rozbudzić po długiej podróży. Opróżniła dwie filiżanki, nim w lokalu zjawił się Willy. Miał poluzowany krawat i zmierzwione włosy, a wy raz twarzy sugerował, że nic nie poszło po jego my śli. Dostrzegł ją dopiero, gdy uniosła dłoń. Usiadł naprzeciwko, wzdy chając przy ty m, jakby kosztowało go to sporo wy siłku. – Widziałeś się z nim? – zapy tała Sophie. – Po to tam poszedłem. – I? – Nie wy gląda najlepiej. – Nikt nie wy glądałby po miesiącu spędzony m w celi śmierci. – Tak, ale… Kiedy zawiesił głos, wiedziała już, że jest gorzej, niż przy puszczała. Nie musiał nic więcej dodawać. Spojrzał na nią i przez moment się nie odzy wał. W jego wzroku by ło zby t wiele emocji, by uszło to jej uwadze. I nie miały nic wspólnego z sy tuacją Erika. – Nie patrz tak na mnie. – Jak? – Doskonale wiesz. – Nie. – Masz w oczach niewy powiedzianą nadzieję. – Masz coś przeciwko? – Owszem – odparła. – Przeszłość nie bardzo mnie interesuje. – Nawet jeśli… – Daj spokój, Willy – ucięła, uśmiechając się lekko, by złagodzić dosadny ton. Naraz jednak uświadomiła sobie, że nie ma do czy nienia z przedstawicielem ary stokraty cznego rodu, z który m trzeba obchodzić się jak z jajkiem. – Nie masz żadny ch szans, żeby rozpalić dawne uczucie. Oszczędź sobie czasu, a mi ambarasu, i znajdź sobie kogoś, kto jest do zdoby cia. Sprawiał wrażenie, jakby nie dała mu kosza, a rzuciła wy zwanie. Maländer pokręciła bezradnie głową i napiła się kawy. – Więc odrzucili apelację? – zapy tała. – Mhm – mruknął Wilhelm, wy ciągając papierośnicę. – Pójdziemy z ty m do Wiednia, w Najwy ższy m Try bunale Sprawiedliwości jest Senat dla Galicji, by ć może ci ludzie będą bardziej przy chy lni naszej sprawie. – Naprawdę masz na to nadzieję?
Milczał na ty le długo, że nie miała wątpliwości, jakiej odpowiedzi mógłby udzielić. Podeszła kelnerka i odebrała od niego zamówienie. Sophie wzięła dla siebie cały talerz stroopwafli. Ciemne ciastka z masłem i wanilią w środku z pewnością nie przy służą się jej linii, ale w tej chwili niespecjalnie się ty m przejmowała. – Co teraz będzie? – zapy tała po chwili. – Co zrobimy ? – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. – Jest jeszcze jakaś szansa po Wiedniu? – Nie, to ostatnia instancja. Jak ty lko wy rok się uprawomocni, Erika powieszą. – Willy … przecież w tej sprawie nie ma żadny ch dowodów. – Jest martwy dziedzic Raisentalu, ty le im wy starczy. W milczeniu czekali na wafle. Kiedy kelnerka postawiła je na stole, Willy spojrzał na Sophie py tająco, a gdy ta skinęła głową, poczęstował się. Przeżuwał apaty cznie, jakby sam siedział w piwnicznej celi przez ostatnie ty godnie i zupełnie stracił wigor. – Erik cały czas powtarza, że tajemnica pozostaje nierozwiązana – bąknął w końcu. – I zapewne tak zostanie. Sprawca zabierze ją ze sobą do grobu. – Może… – Może? Twoje wahanie każe mi sądzić, że masz jakiś pomy sł. Willy nie odpowiadał. Wziął kolejnego stroopwafla i zaczął obracać go w ręce. – Tak sobie my ślę… – zaczął. Ponagliła go ruchem ręki. – Do tej pory patrzy liśmy na to wszy stko przez pry zmat zabójstwa. – Bo tego doty czy sprawa, nieprawdaż? – Tak. Ale mam na my śli to, że zastanawialiśmy się, kto mógłby chcieć śmierci Juliusa, dlaczego, jak… A może nie w ty m rzecz? – W takim razie w czy m? – Nie wiem. W czy mś związany m z Erikiem? Sophie zupełnie straciła apety t. Podsunęła ciastka rozmówcy, a sama poczęstowała się jedny m z jego papierosów. Kilku by walców spojrzało na nią z niesmakiem, nie miała jednak zamiaru się nimi przejmować. Wkrótce wróci do Zagobina i prawdopodobnie nigdy więcej nie pojawi się w Krakowie. – Co jeśli to on by ł celem całego tego przedsięwzięcia? – dodał Hütter. – A śmierć Juliusa by ła ty lko skutkiem? Ry koszetem? Sophie wy puściła z ust cienką strużkę dy mu. – To kompletny strzał w ciemno – zauważy ła. – Wiem. – I nie masz nic na poparcie tej tezy. – Nie mam. – W dodatku nic nie wskazuje na to, że mogło tak by ć. – Nic. Poza moją intuicją. Maländer nie mogła powiedzieć, żeby przesadnie jej ufała. Do tej pory zaprowadziła ich na manowce, a Erik trafił do przeklęty ch lochów, czekając, aż w końcu ktoś zjawi się, by zaprowadzić go na śmierć. Mimo to hipoteza Hüttera miała w sobie coś, co kazało jej się zastanowić. – Załóżmy, że to możliwe – powiedziała. – Załóżmy. – Jak miałby ś zamiar to zwery fikować? – Przede wszy stkim muszę poszperać w jego przeszłości – odparł. – Dowiedzieć się, czy komuś podpadł…
– Raczej ilu osobom. – Mhm – mruknął Willy. – Co nieco sły szałem, ale nie znam konkretów. – Bedenburg? Pokiwał głową. – Cały czas o ty m sły szę, niestety nikt nie chce mi zdradzić żadny ch szczegółów. – Doszło tam do jakiejś bójki – powiedziała Sophie i ostatecznie rezy gnując z ciastek, założy ła rękawiczki. Uznała, że zamówi sobie jeszcze jedną kawę. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa czekał ją długi dzień, do wieczora efekty zdążą rozejść się po kościach. – A konkretnie? – Nie wiem. A raczej powinnam powiedzieć, że nie jestem pewna, co jest prawdą, a co nie. Wy darzenia w Bedenburgu obrosły legendą i kogo nie zapy tasz, powie ci co innego. – W porządku – bąknął Hütter. – W takim razie zapy tamy kogoś, kto brał w nich udział. – Problem w ty m, że nie wiem, kto mógłby to by ć. Willy zawiesił wzrok za oknem i zamilkł. Sophie przez chwilę na niego patrzy ła i dostrzegła w jego oczach determinację, która kazała jej mieć nadzieję, że nie odpuści, dopóki nie pozna prawdy. Wcześniej miała wrażenie, że zajmuje się tą sprawą wy łącznie przez wzgląd na ich przeszłość. Teraz zaczy nał my śleć o przy szłości. Nie swojej, nie jej, a Erika. – Dowiemy się – oznajmił w końcu. – By le szy bko. Erik nie ma wiele czasu. Spuścił wzrok i pokiwał powoli głową. Przeszło jej przez my śl, że martwi go nie zbliżający się termin egzekucji, a fakt, że z każdy m kolejny m dniem Landecki coraz bardziej odchodził od zmy słów.
Rozdział III Równo o dziesiątej odźwierny zamknął drzwi do rezy dencji, a następnie podał klucz stojącemu za nim Grögerowi. Majordom wziął go bez słowa i ruszy ł w kierunku jednego z pokoi na parterze, gdzie panna Maländer pochy lała się przy świetle świec nad jakimiś dokumentami. Ostrożnie otworzy ł drzwi, ale nawet gdy by wy kazał mniej taktu, Sophie nie odnotowałaby jego obecności. By ła tak pochłonięta swoją krucjatą na rzecz oczy szczenia Landeckiego z zarzutów, że od jakiegoś czasu wszy stko inne zdawało się jedy nie tłem dla jej egzy stencji. Joachim stanął przy stole i odchrząknął. – Fräulein… – zaczął niepewnie. – Za dwie godziny północ. Sophie obróciła się ku niemu, jakby właśnie oznajmił jej o najnowszy m odkry ciu naukowy m. Spojrzała na stojący obok zegar, a potem przez moment trwała w bezruchu. – Siadaj, Gröger – powiedziała, wskazując mu miejsce po drugiej stronie stołu. – Fräulein? – Zrób mi tę przy jemność i usiądź na chwilę. – Fräulein, ja… – Fräulein, fräulein, fräulein – przedrzeźniła go. – Daj już spokój i siadaj. Odgiął głowę i nabrał głęboko powietrza, jakby musiał zebrać siły przed słowną przepy chanką z niesforny m urwisem. Założy wszy ręce za plecami, zbliży ł się do krzesła i spojrzał na nie jak na jakąś przemy ślną pułapkę. Chwilę trwało, nim usiadł. – Nigdy nie siedziałeś przy jedny m stole z kimś wy żej urodzony m? – zapy tała. – Nie. – Dzisiaj także nie będziesz miał okazji, bo żadna ze mnie ary stokratka. Gröger spojrzał na nią podejrzliwie. Jego wzrok mimowolnie uciekał na papiery, które zaścielały stół, ale nie miał zamiaru by ć niedy skretny i podglądać, nad czy m pracuje panna Maländer. – Rozluźnij się, pochodzę ze skromnej rodziny, która z patry cjuszami miała ty lko ty le wspólnego, że każdy z nas czy tał Schnitzlera. – Wiele tam o szlachetny ch ludziach nie ma – bąknął z niesmakiem Gröger. – Otóż to. Stary majordom uśmiechnął się pod nosem, więc Sophie uznała, że odniosła niewielki sukces. Na więcej nie liczy ła – Joachim miał tak mocno uformowany kręgosłup służącego, że swobodna rozmowa nie wchodziła w grę. – Jak pewnie wiesz, staram się pomóc Erikowi – zaczęła. – Naturalnie. Każdy w domu jest tego świadom. – A najbardziej sam baron von Reigner, prawda? – Przy puszczam, że trapi go ta kwestia, jeśli to ma panienka na my śli. – Tak… – odparła Maländer, uśmiechając się blado. – W każdy m razie staram się zebrać informacje na temat przeszłości Landeckiego. Mógłby ś posłuży ć mi słowem wy jaśnienia w kilku kwestiach?
– Jeśli ty lko będę mógł pomóc, oczy wiście. – Nie mogę dowiedzieć się niczego pewnego odnośnie do Bedenburga. – Sophie bacznie przy patry wała się reakcji majordoma. – Wiem, że Erik uczestniczy ł w bójce, która przy brała dość drasty czny obrót, ale nic ponadto. Ale ty z pewnością zbadałeś sprawę dogłębnie, zanim przy jąłeś go do Raisentalu, prawda? Gröger odchrząknął, po raz pierwszy patrząc jej prosto w oczy. Poczuła się trochę nieswojo, ale naraz zreflektowała się, że służący zrobił to ty lko po to, by nie sprawiać wrażenia, że kłamie. – Niestety poza samy m faktem, że scy sja miała miejsce, nic więcej nie udało mi się ustalić – odparł. Miała ochotę zauważy ć, że nie brzmi zby t wiary godnie, ale z pewnością uznałby to za potwarz. Może nie powiedziałby tego wprost, jednak by ła pewna, że niczego więcej by się od niego nie dowiedziała. – To dość wdzięczny temat do plotek, jak mniemam – zauważy ła. – Niestety. – Służba lubi rozprawiać na ten temat? Westchnął, jakby stanowiło to jeden z jego najpoważniejszy ch frasunków. – Co rusz piętnuję plotkujący ch – powiedział Joachim głosem pozbawiony m emocji. – Jednakże w Zagobinie rzadko dochodzi do takich zdarzeń, zresztą to samo można powiedzieć o całej okolicy. Wieści z Bedenburga zelektry zowały całą naszą małą społeczność i od tamtej pory obrosły w mity. Komeraże te krążą nie ty lko pośród rezy dentów Raisentalu. Maländer skinęła głową. Pogłosek rzeczy wiście by ło co niemiara – niektórzy twierdzili, że Polak głosił niepodległościowe hasła i pobił się z grupą austriackich żandarmów, inni by li przekonani, że kilku braci przy łapało go na gorący m uczy nku, kiedy gwałcił ich siostrę, jeszcze inni mówili, że bez powodu rzucił się na Bogu ducha winnego chłopaka, w którego obronie stanęło paru inny ch. Wszy stkie te wersje miały jedną cechę wspólną – nierówny rozkład sił, a zatem Sophie musiała uznać, że ta część jest prawdziwa. Każdy z ty ch scenariuszy zakładał także, że to Erik wy szedł z tego pojedy nku zwy cięsko. – To wszy stko, co wiesz? – Obawiam się, że tak. Popatrzy ła na niego z powątpiewaniem, ale starała się, by nie odebrał tego jako wy zwanie czy zniewagę. – Jesteś pewien? – Nie opuszczam zby t często Raisentalu, fräulein. By ć może lepiej by łoby zapy tać kogoś, kto to robi. I kto obraca się w szemrany m towarzy stwie. – Mimo wszy stko… zawsze trzy masz rękę na pulsie, Gröger – odparła Sophie. – I jestem przekonana, że sprawdziłeś tego chłopaka do piątego przodka wstecz. Majordom milczał, nadal patrząc jej w oczy. W końcu uciekł wzrokiem w kierunku drzwi. – Jeśli to wszy stko, chciałby m zająć się swoimi zadaniami. – Masz jeszcze jakieś zadania o tej porze, Gröger? – Jedni muszą pracować, by inni mogli spać. – W takim razie nie będę zabierać ci więcej czasu – odparła Maländer. Służący skinął jej z piety zmem, po czy m z wolna podniósł się i poprawił poły surduta. Odprowadziła go wzrokiem do drzwi, poczekała, aż nieco się oddali, a następnie ruszy ła za nim.
Rozdział IV Dotarłszy do sy pialni pani domu, majordom zatrzy mał się i wbił wzrok w drzwi. Przy puszczał, że Hiltrude von Reigner czy ta jeszcze przed snem jakąś lekką powieść, popijając przy ty m wino. Nie wy padało jej w ty m przeszkadzać, a ty m bardziej wchodzić do jej sy pialni, ale Gröger uznał, że nie może odłoży ć sprawy do rana. Zapukał cicho, po czy m cierpliwie czekał, aż baronowa coś przy wdzieje. Uchy liła drzwi, a Joachim dopiero teraz na dobre uzmy słowił sobie, jak wielkie faux pas popełnił. Stała przed nim w szlafroku, w który m widy wały ją jedy nie służki i mąż. Grögerowi zaschło w ustach. – Coś się stało? – Nie chciałem przeszkadzać, gnädige Frau, ale w moim przekonaniu sprawa nie cierpi zwłoki. – Słucham – powiedziała cierpko Hiltrude. – Nie powinienem mówić o ty m na kory tarzu. Chodzi o Bedenburg. Baronowa otworzy ła drzwi, a potem bez słowa się odwróciła. Joachim wszedł do sy pialni, czując, jakby przekroczy ł ostateczną granicę. W tamty m miesiącu sam otworzy ł drzwi sy pialni panicza, przed chwilą siedział z panną Maländer przy jedny m stole, a teraz by ł w pokoju pani domu. Co będzie następne? Uścisk dłoni barona? – Postoisz. – Oczy wiście, gnädige Frau. Hiltrude usiadła przy toaletce, obrócona do niego plecami. Widział jej twarz w niewielkim lusterku i mógł wy czy tać z niej, że Reignerowa nie jest ukontentowana sy tuacją. – Mów. – Jak pani wie, fräulein Maländer prowadzi własne śledztwo w sprawie… – Bawi się – ucięła Hiltrude. – Zaiste – odparł Gröger i z trudem przełknął ślinę. – Ostatnimi czasy zainteresowała się przeszłością chłopaka, który … – Podobnie jak prawnik z Triestu. – Tak, pani – powiedział majordom, mity gując się, że jeśli ktokolwiek wie o wszy stkim, co się dzieje wokół, to właśnie baronowa. – Do rzeczy. – Właśnie wzięła mnie na spy tki na temat Bedenburga. Wy daje jej się najwy raźniej, że w ty m tkwi sedno sprawy. Chciała pani, by m informował… – Wiem, czego od ciebie oczekiwałam. – Naturalnie. Baronowa obejrzała się przez ramię. Nadal jednak nawet na niego nie popatrzy ła. – Jak dużo wie? – zapy tała. – W tej chwili zna jedy nie plotki, w który ch nie ma ziarna prawdy. – Więc dlaczego mnie niepokoisz?
– Uważam, że trzeba niezwłocznie podjąć środki ostrożności, jeśli te wy darzenia mają pozostać tajemnicą – powiedział Gröger, czując, że robi mu się gorąco. – Panna Maländer jest wy jątkowo wnikliwą i zaradną… – Suką. Majordom niemal zadławił się własną śliną. – Przedstaw rano sprawę memu mężowi. – Tak, pani. – Niech zadba o to, by nic nie wy szło na jaw. – Natürlich, gnädige Frau. Majordom nie potrzebował zwerbalizowanego polecenia, by opuścić sy pialnię – w zupełności wy starczy ła mu cisza, która zaległa po ty m, jak zamknął usta. Trzęsącą się ręką złapał za klamkę, a potem znalazł się na kory tarzu i odetchnął. Delikatnie zamknął za sobą drzwi, uznając, że mógł poczekać z tą wizy tą do rana. Hiltrude von Reigner by ła jednak drobiazgowa w udzielaniu wy ty czny ch – ilekroć ktoś zaczy nał interesować się sprawą z Bedenburga, Gröger miał naty chmiast ją o ty m informować. Zrobił obchód i sprawdziwszy, czy wszy stkie okna oraz drzwi są zamknięte, wszedł skrzy piący mi schodami na piętro. Wiedział, że tego dźwięku niechętnie nasłuchują wszy scy służący, oznaczał bowiem, że należy skończy ć wszelkie rozry wki i gasić światła. Rozmowy naty chmiast się ury wały, karty odkładano na nocne stoliki, a do butelek wbijano korki. Rozpoczy nała się cisza nocna. Gröger zasnął z trudem, czując, że przekroczy ł dziś o dwie bariery za dużo. W szczególności nie mógł poradzić sobie ze świadomością tego, że widział baronową w szlafroku i rozmawiał z nią sam na sam w jej sy pialni. Uznał, że nigdy więcej nie dopuści się takiego czy nu. By ł to pierwszy i ostatni raz. Rankiem zgodnie z poleceniem Hiltrude poruszy ł temat Sophie i Bedenburga w rozmowie z baronem. Podawał mu właśnie poranną kawę w palarni i von Reigner niemal ją rozlał, gdy majordom skończy ł mówić. – Jak to, do cholery ? – Próbowałem uzmy słowić fräulein, że to wszy stko mrzonki, ale ona… – Sądziłem, że zostawiliśmy tę sprawę daleko za nami. – Ja również tak my ślałem, gnädiger Herr. Hendrik zapalił fajkę, wodząc wzrokiem po obrazach wiszący ch na ścianie obok. Py knął kilkakrotnie, rozpalając ty toń. Potem wy puścił nerwowo kłęby dy mu. – Ile może się dowiedzieć? – zapy tał. – Niewiele, panie. Nawet jeśli dotrze do grupy, która by ła zamieszana w bójkę, żaden z ty ch mężczy zn nic jej nie powie. – Jesteś pewien? – Nic nie wiedzą. – To nie odpowiedź na moje py tanie. Gröger trwał w zupełny m bezruchu, jak tego wy magała ety kieta, ale teraz drgnął mu kącik oka. – Absolutnej pewności nie mam, ale… – Julius, niech spoczy wa w pokoju, miał to do siebie, że mełł ozorem na prawo i lewo – wszedł mu w zdanie baron. – By ć może zdradził coś któremuś ze swoich towarzy szy. Jeszcze jakiś czas temu Gröger obawiał się, że w istocie tak mogło by ć. Julius von Reigner by ł jedy ny m uczestnikiem tamtego zajścia, co do którego nie można by ło mieć pewności. Rzeczy wiście chętnie plotkował, a poza ty m nie by ło żadnego sposobu, by trzy mać go w ry zach.
Co do pozostały ch, istniały mniej lub bardziej zawoalowane metody przekony wania ich, by trzy mali języ k za zębami. Joachim zrobił jednak wszy stko, co by ło trzeba. Zadbał o to, by nawet gadatliwość panicza nie sprowadziła na nich problemów. – Wszy stkich towarzy szy pańskiego sy na sprawdzono dość skrupulatnie. – Mam nadzieję – odparł Hendrik. – Bo jeśli ta dziewczy na dowie się zby t wiele, staniemy przed ogromny m problemem.
Rozdział V Sophie i Marc-Oliver dosiedli dwóch gniady ch klaczy i ruszy li w kierunku Bedenburga. Dziewczy na z łatwością przekonała swojego narzeczonego do podróży – wy starczy ło przemilczeć fakt, że chciała powęszy ć na miejscu. Wczorajszej nocy przy słuchiwała się całej rozmowie, jaka miała miejsce w sy pialni Hiltrude, i właściwie nie zdziwiło jej, że baronowa jest zamieszana w jakąś konspirację. Od rana zaś czekała na to, aż Gröger stawi się w palarni barona. Przy lgnęła do drzwi i słuchała całej konwersacji, czując, jak krew stopniowo odpły wa jej z twarzy. Erik i Julius mieli coś wspólnego z Bedenburgiem? Początkowo nie mogła tego objąć rozumem. Potem pierwsze elementy układanki w końcu zaczęły się ze sobą łączy ć, a ona otrzy mała pewien obraz tego, co mogło się wy darzy ć. Obraz mętny, niepewny i nietrwały, ale dostrzegalny. Niedługo po ty m, jak opuścili Zagobin spokojny m, anglezowany m kłusem, Sophie zaczęła relacjonować narzeczonemu wszy stko, czego się dowiedziała. Nie dopuszczała innej możliwości, nie zamierzała trzy mać go w niewiedzy. Chciałaby sądzić, że wy nika to z potrzeby mówienia prawdy. Chciałaby przekonać siebie samą, że mówi mu o ty m dlatego, że nie chce mieć przed przy szły m mężem żadny ch tajemnic. Nie takie by ły jednak jej moty wacje. Bacznie obserwowała reakcję Marca-Olivera, starając się stwierdzić, czy i on jest zamieszany w sprawę. Narzeczony zdawał się jednak autenty cznie zaskoczony. Zachowy wał się dokładnie tak, jak się tego spodziewała. Najpierw nie dowierzał, sądząc, że dziewczy na sobie z niego drwi, potem stanął w obronie matki i ojca, a ostatecznie po prostu zamilkł. Przez kilka chwil jechali w milczeniu. – Nazwała mnie suką – dodała w końcu Sophie. – Nigdy by tak nie powiedziała. – A jednak. Gröger taktownie to przemilczał. Reigner uśmiechnął się pobłażliwie i pokręcił głową. – Więc twoim zdaniem cała trójka jest zamieszana w jakiś spisek? – Przy puszczam, że Julius również by ł. By ć może właśnie dlatego stracił ży cie. Marc-Oliver roześmiał się w głos, powoli oddając wodze. Osadził konia, a potem poczekał aż narzeczona zrobi to samo. Obrócił klacz w jej kierunku. – Co robisz? – zapy tała. – Dlaczego się zatrzy maliśmy ? – Porozmawiamy na spokojnie. By ł to jeden z ty ch momentów, gdy chłodny, władczy i ary stokraty czny ton działał jej na nerwy. Marc-Oliver nieczęsto po niego sięgał, a gdy to robił, wy nikało to raczej z wy chowania niż świadomego zamiaru. Mimo to czuła się wtedy bardziej obca niż w jakimkolwiek inny m przy padku. – Zawsze wiedziałem, że jesteś szalona – powiedział. – I głównie z tego względu ci się oświadczy łem. Ale o taką fantazję nigdy by m cię nie posądzał.
– Sły szałam, co mówili. Reigner spoglądał na marsowe oblicze dziewczy ny, jakby dopiero teraz uzmy słowił sobie, że w jej relacji nie by ło ani krzty żartu. Trwali przez moment w ciszy, raz po raz przery wanej parskaniem klaczy. – Dotarło już do ciebie, że coś jest na rzeczy ? – Co? – Tajemnica. Skry wana przez ty ch troje. Pogładził zwierzę po grzbiecie, rozglądając się. Mruży ł oczy, jakby odpowiedzi miały znajdować się gdzieś na przepastny ch polach lub w gęsty ch lasach widoczny ch w oddali. – Zapy tam o to ojca po powrocie. Maländer chciała od razu zaoponować, ale upomniała się w duchu, by tego nie robić. Miała cały dzień, by wy perswadować mu ten pomy sł, nie by ło sensu podejmować się tego teraz, na gorąco. Poczeka, aż emocje opadną i narzeczony uświadomi sobie, że musi spojrzeć na sprawę przez pry zmat racjonalności, a nie rodzinnego oddania. Wy mienili się długimi spojrzeniami, po czy m bez słowa dosiedli koni i ruszy li żwawo ku Bedenburgowi. Milczenie się przeciągało. Jedna kwestia coraz bardziej nie dawała Sophie spokoju. Starała się utrzy mać podejrzenia na wodzy, ale my śli zdawały się biec we wcześniej obrany m kierunku niezależnie od niej. W końcu uznała, że musi poruszy ć nurtujący ją temat. – Wiedziałeś o ty m? Potrząsnął głową. – O czy m? – Że twój brat uczestniczy ł w ty m zajściu? – Nie. Gdy by m wiedział, nigdy nie pozwoliłby m na to, żeby przy jąć Landeckiego. Ostatnim, czego by m chciał, jest mieć wśród służący ch osoby, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa podniosły rękę na mojego brata. Sophie patrzy ła przed siebie. – Jak mogłeś nie wiedzieć? – To zarzut? – Py tanie. Marc-Oliver ściągnął wodze i nieco przy spieszy ł. Dziewczy na zrobiła to samo. – Zapewniam cię, że nie wiedziałem nic o tej sprawie – odparł Reigner, marszcząc czoło. – Julius musiał by ć wtedy poza domem. Ojciec zapewne ukry ł go w jednej z mniejszy ch posiadłości. – Gdzie? – Nie wiem. Ale z pewnością zadbał o to, by zajście z Bedenburga nie skalało dobrego imienia rodu. Cokolwiek tam się stało. Sophie zaczy nała układać sobie wszy stko w głowie. Sam fakt, że Erik i Julius wdali się w bójkę jakiś czas przed przy jęciem Landeckiego do pracy, zmieniał postać rzeczy. Doty chczas Maländer sądziła, że ty ch dwóch nigdy się nie spotkało. – Gröger o wszy stkim wiedział – odezwała się po chwili, bardziej do siebie niż do narzeczonego. – Ty le jest oczy wiste. – A skoro tak, to dlaczego przy jął go do pracy ? Marc-Oliver milczał, koły sząc się miarowo w przód i w ty ł. – Powinien wy rzucić go na zbity py sk, gdy ty lko przekroczy ł próg – dodała Sophie. – Mhm.
– Nie wspominając już o ty m, że Erik nie powinien zgłaszać się do pracy w Raisentalu. Chy ba że nie wiedział, kogo pobił w Bedenburgu? – Skąd pewność, że kogokolwiek pobił? Mamy ty lko strzępki informacji. – Resztę dopowiedziała logika. – By ć może – przy znał. – Ale jeśli masz rację i to Landecki pobił mojego brata, mógł o ty m nie wiedzieć, przy chodząc do Raisentalu. Skinęła głową. Taką wersję także przy jmowała. – A potem mógł milczeć na ten temat, bo bójka by łaby przy czy nkiem do moty wu. Rzuciłaby na niego dodatkowy cień podejrzeń. Maländer by ła zadowolona, że narzeczony sam zaczął układać elementy w taki sposób. Zapewne trudno by łoby mu pogodzić się z konkluzją, gdy by to ona podsuwała kolejne argumenty. – Ty m bardziej dziwi mnie, że twój ojciec nie wspomniał o ty m policji – powiedziała. – Może nie chciał nagłaśniać sprawy, skoro i tak miał już asa w rękawie, który m ograł tego twojego… – Żaden ci on mój. – Tak czy owak ten argument nie by ł mu potrzebny. Landecki by ł pogrążony od samego początku. – Nie przeczę, ale… – On nie jest tak makiaweliczny, jak sądzisz. Sophie nie podjęła tematu. Wiedziała, że może pozwolić sobie nawet na niestosowne uwagi pod adresem Hendrika, ale nie w tej sy tuacji. Teraz, kiedy podejrzenie padło na rodzinę MarcaOlivera, ten będzie czuł się w obowiązku, by bronić każdego z jej członków. Do Bedenburga dojechali w milczeniu. Nie by ła to wielka osada, choć mieszkało tutaj dwukrotnie więcej ludzi niż w Zagobinie. Obszar dworski Raisentalu by ł skrupulatnie nadzorowany przez Reignerów, przez co panował tam porządek – nikt samozwańczo nie zajmował pusty ch działek, a Hendrik wiedział o każdy m zasiedzeniu. Tutaj zaś panowała samowola, co widać by ło już na pierwszy rzut oka. Płoty chy liły się to na jedną, to na drugą stronę. Po obejściach domów walały się stare urządzenia gospodarcze, a budy nki sprawiały wrażenie, jakby nocowanie w nich wiązało się z pewny m ry zy kiem. Dwoje podróżny ch osadziło konie przy jednej z najbardziej zadbany ch chałup. Przy wiązawszy klacze, Sophie i Marc-Oliver zapukali do drzwi. Z chaty wy szedł czterdziestoletni mężczy zna i popatrzy ł na niespodziewany ch gości, jakby przy by li z innego świata. By ć może zresztą tak wy glądali. Mieli na sobie ary stokraty czne stroje, a klacze by ły zadbane do tego stopnia, że mogły by przejść ulicami Wiednia, a nie ledwo uklepaną, polną drogą. – Jan Brandner, naczelnik gminy – oznajmił gospodarz. – Co to za zaszczy t? Marc-Oliver przedstawił siebie oraz narzeczoną. Usły szawszy nazwisko, Brandner naty chmiast szerzej otworzy ł drzwi. Zaprosiwszy podróżny ch do środka, zawołał żonę, a zaraz potem z kuchni zaczęły dochodzić zapachy gotowanej zupy. Marc-Oliver skrzy wił się, czując plebejskie wonie. Usiedli przy niewielkim stole, z pewnością samoróbce, biorąc pod uwagę niewy heblowane nogi. Jan popatrzy ł na Reignera, a potem na Sophie. Dziewczy na dostrzegła w jego oczach nadzieję, choć nie mogła zrozumieć, czego doty czy. – Co państwa sprowadza? – odezwał się Jan. Dopiero teraz zrozumiała, że naczelnik może liczy ć na jakąś intratną propozy cję. Raisental by ł w okolicy nie ty lko największy m pracodawcą, ale także ry nkiem zby tu dla całej gamy produktów, od koziego mleka, przez mąkę, aż po szwarc, my dło i powidło. – Chcemy zasięgnąć języ ka – oznajmił Marc-Oliver.
Brandner spochmurniał. – Oczy wiście. Choć nie bardzo wiem, w czy m mógłby m wy kazać się jakąkolwiek wiedzą… – Interesują nas wy darzenia, które miały tutaj miejsce ponad rok temu. Chodzi o bójkę z udziałem pewnego Polaka. Gospodarz spuścił wzrok i wy krzy wił usta. – Znów to? – burknął. – Znów? – spy tała Maländer. – Kilkakrotnie przy sy łali już państwo swoich emisariuszy i my ślałem, że zamknęliśmy tę sprawę. Sophie czekała, aż podniesie spojrzenie, ale tego nie zrobił. Zrozumiała, że najprawdopodobniej znalazła się o krok od poznania szczegółów, które pozwolą jej poskładać całą tę sprawę w logiczną całość. Wy mieniła się spojrzeniami z narzeczony m. Ten odchrząknął i uniósł brwi. – Niestety pojawiły się nowe okoliczności – powiedział Marc-Oliver. – Nowe okoliczności? – Nie chciałby m zagłębiać się w szczegóły. Jan mruknął coś pod nosem. Sprawiał wrażenie nie ty lko zawiedzionego, że nie usły szy żadnej propozy cji, ale także poważnie zaniepokojonego. – Oczy wiście, rozumiem… – Czy mógłby pan przedstawić nam, jakie środki podjęliście? Maländer pochwaliła narzeczonego w my śli. Py tanie by ło na ty le ogólne, że naczelnik gminy nie powinien się połapać w sy tuacji. Brandner podniósł wzrok i podrapał się po głowie. – Nie bardzo wiem, co ma pan na my śli, herr Reigner. – Czy spełniliście naszą ostatnią prośbę? – Nic mi nie wiadomo o żadnej prośbie. Sophie zaklęła w duchu. – Wy prawiliśmy Alberta, zgodnie z ty m, co przy kazał herr Gröger, i od tamtej pory nikt go tutaj nie widział. – Alberta? – wy paliła Sophie. Marc-Oliver głęboko zaczerpnął tchu, a potem ciężko wy puścił powietrze. – Moja narzeczona niewiele wie o sprawie – bąknął. – Mógłby ją pan wtajemniczy ć, podczas gdy ja skorzy stam z wy chodka? Gospodarz otworzy ł usta i rozejrzał się, jakby kogoś szukał. Najpewniej przeanalizował szy bko sy tuację i doszedł do wniosku, że stan wy gódki nie licuje ze statusem społeczny m gościa. – Tak, oczy wiście, ty lko że… – Wy starczy, jak mnie pan nakieruje. – Za domem w lewo. Kiedy Marc-Oliver ich zostawił, naczelnik badawczo spojrzał na dziewczy nę. Właściwie nie powinien zastanawiać się nad ty m, czy spełnić prośbę. Niedługo będzie należała do rodu, a dziedzicowi majątku Reignerów nie wy padało odmawiać. – Od czego mam zacząć? – zapy tał. – Od tego, kim jest Albert. – Jedny m z ty ch, którzy uczestniczy li w bitce. – Gdzie do niej doszło? – W karczmie „Pod lipami”. – Pierwsze sły szę.
– Mieści się w drugiej części wioski. Jak pojadą państwo dalej na północ, będzie przy ostatnich zabudowaniach. Trudno ją przegapić, bo nazwę ma nie od parady. – Rozumiem – powiedziała Maländer, starając się nie okazy wać emocji. – I co z ty m Albertem? – Kompletnie nic pani o nim nie wie? – Nie, stawiam dopiero pierwsze kroki w sprawach rodziny von Reignerów. Jan westchnął, jakby jej niewiedza go uraziła. Sophie zdała sobie sprawę, że naczelnik gminy czerpie z tej sy tuacji saty sfakcję i będzie pławił się w świadomości, że ary stokratka spija każde słowo z jego ust. Właściwie nie przeszkadzało jej, że tak do tego podchodzi. Może nawet by ło jej to na rękę. – Albert i Julius wy puszczali się razem tu i ówdzie, zawsze robiąc przy ty m wiele… hałasu. – By li dobry mi znajomy mi? – Oczy wiście. Najlepszy mi kompanami. Często penetrowali wy szy nki w okolicy i kobiece włości, jeśli rozumie panienka, co mam na my śli. – Tak. – Panicz chętnie zjeżdżał do Bedenburga, by zabawiać się w towarzy stwie swojego towarzy sza, i niejednokrotnie wpląty wali się w problematy czne sy tuacje. Tak też by ło tej niefortunnej nocy, gdy w „Pod lipami” napatoczy li się na Ery ka Landeckiego. – O co poszło? – Nie wiem. – Jak to? – Z tego co wiem, żaden z nich nigdy tego nie zdradził – odparł Jan. – I przy puszczam, że powód scy sji znają ty lko trzy osoby, o który ch wspomniałem. Sophie patrzy ła na niego wy czekująco, a on miał minę, jakby zbliży ł się niebezpiecznie do jakiejś pradawnej, nierozwikłanej tajemnicy. – Jedna z ty ch osób czeka na śmierć, druga już nie ży je, a trzecia… cóż, zrobiliśmy tak, jak państwo Reignerowie przy kazali. – To znaczy ? – Wy prawiliśmy Alberta w drogę i zadbaliśmy o to, by już nigdy tutaj nie wrócił. Maländer przez moment podsumowy wała wszy stko w umy śle. Musiała przy znać, że wy prawa do Bedenburga okazała się owocna, ale… apety t rósł w miarę jedzenia. W ciągu kilku minut otrzy mała więcej informacji niż przez ostatni miesiąc. Mimo to chciała więcej. Chciała już teraz rozwikłać całą zagadkę. – Gröger kazał przenieść mu się w jakieś określone miejsce? – zapy tała. – Nie, ży czy ł sobie ty lko, by chłopak raz na zawsze znikł. Marc-Oliver wszedł do izby z obojętny m wy razem twarzy, a w ty m samy m momencie próg kuchni przekroczy ła przy sadzista kobieta, niosąc dwa talerze zupy. Postawiła je na stole, podczas gdy narzeczeni wy mienili się porozumiewawczy mi spojrzeniami. – Na czy m pan skończy ł? – zapy tał Reigner. – Mówiłem właśnie, że państwa majordom kazał wy słać chłopaka do diabła. – Taaak… – odparł Marc-Oliver, przy glądając się temu, co miał na talerzu. – I gdzie konkretnie go posłaliście? – Do Neusohl. Ma doświadczenie włókiennicze, więc sobie tam poradzi. Pracy jest od groma, a Polaków próżno tam szukać. Będzie obcy, ale lepsze to, niż żeby tutaj zmagał się z… Brandner urwał, spojrzawszy po swoich gościach. – Proszę o wy baczenie – powiedział. – Nie chciałem sugerować, że von Reignerowie mogliby … oczy wiście dla chłopaka to wielka szansa… nowe ży cie i…
– Oczy wiście – uciął Marc-Oliver. – Cóż, wiemy chy ba wszy stko, co chcieliśmy wiedzieć. – Dziękujemy za gościnę – powiedziała Sophie i oboje podnieśli się z krzeseł. – Ale zupa… – Wy borna! – odparł Reigner, gdy przechodzili przez próg. Zaraz potem popędzili konie w kierunku Neusohl.
Rozdział VI – Ży jesz, malkontencie? Erik nie by ł pewien, czy py tanie zadał głos w jego głowie, czy więzień z celi obok. Leżał na podłodze z zamknięty mi oczami, przekonany, że nieustępliwy mrok oplata go, ściska mu klatkę piersiową i nie pozwala nabrać tchu. Miał nadzieję, że po jakimś czasie przy zwy czai się do małej, ciemnej celi, ale każdy dzień by ł taki sam. – Py tałem o coś. – Ży ję – odezwał się. Dziś by ła to deklaracja znacznie bardziej zgodna z prawdą niż wczoraj czy dwa dni wcześniej. Obudził się… świadomy. Umy sł wciąż miał jakby lekko zamglony, wiedział jednak, gdzie jest i co go czeka. – To dobrze – odparł Belfegor. – Przy najmniej będzie do kogo gębę otworzy ć. Landecki nie odpowiadał. Starał się sięgnąć pamięcią wstecz i ustalić, czy doty chczas zamienił z drugim skazańcem choćby słowo. Wy dawało mu się, że nie. – Sły szy sz? – Sły szę, sły szę. – To odpowiadaj. Chcę z kimś porozmawiać. – W porządku. Przez moment obaj milczeli, jakby musieli waży ć każde słowo. – Za co idziesz na szubienicę? – zapy tał więzień. – Morderstwo. – Zwy kłe? – Co? – Trady cy jne morderstwo czy z udziwnieniami? – Nie… bez udziwnień. – Mnie przy dy bali za dzieciobójstwo. Erik się wzdry gnął. – Arty kuł sto czterdziesty szósty. Pięć lat odsiadki, moja żona też poszła, bo chodziło o nienarodzonego. Zresztą lekarza, który usunął płód, też znaleźli. Dostał ciężkie roboty na dziesięć lat. Arty kuł sto czterdziesty siódmy. Landecki uznał, że nie ma ochoty na rozmowy ze współwięźniem. Odwrócił się do ściany i zamknął oczy. Gdzieś w oddali sły chać by ło my szy, które jakimś sposobem zawsze znajdy wały drogę do celi. Drapały cicho o kamienie, początkowo działając Erikowi na nerwy. Teraz właściwie nie zwracał na to uwagi. Przesunął dłonią po postrzępiony ch paznokciach. Nie rozumiał, dlaczego sam drapał o ścianę, może odezwał się jakiś absurdalny insty nkt. Po chwili poczuł, że coś łaskocze go w kark. Leniwie strzepnął robaka czy insekta i obrócił się na drugi bok. Liczne robactwo by ło mu tak obojętne, jak gry zonie. Przeszkadzało mu co innego. Wszechogarniający mrok. Zanurzy ł się w nim niechętnie, starając się zasnąć. Wiedział, że w ten
sposób czas minie szy bciej. Belfegor jeszcze przez chwilę próbował nawiązać rozmowę, ale ostatecznie zrezy gnował. Landecki zapadł w sen. Obudził się dopiero, gdy rozległ się głośny dźwięk zasuwy i chrzęst zamka. Erik podsunął się do ściany i oparł o nią plecami. Obawiał się tego, co zawsze – że który ś ze strażników ma dzisiaj gorszy dzień i będzie musiał się wy ży ć. Prawo pozwalało na batożenie więźniów, a prakty ka do tego zachęcała. Formalnie można by ło wprawdzie karać ty lko ty ch, którzy postępowali wbrew poleceniom klawiszy, ale nikt się ty m nie przejmował. Światło z kory tarza zalało celę i Erik musiał osłonić oczy. Po chwili przy zwy czaiły się do jasności, więc spojrzał w kierunku wejścia i nabrał tchu. Widział dwie postacie, sły szał, że rozmawiają, ale nie potrafił rozpoznać ani twarzy, ani głosów. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to Willy ucina sobie pogawędkę ze strażnikiem. Prawnik nie mógł zdziałać cudów, ale przy odpowiedniej determinacji – i opróżnieniu pugilaresu – by ć może uda mu się przekonać klawisza, by odstąpili od batożenia. Po chwili Hütter wszedł do celi, a strażnik zamknął za nim drzwi. Landecki podniósł się z trudem. – Jak się czujesz? – odezwał się Willy. – Nie najlepiej. – Ale wy glądasz nie najgorzej. A przy najmniej lepiej niż ostatnio. – Ostatnio? – Mhm – mruknął adwokat, rozglądając się. – Mam rozumieć, że tajemnica już nie pozostaje nierozwiązana? – Co takiego? – Nic – odbąknął Hütter. – Cieszę się, że mamy to za sobą. Willy postawił świeczkę na podłodze i spojrzał na zacieki na ścianach. Dopiero po chwili dostrzegł martwe robaki, które Erik upy chał w jedny m kącie. Niektóre by ły rozgniecione, inne po prostu padły. – Wy supłałem trochę pieniędzy – oznajmił Hütter. – Strażnicy nie powinni cię na razie niepokoić. – Dziękuję. Willy podrapał się z ty łu głowy, jakby zakłopotany. Landecki obawiał się, że będzie musiał wy słuchiwać tłumaczeń i usprawiedliwień na temat tego, skąd zwłoka z wręczeniem łapówki. Prawnik jednak na szczęście nie podjął tematu, a Erik zdawał sobie sprawę, że wraz z Sophie próbowali przekupstwa już na samy m początku. Musiał zmienić się strażnik, ot i cała tajemnica. – Dadzą ci tu jakieś światło – odezwał się adwokat. – I książkę. Landecki uniósł brwi. Najpewniej dostarczą mu lampę gazową, co doty chczas wy dawało mu się raczej niemożliwe. Nie dlatego, że by łby to gest dobrej – zby t dobrej – woli, ale ze względu na to, że mógłby wy korzy stać przedmiot, by zakończy ć swoje ży cie. Ty mczasem wszy stkim zależało na ty m, by doży ł egzekucji. To nie ona sama by ła karą, ale oczekiwanie na nią. Najwy raźniej jednak nie docenił zarówno zachłanności klawiszy, jak i zasobności portfela Willy ’ego. – Ile to kosztowało? – Cztery sta koron. – Żartujesz? – Nie, ale nie przejmuj się, Sophie pokry je wszy stkie wy datki. Erik przy puszczał, że to nieprawda. W jedy ny m liście, jaki otrzy mał od Sophie,
informowała go, że prawnik zrezy gnował z całego swojego honorarium i uparł się, by pokry ć wszy stkie koszty, jakie wiązały się z procesem i odsiadką. Protestowała, ale Hütter nie miał zamiaru odpuszczać. Landecki zastanawiał się, dlaczego poprzestała na jednej wiadomości. Odpisał, liczy ł na coś jeszcze, ty mczasem żaden list już do niego nie dotarł. Może przejęli go strażnicy ? Tak, wy dawało się to prawdopodobne. – Jest jeszcze jedna sprawa… – powiedział cicho Erik. – Mów. – Korespondencja. My ślisz, że mogliby … – Powiedziałem, że bez tego nie zobaczą reszty łapówki. Landecki zmusił się do bladego uśmiechu, mając nadzieję, że rozmówca zobaczy w nim wdzięczność. – Ale jestem tu w innej sprawie – oznajmił Willy. – Jakiej? – Sophie telefonowała wczoraj z Neusohl. – Z By strzy cy ? Co ona tam robi? – Obecnie, po nocy spędzonej w jakiejś podrzędnej gospodzie, zapewne szuka jegomościa imieniem Albert. Hütter patrzy ł na niego badawczo, wy czekująco. Erik trwał z beznamiętny m wy razem twarzy. – I? – zapy tał. – Nic ci to imię nie mówi? Polak pokręcił głową. – Jesteś pewien? – A co ma mi mówić? – Nie znasz nikogo, kto się tak nazy wa? – Znam co najmniej kilku Albertów. Ale nie wiem, dlaczego Sophie miałaby szukać któregokolwiek z nich. – Jeden pochodzi z Bedenburga – wy jaśnił Willy. – Podobno wy mieniliście się uprzejmościami. – Najwy raźniej nie na ty le, by się sobie przedstawiać. – W porządku – odparł Hütter, po czy m rozejrzał się, jakby szukał miejsca, gdzie może spocząć. Podłoga by ła brudniejsza niż chlew, więc ostatecznie po prostu oparł się o ścianę. – Ale teraz powiesz mi dokładnie, co tam zaszło. Od początku do końca. – W „Pod lipami”? – zapy tał Landecki, marszcząc brwi. – A jakie to ma znaczenie? – Duże. – Jeśli nie powiesz mi więcej, to… – Skończ z ty mi podchodami – uciął Willy. – Nie mam ochoty słuchać wy krętów. Nie po ty m, co dla ciebie zrobiłem i co nadal mam zamiar robić. Landecki przez moment milczał. Znów odezwały się szczury albo my szy, a prawnik się wzdry gnął. Musiał zrozumieć, że takie dźwięki towarzy szą codziennej egzy stencji jego klienta. Gdzieś z góry dało się sły szeć gruźliczy kaszel. – Jakich wy krętów? – zapy tał Erik. – Mogę ci o wszy stkim opowiedzieć, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego to istotne. – Może dlatego, że w bijaty ce brał udział Julius von Reigner? – spy tał przez zęby Willy. – Nie sądzisz? – Ale…
– Nie uznałeś tego za istotne na ty le, żeby poinformować o ty m swojego obrońcę? Coś ty sobie my ślał? – Hütter zaczął chodzić po celi. – A gdy by ktoś podniósł ten fakt przed sądem? Wy obrażasz sobie, w jakiej sy tuacji by mnie to postawiło? Landecki się nie odzy wał. Willy sięgnął za pazuchę i wy jął papierośnicę. Najpierw poczęstował Erika, a dopiero potem sam zapalił. Zaciągnął się głęboko. – Zrobiłeś ze mnie idiotę. – Nie. – Nie? Więc jak to wy tłumaczy sz? – Nie miałem pojęcia, że… – Nie pierdol, Erik – sy knął Willy. – Albo zagramy w otwarte karty, albo się pożegnamy. Rozumiesz? Landecki zaciągnął się papierosem i szy bko tego pożałował. Osłabiony organizm przy jął ty toń jak mocne, bolesne uderzenie prosto w serce. Zabrakło mu tchu, w głowie się zakręciło, a zmy sły naty chmiast stały się przy tępione. – Rozumiem – odezwał się. – Ale naprawdę nie wiedziałem, że Julius by ł wtedy w karczmie. – On nie ty lko tam by ł, ale wdał się z tobą w przepy chankę. – Niemożliwe. – Nie? Tak samo jak niemożliwe jest to, żeby ś wiedział, o jakim Albercie mowa? – Nie wiem nic o żadny m Albercie, do cholery … – mruknął Landecki. – Poza ty m gdy by Julius brał w ty m udział, oskarżenie wspomniałoby o ty m podczas rozprawy, nie sądzisz? To by łby mój potencjalny moty w. – Niekoniecznie. Reigner i tak miał cię na talerzu. Landecki zbliży ł się do obrońcy i spojrzał mu prosto w oczy. Ten nerwowo palił papierosa, krzy wiąc się. – Willy, nie wiem nawet, jak on wy glądał… – Julius? – pry chnął Hütter. – Nawet jeśli wcześniej tego nie wiedziałeś, przekonałeś się o ty m, gdy zobaczy łeś ciało. By łeś w pokoju. – Nie. Nigdy nie dopchałem się do sy pialni. Erik zastanawiał się, kto mógłby to potwierdzić, ale szy bko doszedł do wniosku, że jedy ną osobą jest Anika, której nadal nie znaleziono. I wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ten stan rzeczy miał się już nigdy nie zmienić. – Nie widziałeś trupa? – Nie. – I nie poznałeś go w tej oberży ? – Nie. Willy odwrócił się od drzwi i utkwił wzrok w Landeckim. Zaklął pod nosem, a potem jeszcze raz się rozejrzał i w końcu usiadł na podłodze. Erik zajął miejsce obok niego. – Nie mam powodu, żeby kłamać – dodał Landecki. Hütter przez chwilę się zastanawiał. – Co by mi to dało? Adwokat nie odpowiadał, a Erikowi przemknęło przez my śl, że skoro stary Reigner zataił ten fakt przed organami ścigania i wy miarem sprawiedliwości, by ć może mógłby zadziałać na jego korzy ść. Ty lko jak? Nie potrafił znaleźć choćby hipotety cznej odpowiedzi na to py tanie. – Zresztą ta burda wy darzy ła się rok temu – konty nuował. – Nie rozumiem, jaki mogłaby mieć związek z ty m, co stało się w tamty m miesiącu. Willy w końcu pokiwał głową. Nie musiał nic mówić, by Landecki wiedział, że w końcu dał wiarę jego słowom. Nie by ł to rezultat zaufania obrońcy do klienta, a raczej czy stej logiki. Erik
nic by nie ugrał, kłamiąc na ty m etapie. – O co wtedy poszło? – Zasadniczo o nic – odparł Landecki, sięgając do mglisty ch, pijackich wspomnień z tamtego dnia. – Zwy kła awantura. Niczy m nie różniła się od inny ch, które czasem się tam zdarzają. – Szczegóły. Erik zgasił papierosa na mokrej podłodze, rozległ się krótki sy k. – By ł dzień jak co dzień – zaczął. – Popiłem trochę, poszwendałem się po Zagobinie, a potem matka powiedziała, żeby m zabrał ją furmanką do Bedenburga, bo ma tam jakąś tkaninę do odebrania i kilka spraw do załatwienia. Zawiozłem ją, zaschło mi w gardle, więc skierowałem się do tamtejszej knajpy. Osuszy łem może kilka kufli, zanim zauważy łem, że jakiś osobnik ły pie na mnie spode łba. – Julius? – Teraz przy puszczam, że tak. Wtedy nie miałem pojęcia, kim jest. Hütter zmruży ł oczy, jakby samy m wzrokiem mógł przejrzeć ewentualny fortel. Ponaglił Erika ruchem ręki. – I co dalej? – By ł w towarzy stwie jakichś… ja wiem, pięciu zasrańców? Wszy scy wstawieni. – Żadnego nie znałeś? – Żadnego. Nieczęsto by wałem w Bedenburgu, nie znałem miejscowy ch. A przy najmniej wtedy zakładałem, że to miejscowi… – Dlaczego? Równie dobrze mogli przejeżdżać przez wieś, jak ty. Erik z trudem przełknął ślinę. Żałował, że ty m razem Willy nie zabrał z kory tarza wiadra. Papieros ty lko pogorszy ł sprawę. – Cała tragifarsa zaczęła się od tego, że gawędziłem sobie w najlepsze z kelnerką. Nie pamiętam, o czy m rozmawialiśmy, ale na pewno o niczy m konkretny m. Wiesz, jak to jest… – Wiem, jak to jest rozmawiać z kobietą, ale nie bardzo wiem, jak może to doprowadzić do konfliktu z dziedzicem jednego z najbogatszy ch rodów w okolicy. Landecki skinął głową. – No tak… – Co by ło dalej? – W pewny m momencie jeden z nich wstał i ruszy ł w naszy m kierunku. Wiem, jaki wy raz ma twarz człowieka, który chce ci przy łoży ć. Poznałem go bez trudu. – Więc to oni zaczęli? – Niezupełnie… – Ty by łeś prowody rem? – Nie, nie. Przecież mówię, jak patrzy ło mu z oczu. Ja ty lko na to zareagowałem. – Na krzy we spojrzenie? – Wy mowne, nie krzy we. Willy uniósł wzrok, jakby gdzieś w niebiosach tkwił jedy ny ratunek dla wy buchowej natury Polaka. Potem westchnął, uznając chy ba jednak, że nawet tam nie należy go szukać. – Więc go zaatakowałeś? – Wy prowadziłem uderzenie wy przedzające. A potem dołączy ła się reszta. – I położy łeś wszy stkich pięciu? Erik uniósł brwi i po raz pierwszy od długiego czasu poczuł, że szczerze się uśmiecha. Wiara prawnika w jego siły by ła najwy raźniej niezachwiana. – A wy glądam ci na takiego, co by nosił ze sobą puginał czy inne ostrze, odwożąc matkę do
jakiegoś bławatnika? Hütter zaczął obracać w ręku papierośnicę, nie odzy wając się. – Położy łem jednego, a potem udało mi się powalić drugiego, który ruszy ł w sukurs kompanowi. Widząc to, reszta uznała, że nie warto się angażować. Przy puszczam, że mogli sły szeć, co się o mnie mówiło. – A co się mówiło? Landecki nabrał tchu. Właściwie powinien zary sować mu nieco sy tuację, bo cała ta awantura nie by ła jedy ną, w której brał udział w tamty m czasie. – Nie wiem, jak wiele wiesz o Zagobinie, ale to nie by le sielankowa wieś w obszarze dworskim Raisentalu – zaczął. – Mieszkają tam twardzi, zaprawieni ciężkim ży wotem ludzie. Przede wszy stkim wy wodzący się z austriackich chłopów, co… cóż, dla śląskiej rodziny nie jest zby t dobry m otoczeniem. Szczególnie kiedy składa się ona jedy nie z matki i dziecka. – Aha. – Nie mieliśmy łatwo. – I co robiłeś, żeby to zmienić? – Co ty lko mogłem. – A konkretnie? – Nie mam zamiaru zagłębiać się w szczegóły – odparł stanowczo Erik. – Niech ci wy starczy to, że zaczęto postrzegać mnie jako impulsy wnego, zdolnego do wszy stkiego człowieka. I zależało mi na ty m, żeby tak zostało. Dzięki temu matka doży ła w spokoju swoich dni, nieniepokojona przez uciążliwy ch austriackich chłopów, którzy uważali się za lepszy ch od niej. Landecki nie miał zamiaru jednak o ty m wspominać. Bójka w Bedenburgu by ć może miała związek ze sprawą. Kwestie związane z matką nie. Willy przez chwilę milczał, jakby miał nadzieję, że usły szy coś więcej. – To wszy stko? – zapy tał w końcu. – Więcej nie mam do powiedzenia. Wiedział, że w ogólny m rozrachunku niewiele to zmienia. Zresztą gdy by miało by ć inaczej, dawno wspomniałby o wszy stkim Hütterowi. – Co teraz? – spy tał. – Zobaczy my – odparł Willy, wstając z zawilgoconej podłogi. Otrzepał spodnie, a potem załomotał do drzwi. Rozległ się dźwięk kroków. – Sophie stara się namierzy ć tego Alberta, którego, jak przy puszczam, wtedy powaliłeś. Jeżeli go znajdzie, by ć może dowiemy się czegoś więcej. – Jeżeli? – Reignerowie mogli zadbać o to, by dobrze go ukry ć. Drzwi się otworzy ły, a strażnik wy cofał się na kory tarz, robiąc przejście. – Co wtedy ? – odezwał się Erik. – Co nam to da? – Nie wiem. Erik zaczął zastanawiać się nad ty m, czy odnalezienie jednego człowieka naprawdę może sprawić, że cała ta misty fikacja upadnie. Logika podpowiada, że nie. Z drugiej strony baron nie bez powodu zadbał o to, by Albert został usunięty. – Cierpliwości – dodał na odchodny m Willy. – Posuwamy się do przodu. To jest najważniejsze. Erik obawiał się, że droga, którą zmierzają, kończy się urwiskiem, ale się nie odezwał. Odprowadził prawnika wzrokiem, dostrzegając, że klawisz jeszcze przed zamknięciem drzwi spiorunował go wzrokiem. Kiedy rozległ się dźwięk zasuwy, Landecki zbliży ł się do drzwi.
– Kiedy wpłacisz pozostałą część? – mruknął klawisz. – Jak ty lko zobaczę, że warunki więźnia się poprawiły. – Zadbamy o to jeszcze dzisiaj. – Świetnie. – I ty też się pospiesz – wy rzęził strażnik. – Niebawem go powieszą. Erik sły szał jeszcze, jak jego obrońca zaklął, a potem oznajmił, by naty chmiast oddali skazanemu wszy stkie listy, które by ły do niego adresowane.
Rozdział VII Na polecenie Hendrika Gröger zwołał pięciu parobków, którzy mieli snuć się za narzeczony mi jak cienie. Oficjalnie ich zadanie polegało na strzeżeniu Sophie i Marca-Olivera przed łupieżcami, choć od dawna nikt nie sły szał, by w obszarze dworskim jacy ś polowali na podróżny ch. Jeden z chłopaków wrócił w środku nocy i zdał raport majordomowi. Nie by ło w nim nic, co nie mogłoby czekać, więc Gröger zdecy dował się przekazać wieści von Reignerom dopiero o poranku. Zastał ich podczas porannej kawy w salonie, gdy ż śniadania jadali osobno. – Gnädiger Herr und gnädige Frau – powitał ich, kłaniając się nisko. Zaraz za nim do pokoju wkroczy ł węgierski lokaj, Péter Gáspár, jeden ze służący ch, który ch Gröger darzy ł największy m zaufaniem. Nie by ł w ciemię bity, a to samo w sobie stawiało go ponad wieloma inny mi członkami służby. W przeciwieństwie do majordoma Péter udawał, że nie istnieje. – Mam dla państwa wieści – odezwał się Joachim. – Mów – rzuciła Hiltrude. Gröger niepewnie spojrzał na Gáspára, a potem na pana domu. Hendrik jednak zdawał się nie przejmować obecnością lokaja. Machnął leniwie ręką, a majordom uświadomił sobie, że wy praszanie służącego z obawy przed wy jawieniem jakiejś tajemnicy by łoby równoznaczne z wy noszeniem stąd kredensu. – Wrócił jeden z emisariuszy – rzekł oględnie Gröger. – Wedle jego słów, interesujące państwa osoby zatrzy mały … – Mów po ludzku – zestrofowała go Hiltrude. – Tak, pani. – I konkretnie. Nie mam dziś siły na twoją zwy czajową mowę-trawę. Joachim ukłonił się, jakby otrzy mał komplement. – Sophie i Marc-Oliver spędzili noc w Neusohl. Parobek rozmówił się z naczelnikiem gminy, tak jak mu poleciłem, ale wpierw uczy nił to państwa sy n wraz z narzeczoną. Chłopek jednak dowiedział się, że py tali o Alberta. Baron podniósł wzrok znad filiżanki. – On jest w Neusohl? Joachim pokiwał głową, czując na sobie ciężkie spojrzenie chlebodawcy. Nie by ło łatwo nie dać po sobie poznać, jak bardzo sy tuacja jest dla niego niekomfortowa. Miał ochotę przestąpić z nogi na nogę, poruszy ć się czy choćby popatrzeć na pana domu. Mimo to trwał w bezruchu. – Przecież to ty lko… – Hiltrude zawiesiła głos, patrząc na męża. – Niewiele ponad dwadzieścia pięć mil pocztowy ch[2]. Reignerowa pokręciła głową, pochy lając się nad swoim daniem. Jak zwy kle po śniadaniu, konty nuowała zapełnianie żołądka lekkim szny clem z sałatką. Gröger nieraz odnosił wrażenie, że baronowa przez cały dzień coś podgry za, ale nikt nigdy nie zwrócił jej na to uwagi, nawet mąż. Najwy raźniej nie przeszkadzało mu, że jest przy ciele. A może na ty m etapie by ło mu już wszy stko jedno.
– Ten człowiek powinien by ł już sczeznąć – odezwał się von Reigner. – Powinien by ł – potwierdziła żona, patrząc na niego z wy rzutem. Przez moment mierzy li się wzrokiem, ale zaraz potem całą uwagę na powrót skupili na kawie i jedzeniu. Joachim kątem oka dostrzegł, że lokaj drgnął, zapewne zaciekawiony ty m, komu państwo Reignerowie ży czą śmierci. – Proszę o wy baczenie – odezwał się majordom. – Dostałem instrukcje, by usunąć tego człowieka w odległe miejsce, on zaś… – Milcz – rzuciła baronowa. Hendrik westchnął i uniósł wzrok. – W żadny m wy padku nie milcz, Gröger – zaoponował z przekąsem. – Powiedz lepiej, co parobek ustalił. Mojemu sy nowi udało się odnaleźć tego Alberta? – Nie wiem, panie. Niebawem zapewne pojawi się kolejny posłaniec, wówczas dowiemy się więcej. Hiltrude z impetem odłoży ła sztućce, a potem obróciła się do Gáspára i wskazała mu drzwi. Nie spojrzawszy na kobietę, lokaj czy m prędzej skinął głową i opuścił pomieszczenie. Gröger przy puszczał, że on także zostanie wy proszony. Pan domu dzielił się z nim wieloma rzeczami, ale nie wszy stkimi. Zresztą Joachim nigdy nie uzurpowałby sobie do tego prawa. By ły sprawy zastrzeżone jedy nie dla wy żej urodzony ch. – Zostaw nas samy ch – bąknęła Hiltrude. Majordom skłonił się, a potem opuścił pomieszczenie. Hendrik von Reigner odczekał chwilę po ty m, jak zamknęły się drzwi. Potem odsunął kawę i odgiął się na krześle. Przy puszczał, że to będzie długa, nieprzy jemna rozmowa. Małżonka o wszy stkim wiedziała, uczestniczy ła nawet w podejmowaniu decy zji, ale to nie przeszkodzi jej w formułowaniu zarzutów pod jego adresem. Hiltrude pochy liła się nad stołem i spojrzała na niego spode łba. – Co zamierzasz? – zapy tała. – Póki są w Neusohl, niewiele ode mnie zależy. – W końcu wrócą. – Jeśli dowiedzą się prawdy, ruszą raczej do Wiednia. – Do Wiednia? Czego mają tam szukać? – Posłuchu przed Najwy ższy m Try bunałem Sprawiedliwości. Będą chcieli przedstawić sędziom swoje odkry cia. – Nie tragizuj. – Nie będziesz mi mówiła, co mam robić – odparł Hendrik, wstając od stołu. Zby t gwałtownie odsunął krzesło i przy szło mu na my śl, że mógł zary sować podłogę. Trudno, wezwie później jakiegoś frotera, by zrobił z ty m porządek. Ty mczasem baron podszedł do barku, który m normalnie zajmowali się służący. Otworzy ł jedne, drugie i trzecie drzwiczki, po czy m zaklął pod nosem, nie mogąc znaleźć ulubionej mentolowej wódki. W końcu udało mu się namierzy ć edelgeist w szafce obok. Nalał sobie, a potem spojrzał kontrolnie na małżonkę i wy ciągnął drugi kieliszek. Opróżnił swój, rozlał kolejną porcję i zasiadł z powrotem przy stole. Hiltrude napiła się i naty chmiast zaczęła sprawiać inne wrażenie. – By ć może niczego się nie dowiedzą – zauważy ła. – Sama wiesz, że to mrzonki. – Może – przy znała. – Ale nawet jeśli odkry ją prawdę, Marc-Oliver w pierwszej kolejności przy jedzie tutaj, by skonfrontować swoje odkry cia z ty m, co my mamy na ten temat do powiedzenia.
– Oby tak by ło. – Wówczas trzeba będzie… – Wiem, co trzeba będzie zrobić – uciął von Reigner. Przez chwilę milczeli, jakby to oświadczenie wy magało przy pieczętowania ciszą. – Marc-Oliver będzie drąży ł – odezwała się Hiltrude. – Do czasu, aż zajmę jego uwagę czy mś inny m. Uniosła brwi. – A konkretnie ty m, czego nie wie na temat Sophie. Skompromitujemy ją w jego oczach, skierujemy jego uwagę wy łącznie na to, a sami będziemy działać dalej na… interesującej nas płaszczy źnie. – Zakładasz, że wszy stko pójdzie po twojej my śli, a wszy scy zachowają się tak, jak tego oczekujesz. Skinął głową. By ło dla niego oczy wiste, że tak właśnie będzie. – Tak czy inaczej trzeba będzie usunąć tego Alberta – dodała. – Zdaję sobie z tego sprawę. – Mogłeś zrobić to od razu. Rzadko kiedy by ł gotów przy znać jej rację, ale w ty m wy padku tak by ło. Popełnił błąd. Albert powinien zniknąć naty chmiast – i to na dobre. Pozostawienie tej kwestii Grögerowi nie by ło roztropne. Baronowa podniosła się z gracją, mimo swojego wieku i zbędny ch kilogramów, a po chwili zaskoczy ła męża, podając mu butelkę edelgeista. Dolał sobie, dostrzegając, że Hiltrude odstawiła swój kieliszek. Popatrzy ła na męża wy czekująco. – Coś jeszcze? – zapy tał. – Chcę wiedzieć, co udało ci się ustalić w sprawie przeszłości Maländer. – Dowiesz się w swoim czasie. Pokręciła głową z niezadowoleniem. – Pracujesz nad ty m już wy starczająco długo. Powinieneś zająć się nią dawno. – Zajmę się, gwarantuję ci. – A więc naprawdę dotarłeś do czegoś kompromitującego? – By ć może. Ale nie należy czy nić niczego zby t pochopnie. Usiadła po drugiej stronie stołu i skrzy żowała dłonie na blacie. Wiedział, że nie da mu spokoju dopóty, dopóki nie powie jej więcej. Właściwie zwodził ją od wielu miesięcy. Zapewniał, że jest już o krok od odnalezienia czegoś, co sprawi, że Marc-Oliver dwukrotnie zastanowi się, zanim stanie na ślubny m kobiercu z tą kobietą. Doty chczas jednak nie udało mu się zebrać wy starczający ch materiałów, by w ogóle rozpocząć rozmowę z sy nem. Niedawno się to zmieniło. I wszy stko dzięki Erikowi Landeckiemu. – Co masz? – zapy tała Hiltrude. – Listy, które pisała do czy ścibuta. Baronowa uniosła brwi. Nie by ła zszokowana, raczej pozy ty wnie zdziwiona ty m, że Hendrik stanął na wy sokości zadania. – Wy szedłem z założenia, że i tak przetną koperty w więzieniu, więc nie będzie miało znaczenia, w jakim stanie trafią do Polaka. – Co w nich pisała? Baron uśmiechnął się pod nosem. – Wszy stko to, czego nam potrzeba – odparł, a potem zaczął relacjonować.
[2] Jednostka miary w zaborze austriackim. 1 mila pocztowa austriacka odpowiadała ok. 7,6 kilometra (przy p. autora).
Rozdział VIII – Umrzy k, ży jesz? Landecki milczał, nie reagując na zaczepki dzieciobójcy. Ostatnimi czasy Belfegor znalazł sobie nową rozry wkę. Zaczepiał go, a potem prowadził długie monologi, jakby stał przed pełny m audy torium. Erik szy bko pomiarkował, że najlepszą strategią w tej sy tuacji by ło milczenie. Sprawdzała się, ale najwy raźniej nie tego dnia. – Sły szy sz? Landecki milczał. – Odezwij się, padlino! Na moment zaległa absolutna cisza. Nie sły chać by ło nawet insektów czy gry zoni. Erik rozkoszował się każdą sekundą. – Truposzczak! – ry knął współwięzień. – Idą po ciebie! Erik przy puszczał, że to ty lko czcza gadanina, ale zaraz potem usły szał kroki strażnika. Po ich dźwięku potrafił już rozpoznać, który z nich ma służbę tego dnia. Zaklął w duchu. Dziś najwy raźniej wy padała kolej zwy rodnialca, który najbardziej ze wszy stkich lubił batoży ć więźniów. Nigdy nie przy chodził jednak przed porą obiadową… właściwie żaden klawisz tego nie robił. Pojawiali się później, choć Landecki nie wiedział dlaczego. By ć może dopiero po kilku godzinach zaczy nała im doskwierać nuda. Chwilę później Erik dosły szał kolejne kroki. W kierunku jego celi zmierzało dwóch strażników, nie miał co do tego wątpliwości. Dziwne. Nigdy nie zjawiali się w parach. Zaczął zastanawiać się nad ty m, czy to możliwe, by już dziś… Nic nie stało na przeszkodzie. Wy rok by ł prawomocny, można by ło wy konać go w każdy m momencie. Władze aresztu nie informowały skazańca o planowanej dacie powieszenia, ale o to chodziło. Miał trwać w nieustanny m napięciu. – Zaraz pójdziesz wisieć! – Zamknij się – odparł Erik. Dzieciobójca zaśmiał się chrapliwie, a Landecki szy bko zważy ł wszy stkie swoje możliwości. Właściwie wy jście by ło już ty lko jedno. Przeżegnał się, zamknął oczy i zaczął odmawiać modlitwę, by to nie do jego drzwi kierowali się strażnicy. Nadzieja szy bko okazała się płonna. Polak usły szał przeklęty chrzęst zamka. Pierwszy klawisz wszedł do środka z szerokim uśmiechem. – Od początku wiedziałem, że z ty m więźniem będzie dużo zabawy – powiedział, rzucając na podłogę plik kartek. Drugi postawił obok lampkę gazową i tackę z jakąś papką, która najpewniej uchodzić miała za jedzenie. – Ale nie sądziłeś, że jego poby t tutaj przy niesie nam ty le szczęścia – rzekł. – Nie, nie sądziłem. – A tu proszę. Polak okazał się specjalistą od niespodzianek. – Daj Bóg, będzie takich więcej.
Zaśmiali się i dopiero teraz Erik zrozumiał powód, dla którego klawisze są w tak dobry ch nastrojach. Otrzy mali resztę zapłaty od Willy ’ego. – Miłej lektury – bąknął jeden z nich, po czy m opuścili celę. Landecki uśmiechnął się, sięgając po zwitek listów. Kopert nie by ło, ale niespecjalnie go to dziwiło. Korespondencja zapewne by ła dość skrupulatnie przeglądana. Nie żeby ktokolwiek przejmował się tutaj cenzurą. Szukano raczej ewentualnej gotówki. Odwinął sznurek i rozłoży ł listy na podłodze. Zaczął szeregować je chronologicznie i już po pobieżny m spojrzeniu mógł ustalić, że Sophie pisała do niego średnio trzy razy w ty godniu. Podniosło go to na duchu, choć naraz pomy ślał, że doczekała się odpowiedzi ty lko na jeden, pierwszy list. – Co to za oszustwa, truposzu? Dlaczego jeszcze ży jesz? Landecki zignorował Belfegora i zaczął czy tać listy. Początkowo Maländer zawierała w nich ogólne słowa otuchy i zapewniała go, że wraz z Willy m robią wszy stko, co w ich mocy, żeby mu pomóc. Z każdą kolejną wiadomością rozpisy wała się jednak coraz bardziej. Miesiąc to sporo czasu, szczególnie jeśli pisze się do kogoś kilka razy w ciągu ty godnia. Sophie zdawała się stopniowo nawiązy wać rozmowę z… no właśnie, z kim? Z Erikiem czy może raczej z pewny m jego wy obrażeniem? Nie znalazł odpowiedzi na to py tanie, ale przy trzecim czy czwarty m liście przestał o ty m my śleć. Właściwie przestał my śleć o czy mkolwiek inny m. Zapomniał o stojącej obok misce kaszy, nie sły szał nawet nawoły wań współwięźnia. Cała jego uwaga skupiła się na ty m, co pisała Sophie. Opowiadała o własny m dzieciństwie, zastanawiała się, jak musiało wy glądać jego, a przez to dawała mu się poznać, kawałek po kawałku. Kiedy Landecki przeczy tał niemal wszy stkie listy i na moment przerwał lekturę, opadło go dziwne uczucie. Miał wrażenie, jakby Sophie towarzy szy ła mu tutaj każdego dnia. – Kocmołuchu! Mówię do ciebie! Erik podniósł jeden z ostatnich listów i zaczął czy tać. Jego ton już od pierwszy ch zdań różnił się od inny ch. By ł bardziej emocjonalny. Sophie zaczęła od tego, że za każdy m razem, gdy siada do pisania, włącza gramofon, puszcza Hay dna, a potem doznaje prawdziwego katharsis. W kolejnej wiadomości dodała do tego stwierdzenie, że trudno jej będzie przestać pisać, gdy nadejdzie pora. Landecki bezwiednie sięgnął po miskę i zaczął przeżuwać zimną papkę. Przez moment wlepiał wzrok w kamienną ścianę, zastanawiając się, co miała na my śli, pisząc o katharsis. Wiedział, że nie mogło jej by ć łatwo. Nagle znalazła się w świecie pełny m ary stokraty czny ch konwenansów, który ch wcześniej nie znała. Nieustannie musiała towarzy szy ć jej świadomość tego, że wy wodzi się z niższy ch warstw społeczny ch. Najwy raźniej listy by ły jej sposobem na radzenie sobie z rzeczy wistością. Przy najmniej w pewny m stopniu. Landecki musiał przy znać, że to pokrzepiająca my śl. Nie będąc tego świadomy m, mimowolnie jej pomógł. Odłoży ł miskę i wziął kolejny list. W nim pisała już otwarcie o ty m, że częstokroć nie wie, jak się odnaleźć. Przy szli teściowie zdają się ledwo ją tolerować, a gdy by mogli, porąbaliby ją na kawałki i rzucili swoim ogarom. Erik uśmiechnął się pod nosem, uznając, że nieco się pomy liła. Pamiętał te wy głodniałe psiska, które trzy mano na ty łach budy nku i na noc spuszczano z łańcuchów. Nie trzeba by łoby nikogo ciąć na kawałki, te bestie same by sobie z ty m poradziły. Naraz uświadomił sobie osobliwość sy tuacji i fakt, że zrobił z listów nie ty le monolog Sophie, co rozmowę z nią. Półświadomie odpowiadał, komentował i oceniał to, co przekazy wała mu
w korespondencji. Podrapał się po głowie, stwierdzając, że może taki by ł jej cel. – Dali ci tam nóż, żeby ś sam się pociął, nieboszczy ku? Erik rozłoży ł ostatni list. Miał tłuste plamy na bokach, zapewne dlatego, że który ś ze strażników podjadał coś podczas lektury. Landecki wbrew sobie zaczął się nad ty m zastanawiać. Poczuł się, jakby ktoś ograbił go z czegoś ważnego. Jakby fakt, że ktoś czy tał list przed nim, w jakiś sposób ujmował procesowi poznawania jego treści. Pokręcił głową. By ło to zupełnie absurdalne. – Nie chce im się robić dla ciebie podestu. W ostatniej wiadomości znajdowało się ty lko kilka zdań, a ich wy dźwięk by ł wy raźnie melancholijny. Sophie opisy wała wszy stkie starania, jakie podjęła z Willy m, jakby próbowała się przed nim usprawiedliwić, że naprawdę zrobiła wszy stko, co w jej mocy, by wy ciągnąć go z celi śmierci. Przy puszczał, że dręczą ją wy rzuty sumienia. A może nie? My ślała zby t racjonalnie, zby t pragmaty cznie, by niepokoiły ją tak niedorzeczne my śli. Musiała doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że zrobiła więcej, niż powinna. A w takim razie by ło to preludium do pożegnania. Do przy znania, że nic więcej się nie da zrobić. Jakby na potwierdzenie tego przemy ślenia Erika, list kończy ł się krótkim „tęsknię za tobą”. Landecki złoży ł kartkę i przez jakiś czas siedział w ciszy pod ścianą. Nawet dzieciobójca zamilkł. Erik miał wrażenie, że sły szy echo słów, które przeczy tał. Zamknął oczy i oparłszy głowę o kamienie, trwał w bezruchu. Potem zabrał się do ponownej lektury. Czy tał, dopóki lampka gazowa się nie wy paliła. Tej nocy spał dobrze, by ć może najlepiej, od kiedy tu trafił. Rankiem zbudził go chrzęst zamka, ale w jakiś sposób wy dawał się mniej niepokojący niż wcześniej. Do środka wszedł strażnik. Omiótł wzrokiem równo poukładane listy, a potem głęboko nabrał tchu. – Wy znaczy li ci termin. Erik z trudem przełknął ślinę. Dzięki Bogu, przy najmniej przestanie ży ć w ciągłej niepewności. Przy puszczał, że poznanie daty swojej śmierci kosztowało więcej niż lampka, jedzenie i listy. – Ile czasu mi zostało? – zapy tał. – Dwa dni.
Rozdział IX Sophie zbudziła się jeszcze przed pierwszy m brzaskiem, sądząc, że włókniarze w Neusohl zaczy nają pracę skoro świt. Naczelnik gminy nie my lił się, mówiąc, że dla takich jak Albert jest tutaj wiele roboty. Zakładów i tkalni by ło więcej, niż można by się spodziewać po dziesięcioty sięczny m miasteczku, i od samego rana sły chać by ło szum zgrzeblarek, międlarek i inny ch maszy n włókienniczy ch. Mijani mieszkańcy mówili po węgiersku lub słowacku – narzeczeni nie usły szeli choćby jednego słowa po niemiecku. Sophie pomy ślała, że by ło to idealne miejsce dla ty ch wszy stkich, którzy co i rusz podkreślali, że kraj naprawdę powinien w końcu stać się dwujęzy czny. Oficjalnie niemiecki nie by ł języ kiem państwowy m, ale uży wano go w wojsku, policji czy administracji… a mimo to wielu urzędników oraz namiestników cesarskich nie potrafiło się nim posługiwać. – Czuję się jak w Budapeszcie – odezwał się Marc-Oliver. – Nigdy tam nie by łam. – Warto go zobaczy ć, szczególnie sam dawny Peszt. Pojedziemy po ślubie. Maländer przemknęło przez głowę, że do wy znaczonej daty pozostały już ty lko trzy miesiące. W jakiś sposób my śl by ła dojmująca. Szy bko odepchnęła od siebie tę świadomość i złoży ła ją na karb tego, że obecnie sy tuacja nie nastrajała do celebrowania czegokolwiek. – Z drugiej strony … – dodał Reigner. – Znam lepsze miejsca niż Budapeszt. – Mhm – mruknęła, spoglądając po szy ldach zakładów. Marc-Oliver zamy ślił się. W końcu potrząsnął głową i strzelił palcami. – By łaś kiedy ś w Stanislau? – Nie. – Nieważne, co mówią, ale jak zabiorę cię do kawiarni Edisona na jeden z koncertów, będziesz… – Skup się, Öhle. Marc-Oliver spojrzał na nią spode łba i skrzy wił się na dźwięk nielubianego przezwiska. – Zebrało ci się na zaczepki? – Trochę – odparła, uśmiechając się. – Zaczy nam obawiać się, że zanim znajdziemy Alberta, wy rośnie ci broda, a Erika będą już prowadzić na szubienicę. Ledwo to powiedziała, ciarki przeszły jej po plecach. Wy obraźnia zaczęła pracować na pełny ch obrotach i Sophie zobaczy ła, jak ciało Erika zawisa na grubiej linie, a kark cicho pęka. Reigner zatrzy mał się, złapał pod boki, a potem rozejrzał wokół. – W porządku… – bąknął. – Gdzie by ś poszła, będąc Polakiem, który nie ma tu nikogo znajomego? Maländer również potoczy ła wzrokiem dokoła. – Może do gospody ? – zapy tała. – Zjawił się tu z odpowiednim funduszem, więc nie musiał spać w szopie czy pod goły m niebem. – Chcesz powiedzieć, że zaszalał? – Z jego punktu widzenia tak.
Marc-Oliver pokiwał głową, po czy m wskazał przy by tek kilkaset stóp dalej. – To mi wy gląda na dobrą kandy daturę. Zadbana elewacja, na dole knajpa. Idealne miejsce dla młodego banity z nadmiarem pieniędzy. Sophie zgodziła się z nim i chwilę później rozpy ty wali już o Polaka imieniem Albert. Nikt w przy by tku jednak o nim nie sły szał. Co więcej, właściciel nie przy pominał sobie, by kiedy kolwiek nocował u niego jakiś Polak. Dwoje Austriaków obeszło wszy stkie wy szy nki w okolicy i dopiero w jedny m z ostatnich udało im się trafić na trop. Niestety niezby t konkretny. – By ł tutaj taki jegomość – oznajmił młody chłopak, nie przestając zamiatać podłogi w holu. – Zapamiętałem, bo jak na Polaka miał dużo pieniędzy. Spał tu jedną noc, py tał o zakłady włókiennicze. Gdzie najlepiej się zatrudnić, gdzie płacą, a nie ty lko mówią, że to zrobią… takie tam. Sophie i Marc-Oliver podziękowali, a potem rozpoczęli kolejny etap swojej pielgrzy mki, ty m razem chodząc od jednego zakładu do drugiego. W każdy m chwilę trwało, nim udało się wezwać kogoś kompetentnego. Drugie ty le trwało przedstawienie się i wy tłumaczenie, dlaczego członkowie rodu von Reignerów z Zagobina szukają pewnego Polaka. Samo nazwisko barona niewiele tutaj mówiło, ale brzmiało odpowiednio wy niośle. Każdy rozumiał, że za udzielenie przy datny ch informacji może liczy ć na korzy ść wy rażoną w koronach. Niestety pugilaresy Marca-Olivera i Sophie pozostawały zamknięte. Nie by ło za co komu płacić. Do czasu. W przedsiębiorstwie należący m niegdy ś do niejakiego Ensela narzeczeni zostali wprowadzeni do pomieszczenia, gdzie w ogromny m żeliwny m baniaku farbowano wełnę. By ło tam duszno, a zapach chemikaliów zdawał się wsiąkać w skórę. Sophie zdąży ła kilkakrotnie zanieść się kaszlem, nim zjawiła się kobieta, na którą czekali. – Dzień dobry – powitała ich. – Widzę, że zainteresowały państwa kocioł i draparka, mogę… – Dziękujemy – wszedł jej w słowo Marc-Oliver, kręcąc głową. – Szukamy Polaka imieniem Albert. Jeden z pracowników twierdzi, że powinniśmy z panią porozmawiać. – Tak… hm, tak. Sophie wpatry wała się w wy czekująco w kobietę, ta jednak zdawała się mieć my śli zaprzątnięte czy mś inny m. Zerkała na pracowników i gdy ty lko jeden z nich ukradkowo ziewnął, skrzy wiła się. – Pani Ensel? – upomniała się o uwagę Maländer. – Tak? – Jeśli chodzi o tego Polaka… – A tak, pracował tutaj – odparła kobieta. – Mąż nie chciał go zatrudniać, ale się uparłam, bo wy dawał mi się materiałem na rzetelnego pracownika. Zresztą nie zawiódł. Ale to by ło dość dawno. – Kiedy dokładnie? – Może niecały rok temu. – Długo tu by ł? – Miesiąc, na pewno nie dłużej – odparła Enselowa, wy patrując kolejny ch oznak tego, że który ś z podwładny ch popadł w ruty nę. – Dałam mu nawet referencje, bo naprawdę nie miałam wobec niego zarzutów. Dużo się mówi o Polakach, ale ci młodzi robią jak woły, warto ich brać do siebie. Narzeczeni wy mienili się pełny mi zawodu spojrzeniami. Kolejna ślepa uliczka. Oboje zdawali sobie sprawę, że w ty m miejscu trop się urwie. Albert nie miał żadnego powodu, by
pozostawiać po sobie jakiekolwiek ślady. Właściwie wy glądało na to, że z nikim w Neusohl nie nawiązał na ty le zaży łej znajomości, by informować, dokąd się wy biera. – Wie pani, dokąd chłopak się udał? – zapy tała bez nadziei w głosie Sophie. – Oczy wiście. Maländer poczuła, że serce jej przy spiesza. – Muszę przecież wiedzieć, dokąd wędrują moje referencje. – Więc? – spy tał Marc-Oliver. – Pojechał do Neu Sandez, do swoich. Powiedział, że woli by ć wśród Polaków. Początkowy entuzjazm naty chmiast znikł i Sophie zaklęła pod nosem. Nowy Sącz by ł kawał drogi stąd, a czas pędził nieubłaganie. Erik z każdą chwilą zbliżał się do momentu, gdy strażnicy po niego przy jdą. Wy prowadzą go bez ogródek z celi, narzucą mu wór na głowę, a potem skrupulatnie obwiążą kark sznurem. Naraz Sophie zapragnęła zrzucić z siebie całą tę presję, usiąść w jedny m z pokoi gościnny ch w Raisentalu, włączy ć gramofon, a potem zacząć pisać. Potrząsnęła głową, uzmy sławiając sobie, że niebawem nie będzie do kogo. – Gdzie jest najbliższa stacja kolejowa? – zapy tała. – Tutaj. U nas. – Odjeżdżają stąd pociągi pasażerskie? – Nie – odparła kobieta i wzruszy ła ramionami. – Zresztą tory kończą się kawałek za Pohorellą, więc wiele by to państwu nie pomogło. Dlaczego w ogóle szukacie tego chłopaka? Sophie pomy ślała, że właściwie nie ma przeciwwskazań, by powiedzieć Enselowej prawdę. Mimo że sprawiała wrażenie służbistki, by ło w jej oczach coś, co kazało sądzić, że jest także porządną osobą. – Wie o czy mś, co może uratować ży cie niewinnego człowieka – powiedziała. Kobieta ze zdziwienia rozchy liła lekko usta. – Skąd możemy pojechać do Neu Sandez? – zapy tał Reigner. – Ákos! – krzy knęła włókienniczka. Jeden z pracowników naty chmiast wy chy lił się zza kotła, cały umorusany. – Tak, pani Enselowo? – Jak najszy bciej dostać się do Sandez? Chłopak otarł czoło, a potem skrzy wił się, jakby wy kony wał w umy śle jakieś skomplikowane rachunki. – Bo ja wiem? – zapy tał dla porządku, po czy m oparł się o kocioł. – Do Kremnitz trzeba by łoby chy ba. Stamtąd idą towarowe do Rutki. A z Rutki do Neumarkt. Stamtąd to już ty lko kawałek. – Nie ma żadny ch pasażerskich? – zapy tał Reigner. Chłopak pokręcił głową i na powrót zajął się maszy nerią wiszącą nad kotłem. – Co ty na to? – Marc-Oliver spojrzał na narzeczoną, ale Sophie już opuszczała zakład, unosząc dłoń w geście podziękowania. Pojechałaby nawet drezy ną, gdy by miało to pomóc Erikowi. Nim ruszy li do Kremnitz, wy brali się na pocztę, by zatelefonować do Krakowa. Willy Hütter od pewnego czasu zdawał się nieustannie tam przeby wać. Wy najął sobie izbę w kamienicy nieopodal więzienia i oznajmił, że zostawił w zaufany ch rękach kancelarię w Trieście. Od ty godni zabiegał o to, by warunki by towania Erika się polepszy ły, ale ostatnim razem, gdy kontaktował się z Sophie, twierdził, że nic nie wskórał. Zapowiedział, że zary zy kuje z łapówką – i Maländer sądziła, że tą drogą osiągnie znacznie więcej, niż śląc listy do urzędników.
Zanim udało im się połączy ć z Krakowem, na dworze zaczęło szarzeć. Willy ’ego nie zastali, więc nie sposób by ło stwierdzić, czy wy znaczono już datę egzekucji. – Na dobrą sprawę mogli już go powiesić, a my będziemy szwendać się po kraju zupełnie bez powodu. – Bez powodu? – zapy tała Sophie. – Wiesz, co mam… – Chcę dotrzeć do prawdy – ucięła. – Chcę dowiedzieć się, co knuli twoi rodzice i brat. Bez względu na wszy stko, rozumiesz? Nie odpowiedział. – Ciebie też powinno to ży wo interesować. – Nadal nie chce mi się wierzy ć, że mogliby … odpowiadać za cokolwiek. Może Gröger albo… Maländer uniosła brwi, więc Reigner urwał. Niepewni tego, czy Landecki nadal ży je, spróbowali jeszcze raz dodzwonić się do prawnika. I ty m razem bezskutecznie. – Trudno – powiedziała Sophie. – Ruszamy do Kremnitz. Może jak dotrzemy do Rutki, uda nam się… – Przepraszam, że się wtrącam – rozległ się głos pracownika poczty. Narzeczeni skupili na nim wzrok, a mężczy zna odchrząknął. – Kremnitz jest celem państwa podróży ? – Raczej stacją przesiadkową. – W takim razie mogą napotkać państwo pewien problem. Kolejny ? Sophie nie chciała nawet my śleć o ty m, co ty m razem mogłoby stanąć im na drodze. – Dlaczego? – zapy tał Marc-Oliver. – Ponieważ dopiero za trzy dni odjeżdżać będzie stamtąd jakikolwiek skład. W dodatku będzie towarowy. Maländer pokręciła głową, nie dowierzając. Dzień zwłoki mógł okazać się fatalny w skutkach, ale trzy ? – Proponuję poczekać u nas. Są tu lepsze kwatery niż w Kremnitz – dodał pocztowiec.
Rozdział X – Szukali cię – powiedziała Enselowa, wchodząc do pokoju na piętrze. Spojrzała na Alberta Blankarta, który bez koszulki siedział na wiklinowy m fotelu, popalając papierosa. – Jak się pospieszy sz, może jeszcze ich zobaczy sz. Chłopak wstał ze swojego miejsca i zerknął przez okno. – Co im powiedziałaś? – Że wróciłeś do swoich. – Swoich? – Nie znali twojego nazwiska i by li przekonani, że jesteś Polakiem – odparła, podchodząc do niego. Objęła go w pasie. – Czeka ich długa podróż do Neu Sandez, a potem płonne poszukiwania. Albert obrócił się i uśmiechnął do kobiety. – W końcu dojdą do tego, że sprowadziłaś ich na manowce. – I co z tego? – zapy tała, odpinając mu pasek od spodni. Blankart szy bko zabrał się do jej koszuli. – Wrócą tutaj. – Niech wracają, powiem im to samo, co wcześniej. – Nie dadzą spokoju – odparł, kiedy zsunęła mu spodnie. Enselowa na moment przerwała ich codzienny ry tuał i wy wróciła oczami. – Czemu tak im na tobie zależy ? – Wiem o czy mś, co powinienem zabrać ze sobą do grobu. – Co to takiego? – Nie chciałaby ś wiedzieć – odparł, zrzucając majtki. – Przy sporzy ło mi to już ty lu problemów, że najchętniej sam wy mazałby m to z pamięci. – Możesz coś na ty m ugrać? – Co takiego? – mruknął, przy wierając do niej. Odepchnęła go, a potem odeszła o krok i sama zaczęła się rozbierać. – Jeśli wiesz o czy mś, czego szukają wy soko urodzeni, to by ć może udałoby ci się na ty m zarobić. – Może – potaknął bez przekonania. – Ty le że zaraz potem dokonałby m ży wota za sprawą kogoś, czy jej twarzy z pewnością nawet by m nie zobaczy ł. Wy daje ci się to opłacalne? Odpowiedziała, popy chając go na łóżko. – Nie martw się, chłopcze – rzekła. – Ze mną jesteś bezpieczny. Nikt cię tu nigdy nie znajdzie.
Rozdział XI Sophie i Marc-Oliver podeszli pod gospodę, którą polecił im pocztowiec. Niechętnie zdecy dowali się na pozostanie w Neusohl, ale do Zagobina nie opłacało się wracać, jeśli mieli zamiar za trzy dni ruszy ć dalej. Nawet dojazd automobilem z Raisentalu do Neumarkt nie sprawiłby, że zaoszczędziliby czas. Dojechanie stąd na koniach mijało się zaś z celem. Zwierzęta nie wy trzy mały by ty lu mil bez przerwy. Reigner spojrzał na drewniany szy ld nad drzwiami. – Więc? – zapy tał. – Bierzemy pokój? Przez moment nie rozumiała, dlaczego w ogóle py ta. Dopiero kiedy na niego spojrzała, zrozumiała, czy m podszy te by ło py tanie. Uśmiechał się znacząco, co kazało sądzić, że po raz kolejny będzie się starał przy spieszy ć ich zbliżenie. Jego ostatnie próby zakończy ły się ty m, że Sophie zwy my ślała go od bezecników, ale najwy raźniej mu to nie przeszkadzało. W pewny m sensie by ło to uwłaczające. Ary stokrata nigdy nie formułowałby takiej propozy cji wobec dziewczy ny ze swoich sfer. W tej sy tuacji Marc-Oliver musiał jednak założy ć, że jest szansa, by nie musiał czekać na noc poślubną. Odgoniła tę my śl. Sophie upomniała się w duchu, że jest niesprawiedliwa i nic nie przemawia za ty m, że narzeczony zachowałby się inaczej, gdy by by ła wy soko urodzona. Odpowiedziała mu uśmiechem. – Znowu zaczy nasz? – zapy tała. – Czy nię ty lko niewy powiedzianą sugestię. – To pozwól, że ja uczy nię ci wy powiedzianą: daj sobie spokój albo zadbam o to, żeby odechciało ci się nie ty lko chędożenia, ale także ży cia. Reigner otworzy ł usta, a Sophie zacisnęła pięść i wskazała w okolice jego przy rodzenia. – Rozumiem. – Lepiej dla ciebie, żeby tak naprawdę by ło. – I gdy by m ty lko wiedział, że… – O, mój drogi, wiedziałeś doskonale, z kim się wiążesz – ucięła Sophie, krzy żując ręce na piersi. – Rodzina Maländerów może i ma chłopskie korzenie, ale posiadamy też kręgosłup moralny, który sprawia, że nie uginamy się przed mężczy znami aż do ślubu. Chcesz inny ch warunków, to wejdź w kooperację z wiedenkami. One podobno… – Nie interesują mnie. – W takim razie pogódź się z ty m, że masz porządną narzeczoną. Pokręcił głową z uśmiechem. – Jakoś to przeboleję. – I skup się lepiej na ty m, co zrobimy – powiedziała, sięgając mu za pazuchę. Wy ciągnęła papierośnicę i paczkę zapałek. – Na pewno nie będziemy tutaj stać i się zastanawiać. Weźmy pokój, odpocznijmy, a jutro postanowimy. – Jutro Erik może wisieć.
– Może. Miała nadzieję, że zaprzeczy, ale właściwie nie powinna na to liczy ć. Polak by ł mu obojętny. Dla niego liczy ło się ty lko, by zadowolić narzeczoną, nie interesowały go nawet podejrzane posunięcia jego ojca. – Wy glądasz na zawiedzioną. – Dziwisz się? Zapaliła papierosa i podała mu pudełko. – Nie zbliży łaś się do niego nadto? – Co masz na my śli? – Widziałem, jak… zapalczy wie piszesz do niego listy. Wy daje mi się, że w jakiś pokrętny sposób stał się twoim przy jacielem. Nie odpowiadała. Nie wiedziała, czy jest sens – i powód – by zaprzeczać. Z jednej strony w każdy m Reignerze taka przy jaźń budziłaby abominację, z drugiej Marc-Oliver z pewnością rozumiał, że narzeczona nie podziela szlacheckich uprzedzeń i rezerwy właściwej rodowi barona. – Martwi mnie to – powiedział. – Bez powodu. – Będzie ci trudno sobie z ty m poradzić, kiedy zawiśnie. Wiedziała, że nie martwi się jej uczuciami, a raczej ty m, że za trzy miesiące mieli stanąć na ślubny m kobiercu. Marc-Oliver nie chciał mieć u boku dziewczy ny z podkrążony mi oczami, która zadręcza się, my śląc o by le czy ścibucie, którego dawno stracono. – Więc zróbmy wszy stko, by tak się nie stało. Reigner zgodził się ruchem głowy, a potem znów zawiesił wzrok na szy ldzie. Sophie obróciła się w przeciwny m kierunku. – Weź ten pokój – powiedziała. – A ty gdzie się wy bierasz? – Na pocztę. Spróbuję jeszcze raz połączy ć się z Willy m. – W porządku. Załatwię formalności i dołączę do ciebie. – Nie, poczekaj w holu. Zaraz wrócę. Ruszy ła żwawy m krokiem w kierunku placówki pocztowej, my śląc o ty m, w jaki sposób na czas odnaleźć Alberta. Nawet jeśliby jakimś cudem dotarła do Neumarkt szy bciej niż za trzy dni, nie wiedziałaby, gdzie szukać chłopaka. Tutaj by ło łatwo – wy starczy ło pochodzić po zakładach włókienniczy ch. Tam jednak mógł na dobrą sprawę zatrudnić się wszędzie. Dotarła do budy nku poczty, a potem musiała kilkakrotnie załomotać w zamknięte drzwi, gdy ż operator najwy raźniej udał się już na spoczy nek. Otworzy ł jej niechętnie i by ć może w ogóle nie wpuściłby Maländer, gdy by nie dziesięć koron, które przemówiło mu do rozsądku. Sophie usiadła przy aparacie, przy łoży ła mikrofon do ust, a potem słuchawkę do ucha. Ty m razem udało jej się połączy ć z prawnikiem. – Znalazłaś go? – zapy tał Willy, nie siląc się na powitania. – Nie, jest kawał drogi stąd – odparła, a potem pokrótce streściła mu wszy stko, czego się dowiedziała. Kiedy skończy ła, obrońca milczał. Musiała go upomnieć, że nie ma tej linii na wy łączność. Odchrząknął i rozległ się trzask, jakby poprawiał słuchawkę. – Tak… – zaczął Hütter. – To… to niefortunne. – Nie musisz mi tego mówić. – Nie to mam na my śli. Ton jego głosu napełnił ją zgrozą. – A co?
– Obawiam się, że nawet jeśli uda ci się go znaleźć, nie zdąży sz na czas. Zanim dostaniesz się z nim do Wiednia, kwiaty na grobie naszego polskiego przy jaciela będą już powoli usy chać. Przemilczała ten tragikomiczny wtręt, wy chodząc z założenia, że Willy w ten sposób chce rozładować nieco atmosferę. Nigdy nie miał zby t wiele ogłady, szczególnie jak na prawnika. Nabrała tchu, po czy m zaczęła wy py ty wać go o szczegóły. Gdy podał jej datę egzekucji, zamarła. Trwała tak w bezruchu przez jakiś czas, przy ciskając słuchawkę do ucha. Nie wiedziała, jak długo. Naprawdę nie mogła już nic zrobić? Py tanie rozbrzmiało w jej umy śle jak głośny wy strzał podczas jednego z polowań, na które musiała jeździć z Reignerami. Potrząsnęła głową. – Przy kro mi – odezwał się Willy. – Zrobiliśmy, co mogliśmy. Maländer dopiero teraz uświadomiła sobie, że opuściła mikrofon. Podniosła go i przy łoży ła do ust. – Gówno prawda. – Panience, narzeczonej von Reignera, nie przy stoi tak się… – Nie mam teraz ochoty na przekomarzanie się, Willy. – Wy bacz. – Co mam robić? – zapy tała. – Daj mi jakikolwiek pomy sł, choćby najdurniejszy. – Nic – odparł gorzko adwokat. – Na ty m etapie nie możemy już nic zrobić. – Nie przy jmuję takiej możliwości. – A ja nie mogę zaproponować ci żadnej innej. – W słuchawce dało się sły szeć, jak Willy stara się wy krzesać ogień z zapałki. – Mogę postarać się ty lko o to, by nikt nie popełnił żadnego błędu. – Co? – Żeby nie by ło żadny ch pomy łek. Przez moment milczała, nie rozumiejąc. Nie chcąc rozumieć. – Zadbam o to, by zginął naty chmiast. Bez komplikacji, które sprawiły by, że… – Willy. – To jedy ne, co mogę zrobić. Bezradny ton Hüttera sprawił, że nie miała ochoty na dłuższą rozmowę. Pożegnała prawnika, a potem rozłączy ła się, nie czekając na odpowiedź. Odłoży ła telefon i przez chwilę siedziała przy aparaturze, starając się nie my śleć o ty m, co usły szała. Dobrze znała Willy ’ego, nawet bardzo dobrze. Wiedziała, że nie odpuszcza aż do samego końca i walczy wszelkimi możliwy mi sposobami. Szczególnie kiedy zależy mu na kliencie, a w ty m wy padku należało uznać, że tak jest. Ty m bardziej dojmująca by ła świadomość tego, że postanowił skupić się na ty m, by wy rok został odpowiednio wy konany. – Skończy ła pani? – Tak. Dziękuję. Opuściła pocztę, nie mogąc zebrać my śli. Najwy raźniej przesiedziała w budy nku więcej czasu, niż sądziła. Na zewnątrz zapadł już zmrok. Neusohl by ło nieoświetlone, podobnie jak Zagobin. Gdzieniegdzie proces elektry fikacji dosięgnął mniejszy ch miejscowości, ale głównie w okolicach duży ch miast. Tutaj na ten luksus trzeba by ło jeszcze poczekać. Sophie szła niemal po ciemku, nie do końca wiedząc, gdzie znajduje się gospoda. Kręciła się przez chwilę pomiędzy budy nkami, w który ch pogasły już światła, a potem wy szła z powrotem na główną ulicę. Omiotła wzrokiem najbliższe otoczenie i uznała, że najlepiej będzie odtworzy ć drogę od zakładu włókienniczego Ensela. Dotarła do niego po kilku minutach, a potem odwróciła się w kierunku drogi, którą szła
z Markiem-Oliverem. Odetchnęła z ulgą, uznając, że teraz już nie pobłądzi. Uczucie spokoju szy bko jednak ją opuściło. Idąc w kierunku gospody, usły szała za sobą kroki. Ciężkie, miarowe, z pewnością świadczące o ty m, że idzie za nią mężczy zna. Przy spieszy ła i z niepokojem przekonała się, że śledzący ją człowiek zrobił to samo. Obejrzała się przez ramię, ale w mroku nikogo nie dostrzegła. Panowała zupełna cisza. Nie sły chać by ło wiatru, głosów z okoliczny ch karczm czy inny ch przy by tków, gdzie powinno jeszcze by ć trochę ludzi. Sophie miała wrażenie, że cały świat skurczy ł się do niej i idącego za nią mężczy zny. Zaschło jej w ustach. Przeklęła się w duchu za ten nocny wy pad i przy spieszy ła jeszcze bardziej. – Jak będzie pani tak pędziła, zaraz panią zgubię. Zatrzy mała się jak rażona piorunem. Głos wy dał jej się znajomy, ale nie na ty le, by rozpoznać, kto za nią idzie. Dopiero kiedy obróciła się i zobaczy ła twarz chłopaka, zreflektowała się, że to pracownik zakładu, który udzielił im informacji o pociągu. Patrzy ł na nią nieprzenikniony m wzrokiem. Nie mogła zdecy dować, czy powinna odetchnąć, czy zacząć martwić się jeszcze bardziej. – Ákos? – zapy tała. – Ma pani świetną pamięć do imion. – Mało węgierskich znam, stąd łatwo zapamiętać. Milczał, przy patrując się jej. – Dlaczego pan za mną idzie? Wzruszy ł ramionami. Sophie szy bko oceniła swoje szanse w starciu z nim. By ł młodszy, ale z pewnością miał więcej siły. Pracował fizy cznie, ręce miał umięśnione akurat na ty le, by mogła zacząć się martwić, że nie dałaby mu rady. – O tej porze niemądrze jest tędy chodzić – zauważy ł. – Boczny mi uliczkami wbrew pozorom lepiej niż główną. Pomy ślałem, że panią odprowadzę. – Miło z pana strony, ale… – Ruszajmy – powiedział Ákos, a potem wskazał kierunek. – Nigdzie mi się nie spieszy, a jutro nie mam porannej zmiany. – Dziękuję – odparła Maländer. Wciąż trudno by ło przesądzić, czy Węgier stanowi gwarancję bezpieczeństwa, czy może wręcz przeciwnie. Przez chwilę szli, nie odzy wając się słowem. Księży c schował się za chmurami, a w oddali jakiś kot wy dał przeciągły pisk, który sprawił, że Sophie poczuła się nieswojo. Wolałaby już chy ba ujadające psy. – Dlaczego szukali państwo Alberta? – zagaił Ákos. – Mógł nam pomóc uratować niewinnego człowieka. – Mógł? – zapy tał chłopak. – To już nie może? – Obawiam się, że nawet gdy by m go teraz odnalazła, nie zdąży łaby m dotrzeć do Wiednia. – Do Wiednia? Z dwojga złego nawiązanie rozmowy by ło lepsze niż milczenie. Sophie nabrała głęboko tchu, a potem zaczęła opowiadać mu o całej sprawie. Kiedy usły szał o niesłusznie oskarżony m Polaku, oczy mu aż zapłonęły. Nie wgłębiała się w szczegóły i z premedy tacją ominęła sam temat Alberta. Chłopaka jednak najbardziej interesował właśnie on. – I jak Albert miałby pomóc? – Jesteśmy przekonani, że widział coś, co mogłoby uratować Erika – skłamała. – To dlaczego przed wami ucieka?
– A kto powiedział, że ucieka? – Tak wy wnioskowałem. – Z czego? – No… – zaczął niepewnie Ákos. – Przy jechał tutaj z Bedenburga, bo z jakichś powodów nie mógł tam zostać. Potem wy jechał do Neumarkt… Dla mnie to brzmi, jakby przed kimś uciekał. – By ć może przed Reignerami, nie mnie to oceniać. – Ale nie przed wami? – Nie, my mogliby śmy wy łącznie mu pomóc. Kolejna wierutna bzdura. Sophie nie miała pojęcia, co wie Albert, ale pewne by ło dla niej, że rozmowa z nią i Markiem-Oliverem nie wy szłaby chłopakowi na dobre. Uświadomiła sobie, że przestała obawiać się włókiennika. Jej my śli podąży ły teraz w zupełnie inny m kierunku, nie miały nic wspólnego z niepokojem. Dostrzegła bowiem, że chłopak wie więcej, niż przy puszczała. Skoro Albert pochwalił mu się, skąd przy jechał, by ć może by ło jeszcze coś, co mogłaby z niego wy ciągnąć. Należało go ty lko przekonać, że w najlepszy m interesie Alberta leży, by dał się odnaleźć. Zatrzy mała się i obróciła do rozmówcy. – Coś nie w porządku? – zapy tał. – Tak. Ákos rozejrzał się, nieco zaniepokojony. – Wiesz, gdzie on jest. – Słucham? – Rozumiem, że chcesz go chronić – powiedziała konspiracy jnie. – My również. Jego i drugiego z Polaków, który został niesłusznie skazany i czeka teraz na śmierć. Obawiamy się, że twój znajomy podzieli jego los. Węgier patrzy ł na nią nierozumiejący m wzrokiem, przy najmniej takie odniosła wrażenie. Może po prostu zatopił się w my ślach? – Polacy są w porządku – odezwał się ni stąd, ni zowąd. – Szczególnie tacy jak Erik. To porządny człowiek i równy chłop. – Wolę ich od Słowaków – konty nuował, jakby nie sły szał jej uwagi. – Ze Słowakami cały czas jakieś problemy. Maländer zbliży ła się do niego o krok i posłała mu długie spojrzenie. Chłopak wbił wzrok w ziemię i zaczął przechy lać głowę na boki, jakby potrzebował tego, by rozważy ć wszy stkie za i przeciw. – Pozwól nam pomóc Albertowi. – Z tego co wiem, ma się całkiem dobrze. – Do czasu – odparła Sophie. – W tej chwili o ty m nie wie, ale jesteśmy jego jedy ną szansą. Wierzy sz mi, Ákos? – No nie wiem… – Rodzina von Reignerów dorwie twojego przy jaciela, jak ty lko Polak zostanie powieszony. Nie zamierzają zostawiać żadny ch śladów, a ty m bardziej pozwolić na to, by Albert kiedy ś się wy gadał. Ákos podrapał się po policzku. – Zapolują na niego prędzej czy później. I gwarantuję ci, że dorwą go, gdziekolwiek by nie by ł. Zobacz, jak łatwo my trafiliśmy na jego trop. Gdy by śmy mieli ze sobą automobil, a Reignerowie z pewnością będą mieli, już by śmy po niego jechali. – Dużo by to wam nie dało… – Słucham?
– Nie ma go w Neumarkt. – Więc gdzie jest? Chłopak rozejrzał się, pocierając nasadę nosa. – Tutaj? Jest we wsi? Widziała, że Węgier jest skłonny powiedzieć jej o wiele więcej. Podjął już decy zję, kwestią otwartą by ło jednakże to, czy sam zdaje sobie z tego sprawę. Złapała go za rękę i poczekała, aż podniesie wzrok. Spojrzała mu głęboko w oczy. – Zaufaj mi – powiedziała. – To naprawdę ważne. Dla niego i dla Erika. – Może… może i tak. Uznała, że najlepiej będzie, jeśli dojdzie do celu mały mi kroczkami. – Jak on ma na nazwisko? Ákos cofnął dłoń, jakby obawiał się, że przez sam doty k uda jej się uzy skać wszy stkie odpowiedzi, na jakie liczy. Przez chwilę się nie odzy wali. Sophie czekała – i czuła, że jest już o krok od celu. – Blankart – powiedział w końcu Węgier. – Gdzie go znajdę? – Nad zakładem. Mieszka u pani Enselowej. – Jak to? – Przy garnęła go. Zanim Sophie zdąży ła zapy tać, co konkretnie ma na my śli, skinął w kierunku gospody i ruszy ł przed siebie. Szli ramię w ramię. – Pan Ensel dawno odszedł, ale miałem jeszcze okazję go poznać. To by ł dobry człowiek, a pani Enselowa… no, też nie jest zła, ale bardzo samotna. A nas, młody ch, pracuje u niej trochę. Nie dostajemy wiele, więc… Urwał, a ona spojrzała na niego py tająco. Wzruszy ł ramionami, jakby to miało cokolwiek tłumaczy ć. – Od kiedy Albert się do niej wprowadził, nikt już nie chodzi na piętro. Sophie potrzebowała ty lko chwili, by podjąć decy zję. Zatrzy mała się, uścisnęła dłoń chłopakowi, a potem popędziła ile sił do gospody. Wpadła do holu jak huragan, a Marc-Oliver naty chmiast zerwał się z krzesła. – Na Boga, gdzieś ty … – Chodź, już! Zanim zdąży ł o cokolwiek zapy tać, wy biegła na ulicę. Nie musiała długo czekać, aż narzeczony do niej dołączy. Po chwili oboje pędzili w kierunku zakładu, mając nadzieję, że Albert się nie spłoszy ł i nie jest jeszcze za późno.
Rozdział XII – Jak to jest, umrzy ku? – zapy tał dzieciobójca. – Opisz mi to uczucie. Erik doskonale wiedział, co Belfegor ma na my śli, ale wciąż nie odpowiadał na jego zaczepki. Teraz by ło to łatwiejsze niż wcześniej, listy bowiem przy nosiły mu ukojenie. Znał ich treść na pamięć, mimo to nadal czy tał je od początku, chronologicznie. Im częściej to robił, ty m głębsze dno w nich odkry wał. W pewny m momencie uzmy słowił sobie jednak, że się zapędził. Szukał podtekstów tam, gdzie ich nie by ło. Odniósł nawet wrażenie, że z listów wy łania się obraz czegoś więcej niźli ty lko zwy kła sy mpatia. Raz czy dwa skarcił się za takie wnioski. Potem uznał jednak, że skoro ma umrzeć, niech odejdzie z tego świata z nadzieją w sercu. – Powiedz mi – ciągnął współwięzień. – Jak to jest wiedzieć, że zaraz po ciebie przy jdą? Landecki spodziewał się, że ostatni dzień będzie inny niż wszy stkie. Łudził się, że dostanie przy zwoity przy odziewek, może nawet jakieś danie, które przy pominać będzie jedzenie. Nadzieje okazały się jednak płonne. Zamiast tego rankiem pojawił się ksiądz, który zamienił z nim kilka zdań, a na odchodny m powiedział, że każdy może dostąpić zbawienia. Zamy kający za nim drzwi strażnik dodał, że Willy Hütter wpłacił już całość należnej kwoty i nie przewidują problemów z wy konaniem wy roku. – Modlisz się w ciszy, trupi kmiocie? Erik zebrał wszy stkie listy, postukał nimi o podłogę, a potem zwinął je i obwiązał sznurkiem. Położy ł zwitek pod ścianą, jakby stanowił relikwię, podniósł się i zaczął chodzić po celi. Poradził mu to jeden z klawiszy, twierdząc, że pobudzi trochę krążenie, przez co śmierć będzie naty chmiastowa. – Pogodziłeś się już ze swoim losem, co? – Mniej więcej. – O! Nie może by ć! – odparł dzieciobójca. – To jednak mówi. Chodząc od ściany do ściany, Erik pomy ślał, że jeszcze niedawno przy szłość ry sowała się przed nim wcale nie najgorzej. Wprawdzie perspekty wa zakładała czy szczenie zaśmiardły ch butów, ale za to mógł liczy ć na dach nad głową i stały przy pły w gotówki. Poza ty m Anika zdawała się nim zainteresowana – przy najmniej na ty le, na ile pozwalała ta krótka znajomość. Pewnie rozwinęłaby się w coś większego. – Więc? – zapy tał Belfegor. – Powiesz mi, jak się czuje martwy człowiek? – Wbrew pozorom, wcale nie jak martwy. – Spokojnie, sraczka dopadnie cię po drodze. – Sraczka sprowadziła cię na świat – odparował Erik. Współwięzień zagwizdał z uznaniem, a Landecki pożałował, że dał się sprowokować. Z drugiej strony, czy powinien sobie odmawiać drobnej docinki, kiedy koniec by ł ry chły ? Może tak. Może nie powinien zniżać się do poziomu rozmówcy. Teraz bardziej niż kiedy kolwiek wcześniej. Odepchnął od siebie tę my śl i podszedł do drzwi. Dzieciobójca przez chwilę milczał.
– Nie dość, że mówi, to jeszcze potrafi dopiec. Dobrze, dobrze, pofolguj sobie w ostatnich chwilach, potem będzie już ty lko gorzej. Landecki westchnął. W głosie skazańca wy raźnie sły szał, że ten szeroko się uśmiecha. Najwy raźniej chłopak dostarczy ł mu rozry wki, na którą dzieciobójca od długiego czasu czekał. – Wy daje ci się, że utrzy mujesz emocje na wodzy, co? Do czasu, Polaku, do czasu. Jak ty lko otworzą się drzwi, pocieknie ci po nogawce. Ty m razem Erik zrezy gnował z riposty. Odwrócił się plecami do drzwi i ruszy ł w przeciwny m kierunku. Kilkakrotnie obszedł celę, my śląc o ty m, że choćby rzeczy wiście spanikował w ostatniej chwili, nie odezwie się. Nie dostarczy saty sfakcji Belfegorowi. Zagry zie zęby i przeboleje, przy najmniej do momentu, aż stanie na podeście. – A jak lektura? – Co? – zapy tał Landecki, zatrzy mując się. – Gadałem ze strażnikami – wy jaśnił więzień. – Wiem, że masz tam jakieś sprośne kawałki. Obiecałem im kilka koron za to, że dostanę je w spadku po tobie. Nie powinien w ogóle wdawać się w rozmowę z ty m człowiekiem. Zależało mu wy łącznie na ty m, by wy prowadzić go z równowagi. Nie by ło możliwości, by Willy pozwolił na to, że listy dostaną się w jego ręce. Z drugiej strony po wy konaniu wy roku adwokat będzie miał my śli zaprzątnięte inny mi sprawami. By ć może w ogóle nie będzie pamiętał o korespondencji. – Nie liczy łby m na to – powiedział wreszcie. – Nie? Więc nie rozumiesz chy ba tego świata. Landecki zamilkł. Najwy ższa pora, by skończy ć tę rozmowę. – Twoja luba ci je pisała? Erik zrobił kilka wy machów i pokręcił karkiem. Przemknęło mu przez my śl, że to absurdalne. Chodzi w koło, macha rękoma i pobudza krążenie ty lko po to, by szy bciej umrzeć. – Opisz mi, jak wy gląda, żeby m wiedział, co sobie wy obrażać. Wkraczał w sferę, która dla Landeckiego stanowiła sacrum. Polak zatrzy mał się przy dzielącej ich ścianie i zacisnął usta. Przez chwilę udawało mu się powściągnąć emocje. Ty lko przez chwilę. – Wy obrażaj sobie co innego – powiedział. – Dwóch strażników, którzy przy jdą do ciebie dziś w nocy. – Hę? – Moim ostatnim ży czeniem będzie, żeby mój prawnik sowicie ich opłacił. Zasadniczy ton sprawił, że rozmówca musiał zrozumieć, iż nie są to jedy nie czcze pogróżki. Zamilkł, co stanowiło miłą odmianę. Erik miał ochotę rozwinąć ten scenariusz, ale ostatecznie uznał, że im więcej niedomówień pozostawi, ty m lepszy efekt osiągnie. Ruszy ł z powrotem w kierunku drzwi. Martwiła go nieco nieobecność Hüttera. Powinien już tutaj by ć, udzielać mu ostatnich rad… o ile jakiekolwiek można by ło zaoferować w tej sy tuacji. Sam zapowiadał, że będzie mu towarzy szy ł od samego rana. Przeprowadzi go przez cały proces, będzie mu towarzy szy ł aż do samego końca. W jakiś sposób ta świadomość podnosiła go na duchu. Nie umrze sam. Erik w końcu zrezy gnował z lichej namiastki ćwiczeń. Usiadł na podłodze, a potem czekał. Każda kolejna minuta zdawała się przeciągać coraz bardziej. Nikt się nie zjawiał. Może nie przy jdą? Może w ostatniej chwili dokonał się jakiś przełom? Nie, lepiej by ło wy trwać bez nadziei. Ta jedy nie skomplikowałaby i tak trudną sy tuację. Gdy jakiś czas później rozległ się chrzęst zamka, Landecki sądził, że w progu zobaczy Willy ’ego. Zamiast niego jednak pojawił się strażnik – pasjonat batożenia, którego utemperowały
dopiero korony wpłacone przez Hüttera. – Wstawaj, chłopcze – odezwał się batożnik. – Czas iść. Erik przy puszczał, że dzieciobójca pożegna go jeszcze jakąś uwagą, ale mężczy zna milczał. – No, już. Klawisz zrobił krok do środka, a Landecki poderwał się na równe nogi. Nie miał zamiaru prowokować strażnika, by ten siłą doprowadził go na miejsce egzekucji. Wolał przeby ć tę drogę sam, godnie. Na ty le, na ile pozwalały okoliczności. Nogi jednak odmówiły mu posłuszeństwa. Ugięły się pod nim jak gałęzie pod ciężarem dziecka, które – zupełnie nieświadome – zawiesiło się na zby t lichy m kawałku drzewa. Upadł na podłogę, kompletnie zdezorientowany. Przekonał się, że cały się trzęsie. Umy sł pozostawał spokojny, ciało jednak odmawiało mu posłuszeństwa. – Spokojnie, chłopcze. To wszy stko normalne. Batożnik mówił beznamiętny m głosem, zupełnie niepasujący m do człowieka, który lubił wy ży wać się na więźniach. Erik podniósł wzrok. Tuż za nim do celi weszło dwóch inny ch strażników. – Moi koledzy pomogą ci iść. Wzięli go pod ręce, Landecki nie protestował. Poprowadzili go powoli na kory tarz i po raz pierwszy od długiego czasu Erik poczuł, że wciąga do płuc powietrze. Skoro tutaj doświadczy ł tego tak intensy wnie, nie chciał nawet my śleć o ty m, jak cudownie by łoby odetchnąć na dworze. Szedł pomiędzy celami, zastanawiając się, ilu ludzi się w nich znajduje. Doty chczas wy dawało mu się, że w cały m gmachu przeby wają jedy nie on i dzieciobójca, jakby cała reszta ludzkości nikomu niczy m nie zawiniła. Jakby oni by li jedy ny mi przestępcami. – Dobrze się czujesz? – zapy tał batożnik. – Będziesz mdlał? – Nie, chy ba nie – odparł Erik bez przekonania. Nogi miał jak z waty, w ustach mu zaschło, a ręce pociły się jak w największy upał. Z trudem przeły kał ślinę i czuł serce nierówno kołatające się w piersi. Z każdy m krokiem jego stan się pogarszał. – To dobrze. Nikt nie chce cię tam ciągnąć po podłodze, choć Bóg wie, że takie rzeczy się zdarzały. – Bóg tu nie patrzy – stwierdził inny strażnik. – Zamknij się – zestrofował go batożnik. – Chłop idzie na śmierć, a ty pierdolisz takie bzdury. Bóg wszędzie patrzy, szczególnie w miejsca takie jak to. Landecki potrząsnął głową, starając się zapanować nad ty m, co działo się z jego ciałem. Potem wskazał na jedną z mijany ch cel. – Macie komplet? – zapy tał cicho. Strażnik idący przed nim obrócił się przez ramię. – Jest kilka wolny ch cel. – Ilu ma wy rok śmierci? – Niewielu. Po co py tasz? Erik wzruszy ł ramionami, czując, że wraca mu siła w nogach. Nadal jednak wy raźnie nimi powłóczy ł. Właściwie szedł ty lko dzięki klawiszom, którzy bardziej ciągnęli, niż prowadzili go przez kory tarz. – Spokojnie – powtórzy ł beznamiętnie batożnik. – Jeszcze chwila i będzie po wszy stkim. Wy prowadzili go na dziedziniec więzienia, niewielki, otoczony przez ceglaste mury, gdzieniegdzie pokry te jakimiś naroślami. Wbrew oczekiwaniom Erika powietrze nie by ło orzeźwiające. Przeciwnie, zdawało się przesiąknięte śmiercią. Przy jednej ze ścian Landecki zobaczy ł drewniany podest oraz dwa rzędy krzeseł ustawione
tuż przed nim. Naliczy ł ponad dwadzieścia miejsc, a mimo to by ło tutaj ty lko kilka osób. Willy siedział w pierwszy m rzędzie, miał wy raźne cienie pod spuchnięty mi oczami. Spojrzał na Erika i powitał go skinieniem głowy. Nie ulegało wątpliwości, że próbował coś wskórać do ostatniej chwili, zary wając noc. Jego wy raz twarzy świadczy ł jednak o ty m, że nie poczy nił żadny ch postępów. Klamka zapadła. Landecki spojrzał na miejsce, w który m miał stracić ży cie. Konstrukcja sprawiała wrażenie, jakby została wzniesiona naprędce. Zazwy czaj otwierano jedną z bram, wpuszczając gapiów, ale tego dnia najwy raźniej nie dopuszczono takiej możliwości. Na placu znajdowało się jednak kilku policjantów, którzy stanowili polisę ubezpieczeniową wy miaru sprawiedliwości. Erik wątpił, by ktokolwiek spodziewał się problemów. Nic nie mogło go tutaj uratować. Wprowadzono go na drewniane podwy ższenie, na środku którego stał wy soki na dziesięć stóp pal z hakiem na górze. Obok niego znajdował się niewielki drewniany podest. – Zostaniesz teraz przy wiązany do pala – odezwał się batożnik. Dwóch klawiszy uniosło ręce Landeckiego, a trzeci przełoży ł pod nimi gruby sznur. Gdy skończy li, stojący za Polakiem mężczy zna zaczął wciągać go na górę. Po chwili Erik wisiał ponad dwa metry nad ziemią, czując, jak lina wpija mu się pod pachy. Przełknął z trudem ślinę. Klawisz wszedł po niewielkim podeście. – Założę ci teraz pętlę. Do tej pory udawało mu się zachować względny spokój, teraz jednak odniósł wrażenie, jakby miał umrzeć przedwcześnie, zanim lina znajdzie się w ogóle na jego karku. Śmierć z przerażenia. Wiedział, że to niemożliwe, ale strach przesłaniał racjonalność. Zaczął się szarpać, tracąc kontrolę nad ty m, co robi. – Uspokój się – powiedział klawisz. – Tak będzie ty lko gorzej. W głowie Landeckiego rozległy się błagalne protesty. Chciał je zwerbalizować, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Patrzy ł na zgromadzony ch, którzy najwy raźniej by li pod wrażeniem jego spokoju. Nie mieli pojęcia, jak usilnie starał się wy dusić z siebie ostatnią prośbę o to, by ktoś go ocalił. – Za moment będzie po wszy stkim. Erik zaczął się szarpać. Czuł, że sznur pod pachami obciera mu skórę do krwi, ale nie miał zamiaru przestać. Nawet gdy by by ło inaczej, gdy by postanowił odejść w spokoju, i tak nie wy trzy małby długo. – Ale się rzuca – szepnął jeden z klawiszy. Batożnik wy ciągnął białe rękawiczki, a potem powoli je założy ł. – Uspokój się, Erik – powiedział. Landecki szamotał się, jak mógł, ale strażnikom zdawało się to nie przeszkadzać. Sprawnie założy li mu pętlę na szy ję, po czy m zacisnęli ją mocno. Na ty le mocno, że Landecki ledwo mógł zaczerpnąć tchu. Rzęził przeraźliwie, wodząc nieprzy tomny m wzrokiem po dziedzińcu. Willy podniósł się z krzesła. – Przy trzy mam ci głowę – powiedział batożnik, nachy lając się do więźnia. – Zatkam ci usta, umrzesz godnie. Erik zawiesił wzrok na oczach swojego kata. – Nie – powiedział. Wy dawało mu się, że tamten go nie usły szał. Nie by ł nawet pewien, czy w istocie udało mu się odezwać. Strażnik obrócił się i powiódł wzrokiem po dziedzińcu, zapewne poszukując naczelnika więzienia. Ten powinien dać sy gnał do rozpoczęcia krótkiej procedury, ale nigdzie nie by ło go
widać. – Gdzie jest stary ? – zapy tał. – Nie widziałem go – odparł inny klawisz. – Nie przy szedł jeszcze. Batożnik trzy mał Erika za brodę, jego masy wna dłoń by ła jak imadło. Landecki w końcu przestał się trząść. – Ty lko tego trzeba, żeby przedłużać męki Polaka. – Co zrobisz? Musimy czekać. Erik w końcu opanował się na ty le, by przestać się rzucać. Strażnicy szy bko skorzy stali z okazji i zacisnęli mocniej pętlę. Landecki bezskutecznie próbował przepchnąć ślinę przez gardło. Zamknął oczy. Uznał, że najwy ższa pora pogodzić się z losem. Tak będzie lepiej. Dla niego, dla Willy ’ego, dla wszy stkich. – Jest, idzie – powiedział ktoś. Mężczy zna w surducie i wy sokim kapeluszu wy szedł z budy nku, leniwie się rozglądając. Dzień jak co dzień dla naczelnika więzienia. Miał kilka obowiązków, z który ch ten by ł zapewne najmniej absorbujący. Skinie głową i ty m samy m wy pełni swoje zadanie. – W końcu – mruknął batożnik, po czy m nachy lił się do Landeckiego. – Zaraz zabierzemy sznur, który masz pod pachami. Opadniesz naty chmiast. Wszy stko się skończy i nic nawet nie poczujesz. Erik przy puszczał, że to nieprawda. Wprawdzie nigdy nie uczestniczy ł w publiczny m wy konaniu kary śmierci, ale sły szał, że skazańcy nierzadko umierają dopiero po chwili. Na szy bką śmierć mogli liczy ć ci przy sadziści, u który ch ciężar ciała robił swoje. W większości przy padków więźniowie jednak by li wy chudzeni po długiej odsiadce, tak jak on. Zamknął oczy, starając się o ty m nie my śleć. – Jeszcze chwila – powiedział batożnik. – Spokojnie. Erik podniósł powieki i zobaczy ł, że mężczy zna przy gotowuje się, by odwiązać sznur. Przeniósł wzrok na Willy ’ego. Prawnik nie potrafił spojrzeć mu prosto w oczy. Naczelnik zbliży ł się, nabrał tchu i uniósł leniwie dłoń. – Wstrzy maj się, Christoph – powiedział. – Słucham? – zapy tał strażnik, nie cofając ręki. – Dostaliśmy sy gnał z Wiednia, żeby wstrzy mać egzekucję. – W tej chwili? Panie naczelniku, on już… – Widzę – odparł korpulentny mężczy zna. – Naty chmiast go ściągnijcie. I uważajcie. Erik poczuł, jak pętla staje się coraz luźniejsza. Mógł przełknąć ślinę, mógł doby ć głosu. Powiódł nierozumiejący m wzrokiem po zebrany ch. – Co… co się stało? – zapy tał. Strażnik zignorował więźnia, podchodząc do przełożonego. – Jak to możliwe? – chciał się dowiedzieć. – Co to za hucpy, panie naczelniku? – Nie mnie to oceniać – uciął mężczy zna. – Dostałem telegram od barona von Reignera. Landecki miał wrażenie, że się przesły szał. – Zapewnił mnie w nim, że Najwy ższy Try bunał Sprawiedliwości obali wy rok wcześniejszy ch instancji. I że sędziowie ży czą sobie, by wstrzy mać wszelkie czy nności mające na celu wy egzekwowanie kary. – Von Reigner? – zapy tał mężczy zna stojący z ty łu. Erik ledwo rejestrował wy mianę zdań. – Czy to nie ojciec tego człowieka, którego zabił ten Polak? – Najwy raźniej nie zabił – odparł naczelnik. – Przy najmniej nie według barona.
Część trzecia Wiedeń, Austro-Węgry 1909 rok
Rozdział I Sprawa przed wiedeńskim sądem odby ła się bez udziału głównego zainteresowanego. Try bunał procedował niejawnie, ale nawet gdy by by ło inaczej, Erik nie zostałby wpuszczony na salę posiedzeń. W jego imieniu przemawiał Willy, choć – jak sam podkreślał – nie miał wiele okazji, by zabrać głos. Dla Erika nie miało to żadnego znaczenia. Liczy ł się jedy nie rezultat. Rezultat, który m by ło opuszczenie murów więzienia. Siedział teraz w pociągu jadący m z Krakowa do Jawiszowic, z niedowierzaniem słuchając relacji prawnika. Wpatry wał się w widok za oknem, nie mogąc uwierzy ć, że roztacza się przed nim prawdziwy świat, a nie senna mara. Skład dudnił jednostajnie po torach, co jakiś czas rozlegał się sy gnał świadczący o ty m, że zbliżają się do stacji. Landecki upajał się każdy m dźwiękiem. Podobnie działały na niego zapach smaru i wszy stkie widoki, jakie miał przed oczami. Nawet niewielkie stacje po drodze wy dawały mu się jedny mi z najpiękniejszy ch miejsc, jakie w ży ciu widział. W Jawiszowicach miał czekać na nich automobil wy słany przez barona von Reignera. Zabierze Landeckiego z powrotem do Raisentalu – choć Polak nadal nie mógł w to uwierzy ć. Spodziewał się, że w ostatniej chwili coś pójdzie nie tak. Ktoś przy pomni sobie, że pominięto jakiś ważny element procesu, a on znów zostanie wtrącony do lochów. I znów będzie czekał na śmierć. Pokręcił głową z uśmiechem. Nie, wszy stko by ło w jak najlepszy m porządku. – I jak? – odezwał się Hütter. – Świetnie, choć… dziwnie. – Poprawił chustę, którą Willy zawiązał mu na szy i, twierdząc, że to odmiana krawata. – Wy glądam jak pajac. – Ważne, że ży wy pajac. Odwrócił wzrok od widoku za oknem i spojrzał na prawnika. – Nadal mam wrażenie, jakby m wy szedł ty lko jedną nogą z grobu. – I tak też się jawisz. W to nie wątpił. Po ty lu ty godniach spędzony ch w piwnicznej celi miał podkrążone oczy, spojówki przekrwione, a skóra przy wodziła na my śl suchą, białą skorupę. Pociąg zatrzy mał się na kolejnej stacji. Rozległ się dźwięk ciężkiej maszy nerii, która zdawała
się z trudem sapać. Dwóch podróżny ch w milczeniu czekało, aż część osób opuści skład, a ich miejsce zajmą kolejni ludzie. Potem dało się sły szeć wezwanie do zajęcia miejsc. Pociąg ruszy ł ociężale na zachód, a Willy zamówił dwie herbaty i rozsiadł się wy godniej w fotelu. – Jak to się stało? – odezwał się po chwili Erik. – Już mnie o to py tałeś. – I by łem w takim szoku, że nie pamiętam, co odpowiedziałeś. Hütter poprawił się na swoim miejscu. – Sprawa jest dość skomplikowana – powiedział. – Tego sam mogę się domy ślić, skoro człowiek, który chciał widzieć mnie martwego, okazał się ty m, który mnie uratował. – Mhm. – Dlaczego to zrobił? Kelner podał napoje i Erikowi przy szło na my śl, że wolałby najohy dniejszą wódkę zamiast nawet najlepszej herbaty. Wy mknął się śmierci, gdy ta dosłownie zaciskała szpony na jego gardle. Potem wtrącono go do celi, gdzie spędził najdłuższy ty dzień w swoim ży ciu, oczekując jakichkolwiek wieści. Należała mu się okazja, by nawalić się w sztok. Postanowił, że będzie to pierwsze, co zrobi po powrocie do Zagobina. Ty mczasem jednak chciał w końcu dowiedzieć się, co sprawiło, że los się do niego uśmiechnął. – Mów, Willy. Adwokat poczekał, aż kelner się oddali, a potem nachy lił się do towarzy sza. – Naprawdę nie pamiętasz nic z tego, co mówiłem? – Niespecjalnie. – W porządku, więc zacznę od tego, że wraz z Sophie podjęliśmy kilka decy zji w twoim imieniu… Formalnie rzecz biorąc, sfałszowaliśmy twój podpis tu i ówdzie, bo tego wy magała sy tuacja. Nie miał pojęcia, czy prawnik już mu o ty m wspominał. By ć może rzeczy wiście tak by ło, ale w początkowy m oszołomieniu trudno by ło stwierdzić, co dzieje się naprawdę, a co jest wy nikiem szaleństwa. To słowo uderzy ło go jak obuch. Zdawał sobie sprawę, że jego psy chika jest nadwątlona. Willy wspominał coś o ty m, że przez część odsiadki pozostawał w stanie wy kluczający m rozmowę, ale tego również nie mógł sobie przy pomnieć. Odsunął od siebie te my śli i skupił się na teraźniejszości. – Co konkretnie zrobiliście? – W twoim imieniu podpisaliśmy pewną umowę. Nie miałby nic przeciwko, gdy by nawet podpisali cy rograf. – A konkretniej? Mów, do cholery. – W porządku, w porządku. Pamiętaj ty lko, że podpisałeś też klauzę poufności, więc nie możesz rozmawiać o treści umowy z nikim. Nawet ze mną. Wszy stko, co od tej pory usły szy sz, musisz zachować dla siebie. Tak wy raźnie sty puluje umowa. – Będę trzy mać języ k za zębami. – Nie żartuję, Erik – podkreślił Hütter. – Jeśli komukolwiek o ty m… – Mówże. Willy skinął głową i nabrał powietrza. – Wprawdzie Sophie zapewne sama chciałaby cię wtajemniczy ć, a może wolałby to zrobić sam baron, ale równie dobrze ja mogę ci wszy stko opowiedzieć. Zacznijmy od początku…
Rozdział II – Jak pewnie wiesz, Julius von Reigner by ł uważany za czarną owcę w rodzinie. I trudno się temu dziwić, bo by ł to doprawdy rozpustny dandy s, w dodatku lubił sporo wy pić i jeszcze więcej nabroić. Miał wy buchowy temperament, co ewidentnie odziedziczy ł po swoim ojcu. Drugi z braci jest raczej podobny do matki… choć znacznie bardziej wy lewny, w porównaniu do tej starej jędzy. – Do rzeczy, Willy. Prawnik upił ły k herbaty, poważniejąc. – Julius miał w sobie nawet więcej z ojca, niż sądziliśmy. Gdy Hendrik by ł w jego wieku, również jawił się jako niestabilny i skłonny do swawoli młodzieniec, który potrafił ściągnąć na siebie więcej problemów, niżby to wy nikało z czy stej logiki. Bawił się na huczny ch balach, ale także na nieformalny ch pijaty kach. Po jednej z nich, w chałupie jakiegoś chłopa małorolnego, zbałamucił jego córkę. Pech chciał, że zaszła w ciążę. – I? – Ta kobieta nosiła nazwisko Landecka. Erik wbił wzrok w oczy swojego obrońcy i trwał przez moment w bezruchu. – Wszy stko w porządku? – zapy tał Hütter. – Tak. – Nie wy glądasz najlepiej… Landecki spojrzał na herbatę. Nawet nie zamoczy ł w niej ust. Właściwie nie by ł zdruzgotany tą wiadomością. Stanowiła jeden z wielu scenariuszy, które brał pod uwagę, gdy zastanawiał się, dlaczego ktokolwiek miałby wrabiać go w morderstwo. Wprawdzie by ła ty lko przelotną my ślą, która wy dawała się zby t odległa od rzeczy wistości, by ją dłużej rozważać, ty m niemniej pojawiła się… A teraz Erik zaczął się z nią oswajać. – Jesteś bękartem von Reignera. – Tak, ty le zrozumiałem – odparł Landecki, wodząc wzrokiem po wagonie. Podróżowało z nimi kilkanaście osób, w ty m jakaś kobieta, która miała wy jątkowo intensy wne perfumy. A może tak ty lko wy dawało się Erikowi po spędzeniu ty lu ty godni w prześmierdnięty ch lochach? Wy dawało mu się, że zapach osiada na nim jak coś lepkiego. Podobne wrażenie miał, gdy ktoś na niego spojrzał. Wzrok przy padkowy ch osób niemal przenikał jego duszę. Potrząsnął głową. Nikt nie przy słuchiwał się rozmowie, którą toczy ł ze swoim prawnikiem. Zresztą nawet gdy by ktoś próbował, dźwięki składu przewalającego się po torach skutecznie zagłuszały szept Willy ’ego. – Mów dalej. Obrońca wskazał na herbatę. Landecki napił się, by le ty lko nie musieć wy słuchiwać wy kładu o ty m, że jego organizm jest odwodniony. – Kobieta została zmuszona do milczenia – konty nuował Hütter. – W przeciwny m wy padku miała stracić wszy stko. Dom, dziecko, przy szłość. Natomiast history jkę, którą miała opowiadać, dobrze znasz, bo sły szałeś ją od małego.
Erik skinął głową. To ty le, jeśli chodziło o ojca, który rzekomo wy jechał z Zagobina, zostawiając jego i matkę na pastwę losu. Okazuje się, że wciąż by ł obecny, rzut kamieniem od wsi. Mieszkał w Raisentalu i wy chowy wał dwóch inny ch sy nów. Landecki na moment zamknął oczy. Nie powinien o ty m my śleć, nie teraz. Będzie miał sporo czasu, by się nad wszy stkim zastanowić. – Wy darzenie to oprzy tomniło Hendrika – ciągnął Willy. – Od tamtej pory dziedzic rodu powoli zaczął zmieniać się w nudziarza, którego obaj znamy. A tajemnica spokojnie spoczy wała w czeluściach dawno zapomnianej historii, podobnie jak dawna, zabawowa natura von Reignera. Niestety pewnego dnia jedno i drugie ujrzało światło dzienne. Erik ściągnął brwi. – Co masz na my śli? – spy tał. – Julius i Hendrik wy prawili się na polowanie, suto zakrapiane edelgeistem. Starczy powiedzieć, że nawalili się jak wieprze i aż dziw, że nie powy strzelali się nawzajem. W pijackim uniesieniu zapewnili się o wzajemnej miłości i zażegnali wszy stkie spory między nimi. Na dowód tego stary powiedział Juliusowi o spłodzony m bękarcie. Chciał, by sy n wiedział, że on również w młodości przeży wał trudne chwile i mimo to wy szedł na prostą. Landecki opróżnił filiżankę z herbatą, a potem przy wołał kelnera. Willy na moment uciął, patrząc przenikliwie na rozmówcę. – Muszę się napić czegoś mocniejszego – oznajmił Erik. – Nie dziwota. Biorąc pod uwagę twoje geny i tak jesteś w ty m względzie dość powściągliwy. Kiedy kelner do nich podszedł, Landecki spojrzał py tająco na prawnika. – Czego sobie ży czy sz? – zapy tał. – Py tam, bo i tak ty płacisz. Hütter posłał stojącemu obok mężczy źnie blady uśmiech. – Dla nas będzie najgorsze wino, jakie macie.Chwilę potem kelner podał im butelkę i dwie lampki, które brzęczały na trzęsący m się stoliku. Trunek rzeczy wiście nie wy glądał na wy szukany, ale Erikowi by ło wszy stko jedno. Ważne, że miał alkohol. – Co by ło później? – zapy tał Landecki, gdy opróżnił pierwszy kieliszek. – Dotkliwy kac, jak przy puszczam – odparł Willy. – Gdy by Bóg by ł dla ciebie łaskawy, sprawiłby, że Julius zapomniałby o tej rozmowie. – Ale nie by ł. – Nie. Młody Reigner doskonale pamiętał rewelacje ojca. Zaczął węszy ć, szukać swojego przy rodniego brata i domy ślasz się zapewne, że by najmniej nie kierowała nim ciekawość czy sy mpatia wobec ciebie. Chciał cię dopaść, a potem raz na zawsze się ciebie pozby ć. Landecki przez moment sądził, że ten eufemizm nie oznacza tego, o czy m pomy ślał. Ty lko przez moment. – Twierdzisz, że chciał mnie zabić? – Nie ja. Hendrik. – Chy ba żartujesz. – W żadny m wy padku, przy winie zawsze jestem poważny, tkwi w nim bowiem prawda. – Willy … – Chciał cię usunąć z tego świata, bo by łeś… jesteś najstarszy m męskim potomkiem von Reignera. – Raczej bękartem. – I co z tego? – To, że nieślubne dzieci nie dziedziczą. – Co do zasady masz rację – odparł Willy, lekko się uśmiechając. – Dzieci naturalne, bo tak
nazy wa je kodeks, nie są uprawnione do nazwiska, ty tułu szlacheckiego czy herbu, ale mogą uczestniczy ć w dziale spadku, jeśli taka jest wola ojca. Poza ty m przy dziedziczeniu kontraktowy m Reigner mógłby rozporządzić swoim majątkiem wedle woli. – Nie miałby raczej woli, by cokolwiek mi zapisy wać. – Dobrowolnie z pewnością nie – przy znał Hütter, dolewając im wina. – Ale gdy by ś dowiedział się, że jesteś jego sy nem, mógłby ś trzy mać go w szachu. Chociażby grożąc ty m, że ujawnisz tajemnicę jego żonie i pozostały m dzieciom. By łoby wiele możliwości, pozaprawny ch, żeby uszczknąć część spadku, a by ć może nawet więcej niż część. A jeśliby stary nie zostawił testamentu bądź dokument zostałby obalony, mógłby ś spreparować akt małżeństwa z twoją matką. Gdy by sąd go uznał, mógłby ś nawet zasiąść w gabinecie Reignera jako pan Raisentalu. Erik miał ochotę się roześmiać. Zamiast tego osuszy ł kieliszek. – Szkoda, że dopiero teraz się o ty m dowiaduję – powiedział. – Nie zatrudniałby m się jako czy ścibut, ty lko poszedł do Hendrika po moją część ojcowizny. Prawnik pokiwał w zadumie głową, a potem wy ciągnął papierośnicę i rozdy sponował między nich jej zawartość. – Słabo skręcone, bo mi się spieszy ło – usprawiedliwił się. – Poza ty m tutki jakieś liche. Niby u Paschalskiego kupowałem, a widzisz, jak się… – Konty nuuj, Willy. – Oczy wiście – odparł adwokat, zapalając. – Juliusowi udało się w końcu cię odnaleźć. Snuł się za tobą, planował, przy gotowy wał się do zadania jedy nego i ostatecznego ciosu. Koniec końców jednak zabrakło mu odwagi, a może stwierdził, że skoro nie wiesz o swoim pochodzeniu, nie warto podejmować żadny ch działań. Minęło trochę czasu i wszy stko by łoby w jak najlepszy m porządku, gdy by nie… – Gdy by nie spotkał mnie w karczmie w Bedenburgu. – Otóż to. By ł tam z kilkoma znajomy mi, jak pamiętasz, choć żaden z nich nie wiedział, dlaczego panicza von Reignera nagle tak zainteresował jakiś Polak. Po bójce Julius zwierzy ł się jedy nie Albertowi Blankartowi, który, swoją drogą, uratował twój nędzny zadek. – Nie przy pominam sobie, żeby wtedy … – Nie wtedy. Teraz. – Co masz na my śli? – Sophie odnalazła go w Neusohl – oznajmił obrońca, wy puszczając dy m nosem. – Wy dusiła z niego wszy stko, co wiedział, grożąc mu, że wpakują go do lochów za obstrukcję wy miaru sprawiedliwości. Szczy cę się ty m, że to ja nauczy łem ją tego sformułowania. Brzmi poważnie, prawda? – Brzmi jak zatwardzenie. – Mniejsza z ty m – odparł Hütter, strzepując popiół do ceramicznej popielniczki. – Sophie i Marc-Oliver zawieźli suczego sy na do Raisentalu, uprzednio formułując wobec niego nie ty lko całą gamę gróźb, ale także proponując pewną zapłatę. – Pewną? Przy puszczam, że sowitą. – Ja też, ale nie wnikałem – powiedział Willy i wzruszy ł ramionami. – Kiedy baron zobaczy ł Alberta, nie wiedział, w czy m rzecz, ale Gröger szy bko dał mu do zrozumienia, że to ten, którego chcieli się pozby ć. – I co dalej? – Dalej… zawarli kontrakt, o który m ci mówiłem – odparł Hütter, poważniejąc. Erik dostrzegł, że prawnik spojrzał na niego z rezerwą. – Umowa by ła dość prosta. W zamian za to, że von Reigner poświadczy ł, iż to nie ty zabiłeś jego sy na, zrzekłeś się wszelkich możliwości prawny ch i pozaprawny ch naby cia choćby części spadku.
– Mhm. – A! I przy rzekłeś zachować milczenie, choćby wzięli cię na tortury. Nikt nigdy nie może się dowiedzieć, że jesteś baronowskim bękartem. Landecki zgasił papierosa, nie spuszczając wzroku ze swojego obrońcy. Wszy stko to nie miało sensu, przy najmniej jeśli chodziło o sprawy najważniejsze. Mimo że Albert się odnalazł i poświadczy ł o bójce, nie zmieniało to stanu rzeczy, który sprawił, że Erik znalazł się w celi śmierci. – Mów dalej. – Ty le powinieneś wiedzieć – odparł Willy. – I ty le dowiedzieliśmy się od von Reignera. Polak pokręcił głową. – Gówno mnie obchodzi, czego się od niego dowiedzieliście – powiedział. – Chcę znać całą prawdę, od początku do końca. Dlaczego mnie uwolniono? I kto zabił Juliusa? Hütter westchnął. Najwy raźniej miał nadzieję, że nie będzie musiał wy kładać wszy stkiego od A do Z, ale Erik nie zamierzał odpuścić. Zabębnił wy czekująco palcami o blat stołu. Popiół z trzy manego w dłoni papierosa spadł obok popielniczki. – Dalsza część rozmowy nie będzie miała miejsca, rozumiemy się? – Daj sobie spokój z ty m dramaty zmem. Mów. – W porządku – odparł Willy. – Wraz z Sophie mamy pewne pojęcie o ty m, co mogło się wy darzy ć. Reigner oczy wiście nigdy tego nie potwierdził… i wątpię, by kiedy kolwiek to zrobił, ale nie musi. Wy starczy spojrzeć mu w oczy, żeby przekonać się, że to on i jego żona za wszy stkim stoją. Gröger moim zdaniem wiedział ty lko ty le, ile by ło konieczne, ale… – O czy m ty mówisz? – O ty m, że baron zamierzał upiec dwie pieczenie na jedny m ogniu – oznajmił Willy. – Od dawna musiał szukać sposobu, żeby wy eliminować ciebie z gry, bo widmo bękarta bez wątpienia cały czas nad nim wisiało. Co więcej, widział, że jego sy n stacza się coraz bardziej. Upadku Juliusa nikt nie by ł w stanie powstrzy mać, a chłopak sprowadzał do Raisentalu coraz mniej szanowane kobiety. Przy czy m muszę nadmienić, że uży wam raczej dy plomaty czny ch określeń. – Tak, sły niesz z tego. Hütter docenił tę uwagę lekkim uśmiechem. – Udało mi się ustalić, że Julius sam spłodził kilka bękartów. – To pewne? – Tak. I ani my ślał przestać, ku zgrozie swego ojca. Ale mniejsza z ty m. Liczy się to, że kiedy zgłosiłeś się do pracy … – Hendrik polecił Grögerowi, by mnie przy jął. – Nie, nie – zaoponował prawnik. – Von Reigner zadbał o to, by Gröger my ślał, że to jego decy zja. Musisz zrozumieć, że ten stary majordom jest uosobieniem zasad i reguł, które rządzą ży ciem w Raisentalu. Nigdy nie pisałby się na to, by usunąć Juliusa. Nie miał pojęcia o ty m wszy stkim, co się działo, i do teraz o niczy m nie wie. Gdy by by ło inaczej, dawno popędziłby na najbliższy posterunek policji. – Co dalej? – Przy jął cię do pracy, a baronowi pozostało ty lko załatwić kwestię z Juliusem – odparł Willy, kontrolnie tocząc wzrokiem po pasażerach. – Nie przy puszczam, by zrobił to sam. Może zlecił to szoferowi i dał mu klucz? Trudno stwierdzić. Tak czy inaczej jednej nocy sprawił, że Marc-Oliver stał się dziedzicem, a ty przestałeś zagrażać jego majątkowi. – Żartujesz? – Nie. Wiem, że mówię to lekkim tonem, ale po pierwsze nie dziwi mnie to, że to ten gnój za wszy stkim stał. Wszy scy to czuliśmy, prawda? Nie mieliśmy ty lko pewności, dlaczego to zrobił.
Po drugie miałem trochę czasu na oswojenie się z tą informacją. – A Sophie? – Jest tego samego zdania, jak mówiłem. – Marc-Oliver? – Nie wierzy w to, że jego ojciec mógłby to zrobić. – Więc co mówi sam baron? – Że nie będzie dy skutował na temat śmierci sy na – odparł Willy, odsuwając popielniczkę na skraj stolika. – Twierdzi, że rzeczy wiście skorzy stał z okazji, gdy cień podejrzeń padł na ciebie. Przekupił szofera, by ten poświadczy ł nieprawdę, ale nic ponadto. Zresztą nie ma to żadnego znaczenia. – Nie drwij sobie, Willy. Ma znaczenie, czy Sophie za teścia będzie miała mordercę. Prawnik zmruży ł oczy, patrząc na swojego towarzy sza. Na dłużej zawiesił wzrok na chuście, która miała udawać krawat. – Coś nie tak? – Nie, nic. Obrońca zaczesał grzy wkę dłonią i odchrząknął. Najwy raźniej miał jeszcze coś istotnego do powiedzenia – i nie wy glądało na to, by Landecki miał się z tego powodu ucieszy ć. Na ty m etapie jednak nawet najgorsza wiadomość nie popsułaby mu humoru. Fakt, że by ł bękartem, że obok nosa przeszła mu fortuna, że matka przez całe ży cie go okłamy wała… Wszy stko to by ło nieważne. Ży ł. Nie powiesili go za zbrodnię, której nie popełnił. Miał przed sobą przy szłość. – Ona będzie miała go za teścia, ale ty będziesz mu się kłaniał – odezwał się w końcu Hütter. – Co? – Kontrakt przewiduje, że będziesz pracował w Raisentalu jako czy ścibut. Erik miał wrażenie, że się przesły szał. Popatrzy ł na wino i przemknęło mu przez my śl, że może powinien przestać pić. Przy najmniej do czasu, aż nie wrócą mu siły. – Co takiego? – wy dusił w końcu. – Zrobiliśmy wszy stko, co w naszej mocy, żeby ustalić jak najlepsze warunki umowy, ale nie jesteśmy cudotwórcami. Choć nie, biorąc pod uwagę, że uniknąłeś stry czka, by ć może jesteśmy. Erik zawiesił wzrok za oknem. Trudno by ło z ty m polemizować. Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiał, niektóre elementy tej układanki do siebie nie pasowały, a części spraw w ogóle nie poruszy ł. Przy puszczał, że czeka go wiele bezsenny ch nocy, nim ogarnie to wszy stko umy słem, a my śli przestaną kotłować mu się w głowie. Na wszy stko przy jdzie jednak pora. Także na poznanie odpowiedzi na każde py tanie, które się nasuwało. Teraz interesowało go jedno. – Dlaczego Reigner uparł się, by m wszedł w skład służby ? – Chce cię mieć blisko siebie. Landecki przez moment milczał. – Znów sięgasz po dy plomaty czne określenia – odparł w końcu. – Ja by m raczej rzekł, że chce mnie trzy mać na smy czy.
Rozdział III Sophie wy patry wała automobilu mającego przy wieźć z Jawiszowic dwóch podróżny ch. Towarzy szy ł jej irracjonalny niepokój, który sprawiał, że nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Obawiała się, że coś się wy darzy. Coś, co sprawi, że Erik i Willy nie dotrą do Raisentalu. Zawiesiła wzrok w oddali. Nie, zupełnie nie o to chodziło. Niepokoiło ją to, że miała stanąć twarzą w twarz z Erikiem. Emocje by ły niewspółmiernie do wagi tego spotkania. Nie powinna się nim przejmować, nie miała powodu. Nie napisała mu w listach nic, przez co musiałaby się teraz przejmować. Owszem, w ostatnim dopisała na końcu, że za nim tęskni, ale co z tego? Chciała go podnieść na duchu. A wspomnienie o ty m, że nie czuła się dobrze w Raisentalu? Nie trzeba by ło czy tać jej korespondencji, by się tego domy ślić. Mimo to serce jej przy spieszy ło, gdy zobaczy ła nadjeżdżający z Zagobina pojazd. Złoży ła to na karb konwenansów. Wszak nawiązała nić sy mpatii – dość grubą – z człowiekiem, który miał służy ć w Raisentalu jako czy ścibut. Dla niej samej nie miało to żadnego znaczenia, ale dla służący ch i von Reignerów owszem. – Chłodno? – zapy tał Marc-Oliver. Dopiero teraz przy pomniała sobie, że stoi obok. – Nie. – Więc dlaczego tak się wiercisz? – Przy krzy mi się to czekanie. – Wciąż nie mogę uwierzy ć, że stoję tutaj jak ostatni krety n, oczekując przy jazdu czy ścibuta. – To twój brat, Öhle. – Weszło ci w krew to określenie – zauważy ł Reigner, obracając się do narzeczonej. Trwała z beznamiętny m wy razem twarzy, wbijając wzrok w podskakujący na wertepach automobil. – Poza ty m to ty lko mój przy rodni brat. I to nieoficjalnie. Przez moment milczeli. – Sądzisz, że Hütter mu wszy stko powiedział? – zapy tał. – Nie mam co do tego wątpliwości. Gdy pojazd zatrzy mał się na ty łach budy nku, tuż przed wejściem dla służący ch, Sophie zrobiła krok w przód, czując się jak uczennica. Skarciła się w duchu, ale zaraz potem przestała o ty m my śleć, zauważy wszy wy mizerowane oblicze Erika. Zbliży ła się jeszcze o pół kroku. Baron stał za nią i Markiem-Oliverem, jakby zza ich pleców miał zamiar wszy stkiego doglądać. Może by ło w ty m coś sy mptomaty cznego. Landecki wy siadł z samochodu, rzucając mu krótkie spojrzenie. – Wszy stko zostało ci wy jaśnione? – odezwał się Hendrik. – Tak. – W takim razie nie ma potrzeby robić cy rku – odparł von Reigner. – Wszy scy do środka.
Erik popatrzy ł w oczy Sophie, nim się odwróciła. Zaraz potem narzeczony położy ł dłoń na jej plecach i poprowadził ją do budy nku. Uznała, że to raczej niewy marzone pierwsze spotkanie po takim czasie, ale z pewnością będzie jeszcze okazja, by zamienić choć kilka słów. – Panie Hütter, oferuję panu nocleg – odezwał się Hendrik. – Doprawdy ? – Proszę nie by ć bezczelny m. – Nie zamierzam. I chętnie skorzy stam. – Upraszam pana także o powściągnięcie języ ka, ostatnim razem by ł pan bowiem tak swawolny w wy głaszaniu swoich osądów, że mojej żonie odechciało się przy jmować jakichkolwiek gości. Willy uśmiechnął się szeroko, po czy m zamknął za sobą drzwi. Sophie musiała ugry źć się w języ k, by nie zauważy ć, że Hiltrude co do zasady niechętnie zapraszała kogokolwiek do Raisentalu. Wy jątkiem by łby chy ba ty lko cesarz Franciszek, choć i on musiałby spełnić pewne kry teria. Ta kobieta z pewnością nie by ła stworzona do obcowania z ludźmi. Panna Maländer po chwili dostrzegła, że baron patrzy na Erika badawczo, jakby starał się przesądzić, czy zawarł korzy stny układ. Z jej punktu widzenia nie miał się nad czy m zastanawiać. Gdy by nie zdecy dował się na takie rozwiązanie i nie ugłaskał wszy stkich zamieszany ch w sprawę, Sophie zaciągnęłaby Alberta do sądu, a Hütter wy ciągnąłby z niego oświadczenie, że Erik jest nieślubny m dzieckiem barona. W takiej sy tuacji cień podejrzeń z pewnością padłby właśnie na Hendrika. Oprócz tego konserwaty wny, bogobojny ary stokrata skompromitowałby się w oczach całej tutejszej społeczności. Dla człowieka, który zawsze ży ł w dostatku, dobra opinia z pewnością by ła ważniejsza niż jakiekolwiek pieniądze. Nagle von Reigner się zatrzy mał, a wraz z nim cały pochód. Baron stanął przed Landeckim. – Mogę liczy ć, że dotrzy masz słowa? – Tak, ojcze. W powietrzu niemal fizy cznie czuć by ło ładunek emocji, jakby przed burzą. Sophie wolałaby, żeby Erik ugry zł się w języ k, ale najwy raźniej nie mógł przepuścić tej okazji. By ć może nie powinna się dziwić. Baron naty chmiast poczerwieniał ze złości. Zacisnął usta, popatrzy ł po wszy stkich zebrany ch, a potem zbliży ł się do chłopaka. – Ty lko się droczę – zastrzegł Erik. – Wy bacz, że kosztem twoich nerwów, ale ostatni miesiąc przesiedziałem w zapchlonej celi, a potem nieomal zszedłem z tego świata, gdy zawiązali mi pętlę na szy i. A teraz okazuje się, że wszy stko to stało się za twoją sprawą. Dziwiło ją, że Hendrik nie obawiał się zemsty. A może by ło wręcz przeciwnie? Może z powodu tej niepewności kazał mu zostać służący m w dworku? Tutaj cały czas będą go mieli na oku Gröger i reszta. Baron zgromił wzrokiem Erika i przez chwilę milczał. – Muszę wiedzieć, czy będziesz sprawiał problemy – odezwał się. – Nie. – W takim razie… ogólne zasady poznałeś, jak mniemam. – Owszem. – Piśnij słówko, a wszy stko to, co ustaliliśmy … – Rozumiem doskonale swoją sy tuację. – Nie jestem co do tego przekonany – mruknął von Reigner. – Pozwól zatem, że zapewnię cię o jedny m. Jestem gotów skompromitować się publicznie, by leby ukarać cię za wszelkie ewentualne przejawy … – Rozumiem, gnädiger Herr – uciął Landecki. – Ale pozostaje jeszcze kwestia szofera, który
twierdzi, że widział, jak opuszczałem pokój. – Nie ma żadnej kwestii. Erik rozwiązał chustę i spojrzał py tająco na ojca. – Gdy by by ła, sąd w Wiedniu nigdy nie oczy ściłby cię z zarzutów. – Więc co z nim zrobiliście? – Nic. W trakcie mojego pry watnego dochodzenia ustaliłem, że poświadczy ł nieprawdę, o czy m naty chmiast poinformowałem sąd. – A co z samy m zainteresowany m? – Znikł – odparł baron z poiry towaniem. – Ty również znikniesz, jeśli stwierdzę, że nie wy wiązujesz się ze swojej umowy. I obowiązują cię takie same reguły, jak każdego innego służącego. Dodatkowo jutro przejdziesz przeszkolenie. – Przeszkolenie na czy ścibuta? – Tak – odparł von Reigner, otwierając masy wne drzwi. – Wbrew pozorom to nie zajęcie dla każdego. – Zrobił krok do środka, a potem skinął na Erika. – Chodź, czas, by ś rozpoczął nowe ży cie. Landecki właśnie to miał zamiar zrobić. Ty le że owo nowe ży cie nie miało mieć nic wspólnego z ty m, co planował dla niego Hendrik.
Rozdział IV W pierwszy m dniu po powrocie do Raisentalu Erik z samego rana zrobił rundkę po cały ch włościach. Słońce ledwo wy chy lało się znad hory zontu, domownicy jeszcze spali, ale służący krzątali się już w najlepsze. Każdy zachowy wał się ciszej niż my sz pod miotłą… i każdy kłaniał się Landeckiemu w pas. Erik nie rozumiał, skąd ten przy pły w sy mpatii, ale nie poświęcał wiele czasu rozmy ślaniom na ten temat. By ć może pozostali by li pod wrażeniem, że wy mknął się śmierci. Zebrał wszy stkie buty, które tego dnia nie miały by ć uży wane, a potem zaniósł je do swojej kanciapy. Najwięcej par miał pan domu i Erik odniósł wrażenie, że cokolwiek by się nie działo, Hendrik musi codziennie nosić inne. Wszedłszy do swojej niewielkiej izby, usiadł na podłodze, a potem przez moment zastanawiał się, czy aby nie zapalić. Właściwie nie by ło mu wolno, ale niespecjalnie się ty m przejmował. W końcu zrezy gnował – ty lko dlatego, że czekał na Grögera, który z pewnością nie omieszkałby go zrugać. Majordom zjawił się o wy znaczonej porze, uprzednio zapukawszy do składziku. – Nie wstawaj, Landecki – burknął, zamy kając za sobą drzwi. – Miło pana widzieć. – Z pewnością. – Nie drwię. W ty m miejscu jest pan jedny m z niewielu porządny ch… – Nie mam zamiaru tego słuchać. Rodzina von Reignerów składa się z najporządniejszy ch ludzi, jakich znam, i na jakich mogłeś trafić. Ponadto są twoimi chlebodawcami, więc pomijając wszy stko inne, za sam ten fakt winieneś by ć im wdzięczny – odparł Joachim, stając nad Polakiem i patrząc na niego z dezaprobatą. – Nogi szerzej. – Słucham? – Nogi szeroko – odparł Gröger, trącając butem jego ły dkę. – Mają ułoży ć ci się w literę V. Pomiędzy nimi wy konujesz swoją pracę. – Co takiego? – zapy tał Erik, czując, jak wzbiera w nim śmiech. – Pomiędzy nogami umieszczasz parę butów, który mi będziesz się zajmował. Po prawej stronie masz mieć te, które są do zrobienia, a po lewej te, które już zrobiłeś. – To pan ma mi zrobić przeszkolenie? Majordom westchnął, siadając naprzeciwko chłopaka. Rozsunął szeroko nogi bez najmniejszego problemu, podczas gdy Erikowi sprawiło to nieco trudności. Jak na podstarzałego mężczy znę, by ł wy jątkowo gibki. – Rozpocząłem swoją służbę od czy szczenia obuwia – oznajmił Gröger. – Jeśli dobrze się sprawdzisz, również będziesz kiedy ś wspominać tę rolę jako początki swojej kariery. Jeśli nie, będziesz to robił do końca ży cia. – W porządku. Joachim spojrzał na rozrzucone w nieładzie buty. Sam jego wzrok sprawił, że Landecki zaczął je układać we względny m porządku. Nie paty czkował się z nimi, ale dopasował jedne do
drugich. Potem ustawił je obok siebie. – By ś nie musiał tracić na to czasu, wiąż sznurówki, gdy ty lko weźmiesz buty. – Tak jest, panie szefie. – I zwracaj się do mnie odpowiednio – odparł Joachim, rozglądając się po kanciapie. Nie pachniało tutaj przesadnie przy jemnie, nie by ło też żadnego okna. Majordomowi przy szło do głowy, że chłopak musi się tutaj czuć podobnie jak w piwnicznej celi. Gdy jednak spojrzał na jego oblicze, stwierdził, że nie dostrzega w nim nawet cienia niezadowolenia. By ć może mimo metrażu i woni składzik stanowił miłą odmianę. – Zanim zaczniemy, wy jaśnimy sobie coś – powiedział Gröger. – Oczy wiście. – Jest mi za siebie wsty d – oświadczy ł majordom z zażenowaniem. – Powinienem dogłębniej sprawdzić tego człowieka. Mówię o szoferze. – Nie ma się czy m przejmować, panie szefie. – Zełgał, a ja dałem mu wiarę – ciągnął Gröger. – Przedłoży łem jego słowa nad twoje, ale wy nikało to z faktu, że świadom by łem bójki, która miała miejsce w Bedenburgu. – Ile pan o niej wie? – Ty le, ile powiedział mi gnädiger Herr. Czy li nic, uznał Erik. Najpewniej majordom miał zająć się ty m, by wy ekspediować Alberta jak najdalej stąd, ale sam nie miał bladego pojęcia, jaki jest powód. Ty m bardziej nie by ł świadom pobudek, z który ch w ogóle doszło do bijaty ki. – Przy jmij więc moje przeprosiny, Landecki. Erik spojrzał na niego z niedowierzaniem. Brzmiało to trochę, jakby urządzał sobie kpiny, ale wy raz twarzy nie zdradzał żadnej wesołości. Przeciwnie, na obliczu starca odmalował się ból. Polak nie wątpił, że nieczęsto składa przeprosiny. – Zapomnijmy o ty m – powiedział Erik, by czy m prędzej zby ć temat. – W takim razie przejdźmy do… – Chciałem zapy tać jeszcze o Anikę, panie szefie. – Tak? – Znaleziono ją? – Py tanie powinno brzmieć: czy odnaleziono ciało? – odparł Joachim głosem pozbawiony m emocji. – Niestety nie. Przy puszczalnie została napadnięta, kiedy wracała do rezy dencji. Landecki przełknął ślinę, czując w ustach dziwny smak, jakby w jakiś sposób zapach butów i środków czy stości dotarł do jego kubków smakowy ch. – W przeciwny m wy padku dawno zgłosiłaby się do kogoś z Raisentalu lub do pana Hüttera – dodał majordom. Erik powstrzy mał kotłujące się w nim emocje. W całej tej sy tuacji jedno niedopowiedzenie by ło dla niego szczególnie niepokojące. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa to von Reigner wy dał rozkaz, by uciszy ć dziewczy nę. A nawet jeśli nie on, to z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, co jej się przy darzy ło. Nie rzutowało to w żaden sposób na plany Erika względem barona. Tak czy inaczej zamierzał go zniszczy ć. – Czy mógłby m w najbliższy m czasie prosić o wolne, by samemu… – Nie. – Chciałby m ty lko… – Nie przy sługuje ci urlop, Landecki – odparł stanowczo Gröger. – Jeśli masz chrapkę na obijanie się, idź do fabry ki. Tam maszy ny będą robić za ciebie. Joachim wy powiadał te słowa niemal z odrazą, jakby nowoczesna technika stanowiła
narzędzie w rękach szatana. Erik nie miał zamiaru się z nim sprzeczać. Uznał, że wy prawi się na poszukiwania na własną rękę. – Od dziecka marzy ło mi się szorowanie obuwia, panie szefie, więc zostanę. – Zachowaj ironię na inną okazję. – Tak jest. – A teraz zajmijmy się sprawami naprawdę ważkimi – powiedział Gröger, biorąc jeden z butów pana domu. Nie skrzy wił się przy ty m, co zaskoczy ło chłopaka, bo z tego co pamiętał, te śmierdziały najbardziej. – Każdą czy nność wy konujesz prawą ręką, lewą zaś trzy masz w bucie. – Ty le wiem – odparł Landecki. – A reszta to zapewne żadna filozofia. – Żadna? – No, bierze się… – Nic się nie bierze – uciął majordom, kręcąc głową. – Po pierwsze czy ścibut zastanawia się, z czy im obuwiem ma do czy nienia. Po drugie waży, na jaką okazję przeznaczone jest to konkretne obuwie. Erik właściwie spodziewał się, że takie niuanse będą miały znaczenie. W całej rezy dencji odmierzano wszy stko za pomocą linijek, więc trudno by ło się łudzić, że w kwestii butów pozwalano sobie na mniejszą skrupulatność. – Widzę, że nie jesteś przesadnie kontent. – Nie, skądże. – By ć może powinienem powiedzieć ci więcej o tej pracy, nim cię przy jąłem. – By ć może. – Zajmowałem się jednak głównie kwestią tego, czy nadajesz się na służącego w Raisentalu – odparł Gröger, patrząc na niego spode łba. – Ty mczasem powinienem poinformować cię choćby o ty m, że to ty będziesz wstawać jako pierwszy ze wszy stkich służący ch. – Słucham? – Czy ścibut zawsze wstaje pierwszy. – By łem przekonany, że… Joachim uniósł rękę, powstrzy mując go. Pokręcił głową, odczekał chwilę, a potem konty nuował swój wy wód: – Wstajesz przed brzaskiem, zbierasz buty całej służby, a potem do rana masz je wy szorować. Będzie to jakieś sześćdziesiąt par. Gdy słońce wstaje, muszą mieć na nogach czy ste obuwie, a ty bierzesz się wtenczas za pozostałe. – Mam szorować buciory służący m? – A któż inny miałby to zrobić? – zapy tał Gröger, jakby py tanie głęboko go zszokowało. – Czy może mają chodzić po rezy dencji w brudny ch? Landecki skinął niechętnie głową, patrząc na stary, odrapany kufer, w który m znajdowały się przy bory czy ścibuta. Chciał mieć to już z głowy – i najwy raźniej majordom zrozumiał jego niewy powiedzianą prośbę, gdy ż odchrząknął, a potem sięgnął po jeden z butów. – Zaczy najmy – powiedział, jakby miał za moment operować umierającego pacjenta. – Przede wszy stkim zawsze należy podścielić sobie miedzy nogami jakiś materiał, który w razie upadku sprawi, iż but się nie zabrudzi. Erik uniósł brwi. – Potem łapiemy but, o tak. – Gröger po prostu wsadził rękę w cholewę. – Unosimy lekko ponad podłogę, ale nie na ty le, by ręce się zmęczy ły, a następnie zaczy namy robotę. Do butów należący ch do dam uży wamy mikstury, na którą składa się po równo: olej z oliwek, ocet i sy rop z melasy. Joachim urwał, patrząc z konsternacją na swojego ucznia.
– Nie zapiszesz sobie tego nigdzie? – Zapamiętam. – To istotne, bo ty m razem masz gotową miksturę, ale wkrótce przy jdzie ci samemu ją zrobić. – Wy ry ję sobie pańskie wskazówki w pamięci. – Do tego dodajesz kopciu na ty le, by wszy stko zgęstniało i stało się czarne jak noc – konty nuował Joachim. – Następnie nakładasz nieco na dłoń i rozmasowujesz na bucie. Później pozostawiasz go w chłodny m miejscu, by wy sechł, i voilà. Zrozumiałeś? – Ledwo. – Nie drwij sobie z czy szczenia butów, Landecki. – Gdzieżby m śmiał. – Słusznie – odparł Gröger. – To nie powód do żartów. Z tonu głosu Erik wniósł, że dotarli do końca nauk, ale szy bko przekonał się, że bardzo się pomy lił. Dla majordoma ta krótka prezentacja by ła jedy nie przy czy nkiem do długiego wy kładu. Erik przechodził gehennę. Dowiedział się o wszy stkich miksturach, które mogły okazać się przy datne, a potem starał się zapamiętać, który ch należy uży ć do jakiego rodzaju obuwia. Najwy raźniej miało to kluczowe znaczenie. W końcu nie miał innego wy jścia, jak wy ciągnąć kartkę i ołówek, a potem zacząć skrupulatnie notować. Okazało się, że istotny jest nawet kierunek kulisty ch ruchów, które wy kony wać miał podczas czy szczenia… Właściwie po kilku długich godzinach miał wrażenie, że absolutnie każdy, najdrobniejszy nawet szczegół ma znaczenie. – To wszy stko – zakończy ł Gröger. – Przekazałem ci, ile wiem, a reszta zależy od ciebie. Z trudem podniósł się z podłogi, a potem bez słowa pożegnania skierował do drzwi. Erik również wstał i zmusił się do okazania wdzięczności, pomimo że najchętniej udusiłby starca. – Dziękuję – bąknął. – Oby ci się ta wiedza przy dała. – Majordom stanął w drzwiach, zastanawiając się przez moment. – Chodź, zjemy coś. – Nie mam zegarka, ale wy daje mi się, że już dawno po porze kolacji. Gröger ruszy ł bez słowa przez kory tarz, a Landecki po krótkiej refleksji uznał, że najroztropniej będzie podąży ć za nim. Wprawdzie nie spodziewał się po starcu, by ten potrafił coś upichcić, ale miał klucze do wszy stkich pomieszczeń w domu – by ć może wiedział, gdzie podkuchenne chowają jakieś przy smaki. Zeszli na dół, a Polak uświadomił sobie, że nie jest tak późno, jak sądził. By ła pora między obiadem a kolacją, co znaczy ło, że właśnie teraz Hendrik i Hiltrude przegry zali coś lekkiego, popijając kawę. Dwóch mężczy zn minęło kuchnię, a następnie przeszło do niewielkiego składziku, zamy kanego na klucz. Erik czekał na zewnątrz, podczas gdy Gröger zanurzy ł się w środku i po chwili wy łonił się, trzy mając dwie pajdy chleba. Landecki spojrzał na nie z rezerwą. – Czy ja panu wy glądam na konia? – zapy tał. – Nie rozumiem. – Suchy chleb? – Mnie on smakuje – odparł pod nosem Joachim, po czy m zamknął drzwi. Usiedli w pustej o tej porze izbie czeladnej. Personel kuchenny krzątał się w pomieszczeniu obok, a pozostali służący zajęci by li usługiwaniem państwu von Reignerom na górze. Landecki by ł pod wrażeniem, że stary wiarus poświęcił ty le czasu na jego szkolenie. Miał z pewnością huk inny ch obowiązków.
– Co zamierzasz, Landecki? – zapy tał Gröger, trzy mając nienapoczęty chleb. Erik przez moment milczał, przeżuwając kęs. – Zjeść – wy mamrotał. – A później? – Zabrać się do przy gotowy wania mikstur na jutro. – Miałem na my śli mniej prozaiczne rzeczy – odparł majordom. – Jakże to? Mówił pan, że czy szczenie butów to… – Nie rób ze nie głupca, chłopcze. – Prędzej zrobiłby m to względem barona niż pana, herr Gröger. Joachim zby ł to milczeniem, nagry zając pajdę. Mielił mały kawałek długo i z piety zmem, jakby by ło to wy jątkowo wy borne danie. Z kuchni wy biegła jakaś młoda dziewczy na, wpadła do składziku, a zaraz potem wracała już z pełny m koszem. Posłała przelotny uśmiech Erikowi, niemal się przy ty m przewracając. – Zapy tam jeszcze raz – odezwał się majordom. – Co planujesz, Landecki? – Nic. – Zostałeś upokorzony przez państwa von Reignerów. Nie sposób temu zaprzeczy ć. Erik przez chwilę zastanawiał się nad ty m, jak powinien odpowiedzieć. Przemknęło mu przez głowę, że każde słowo, które padło teraz z ust majordoma, jest inspirowane przez ich chlebodawcę. By ć może dlatego spędził z nim dziś tak wiele czasu. Hendrik chciał wy badać, czy Landecki będzie robił problemy. – Zdarzają się gorsze rzeczy – odparł z pełny mi ustami. – Mogli mnie na przy kład powiesić. Joachim westchnął, spoglądając niepewnie w kierunku uchy lony ch drzwi do kuchni. – Obawia się pan czegoś? – Gumowego ucha Ekkeharda Schröera. – Kucharza? – Raczej mojego adwersarza w ty m domostwie – mruknął Gröger, a potem nabrał głęboko tchu. – Ale wróćmy do meritum. Obwiniasz państwa von Reignerów za to, co przy darzy ło się Anice, nieprawdaż? – W żadny m wy padku. – Udała się do wsi, by odnaleźć szofera – nie odpuszczał Joachim. – Nie zrobiłaby tego, gdy by dano wiarę twoim słowom. – Nigdy by m w ten sposób tego nie… – Skończże łgać, chłopcze – przerwał mu majordom, odkładając chleb na stół. – Nie jestem na ty m świecie od dzisiaj i potrafię poznać nienawiść, gdy goreje w czy ichś oczach. Ty, gdy by ś mógł, ciskałby ś z nich gromami. I widzę, że nie jest to ślepe, a wy rachowane uczucie… takie, które stanowi ży zne pole dla snucia planów o wendecie. Erik roześmiał się, choć by najmniej nie by ło mu do śmiechu. – Ma pan wy jątkowo bujną wy obraźnię. Starzec podniósł się ze skrzy piącego krzesła, a potem ściągnął ręką okruchy ze stołu. Spojrzał na rozmówcę z zawodem, po czy m ruszy ł w kierunku drzwi. – Będę cię obserwować, Landecki. – Ilekroć pański wzrok na mnie padnie, herr Gröger, będzie to dla mnie zaszczy tem. Majordom odbąknął coś, gdy przekraczał próg, a potem znikł na schodach. Erik odetchnął, choć miał świadomość, że przełożony łatwo nie odpuści. Będzie wiercił mu dziurę w brzuchu, aż uzna, że już nic więcej zrobić nie może. Znacznie utrudni mu to działanie, ale Landecki wiedział, że jakoś sobie poradzi. Nie zrezy gnuje z zemsty. I nie pozwoli, by Gröger czy ktokolwiek inny pokrzy żował mu
plany. Nie po to spędził ty le czasu na ich snuciu, starannie wszy stko układając, by teraz miał martwić się taką czy inną przeszkodą. Uśmiechnął się w duchu. – Nie jest w ciemię bity – rozległ się głos zza jego pleców. Erik odwrócił się i zobaczy ł niskiego, korpulentnego mężczy znę, który wy szedł z kuchni. Miał na sobie upaćkany sosem fartuch, a jego buty sprawiały wrażenie, jakby nigdy nie widziały żadnej z mikstur Grögera. Przedstawił mu się jako Ekkehard Schröer, a potem przy siadł obok. – Wie, że chcesz zniszczy ć tę rodzinę – dodał kucharz. – I ja też zdaję sobie z tego sprawę. Różnica polega na ty m, że ja mogę ci w ty m pomóc.
Rozdział V – Sy nu, ile razy mogę powtarzać ci, że nie miałem z ty m nic wspólnego? – zapy tał Hendrik, podnosząc się zza swego biurka. Marc-Oliver stał obok, wodząc wzrokiem po grzbietach książek. Od kiedy wszedł do gabinetu, ani razu nie spojrzał na ojca. – Tak długo, aż w to uwierzę. – Nie sądzisz chy ba, że mógłby m targnąć się na ży cie własnego sy na. – Nie wiem, co sądzić. – Tak… – mruknął von Reigner, podpierając się o blat. – Co do tego nie mam wątpliwości. – Obrócił się do rozmówcy. – Za to twoja luba doskonale wie. – Nie mam zamiaru dy skutować z tobą na jej temat. Hendrik obszedł biurko i przy siadł na jego skraju. Chciał skrócić nieco dy stans, wprowadzić luźniejszą atmosferę, nawiązać z sy nem lepszy kontakt. Przemknęło mu przez my śl, że spóźnił się kilkanaście lat. Odchrząknął. Ostatnimi czasy często wracał do tematu Sophie. Wespół z Hiltrude podjęli decy zję, do końca miesiąca należy usunąć dziewczy nę z Raisentalu – a siłą rzeczy także z ży cia sy na. Problem polegał na ty m, że wszy stkie rozmowy kończy ły się tak samo. Hendrik starał się przy gotować grunt, by powiedzieć chłopakowi o listach, które narzeczona pisała do Landeckiego, ale szło mu jak po grudzie. Wciąż wy czekiwał odpowiedniego momentu. – Dy skusja na jej temat jest immanentnie związana z rozważaniem ty ch absurdalny ch tez. – Nie wy daje mi się – odbąknął Marc-Oliver. – A jednak to ona je stawia. I mogę ją zrozumieć – przy znał von Reigner. – Natomiast ciebie nie, sy nu. Nie wiem, jak możesz w ogóle py tać mnie o… – Py tam, by mieć pewność. – Możesz ją mieć, Öhle. Do jasnej cholery, to by ł mój sy n. Jak mógłby m… – Kto w takim razie odpowiada za jego śmierć? – znów przerwał mu Marc-Oliver. Ty m razem Hendrik postanowił na to nie reagować. Nie chciał antagonizować sy na, a mieć w nim sojusznika. Niełatwo by ło jednak przejść nad jego py taniami do porządku dziennego. Owszem, sam również nie zachowy wał się w jego wieku najlepiej, ale zawsze odnosił się do ojca z szacunkiem. W jego czasach nie do pomy ślenia by ło, by wejść rodzicowi w słowo. – Nie wiem – odparł von Reigner. Chłopak pokręcił głową. – Gdy by m miał obstawiać, kierując się swoimi domniemaniami i dowodami, które posiadamy, należałoby podejrzewać Heinricha Görnitza. Fakt, że szofer znikł zaraz po procesie, każe sądzić, że… – Ojcze… – powiedział błagalny m tonem Marc-Oliver. – Mam uwierzy ć, że jakiś służący targnął się na ży cie dziedzica rodu, a potem wrobił w to człowieka, który okazał się twoim bękartem? – By ć może Görnitz nawet o ty m nie wiedział.
– By łby to nieby wały zbieg okoliczności. – Czy żby ? – zapy tał baron, poprawiając mankiety koszuli. – Wrobił służącego, który by ł u nas najmłodszy stażem. Każdy rozumny zabójca postąpiłby tak samo. A teraz, gdy prawda wy szła na jaw, wy jechał jak najdalej stąd. – Posłano za nim list gończy ? – Oczy wiście. Osobiście zadbałem o to, by stało się to jak najszy bciej. I jeśli twoja imperty nencja jest tak duża, że wątpisz w to, iż chcę znaleźć mordercę mojego sy na, to… – baron urwał, kręcąc głową. Marc-Oliver wziął do ręki jakąś książkę i zaczął ją kartkować. Von Reigner westchnął, uznając, że każda rozmowa rozgry wa się wedle tego samego scenariusza. Każda podszy ta jest obustronny m brakiem zaufania i rezerwą. Może nawet ukry tą agresją. – Doprawdy jestem w stanie zrozumieć Sophie oraz tego prawnika – podjął Hendrik. – Ale ciebie? Komu masz ufać, jeśli nie własnemu ojcu? Marc-Oliver zaczerpnął głęboko tchu, odłoży ł książkę na miejsce, a potem usiadł przed biurkiem. Baron przez moment się zastanawiał. Czy żby miał to by ć sy gnał, że sy n gotów jest rozegrać tę partię do końca? Na to wy glądało. Szy bko podjął decy zję. Jeśli teraz nie zrobi tego, co planował, jutro czy pojutrze może by ć już za późno. Mimo wszy stkich jego starań, wciąż się od siebie oddalali i nic nie wskazy wało na to, by w dającej się przewidzieć przy szłości miało by ć inaczej. Maländer z pewnością o to zadba, a nie ma lepszego bata na młodego mężczy znę niż uczucie. Hendrik powoli opadł na swój fotel i wy ciągnął z szuflady fajkę. Umieściwszy ją w kąciku ust, wy jął także plik kartek, po czy m położy ł go przed sy nem. – Co to jest? – Korespondencja Landeckiego z aresztu. – Jak ją zdoby łeś? – zapy tał młody Reigner, ściągając brwi. – Zapłaciłem kilka koron jednemu ze strażników. – Baron wzruszy ł ramionami. – Zastanawiałem się, czy zabójca nie chce spić śmietanki, dopiec jeszcze chłopakowi przed śmiercią. Rozumiesz, że musiałem przejrzeć to wszy stko… – Oczy wiście – odparł Marc-Oliver. – Sam by m to sprawdził. – Okazało się jednak, że jedy ną osobą, która do niego pisała, by ła panna Maländer. Chłopak starał się nie dać po sobie znać, że wiadomość go zaniepokoiła. Może i miał świadomość, że narzeczona pisała do Polaka, ale z pewnością nie wiedział, jaka by ła treść listów. Ani że by ło ich aż ty le. – To wszy stko od niej? Hendrik potwierdził, kiwając głową, i py knął fajkę. Przez moment panowało ciężkie milczenie, a Marc-Oliver trwał w bezruchu, patrząc na korespondencję. Przy wodziła na my śl wielokrotnie czy tane gazety, które przechodziły z ręki do ręki. Jednak mimo ewidentnego wy służenia widać by ło, że Erik dbał o listy. – Nie mam zamiaru tego czy tać, ojcze. – My ślę, że powinieneś. Marc-Oliver wstał z krzesła i ruszy ł w kierunku drzwi. – Pisze tu między inny mi o ty m, że za nim tęskni – powiedział baron, nim jego sy n złapał za klamkę. Młody Reigner zamarł przed drzwiami, po czy m pochy lił głowę. Hendrik wiedział, że ta wiadomość po nim nie spły nie – cokolwiek by nie mówić o Juliusie i Marcu-Oliverze, obaj zostali wy chowani w ary stokraty czny m duchu. Fakt, że narzeczona tak spoufala się z czy ścibutem, musiał zebrać plony.
– Pisze też, że źle się czuje w Raisentalu. Nie jest to ży cie, które sobie wy marzy ła. – Wy starczy, ojcze. Hendrik z zadowoleniem zauważy ł, że Öhle cofnął dłoń. Czy m prędzej wstał zza biurka, wziął listy, a następnie podszedł do młodego. Po chwili obaj siedzieli na kanapie, paląc fajki i popijając edelgeist. Czy tali listy, a baron uznał, że zrobił pierwszy i najważniejszy krok, by raz na zawsze pozby ć się Sophie Maländer.
Rozdział VI Sophie stała na ty łach obory, starając się zignorować smród, który się z niej doby wał. Paliła papierosa, ale nawet dy m wy pełniający nozdrza niespecjalnie pomagał. Czekała na Erika, który, mijając ją w holu, zaproponował spotkanie. Nie by ła przekonana, czy konspiracja jest konieczna, ale nie miała czasu, by zaprotestować. W końcu Landecki się pojawił, wy chy lając ostrożnie zza winkla. – Spodziewasz się kogoś poza mną? – zapy tała, rozglądając się. – Może – odparł Erik, podchodząc bliżej. – Nigdy nie wiadomo, kto cię usły szy w ty m przeklęty m domu. – Jest na ty le duży, że nie ma się czego obawiać – powiedziała Sophie, częstując go papierosem. – I mogliśmy znaleźć w nim jakieś ustronne miejsce. Nie musimy chować się za oborą, ilekroć będziesz chciał porozmawiać. – Mhm – mruknął z powątpiewaniem, opierając się plecami o drewnianą ścianę. – Jak ty lko Hiltrude zobaczy, że rozmawiasz z czy ścibutem, szy bko naśle na ciebie następnego Görnitza. – Nie ży cz mi źle. – Nie ży czę. Najpewniej to on miałby problem po takim spotkaniu. – Otóż to. Nie wspomniał o ty m, że gdy by Reignerowie zechcieli, mogliby zmobilizować nie ty lko ludzi pokroju szofera. Trzy mali w szachu całą okolicę, wy starczy ło jedno słowo, by chłopi stawili się na jakiekolwiek wezwanie. Mimo to Landecki by ł przekonany, że uda mu się ich pokonać. I dziś miał zamiar powiedzieć Sophie, jak to zrobi. Przez moment wbijał wzrok w jej oczy. Nie musiał zastanawiać się nad ty m, czy ją wtajemniczy ć. Wy dawało mu się to naturalne. – Potrzebuję twojej pomocy – odezwał się po chwili. – Możesz na nią liczy ć. – W ciemno? – To zależy – odparła, upuszczając niedopałek. – Jeśli mamy kogoś zamordować, wolałaby m wiedzieć zawczasu, by przy gotować sobie alibi i powiadomić Willy ’ego, żeby nie przy jmował żadny ch spraw. – Nie – odparł Erik. – Nie przelejemy krwi, przy najmniej nie dosłownie. – Więc o co chodzi? – Mam zamiar zniszczy ć von Reignerów. Na obliczu Sophie pojawił się uśmiech, jakby czekała, aż Landecki dokończy żart jakąś puentą. Trwali przez moment w milczeniu. Im bardziej cisza się przeciągała, ty m bardziej dziewczy nie rzedła mina. – Mówisz poważnie. – Jak najbardziej. Rozłoży ła bezradnie ręce. – Nie sądzisz, że to nieroztropne? Mówić coś takiego komuś, kto za niecałe trzy miesiące
stanie się panią von Reigner? – Przez my śl mi to nie przeszło. Maländer również oparła się plecami o drzwi obory, zupełnie jakby nie czuła doby wający ch się z niej zapachów. W oddali zachodziło słońce i Landecki wiedział, że nie mają wiele czasu. Niebawem będzie musiała wracać do rezy dencji i zasiąść w przestronny m salonie wraz z narzeczony m i jego rodzicami. Służący napali w kominku, a oni wy piją po lampce wina na sen. – Nie wy glądasz na zbulwersowaną, więc pozwolę sobie konty nuować – podjął Erik. Skinęła lekko głową, a on zaczął referować jej swoje plany. Starał się streścić je do niezbędnego minimum, ale i tak zajęło mu to więcej czasu, niż zamierzał. Gdy skończy ł, Sophie przez kilka chwil milczała. – My ślisz, że to realne? – Tak. – A zatem jesteś wielkim opty mistą, Erik. – Liczę ty lko na przy chy lne wiatry – odparł. – To nieprzesadny opty mizm. Znów nie odzy wała się przez moment, a Landecki nie mógł się dziwić. Jego plan w dużej mierze zagrażał także jej przy szłości. – Ufam, że zrobisz tak, jak mówisz – odezwała się w końcu, a Polak odetchnął. Wiele zależało od tego, czy da wiarę jego słowom. – Ale… – Ale co? Popatrzy ła na niego nieprzenikniony m wzrokiem. – Z ty mi ludźmi nie ma żadny ch ale. Hendrik i Hiltrude wy dali wy rok śmierci na mnie i Anikę. Powinienem by ł ich zabić, gdy ty lko przekroczy łem próg tego domu, a zamiast tego bawię się w układanie planu zemsty zgodnej z literą prawa. – I chwała ci za to. Wy czuł w jej głosie autenty czne zadowolenie. Właściwie spodziewał się, że wy razi je bardziej wprost. Po ty m, co przeczy tał w listach, liczy ł na to, że szy bko zadeklaruje się jako jego sojuszniczka. – Masz wątpliwości, że należy im się głośny upadek? Milczała. – Jeśli obawiasz się, że konsekwencje dosięgną Marca-Olivera, to niesłusznie. Zatrzy mam ten pociąg, nim wy kolei się na jego stacji. – Niezby t udana metafora. – Ale oddaje sens. Sophie odwróciła ku niemu głowę i uśmiechnęła się blado. Odsunęła się od ściany i spojrzała w kierunku dworku. – Czas wracać – powiedziała. – Idź pierwsza, ja poczekam. Potaknęła, zostawiając mu jednego papierosa. – Rozmawiałeś z Willy m? – zapy tała na odchodny m. – Tak. Pisze się na to. Uniosła brwi, jakby rzeczy wiście by ło w ty m coś dziwnego. – Ma ochotę odegrać się na ty ch, którzy orżnęli go w pierwszej instancji. A przy okazji wy mierzy ć sprawiedliwość. – Jedną z wielu rzeczy, które Willy ma w głębokim poważaniu, jest sprawiedliwość. – Więc może chodzi o honor. Albo o to, że ci ludzie zabili niewinną dziewczy nę – odparł Landecki, również odstępując od ściany. – Ważne, że jest zdeterminowany, by mi pomóc. – Kogoś jeszcze wtajemniczy łeś?
– Zastanawiam się nad kucharzem, Schröerem. Sophie zmarszczy ła czoło. Jeśli nie chciała narazić się na całą litanię py tań, powinna wracać do Raisentalu, ale najwy raźniej ciekawiło ją, dlaczego Erik rozważał wtajemniczenie Ekkeharda. – Nie wiem, czy to dobry pomy sł. – Jest ogólnie lubiany. Zdecy dowanie bardziej niż Gröger. – Owszem. Ale wiesz, dlaczego tak jest? – Nie. – Między inny mi dlatego, że można z nim porozmawiać o wszy stkim. Dosłownie. To jeden z największy ch plotkarzy w Raisentalu. – Twierdzisz, że nie nadaje się do konspiracji? – Ani trochę. Poza ty m dlaczego wy brałeś akurat jego? – Sam się zaoferował – odparł Erik, odpalając papierosa. – Wy daje mi się, że by ł blisko z Aniką. By ć może czuł się odpowiedzialny za jej bezpieczeństwo. Tak czy inaczej jest gotów pomóc. Maländer skinęła głową, nie odpowiadając. – Jak uważasz – powiedziała, a potem ruszy ła w kierunku rezy dencji. – W końcu to ty kompletujesz swoją druży nę – rzuciła jeszcze. – I chętnie widziałby m cię w niej. – Nie wątpię. – Mogę na to liczy ć? Obejrzała się przez ramię i posłała mu uśmiech, który nie pozostawiał żadny ch wątpliwości. Dopalał papierosa zadowolony.
Rozdział VII Willy Hütter nie by ł przekonany, czy wszy stko powiedzie się tak, jak zaplanował to sobie Erik, ale z pewnością warto by ło spróbować. Prawnik na jakiś czas zamknął swoją kancelarię w Trieście, po czy m wsiadł do pociągu i ruszy ł do Wiednia. Mógł sobie na to pozwolić ty lko dlatego, że po głośnej sprawie Polaka niemal powieszonego za niepopełnioną zbrodnię potencjalny ch klientów miał na pęczki. Przy puszczał, że miesięczny urlop, który sobie zaplanował, nie powinien odbić się negaty wnie na jego reputacji. Przeciwnie, ludzie będą nerwowo oczekiwać jego powrotu. Hütter wy liczy ł, że nakłady pieniężne jego małej misji wy niosą jakieś trzy ty siące koron. By ła to wcale niemała suma, ale stanowiła dobrą inwesty cję. Jeśli plan chłopaka się powiedzie, stopa zwrotu będzie większa, niż Willy mógłby sobie kiedy kolwiek wy marzy ć. Pierwszą łapówkę wręczy ł pocztowcowi w Zagobinie. Urzędnik miał dostarczy ć określone telegramy do odpowiednich rąk w Raisentalu w odpowiednim momencie. I to pomimo tego, że najprawdopodobniej będą adresowane do innej osoby. Cena takiej usługi nie by ła wielka i polski poczty lion zgodził się naty chmiast. Dobra inwesty cja, uznał prawnik. Dotarłszy do Wiednia, Willy udał się na tournée po wszy stkich kawiarniach i restauracjach, gdzie odby wały się bale ary stokracji. Kosztowało go to sporo nerwów i gotówki, ale w końcu udało mu się zasięgnąć języ ka. Dowiedział się, gdzie znajdzie ludzi, który ch usilnie poszukiwał. Czekał na nich w jedny m z najstarszy ch szy nków w mieście, noszący m nazwę „Griechenbeisl”. Tablica przy wejściu informowała, iż restauracja znajduje się w ty m miejscu od piętnastego wieku. Podobno by wały w niej takie osobistości jak Mark Twain czy Wagner, ale Willy ’ego interesowali goście mniejszego kalibru. Wy patrzy ł ich od razu. Para starszy ch ludzi usiadła dokładnie przy ty m stoliku, który wskazał mu kelner – beneficjent drugiej wręczonej łapówki. – Moje uszanowanie – powiedział, przy siadając się. Dwoje ludzi spojrzało na niego z niesmakiem, jakby popełnił największe możliwe faux pas. Willy odpowiedział im blady m uśmiechem, skrzy żował dłonie na stole i nabrał tchu. – Nazy wam się Wilhelm Hütter i jestem gotów sowicie zapłacić za informacje na temat młodości barona von Reignera. Formułkę miał zawczasu przy gotowaną, intonację przećwiczoną, a lekki uśmiech wielokrotnie sprawdzony w lustrze. Przy gotowując się do tego zadania, zastanawiał się, czy powinien by ć tak bezpośredni. Ostatecznie uznał, że jeśli ci ludzie nie będą gotowi z nim rozmawiać, nie zmienią tego żadne zawoalowane wy biegi. Rozmówcy patrzy li na niego podejrzliwie, ale nie pogonili go. Uznał to za preludium do sukcesu. – Widzę, że nie mają państwo nic przeciwko temu, że nie owijam w bawełnę. Mężczy zna otworzy ł usta, ale się nie odezwał. Kobieta popatrzy ła na niego py tająco. – Wy nika to wy łącznie z tego, że szanuję państwa czas – dodał Willy. – I dlatego powiem wprost: interesuje mnie jego burzliwa przeszłość, mam z nim bowiem na pieńku.
Obserwował twarze dwójki starszy ch ludzi i na obliczu kobiety dostrzegł cień uśmiechu. Kilkudniowe poszukiwania się opłaciły. – Wiem, że mieli państwo do czy nienia z młody m Hendrikiem, gdy zatrzy mał się niegdy ś w Wiedniu. – Niestety – odezwała się kobieta. – By ło to wiele lat temu, choć… – Judith – zestrofował ją mąż. – Nie odzy waj się – odparła kobieta i oparłszy brodę na dłoniach, spojrzała prawnikowi głęboko w oczy. – Za co chce się pan odciąć, panie Hütter? – zapy tała, mrużąc oczy. – Z tego co wiem, baron uratował pańskiego klienta przed stry czkiem. Willy uniósł brwi. – Dziwi pana, że wiemy to i owo? – Sądziłem, że będę musiał przy bliży ć nieco historię. Wiedeńczy cy rzadko interesują się ty m, co się dzieje na prowincji. – Doprawdy ? Ja odnoszę wrażenie, że lubimy trzy mać rękę na pulsie. Szczególnie w tak głośny ch sprawach. I szczególnie jeśli doty czą dawnego znajomego, dodał w duchu prawnik. Spojrzał na rozmówców i już po tej krótkiej wy mianie zdań wiedział, że pieniądze nie będą miały żadnego znaczenia. To, czego się dowiedział, najwy raźniej miało pokry cie w rzeczy wistości. Oboje ży wili do Hendrika von Reignera wy raźną niechęć. – Jak pan na nas trafił? – zapy tał mężczy zna. Hütter wy prostował się na krześle, a potem wy ciągnął papierosy i zapalił. Wy puściwszy dy m, odchrząknął, przy gotowując się do wy głoszenia mowy, jakby stał przed obliczem sądu. – Ze wsty dem muszę się przy znać, że bezceremonialnie rozpy ty wałem o Hendrika na mieście. Nie wszy scy by li tak uprzejmie nastawieni jak państwo, ale ostatecznie udało mi się dowiedzieć, gdzie mogę znaleźć ludzi, z który mi powinienem porozmawiać. Para wy mieniła się spojrzeniami, który ch znaczenia Willy nie mógł rozszy frować. Wedle jego informacji ty ch dwoje ży ło ze sobą od dobry ch pięćdziesięciu lat, najpewniej opanowali technikę niewerbalnej komunikacji do perfekcji. – Jeśli nie chcą państwo rozmawiać, naty chmiast stąd… – Nie – zaoponowała kobieta. – Niech pan mówi. – Właściwie nie mam zamiaru wiele się odzy wać – odparł bez ogródek Hütter. – Przy jechałem do Wiednia po to, by słuchać, a nie mówić. Kobieta skinęła głową, jej mąż zaś tkwił w bezruchu. – Chcę się dowiedzieć o wszy stkim, co robił tutaj młody baron – powiedział adwokat. – O każdej dziewczy nie, z którą spał, o każdy m dziecku, które zostawił, oraz o… – Niech się pan stąd wy nosi – uciął starzec, patrząc na kelnera, który wy raźnie się nimi interesował. Prawnik czekał, aż kobieta zaoponuje, ale nie zrobiła tego. Patrzy ł na nią, jakby to miało pomóc jej w podjęciu decy zji, jednak stanowczy ton męża najwy raźniej przezwy cięży ł jej wcześniejszą determinację. Willy wstał od stołu. – Wiem, że zależy nam na ty m samy m – powiedział, zapinając guzik mary narki. – W żadny m wy padku – odparł mężczy zna. – Pan chce bruździć. My natomiast nie. – To, co się zdarzy ło… – Stanowi zamknięty rozdział. Czekał jeszcze chwilę z nadzieją, że żona mężczy zny włączy się do rozmowy. Kiedy uznał, że tego wieczora nic już nie ugra, zaklął w duchu i zabrał papierosy ze stolika. Najwy raźniej
przeliczy ł się, sądząc, że tak prędko uda mu się zrealizować plan. By ć może podszedł do tego zby t bezpośrednio? Może należało owijać w bawełnę, przy najmniej przez jakiś czas? Ty ch dwoje mogło cenić sobie pozory, a nawet traktować je jako warunek sine qua non wszelkich konszachtów, które miał zamiar im zaproponować. – Gdy by zmienili państwo zdanie… – Nie. Krótka, kategory czna odpowiedź potwierdziła, że nie pozostało mu nic innego, jak opuścić lokal. Westchnął głęboko, a potem wy szedł z „Griechenbeisl”. Jeszcze tego samego wieczora starszy mężczy zna nadał telegram do Hendrika, w który m poinformował go o adwokacie rozpy tujący m o jego przeszłość.
Rozdział VIII Mimo usilny ch prób Erik nie mógł poradzić sobie z opadający mi powiekami. Potrząsnął głową, przy glądając się butowi, który m się zajmował. Musiał się pilnować, by nie ominąć żadnego miejsca i wszy stko nasmarować czarną miksturą. Ziewnął przeciągle. Właściwie po ty godniu zry wania się przed świtem nie powinien spodziewać się, że będzie łatwo. Szczególnie że nie mógł nawet wspomóc się kawą. W dworku wszy scy jeszcze spali i nie by ło komu wpuścić go do kuchni. Jeszcze przed pierwszy m brzaskiem skończy ł pucować buty służby, poustawiał je pod drzwiami na piętrze, a potem wrócił do kanciapy. Za kilka godzin wstaną domownicy, więc Landecki zabrał się za ich obuwie. Zaczy nał zawsze od pary należącej do barona, by najgorszy smród mieć już na początku za sobą. Skończy wszy, poszedł na śniadanie do izby czeladnej. Z kuchni jak zwy kle wy doby wały się cudowne zapachy, podczas gdy na stole w pomieszczeniu obok nie znajdowało się nic godnego uwagi. – Rześki dzisiaj jesteś – zagaił Péter Gáspár. – Jak zawsze – dodał inny lokaj. – Wulkan energii. – Spoży wajmy w ciszy – skarcił ich Gröger. Umilkli i nikt nie śmiał odezwać się słowem, dopóki majordom nie skończy ł jedzenia. Wszy scy bacznie go obserwowali, gdy ż moment odłożenia sztućców przez Joachima by ł równoznaczny z końcem śniadania. Jeśliby ktoś w porę nie przestał jeść, mógłby się pożegnać z pensją za ten miesiąc. Ledwo służący odłoży li sztućce i drzwi do kuchni na powrót stanęły otworem, na dole pojawił się niespodziewany gość, wprawiając wszy stkich w konsternację. Zerwali się jak jeden mąż ze swoich miejsc i stanęli na baczność, niczy m poddani przed cesarzem. Marc-Oliver powiódł wzrokiem po służący ch, nie odzy wając się słowem. Minę miał nietęgą, ale i bez tego należało przy puszczać, że nie zjawił się na dole z by le powodu. – Landecki, za mną. Erik zaklął pod nosem. Właściwie powinien się spodziewać, że będzie chodziło o niego. Dla żadnego innego służącego dziedzic rodu nie faty gowałby się osobiście. Wy szli na zewnątrz ty lny mi drzwiami, a potem Reigner poprowadził go do niewielkiej altany, kilkaset stóp od rezy dencji. Schowana by ła między drzewami i od czasu do czasu urządzano w niej skromne poczęstunki po polowaniu. Teraz by ło w niej pusto, a gdy Marc-Oliver zamknął za nimi drzwi, Landecki poczuł się nieswojo. Dziedzic rodu obrócił się do niego z zaciśnięty mi pięściami. Stali naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem i Erik szy bko pomiarkował, że ty lko jeden z nich wy jdzie z altany o własny ch siłach. – Co ty kombinujesz, do cholery ? – zapy tał Marc-Oliver. – My ślałem, że w Raisentalu nie plugawi się języ ka. – Nie jesteśmy w Raisentalu.
– Więc wy starczy odejść kawałek, żeby ś zmienił się w… – Oszczędź sobie ty ch przy ty ków. – A ty gróźb, które nie mają pokry cia. Reigner zakasał rękawy, Erik zrobił to samo. Najwy raźniej jednak sy n odziedziczy ł temperament ojca, pomy ślał Landecki. Naraz jednak uświadomił sobie, że to samo mógłby powiedzieć o sobie. – Tak się zwracasz do brata? – zapy tał, odsuwając się o pół kroku, by wziąć większy zamach. Marc-Oliver potraktował to jako oznakę słabości i zbliży ł się nieco. – Wolałby m mieć knura za brata – odezwał się po chwili. – A ja ruskiego parzy gnata. Spojrzeli na siebie, jakby dopiero teraz uświadomili sobie, że pły nie w nich ta sama krew. Wizualnie właściwie nie by li do siebie podobni, ale Erikowi przemknęło przez głowę, że dzielą nie ty lko temperamentne cechy charakteru, ale także gust w kwestii kobiet. Czy żby to ta kwestia wy wołała w Marcu-Oliverze złość? Nie, Erik by ł przekonany, że nie dał mu żadny ch powodów do niepokoju. Rzadko widy wał Sophie, a gdy już miał okazję, starał się nie wy chodzić ze swojej roli. – Czego chcesz? – mruknął Landecki. – Dzisiaj ojciec dostał telegram. – Od Mefistofelesa? Wzy wa go do domu? – Co takiego? Erik czekał, nie odpowiadając. – Przy szedł z Wiednia. – I dlaczego ma mnie to interesować? – Bo nadał go jeden z… cóż, niezby t przy chy lny ch rodzinie ary stokratów – odparł niezrażony Marc-Oliver. – Ojciec miał z nim zatargi za młodu. – Nadal nie wiem, dlaczego… – Ów jegomość wspomina o znany m ci skądinąd prawniku. Landecki uśmiechnął się w duchu. Willy sprawił się wzorowo, podobnie jak pocztowiec, który miał dostarczać młodemu Reignerowi wszy stkie listy lub telegramy adresowane do Hendrika. – Wiesz, co pisze wiedeńczy k? – Nie. Marc-Oliver zdawał się zawiedziony ty m, że Erik zdecy dował się zaprzeczać. – Że Hütter starał się skaperować go do jakiegoś przedsięwzięcia, które wiązało się z przeszłością ojca – rzekł Reigner, zbliżając się jeszcze o krok. – Przy puszczam, że doskonale wiesz, o czy m mowa. – Wiem ty lko ty le, że nie powinieneś otwierać nie swoich listów. – Mów! – Nic mi do tego, co robi Willy. Upły nęło kilka chwil, nim Marc-Oliver oderwał wzrok od jego oczu. Młody dziedzic odwrócił się plecami do Polaka, a potem podszedł do długiej ławy stojącej naprzeciw paleniska. Usiadł, potarł skronie i głęboko westchnął. Po chwili Erik usiadł obok niego. Czuł się cokolwiek osobliwie. Obaj wbili wzrok w wiszące na ścianie poroże, a potem Landecki odchrząknął, czy niąc niewy powiedzianą sugestię, by podjęli rozmowę. – Zastanawiam się – odparł mu na to Marc-Oliver. – Nad ty m, czy twój ojciec zamordował własnego sy na?
– Nasz ojciec. Erik skinął niechętnie głową. Nie spodziewał się takiego rozwoju wy padków. Przy puszczał, że zanim będą gotowi spokojnie porozmawiać, będą musieli wy mienić się kilkoma ciosami, by atmosfera się oczy ściła. – Może… sam nie wiem – odezwał się Reigner, kręcąc głową. – To wszy stko zdaje się z gruntu absurdalne, ale nie mogę niczego wy kluczy ć. – Nie, nie możesz. I nie powinieneś, szczególnie że dowody masz przed nosem. Marc-Oliver popatrzy ł na niego py tająco. Ta deklaracja okazała się kamy kiem, który wy zwolił lawinę. Landecki zaczął referować mu swoje podejrzenia, a brat spokojnie słuchał. Poczekał, aż Erik skończy, a potem sam nieco się otworzy ł. Wdali się w konwersację na temat wszy stkiego, co działo się w ostatnim czasie, i Landecki szy bko przekonał się, że jego przy rodni brat podchodzi do sprawy dość racjonalnie. Właściwie nie spodziewał się po nim niczego innego. Obawiał się jednak, że nawiązanie nici porozumienia potrwa dłużej. Tak czy owak, zgodnie z jego przy puszczeniami, Marc-Oliver mógł okazać się cenny m sojusznikiem. Jeszcze przez kilka chwil Erik słuchał wy wodów na temat ojca, patrząc na przedziurawioną, wiszącą pod sufitem czaszkę jelenia. Nigdy nie by ł na polowaniu, ale przy puszczał, że ktoś niespecjalnie dobrze trafił, bo kula odłupała porządny kawałek zdoby cznego poroża. – Coś się tak zamy ślił? – upomniał go Reigner, przenosząc spojrzenie na trofeum. – Wy obrażasz sobie, że to samo zrobisz z ojcem? – Nie. Dla niego mam inne plany. – Jakie? Erik wzruszy ł ramionami, posy łając mu niewy raźny uśmiech. – W Wiedniu twój prawnik niczego się nie dowie – bąknął Reigner. – Wielu patry cjuszy chętnie puściłoby parę, ale ojciec trzy ma ich wszy stkich na smy czy. Żadne pieniądze tego nie zmienią. – A jednak opinię ma tam nie najlepszą, z tego co zdąży ł ustalić Willy. – Bo spędził tam sporo czasu, kiedy jeszcze bardziej przy pominał Juliusa niż Hendrika, którego znasz. – Mhm. – Szkoda, że nie poznałeś mojego brata. Sprawiał problemy, ale… – Poznałem. – Wiesz, co mam na my śli. Erik skinął głową. – Wiele można o nim mówić, ale ostatecznie by ł porządny m człowiekiem. – Nikt w to nie wątpi. Marc-Oliver obrócił się ku niemu i spojrzał mu w oczy. – Masz to w dupie, co? – W tej chwili? Głębiej niż mógłby ś sądzić. Reigner pokręcił głową, zapewne nie dowierzając, że ta rozmowa fakty cznie ma miejsce, a w dodatku idzie w takim kierunku. Przedstawiciel szacownego rodu siedział w altanie z czy ścibutem, rozmawiając z nim jak równy z równy m. Erik pomy ślał, że powinien podziękować Sophie – to ona przełamała pierwsze lody, przy zwy czajając narzeczonego do przekraczania barier. – Skoro to ustaliliśmy, powiedz mi, co zamierzasz – powiedział Marc-Oliver. Landecki wy jął drewniane pudełko z papierosami, w niczy m nieprzy pominające papierośnicy brata. Nosił w nim dwadzieścia gnieciuchów, który ch do ust nigdy nie wziąłby żaden szanujący się palacz – machorka by ła tak ohy dna, że można by ło nią przeczy szczać kominy.
Erikowi nie udało się jednak kupić niczego lepszego. – Ot tak? Mam ci wszy stko zdradzić? – bąknął, wkładając papierosa w kącik ust. – Chy ba po to ciągniemy tę rozmowę, prawda? – Może. Ale nadal ufam bardziej przy godnej dziwce niż tobie, Öhle. Reigner się skrzy wił. – Gdzieżeś to zasły szał? – Kiedy ś zwróciłem uwagę na to, że Sophie tak do ciebie mówi – odparł Erik, wy puszczając dy m. Altana szy bko wy pełniła się szczy piący mi w oczy oparami. – Zresztą służący m też się zdarza. – Doprawdy ? – Aha. Mają zresztą określenia chy ba na wszy stkich. Marc-Oliver uniósł brwi. Zdziwienie, jakie odmalowało się na jego twarzy, by ło jak miód na serce. – Na guwernantkę mówią Rozwora – ciągnął Landecki. – Godne pożałowania – skonstatował Marc-Oliver. – Jest z nami od lat, świetnie spełnia swoją funkcję i ży cie tak jej się odwdzięcza. – Na twoją matkę mówią Baba Jędza. – Mhm. – Czasem także Stara Rura – dodał Erik, ignorując drapanie w gardle. – Zasadniczo to właśnie ona przoduje we wszelkich rankingach nienawiści. Reigner wy ciągnął własną papierośnicę z krótkimi, wąskimi cy garami, a potem pstry knął w skręciucha, którego brat trzy mał między palcami. Gnieciuch upadł niedaleko paleniska, a obaj mężczy źni po chwili palili już przy zwoity ty toń. – Na co liczy sz? – odezwał się po chwili Landecki. – Nie zy skasz mojego zaufania w godzinę… ani nawet w kilka dni. Nawet jeśli mam plan względem twojego ojca, to prędzej powiedziałby m o ty m chłopakowi z obory niż tobie. – Mimo tego, co dla ciebie zrobiłem? – A co zrobiłeś? – zapy tał Erik, lecz nie dał mu szans na odpowiedź. – Ciągnąłeś się za Sophie, kiedy ratowała moje żałosne cztery litery ? Miło z twojej strony, ale nic ponadto. A potem wróciłeś do domu i przy czołgałeś się pod stopy ojca z nadzieją, że zaserwuje ci jakiś głodny kawałek o swojej niewinności. – Słuchaj… – Powinieneś wrócić tu z oddziałem policjantów w pikielhaubach i aresztować tego sukinsy na. – Miarkuj słowa – powiedział Reigner, wstając z ławy. Landecki się nie poruszy ł, spokojnie paląc. Gdy by miało dojść między nimi do przepy chanki, stałoby się to na samy m początku. – Miarkuję – odparł. – Gdy by nie to, że jesteśmy spokrewnieni z ty m plugawcem, nazwałby m go odpowiednio. Erik wiedział już, że ma brata w garści. Żadne słowa, gesty ani pozorowane reakcje nie mogły tego zmienić. Zresztą sam Marc-Oliver musiał zdawać sobie z tego sprawę, by ć może nie od dzisiaj. Telegram by ł ty lko wy mówką, katalizatorem do tego, by zdoby li się na szczerą rozmowę. Przez kilka dni Reigner będzie miotał się między potrzebą wy mierzenia sprawiedliwości a lojalnością wobec ojca, ale już teraz Erik widział, na którą stronę przechy li się szala. – Ojciec chce się pozby ć Sophie – odezwał się Marc-Oliver. W pierwszej chwili Landecki by ł zbity z tropu. Nie spodziewał się, że to będzie pobudką, bo
nie sądził, by Hendrik okazał się na ty le lekkomy ślny, by w taki sposób antagonizować dziedzica rodu. Zaciągnął się głęboko. By ło mu to na rękę. – Niewiele ma do gadania – odparł Polak. – Niewiele? Może mnie wy dziedziczy ć. – No tak – przy znał Landecki i zawiesił głos. – Zapewne to zrobi, kiedy przy jdzie co do czego i wy bierzesz Sophie. Ale zanim do tego dopuści, zrobi wszy stko, żeby przekonać cię, że nie warto. – Już to robi. – A to niespodzianka. – Pokazał mi listy, które do ciebie pisała. Erik wzdry gnął się na my śl o ty m, że rzeczy stanowiące jego sacrum znalazły się w rękach barona. By ło to gorsze niż świadomość, że czy tali je strażnicy w więzieniu. – Coś nie tak? – zapy tał Marc-Oliver. – Chciałby ś dostać je z powrotem, tak? – Nie. Znam je na pamięć. – Szczególnie ten ostatni, jak przy puszczam. – Ten, w który m pisze, że za mną tęskni? Owszem. Marc-Oliver spojrzał na niego z udawaną obojętnością. Erik przy puszczał, że aż się w nim zagotowało, ale musiał oddać mu sprawiedliwość – całkiem nieźle radził sobie z pozorami. – Chcesz znać moje zdanie? – zapy tał Landecki. – Na temat ojca? – Nie. Na temat Sophie i treści listów. – Nie, nie chcę. Ale przy puszczam, że i tak je wy głosisz. – Słusznie – odparł Erik i strzepnął popiół na podłogę. – Nie przy wiązy wałby m do ty ch słów większej wagi. Sophie chciała zaoferować straceńcowi podnoszący na duchu akcent przed ty m, jak odejdzie na tamten świat. Reigner mruknął coś pod nosem. – Co powiedziałeś? – Że najwy raźniej znasz ją znacznie gorzej niż ja. – Może. – Może? Jestem jej narzeczony m, do kurwy nędzy. – W porządku, w porządku – odparł Erik, unosząc dłonie. – Nikt temu nie zaprzecza. Trwali przez moment w milczeniu, a Landecki uświadomił sobie, że poruszenie tej kwestii przez brata jest wy razem zaufania. Na dobrą sprawę Erik mógł teraz wy jść z altany i skierować się prosto do Sophie, by poinformować ją, że narzeczony wraz z baronem czy ta jej korespondencję. – Mogę ci pomóc – odezwał się po chwili Marc-Oliver. A więc koniec żartów, uznał w duchu Landecki. Dotarli do konkretów. – W jaki sposób? – Wiem, że zbierasz brudy na mojego ojca. A raczej starasz się to robić. – Owszem. – Mogę cię nakierować na odpowiednie osoby. Trochę się nasłuchałem przy tej czy innej okazji. – Nie wiesz nawet, co planuję. – Nie interesuje mnie to. Nie w tej chwili. – Doprawdy ? – Przy jdzie moment, że będziesz musiał mi wszy stko powiedzieć, zanim ruszy my dalej, ale teraz jestem gotów udzielić ci kredy tu zaufania, skoro Sophie to zrobiła. Powiedziała mu więcej, niż Landecki sądził? Nie, to niemożliwe. Gdy by tak by ło, Marc-
Oliver już dawno zjawiłby się na dole i wy ciągnął go siłą z izby czeladnej. Dochowała tajemnicy, mógł by ć co do tego pewny. – Nawet, jeśli zamierzam sprawić, żeby twój ojciec znikł? – zapy tał. Reigner podszedł do jednego z trofeów my śliwskich. Stojąc ty łem do rozmówcy, zapy tał: – Sophie ci pomaga, prawda? – Tak. – A ja mam świadomość, że nie pisałaby się na nic, co mogłoby doprowadzić do rozlewu krwi. – Mhm. – Więc na razie ty le mi wy starczy – rzucił Marc-Oliver, a potem opuścił altanę. Erik siedział w niej jeszcze chwilę, paląc znów ohy dnego gnieciucha i my śląc o ty m, że skompletował swój zespół. Teraz pozostawało ty lko wprawić try biki maszy ny w ruch.
Rozdział IX Baron popijał edelgeist w swoim gabinecie, przeglądając wieczorną prasę. Nie by ło w niej nic ciekawego. Parszy wy „Arbeiter Zeitung” pisał sporo o niemocy parlamentu, trochę na temat coraz bardziej napiętej sy tuacji w Indiach i kilka słów dementujący ch współpracę militarną Austrii z Bułgarią. Von Reigner odłoży ł gazetę, a potem rozsiadł się wy godniej na krześle. Zamknął na moment oczy, zastanawiając się, jak spędzić resztę piątkowego wieczora. Nim cokolwiek postanowił, rozległo się pukanie do drzwi. Rzadko kiedy by ł niepokojony w swoim gabinecie, a zatem sprawa musiała by ć istotna. Zresztą jedy ną osobą, która miałaby czelność pukać, by ł Gröger. A on nigdy nie przy chodził bez celu. – Wejść – powiedział Hendrik, rozmasowując czoło. Drzwi uchy liły się nieznacznie, a później ukazał się w nich osobisty kamerdy ner barona. Karl Höllwarth by ł cichy m, dobrze wy szkolony m służący m, który zdawał się dy sponować wy łącznie jedny m wy razem twarzy, przy wodzący m na my śl lekki gry mas. Iry tował Hiltrude, dzięki czemu baron darzy ł chłopaka większą sy mpatią. – Proszę o wy baczenie, gnädiger Herr, ale rzekomo sprawa jest istotna. – Jaka sprawa? Kamerdy ner postąpił na bok, otwierając szerzej drzwi. Hendrik spojrzał na człowieka stojącego za Höllwarthem i wstał z miejsca. Skinął głową, a jego gość wszedł do gabinetu i zasiadł na wskazany m przez barona miejscu. – Zostać? – zapy tał służący. – Nie. Kamerdy ner skłonił się i zamknął drzwi. Gospodarz przez moment wbijał wzrok w człowieka, który postanowił go niepokoić. Nie spodziewał się, że kiedy kolwiek zobaczy go w swoim gabinecie. – Rozumiem, że musiałeś mieć bardzo dobry powód, by tutaj przy jść – odezwał się Hendrik. Rozmówca potwierdził, kiwając głową. – I przy puszczam, że nie będę żałować tego, że cię wpuściłem. – Nie, gnädiger Herr. – Co do zasady nikogo tutaj nie zapraszam, ale doskonale o ty m wiesz, prawda? – Naturalnie. – Jesteś ze mną niemal od początku – zauważy ł von Reigner, uzmy sławiając sobie, że usprawiedliwia się przed samy m sobą. – Nie znam zresztą dań pochodzący ch spod ręki kogokolwiek innego. – Jest to dla mnie zaszczy t, panie – odparł Ekkehard Schröer. – Dobrze… skoro mamy za sobą uprzejmości, zdradź mi powód swojej wizy ty. Kucharz spojrzał na zamknięte drzwi, rad, że Höllwarth został na zewnątrz. Kamerdy nerzy i lokaje by li najwierniejszy mi akolitami Grögera, a jeśli ktokolwiek miał by ć nieświadom tematu prowadzonej rozmowy, to właśnie ten przeklęty starzec. – Panie – zaczął Ekkehard – udało mi się odkry ć, iż w ty m domu są przeciwko tobie
podejmowane pewne… działania. – Jakież to? – Polak, Erik Landecki, ma zamiar w ciebie uderzy ć, panie. Hendrik drgnął nerwowo. Powinien by ć na to przy gotowany, a jednak wiadomość go zelektry zowała. Spojrzał na butelkę edelgeista, ale powstrzy mał się przed napełnieniem kieliszka. O tej porze nie powinien ty le pić. Względnie należałoby zmienić trunek, by ć może na pilznera, którego warzono w kadziach nieopodal. – Uderzy ć? – zapy tał von Reigner. – W jaki sposób? – Nie udało mi się jeszcze tego ustalić, ale jego moty wacje są jasne – odparł Schröer, poprawiając się na krześle. Czuł się nie na miejscu i pragnął jak najszy bciej opuścić gabinet pana domu. Wy dawało mu się, że każdy oddech tutaj jest swoistą profanacją. – Co w takim razie wiesz? – Że pański sy n w ty m uczestniczy, podobnie jak fräulein Maländer. – Co do niej, nie mam żadny ch złudzeń, ale Marc-Oliver nigdy by … Hendrik zawiesił głos, mity gując się. Jeszcze chwila, a zacząłby prowadzić rozmowę ze służący m, który znajdował się tak nisko w hierarchii społecznej, iż urągałoby to wszelkim zasadom i honorowi rodu. – Skąd czerpiesz informacje? – zapy tał. – Zaoferowałem Landeckiemu pomoc, gdy ty lko pojawiła się okazja. – Przy jął ją? – Poniekąd – odparł Ekkehard, czując, że zaczy na mu się robić gorąco. Wy czekiwał momentu, gdy będzie mógł wrócić do znany ch czterech kątów na dole, gdzie by ł panem i władcą. – Chcę powiedzieć, że… cóż, nie ufa mi do końca, ale jest przekonany, że z uwagi na zniknięcie Aniki będę skłonny współpracować. – A co ma jedno do drugiego? – Najwy raźniej Polak chce w sposób zupełnie haniebny obarczy ć pana odpowiedzialnością. Hendrik pokiwał głową w zadumie. Przez chwilę w gabinecie panowała ciężka cisza. – Czy odnaleziono jakiś trop? – odezwał się Schröer. – Niestety nie. Jakkolwiek jeśli ty lko uda się policji czegokolwiek dowiedzieć, naty chmiast nas o ty m poinformują. Hendrik by ł zadowolony z tego, jak szczerze zabrzmiał. Ani Ekkehard, ani ktokolwiek inny nigdy nie dowie się niczego w tej sprawie. Nie dość bowiem, że Fritz zmasakrował twarz dziewczy ny za pomocą jakichś narzędzi stolarskich, to jeszcze zakopał ją za domem i przy kry ł anonimowy grób wszelkim barachłem, jakie znajdowało się w obejściu. Tajemnica by ła bezpieczna. I w żaden sposób nie można by ło powiązać Hendrika z ty m wy darzeniem. – Dowiedz się szczegółów, Schröer. – Oczy wiście, gnädiger Herr. – Donoś mi o wszy stkim – powiedział baron, wskazując kucharzowi drzwi. – Póki nie wiedzą, że mam w tobie sojusznika, trzy mam asa w rękawie. Ekkehard sprawiał wrażenie, jakby to określenie by ło największą pochwałą, jaką w ży ciu usły szał. Hendrik zaś musiał pilnować się, by nie uży ć określeń takich jak szpicel czy szpieg. – Oczy wiście, gnädiger Herr – powtórzy ł służący, a potem skłonił się i opuścił gabinet, wbijając wzrok w podłogę. Hendrik resztę wieczora spędził na rozważaniach przy wódce. Przy puszczał, że z bękartem nie będzie łatwo, ale nie podejrzewał go o to, że w istocie podejmie się zemsty. Owszem, mógł marzy ć o odegraniu się, ale baron sądził, że na ty m się skończy. Każdy inny scenariusz wy dawał się absurdalny. Jeśli jednak Landecki zbierał popleczników, coś musiało by ć na rzeczy.
Z pewnością będzie grzebał w jego przeszłości. Baron postanowił, że z samego rana uda się na pocztę i stamtąd wy kona telefon w kilka miejsc, by przekonać się, czy ktoś zaczął węszy ć. Jednak nawet jeśli Erik podjął jakieś kroki, czy m mogłoby to zagrozić von Reignerowi? Owszem, w jego przeszłości by ło kilka kompromitujący ch epizodów, ale po ty lu latach dla nikogo nie będą miały one znaczenia. W najgorszy m wy padku pojawi się jakiś bękart, Landecki musiał jednak zdawać sobie sprawę, że po takim czasie łatwo będzie zdy skredy tować jego rewelacje. Prawdziwości najgorszego nawet paszkwilu nie sposób będzie zwery fikować i skończy się na kilku wzmiankach w lokalny ch gazetach. W przeszłości barona nie by ło niczego, co teraz mogłoby obrócić w niwecz jego reputację. Polak nie miał czy m szantażować Hendrika, nie mógł liczy ć na to, że uda mu się trzy mać go w szachu. Von Reigner ostatecznie stwierdził, że nie ma się czego obawiać. A skoro tak, to nie ma potrzeby, by chować asa w rękawie. Jutro wy łoży wszy stkie karty na stół, załatwiając sprawę z ty mi, którzy mają czelność wy stąpić przeciwko niemu.
Rozdział X By ła sobota, dziesiątego lipca ty siąc dziewięćset dziewiątego roku. Minął ty dzień od spotkania w altanie i sprawy potoczy ły się lepiej, niż Landecki mógłby się spodziewać. Dzięki pomocy Marca-Olivera Willy ’emu udało się dotrzeć do ludzi, którzy znali kilka wsty dliwy ch faktów z przeszłości barona. Wprawdzie nie by li gotowi wy chy lać się z nimi na forum publiczny m, ale prawnik szy bko przekonał ich, że wy stępują we wspólny m froncie, objaśniając szczegóły planu Erika. Ich nazwiska miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego, przy najmniej tak pozwolił im sądzić Willy. Erik skończy ł pastować buty i odłoży ł garnuszek z miksturą do butów męskich. Odgiął głowę, czując, jak strzelają mu stawy w kręgosłupie. Uznał, że najwy ższy czas zrobić sobie przerwę. Wziął do ręki dzisiejszą gazetę, za którą płacił sześć groszy. W mieście szła po cztery, ale najwy raźniej „Kurjer Lwowski” na prowincji cenił się bardziej. Na pierwszej stronie oznajmiano ze stosowny m dramaty zmem: „W pociągu pospieszny m, który tu przy by ł popołudniu ze Lwowa, znaleziono w przedziale martwe zwłoki Kazimierza hr. Badeniego. Stwierdzono udar sercowy ”. Erik niespecjalnie pamiętał nazwiska polity ków, ale tego niejasno kojarzy ł jako brata marszałka krajowego. Przerwał lekturę już na samy m początku, bo dalej rozwodzono się o ty m, że austriacki parlament nie może podjąć prac przez grupę obstrukcjonistów. Przez chwilę zastanawiał się nad lakoniczną informacją o udarze sercowy m i przy szło mu na my śl, że traktuje barona von Reignera zby t pobłażliwie. Gdy by istniała możliwość, by cokolwiek mu udowodnić, w świetle prawa należałaby mu się śmierć. Pod względem moralny m również. Mimo to Landecki dąży ł jedy nie do tego, by zniszczy ć jego ży cie. Wziął do ręki but Hendrika i przy jrzał mu się. Z lubością splunął na czarną skórę, a potem zaczął szorować ją szmatką. Jego plan by ł już w zaawansowany m stadium. Udało mu się ułoży ć jego elementy odpowiednio, wszy scy by li na swoich stanowiskach. Sophie wśród Reignerów, Willy w Wiedniu, Ekkehard Schröer na dole, a Marc-Oliver przy baronie. Niepokoił go jedy nie ten ostatni element. Nie miał pewności, czy brat rzeczy wiście uświadomił sobie, iż to Hendrik wy dał wy rok śmierci na Juliusa. Między ojcem i sy nem nie by ło przesadnie wiele sy mpatii, ale rodzinna zaży łość ostatecznie mogła okazać się najważniejsza. Nie, nie by ło sensu zadręczać się pesy misty czny mi scenariuszami. Na razie wszy stko szło po jego my śli i nic nie wskazy wało na to, by miały wy stąpić komplikacje. Aż do tej pechowej soboty. By łaby dniem jak każdy inny, gdy by nie to, że chwilę po ty m, jak Erik skończy ł z butami barona, w kanciapie zjawił się ich właściciel. Służący dopiero się budzili, a członkowie rodziny spali jeszcze w najlepsze. Na kory tarzu panowała cisza, w której dźwięk zatrzaśnięty ch drzwi odbił się głuchy m echem. Baron spojrzał z góry na swojego sy na. Landecki powoli się podniósł. Spojrzeli na siebie, jakby widzieli się po raz pierwszy.
– Co cię sprowadza? – odezwał się Erik. – Twoje knowania. – Słucham? Landecki poczuł falę gorąca na plecach. Naty chmiast zrozumiał, że znalazł się w nieciekawej sy tuacji. – Knujesz przeciwko mnie. – Kalumnie. – Będziesz zaprzeczał? – Mam to w zwy czaju, kiedy ktoś formułuje wobec mnie nieuzasadnione zarzuty. Hendrik zbliży ł się, ły piąc na niego z wy ższością. Pociągnął nosem i skrzy wił się. Erik gorączkowo zastanawiał się nad ty m, kto z jego obozu doniósł baronowi. Nie wy glądało na to, by von Reignera sprowadziły tu niejasne spekulacje – w jego oczach widać by ło prawdziwą złość. Kto by ł odpowiedzialny ? Marc-Oliver? Z pewnością stanowił najbardziej prawdopodobnego kandy data. Komplikowało to sprawę, ale nie przekreślało planu. Jeśli ty lko Hendrik tej nocy nie zleci zabójstwa Erika, wciąż istniała szansa, by się powiódł. – Więc proszę – powiedział Hendrik, ponaglając go ruchem ręki. – Powiedz, co masz na swoją obronę. – Nie zamierzam się bronić. Robiłem to wy starczająco długo. – A zatem jednak przy znasz, że… – Przy znaję, że takie słowa to potwarz, ojcze. Von Reigner uniósł brwi, cofając się o krok. Na jego twarzy odmalował się gry mas, jak gdy by ktoś cisnął prosto w niego zgniłą ry bę. Dłoń mu drgnęła, a głowa lekko się zakoły sała. Erik przy puszczał, że trzy manie nerwów na wodzy sporo go kosztuje. By ła to przy jemna świadomość. – Popełniłem jakieś faux pas? – Nie nazy waj mnie nigdy w ten sposób. – Kiedy to… – Inaczej rozkażę oberżnąć ci języ k, rozumiesz? – Z trudem, bo mówisz przez zaciśnięte usta, ojcze. Baron zbliży ł się jeszcze bardziej. – Nie bądź bezczelny – wy cedził. – W każdej chwili mogę sprawić, że znikniesz. – Tak jak Anika? Nie odpowiedział, obracając się w kierunku drzwi. Najwy raźniej wy rzucił z siebie już wszy stko, co zamierzał. Przy najmniej jeszcze przez moment tak się Erikowi wy dawało. – Jedno słowo – dodał na odchodny m. – Ty le potrzeba, żeby ś wy lądował na bruku. Ty i twoja lafiry nda. – Słucham? – Maländer. Erik nabrał głośno tchu i zbliży ł się do ojca. Ten naty chmiast się odwrócił i popatrzy ł na niego by kiem. – Licz się ze słowami… – Nie będziesz mi dy ktował, co mam robić, chłopcze. To mój dom. Mój świat. Świat, który kontroluję, rozumiesz? Landecki zacisnął pięści. – I nie ma w nim dla ciebie miejsca. Jeszcze dziś opuścisz Raisental. – Nie taka by ła umowa.
Von Reigner pry chnął pogardliwie, pokręcił głową, a potem zlustrował go z niesmakiem. Wy glądał na zawiedzionego ty m, że załatwił sprawę tak gładko i szy bko. Przez moment sprawiał wrażenie, jakby miał to przy pieczętować wy mowny m splunięciem. Ostatecznie jednak po prostu się odwrócił i wy szedł, rzucając jeszcze, by Erik pożegnał się ze wszy stkimi i zniknął jak najszy bciej. Nie musiał dodawać, jaka jest alternaty wa. Kiedy drzwi do kanciapy się zamknęły, Landecki zaklął w duchu. Potrzebował już tak niewiele czasu, by dopiąć wszy stko na ostatni guzik. Fakt, że dzisiaj będzie musiał opuścić rezy dencję, wszy stko komplikował. Ale może uda się przy spieszy ć plan? Tak, z pewnością by ło to wy konalne. Nie wszy stko rozegra się tak, jak planował, ale istniała szansa, by uratować to, na co pracował od jakiegoś czasu. Wy ciągnął papierosa i stwierdził, że i tak nie ma wy jścia, więc dalsze rozważania będą ty lko stratą czasu. Kopnął buty von Reignera w kąt, a potem wy szedł z kanciapy. Służący jeszcze nie opuścili swoich izb i udało mu się przemknąć na niższe piętro niezauważony m. Zahaczy ł o garderobę, wy bierając jeden z odświeżony ch garniturów MarcaOlivera. By li podobnej budowy, więc ubranie leżało na nim całkiem nieźle. Po cichu przeszedł do części dworku, w której nocowały damy. Minął sy pialnię Hiltrude i skierował się ku końcowi kory tarza. Stanął przed drzwiami Sophie i zapukał kilkakrotnie, na ty le cicho, by nikt poza samą zainteresowaną tego nie usły szał. Po chwili oczekiwania uznał, że zrobił to zby t konspiracy jnie. Zakołatał nieco głośniej i wreszcie usły szał, jak Sophie podnosi się z łóżka. Otworzy ła mu ubrana w lekką podomkę. Wzrok Landeckiego machinalnie opadł z jej oczu na talię. Odchrząknęła, przy wołując go do porządku, a potem ruchem ręki zasugerowała, by wszedł. Gdy stanął obok łóżka, zamknęła drzwi. – Zwariowałeś? – zapy tała. – Ktoś mógł cię zobaczy ć… i co robisz w ty m garniturze? – Wy bieram się na pogrzeb. – Kogo? – Von Reignera. – Nie mam rano nastroju do żartów, Erik. Nie przed ty m, jak napiję się kawy. Mimo to uśmiechnęła się blado, co nie uszło jego uwadze. – Musimy wszy stko przy spieszy ć – powiedział cicho. – Marc-Oliver poinformował ojca o wszy stkim. – Niemożliwe. We wszy stko uwierzę, ale nie w to, że puścił parę. – A jednak… – Nie znasz go tak jak ja – zaoponowała. – Gdy by miał powiedzieć baronowi o twoim mały m spisku, najpierw by mnie na to przy gotował. Nigdy nie zrobiłby czegoś takiego bez uprzedzenia. Landecki by ł innego zdania. – Wątpisz w moje słowa? – Ty lko dlatego, że wszy stkie kobiety, które zostały zostawione przed ołtarzem czy w inny sposób oszukane przez mężczy zn, też by ły tak samo pewne. – Nie opowiadaj bzdur. Erik przy siadł na skraju łóżka, spoglądając na Sophie spode łba. – Tak czy inaczej baron przed momentem złoży ł mi kurtuazy jną wizy tę. – Co takiego? – Chciał osobiście przekazać mi, że jeszcze dzisiaj oboje opuścimy dworek.
– O, proszę – odparła Maländer, nalewając sobie wody z karafki. – Też zostałam uwzględniona? – Najwy raźniej jesteś tu tak samo mile widziana, jak ja. – Biorąc pod uwagę, że nadal mam datę ślubu wy znaczoną na za niecałe trzy miesiące, można by polemizować. W jej głosie nie by ło przekonania. Erik uśmiechnął się lekko, ale ty lko na moment. Naraz spoważniał, uznając, że nie mają czasu do stracenia. Należało działać. – Jesteś gotowa, żeby zaczy nać? – zapy tał. Przez moment patrzy ła na niego wy czekująco, jakby spodziewała się, że sam odpowie sobie na to py tanie. W końcu nabrała tchu i odłoży ła ozdobną szklanicę z grubego szkła. Podeszła do niego niczy m żołnierz stający przed obliczem dowódcy. Skrzy żowała ręce na piersi. – Jeśli uważasz, że damy radę z ty m, co mamy. – My ślę, że tak. – W takim razie pędzę dzwonić do Willy ’ego. Landecki pokiwał głową, a potem pożegnał dziewczy nę i opuścił jej sy pialnię, na odchodny m posy łając jej jeszcze długie spojrzenie.
Rozdział XI Marc-Oliver spałby w najlepsze jeszcze przez dobre dwie lub trzy godziny, gdy by ktoś z hukiem nie otworzy ł drzwi do jego sy pialni. Zerwał się z łóżka, a potem wbił wzrok we wściekłe oczy ojca. Baron stał w nogach łóżka, przy patrując mu się w sposób, który dobrze kojarzy ł. Dokładnie tak ojciec ły pał na Juliusa, kiedy ten coś przeskrobał. Nie wróży ło to niczego dobrego, ty m bardziej, że by ł to bodaj pierwszy raz, kiedy patrzy ł tak na Marca-Olivera. – Ojcze, to niestosowne. Drzwi by ły otwarte, a Hendrik sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar złapać go za fraki i wy wlec na kory tarz. – Co jest niestosowne? To, że mój rodzony sy n… – Twoje najście – uciął czy m prędzej młody Reigner. – To do ciebie niepodobne. – Do mnie? Niepodobne? Marc-Oliver odniósł wrażenie, że ojciec mówi nieco niewy raźnie. Albo mimo wczesnej pory by ł już po kilku kieliszkach edelgeista, albo to on miał jeszcze umy sł zamroczony przerwany m snem. Młody Reigner podszedł do przewieszonego przez oparcie krzesła szlafroka i narzucił go na siebie. – Do ciebie niepodobne jest to, że dopuszczasz się zdrady. Ty, mój rodzony sy n… przy szłość tego rodu! Nietrudno by ło wy wnioskować, co stanowiło powód tej porannej wizy ty. Marc-Oliver szy bko przy wołał w pamięci nazwiska wszy stkich wtajemniczony ch i od razu wy ty pował osobę, która mogła zdradzić. Kucharz. – Plwam na ciebie! – uniósł się Hendrik. – Nie jesteś godzien mojego nazwiska… – Jesteś pijany w sztok. – Nie, nie, cofam to splunięcie… nie jesteś wart nawet jego, ordy nusie. – Wy trzeźwiej, ojcze. Porozmawiamy wówczas ze spokojem, którego teraz ci brakuje. Baron uniósł dłoń i przy mknął oczy. Wy glądało to, jakby ten gest wy konał wobec siebie, nie względem sy na. – Nie jesteś w niczy m lepszy od Juliusa – mruknął. – Nigdy nie twierdziłem, że… – Bzdura! Zawsze uważałeś go za gorszego! – Nie. My lisz odczucia matki i swoje z moimi. – Jak śmiesz… – Oboje twierdziliście, że Julius doprowadzi rodzinę do ruiny – ciągnął Marc-Oliver, czując, że łapie wiatr w żagle. – My ślisz, że tego nie sły szałem? My ślisz, że sam Julius nie wiedział, co mówi o nim matka? Von Reigner potrząsnął głową. – Dam ci ostatnią szansę – odezwał się. – Albo wy rzucisz w tej chwili tę wy włokę z domu,
albo… – Nie formułuj gróźb, który ch nie jesteś w stanie spełnić – uciął Marc-Oliver. – Zawsze mi to powtarzałeś, prawda? – Nie czas teraz na puste frazesy, do cholery ! Decy dujesz o swojej przy szłości. Młody dziedzic widział, że ojciec się mity guje. Powoli opanowy wał emocje, świadom tego, że ty lko spokojem może zrealizować cel, dla którego się tutaj zjawił. – Öhle – zaczął. – Wierz mi, kiedy mówię, że niebawem nie będzie odwrotu. – Wierzę. – Nie zwy kłem nikomu dawać drugiej szansy … ty ją dostajesz. I jest jedy ną, na jaką możesz liczy ć. Marc-Oliver milczał. Zastanawiał się, czy ojciec prawiłby to samo, gdy by by ł trzeźwy. Jeśli kucharz rzeczy wiście puścił parę, należało uznać, że tak. Tego dnia cały status quo, który trzy mał tę rodzinę razem, przestał istnieć. Zanim zajdzie słońce, Raisental będzie już inny m miejscem. – Zamierzasz skorzy stać z mojej propozy cji czy nie? Spokój w głosie ojca w jakiś sposób zabrzmiał złowrogo. – Nie. Nie zamierzam. – Öhle… spraw, by ta kobieta jeszcze dziś znikła, a wtedy … – Nie zrobię tego. Hendrik przez moment trwał w absolutny m bezruchu. Dopiero po chwili zamrugał, rozejrzał się, po czy m podszedł do komody. Przy siadł na niej i zwiesił głowę, jakby sy tuacja go przerastała. Z dwojga złego Marc-Oliver wolał ojca zrezy gnowanego niż wściekłego. – Wy dziedziczę cię, Öhle. – Już to zrobiłeś, ojcze – odparł Marc-Oliver, podchodząc do drzwi. – Czy masz to na piśmie, czy nie, efekt jest taki sam. Von Reigner zawiesił wzrok na oczach sy na, przez moment licząc jeszcze na to, że zmieni zdanie. Marc-Oliver wskazał w stronę kory tarza. – Wy bacz, ojcze, ale chcę się ubrać. Baron powoli ruszy ł w stronę progu. Zatrzy mał się przed nim, a potem postąpił krok w kierunku sy na. Stanął tak blisko, że młody Reigner wy raźnie mógł poczuć ostry zapach wódki. – Nie proś o zachowek. – Nie będę. Baron wy szedł na kory tarz, a potem obejrzał się przez ramię. – Żegnaj, sy nu. Odszedł, nie czekając na odpowiedź. Marc-Oliver odprowadził ojca wzrokiem, wiedząc, że widzi go prawdopodobnie po raz ostatni. Zaraz potem zamknął drzwi i rozejrzał się po pomieszczeniu. Wy ciągnął kufer z przestronnej szafy, a następnie zaczął pakować do niego najważniejsze rzeczy. Miał nadzieję, że Sophie robi w tej chwili to samo.
Rozdział XII Troje banitów zatrzy mało się we wsi u jednego z chłopów, który okazał się na ty le uprzejmy, by uży czy ć im izby. Wprawdzie nalegał, by panicz i jego towarzy sze zajęli największe z pomieszczeń, ale wszy scy jak jeden mąż odmówili. Nocą temperatura znacznie spadła, żadne z nich nie miało jednak zamiaru narzekać. Liczy ło się, że opuścili bezpiecznie Raisental. Owinęli się kocami i ułoży li na podłodze. Marc-Oliver sprawiał wrażenie, jakby nie mógł znaleźć wy godnej pozy cji, Sophie i Erik oparli się o ścianę i przez pewien czas wbijali wzrok przed siebie. W końcu głos zabrał Landecki: – Widziałeś dokument? – Nie. – Więc może ty lko straszy ł wy dziedziczeniem. – Wątpię. Przy puszczam, że testament jest już w którejś z szuflad jego biurka. Sophie pokiwała głową. – I całkiem możliwe, że nie od dziś – zauważy ła. – Znając jego zapobiegliwość, mógł spodziewać się takiego rozwoju wy padków. Marc-Oliver przeniósł się w róg pokoju i umościł sobie siedzisko z koca. Skrzy wił się, a potem owinął się szczelnie. – Mniejsza z ty m – rzucił. – Na to nie mamy w tej chwili wpły wu. Za to chętnie dowiem się w końcu, na czy m konkretnie polega twój plan, Landecki. Erik wzruszy ł ramionami, a Reigner przeniósł wzrok na swoją narzeczoną. – Więc może ty mnie oświecisz? – Wiem ty le co i ty. – Jakoś w to wątpię, zważając na waszą zaży łość. – Zaży łość? – spy tała. – Imaginujesz sobie coś, kochany ? – Nie sądzę. Po prostu nie jestem ślepy. Mówił to na ty le lekkim tonem, że Erik postanowił zby ć to milczeniem. Właściwie brzmiało to niemal jak żart – choć, jak w każdy m, tak i w ty m musiało tkwić ziarno prawdy. Reigner potoczy ł wzrokiem po swoich towarzy szach, a potem rozejrzał się za jakimś napitkiem. W pomieszczeniu nie by ło jednak niczego, co mogłoby ukoić jego nerwy, a gospodarz nie pomy ślał o ty m, żeby zaproponować coś swoim gościom. – Tak czy inaczej mam was od teraz na oku – zadeklarował Marc-Oliver. – Słusznie, mój drogi – odparła Sophie. – Bo od teraz jesteś gołodupcem i powinieneś zacząć się obawiać, czy z tobą zostanę. Skrzy wił się i pokręcił głową. – Wciąż masz prawo do zachowku – zauważy ł Landecki. – To ty lko nędzny ułamek majątku – rzekł Reigner, kładąc się na podłodze. Przez moment się wiercił. – Zresztą niełatwo mi będzie go wy egzekwować. – Znajdziesz sobie pracę, bracie, nie martw się.
– Bez fachu w rękach? – Zawsze coś się znajdzie. Do przewracania gnoju nie potrzeba żadnego wy kształcenia. Marc-Oliver pry chnął pod nosem i zamknął oczy, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, jak opłakana w istocie stała się jego sy tuacja. Erik przy puszczał, że powinien zacząć przy zwy czajać się do spania w takich warunkach. Przy najmniej przez jakiś czas nie będzie mógł liczy ć na wiele więcej. Reigner przewrócił się na drugi bok, a potem znów usiadł. – Co teraz? – zapy tał. – Nic – odparł Erik. – Możesz rozwinąć? – Nie bardzo jest co. Pomieszkamy trochę u tego chłopa, a potem ruszamy za chlebem. – A twój plan? Sądziłem, że miałeś zamiar go zrealizować. – Miałem. – I co się zmieniło? – Nic. Marc-Oliver świdrował go wzrokiem, czekając, aż brat zaoferuje mu wy tłumaczenie. Landecki jednak milczał. Cisza się przeciągała i zdawała się opadać na nich jak mgła. W końcu Reigner chrząknął znacząco. – Wszy stkiego dowiesz się w swoim czasie – zapewnił go Erik. – Oby. – Zapewniam cię, że tak będzie. I że będziesz miał miejsce w pierwszy m rzędzie, by ś mógł z bliska obserwować upadek barona. – I jego bezcenną minę – dodała Sophie. Marc-Oliver nie wy glądał na ukontentowanego, ale ostatecznie nie zdecy dował się drąży ć tematu. Odwrócił się od nich, zamknął oczy i spróbował zasnąć. Co innego mu pozostało? Erik przez chwilę siedział w bezruchu. Potem podniósł się, podszedł do niewielkiego okna i otworzy ł pudełko ze skrętami z machorki. Wy chy lił się daleko za parapet i zapalił jednego. Wbił wzrok w nieprzeniknioną czerń nocy i zastanawiał nad ty m, ile czasu upły nie, nim Willy dotrze do Zagobina. I jak wiele udało mu się doty chczas osiągnąć. – Nie brzmisz na pewnego siebie – odezwała się z głębi pokoju Maländer. Erik obrócił się przez ramię i spojrzał najpierw na brata, a potem na jego narzeczoną. MarcOliver nie spał, ale nawet nie drgnął. – Bo nie jestem. – Więc może skończmy te podchody i powiesz nam, co planujesz? – zapy tała. Landecki obrócił się, złapał za futry nę, a potem podciągnął się i przy siadł na parapecie. Pociągnął papierosa, po czy m pstry knął nim w ty ł. – Naprawdę się nie domy ślacie? – zapy tał. – Nie – bąknął Reigner. – A jednak mogliby ście choć spróbować. Wiecie, że Willy zbierał w Wiedniu brudy na wielce szacownego Hendrika. Po co? – Będziesz się teraz bawił w Sherlocka Holmesa? – zapy tał Marc-Oliver. – Raczej wy. Ja będę Moriarty m. – W porządku – odparła Sophie, zrzucając z siebie kołdrę, której uży czy ła pani domu. Dziewczy na podniosła się, a potem podeszła do okna, doby wając własny ch cy garetek. Jej narzeczony usiadł na podłodze, klnąc pod nosem. – Po co Willy zbierał te wszy stkie informacje? – zapy tał jeszcze raz Erik, patrząc po swoich
towarzy szach. – Oczy wiście nie po to, żeby szantażować Hendrika – powiedziała Sophie. – Na kogoś takiego kompromitujące fakty z przeszłości to stanowczo za mało. Reigner pokiwał głową. – Miało mnie to wy wabić z mojej lojalnościowej nory – podsunął. – Co? – bąknął Erik. – Miałem przeczy tać telegram z Wiednia i skonfrontować z tobą jego treść. Dzięki temu oczy ściliśmy atmosferę i… – Masz zawy żone mniemanie o sobie, bracie. Marc-Oliver wzruszy ł obojętnie ramionami, a potem westchnął. – Nie dość, że czy ścibut, to jeszcze przemądrzalec. Lepiej nie mogłem trafić, gdy chodzi o zaginione rodzeństwo. – My ślcie – powiedział Landecki. – To wszy stko dość proste. – Chciałeś zbudować wspólny front przeciwko Hendrikowi? – podsunął Reigner. – Nawet jego wszy scy razem wzięci adwersarze z Wiednia nie daliby rady stawić mu czoła. Narzeczeni spojrzeli po sobie. – Skoro nie szantaż, nie wspólna ofensy wna… to co? – zapy tała Sophie. – Idę spać – odparł Erik, kręcąc głową. – By łem przekonany, że na to wpadniecie. Położy ł się na podłodze na wznak i przeciągnął. Właściwie by ło mu całkiem wy godnie, szczególnie w porównaniu do wszy stkich ty ch nocy, które spędził w krakowskiej celi. Tam posadzka by ła znacznie mniej wy godna. Sły szał, jak Sophie i Marc-Oliver wy mieniają się cichy mi uwagami. Przy puszczalnie jego towarzy sze tworzy li skomplikowane, wielopłaszczy znowe scenariusze, podczas gdy sprawa by ła niezwy kle prosta. Zresztą przekonają się o ty m, gdy ty lko Willy zjawi się we wsi. Bez niego całe to przedsięwzięcie nie mogło ruszy ć.
Rozdział XIII Parowa lokomoty wa przewoźnika kkStB powoli wy hamowała na dworcu w Jawiszowicach. Gdy rozległ się sy gnał świadczący o ty m, że można opuścić skład, Willy stał już przy wy jściu z wagonu. Złapawszy za futry nę, przeskoczy ł na peron, a potem wy ciągnął papierosa. Nikt na niego nie czekał, bo jedy na osoba, która wiedziała dokładnie, kiedy przy jeżdża, nie dy sponowała żadny m środkiem lokomocji. Hütter potoczy ł wzrokiem po okolicy, szukając dorożki lub furmanki. Na dobrą sprawę wy starczy łaby nawet jakaś, na którą dałoby się narzucić siodło czy derkę. Wokół unosiły się przy jemny zapach rozgrzanego silnika parowego oraz wszędoby lska woń smaru. Niektóry ch drażniły te nieodzowne elementy każdego dworca, ale Willy poczy ty wał je za wy znacznik urbanizacji. Im wy raźniej wy czuwał te wonie, ty m większe prawdopodobieństwo, że nieopodal znajdowało się miasto. Tutaj zapach by ł najwy żej umiarkowany, nie to, co na Nordbahnhof w Wiedniu, skąd przy jechał. Przy puszczał jednak, że prędko wróci do miasta. W Zagobinie musiał zrobić, co do niego należy, a potem wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będzie musiał czy m prędzej się stąd wy nosić. Nie wy patrzy wszy żadnego środka transportu, Willy ruszy ł w kierunku bitej drogi prowadzącej na zachód. Nie pozostało mu nic innego, jak piechotą przeby ć dy stans dzielący Jawiszowice od Zagobina. Przed sobą miał jakieś osiem kilometrów i przy puszczał, że za mniej więcej dwie godziny będzie na miejscu. – Herr Hütter? – rozległo się py tanie zza jego pleców. Willy obrócił się i ujrzał mężczy znę w znoszony m, zakurzony m ubraniu, sprawiającego wrażenie, jakby dopiero co wrócił z roli. – A kto py ta? – Basilius. – Kto taki? – Basilius, pro pana. – Pan wy baczy, ale nie kojarzę. Chłop sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał. Podrapał się po głowie i wzruszy ł ramionami. – To jakieś żarty ? – Nie, pro pana. Willy rozejrzał się na boki, a potem pociągnął głęboko papierosa. – Czego pan chce? – Wy słano mnie, żeby m pana odebrał. – Kto wy słał? – Herr Reigner. – Który ? – Gnädiger Marc-Oliver. A zatem najwy raźniej Erikowi udało się rozegrać wszy stko tak, jak planował. Od pewnego
czasu prawnik nie miał od niego żadny ch wiadomości, ale uznawał to za dobry omen. Landecki z pewnością by się odezwał, gdy by coś poszło nie tak. – W porządku. Prowadź. Chłopina zaprowadził go do rozklekotanego wozu konnego, który wy glądał, jakby mógł zmieścić nieco słomy, ale z pewnością nie człowieka. – Proszę siadać. – Na czy m? Obdartus wskazał ry nnę, która robiła za furę, a Willy podrapał się po głowie, zastanawiając, jak ma do niej wskoczy ć. W końcu jakoś usadził się bokiem, a woźnica ponaglił konia. Wóz ruszy ł tak powoli, że Hütter nieomal tego nie odnotował. – Ta stara szkapa zaraz wy zionie ducha – bąknął. – Gertrude przeży ła więcej koby ł, niż jest pan se w stanie wy obrazić. – Nie wątpię. Przy takim tempie chodu chy ba nigdy się nie męczy. – Proszę się nie turbować, pro pana. – Nie turbuję się, ty lko zauważam, że szy bciej zaszedłby m na piechotę. – Co to, to nie. Wy słali mnie, żeby m pana odebrał, to odbiorem. Willy wy ciągnął kolejnego papierosa, wiercąc się na wozie. Przez moment się zastanawiał i doszedł do wniosku, że Erik mógł przy słać po niego jedy nie chłopa, u którego mieszkał. – Zatrzy mali się u pana? – Ano. – Dawno temu? – Będzie ze kilka dni. Przy szli, jak ich pan baron wy rzucił z Raisentalu. Nie zastanawialim się dwa razy, żeby ich przy jąć, bo to w końcu dobroczy ńcy wsi. Bez nich nie by łoby połowy piniendzy, prawda? – Z pewnością. – Trzeba jakoś się odwdzięczy ć, jak jest okazja. Dobre uczy nki wracają. Willy nie by ł co do tego przekonany. Jeśli ży cie i kariera obrońcy czegokolwiek go nauczy ły, to raczej tego, że powracać potrafią raczej te rzeczy, które z dobrem nie mają wiele wspólnego. Zachował jednak tę uwagę dla siebie. Przez godzinę jechali w zupełnej ciszy. Potem dla urozmaicenia podróży Willy zaczął się odzy wać, ale woźnica odpowiadał mu zdawkowy mi pomrukami. W końcu adwokat zrezy gnował z prób nawiązania rozmowy. Najwy raźniej dzieliła ich przepaść, która nie pozwoliła odnaleźć wspólnego tematu. By ć może prawnik niepotrzebnie zaczął rozprawiać na temat tego, kogo widział w „Café Central” – rozmówca nie kojarzy ł ani jednego nazwiska sły nny ch pisarzy, którzy notory cznie przesiady wali w tej wiedeńskiej kawiarni. Po jakimś czasie Hütter odniósł wrażenie, że nigdy nie dotrą do Zagobina. – Nie ma jakiegoś skrótu? – bąknął. – Jest. Prawnik poczuł przy pły w nadziei. – Więc dlaczego nim nie pojedziemy ? – Bo trza by zjechać na mniej ubitą drogę. – I? Szkapa sobie poradzi. – Ale będzie trzęsło. – Trudno, niech trzęsie. By leby śmy szy bciej zajechali. Chłop nie protestował ani nie upewniał się, czy pasażer wie, o co prosi. Niedługo potem zjechali na drogę, która by ła nią ty lko z nazwy. Wiła się między polami, w błocie i momentami wśród niemal dzikich zarośli.
Po kilometrze lub dwóch Hütter miał ochotę wy rzucić z żołądka wszy stko to, co zjadł podczas podróży pociągiem. Wy dawało mu się, że gehenna trwa stanowczo zby t długo i dawno powinni by ć w Zagobinie. – Panie… – zaapelował. – Ile jeszcze? – A co pan chcesz? Niewy godnie? – Wy godniej jest świniakom w zagrodzie. – To zrobim przerwę. – Nie, nie, miejmy to już jak najszy bciej… – Willy urwał, gdy woźnica zatrzy mał konia. Szkapa opuściła py sk, jakby właśnie galopem przeby ła kilkanaście kilometrów. Hütter zaklął pod nosem, a potem zeskoczy ł z wozu. Plecy bolały go od niewy godnej pozy cji, a w brzuchu kotłowało mu się tak, jakby ścierały się tam siły dobra i zła podczas Sądu Ostatecznego. Odbiło mu się. – Nie wy glądasz pan najlepiej – zauważy ł Basilius. – Może trzeba by ło jednak wy brać bardziej utwardzoną… albo raczej choć trochę utwardzoną drogę – odparł Willy, patrząc na mokradła rozciągające się przed nimi. Najwy raźniej ta męczarnia miała trwać do samego Zagobina. Prawnik wy ciągnął papierosa, a potem obrócił się ty łem do woźnicy i wy puścił dy m. Czas najwy ższy ułoży ć wszy stko w głowie. Musiał przy gotować się na to, co będzie się działo po jego przy jeździe. – Długo jeszcze? – zapy tał. – Ze kwadrans, może dwa. Aż nadto czasu, by powtórzy ć wszy stko w głowie i odpowiednio się przy gotować, uznał w duchu Willy.
Rozdział XIV – Wy słałeś Basiliusa? – Natürlich, gnädiger Herr. Zgodnie z poleceniem – odpowiedział Gröger. – I sprecy zowałeś, którędy ma jechać? – Oczy wiście. – Świetnie. Baron wraz z majordomem stali tuż za ścianą lasu, która rozgraniczała szerokie pola od terenu przy legającego do rezy dencji. Von Reigner trzy mał otwartą, łamaną dubeltówkę, wy patrując swojej ofiary. Ostatnimi czasy przetrzebił nieco tutejsze lasy wespół ze swoimi gośćmi, ale niekiedy udawało mu się wy patrzy ć jeszcze jakąś przepiórkę. Ty m razem polował na cokolwiek. Chciał po prostu ustrzelić coś ży wego. – Powiedziałeś mu, by podał się za wy słannika mojego sy na? – Ma się rozumieć, panie. Hendrik wiedział, że służącego nurtuje ta sprawa. Z pewnością chciał zapy tać, jaki cel przy świecał baronowi, ale milczał. Von Reigner właśnie to w nim cenił. Gröger znał swoje miejsce i nigdy nie wy chodził poza rolę, którą wy znaczał mu porządek świata. Zresztą najczęściej sam potrafił wszy stko wy dedukować. W ty m przy padku również prędzej czy później tak się stanie. Hendrik doskonale wiedział, że to Willy Hütter rozpy tuje o niego w Wiedniu. Miał jeszcze przy jaciół, którzy chętnie donosili mu o wszy stkich niepokojący ch rzeczach, które mogły go dotknąć. Kwestią czasu by ło, nim prawnik wróci do Zagobina. Von Reigner musiał ty lko wy kazać nieco cierpliwości, polecając Grögerowi, by dzień po dniu wy sy łał któregoś chłopa na dworzec. Dziś padło na człowieka, o który m Hendrik nigdy nie sły szał. Właściwie nie by ło w ty m nic dziwnego, rzadko kojarzy ł któregokolwiek obdartusa z obszaru dworskiego. Wolałby jednak, żeby za każdy m razem Gröger posy łał tę samą osobę. Problem polegał na ty m, że wzbudziłoby to py tania, a by ć może nawet zaalarmowało przeby wający ch gdzieś na wsi Sophie, Erika oraz Marca-Olivera. – Ręczy sz za niego? – burknął baron. – Tak, panie. Nie jest przesadnie rzutki, ale spełni zadanie, jeśli to dziś adwokat dotrze do Jawiszowic. – Gdy by coś poszło nie tak, to ciebie pociągnę do odpowiedzialności. – Naturalnie. Przez moment milczeli, wodząc wzrokiem po ścianie lasu. – Jeleń, gnädiger Herr – zauważy ł spokojnie Gröger. Baron naty chmiast zatrzasnął strzelbę i uniósł ją. Wy patrzy ł zwierzę, a potem wy celował. Wodził podwójną lufą za leniwie przesuwający m się, niczego nieświadomy m zwierzem. Miał nadzieję, że prawnik zjawi się właśnie dziś. Minęło już trochę czasu, od kiedy von Reigner przepędził z dworku niesforne trio. Landecki z pewnością od razu poinformował o ty m
swojego towarzy sza i ściągnął go na wieś. Pociąg z Wiednia przy jechał niedawno, by ć może w tej chwili Hütter zmierzał już prosto w paszczę lwa. Baron przy mknął oko. By łoby to cudowne zwieńczenie udanego dnia. Gröger z pewnością powiedział chłopu, by ten zawiózł ewentualnego gościa prosto do sny cerza Fritza i zapewnił go, że to właśnie tam oczekują go towarzy sze. Reszta będzie jedy nie formalnością. Zanim adwokat się zorientuje, będzie po wszy stkim. – Proponuję strzelać, panie. Zaraz wy jdzie z zasięgu skutecznego strzału. – Cierpliwości, Gröger – odparł von Reigner. – Wszy stko opiera się na cierpliwości.
Rozdział XV Erik zbudził się wcześnie. Przeciągnąwszy się, cicho wy grzebał się spod koca i poszedł do kuchni, przekonany, że wszy scy domownicy jeszcze śpią. On sam zresztą o tej porze też powinien przewracać się na drugi bok. Najwy raźniej jednak organizm szy bko przy wy kł do zry wania się, nim zapieje pierwszy kur. Landecki napalił w piecu, a potem nastawił sobie ziół, które pijała pani domu. Twierdziła, że pomagają jej na trawienie i szereg dolegliwości, ale dla niego nie miało to wielkiego znaczenia. Liczy ło się to, że smakowały lepiej niż tutejsza herbata. Tuż po świcie wy szedł do obejścia z ceramiczny m kubkiem w ręku i obserwował, jak wieś budzi się do ży cia. Tu i ówdzie jakiś zaspany chłop przepędzał kury czy inne zwierzęta, z chaty nieopodal doby wał się już zapach pieczenia, a w oddali Erik dostrzegł babinkę dojącą krowę. Wy glądało to wszy stko jak sielanka, ale Landeckiemu daleko by ło do poczucia spokoju. Wiedział, że tego dnia zdecy dują się jego losy. Pociąg miał przy jechać dopiero przed południem, więc w najgorszy m wy padku Willy pojawi się w Zagobinie o drugiej, może o trzeciej, jeśli będzie jakieś spóźnienie. Erik wy ciągnął papierosa i przy glądając się porannemu, rusty kalnemu ry tuałowi, starał się wy ciszy ć. Około dwunastej stał się nerwowy, uświadamiając sobie, że powinni wy jść po Willy ’ego na dworzec. Baron von Reigner nie by ł w ciemię bity i doskonale wiedział, kto węszy ł na jego temat w Wiedniu. – I co zrobi? – py tał Marc-Oliver, by uspokoić towarzy sza. – Porwie go? – A co zrobił z Aniką? – odparował Erik. – Nie masz żadny ch dowodów. – I nie potrzebuję ich, gdy mowa o człowieku, który nie ma oporów przed usuwaniem niewy godny ch świadków. Obaj mężczy źni spojrzeli na Sophie, jakby miała przy jąć na siebie rolę arbitra. Dziewczy na głęboko nabrała tchu i zmruży ła oczy. Landecki przy puszczał, że stara się znaleźć odpowiednie słowa, by rozstrzy gnąć spór, ale jednocześnie nie opowiedzieć się po żadnej ze stron. Nie miał wątpliwości, że postrzega barona podobnie jak on. By ł ucieleśnieniem zła, ale ona nigdy by tego nie przy znała. Ty m bardziej, że od kilku dni sy tuacja między nią a narzeczony m stała się wy jątkowo napięta. Erik zauważy ł, że nawet błahy powód wy starczał, by zaczęli się kłócić. – Anika by ła jedną z jego ofiar, to nie ulega wątpliwości – odezwała się w końcu. – Ale nie wiemy, jaką rolę w ty m odegrał. By ć może naprawdę nie wie, co dokładnie ją spotkało. Landecki nie miał zamiaru odpuszczać. Nie w ty m przy padku. – Ma krew na rękach – oznajmił. – Nie, dopóki mu tego nie udowodnisz. Erik odbąknął, że nie jest w sądzie, by cokolwiek musieć mu udowadniać, a potem wrócił na zewnątrz. Pani domu przy rządziła mu kolejną porcję naparu, twierdząc, że nieco go uspokoi. Nie sądził, by tak miało by ć. Zby t wiele zależało od Willy ’ego, by dla ukojenia nerwów wy starczy ł mu wy ciąg z jakichś ziół. Erik raz po raz wy ciągał niewielki, stary zegarek z kieszeni,
czując, jakby z każdą upły wającą minutą jego emocje się wzmagały. W pewny m momencie wezbrały za bardzo. Wy szedł na główną drogę prowadzącą do Jawiszowic i stał na poboczu, paląc papierosa za papierosem. Wy glądał nerwowo prawnika, ale nie by ło po nim śladu. Około drugiej by ł już pewien, że coś poszło nie tak. O trzeciej, klnąc siarczy ście pod nosem, wrócił do chałupy. Tuż przed nią zobaczy ł dwójkę swoich towarzy szy, którzy wy glądali na nie mniej zaniepokojony ch niż on. – Baron go dorwał – powiedział Erik. Ty m razem Marc-Oliver nie dy skutował. Wprawdzie pociągi się spóźniały, ale jakiś czas temu do wsi przy biegł chłopak, który twierdził, że skład z Wiednia by ł na peronie o czasie. Nic nie tłumaczy ło, dlaczego Hütter mógłby spóźnić się aż trzy godziny. Po drodze nie by ło miejsca, w który m miałby powód się zatrzy mać, a zresztą doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że musi jak najszy bciej dotrzeć do wsi. Von Reigner niewątpliwie spędzał noce i dnie na przewidy waniu strategii przeciwnika, więc kluczowe by ło, by uderzy li szy bko. – Co zrobimy ? – zapy tała Sophie. – Może warto by łoby … – Nie ma sensu jechać na dworzec – uciął Landecki. – Jeśli Reigner rzeczy wiście posłał kogoś po Willy ’ego, dawno go tam nie ma. Cała trójka wiedziała, jaka jest alternaty wa. – Do Raisentalu nas nie wpuszczą – rzucił Marc-Oliver. – Nie muszą nas wpuszczać – odparł Erik. – Wy starczy, że jedno z nas tam wejdzie. – Bez wiedzy ojca? Nie sądzę. – Może by ć i za jego wiedzą. – Nie, to go rozsierdzi. – I co z tego? – To, że stanie się nieobliczalny. Nie widziałeś go naprawdę wściekłego. Erik parsknął. Najwy raźniej brat miał wy jątkowo krótką pamięć. – Zapewniam cię, że widziałem. I że to nic w porównaniu z ty m, co ty zobaczy sz, kiedy ja sam… – Wy starczy ty ch przepy chanek – wtrąciła Sophie. – Trzeba coś postanowić. Landecki machnął ręką, po czy m bez słowa ruszy ł w kierunku dworku. – Erik! – Zostańcie tutaj. Jeśli jednak z Willy m wszy stko w porządku, ktoś musi by ć we wsi. – Zaczekaj… – Nie ma na co – rzucił na odchodny m, a potem przy spieszy ł kroku. Przez moment obawiał się, że ruszą za nim, ale ostatecznie musieli uznać, że jednej osobie będzie łatwiej dostać się do dworku niż trzem. Landecki obejrzał się jeszcze kontrolnie przez ramię, ale z ulgą dostrzegł, że ty lko wy mienili się spojrzeniami. Wiedział, że brzmiał, jakby by ł pewny siebie, ale właściwie nie miał pojęcia, jak dostać się do Raisentalu. Teren wprawdzie nie by ł pilnie strzeżony, ktoś jednak musiał otworzy ć mu któreś z drzwi. Bez względu na to, kto to będzie, naty chmiast podniesie alarm. Istniała pewna szansa. Nikła, ale jednak. Doszedłszy do wniosku, że nie ma czasu do stracenia, Landecki zaczął biec. Z Zagobina do Raisentalu nie by ło daleko, truchtem pokonał tę odległość w niecałe pół godziny. Nadbiegł od strony altany, a potem, chowając się za drzewami, przeszedł na ty ły dworku. Dotarł do drzwi dla służby, za który mi znajdował się kory tarz prowadzący wprost do izby czeladnej. Zerknął na zegarek. Pół godziny po trzeciej. Reignerowie już zjedli obiad i teraz najpewniej serwowany im by ł deser. Hiltrude jadła struclę i popijała mélange, natomiast Hendrik pił
türkische i zajadał się inny m ciastem. Tak dobra znajomość ich zwy czajów by ła dla Erika dojmująca, ale szy bko skierował my śli na inny tor. O tej porze w kuchni by ło pełno służby, ale pomieszczenie obok powinno by ć puste. Clou problemu polegało na ty m, by trafił w odpowiedni moment i na odpowiedniego człowieka, który akurat będzie najbliżej drzwi. Jeśli otworzy mu je Ekkehard Schröer, będzie po wszy stkim. Oczy wiste by ło, że to on doniósł baronowi i wy wołał lawinę, która zmiotła Marca-Olivera, Sophie i jego. Erik przez moment nasłuchiwał odgłosów zza drzwi, ale dźwięki kroków w niczy m nie pomagały. Ostatecznie musiał liczy ć na łut szczęścia. Zapukał cicho, a potem czekał. Po chwili ponowił próbę, jednak dopiero przy trzeciej drzwi się otworzy ły. Stanął w nich Péter Gáspár, patrząc na przy by sza z przestrachem, jakby zobaczy ł ducha. – Zwariowałeś? – zapy tał lokaj, kiedy Landecki bez ogródek władował się do środka. – Nie mów nikomu, że mnie widziałeś – odparł. – Szczególnie nie kucharzy nie. – Ale… – Daj mi słowo, chłopie. Węgier rozłoży ł bezradnie ręce. – Nie ma mowy – powiedział. – Nie będę nadstawiać za ciebie karku. – Nie proszę o wiele. – Wręcz przeciwnie. Landecki zaklął w duchu. Nie spodziewał się cudu, ale w przy pły wie nadziei pomy ślał, że może Węgier wspomoże Polaka. Najwy raźniej jednak sy mpatie narodowe nie rozciągały się na sy tuację w Raisentalu. – Przy kro mi, Erik, ale… – Daj mi chociaż chwilę, zanim pójdziesz do Grögera. Péter przy gry zł dolną wargę i skrzy wił się. – Kwadrans – dodał Landecki. – To niewiele, a może mnie uratować. Nasłuchiwał odgłosów z kuchni. Panował tam wy jątkowy gwar i w każdej chwili Ekkehard lub inny służący mógł wejść do drugiego pomieszczenia. Erik poczuł, że robi mu się gorąco. Naprawdę by ł na wrogim terenie. – Kwadrans – odparł w końcu Gáspár. – I ani minuty dłużej. – Dziękuję. Landecki ruszy ł w kierunku klatki schodowej. Jeśli wszy stko pójdzie po jego my śli, nie będzie miało znaczenia, czy lokaj odczeka dziesięć minut, kwadrans czy pół godziny. Za kilka minut sam znajdzie się w pokoju Grögera i wszelkie donosy staną się bezprzedmiotowe. Stary majordom osobiście usługiwał von Reignerom zazwy czaj przy specjalny ch okazjach bądź przy główny m daniu dnia. O tej porze najpewniej patrolował włości, szukając zagięć na liberiach, źle wy pastowany ch butów czy nieodpowiednio ułożonego włosa na głowie któregoś nieszczęśnika. Mógł też siedzieć w swoim pokoju, analizując przy chody i rozchody budżetu domowego. Landecki poczekał, aż kolejny lokaj wy jdzie z kuchni z tacą owoców, a potem ruszy ł cicho za nim. Chłopak by ł tak skupiony na ty m, by żadne jabłko nie spadło z talerza, że nie dostrzegł snującego się za nim cienia. Erik przeszedł na wy ższe piętro i czy m prędzej schował się w jedny m z mniejszy ch kory tarzy. Chwilę nasłuchiwał i oceniał, którędy będzie najbliżej do izby Grögera. Przy puszczał, że majordomowie w inny ch rezy dencjach urzędowali niżej, pośród służby, ale Joachim czuł się lepszy od reszty. Z drugiej strony mógł by ć to wy raz jego pragmaty zmu. Za dnia na poddaszu panowała
niczy m niezmącona cisza, podczas gdy poniżej parteru trwał nieustanny harmider. Landeckiemu udało się przejść niezauważenie na górę. Spojrzał na okno dachowe na końcu kory tarza, przy który m niegdy ś stał z Aniką. Szy bko skarcił się w duchu, upominając się, że nie czas na wspomnienia. Ruszy ł ku izbie Grögera i szy bko przekonał się, że majordom jest na miejscu. Pomruki i ciche dźwięki świadczące o rachowaniu nie pozostawiały wątpliwości. Otwierane do środka drzwi by ły uchy lone, więc Polak ostrożnie przez nie zajrzał. Majordom pochy lał się nad biurkiem, starając się zestawić ze sobą kilka dokumentów. Erik bez słowa wszedł do środka, a potem szy bko zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz. Joachim zerwał się na równe nogi, wbijając wzrok w chłopaka. – Landecki? Jak śmiesz… – Zanim pan cokolwiek powie, musi mnie pan wy słuchać. – Nie masz prawa tutaj by ć. Gröger nie ruszy ł się zza biurka, jakby mebel stanowił jego jedy ną ochronę. Erikowi ta reakcja nie by ła na rękę. Nie miał zamiaru straszy ć służącego, przeciwnie, potrzebował odnaleźć w nim odrobinę dobrej woli. Wprawdzie słowo gospodarza by ło dla niego świętością i nie dopuszczał możliwości, by któreś z trójki wy gnany ch ludzi postawiło jeszcze kiedy kolwiek krok w rezy dencji, ale przy odrobinie szczęścia Erikowi mogłoby się udać wy musić pewne ustępstwa. Teraz jednak, patrząc w oczy majordoma, stracił nadzieję. Strach szy bko przeszedł w złość. – Won – sy knął Gröger. Erik uznał, że na kategory czność najlepiej odpowiedzieć kategory cznością. Oparł się plecami o drzwi, a potem podwinął nogę. Założy ł ręce na piersi i trwał przez moment w bezruchu. – Nigdzie się nie wy bieram – oznajmił. – Jeśli chce pan, żeby m zniknął, musi pan zakasać rękawy i brać się do roboty. Po dobroci stąd nie wy jdę – Ty imperty nencki… – A wszelkie nawoły wania będą bezcelowe, bo poddasze jest puste. Joachim złapał za skraj biurka i zacisnął na nim palce tak mocno, że kny kcie mu zbielały. Nie ulegało wątpliwości, że gdy by miał kilka lat mniej, zapewne już podwijałby rękawy. – To doprawdy bezczelne, Landecki. Nawet jak na ciebie. – Owszem – potwierdził Erik. – Ale wy słucha pan, co mam do powiedzenia. – W żadny m wy padku nie mam zamiaru tego robić. – Nawet jeśli potem dam się stąd wy rzucić na zbity py sk? – Wy noś się. Polak westchnął. Ostatecznie wszy stko sprowadzi się do racjonalizmu, którego Grögerowi nie brakowało. Musiał jednak dać mu chwilę, by oswoił się z my ślą, że dawny pucy but zejdzie mu z oczu ty lko, jeśli go wy słucha. – To nie potrwa długo. I opuszczę rezy dencję po dobroci. Gröger mruknął coś pod nosem, patrząc na niego by kiem. Przez moment wbijali w siebie wzrok jak bokserzy przed długo wy czekiwaną walką. Ostatecznie jednak majordom pokręcił bezradnie głową, po czy m opadł ciężko na krzesło. Erik usiadł po drugiej stronie biurka. Nie miał pojęcia, jak skończy się ta rozmowa. Końcowej reakcji Grögera nie dało się przewidzieć. Nabrał tchu, a potem zaczął swoją opowieść od samego początku. Nie pomijał żadnego szczegółu, wy chodząc z założenia, że Gröger nie miał pojęcia o najgorszy ch uczy nkach swojego chlebodawcy, lecz orientował się ogólnie w sy tuacji. Erik starał się zapełnić dziury, które powstały wskutek niewiedzy służącego – i już po kwadransie widział, że strategia ta zaczy na przy nosić
efekty. Krew z twarzy Grögera stopniowo zdawała się odpły wać, a służący pochy lił się nad biurkiem i nie próbował nawet spoglądać chłopakowi w oczy. Landecki przekazał mu wszy stkie rewelacje, nie sądząc, by rozmówca w każdą uwierzy ł. Nie musiał, by Polak osiągnął swój cel. Kiedy Landecki skończy ł, w izbie zapanowała absolutna cisza. Po chwili dało się sły szeć dźwięki dochodzące z niższego piętra, o co w gmaszy sku o tak gruby ch ścianach wcale niełatwo. Gröger kaszlnął. Podniósł wzrok, ale szy bko uciekł przed spojrzeniem Erika. – Trudno w to… – zaczął, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Znów odkaszlnął. – Doprawdy trudno to objąć rozumem. – A jednak musi się pan postarać – odparł Erik. – Wszy stko to, co pan ode mnie usły szał, może potwierdzić Marc-Oliver. Wy starczy, że się pan z nim spotka. – Nie mogę – zaoponował szy bko majordom, ściągając brwi. – Panicz jest persona non grata i… – Według barona? Mordercy ? Gröger skrzy wił się, sły sząc to określenie. – To wciąż pan tego domu. – Nawet jeśli prowadzi tutaj ludzką ubojnię? Majordom zgromił go wzrokiem, ale się nie odezwał. – Wiem, że potrzeba czasu, by oswoił się pan z ty mi wieściami, ale niestety nam go brakuje – konty nuował Landecki. – By odpłacić baronowi… – Jest panu niezbędny Willy Hütter. – Owszem. – Posłałem po niego dziś rano – powiedział Joachim, wpatrując się w ścianę niewidzący m wzrokiem. – Basilius miał go zawieźć do Fritza. – Fritza? – Sny cerza, który prowadzi zakład na obrzeżach Zagobina… jakkolwiek zakład to by ć może zby t szumne określenie. Landecki wstał z krzesła. – Gdzie dokładnie? – zapy tał. Gröger również się poderwał, jak gdy by obcował z kimś wy żej urodzony m. Poniekąd tak by ło, przy najmniej połowicznie. Erikowi nie w smak by ło, że w oczach poczciwego majordoma stał się teraz kimś zupełnie inny m. Gröger z pewnością miał swoje przy puszczenia, by ć może nawet bez jego wy jaśnień poskładałby wszy stko w logiczną całość. Przez te wszy stkie lata musiał mimochodem sły szeć to i owo. Teraz jednak otrzy mał potwierdzenie. A obietnica, że dziedzic rodu poświadczy wszy stko, co do słowa, by ła dla niego wy starczająca. W oczach służącego Erik dostrzegł cień respektu. Mierziło go to, ale w pewny m sensie rozumiał majordoma. Bękart czy nie, pły nęła w nim ary stokraty czna krew. – Pojadę z panem. – Mam zamiar zrobić z siebie koniokrada, herr Gröger, więc… – Dobrze jeżdżę – uciął majordom. Poprowadził Landeckiego kory tarzami, o który ch istnieniu ten nie miał pojęcia, a zaraz potem znaleźli się w stajni. Wzięli dwa osiodłane konie i ruszy li ku wsi.
Rozdział XVI Zbliżali się powoli do domu sny cerza. Chałupa rzeczy wiście stała na uboczu, właściwie nie sposób by ło trafić do niej przy padkiem – trzeba by ło wiedzieć, gdzie szukać zdobnika. W okolicy by ło ich wcale niemało, zresztą złośliwi twierdzili, że sny cerstwo jest jedy ną rzeczą, którą potrafią robić w Galicji. Ci bardziej nieprzy chy lni utrzy my wali, że nawet to kuleje, a strony te nazy wali nie Królestwem Galicji i Lodomerii, a Golicji i Głodomerii. Właściwie by ło w ty m trochę prawdy, bo bieda aż piszczała. Wy starczy ło oddalić się o kilometr lub dwa od Raisentalu, a wjeżdżało się między walące się budy nki, nieuklepane drogi i brudny ch, prześmierdnięty ch ludzi. Nie wszędzie jednak tak by ło. Gdzieniegdzie kwitł przemy sł wy doby wczy, Galicja stanowiła bowiem trzeci pod względem bogactwa w ropę naftową region na świecie. W tamty m roku ogłoszono, że plasuje się tuż za polami teksańskimi i perskimi. Mało który chłop jednak o ty m wiedział. Właściwie nie wiedzieli oni wiele więcej – choćby tego, jakiej są narodowości. Problem nie doty czy ł jedy nie chłopów. Erikowi nieraz zdarzy ło się rozmawiać z ludźmi cokolwiek wy kształcony mi, którzy dopiero w sile wieku dowiady wali się, że są Polakami. Za najwy mowniejszy przy kład Landecki uznawał Jana Słomkę, urzędnika i pisarza, który długo nie by ł świadom tego, kim w istocie jest. Minęli z Grögerem ostatnie liche zabudowania i podjechali pod zakład sny cerski. – Do czego on panu potrzebny ? – zagaił majordom. – Kto? – Prawnik. – Mam pewne plany związane z… Raisentalem. Służący osadził konia i zszedł z niego z niewielką gracją. – Chce pan zniszczy ć rezy dencję. – Nie w dosłowny m sensie. – Ale w przenośni jak najbardziej? Erik zeskoczy ł z siodła i skinął głową. – W takim razie nie powinienem panu pomagać, herr Landecki. – Nie, nie powinien pan – odparł Erik, patrząc na chałupę. Już na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie meliny … czy może raczej sprawiałaby, gdy by nie to, że urzędował w niej arty sta rzeźbiący w drewnie. Takim się wy baczało. A nawet więcej, oczekiwało się, że będą ży ć w określony, raczej niezby t wy stawny sposób. Landecki nie rozumiał, dlaczego Willy miałby trafić akurat tutaj. Znacznie lepiej by ło umieścić go gdzieś, skąd trudniej będzie mu zbiec. Ta chata nie mogła uchodzić nawet za namiastkę aresztu. – Powinniśmy się czegoś obawiać? – zapy tał Landecki. – Czy ten cały Fritz jest godny m zaufania jegomościem? – To najgorsza gnida, z jaką kiedy kolwiek miałem do czy nienia. – Mocne słowa, jak na pana.
– Powiem nawet więcej – zastrzegł Joachim. – To zapchlona kanalia. – Uszy więdną, panie Gröger, uszy więdną. – To parszy wiec. – Będzie się pan musiał z tego wy spowiadać. – To kreatura niegodna miana człowieka – perorował dalej majordom. – Szelma wy jątkowo wszawa. – Starczy, bo zaraz zabije go pan samy mi obelgami – uciął Erik i podszedł do drzwi. Przy walił w nie pięścią kilkakrotnie, nie mając zamiaru dawać gospodarzowi złudzeń co do celu wizy ty. Przez moment nasłuchiwał, a potem odsunął się o kilka kroków, wziął rozpęd i huknął w drzwi barkiem. Uległy łatwiej, niż się spodziewał. Wpadł do środka i przetoczy ł się kawałek, czując, że runął na jakieś liche drewniane rzeczy, które szy bko obróciły się w strzępy. – Fritz! – krzy knął, zry wając się na równe nogi. Potoczy ł wzrokiem po pomieszczeniu, ale nigdzie nie dostrzegł ży wej duszy. Gdy Gröger ostrożnie przekroczy ł próg, chłopak rozejrzał się po podłodze i zauważy wszy dłuto, podniósł je. Jako oręż nie mogło sprawdzić się najlepiej, ale by ło lepsze niż puste ręce. Ruszy ł do drugiej izby, obejrzawszy się jeszcze przez ramię na majordoma. – Niech pan przy pilnuje, czy nikt nie opuszcza domu z innej strony – polecił. Służący naty chmiast skinął głową i popędził na zewnątrz. Erik przechodził od izby do izby, nie znajdując niczego godnego uwagi. Wszędzie panowały taki sam nieporządek i stęchlizna, i Polak miał ochotę czy m prędzej opuścić chałupę i nigdy do niej nie wracać. – Wszy stkie okna pozamy kane, herr Landecki – rozległ się głos majordoma. – Ale na ty łach stoi wóz konny. Ślady na błocie wskazują, że przy jechał od strony dworca, lecz nie główną drogą. Przy puszczam więc, że to Basiliusa. Erik wy jrzał przez okno i skinął służącemu głową. To zmieniało postać rzeczy. Na parterze nie by ło ży wej duszy, w obejściu nikt się nie ukry wał, a zatem Fritz musiał zaszy ć się na poddaszu. Landecki podniósł wzrok. Chata nie by ła wy soka, nie miała drugiego piętra, ale przestrzeń uży tkowa z pewnością by ła znaczna. Kształt dachu i kąt krzy żowania się połaci dobitnie o ty m świadczy ł. Gröger wszedł do środka, a Polak wskazał mu na poddasze. Służący zgodził się milcząco, po czy m obaj zaczęli szukać drabiny. Po chwili Landecki uświadomił sobie, że z pewnością została wciągnięta na górę, gdy ty lko sny cerz się tam skry ł. Podeszli pod otwór prowadzący na stry ch. Erik rozejrzał się, po czy m sięgnął po starą miotłę. Z jej pomocą otworzy ł drewnianą klapę. – Hej! – krzy knął. – Koniec tej zabawy ! Odpowiedziała mu cisza. – Ilu was tam jest? – zapy tał. Wciąż nic. Przemknęło mu przez my śl, że może się my li. Może Basilius przy wiózł tutaj prawnika, a potem wraz z Fritzem poszli gdzie indziej. Ale w jakim celu mieliby to robić? Nie, to nie miało sensu. By li tutaj, czekali. – Py tam po dobroci, Fritz – rzucił. – Ale jestem z natury nerwowy, więc nie licz na to, że jeszcze długo tak będzie. Nadal nikt nie odpowiadał. Właściwie Erikowi pozostało ty lko jedno. Cisnął miotłę na bok, a potem wrócił do głównej izby. Rozejrzał się za najbardziej okazały m dziełem i szy bko je zlokalizował. Tuż nad mocno opalony m kominkiem stała figurka przedstawiająca jakąś kobietę – jako jedy ny element tego chaosu zdawała się by ć tam, gdzie
powinna. Podniósłszy ją, Erik poszedł do kuchni, znalazł interesujący go trunek, a potem wrócił na kory tarz, pod wejście na stry ch. Postawił figurkę pod otworem, a potem obficie polał ją spiry tusem. – Znalazłem coś ciekawego, Fritz. Jak mniemam, twoje najlepsze dzieło. Gröger spojrzał na niego z zaciekawieniem. – Przedstawia jakąś kobietę, ale obawiam się, że nie zdążę jej się przy jrzeć, bo zaraz pójdzie z dy mem. Odczekał chwilę, po czy m wy jął zapałki. W ty m samy m momencie nad nim pojawiły się najpierw oczy, a potem cała twarz sny cerza. – Zostaw to – odezwał się. – To moja Berenika. – Może by ć nawet Marią Magdaleną, i tak zaraz stanie w płomieniach. Gröger mimo woli skrzy wił się, sły sząc bluźnierstwo. Landecki zignorował jego karcące spojrzenie, a potem podpalił zapałkę. Zbliży ł płomień do figurki. – Przestań! – Powtarzam py tanie: ilu was tam jest? – Trzech, do kurwy nędzy, trzech – odparł zaniepokojony Fritz. – Ja, chłop i ten prawnik. – Prawnik ży je? – Trochę tak. – Na dół – rzucił przez zęby Erik, zbliżając zapałkę jeszcze bardziej. Fritz głośno przełknął ślinę, patrząc na niego z przerażeniem. – Albo naty chmiast zobaczę drabinę, albo spalę wszy stko, co masz w tej chałupie. Wszy stko, co wy rzeźbiłeś i zgromadziłeś. Pracę całego twojego ży cia. – Ale… – Nie żartuję, skurwy sy nu. Fritz przez moment milczał, nerwowo biorąc hausty powietrza. Zrozumiał chy ba, że kiedy cała chata pójdzie z dy mem, oni także będą mieli niemały problem, uwięzieni na stry chu. Zniknął na poddaszu, a zaraz potem rozległy się podniesione głosy. Najwy raźniej chłop nie by ł rad, by schodzić. Spodziewał się najgorszego. Dało się sły szeć krzy ki po niemiecku, a potem dźwięk uderzenia. Coś upadło tuż ponad głowami Grögera i Erika. Dwóch mężczy zn spojrzało na siebie z niepokojem. Odetchnęli, gdy Fritz wy sunął z góry drabinę. – Najpierw podam prawnika – rzekł. – Niech który ś wejdzie kilka stopni i przy trzy ma. Trochę trwało, nim udało im się znieść nieprzy tomnego Willy ’ego. Landecki szy bko przekonał się, że adwokat musiał swoje przejść. Całą jego twarz pokry wała zaschnięta krew i najwy raźniej miał zostać tutaj zakatowany – o szy bkiej śmierci nie by ło mowy. – Na rany Chry stusa… – jęknął Gröger. – Niech pan nie gada, ty lko uważa – powiedział Landecki, gdy Hütter znalazł się już prawie na dole. Ułoży li go ostrożnie i poczekali, aż gospodarz zejdzie. Potem Erik kopnął drabinę na bok. Wbił wzrok w oczy Fritza. – Teraz zaczną się dla ciebie problemy – powiedział. – Ja ty lko… Landecki nie miał zamiaru tego słuchać. Zanim Austriak zdąży ł dokończy ć my śl, Erik trafił go pięścią pod brodę. Zęby uderzy ły o zęby, sny cerz zatoczy ł się do ty łu, a Landecki naty chmiast do niego doskoczy ł. Poprawił lewy m i prawy m prosty m, jak gdy by tłukł worek ziemniaków. Krew try snęła z nosa Fritza i coś gruchnęło w jego szczęce. – Paniczu! – ry knął Gröger. Dopiero to sprawiło, że Polak przerwał. Głośno dy sząc, obrócił się przez ramię do starego
majordoma. Uświadomił sobie, że miano, który m obdarzy ł go służący, by ło jedy nie trochę przesadzone. Na powrót spojrzał przed siebie. Fritz kulił się pod ścianą, ociekając krwią. Osłaniał głowę nieudolną gardą. Jedno uderzenie wy starczy łoby, żeby ją przebić, a potem Erik mógłby konty nuować dzieło. Ty le że Landecki stracił impet. Imperaty w, by odpłacić mu za to, co zrobił adwokatowi, nagle zmniejszy ł się do rozmiarów, które wy kluczały dalsze okładanie sny cerza. – Jak mnie nazwałeś? – zapy tał z powątpiewaniem, odwracając się do Joachima. – Paniczem? Otarł pięść o spodnie, a Gröger odchrząknął. – Proszę wy baczy ć ten brak precy zji, ale… cóż, nie mam wielkiego doświadczenia z dziećmi naturalny mi. Nie wiem, jaka powinna by ć odpowiednia forma. – Erik. – To niedopuszczalne. – Jestem bękartem, panie Gröger, wszy stko wobec mnie jest dopuszczalne. – Ja zaś widzę, że więcej w panu barona, niż jest pan skłonny przy znać – odparł służący z gory czą, wskazując na pobitego sny cerza. Landecki pokręcił głową. – Nie – zaoponował. – To… – Żadne wy tłumaczenie nie jest dobre dla ślepej furii. Właściwie miał rację. Fakt, że ty ch dwóch najpewniej zabiłoby Willy ’ego, gdy by nie zjawili się w porę, nie stanowił uzasadnienia. – Poza ty m należy wziąć pod uwagę, że drugi nadal siedzi na poddaszu – dodał Gröger. – Hm? – By ć może zszedłby po dobroci, gdy by nie potraktował pan jego towarzy sza z taką… czułością. – Do cholery, Gröger. Mów mi Erik. – Natürlich – rzekł majordom i skłonił się. – Jak pan sobie ży czy. Landecki przy kucnął przy Hütterze, majordom zrobił to samo. – Sprawia ci przy jemność drwienie sobie ze mnie, prawda? – W żadny m wy padku. Erik przy łoży ł palce do tętnicy swojego obrońcy. Puls zdawał się nierówny, ale Landecki nie miał zby t dużo obeznania w tej kwestii, mógł się my lić. Liczy ło się jednak to, że by ł wy czuwalny. Polak podniósł wzrok. Zastanawiał się nad ty m, co planuje Basilius. Będzie czekał, aż opuszczą chałupę? Spróbuje ucieczki, a może zaatakuje? Gröger miał rację w ty m, że pobicie Fritza nie poprawi sy tuacji. Chłop będzie się spodziewał, że spotkać go może to samo, a więc należało uznać, że zachowa się jak spłoszone zwierzę. Landeckiemu by ł on zupełnie obojętny. Ty m bardziej, że po ty m, jak dał upust emocjom, my śli zajmował mu już ty lko stan Willy ’ego. Wiedział, że prawnik powinien jak najszy bciej trafić do szpitala. W Zagobinie jednak nie by ło żadnej tego ty pu placówki, ani na dobrą sprawę nigdzie w okolicy, z tego co wiedział Erik. – Gdzie możemy zapewnić mu opiekę? – zapy tał, szturchając Grögera. – Niechże pan tak nie robi. – Erik. – Niechże Erik tak nie robi – poprawił się majordom, a potem zgromił chłopaka spojrzeniem, które by ło zarezerwowane jedy nie dla niesforny ch członków służby. – W Jawiszowicach jest dobry lekarz, ma nawet przy zwoite wy posażenie, ale… gnädiger Herr będzie doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że właśnie tam się udaliśmy. A ty ch dwóch dżentelmenów z pewnością
doniesie mu, iż to my jesteśmy odpowiedzialni za oswobodzenie pana Hüttera. Landecki uświadomił sobie, że wciągnął majordoma w niemałą kabałę. Jeśli jednak w najbliższy m czasie wszy stko pójdzie po jego my śli, nie będzie to miało żadnego znaczenia. – Racja – odezwał się Erik, gdy ż najwy raźniej służący czekał na jakieś potwierdzenie. – W takim razie co proponujesz? – Jest pewien znachor… – mruknął majordom i uniósł wzrok na przejście na poddasze. – Da radę go ocucić? – Zamierza pan go cucić? – zapy tał Gröger, krzy wiąc się. – Jemu należy się długi odpoczy nek i rzetelna opieka, a nie… – Czas nie jest naszy m sprzy mierzeńcem. – Nigdy nim nie jest. – Ale teraz szczególnie. Musimy doprowadzić Willy ’ego do stanu… uży teczności, inaczej wszy stko weźmie w łeb. Joachim w końcu skinął głową, godząc się z ty m stanem rzeczy. Złapali Willy ’ego za nogi i ręce, a potem wy nieśli z chałupy. Położy wszy go na wozie konny m, zaprzęgli doń jednego ze swoich koni. Gröger umościł się w siodle. – Nie zgub go – odezwał się Erik. – A pan? – Pojadę kawałek na drugim koniu, by zatrzeć ewentualne ślady. Wy puszczę go, a potem wrócę po trzeciego i zrobię to samo. Spotkamy się u… gdzie mówiłeś, że go zabieramy ? – Do chaty Naderskiego. – W porządku. – Zna go pan? – Pierwsze sły szę. – Wszakże spędził pan tutaj całe ży cie… – Ty m bardziej niepokoi mnie jego reputacja. Czy raczej jej brak – odparł Erik, dosiadając konia. – Ale zaufam twemu osądowi, Gröger. A teraz w drogę. Twój chlebodawca sam się nie wy kończy.
Rozdział XVII Willy z trudem otworzy ł opuchnięte oczy i powiódł wzrokiem po zebrany ch. Wszy scy nachy lali się nad nim i miny mieli takie, jakby stali przy grobie. Przy szło mu na my śl, że może już wy zionął ducha, a teraz widzi to, co dzieje się z jego ciałem. Wbił spojrzenie w oczy Sophie i trwał tak przez moment bez ruchu. Zaraz potem wszy scy obrócili się w kierunku wejścia do izby, Willy również starał się tam spojrzeć. Zwrócił głowę w bok, a potem stracił przy tomność. Zbudził się jakiś czas później, czując się nieco lepiej. Ty m razem nie miał wątpliwości, że jeszcze ży je, choć najpewniej kilka godzin wcześniej balansował niebezpiecznie na granicy, za którą znajdował się już przedsionek piekła. – Obudził się – powiedział ktoś. Hütter starał się wy ostrzy ć obraz przed oczy ma, ale bezskutecznie. Spojrzał na rozmazaną twarz człowieka, który sprawiał wrażenie, jak gdy by by ł chodzący m szkieletem. Z wy stający ch kości policzkowy ch zwisała skóra, kształt szczęki by ł wy raźnie widoczny, a oczodoły głębokie jak wy kopaliska. – Ki czort… – Słucham? – zapy tał Naderski. – Belzebub… – O czy m on tam mamrocze? – zapy tał Erik. – Wy daje się, że przy wołuje moce nieczy ste – ocenił znachor. – To czciciel diabła? – Nie sądzę. Jakkolwiek aż tak dobrze go nie znam, by ostatecznie przesądzić – odparł Landecki, siadając na łóżku. Klepnął Hüttera w bark, jedno z niewielu miejsc bez obrażeń, a potem spojrzał w jego błądzące po pokoju oczy. – Przy wołujesz szatana, Willy ? – On… on już tu jest – odparł cicho Willy, wskazując wzrokiem znachora. – To Naderski. – Nie, to… to Mefistofeles… Znachor chrapliwie zaśmiał się pod nosem, a jego rechot szy bko przerodził się w niepokojący kaszel. Zakry wając dłonią usta, odwrócił się, a potem konty nuował przez moment swoją serenadę. Adwokat spojrzał na Erika. – Co się stało? – Przy szedłem ci z pomocą, nieskromnie mówiąc. – Ty ? – W ramach rewanżu. Choć trzeba zaznaczy ć, że by ł ze mną Gröger. Jemu też trzeba przy pisać pewne zasługi. – Ten stary pierdziel… wy szedł z Raisentalu? – Nie miał wy jścia – odparł chłopak, spoglądając w kierunku Naderskiego. – Panie guślarz, może wy starczy tego charkania? – Moment. Willy spojrzał py tająco na Landeckiego, licząc na obszerniejszą relację. Erik zapalił
gnieciucha, po czy m zaczął wy łuszczać mu, co miało miejsce. Kiedy skończy ł, prawnik skwitował opowieść zdawkowy m skinieniem głową, nie siląc się na większe oznaki wdzięczności. Słusznie, uznał Landecki. To wszy stko i tak stanowiło niewy starczający rewanż za to, co Willy zrobił dla niego w Krakowie i Wiedniu. – A teraz ty mów – rzekł Erik. – Ja? – Czego od ciebie chciało ty ch dwóch? – Z tego, co zdąży łem się zorientować… przede wszy stkim chcieli mnie zakatować. – Dlaczego? – A ja wiem? Ich zapy taj. – Jeden ma trudności z mówieniem, a drugi najprawdopodobniej wciąż siedzi na stry chu – odparł Erik. – Ale mam na my śli to, dlaczego nie zabili cię od razu. – Słucham? – Co chcieli z ciebie wy ciągnąć? Willy z bólem podniósł rękę, by podrapać się po głowie. – A jak sądzisz? Zamierzali wy dusić ze mnie informacje o ty m, co planujemy. Landecki doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zapy tał wy łącznie po to, by dowiedzieć się, czy adwokat cokolwiek im zdradził. Nie chciał py tać wprost, ale wiedział, że jeśli zacznie temat, rozmowa z pewnością potoczy się w ty m kierunku. Przy puszczał, że Willy trzy mał języ k za zębami, ale musiał mieć pewność. Gdy by von Reigner dowiedział się czegokolwiek, cały plan spaliłby na panewce. Niestety Hütter milczał, nie podejmując wątku. Trudno, Landeckiemu pozostało przy jąć mniej zawoalowane podejście. – I? – zapy tał. – I co? – Udało im się? Wy dusili coś z ciebie? Prawnik z trudem przełknął ślinę i zmruży ł oczy. Erik spodziewał się protestów, ale Hütter sprawiał wrażenie, jakby starał się przy pomnieć sobie, co w istocie zaszło na stry chu. – Willy ? – Na Boga, nie pamiętam… – Jak to? – Nie mogę… nie wiem… nie jestem pewien, co im powiedziałem. Erik zaklął w duchu. – Zastanów się spokojnie, a ja pójdę po papierosy – oświadczy ł, podnosząc się. – Tutaj nie wolno palić – zaoponował znachor. – Będzie zdrowy, będzie inhalował, teraz to nie wchodzi w grę. – Sam pan wy glądasz, jakby ś pan palił kilogram ty toniu dziennie. – Ale ja nie jestem swoim pacjentem. Nie ma palenia i basta. Erik usiadł z powrotem na łóżku, starając się nie patrzeć wy czekująco na Willy ’ego. Chwilę trwało, nim prawnik zebrał my śli, i trudno by ło mu się dziwić. Po takich przejściach miał prawo nie pamiętać szczegółów. Może nawet nie powinien, by zachować zdrowie umy słowe. Gdy jeszcze by ł nieprzy tomny, Naderski zreferował Erikowi wszy stko, co udało mu się ustalić na temat stanu pacjenta. Nie ulegało wątpliwości, że by ł bity twardy mi, lecz tępy mi przedmiotami, a także przy palany rozgrzany m metalem. Nie wy glądało to najlepiej i nie rokowało dobrze na przy szłość, ale najważniejsze by ło, że udało się w porę zainterweniować. Według znachora od śmierci dzieliło Willy ’ego jeszcze ty lko kilka obrażeń wewnętrzny ch. – Nie jestem pewien – odezwał się w końcu Hütter. – Ale wy daje mi się, że mówiłem im
o Wiedniu i o ludziach, którzy by li gotowi wy stąpić przeciwko Reignerowi. Jednak… jednak nie powiedziałem nic więcej. – W porządku – odparł Erik. – Nie zdradziłem chy ba nic, przez co musieliby śmy ich usunąć… choć profilakty cznie polecałby m to zrobić. – Zastanowimy się nad ty m. Naderski pochy lił się nad pacjentem i zaczął sprawdzać opatrunki. Kilka ran zaczęło ropieć, więc znachor czy m prędzej polał je stężony m alkoholem, a potem zasmarował je jakąś mazią. – Jak długo będzie musiał tu zostać? – zapy tał Landecki. – Jak będzie miał siły, może wstawać. By le się nie przemęczał. – Nie jest pan prawdziwy m lekarzem, co? – zaindagował Willy. – Porządny łapiduch kazałby mi się wy legiwać co najmniej ty dzień. Naderski cmoknął z dezaprobatą, a luźna skóra twarzy zakoły sała się na kościach policzkowy ch. Widząc to, Hütter poczuł się nieswojo. – Wizualnie pana stan jest opłakany. Ale na szczęście nie ma konieczności, by pana unieruchamiać – odezwał się lekarz. – Inny mi słowy pańskie ży cie nie jest zagrożone. Teraz jest pan zadowolony z diagnozy ? – Więc jak długo musi leżeć? – chciał się dowiedzieć Erik. – Dwa, może trzy dni. Landecki zaklął cicho, Willy pokręcił głową. – Do tego czasu Reigner wy toczy wszy stkie działa i przy odrobinie szczęścia zdoła udaremnić nasze starania – oświadczy ł prawnik. – Nie możemy sobie na to pozwolić. Erik milczał. – Poza ty m mój obecny stan może by ć atutem – dodał Hütter. – Nie mów, że o ty m nie pomy ślałeś. – Przemknęło mi to przez głowę. Willy podciągnął się w kierunku wezgłowia, jakby chciał skontrolować swoją sprawność ruchową. Naty chmiast jednak skrzy wił się, a potem opadł z sił. – Ale najwy raźniej swoje musisz odleżeć – dodał Landecki. Spojrzeli na siebie, jakby który ś z nich miał zaprzeczy ć, zakłamać rzeczy wistość i sprawić, że Willy za moment cudownie ozdrowieje. Obaj westchnęli niemal w ty m samy m momencie. – Dasz sobie radę beze mnie? – Mam Sophie i Marca-Olivera. Poradzimy sobie. – Marc-Oliver będzie w ty m uczestniczy ł? – zdziwił się Willy. – Przecież… – Na razie nic nie stoi temu na przeszkodzie. – Na razie – mruknął adwokat. – Ale kiedy zorientuje się, co planujesz… – Będzie już po fakcie. – A on wy patroszy cię goły mi rękoma. Erik nie miał zamiaru przejmować się teraz ty m, jak na to wszy stko spojrzy brat, kiedy karty zostaną odkry te. Jakoś przeży je. Musi. – Dam sobie radę – oznajmił. – O ile masz wszy stkie dokumenty. – Mam – odparł Hütter, rozglądając się. – To znaczy … są w teczce. – A teczka jest gdzie? – W wozie Basiliusa. Tego zasranego chłopa, który mnie tu przy wiózł. Landecki poklepał obrońcę po ramieniu, zapewniając, że wszy stko jest w jak najlepszy m porządku, bo wóz stoi na zewnątrz. Potem ży czy ł mu szy bkiego powrotu do zdrowia i opuścił izbę. Przechodząc przez kory tarz, odpalił papierosa od świeczki i wy szedł przed chałupę.
Dokumenty rzeczy wiście by ły w teczce. Szczęśliwie żaden z pomagierów Reignera nie zainteresował się nimi, skupiając całą uwagę na prawniku. By ć może zresztą żaden z nich nie potrafił czy tać. Erik również nie by ł orłem w tej dziedzinie i cały proces zawsze trochę trwał, ale matka nauczy ła go składać litery na ty le, by nie musiał pobierać dodatkowy ch lekcji. Przejrzał dokumentację, stwierdzając z zadowoleniem, że znajduje się w niej wszy stko, co by ło mu potrzebne. – Panie Landecki! – rozległ się głos znachora. – Szy bko! Erik zamknął teczkę i popędził z nią do środka. Spodziewając się najgorszego, przeskoczy ł przez próg, przy trzy mał się ściany, a następnie wpadł do izby. Z przestrachem spojrzał na Willy ’ego, który cały pobladł. – Przy pomniało mi się coś – odezwał się cicho. – Ten drugi, ten sny cerz… czy nie wiem… mówił, że zrobi ze mną to samo, co z Aniką. Landecki trwał przez moment bez ruchu. Odłoży ł spokojnie teczkę na komodę, a potem odwrócił się do wy jścia.
Rozdział XVIII Szedł powolny m, jednostajny m krokiem w kierunku chaty Fritza. Oddy chał równomiernie, my śląc o ty m, że z pewnością zastanie sny cerza na miejscu. Wielu inny ch zapewne po takiej scy sji jak najprędzej oddaliłoby się do sąsiedniej wioski, ale nie Fritz. Miał tu cały doby tek i z pewnością nie zamierzał go zostawiać. – Dokąd to? – rozległo się py tanie, które Landecki zignorował. Nie zaskoczy ło go, że je usły szał. Sophie i Marc-Oliver rankiem wy brali się na spacer, zapewne wy patrzy li go z oddali. Szedł dalej po głównej drodze, oczy ma wy obraźni już widząc, jak łapie za gardziel sny cerza i dusi go aż do momentu, gdy ten zakrztusi się krwią ze zmiażdżonego przeły ku. – Erik…? – Muszę coś załatwić. – Poczekaj… Gdy i to nie poskutkowało, Sophie złapała go za rękę. Zatrzy mał się, odwrócił do niej i Marca-Olivera, a potem posłał im długie spojrzenia. – Gdzie ci się tak spieszy ? – zapy tał Reigner. – Wiem, kto zamordował Anikę. Narzeczeni popatrzy li na siebie, zbici z tropu. – Co takiego? – zapy tała Maländer. – Jeden z oprawców Willy ’ego się przy znał… nie, nie przy znał. Pochwalił mu się. – Ale… Erik ruszy ł przed siebie. Nie miał zamiaru im więcej tłumaczy ć. Właściwie nie by ło czego, wszy stkiego mogli sami się domy ślić. Para narzeczony ch naty chmiast poszła za nim. Spodziewał się, że będą protestować i starać się odwieść go od wy mierzenia sprawiedliwości, ale żadne z nich się nie odezwało. Przy najmniej do momentu, gdy zatrzy mali się przed zakładem sny cerskim. Erik dostrzegł, że gospodarz szy bko wstawił z powrotem drzwi do zawiasów. – Co teraz? – zapy tał Marc-Oliver. – Jak macie zamiar zrezy gnować, to jest odpowiedni moment. – Nie – odparła Sophie. – Załatwmy to. Reigner wy glądał na zaskoczonego. By ć może przy puszczał, że Sophie w ostatniej chwili odwoła się do racjonalności Landeckiego. A może sądził, że sama odnajdzie w sobie na ty le rozsądku, by zrezy gnować z samosądu. Ty mczasem wy dawała się popierać Erika. Marc-Oliver otworzy ł usta, ale nie zdąży ł się odezwać. Landecki wziął rozbieg, po czy m zrobił to samo, co poprzednio. Ty m razem jednak miał świadomość, że drzwi ustąpią bez większy ch problemów. Wpadłszy do środka, utrzy mał równowagę. Rozejrzał się ze złością. Chata sprawiała wrażenie pustej. Drabina stała przy wejściu na poddasze. Tu i ówdzie obecne by ły ślady krwi po ostatnim mordobiciu, ale część drewniany ch wy tworów znikła. Nie by ło dy miącego kubka z herbatą czy
resztek jedzenia. Wszy stko wskazy wało na to, że Fritz i Basilius opuścili to miejsce jakiś czas temu. – Musiał zbiec zaraz po ty m, jak doszedł do siebie – ocenił Reigner i odetchnął. Sophie przeszła się po domu, rozglądając się. – Jest ty lko jeden kierunek, w który m mógł się udać – zauważy ła. Erik opadł na niedokończony bujany fotel. Nie miał jeszcze oparć na ręce, nie by ł wy heblowany. Landecki poczuł, że drzazgi wbijają mu się w dłonie, ale zupełnie to zignorował. My ślami by ł już daleko. Marc-Oliver stanął przed nim i spojrzał na niego znacząco. Doskonale wiedział, co narzeczona ma na my śli – i co kotłuje się w głowie brata. – Nie dorwiemy go w Raisentalu – powiedział. – Nie ma takiej możliwości. – Owszem, w tej chwili nie – odparł Erik. – Ale jak skończy my z naszy m ojcem, cały dwór stanie przed nami otworem. Wy ciągniemy Fritza, a potem… – Oddamy go w ręce policji – dokończy ł Marc-Oliver. – Masz na my śli te dwie przekupne gnidy z Olenfeldu, z który mi miałem wątpliwą przy jemność się spotkać? – Nie, zabierzemy go prosto do Wilamowic. Tam go przesłuchają i umieszczą w jakiejś norze. Jeśli przy znał się Willy ’emu, to jest twardy dowód. – Twardy ? – zapy tał Landecki. – Słowo przeciwko słowu. – Ale słowo szanowanego prawnika z Triestu liczy się bardziej niż słowo sny cerza ze wsi – wtrąciła Sophie. – Zresztą porozmawiamy o ty m we właściwy m czasie. Emocje opadną, będziemy wiedzieli, na czy m stoimy. Erik zdawał sobie sprawę, że ma rację. By ć może oboje mieli. Gdy by teraz dorwał parszy wca, rozerwałby go na strzępy, bez względu na to, czy by łby uzbrojony, czy miał do obrony ty lko gołe pięści. Za kilka dni jednak chęć wzięcia krwawej pomsty osty gnie i pozostanie jedy nie potrzeba wy mierzenia sprawiedliwości. Zsy łka na ciężkie roboty powinna ową potrzebę zaspokoić. Landecki westchnął, przy patrując się swoim towarzy szom. Gdy by by ł tutaj sam z Sophie, w ty m momencie zapewne wy łoży łby jej cały swój plan od A do Z. Marc-Oliver jednak komplikował sprawę, gdy ż po wszy stkim będzie jedny m z poszkodowany ch. Ty lko czy mógł pozwolić sobie na to, by Sophie nie znała szczegółów? Teraz, kiedy nie miał na podorędziu Willy ’ego, sy tuacja znacznie się zmieniła. Ostatecznie uznał, że musi zary zy kować. Sam sobie nie poradzi. Zakoły sał się na fotelu i spojrzał na brata. – Muszę porozmawiać z twoją narzeczoną na osobności. – Że co proszę? Uśmiech na twarzy Reignera sugerował, że niełatwo będzie przekonać go, by zostawił ich samy ch. Nie dowierzał, że usły szał tak nieoględną uwagę. – Muszę… – Chy ba sobie żartujesz. – Muszę wy jaśnić jej kilka rzeczy – dokończy ł Landecki. Reigner popatrzy ł na nią, na niego, a potem mina mu zrzedła. Odchrząknął. – Chy ba rozumiesz, że nie brzmi to najlepiej, szczególnie biorąc pod uwagę, że smalisz do niej… – Nic nie smalę – odparł. – Przy najmniej nie w ty m momencie. – Więc skąd potrzeba rozmowy w cztery oczy ? – Stąd, że są pewne sprawy, o który ch nie rozmawia się w towarzy stwie człowieka, który jest przy szły m panem młody m.
Marc-Oliver wy wrócił oczami. – Chcesz mi wmówić, że chodzi o ślub? – Nie chcę ci niczego wmawiać. Ty lko tłumaczę powód. Reigner rozłoży ł ręce, patrząc na narzeczoną w poszukiwaniu poparcia. Sophie jednak strategicznie milczała. Słusznie, uznał w duchu Erik. Gdy by teraz opowiedziała się po jego stronie, ukochany potraktowałby to jako potwarz. – I nagle sobie o ty m przy pomniałeś? Akurat teraz? – Mhm. – Przeskoczy łeś my ślami od człowieka, którego chciałby ś zabić goły mi rękoma, do ślubu? – Po prostu mam kilka… – Wy starczy – powiedziała Sophie, unosząc dłonie. Mężczy źni skupili na niej wzrok, a potem wy mienili się bezsilny mi spojrzeniami. – Nie będziemy robić z tego wielkiego problemu. Öhle, wracaj do Naderskiego i przy pilnuj Willy ’ego, będziemy zaraz za tobą. – Ale… Maländer uniosła brwi, piorunując go wzrokiem. Landecki po raz kolejny przekonał się, że źle ocenił dziewczy nę. Nie należała do dy plomatek i by ła przy zwy czajona do tego, że ostatecznie stawiała na swoim. – Porozmawiamy później – dodała. Brzmiało to jak zapowiedź zdradzenia wszy stkiego Marcowi-Oliverowi, gdy będą sami, ale narzeczony musiał zdawać sobie sprawę, że został spławiony. A może to Landecki łudził się, że Sophie zatrzy ma te wieści dla siebie? Może wszy stkie jego założenia by ły absurdalne, tak samo jak to, że będzie się starała nie antagonizować Reignera? W końcu uznał, że niebawem się przekona. Zamilkł, spuszczając wzrok, ale dostrzegł jeszcze kątem oka, że Marc-Oliver skinął narzeczonej głową. Potem opuścił zakład sny cerski. – Ufa ci – odezwał się po chwili Landecki. – Nie bez powodu. Nigdy go nie oszukałam. – I nigdy tego nie zrobisz. – Otóż to – przy znała. – W przeciwny m wy padku ślub nie miałby sensu, nie uważasz? Zamilkł, uznając, że nie musi odpowiadać na to py tanie. Zakoły sał się w przód i w ty ł, dopiero teraz uświadamiając sobie, że drzazgi wbiły mu się w dłonie. Obejrzał je i wy ciągnął kilka kawałków drewna. – Rozumiem, że to, co chcesz mi powiedzieć, naprawdę go doty czy – odezwała się Sophie. – Owszem. – Ale nie ma nic wspólnego ze ślubem. – Nie. – A więc chodzi o twój plan – powiedziała, zbliżając się. – Plan, który uderzy także w Marca-Olivera. – Niestety. Przy gry zła dolną wargę, a potem przesunęła ręką po jednej z komód, strącając z niej wióry. Przy siadła na brzegu i nabrała głęboko tchu, przy my kając oczy. Sprawiała wrażenie, jakby przy gotowy wała się na naprawdę złe wiadomości. – Dostanie ry koszetem? – zapy tała, patrząc w kierunku drzwi. – Nie. – Jest zamierzoną ofiarą? – Obawiam się, że tak. Nawet nie drgnęła. Najwy raźniej spodziewała się tego od pewnego czasu. – Dlaczego? – zapy tała Maländer. – Czy m ci zawinił?
Erik przez moment patrzy ł na nią w milczeniu. Na usta cisnęła mu się oczy wista odpowiedź, ale zachował ją dla siebie. Liczy ł się z ty m, że kiedy weźmie się za Hendrika, Marc-Oliver oberwie ry koszetem, ale nigdy nie planował, że będzie próbował skraść temu ostatniemu narzeczoną. Wciąż zresztą tak by ło. Mimo to odpowiedź na to py tanie mogłaby doty czy ć Sophie. Mogłaby, choć trudno by ło mu stwierdzić, czy powiedziałby wówczas prawdę. To nie ona by ła powodem, dla którego robił to, co robił. – Mów – ponagliła go. – Skoro chciałeś o ty m porozmawiać, to teraz nie milcz. Nabrał tchu, zastanawiając się, czy podjął słuszną decy zję. Wiedział, w jaki sposób przekazać jej wszy stko, co zamierzał. Wielokrotnie odby wał tę rozmowę w głowie. – W porządku – odparł. – Muszę to z siebie wy rzucić, zanim zaczniemy. – Zaczniemy co? – Realizować to, co przy gotowałem. – I kiedy to ma się stać, Erik? – Jak ty lko stąd wy jdę. Maländer przez moment milczała. Na usta musiało cisnąć jej się wiele py tań. Wy brała jedno z nich. – Jest sposób, by konsekwencje ominęły Öhlego? – Nie – odparł bez wahania. – Nawet gdy by m chciał, nie wiem, czy dałoby się to osiągnąć. Poza ty m nie mogę teraz ry zy kować. Wszy stko jest ustalone i dopięte na ostatni guzik. – Więc opowiedz mi o wszy stkim. Landecki skinął głową. Przy szedł czas, by w końcu ją wtajemniczy ł. Zaczął referować wszy stko bez emocji, zgodnie ze swoimi założeniami. Powtórzy ł niemal słowo w słowo przemówienie, które ty le razy ćwiczy ł w my ślach. Słuchała go przez kilka minut, ani razu nie przery wając i nie spuszczając wzroku z jego oczu. Gdy skończy ł, potrzebowała chwili, aby ogarnąć umy słem wszy stko to, co usły szała. Patrzy ła na niego z niedowierzaniem, czego zresztą się spodziewał. – To naprawdę wy konalne? – zapy tała w końcu. Nie by ło w jej głosie złości. Ani krzty wy rzutu za to, że jej narzeczony skończy tak, jak skończy. – Mhm. – I utrzy mujesz, że to zgodne z prawem? – Willy twierdzi, że tak. – W takim razie nie zostało ci nic innego, jak wprawić wszy stko w ruch. – Willy już to zrobił. W dokumentach ma potwierdzenie nadania telegramu. – Więc co teraz? – Teraz poczekamy, aż von Reigner padnie z wrażenia. Sophie uśmiechnęła się blado. W jakiś sposób gry mas ten stanowił anty tezę wesołości. Erik przez chwilę zastanawiał się nad ty m, co rzeczy wiście my śli dziewczy na. Jego scenariusz zakładał różne reakcje Sophie, nie wiedział, która z nich w istocie nastąpiła, a którą mu pokazała. Wiedział jedno. Chciała związać z Markiem-Oliverem swoją przy szłość. W jakimś sensie to, co usły szała, by ło sprawdzianem jej oddania. Testem na to, czy jest gotowa by ć z nim na dobre i na złe. – To szalony plan – powiedziała po chwili. – Ale brzmi dobrze, prawda? – Brzmi. – I skoro Willy twierdzi, że jest wy konalny, to nie wy pada w to wątpić.
Skinęła głową, patrząc na niego przenikliwie. Cisza się przeciągała, a on czuł się coraz bardziej zaniepokojony. Może po ty m wszy stkim Sophie uzna, że cała sprawa nie jest warta zachodu? Może stwierdzi, że posunął się o krok za daleko? – Nie zamierzałeś wy rządzać mu krzy wdy. Westchnął. – Przy najmniej nie na początku – dodała. – Nie, nie zamierzałem. Szy bko jednak się okazało, że to konieczne. – Rozumiem. W ty m jedny m słowie zawarło się wszy stko, czego oczekiwał. Zupełnie jakby poszerzy ło swoje znaczenie i… Nie, nadinterpretował jej reakcję. Uprawiał my ślenie ży czeniowe, przekonując samego siebie, że poczucie sprawiedliwości Sophie przeważy nad miłością do narzeczonego. Przy glądał jej się nieco za długo. Wiedział, że baron tanio skóry nie sprzeda – i wiedział, że rusza w bój, który okaże się wy jątkowo brutalny. Miał ty lko nadzieję, że może liczy ć w nim na Sophie.
Rozdział XIX Von Reigner siedział w palarni, nerwowo py kając cy garo. Dostał cały pakiet w prezencie od jakiegoś wy słannika z Lewantu, ale niespecjalnie mu smakowały. Wolał swoją fajkę. Raz po raz spoglądał na drzwi. Służący, którego wezwał, powinien już tutaj by ć. Jak długo mogło zajmować przejście z parteru na piętro? Hendrik zaklął w duchu, a wtedy rozległo się pukanie. Do środka wszedł jego osobisty kamerdy ner, Karl Höllwarth. – Pan wzy wał, gnädiger Herr. Höllwarth jak zawsze tkwił w postawie zasadniczej, z beznamiętną maską na twarzy. – Tak – burknął Hendrik, gasząc z impetem cy garo. – Rzekomo jest dla mnie jakaś poczta. Kamerdy ner uniósł brwi. – Nie poinformowano cię o ty m? – Niestety nie, panie. – W takim razie idź na dół i przy nieś mi tę korespondencję. – Oczy wiście, w tej chwili… – Dziwi mnie, że w ogóle muszę to precy zować. Grögerowi nigdy nie… – Urwał, a potem machnął ręką. – Nieważne. Po prostu to zrób. Karl skłonił się, a potem czy m prędzej wy szedł na kory tarz, ze stosowną gracją i nie odwracając się ty łem do pana domu. Baron zaczął nabijać fajkę, zastanawiając się nad ty m, co dalej począć. Ostatnią osobą, po której spodziewał się zdrady, by ł Gröger. A jednak to właśnie stary majordom zbiegł z rezy dencji wespół z jego bękartem, jeśli wierzy ć dwóm krety nom, którzy przy szli do Raisentalu szukać schronienia. Hendrik umieścił Fritza i Basiliusa w stajni, gwarantując im, że nikt ich nie tknie. Prawda by ła jednak taka, że prędzej czy później miał zamiar sam się ich pozby ć. Sny cerz by ł niebezpieczny, bo mógł zająknąć się przed organami ścigania na temat tego, kto zlecił mu zabójstwo Aniki Eller. Chłop zaś torturował Hüttera, to także nie przejdzie bez echa. Gdy by usunęli prawnika i sami odeszli w cień, sy tuacja by łaby inna, ale w takim wy padku von Reigner nie mógł ry zy kować. Hendrik spojrzał w kierunku okna. Odgiął się na fotelu, zapalił fajkę i pomy ślał o wszy stkich zamieszany ch w sprawę. Na każdego z nich przy jdzie pora, stwierdził w duchu. Ty ch dwóch padnie jak muchy, ale z Erikiem niewątpliwie będzie trudniej. Hendrik nadal nie wiedział, co konkretnie planuje jego sy n… i ta niewiedza doskwierała mu znacznie bardziej niż zdrada Marca-Olivera i Grögera. Rozległo się pukanie do drzwi. Gdy baron wy dał z siebie pomruk aprobaty, Höllwarth wszedł do środka i stanął przed nim z listem w ręce. – Gnädiger Herr, jest także korespondencja do pańskiej żony. Ten sam nadawca z Krakau. – Przekazałeś jej? – Tak, gnädige Frau przeby wa w niebieskim salonie.
Hendrik nie znosił tego miejsca, ale Hiltrude z jakiegoś powodu je sobie upodobała. By ć może na przekór jemu. W rezultacie częstokroć musiał spędzać tam czas, popijając z nią popołudniową kawę. Wy ciągnął rękę w kierunku służącego, a ten czy m prędzej podał mu kopertę i cofnął się o krok, jakby stanie za blisko barona w jakiś sposób miało go obrazić. Hendrik zby ł kamerdy nera machnięciem ręki, a potem obrócił list w dłoni. W końcu uznał, że otworzy go w niebieskim salonie. Wy szedł na kory tarz, a Höllwarth posłusznie ruszy ł za chlebodawcą. Żonę zastał w głębokim fotelu, jedny m z dwóch, które stały obok niewielkiego, okrągłego stolika. Na nim znajdowały się czajnik z herbatą i kobieca papierośnica. Hiltrude relaksowała się, popalając spokojnie. Koperta by ła jeszcze nieotwarta. Von Reigner omiótł wzrokiem liczne obrazy, które niemal w całości zakry wały ściany na wy sokości wzroku. Pomieszczenie to powinno się nazy wać morskim, a nie niebieskim salonem. Wszy stkie dzieła sztuki przedstawiały spienione fale, które w jakiś sposób działały na barona niepokojąco, ale uspokajały jego małżonkę. – Czego chcesz? – zapy tała. – Dostaliśmy listy. – Widziałam. Znowu jakieś smęty i prośby z Krakowa. Baron wziął noży k do otwierania kopert, a potem opadł ciężko na głęboki fotel. Rozciął obie przesy łki, po czy m oddał noży k kamerdy nerowi, który skłonił się, jakby spotkał go jakiś zaszczy t. – Przeczy taj mi, jeśli łaska. – Nie masz oczu? – bąknął Hendrik. – Ły piesz na mnie nimi przez… – Oszczędź sobie ty ch infanty lizmów. Von Reigner spojrzał na Hiltrude. By ła tak zaabsorbowana papierosem, że nie zwróciłaby na niego większej uwagi, nawet gdy by zaczął ją obrażać. Wy ciągnął niechętnie list i zaczął go czy tać. Z każdą kolejną linijką czuł, że opuszczają go siły. Zamarł z kartką w ręku i dopiero po chwili uświadomił sobie, że trzęsie mu się dłoń. Baronowa nie przejmowała się ciszą. Właściwie sprawiała wrażenie, jakby nie obchodziło ją, że mąż siedzi obok. Von Reigner chrapliwie zaczerpnął tchu. Dopiero to sprawiło, że się poruszy ła. – Hendrik? – zapy tała, nadal rozpostarta wy godnie w fotelu. Minęła kolejna chwila, nim zwróciła na niego wzrok. Widząc wy raz jego twarzy, otworzy ła usta, ale nie doby ła głosu. Znała wszy stkie jego oblicza, ale to, które teraz miała przed sobą, by ło niepodobne do żadnego z nich. – Na Boga – powiedziała. – Co się stało? Trzęsącą się ręką wy ciągnął w jej kierunku list. – Nie – zaoponowała. – Powiedz mi. Von Reigner z trudem przełknął ślinę. Miał wrażenie, że stanowiła suchy kłębek, który nie chciał mu przejść przez gardło. Kaszlnął i nieświadomie sięgnął po papierośnicę żony. Dlaczego nie zabrał ze sobą fajki? – Hendrik… Zapalił i zaciągnął się tak głęboko, że z jego ust nie wy doby ła się nawet strużka białawego dy mu. – Ten… ten skurwy sy n. – Kto? – Landecki.
– Jest ty lko bękartem – zauważy ła, ściągając brwi. – Cóż takiego mógł zrobić, że wy glądasz, jakby wbił ci nóż w serce? Baron podał jej list, ale Hiltrude pokręciła głową. – Nie! – rzuciła. – Masz mi powiedzieć, naty chmiast. – Ten gnój ma czelność mnie atakować. – Atakować? Pokiwał nerwowo głową, czując, jak żar wy stępuje na jego policzki. Po początkowy m szoku poczuł przy pły w wściekłości. – Jak poważna to sprawa? – Bardzo poważna, do cholery ! – uniósł się Hendrik, zry wając się z fotela. Höllwarth naty chmiast uniósł lekko brodę, czekając na polecenie. Żadne nie nadeszło, więc na powrót opuścił wzrok. Von Reigner stanął przed obrazem pokazujący m przeklęty przestwór oceanu i zaklął pod nosem, starając się okiełznać emocje. Choćby na ty le, by wy tłumaczy ć żonie, co się wy darzy ło. Obrócił się i odłoży ł papierosa do popielniczki. Nawet nie odnotował, jak smakował ty toń, który kupowała Hiltrude. – Chce podważy ć całą linię dziedziczenia – oznajmił. Ona również odłoży ła papierosa. – Co masz na my śli? – To, co powiedziałem. – Musisz mi to wy jaśnić, Hendrik. Baron miał ochotę wy jść ze znienawidzonego salonu. Wy jść z Raisentalu. Oddalić się i nigdy nie wracać, zostawić to wszy stko za sobą i… Nie, to ty lko chwilowa słabość, powiedział sobie w duchu. Powinien skierować swoje my śli w zupełnie inny m kierunku. Powinien dać odpór temu, co śmiał zrobić bękart. – Landecki zbierał ty ch ludzi w Wiedniu, by dali świadectwo wszy stkiemu, co robiłem za młodu. Wiesz o ty m. – Tak. I co w związku z ty m? – Zamknij się, to ci powiem. Hiltrude spojrzała na niego obojętnie, przy zwy czajona do tego, że okazują sobie w najlepszy m wy padku minimum szacunku. W najgorszy m prowadzili otwarte konflikty, choć od pewnego czasu nie chciało im się robić nawet tego. Stali się dla siebie obcy mi, obojętny mi ludźmi. Teraz jednak żona sprawiała wrażenie zainteresowanej. Nie zaniepokojonej, ale ciekawej. I to w dodatku nieprzesadnie – jakby ktoś oznajmił jej, że jutro będzie nieco brzy dsza pogoda, a ona czekała na informację, czy będzie siąpiło, czy nie. Hendrik zaklął w duchu. – Ma pisemne oświadczenia wszy stkich ty ch nowobogackich gnid, które ży czą mi źle. Każdy jeden poświadczy ł, że moje młode lata obfitowały w… sama wiesz, co robiłem. Patrzy ła na niego ze spokojem. – Ktoś… by ć może Marc-Oliver, a może ta jego nałożnica… ktoś musiał powiedzieć mu o testamencie mojego ojca… nie, nie o testamencie, o nim samy m… ktoś musiał dokładnie opisać, co robił, jak odnosił się do ży cia, jak… – Mów składnie. – Chcą ustalić niegodność dziedziczenia. – Czy ją? – Moją, do kurwy nędzy ! – Mogą to zrobić?
– Przy taczają arty kuł 540 Powszechnej Księgi Ustaw Cy wilny ch. – Przeczy taj. Hendrik odchrząknął, trzęsącą się ręką wy prostował kartkę, a potem zmruży ł oczy. – Kto spadkodawcę, jego dzieci, rodziców lub małżonka w zły m zamiarze na honorze, ciele lub majątku skrzy wdził lub skrzy wdzić usiłował tak, iż z tego powodu przeciw niemu z urzędu lub na żądanie ukrzy wdzonego postępowanie na drodze karnej może mieć miejsce; ten staje się niegodny m prawa dziedziczenia tak długo, dopóki nie pokaże się z okoliczności, że mu spadkodawca przebaczy ł. Baron zrobił głęboki wdech, podczas gdy Hiltrude nadal sprawiała wrażenie jedy nie umiarkowanie zainteresowanej. – Co to oznacza? – zapy tała. – Przecież ojciec nigdy nie wszczął przeciwko tobie… – Nie musiał. Nie rozumiesz? – zestrofował ją. Przebiegł wzrokiem tekst, szukając odpowiedniego passusu. W końcu go odnalazł. – Postępowanie na drodze karnej może mieć miejsce – rzekł i spojrzał znacząco na żonę. – Może, nie musi. I do cholery, robiłem takie rzeczy … ojcu, dziadkom, matce… – Nikogo nie skrzy wdziłeś. – Nie w sensie fizy czny m – odparł von Reigner. – Ale zważ, o czy m mówi ten przepis! – O czy m? – O skrzy wdzeniu spadkodawcy. „Na honorze, ciele lub majątku”. Milczeli przez kilka chwil, patrząc na siebie badawczo. Baron najchętniej zerwałby ze ściany wszy stkie te mary nisty czne bohomazy, które widział kątem oka. – Więc? – odezwała się Hiltrude. – Mają szansę? – Jeśli dowiodą, że wy rządziłem szkodę na honorze ojca, tak. – A będą w stanie to zrobić? – Nie wiem. Nie raczy li załączy ć zeznań ty ch wiedeńskich zdrajców. Baronowa powoli podniosła się z fotela. Stanęła przed jedny m z obrazów, ty łem do Hendrika. – Załóżmy, że uda im się wy kazać, iż dopuściłeś się takich czy nów. – Załóżmy. – Co wtedy ? Von Reigner potarł nerwowo nasadę nosa. – Wówczas stracę wszy stko. – Ależ… – By ć może nawet prawo do zachowku. Nie wiem, trzeba zapy tać prawnika. Najbliższy jest gdzieś w Zagobinie, jak mniemam. – Nie drwij. Pokręcił głową, jakby w ten prosty sposób mógł sprawić, że list okaże się jedy nie złudą. Nierealny m elementem z najgorszego koszmaru, powidokiem dawny ch obaw… Nie, by ł równie realny, jak te przeklęte obrazy. Landecki znalazł sposób, by po latach wy kazać, iż niezgodnie z prawem odziedziczy ł cały majątek ojca. Przy toczony przez niego arty kuł by ł jasny, nie pozostawiał żadnego pola do kreaty wnej interpretacji. Wszy stko zostało mu wy łożone. Nie, nie wszy stko… Jedna rzecz pozostała niedopowiedziana. Kiedy ty lko sobie to uświadomił, cała krew odpły nęła mu z twarzy. Nogi niemalże się pod nim ugięły. – Hiltrude… ja…
Obejrzała się przez ramię. – Wy dziedziczy łem Marca-Olivera. Baronowa na chwilę znieruchomiała, po czy m ku zaskoczeniu męża podeszła do jednego z obrazów i ściągnęła go ze ściany. Położy ła go na stoliku, a następnie podeszła do kolejnego. – Wy dziedziczy łem Marca-Olivera – powtórzy ł von Reigner. – Wiem. – Ten polski kundel… – Dąży do tego, żeby zostać twoim jedy ny m spadkobiercą – dokończy ła Hiltrude, składając kolejny obraz na stertę. Skończy ła po kilku minutach, a niebieski salon od razu stał się w oczach Hendrika bardziej przy jazny m miejscem. Skinął głową, odbierając to jako sy gnał wsparcia. – Masz pojęcie, jak zamierza to zrobić? – zapy tała. – Nie. Usiadł na fotelu, oparł się o kolana i zwiesił głowę. – Trzeba skonsultować się z jakimś prawnikiem – zauważy ła. – Koniecznie. W tej chwili obracamy się ty lko w przy puszczeniach, nie wiemy, co możemy, a czego nie. Ale jedno jest pewne. – Co takiego? – Hütter nie jest w ciemię bity. Nie jest też prowincjonalny m kauzy perdą. Jego prakty ka w Trieście dowodzi, że jest szanowany m adwokatem i zna się na rzeczy. Nie podejmowałby się tego, gdy by wiedział, że ma marne szanse. – Jest też przy jacielem Polaka – zauważy ła Hiltrude. – Wsparłby go nawet w beznadziejnej sy tuacji. Hendrik pokiwał głową bez przekonania. – Możesz udowodnić, że ojciec ci przebaczy ł – dodała baronowa. – By ła o ty m mowa w ty m przepisie. – Ty le ty lko, że nigdy tego nie zrobił. – Nie szkodzi – odparła Hiltrude i przy siadła na oparciu fotela. Położy ła mężowi dłoń na ramieniu, a potem oboje milczeli przez dobry kwadrans, niemal się nie poruszając. Stojący obok Höllwarth pomy ślał, że niebawem Raisental będzie miał nowego pana.
Rozdział XX Sala sądowa różniła się nieco od tej, w której Erik pożegnał się ze swoją wolnością. By ła mniejsza, ale nie metraż miał kluczowe znaczenie. Panowała w niej diametralnie inna atmosfera – i to nie ty lko dlatego, że ty m razem to on pociągał za sznurki. Podczas procesu karnego widział zaaferowanie na twarzach wszy stkich zebrany ch, teraz zaś część zdawała się zblazowana. W sprawach cy wilny ch zamiast ławy przy sięgły ch orzekało trzy osobowe kolegium sędziów. Grube postury przy wodziły na my śl wielkie ssaki morskie, a z twarzy jury stów można by ło wy czy tać, iż uważają ten proces za skaranie boskie. Przed nimi siedział von Reigner wraz ze swoim prawnikiem. Za ich plecami kłębił się cały tabun pomagierów, którzy sprawdzali jeszcze gorączkowo, czy nic nie zostało przeoczone. Willy samy m swoim wy glądem robił odpowiednie wrażenie – twarz miał posiniaczoną, a rękę trzy mał na temblaku, jakkolwiek nic mu się w nią nie stało. Wchodząc na salę, uty kał jak dziewięćdziesięciolatek. Sędziowie posłali mu jedy nie przelotne spojrzenie, ale ty le starczy ło, by dostrzegli rezultat działań Hendrika. – Zaczy namy zabawę – szepnął Hütter do Marca-Olivera. Zaraz potem mężczy zna stojący w kącie sali oznajmił wszem i wobec, że rozpoczy na się proces. Formalnie jego inicjatorem by ł Marc-Oliver von Reigner – spadkobierca w drugim stopniu pokrewieństwa, posiadający interes prawny w dochodzeniu tego ty pu roszczeń. To właśnie on i Willy siedzieli w ławach, które podczas procesu karnego zajmowałoby oskarżenie. – Powodzenia – odezwał się młody Reigner. Prawnik skinął głową, świadom, że powodzenie w sądowej batalii jest równoznaczne wy kolejeniu ży cia tego człowieka. Niespecjalnie go to jednak interesowało – teraz liczy ło się ty lko to, by zniszczy ć Hendrika. Szczególnie że Willy chował osobistą urazę. Baron patrzy ł na sędziów, ani razu choćby przelotnie nie zerkając na swoich adwersarzy. Wiedział, że sy tuacja jest nieciekawa – ostatnie ty godnie spędził na gorączkowy ch poszukiwaniach testamentu ojca, ale nigdzie go nie odnalazł. Szy bko pomiarkował, że dokument został zachachmęcony z jego biurka. Najwy raźniej Sophie, Marc-Oliver lub Gröger nie mieli oporów przed złodziejstwem, a każde z nich wiedziało, gdzie baron trzy ma rozporządzenia ostatniej woli. Ku jego rozsierdzeniu, dowód został zgłoszony do protokołu, a on zaklął pod nosem, świadom, że ojciec w swoim testamencie wy rażał się jasno – nie by ł zadowolony z sy na, wsty d by ło mu za wszy stko to, czego Hendrik się dopuścił, et cetera. Stary nie mógł oszczędzić sobie wy lewania jadu nawet podczas przekazy wania ostatniej woli. Bogiem a prawdą i bez tego każdy z powołany ch świadków mógł potwierdzić, że Friedrich von Reigner by ł uosobieniem cnoty, pobożności i przy zwoitości, a sy n stanowił jego dokładne przeciwieństwo. Hendrik jednak wiedział, że człowiekowi temu by ło bliżej do Tartuffe’a Moliera niż do świętego. Świadkowie jeden za drugim powtarzali to samo. Rozwodzili się nad ty m, jak bezprudery jnie Hendrik zachowy wał się podczas poby tu w Wiedniu, mnoży li przy kłady ordy narny ch zachowań i poświadczali na okoliczności podniesione przez Willy ’ego. Baron słuchał tego z rosnący m
niepokojem, choć jego pełnomocnik zapewniał, iż ma sy tuację pod kontrolą. Ów jegomość zdawał się o ty m rzeczy wiście przekonany, a biorąc pod uwagę jego reputację, wy padało sądzić, że to coś znaczy. – Uważa więc pani, że pozwany narażał dobre imię rodziny na szwank? – zapy tał Willy jakąś kobietę, której imienia von Reigner nawet nie pamiętał. – Z całą pewnością. – Może pani rozwinąć? – Gnädiger Herr Friedrich von Reigner zawsze dbał o to, by honor rodu pozostał nieskalany. Budował reputację, która rozciągała się daleko poza Raisental. Reignerowie by wali w Wiedniu, Salzburgu, Linzu… to by li światowi ludzie, dla który ch dobra opinia znaczy ła wszy stko. – Pozwany uczestniczy ł w budowaniu tej reputacji? – Nie. W żadny m wy padku. – To znaczy ? Jaką rolę odegrał? – Burzy ł to, co jego ojciec budował przez wiele lat. Nic więc dziwnego, że Friedrich miał wątpliwości co do dziedziczenia. Baron nie mógł nie zauważy ć, że wszy scy świadkowie by li dobrze przy gotowani. Hütter nie zadawał naprowadzający ch py tań, a momentami sprawiał niemal obiekty wne wrażenie. Zawczasu jednak powiedział ty m ludziom, co i jak należy mówić. Po tej kobiecie miejsce dla świadków zajęło kilka inny ch osób, które potwierdziły jej słowa. Naraz stało się dla wszy stkich zebrany ch jasne, że Friedrich von Reigner rzeczy wiście nie zamierzał zostawić sy nowi rodzinnej fortuny, o ile ten nie zmieni swojego zachowania. Sam Hendrik wiedział jednak, że to wierutna bzdura – ojciec wprawdzie straszy ł go przeróżny mi konsekwencjami, zawarł nawet w testamencie odpowiednio świętoszkowate ty rady, ale nie miało to nic wspólnego z wy dziedziczeniem. Prawnik von Reignera każdego świadka py tał ty lko o jedno. – Czy sądzi pan, że spadkodawca przebaczy ł pozwanemu? – zapy tał mężczy znę, którego Hendrik kojarzy ł z młodzieńczy ch lat. By ł nawet czas, że odnosił się do niego per „wujek”, z racji bliskich kontaktów utrzy my wany ch z Friedrichem. Obaj by li podobny mi hipokry tami. – Przy puszczam, że nie przebaczy ł. – Przy puszcza pan? – W momencie, gdy umierał, jego sy n zachowy wał się… – Nie py tałem o to, jak zachowy wał się baron – zestrofował go adwokat. – Ale… – Znał pan spadkodawcę, tak? – Owszem. – W jakim stopniu? – Zaży ły m. Od najmłodszy ch lat jeździliśmy wspólnie na polowania, nasze rodziny blisko się przy jaźniły. – Ze wszy stkich świadków, który ch dzisiaj przesłuchaliśmy, i ty ch, którzy znajdują się w sali, by ć może właśnie pan znał Friedricha von Reignera najlepiej, prawda? Posiwiały mężczy zna potoczy ł leniwy m wzrokiem po kilku twarzach i wzruszy ł ramionami. – By ć może tak. – W takim razie zapy tam jeszcze raz: czy spadkodawca przebaczy ł sy nowi? – Odpowiem jeszcze raz: przy puszczam, że nie. – Dlaczego? – Bo jego sy n zachowy wał… – Nie, nie – uciął prawnik, kręcąc głową. – Nie rozmawiamy teraz o ty m, co robił herr
Reigner, a o uczuciach jego ojca. Pozwany mógłby na dobrą sprawę pozbawić kogoś ży cia, a jego ojciec mógłby mu przebaczy ć. Rozumie pan, o co py tam? – Tak, ale… – Chodzi o wy miar psy chologiczny, a on niewiele ma wspólnego z ty m co zrobił, bądź czego nie zrobił mój klient – perorował dalej adwokat, po raz pierwszy się rozkręcając. – Każdy kolejny świadek, którego powołała strona przeciwna, mówi to samo. Na podstawie zachowań pozwanego wy ciąga się wnioski na temat tego, jak zachowałby się jego ojciec. Jest to ślepa uliczka, ponieważ na łożu śmierci spadkodawca mógł sy nowi wszy stko przebaczy ć. – Adwokat urwał, tocząc wzrokiem po składzie orzekający m. Sły szeli tę kwestię już kilkanaście razy, więc ograniczy ł krótką dy gresję do minimum. – Abstrahuję od tego, że trudno jest w ogóle udowodnić, jakoby Hendrik swy m zachowaniem aż do tego stopnia obraził honor rodu, by uznać go niegodny m dziedziczenia. Jeden z sędziów podniósł wzrok. Dwóch pozostały ch wciąż by ło ewidentnie znudzony ch. – Czy Friedrich by ł dobroduszny m człowiekiem? – zwrócił się prawnik do świadka. – Z pewnością. – A zatem dlaczego tak trudno uwierzy ć, że przebaczy łby sy nowi? – Ze względu na… Mężczy zna na moment zawiesił głos, a adwokat się uśmiechnął. – Na pańskie przy puszczenia? Ty le mu wy starczy ło, by zasiać ziarno niepewności w umy słach sędziów. – Jeden ze świadków twierdził, iż rodzina by ła dla Friedricha wszy stkim – konty nuował czy m prędzej prawnik. – Czy zatem nie wy daje się logiczne, że spadkodawca nie chciałby pozostawiać sy na z niczy m? Przy pomnę wy sokiemu sądowi, że mój klient nie został wy dziedziczony. Strona przeciwna… – Nie trzeba sądowi o niczy m przy pominać – wtrącił jeden z sędziów. Adwokat skinął głową z piety zmem. – Strona przeciwna – konty nuował – stara się dowieść niegodności dziedziczenia, podczas gdy mamy testament, w który m nie ma słowa na temat wy dziedziczenia. – To dwie zupełnie inne kwestie – burknął inny sędzia. – Świadek może wracać na miejsce. Erik z pewny m niepokojem obserwował rozwój zdarzeń. Wprawdzie Willy przewidział każdy ruch przeciwnika, ale Landecki miał wrażenie, że prawnik von Reignera wy pada dość przekonująco. Z pewnością nie mieli wy granej w kieszeni, ale nie musieli mieć. Plan nigdy tego nie zakładał. Kiedy kolejny świadek stanął na mównicy i Hütter doszedł do głosu, sprawiało to wrażenie raczej przery wanej konwersacji pomiędzy prawnikami, a nie przesłuchania. – Strona przeciwna twierdzi, że nie sposób ustalić, czy winy zostały przebaczone – powiedział Willy. – A ty mczasem to na jej barkach spoczy wa ciężar wy kazania, że tak by ło. – Jeden z sędziów poruszy ł się, adwokat Hendrika już chciał protestować, ale Hütter czy m prędzej dodał: – Gdy ż sama strona przeciwna uznała, że doszło do naruszenia honoru, które kwalifikuje niegodność dziedziczenia. W takiej sy tuacji akcenty rozkładają się inaczej i skoro pozwany jest gotów przy znać, iż stał się niegodny, powinien wy kazać, w jaki sposób zostało mu przebaczone. Najży wiej zainteresowany sprawą sędzia uniósł dłoń. – Ma pan jeszcze jakieś py tania do świadka? – zapy tał. – Owszem. – Willy przeniósł wzrok na mężczy znę na podium. – Czy wiadomo panu, aby Friedrich przebaczy ł sy nowi? – Nie, nic mi o ty m nie wiadomo. Py tanie to padało już do końca dnia. Każda odpowiedź by ła tak sama, ale Erik nie miał
pojęcia, czy to wy starczy łoby do wy dania korzy stnego dla nich wy roku.
Rozdział XXI Pierwsze posiedzenie zakończy ło się po kilku godzinach. Willy i Erik udali się prosto na pocztę, oczekując telegrafu od Grögera. Przesiedzieli tam kilka godzin, aż do zachodu słońca, kiedy wieści wreszcie dotarły. Przejrzeli krótką wiadomość, a potem odetchnęli z ulgą. Wszy stkie elementy układanki by ły na miejscu. – Teraz wszy stko w twoich rękach – powiedział Hütter. Erik pokiwał głową w zadumie, a potem wy szli na zewnątrz. Ruszy li w kierunku Hotelu Pod Różą, prowadzonego przez Franciszkę Starzewską. Przy by tek ten by ł jedny m z najbardziej reprezentacy jny ch miejsc w Krakowie, a zatrzy my wały się w nim same znakomitości. Tego dnia jego mury zostały skalane obecnością barona von Reignera, z który m Landecki miał zamiar się rozmówić. – Powiedz mi, Willy, jak to wszy stko wy gląda? – Wprost cudownie. – Mam na my śli proces. – Ach… proces, bo ja wiem? W najlepszy m wy padku średnio. – Dlaczego? – Liczy łem na to, że uda nam się ugrać na przesłuchaniu świadków trochę więcej. – Mam się martwić, że wszy stko weźmie w łeb? – Nie wiem. Zależy, na ile ufasz swojej sile perswazji. Landecki uniósł kąciki ust. – Przekonałem cię do tego szaleństwa, prawda? Hütter potaknął, a chwilę później pożegnał Erika i ruszy ł jedną z mniejszy ch uliczek odchodzący ch w bok. Landecki resztę drogi do hotelu przeby ł sam, po raz setny powtarzając w my śli wszy stko to, co miał powiedzieć von Reignerowi. Gdy jednak dotarł pod fasadę okazałej kamienicy i stanął przed dwuskrzy dłowy mi drzwiami, czuł, że zaschło mu w ustach, a w umy śle zaczęły kotłować się niepoukładane my śli. Skinął boy owi hotelowemu, po czy m wszedł do przestronnego holu. W recepcji oznajmił, że jest umówiony z baronem von Reignerem, a pracownik naty chmiast sprawdził rezerwacje stolików w restauracji. Polak nie miał wątpliwości, że Hendrik zadbał o to, by mieć dziś prestiżowe miejsce – a by ł zby t leniwy, by udawać się do innego wy szy nku. W planie Erika wiele by ło założeń, które dopiero teraz mógł zwery fikować – to by ło jedny m z nich. – Zaiste – powiedział recepcjonista. – Baron ma zarezerwowany stolik przy oknie, ty m niemniej dopiero za pół godziny. Raczy pan poczekać tutaj? – Tak – odparł niemal bezwiednie Erik, po czy m potrząsnął głową. – Choć nie, może zrobię mu niespodziankę. Pokój numer czternaście, prawda? Prawda, Willy wcześniej opłacił jedną ze sprzątaczek, która chętnie podzieliła się tą informacją. Recepcjonista przez moment patrzy ł w oczy Polaka, ale ostatecznie skinął głową. Podziękowawszy, Landecki ruszy ł na piętro. Nie miał pojęcia, jak Reigner zareaguje na jego
widok. Właściwie gdy by miał przy sobie broń, mógłby z niej skorzy stać. Erik zapukał do drzwi i wy prostował się. Gdy się otworzy ły, mężczy źni wbili w siebie wzrok. Przez moment patrzy li na siebie w milczeniu. Jeden i drugi sprawiał wrażenie, jakby zasty gł. Baron jako pierwszy oderwał wzrok i rozejrzał się po kory tarzu. – Co to ma znaczy ć? – Postanowiłem złoży ć ci wizy tę, ojcze. Hendrik zmarszczy ł czoło. Wiedział, że Landecki nie zjawił się u niego bez powodu. – Czego chcesz? – zapy tał. – Py tanie powinno brzmieć, czego ty chcesz? Von Reigner już zaczął zamy kać drzwi, ale Erik szy bko przełoży ł nogę przez próg. – Daj mi chwilę – powiedział. – Nie pożałujesz. Baron się nie odezwał. – Przy szedłem, żeby zawrzeć pokój. Z korzy ścią dla ciebie. Hendrik pry chnął, krzy żując ręce na piersi. Przy jrzał się sy nowi, jakby oceniał potencjalną zwierzy nę łowną, którą jeden ze służący ch zawczasu ranił, by baronowi bez trudu udało się ją powalić. – Z doświadczenia wiem, że jeśli ktoś przy chodzi negocjować, wie, że stoi na straconej pozy cji – odezwał się. – A w takim razie nie mam żadnego interesu w pertraktowaniu z tobą. – My lisz się. Hendrik uśmiechnął się pobłażliwie. – Więc proszę, powiedz, dlaczego do mnie przy szedłeś, chłopcze? – Bo mam alternaty wną propozy cję. Znacznie korzy stniejszą dla mnie niż wy granie batalii sądowej. Von Reigner nie zatrzasnął drzwi na jego nodze, więc Landecki uznał, że osiągnął niewielki sukces. Przy najmniej udało mu się zainteresować barona. – Ta propozy cja jest także korzy stna dla ciebie, ojcze. Rozmówca wzdry gnął się, jakby po raz pierwszy usły szał to określenie z jego ust. Mimo to cofnął się o pół kroku i otworzy ł szerzej drzwi. – Mów, co masz do powiedzenia. – Nie tutaj. I nie teraz. – A zatem… – Za pół godziny przy twoim stoliku – odparł Erik, a potem obrócił się i ruszy ł na dół. Szedł z duszą na ramieniu, sły sząc, jak gospodarz zamy ka drzwi. Obawiał się, że przez trzy dzieści minut baron będzie miał aż nadto okazji, by dwa razy zastanowić się, czy warto poświęcać czas na pertraktacje. Landecki przy puszczał, że czas pozostały do spotkania będzie pły nął wy jątkowo wolno. Tak też się stało. Siedział w restauracji, mając wrażenie, że pojedy ncze minuty trwają ty le, co godziny. W końcu jednak wy biła umówiona pora i na dole zjawił się Hendrik w wieczorowy m stroju. Usiadł przy stoliku, naprzeciw Erika, po czy m zamówił wódkę Edelgeist. – Najmocniej przepraszam, ale nie mamy takiego trunku – odparł kelner, wbijając wzrok przed siebie. – W takim razie poproszę inną mentolową. Mężczy zna zmarszczy ł czoło. Jedy ne takie mikstury, o jakich sły szał, nie służy ły do picia, a do nacierania. Ale by ć może Austriacy mieli swoje odchy ły. – Również nie mamy – oświadczy ł beznamiętnie. – To niech będzie Ruinart père et fils. To chy ba macie, prawda?
– Oczy wiście. Dostarcza nam je sam Wincenty Kreczmer ze Lwowa. – Kto taki? – Dostawca dworu belgijskiego i bawarskiego, jeneralny reprezentant dla Galicji i Bukowiny. – Ach, tak. Świetnie, świetnie – uciął von Reigner. Chwilę później mężczy zna postawił na stole butelkę szampana. Erik uznał to za niecodzienny wy bór, ale nie miał zamiaru tracić czasu na czcze pogadanki o ty m, co będą pić. Kelner rozlał do dwóch lampek, a Landecki szy bko odsunął swoją. Wolał mieć czy sty umy sł. Hendrik naty chmiast opróżnił kieliszek. – Więc? – zapy tał. – Przejdziesz od razu do rzeczy, czy będziemy się werbalnie boksować? – Przy szedłem tutaj, żeby przedstawić ci konkrety. – Nie zwlekaj – burknął von Reigner. Erik głęboko nabrał tchu, poprawiając poły mary narki. Albo teraz uderzy wszy stkim, co ma w zanadrzu, albo nie odniesie zamierzonego efektu. Sięgnął za pazuchę i wy jąwszy z niej kartkę papieru, rozprostował ją i położy ł na stole. Podsunął ją baronowi, ale ten zdawał się nią zupełnie niezainteresowany. – Fritz i Basilius będą zeznawać przeciwko tobie – oznajmił Erik. Baron zerknął mimowolnie na kawałek papieru. – Zdołaliśmy przekonać ich, że w przeciwny m wy padku albo ich zabijesz, albo trafią na salę sądową w charakterze oskarżony ch. Jak możesz zobaczy ć na dzisiejszy m telegramie, Gröger donosi, że obaj dżentelmeni są już bezpieczni poza Zagobinem. Tak na wszelki wy padek, gdy by coś niemądrego przy szło ci do głowy. Von Reigner otworzy ł lekko usta i przy sunął kartkę. Przejrzał szy bko treść. – Na twoim miejscu zacząłby m się więc przy zwy czajać do by wania w sądach, bo wszy stko wskazuje na to, że właśnie rozpoczy nasz swoje tournée, ojcze. Baron wbijał wzrok w treść telegramu. – Teraz to jedy nie przedsmak tego, co czeka cię później. Przy puszczam, że cały kraj będzie interesował się ty m, jak pewien szanowany ary stokrata zlecił Fritzowi zabójstwo Aniki Eller, swojej służącej. Baron podniósł wzrok na sy na. – Tak – potwierdził Erik, wzruszając ramionami. – Sny cerz okazał się chętny do rozmowy, kiedy ty lko zrozumiał, co go czeka, jeśli będzie trzy mał z tobą. By ć może należało inaczej traktować swoich wspólników, ojcze, bo kroczy za tobą nieciekawa reputacja. Von Reigner nadal się nie odzy wał, co wy jątkowo cieszy ło Erika. Wy glądał, jakby dostał obuchem w głowę – i poniekąd tak właśnie by ło. – Nad naszą rodziną ponownie zawiśnie widmo kary śmierci – zauważy ł z uśmiechem Landecki. – Ty m razem jednak wy daje się wątpliwe, by nie została wy konana. Erik wy ciągnął papierosa. Zapaliwszy go, spojrzał w oczy ojca, który sprawiał wrażenie, jakby powoli docierała do niego waga ty ch wieści. – Czego chcesz? – zapy tał, przy wołując kelnera, by ten dolał mu szampana. Landecki spodziewał się wielu możliwy ch reakcji, ale musiał przy znać, że ta by ła wprost wy marzona. Baron nie protestował, nie podawał w wątpliwość jego słów – po prostu przy jął to, co usły szał, za prawdę. Ty mczasem wszy stko by ło gruby mi nićmi szy te. Gröger wprawdzie nadał telegram, ale wiadomość nie miała nic wspólnego z ty m, co rzeczy wiście działo się w Zagobinie. Fritz i Basilius nadal siedzieli w ukry ciu i zapewne nawet sowita zapłata nie przekonałaby ich do tego, by zmienili front. Baron nie musiał jednak o ty m wiedzieć. Świadomość, że Erik wie o zleceniu zabójstwa
Aniki, podziałała na niego tak, jak miała, uwiary godniając całą sy tuację. – Czego chcę? – zapy tał Erik, uśmiechając się szerzej. – Wielu rzeczy. – Mów. – Przede wszy stkim zniszczy ć cię. Baron milczał. Musiał spodziewać się, że konieczne będzie wy słuchanie krótkiej ty rady, zanim Landecki przejdzie do rzeczy. – Chciałby m pokonać cię w toczący m się procesie, a potem obserwować, jak organy ścigania wy taczają ci kolejny. I by jego finałem by ło to, że zawiśniesz na szubienicy. By łaby to dziejowa sprawiedliwość, prawda? – Najwy raźniej jednak masz inne plany. – By ć może. Hendrik otarł czoło, a Landecki dostrzegł, że krople potu wy stąpiły mu także na kark. Trudno by ło się dziwić. Miał świadomość, że całe jego ży cie zawisło na włosku – włosku, który Erik mógł w każdej chwili przeciąć. Wy glądał na pokonanego. I by ł to miód na serce Landeckiego. – Mówże, czego ode mnie oczekujesz? – Jeśli by łeś na ty m samy m procesie, co ja, zauważy łeś, że wszy scy świadkowie jednoznacznie poświadczy li o niegodności dziedziczenia – powiedział Erik, jakby nie sły szał py tania. – Nie zdołasz udowodnić, że ojciec ci przebaczy ł, bo nikt takich jego słów nie sły szał. Zresztą przy puszczam, że nigdy ich nie wy powiedział. Baron pociągnął kolejną lampkę szampana. – Twój prawnik na moment zdołał obrócić kota ogonem, ale wiesz, że w ostateczny m rozrachunku nie ma to wielkiego znaczenia. Jesteś na przegranej pozy cji, ojcze. Zostanie orzeczona niegodność dziedziczenia, a wszelkie twoje rozporządzenia stracą na znaczeniu. Dziedziczy ć będzie Marc-Oliver… i oczy wiście Sophie, jego przy szła żona. – Czego ode mnie chcesz, do kurwy nędzy ? – Nie dalej jak dzień po procesie będziesz musiał spakować cały swój doby tek i z podkulony m ogonem wy nieść się z Raisentalu – konty nuował Erik. – Ważne jednak, by ś za daleko się nie oddalał, bo będą cię szukali funkcjonariusze lokalnej policji. Zabójstwo Aniki Eller będzie ścigane z urzędu, jak twierdzi Willy. Ja jednak chętnie pomogę policjantom, bo nie zamierzam spuszczać cię z oczu. Landecki przerwał na moment, by ta wizja zdąży ła osiąść w umy śle rozmówcy. Hendrik osuszy ł jeszcze raz naczy nie, więc chłopak podsunął mu swój kieliszek. Zgasił papierosa w szklanej popielniczce, a potem skrzy żował ręce na piersi. Po chwili podszedł do nich kelner, by zapy tać, czy panowie ży czą sobie czegoś jeszcze. – Dwa wasze najlepsze dania na kolację – powiedział Erik, uśmiechając się do pracownika restauracji. Ten skinął głową, a potem oddali się w kierunku kuchni. Landecki spojrzał na ojca. Pobladł na twarzy, a pot musiał ocierać już za pomocą serwetki. Wbijał wzrok w blat, jakby chciał zapaść się pod ziemię. Erik żałował, że Anika Eller nie może tego zobaczy ć. – Przez pewien czas naprawdę my ślałem, że moim marzeniem jest zobaczy ć, jak zawiśniesz – odezwał się Landecki. – Chciałem zniszczy ć cię do cna, razem z całą twoją rodziną. Wy obrażałem sobie, że dy ndasz w jakichś postrzępiony ch ciuchach, bo każdy swój wy tworny frak musiałby ś przecież zostawić w Raisentalu. Nie różniłby ś się niczy m od najzwy klejszego włóczęgi, ojcze. Niczy m. – Mów, czego chcesz? – zapy tał cicho von Reigner. – Nowego testamentu. – Co takiego?
– Daję ci szansę na ratunek – odparł Erik, zakładając rękę na oparcie krzesła. – Fritz i Basilius znikną, a ty nigdy już nie usły szy sz o stry czku. Będziesz bezpieczny. – Nie rozumiem. – Dodatkowo, jeszcze dzisiaj oznajmię Willy ’emu, żeby wy cofał pozew w imieniu twojego sy na. Jest na to gotowy, bo to nasza wspólna decy zja. Marc-Oliver nie będzie nawet wiedział, co się święci. – Ale jak… – Sporządzisz testament, teraz, na moich oczach. – I? – Zapiszesz mi wszy stko, ojcze. – Co takiego? – Wy stosujesz prośbę o przy wilej monarszy, aby nadać mi prawość jako dziecku naturalnemu – ciągnął Erik. – Zrównasz mnie w prawach ze swoimi inny mi dziećmi, a ja będę nosić twoje nazwisko. Hendrikowi zatrzęsły się usta. Powiódł panicznie wzrokiem na boki, jakby poszukiwał ratunku. Landecki odchy lił się na krześle, a zaraz potem kelner podał im dwa wy stawne dania. Polak jadł w milczeniu, podczas gdy jego rozmówca trwał w bezruchu. Erik przy puszczał, że trochę czasu musi minąć, nim baron uświadomi sobie, że propozy cja, którą usły szał, to jego jedy na możliwość, by wy jść z tego obronną ręką. – Doży jesz swoich dni nie ty lko jako wolny człowiek – powiedział z pełny mi ustami Landecki. – Ale także jako pan Raisentalu. Zajmę to miejsce dopiero po twojej śmierci. To dobry układ, ojcze. Dla ciebie wprost idealny. Traci na ty m jedy nie Marc-Oliver, ale skoro i tak go wy dziedziczy łeś, nie powinno mieć to dla ciebie żadnego znaczenia. – Ale honor rodu… – Obchodzi cię tak samo, jak wtedy, gdy go plugawiłeś wbrew ojcu – odparł Landecki, nabijając kawałek cielęciny na widelec. Zdąży ł zjeść pół swojej porcji, specjalnie się nie spiesząc, nim Hendrik się odezwał. – To absurd… – rzekł baron. – Absurdem jest to, że dotąd pozostawałeś bezkarny – powiedział Erik. – I właściwie nadal pozostaniesz, jeśli przy staniesz na moją propozy cję. Pomy śl o ty m, że i wilk będzie sy ty, i owca cała. Do końca swoich dni nie będziesz musiał się niczy m martwić, a gdy cię zabraknie, ja zajmę twoje miejsce. Hendrik nieznacznie, mimowolnie skinął głową, co nie uszło uwadze Polaka. Nie by ło to przy stanie na jego propozy cję, ale z pewnością wy raz gotowości, by to zrobić. By ć może jeszcze nie do końca uświadomiony, ale obecny. – A teraz jedz, bo smakuje całkiem nieźle, a zaraz będzie zimne. Ku zaskoczeniu Landeckiego ojciec zaczął kroić kawałek mięsa obficie polany sosem. Spoży li w milczeniu. – Więc jak będzie? – zapy tał Erik, spoglądając na von Reignera spode łba. Doskonale wiedział już, jaką odpowiedź usły szy. Mogła by ć ty lko jedna. – Pły nie w tobie moja krew – odparł Hendrik. – Wy baczy sz, jeśli nie wezmę tego za komplement. – Jesteś bezwzględny m skurwielem, Eriku – dodał baron. – Wszy scy mają cię za dobrodusznego, sprawiedliwego człowieka, ale prawda jest taka, że jesteś nie mniej wy rachowany ode mnie. – Może. – Przy stanę na twoją propozy cję.
– Świetnie – odparł Landecki, wy ciągając kolejną kartkę papieru. Hendrik odebrał ją od sy na i omiótł wzrokiem zadrukowaną stronę, po czy m skinął głową i złoży ł podpis na dole. Ty m samy m wy stąpił do monarchy o przy wilej nadania prawości nieślubnemu dziecku. Samo w sobie nie zmieniało to sy tuacji prawnej inny ch dziedziców, ale w połączeniu z testamentem dawało Erikowi… wszy stko. Polak schował wniosek do monarchy, a potem wy ciągnął kolejną, ty m razem czy stą kartkę. – Pisz – powiedział. – Dzień, rok, miejsce, imię i nazwisko. Na mocy arty kułu 578 Powszechnej Księgi Ustaw Cy wilny ch… Gdy von Reigner wy pełnił polecenie, Landecki pody ktował mu resztę rozporządzenia ostatniej woli. Pół godziny później baron zakończy ł kaligrafowanie, a Erik przeczy tał testament. Wszy stko zgadzało się co do litery. Poprosił kelnera, by ten zapy tał właścicielkę hotelu o chwilę jej czasu, a następnie dokooptował dwóch mężczy zn, którzy sprawiali wrażenie wy tworny ch starszy ch panów. Chętnie pomogli, sły sząc zmy śloną, choć przekonującą historię zaginionego sy na, który powrócił do Raisentalu, by objąć z woli ojca posiadanie nad majątkiem po jego śmierci. Trójka ludzi pisemnie potwierdziła, że oświadczenie woli złożone przez Hendrika von Reignera by ło wolne od podstępu i przy musu. Co do zasady takie zastrzeżenie wy magane by ło jedy nie przy testamentach sporządzany ch ustnie, ale Willy poradził, aby zrobić to także w ty m przy padku. Testament i wniosek do monarchy sporządzone w ty m samy m momencie mogły okazać się podejrzane, a ten akcent sprawiał, że nikt nie mógł zakwestionować prawa do spadku. Gdy Erik i Hendrik zostali sami, chłopak zamówił kolejną butelkę szampana. Ty m razem sam też się uraczy ł. – Gdzie będziesz mieszkał? – zapy tał Reigner. – Nie w Raisentalu, co oczy wiste. Znajdziesz mi jakieś miejsce. Baron skinął głową. – Nie będziemy sobie wchodzić w drogę – dodał Polak. – Choć muszę przy znać, że gdy by śmy kiedy ś połączy li siły, mogłoby to okazać się intry gujące. Hendrik wstał od stołu, a potem bez słowa skierował się na piętro. Szedł lekko zgarbiony, powłócząc nogami. Właściwie niczego nie stracił, jego pozy cja wręcz się poprawiła. W sensie materialny m nie odniósł żadnego, nawet najmniejszego uszczerbku. Miał jednak świadomość, że został pokonany. Landecki odetchnął, po czy m sam dolał sobie szampana. Skończy ł butelkę, wodząc wzrokiem po restauracji i przy glądając się wszy stkim obecny m w niej ary stokratom. Przemknęło mu przez głowę, że za ileś lat będzie to jego środowisko. Stanowiło to raczej dojmującą my śl, ale z drugiej strony nikt nie będzie mógł nigdy go do niczego zmusić. Nie miał obowiązku by wać na balach, przestrzegać ich konwenansów i chodzić dumny jak paw. Uśmiechnął się pod nosem, a potem wstał od stolika. – Proszę doliczy ć do rachunku barona – rzucił na pożegnanie kelnerowi, wskazując na pustą butelkę.
Rozdział XXII Postępowanie sądowe zostało przerwane podczas następnego posiedzenia. Marc-Oliver wy raźnie nie wiedział, co się dzieje, ale Willy zapewnił go, że wszy stko jest w najlepszy m porządku. Młody Reigner nadaremno szukał wzrokiem narzeczonej. Nie by ło jej na sali sądowej, tak jak ojca i Erika. Po zakończeniu formalności wy szedł z prawnikiem przed budy nek sądu i rozejrzał się za bry czką. Hütter wy ciągnął cy garo i przez chwilę je rozpalał. Milczeli. Willy zdawał sobie sprawę, że powinien jak najszy bciej odprawić swojego klienta, a potem kupić bilet powrotny do Triestu. Poczy nił najlepszą inwesty cję w ży ciu i teraz wy starczy ło ty lko poczekać, aż zbierze plony. – Nie rozumiem – odezwał się Marc-Oliver, patrząc na adwokata. – To wszy stko część planu? – Tak – odparł Willy. – Zawarliśmy z twoim ojcem pozasądową ugodę. – Jaką ugodę? – Taką, która zakłada jego upadek. – To znaczy ? – Kompletne poniżenie – odparł Hütter z uśmiechem, my śląc o ty m, co musiał czuć baron, składając podpis na dokumentach, które z czy ścibuta czy niły dziedzica wielkiego rodu. Dziś rano Willy nadał wniosek do monarchy, a jego zaaprobowanie by ło jedy nie formalnością. Nie dalej jak za kilka dni Erik Landecki stanie się Erikiem von Reignerem, a potem otworzy się przed nim droga do przejęcia całego majątku. – Muszę wiedzieć więcej, jeśli… – Jeśli co? – wszedł mu w zdanie Hütter. – To ja by łem powodem w postępowaniu. Powinieneś konsultować ze mną wszy stko. – Powodem? – zapy tał Willy, dostrzegając wolną bry czkę. – Zgodziłeś się by ć fasadą, firmować nasze przedsięwzięcie, więc nie licz teraz na cud. Gdy woźnica zatrzy mał się przy chodniku, prawnik wskoczy ł do wozu. – Pozew wy cofany, sprawa zakończona – powiedział. – Powodzenia w ży ciu. Marc-Oliver odprowadził wzrokiem powóz, a potem rozejrzał się po ulicy. Wraz z Sophie zatrzy mali się w niedalekim hotelu, który znacząco różnił się od tego, który zajmował ojciec. Gdy Hendrik by wał w Krakowie, nigdy nie zdarzy ło mu się mieszkać gdziekolwiek indziej niż u pani Franciszki. Reigner zastanawiał się przez moment, po czy m ruszy ł w stronę jej hotelu. Postanowił rozmówić się z ojcem, mając dosy ć tego, że jest trzy many w niewiedzy. Zaczy nał obawiać się, że zawiązał się przeciwko niemu spisek, w który m wziął udział także ojciec. W recepcji podał swoje imię i nazwisko, a pracownik z uznaniem skinął głową, jakby ród von Reignerów rzeczy wiście znaczy ł coś w ty m mieście. Wy trenowana reakcja, bez wątpienia. Recepcjonista by ć może nawet nie dosły szał, jakie nazwisko padło. – Jak mogę panu służy ć?
– Szukam mojego ojca, barona von Reignera. Mężczy zna wy dął usta i pokiwał głową, przerzucając jakieś kartki w skórzany m kajecie. – Obawiam się, że spóźnił się pan. Baron odjechał dziś rano. Marc-Oliver zamilkł, klnąc jednak w duchu jak szewc. – Ach… lancia alfa-12hp. – Słucham? – Cudowny samochód, jeśli można zauważy ć – dodał recepcjonista. – Chciałby m choć posiedzieć w tej maszy nie. – Tak… – mruknął Reigner i zawiesił głos, patrząc w kierunku wy jścia z lobby. Ojciec miał czelność przy jechać tutaj jego automobilem – a może posłał poń, kiedy dogadał się ze swoimi nowy mi wspólnikami. Tak czy inaczej by ło to znacznie więcej niźli ty lko przty czek w nos. Wciąż złorzecząc w my śli, Marc-Oliver bez słowa odwrócił się i opuścił hol. Dotarłszy do swojego hotelu, zastał Sophie pakującą walizki. Sprawiała wrażenie, jakby by ła na to gotowa od pewnego czasu. Na jej twarzy nie by ło cienia zdziwienia, mimo że wrócił znacznie przed czasem. Gdy by posiedzenie trwało normalnie, by łby tu najwcześniej za trzy, może cztery godziny. – Co robisz? – zapy tał. – To, co widzisz. – Hütter cię poinformował, że wy cofał pozew? – Nie – odparła Maländer, podnosząc wzrok znad walizki. Westchnęła, a potem usiadła na łóżku. Skinęła na Reignera, a ten przy siadł obok niej. – Wiedziałaś o ty m? – Nie ty lko o ty m, Öhle. Jakiś czas temu przestało mu przeszkadzać, że zwracała się do niego w ten sposób, ale teraz miał wrażenie, jakby by ł to policzek. Nie, nie policzek. Raczej splunięcie prosto w twarz. Popatrzy ł na nią, jakby widział obcą osobę. Co tu się działo, do cholery ? – Liczę na jakieś wy tłumaczenie… – Otrzy masz je. – Co oni zrobili, Sophie? – To długa historia – odpowiedziała, a potem nie czekając na dalsze py tania, zaczęła opowiadać. Zrelacjonowała mu wszy stko, czego dowiedziała się od Erika – od momentu, gdy wpadł na pomy sł z niegodnością dziedziczenia, aż do podjęcia przez niego decy zji, że wy musi na Hendriku swoją wolę. Marc-Oliver potrzebował chwili, by ogarnąć to umy słem. Wszy stko powoli do niego docierało. Z każdą mijającą sekundą coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że by ł pionkiem w prowadzonej grze. Nagle zerwał się z łóżka i podszedł do okna. Oparł się o ścianę i pochy lił głowę. – Zniszczy li mnie – powiedział cicho. – To wszy stko… oni wszy scy … przecież to uderza wy łącznie we mnie, do kurwy nędzy. Każdy inny na ty m korzy sta. – Damy sobie radę. Obrócił się. Przy lgnął plecami do okna i skrzy wił się, patrząc na narzeczoną. Czy w ogóle mógł wciąż tak o niej my śleć? Czy mógł uznawać, że siedzi przed nim osoba, którą znał? Zmruży ł oczy, starając się zrobić unik przed odpowiedziami, które same mu się nasuwały. – Wiedziałaś o ty m? Py tanie by ło retory czne. Sophie potwierdziła, uciekając wzrokiem. – I o niczy m mi nie powiedziałaś? – Erik zapewnił mnie, że doprowadzi do skazania barona. Obiecał, że twój ojciec trafi do
więzienia i… – I uwierzy łaś mu? – Jak widzisz – odparła Maländer. – Nie powiedział nic ponad to, co ci przekazałam, ale solennie zagwarantował, że… – Jesteś naiwna, Sophie – bąknął Marc-Oliver. – Tak naiwna, że zaczy nam rozumieć ojca, gdy mówił, że nie nadajesz się do… – Ugry ź się w języ k – ucięła. – Zanim pożałujesz, że powiedziałeś o słowo za dużo. Reigner niejasno przy pomniał sobie, że nie tak dawno siedział w gabinecie ojca i poradził mu to samo. Wówczas wy dawało mu się, że to on jest fundamentem przy szłości rodu. Że cały świat koncentruje się wokół niego. Że to on jest gwarantem przetrwania Raisentalu. Ty mczasem by ł jedy nie tłem dla rozgry wek między inny mi. Obrócił się energicznie i uderzy ł pięścią w ścianę. Nie poczuł bólu, ale zobaczy ł krew na kny kciach. Kilka kropel zostało obok okna. Wciągnął głęboko powietrze, a potem powoli obrócił się do Sophie. – Niech gnije w piekle… – mruknął. – I ty także… – Co takiego? – Sły szałaś. Jesteście siebie warci, ty i Landecki. – Posłuchaj… – Nie. Zejdź mi z oczu – uciął. – Judasz przy tobie to… Sophie zerwała się z łóżka i przez moment wbijała wzrok w jego oczy, jakby miała zamiar go zaatakować. Podeszła do swojej torby, zamknęła ją z impetem, a następnie ruszy ła w kierunku drzwi. Rozległ się trzask, a Marc-Oliver drgnął nerwowo. Musiał ją wy gonić, musiał zrobić to jak najprędzej. Czuł, że następnego uderzenia nie wy mierzy łby w ścianę, a w narzeczoną. Zaklął na głos, a potem przez jakiś czas stał przed oknem bez ruchu. Poczekał, aż emocje opadną na ty le, by mógł się spakować, nie niszcząc przy ty m niczego. By ł lepszy od ojca. Lepszy od Landeckiego i od Juliusa. Jako jedy ny członek rodziny potrafił powściągnąć nerwy. Skończy ł układać swoje rzeczy w walizce, a potem poprosił obsługę hotelową o wino do pokoju. Nie sprecy zował jakie, nie miało to żadnego znaczenia. Wy piłby nawet tegoroczny trunek z najgorszego szczepu. Jakiś czas później szedł chwiejny m krokiem w kierunku dworca. Słońce powoli zachodziło, ale by ł przekonany, że uda mu się jeszcze złapać jakiś pociąg w kierunku Oświęcimia. Tam czekała go zapewne przesiadka do składu zmierzającego ku Prusom, ale niespecjalnie go to interesowało, ostatecznie będzie musiał zatrzy mać się na nocleg. Naby wszy bilet, położy ł walizkę na peronie, a potem na niej usiadł. Jakiś czas później obudził go konduktor, informując, że nadjechał pociąg bezpośredni do Jawiszowic. Na twarzy Reignera bezwiednie zagościł uśmiech, kiedy pomagano mu wsiąść do wagonu. Następna pobudka miała miejsce w Dworach, dwa przy stanki przed Jawiszowicami. MarcOliver nie bez zdziwienia odnotował, że jego walizka jest otwarta. Pobieżne przejrzenie zawartości uświadomiło mu, że został ograbiony ze wszy stkich cenny ch rzeczy. Pokiwał głową, jakby miało to stanowić spodziewane przy pieczętowanie jego losu. Wy toczy ł się na peron w Jawiszowicach z bolącą głową, walizkę zostawiając w wagonie. Kilka osób krzy czało za nim, by zabrał swoje rzeczy, ale Reigner zignorował nawoły wania. Miał za pazuchą jeszcze kilka koron, więc nie by ło trudności ze znalezieniem chłopa, który by łby gotów zawieść go do Zagobina. Gdy dotarł na miejsce, przekonał się, że nigdzie nie ma jego lancii.
Zaraz potem dowiedział się, że jego ojciec zginął w wy padku na drodze do Mogilan.
Część czwarta Austro-Węgry – Imperium Rosyjskie 1909–1910 rok
Rozdział I W postępowaniu sądowy m, które miało ustalić porządek dziedziczenia rodzinnej fortuny, trzy dowody odegrały kluczową rolę. Jako pierwszy przedstawiony został dokument wy dziedziczający Marca-Olivera. Jako drugi pismo poświadczające, że Erik stał się prawowity m sy nem barona. I jako trzeci testament, w który m zmarły ary stokrata zapisy wał wszy stko swojemu sy nowi. Sędzia nie miał nad czy m deliberować.
Rozdział II Erik wszedł do Raisentalu główny m wejściem, rozglądając się niepewnie. Gdy by ł tutaj za pierwszy m razem, wchodził ty łem, a Gröger poinstruował go, że wzrok powinien wbić w ziemię i przemy kać kory tarzami, jakby nie istniał. I nie daj Boże, jeśli trafi na kogoś z rodziny. – Miło pana widzieć, gnädiger Herr – powitał go majordom. Stał wy prostowany jak struna w swojej najlepszej liberii, trzy mając ręce za plecami. – Ciebie również, Gröger – odparł Landecki. – Ale niekoniecznie musisz mnie krępować ty m ty tułem. – Obawiam się, iż będzie pan musiał przy wy knąć. – Zobaczy my – odparł Erik, dostrzegając w dalszej części kory tarza szpaler służący ch, którzy mieli powitać swojego nowego pana. Większość z nich kojarzy ł, choć nie wszy stkich. Spędził z nimi trochę czasu, ale w tak ogromny m gmaszy sku nie sposób by ło poznać wszy stkich członków służby. Kobiet właściwie w ogóle nie miał okazji poznać. Przeszedł pomiędzy służący mi, sądząc, że będą się podśmiechiwać. Trudno by ło oczekiwać od nich, by kłaniali się człowiekowi, który jeszcze niecały miesiąc temu czy ścił im buty. Erik szy bko jednak przekonał się, że stanęli na wy sokości zadania i żaden nie dał mu powodu, by poczuł się zażenowany. Przy puszczał, że po zejściu na dół będą rozprawiać na jego temat w najlepsze i szy dzić przy ty m co niemiara, ale niespecjalnie go to interesowało. Zaczy nał nowe ży cie, a wszy stko, co rozpościerało się przed jego oczy ma, stanowiło jego własność. Wraz z Grögerem poszli do gabinetu Hendrika, a potem majordom zamknął za nimi drzwi. Landecki poczuł się nieswojo, jakby założy ł stanowczo za duży frak. Przełknął ślinę, patrząc na masy wne biurko. Zasadniczo wszy stko wy dawało się za duże. Przede wszy stkim sam Raisental. Podczas przejścia kory tarzem wy dawało mu się, że znalazł się w inny m, opustoszały m, przepastny m i niezagospodarowany m świecie. – Mam wrażenie, że w tej chałupie jesteśmy ty lko ja i służba – mruknął. – I ma pan rację, gnädiger Herr. – Gdzie panienki? I ich matka? – Wy jechały do jednego z domków letnich. Są gotowe zaliczy ć ową rezy dencję na poczet swojego zachowku. Gnädige Frau raczy ła wy razić ży czenie, by nie oglądać pana na oczy. Nigdy. – Mhm. – I jeśli mogę by ć szczery … – Zawsze, Gröger. Zawsze. – Nie mogę sobie wy obrazić lepszej nowiny. – O, proszę – pochwalił go Erik. – Czy żby m odkry ł w tobie poczucie humoru? Majordom skinął głową z grobową miną. – A Marc-Oliver? – Nie ma zamiaru się tutaj pojawiać, zachowek odbierze zaś w gotówce.
– Właściwie trudno mu się dziwić, prawda? – Owszem. Landecki potoczy ł wzrokiem po pokoju. Znajdowało się tutaj więcej książek, niż by łby w stanie w ży ciu przeczy tać, o ile nie podszkoli się nieco w tej sztuce. Wy prostował się, odchrząknął, a potem obrócił wokół własnej osi. Przez moment stał i patrzy ł przed siebie, zastanawiając się. Potem jeszcze raz powiódł wzrokiem po grzbietach. Służący ani drgnął. – Mogę czy mś służy ć? – odezwał się w końcu Gröger. – Tak… hm… Majordom wciąż tkwił w bezruchu, czekając na polecenia. Erik zaczął kręcić się bez celu po pomieszczeniu. W końcu zatrzy mał się i odwrócił do służącego. Odchrząknął i skrzy wił się, jakby ość stanęła mu w gardle. – Nurtuje mnie pewna kwestia, Gröger. – Jakaż to? – Co ja mam teraz, do cholery, robić? – Prezentować się godnie. Głównie do tego sprowadza się najważniejsze zadanie pana na Raisentalu. Erik podrapał się po czubku głowy. – Czy li… – Nie mnie oceniać, jak winien zachować się wy żej urodzony. Ani ty m bardziej co powinien czy nić ze swoim czasem. – Daj spokój, Gröger. Służący milczał, wpatrując się w ścianę. Landecki przy jął podobną strategię, skutkiem czego trwali tak przez kilka chwil. Erik sądził, że majordom prędzej czy później spasuje, uśmiechnie się czy chociażby poruszy, ale sprawiał wrażenie posągu. – Jeszcze niedawno uczy łeś mnie, jak pastować buty. – Wielki zaszczy t, milordzie. – Widzę przecież, że sobie drwisz – odbąknął Polak. – Masz kamienne lico, ale przy puszczam, że w głębi ducha zry wasz boki, prawda? – Nie śmiałby m. Landecki pokręcił głową, po czy m zasiadł za biurkiem. Krzesło zaskrzy piało i by łby na nim odjechał, gdy by nie to, że złapał się blatu. Podniósł wzrok na służącego, ale ten jakby tego faktu nie odnotował. – W porządku – mruknął pod nosem Erik. – Zrobimy tak, jak poprzednio. – To znaczy ? – Poinstruujesz mnie we wszy stkim. Ty le że zamiast wprowadzać mnie w świat obuwniczej metody ki, powiesz mi, jak zarządzać ty m majątkiem. Joachim otworzy ł szeroko oczy, jakby został dotkliwie obrażony. – Coś nie tak? – Nie wy obrażam sobie, by m mógł w jakiejkolwiek kwestii pana instruować, baronie. Erik niemal zakrztusił się własną śliną. Rozejrzał się bezradnie, uznając, że pewny ch rzeczy nie przezwy cięży. Musiał podejść do tego w odmienny sposób, inaczej Gröger rzeczy wiście poczuje się urażony. – Składasz mi jakieś raporty o stanie domostwa? Tak to działa? – Słucham? – Jesteś w końcu majordomem, czy ż nie? – Z wielką dumą przy znaję, że tak.
– Więc czuwasz nad wszy stkim, co się tu dzieje, i przedstawiasz mi jakieś wnioski. – Gnädiger Herr, nigdy dotąd nie obarczałem… – Nieważne, co dotąd robiłeś – uciął Landecki. – Teraz chcę wiedzieć, co tu się dzieje. Zastanów się więc przez chwilę, a potem zreferuj mi sy tuację i przedstaw swoje konkluzje. Erik odgiął się na krześle, zadowolony z siebie. Szy bko jednak mina mu zrzedła, gdy ż okazało się, że Joachim do zadania rzeczy wiście się przy łoży ł. Zaczął analizować ze szczegółami obecną sy tuację w Raisentalu, omawiając po kolei każdego członka służby. W połowie tego wy wodu Landecki zaczął grzebać po szufladach biurka. Miał zamiar napisać list do Sophie, która obecnie przeby wała w Trieście, najwy raźniej skłócona ze swoim narzeczony m. Nie w smak mu by ło wbijać gwóźdź do trumny Marca-Olivera, ale… cóż, czuł, że musi ją zobaczy ć. Zatęsknił za nią i nie miał zamiaru się okłamy wać. Chciał zobaczy ć jej pewność siebie i poszukać w jej oczach przekonania o ty m, że postąpili właściwie. Chciał usły szeć jej głos, pozwolić, by samo jego brzmienie ukoiło jego nerwy. Poza ty m dodatkowa osoba w Raisentalu mogłaby okazać się zbawieniem. – Summa summarum uważam, że w pierwszej kolejności należy wy mienić kucharza. – Ach, tak? – zapy tał Erik, znalazłszy odpowiednią papeterię. Rozłoży ł kartkę na biurku i zaczął powoli kaligrafować. – Ekkehard Schröer by ł wierny m, długoletnim służący m zmarłego barona, ale wątpię, by cechował się podobną lojalnością wobec pana. – Mhm. – Poza ty m w moim przekonaniu jego kuchnia nie jest tak wy kwintna, jak się twierdzi. Może z wy jątkiem kajzerek, ale przy puszczam, że bez nich można się obejść. – Taaak… – Człowiek ten będzie nieustannie pracował na rzecz Marca-Olivera, gnädiger Herr. – Tak sądzisz? – bąknął nieobecny m głosem Landecki. – Niestety – odparł niezrażony Gröger. – Co do reszty służby, trudno przesądzić. Z pewnością będę miał baczenie na to, jak zachowuje się osobisty kamerdy ner barona, Karl Höllwarth. Z natury jest małomówny i zdaje się zobojętniały na otaczający go świat, ale z mojego doświadczenia wy nika, że właśnie takimi ludźmi targają najsilniejsze emocje. – Tak, oczy wiście… – Jest także szereg osób, które będą do pana negaty wnie nastawione z powodu przeszłości. Przy puszczalnie razić może je my śl, że rządzi w Raisentalu człowiek, który niedawno piastował funkcję tak niską, jak czy ścibut. – Gröger. – Tak, panie? – Nie zaschło ci w gardle? – Po trosze tak. – Ły knij sobie – rzucił Erik, wskazując ręką w kierunku barku i nie odry wając wzroku od listu. Joachim zamilkł. – Nie krępuj się – dodał Landecki. – Dziękuję, nie podczas pracy – odparł Gröger, ściągając brwi. – I jeśli mogę coś zaproponować… najlepiej będzie, jeśli nie będzie czy nił pan takich sugestii wobec służący ch. – W porządku – odparł Landecki z uśmiechem i podniósł wzrok. – To wszy stko? – Tak, gnädiger Herr. Ale proszę mieć na uwadze moje słowa odnośnie do służby. – Tak, tak – zby ł temat Erik, a potem wręczy ł majordomowi list i go odprawił. Zostawszy samemu w gabinecie, potoczy ł po nim wzrokiem, a potem sięgnął po jedną z książek. Wy bór padł na Wirgińczyka, powieść Owena Wilstera sprzed kilku lat. Landecki wolno
składał słowa, ale historia go wciągnęła. Ostatecznie jednak zmęczenie wzięło górę i Erik przy snął na fotelu.
Rozdział III Grögera zbudził dźwięk tłuczonego szkła. Majordom raptownie zerwał się z łóżka i omiótł wzrokiem sy pialnię. Oddy chał ciężko, zastanawiając się, czy by ł to koszmar, czy rzeczy wiście sły szał łoskot. Długo jednak nie musiał tej kwestii roztrząsać, gdy ż zaraz podniósł się raban. Służący zaczęli opuszczać swoje izby, co przy pomniało Joachimowi sy tuację, gdy zmarł panicz Julius. Przemknęło mu przez głowę, że nowy baron zbagatelizował niebezpieczeństwo. Ty mczasem jeśli w ży łach Marca-Olivera pły nęła krew ojca, mógł targnąć się na ży cie Erika rękoma któregoś ze służący ch. Gröger narzucił na siebie mary narkę od stroju spacerowego i szy bko naciągnął spodnie. Wy szedłszy na kory tarz, zobaczy ł, że służący zgromadzili się w jednej z izb, z której roztaczał się widok na teren przed główny m wejściem do Raisentalu. – Panie Gröger! – krzy knął ktoś. – Chy ba poszło okno gabinetu barona! – Nie widać dobrze, trzeba zejść na dół – dodała jakaś kobieta. Joachim by ł zby t wstrząśnięty, by rozróżniać poszczególne głosy. Niewidzący m wzrokiem omiótł znane twarze, ale nie potrafił przy pisać do nich imion i nazwisk. Ruszy ł chwiejny m krokiem w kierunku klatki schodowej, my śląc o ty m, że Raisental nie przetrwa dwóch zabójstw. Ty m bardziej, że po Eriku von Reignerze nie miał kto dziedziczy ć. Żony brak, dzieci brak, wstępny ch również brak. W przy padku jego śmierci doszłoby do sy tuacji, w której cały majątek przejęłoby państwo. Joachim wolał nie my śleć, co wówczas stałoby się z nim i wszy stkimi służący mi. – Panicz Marc-Oliver wziął sprawy w swoje ręce – rozległ się głos Pétera Gáspára, który stał przed wejściem do gabinetu barona. Gröger zatrzy mał się obok niego. Większość służący ch popędziła na dół. – Ależ… – To stąd doszedł odgłos – oznajmił Węgier. – Panicz załatwił uzurpatora, herr Gröger. – Nie – odparł majordom. – Nic by nie osiągnął… linia dziedziczenia rozpoczy na się od nowego barona. Zapukał do drzwi. Siła przy zwy czajenia. Czuł, że serce zadudniło mu w klatce piersiowej, jakby miało z niej wy skoczy ć. Czy starał się zakłamać rzeczy wistość? Zaprzeczy ć temu, co najbardziej logiczne? Każda zbrodnia wy my kała się racjonalności. Z założenia stanowiła jej anty tezę. Złapał klamkę i z przestrachem uchy lił drzwi. Zobaczy ł leżącego na podłodze Erika. Szy ba za jego plecami by ła rozbita, a krzesło przewrócone. Gröger dostrzegł, że część drewnianego oparcia została odłupana i obróciła się w wióry. – Na Boga… – powiedział Joachim. – Ktoś wy strzelił z dubeltówki – ocenił Gáspár.
Rozdział IV Automobil wiozący Sophie ze stacji kolejowej w Jawiszowicach zatrzy mał się przed dworkiem. Dziewczy na nie czekała na to, aż kierowca lub który ś ze służący ch otworzy jej drzwi. Wy skoczy ła z pojazdu i popędziła w kierunku głównego wejścia, zostawiając wszy stkie rzeczy i nie zwracając uwagi na niewielki szpaler osób ustawiony ch przed dworkiem. Popędziła od razu do głównej sy pialni i wpadła do niej bez pukania. Zerknęła na Erika, który leżał na łóżku pod przestronny m baldachimem. Odciągnęła go, dostrzegając, że Landecki się zbudził. Spojrzała na niego, nie mogąc złapać oddechu. – Mnie też miło cię widzieć – odezwał się. – Ży jesz? – O ty le, o ile. – Szofer twierdził, że ktoś próbował cię zabić – powiedziała, omiatając wzrokiem jego ciało. Widząc troskę w jej oczach, Erik od razu poczuł się lepiej. Powstrzy mał jednak uśmiech. Nie wiedział, jak będzie wy glądało to spotkanie ani jak powinni się zachować. Najlepiej by ło pozostać neutralny m dopóty, dopóki sama nie wy śle mu jednoznacznego sy gnału. – Ktoś z pewnością próbował – potwierdził. – I niewiele brakowało, a by mu się to udało. Wy starczy ło, by wy celował nieco w lewo, a zamiast oparcia fotela pocisk rozłupałby mi czaszkę na miriady kawałków. – Cóż za poety zm. – Dużo czy tam ostatnio. Maländer wy dęła usta, nie komentując tego. Przy siadła na łóżku, wciąż przy glądając się Erikowi, jakby szukała obrażeń. – Opowiedz mi, co się dokładnie stało. – Nic szczególnego. Przy snąłem na fotelu, a potem ktoś próbował dać mi bilet w jedną stronę do Świętego Piotra – odparł, podciągając się do wezgłowia. – Wy rżnąłem na podłogę, uderzając się w głowę, a potem straciłem przy tomność. Znaleźli mnie Gröger i ten węgierski lokaj. Sophie obróciła się przez ramię. – Musisz zrobić porządek w służbie. – To nie musiał by ć ktokolwiek z Raisentalu. – Ale najprawdopodobniej by ł. – Nie sądzę – zaoponował. – Ktokolwiek mógł podejść pod rezy dencję, przecież to nie pilnie strzeżony teren. A że wiedział, gdzie strzelać? Reignerowie w ciągu ostatnich kilku lat mieli więcej gości niż Zagobin liczy mieszkańców. – Mimo wszy stko w pierwszej kolejności należy podejrzewać kogoś ze służący ch. – Tak jak jakiś czas temu najlepszy m kandy datem do roli zabójcy by ł czy ścibut? Landecki obrócił się i zwiesił nogi z łóżka. Potarł nerwowo skronie, unosząc wzrok na baldachim.
– Nie mam zamiaru iść tą drogą – burknął. – I w jakim celu to dziadostwo wisi nad łóżkiem? Czuje się, jakby m ruszał w ostatnią drogę. – To łoże małżeńskie. – I? – Reignerowie spali tu ty lko wtedy, gdy … no wiesz. Landecki spojrzał na pościel, a potem zerwał się z łóżka, jakby materac go parzy ł. Szy bko podszedł do dzwonków na ścianie i wezwał służbę. Kamerdy ner zjawił się niemal naty chmiast, jakby czekał cały czas na kory tarzu. – Poproszę o śniadanie – powiedział. – Dla mnie i Sophie. Maländer uniosła brwi, a służący przez moment sprawiał wrażenie, jakby nie zrozumiał. Poniewczasie Landecki uświadomił sobie, że wprawił go w podwójne zakłopotanie. Po pierwsze sformułował prośbę zamiast polecenia, a po drugie odniósł się do panny Maländer po imieniu. Zanim zdąży ł się poprawić, kamerdy ner skłonił się i zapy tał: – Gdzie ży czą sobie państwo spoży ć, gnädiger Herr? – Wszędzie, by le nie tu. – W słoneczny m pokoju – odparła Maländer i posłała służącemu uśmiech. Ten opuścił wzrok, zapewnił, że wszy stko będzie niebawem gotowe, a potem wy cofał się z gracją z pomieszczenia. Cicho zamknął za sobą drzwi. Tak cicho, jakby framuga by ła obita czy mś, co zupełnie tłumiło dźwięki. Erik skwitował w duchu, że znalazł się w doprawdy przedziwny m świecie. – Słoneczny pokój? – spy tał. – To pomieszczenie z wy kuszem na ty łach budy nku. – Nigdy tam nie by łem. – Z pewnością nie ty lko tam. – Przy dałaby mi się jakaś wy cieczka – zauważy ł. – Znasz kogoś, kto mógłby mnie oprowadzić? – Po twoich własny ch włościach? – Jakoś muszę je poznać. Mogłaby ś się zaoferować. – Ja? – Wolałby m Grögera, co oczy wiste, ale nie jestem w stanie z nim wy trzy mać dłużej niż kilkanaście minut. Potem nachodzą mnie my śli samobójcze. – To miły i porządny człowiek. – Tudzież szty wny jak iglak. – Przy puszczam, że za jakiś czas to samo będą mówić o tobie. – Wtedy będę wiedział, że pora umierać – odbąknął. – Ale na razie czas się odziać, więc jeśli nie masz nic przeciwko… – Wskazał wzrokiem drzwi. Chwilę później zasiedli przy niewielkim stoliku przed wy kuszem, obserwując słońce wy chy lające się zza koron drzew w oddali. Péter Gáspár nalał herbatę do dwóch filiżanek, a potem cofnął się o kilka kroków i czekał, aż zjawi się inny lokaj z jedzeniem. – Co zamierzasz? – zapy tała Sophie. Erik odwrócił się w kierunku Węgra i uniósł brwi. Odchrząknął znacząco, ale Sophie przez moment zdawała się nie rozumieć, w czy m tkwi problem. – Przeszkadza ci Gáspár? – odezwała się w końcu. – Nie ty le przeszkadza, co… – Jeśli tak, to nakaż mu, żeby wy szedł. Landecki znów obrócił się do służącego. Péter sprawiał wrażenie, jakby nie sły szał toczącej się rozmowy. Dopiero gdy Polak otworzy ł usta, lokaj nadstawił ucha.
– Mógłby ś nas zostawić? – Naturalnie, panie. Czy m prędzej się skłonił i opuścił pokój. Erik uznał, że z każdy m kolejny m wy razem szacunku, jaki mu okazy wano, czuje się coraz bardziej nie na miejscu. Początkowo miał wrażenie, jakby nosił za duże szaty – teraz wy dawało mu się, że założy ł zby t ciasny krawat lub muszkę, które zaciskały się na jego szy i. W dodatku wciąż echem w głowie rozbrzmiewał mu wy strzał i dźwięk tłuczonego szkła. Nie by ł gotów przy znać tego przed nikim, może nawet nie przed sobą, ale zamach mocno nim wstrząsnął. Należało ty lko cieszy ć się, że Sophie nie przy jechała wcześniej. Zobaczy łaby go roztrzęsionego, niepewnego i powątpiewającego w celowość wszy stkiego, co zrobił. Odsunął od siebie te my śli. Teraz w końcu by ł w jej towarzy stwie, mógł ukoić nerwy. Wy starczy ł właściwie jej widok, by poczuł, że wszy stko jest tak, jak by ć powinno. – Nie wiedziałem, że taka z ciebie ary stokraty czna diablica – odezwał się, wskazując na drzwi. – Musisz ich odpowiednio traktować – odparła z lekkim uśmiechem, dolewając sobie herbaty. – Nie ty lko dlatego, by nie próbowali cię zabić, ale też ze względu na to, że tego oczekują. To coś, czego sama się nauczy łam w Raisentalu. Jeśli będziesz zby t uprzejmy, pomy ślą, że coś jest nie w porządku. Dla większości z nich praca tutaj jest honorową służbą, która… – Olaboga. – Co? – Ży jesz w wy imaginowany m świecie Reignerów – odparł, wodząc wzrokiem po pokoju. Przy dałby się papieros, uznał, ale w zasięgu wzroku nie by ło żadnej papierośnicy. Zresztą jako pan domu powinien chy ba palić fajkę lub cy gara. – To znaczy ? My ślisz, że jest inaczej? – Wiem to. – Doprawdy ? – Ży łem pośród ty ch ludzi – odparł Landecki. – Wy starczająco długo, by wiedzieć to i owo. Owszem, są wy jątki, jak Gröger czy Höllwarth, ale większość służący ch jest gotowa obrzucić cię błotem, kiedy ci dwaj nie sły szą. Sophie wzruszy ła ramionami. – Ty m bardziej powinieneś zachowy wać się jak na barona przy stało. – Taki ze mnie baron, jak z koziego ogona waltornia. – Odziedziczy łeś ty tuł, pły nie w tobie szlachecka krew, czego chcieć więcej? – Na przy kład ogłady i pojęcia o ty m, jak wy gląda to ży cie. Maländer znów wzruszy ła ramionami. – Zwy czajnie, sam się o ty m przekonasz – powiedziała. – Wstajesz, popijasz herbatę czy kawę, przejrzy sz prasę, poczy tasz książkę, przy jmiesz gości… – Obawiam się, że żaden gość nie będzie chciał postawić tu stopy. Może z wy jątkiem ty ch, którzy noszą się z zamiarem odstrzelenia mi łba. Sophie rozejrzała się po pomieszczeniu. Normalnie przeszklona część ściany wy dawała jej się atutem tego miejsca, teraz jednak uświadomiła sobie, że wy stawili się zabójcy jak na talerzu. Wzdry gnęła się na tę my śl. Ktoś naprawdę polował na Erika, zamierzał go zabić. To nie by ło ostrzeżenie, a bezpośrednia próba odebrania mu ży cia. – Coś nie tak? – spy tał. – Nie, dlaczego? – Wy glądasz, jakby owionął cię jakiś chłód. – Niepokoi mnie ten wy kusz. Jesteśmy na widoku.
– Obawiasz się, że ktoś podejmie próbę… – zaczął Landecki, urwał i pokręcił głową. – Nie, nie w biały dzień. Nie przejmuj się. Skinęła głową, a potem napiła się herbaty. Pomieszczenie zalewało jasne światło z zewnątrz, ale oboje czuli, że gromadzą się nad nimi chmury. Dotknęli tematu, który musieli pociągnąć dalej. – My ślisz, że to Marc-Oliver? – odezwał się w końcu Erik. – Nie. – Racjonalnie rzecz biorąc… – To nie on. Podniosła się, zanim zdąży ł przedstawić oczy wisty argument, który cisnął mu się na usta. Sophie zbliży ła się do dzwonka przy zy wającego służbę i pociągnęła za sznurek. Po chwili w progu zjawił się Péter. – Gáspár, podaj nam śniadanie. – Tak, pani. – I papierosy – dodał Erik. – Ja, gnädiger Herr. Czekali na służący ch, nie poruszając tematu. Landecki zdawał sobie sprawę, że Sophie układa w głowie całą argumentację. Zapewne przemy ślała wszy stko podczas podróży do Raisentalu, teraz wy starczy ło ty lko przełoży ć to na konkretne wnioski. Chwilę później lokaje podali jedzenie i zostali odprawieni. Dwoje młody ch ludzi znów zostało samy ch. – Jeśli nie mój brat, to kto? – zapy tał Erik, przegry złszy kajzerkę. Przeszło mu przez my śl, że jeśli Gröger ma rację, by ć może nie powinien jeść niczego, co wy szło spod ręki Schröera. Odłoży ł bułkę. – Ktokolwiek ze służby – odparła Sophie. – Niejednego mierzi to, że musi usługiwać czy ścibutowi. Poleć Grögerowi, by sprawdził, kto ma dostęp do broni. – Już to zrobiłem, ale wątpię, żeby ktoś tak sam z siebie… – A Fritz i Basilius? – Obaj czmy chnęli, kiedy ty lko dowiedzieli się, że von Reigner odszedł do wieczności. Sophie spojrzała na niego badawczo. Chciała poruszy ć z nim tę kwestię, ale cierpliwie czekała, aż sam o ty m wspomni. Od czasu wy padku nie mieli okazji, by porozmawiać, a Maländer właściwie nie wiedziała, co powinna my śleć. Erik od początku trzy mał ją w niewiedzy, zresztą nie ty lko ją. Układając swój plan, nie mówił wiele, a gdy zaczął zdradzać jego elementy, robił to po kolei, nigdy nie odkry wając na raz wszy stkich kart. Trudno by ło powiedzieć, czy ktokolwiek poza samy m Erikiem wiedział o wszy stkim, co sobie założy ł. Kilkakrotnie rozmawiała o ty m z Willy m. Nie chciała czy nić bezpośrednich zarzutów, ale moment, w który m von Reigner odszedł tego z tego świata, by ł co najmniej zastanawiający. Wszy stko ułoży ło się korzy stnie dla Erika – wy dawało się, że zby t korzy stnie, by mógł to by ć jedy nie szczęśliwy zbieg okoliczności. Sąd podczas krótkiego postępowania rozważał, czy nowy dziedzic przy padkiem nie przy spieszy ł kolei zdarzeń, ale nie stwierdzono, by jakiekolwiek dowody za ty m przemawiały. Nadal jednak by ło to niepokojące. – Twoja bułka też jest zatruta? – odezwał się Landecki, wy ry wając ją z zamy ślenia. – Co takiego? Wskazał na talerz i nienapoczęte śniadanie. – Nie, nie, po prostu się zastanawiam.
– Nad czy m? – Nad wy padkiem Hendrika. Nie wy glądał na urażonego, choć musiał doskonale zdawać sobie sprawę z tego, co to oznacza. – Nie ma nad czy m – powiedział. – Nawet gdy by m chciał posłać go w zaświaty, jak miałby m to zrobić? Nie miałem dostępu do automobilu. – Mogłeś nająć kogoś do zajęcia się hamulcami. – Mogłem. I szkoda, że o ty m nie pomy ślałem. Miałby m teraz saty sfakcję, że to ja pozby łem się tego człowieka. Popatrzy ła na niego nieco skonsternowana. – Dziwisz się? – zapy tał. – Za to, co zrobił Anice, mi i kilku inny m osobom, należał mu się znacznie gorszy koniec. Nie uważasz? – By ć może. – Pociesza mnie ty lko my śl, że ginął, wiedząc, że wszy stko trafi w moje ręce. Maländer odłoży ła sztućce, uznając, że straciła apety t. Trwali przez moment w milczeniu, paląc papierosy. Raz po raz Landecki ukradkowo na nią spoglądał, ale dziewczy na nie odwzajemniała spojrzenia. W jego słowach nie by ło przekonania. Mówił to, co chciałby my śleć, nie miała co do tego żadny ch wątpliwości. – Przepraszam – odezwał się w końcu. – O zmarły ch albo dobrze, albo wcale. – Więc lepiej Hendrika nie wspominać. – Otóż to – odparł, gasząc papierosa. – A teraz, skoro jeszcze się nie struliśmy, bierzmy się do jedzenia. Skończy li śniadanie w milczeniu, przeglądając gazety, wcześniej ułożone przez któregoś ze służący ch na stoliku obok. Erik musiał przy znać, że by ł to całkiem przy jemny sposób na rozpoczęcie dnia, jakkolwiek niespecjalnie interesowały go najnowsze doniesienia o napiętej sy tuacji na Krecie i prognozy na temat możliwego konfliktu grecko-tureckiego. Towarzy stwo Sophie by ło jak balsam dla duszy. Żałował, że może cieszy ć się nim ty lko przez pewien czas, a w dodatku z nieodłączną świadomością tego, że dziewczy na nie do końca mu ufa. Po ty m, co zrobił Marcowi-Oliverowi, właściwie nie powinien jej się dziwić. I tak zniosła dobrze tę sy tuację – i to zapewne ty lko dlatego, że sama nie by ła zwolennikiem ży cia w ary stokraty czny m świecie. – Zostaniesz tu? – wy rwało mu się w pewny m momencie. – Chociaż na jakiś czas? – Wiesz, co pisałaby prasa? – Jaka prasa? Sophie uśmiechnęła się i podała mu dzisiejsze wy danie wiedeńskiego „Sport & Salon”. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie przedstawiające Erika, co wprawiło go w zupełne odrętwienie. Zamarł z gazetą w ręku, wbijając wzrok w nagłówek. – Bękart dziedzicem rodu – przeczy tała Sophie, podsuwając mu lekturę. – Dalej piszą o ty m, że jesteś nowy m Machiavellim. – Co? – Według niejakiego redaktora Wolffa, twój diaboliczny plan sprawił, że z pucy buta stałeś się nagle ary stokratą. Pisze nawet o ty m, że tak naprawdę wy my śliłeś całą sprawę z ojcostwem von Reignera. – Tego by m się po sobie nie spodziewał. Maländer skinęła głową, jakby miała podobne zdanie. – Wy obraź sobie więc, co by napisali, gdy by m tutaj została.
– Pucy but ukradł Reignerowi tron i narzeczoną. – Mniej więcej, choć przy puszczam, że z nieco większy m dramaty zmem. Erik przez moment milczał. Cisnęło mu się na usta kilka komentarzy, ale stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli nic nie powie. Wy trwał w ty m postanowieniu ty lko przez moment. – Nie mogę powiedzieć, żeby nie przeszło mi to przez głowę. – Co takiego? – Żeby spróbować… żeby … cóż… Sophie uniosła brwi, z niedowierzaniem spoglądając na Landeckiego. – Jeśli chcesz wy dukać jakieś wy znanie uczuć, to zacznij od nowa. – Ale… – Na razie nie wy chodzi to zby t romanty cznie. – A powinno? – Jeśli dąży sz do tego, do czego sądzę, to tak. Powinno. Spojrzał na nią, a potem oboje bezradnie się uśmiechnęli. Zagrożenie zostało zażegnane, uznał Erik, a sprawa obrócona w błahostkę. I dobrze, bo wy padało raczej wesprzeć brata, niż wy kony wać dalszą krecią robotę. Wy starczy, że pozbawił go całego majątku i pozostawił jedy nie zachowek. Doty chczas starał się tego nie rozważać, teraz też szy bko odepchnął od siebie wszelkie poważne konkluzje. Wiedział jednak, że prędzej czy później będzie musiał głęboko się nad ty m zastanowić. Albo wciąż udawać, że nic do niej nie czuje. Przez chwilę patrzy ł na Sophie badawczo. Zdawało mu się, że ona także odetchnęła z ulgą, że nie zapędzili się w kozi róg. I z pewnością tak jak on chciała czy m prędzej zmienić temat. – Dążę ty lko do tego, żeby odsapnąć – powiedział, unosząc wzrok. – Jako że w nocy próbowano mnie zabić, każdy pozy ty wny akcent jest na wagę złota. – Rozumiem. – Cieszę się. – Ale jeśli chcesz spokoju… – Gotuj się do wojny ? Skrzy wiła się i pokręciła głową. – Aż tak daleko by m nie poszła. Ale z pewnością powinieneś wy stawić jakąś straż przed sy pialnią, jeśli masz dzisiaj spokojnie pospać. – Gröger już na to nalegał. – I? – Nie mam zamiaru robić z siebie królewny, która potrzebuje ochrony. Zamknę drzwi na klucz, zostawię go w zamku. Jeśli ktoś będzie się starał dostać do środka, raczej się obudzę. Mam pły tki sen. – Więc na pewno obudzi cię dźwięk wy walany ch drzwi. Landecki uniósł brwi. – A jeśli nie, to z pewnością zrobi to wy strzał z dubeltówki. Na nic więcej by m nie liczy ła, bo potem znajdziesz się już w zaświatach. – Skąd u ciebie ty le opty mizmu? – Z ży cia. Pokręcił głową z uśmiechem. – Zapewniam cię, że go dorwę. – Jego? – zapy tała przekornie. – Znam kilka służący ch, które by ły by do tego zdolne. Twarde
baby. – Przy twojej pomocy nawet najtwardsza nic nie zdziała. – Jakiej pomocy ? – Zostaniesz w Raisentalu przy najmniej na ty dzień – powiedział, dolewając jej herbaty. – I pomożesz mi wy kry ć sprawcę. – Doprawdy ? – Oczy wiście. – Prasa będzie miała poży wkę. – Na to liczę – oznajmił Erik. – Bo jeśli rozsierdzę niedoszłego zabójcę, by ć może szy bciej podejmie kolejną próbę.
Rozdział V Marc-Oliver zatrudnił się jako pomocnik ceglarza w pruskim Bielitz, tuż przy granicy z AustroWęgrami. Do Zagobina nie by ło stąd daleko, ale to, że znajdował się na obcy m tery torium, zapewniało mu całkowitą anonimowość. Ostatnim, czego chciał, by ło skalanie nazwiska von Reignerów poprzez imanie się jakiejkolwiek pracy, szczególnie tak mało szlachetnej. Robił głównie przy piecach, więc przez pierwsze dni, nawdy chawszy się wy ziewów, kaszlał co niemiara. Potem by ło nieco lepiej, ale nie opuszczała go świadomość, że z każdy m oddechem wy pełnia płuca toksy czny mi oparami. Przeglądał na bieżąco prasę austriacką, starając się trzy mać rękę na pulsie. Powoli zaczy nał zastanawiać się nad ty m, jak powrócić do Raisentalu i wy sadzić z siodła swojego brata. Uważał się za realistę i wiedział, że sama idea na nic się nie zda – potrzebował środków finansowy ch, a to, co zarabiał u ceglarza, ledwo starczało na utrzy manie. Pewnego dnia natrafił na jedną z lokalny ch gazet, wy dawaną w Białej, mieście tuż obok Bielitz. Duży nagłówek informował, że baron von Reigner i fräulein Maländer pomieszkują razem w Raisentalu. Dziennikarz na kanwie tego faktu ukuł teorię, że ty ch dwoje jest odpowiedzialne za wszy stko, co ostatnimi czasy działo się w Zagobinie. Teorie spiskowe zawsze by ły w cenie. Marc-Oliver odłoży ł gazetę. By ł przy gotowany na to, że takie publikacje będą się pojawiały, ale nie spodziewał się, że Sophie zdecy duje się zostać w dworku na dłużej. Po jego ostatnim wy buchu nie rozmawiali, a gdy emocje opadły, Reigner pojechał na zachód. Właściwie bez zamiaru powrotu. Teraz jednak by ł coraz bliżej podjęcia decy zji, by wrócić do Raisentalu. Początkowo trudno by ło mu zrozumieć, dlaczego Erik zdecy dował się wy eliminować go z gry. Przy puszczał, że Landecki nie by ł łasy ani na ty tuły, ani nawet na rodzinną fortunę – do szczęścia w zupełności wy starczy łby mu skrawek majątku, który przy padłby mu ustawowo jako prawowitemu sy nowi. Nie chodziło też o Sophie, bo gdy by miał zamiar poczy nić wobec niej jakiś ruch, zrobiłby to już dawno. Ostatecznie Marc-Oliver musiał przy znać, że wy manewrowanie go pierwotnie nie by ło w planach brata. To ojciec go wy dziedziczy ł, Landecki nie przy łoży ł do tego ręki. Nie mógł temu zapobiec… z drugiej strony najwy raźniej nie stanowiło to dla niego żadnej przeszkody. Marc-Oliver zastanawiał się jednak, ile by ło w ty m premedy tacji. – Sieghart! Na dół! – rozległo się wołanie ceglarza, które wy rwało go z przemy śleń. Podniósł się z łóżka, ostrożnie, by nie uderzy ć głową o niski strop. Zszedł po drabinie ze stry chu i potoczy ł wzrokiem po izbie. Po rzemieślniku nie by ło śladu, ale drzwi frontowe by ły otwarte, więc Marc-Oliver ruszy ł w ich kierunku. Pierwszy kur jeszcze nie zapiał, najwy raźniej jednak dziś mieli wcześniej rozpocząć codzienne zmagania z wy palaniem cegieł. Marc-Oliver wy szedł przed dom i nagle znieruchomiał. Przed nim stała trójka ludzi, który ch nigdy nie spodziewał się zobaczy ć. A jeśli już, to raczej na sali sądowej. Gröger z przerażeniem spojrzał na strój Reignera. Sophie i Erik sprawiali wrażenie zobojętniały ch. Wszy scy stali przed nim w bezruchu, a tuż obok krzątał się ceglarz.
– Sieghart, ci ludzie twierdzą, że cię znają – powiedział, po czy m odwrócił się do Landeckiego. – Herr Reigner, jeśli ten imbecy l coś zrobił, nie ponoszę żadnej odpowiedzialności. U mnie ty lko pracuje i dostaje strawę, wszy stko, co robi poza… – Nic nie zrobił – uciął Erik, patrząc bratu w oczy. Spodziewał się, że Marc-Oliver rzuci się na niego z pięściami, gdy ty lko staną twarzą w twarz. Najwy raźniej jednak prawowity sy n Hendrika potrafił powściągnąć emocje znacznie lepiej niż ojciec. Reigner zrobił krok w ich kierunku, patrząc wy łącznie na Sophie. Przez chwilę wy glądał, jakby nie by ł pewien, czy naprawdę tutaj są. Potem potrząsnął głową i zmruży ł oczy. – Jak tu trafiliście? – zapy tał. Gröger wy stąpił przed szereg, patrząc py tająco na Landeckiego. Ten skinął głową z lekkim zażenowaniem, jakby by ł zdziwiony niewerbalny m py taniem służącego. – Pozwolę sobie stwierdzić, że to w pewnej mierze moja zasługa – oświadczy ł majordom. – Udało mi się ustalić, iż skorzy stał pan z letniej rezy dencji, zanim jeszcze przy by ły tam pańskie siostry oraz matka. A potem po nitce dotarłem do kłębka, czy li do Białej. Stamtąd do Bielitz jest… cóż, literalnie krok. – Kazałeś mnie śledzić? – Nigdy nie zdoby łby m się na taką niegodziwość. – Po prostu popy taliśmy – wy jaśniła Maländer. Marc-Oliver nadal nie odry wał od niej wzroku. Erik uświadomił sobie, że najwy raźniej nie rozmówili się po kłótni w Krakowie. Na dobrą sprawę trudno by ło powiedzieć, czy nadal są narzeczeństwem. Nie, nie powinien patrzeć na to pod ty m kątem. Oczy wiście, że sprawa ślubu by ła aktualna. I taka pozostanie dopóty, dopóki któreś z nich nie zdecy duje się na formalne zerwanie zaręczy n. W końcu Marc-Oliver spojrzał na Landeckiego. Mimowolnie zacisnął pięści i wciągnął powietrze nosem. – Rób, co musisz, bracie – odezwał się Erik. – Gdy by m miał cię posłuchać, za moment kopałby m ci grób. – Nie wątpię. Twoja matka już próbowała to zrobić. – Co takiego? – Chciała mnie zabić. – Bzdura. – Dwie kule z dubeltówki twierdzą inaczej. Chwilę trwało, nim Erik wszy stko wy jaśnił. Stali naprzeciw siebie jak dwóch zawodników na ringu, gotowy ch w każdej chwili rozpocząć walkę. Mieszkańcy mijający chatę ceglarza spoglądali na nich z pewny m zaciekawieniem, ale nie nachalnie. Każdy wiedział, że do wsi przy jechali ary stokraci. – Więc nie wiesz, kto pociągnął za spust – zauważy ł Reigner. – Na razie nie. – Skąd zatem pewność, że to moja matka za ty m stała? – Stąd, że patrzę ci w oczy i widzę rzeczy wiste zaskoczenie – odparł Erik. – Przy jechałem tu głównie po to, by się o ty m przekonać. Marc-Oliver zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową. – Niewiary godne – powiedział. – Zakładasz, że ty lko my dwoje mogliby śmy targnąć się na twoje ży cie? – Owszem. – I że ja, twój przy rodni brat, mógłby m naprawdę… – Urwał i rozłoży ł ręce. – Jesteś
naprawdę niegodziwy, Erik. Teraz widzę to wy raźnie, bo wiem, że oceniasz mnie swoimi kategoriami. Landecki doskonale wiedział, do czego pije. – Nie miałem nic wspólnego z wy padkiem. – I liczy sz na to, że w to uwierzę? – Nie. Właściwie nie. – Miałeś moty w, nawet podwójny. Chciałeś zagarnąć wszy stko dla siebie i zemścić się na ojcu. Miałeś sposobność i… – Sposobność? Nawet nie wiedziałem, kiedy będzie wracał do Raisentalu. – Gówno prawda. Wszy stko przy gotowałeś. Marc-Oliver zbliży ł się o krok. Sophie naty chmiast skierowała wzrok na Grögera, jakby stary majordom mógł wy stąpić w roli rozjemcy. Ten jednak obserwował rozwój wy padków ze spokojem, najwy raźniej przekonany, że na słowach się skończy i do rozlewu krwi nie dojdzie. Erik nie by ł tego taki pewien. Szczególnie gdy zobaczy ł, że brat jeszcze mocniej zacisnął pięści. – Znajdziesz w sobie na ty le odwagi, żeby uderzy ć? – zapy tał Landecki. – Erik… – zaapelowała Sophie. – Chcesz odpowiedzi? – Mhm. Zanim Landecki się zorientował, brat mu jej udzielił. Prawy prosty trafił go między oczy, a Erik zatoczy ł się do ty łu. Uderzenie nie by ło jednak zby t mocne, bez trudu utrzy mał równowagę. Nieraz obry wał mocniej. Potrząsnął głową i nie uniósł gardy. – Nie oddasz? – Nie. – Ty tchórzliwy, zawszony … – Wy starczająco już cię sponiewierałem. – Wy starczy tego – rzuciła Sophie, szy bko stając pomiędzy nimi. – Żaden z was nie ma prawa walić drugiego po gębie. Jesteście braćmi, do jasnej cholery. Ceglarz obserwował to wszy stko, sądząc, że uczestniczy w jakimś surrealisty czny m pokazie. Otworzy ł usta i wlepiał nierozumiejący wzrok w pracownika, który najwy raźniej nie by ł żadny m Sieghartem. – Nie ze sobą powinniście prowadzić wojnę – dodała Maländer. – Co masz na my śli? – zapy tał Reigner. – Że nad Raisentalem wisi widmo szaleństwa Hiltrude. Chciał zaoponować, ale nie dała mu na to czasu. – Musisz spojrzeć prawdzie w oczy. Ta kobieta chce zniszczy ć wszy stko, na co pracowały poprzednie pokolenia von Reignerów. Na moment zaległa cisza. Erik dopiero teraz uświadomił sobie, że Marc-Oliver oddy cha ciężko, jakby sporo wy siłku kosztowało go samo powściągnięcie emocji. Z pewnością chciał poprawić pierwsze uderzenie, ale wy dawało się, że rozum wziął górę nad temperamentem. – O czy m ty mówisz? – zapy tał. – Jeśli moja matka kogokolwiek chce zniszczy ć, to jedy nie tego uzurpatora. On nie ma nic wspólnego z naszy m dziedzictwem. – Poniekąd ma. Marc-Oliver poprawił zabrudzoną koszulę, która nie licowała z jego statusem społeczny m. Właściwie wy glądał, jakby wy brał się na bal przebierańców, przemknęło przez głowę Landeckiemu.
– Jeśli uda jej się usunąć Erika, nie będzie miał kto objąć spadku – powiedziała Sophie. – A moje siostry ? – Nie ta linia dziedziczenia – odparła i westchnęła. – Wraz z momentem, gdy wszy stko przy padło Erikowi, od niego zaczy na się nowa. Reigner przez moment się zastanawiał, patrząc na Sophie przenikliwie. – Tak czy inaczej matka nigdy niczego takiego by się nie podjęła. Za kogo wy ją macie? Nikt się nie odezwał, bo nie by ło ku temu potrzeby. Wszy scy zdawali sobie sprawę, że prędzej czy później Marc-Oliver sam zwery fikuje swój pogląd. Hiltrude nigdy nie kry ła się ze swoją osobowością – i jeśli kogokolwiek można by ło podejrzewać o chęć wy mierzenia krwawej zemsty na Eriku, to wy łącznie ją. – Nie znacie jej. Nie macie pojęcia, jaką naprawdę jest osobą. – W takim razie może by ś nas oświecił? – zapy tał Erik. – Nie. I tak was nie przekonam. – Więc mam inną propozy cję. Wróć z nami tam, gdzie twoje miejsce. Reigner uniósł brwi i rozchy lił lekko usta. Spojrzał na Sophie, Erika, a potem na Grögera. Najwy raźniej nie spodziewał się, że kiedy kolwiek usły szy taką sugestię. Zmarszczy ł czoło, jakby spodziewał się, że to kolejny fortel. – Nie mam tam czego szukać. Nie przy sługują mi żadne prawa do Raisentalu. Landecki zbliży ł się do niego o krok. – Przy sługują ci wszelkie prawa. – Nie w świetle testamentu. – Pieprzy ć testament. Marc-Oliver parsknął pod nosem. – I ty to mówisz? – Tak. Mówię także, żeby ś skończy ł te gry i zaczął się pakować – odparł Erik, wskazując mu wejście do niewielkiej chaty. Reigner sprawiał wrażenie, jakby nie miał zamiaru tego zrobić, ale Landecki przy puszczał, że taki stan rzeczy będzie trwał ty lko przez chwilę. Nie pomy lił się. Stopniowo w oczach brata dostrzegł, że ten gotów jest zary zy kować. Zważy ł wszy stkie za i przeciw, dochodząc do wniosku, że lepiej podjąć próbę niż zostawać tutaj, na głębokiej prowincji. Jeszcze przez moment Reigner przy patry wał się przy by szom badawczo, a potem skinął głową. By ło w ty m geście coś przebiegłego, pomy ślał Landecki. Potem odprowadził brata wzrokiem, gdy ten szedł na poddasze. Na górze Marc-Oliver wy ciągnął spod łóżka sfaty gowaną walizkę i szy bko upchnął do niej to, co nadawało się do zabrania. Nie by ło tego wiele, większość ubrań nie nadawała się już do uży tku. Usiadł na łóżku, wy jął niewielki kajet z bocznej kieszeni walizki, a potem wy szukał ogry zek ołówka. Przez chwilę się zastanawiał, a potem zaczął pisać. „Droga Matko, miałaś rację. Zjawili się wprawdzie kilka dni później, niż przy puszczałaś, ale chcą mnie z powrotem w Raisentalu. Przy puszczają, że to Ty najęłaś zabójcę, który (jak już zapewne wiesz) nie spełnił swojego zadania. Tak czy inaczej, będąc na miejscu, przekonam się, komu ze służby możemy ufać. Twój oddany sy n, Öhle”.
Rozdział VI Od kiedy wprowadzili się Sophie i Marc-Oliver, Erik czuł się w Raisentalu znacznie lepiej. Początkowo wy dawało się, że nie zostaną długo, ale po trzech miesiącach stało się jasne, że oboje nie mieli zamiaru opuszczać dworku. Data ślubu została przesunięta, ale przez ten czas narzeczeni naprawili swoje relacje. Nie ulegało wątpliwości, że ożenek dawnego dziedzica rodu niebawem się odbędzie. Landeckiemu zaś nie pozostało nic innego, jak z rozrzewnieniem wspominać śniadanie, które jakiś czas temu jadł z Sophie przy wy kuszu. Wówczas wy dawało mu się, że ty lko kilka kroków dzieli go od tego, by zacząć zabiegać o jej serce. Teraz musiał pożegnać się z tą my ślą. Nie zwolnił nikogo ze służby, wbrew sugestiom Grögera. By ł bowiem przekonany, że teraz, gdy Marc-Oliver wrócił, żaden służący nie będzie odczuwał, jakby miał miejsce przewrót. Córki Hendrika i jego żona otrzy mały pokaźny zachowek, podobnie zresztą jak Marc-Oliver. Wy glądało na to, że wszy stko idzie w dobry m kierunku. Willy przy jeżdżał do Zagobina raz na jakiś czas. Jego prowizja po wy grany m procesie by ła na ty le duża, że mógł pozwolić sobie na comiesięczny urlop. Erik odnosił jednak wrażenie, że nie ma to wiele wspólnego z wy poczy nkiem. Zjawiał się, bo w jakiś sposób wciąż czuł się za niego odpowiedzialny. Tego dnia pociąg Hüttera z Triestu by ł na dworcu w Jawiszowicach w południe. Szofer dowiózł go do Raisentalu akurat w porę, by mógł zjeść z Erikiem lekki obiad. Służący podali im szny cel z cielęciny i sałatkę. Landecki wolał trady cy jną wiedeńską wersję z panierką, ostatecznie jednak zdawał się na kucharza. Prowadzili niezobowiązującą rozmowę, ale Erik wiedział, że jedno py tanie wciąż wisi w powietrzu. Willy zadał je, kiedy skończy li i przenieśli się do palarni. Umiarkowanie raczy li się papierosami i dość obficie whiskey, którą przy wiózł prawnik. – Ufasz mu? – zapy tał w końcu Hütter. – Grögerowi? Oczy wiście. Zabiłby, żeby chronić honor każdego Reignera, a tak się składa, że jestem jedny m z nich. – Miałem na my śli Marca-Olivera. I dobrze o ty m wiesz. Landecki zaciągnął się i skinął głową. – Czemu miałby m mu nie ufać? – Bo może chciałby wrócić na należne mu miejsce? – zapy tał adwokat, odstawiając szklanicę. – Przecież mieszka w Raisentalu, ma poślubić Sophie, a poza ty m… – A poza ty m jego dziecko nigdy nie odziedziczy rodzinnej fortuny. – Odziedziczy, jeśli mu ją zapiszę, a sam nie będę miał spadkobierców. – Niezby t opty misty czna wizja. Przy najmniej dla ciebie. – Ale całkiem realna – zaoponował Landecki, pociągając ły k. Adwokat uniósł brwi i przez moment się zastanawiał. – Zabrzmiało to melancholijnie – ocenił.
– Nie przeczę. Willy odchrząknął, poprawiając stójkę koszuli. – Zadurzy łeś się? – bąknął. – Co to, kurwa, za py tanie? – Najzwy czajniejsze w świecie – odparł Hütter. – Poza ty m wy rażaj się jak patry cjusz, a nie jak plebs. – Goń się, Willy. – Nie odpowiesz? – Nie, uchy lam się od rozprawiania o kompletny ch bzdurach. – Właściwie możesz uchy lać się, ile chcesz. – Dziękuję. – I tak mam świadomość, że straciłeś głowę dla Sophie i teraz w akcie wielkiego dramaty zmu roztaczasz wizję samego siebie pędzącego ży wot w celibacie – powiedział Willy z lekkim uśmiechem. – To dopiero kompletna bzdura. – Przy jechałeś tu, żeby poplotkować? Jeśli tak, zapraszam na dół, tam aż wrze, ku rozsierdzeniu Grögera. Adwokat nagle spoważniał, a potem jedny m haustem opróżnił resztkę trunku. – Przy jechałem, bo ta stara rura coś kombinuje. Erik spojrzał na przy jaciela py tająco. – Hiltrude zdaje się gromadzić fundusze – wy jaśnił Hütter. – Mam ją na oku, od kiedy wprowadziła się z córkami do letniej rezy dencji. Swoją drogą należy ci się szacunek za to, że nie robiłeś problemów. Ta nieruchomość by ła… – Jedy nie kroplą w morzu – uciął Erik. – To żadne wy rzeczenie. – No, może i tak – odparł Willy, konstatując, że jeden pokój w Raisentalu mógłby okazać się wart więcej niż tamten budy nek. – Tak czy inaczej ta kobieta ci nie odpuści. Uderzy za rok, może za dwa, ale na pewno uderzy. A nikt nie by łby lepszy m poplecznikiem niż jej sy n. – Mówiłem ci. Marc-Oliver nie ma powodu, by … – Jest przekonany, że zabiłeś jego ojca. – Nie, wy jaśniliśmy to sobie. Willy uniósł brwi. – Naprawdę jesteś taki naiwny ? – zapy tał prawnik. – Ufam bratu, podobnie jak on mi. – Nikt o zdrowy ch zmy słach nie uwierzy, że to by ł zbieg okoliczności, Erik – odparł Hütter i zawiesił głos. – Stary Reigner zapisuje ci wszy stko, a zaraz potem żegna się z ży ciem. Nie trzeba śledczego, żeby … – Już o ty m rozmawialiśmy – uciął Landecki, nie chcąc wracać my ślami do konwersacji, które odby wali po śmierci Hendrika. – W dodatku sąd nie doszukał się żadny ch manipulacji. – Sąd nie, ale gwarantuje ci, że Marc-Oliver i jego matka tak. – Co do Hiltrude się zgadzam, co do brata nie. – A więc prędzej czy później obudzisz się z ręką w ury nale. – Nie wy daje mi się. Willy pokręcił głową, a potem wskazał na szklankę z whiskey. – Pij, może oczy ści ci się trochę we łbie. Erik nie przy puszczał, by miało się tak stać, ale ochoczo skorzy stał z propozy cji. Uwalili się w sztok, a potem przy snęli na fotelach. Niedługo po zmroku zjawił się Gröger, który wpuścił do pomieszczenia dwóch lokajów. Posprzątawszy, służący zostawili mężczy zn chrapiący ch na fotelach.
Gdy Willy obudził się kilka godzin później, nigdzie nie dostrzegł swojego towarzy sza.
Rozdział VII Hütter przebudzał się i zasy piał, mając wrażenie, jakby we śnie miał wy zionąć ducha. Wy pił stanowczo za dużo, ale nie przy puszczał, że aż tak zetnie go z nóg. Niejednokrotnie zdarzało mu się spoży wać mocne trunki w towarzy stwie oskarży cieli czy nawet sędziów, dzięki czemu uważał się za człowieka zaprawionego w boju. Najwy raźniej jednak upły wające lata mu nie służy ły. A może by ł po prostu zmęczony po podróży ? Kiedy na dobre otworzy ł oczy, uznał, że to niemożliwe. Nic nie tłumaczy ło aż tak dotkliwego efektu. Przy szło mu do głowy, że ktoś dolał coś do ich whiskey. Ale czy to możliwe? Zazwy czaj to służący polewali alkohol z karafek, ale butelkę przy wiózł przecież sam. Nie, należało odrzucić tę absurdalną my śl i nie usprawiedliwiać się przed sobą. Nawet gdy by ktoś ze służby miał sposobność, nie odważy łby się zrobić czegoś takiego. Poza ty m jeśli już w Raisentalu zawiązałby się jakiś front przeciwko nowemu baronowi, to raczej na dole, w kuchni, a nie pośród lokajów, kamerdy nerów i inny ch osób podległy ch Grögerowi. Oni by li lojalni wobec majordoma. Prawnik zmienił zdanie, gdy ty lko wstał z fotela. Zachwiał się i wy rżnął na podłogę jak ścięte drzewo. Podniósł głowę, starając się stwierdzić, czy przy padkiem jeszcze nie śni. Poczuł impuls przeszy wający skronie i zaklął pod nosem. Próbował wstać, ale bezskutecznie, nogi bowiem odmówiły mu posłuszeństwa. Nie do końca świadomy tego, co się dzieje, zaczął się czołgać w kierunku drzwi. Udało mu się złapać za klamkę. Podniósł się na niej, jednocześnie otwierając drzwi. Zawisł tak na moment, a potem z trudem wy chy nął na kory tarz. Wspierając się na rękach, rozejrzał się, mając nadzieję, że ktoś akurat będzie tędy przechodził. Nikogo nie dostrzegł, ale chwilę później usły szał kroki. – Na Boga! – krzy knął ktoś. Willy nie rozpoznał głosu. – Kolejny trup! – Nie, chy ba jeszcze dy cha. – To ten prawnik? – Tak, gnädiger Herr wczoraj z nim pił. – Zaraz wy zionie ducha – ocenił drugi służący, zbliżając się do Hüttera. Adwokat poczuł, że opuszczają go siły. Uświadomił sobie, że leży na brzuchu. Co się z nim działo? Próbował odwrócić się, otworzy ć oczy, ale nie mógł zmusić się do podniesienia powiek. Wy dawało się to ponad jego siły. – Trzeba coś z nim zrobić. – Schowajmy ciało. – Zwariowałeś? – Żartuję. Zanieśmy go do sy pialni gościnnej. – Nie wiem, do której go przy dzielili. – Ja też nie.
– To trzeba iść po Grögera, nie ma rady. Chwilę później głosy stały się tak niewy raźne, że Willy nie mógł niczego zrozumieć. Nie trwało długo, nim stracił przy tomność. Zbudził się w inny m pomieszczeniu. Nad łóżkiem stała Sophie, tuż obok majordom w biały ch rękawiczkach. Péter Gáspár i Karl Höllwarth podnieśli Willy ’ego do pozy cji siedzącej, a potem przechy lili go przez łóżko. Prawnik chciał zapy tać, co wy czy niają, ale nie zdąży ł – Gröger złapał go za brodę, po czy m wepchnął mu dwa palce do gardła. Willy puścił obfitego pawia do metalowego wiadra stojącego obok. Dopiero po chwili pomiarkował, co się stało. Musiał przy znać, że ktokolwiek zajmował się w ty m przedsięwzięciu logisty ką, dobrze to obmy ślił. Szy bko zmienił zdanie. Gröger znów włoży ł mu palce do gardła, a on ponownie wy rzucił z żołądka wy pity alkohol. Joachim konty nuował przez jakiś czas, nie zważając na protesty Hüttera. Kilka minut później adwokat opadł bez sił na łóżko, a Sophie otarła mu usta mokrą ścierką. Powoli wracała mu trzeźwość umy słu. Przy najmniej na ty le, by w końcu poukładać wszy stko w logiczną całość. Skupił wzrok na Sophie, czując wilgotną szmatkę na brodzie. Poczuł się zażenowany. – Przy kro mi, że… musiałaś to oglądać – odezwał się słabo. – Widy wałam cię w gorszy m stanie. Właściwie miała rację. Powiódł wzrokiem za czy mś do picia, a Sophie podała mu kubek, znad którego unosiła się para. – Mały mi ły kami – powiedziała. – Schröer przy gotował ci jakieś zioła, które… – Kucharz? – A kto inny ? Gröger ma wiele talentów, ale praca w kuchni nie jest jedny m z nich. – Nie wy piję… – Dlaczego? – Bo ktoś nas otruł. – Nas? Willy podniósł się z trudem i podsunął do wezgłowia. Znów poczuł dotkliwy ból głowy i skrzy wił się. Przy dałby się papieros, żeby się dobić i zakończy ć te męki. Zwiesił głowę i przez moment miał wrażenie, że nie uda mu się jej podnieść. Nagle zaczął odpły wać. – Gdzie Erik? Podniósł wzrok. Czuł, jakby ktoś na powiekach zawiesił mu ciężarki. – Mnie py tasz? – odparł. – To ty z nim piłeś, Willy. – Ale nie wiem, gdzie mógłby by ć… może w swojej sy pialni? Która jest godzina? – Szósta. Hütter potrząsnął głową i naty chmiast tego pożałował. Zaczął masować skronie. Jeśli rzeczy wiście zostali otruci, a wszy stko na to wskazy wało, Landecki z pewnością by ł w podobny m stanie. – Niech ktoś to sprawdzi – rzucił. – To nie są skutki normalnego picia… wierz mi, znam je dobrze. – Mnie nie musisz przekony wać – odparła Sophie Szy bko posłała jednego ze służący ch do sy pialni Erika. Przez chwilę zastanawiała się nad ty m, czy rzeczy wiście sama jest przekonana co do tego, że ktoś dodał im coś do picia lub jedzenia. Właściwie wy dawało się to nieprawdopodobne, ale biorąc pod uwagę, ile wrogów
zdołał narobić sobie Erik… Podniosła się i ruszy ła w stronę kory tarza. – Dokąd idziesz? – Chcę sama sprawdzić, co z nim. Nie sły szała, czy Willy coś odpowiedział. Szy bkim krokiem przeszła przez kory tarz i zastała Pétera, gdy ten pukał do drzwi pana domu. Maländer odczekała chwilę, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków, a potem odsunęła Gáspára i sama zaczęła łomotać do drzwi bez ogródek. Nikt nie odpowiadał. – Pędź po Grögera – poleciła. – Niech przy niesie klucze. Stary majordom zjawił się w mig, trzy mając ich cały pęk. Spojrzał na nią niepewnie, a potem nabrał głęboko tchu. Ręka mu się zatrzęsła, gdy umieszczał odpowiedni klucz w zamku. – Panienka wy baczy, ale ostatnim razem, gdy to robiłem, w środku… – Ty m razem tak nie będzie, Gröger. Otwieraj te drzwi. – Jeśli baron jest w takim stanie jak pan Hütter, do tej pory mógł się zadławić lub… – Joachim urwał, kręcąc głową. Czy m prędzej przekręcił klucz, a potem oboje wpadli do środka. W pokoju nikogo nie by ło, łóżko zaś by ło zaścielone. Sophie poczuła, że cała drętwieje. Cisza w pomieszczeniu zdawała się złowroga. – Zarządź poszukiwania – powiedziała cicho. – Niech służący przeszukają całą rezy dencję. Joachim się nie odzy wał. – Gröger! – Tak, tak, oczy wiście… Ale by ć może gnädiger Herr wy puścił się na nocny spacer – zauważy ł majordom. – Rozszerzę obszar poszukiwań. – Dobrze – odparła Maländer, opuszczając pokój. Wróciła do Willy ’ego, który zdąży ł już zwlec się z łóżka. Wbił wzrok w Maländer, gdy ta przekroczy ła próg. – Nie ma go? – Nie. Prawnik zrobił chwiejny krok w jej kierunku, a potem zacisnął usta i przeszedł jeszcze kawałek, dopadając w końcu do ściany. Popatrzy ł na Sophie wzrokiem, który sugerował, że dokonał już jednej ze swoich pogłębiony ch analiz. Doskonale znała to spojrzenie – sugerowało, że Willy jest przekonany, iż dotarł do sedna jakiegoś problemu. – Tak to zaplanowali – odezwał się. – Nie mogli go zabić, nie mogli mu nic zrobić, więc sprawili, że znikł. Zapewne już najęli jakichś pismaków, by ci nasmarowali coś o ty m, że prosty chłopak, czy ścibut, nie wy trzy mał presji by cia panem wielkiego domu i zbiegł, by mieć święty spokój. Zaginęły zapewne jakieś zapasy gotówki, by uwiary godnić tę historię. – Ale… – Nie ma innej możliwości – uciął Hütter. – Gdzie twój narzeczony ? Sophie spojrzała na przy jaciela z pretensją, ale Willy zignorował to i ruszy ł przed siebie, nie mając zamiaru wdawać się w sprzeczki na temat tego, czy Marc-Oliver by łby w stanie to zrobić. Sprawa by ła dla adwokata oczy wista, choć wątpił, by zdołał przekonać Maländer. Tak czy inaczej nie potrzebował tego robić, by przy cisnąć Reignera. Na kory tarzu spojrzał na kilku służący ch, którzy zebrali się kawałek dalej i deliberowali o sy tuacji w najlepsze. – Gdzie jest Marc-Oliver? Naty chmiast się wy prostowali i urwali wszelkie rozmowy. – Tutaj – rozległ się głos Reignera z drugiej części kory tarza.
Willy obrócił się w jego stronę i szy bko tego pożałował, gdy ż zakręciło mu się w głowie. Musiał przy trzy mać się ściany, a głowa rozbolała go do tego stopnia, że znów zachciało mu się wy miotować. Czuł jednak, że nie ma już czy m. – Gdzie jest Erik? – zapy tał. – Z tego co do tej pory sły szałem, to ty widziałeś go po raz ostatni. – Nie łży j, gnoju. Marc-Oliver zatrzy mał się w pół kroku, gromiąc prawnika wzrokiem. – Waż słowa, póki znajdujesz się w ty m domu. – Dlaczego? – zapy tał. – To nie twoje włości. Nie masz prawa… – Spokojnie – wtrąciła Sophie, stając pomiędzy jedny m a drugim. Rozłoży ła ręce i spojrzała na nich kolejno. – Nie czas teraz na wzajemne oskarżenia. Nie wy glądali, jakby mieli zamiar tak łatwo odpuścić. – Marc-Oliver przez ostatnie miesiące miał wiele okazji, by pozby ć się Erika, Willy. Jej narzeczony nie zareagował. – To ostatnia osoba, która mogłaby chcieć wy rządzić mu krzy wdę. – Twoim zdaniem. – Nie. Nie ty lko moim. Erik także mu ufa. I ma powody, dodała w duchu. Po ty m, jak Polak zapewnił mu dach nad głową i oświadczy ł, że w testamencie zapisze wszy stko bratu i jego potomstwu, trudno by ło przy puszczać, by MarcOliver chciał działać na jego niekorzy ść. Zresztą może nie powinni w ogóle przy jmować, że ktokolwiek chciał. Jakie by ło prawdopodobieństwo, że Erik rzeczy wiście został porwany ? Mógł wszakże wy jść pijany w las, pobłądzić, a potem zasnąć gdzieś pod drzewem. Mężczy źni mieli to do siebie, że czasem zachowy wali się gorzej niż dzieci. Willy przesadzał, a ona nie zareagowała odpowiednio, bo by ła jeszcze niedobudzona. Teraz my ślała już trzeźwo. – Gdzie on jest? – sy knął Hütter. Sophie skarciła go wzrokiem i uniosła dłonie. – Uspokój się. Prawnik zrobił krok w prawo, by widzieć Reignera. – Mów, sukinsy nu! – Spokojnie – powtórzy ła. – Wszy scy już go szukają, niebawem się dowiemy. By ła wdzięczna narzeczonemu, że zachowuje spokój. Po rzuconej obeldze mógł kazać wy prowadzić niesfornego gościa z domu. Mimo że formalnie w istocie nie miał tu żadnej władzy, służący z pewnością wy konaliby polecenie. Willy oparł się o ścianę. Nie miała złudzeń, że jeśliby ty lko miał więcej sił, zdecy dowałby się na konfrontację. Najwy raźniej jednak ledwo trzy mał się na nogach. – Jeśli coś mu zrobiłeś… – To co? Zniszczy sz mnie tak, jak mojego ojca? Sophie zaklęła w duchu. Postanowiła zareagować szy bko, nim prawnik zdąży sięgnąć po ripostę. Złapała narzeczonego za rękę, po czy m odciągnęła go na bok. Udało jej się przekonać go, że najlepiej będzie, jeśli dołączy do poszukiwań. Ona zajmie się Hütterem i jego niedorzeczny mi pomy słami. Marc-Oliver po chwili dał się przekonać. Nie patrząc na prawnika, oddalił się, skinąwszy jeszcze na kilku służący ch, by pomogli w poszukiwaniach. Sophie wróciła do Willy ’ego i zaoferowała mu rękę. – Nie wy bieram się z powrotem do sy pialni – powiedział. – Będziesz tu stał?
– Nie. Mam zamiar go szukać. – Odpocznij najpierw. Widzisz przecież, że wszy scy są zaangażowani. – Widzę też, że nie ma czasu do stracenia. Sophie ściągnęła brwi. – Nawet nie mrugniesz, a Marc-Oliver na powrót obejmie tutaj rządy. I jego pierwszą decy zją będzie wy rzucenie mnie z dworku. – Willy … – Muszę działać. Wiedziała, że nie wy tłumaczy mu, iż nie ma się czy m przejmować. Uznała, że w takiej sy tuacji jedy ny m, co może zrobić, jest zadbanie o to, by nie zemdlał gdzieś na środku kory tarza. Pomogła mu zejść na dół. Kiedy wy szli przed Raisental, służący zdąży li już ustalić, że Erika nie ma na terenie posesji. Przeszukanie terenów przy legły ch mogło zająć jeszcze dobry ch kilka godzin.
Rozdział VIII Landecki poczuł znajomy zapach. Stanowczo zby t znajomy. Specy ficznej mieszanki zgnilizny i wilgoci, którą pamiętał z celi śmierci, nie sposób by ło pomy lić z czy mkolwiek. Otworzy ł oczy i potoczy ł wzrokiem po pomieszczeniu. Znajdował się w jakiejś piwnicy, wokół by ło pełno zapasów. Ziarna, warzy wa, worki mąki. Inaczej niż w krakowskich lochach, tutaj by ło całkiem dużo miejsca. W dodatku pod sufitem znajdowało się kilka wąskich szpar, przez które do środka wpadało słońce. By ł ranek, w oddali piał kur. Erik z trudem podniósł się z podłogi, a potem poczłapał do skrzy nek z warzy wami. Zaczął jeść, co popadnie, choć czuł, że w żołądku ma wir. Próbował ustalić, co wy darzy ło się w nocy, ale nie pamiętał nawet momentu, w który m zasnął. Z pewnością nie wy pili z Willy m na ty le dużo. Pospiesznie się posiliwszy, Landecki zrobił wszy stko, co powinien zrobić w takiej sy tuacji. Próbował otworzy ć drzwi, opukał wszy stkie ściany, a potem zaczął nawoły wać pomocy. Usiłował wy jrzeć przez szpary na zewnątrz, ale by ły zby t wąskie, by dostrzec cokolwiek poza bezchmurny m niebem. W końcu jego nawoły wania przy niosły efekt. Zza drzwi dobiegł dźwięk kroków, a chwilę potem rozległ się chrzęst zamka. W progu pojawił się rosły mężczy zna o wschodnich ry sach twarzy. Polak widział go po raz pierwszy. – Jeśli chcesz próbować ucieczki, zrób to teraz – rozległ się znany Erikowi głos. Nie należał do mężczy zny. Dochodził zza jego pleców. – Jefrem szy bko wy tłumaczy ci, że to bezcelowe. Landecki nigdy nie sły szał, by Hiltrude wy powiedziała tak długie zdanie. Z jego doświadczenia wy nikało, że by ła to burkliwa, małomówna jędza, która otwierała usta ty lko na moment, by wy rzucić z nich jad, a zaraz potem je zamy kała. – Odezwij się, chłopcze. Chcę wiedzieć, że nasza mikstura nie wy paliła ci przeły ku. Erik potrzebował ty lko chwili, by wszy stko zrozumieć. Umy sł miał nieco zamroczony, ale sy tuacja nie mogła by ć wy mowniejsza. Spojrzał na umięśnionego jegomościa stojącego między nim a Hiltrude. Jefrem, rosy jskie imię. Najęty osiłek sprawiał wrażenie, jakby ty lko czekał, by zrobić porządek. – Więc jednak odebrało ci mowę? Landecki cofnął się o krok. – Nie mamy o czy m rozmawiać. – Wręcz przeciwnie. Ale może nie od rozmowy powinniśmy zacząć… Skinęła na Jefrema. Zwalisty Rosjanin naty chmiast ruszy ł w kierunku Landeckiego i mimo że ten szy bko podniósł gardę, cios przeszedł przez nią jak przez masło. Potężną pięść trafiła go prosto w nasadę nosa, a Polak poczuł, jak krew zalewa mu usta. Drugie uderzenie by ło wy mierzone w brzuch. Erik zgiął się, a wtedy Rosjanin złapał go za fraki i cisnął na podłogę. – Tak lepiej – powiedziała Hiltrude. Podniósł wzrok i zacisnął wargi.
– Choć miałam nadzieję, że okażesz się trochę bardziej wy trzy mały. – Czego chcesz? – Na razie ty lko tego, żeby ś cierpiał. Nie miał co do tego wątpliwości. Przy puszczał jednak, że to nie wszy stko. Kiedy Jefrem odsunął się od niego, Erik wstał i oparł się plecami o ścianę. Spojrzał na wdowę po Hendriku, czekając, aż wy jaśni mu jedną, najważniejszą kwestię – dlaczego pozostawiła go przy ży ciu. Mogła odebrać mu je właściwie od razu. I to nie rezy gnując z zapowiadanego cierpienia. – Czeka cię ty le wrażeń… – podjęła, wodząc wzrokiem po pomieszczeniu. – Czego chcesz? – Czego chcę? – odparła z uśmiechem Hiltrude, jakby py tanie by ło retory czne. – Chcę cię upokorzy ć, bękarcie. Miała niemal rozmarzony wy raz twarzy. Teraz Landecki zobaczy ł wszy stko to, o czy m przebąkiwało się na kory tarzach Raisentalu. Jej prawdziwą naturę. – Chcę, żeby ś swoich dni doży ł w prawdziwy ch katuszach. Chcę, żeby ś błagał mnie o to, by m zakończy ła twoje męki. – Ty lko ty le? – Nie ty lko – odparła baronowa. – Za to, co zrobiłeś Hendrikowi, należy ci się znacznie więcej. Umierał ze świadomością, że cały dorobek jego ży cia przejmie zapchlony, brudny … Hiltrude urwała, zamy kając oczy i kręcąc głową. – Dorobek? – Erik pry chnął. – Twój mąż niczego się nie dorobił. Chy ba że udział w spadku uznajesz za osiągnięcie. – Zamknij się. Erik nie przy puszczał, by Rosjanin rozumiał wy mianę zdań po niemiecku, ale z tonu głosu swojej mocodawczy ni musiał wnieść, że jego interwencja będzie zaraz potrzebna. Zbliży ł się do Landeckiego i zakasał rękawy. Najwy raźniej dopiero teraz przy gotowy wał się do roboty. – Nie jesteś tak próżna – odezwał się Erik. Hiltrude uniosła brwi. – Nie chodzi ty lko o to, by dopiec mi fizy cznie. Chcesz czegoś więcej. Czego? Skinęła na Jefrema, a ten naty chmiast uderzy ł po raz kolejny. Cios trafił Landeckiego tuż pod żebrami. Polak jęknął i wy krzy wił twarz w gry masie bólu, zataczając się w ty ł. Zanim zdąży ł cokolwiek zrobić, Rosjanin sprowadził go do parteru. Przy gniótł go kolanem, złapał za włosy i podniósł mu głowę tak, by pochy lająca się nad nim Hiltrude mogła spojrzeć mu w oczy. – Lubisz się pastwić, ale… Jefrem uniósł mu głowę i uderzy ł nią o kamienną posadzkę. Landecki splunął krwią, a potem poczuł, jak osiłek znów szarpie go za włosy. Kaszlnął i nabrał tchu, wbijając wzrok w baronową. – Ale to nie jest dla ciebie celem samy m w sobie – dokończy ł Erik. Przy puszczał, że zależy jej na ty m, by sporządził ostatnią wolę. Raczej nie planowała pozbawić go ży cia, przy najmniej nie teraz i nie w takich okolicznościach. Kolejna śmierć w rodzinie spowodowałaby długie i drobiazgowe śledztwo. Nie mogła liczy ć na to, że uda jej się zatrzeć każdy ślad. – Chcę oglądać, jak się męczy sz – powiedziała. – To wszy stko, czego mi potrzeba. Jefrem w końcu go puścił. Erik naty chmiast się wy cofał, jakby to mogło w jakiś sposób uchronić go przed kolejny mi atakami. Podsunął się do ściany. Przez moment w niewielkim pomieszczeniu trwała ciężka cisza. Hiltrude patrzy ła na niego rozanielona, jakby wy obrażała sobie, ile rzeczy może mu zrobić.
– Gdzie jestem? – zapy tał. – W Rosji, jak możesz się domy ślić za sprawą naszego przy jaciela – odparła, cofając się w kierunku progu. – Gości cię jeden z moich serdeczny ch znajomy ch, który ma pewne doświadczenie w Ochranie. Tajna policja carska? Nie brzmiało to najlepiej. Niewiele by ło o niej wiadomo, ale to, co mówiono, nie napawało opty mizmem. Funkcjonariusze tej formacji rzekomo potrafili działać niczy m cienie – a efekty ich pracy nieraz widać by ło ty lko dlatego, że gdzieś pojawiło się ciało. – Jeśli znajdzie wolną chwilę, sam do ciebie zawita. Landecki milczał. – Twierdzi, że ma pewne pomy sły, które wciąż chciałby sprawdzić w prakty ce, ale nie ma na kim. Zaproponowałam, by skorzy stał z okazji. Erik pomy ślał, że może jednak lepiej by łoby znaleźć się na powrót w krakowskiej celi śmierci. Tam przy najmniej wiedział, co go czeka, tutaj zaś przy szłość by ła jedną wielką niewiadomą. – Moje córki też tutaj są. Przy jdą cię zobaczy ć. Specjalnie go to nie dziwiło. Zakładał, że wszy stkie uczestniczą w ty m procederze. Zastanawiało go co innego – to, czy został zdradzony przez brata. – A Marc-Oliver? – zapy tał. – Jest w Raisentalu, rzecz jasna. A więc jednak miał co do niego rację. Nie miał pojęcia o ty m, co się stało, nie przy łoży ł ręki do porwania. Polak odetchnął. Choć raz ktoś z Reignerów okazał się przy zwoity m człowiekiem. – Po ty m, jak wy wlókł cię ty lny m wy jściem w środku nocy, kazałam mu zostać na miejscu. Landecki zaklął pod nosem. – Zajmie twoje miejsce, nie powinien teraz opuszczać dworku. Przy glądał się jej, usiłując przesądzić, czy mówi prawdę. Co do zasady nie wierzy ł w ani jedno jej słowo, ale jaki miałaby powód, by kłamać? Koniec końców musiał uznać, że jednak się pomy lił. Marc-Oliver by ł sy nem swojego ojca. W pełny m tego słowa znaczeniu. Erik skrzy wił się na tę my śl. Potrzebował chwili, by się z nią oswoić, i dopiero wówczas zrozumiał, dlaczego łudził się, że jego brat ostatecznie okaże się porządny m człowiekiem. By ł narzeczony m Sophie. Miał zostać jej mężem. Erikowi zależało na ty m, by związała się z kimś, kto jest jej wart. W ty m widział teraz źródło wszy stkich swoich pobudek. Dziwne, że musiał znaleźć się w takim miejscu i sy tuacji, by sobie to uświadomić. Westchnął, spuszczając wzrok. – Chciałem zapisać wszy stko w testamencie jego dzieciom – odezwał się. – Doprawdy ? – Wszy stko skończy łoby się w sposób, który zadowalałby wszy stkich. Hiltrude zaśmiała się chrapliwie, z pewną wy ższością, może nawet pogardą i lekceważeniem. – My ślisz, że tego nie przemy ślałam? Dobre py tanie, uznał w duchu. Od kiedy opuściła Raisental, musiała rozważać to wszy stko, analizować i skrupulatnie planować każdy krok. Nie powinien się łudzić, że kieruje się teraz emocjami, podejmując decy zje ad hoc. – Wierz mi, miałam wy starczająco dużo czasu, żeby wszy stko przy gotować. – Mhm…
– A teraz mój sy n zostanie gospodarzem Raisentalu. Razem z Sophie. Ostatnią uwagę wy powiedziała z nieskry waną niechęcią. Landecki przy puszczał, że akceptacja narzeczonej by ła warunkiem, który postawił Marc-Oliver. – Ich dzieci będą nosić baronowski ty tuł – ciągnęła. – W przeciwieństwie do ciebie, kmiocie. Hiltrude odwróciła się do niego plecami, a potem przestąpiła próg. Na odchodny m rzuciła coś po rosy jsku do swojego pomagiera. Landecki przy puszczał, że nie by ło to nic, z czego będzie zadowolony. Rosjanin zamknął za nią drzwi, po czy m spojrzał z góry na Erika. – Jefrem Orłow. Landecki nie bardzo rozumiał, dlaczego oprawca mu się przedstawia. Zapy tał o to, ale ten nie odpowiedział. Nie ulegało wątpliwości, że nie zna ani słowa po niemiecku. By ć może chciał po prostu, żeby Erik w zaświatach oznajmił wszem i wobec, kto go do nich wy słał. Polak powoli się podniósł. Wolał stać, kiedy osiłek zacznie to, do czego został najęty. – Do dzieła – powiedział, głęboko nabierając tchu.
Rozdział IX Minęło kilka dni, zanim policja uznała Erika za zaginionego. Dwukrotnie przeczesano cały teren w okolicy Raisentalu, ale wciąż prowadzono jeszcze poszukiwania w obszarze dworskim. Nikt jednak nie trafił na żaden ślad i funkcjonariusze nie by li dobrej my śli. Przy najmniej niektórzy z nich. Część twierdziła, że Erik Landecki po prostu uciekł, mając serdecznie dosy ć ży cia w świecie, który by ł mu zgoła obcy. Tę opinię podzielała większość mieszkańców Zagobina, niewątpliwie za sprawą sugesty wny ch arty kułów, które ukazały się w lokalnej prasie. Przy taczano anonimowe źródła z Raisentalu, twierdząc, że by ły służący nie mógł odnaleźć się w ary stokraty czny ch konwenansach, czuł się nimi stłamszony i tęsknił za dawny m ży ciem. Inni dziennikarze przedstawiali jego przy padek jako archety p Judasza, człowieka, który zdradził i nie mógł poradzić sobie ze świadomością tego, co uczy nił. Zamiast jednak zakończy ć swoje ży cie, zbiegł. Sophie stała przed wy kuszem, wy glądając na rozległy teren przy legający do rezy dencji. Zastanawiała się, co w istocie się stało. Marc-Oliver siedział zaś przy stoliku, przeglądając najnowsze wy danie „Wiener Tagblatt”, które docierało ze stolicy raz na jakiś czas, zazwy czaj ze znaczny m opóźnieniem. Maländer usły szała, jak wzdy cha i składa gazetę. – To ironia losu – odezwał się. – Co? Nie odwróciła się. By ła przekonana, że przeczy tał jakąś analizę sy tuacji między narodowej, od który ch roiło się w ogólnokrajowej prasie. – Dopiero co objął rządy w Raisentalu, a już znikł. Obejrzała się. Najwy raźniej narzeczony nie mógł skupić się na lekturze, podobnie jak ona na czy mkolwiek inny m. – My ślisz, że naprawdę uciekł? – zapy tała. – Nie mam pojęcia. Aż tak dobrze nie znam własnego brata. – Uśmiechnął się blado. – Ale jedno jest pewne. – Co takiego? – Gdy by moja matka lub siostry miały z ty m cokolwiek wspólnego, wiedziałby m o ty m. Sophie skinęła głową. Nie miała wątpliwości, że Hiltrude nie ty lko podzieliłaby się swoimi planami z sy nem, ale także próbowała go skaperować. Mimo to trudno by ło jej uwierzy ć, że Erik po prostu uciekł. – Nie wy dajesz się przekonana. – Nie jestem. Jaki miałby powód, żeby ot tak zniknąć? Marc-Oliver chrząknął znacząco, patrząc na nią z ukosa. – Co to ma znaczy ć? – No wiesz… – Nie, nie wiem.
– Ta cała sprawa ze ślubem… – Co w związku z nią? – Nie mogło to by ć dla niego łatwe – powiedział ciężko, jakby wy duszenie tego krótkiego zdania stanowiło prawdziwy wy siłek. – Daj spokój, Öhle. – Ja? To ty daj spokój. Wiesz doskonale, jak na ciebie patrzy ł. – Roisz sobie rzeczy, które… – I wiesz o ty m nie od dziś – przerwał jej. – Zresztą wcale mu się nie dziwię. Nikt nie powinien. Podniósł się i zbliży ł do niej. Stanął za nią, a potem objął ją i także wy jrzał za okno. – Będąc na jego miejscu… mając świadomość, że nigdy nie mogę cię mieć, by ć może postąpiłby m tak samo. Odjechałby m, nie mówiąc nic nikomu. – Mieć mnie? Zmieszał się nieco. – To zakłada jakąś formę posiadania. – A co ty jesteś, Olimpia de Gouges? – burknął. – Chodzi mi ty lko o to, że można go zrozumieć. By ł pijany, podjął decy zję kierowany impulsem, a potem stwierdził, że by ło to dobre rozwiązanie. – Nie wiem, czy można mówić o impulsie, skoro zabrał ze sobą sporą sumę. Reigner wzruszy ł ramionami. – Poza ty m Willy twierdzi, że coś by ło z tą whiskey nie tak. – Może to, że cała została wy pita – zauważy ł z przekąsem Marc-Oliver. – Willy twierdzi, że nie zdąży li wy pić nawet dwóch trzecich. – Willy, Willy, Willy … Mało mnie interesuje, co ten człowiek ma do powiedzenia – odparł Reigner i wrócił na fotel. – Przy pomnę ci, że jako mój prawnik sprzeniewierzy ł się ślubowaniu i ety ce adwokackiej. Nie dość, że nie poinformował mnie o swoich prawdziwy ch zamierzeniach, to jeszcze bezprawnie w moim imieniu wy cofał pozew. – I wszy stko się dobrze skończy ło, prawda? – Wprost świetnie – odbąknął. – Przez to całe hochsztaplerstwo nasze dzieci nie będą miały grosza przy duszy. – Wiesz dobrze, że to nieprawda. Erik zapisze im cały majątek. – Erik znikł – odparł Reigner, na powrót rozkładając gazetę. – A nawet gdy by tak się nie stało, wątpię, by dotrzy mał słowa. Poznałby jakąś dziewczy nę i na ty m sprawa by się skończy ła. – Przesadzasz. – Może, ale tak czy inaczej nie ma go tutaj, a my jesteśmy w kropce. Sophie oderwała wzrok od widoczny ch w oddali drzew i omiotła wzrokiem najbliższą okolicę. Kilku służący ch jeszcze raz przeczesy wało okolicę, na własną prośbę. Pośród nich kroczy ł Gröger. Odwróciła się od wy kusza. – Wezwę Willy ’ego – powiedziała. – Po co? – Powie nam, co możemy zrobić w tej sy tuacji. – Ty le to i ja mogę ci powiedzieć – odparł Reigner, wy ciągając do niej dłoń. Podeszła powoli. – Albo liczy ć na cud boży, albo ży ć tak, jakby każdy dzień by ł ostatnim. – Większego banału dawno nie sły szałam. Przy ciągnął ją do siebie, posadził na oparciu krzesła, a potem pocałował. Po chwili spojrzał jej głęboko w oczy. Zastanawiał się, czy mu wierzy. Nie uciekała spojrzeniem, nie oponowała przed kontaktem. Gdy by miała wątpliwości co do tego, czy mówi
prawdę, z pewnością zachowy wałaby się inaczej. Chwilę później oznajmił, że musi coś załatwić i zostawił ją w salonie z Gáspárem. Sam skierował się do pokoju gościnnego, w który m od kilku dni zakwaterowany by ł Hütter. Tego dnia prawnik nie wy ruszy ł na poszukiwania w okoliczny ch lasach, więc Reigner przy puszczał, że będzie węszy ł po dworku. Nie martwiło go to, bo Willy nie mógł niczego znaleźć. Wszy stkie ślady zostały usunięte i nic nie prowadziło do Marca-Olivera. Nic oprócz intuicji tego natręta. Zapukawszy, Reigner poczekał, aż rozlegnie się głos adwokata, a potem wszedł do środka. Hütter zerwał się na równe nogi z papierosem w ręce. – Czego chcesz? – Nie wy pada tak się odzy wać do pana domu. Willy zacisnął usta. – Który kolwiek z psów wałęsający ch się po obejściu ma większe prawo, by tak się nazy wać. – Oszczędź sobie ty ch przy ty ków. – To nie przy ty k, ty lko opinia prawnika. Marc-Oliver pokręcił głową, rozglądając się po pomieszczeniu. – Gówno twojego psa ma większe prawo do nazy wania się panem tego domu. – Wiesz, że sy piali tutaj najznamienitsi goście mojego ojca? Polity cy z dalekich stron, ambasadorowie, posłowie… także przedstawiciele wielkich przedsiębiorstw, które chciały rozszerzy ć swoje wpły wy na Galicję. Nie wspomnę już nawet o arty stach, który m udostępniano ten pokój. I pomy śleć, że teraz rezy duje w nim taki nędznik. A wszy stko dlatego, że wpuścił cię tutaj czy ścibut. Hutter strzepnął popiół na podłogę. – To twój brat, do cholery. – Nie przeczę. Ale uciekł, więc zrzekł się… – Nigdzie nie uciekł. I doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Marc-Oliver spojrzał na popiół, a potem wbił pełne dezaprobaty spojrzenie w swojego gościa. – Chy ba się nie dogadamy – oznajmił. – A zatem oszczędźmy sobie czasu i energii. Najlepiej będzie, jeśli naty chmiast się spakujesz i opuścisz Raisental. – Nie masz prawa mnie stąd… – Mam pełne prawo, ponieważ jako brat gospodarza zarządzam ty m majątkiem pod jego nieobecność. Willy skrzy wił się i zaciągnął papierosem. – Inaczej by łoby, gdy by Erik miał żonę albo, nie daj Boże, dzieci, ale teraz… cóż, przy puszczam, że pod względem prawny m jakoś z tego wy brnę, prawda? Hutter znów strzepnął popiół. – Widzę, że nie do końca rozumiesz, więc ujmę to inaczej: wy noś się stąd, albo każę cię wy rzucić. – Czego się boisz, Reigner? Co mogę tutaj znaleźć? Nie odpowiadając, Marc-Oliver obrócił się i skierował do drzwi. Zanim wy szedł na kory tarz, obejrzał się przez ramię. – Masz godzinę. Potem zafunduję ci najdotkliwszą eksmisję, jaką jesteś sobie w stanie wy obrazić. Drzwi zamknęły się za nim z hukiem. Willy przy puszczał, że to jedna z nieliczny ch sy tuacji, kiedy Marc-Oliver pozwolił sobie na taką reakcję. Prawnik puścił pod nosem wiązankę przekleństw, a potem nerwowo dopalił papierosa do
końca. Zgasił go w karafce z wodą, po czy m zaczął chodzić po pokoju, zastanawiając się, co począć. By ł przekonany, że Erik najpewniej został wy wieziony gdzieś poza rezy dencję, ale jeśli gdziekolwiek miał szukać śladów, to właśnie tutaj. Dodatkowo by ła tu Sophie, która powinna w końcu przejrzeć na oczy i dostrzec, że Landecki został uprowadzony. My śląc o wszy stkich wy bitny ch personach, które nocowały w ty m pokoju, Hütter rozsmarował butem popiół na podłodze. Spakował się migiem, zabrał walizkę i wy szedł na kory tarz. Chwilę trwało, nim udało mu się ustalić, gdzie jest Sophie. Jeden ze służący ch widział ją w salonie z wy kuszem, ale kiedy prawnik tam dotarł, nie zastał jej. Węgierski lokaj oświadczy ł, że panna Maländer udała się na poszukiwania w towarzy stwie kilku osób. Wy szła niedawno. Willy zostawił swoje rzeczy przy automobilu, który miał zawieźć go na dworzec w Jawiszowicach, i ruszy ł w kierunku lasu. Minął Grögera oraz kilku inny ch służący ch, którzy wskazali mu, gdzie szukać narzeczonej Marca-Olivera. – Sophie! – krzy knął, gdy zobaczy ł ją pochy lającą się nad kępką mchu. Wy prostowała się i zamachała do niego. – Jednak postanowiłeś dołączy ć? – zapy tała. – Nie – odparł stanowczo. – To strata czasu, nigdzie tutaj go nie ma. Reignerowie zabrali go… – Nikt go nigdzie nie zabrał, Willy. – Skąd ta pewność? – Choćby stąd, że znam człowieka, za którego wy chodzę. – Bzdura. – A ty ? – zapy tała, najwy raźniej nie zamierzając wdawać się w płonne przepy chanki słowne. – Skąd masz pewność, że Erik nie uciekł? – Stąd, że nie miałby powodu, by to robić. I dowiodę tego w najbliższy m czasie. – Będę pierwszą osobą, która uderzy się w pierś, jeżeli znajdziesz jakiś dowód – odparła Maländer, patrząc na niego z powątpiewaniem. Właściwie nie powinien się dziwić, że zakłamuje rzeczy wistość. Po ponowny m zejściu się z Reignerem ich związek się scementował. Trudne przejścia i przeciwności losu, które udało im się pokonać, sprawiły, że naprawdę mu ufała. Nie miała zresztą powodu, by tego nie robić. To on by ł poszkodowany po całej tej sprawie z Hendrikiem. To on wy baczy ł bratu i wprowadził się z powrotem do Raisentalu. – Znajdę dowód – zapewnił ją. – Ale potrzebuję czasu. Ty m bardziej, że twój ukochany wy rzucił mnie z rezy dencji. Sophie zmarszczy ła czoło. – Nie przebierał przy ty m w słowach. Uznał pewnie, że i tak wy starczająco splugawiłem to miejsce swoją obecnością. Pokręciła bezsilnie głową, jakby miała do czy nienia ze sprzeczkami dwóch przekup na targu, które starają się przekonać przechodniów, że towar jednej jest lepszy od towaru drugiej. – Nie traktujesz tego poważnie – mruknął Hütter. – W żadny m wy padku. – A powinnaś, bo ten człowiek jest pozbawiony m skrupułów gnomem. – Mniej więcej to samo mówi o tobie. – Ale na pewno nie uży wa tak zawoalowany ch inwekty w. – Nie – przy znała z uśmiechem Maländer. – Przy puszczam, że nie wie nawet, co to gnom. – Powinien czy tać więcej klasy ków niemieckich. – O ile mnie pamięć nie my li, to Paracelsus pisał o gnomach, a on by ł Szwajcarem.
– Kogo to obchodzi? – Mnie na pewno nie. – Więc dlaczego odbiegamy od tematu? – bąknął Hütter. – Erik znów gnije w jakichś lochach, a my rozprawiamy o ty m, kto wy my ślił gnomy. – Nic takiego się nie dzieje, Willy. – Więc co się z nim stało? Gdzie jest? – zapy tał prawnik, podnosząc głos. Poczuł na sobie spojrzenia wszy stkich wokół. – Wy bacz. – Nie mam czego. Skinął głową i rozejrzał się. – Odnoszę wrażenie, jakby m nagle znalazł się w jakimś surrealisty czny m świecie, gdzie wszy scy gotowi są przy znać wszy stko, ty lko nie to, co najbardziej oczy wiste. Landecki został porwany, a teraz jest gdzieś katowany przez pomagierów twojego narzeczonego. – Willy … – Nie? Nie przemawia to do ciebie? To proszę bardzo, wy tłumacz mi, co się z nim stało. Proszę, słucham uważnie. Zmieniam się w… – Uspokój się. – Jestem cholernie spokojny, zważy wszy na okoliczności – ofuknął ją. – A teraz czekam na wy tłumaczenie. Wy jaśnij mi, proszę, co stało się z Erikiem von Reignerem? Sophie najpierw spojrzała na niego, a potem potoczy ła wzrokiem po wszy stkich zebrany ch. Zaczęli zbliżać się do nich, zaniepokojeni wy buchem adwokata. – No? – domagał się odpowiedzi Hütter. – Nie wiem. – Więc czemu z góry zakładasz opty misty czną wersję? – zapy tał. – Nie sły szałaś o powiedzeniu, by spodziewać się najgorszego, a modlić się o najlepsze? – Sły szałam, ale… – Zastanów się – powiedział Willy i przez chwilę świdrował ją wzrokiem. Miał nadzieję, że znaczący m. Moment później uznał, że ta rozmowa ostatecznie do niczego dobrego nie doprowadzi. Machnął ręką i obrócił się na pięcie. Przez chwilę sły szał jeszcze nawoły wania Maländer, ale nie miał zamiaru nawet obracać głowy. Jeśli wszy scy w Raisentalu zwariowali, to będzie musiał poradzić sobie sam. Problem polegał na ty m, że nie miał bladego pojęcia, od czego zacząć. Hiltrude i Marc-Oliver mogli zamknąć Erika właściwie wszędzie.
Rozdział X Landecki splunął na podłogę, czując, że wraz z krwią wy pluł coś twardego. Niejasno uświadomił sobie, że by ł to kawałek zęba. Zaraz potem oberwał potężny m ciosem od Orłowa. By dlak walił pięściami z siłą, o jaką można by posądzać wierzgającego rumaka. Gdy by na ty m etapie próbował wy ciągnąć z Erika jakieś informacje, ten bez wahania by je podał. Gdy by starał się wy musić przy znanie się do winy, Erik przy znałby się. W ty ch torturach nie by ło jednak celu innego poza ty m, by sprawić mu ból. Po kilku kolejny ch ciosach Polak runął na posadzkę, w porę wy ciągając przed siebie ręce. Zamorty zował nieco upadek, ale głowa opadła mu bezwładnie i uderzy ł o kamienie. Przewrócił się na bok, starając się spojrzeć przez opuchnięte powieki na swojego kata. – Muszę odsapnąć – oświadczy ł Jefrem po niemiecku. – Potem przy jdzie kornet. A więc jednak mówił w języ ku, który Erik mógł zrozumieć. Landecki nie wiedział ty lko, co oznacza to ostatnie słowo. Przy puszczał, że to określenie stopnia wojskowego, ale nie sposób by ło umiejscowić go w hierarchii. Z pewnością ów kornet nie piastował żadnego wy sokiego stanowiska, inaczej nie traciłby czasu na dręczenie Polaka. Zresztą Erik sły szał wy starczająco dużo na temat Ochrany, by wiedzieć, że najczęściej to ci szeregowi żołdacy są najgorsi. Właściwie miało to niewielkie znaczenie, bo już teraz znajdował się w jedny m pokoju z kandy datem na największego zwy rodnialca w całej Rosji. – Nie sprawia mi to przy jemności – rzucił Jefrem, jakby na potwierdzenie jego my śli. – Wolałby m cię puścić wolno, ale pani Reignerowa mówi, że jesteś okrutnikiem. – Co? – zapy tał Landecki, wy czuwając języ kiem ułamany ząb. – Zabiłeś jej męża, tak? – Nikogo w ży ciu nie zabiłem. Jeszcze. Rosjanin docenił to zastrzeżenie, śmiejąc się pod nosem. – Widzę, że w porządku z ciebie człowiek – powiedział Orłow. – Gdy by nie to, że z zimną krwią zabijasz niewinny ch ludzi, może nawet wy piliby śmy razem. – Nie mam nic wspólnego z zabijaniem – odparł Landecki. – Za to ty na świętego mi nie wy glądasz. Jefrem wzruszy ł ramionami, wy ciągając z kieszeni gnieciucha. Zapalił go, a potem podał więźniowi, dla siebie zaś wy jął kolejnego. – Ja to nic w porównaniu z kornetem. Oparł się o ścianę i skrzy żował ręce na piersi. Sprawiał wrażenie, jakby mordobicie, które mu sprawił, nie miało miejsca. – Kim on jest? – mruknął Landecki. – Jegomościem, który stara się szy bko zrobić karierę. I oczekuje, że mu w ty m pomożesz. – Ja? – Chce wy próbować na tobie kilka sztuczek. Nie brzmiało to dobrze, ale właściwie Erik niczego innego się nie spodziewał. Rosjanie nie pomagali Hiltrude z dobrej woli. Musieli chcieć czegoś w zamian, ale pieniądze mogły okazać się
niewy starczający m argumentem. – Sztuczek, które później będą wy korzy sty wane w przesłuchaniach rewolucjonistów. A może zrobi z ciebie polskiego niepodległościowca, nie wiem. Dzięki temu mógłby liczy ć na przy chy lność dowództwa. Erik pociągnął skręciucha i musiał przed sobą przy znać, że odzwy czaił się od ohy dnej machorki. Kiedy ś nie robiłoby mu różnicy, co pali, teraz chętnie posmakowałby jakiegoś markowego ty toniu. Najwy raźniej krótki poby t w Raisentalu wy starczy ł, żeby przesiąknął ary stokracją. Uśmiechnął się na tę my śl, a potem spojrzał na swojego oprawcę, starając się stwierdzić, czy ma do czy nienia z człowiekiem, który ma sumienie. – Co się tak gapisz? – zapy tał Jefrem. – Chcesz spróbować szczęścia? – My ślę nad ty m, czy to cię w ogóle rusza. – To? Innej odpowiedzi na dobrą sprawę nie potrzebował. – Niet – odparł Rosjanin. – Nie rusza mnie, bo dla zwy rodnialców nie powinno by ć litości. I tak masz szczęście, że trafiłeś najpierw na mnie, bo to ty lko rozgrzewka w porównaniu z ty m, co będzie robił kornet. Erik podczołgał się do ściany. Udało mu się podnieść i z trudem usiadł. Umieścił papierosa z powrotem w ustach, czując, jak kawałki ty toniu przy klejają mu się do spierzchnięty ch warg. Wy pluł kilka, a potem głęboko się zaciągnął. Z każdy m kolejny m sztachnięciem smakowało coraz lepiej. – Dlaczego mnie po prostu nie zabijecie? – Pani Reignerowa chce, żeby ś cierpiał. Najwy raźniej by ła to odpowiedź na większość py tań i Erik uzmy słowił sobie, że nie ma sensu drąży ć tego tematu. Niczego się nie dowie od żadnego z ty ch ludzi. Rosjanin spojrzał na niego i też wy pluł nieco ty toniu. – Dlaczego to robisz? – zapy tał Landecki. – A jak sądzisz? – Na pewno nie chodzi o śmierć jej męża, masz to gdzieś. – Da, da… – Pieniądze chy ba Ochranie niepotrzebne, prawda? Macie bezpośrednie dojście do kory ta. – Ja nie jestem z Ochrany. – Ach, tak… – A ta kobieta ma znacznie więcej rubli niż ty. – Jesteś tego pewien? – Mhm – mruknął Orłow. Erik odniósł wrażenie, że by ło w ty m niezby t dobrze skry wane py tanie. Poczuł przy pły w nadziei. Wy prostował się nieco, ignorując ból w krzy żu. – Jak by ć może wiesz, odziedziczy łem cały Raisental, a… – Nie wiem, co to takiego. – Rezy dencja Reignerów – wy jaśnił Erik. – Zgodnie z testamentem zmarłego męża tamtej gorgony, jestem jedy ny m spadkobiercą. – Dlatego żeś go zabił? – Nie zabiłem. Ale też nie ukry wam, że jego śmierć by ła mi na rękę. – No, ja my ślę. – Cały majątek należy do mnie – konty nuował Landecki. – A gdy by m nagle odmeldował się do Wszechmogącego, rozpocznie się długa sądowa batalia. Pojawią się całe tabuny ludzi
twierdzący ch, że są ze mną spokrewnieni. Orłow pokiwał głową, ale nie sprawiał wrażenia zainteresowanego. – Moje przy rodnie rodzeństwo i Reignerowa będą starali się uszczknąć coś dla siebie, mimo że już swoją schedę po ojcu otrzy mali, a reszta została zapisana wy łącznie mi. – I ma mnie to interesować? – Tak, bo jeśli nawet baronowa odzy ska to, co straciła, będzie to jedy nie ułamek całości. A zatem zaproponuje ci znacznie mniej, niż ja mógłby m to zrobić. Jefrem podrapał się po głowie i skrzy wił, jakby zastanawiał się, czy tkwi w ty m ziarno prawdy. Erik uśmiechnął się w duchu. Zdawał sobie sprawę, że to wszy stko ty lko gra – technika negocjacy jna, która miała załatwić Orłowowi jak największą zapłatę. Rosjanin by ł przebiegły. By ć może podjął decy zję już jakiś czas temu, gdy ty lko poznał szczegóły sprawy i przemy ślał sobie wszy stko. Teraz pozostawała ty lko kwestia tego, ile zażąda w zamian za to, co mógł dla niego zrobić. A może to ty lko my ślenie ży czeniowe? Landecki nie zwy kł robić sobie nadziei, obawiając się, że jeśli okaże się płonna, wy jdzie na ty m znacznie gorzej. Przy jrzał się oprawcy. Nie pobił go tak dotkliwie, jak mógł. Poza ty m w jego oczach dostrzegał chy trość. Podciągnął się jeszcze bardziej. Istniał ty lko jeden sposób, by przekonać się, czy może wy jść z tego obronną ręką dzięki fortunie, jaką odziedziczy ł. – U niej mam pewną zapłatę – odezwał się Rosjanin. – Niewątpliwie. – A z tobą nie wiadomo. Może obiecasz mi złote góry … może zaproponujesz, żeby m wrócił z tobą do cesarstwa, a potem każesz mnie zabić. – Nie jestem mordercą. – Takie zapewnienie jest nic niewarte. – Przeciwnie. – Sły szę takie gadanie co jakiś czas, a potem widzę, jak ci sami ludzie rozwalają inny m czerepy. – Niczego więcej ci nie zaoferuję, Orłow. Doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. – To nie mamy o czy m rozmawiać. Jefrem rzucił niedopałek na podłogę, a potem posłał Erikowi długie spojrzenie. – Teraz nie – przy znał Landecki. – Ale kiedy ty lko znajdziemy się w Raisentalu, będziemy mieli sporo do omówienia. Fortuna jest niemała. Rosjanin zmruży ł oczy. – Wierz mi, że nie będziesz żałował. Nagle dostrzegł, że nie musi mówić nic więcej. Jefrem przez moment milczał, zapewne wy chodząc z założenia, że im dłużej będzie przeciągał tę ciszę, ty m większa szansa, by podbić stawkę. W końcu rzucił liczbę. Landecki nie miał zamiaru się targować. Suma opiewała na dużą część majątku, ale by ło to nieistotne. Erik zapłaciłby Rosjaninowi każde pieniądze, by leby wy puścił go z celi i przewiózł z powrotem na teren Austro-Węgier. – Zatem ustalone? – powiedział, patrząc py tająco na Jefrema. – Da – potwierdził Rosjanin z uśmiechem. Podał więźniowi rękę, a potem pomógł mu usadowić się wy godnie pod ścianą. – My ślałem, że wy chodzimy – zaoponował Polak. – Jeszcze nie. Muszę najpierw załatwić kilka spraw. Erik liczy ł na to, że Orłow przy gotował wszy stko zawczasu, spodziewając się takiego rozwoju wy padków. Nie chciał zostawać tutaj ani sekundy dłużej.
– By le szy bko. – Spokojnie, kornet przy chodzi dopiero za kilka dni. Landecki nie martwił się kornetem, a Hiltrude, która z pewnością zjawi się prędzej czy później, by napawać się swoim sukcesem i widokiem upodlonego bękarta. – Co nie znaczy, że chcę tutaj tkwić – bąknął. – Nic ci nie będzie. Jesteś już bezpieczny. – O ile baronowa… – Mogę ją od razu zaszlachtować jak prosię, jeśli chcesz. Lekki ton, jakim to powiedział, mógłby sugerować, że żartuje. Na jego obliczu nie by ło jednak cienia wesołości. Mówił jak najbardziej poważnie, dorzucając gratis do ich umowy. Nie zająknął się nawet o dodatkowej zapłacie. – Nie – powiedział Erik. – Do pełni szczęścia wy starczy mi świadomość, że stąd zniknę. – Na pewno? Chętnie utoczy łby m jej trochę krwi. – Na pewno. Rosjanin roześmiał się i klepnął go po plecach. – Będzie dobrze, jesteś krok od wolności – powiedział, otwierając drzwi. Polak zauważy ł dwóch strażników, którzy naty chmiast zwrócili ku niemu wzrok. Jefrem mruknął coś do nich, a potem obejrzał się przez ramię i rzucił więźniowi, żeby nie cieszy ł się za bardzo, bo niebawem do niego wróci i będzie konty nuował zabawę. – Mhm – mruknął Erik, obserwując, jak zwalista postać znika w kory tarzu. Miał nadzieję, że to nie potrwa już długo.
Rozdział XI Upły nęło kilka dni, od kiedy Willy opuścił Raisental, ale w ty m czasie poszukiwania nie posunęły się do przodu. Tego dnia Sophie dopełniała właśnie trzeciej i ostatniej rundy, docierając do skraju lasu kilka kilometrów za rezy dencją. Westchnęła, tocząc wzrokiem po rozległy ch polach. Od pewnego czasu przestali już wy patry wać Landeckiego – opty miści uznali, że jest daleko stąd, pesy miści szukali raczej jego zwłok. Jedni ani drudzy nie znaleźli jednak żadny ch śladów, więc Maländer odetchnęła z ulgą. Miała jeszcze nadzieję, że istnieje trzecia możliwość, choć nie bardzo potrafiła ją dookreślić. Wróciła do dworku i udała się do swojej sy pialni. W pierwszy ch dniach by ła przekonana, że Erik musiał zostawić jej gdzieś tutaj wiadomość. Miała świadomość, że nie znikłby bez słowa. Nie zostawiłby jej bez pożegnania. A może wy olbrzy miała to, co by ło… co mogłoby między nimi by ć? Biorąc pod uwagę, że żadnej wiadomości nie odnalazła, należało uznać, że tak. Mimo to rozejrzała się, a potem raz jeszcze zaczęła wszy stko przeszukiwać. Nie łudziła się już, że cokolwiek znajdzie – przestała to robić dwa, może trzy dni temu. Nie mogła jednak tak po prostu odpuścić. Zastanawiała się, jak długo będzie to trwało, zresztą zapewne nie ona jedna. MarcowiOliverowi także nie w smak by ło, że narzeczona wciąż skupia się ty lko na jedny m. Ile mogła tak funkcjonować? Bez żadnego śladu po Eriku, bez żadnego znaku ży cia od niego, w końcu musiała wrócić do normalnego ży cia, zająć się sprawami bieżący mi. Ślubem… Zanim rozległo się pukanie do drzwi, Sophie zdąży ła przejrzeć większość swoich rzeczy. Nie zdąży ła jednak znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją py tania. Podeszła do drzwi i niepewnie je otworzy ła. – Gröger? – zapy tała, spodziewając się każdego, ty lko nie majordoma. – Proszę wy baczy ć, Fräulein, że uzurpuję sobie prawo do… – Wchodź. Wróciła do przeczesy wania swoich rzeczy i przez my śl jej nie przeszło, że widok przy pominający pobitewny krajobraz może okazać się dla Joachima nie do przełknięcia. Dopiero gdy przez dłuższą chwilę milczał, spojrzała na niego kontrolnie. Gröger postąpił raptem krok wprzód, jakby obawiał się, że wejście dalej do sy pialni panny Maländer będzie w jakiś sposób ujmowało jej statusowi. Stał wy prostowany jak struna, wbijając wzrok na wprost. – Gröger, proszę, rozgość się. Skrzy wił się, jakby go uraziła. – Możesz się tutaj czuć jak u siebie. – Obawiam się, że to by łoby trudne. Omiotła wzrokiem pokój i uśmiechnęła się lekko. – Rzeczy wiście – przy znała. – Ale to ty lko chwilowy nieład.
Zamknęła szafkę z bielizną, uznając, że widok poprzewracany ch inekspry mabli i inny ch rzeczy by łby dla niego gorszący. – Szukam czegoś od Erika. – Słucham? – Jestem przekonana, że gdzieś tutaj musiał zostawić jakąś wiadomość. – W… w tej szafce? – Nie. Najwy raźniej nie. – Wy prostowała się, położy ła dłonie na biodrach, a potem potoczy ła wzrokiem po pokoju. Zastanowiwszy się chwilę, zabrała się do szafy z okry ciami wierzchnimi. Majordom trwał w bezruchu. – Co tak stoisz, Gröger? – Obserwuję pani zabiegi. – Lepiej by łoby, gdy by ś mi w nich pomógł. – Nie śmiałby m. W jego głosie usły szała zawsty dzenie, mimo że odwrócił wzrok, gdy ty lko zobaczy ł bieliznę. – Mamy dwudziesty wiek, naprawdę. – Gdy by mój ojciec widział, że stoję tutaj i obserwuję, co panna robi, kazałby mnie wy chłostać. Sophie milczała, przeszukując kieszenie kolejny ch okry ć. – Gdy by zaś dowiedział się, że przetrząsałem panny rzeczy … wolę nawet nie my śleć o ty m, jaki by łby to dla niego szok. Jestem majordomem, nie pokojową. Nie mam prawa doty kać czegokolwiek, co… – W porządku, w porządku. Skończy ła przeglądać ubrania i zatrzasnęła drzwiczki. Nabrała głęboko tchu, obracając się do Grögera. Przez moment mu się przy glądała, on zaś sprawiał wrażenie, jakby tego nie dostrzegł. – Musisz uważać mnie za wariatkę, prawda? – W żadny m wy padku. A nawet jeśli postradałaby fräulein zmy sły, nie mnie by łoby to oceniać. Maländer zaśmiała się ciepło. – Uznam to jednak za odpowiedź twierdzącą. – Pochy liła się nad stertą ciuchów, rozrzuciła je, a po chwili udało jej się odnaleźć ozdobną papierośnicę. Odwróciła krzesło ty łem do toaletki i usiadła na nim, krzy żując nogi. Zapaliła, mrużąc oczy. – Co cię sprowadza do tej krainy nieporządku, Gröger? – Chciałem poczy nić pewną sugestię – odparł Joachim z rezerwą. – Poczy ń. – Wiem, że to nie leży w mojej gestii i wy kraczam dalece ponad to, czego się fräulein po mnie spodziewa, ale drogi jest mi los pana Reignera. – Erika? – Owszem. – Więc jesteś usprawiedliwiony – odparła z uśmiechem Maländer. – Uważam, że pan Hütter mógł w istocie mieć rację. Sophie zaciągnęła się głęboko. Tak, by ła to kusząca my śl dla wszy stkich, którzy gorączkowo poszukiwali jakiegokolwiek tropu. W sy tuacji, gdy odpowiedzi brakowało, nawet te najmniej prawdopodobne jawiły się jako dobre. – Nie podziela panna tego zdania? – Szczerze powiedziawszy … sama nie wiem, co mam my śleć. Wprawdzie nie by ła gotowa rzucić cienia podejrzeń na narzeczonego, ale od dwóch, może
trzech dni zaczy nała podejrzewać, że coś niepokojącego istotnie mogło mieć miejsce. Gdy by ty lko udało jej się znaleźć wiadomość, choćby krótkie, lapidarne pożegnanie… – Nie jest fräulein jedy na. Nikt z nas nie wie. – Więc skąd twoje podejrzenia? – Z dwóch źródeł. Po pierwsze, zwy kłem polegać na własnej intuicji. Po drugie, jestem w stały m kontakcie z mecenasem i ufam jego osądowi. – O, proszę. Zawiązaliście wspólny front? – W pewny m sensie. Gröger odchrząknął, przestąpił z nogi na nogę, ale nie odry wał wzroku od jakiegoś punktu przed sobą. Sprawiał wrażenie, jakby patrzy ł na przestrzał, przenikał spojrzeniem mury Raisentalu. Może znał je tak dobrze, że widział więcej niż ktokolwiek inny ? Sophie zaciągnęła się papierosem. – Co w takiej sy tuacji proponujesz? – Podjęcie współpracy z herr Hütterem. Wy puściła dy m. Chętniej zapaliłaby cy garetkę, ale w cały m ty m miszmaszu nie mogła ich odnaleźć. – Obawiam się, że nie będzie skłonny. Pożegnaliśmy się dość oschle. – Zadbam o to, by stało się to możliwe. – A więc jednak ży jecie w komity wie. – Komity wa to… duże słowo. Powiedzmy, że toleruję pana Hüttera, mimo tego, iż nie wie, jak obracać się w pewny m konwenansie. – Tak, ma to do siebie – ucięła Maländer. – Zdołaliście coś ustalić? – Mecenas Hütter jest przekonany, że baronowa porwała pana Reignera. – Zdaję sobie z tego sprawę. Ma jakieś dowody ? – Tak. Krótkie słowo rozbrzmiało echem w pokoju. Sophie odłoży ła papierosa do popielniczki i spojrzała na służącego. Ten znów poruszy ł się nerwowo, jakby rozprawianie o przewinieniach Reignerowej powodowało duży dy skomfort. – Pan Hütter rozpy tał we wsi, opłacając wszy stkich, którzy by li skłonni mówić – rzekł Gröger, a potem odchrząknął. – Skutkiem ty ch działań by ło głównie to, że każdy nagle okazał się w posiadaniu jakiejś informacji. Ostatecznie jednak nie udało się ustalić niczego sensownego. – A zatem… – Z ratunkiem przy szedł Basilius. – Ten chłop, który zwiózł Willy ’ego prosto do Fritza? – Owszem – potaknął Joachim, nadal nie spoglądając na rozmówczy nię. – Panu Hütterowi udało się odnaleźć go w miejscu najmniej spodziewany m, czy li jego własny m domu. Okazało się, iż Basilius miał dosy ć uciekania i ostatecznie wrócił do rodziny, czego nie można powiedzieć o drugim członku tego duetu. Tak czy inaczej… w zamian za milczenie chłop opowiedział panu Wilhelmowi o wszy stkim, co wiedział. – Czy li? – Według niego po śmierci męża pani baronowa zwerbowała ich do pomocy … czy raczej usiłowała to zrobić – odparł Gröger z niesmakiem. – Nie dała im jednakże jednoznacznie do zrozumienia, co zamierza. – I co by ło dalej? – Zapowiedziała, że będą musieli przenieść się na jakiś czas do Rosji, więc Basilius zrezy gnował ze współpracy, chcąc zostać z rodziną. Sny cerz zaś podąży ł za nią na wschód. Sophie słuchała tego z rosnący m niedowierzaniem. A więc jednak to Hiltrude by ła winna?
W jakim inny m celu miałaby kaperować Fritza? Maländer zaklęła w duchu. Dziwiło ją, że Gröger pozwolił jej dalej przeszukiwać pokój. Najpewniej nie czuł się kompetentny ani upoważniony, by mówić jej, co ma, a czego nie ma robić. – Nie wiadomo, dokąd konkretnie się udali? – Niestety tego nie udało się jeszcze ustalić, lecz pan Hütter podąża tropem. – Jakim tropem? – Tego nie wiem. Dziś oczekuję telegramu. Sophie podniosła papierosa z popielniczki, a potem dopaliła go w milczeniu. Gröger trwał w kamiennej postawie, oboje milczeli. Po chwili zgasiła papierosa i powoli wstała z krzesła. Skinęła na służącego, a potem skierowała się na kory tarz. Joachim czuł się wy raźnie nieswojo, gdy przemierzali kory tarze Raisentalu niemal ramię w ramię, ale wy trwale podążał za panienką. W końcu dotarli do gabinetu, w który m niegdy ś urzędował Hendrik. Sophie bez zapowiedzi wparowała do środka. Marc-Oliver podniósł wzrok znad książki. – Macie jakieś nieruchomości w Rosji? – zapy tała. – Co to za hucpa? – odparł Reigner, patrząc na Grögera. Majordom naty chmiast opuścił wzrok. – Wchodzicie tutaj… – Nie zachowuj się jak ojciec – ofuknęła go Maländer. – I odpowiadaj na py tania. – O co chodzi? – Twoja matka porwała Erika. – Nonsens. – Przestań zgry wać ary stokratę i posłuchaj, co mamy do powiedzenia. – Nie zgry wam – zaoponował Marc-Oliver, nie mogąc powstrzy mać uśmiechu. Sophie z kamienny m wy razem twarzy usiadła na miejscu jego ojca, a potem obróciła się w kierunku fotela, na który m narzeczony czy tał kolejny western. Gröger zamknął drzwi i stanął na baczność tuż przed nimi. – Zreferujesz? – zapy tała go Maländer. – Naturalnie, fräulein – odparł, choć usły szała w jego głosie zawahanie. Nabrał głęboko tchu, jakby liczy ł się z ty m, że zaraz uchy bi jakimś zasadom, a potem zaczął opisy wać Reignerowi wszy stko to, co wcześniej powiedział jej. – Kłamliwy, parszy wy sukinsy n – ocenił Marc-Oliver. Gröger otworzy ł usta i zamarł w bezruchu. – Mam na my śli prawnika. – Nie miałby powodu, żeby kłamać – zaoponowała Maländer. – O Willy m można mówić wiele, ale nie to, że lubi tracić czas i pieniądze. Ty mczasem ugania się po Austrii śladami Erika, zamiast siedzieć w Trieście i zbijać fortunę na niedawno wy pracowanej sławie. – Uwziął się. On jest po prostu… – Öhle – zestrofowała go zarówno tonem, jak i spojrzeniem. – Zrób mi tę przy jemność i dopuść możliwość, że ma rację. – Mojej matki nie by łoby na to stać. – Śmiem wątpić. Gröger chrząknął znacząco. Marc-Oliver naty chmiast spojrzał na niego z wy rzutem. – Masz coś do dodania? – Jeśli mogę… – Nie krępuj się, Gröger – zapewniła go Sophie. – Pragnę ty lko nadmienić, że według Basiliusa pani baronowa wiedziała o wszy stkim, co
czy nił pan Hendrik. A zatem, skoro uczestniczy ła w procederze, który … – Uczestniczy ła, ale nie by ła prowody rem. Postępowała tak, jak jej ojciec zagrał. – Reigner zatrzasnął książkę i podniósł się. – Zresztą nie mam zamiaru dy skutować na ten temat ze służący m. Joachim przepraszająco się skłonił. – Mniejsza z ty m – rzuciła Sophie, podchodząc do narzeczonego. – Zrobisz to dla mnie i dopuścisz możliwość, że Erika porwano. – Nie. – Nie? – spy tała z niedowierzaniem. – Tak po prostu? Zaległa grobowa cisza. Właściwie żadne słowa w tej sy tuacji nie by ły konieczne, by każda ze stron wiedziała, jakie jest stanowisko drugiej. Marc-Oliver w końcu westchnął, a potem odpadł ciężko na krzesło. Potarł się po karku, jakby chciał zasugerować, że ma tej całej sprawy serdecznie dosy ć. – W porządku – odezwała się Maländer. – W takim razie odpowiedz mi na to py tanie: macie jakiś majątek w Rosji? – Nie. – Jesteś pewny ? – Wiedziałby m, gdy by ojciec kupił coś na poletku cara. – Może macie tam jakichś znajomy ch? – Nie. Sophie zaklęła w my śli, podczas gdy Gröger znacząco cmoknął. Dziewczy na spojrzała na niego py tająco. – Jeśli masz coś jeszcze do powiedzenia, Gröger, nie zatrzy muj tego dla siebie. Miała wrażenie, że tego dnia zdecy dował się na złamanie nie ty lko zasady mówiącej o ty m, że nie może znajdować się w sy pialni którejkolwiek z dam. – Dziękuję, fräulein – odparł, opuszczając ręce wzdłuż ciała. – Jeśli mnie pamięć nie my li, rodzina Orłowów by ła dość blisko zaprzy jaźniona z panem baronem oraz panią baronową. W oczach Reignera coś zabły sło. Sophie przez moment zastanawiała się, co konkretnie. Zrozumienie? A może strach? – Orłowowie… rzeczy wiście – mruknął. – Wprawdzie głowa rodziny zmarła jakiś czas temu, a jego małżonka niedomaga, lecz mają sy na, którego panicz z pewnością pamięta – powiedział służący. – Owszem – przy znał Marc-Oliver. – Efraim? – Jefrem, panie. – Tak, tak. Człek potężny jak by k. Aż dziw, że o nim zapomniałem. – Gdzie mieszkają ci Orłowowie? Marc-Oliver wzruszy ł ramionami, więc Sophie znów rzuciła py tające spojrzenie służącemu. – W Nowogradzie Woły nsk – odparł Gröger i dostrzegł, że żadne z rozmówców nie wie, o czy m mowa. – By tam dojechać, należałoby najpierw dostać się koleją do Lwowa. Stamtąd wziąć pociąg do miejscowości Rowno. – Brzmi, jakby ś już tam niegdy ś zawitał – zauważy ła Maländer. – W istocie. Miałem przy jemność towarzy szy ć panu baronowi, gdy by łem jeszcze kamerdy nerem. Z Rowna jedzie się już nieubitą drogą. Boleśnie wspominam tamten etap podróży, a dodatkowo sama rezy dencja nie napawała szacunkiem. – Przekonamy się o ty m na własne oczy – zarządziła Sophie. Marc-Oliver niechętnie skinął głową.
Rozdział XII Orłow wrócił do piwnicy, taszcząc tobołek. Zatrzasnął za sobą drzwi, aż zachwiały się w zawiasach, a potem cisnął pakunek na podłogę. Wskazał na niego Erikowi. – Koszula. Landecki rozwiązał paczkę i wy jął zawartość. Skrzy wił się. – Nie wy gląda jak koszula – zauważy ł. – Raczej jak wór na paszę. – Zakładaj. Musisz się odpowiednio prezentować, jak opuścimy tę okolicę. – W ty m? – Ta szmata sprawi, że nikt się tobą nie zainteresuje. Erik zlustrował rozmówcę. Wy dawało mu się, że by ł to znaczący gest, ale Orłow nawet nie drgnął. – Ty nosisz normalne ubranie – bąknął. – Przy najmniej jak na tutejsze warunki. – Ale ja mówię po rosy jsku, więc mogę wy tłumaczy ć, dlaczego zmierzam na zachód. Ty nie. Polak skinął głową i narzucił na siebie łachmany. Po prawdzie nie miało dla niego żadnego znaczenia, w czy m uciekał. Liczy ł się sam fakt, że niebawem stąd zniknie. Gotów by łby pierzchnąć nawet nago, gdy by nie miał innego wy jścia. Przy puszczał, że Rosjanin będzie jeszcze w ostatniej chwili targował się o ostateczną wy sokość zapłaty, ale Jefrem najwy raźniej by ł ukontentowany ty m, co wy negocjował. Poczekał, aż Erik się ubierze, a potem skinął w kierunku drzwi. – Czas na nas – oznajmił. Pomógł Polakowi wstać i podprowadził go do wy jścia. Landecki oparł się o ścianę. – Zrobiłeś dwa kroki i już padasz? Jak mamy uciekać? – Dam radę. – Zobaczy my – burknął Orłow. – W razie czego wiedz, że zostawię cię bez wahania. – Będziesz na ty m wy jątkowo stratny, przy jacielu. – Nie bardziej niż ty – odparł Rosjanin. – A teraz stój, gdzie stoisz, a ja wy tłumaczę ty m dwóm na zewnątrz, że czas iść spać. Jefrem zaśmiał się pod nosem, a Erik z zadowoleniem skinął głową. Przy warł plecami do ściany i odetchnął, podczas gdy jego niedawny oprawca otworzy ł drzwi do piwnicy. Ledwo się uchy liły, rozległ się rozry wający powietrze huk. Czas jakby się zatrzy mał. Erik miał przed sobą obraz, który nie chciał przesunąć się dalej. Widział, jak kula z broni dużego kalibru roztrzaskała czaszkę Orłowa. Krew, kawałki kości i mózgu bry zgnęły do środka celi, ochlapując ściany i podłogę. Ciało Rosjanina padło z impetem na posadzkę pod przeciwległą ścianą, niczy m szmaciana lalka pozbawiona głowy. Landecki jęknął, osuwając się na ziemię. Kątem oka widział ciało, które ułoży ło się w nienaturalną pozę, z powy kręcany mi kończy nami. Spod niego wy pły wała ciemna krew,
a w powietrzu unosił się zapach moczu i kału. Erik miał wrażenie, że coś zagotowało mu się w żołądku. Zwy miotował tuż obok ciała. Usły szał kilka krzy ków po rosy jsku. Nic nie rozumiał. – M1867 Werndl-Holub. Erik otarł usta i z trudem przełknął ślinę. Smakowała ohy dnie, paliło go w gardle. Postarał się skupić i wy dało mu się, że rozpoznał męski głos, który usły szał. Kojarzy ł też nazwę producenta broni. – Nie wiedziałem, że z bliska robi taką dziurę – dodał mężczy zna. Landecki otworzy ł usta, ale nie wy doby ł się z nich żaden dźwięk. Obserwował, jak przy by sz przekracza próg, patrząc na swoje dzieło. Zaraz potem skierował wzrok na kulącego się na podłodze Erika. – Nieźle wy mierzy łem – skonstatował Fritz. – Choć z takiej odległości nie by ło to trudne. Po chwili w progu zatrzy mała się Hiltrude, zasłaniając chusteczką usta i nos. – Ohy dztwo – powiedziała. – Cóż, tak to jest, jak się chce grać na boku. – Popuścił? – zapy tała zniesmaczona. – Trudno, żeby by ło inaczej, skoro rozwaliłem mu mózg. Landecki miał zabójcę Aniki na wy ciągnięcie ręki, a mimo to nie mógł poruszy ć się choćby o centy metr. Czuł, że zaczy na się trząść. Starał się nie spoglądać w kierunku roztrzaskanej głowy, ale wzrok mimowolnie uciekał w tamtą stronę. Hiltrude spojrzała na niego i przez moment nie odry wała wzroku, napawając się widokiem zszokowanego, pokonanego przeciwnika. Rzuciła mu chustkę, po czy m wy szła z celi bez słowa. – No nic – podsumował sny cerz. – Zostawiamy cię z ty m bajzlem, skoro sam jesteś za niego odpowiedzialny. Fritz przerzucił karabin przez ramię, a potem przy kucnął przy Polaku. – Przy puszczam, że trochę się ty ch smrodów nawdy chasz, ale przecież nie spodziewałeś się niczego innego, prawda? – zapy tał, przy glądając mu się. – Nie sądziłeś chy ba, że tak łatwo stąd uciekniesz? To twój dom, gnädiger Herr. Nie można go tak po prostu opuścić. Landecki zmusił się, by spojrzeć oprawcy w oczy. Wzrok Fritza zdawał się zupełnie obojętny, pusty. Nie by ło w nim ani saty sfakcji, ani ty m bardziej choćby cienia empatii. Sny cerz by ł człowiekiem-wy dmuszką, który by ć może nie zdawał sobie nawet sprawy z wagi swoich czy nów. By ł jedy nie bezmy ślny m narzędziem w rękach baronowej. Nie materiałem na zaprzy sięgłego wroga czy wielkiego adwersarza. Ale nie musiał nim by ć, by Erik go zabił. Co do tego, że w końcu to zrobi, nie miał żadny ch wątpliwości. Teraz jednak musiał skupić się przede wszy stkim na ty m, by nie zwy miotować po raz kolejny. Dostawał minimalne racje ży wnościowe, a wy rzucając je wszy stkie z żołądka, z pewnością nie odzy ska sił. Kilkakrotnie próbował dobrać się do zapasów składowany ch w pomieszczeniu, ale większość by ła zabita gwoździami i porządnie zabezpieczona, jakby miała zostać przetransportowana za ocean. Stłumił mdłości i obrócił się ty łem do Orłowa. Zamknął oczy, uznając, że jeśli teraz uda mu się okazać siłę, by ć może wy starczy mu determinacji na nadchodzące godziny. Wiedział, że będą kluczowe. Fritz opuścił go, cicho zamy kając za sobą drzwi. Erikowi trudno by ło stwierdzić, jak długo go nie by ło. Pół dnia? Może nieco mniej, ale na dworze zaczy nało już zmierzchać. Wąskie promienie słońca, wpadające do pomieszczenia przez szpary pod sufitem, przy brały ciemnopomarańczowy odcień.
Gdy sny cerz wrócił, nie by ł sam. – Przedstawiam ci korneta Wiaczesława Bogdanowicza – odezwał się Fritz. – Sam będę ci robił za tłumacza, jak ty lko będziesz gotowy, by podać wszy stkie interesujące korneta informacje. Wy soki, szczupły mężczy zna wszedł do celi, jakby nie leżał w niej trup. Nie spojrzał na niego nawet przelotnie, za to omiatał wzrokiem sufit. – Wy dusi z ciebie wszy stko, niemiecki szpiegu. – Co takiego? – zapy tał Erik, odwracając się od ściany. – Szpiegujesz na rzecz Prus. – Większej bzdury dawno nie sły szałem. – Wstawaj – rzucił Fritz, celując do więźnia z karabinu. Wiaczesław Bogdanowicz zdawał się by ć gdzie indziej, nie zwracał najmniejszej uwagi na dwóch mężczy zn, którzy znajdowali się w pomieszczeniu. Erik podniósł się z podłogi, wciąż starając się nie patrzeć na zwłoki. Teraz by ło to łatwiejsze, bo jego uwagę przy kuwał osobliwy funkcjonariusz Ochrany. Nadal toczy ł wzrokiem po suficie, jakby czegoś na nim szukał. – Przy znasz się – rzekł Fritz. – A potem zdradzisz, kto cię wy słał do Rosji. – Przecież to jakieś kompletne banialuki. – Milcz! – krzy knął sny cerz, obracając gwałtownie karabin w ręce. Nim Polak uświadomił sobie, co się dzieje, Fritz zamachnął się, celując w głowę. W połowie drogi jednak broń się zatrzy mała – Bogdanowicz złapał ją oburącz, a potem posłał swojemu towarzy szowi długie spojrzenie. Landecki obserwował, jak Austriak truchleje pod jego ciężarem. W końcu Fritz opuścił karabin i odsunął się o krok. Wiaczesław odwrócił się do Erika i powiedział coś po rosy jsku. – Miałeś tłumaczy ć, więc tłumacz – wy cedził Landecki. Sny cerz potarł się po kilkudniowy m zaroście i charknął. Splunął na podłogę, tuż pod nogi Erika. – Kornet mówi, że nie ży czy sobie, żeby ś ucierpiał z rąk kogokolwiek innego. Mówi, że jesteś jego własnością i ty lko on może się tobą zajmować. – Przekaż mu, żeby się pierdolił. – Jak chcesz – odparł zadowolony Fritz. Przetłumaczy ł słowa Polaka, a Wiaczesław skinął obojętnie głową, po czy m ruszy ł w kierunku drzwi. Znikł na chwilę, nie zamy kając ich za sobą, a potem wrócił z dwoma deskami pod pachą. Niespecjalnie wy rafinowane narzędzie tortur, pomy ślał Erik. Zmienił zdanie niedługo po ty m, jak Austriak rozkazał mu położy ć się na ziemi i wy ciągnąć przed siebie ręce. Opierałby się, gdy by nie lufa werndla-holuba wy celowana w jego głowę. Gdy przy jął odpowiednią pozy cję, Fritz przy gniótł go do ziemi butem, a Bogdanowicz umieścił jego lewą dłoń między deskami. Dopiero teraz Landecki poczuł, że mają małe, metalowe wy pustki – najpewniej by ły to wcześniej wbite małe gwoździe. Przełknął ślinę. – Mów, dla kogo pracujesz – powiedział sny cerz. – Geheimpolizei? – Na Boga, przecież to jakaś bzdura… Więcej nie zdąży ł powiedzieć. Wiaczesław z impetem opuścił nogę, miażdżąc dłoń Erikowi. Z krtani doby ł mu się chrapliwy krzy k, który zaskoczy ł jego samego. Czuł, jak chrząstki w dłoni gruchnęły, a ostre końcówki gwoździ przebiły skórę i sięgnęły nerwów. Darł się wniebogłosy, gdy Rosjanin konty nuował swoje dzieło. Unosił deskę, a potem znów umieszczał ją w ty m samy m miejscu. Szy bko okazało się, że karabin jest niewy starczający m straszakiem i więźnia trzeba by ło związać. Dwóch mężczy zn obróciło go na plecy i rozciągnęło, przy wiązując kończy ny do długich sznurów. Erikowi przez głowę przemknęła my śl, że musi sprawiać wrażenie żaby na stole
sekcy jny m. Fritz podśmiechiwał się, Bogdanowicz zaś trwał z obojętny m wy razem twarzy. Gdy na dobre go unieruchomili, Wiaczesław ponownie umieścił jego dłoń pomiędzy deskami i zaczął swoje tortury od początku. Erik wy ł wniebogłosy, starając się wy rwać. – Mów, pracujesz dla tajnej policji pruskiej? – py tał raz po raz Fritz. – Co miałeś ustalić? Kogo szpiegować? Może chodziło o zamach na cara? Landecki odpowiadał mu ty lko przeciągły m krzy kiem. Zostawili go w spokoju po niecałej godzinie, a Polak z przerażeniem spojrzał na swoją dłoń. Spodziewał się zobaczy ć rozbebeszone ścięgna i połamane kości, ale nie by ło tak źle. Wprawdzie ręka by ła pokiereszowana, ale nie sprawiała wrażenia, jakby by ła nie do odratowania. Następnego dnia wrócili, niosąc dwie skórzane torby. Postawili je na podłodze i zaczęli wy ciągać szereg metalowy ch narzędzi. Chwilę później dwóch inny ch przy taszczy ło worek z solą. Rozciągnięty pomiędzy ścianami Erik by ł półprzy tomny, ale dobrze zdawał sobie sprawę z tego, co go czeka. Wiaczesław wy kony wał swoją pracę metody cznie. Kawałek po kawałku kaleczy ł ciało Landeckiego, robiąc na nim głębokie nacięcia. Rozchy lał skórę, a potem wsy py wał do rany sól. – Mów, kto cię przy słał i po co, bo inaczej zaszy jemy ci to w środku! Erik niezmiennie odpowiadał przeraźliwy m ry kiem. Czuł, że gardło ma zdarte i z każdy m kolejny m okrzy kiem sy tuacja się pogarsza, ale nie mógł przestać. Pod koniec dnia trudno by ło znaleźć pozbawione ran miejsce na jego ciele. Niektóre by ły powierzchowne, inne znacznie głębsze. Bogdanowicz roztropnie dobierał miejsca tak, by nie powodować nadmiaru bólu. Wszak nie chciał, żeby więzień zemdlał lub przedwcześnie umarł. Kolejny dzień by ł jeszcze gorszy. Wiaczesław zjawił się ty m razem sam, znów z torbą wy dającą metaliczny pobrzęk. Postawił ją na podłodze, tuż za Erikiem, by ten nie widział, co znajduje się w środku. Przebierał przez chwilę w narzędziach. Potem Landecki zobaczy ł nad sobą drewniany kołek. Zanim zdąży ł się zorientować, Bogdanowicz wepchnął mu go do ust tak, by się nie zamknęły. Chwilę później nachy lił się nad nim z metalowy mi szczy pcami. Erik sły szał o okrutny ch przejściach jeńców wojenny ch, który m wy ry wano zęby. Jednak to, czego doświadczy ł z rąk Rosjanina, przechodziło jego najgorsze obawy. Wiaczesław spokojnie zakleszczał który ś z zębów w metalowy m urządzeniu, a potem ciągnął. Niespiesznie, bez emocji. Gdy zachodziło słońce, Landeckiemu wy dawało się, że krzy kami zdarł sobie gardło do krwi. Chwilę później stracił przy tomność lub zasnął, nie miał pojęcia. Wiaczesław obudził go rankiem, niosąc duże metalowe narzędzie z kleszczami i korbą. Pokręcił nią, pokazując, jak mechanizm się zaciska.
Rozdział XIII Podróż z Rowna do Nowogradu Woły nsk rzeczy wiście nie należała do najprzy jemniejszy ch. Sophie cieszy ło jednak to, że ich celem jest nieduża mieścina, bo rezy dencji Orłowów nie trzeba będzie w niej długo szukać. Dotarli na miejsce na niewielkim, rozklekotany m wozie i Maländer szy bko przekonała się, że miała rację. W okolicy ty lko jeden budy nek sprawiał wrażenie cy wilizowanego przy by tku. – Pięknie tutaj – mruknął Marc-Oliver, rozglądając się. – Szkoda ty lko, że nikogo nie ma. Zapowiedziałeś nas, Gröger? – Oczy wiście, panie. – Więc gdzie jakiś komitet powitalny ? – Najwy raźniej nie znają tutaj takich zwy czajów – odparła Sophie. – Żartujesz? Piją na umór z by le powodu. Powinien już ustawiać się szpaler ludzi z butelkami wódki w rękach. Joachim rozejrzał się niepewnie po okolicy. Po Rosjanach spodziewał się nie ty lko tego, że powitają ich odpowiednimi trunkami, ale także tego, że… cóż, właściwie spodziewał się wszy stkiego. W jego mniemaniu stanowili wy jątkowo nieprzewidy walny naród. Wprawdzie nic przy krego nie spotkało go, gdy by ł tu ostatnim razem z baronem, ale poziom służby by ł zatrważający. O ile w ogóle mógł mówić o służbie. By ła to raczej zbieranina przy padkowy ch ludzi, wiecznie pijany ch i wy znający ch zasadę, że niechlujstwo to nic wsty dliwego. Tak czy owak by ło to lepsze niż samotne tkwienie przed rezy dencją. Gröger powiódł wzrokiem po oknach, ale wy glądało na to, że budy nek jest pusty. – Niepokojąca sy tuacja – burknął majordom. Maländer uśmiechnęła się, klepiąc służącego po plecach. Przez to jego niepokój ty lko wzrósł, ale nie odezwał się słowem. Cierpliwie toczy ł wzrokiem po okolicy, starając się wy patrzeć albo komitet powitalny, albo potencjalny ch agresorów, którzy mogli zainteresować się przy by szami w austriackich strojach. Na ty m etapie należało się spodziewać wszy stkiego, uznał w duchu. W końcu boczne drzwi rezy dencji się uchy liły. Z budy nku wy szedł wy soki człowiek w garniturze, którego Gröger nie rozpoznał. By ć może jakiś nowy służący. – Czy m mogę służy ć? – zapy tał mężczy zna nienaganny m niemieckim, zbliżając się. – Cóż za brak elementarny ch manier – szepnął Joachim. – Nie dość, że zwraca się bezpośrednio, to jeszcze zaczy na od py tania, zamiast się przedstawić. – My ślę, że możemy mu to wy baczy ć – odparła Sophie. Marc-Oliver postąpił krok naprzód, przy glądając się służącemu. – Przy jechaliśmy z Zagobina – powiedział, również odpuszczając sobie standardowe formułki. – Przed nami powinien dotrzeć tutaj telegram. Rosjanin wy glądał, jakby nie miał pojęcia, o czy m mowa. – Coś nie tak? – spy tał Reigner. – Nic mi na ten temat nie wiadomo.
– Nie rozumiem… – Niestety by ły problemy z kablami. Marc-Oliver odwrócił się i spojrzał na swoich towarzy szy. Gröger sprawiał wrażenie, jakby zagotował się w środku. Przez chwilę panowała niezręczna cisza, w oddali sły chać by ło jedy nie trele ptaków. – Pani domu jest obecna? – zapy tała Sophie, przery wając milczenie. – Tak, ale nie przy jmuje gości. – Proszę mimo to przekazać jej, iż przy by ła rodzina von Reignerów – rzuciła Maländer. – Przekażę – odparł mężczy zna, ale nie ruszy ł się o krok. – By ć może powinien pan zaprosić nas do środka – bąknął Marc-Oliver. – I raczy łby pan powiedzieć, czy jest służący m, czy członkiem rodziny, bo nie wiadomo, jak się do pana odnosić. – Przy jacielem rodziny. – W takim razie może rzeczy wiście najlepiej będzie, jeśli dokończy my tę rozmowę w środku? – zapy tała Sophie. – Jak mówiłem, nie przy jmujemy gości. – Cóż za imperty nencja! – wy palił Gröger, nie mogąc dłużej znieść sy tuacji. – Niechże pan stanie na wy sokości zadania i zaproponuje choć skromny poczęstunek. – Przy kro mi, ale w tej chwili to niemożliwe. – Dlaczego? – Czy ja państwa nachodzę w waszy ch włościach i wy py tuję, dlaczego nie mogę wejść? – żachnął się mężczy zna. – Dziwne zwy czaje panują w Austro-Węgrach. A teraz żegnam. – Słucham? – Proszę opuścić tę posesję i zostawić rodzinę Orłowów w spokoju. – Zamierzaliśmy ty lko… – zaczęła Sophie, ale Marc-Oliver bły skawicznie odwrócił się przez ramię i powstrzy mał ją wzrokiem. Ledwo zdąży ł z powrotem spojrzeć na rozmówcę, a ten już oddalał się w kierunku budy nku. Troje przy by szów przez moment stało bez ruchu, nie odzy wając się. – Twoja matka tam jest – powiedziała w końcu Maländer. – Co takiego? – Dlatego nie chce nas wpuścić. By ć może Erika też tu trzy mają. – A mnie się wy daje, że po prostu spotkaliśmy prostaka. Ty lko ty le i aż ty le. Tak czy inaczej czas się stąd zabierać. – Nie mam zamiaru odchodzić bez sprawdzenia, co tam się dzieje. Sophie spojrzała na zaniedbany dworek, który w jej rodzinny ch stronach przy wodziłby na my śl raczej folwark aniżeli rezy dencję szanowanej rodziny. Po obejściu nikt się nie kręcił i wy soki mężczy zna najwy raźniej by ł jedny m z nieliczny ch rezy dentów, inaczej ktoś jeszcze wy szedłby im na powitanie. – Więc co zamierzasz? – To, co powiedziałam. – Chcesz się włamać do czy jegoś domu? – Tak. – Jestem zmuszony się przy łączy ć – zadeklarował Gröger. – Co do zasady to haniebny czy n, ale… w ty m przy padku należy uznać, że państwo Orłowowie są w niebezpieczeństwie. – Że co proszę? – Ten człowiek nie by ł żadny m przy jacielem rodziny – odparł majordom, niezrażony opry skliwy m tonem Marca-Olivera. – Jego chód jest wojskowy, a na koszuli miał ślad krwi. Ponadto chował dłonie, zapewne nie chcąc pokazać, że ma otartą skórę na kny kciach.
– To zwy kła zgady wanka – zaoponował Reigner, patrząc błagalnie na narzeczoną. – Oboje zwariowaliście, a ja nie mam zamiaru w ty m uczestniczy ć. – Pozwolisz kobiecie i starcowi wejść samotnie do potencjalnie niebezpiecznego miejsca? – zapy tała Sophie. Joachim się skrzy wił. – Przepraszam, Gröger, naturalnie nie jesteś jeszcze starcem. Marc-Oliver zaśmiał się pod nosem, rozkładając ręce. – Niebezpieczne miejsce? Jeśli masz na my śli, że jest takie ze względu na to, że mogą zastrzelić włamy waczy, to rzeczy wiście, istnieje realne zagrożenie. – Nikt nie będzie do nas strzelał, jeśli jest tak, jak mówisz, i nic podejrzanego się tutaj nie dzieje. – Ja by m strzelał mimo wszy stko. – Ale Rosjanie są bardziej gościnni. – Przed chwilą tego dobitnie doświadczy liśmy. Sophie uśmiechnęła się i wzruszy ła ramionami. Przez chwilę milczeli, robiąc dobre miny do złej gry. Oboje jednak wiedzieli, że mimo iż nie wy mieniają się argumentami, sprzeczka właściwie trwa nadal w ich my ślach. – Chodźmy stąd – zaproponował w końcu Reigner. – Wy starczy szaleństwa na jeden dzień. – Co do tego się zgodzę – odparła Maländer. – Poczekamy do zmroku, a potem wkroczy my. Gröger, zabrałeś swój arsenał? – Słucham? – Żartuję, nie będziemy potrzebować broni. Marc-Oliver spojrzał na nią spode łba. – Jeśli rzeczy wiście masz zamiar tam wejść, to polemizowałby m. – Mam zamiar – odparła Sophie, obróciła się i ruszy ła ku inny m zabudowaniom w oddali. – I musisz by ć świadomy, że pójdziesz ze mną.
Rozdział XIV Wiaczesław Bogdanowicz wszedł do celi i spojrzał na rozciągniętego pomiędzy ścianami więźnia. Polak wy glądał żałośnie, ale przy najmniej nie skomlał. Z doświadczenia funkcjonariusza wy nikało, że zdarza się to raczej rzadko. W ty m przy padku wy nikało to by ć może z faktu, że kornet udawał, iż nie zna niemieckiego. Oszczędził sobie wy słuchiwania niekończący ch się próśb o okazanie litości, a oprócz tego sprawił, że chłopak traktował go niemal jak anonimowego, bezosobowego przeciwnika. Jak karę boską, pecha czy po prostu uosobienie nieciekawego losu. Z pewnością nie jako osobę, i o to chodziło. Zaraz za Wiaczesławem do pomieszczenia wszedł Fritz. Oddy chał ciężko, jakby by ł podniecony. – Kornet mówi, że przy szli po ciebie, knurze – powiedział do Erika. Polak zdołał obrócić głowę w jego kierunku. Sny cerz patrzy ł na niego z uśmiechem, więc albo łgał, albo osobom, które się tutaj zjawiły, nie udało się w ogóle dostać do środka. Tak czy inaczej nadzieja pry sła równie szy bko, jak się pojawiła. – Sophie, Reigner i ten stary pierdziel – dodał Fritz. Marc-Oliver? Jego obecności spodziewałby się raczej po ty m, jak kornet skończy się nad nim pastwić. A teraz miał się zjawić w towarzy stwie Sophie i Grögera? Wy dawało się to Landeckiemu nielogiczne. Chy ba że Hiltrude kłamała. Albo Marc-Oliver prowadził podwójną grę. – Oho, widzę, że ta wieść cię trochę rozbudziła. – Idź w cholerę – odparł Erik. Bogdanowicz zaczął przy gotowy wać się do kolejnej odsłony makabry cznego przedstawienia, a Austriak pochy lił się nad chłopakiem i obejrzał rany na klatce piersiowej. Wy glądały powierzchownie, ale wszy stkie by ły otwarte – nie by ło szans, żeby się zagoiły. Przy najmniej nie w sy tuacji, gdy Wiaczesław zajmował się nimi na bieżąco. – Kornet ich odprawił – powiedział Fritz. – Wy starczy ło kilka szorstkich słów. – Nie odpuściliby tak łatwo. – A mimo to sam widziałem, jak odchodzili. – Co takiego im powiedział? – Że pani domu nikogo nie przy jmuje. I że najlepiej dla nich będzie, jak się ulotnią. – Ciekawe… – Dlaczego? – Bo żadne z nich nie mówi po rosy jsku. Erik popatrzy ł kontrolnie na Wiaczesława, a ten odwzajemnił spojrzenie. Uświadomiło to Polakowi, że kornet w istocie rozumie każde słowo. Rosjanin wy prostował się, a potem głęboko westchnął. – Tak to jest, jak się pracuje z amatorami – powiedział z gory czą w głosie, przenosząc wzrok na swojego pomagiera. Fritz pobladł.
– Ja… – zaczął. – Wy jdź, zostaw nas samy ch. Nie jesteś już potrzebny. Fritz wahał się ty lko przez moment, po czy m opuścił pomieszczenie, ponaglany stanowczy m spojrzeniem Rosjanina. Wiaczesław zatrzasnął za nim drzwi i zaczął chodzić wokół Erika, wy soko podnosząc nogi nad napięty mi sznurami. – Muszę cię pochwalić – odezwał się. – Miałem o tobie znacznie gorsze mniemanie. Landecki trwał w milczeniu, wodząc wzrokiem za oprawcą do momentu, aż ten znalazł się tuż za nim. – Wielu na twoim miejscu dawno by się już przy znało, a nawet zaczęło z nami współpracować. – Nie mam się do czego przy znać. – Jesteś szpiegiem pruskich służb. – Nie – odparł Landecki, wiedząc, że ta krótka wy powiedź sprawi, iż rozmowa naty chmiast się skończy. Tak też się stało – Wiaczesław złapał go za głowę, odgiął ją w ty ł, a następnie uniósł niewielkie wiadro z wodą. Zaczął wlewać ją więźniowi do nozdrzy. Erik przez kilka chwil się opierał, wstrzy mując oddech, ale w końcu musiał ulec. Dławiąc się i kaszląc, miał wrażenie, że się topi. Gdy Bogdanowicz skończy ł, minęło raptem kilka minut. Dla Landeckiego jednak równie dobrze mogła to by ć wieczność. Wy pluł ty le wody, ile zdołał. Reszta pewnie zatrzy mała się w płucach, co nie by ło zby t opty misty czną my ślą, bo wedle wszelkiego prawdopodobieństwa sama stamtąd nie wy paruje. Kaszlnął jeszcze raz, starając się zlokalizować Rosjanina. Stał tuż obok ze szczy pcami – ty mi samy mi, który ch uży wał do mozolnego wy ry wania mu zębów. Ty m razem jednak pochy lił się nad jego kroczem. Erik nie dowierzał temu, co widzi. – Przy znaj się. – Przy znałby m się do tej pory, gdy by m… – Wręcz przeciwnie! Gdy by ś nie by ł szpiegiem, dawno by ś uległ. Ponieważ jednak się opierasz, dowodzi to, że jesteś wy szkolony w znoszeniu tortur. Absurd, pomy ślał Erik. Ale z pewnością jeden z wielu, na który ch zbudowane by ły carskie służby. Zresztą może nie ty lko carskie – może by ł to jeden z uniwersalny ch absurdów, który mi kierowali się tajni agenci na cały m świecie. – Nie jestem żadny m szpiegiem, do kurwy nędzy ! Z przerażeniem obserwował, jak Wiaczesław zbliża szczy pce do jego uda. Umieścił między nimi kawałek skóry, zacisnął, a potem zaczął odciągać. Ból by ł rozdzierający. Krew szy bko zalała pachwinę i zaczęła spły wać mu po ciele. Erik wy ł wniebogłosy, wiedząc, że to ty lko preludium do tego, co go zaraz czeka. Pozostawało mu mieć nadzieję, że ktoś usły szy jego krzy ki. – Nadchodzące godziny będą jedny mi z najdłuższy ch w twoim ży ciu – oświadczy ł Bogdanowicz.
Rozdział XV Sophie zostawiła swoich towarzy szy kawałek za budy nkiem i poleciła im, by obserwowali bacznie okolicę. Po prawdzie nie by ło ku temu żadnego powodu, ale wolała sama obejść rezy dencję. Po kilkunastu minutach dostrzegła, że po obejściu zaczy nają leniwie kręcić się jacy ś chłopi, który ch wcześniej nie widziała. Właściwie nie licząc ich i mężczy zny, który wcześniej wy szedł im na spotkanie, miejsce to sprawiało wrażenie opuszczonego. Dopiero po jakimś czasie Sophie przekonała się, że jest tu jeszcze jedna osoba. Obeszła posiadłość, ale nie by ła przekonana, czy to wy starczy, by mieć pewność, że nic ich nie zaskoczy. Powtórzy ła obchód jeszcze dwukrotnie, nim uznała, że przeanalizowała dostatecznie całą sy tuację. Wróciła do towarzy szy, którzy wy glądali jej z niepokojem. – I co? – zapy tał Marc-Oliver. – Wy gląda na to, że od naszej poprzedniej wizy ty trochę się zmieniło. – To znaczy ? – Budy nku pilnuje pięciu mężczy zn – powiedziała. – Snują się wokół niby leniwie, ale wy patrują nieproszony ch gości. Najwy raźniej twoja matka stwierdziła, że istnieje ry zy ko, iż wrócimy później. – Moja matka nie ma z ty m… – Widziałam ją w oknie na piętrze, Öhle. – Co? – Hiltrude jest w rezy dencji, mój drogi – odparła Maländer, doby wając cy garetki. Przez dobrą godzinę chciało jej się palić, ale obawiała się, że ktoś przy uważy łby dy m. Teraz z lubością zaciągnęła się i spojrzała na narzeczonego. Starała się nie okazy wać saty sfakcji, ale nie by ło to łatwe. – Niemożliwe – wy dukał. – A jednak. Nadzoruje wszy stko, niby generał przed bitwą. – Co czy nić w takiej sy tuacji? – zapy tał majordom, zamy kając torbę podróżną, do której Sophie wrzuciła cy garetki. – Pójdę do niej – zaoferował się Marc-Oliver. – I co jej powiesz? – Żeby skończy ła to przedstawienie i wy dała mi brata. Sophie odetchnęła, sły sząc to. Do pełni szczęścia brakowało jej ty lko tego, by narzeczony dalej upierał się, że wszy stko sobie uroiła. Musiała przy znać, że racjonalne podejście z jego strony by ło miłą odmianą. W końcu poczuła, że sy tuację można jeszcze uratować. Sy tuację i Erika. – Nie da się łatwo przekonać – zauważy ła. – Nie dam jej wielkiego wy boru. Gröger spojrzał niepewnie na Reignera. Jeśli panicz miał cokolwiek wspólnego z porwaniem aktualnego pana na Raisentalu, to ukry wał to z wielkim kunsztem. Służącego zaniepokoiła my śl, że
właściwie by ł ty lko o krok od tego, by niepostrzeżenie przedostać się do swoich. – Mówisz poważnie? – zapy tała Maländer. – Jak najbardziej. Matka będzie musiała skonfrontować swoje zachowanie z rzeczy wistością, a rezultat może by ć ty lko jeden. Uświadomi sobie, że to, co robi, to zupełna hucpa. – Nie wy daje mi się. – Wierz mi. Zrobię wszy stko, co ty lko… – Nic nie zdziałasz. Ton jej głosu kazał sądzić, że dy skusja jest skończona. I zazwy czaj to wy starczało, by Sophie postawiła na swoim. Ty m razem jednak Marc-Oliver najwy raźniej nie miał zamiaru odpuścić. Jeszcze przez chwilę próbował przekonać ją, że najrozsądniej będzie, jeśli pójdzie tam sam, ale Sophie nie zamierzała ustępować. – Nie ma mowy – ucięła, a potem spojrzała na Grögera. – Ile zostało do zmroku? – Najwięcej dwie godziny, moja pani. – W takim razie mamy dwie godziny, by przy jrzeć się każdemu skrawkowi tego domu, jaki stąd widać. – I co potem? – zapy tał Reigner. – Zaatakujemy. – A więc jednak masz na podorędziu jakiś arsenał, o który m nie wiem. – Nie, ale coś wy my ślimy. – Świetnie – bąknął Marc-Oliver. – Plan brzmi wprost świetnie. – Nie przejmuj się, Öhle – odparła z uśmiechem. – Gdy by śmy mieli przeciwko sobie uzbrojony ch po zęby żołnierzy, by łaby m pierwsza do odwrotu i nalegałaby m na wezwanie posiłków. Ale nie zapominaj, że tam urzęduje twoja matka, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa najęła kilku rosy jskich chłopów do czuwania nad okolicą. To wszy stko. Czy wierzy ła w swoje własne słowa? Trudno by ło powiedzieć, przy najmniej wtedy. Już godzinę później wiedziała, że by ło to ty lko czcze gadanie. Po który mś z kolei okrążeniu budy nku Gröger dostrzegł uzbrojonego mężczy znę w jedny m z okien. Marc-Oliver zaś namierzy ł innego, z pistoletem, przy wejściu. Sama Maländer dokonała także innego, znacznie ważniejszego odkry cia. W jedny m z mężczy zn rozpoznała zabójcę Aniki Eller. Schowana za pniem drzewa obserwowała, jak Fritz snuje się po domu. Pojawił się w jedny m oknie, później znikł i ponownie dostrzegła go w następny m. Chodził bez celu, najwy raźniej nie mając się czy m zająć. Nigdzie za to Sophie nie wy patrzy ła sióstr MarcaOlivera. Gdy cała trójka spotkała się we wcześniej wy znaczony m miejscu, nikt nie by ł skory do zabrania głosu. Wszy scy mieli minorowe miny i spoglądali gdzieś w dal. – To komplikuje sprawę – zauważy ł Gröger. Sophie spuściła wzrok. – I najwy raźniej nie chodzi tutaj o samego barona – dodał. Marc-Oliver wzdry gnął się na to określenie. – Ci ludzie sprawiają wrażenie wojskowy ch lub policjantów – perorował dalej służący, widząc, że nikt nie ma zamiaru podjąć tematu. – Oczy wiste zatem wy daje się, że nie możemy zaatakować. Tak jak wcześniej zauważy ła Fräulein, należy wezwać posiłki. – To by ła ty lko luźna my śl, Gröger – odparła Sophie, wodząc nieprzy tomny m wzrokiem po okolicy, która powoli pogrążała się w mroku. – Nie mamy nikogo w odwodzie. Rosjanie nam nie pomogą. – W takim razie należy sprawę rozwiązać kanałami dy plomaty czny mi.
– Do tej pory Erik może już nie ży ć – zaoponowała. – Albo zostać przeniesiony gdzie indziej. – Nasi dy plomaci o niego zadbają, fräulein. – Nasi dy plomaci nawet go nie znajdą – oświadczy ła, potrząsając głową. – Dzisiaj spłoszy liśmy Hiltrude i przy puszczam, że niebawem wy wiezie stąd Erika. Albo po prostu go pochowa kawałek dalej. Nie mamy prawa teraz go zostawić. Marc-Oliver milczał, wpatrując się w las, z którego przy szli. – Niech go strawią ognie piekielne – odezwał się. – Co takiego? – zapy tała Maländer. Obrócił się i spojrzał jej w oczy. – Ten budy nek – powiedział. – Spalmy go. – Żartujesz sobie? – Nie – odparł, wzruszając ramionami, jakby by ło to najprostsze i najłatwiejsze rozwiązanie. – Puśćmy go z dy mem. – Ależ tam jest gnädige Frau… – zaczął Joachim. – Nie obawiaj się, Gröger. Moja matka zdąży ujść, podobnie jak wszy scy inni. Weźmiemy jakiegoś chłopaka ze wsi, damy mu kilka rubli, a potem w odpowiednim momencie poślemy go do dworku, by poinformował wszy stkich, że budy nek płonie. – Ry zy kowny pomy sł – ocenił Gröger, patrząc na Sophie z nadzieją, że zaprotestuje. Maländer zdawała się jednak nie odnotować jego obiekcji. – Nie pozwolimy nikomu tam zostać – zapewniał Reigner. – Jeśliby ktoś w istocie miał problem z opuszczeniem rezy dencji, będziemy przy gotowani. Wy ciągniemy go w porę. – Wy płoszy my stamtąd ich wszy stkich – dodała w zamy śleniu Maländer. – Co do jednego. Gröger nie by ł przekonany, czy tak rzeczy wiście będzie. Jeśli młody baron by ł więziony w części piwnicznej lub leżał związany na stry chu, to istniało małe prawdopodobieństwo, by ktokolwiek tracił czas na ratowanie go. Majordom popatrzy ł znacząco na Sophie, czekając, aż uświadomi sobie to samo. Fräulein jednak sprawiała wrażenie tak usaty sfakcjonowanej świadomością, że literalnie dopiecze Hiltrude, iż nie my ślała klarownie. – Panienko – zaczął niepewnie. – Pozostaje kwestia wielmożnego pana, który może by ć przetrzy my wany pod kluczem. Taki pożar będzie na rękę każdemu, kto ży czy łby sobie jego śmierci. Joachim unikał wzroku Marca-Olivera. Aluzja by ła oczy wista. – Bzdura – odparł Reigner. – Nikt nie zostawi go tam na śmierć. Moja matka by ć może ma zadatki na wy rachowanego polity ka, ale nie jest morderczy nią. Nie wierzę w to, by choćby przez chwilę kontemplowała możliwość, że go zabije. Służący spojrzał wy czekująco na Sophie. Marc-Oliver zaczął się niecierpliwić. – W najgorszy m wy padku chciała go uwięzić, wy musić jakieś ustępstwa, a potem wy prawić go na drugi koniec świata. Żadne z rozmówców nie zabrało głosu. – Do cholery, mówimy o mojej matce – sy knął. – Nie o jakimś potworze. – Może i nie – odparła Maländer. – Ale w razie czego nie będzie ry zy kowała ży ciem dla Erika. A inny ch także nie podejrzewajmy o przesadną empatię. Gröger odetchnął, ale ty lko na moment. – Wtedy wkroczy my sami – zapewnił Reigner. – Owszem. Wtedy wkroczy my sami – potaknęła z uśmiechem Sophie. – A teraz bierzmy się do roboty. Ten budy nek sam nie puści się z dy mem.
Rozdział XVI Erik miał wrażenie, że za każdy m razem, gdy kornet odry wał kawałek skóry, w jakiś sposób ulaty wało z niego ży cie. Krew obficie spły wała mu po nogach, ale żadna z ran nie by ła zby t głęboka. Każda jednak powodowała okrutny, nieludzki ból. – Przy znaj się! – ry knął Bogdanowicz, tracąc cierpliwość. – Jesteś oficerem Geheimpolizei! – Nie… – odparł Landecki przez zęby. Oprawca dał mu chwilę wy tchnienia. Otarł pot z czoła, a potem znów przeszedł wokół ofiary. Zatrzy mawszy się po jego prawej, spojrzał Polakowi w oczy. – Sły szałeś o Święty m Marku? Landecki z trudem przełknął ślinę, oddy chając ciężko. – Nie… – By ł biskupem Arezuty za czasów Juliana Apostaty. – O czy m… – My nazy wamy go swiaszczennomuczenik Mark jepiskop arefusijskij. Ale w waszej wierze też jest święty m. Wiesz, dlaczego został męczennikiem? – Nie. – I nie obchodzi cię to. Erik starał się nie koncentrować na ty m, co mówił oprawca. Starał się my śleć o Sophie. Ty lko to go ratowało. Wiedział, że jest gdzieś w okolicy. Skoro dotarła aż tutaj, nie mogła tak po prostu odpuścić. To, czy odprawiono ją z kwitkiem, czy nie, nie miało żadnego znaczenia. By ła zby t uparta, by dać się spławić. Miała kilka godzin, by obmy ślić sposób na wy dostanie go. Do tej pory z pewnością miała już plan. Przemknęło mu przez my śl, że może nie wiedzieć o Fritzu. O jego karabinie, którego już raz uży ł. Starał się skupiać na ty m, że z pewnością ma na podorędziu coś, co sprawi, że szanse się wy równają. – Święty Marek miał nieprzy jemne przejścia z mieszkańcami Arezuty – konty nuował Rosjanin. – Rozebrali go, ciągnęli po ulicach, ranili na cały m ciele… musiał wy glądać podobnie do ciebie. – Mhm. – Na koniec obtoczy li go całego w miodzie pszczelim. Wiesz, co zrobili później? – Nie. – Zawiesili go w koszu na ry nku miasta, a potem czekali, aż zlecą się osy, pszczoły i wszy stko, co ciągnie do miodu. Uczta trwała w najlepsze przez długie godziny. Zawsze ciekawił mnie ten epizod. A teraz sprawdzę na tobie, na ile jest to skuteczna metoda pozy skiwania informacji. – Jakich informacji? – zapy tał po raz setny Erik. – Nie jestem żadny m… – Zobaczy my, co będziesz mówił za moment. Przy puszczam, że to nie potrwa długo. Bogdanowicz zapukał do drzwi kilkakrotnie, a zaraz potem w progu pojawiła się kobieta z niewielkim drewniany m pojemnikiem. Rosjanin odebrał go od niej i postawił przed Landeckim.
Otworzy wszy wieko, wziął na palec trochę miodu i zlizał. – Niespecjalnie dobry, ale pszczoły chy ba nie są wy bredne. Erik milczał, nie mogąc uwierzy ć, że ktokolwiek rzeczy wiście mógłby zdoby ć się na takie bestialstwo. Biorąc jednak pod uwagę przy kład Marka z Arezuty, który wry ł mu się w pamięć, może nie powinien się dziwić. Wiedział, że męczennik przeży ł, w przeciwieństwie do jego popleczników. Pszczoły i osy wprawdzie urządziły sobie wy żerkę, sprawiając ofierze nieludzkie katusze, ale święty uszedł z ży ciem. I najpewniej Rosjanin liczy ł na to, że w ty m wy padku będzie podobnie. Gdy Wiaczesław smarował mu rany miodem, Landecki sy czał z bólu. Nie chciał nawet wy obrażać sobie gehenny, która nastąpi, gdy rozpocznie się żer. Kornet raz po raz py tał chłopaka, czy jest gotów się przy znać, ale w odpowiedzi sły szał jedy nie bluzgi. Landecki krzy czał najgłośniej, jak mógł, licząc na to, że towarzy sze usły szą jego wołania i przy spieszą realizację jakiegokolwiek planu, który uknuli. – I już – odezwał się jakiś czas później Bogdanowicz. – Po bólu. Erik posłał mu kolejną wiązankę przekleństw, skupiając się przede wszy stkim na jego rosy jskiej maci. – Twoja złość jest całkowicie zrozumiała – odparł Rosjanin. – Czekają cię niewy obrażalne męki. Mam jednak nadzieję, że zniesiesz to godnie. I że przeży jesz. – Pierdol się. – Szczerze mówiąc mam też nadzieję, że będziesz trwał w swoim uporze. – Co takiego? – Z początku liczy łem na efekty, ale teraz… cóż, muszę przy znać, że bardzo by mnie rozczarowało, gdy by ś się przy znał i poszedł na współpracę. Odebrałoby mi to okazję do sprawdzenia kilku inny ch rzeczy. Historia obu naszy ch religii dostarcza ty lu ciekawy ch możliwości, prawda? Landecki się nie odezwał. Zagry zł zęby, a potem zamknął oczy i przy gotował się na najgorsze. Wiedział, że Wiaczesław nie pozwoli mu umrzeć – i uznał, że tej my śli musi się uczepić. Jeśli ty lko będzie o ty m pamiętać, przetrwa ten epizod. Bo to jedy nie epizod. Za pół godziny cała męka się skończy, a pszczoły odlecą lub zostaną rozgonione. Powtarzał to sobie przez pierwsze kilkanaście sekund po ty m, jak postawiono w celi kosz i szy bko zamknięto drzwi. Zaraz potem rozległo się niepokojące buczenie i Erik przestał my śleć racjonalnie. Chwilę później osy zaczęły dobierać się do otwarty ch ran, w które Wiaczesław upchał miód. Landecki krzy czał tak głośno, że niemal czuł krew ze zdarty ch ścian gardła. Niecałą godzinę później do pomieszczenia wszedł Rosjanin w ubraniu ochronny m. Rozejrzał się, mruknął coś niezrozumiałego i zamknął kosz. Wy niósł go gdzieś, zostawiając na ty m miejscu garnek z miodem. Gdy wrócił, większość os i pszczół w nim osiadła. Wiaczesław zakry ł pojemnik, a potem stanął nad Polakiem. Landecki wodził półprzy tomny m wzrokiem po suficie, trzęsąc się. Wy glądał, jakby od lat chorował na ospę. Trudno by ło na jego ciele odnaleźć pojedy ncze miejsce, w które nie zostałby użądlony. – Wróciłem – odezwał się Wiaczesław. – Teraz weźmiemy się… – Przy … przy zna… przy znaję się – wy szeptał Landecki. – Jestem… jestem agentem, pruskim ag-gentem… – Już? – zapy tał Rosjanin. – Sądziłem, że czeka nas jeszcze trochę zabawy. Tak czy inaczej należy ci pogratulować. W końcu wola przetrwania zwy cięży ła nad czy stą logiką.
– Zdradzę wszy stkie… wszy stko… – Nie masz czego zdradzać, bo nigdy nie by łeś nawet w pobliżu oficera Geheimpolizei. Erik zdrętwiał. – Ale to nieistotne. Ważne, że należy sz teraz do mnie. Prawda? – Tak… tak… – Stałeś się ty m, kim kazałem ci by ć. Bogdanowicz skinął głową. Sprawiał wrażenie, jakby upajał się każdą sekundą swojego zwy cięstwa. Jakby dokonał rzeczy niemożliwej, wielkiej i godnej tego, by znalazła się w annałach historii. – Zostawię cię jeszcze na trochę, by ś wszy stko sobie poukładał w głowie. Erik zmusił się, by na niego spojrzeć. – Potem ruszy my na wschód. Nie zginiesz, frau Reigner nie ży czy sobie mieć na rękach twojej krwi. Ale osiądziesz gdzieś daleko, na terenach Mongołów, i tam doży jesz swoich dni. Odpowiada ci taki układ? – Tak – wy dusił z siebie. – Trzeba by ło tak od razu, oszczędziliby śmy sobie całego tego przedstawienia – odparł kornet, po czy m zaśmiał się pod nosem. – No, na mnie pora. Zastanów się jeszcze dziesięć razy, nim ostatecznie się zgodzisz. A ja ty mczasem… Rosjanin urwał, rozglądając się nerwowo. Pociągnął kilkakrotnie nosem, jak ogar węszący trop. Zmruży ł oczy. Doszedł go niepokojący zapach, który mógł znaczy ć ty lko jedno. Coś w okolicy się paliło. I to w bardzo bliskiej okolicy. Spojrzał na Landeckiego, ale ten nic nie wy czuł. Rosjanin czy m prędzej opuścił celę, a potem zamknął drzwi na kłódkę. Schował klucz do kieszeni, a następnie ruszy ł schodami na górę, by sprawdzić, co się dzieje.
Rozdział XVII Sophie stała za drzewami, obserwując, jak płomienie trawią stajnię. Wszy scy by li zgodni, że właśnie ten budy nek powinien stanowić punkt zapalny – miał najwięcej elementów, które szy bko mogły zająć się ogniem, a gdy pożar rozpęta się na dobre, nie sposób już będzie go zatrzy mać. Nie musieli nawet posy łać kogokolwiek, by zawczasu uprzedzić domowników. Wszy scy od razu zobaczy li łunę i poczuli swąd palącego się drewna. Kilku chłopów rzuciło się do gaszenia stajni. Sophie się tego spodziewała, a nawet początkowo dopuszczała, że te zabiegi zakończą się sukcesem. Aby nie ry zy kować, Gröger podłoży ł ogień po drugiej stronie majątku, przy niewielkim składziku, który stanowił drewnianą dobudówkę murowanego budy nku. Zajął się równie szy bko jak stajnia i gdy płomienie buchnęły z okien, każdy w okolicy wiedział już, że gaszenie pożaru będzie daremne. Teraz ogień zbliżał się do rezy dencji z dwóch stron. Maländer czekała, aż z budy nku wy biegnie Fritz. Właśnie jego obecność uznawała za największe niebezpieczeństwo. By ł w stanie zabić Bogu ducha winną Anikę, więc trudno by ło przy puszczać, że miałby jakiekolwiek skrupuły. Gdy zobaczy ła go wy biegającego z domu, z karabinem przewieszony m przez ramię, wiedziała, że jej obawy by ły uzasadnione. Sny cerz sprawiał wrażenie, jakby miotał się między potrzebą ucieczki a namiastką lojalności wobec Hiltrude. Obracał się wokół własnej osi, najwy raźniej zastanawiając nad ty m, w którą stronę ruszy ć. W końcu zaklął głośno i puścił się pędem do budy nku. Szkoda. Sophie wolałaby, żeby wy brał drugą możliwość. Wy szła zza drzewa i ruszy ła w kierunku przeciwny m do tego, w który m udawała się większość ludzi. Gros chłopów wiedziało już, że na ty m etapie nie sposób uratować dworku, więc ratowali to, co im pozostało – swoje ży cie. – Co teraz? – krzy knął Marc-Oliver, gdy zobaczy ł narzeczoną. – Znajdźmy twoją matkę. – Wie już, że ktoś podłoży ł ogień – zastrzegł Gröger, kuląc się, jakby żar z budy nków mógł go przy palić. Paru chłopów nawoły wało jeszcze pozostały ch, by przy łączy li się do gaszenia ognia, ale żaden z uciekający ch nie zawrócił. – Będzie się nas spodziewać – dodał Reigner. – I dobrze – odparła Sophie. – Niech wie, kto ją tak urządził. Öhle, idź od frontu, postaraj się dowiedzieć, gdzie jest Erik. My z Grögerem pójdziemy od ty łu i zaczniemy przeszukiwać dom. – By le prędko – odparł Marc-Oliver. – Płomienie rozprzestrzeniają się szy bciej, niż sądziliśmy. Maländer wraz z majordomem ruszy li pędem na ty ły rezy dencji, mijając ostatnich parobków, którzy poczuwali się do odpowiedzialności, by zostać dłużej niż reszta. Oni także porzucili już swoje wiadra. Biegli w kierunku lasu, szukając schronienia. Krzy czeli do Sophie coś po rosy jsku, ale nie rozumiała ani słowa. Z ich twarzy mogła jednak wy czy tać, że spodziewają się zawalenia budy nku. Maländer dopadła do otwartego okna
w momencie, gdy ktoś z drugiej strony uczy nił to samo. Zamarła, spoglądając w oczy wy sokiego mężczy zny, który wcześniej ich spławił. Rosjanin zastanawiał się ty lko przez ułamek sekundy. Popchnął dziewczy nę, a potem sprawnie przeskoczy ł przez futry nę na zewnątrz. Rozejrzał się, spodziewając się, że ty m razem nieproszeni goście przy by li z obstawą. Poza niegroźny m starcem nikogo więcej jednak nie dostrzegł. – Uciekajcie stąd, jeśli wam ży cie miłe – powiedział, a potem puścił się biegiem w kierunku drzew. – Gdzie więzień?! – krzy knęła za nim Sophie. Rosjanin coś odkrzy knął, ale nie udało jej się nic usły szeć. Gröger pomógł jej wstać. – W piwnicy – powiedział majordom. – Ten mężczy zna krzy knął, że jest w piwnicy. – Leć do Marca-Olivera i mu powiedz! – odparła Maländer, rzucając się do okna. Jeszcze zanim przez nie przeskoczy ła, Joachim już pędził w stronę głównego wejścia. Nie dy skutował, bo nie by ło na to czasu. Sophie czuła, że ubranie przy lgnęło jej do ciała. Biegła przez rozgrzane wnętrza rezy dencji, nie bacząc na to, czy natknie się na Fritza lub matkę narzeczonego. Zatrzy mała się na kory tarzu i powiodła wzrokiem po kilku drzwiach. Stała tak przez moment, nie wiedząc, w którą stronę pobiec. Wiedziała, że musi postanowić szy bko. Podjęła decy zję, że skręci w lewo. By ł to kierunek równie dobry, jak każdy inny. Dopadłszy do drzwi na końcu kory tarza, otworzy ła je i trafiła do jakiejś sy pialni. Zaklęła pod nosem i zaczęła przeczesy wać inne części rezy dencji. W końcu trafiła na kory tarz prowadzący na dół. Otworzy wszy drzwi do klatki schodowej, poczuła chłód dochodzący z dołu, a zaraz potem powiew gorąca, który uderzy ł ją w plecy i popchnął w przód. W jej głowie pojawiła się niejasna my śl, że coś w kuchni musiało wy buchnąć. Potoczy ła się po schodach i zatrzy mała dopiero na samy m dole. Nie miała pojęcia, że tuż obok mieści się cela, w której trzy many by ł Erik. Zaraz potem straciła przy tomność. Landecki usły szał dźwięk otwierany ch drzwi, a potem upadku. Nie miał sił, by krzy knąć, zapy tać, kto znalazł się po drugiej stronie. Mimo to próbował się do tego zmusić. Z gardła doby ł mu się przeciągły szept. Namiastka ostatniego wołania. Starał się odwrócić głowę, ale nie by ło na to szans, póki trzy mały go więzy. Szarpał się, sły sząc, jak ogień panoszy się na parterze, trawiąc wszy stko, co spotkał na swojej drodze. Drewno głośno trzaskało, a po ty m, jak ktoś otworzy ł drzwi do klatki, fala ciepła buchnęła na dół. Landeckiemu wy dawało się, że w końcu udało mu się krzy knąć. Starał się wy rwać ze sznurów, ale te nawet się nie poruszy ły. Oczy ma wy obraźni widział, jak pożoga niemal go pochłania. By ła jedna my śl, która go pocieszała. Bogdanowicz nie będzie widział ostatecznego rezultatu swoich tortur. Erik zamknął oczy. W krakowskiej celi umknął śmierci w ostatniej chwili, ale teraz nie miał złudzeń. Starał się my śleć o Sophie, o jej listach, szczególnie ty m ostatnim. Miał nadzieję, że się uratowała. Że nie umrze razem z nim.
Rozdział XVIII Rok po wy darzeniach w Nowogradzie Woły nsk Joachim Gröger wy brał się na spacer po parku przy legający m do Raisentalu. Przez ten czas Marc-Oliver dobrze dbał o rezy dencję, skutkiem czego każdy odwiedzający ją gość wy jeżdżał zadowolony. Osoby odwiedzające barona najbardziej ceniły sobie właśnie przechadzki po świeżo odremontowany ch ścieżkach w parku. Wy sy pano na nich białe kamy czki, a następnie ubito je ciągnięty mi przez konie urządzeniami, które Gröger widział po raz pierwszy w ży ciu. By ła druga połowa 1910 roku i mało kto ze służby nadal rozpamięty wał to, co działo się dwanaście miesięcy wcześniej. Nikt nie wracał do tego, że przez kilka miesięcy panem na Raisentalu by ł człowiek, którego imienia teraz się nie wy mawiało. Majordom stanowił wy jątek, choć nikomu głośno o ty m nie mówił. Starał się od czasu do czasu poruszy ć ten temat z baronem von Reignerem, ale Marc-Oliver by ł nieustępliwy. Wraz z matką by li święcie przekonani, że Bóg czuwał nad ich rodziną, choć po drodze wy stawił wszy stkich na wielką próbę. Gröger nadal nie mógł jednoznacznie stwierdzić, czy nowy baron by ł współodpowiedzialny za porwanie swojego świętej pamięci brata. Raz wy dawało mu się, że musiał by ć, bo nikt ze służby nocą nie zdołałby niezauważenie wy dostać Erika z rezy dencji. Inny m razem zaś przy pominał sobie, co działo się, gdy Marc-Oliver zrozumiał, że jego narzeczona i brat są w płonący m budy nku. Gdy by nie Joachim i Fritz, baron z pewnością rzuciłby się prosto w szalejący ogień. Majordom dotarł do jednej z ławek na samy m końcu parku, a potem przez moment się zastanawiał. Tego dnia miał jeszcze sporo obowiązków, a wieczór zbliżał się nieuchronnie. Gröger powinien zrobić obchód i sprawdzić, czy nowy lokaj odpowiednio wy szorował srebra na jutro. Dziś wy padał też dzień, w który m należało ocenić stan dy wanów i zastanowić się nad ty m, czy aby nie nadszedł czas, by wezwać frotera. Ostatecznie jednak Joachim machnął na to ręką, a potem ruszy ł dalej, ku otwartej przestrzeni za parkiem. Dziś wy padała także rocznica śmierci dwojga ludzi, którzy odeszli przedwcześnie. Joachim udał się więc na pobliski cmentarz, gdzie chowano do tej pory jedy nie członków rodziny. Otworzy ł niską furtkę, a potem podszedł do dwóch stojący ch obok siebie grobów. Hiltrude długo protestowała przed ty m, by pochować tutaj Erika, ale ostatecznie zgodziła się, gdy Marc-Oliver poszedł na ustępstwo i kazał umieścić na mogile nazwisko „Landecki”. Baronowa miała obiekcje również co do Sophie, ale w ty m względzie Reigner by ł nieugięty. Nie przy jmował innej możliwości, choć matka powtarzała mu, że na dobrą sprawę prochy można by ło rozpy lić gdziekolwiek. Ty le pozostało z Erika i Sophie. Do ziemi opuszczono trumny wy pełnione popiołem i na dobrą sprawę nie wiedziano, czy je znajdują się w której mogile. Gröger przy puszczał, że żadne ze zmarły ch nie miałoby nic przeciwko temu. Właściwie może by liby zadowoleni, wiedząc, że kiedy ś skończą w ten sposób. Na zawsze połączeni. Joachim opadł ciężko na ławkę przed grobami. Patrzy ł na mogiły, zastanawiając się, jak
potoczy ły by się losu Raisentalu i ty ch ludzi, gdy by Hiltrude nie porwała Erika. Zarzekała się, że nie miała wobec niego zły ch zamiarów – przy najmniej nie na ty le, by planować odebranie mu ży cia. Twierdziła, że zamierzała wy ekspediować go na wschód, zapewniając mu tam godne ży cie i szanse na rozwój. Gröger nie wierzy ł w ani jedno jej słowo. Sam fakt, że trzy mała przy sobie Fritza, dawał dużo do my ślenia. Zasadniczo ty le wy starczało, by stwierdzić, że to osoba o wątpliwej moralności. A mimo to pozostała bezkarna. Podobnie jak sny cerz, który odebrał ży cie Anice Eller. – Mogę się przy siąść? – rozległ się kobiecy głos. Joachim obrócił się przez ramię i spojrzał na niespodziewanego gościa tak, jakby zobaczy ł ducha. Wskazała wzrokiem ławkę, a potem spojrzała mu py tająco w oczy. – Oczy wiście – powiedział. Kobieta usiadła w milczeniu. Nogi trzy mała złączone, a dłonie ułoży ła na kolanach, skrzy żowane. – Często pan tu przy chodzi? – Nie – odparł Joachim, nie mogąc przy pomnieć sobie, kiedy ostatnim razem miał okazję rozmawiać z guwernantką. Po prawdzie nie miał pojęcia, dlaczego ta kobieta nadal mieszka w Raisentalu. Gdy ży ł Julius, pewne by ło, że prędzej czy później pojawi się jakieś dziecko – bękart czy nie, trzeba by łoby zapewnić mu edukację. Jednak teraz? Kobieta nazy wana przez służbę Rozworą nie miała czego szukać w dworku. Marc-Oliver sprawiał wrażenie, jakby rozważał spędzenie reszty ży cia w celibacie. Zanim spłodzi potomka, guwernantka dawno zestarzeje się i nie będzie się nadawała do takich zadań. – O czy m pan tak my śli? – Wspominam. – Jak przy szłam po pana w nocy ? Wtedy, gdy panicz Julius zmarł? – Nie. Dlaczego miałby m wracać do tego my ślami? – Bo od tego się wszy stko zaczęło, prawda? Gdy by nie to, pan Erik by łby teraz doświadczony m czy ścibutem, niemający m pojęcia o swoim pochodzeniu. Pan Hendrik dalej panowałby w Raisentalu. Pewnie do tej pory doczekałby się wnuków. – Nie mam nastroju na płonne rozważania. – A jednak przy szedł pan tutaj – odparła Rozwora, wskazując mogiłę. – Jakie rozważania można prowadzić w takim miejscu, jeśli nie płonne? Niech pan się zajmie ży wy mi, herr Gröger. – Nie wiedziałem, że edukacja w pani wy daniu zakłada także elementy przaśnej filozofii. Kobieta wzruszy ła ramionami. – Niech mi pan opowie, co tam się stało. – A co miało się stać? – Podobno panienka Maländer wbiegła w sam środek pożogi, krzy cząc imię ukochanego. – O ile pamięć mnie nie my li, by ła wówczas zaręczona z paniczem Markiem-Oliverem. Radzę mieć to na względzie. – Mówiło się co innego. – By ć może. Ale teraz już się nie mówi. – Ano nie – potwierdziła Rozwora. – Teraz oboje są tematem tabu. – Przez chwilę milczała, przenosząc wzrok z jednej mogiły na drugą. – To nawet romanty czne, że tak razem zginęli. Przy puszczam, że trzy mali się za ręce, a może nawet patrzy li sobie w oczy w ostatnich chwilach. Gröger wstał, poprawiając koszulę, która zagięła się tuż przy pasku. – Nie zdąży liśmy – odezwał się bardziej do siebie niż do kobiety. – Słucham?
Nie odpowiadając, ruszy ł powolny m krokiem w kierunku Raisentalu. Minął gęsto zalesiony teren, a potem wszedł na ścieżkę wy sy paną biały mi kamy kami, które chrzęściły pod butami. Przeszedł nią kawałek, po czy m zatrzy mał się, dostrzegając biegnącego w jego stronę chłopaka. Péter Gáspár wy machiwał do niego rękoma, jakby się paliło. Krzy czał też coś, ale Joachim nie mógł rozszy frować słów. – Panie Gröger! – Co się dzieje? – Stajenny ! Stajenny nie ży je! – Jakże? – Zadźgany na śmierć! Leży w szopie, cały we krwi – powiedział Węgier, zatrzy mując się przed majordomem. Wsparł się o kolana i spojrzał na Grögera. – Rozbebeszono go jak cielę na rzeź. – Prowadź – rzucił Joachim, a potem obaj ruszy li truchtem w kierunku stajni.
Rozdział XIX Gröger stanął nad ciałem i przy glądał mu się przez chwilę w milczeniu. Wraz z Péterem by li pierwsi na miejscu, reszta jeszcze nie zdąży ła się zbiec. Majordom sły szał ich już jednak w oddali. – Jak to się stało? – zapy tał. – Nie wiem, herr Gröger. Niczy m doświadczony wiarus policy jny, Joachim potoczy ł wzrokiem po stajni. – Wy gląda na to, że stajenny cofał się przed napastnikiem – powiedział. – Zauważ, Gáspár, że nie ma śladów szarpaniny, są zaś poszlaki wskazujące na to, że ktoś szedł w ty ł. – Joachim wskazał na ziemię. – Człowiek idący w przód zostawia wy raźne, odpowiadające podeszwie odciski, tutaj zaś widać, że ofiara jakby powłóczy ła nogami w kierunku miejsca, gdzie ostatecznie spoczęła. Lokaj popatrzy ł na przełożonego z konsternacją. Już od dawna przy puszczał, że coś takiego może mieć miejsce, ale teraz nie miał już wątpliwości. Stary zwariował. – Można zatem mniemać, że człowiek ten znał napastnika. – Z pewnością nie by ła to zaży ła znajomość – odparł Péter. – Niech pan spojrzy na głowę. Ktoś wraził mu jakieś ostrze prosto w pieprzony oczodół. – W istocie – potwierdził Gröger. – Niemniej należy z szacunkiem wy rażać się o zmarły ch. – Nawet jeśli słusznie odeszli? – Szczególnie wówczas. Majordom pochy lił się nad zwłokami, robiąc wszy stko, by się nie uśmiechnąć. Wiedział, że nie wy padało czuć saty sfakcji. Będzie się potem z tego spowiadał, ale natura okazała się silniejsza od niego. Gry mas zadowolenia przemknął przez jego twarz. Po chwili do stajni wpadł zdy szany baron, zatrzy mując się w progu i zawieszając rękoma na futry nie, jakby chciał wejść do środka, ale coś go trzy mało. Gröger podniósł się i skłonił. – Gnädiger Herr – powitał go. – Kto… kto jest ofiarą? – wy sy pał Marc-Oliver. – Nieszczęsny Fritz. Pański stajenny, którego… – Do kurwy nędzy ! Wiem, kim by ł ten człowiek, Gröger – uciął Reigner, puszczając framugę i robiąc krok do środka. Nagle baron pobladł na twarzy. Musiał uświadomić sobie to samo, co wy wołało uśmiech na twarzy majordoma. – Kto mógł to zrobić? – zapy tał Joachim. Starał się, by jego głos nie zabrzmiał zby t wesoło. – Jakiś nocny mściciel – ocenił Péter. – Zamknąć się – polecił gospodarz, a potem przy jrzał się ciału. Zrobiło mu się niedobrze, gdy zobaczy ł przebite oko, pusto wgapiające się w sufit. Nie by ło wiele krwi, mieli do czy nienia z czy sty m zabójstwem. Wy glądało to jak robota profesjonalisty, choć Marc-Oliver nie sądził, by
w Zagobinie można by ło takiego znaleźć. Najlepszy m kandy datem by łby właściwie sam Fritz. Marc-Oliver obrócił się w kierunku drzwi, przerażony, jakby spodziewał się zobaczy ć tam dwójkę duchów, które powróciły z zaświatów, by dokonać wendety. – Chcę… chcę, by ście naty chmiast posłali po policję do Olenfeldu. Mają tutaj czy m prędzej… Reigner urwał, głośno przeły kając ślinę. Obserwujący jego reakcję Gröger stwierdził, że to miód na jego serce. Gdy baron niepewnie wy toczy ł się na zewnątrz, Joachim ponownie bezskutecznie spróbował powstrzy mać uśmiech. – Co tak pana cieszy, herr Gröger? – zapy tał Gáspár. – Och, nic takiego. – My śli pan, że to może… – Co takiego? W zmartwy chwstanie kogokolwiek poza Jezusem Chry stusem nie wierzę. – To dlaczego się pan tak cieszy ? – Nie cieszę się. – Wy gląda pan, jakby … – Jestem po prostu ukontentowany – odparł Joachim, a potem ruszy ł w kierunku wy jścia. Przy wołał jednego z parobków, polecił mu osiodłać konia i popędzić do Olenfeldu, by donieść o kolejny m zabójstwie w Raisentalu. Cóż, przez rok by ło spokojnie. Teraz okolicę znów zdawało się ogarnąć szaleństwo. Każdy jeden służący przy biegł do stajni, a z dworku wy chodzili już zaniepokojeni członkowie rodziny. Nawet gnädige Frau wy łoniła się ze swoich komnat i kroczy ła dostojnie, chcąc sprawdzić, co przy kuło uwagę całego Raisentalu. – Skąd pan wie, że to nie oni? – drąży ł Péter. – Gdy ż widziałem, jak spłonęli w ruinach rosy jskiego dworku. – Kto zatem mógłby to zrobić? Gröger spojrzał na niego w nieprzenikniony sposób. – Oni. – Słucham? – jęknął Węgier. – Co też pan opowiada? Jakże by mieli… zza grobu? – Przy puszczam, że nie ma to nic wspólnego z ich duszami, chłopcze – bąknął Joachim. – Musieli poczy nić jakieś dy spozy cje na wy padek śmierci. I by ć może teraz, gdy minął równo rok, pewne try biki maszy ny poszły w ruch. Ale szczerze powiedziawszy, to ty lko gdy banie. – Będą krąży ć plotki – zauważy ł Péter. – I zapewne także o to chodziło sprawcy. Ktokolwiek to uczy nił. – Chwała mu za to. – Owszem – odparł cicho Gröger, po czy m ruchem ręki zasy gnalizował podwładnemu, że resztę drogi do Raisentalu zamierza przeby ć samotnie. Dopisy wał mu humor i miał zamiar cieszy ć się nim w samotności, tak jak lubił najbardziej. Przeklętego Fritza wreszcie dosięgnęła sprawiedliwość. Zadowolenia Joachima nie umniejszało to, że nie miał pojęcia, kto stanął na wy sokości zadania i dokonał tego aktu bohaterstwa. Przy puszczał, że nigdy się tego nie dowie, ale się pomy lił. Sprawa wy jaśniła się już, gdy wszedł do swojego pokoju na piętrze. Na komodzie czekał na niego zapieczętowany na starą modłę list. W wosku odciśnięto pieczęć rodu von Reignerów – nieuży waną już od długiego czasu i znajdującą się pod kluczem na dole. Gröger ściągnął brwi, przery wając pieczęć. Koperta by ła zaadresowana do niego, lecz majordom nie poznawał charakteru pisma. Skonsternowany, wy ciągnął list i trzy mając go przed sobą, usiadł na łóżku.
„Wielce szacowny Panie Gröger, może zdziwi Pana, a może nie, że ży jemy i mamy się dobrze”. Joachim poczuł, że krew odpły wa mu z twarzy. „Na wstępie chciałby m poprosić, by spalił Pan ten list naty chmiast po przeczy taniu – najistotniejsze jest dla nas to, by Reignerowie nie wiedzieli, że przeży liśmy pożar”. Majordom dostrzegł, że trzęsą mu się ręce. Oderwał wzrok od kartki papieru i rozejrzał się, jakby gdzieś w pokoju mógł jeszcze czekać człowiek, który zostawił kopertę. Nagle pomy ślał o ty m, że zabójstwo Fritza by ło nie ty lko aktem zemsty, ale także sposobem na to, aby wszy scy mieszkający w Raisentalu zgromadzili się w jedny m miejscu. Dzięki temu posłaniec mógł dostarczy ć list niezauważony. Może by ł to sam Erik? Gröger znów się uśmiechnął, ty m razem bez cienia wy rzutów sumienia. Spojrzał z powrotem na kartkę papieru. „Zapewne zastanawia się Pan nad dwoma kwestiami. Mianowicie, jak udało nam się przeży ć, oraz dlaczego teraz zdecy dowaliśmy się z Panem skontaktować. Zacznę od pierwszej kwestii”. Majordom nerwowo przeczy tał kolejne wersy. Erik pisał o ty m, co działo się, od kiedy Gröger stracił panienkę z oczu. Majordom zeszty wniał na my śl o ty m, że mogła zginąć, spadając po schodach do piwnicy. Szczęśliwie by ła jedy nie oszołomiona – i już po chwili zebrała się w sobie i poczołgała w kierunku drzwi. „Sophie zachowała wy jątkową trzeźwość umy słu, ale to zapewne Pana nie dziwi. Przełamawszy kłódkę, zabrała ze sobą do środka kawałek palącego się drewna, dzięki któremu przepaliła krępujące mnie więzy ”. Służący pokiwał głową. „Przy puszczam, że padliby śmy sobie już wtedy w ramiona, ale czas naglił, toteż zaczęliśmy szukać schronienia. Piwnica w dworku by ła rozległa i z natury rzeczy murowana, więc w końcu udało nam się znaleźć miejsce, które oferowało bezpieczeństwo. By liby śmy się tam udusili, gdy by nie to, że pod sufitem znajdowały się małe przesmy ki. Przetrwaliśmy tam dwa dni bez picia i jedzenia, po czy m zaczęliśmy się wy grzeby wać. Pomogło nam kilku Rosjan, którzy przy szli na szaber. Jak przy puszczam, Pana i inny ch dawno już tam nie by ło”. Gröger znów skinął głową. Rzeczy wiście, odjechali krótko po ty m, jak pożar dogasł. MarcOliver starał się dostać do piwnicy przez rumowisko, ale szy bko okazało się, że nie by ło do czego się przedzierać. Zebrał trochę prochów, które znajdowały się najniżej, a potem z bólem serca wrócili do Austrii. „Gdy czy tasz te słowa, drogi Przy jacielu, my już oddalamy się od Raisentalu, najpewniej wy mierzy wszy już sprawiedliwość Fritzowi. Wy bacz, że wcześniej Cię o ty m nie uprzedziliśmy, ale nie by ło okazji. Długo ży liśmy z bolesną świadomością tego, że ten człowiek chodzi wolno. Zby t długo. W końcu podjęliśmy decy zję, zapewniam Cię, że wspólnie”. – Słuszną – powiedział do siebie majordom, patrząc w kierunku okna. Żałował, że Erik i Sophie nie poczekali, ale każda sekunda spędzona w ty m miejscu by ła dla nich ry zy kiem. Ty m bardziej doceniał, że zostawili mu wiadomość, wcześniej zabierając jeszcze z dołu pieczęć von Reignerów. „Nie traktuj tego listu jako zwiastun naszego powrotu – nie zamierzamy już nigdy pojawić się w Raisentalu”. Gröger rozumiał to doskonale. „Musisz także zastanawiać się, dlaczego nie wróciliśmy od razu. Cóż, mogę ty lko odwołać się do Twojej romanty cznej natury, Gröger. Możesz dopowiedzieć sobie, jakie emocjonalne oczy szczenie przeży liśmy podczas ty ch dwóch dni w zasy panej piwnicy, przekonani, że już jej
nie opuścimy. Otworzy liśmy się przed sobą, uchy liliśmy sobie wzajemnie serc i fala uczuć, jaka się z nich wy lała, by ła prawdziwy m sztormem. Gdy wy dostaliśmy się na powierzchnię, nie mieliśmy najmniejszego zamiaru wracać do świata, który bezpowrotnie opuściliśmy. Błąkaliśmy się przez jakiś czas po Rosji, zadowoleni, że jesteśmy wolni, aż w końcu osiedliśmy kawałek na północ od Krakowa, w Rudzie Malanieckiej. Jesteśmy tutaj szczęśliwi, stary Przy jacielu, niczego nam nie brakuje. Nie martw się o nas i pamiętaj, że pojawiasz się często w naszy ch rozmowach oraz my ślach. Mamy nadzieję, że Twoje ży cie układa się korzy stnie… i ty m samy m przechodzę do powodu, dla którego zostawiamy Ci ten list”. Joachim poruszy ł się niespokojnie. „Oboje czuliśmy, że zostawiamy za sobą nie ty lko doty chczasowe ży cie, ale także niedokończone sprawy. Z tego względu, po roczny ch przy gotowaniach, w końcu podjęliśmy działania. W szufladzie, w której trzy masz równo ułożone onuce na zimę, leży kolejna zapieczętowana koperta. Znajduje się w niej testament niejakiego Erika von Reignera, skądinąd ci znanego. Sporządził go niedługo przed śmiercią. Znajdują się w nim wy raźne instrukcje, aby cały majątek Raisentalu przeszedł na rzecz Joachima Grögera”. Majordom trwał w zupełny m bezruchu, nie wiedział jak długo. Potem podniósł się na trzęsący ch się nogach. Podszedł do szafki, wy jął z niej list i dostrzegł tuż obok papierośnicę. Pomy śleli o wszy stkim. Zapalił, po czy m z powrotem usiadł na łóżku. „Jako legalny dziedzic majątku miałem pełne prawo nim rozporządzić. A nawet jeśli nie, po uczy nkach Marca-Olivera i jego matki trudno uznać, by zasługiwali na spadek. Pomijam już fakt, że według Willy ’ego jest to bezprawne, bo otrzy mali swoją dolę po Hendriku. Tak czy inaczej uważamy oboje, że nikt lepiej od ciebie nie zadba o Raisental, Gröger. Jeśli kiedy ś wrócę, testament będzie z oczy wisty ch względów nieważny, więc hipotety cznie masz jeszcze szansę, by uchy lić się od by cia panem na Raisentalu. Na Twoim miejscu jednak by m na to nie liczy ł. Nie łam pieczęci na liście – niech zrobi to notariusz. Resztą powinny zająć się już odpowiednie organy, jeśli Hiltrude i jej sy n będą protestować. Na koniec dodam jeszcze ty lko, że nigdy nie zamierzałem sprowadzać na nikogo śmierci. Mam nadzieję, że mi ufasz. Nie przy łoży łem ręki do wy padku Hendrika. Zamierzałem wy mierzy ć sprawiedliwość von Reignerom jedy nie w świetle prawa. Oni chcieli mścić się w jego cieniu. Mamy nadzieję jeszcze kiedy ś Cię zobaczy ć, stary Przy jacielu, Sophie i Erik”. Gröger złoży ł list i umieścił go z powrotem w kopercie. Podszedł do świeczki palącej się przy oknie. Wy jrzał na zewnątrz, potoczy ł wzrokiem aż po hory zont, a potem zbliży ł kopertę do ognia. Zastanowił się, czy aby na pewno powinien ją spalić.
Posłowie Książka ta by ła dla mnie wielkim wy tchnieniem. Pisałem ją w sty czniu 2014 roku, dzieląc czas między pracę nad nią a nad rozprawą doktorską. Dzięki niej mogłem dzień w dzień oderwać się od materii stricte prawnej i przenieść się do Austro-Węgier początku dwudziestego wieku – i chy ba właśnie dzięki temu uporałem się z doktoratem w miarę sprawnie. Redagując ją po ponad dwóch latach, widzę jednak, jak bardzo praca naukowa rzutowała na jej treść. Siadałem do pisania z my ślą, że chcę stworzy ć sagę rodzinną – stawiając ostatnią kropkę, miałem świadomość, że wy szedł z tego raczej kry minał lub thriller prawniczy w sty lu retro. I warto chy ba podkreślić, że takie niespodzianki to jedne z najlepszy ch rzeczy, jakie mogą się przy darzy ć w procesie twórczy m. Początkowo planowałem, że powieść będzie nazy wać się Pokolenia. Chciałem, by Erik i Sophie doczekali się potomstwa, a historia rodu biegła dalej, gdzieś na obrzeżach dziejów i history czny ch przemian. Szy bko jednak przekonałem się, że to zamknięta opowieść ich dwojga – opowieść o manipulacji, zemście i ratunku. Ratunkiem bowiem wy daje mi się to, co spotkało ich w Rosji. Udało im się uciec ze świata, w który m żadne z nich właściwie nie chciało spędzić reszty ży cia. A ja dzięki nim uciekłem ze świata norm, orzeczeń, glos i całej innej naukowej materii. Mam nadzieję, że Ciebie także wy rwali z teraźniejszości. Choćby na chwilę. Remigiusz Mróz
Spis treści Część pierwsza Rozdział I Rozdział II Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Część druga Rozdział
III IV V VI VII VIII IX X XI XII XIII XIV XV XVI XVII XVIII I
Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Część trzecia Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział
II III IV V VI VII VIII IX X XI XII
Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział
XI XII XIII XIV XV XVI
I II III IV V VI VII VIII IX X
Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Rozdział XXI Rozdział XXII Część czwarta Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Posłowie
XVI XVII XVIII XIX