Copyright © Remigiusz Mróz, 2016 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016
Redaktor prowadząca: Monika Długa Redakcja: Karolina Borowiec Korekta: Joanna Katarzyna Pawłowska Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN – www.panczakiewicz.pl Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl Fotografie na okładce: www.shutterstock.com/gkuna, www.shutterstock.com/ Bildagentur Zoonar GmbH Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2016 eISBN 978-83-7976-452-5
CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75
[email protected] www.czwartastrona.pl
Mojej Mamie, która niegdyś wprowadziła mnie w świat książek, czytając mi codziennie przed snem.
Człowiek we własnym życiu gra zaledwie mały epizod. – Stanisław Jerzy Lec
Ci ludzie nawet kochają tak, jakby nienawidzili. – Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara
Część pierwsza Galicja, Austro-Węgry 1909 rok
Rozdział I
Guwernantka po raz trzeci zapukała do sypialni na piętrze. Nigdy nie pozwoliłaby sobie na taką zuchwałość, gdyby nie to, że z pokoju panicza wydobywał się smród urągający synowi świniopasa, a co dopiero dziedzicowi wielkiego majątku. W środku nocy wyrwały ją ze snu głośne dźwięki i kobieta nie musiała długo się zastanawiać, skąd pochodzą. Znała całą rezydencję Raisental na wylot, ale nawet gdyby tak nie było, domyśliłaby się, że to panicz Julius hałasuje po nocach. Młody bon vivant nieustannie spraszał do dworku przedstawicielki płci nadobnej i guwernantka nie miała wątpliwości, że tym razem też tak się stało. Niepokoił ją jedynie ten ohydny smród. Zapukała jeszcze raz, spuszczając głowę. Znów odpowiedziała jej tylko cisza. Zastanawiała się przez moment, po czym obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku schodów. Wbiegła na poddasze, gdzie zakwaterowana była służba, a potem popędziła prosto do drzwi majordoma. Tym razem załomotała bez ogródek. Wiedziała, że cierpiący na bezsenność, leciwy Gröger może potraktować to jak osobistą zniewagę i ją zrugać, lecz czas naglił. Usłyszała, że majordom powoli zbliża się do drzwi.
Ponaglała go w duchu, ale dźwięk kroków był jednostajny, spokojny, jak uderzenia starego zegara. W końcu siwy mężczyzna w grubym szlafroku uchylił drzwi. Łysiał już na zakolach, a jego czoło pokrywały głębokie zmarszczki. Mimo to stał wyprostowany jak struna, dystyngowany jak zawsze. Zmierzył ją wzrokiem. – Doprawdy… – zaczął. – Nie ma czasu – wpadła mu w słowo. – Musi pan otworzyć gniazdo niecnoty. Joachim Gröger westchnął i ściągnął poły szlafroka. – Niechże się pani opanuje – powiedział. – Jeszcze raz usłyszę to niestosowne określenie, a… – Coś tam się stało! – znów mu przerwała. – Zza drzwi wydobywa się straszliwy fetor. – Nie nam oceniać wonie dobywające się z sypialni panicza. – Ale… – Proszę wracać do łóżka – uciął majordom, powoli zamykając drzwi. Kobieta jednak nie miała zamiaru dać za wygraną. Przełożyła nogę przez próg, a potem łypnęła na siwego mężczyznę spode łba. Przypuszczała, że takie zachowanie może słono ją kosztować, ale tej nocy nie miało to znaczenia. – Chodź pan ze mną – rzuciła. Gröger nie był przyzwyczajony do takiej bezpośredniości. Rządy nad służbą domową sprawował twardą ręką i każdy – od garderobianego do kamerdynera – wiedział, by odnosić się do niego z odpowiednim szacunkiem. Każdy znał też konsekwencje nieodpowiedniego zachowania. W okolicy nie było wielu dworów, a chętnych do pracy nie brakowało. Nietrudno było znaleźć zastępstwo, szczególnie jeśli chodziło o mniej wymagające stanowiska. Zachowanie guwernantki kazało majordomowi sądzić, że coś rzeczywiście jest nie w porządku. Skinął kobiecie, a gdy ta cofnęła nogę, zamknął przed nią drzwi. – Ależ… – Spokojnie – mruknął zza drzwi. – Muszę się odziać. – Byle szybko. – Nie mogę zejść do holu w byle gałganach. Cierpliwości. Chwilę później ubrany i z pękiem kluczy w ręku stanął przed pokojem
dziedzica rodu. Najstarszy syn barona von Reignera nieustannie sprawiał kłopoty, ale teraz najwyraźniej przeszedł samego siebie. – Rzeczywiście, nieprzyjemnie wonieje – ocenił Gröger. Pociągnął za poły surduta, poprawił kołnierzyk i odchrząknął. Nawet jeśli po drugiej stronie drzwi miały miejsce jakieś bezeceństwa, on musiał prezentować się odpowiednio. Nie miał wiele czasu, by się oporządzić, ale musiało to wystarczyć. – Dworuje sobie pan? – szepnęła guwernantka. – Cuchnie gorzej niż w oborze. – Niech pani powściągnie język – odparł majordom, a potem wyprostował się, przyjął beznamiętny wyraz twarzy i zapukał do drzwi. Po kilku próbach nikt nie otwierał. Joachim zmarszczył czoło i poczuł, że robi mu się gorąco. Coś rzeczywiście było nie w porządku. – Na co pan czeka? – Słucham? – Trzeba otwierać, ale już. – Nie mogę ot tak… – Ma pan klucz, proszę zrobić z niego użytek! Gröger pomyślał, że z samego rana pozbędzie się tej kobiety. Porozmawia z baronem von Reignerem i sprawi, że impertynencka guwernantka zniknie. Umieścił klucz w zamku, nabrał głęboko tchu, a potem otworzył drzwi. To, co zobaczył w pokoju, przeszło jego najgorsze obawy. Panicz leżał półnagi na łóżku, jego głowa i ręce zwisały bezwładnie, zaś klatka piersiowa ociekała krwią. Część spłynęła na podłogę, ale zdecydowana większość wsiąknęła w białe prześcieradło. Odór rozkładu sprawił, że Grögerowi zrobiło się słabo. Cofnął się o krok, a stojąca obok kobieta zakryła usta. Przez moment trwała ciężka, obezwładniająca cisza. Potem guwernantka wydała z siebie przeciągły, głośny pisk. Miał odbijać się echem w dworku przez długie lata.
Rozdział II W czteroosobowej izbie na piętrze najpierw zbudził się Erik Landecki. Była to dla niego pierwsza noc spędzona w Raisentalu i po całym dniu pracy spodziewał się, że prześpi ją bez większych problemów. Kiedy jednak głośny krzyk wyrwał go ze snu, wiedział już, że nie zmruży oka. Wcześniej tego dnia zatrudnił się u Reignerów w charakterze czyścibuta. Nie był to szczyt jego marzeń, ale każdy w obszarze dworskim doskonale zdawał sobie sprawę, że praca w rezydencji Raisental – nieważne jaka – niesie za sobą dobrobyt i bezpieczeństwo. Szczególnie dla kogoś takiego jak on. Mimo że wywodził się ze zgermanizowanej rodziny śląskiej, nosił polskie nazwisko – Landecki. Z takim pochodzeniem nie mógł liczyć na pracę w większości dworów. Nie chciano przyjmować go nawet na okres próby w charakterze koniuszego, a co dopiero czyścibuta, który rezydował w domu. W dodatku wszyscy wiedzieli, jaką Erik ma przeszłość. Majordom Reignerów ostatecznie przymknął na to oko, ale Erik musiał solennie przysiąc, że sam odejdzie, jeśli tylko któraś para obuwia będzie niewłaściwie wyczyszczona. Zapewnił Grögera, że ma duże doświadczenie w tej materii i można na nim polegać. Prawda była jednak taka, że nigdy w życiu nie wyszorował nawet własnych butów. Tym bardziej nie przypuszczał, że kiedyś będzie zarabiał w ten sposób na życie. I zapewne tak by się nie stało, gdyby los go do tego nie zmusił. Ojciec opuścił rodzinę, kiedy Erik był jeszcze dzieckiem, a matka zmarła niedawno na suchoty. Dwudziestodwuletni Landecki został sam, bez fachu w rękach, za to z burzliwą przeszłością. Powoli kończyły mu się zaoszczędzone przez matkę korony i wiedział, że prędzej czy później będzie musiał znaleźć źródło utrzymania. Pierwszy dzień jego nowego życia zaczął się nie najgorzej. Gröger pokazał mu niewielką kanciapę, jedną z garderób na parterze, a potem oznajmił, że
właśnie tam będzie spędzał najwięcej czasu. Erik uznał, że lepsze to niż usługiwanie arystokratom w pełnych przepychu salach balowych i udawanie, że się nie istnieje. Po godzinie lub dwóch zmienił zdanie. Niełatwo było włożyć rękę do śmierdzącego buta, a jeszcze trudniej było jej stamtąd czym prędzej nie wyciągnąć. Obuwie musiało być szczotkowane i szorowane w odpowiedni sposób, o którym Erik właściwie nie miał pojęcia – wiedział tyle, że podczas gdy jedna dłoń znajduje się wewnątrz buta, druga wykonuje resztę roboty. Nie była to jedyna sfera, w której brakowało mu rozeznania. Przez całe życie trzymał się z dala od miejsc takich jak Raisental i nie wiedział, jak wygląda hierarchia pośród służby. Uświadomiła mu to dopiero grupa lokajów, na którą napatoczył się około południa. W niewybrednych słowach kilku mężczyzn oznajmiło, że znajduje się na samym dole łańcucha pokarmowego, a pomiatanie czyścibutem jest traktowane jako zachowanie w dobrym guście. Ukoronowaniem tego wszystkiego była nocna pobudka. Kiedy przeraźliwy kobiecy krzyk przeszył ściany, Erik zerwał się na równe nogi i potoczył wzrokiem po niewielkim pomieszczeniu, ściętym z dwóch stron przez stromiznę dachu. Prycze stały obok siebie, ledwo można było między nimi przejść, a gdyby Landecki był o kilka centymetrów wyższy, stopy wystawałyby mu zza łóżka i niemal sięgały kolejnego. Trzech innych służących zbudziło się chwilę po nim. – Co to za jazgot? – zapytał jeden z kucharzy. – Może ktoś wreszcie zbałamucił starą guwernantkę – odparł szofer. Pozostałych dwóch zaniosło się śmiechem, podczas gdy Landecki wbijał wzrok w drzwi. Zastanawiał się przez moment, po czym zeskoczył z łóżka. – Co robisz, Polaku? Nie dziwiło go, że mężczyzna wypowiedział ostatnie słowo tonem zarezerwowanym dla rzucania obelg. Czesi, Polacy, Rusini czy przedstawiciele innych słowiańskich nacji byli traktowani znacznie gorzej niż pozostali mieszkańcy monarchii – zarówno w Raisentalu, jak i w każdym innym miejscu w kraju. Erik narzucił na siebie znoszoną koszulę i wyszedł na korytarz, przekonany, że odgłos dochodził z któregoś pokoju na poddaszu. Szybko jednak uświadomił sobie, że dobiegł z niższego piętra, gdzie mieściły się
sypialnie von Reignerów. Kierował się już tam korowód służących. Część powoli schodziła po schodach, inni dopiero niepewnie wychylali się ze swoich pokojów. Minęła go dziewczyna, która na moment obróciła głowę w jego kierunku. Zatrzymała na nim spojrzenie i zmrużyła oczy. – Erik, prawda? Skinął głową. Nie zapamiętał jeszcze wszystkich służących, ale ją z pewnością powinien. Mimo że miała na sobie pospolity strój, przywodziła na myśl arystokratkę. Miała delikatne rysy twarzy, ale mocne, zdecydowanie spojrzenie. Starała się gorączkowo ułożyć włosy choćby w namiastkę koka. – Anika Eller – przedstawiła się. – Podkuchenna. Zanim zdążył odpowiedzieć, skinęła w kierunku schodów. – Idziesz? – zapytała. – Tak. Ruszył za nią, tocząc wzrokiem po pozostałych członkach służby. Wszyscy sprawiali wrażenie, jakby schodząc na dół w nocnym przyodziewku, popełniali nie tyle zwykłe wykroczenie, co śmiertelny grzech. – Co tam się stało? – zapytał Erik. – Nie słyszałeś? – Słyszałem krzyk, a potem już tylko komentarze na temat bałamucenia jakiejś szantrapy. – A więc przegapiłeś wieść, że chodzi o nieboszczyka. – Nieboszczyka? – Tak krzyknęła ta, jak mówisz, szantrapa. Guwernantka. W dodatku lubiana przez państwo von Reignerów. Erik uświadomił sobie, że musi uważać na słowa. To miejsce rządziło się swoimi prawami, które były mu zupełnie obce. Niewiele było trzeba, by potknął się o jakiś konwenans i po głośnym upadku już się nie podniósł. Na dobrą sprawę guwernantka mogła znajdować się dość wysoko w hierarchii służby. Spojrzał badawczo na rozmówczynię. – Na dole mówimy na nią per Rozwora – dodała Anika. – Ale ty lepiej na razie trzymaj język za zębami. Uznał, że tak właśnie zrobi, przynajmniej dopóki nie rozezna się w sytuacji. Z zewnątrz Raisental wyglądał całkiem zwyczajnie – ot, jeden z dworków bogatych familii, jakich wiele w całych Austro-Węgrach.
Niegdyś był to pałacyk polskiej szlachty, ale dziś nikt już nawet nie pamiętał nazwiska rodowego tamtych ludzi. Od środka miejsce to sprawiało wrażenie złożonego, wielopłaszczyznowego świata, który wpuszcza w swoje progi jedynie tych, którzy są tego godni. – To nie znaczy, że musisz w ogóle milczeć. Landecki wzruszył ramionami. – Zazwyczaj nie odzywam się, jeśli nie mam nic do powiedzenia. – Dobra zasada. – Dziś po południu w przestrzeganiu jej utwierdziło mnie kilku lokajów. Anika uśmiechnęła się blado. – Witają tak każdego, nie przejmuj się nimi. – Nie mam zamiaru. To oni powinni przejmować się mną. Spojrzała na niego niepewnie. Erik przypuszczał, że wieści ze wsi nie docierają do zamkniętej w rezydencji służby. Gröger znał jego przeszłość, prawdopodobnie wiedział o wszystkich jego ekscesach, ale jak na majordoma przystało, nie podzielił się tym z pozostałymi. Dziewczyna ewidentnie nie wiedziała, jaka opinia kroczy za nowym czyścibutem. Pomyślał, że to dobrze. Będzie miał okazję, by zacząć wszystko od nowa. Zatrzymali się przed schodami. Klatka była wąska i kręta, więc szybko zrobił się zator. Jakiś mężczyzna z przodu zarządził, by zachować spokój i się nie pchać, a chwilę później pochód ruszył już sprawnie w dół. – Widzę, że nieczęsto macie tu takie hece – odezwał się Erik. – Starczy powiedzieć, że to pierwszy raz, kiedy idę na dół w podomce. Landecki zlustrował ją wzrokiem. Przemknęło mu przez głowę, że powinna częściej tak występować, ale się nie odezwał. Wyraźnie się zmieszała, dostrzegając jego wzrok. – Coś nie tak? – Wręcz przeciwnie. Wszystko jest w jak… – Więc patrz przed siebie. Zrobił, jak mu poleciła. Niższe piętro sprawiało wrażenie, jakby znajdowało się w zupełnie innym świecie. Na poddaszu panował lekki zaduch, podłoga skrzypiała, a okiennice zdawały się zmurszałe. Jedno lokum od drugiego dzieliło jedynie liche przepierzenie, przez które słychać było szept, a może nawet oddech. Tutaj zaś już same drzwi do pokojów kazały sądzić, że po drugiej stronie znajdują się wytworne komnaty. W powietrzu unosił się przyjemny zapach, a pod stopami Landecki miał gruby,
przykrywający deski dywan. Przed wejściem do sypialni panicza ustawił się już wianuszek służących – było ich tylu, że Erik nie mógł liczyć na to, by samemu zajrzeć do środka. Wieści podróżowały jednak szybko, od jednego do drugiego, jak wiadro z wodą pospiesznie przekazywane w trakcie gaszenia pożaru. Chwilę później jeden z mężczyzn stojących przed Aniką i Landeckim potwierdził, że w pokoju rzeczywiście znaleziono ciało panicza, a widok osłabił nawet tych, którzy widzieli już w życiu niejedno. – I wygląda na to, że nie zszedł z tego świata w sposób naturalny – dodał. Dziewczyna pobladła i potarła ramiona, jakby nagle poczuła powiew chłodu. – To znaczy? – zapytał Erik. – To znaczy, że ktoś zamordował dziedzica rodu. Landecki potrzebował chwili, by uświadomić sobie, że jako nowo przybyły będzie głównym podejrzanym.
Rozdział III Dopóki pan domu się nie pojawił, nikt nie ważył się przestąpić progu. Służba była na miejscu jako pierwsza, ale wyłącznie dlatego, że krzyk guwernantki był lepiej słyszalny na piętrze. Zaraz potem pod izbą Juliusa zaczęła gromadzić się rodzina. Baron Hendrik von Reigner przyszedł po kilku minutach w wytwornej, bordowej bonżurce, która już na pierwszy rzut oka wyglądała, jakby za jej sprzedaż można było wyżywić kilkuosobową rodzinę. A była to tylko konfekcja domowa. – Rozejść się – rzucił, nie patrząc na służących. Wszyscy jak jeden mąż opuścili głowy, a potem gremialnie ruszyli ku klatce schodowej. – Gröger, zostań. – Natürlich, gnädiger Herr[1]. – Lokaj twierdzi, że… – Reigner urwał, gdy przestąpił próg. – Że to ty odkryłeś… Słowa ugrzęzły mu gdzieś w gardle. Chwilę trwało, nim baron zdołał opanować emocje. – Wespół z guwernantką – odezwał się po chwili majordom, patrząc z obawą na swojego chlebodawcę. Tylko tego brakowało, by pan domu rozkleił się na jego oczach. Gröger nie miałby pojęcia, jak się zachować w takiej sytuacji. Wycofać się na korytarz? Udawać, że nie widzi? Czy może zaoferować słowa otuchy? Właściwie nie miał ochoty robić żadnej z tych rzeczy. Najchętniej pogratulowałby von Reignerowi tego, że los okazał się łaskawy i cała jego fortuna nie trafi kiedyś w ręce nieodpowiedzialnego bawidamka. Majordom obejrzał się przez ramię i zobaczył, że do pokoju wszedł następca Juliusa w kolejce do dziedziczenia. Marc-Oliver był o rok młodszy od swojego brata, ale równie przystojny – różnica polegała na tym, że miał
trochę oleju w głowie. Podczas gdy Julius przebywał w Wiedniu, urzędując głównie w salach balowych, młodszy z paniczów odbył przeszkolenie wojskowe, a w wolnym czasie czytywał powieści popularnego ostatnio Stefana Zweiga czy chodził na sztuki Schnitzlera. Rozrywki ich obydwu nie mogły bardziej się różnić. Hendrik von Reigner nagle potrząsnął głową, jakby starał się odrzucić świadomość tego, co się wydarzyło. Obrócił się w kierunku drzwi i uniósł otwartą dłoń do syna. – Nikt nie wchodzi, póki nie powiem. Marc-Oliver spojrzał na makabryczny widok, a potem cofnął się o krok. – Gröger, zamknij drzwi. – Ja, gnädiger Herr – odparł majordom, a następnie posłusznie wykonał polecenie. Wbił wzrok w podłogę, nie chcąc patrzeć w oczy młodemu Reignerowi, gdy zamykał przed nim drzwi. Nie odezwawszy się słowem, Marc-Oliver wycofał się do holu. Kiedy zostali sami, Hendrik opadł ciężko na jeden z foteli, wbijając wzrok w ciało syna. Z korytarza zaczął dochodzić cichy szloch, co najprawdopodobniej oznaczało, że służba się oddaliła i damy mogły zacząć lamentować. Służący stanął obok barona i założył ręce za plecami. Obaj patrzyli na Juliusa, jakby miał za moment wstać i oznajmić, że miała miejsce jedna z jego infantylnych krotochwil. Nieraz wprowadzał wszystkich w osłupienie niezbyt wyrafinowanymi żartami, budził niesmak w towarzystwie i sprawiał, że nawet Grögerowi było wstyd za panicza. Teraz jednak jego ojciec zapewne oddałby wszystko, by dzisiejsza noc okazała się jedynie makabrycznym dowcipem. Przez kilka chwil milczeli. – Co teraz, Gröger? – Poślę rano po policję. – Nie – odparł baron. – Żadnej policji. Niepotrzebnie nagłośnią całą sprawę. Majordom przełknął ślinę. – Ależ… Ktoś zamordował pańskiego syna – zauważył, nie poruszając się. Baron pochylił się do przodu i skrył na moment twarz w dłoniach. Zaraz jednak się zmitygował i wyprostował na krześle. – Bez wątpienia – powiedział, podnosząc się. – Ale pozwolimy wszystkim
sądzić, że to choroba go zabrała. Dyfteryt, zapalenie płuc, tyfus… teraz tyle tego szaleje. Joachim miał ochotę zaoponować, wytłumaczyć Reignerowi, że nie myśli logicznie, a umysł ma przytępiony nawałnicą emocji. Nie wypadało jednak polemizować z osobą wyżej urodzoną. Przynajmniej na co dzień. – Jeśli mogę, panie… – powiedział niepewnie. Baron von Reigner popatrzył na niego z rezerwą, ale skinął głową. – Mów, Gröger. – Zaraz po wschodzie słońca cała okolica dowie się o tym, co wydarzyło się w Raisentalu. – Służący zbliżył się do łóżka. – Za sprawą gazeciarza, który rano usłyszy od odźwiernego o nocnym odkryciu. Potem przyjadą chłopi z dostawą ziarna; oni z pewnością zasięgną informacji od podkuchennych, z którymi… Majordom urwał, gdy Hendrik podniósł dłoń. Pan domu zamknął oczy i nabrał powietrza tak głęboko, że Grögerowi zrobiło się słabo. On sam miał problem, by zrobić większy wdech. Za każdym razem wydawało mu się, że wypełnia płuca smrodem śmierci. Wprawdzie uchylił okno tuż po tym, jak odnalazł panicza, ale miał wrażenie, że przez lata nie wywietrzy odoru z tego pokoju. Baron pochylił się nad synem. Trzęsącą się ręką zamknął mu powieki, ale Gröger nie miał wątpliwości, że obaj długo będą mieć w pamięci niemal wywrócone oczy. Głowa była odgięta, a Julius sprawiał wrażenie, jakby w momencie śmierci starał się z całych sił spojrzeć na coś ponad sobą. – Masz rację – odezwał się w końcu baron. – Z samego rana poślij kogoś na policję. Gröger zapewnił, że tak zrobi, a w dodatku nakaże polecić posterunkowemu, by nie rozgłaszał sprawy. Przez kilka chwil trwali w milczeniu. Potem Reigner odchrząknął. – Jak… – zaczął, rozkładając ręce. – Jak ktoś mógł zrobić coś takiego? Joachim spojrzał na podziurawioną klatkę piersiową panicza. Tors przywodził na myśl sito, przez które przelała się krew ofiary. Obok łóżka leżało narzędzie zbrodni, pięcioramienny, ostro zakończony kandelabr. Gröger pochylił się w kierunku świecznika. – Zostaw. – Tak, panie.
– Niech zajmą się tym stróże prawa. Majordom się wyprostował, po czym skrzyżował ręce za plecami. Był to naturalny, mimowolny odruch. W tej pozycji czuł się komfortowo, każda inna zaś wydawała mu się wymuszona. – Kto byłby do tego zdolny, Gröger? – Nie potrafię odpowiedzieć, gnädiger Herr. – Kto w tym domu zdobyłby się na tak bestialski, tak ohydny czyn… – powtarzał pod nosem Hendrik, zwracając się bardziej do siebie niż do służącego. – To… to zwyrodniałe, wynaturzone… Joachim znów zaczął się obawiać, że niechybnie znajdzie się w niewygodnej sytuacji i będzie musiał podjąć decyzję, czy nie zaoferować chlebodawcy słów pociechy. Reigner kręcił głową, nie odrywając wzroku od syna. Oczy miał szkliste i Grögerowi wydawało się, że usta mu się zatrzęsły. Należało czymś zająć jego myśli. I to jak najszybciej. – Jeśli mogę coś zaproponować… – zaczął niepewnie majordom. Hendrik spojrzał na niego z obojętnością. A może w jego oczach był jakiś zawód? Cień pretensji? Tak, Gröger miał wrażenie, że dostrzegł te rzeczy, i jakby na potwierdzenie Reigner westchnął. – Nie – powiedział. Majordom skinął głową i dał krok w tył. Przypomniano mu, że uzurpuje sobie zbyt szerokie uprawnienia. Sam fakt, że został w pokoju, podczas gdy pan domu wyprosił wszystkich innych, był już dużym ukłonem ze strony barona. Hendrik przysiadł na skraju łóżka, a następnie ujął dłoń syna. Gröger tkwił w bezruchu, wbijając wzrok w ścianę. Przez kilka minut nie opuścił oczu i robił to, co potrafił robić najlepiej – udawał, że nie istnieje. Na dobrą sprawę nie wiedział nawet, czy jego pan płacze, czy tylko mówi cicho modlitwę. Gdy baron skończył, wstał i otrzepał bryczesy, jakby właśnie wrócił ze spaceru po włościach von Reignerów. Coś w jego oczach się zmieniło. Dotychczas sprawiał wrażenie, jakby nie mógł otrząsnąć się ze snu, którego powidok nie opuszcza człowieka na długo po przebudzeniu. Teraz jednak wyglądał jak inny człowiek. – Trzeba go przykryć prześcieradłem – powiedział. – I chcę, byś zrobił to osobiście. – Oczywiście, panie.
– Prócz tego nie ruszaj tutaj nawet pojedynczego włosa. Majordom skinął głową. – Nie będziemy czekać do rana – dodał Reigner, obracając się do służącego. – Poślij swojego najbardziej zaufanego człowieka do dworku landwójta. Jeszcze dzisiaj chcę mieć tutaj wszystkich stróżów nocnych. Gröger skłonił się, usatysfakcjonowany tym, że baron odnalazł w sobie na tyle determinacji i opanowania, by zacząć myśleć roztropnie. Poczekał na dalsze instrukcje, po czym wycofał się w kierunku drzwi, uważając, by za szybko nie odwrócić się do Reignera plecami. – I wyznacz kogoś do pilnowania tego Polaka, którego wczoraj przyjąłeś. – Oczywiście, panie – odparł służący i złapał za klamkę.
[1] Gnädiger Herr – dosł. „łaskawy panie”; zwyczajowy zwrot wobec szlachty posiadającej tytuł Freiherr (przyp. autora).
Rozdział IV Erik zatrzymał się przed drzwiami czteroosobowej sypialni, czekając na dziewczynę, z którą wcześniej zszedł na dół. W drodze powrotnej wdała się w długą dyskusję z kilkoma podkuchennymi i wszystko wskazywało na to, że dywagacje potrwają jeszcze jakiś czas. Mimo to Landecki postanowił wytrwać. W końcu Anika pożegnała się z pozostałymi służącymi i ruszyła korytarzem w kierunku Polaka. Dostrzegła go po chwili, nieco skonsternowana tym, że najwyraźniej to właśnie na nią czeka. – Późna pora – powiedziała. – Nie zabiorę ci dużo czasu. – Naprawdę powinnam… – Chciałem tylko zapytać, czy wiadomo coś więcej. Zatrzymała się obok niego, a potem oparła o ścianę. On zrobił to samo. Korytarz był wąski, dzieliły ich raptem dwa, może trzy metry. Popatrzył jej prosto w oczy, ale Anika odwróciła wzrok. – Niestety, wiadomo – odezwała się. Landecki zmrużył oczy. – Ci, którzy stali najbliżej, mówią, że widok był upiorny. Ciało panicza okaleczone, całe prześcieradło we krwi… Erik nie słyszał, by w okolicy kiedykolwiek doszło do brutalnego morderstwa. Owszem, zdarzały się tragiczne nieporozumienia, wypadki czy nawet niewyjaśnione zgony, ale nic takiego. W całej monarchii rzadko dochodziło do podobnych rzeczy. Każdy słyszał o Johannie Ottonie Kochu, powieszonym trzy lata temu za jedno z zabójstw. Koch popełnił ich około pięćdziesięciu, zawsze w ten sam sposób – podszywał się pod kogoś, uwodził samotne kobiety, a potem je truł. Ale tacy ludzie stanowili wyjątek, grasowali może w Wiedniu czy Budapeszcie, nie na prowincji. Tutaj było spokojnie. Powinno być.
– Nocą nikt z zewnątrz tutaj nie wejdzie, prawda? – zapytał Erik. – Nie. Drzwi są zamykane. – Więc kto mógł coś takiego zrobić? Anika nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż z pokoju obok rozległ się męski głos: – Cisza tam! Starczy tych ekscesów! Dwoje młodych ludzi przeszło do szeptu. – Nikt z nas – powiedziała Eller. – Jesteś pewna? – Żaden służący nie podniósłby ręki na członka rodziny. Nie mówiąc już o takiej brutalności… – A Reignerowie? Różne rzeczy o nich mówią we wsi. – To chyba tylko o Juliusie. Właściwie miała rację. Renoma pozostałych mieszkańców Raisentalu była nieskazitelna. W przeciwieństwie do dziedzica rodu, żaden z nich nie splamił się pijaństwem, cudzołóstwem ani innymi przewinami, które z jakiegoś powodu stanowiły ujmę dla wyższych warstw społecznych. – Panicz nie był specjalnie lubiany – podjęła po chwili Anika. – Ani przez rodzinę, ani przez służbę, ale to nie ma żadnego znaczenia. To żadne z nas. Erik przypuszczał, że nie ona jedna wyrazi dziś takie przekonanie. Ci ludzie żyli ze sobą na co dzień od wielu lat, członkowie służby znali się od podszewki i będą gotowi zaręczyć za siebie własnym życiem. – Zamknąć się! – krzyknął ponownie mężczyzna. Landeckiemu wydawało się, że głos należał do jednego z trzech lokajów, którzy wczoraj próbowali wytłumaczyć mu, gdzie jest miejsce czyścibuta. Dopadli go tuż po tym, jak opuścił klitkę, w której szorował obuwie. Zanim zdążył się zorientować w sytuacji, wepchnęli go do środka i zatrzasnęli drzwi. Erik przypuszczał, że czeka go mordobicie i właściwie nie miał nic przeciwko. Od kiedy zmarła matka, coraz częściej wdawał się w bijatyki, w pewnym sensie działały na niego oczyszczająco. Tym razem jednak skończyło się jedynie na przepychankach. Lokaje mieli zamiar go poniżyć, a nie ryzykować zarobienie siniaków. Zapewne jeden wystarczyłby do otrzymania reprymendy od zasadniczego majordoma lub któregoś z kamerdynerów. Splunęli na kilka par butów, które później musiał od nowa szorować, rzucili pod adresem Landeckiego parę obelg związanych z jego
pochodzeniem, a potem zapewnili go, że to jedynie skromny początek tego, co go czeka. Na nic więcej nie było ich stać. Przynajmniej tego dnia. – Erik? – Zamyśliłem się – odparł, patrząc na drzwi, zza których dobiegały protesty. – Nad czym? Wzruszył ramionami. – Sądzisz, że urządzą polowanie na czarownice? – podsunęła. – A ty będziesz jedynym kandydatem do roli wiedźmy? – Jestem tego pewien. – I słusznie. Tak właśnie będzie. Landecki uniósł brwi, zaskoczony jej bezpośredniością. – Widzę, że potrafisz podnieść na duchu. – Mówię tylko, co sądzę. I na twoim miejscu opuściłabym rezydencję jeszcze przed pierwszym brzaskiem. Uśmiechnął się pod nosem. – Już by mnie tu nie było, gdyby nie to, że szepczę po kątach z pewną… – Cisza! – ryknął ktoś. Anika podniosła oczy i na moment na niego spojrzała. Potem przeniosła wzrok na niewielkie okno dachowe na końcu korytarza. – Mówię poważnie – zastrzegła. – Kiedy zjawi się tu policja, to ciebie będą podejrzewać. Nikt za ciebie nie poręczy. – Nie, przypuszczam, że nie. Gdyby znała jego przeszłość, mogłaby być tego jeszcze bardziej pewna. Popatrzył na okno i przekonał się, że nie jest zamknięte. Zapewne służący palili przy nim, nie mogąc kopcić w pokojach. Nie było wysoko, mógłby bezpiecznie wydostać się na gzyms i z pewnością znalazłby jakąś drogę na dół. Potem popędziłby w siną dal. Przy odrobinie szczęścia nigdy by go nie odnaleźli. Gorzej byłoby, gdyby tej odrobiny szczęścia zabrakło. Nikt nie potrzebowałby żadnych dowodów, zostałby szybko osądzony i skazany. Nie, gra była niewarta świeczki. Jedynym racjonalnym wyjściem było zmierzenie się z oskarżeniami, które powinno udać mu się obalić bez trudu. Owszem, może spędzi kilka nocy w areszcie, ale ostatecznie wróci do Raisentalu, może nawet usłyszy przeprosiny od samego majordoma. Przez chwilę się zastanawiał.
– Naprawdę nie ma innych kandydatów? – zapytał. – Obawiam się, że nie. Reszta służby pracuje tu od lat. – Nie szkodzi – zawyrokował Landecki. – Ci trzej, z którymi dzielę izbę, potwierdzą, że nie wychodziłem w nocy z pokoju. Tyle powinno wystarczyć, żeby oczyścili mnie z podejrzeń. – Może. – Jeśli nie, to nic mnie nie uratuje. Anika pokiwała głową, podpierając się nogą o ścianę. Jej podomka podwinęła się nieco na udzie, co przykuło uwagę Erika. Dziewczyna natychmiast jednak spojrzała na niego spode łba, a on podniósł wzrok. – Czas chyba się zdrzemnąć – powiedział. Uśmiechnęła się, a następnie powoli skierowała się w stronę swojej sypialni. Na odchodnym obejrzała się jeszcze przez ramię. – Korzystaj, póki możesz – rzuciła. – Jeśli mam rację, z samego rana zjawią się tu po ciebie policjanci z Olenfeldu. Odprowadził ją wzrokiem, myśląc o tym, że najpewniej właśnie tak będzie. Spędzi kilka godzin na tłumaczeniach, a w najgorszym wypadku zabiorą go na komisariat. I rzeczywiście dobrze byłoby się wyspać, by mieć siły na przepychanki z nimi od bladego świtu. Erik westchnął i już chciał wejść do sypialni, kiedy usłyszał kroki na schodach. Popatrzył w stronę klatki i zobaczył, jak majordom pokonuje ostatni stopień. Spojrzeli na siebie, jakby widzieli się po raz pierwszy. Może jednak funkcjonariusze nie mieli zamiaru czekać do brzasku? – Landecki. – Tak, herr Gröger? – Odziej się przyzwoicie. – Słucham? – Włóż jakąś porządną koszulę. Na przykład tę, w której pracowałeś. Erik miał wrażenie, że może i jest porządna, ale przez cały wczorajszy dzień zdążyła przesiąknąć zapachami wypełniającymi jego klitkę. Poza tym wydawała się nieco przyduża, szczególnie jeśli chodziło o rękawy. – Ruszże się, chłopcze. – Czy mogę zapytać… – Nie możesz – uciął majordom. – Ubierz się, a potem czekaj na mnie w korytarzu. Nie czekając na odpowiedź, Gröger skierował się do swojej izby na końcu
korytarza. Erik przypuszczał, że nie ma sensu polemizować. Wszystko, co teraz się działo, było zupełnie niezależne od niego. Wszedł do sypialni i szybko narzucił na siebie wcześniej wyprasowaną koszulę. Przydałby się frak, by prezentować się jak porządny poddany cesarza, ale… cóż, właściwie nawet gdyby Landecki miał na podorędziu taki ubiór, jako czyścibut raczej wywołałby salwy śmiechu, niż wzbudził szacunek. Po raz pierwszy upomniał się w duchu, że musi pamiętać o swojej nowej roli społecznej i miejscu w hierarchii Raisentalu. Szczególnie kiedy będzie rozmawiał ze stróżami prawa. Jedno niefortunne słowo może sprawić, że uznają go za zwolennika francuskiej demokracji czy nawet bolszewika. A od tego do zamachu na dziedzica rodu była już krótka droga. A może wyolbrzymiał problem? Może to, że był najświeższym narybkiem von Reignerów, wcale nie było równoznaczne z tym, że stanie się głównym podejrzanym? Na jego niekorzyść z pewnością przemawiał fakt, że jest Polakiem – czy, jak matka kazała mu sądzić, Ślązakiem – ale przecież skończyły się już czasy, kiedy takimi jak on można było bezkarnie pomiatać. Wciąż był traktowany jako przedstawiciel gorszej warstwy społecznej, ale przed reformami zapoczątkowanymi przez Gołuchowskiego było znacznie gorzej. Przynajmniej z tego, co mówiła mu niegdyś matka. Sąd będzie potrzebował dowodów, uznał w końcu Erik. Nie ma takich, które by go obciążały, więc wszystko będzie w jak najlepszym porządku. Landecki przegładził wysoki kołnierz koszuli, a potem wyszedł na korytarz. Gröger już na niego czekał, niecierpliwie cmokając. Otaksował Erika, niespecjalnie zadowolony z tego, co widzi, po czym wskazał w stronę klatki schodowej. Idąc na dół, Landecki miał wrażenie, że wraz ze skrzypnięciem każdego kolejnego schodka serce bije mu coraz szybciej. Kiedy dotarli do przestronnej palarni, wydawało mu się, że zaraz wyskoczy mu z klatki piersiowej. Na wygodnym fotelu czekał na niego pan domu. Hendrik von Reigner był postawny, miał szeroką twarz i mocno zakręcone do góry wąsy. Wdział strój wieczorowy, jakby spodziewał się wyjątkowo szacownych gości. Kiedy wbił wzrok w Erika, ten poczuł, że blednie. Nie spodziewał się po sobie takiej reakcji. Dane mu było mierzyć się już z ludźmi znacznie potężniejszymi, choć jedynie pod względem fizjonomii. Żaden
zakapior nie spowodował takiej reakcji, tymczasem w spojrzeniu barona było coś, co kazało obawiać się o własny los. Tym bardziej, że Reigner z pewnością nie posłał po Landeckiego, by uciąć sobie przyjacielską pogawędkę.
Rozdział V Służący stanęli obok siebie, kilka metrów przed Hendrikiem. Obaj trzymali ręce za plecami i karnie patrzyli na wprost, niby żołnierze czekający na reprymendę dowódcy. Baron założył nogę na nogę, a potem odłożył fajkę na stół. – Wygląda mi na bandziora – powiedział, nie odrywając wzroku od Polaka. – Owszem – przyznał Gröger. – Ale uznałem, że jego powierzchowność nie ma znaczenia przy pucowaniu obuwia. – Ale ma znaczenie, gdy chodzi o zasady. – Oczywiście, gnädiger Herr. – Skąd go wziąłeś? – Zgłosił się sam, podając za zgermanizowanego Ślązaka. Von Reigner wstał ociężale z fotela, po czym zbliżył się do Erika. Obszedł go, lustrując wzrokiem i myśląc o tym, że wpuścił polskiego czyścibuta do swojej palarni. Nawet gdyby tej nocy nie zmarł jego syn, byłby to wystarczający powód, by pamiętać ją przez lata. – Rozpytałeś na jego temat we wsi? – Jak zawsze, kiedy kogoś zatrudniamy. Nie przyjąłbym nikogo o lichej reputacji. Pan domu spiorunował go wzrokiem, po czym wymierzył palec prosto w Landeckiego. – Chcesz mi powiedzieć, że on nie ma lichej reputacji? – zapytał. – Cóż… – Co „cóż”? Co ma znaczyć „cóż”? – Otóż… gdybym przyjmował na lokaja, a nawet klucznika czy odźwiernego, standardy byłyby inne. W przypadku czyścibuta uznałem jednak, że mogę przymknąć oko na… – Nie powinieneś był – uciął Hendrik, opuszczając rękę. – Ale co się stało, to się nie odstanie.
Gröger skłonił się kornie. – Przejdź do rzeczy. Czego się o nim dowiedziałeś? Majordom wyprostował się jeszcze bardziej, nabierając głęboko tchu. – Chłopak pochodzi ze zubożałej rodziny, jego matka zmarła na suchoty jakiś czas temu i… – Nie interesuje mnie historia rodzinna tego obdartusa. – Oczywiście. – Czym się parał? Jak zarabiał na życie? – Głównie rabunkiem – przyznał z rezerwą Gröger, jakby lekko zawstydzony. – Jakkolwiek trzeba mu oddać, że nie w Zagobinie. Oczywiście, pomyślał Reigner, nawet bezmyślne zwierzęta nie kalają swojego gniazda. Przyjrzał się Polakowi i przekonał, że ten zaczyna się pocić. Z pewnością niejedno miał na sumieniu i nawet jeśli nie był zbyt rozgarnięty, musiał do tej pory pomiarkować, że przez swoją przeszłość znalazł się teraz w tarapatach. – Jakiś czas temu porzucił działalność rozbójniczą i zaczął rozglądać się za uczciwą pracą. – Dlaczego? – Nie znam jego pobudek, panie. Nie pytałem o nie. Hendrik westchnął. – Co jeszcze ustaliłeś? – zapytał. – Twierdzi, że zanim podjął decyzję, ażeby osiąść w Zagobinie, pracował jako pomocnik bartnika na północ od Belku. – I z jakiego powodu przestał? – Nie powiedział. – Zapewne nakradł miodu albo Bóg jeden wie czego – ocenił Reigner. – Ale to i tak nic w porównaniu z tym, czego dopuścił się tutaj. – Pan domu obszedł jeszcze raz młodzieńca, a potem zatrzymał się tuż przed nim. – Wiedz, Polaku, że posłałem do landwójta swoich emisariuszy. Wrócą niebawem w towarzystwie stróżów nocnych. Hendrik przeniósł wzrok na służącego. – On w ogóle mówi po niemiecku? – Tak – odparł Gröger. – To niech mi powie, czy zamordował mojego syna – syknął Reigner, wpatrując się w oczy Erika. Ten z trudem przełknął ślinę, a jego usta drgnęły. – No, mówże, chłopcze. Co masz na swoje usprawiedliwienie?
Właściciel Raisentalu odsunął się o krok, niepewny, jaka będzie reakcja Polaka. Przypuszczał, że zacznie gorączkowo zaprzeczać, a gdy zobaczy, że jego zapewnienia są dla Hendrika nic niewarte, być może rzuci mu się do stóp. Tego Reigner chciał uniknąć za wszelką cenę. W zupełności wystarczało mu to, że jego żona i córki rozpaczały, zaklinając go, by znalazł sprawcę. Nikt w dworku nie mógł jeszcze do końca uwierzyć w to, co się wydarzyło. Mimo kłopotów, o które częstokroć Julius sam się prosił, zawsze spadał na cztery łapy. Za żadne z jego przewinień nigdy nie spotkały go konsekwencje. Większość problemów udawało mu się w jakiś sposób zdusić w zarodku. Aż do teraz. – Mów, suczy synu – odezwał się Reigner. – Jak się będziesz bronił? Landecki miał wrażenie, jakby przestronny pokój nagle zaczął się kurczyć. Krople potu zrosiły jego czoło, prawa ręka drgnęła w mimowolnym odruchu, by je otrzeć. – Nic nie mówi – bąknął Hendrik, patrząc na majordoma. – Są nauczeni, by nie odzywać się do domowników. – Ale nie, kiedy zadaje się im bezpośrednie pytanie. Erik przestąpił z nogi na nogę, wreszcie się poruszając. Spojrzał w oczy pracodawcy, co było wyraźnie zakazane każdemu, kto przestępował próg Raisentalu. Nie miało znaczenia, czy ktoś sprawował funkcję koniuszego czy majordoma, zasady były zasadami. Tutaj i tak nie były one tak surowe, jak w niektórych dworkach, gdzie służący musieli odwracać się do ściany, ilekroć korytarzem przechodził ktoś z rodziny. Zanim młody Polak uświadomił sobie, jak wielkie faux pas popełnił, pan domu poczerwieniał na twarzy. Gröger natychmiast cofnął się o krok, pochylając głowę, jakby chciał zasugerować, że nie należy zważać na jego obecność. – Ty impertynencki… – wycedził Reigner. Tego było za wiele. Najpierw nie odpowiadał, teraz patrzył mu prosto w oczy, jak równy równemu. Hendrik odwrócił się i nerwowo powiódł wzrokiem po pokoju. Podszedł do kominka i złapał za pogrzebacz. Uniósł ciężki, żeliwny pręt ponad głową Polaka i znów na niego spojrzał. Erik wciąż nie odrywał wzroku od jego oczu. Reigner zamachnął się i uderzył służącego w kolano. Ten zgiął się jak licha gałąź przy mocnym podmuchu wiatru. Jęknął cicho z bólu, stracił
równowagę i upadł bokiem na podłogę. Hendrik znów uniósł pogrzebacz, zaciskając usta. – Mów! – krzyknął, czując, że traci kontrolę. – Dlaczego zabiłeś! Landecki obrócił się na plecy. Spojrzał na wiszący nad nim pręt i z trudem przełknął ślinę. – Nikogo nie zabiłem, panie. – Łżesz! – Nie miałbym nawet… Hendrik z impetem opuścił drąg na brzuch Polaka. Erik skulił się, kaszląc przy tym, jakby miał wypluć płuca. Reigner spodziewał się, że służący zacznie się bronić. Jeśli nie fizycznie, to werbalnie. Nie był nauczony zupełnego, bezwzględnego posłuszeństwa, jak reszta służby. Mimo to Landecki powoli podniósł wzrok, niemal się nie poruszając. Wyglądał na opanowanego. – Całą noc spędziłem w izbie na poddaszu – powiedział, z trudem kryjąc ból. – Kłamiesz! Zabiłeś mi syna. Ty przeklęty, nędzny… Hendrik znów wziął zamach. – Byłem w pokoju, panie. Przez całą noc. Baron zamarł z uniesioną ręką. Drżała, jakby trzymał nie pogrzebacz, a ciężkie wiadro z wodą. Przez moment von Reigner miał wrażenie, jakby to wszystko nie działo się naprawdę, a było jedynie sennym majakiem. Zdarzało mu się uderzyć tego czy innego służącego, ale nigdy tak dotkliwie. Biorąc jednak wszystko pod uwagę, być może nie powinien się sobie dziwić. Właściwie dziwne było tylko to, że przerwał. – Byłem w izbie – powtórzył Erik. Hendrik nie opuszczał pręta. – Ktoś to poświadczy? – Wszyscy, którzy byli w pokoju. – Rozmawiano już z nimi! – krzyknął baron, mocniej ściskając zimny metal. – Jeden z nich widział, jak wychodziłeś nocą z sypialni, ty załgany nędzniku! Zanim służący zdążył odpowiedzieć, pogrzebacz wylądował prosto na jego żebrach. Tym razem Erik zawył głośno jak ranne zwierzę, kuląc się przed kolejnymi ciosami. Nie mógł się łudzić, że te nie nadejdą. I musiał mieć świadomość, że jego życie właściwie się skończyło.
Rozdział VI Marc-Oliver opuścił sypialnię matki, gdzie zgromadziły się wszystkie kobiety na wspólne lamenty. Swemu cierpieniu najgłośniej dawała wyraz ciotka z Wiednia, która od kilku dni przebywała w Zagobinie. Matka i dwie siostry Marca-Olivera ustępowały jej w płaczu tylko trochę, ale to ona nadawała ton. Jego narzeczona zaś trzymała fason, jak zawsze. Sophie nie uroniła choćby jednej łzy. Młody Reigner z ulgą wyszedł na korytarz. Sam czuł się roztrzęsiony, ale nie miał zamiaru dać tego po sobie poznać. Ledwo zamknął za sobą drzwi, te ponownie się otworzyły. Przez próg przeszła Sophie. – Dokąd idziesz? – zapytała cicho. Spojrzał na nią i naszła go refleksja, że nawet w tak trudnej sytuacji prezentuje się pięknie, zupełnie jakby znajdowała się w innym, mniej dojmującym świecie. Matka i siostry wyglądały paskudnie, zalane łzami i zasmarkane, z rozburzonymi włosami… ale nie jego narzeczona. Sophie Maländer zawsze okazywała klasę. – Idę sprawdzić, co z ojcem – powiedział, gdy wzięła go za rękę. – Pewnie morduje już czyścibuta. Uśmiechnął się blado. – Niewykluczone. Uważa, że każdy Polak dybie na nasze życie. – I może ma rację – odparła Sophie. – Biorąc pod uwagę, że Zagobin to ich wieś. – Nie ich, i nie wieś – zaoponował z nadzieją, że matka nie usłyszała tej uwagi. Narzeczona miała wiele atutów, które sprawiały, że deklasowała inne kandydatki pragnące wejść do rodu Reignerów, ale posiadała też jedną, poważną przywarę – niewyparzony język. Marc-Oliver planował poślubić dziewczynę jak najszybciej, zanim zdąży napytać sobie tym biedy. Nie było
jednak łatwo, bo swoje niepopularne osądy wygłaszała przy każdej okazji. A czasem także bez okazji. – Dajmy spokój polityce – powiedziała Maländer. – Pomyśl o tym, że Raisental był czyimś szlacheckim pałacykiem, zanim przyszliśmy tu i… – I uratowaliśmy chylące się ku upadkowi społeczeństwo – uciął Reigner. – To miałaś na myśli? – Bynajmniej. – Więc tym bardziej zostaw te uwagi dla siebie, moja droga. – Nie zamierzam. Marc-Oliver spojrzał na nią spode łba, poprawiając poły marynarki. Mimo że był środek nocy, każdy członek rodziny przed rozpoczęciem żałoby zdążył założyć wieczorny strój. Nawet Sophie uległa, co nieczęsto się zdarzało. – Chodź – rzuciła, ruszając w kierunku palarni. – Uratujemy tego Bogu ducha winnego Polaka. – Że co proszę? – Ktoś musi zapobiec tragedii. Padło na nas. Reigner potrząsnął głową i ruszył za nią. – Czemu a priori zakładasz, że jest niewinny? – Bo wszyscy wokół a priori zakładają odwrotnie. – Więc ty musisz się bawić w adwokata diabła? – Daleko temu do zabawy – odparła panna Maländer, uśmiechając się do narzeczonego. – Robisz to z przekory. – Nie, po prostu chcę ratować ciemiężonych. – Nikt go nie ciemięży. – Żartujesz? – zapytała Sophie. – Do tej pory został już zaszczuty, oskarżony, osądzony i być może twój ojciec nawet zdążył wymierzyć mu karę. I na jakiej podstawie? Tylko dlatego, że jest nowo przyjęty? Marc-Oliver również nie był skory uznać, że to Polak odebrał życie jego bratu, ale nie chciał dolewać oliwy do ognia. I bez tego Sophie będzie zdeterminowana, by postawić na swoim. – Cokolwiek zrobisz, nie podjudzaj ojca – bąknął. – Tego nie mogę ci zagwarantować. – Ale… – Ale ty, mój kochany, staniesz za mną murem. Reigner wiedział, że ostatecznie wszystko sprowadzi się właśnie do tego,
w tej czy innej sprawie. Matka i siostry miały rację, uparcie powtarzając Sophie, że w końcu napyta sobie biedy. Ciotka z Wiednia twierdziła nawet, że stary baron prędzej poszczuje ją psami, niż pozwoli, by stała się Sophie von Reigner. Marc-Oliver nie podzielał ich sceptycyzmu. Może dlatego, że znał ojca od nieco innej strony – głowa rodziny zawsze odnosiła się do niego i Juliusa inaczej niż do kobiet. Owszem, był to oschły, zasadniczy człowiek, ale w życiu kierował się racjonalnością. A ona kazała sądzić, że młodszy z synów i tak poślubi Sophie, bez względu na wszystko. Zatrzymali się przed drzwiami palarni. Wydobywał się zza nich przyjemny, delikatny zapach tytoniu z Togolandu. Baron nie zwykł nabijać swojej ozdobnej fajki czymkolwiek innym – miał ulubioną plantację, nad którą pieczę sprawowali Niemcy. Twierdził, że to gwarancja jakości. – Nie rozumiem, skąd twoja pewność – odezwał się Marc-Oliver. – Hm? – Dlaczego sądzisz, że to nie Polak… odebrał życie Juliusowi? – A dlaczego wszyscy inni sądzą, że to właśnie on? – To nie odpowiedź. – A twoje pytanie to nie pytanie. – Przeciwnie. Znowu zaczynamy? – mruknął. Lubił sprzeczki z narzeczoną – wbrew temu, co twierdził ojciec, nadawały kolorytu ich związkowi. Teraz jednak najchętniej by z nich zrezygnował. Gdyby tylko była możliwość. Ale taka nie istniała, dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Jeśli teraz nie skończą tematu, będzie kontynuowany, gdy wejdą do palarni. Z dwojga złego lepiej było załatwić tę sprawę jeszcze przed drzwiami. – Wskazuje na niego logika – powiedział Marc-Oliver. – Pojawia się znikąd i dochodzi do… do tego, co się stało. – Nie widzę w tym żadnej logiki. – A więc w czym widzisz? Nikt inny w Raisentalu nie podniósłby ręki na Juliusa… i nikt nie dostałby się do budynku niezauważony. – Bzdura. – Powściągnij język – zestrofował ją Reigner. – Przynajmniej na czas, kiedy będziesz przed obliczem ojca. Pokręciła głową, a potem złapała za klamkę i mocno pociągnęła drzwi do siebie. Weszła do środka bez pukania, co w pewnym sensie stanowiło jej
znak rozpoznawczy. Baron z pewnością od razu pomiarkował, kto przyszedł. Sophie zdawała sobie sprawę, że cała familia von Reignerów jest głęboko poruszona stratą. Julius nie był niczyim faworytem, raczej czarną owcą, ale jego odejście w taki sposób sprawiło, że tej nocy każdy był zdruzgotany. Właśnie przez to Hendrik i reszta utracili zdolność racjonalnego myślenia – nagła żałoba spadła na ich umysły jak gęsta mgła, a ofiarą tego stanu rzeczy miał się stać młody chłopak. I to tylko dlatego, że pojawił się w dworku tego pechowego dnia. Po prawdzie Maländer nie była przekonana, czy jest niewinny. Mimo to postanowiła stanąć po jego stronie, świadoma, że jeśli ona się tego nie podejmie, nikt go nie obroni przed samosądem. Kiedy wraz z narzeczonym weszli do palarni, zobaczyła Polaka leżącego na podłodze w kałuży krwi. Oboje zamarli, wbijając wzrok w barona. Ten dyszał ciężko, trzymając opuszczony żeliwny pogrzebacz. Skapnęło z niego kilka kropli krwi. – Ojcze… co ty wyczyniasz? Hendrik raptownie zaczerpnął tchu, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, by oddychać. Popatrzył na syna. – Przesłuchuję go. Sophie zrobiła krok w kierunku służącego. – Nie ma pan prawa – powiedziała. – Co proszę? – Ani prawa, ani dowodów na to, że… – Mam wszelkie prawa w tym domu! – Baron machnął prętem, rozchlapując krew. – Wszelkie! Marc-Oliver natychmiast stanął między nią a ojcem. Sophie skorzystała z tego i pochyliła się nad Polakiem. Oddychał płytko, oczy miał przymknięte, a twarz pokrytą krwią. Najwyraźniej baron sobie pofolgował. I zapewne nikt nie pociągnie go do odpowiedzialności za to, co zrobił. Przez moment w palarni trwała ciężka cisza. W końcu przerwał ją dźwięk kroków, gdy stary Reigner zbliżył się do stolika pod ścianą i sięgnął po fajkę. Zaczął ją nerwowo pykać, patrząc w okno. – Uważa się pan za sędziego? Wypuścił dym tak głośno, jakby jednocześnie wzdychał. – A może za pana życia i śmierci? – Zamilknij.
Von Reigner oparł pogrzebacz o kominek, a potem opadł ciężko na fotel. Najwyraźniej nie miał zamiaru wdawać się w dyskusje, co Sophie specjalnie nie dziwiło. Nieraz już tego doświadczała. Pan domu był tak bardzo przekonany o słuszności swoich argumentów, że często wydawało mu się, iż nie musi ich nawet wygłaszać. Ona jednak nie miała zamiaru odpuszczać. Przynajmniej do momentu, aż Marc-Oliver ujął jej dłoń i posłał jej błagalne spojrzenie. Spojrzenie przepełnione smutkiem i prośbą. Popatrzyła na niego, a potem na nieobecnego myślami barona. Skinęła głową. Młody Reigner podszedł do fotela. – Udało się coś ustalić, ojcze? – Nie. Złoczyńca do niczego się nie przyznaje. Sophie przemknęło przez głowę, że być może to dlatego, że nic nie zrobił. Zachowała jednak tę uwagę dla siebie. Jeśli kiedykolwiek miała uszanować tutejsze konwenanse, to właśnie dziś. Podczas gdy ojciec i syn wymieniali się zdawkowymi spostrzeżeniami, ona skierowała swoją uwagę na Polaka. Przykucnęła przy nim i omiotła wzrokiem obrażenia, przynajmniej te, które widać było gołym okiem. Służący trzymał się za brzuch, co sugerowało, że ciosy nie trafiły wyłącznie w głowę. Maländer mruknęła coś do siebie z dezaprobatą. Mężczyźni nagle przerwali rozmowę. – Co powiedziałaś? – zapytał baron. – Nic. – A jednak coś słyszałem. Masz obiekcje? Sophie podniosła się i obróciła do pana domu. – Potrzeba mu opatrunków – powiedziała. – Nie. – Wykrwawi się tutaj i… – Wszystko się posprząta – uciął Hendrik. Dziewczyna przez moment zaciskała wargi, jakby dzięki temu mogła zatrzymać dla siebie wszystkie słowa, które cisnęły jej się na usta. – Nie mam zamiaru być bierna, podczas gdy katuje się niewinnego człowieka – powiedziała w końcu. Marc-Oliver poruszył się nerwowo. – Nie bądźże bezczelna – syknął stary Reigner.
– Ojcze, może w istocie należałoby… – Milcz! – uniósł się baron, zwracając wzrok na syna. – Mogę tolerować takie zuchwalstwo u niej, ale nie u ciebie. Lepiej cię wychowałem. – Oczywiście. – Jesteś teraz… jesteś jedynym synem. Moim dziedzicem. Przyszłym panem Raisentalu, rozumiesz? Sophie nagle uświadomiła sobie, co to tak naprawdę oznacza. Dotychczas baron nie interesował się sprawami osobistymi młodszego syna. Każdy wiedział, że nie patrzy przychylnie na ożenek z panną Maländer, ale nie zamierzał ingerować. Zależało mu jedynie na tym, by jego następca mógł poszczycić się małżonką z odpowiednich sfer. Teraz to się zmieni. Hendrik będzie życzył sobie, by nowy spadkobierca znalazł prawdziwą damę, kobietę zaznajomioną z etykietą, wywodzącą się z odpowiedniego rodu. Z pewnością zrobi wszystko, by Sophie zniknęła. – Rozumiem, ojcze. – W takim razie zachowuj się, jak przystało. Marc-Oliver znów ujął Sophie za rękę. Odtrąciła jego dłoń i wymownie spojrzała na zakrwawionego służącego. Trwali w bezruchu dopóty, dopóki stary Reigner nie odwrócił się na fotelu. – Coś jeszcze? – zapytał. – Naprawdę powinien pan… – Nie będziesz mi mówiła, co powinienem, a czego nie. – Ten człowiek umrze. – I dobrze! – Ojcze… Hendrik poderwał się ze swojego miejsca, rozkładając szeroko ręce. Zbliżył się do syna i złapał go za ramiona, jakby miał zamiar nim potrząsać, dopóki ten nie zacznie zachowywać się racjonalnie. – Nie widzisz, co ona robi? – zapytał. – To wszystko wciąż się powtarza. Stanęła po stronie Polaka, bo zawsze robi wszystko, by postawić się reszcie. Sophie chciała zaoponować, ale baron nie dał jej szansy. – Jeden ze służących, z którymi ten Polak dzielił pokój, zaręczył, że opuszczał nocą sypialnię. Przed chwilą Gröger rozmawiał z pozostałymi dwoma. Potwierdzili. Marc-Oliver patrzył na ojca z kamiennym wyrazem twarzy. – Czego chcesz więcej? – ciągnął stary Reigner. – Przyłapania na gorącym
uczynku? To niemal równoznaczne z tym, co zeznali ci służący. Polak jest winny. I zostanie sprawiedliwie osądzony. Baron ruszył w kierunku drzwi, nie czekając na odpowiedź. – Będę czekać na nocnych stróżów w holu – oznajmił. – A ty przypilnuj, by ten bandyta nigdzie nie uciekł.
Rozdział VII Erik nie mógł uwierzyć w farsę, która stała się jego udziałem. Albo miał wyjątkowego pecha i trafił tu w najgorszy możliwy dzień, albo ktoś wszystko starannie zaplanował, by wrobić go w wyjątkowo okrutne zabójstwo. W szczęście lub pecha nie bardzo wierzył. Ale kto mógłby to zaplanować? Pierwszym podejrzanym był Joachim Gröger, który przyjął go do pracy pomimo tego, że Landecki nie mógł pochwalić się zbyt dobrą opinią. Wiedział, że nie zdoła tego ukryć, więc nawet nie próbował – i właściwie wydawało mu się, że zdyskwalifikuje go to na samym starcie. A jednak majordom dał mu szansę, być może nie bez powodu. Urwał rozważania, gdy zobaczył pochylającą się nad nim dziewczynę. – Wszystko w porządku? – zapytała. Jej głos przywodził na myśl aksamit, a opadające na czoło kosmyki jasnych włosów promienie słońca. Miała delikatne rysy twarzy, a z jasnych, miodowych oczu zdawało się emanować ciepło. Podała mu haftowaną chustkę, a Erik sięgnął po nią trzęsącą się ręką. – Tak… – zdołał wydusić mimo bólu w klatce piersiowej. – Dziękuję. Właściwie był pełen uznania dla barona. Doskonale wiedział, co potrafi zrobić z człowiekiem zew natury. A Hendrik von Reigner z pewnością go poczuł, być może po raz pierwszy w życiu. Tylko cudem w porę się zmitygował i przestał dalej go okładać. Jeszcze kilka minut, a Landecki byłby w opłakanym stanie. I nie potrafiłby wydusić z siebie ani słowa do Sophie Maländer. Był pewien, że to ona. Każdy mieszkaniec Zagobina wiedział, kim jest, i znał krążące po wsi opowieści. Jeśli pokładać w nich wiarę, to Sophie pochodziła z nisko urodzonej rodziny i odstawała nieco od Reignerów. Według wielu stanowiła jedyny ludzki akcent w tym arystokratycznym świecie. – Zabiją mnie, pani?
Maländer obejrzała się przez ramię, a potem uśmiechnęła lekko. Chciał odpowiedzieć tym samym, ale ledwo poruszył kącikami ust, a poczuł, jakby coś rozrywało mu od środka każdy mięsień twarzy. – Przypuszczalnie tak – powiedziała. – Świetnie… – Ale nie bez wyroku sądu. To wyjątkowi legaliści. – Nie pociesza mnie to, gnädiges Fräulein. Sophie skrzywiła się. Ledwo zauważalnie, ale Erik nie miał wątpliwości, że zobaczył na jej twarzy wyraz dezaprobaty lub rezerwy. – Jeszcze nie jestem baronową – odparła. – A nawet jeślibym była, to i tak nie byłaby poprawna forma. Landecki lekko skinął głową i szybko tego pożałował. – Umykają mi konwenanse – oznajmił. – Szczególnie kiedy dogorywam na podłodze. Naraz pomyślał, że taka swawolna rozmowa z wyżej urodzoną osobą sama w sobie może stanowić złamanie jakichś zasad. Jeśli jednak w istocie tak było, Sophie najwyraźniej to doceniła. Może nie było przesady w opiniach krążących po Zagobinie? Może cieszyło ją, że pozwolił sobie na bezpośredniość, której zazwyczaj nie okazywali nawet majordom i kamerdynerzy? – Postaram się ci pomóc – szepnęła. Landecki przeniósł wzrok na mężczyznę stojącego kawałek dalej. Dziedzic rodu patrzył za okno, a jego nieobecny wzrok kazał sądzić, że jest myślami daleko. – Jak się nazywasz? – Erik. – Erich? – Matka zawsze twierdziła, że Erik – zaoponował. – Po polsku Eryk, po niemiecku Erich, a ja według niej byłem gdzieś pośrodku. – Niech więc tak będzie. Rozległo się skrzypienie drzwi i Sophie natychmiast odwróciła wzrok w ich stronę. Odetchnęła z ulgą, a potem położyła dłoń na ramieniu Polaka. – Myślałam, że to policja. – Niebawem się zjawią… Erik nie musiał sprawdzać, kto wszedł do pokoju. Niemal żołnierski krok, ciężki oddech i znaczące odchrząknięcie kazały sądzić, że pan domu przysłał
Grögera, by ten sprawdził, jak wygląda sytuacja w palarni. Sophie podniosła się i obróciła do narzeczonego. – Marc, pomóż mi go podnieść. Przez moment młody Reigner nie odpowiadał. – Rozsierdzisz ojca. – Bardziej niż zdążyłam to zrobić do tej pory? Landecki zamknął oczy. Przez moment nic się nie działo, a potem poczuł, jak dwoje ludzi ujmuje go pod ręce i podnosi. Z trudem stanął na nogach, a głowa od razu mu opadła. Poczuł strużkę krwi spływającą z łuku brwiowego. – Na Boga… – jęknął Gröger. – Posadźmy go – poleciła Sophie. – Tylko nie na fotelu, błagam. – A gdzie indziej? – Zapaskudzi całe obicie, a krew trudno schodzi. – Wiesz to z doświadczenia, Gröger? – zapytała Sophie, ruszając w stronę stolika i dwóch foteli przy oknie. Joachim zbył to pytanie milczeniem. – To chociaż nie na miejscu barona, fräulein Maländer. Ostatecznie posadzili go na miejscu dla gościa. Erik daleki był od poczucia ulgi, ale przynajmniej nie leżał już na podłodze jak sponiewierany przez sforę wilków pies. Był to mały krok, ale przybliżający go do celu. Sophie sięgnęła po jego dłoń, a Landecki dopiero teraz uświadomił sobie, że trzyma kurczowo chustkę, którą mu dała. Rozluźnił pięść. – Co robisz? – zapytał Marc-Oliver. – Otrę mu chociaż krew z szyi. – Nie przystoi, żeby… – Gröger, poślij kogoś po miskę z wodą – poleciła. Joachim spojrzał na panicza pytająco, a kiedy ten skinął głową, wyszedł na korytarz. – Naprawdę masz zamiar myć służącego? – mruknął Reigner. – Nazwałabym to raczej oczyszczaniem ran przed założeniem opatrunków. – Ale… – Nie widzę w okolicy nikogo innego, kto by się do tego rwał. – To co najmniej nietypowe. – Nietypowe jest to, że twój ojciec niemal zakatował tutaj człowieka.
A może nie, może to dla niego zupełnie normalne. Kiedy ocierała mu brodę, Erik gorączkowo zastanawiał się, jak wybrnąć z sytuacji. Otrzymane razy boleśnie uświadomiły mu, że dotychczas był wyjątkowym optymistą. Ale czy nie miał powodu, by nim być? Sądził, że współlokatorzy w najgorszym wypadku będą twierdzić, że przespali całą noc, więc nie potrafią stwierdzić, czy Landecki opuszczał pokój. To, że łgali jak najęci, zupełnie zmieniało postać rzeczy. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego to robili. Gdyby chodziło o lokajów, z którymi miał scysję, mógłby złożyć to na karb niechęci. Ale motywacje trzech mężczyzn dzielących z nim izbę były dla niego nieodgadnione. Nie zdążył ich do siebie zrazić, nie mieli żadnego interesu w oczernianiu go. Chyba że sami mieli coś wspólnego ze śmiercią panicza. Erikowi trudno było w to uwierzyć, bo miał płytki sen i z pewnością obudziłby się, gdyby któryś z nich nocą otworzył drzwi. Na korytarzu zresztą napotkaliby kolejne problemy – po zmroku żaden służący nie mógł opuszczać pokojów, zaraz ktoś wszcząłby alarm. Szczególnie że było ich trzech. Naraz Landecki uświadomił sobie, że baron wspominał o jednym, który na niego doniósł. Pozostali jedynie potwierdzili jego wersję. Zanim Erik porządnie się nad tym zastanowił, do pokoju wkroczył Hendrik w towarzystwie dwóch nocnych stróżów. Mieli na sobie lichej jakości garnitury i wygniecione koszule, które nie pozostawiały wątpliwości, że ubierali się w pośpiechu. Von Reigner zatrzymał się jak rażony piorunem, gdy ujrzał, że Polak siedzi na fotelu dla gości. – Co to ma znaczyć? – Miał czekać na pana na podłodze? – zapytała Sophie. Dwóch mężczyzn minęło ją, po czym stanęło przed Polakiem, patrząc nań z góry. Maländer nie łudziła się, że zainteresują się tym, skąd u niego tyle obrażeń. Baron z pewnością już na wstępie poinformował ich, że musiał podjąć odpowiednie czynności. – Zabieramy go – powiedział jeden z nich. – Zaraz – zaoponowała dziewczyna, obracając się. Marc-Oliver położył jej dłoń na ramieniu, powstrzymując, zanim zdążyła zrobić coś lekkomyślnego. Potem wszystko rozegrało się błyskawicznie. Polak został siłą wyprowadzony na korytarz, głośno przy tym protestując.
Wszystkie jego obiekcje były jednak płonne, a policjanci sprawiali wrażenie, jakby w ogóle go nie słyszeli. – Nie macie żadnych dowodów! – krzyknął, gdy przepychali go przez próg. Sophie wyrwała się narzeczonemu, ale ten natychmiast złapał ją za rękę. – Nie warto – powiedział. – On ma prawo do obrony, Marc. – Nie, nie ma – odezwał się baron, a potem usiadł na swoim fotelu i z niesmakiem spojrzał na ten stojący obok.
Rozdział VIII Jeszcze przed świtem Anika Eller stawiła się w kuchni. Zawiązała starannie fartuch i zaczęła przygotowywać się do pomocy kucharzowi w przyrządzeniu śniadania. Reignerowie dzień zaczynali niezbyt wystawnie – chleb, masło i konfitury w zupełności im wystarczały. Do picia podawano im wiener melange, lekką kawę z ubitą, ciepłą mleczną pianą. Prawdziwe jedzenie zaczynało się pomiędzy rankiem a południem, wówczas Anika i reszta przygotowywali różne odmiany kiełbas, wszystkie obficie polane musztardą, a do tego bułeczki kaisersemmel. By wyrobić się ze wszystkim na odpowiednią porę, w kuchni od wczesnych godzin porannych trwały gorączkowe przygotowania – a przynajmniej tak było zazwyczaj. Tego dnia kucharz i podkuchenne uwijali się szybko, ale nie tak szybko, jak powinni. W dodatku wszyscy milczeli. – Poznałam go wczoraj – odezwała się Eller, w końcu przerywając milczenie. – Landeckiego? – zapytał kucharz. – Tak – odparła Anika, ubijając mleko na pianę. – Nie wyglądał mi na winnego. – Nigdy na takich nie wyglądają. – A pan jest specjalistą? – Z pewnością wiem więcej niż ty, dziecko. Ekkehard Schröer był najniższą osobą w kuchni, ale zarazem najważniejszą. Od lat służył w Raisentalu jako kucharz i mimo że miał już na karku sześćdziesiątkę, ani myślał o odwieszeniu fartucha na kołek. Baron właściwie nie znał smaku dań spod rąk kogokolwiek innego, więc z chęcią trzymał go przy sobie. Podkuchenne nie były z tego powodu przesadnie zadowolone, bo nie był jednym z tych dobrych wujków, którzy roztaczali opiekę nad wszystkimi w kuchni. Przeciwnie, traktował je dość oschle, choć trzeba było mu oddać, że nigdy nie zbeształ żadnej bez powodu. Anice chudy
jak szkapa Schröer był raczej obojętny. – Poza tym nie zamknęli go bezpodstawnie – dodał Ekkehard, spoglądając do miski, nad którą pochylała się Eller. – To już o czymś świadczy. – O tym, że znaleźli kozła ofiarnego. – Głupiaś – mruknął Schröer. – Dopiero co fircyka spotkałaś, a już się zadurzyłaś? – Nie zadurzyłam, tylko szkoda mi porządnego chłopaka. – Jaki on tam porządny… Kucharz podszedł do pieca, by skontrolować, jak pieką się kajzerki. Podstawowy przepis był banalnie prosty: woda, mąka, sól, drożdże piwne i słód. Ekkehard jednak latami doskonalił smak swoich bułek i jeśli wierzyć baronowi, jakiś czas temu osiągnął perfekcyjną harmonię składników, dodając nieco ziół i kapkę oliwy. Lokajczycy twierdzili, że dzień w dzień zajadają się nimi wszyscy domownicy bez wyjątku. Tego dnia jednak Schröer spodziewał się, że nawet najlepsze kajzerki nie wyzwolą w Reignerach apetytu. – Wiesz przecież, co o nim mówią – mruknął. – Nie wiem. – Co mówią? – zainteresowała się jedna z podkuchennych. – Kto stąd, ten wie. Inna kobieta skinęła głową z namaszczeniem. Anika nie miała pojęcia, o czym mowa. Do Zagobina przyjechała, by ubiegać się o pracę w kuchni Reignerów. Wcześniej nigdy do wsi nie zaglądała, bo nie miała ku temu żadnego powodu. Mieszkała w Wilamowicach, nieco ponad sześć kilometrów stąd – i nigdy nie sądziła, że będzie zmuszona opuścić rodzinną osadę. Chwilę trwało, nim kucharz skończył doglądać bułeczek i odwrócił się do Eller. – Nie dopytasz? – zapytał z uśmiechem. – Nie ciekawi cię, co ten twój absztyfikant nabroił? – To nie mój absztyfikant. – Tak czy owak… – I nie interesują mnie opinie innych. Wyrobię sobie własne zdanie. – Obawiam się, że nie zdążysz – odparł pod nosem Ekkehard, rozbawiony własną uwagą. Odchrząknął, otrzepał fartuch, a potem spojrzał na Anikę. – Ale jak będzie okazja, opowiem ci kiedyś o tym, co się stało w Bedenburgu.
Eller skończyła spieniać mleko i odłożyła ubijaczkę. Słyszała o zajściach w tej miejscowości, ale nigdy nie poznała szczegółów. Wiedziała tylko tyle, że „draka w Bedenburgu”, jak określały ją podkuchenne, stanowiła temat tabu w kuchni. Nigdy nie dowiedziała się dlaczego. – Nie interesuje mnie to – oświadczyła. – Na razie. – Nie mam zamiaru drążyć w przeszłości, kiedy jest tyle przyszłości do poznania. Schröer zaśmiał się pod nosem, jakby była to najgłupsza rzecz, jaką w życiu usłyszał. – Zobaczymy – odburknął. – A teraz zamykajcie drzwi i siadajcie do jedzenia. Nie ma czasu. Codziennie nie było czasu. Bez względu na to, jaka była pora, Ekkehard zawsze dawał im do zrozumienia, że są ze wszystkim spóźnione. W tym przypadku może jednak tak było. Cały problem polegał na tym, by personel kuchenny zdążył z posiłkiem nie tylko przed porą śniadaniową von Reignerów, ale także nim pozostali członkowie służby zejdą na dół. Jedzenie w kuchni było przywilejem, z którego korzystać mogli jedynie kucharz i podkuchenne. Pozostali musieli obejść się smakiem, doskonale zdając sobie sprawę, że to właśnie tutaj na talerzach znajdują się najsmakowitsze kąski. Reszta jadła chwilę później, w izbie czeladnej znajdującej się tuż obok. Anika pracowała w Raisentalu od trzech miesięcy, ale już pierwszego dnia zrozumiała, że panuje tutaj nieustanna wojna podjazdowa pomiędzy dwiema grupami czeladzi. Ci, którzy służyli powyżej parteru, trzymali ze sobą, uważając się za lepszych, ci zgromadzeni w kuchni robili zaś wszystko, by uświadomić tamtym, że są w błędzie. Rząd dusz sprawowali Joachim Gröger i Ekkehard Schröer, aczkolwiek istniała jeszcze trzecia grupa, pod przewodnictwem ochmistrzyni, która zarządzała żeńską częścią służby. Były to trzy osoby, które wiedziały o wszystkim, co działo się w rezydencji. Rzadko kiedy cokolwiek im umykało i Anika sądziła, że także i tym razem to oni są najlepiej poinformowani. Jeśli ktokolwiek wiedział, kto zabił panicza, to właśnie któreś z tej trójki. Być może nawet zdawali sobie sprawę z tego, dlaczego Erik Landecki został wrobiony. Przez moment zastanawiała się, skąd się bierze jej pewność. Uśmiechnęła się w duchu na myśl, że powód może być bardzo prozaiczny. Ale czy mogła
się sobie dziwić? Nie co dzień pojawiał się nowy służący, w dodatku przystojny i w odpowiednim wieku. Dla takich jak ona była to okazja jedna na sto, więc serce samo się rwało. A rozum często pozostawał w tyle. – No, już, wcinać, bo zaraz będą dzwonić – ponaglił je Ekkehard, spoglądając niepewnie w kierunku zamkniętych drzwi. Charakterystyczne brzęczenie z pokoju obok jeszcze się nie rozległo, co oznaczało, że domownicy śpią, a służący nie są jeszcze na posterunku. W izbie czeladnej znajdował się system dzwonków połączonych z każdym pomieszczeniem w Raisentalu. Nawet z kakuaru pana domu można było wezwać służbę, wskutek czego niekiedy zdarzało się, że Hendrik zażyczył sobie kawy podczas wypróżniania się. – Słyszałam, że fräulein Maländer wstawiła się za Polakiem – odezwała się z pełnymi ustami jedna z podkuchennych. – Dałby Bóg – odparła Anika. – Panna Sophie niewiele pomoże – zauważył Schröer. – Sama nie potrafi się tu odnaleźć. – Dziwi się pan? – Trochę – odparł Ekkehard, gryząc jeszcze ciepłą bułkę. Wiedział, że wypadałoby poczekać, ale za moment zapewne lokaje zaczną tarabanić do drzwi i szansa na spokojne jedzenie przepadnie. – Etykieta rodziny nie jest skomplikowana, powinna dawno wiedzieć co i jak – dodał. – Gdyby przyszła tutaj, na dół… o, wtedy mogłaby się pogubić. Wystarczyłoby, że nie skończyłaby jedzenia, jak majordom odłoży sztućce, a już batożenie i obniżka pensji. – Nie widziałam, żeby pan Gröger kiedykolwiek kazał kogoś za to wybatożyć. – Boś mało widziała. Rozległo się głośne walenie do drzwi, które wszyscy zignorowali. Były zamknięte na lichą, drewnianą zasuwę i jeśliby ktoś rzeczywiście chciał dostać się do środka, nic nie stało temu na przeszkodzie. Drzwi jednak ledwo drgnęły, bo w całym tym przedsięwzięciu chodziło jedynie o to, by zakłócić spokój jedzących, a nie niszczyć własność von Reignerów. – Otwierać! – rozległ się głos, który kazał sądzić, że dziś jednak nie jest tak, jak zawsze. Wszyscy zerwali się ze swoich miejsc, a Ekkehard czym prędzej dopadł do drzwi i je otworzył. Do środka wkroczył Marc-Oliver, tocząc wzrokiem po
zdezorientowanych podkuchennych. Anika odniosła wrażenie, że kucharz natychmiast cały oblał się potem. – Panicz wybaczy, że… – zaczął niepewnie Ekkehard i urwał, wskazując nieporadnie na drzwi i nie mogąc wydusić z siebie ani słowa więcej. – Która z was to Anika Eller? – zapytał Reigner. Wszystkie spojrzenia powoli przeniosły się na nią. Anika odłożyła kajzerkę na talerz i znieruchomiała. – To… to ja – powiedziała. – Za mną – rzucił Marc-Oliver. Popatrzyła niepewnie na Schröera, jakby ten mógł jej wytłumaczyć, o co chodzi. Kiedy kucharz szeroko otworzył oczy, zrozumiała, że powinna natychmiast wykonać polecenie. Skłoniła się Reignerowi, a potem ruszyła za nim do izby czeladnej. O ile wiedziała, był to pierwszy raz, kiedy którykolwiek członek rodziny zszedł do kuchni. Niektóre podkuchenne wprawdzie twierdziły, że niegdyś matka barona tu zaglądała, ale Eller przypuszczała, że to tylko legenda. Wszyscy byli jednak zgodni, że po jej śmierci nikt nigdy nie fatygował się na dół. Niektórzy domownicy unikali zresztą służby jak ognia. Szczególnie pani domu. Jeśli któryś ze służących niefortunnie spojrzał jej w oczy, a żona Hendrika to dostrzegła, odbierano część zarobków. Eller nie sądziła, by było to coś dziwnego. W większości dworków baronowskich panowały podobne zwyczaje i rodzina widywała jedynie tę część służby, która jej bezpośrednio usługiwała. Tym bardziej dziwiło ją, że idzie za paniczem do części Raisentalu, która zwykle była dla niej niedostępna. Zatrzymali się na samej górze klatki schodowej, tuż przed drzwiami prowadzącymi na jeden z wytwornych korytarzy. – Gröger twierdzi, że widział cię wczoraj. – Tak, panie. – Podobno rozmawiałaś z Polakiem. Już po tym, jak wszyscy rozeszli się do pokojów? – Herr Gröger nie mija się z prawdą, panie. Reigner westchnął. – Szkoda – mruknął. – Bo czeka cię za to wyprawa na posterunek. Policja chce, żebyś złożyła zeznania.
– Ale jakie zeznania? Ja nic… – Powiesz, co widziałaś, a potem cię puszczą. Anika z jakiegoś powodu wątpiła, by rzeczywiście miało tak być. Gdyby miała złożyć rutynową wizytę na posterunku w Olenfeldzie, nie oznajmiałby jej tego sam dziedzic rodu. Nagle zrozumiała, że nie idą do części rezydencji przeznaczonej jedynie dla domowników. Reigner prowadził ją do bocznego wyjścia przeznaczonego dla służących. Drzwi wychodziły na tyły Raisentalu, gdzie często podjeżdżały wozy z dostawami, a ostatnimi czasy także niektóre automobile. – Znałaś go wcześniej? – spytał Marc-Oliver. – Nie, panie. – To teraz będziesz miała okazję poznać go lepiej – odparł Reigner, otwierając drzwi dla służby. – Jeśli nie będziesz z nimi współpracować, rzecz jasna. Wówczas bowiem wrzucą cię do celi, w której siedzi. – Zamieniłam z tym człowiekiem ledwo kilka zdań. – Nie szkodzi. Jeśli będziesz utrudniać sprawę, uznają cię za współwinną. – Zapewniam, że nie zamierzam w jakikolwiek sposób… – To już oni ocenią – uciął Marc-Oliver, wychodząc na zewnątrz. – A ty postaraj się o to, by dać im jak najmniej powodów do zamknięcia cię. Rozumiesz? – Tak, panie. Wyszła zaraz za Reignerem, wprost na czekającą na nich Sophie Maländer. Narzeczona panicza otaksowała ją szybko i skrzywiła się. – Puszczasz ją w takim stroju? – A co jest nie tak? One nie mają innego. – Oczywiście, że mają – odparła Sophie, kręcąc głową. – Przecież nie może tam pojechać w fartuchu… – Moim zdaniem nic nie stoi na przeszkodzie. Poza tym powiedzieli, że czas nagli. Maländer uśmiechnęła się do Aniki i ta mogłaby przysiąc, że było w tym geście coś przepraszającego. Nie ciągnęła tematu, a Eller się nie dziwiła – szofer stał kawałek dalej, przy automobilu, ponaglająco wbijając w nią wzrok. Anika popatrzyła na pojazd. Nigdy nie widziała go z tak bliska, choć zdarzało się, że obserwowała podjeżdżające automobile z oddali. – Celeritas – powiedziała Sophie.
Eller dopiero po chwili zrozumiała, że panna Maländer zwróciła się do niej. Marc-Oliver westchnął, a potem wrócił przejściem dla służby do rezydencji. Anika uświadomiła sobie, że wypełniał jedynie polecenia narzeczonej. Nie było dla nikogo tajemnicą, że ma na niego przemożny wpływ. – Nie wzbudza zaufania, prawda? – spytała Sophie. – Ależ… – Mam na myśli automobil. Anika przełknęła ślinę. – Ale składa je z francuskich części Willy Stift, można mu ufać. Mówi się, że razem z braćmi Gräf niebawem będą produkować własne pojazdy. Anice zupełnie nic to nie mówiło. Maszyna wyglądała niepokojąco i gdyby dziewczyna miała wybór, nigdy by do niej nie wsiadła. A już z pewnością nie w fartuchu kuchennym. Przeciągnęła po nim ręką, strzepując okruchy bułki. Sophie uniosła brwi. – Co masz pod spodem? Eller odwiązała fartuch i złożyła go na progu, po czym niepewnie spojrzała na pannę Maländer. Ta skinęła głową z zadowoleniem, a potem wsiadła do pojazdu, który zakołysał się na boki. – Chodź – rzuciła. – Pojadę z tobą. Anika niepewnie się podciągnęła i zajęła miejsce obok. Była to wysoce niekomfortowa sytuacja. Wraz z szoferem ledwo mieścili się na długim siedzisku, a ona nigdy nie była tak blisko żadnego członka rodziny. Mężczyzna przez moment jakby siłował się z pojazdem. Ten jednak w końcu uległ i ruszył, wydając przy tym dźwięki przywodzące na myśl duszącego się człowieka. – Musimy porozmawiać – powiedziała Sophie. Nie brzmiałoby to dobrze, gdyby padło z ust jakiegokolwiek innego domownika. Panna Maländer jednak wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie miała złych zamiarów. Anika skinęła głową. – Uważam, że twój znajomy został wrobiony w zabójstwo. W dodatku ktoś chce, abyś ty była gwoździem do jego trumny. Eller nie zamierzała być niczyim gwoździem, ale nie chciała też występować w roli męczennicy. Nie przez chłopaka, którego dopiero co poznała. Wprawdzie spodobał się jej, ale to jeszcze nie znaczyło, że będzie gotowa ryzykować dla niego swoją wolnością. Choć zapewne już to robiła,
jadąc na przesłuchanie. – Jesteś gotowa mnie wysłuchać? – zapytała Sophie. – Tak, pani. Oczywiście.
Rozdział IX Źle spało się w domu, w którym matka cierpiała na suchoty. W rezydencji Reignerów też nie było najlepiej, biorąc pod uwagę nocną pobudkę. Areszt w Olenfeldzie jednak stanowczo bił na głowę wszystko inne. W nocy Erik nie zmrużył oka, bo nawet jeśli więzień w celi obok na moment przestawał ujadać, to budził go strażnik, który sam trwał na posterunku. Najwyraźniej wychodził z założenia, że jeśli on nie ma prawa przysnąć, to więźniowie także nie. Jeszcze przed świtem zjawiło się dwóch policjantów, którzy wyciągnęli go z Raisentalu. Po nieprzespanej nocy Landeckiemu trudno było zebrać myśli – być może zresztą właśnie o to w tym wszystkim chodziło. Strażnik został odprawiony, a niższy z mężczyzn ściągnął kapelusz i zawiesiwszy go na ścianie, podszedł do krat. Spojrzał na Erika, a potem pokręcił głową ze smutkiem. – Wory pod oczami – zawyrokował, obracając się do swojego towarzysza. – Nic nie spał, męczyły go wyrzuty sumienia. – Nic dziwnego – odparł wyższy. – Też bym je miał po zamordowaniu syna samego barona von Reignera. – Nikogo nie zamordowałem. – Służący w dworku mówią co innego. – Kłamią. – Nie kpij sobie, chłopcze – powiedział niski. – To szanowani ludzie. Jeden to froter, drugi odźwierny, a ten trzeci… kurwa, nie pamiętam. Erik zastanawiał się, który z nich złożył obciążające go zeznanie, a którzy poparli je swoimi słowami. Niestety nie zdążył poznać współlokatorów na tyle, by cokolwiek o nich powiedzieć. Wydawało mu się, że są dla niego tak anonimowi, jak on dla nich. Najwyraźniej jednak w tym drugim wypadku było inaczej. Wysoki policjant wsadził klucz do zamka i po chwili rozległ się metaliczny
chrzęst. Więzień w celi obok drgnął nerwowo na ten dźwięk. Popatrzył na zebranych, a potem teatralnie odwrócił wzrok, jakby chciał zasugerować, że niczego nie widzi i nic nie słyszy. – Dlaczego się nie przyznasz? – zapytał policjant. – Będzie szybciej i mniej boleśnie – dodał drugi stróż prawa. Erikowi przemknęło przez głowę, że ci ludzie mogą być zamieszani w całą tę hucpę. Przez chwilę im się przyglądał i ostatecznie stwierdził, że przesadza. Jeśli ktokolwiek w Raisentalu uknuł tę intrygę, jego macki z pewnością nie sięgały tak daleko, by sterować policjantami. Ci dwaj chcieli po prostu wykonać swoją robotę i wydawało im się, że robią to najlepiej, jak potrafią. – Wiesz, co ci grozi za zabójstwo? – Nic, bo nikogo nie zabiłem – upierał się Landecki. – Kara śmierci – rzucił drugi policjant. Obaj weszli do celi, a Erik wycofał się o krok w kierunku ściany. – Słyszałem ostatnio o pewnym procesie przed Sądem Krajowym. Dwunastu sędziów skazało jednogłośnie sprawcę podpalenia na śmierć. Trochę trwało, nim się namyślili, ale w twoim przypadku pójdzie gładko. Zaczęli podciągać rękawy i Landecki zrozumiał, że przyszli tutaj, by wszelkimi dostępnymi metodami uzyskać szybkie przyznanie się do winy. – Panowie… – Ale nie ma powodu kłopotać sędziów, prawda? – spytał wysoki. – Prawda – potwierdził niski. – Na pewno lepiej będzie dla ciebie, jeśli przyświadczymy przed sądem, żeś się szybko przyznał. – I wyraził skruchę. – O tak, skrucha jest ważna. Zakasawszy rękawy, przyparli go do wilgotnej ściany. Nie musieli obawiać się, że zostawią na ciele więźnia ślady, które później obrońca wykorzysta, by wzbudzić współczucie w sędziach. Miał już tyle obrażeń, że kilka kolejnych siniaków nie mogło pogorszyć sprawy. A jednak pogorszyło. Gdy zaczęli go okładać, otworzyły się wszystkie rany, a Erik miał wrażenie, że coś od środka rozrywa mu żołądek. Przerywali raz po raz, pytając go, czy jest już gotów przyznać się do zabicia Juliusa von Reignera. Otwierał usta jedynie, by kazać im iść do diabła. Przynajmniej początkowo. Potem używał dosadniejszych określeń.
Kiedy skończyli, zostawili go leżącego na chłodnej, kamiennej podłodze. Plamy krwi miał posprzątać sam. – Jak tego nie zrobisz, nie dostaniesz śniadania. I tak go nie otrzymał, ale nie spodziewał się, że będzie inaczej. Pocieszał się myślą, że jeśli wytrzyma kilka dni, w końcu będzie miał okazję się bronić. Dwunastu ludzi wysłucha w sądzie, co ma do powiedzenia, i może znajdą się wśród nich tacy, którzy poważnie potraktują swoją rolę. Kilka godzin po tym, jak wstało słońce, dwóch funkcjonariuszy wróciło. Erika opadły czarne myśli, jednak szybko przekonał się, że stróże prawa nie zjawili się po to, by dokończyć dzieła. Przyprowadzili dwie kobiety, które Landecki dobrze kojarzył. – Panią Eller zapraszam do innego pokoju – odezwał się niski. – A panią… – Jezus Maria – przerwała mu Sophie. – Coście mu zrobili? – Taki do nas trafił. – Trafił do was bez świeżych ran! – krzyknęła Maländer. – Te dopiero co powstały! – Proszę się uspokoić, bo w przeciwnym wypadku… – Prawo zabrania stosowania kar cielesnych! – Ależ… – Die Strafprozessordnung z 23 maja 1873 roku! – zagrzmiała, jakby miała na podorędziu nie nazwę ustawy, a arsenał artyleryjski. – Przepisy wyraźnie mówią, jak należy traktować podejrzanych! Policjanci, spiorunowani wzrokiem przez Sophie, nagle stracili rezon. Erik pomyślał, że narzeczona Reignera najwyraźniej przygotowała się do tej wizyty. Może prawdą było, że najlepszym straszakiem na stróży prawa było sięgnięcie do tego, na straży czego w istocie stali. – To nie do pomyślenia. – Ależ my… – Zostawcie mnie z nim. Spojrzeli po sobie. – Nie jest pani jego obrońcą. – W tej chwili jestem. Dopóki nie znajdę mu adwokata, ktoś musi dbać o jego interesy. Tym bardziej, że z tego co widzę, trafił do jamy bezprawia. – W żadnym wypadku. Jest tu dobrze traktowany. Sophie potoczyła wzrokiem po niedoczyszczonych śladach krwi na podłodze.
– A to? Wylało się z poprzedniego więźnia? – Krwawi, nic dziwnego. Trafił do nas z ranami. – To mam powtórzyć baronowi von Reignerowi? Że zwalacie winę na niego? Wyglądali na nieco skołowanych, co stanowiło miód na serce nowego więźnia. Jeden z nich odchrząknął, a potem szepnął coś do drugiego. Ostatecznie skinęli sobie głowami, po czym bez słowa wyprowadzili Anikę z pomieszczenia. Landecki odprowadził ją wzrokiem, starając się złowić jej spojrzenie, ale ta była zbyt przerażona, by to zauważyć. Odczekał, aż drzwi się za nimi zamknęły, a potem podniósł się z podłogi i podszedł do krat. Spojrzał Sophie prosto w oczy. – Co pani tutaj robi? – Wezwali dziewczynę na przesłuchanie. Pomyślałam, że z nią pojadę. I najwyraźniej dobrze zrobiłam. Złapał za pręty, a ona odsunęła się o pół kroku. Niemal niezauważalnie, ale jednak. – Dobrze sobie pani poradziła. – Miałam kiedyś bliskiego znajomego, który był prawnikiem. Bliski znajomy w tych kręgach zapewne oznaczał poprzednika MarcaOlivera, Erik nie miał co do tego wątpliwości. – Nasłuchałam się trochę na temat rozpraw karnych i tego, że czasem wystarczy przypomnieć policjantom o istnieniu jakiegoś przepisu, a zaczną postępować zgodnie z nim. Landecki nie był co do tego przekonany. – Bez pani zdecydowania samo przypomnienie nic by nie dało. – Być może. Zmrużył oczy, przyglądając się jej. Zupełnie tutaj nie pasowała, w swoim arystokratycznym stroju, z kapeluszem przystrojonym wysokim piórem i ozdobną torebką. – Wierzy pani w moją niewinność? – Cóż to za pytanie? Gdybym nie wierzyła, nie byłoby mnie tutaj. Erik przez moment milczał. – To jakiś arystokratyczny kaprys, tak? – zapytał. – Co takiego? – Broni mnie pani, bo chce pokazać swoją niezależność? – Nie – odparła spokojnie. – Ale jak tak dalej pójdzie, zaraz będę miała
arystokratyczny kaprys, żeby obrócić się na pięcie i wyjść. Drugi więzień zaśmiał się chrapliwie pod nosem. – Skąd pewność, że tego nie zrobiłem? – zapytał Landecki. Tym razem to ona chwyciła za kraty i przysunęła się do niego. Zupełnie jakby nadal byli w Raisentalu i rozmowy między wysoko a nisko urodzonymi wymagały pewnej konfidencji. – To wszystko kwestia czystej logiki – odparła z lekkim uśmiechem. – Doprawdy? – Owszem. Musiałbyś być zupełnym cymbałem, żeby tego samego dnia zatrudniać się i zabijać dziedzica rodu. I wprawdzie wyglądasz mi na głupca, ale nie aż takiego. Towarzysz Erika znów zaniósł się kaszlącym śmiechem. – A ciebie co tak bawi? – zapytała Sophie, obracając ku niemu głowę. – Ty, paniusiu – odburknął, nie podnosząc się z podłogi. – Wchodzisz tutaj jak niepyszna, pierdolisz bzdury o jakichś kodeksach i myślisz, że to pomoże. Jak stąd wyjdziesz, przemodelują młodemu facjatę za to, że jesteś taka butna. Maländer otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. – To nie twój świat, laleczko – perorował dalej więzień. – Wracaj do swoich pachnidełek i bibelocików. – Zamknij się – rzucił Landecki. – Oho. Rycerz staje w obronie niewiasty? Erik pokręcił głową. Nie miał zamiaru wdawać się w słowne przepychanki z człowiekiem, dla którego dzisiejsze wydarzenia były zapewne największym urozmaiceniem, na jakie od wielu dni mógł liczyć. Sophie jednak najwyraźniej nie zamierzała odpuszczać. – Jak cię zwą, łajdaku? – Takie panienki jak ty mówią na mnie pożeracz niewieścich serc – odparł, podnosząc się z podłogi. Kaszlnął i zbliżył się do okratowania. Zlustrował wzrokiem dziewczynę, a potem pokiwał głową z uznaniem. – Imienia nie masz? – Paweł Ingerski – mruknął, zerknąwszy na Erika. – Ślepiec. – Ślepiec? Wzruszył ramionami. – Ktoś kiedyś rzucił i przylgnęło. Nie żebym miał problemy ze wzrokiem, co to, to nie. – Oblizał się, tocząc wzrokiem po wytwornym ubiorze Sophie. – Mówili, że jestem ślepy na ludzkie cierpienie, komuś się spodobało i tyle.
– Najwyraźniej. – Hę? – Nie widziałeś, że biją więźnia w celi obok? – A co ja jestem? – odbąknął, łapiąc za pręty. – Widzisz, żebym miał pikielhaubę na łbie albo mundur na sobie? – Nie. Widzę za to, że jesteś nic niewartym, nędznym indywiduum. Zagwizdał pod nosem, charknął, a potem się oddalił. Kiedy usiadł pod ścianą, sprawiał wrażenie zadowolonego, jakby ta arystokratyczna obelga w jego świecie była największym komplementem. Sophie pokręciła głową. – Załatwię ci prawnika – odezwała się do Landeckiego. – Musisz tylko trochę tu wytrzymać. – Nie jest źle, pani. – Ale nie łudźmy się, że będzie lepiej. Nie bez adwokata. Erik przesunął dłonią po jednodniowym zaroście i skrzywił się. – Nie stać mnie na niego. – O to się nie martw. – Ale… – Znam kogoś, kto nie weźmie dużo. Pokryję rachunek. – Ten stary znajomy? – Tak. Mam jeszcze kilka zaległych przysług, które prędzej czy później muszę wykorzystać. Patrzył w jej oczy, starając się ustalić, co nią kierowało. Naprawdę czuła się w obowiązku, by bronić człowieka, którego uznała za niewinnego? Czy może jednak był to kaprys dziewczyny z niższych sfer, która zamierzała utrzeć nosa baronowi? Trudno było przesądzić, być może ona sama do końca nie wiedziała, jakie motywacje jej przyświecają. Prawda mogła zresztą leżeć gdzieś pośrodku. Tak czy inaczej Landecki nie miał zamiaru wybrzydzać. Pobudki były sprawą drugorzędną. – Dziękuję – powiedział. – Podziękujesz, jak będzie za co – odparła i ruszyła w stronę pokoju przesłuchań. – A na razie uważaj na siebie, Erik.
Rozdział X – Co pani sobie wyobraża? – zapytał jeden z policjantów, gdy Maländer otworzyła drzwi i bez pytania weszła do środka. Anika natychmiast zerwała się ze swojego miejsca, jak tego wymagała dworska etykieta. – Dopóki dziewczyna nie ma przedstawiciela, zamierzam uczestniczyć w tym przesłuchaniu. – Proszę sobie nie drwić z organów ścigania – zaoponował ten wyższy. – Nie ma pani prawa tutaj być. I cytowanie żadnego kodeksu nie pomoże. – Proszę wyjść, natychmiast – dodał drugi. – Albo będziemy zmuszeni oskarżyć panią o obstrukcję działania państwowych… – Dobrze, już dobrze – ucięła Sophie, unosząc otwarte dłonie. – Nie strzelajcie, poddaję się. Posłała Anice pokrzepiające spojrzenie, a potem cofnęła się. – Gdyby coś było nie w porządku, będę za drzwiami. – Dziękuję, fräulein Maländer. Sophie odczekała jeszcze chwilę, po czym opuściła pokój i zamknęła za sobą drzwi. Eller znów została sama z dwoma mężczyznami. Dotychczas nie odzywali się zbyt często i właściwie nawet jej o nic nie pytali. Przebąkiwali jedynie między sobą, że sytuacja jest nieciekawa dla każdego, kto był zamieszany w zabójstwo, bo sędziowie zapewne wymierzą najwyższą karę. Anika spodziewała się takich zagrywek i czekała tylko, aż funkcjonariusze dadzą sobie z nimi spokój. W końcu jeden z nich przesunął ręką po kamizelce, jakby ścierał niewidzialny pyłek, a potem odchrząknął znacząco. – Jakie kontakty utrzymywała pani z oskarżonym? – zapytał. – Żadne – odparła Anika. – Ledwo zdążyliśmy się poznać. – W nocy, na korytarzu, tak? – Tak.
– Przed wejściem do jego sypialni? – Tak. – Majordom twierdzi, że widział, jak pani i oskarżony… cóż – zaczął stróż prawa i urwał, patrząc wymownie na służkę. – Tak? – zapytała. – Widział pewne rzeczy – dodał drugi. Zaległo milczenie. Anika trwała w bezruchu, niewzruszona. Nie była przyzwyczajona do podobnych insynuacji i nie wiedziała, czy dwóch policjantów ma na myśli to, co przypuszczała. Może nie wyglądali na dżentelmenów najlepszego sortu, ale z pewnością byli ludźmi wychowanymi. – Rozumie pani, o czym mowa. – Nie. – Przełożony służby twierdzi, że widział, jak oskarżony i pani… gzili się – wydusił w końcu ten wyższy. Wiele można było powiedzieć o Grögerze, ale z pewnością nie to, że był zdolny do łgarstwa i rzucania takich paszkwili. Eller uważała go za zgorzkniałego rygorystę, ale nic ponadto. – Majordom z pewnością tak nie powiedział – oznajmiła i westchnęła. – A jeśli chcą panowie w jakiś sposób wymusić na mnie złożenie nieprawdziwych zeznań, to możemy od razu zakończyć spotkanie. Nie mam nic do powiedzenia. Obaj z obojętnością skinęli głowami, jakby od początku czekali na tę deklarację, po czym wstali ze swoich miejsc. Dziewczyna zrobiła to samo. – Woli się pani tłumaczyć w sądzie, rozumiemy. – Nie mam się z czego tłumaczyć. – Nie? – zapytał drugi policjant. – A mnie wydaje się, że chłopak potrzebował kogoś do pomocy. Był w rezydencji po raz pierwszy, więc musiał mieć tam kogoś, kto nocą poprowadził go do pokoju młodego Reignera. – Kalumnie – odparła Anika, patrząc tęsknie na drzwi. Najchętniej znalazłaby się już po drugiej stronie, w towarzystwie fräulein Maländer. W jakiś sposób jej zdecydowanie napełniało ją spokojem. Mężczyźni milczeli. – Dlaczego w ogóle Erik miałby coś takiego zrobić? – zapytała. – Co by na tym zyskał? – To właśnie staramy się ustalić.
– Być może powinni więc panowie spojrzeć w innym kierunku. – Ma pani jakiś konkretny na myśli? – zapytał niższy, podczas gdy drugi okrążył stół i podszedł do Eller. Dotychczas sytuacja była niekomfortowa, ale teraz Anika poczuła prawdziwy niepokój. Z jakiegoś powodu bliskość tego człowieka podziałała na nią tak, jakby nie był stróżem prawa, a bandytą. – Nie mam – zadeklarowała. – Nie jestem od łapania złoczyńców, a od ubijania mleka, mieszania ciasta i… – Mało nas to interesuje, fräulein – uciął niższy mężczyzna. – Za to ciekawi jesteśmy tego, jak się będzie pani bronić w sądzie. – Spojrzał na drugiego. – Ale cóż, daliśmy szansę, by załatwić to polubownie, prawda? Niech pani o tym pamięta. Wyższy otworzył drzwi. Anika popatrzyła po nich, zastanawiając się, jak wyjść z tej sytuacji obronną ręką. Nie miała zamiaru dawać im czegokolwiek, co mogłoby pogrążyć chłopaka, zresztą nie miała niczego takiego w zanadrzu. Z drugiej strony nie mogła dopuścić do tego, by rzeczywiście stać się podejrzaną w rozprawie sądowej. Obróciła się w kierunku drzwi, ale nie ruszyła ani o krok. – Zaczęłabym od poszukania motywu – powiedziała. – Być może panowie również powinni? Nie odpowiedzieli, co należało uznać za gest dobrej woli. Z pewnością wyśmianie jej kosztowałoby ich niewiele wysiłku. Na zewnątrz czekała na nią Sophie, wymieniająca ciche uwagi z Landeckim. Drugi więzień siedział pod ścianą, schowany w cieniu. Kiedy Maländer dostrzegła służkę, pospiesznie pożegnała Erika, zapewniła go jeszcze raz o swojej pomocy, a potem obie ruszyły w kierunku wyjścia. Eller obróciła się przez ramię, posyłając Landeckiemu lekki uśmiech. Odwzajemnił go, choć widziała, że przyszło mu to z trudem. Dopiero wówczas zdała sobie sprawę, że w nocy policjanci zapewne poprawili razy, które wymierzył mu baron. Na dworze było zimno, a Anika nie miała odpowiedniego ubioru. Wzdrygnęła się i czym prędzej wsiadła do zaparkowanego przed komisariatem automobilu Celeritas. – Naciskali, żebyś złożyła fałszywe zeznanie? – zapytała Sophie. – Nie naciskali, moja pani. Dałam im do zrozumienia, że to bezcelowe. – Zuch dziewczyna – odparła Maländer i poklepała ją po plecach.
Anika nie wiedziała, jak odpowiedzieć na ten gest. Miała wrażenie, że narzeczona paniczna przekroczyła o jedną barierę za dużo. Gröger wciąż powtarzał służbie, by nie zbliżać się nadto do domowników – zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Nigdy jednak nie zająknął się nawet na temat bezpośredniego fizycznego kontaktu. W głowie mu się nie mieściło, by rozważać rzeczy tak abstrakcyjne. Przez kilka chwil jechały w milczeniu. Samochód podskakiwał na wybojach i Anika miała wrażenie, że prędzej czy później któraś koleina sprawi, że pojazd się przewróci. Głośno przełknęła ślinę. – Coś nie tak? – Nie… to tylko… ta diabelska machina. – Pierwszy raz jedziesz? – Drugi. Pierwszy jechałam w tamtą stronę. Sophie uśmiechnęła się, kiwając głową. – Potem jest już tylko lepiej. Nawet ten hałas przestaje przeszkadzać. – Trudno to sobie wyobrazić. Maländer przez moment wbijała wzrok przed siebie. Droga zdawała się wić bez końca. – Mnie wiele rzeczy trudno jest sobie wyobrazić – odezwała się po chwili znacznie poważniej. – Przede wszystkim to, dlaczego ktokolwiek chciałby wrobić Erika w zabójstwo? – Może nikt go nie wrabia. – Nie mówisz chyba poważnie. Anika chwyciła się siedziska, kiedy automobil podskoczył. – Obydwie zdajemy sobie sprawę, że tego nie zrobił – dodała Sophie. – Może… – Ale skoro nie on, to kto? – kontynuowała Maländer, zwracając się bardziej do siebie niż do niej. – Oczywistym kandydatem wydaje się mój narzeczony, prawda? – Nigdy bym tego nie zaproponowała, pani. – Nie, oczywiście, że nie. Ale w tej sytuacji to Marc-Oliver odziedziczy Raisental i cały majątek. – A pani wraz z nim. Gdyby Anika miała chwilę na zastanowienie, z pewnością ugryzłaby się w język. Spojrzała niepewnie na rozmówczynię, spodziewając się, że zobaczy w jej oczach pretensje. Sophie obróciła się do niej.
– Proszę, proszę, co za spostrzegawczość – odparła Maländer. – I bezpośredniość. Nie spodziewałam się po podkuchennej, że będzie w stanie sformułować zarzut wobec mnie. – Proszę o wy… – Nie ma o co prosić – przerwała jej Sophie. – Ani tym bardziej czego wybaczać. – Rozumiem. – W moim towarzystwie możesz zachowywać się jak człowiek, a nie jak jego karykatura, którą udają wszyscy przed Reignerami. Czy ona naprawdę to powiedziała? Eller przez moment nie była pewna. Emocje najwyraźniej zrobiły swoje i to w przypadku ich obydwu. Sophie nadmiernie się otworzyła, a Anika z trudem obejmowała umysłem skrócenie dystansu, którego doświadczała. – Tak, moja pani – odparła, uznając, że najlepiej będzie, jeśli potwierdzi. – Rzucasz cień podejrzeń w odpowiednim kierunku – przyznała Maländer. – Ja również korzystam na tym stanie rzeczy. Być może najbardziej ze wszystkich. Anika milczała. – Kogo jeszcze byś wskazała? Eller miała swoje typy, ale wolała zatrzymać je dla siebie. Z pewnością pan domu był jednym z mocnych kandydatów, wykluczyć nie mogła także pani Reignerowej. Oboje byli rodzicami Juliusa, ale także bezlitosnymi pragmatykami. Byłaby w stanie sobie wyobrazić, że zlecili to zabójstwo, by pozbyć się zakały całego rodu, źródła wszelkich problemów i czarnej owcy, która miała odziedziczyć wszystko, na co baron pracował przez całe życie. A może kto inny w rodzinie miał powody? Aż tak dobrze Eller nie znała niuansów tego rodu, ale jedno było dla niej pewne – każdy von Reigner byłby w stanie targnąć się na życie drugiego, jeśliby to służyło jego celom. A poboczna ofiara, jak Erik, nikogo nie obchodziła. – Więc w grę wchodzimy tylko Marc-Oliver i ja? – upomniała się o uwagę Sophie. – Nie, oczywiście, że nie. Po prostu się zastanawiam. Podmuch wiatru szarpnął samochodem, Maländer szybko schwyciła rondo kapelusza. – Co sądzisz o Grögerze? – odezwała się Sophie. – To porządny jegomość.
– Mam na myśli ewentualność, że to on jest winny. Anika w duchu podziękowała Bogu za to, że francuskie silniki chodzą tak głośno – gdyby nie to, szofer z pewnością doniósłby majordomowi, że pojawił się w rozmowie jako kandydat na mordercę. – Herr Gröger chyba w żaden sposób by nie skorzystał – odparła Eller. Sophie przez chwilę się namyślała. – On jest chorobliwie zaangażowany w życie rodzinne – podjęła w końcu. – Czasem wydaje mi się, że uroił sobie świat, w którym to on jest w istocie panem domu. Anika też miewała takie wrażenie, zresztą nie tylko ona. Nie miała jednak zamiaru mówić źle o jakimkolwiek ze służących. – Być może odczuwa potrzebę, by stanąć w obronie rodu – ciągnęła Sophie. – A Juliusa traktował jako zagrożenie. Każdy wiedział, że po śmierci Hendrika Julius pogrążyłby Raisental w długach, jeśli nie w płomieniach. Z pewnością tak właśnie by się stało, przyznała w duchu Anika. Joachim Gröger także miał tego świadomość, ale czy to wystarczyłoby, by podjął tak desperacki krok? Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na to pytanie, nie znała za dobrze majordoma. – Tak czy inaczej, moja pani, jest świadek… – Tak – wpadła jej w słowo Sophie, mrużąc oczy. – I jeśli kłamie, to ktoś bardzo ryzykuje. Pachołek w każdej chwili może puścić parę. – Chyba że ktoś naprawdę mocno trzyma go w garści. Maländer oparła łokieć na oknie i zamyśliła się. Jechały w milczeniu przez jakiś czas, a Anika wodziła wzrokiem za mijanymi drzewami. Były niewysokie, właściwie mogłaby powiedzieć, że karłowate. Najwyraźniej zasadzono je wzdłuż drogi dość niedawno. – Dowiemy się wszystkiego – odezwała się w końcu Sophie. – Zapewniam cię. Eller chciałaby jej wierzyć. Chciałaby sądzić, że Erik opuści areszt jako wolny człowiek, a sprawiedliwość nie okaże się przywilejem zarezerwowanym dla wysoko urodzonych. Spojrzała na narzeczoną panicza i przemknęło jej przez myśl, że dwie kobiety niewiele będą w stanie zdziałać. Tym bardziej, że żadna z nich tak naprawdę nie żyła w tym samym świecie, w którym na co dzień egzystowała rodzina barona. Tego ranka Ekkehard Schröer miał rację, mówiąc o zawiłych meandrach życia poniżej pierwszego piętra. Rodzina von Reignerów miała jednak swój
własny, pokrętny i nieprzenikniony zbiór zwyczajów i zasad. Przejrzenie go wydawało się dziewczynie zgoła niemożliwe. A czas uciekał.
Rozdział XI Marc-Oliver zdziwił się, gdy został wezwany do gabinetu ojca. Ostatnim razem był tam, mając bodajże pięć czy sześć lat, później Hendrik nie wpuszczał tam ani jego, ani Juliusa. Niewiele osób było zresztą uprawnionych, by przebywać w tamtym pomieszczeniu. Dwa razy do roku pojawiał się tapicer, od czasu do czasu froter czyścił posadzkę, ale poza tym urzędował tam wyłącznie pan domu. Młody Reigner stanął przed biurkiem na baczność, czekając, aż ojciec podniesie wzrok znad gazety. Dostrzegł, że właśnie przegląda najświeższe opinie polityczne w „Arbeiter Zeitung”, więc zapewne trochę potrwa, nim poświęci synowi uwagę. Hendrik czytał tę gazetę wyłącznie po to, by później godzinami perorować na temat absurdalnych tez „propagandy socjalistycznej”, zanudzając wszystkich wokół. – Siadaj, siadaj – bąknął, nie podnosząc wzroku. Młodzieniec usiadł, ze zniecierpliwieniem rozglądając się po pokoju. Zasadniczo nie powinno się tego miejsca nazywać gabinetem, a raczej biblioteką. Próżno było szukać tutaj miejsca niewypełnionego książkami. W izbie panował też lekki zaduch i czuć było tytoniem. – Drukują kompletne banialuki – zauważył Hendrik. – Jakiś gołodupiec, zamiast zajmować się sprawami ważkimi, rozważa, czy powinniśmy byli anektować Bośnię, czy nie. Nad czym tu się głowić? – Nie wiem – burknął Marc-Oliver. – Niemcy nas wsparli, więc o czym mowa? – Absurd. – Berlin locuta, causa finita. Rosjanie i Serbowie się nie liczą. Nigdy nie poszliby na wojnę. – Być może nie. Ojciec sięgnął po butelkę swojego ulubionego napoju, mentolowej wódki Edelgeist. Francuski trunek kosztował dwie korony, co nie było wygórowaną
ceną. Z drugiej strony dla przeciętnego służącego stanowiło to znaczący wydatek. I być może dlatego wódka tak smakowała ojcu. – Polać ci? – zapytał baron. – Jeszcze nie ma nawet południa. – Ponawiam pytanie – odparł niezrażony ojciec. – Kapkę. Gdy rozlał edelgeist do dwóch niewysokich szklanek, obaj pociągnęli po małym łyku. Marc-Oliver niespecjalnie cenił sobie miętowy smak, chętniej napiłby się lokalnych wyrobów jednej z piwiarni w Olenfeldzie. – Wezwałeś mnie do swojej samotni, żeby pić ze mną wódkę? – Nie – odparł Hendrik, nabijając fajkę. – Chciałem porozmawiać o tej dziewczynie. – Przez „tę dziewczynę”, jak rozumiem, masz na myśli moją narzeczoną. Hendrik westchnął, upychając mocniej tytoń do główki. – Synu – mruknął. – Twoja spostrzegawczość jest doprawdy wielka. – Podobnie jak twoja niechęć do Sophie. Baron na moment spojrzał na syna. Potem z namaszczeniem skinął głową, doceniając bezpośredniość. Cienie pod jego oczami się uwydatniły i MarcOliver pomyślał, że ojciec nie zaznał dzisiaj snu. Nie on jeden. Przypuszczalnie żaden z domowników nie potrafił zmrużyć oka. – Nie mam zamiaru mydlić ci oczu – powiedział. – Nie darzę jej sympatią. – Nie jest to żadną tajemnicą. – Owszem. A moje obiekcje są tym większe, im częściej robi takie rzeczy, jak dziś. – To znaczy? – Nie słyszałeś? Pojechała rano do aresztu, w którym przebywa zabójca twojego brata. – Domniemany. – Nie bawmy się w prawnicze nonsensy! – odparł baron, uderzając fajką o biurko. Spojrzał na rozsypany tytoń i zakląwszy w duchu, zaczął z powrotem go upychać. – Wybacz, synu. Nie powinienem się unosić. Marc-Oliver trwał w bezruchu, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał podjąć rękawicę, ale im dłużej będzie milczał, tym więcej czasu ojciec będzie miał na zastanowienie się. – Pojechała tam moim automobilem, wespół z… nie wiem, jak to
powiedzieć. – Wraz ze służącą. – Istotnie – odparł Hendrik, gładząc cybuch fajki i nie patrząc synowi w oczy. – Nie wiem, co nią kieruję, ale jednego jestem pewien. – Czego konkretnie? – Że nie działa na korzyść rodziny. – Pamiętaj, że mówisz… – O dziewczynie, której nie pozwolę ci poślubić, chłopcze – powiedział baron, podnosząc wzrok. Zawiesił go na oczach młodzieńca i trwali tak przez moment, jakby to, kto pierwszy odwróci spojrzenie, miało warunkować to, co wydarzy się później. Po chwili Marc-Oliver podniósł się z krzesła. Podszedł do regału z książkami i zaczął przeglądać grzbiety. Wszystkie sprawiały wrażenie, jakby tomy były nieczytane. W dodatku często czyszczone, nigdzie bowiem nie dostrzegł choćby drobiny kurzu. Wśród zgromadzonych wolumenów były dzieła Arthura Schnitzlera, co było rzeczą oczywistą dla kogoś takiego jak Marc-Oliver, ale niekoniecznie dla ojca. Każdy szanujący się, nowoczesny Austriak miał je w swojej biblioteczce. Stara gwardia uważała je za pornografię w najgorszej postaci, ale w Raisentalu stanowiły poczytną pozycję. Oprócz tego ojciec gromadził także dzieła innych rodzimych autorów, jak historyczne powieści Johanna Nepomuka von Kalchberga czy westerny Karla Postla. Marc-Oliver wyciągnął jedną z książek o Dzikim Zachodzie, które Postl napisał pod amerykańskim pseudonimem, po czym obrócił się do ojca. Ten pykał spokojnie fajkę, odgięty na swoim fotelu. – Masz wyjątkowo nowoczesną biblioteczkę, ojcze. Hendrik zmarszczył czoło, obracając się do niego. – Przynajmniej jak na niezbyt nowoczesnego człowieka. – Słucham? – Wydaje ci się, że możesz decydować za mnie w sprawie ożenku? – A tobie się wydaje, że możesz się do mnie odnosić w taki sposób? – odparował baron. – Jeśli tak, to ta dziewczyna namieszała ci w głowie bardziej, niż sądziłem. Marc-Oliver usiadł przed biurkiem ojca i otworzył książkę. Baron cmoknął kilkakrotnie fajką, przypatrując mu się z uwagą. Nie odrywając wzroku od lektury, młodzieniec sięgnął po kieliszek edelgeista i opróżnił go jednym
pociągnięciem. – Długo będziesz zachowywał się w taki sposób? – zapytał von Reigner. – Tak długo, aż… Hendrik rąbnął fajką o blat biurka, aż ułamał się kawałek ustnika. – Dość tego – powiedział. – Zrobisz, jak sobie tego życzę. – Nie, ojcze. – Nie? W takim razie bądź gotów na to, że wydziedziczę cię, ty… – Miarkuj słowa, ojcze – przerwał mu Marc-Oliver. – Niektórych nie cofniesz, choćbyś chciał. Był przyzwyczajony do wybuchów ojca i spodziewał się, że teraz doświadczy jednego z najbardziej gwałtownych. Nierzadko bywało, że w jednej chwili Hendrik jawił się jako opanowany człowiek, ale naraz jakby opadało go szaleństwo. Najboleśniej przekonał się o tym polski czyścibut, jednak członkowie rodziny także doświadczali tego raz na jakiś czas. Tym razem ojciec powściągnął emocje. Przynajmniej na moment. – Nie zobaczysz złamanego grosza – odezwał się po chwili. Marc-Oliver przewrócił stronę westernu. Nie skupiał się na tym, co pisał Postl, ale chciał pokazać ojcu, jak bardzo przejmuje się jego słowami. Stary Reigner zaklął pod nosem, po czym odsunął raptownie jedną z szuflad biurka. Grzebał w niej przez chwilę, a potem wyciągnął tekturową teczkę i z impetem położył ją na blacie. Odwiązał sznurek i postukał palcem w plik kartek. – Tu jest twoja przyszłość, chłopcze. Marc-Oliver zamknął książkę, położył ją na biurku i spojrzał na dokumenty. Nie miał wątpliwości, że jeszcze tej nocy ojciec zmienił testament. Dziedziczenie w rodzie von Reignerów było zbyt istotną kwestią, by podejmować choćby najmniejsze ryzyko. Prawo austriackie zakładało, że majątek po zmarłym przechodzi na wszystkie dzieci oraz małżonkę zmarłego, ale tradycja w Raisentalu mówiła co innego. Stąd dokument własnoręcznie sporządzony przez spadkodawcę był traktowany z odpowiednim pietyzmem. – Nie bądź lekkomyślny – dodał ojciec. – Zadbaj o to, żeby to wszystko trafiło w twoje ręce. – Taki mam zamiar. – Nie pozwól, żeby jakaś przypadkowa… Marc-Oliver podniósł się, zanim ojciec zdążył dokończyć. Przypuszczał, że kolejne słowo, jakie padłoby z jego ust, byłoby kamykiem wyzwalającym
lawinę. – Öhle – odezwał się baron. Młody Reigner nie znosił, gdy tak się do niego zwracano. Nie pamiętał, kto ukuł to określenie, ale wiedział, że pojawiło się, gdy był jeszcze berbeciem. – Nie chcę się z tobą sprzeczać – kontynuował Hendrik. – Ale przecież doskonale wiesz, jakie są zasady. Jesteś moim jedynym synem, więc mam prawo… – Nie żyjemy już w dziewiętnastym wieku, ojcze. – Ale nadal mogę cię wydziedziczyć, jeśli taka będzie moja wola. – Będę mieć prawo do zachowku. – To tylko ułamek majątku – zauważył stanowczo von Reigner. – I stracisz Raisental. Ta dziewczyna jest tego warta? – Jest warta o wiele więcej. Hendrik podniósł się z krzesła. Wsparł się o biurko, pochylił głowę i popatrzył na syna spode łba. Wyglądał, jakby formułował w myśli cały korowód obelg, jakie zamierza wygłosić pod adresem jego i narzeczonej. Ostatecznie jednak nabrał głęboko tchu i z powrotem zajął swoje miejsce. – Daję ci czas do jutra – oznajmił. Młody Reigner nie miał zamiaru pytać, co ma na myśli. Skierował się do drzwi. – Jeśli do tego czasu nadal będziesz zaręczony z tą proletariacką suką, nie pokazuj mi się więcej na oczy. Marc-Oliver bez słowa wyszedł z gabinetu.
Rozdział XII Erik z trudem przewrócił się na plecy i wbił wzrok w sufit więziennej celi. Spazmatycznie brał hausty powietrza, próbując się uspokoić. W rogu pomieszczenia dostrzegł wyraźny zaciek, a obok niego zgniliznę. Ślepiec miał rację, mówiąc, że po wyjściu Sophie policjanci wezmą się do roboty. Tym razem oszczędzili jego twarz, ale zajęli się właściwie każdą inną częścią ciała. Nie okładali go, by zaspokoić jakąś wynaturzoną potrzebę, jak baron. Nie, oni robili to w sposób wyrachowany, metodyczny. Raz po raz przerywali, dopytując, czy jest już gotowy przyznać się do winy. By ich nie rozsierdzać, Erik milczał. Wiedział, że w końcu dadzą sobie spokój i nie poturbują go nadto. Sophie zadbała o to, by pamiętali o ewentualnych konsekwencjach. Ingerski przyglądał się temu z obojętnością i nie odezwał się nawet po tym, jak skończyli. Właściwie sprawiał wrażenie, jakby był w letargu. Przebudził się dopiero, gdy dwaj funkcjonariusze opuścili areszt, a na ich miejsce pojawił się dyżurny strażnik. – Wygląda na to, że nie wątpią w twoją winę. – Uhm… – mruknął Landecki, odrywając wzrok od grzyba na suficie. – Zabiłeś go? – Co? – Zarżnąłeś Juliusa von Reignera? – Nie. Paweł skinął głową, sprawiając wrażenie, jakby tyle wystarczyło, by mu uwierzył. Erik przepełzł w kąt celi, a potem ociężale podciągnął się i oparł plecami o ścianę. Wszystko go bolało i miał wrażenie, że dokonał nie lada cudu. – Więc ktoś cię wrabia? – Najwyraźniej. – Cóż… jeśli tak, to robi to dość umiejętnie.
Landecki popatrzył na niego przez dzielące ich kraty. Ślepiec również siedział pod ścianą. Miał podkulone nogi i ręce skrzyżowane na piersi. – Skąd to nagłe zainteresowanie? – A bo ja wiem? Polak Polakowi wilkiem, ale nie w więziennej celi. – Odniosłem inne wrażenie. – Lubię się podroczyć, ale koniec końców trzeba trzymać się razem – odparł Ingerski, podnosząc się. Otrzepał ubranie, a potem zbliżył się do krat. Usiadł przy nich i nachylił się do Erika. – Bałamuciłeś którąś z tych, co tu były? – Nie. – E tam. Przyznaj. – Nawet ich nie znam. – Tę w kapeluszu, co? Wiem, że mam rację. Nie interesuje się tobą z dobroci serca. – Nie. – I to by tłumaczyło, dlaczego chcą cię powiesić. Wychędożysz kogoś z ich sfer, to potem oni… no, nie wychędożą ciebie, ale znajdą inny sposób, żeby się odpłacić. Tak już mają. Nie to, co u nas, że każdy dostaje to, czym zawinił. – Nie tknąłem jej. – W takim razie tę drugą? – Nie. – W takim razie co ty tu robisz, do kurwy nędzy? Dobre pytanie, pomyślał Erik. – Nie wiem – odbąknął. – I daj mi spokój. Odwrócił się od współosadzonego z nadzieją, że ten szybko wyrzuci z siebie wszystko, co miał do powiedzenia, i zamilknie. Ślepiec jednak najwyraźniej zamierzał nadrobić cały ten czas, przez który milczał. Długo prowadził monolog, ale w pewnym momencie Landeckiemu udało się wyłączyć. Osunął się na podłogę, a potem zdołał nawet na jakiś czas zasnąć. Zbudził go podniesiony głos drugiego więźnia. – Wstawaj! – ryknął Ślepiec. – Twój kauzyperda przyszedł. – Co… kto? – Twój obrońca. Erik zamrugał, podnosząc się powoli. Spojrzał na stojącego przed celą wysokiego, szczupłego mężczyznę w garniturze, który rozmawiał
z klawiszem. Stróż prawa minę miał nietęgą. Opuszczał wzrok, jakby otrzymywał solidną reprymendę. Po chwili prawnik odwrócił się i spojrzał najpierw na Ślepca, potem na Landeckiego. – Który z was to Erich? – Erik – poprawił go Polak. Dryblas podszedł do krat. Wysoki, postawiony kołnierz koszuli sprawiał, że jego szyja zdawała się jeszcze bardziej smukła. Landecki pomyślał, że przynajmniej kapelusz ma niewydłużony. Tylko tego brakowało, by założył cylinder. – Jak się zapewne domyśliłeś, będę cię bronił przed Sądem Krajowym. Nazywam się Wilhelm Hütter, ale wszyscy mówią mi Willy, ty także powinieneś. Erik uniósł brwi. – Praktykuję w Trieście, mam tam kancelarię. Rachunkiem nie musisz się przejmować, Sophie uregulowała należność z góry. Co do szczegółów sprawy, porozmawiamy w cztery oczy, jak tylko zapanuje tutaj choćby względny porządek. Adwokat obrócił się i zgromił strażnika wzrokiem. – Masz jakieś pytania? – zwrócił się do Erika. – Dlaczego Sąd Krajowy? – Ponieważ powiatowe nie rozstrzygają spraw, które zagrożone są tak wysoką karą, jak w twoim przypadku. Landecki podparł się o ścianę i wstał z podłogi. Powłócząc nogami, zbliżył się do krat. Spojrzał w oczy prawnika i właściwie nie zobaczył w nich nic, co mogłoby pomóc ustalić, z jakiego rodzaju człowiekiem ma do czynienia. Willy patrzył na niego beznamiętnym wzrokiem. – Jak ktokolwiek może sądzić niewinną osobę? – zapytał. – Nie trać czasu na takie rozważania – odparł Hütter. – Ani tym bardziej nie proś mnie o moralne werdykty. Nie interesuje mnie, czy zabiłeś jedną, czy dziesięć osób. Mam wyciągnąć cię z tego bagna i właśnie to zamierzam zrobić. Co do reszty, rozmów się z Bogiem lub matką. – Zmarła na suchoty. – Więc z kimkolwiek, kto będzie gotów słuchać – odparł Wilhelm. – Ja jestem od działania. Landecki musiał przyznać, że nie brzmiało to najgorzej. Może nie
najuprzejmiej, ale był przyzwyczajony do znacznie większej obcesowości. Willy rzeczywiście sprawiał wrażenie, jakby był tutaj nie po to, by ucinać sobie z nim pogawędki, a wykonać solidną robotę. Prawnik poczekał moment, by przekonać się, czy chłopak akceptuje jego warunki, po czym skinął głową i odwrócił się do klawisza. – Gdzie jest pokój przesłuchań? – zapytał. Strażnik wskazał drzwi na lewo. – W takim razie będę tam rozmawiać z podejrzanym. – W żadnym wypadku nie mogę… – Nie możesz to ty sobie pozwolić na to, by kontynuować tę farsę – uciął Hütter. – Albo pozwolisz mi porozmawiać z nim w cztery oczy, albo zaraz pójdę na pocztę, by zatelefonować prosto do ministra sprawiedliwości. – Ale… – Antal Günther jest dobrym znajomym mojego ojca. Z pewnością chętnie mnie wysłucha. Nie omieszkam wspomnieć o tym, że bronię chłopaka, który podczas przesłuchania został poturbowany jak najgorszy kundel. Strażnik pobladł, opierając się o biurko. Prawnik trwał z kamiennym wyrazem twarzy, choć w duchu zapewne się uśmiechał. Nawet jeśli jego ojciec rzeczywiście znał Günthera, nie miało to wielkiego znaczenia. Erik wiedział, że jest to minister węgierski, nie austriacki. Niewiele miałby w tej sytuacji do gadania. Najwyraźniej jednak samo brzmienie nazwiska wystarczyło, bo klawisz wyglądał na coraz bardziej zaniepokojonego. – Ktokolwiek go tak sponiewierał, posiedzi w więzieniu dłużej niż sam chłopak, gwarantuję ci. Minister jest gorącym zwolennikiem humanitaryzacji prawa procesowego, o czym zapewne wiesz. Hütter najprawdopodobniej prawił zupełnie banialuki, ale klawisz zdawał się w nie wierzyć. Po chwili Erik i Willy siedzieli już sami w pokoju przesłuchań. Prawnik nieustannie go lustrował, sprawiając wrażenie, jakby nawet nie dopuszczał możliwości, że Polak może okazać się niewinny. A może rzeczywiście nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Przynajmniej dopóty, dopóki Sophie płaciła mu normalną stawkę. Chyba że coś więcej było na rzeczy? Nie pofatygowałby się z Triestu, jeśli chodziłoby jedynie o pieniądze. Te mógł bez trudu zarobić w mieście. Erikowi przemknęło przez głowę, że może chcieć zaimponować byłej
partnerce. Hütter zabębnił palcami o drewniany stół i dopiero teraz ściągnął kapelusz. Czarne włosy miał modnie ułożone, z przedziałkiem po boku. Wąsy idealnie wystylizowane, a policzki i brodę wygolone chyba najostrzejszą brzytwą. Landecki czuł się przy nim jak obdartus. – Od czego zaczniemy? – zapytał. Willy jeszcze przez moment przypatrywał mu się w milczeniu. Potem skinął do siebie głową, jakby dopiero skończył prowadzić wewnętrzny monolog. – Od świadka. – To znaczy? – Od tego jegomościa, który widział, jak w nocy wychodziłeś z pokoju. – Łże. – Nie mnie to oceniać. – Więc… – Miałeś z nim jakieś zatargi? – Nie, ledwo wprowadziłem się do rezydencji. Willy uniósł brwi. – Pozwalają wam mieszkać w Raisentalu? – Na poddaszu. – Rozumiem. Mnie tam raczej nie wpuszczą, ale będę potrzebował planu tego molocha. – Niech pan się zwróci do Sophie. – Zrobię to, ale ustalmy wcześniej jedną rzecz – powiedział pod nosem Hütter, rozpinając marynarkę. – Jeszcze raz nazwiesz mnie panem, a wytnę ci mocniej niż ten aferzysta, który sponiewierał cię w nocy. – Było ich dwóch. – Ja natomiast potrafię przywalić za trzech. – W porządku – odparł Landecki i jego ręka machinalnie drgnęła, by uścisnąć prawicę rozmówcy. Powstrzymał go jednak łańcuch, którym skuto mu nogi i ręce. Prawnik spojrzał na niego przelotnie, a potem sięgnął do kieszeni surduta. Wyjął niewielki notes i ołówek. Przyłożył rysik do papieru, a potem podniósł wzrok. – Opowiedz mi wszystko. Od momentu, gdy przestąpiłeś próg dworku, aż do teraz. Nie zajęło to Erikowi wiele czasu, bo do opisania nie było wiele.
Przypuszczał, że adwokata najbardziej zainteresuje scysja z lokajami, ale zdawał się ledwo ten fakt odnotować. Gdy Polak skończył, Willy przez moment pisał jeszcze coś w swoim kajecie. W końcu zamknął go, wstał, i zapukał do drzwi. – To wszystko? – zapytał Landecki. – Wiem tyle, ile potrzeba. – I co teraz? – Postaram się, by sprawa jak najszybciej trafiła na wokandę – odparł Hütter. – Dopóki to się nie stanie, nie zdołam cię stąd wyciągnąć, przykro mi. Gdybyś mógł pochwalić się nieposzlakowaną opinią, sprawa byłaby inna, ale każdy sędzia wie o Bedenburgu. Oprócz tego nie próżnowałeś za młodu, prawda? Erik przeklął w duchu swoją lekkomyślność i wszystkie złe decyzje, jakie podjął w przeszłości. Klawisz otworzył drzwi i popatrzył ponaglająco na prawnika. – Postaram się jednak, żeby więcej nie traktowano cię poniżej standardów cywilizowanego państwa – dodał Willy. Adwokat poczekał, aż podsądny zostanie rozkuty i zaprowadzony do celi. Potem zabrał swoje rzeczy i ruszył na zewnątrz. Mógłby wyartykułować jeszcze kilka pouczeń dla dyżurnego, ale przypuszczał, że większe wrażenie zrobi, jeśli ograniczy się do znaczącego spojrzenia. Rzuciwszy je klawiszowi, wyszedł na ulicę. Rozejrzał się i stwierdził, że wokół słychać jedynie język polski. Nie dziwiło go to, pamiętał bowiem, co jakiś czas temu mówiła mu Sophie. Po ostatnim spisie powszechnym ustalono, że niemal dziewięćdziesiąt procent mieszkańców Olenfeldu posługuje się tym językiem. Dla Hüttera miałoby to znaczenie tylko wówczas, gdyby rozprawa odbywała się przed sądem powiatowym i członków ławy przysięgłych rekrutowałoby się spośród mieszkańców. Willy zasiadł w kawiarni nad niewielką rzeką, odnogą Weichsel. Zamówił kawę, a potem zaczął zastanawiać się, czy ktoś rzeczywiście wrobił chłopaka w morderstwo. Dobrze byłoby przyjąć linię obrony opartą na tym, że tak właśnie było. Wykazanie manipulacji mogłoby okazać się na wagę złota. Nie musiał przekonywać do tego zawodowego sędziego. W sprawach karnych o winie decydowało dwunastu przysięgłych, a sędzia ustalał jedynie wymiar kary. Kluczem do sukcesu była empatia tych kilkunastu osób. A czasem także ich łatwowierność. Będzie łatwiej ją wyeksploatować, jeśli
przedstawi zborną wersję o tym, jakoby ubogi, młody czyścibut znalazł się w złym miejscu w wyjątkowo złym momencie. Napił się kawy. Smakowała niezbyt dobrze, bez porównania do tej, którą zwykł pijać w jednej z licznych kafejek nad Adriatykiem. Przypuszczał jednak, że prędko do Triestu nie wróci. Musiał rozeznać się na miejscu, powęszyć nieco w Raisentalu. Być może Sophie pomoże mu w uzyskaniu dostępu? Jeśli emocje opadły, a von Reignerowie okażą się ludźmi rozsądnymi, przy odrobinie szczęścia mogą wpuścić go do swoich włości. Jeśli nie, będzie przekonywał, że brak współpracy z ich strony nie będzie dobrze wyglądał w sądzie. Miał jednak jeszcze inne argumenty. Dotyczące zupełnie odmiennej kwestii. Zamierzał przekonać Sophie, że Raisental to nie miejsce dla niej. Że nie pasuje do arystokratycznego, mdłego świata, i że nie czeka jej w nim nic emocjonującego. Był to główny powód, dla którego Willy zjawił się w Olenfeldzie. Obrona Polaka była sprawą drugorzędną i niespecjalnie interesowało go, czy ten niebawem zawiśnie, czy nie.
Rozdział XIII – W przyszłym tygodniu? – zapytała Anika Eller. Stojący obok niej mężczyzna w liberii pokiwał głową, wypuszczając dym przez okno dachowe na końcu korytarza. Niegdyś służący przynosili tu dużą, stojącą popielnicę, ale od kiedy zmarła pani matka, oficjalnie nigdzie na poddaszu nie można było palić. Anika nie bardzo rozumiała dlaczego, skoro na dole dymiono chyba w każdym pokoju prócz sypialni. – Jesteś pewien? – zapytała. – Żaden sąd nie działa tak szybko. – Baron ma koneksje – odparł Péter Gáspár, jeden z lokajów, którzy w niezbyt dobrym stylu powitali Erika w Raisentalu. Dziewczyna niechętnie wdawała się z nim w rozmowy, choć od czasu do czasu do niej zagadywał. Zazwyczaj szybko go spławiała, ale teraz sama do niego podeszła. Węgier miał opinię człowieka dobrze poinformowanego w sprawach rodziny. Jeśli chciała się czegokolwiek dowiedzieć, nie mogła przepuścić takiej okazji. – Przesadzasz, Péter. – Mówię tylko, co słyszałem na dole. – Myślałam, że lokaj nie słyszy nic poza poleceniami rodziny i gości. Obrócił się do niej z papierosem zwisającym z kącika ust. – Zamierzasz sobie ze mnie pokpiwać? – Nie. Zastanawiam się po prostu, czy to możliwe. – Możliwe – odparł Gáspár, po czym zaciągnął się i strzepał popiół za okno. – Sam von Reigner tak powiedział. Siedział w palarni z jakimiś dwoma i rozmawiali o tym. – Co mówili? – Że Polaka będą sądzić w Krakowie, i że baron ma tam znajomości. Zrobił, co mógł, żeby przyspieszyć termin. Zresztą obrońca czyścibuta nie protestował. Pewnie też chce załatwić to jak najszybciej. Anika zaciągnęła się głęboko, mrużąc oczy.
– Co jeszcze wiesz? – zapytała. – Całkiem sporo. – Więc mów, póki jeszcze pytam po dobroci. Péter zaśmiał się pod nosem, a potem zgasił papierosa na gzymsie i schował go w dłoni. Obrócił się do dziewczyny i przez moment wpatrywał się w jej profil. – Uchylisz mi rąbek swojej spódnicy, to ja uchylę ci… – Auf Wiedersehen, Péter – ucięła Eller i wskazała mu przejście na piętro. Poczuła, że czerwień wystąpiła jej na policzki, ale nie miała zamiaru pozwolić, by to odjęło jej rezonu. Od innych podkuchennych wiedziała, że tylko w ten sposób może poradzić sobie z umizgami lokajów. – Po co tak kategorycznie? – Bo nie mam ochoty znosić twoich zwyczajowych konkurów. – A szkoda. Gdybyś miała więcej cierpliwości, przekonałabyś się, że dowiedziałem się czegoś ciekawego. – Czego? – Powiem, ale muszę dostać coś w zamian. Co mi zaproponujesz? – Z pewnością nie to, czego chcesz. Gáspár podrapał się po głowie i wydął usta. Anika przypuszczała, że rozważa kilka obscenicznych odpowiedzi, ale ostatecznie okazał się na tyle roztropny, by ugryźć się w język. – Przystaniesz na wspólną podróż? Eller uśmiechnęła się w duchu. Trudno było traktować to jako poważną propozycję. W dającej się przewidzieć przyszłości nikt ze służby nie mógł liczyć na dzień wolny, co dopiero kilka, by wybrać się gdziekolwiek. Przez chwilę udawała, że się namyśla. – Dokąd? – Do Wiednia – odparł Péter. – Pokażę ci welt-panoramę. – Co takiego? – Fotoplastykon Fuhrmanna – odparł Gáspár, ale ona nadal nie miała pojęcia, o czym mowa. – Ach, tak… – Nie wiesz, co to takiego? Kiedy pokręciła głową, nabrał tchu i zaczął mozolnie tłumaczyć jej koncepcję tego urządzenia. Według niego zbliżało się oczy do okularu i obserwowało zmieniające się fotografie, które przedstawiły pewien ciąg
zdarzeń, opowiadający konkretną historię. Eller wiedziała, że na niektórych jarmarkach pojawiały się obwoźne automaty prezentujące fotografie stereoskopowe, ale nigdy nie dotarły do Zagobina. Może do Olenfeldu, choć Anika nigdy nie słyszała, by tak się stało. – Mniejsza z tym – ucięła. – Więc zgadzasz się? – Tak. A teraz mów, co wiesz. Zapalili kolejnego papierosa. Od kiedy do Raisentalu trafiła krakowska broszura zatytułowana Hygiena palenia. Studyum fizyologiczno-lekarskie, każdy służący starał się nabyć paczkę dla siebie. Na dobry tytoń do fajki czy cygaro nie było ich stać, a wszyscy chcieli palić. Nie dość, że miało to wpływać korzystnie na zdrowie, według broszury świadczyło o statusie społecznym. Autorzy Hygieny podkreślali, że to nawyk właściwy naukowcom i wybitnym umysłom. Gáspár zaciągnął się głęboko i zmrużył oczy, jakby był jednym z takich ludzi. – Doniósł na niego szofer – powiedział cicho. – Twierdzi, że w nocy Polak się ubrał, a potem wyszedł cichaczem na korytarz. Godzinę po tym, jak wrócił, rozległ się krzyk Rozwory. – I potwierdzili to pozostali? – Niby tak, ale jak z nimi rozmawiałem, przyznali, że się nie obudzili. – Więc… – A co ty byś zrobiła na ich miejscu? Wiadomo, że musieli potwierdzić. Anika również napełniła płuca dymem. Miała nadzieję, że podziała na nią tak, jak na tych wszystkich naukowców, i dzięki temu uda jej się wpaść na to, co naprawdę się wydarzyło. Właściwie tytoń niespecjalnie jej smakował, ale nie stanowiło to przeszkody dla pokątnego palenia. Nigdy nie ważyłaby się jednak pokazać z papierosem w miejscach publicznych. W przypadku kobiety było to w wyjątkowo złym guście i według innej krakowskiej broszury dowodziło rozwiązłości, wręcz dzikości erotycznej. Na ulicach paliły jedynie prostytutki. – Jak niby miałby wejść do sypialni panicza? – zapytała. – Może miał klucz. – Skąd? Péter przez moment się zastanawiał, po czym machnął na to ręką.
– Nie wiem. Kogo to obchodzi? Eller zbyła to pytanie milczeniem, chcąc wyciągnąć z lokaja jak najwięcej. – Nie wydaje ci się to dziwne? – drążyła. – Drzwi nie były uszkodzone, okno było zamknięte, a klucz do pokoju Erik mógłby zdobyć tylko od Grögera. – A bo ja wiem, czy dziwne… – W takim razie podejrzane. – Podejrzane jest co innego. Anika spojrzała na niego wyczekująco. W jego głosie rozbrzmiało realne zainteresowanie. – Co? – zapytała. – To, że szofera próżno już u nas szukać. – Jak to? – Nikt go dzisiaj nie widział. W izbie nie ma też jego rzeczy. – I dopiero teraz mi o tym mówisz? Lokaj wzruszył ramionami, a Eller spojrzała za okno, przeklinając w duchu Pétera. Jego rewelacje potwierdzały to, co przypuszczała. Zniknięcie lokaja zdawało się wystarczającym dowodem na to, że Erik został wrobiony w przestępstwo. I to w dodatku w sposób, który sugerował najwyższą staranność. Kilka osób bowiem słyszało już zeznania szofera i nie będzie miało problemu z odtworzeniem ich w sądzie. Nikt jednak nie wydusi już z niego prawdy. Anika spojrzała na rozmówcę i uznała, że nikomu nie może ufać. Nawet wobec Sophie powinna zachować dystans, bo rzeczywiście to właśnie ona zyskiwała na tej sytuacji najwięcej. Ze zwyczajnej, mało zamożnej dziewczyny miała przeistoczyć się w panią Raisentalu. Wystarczyło tylko, że stary von Reigner dokona żywota. Mogła zresztą działać wespół z Markiem-Oliverem. A Gröger być może chętnie im w tym dopomógł, w końcu tylko on miał klucze. Musiał uczestniczyć w całym procesie, bez względu na to, kto go zorganizował. Od tych rozważań, a może od wypalonych papierosów, Eller rozbolała głowa. – Tak się nim przejmujesz? – bąknął Péter. – Dopiero co go poznałaś. – To chyba nic zdrożnego? Sympatyzować z ludźmi, których los tak ciężko doświadcza? – Być może – mruknął Gáspár. – Choć on akurat dostał to, na co
zasługiwał. – Tak jak wtedy, kiedy się na niego rzuciliście? – To była konieczność. Ten Polak jest wyjątkowym awanturnikiem, sama dobrze wiesz, co stało się w Bedenburgu. Musieliśmy zawczasu wytłumaczyć mu, gdzie jego miejsce, bo później by się rozpanoszył. Eller zastanawiało, dlaczego stary Joachim Gröger miałby przyjmować do służby kogoś o tak nieciekawej reputacji. Majordom zawsze dbał o to, by w szeregach służby znajdowali się jedynie ludzie o nieposzlakowanym życiorysie, niesplamieni żadnym przestępstwem. Nigdy nie słyszała, by uczynił wyjątek. – Muszę wracać na dół – powiedział Gáspár, gasząc kolejnego papierosa. Odsunął się o krok i przegładził liberię, spoglądając pytająco na dziewczynę. – Wszystko jest w jak najlepszym porządku – zapewniła. – To dobrze, bo dziś wieczór usługuję Reignerom i gościowi. – Kogo przyjmują? – Obrońcę z Triestu. – Naprawdę? – Przypuszczam, że chcą go urobić. Zaproponują mu jakąś przysługę w zamian za to, by za bardzo się nie starał. – To chyba niemożliwe… Péter zaśmiał się pod nosem, jakby to była najbardziej absurdalna uwaga, jaką w życiu usłyszał. – Nie wiesz, jak to działa – oznajmił. – Pan Hütter to porządny człowiek. – Adwokat? Porządny? Nie żartuj. – Zatrudniła go sama panna Maländer… Gáspár westchnął i pokręcił głową, jakby w jej rzekomej naiwności dostrzegał coś uroczego. Potem obrócił się i ruszył w kierunku schodów. – Jeśli jest tak, jak mówisz, będzie jeszcze ciekawej – powiedział z uśmiechem. – W takim układzie tylko czekać, aż skoczą sobie do gardeł. Schodził na piętro, mając nadzieję, że tak się stanie, a potem będzie miał co opowiadać innym służącym. Zatrzymał się przed drzwiami jednego z pokojów stołowych, po czym przybrał kamienny wyraz twarzy, założył rękę za plecy, a drugą uchylił drzwi. W pokoju atmosfera już była gorąca, ale nawet gdyby tak nie było, Gáspár przemknąłby niezauważony. Podszedł do
drugiego lokaja i stanął przy nim wyprostowany. Obaj czekali na sygnał od kamerdynera, by zacząć nakładać jedzenie.
Rozdział XIV – Przyjąłem pana ze wszelkimi honorami – zaperzył się Hendrik, wbijając wzrok w prawnika. – A pan tak mi się odwdzięcza? Willy przypuszczał, że tak to się skończy. Początkowo rozmowa dotyczyła spraw zupełnie błahych – stary Reigner prawił o Bośni, co kompletnie adwokata nie interesowało. Przeczekał jednak te wynurzenia, kiwając głową raz po raz, a potem przeszedł do kwestii, które go interesowały. Wystarczyło, że rzucił luźną uwagę o tym, iż Polak mógł zostać kozłem ofiarnym, a baron natychmiast poczerwieniał ze złości, gromiąc go wzrokiem. Ewidentny furiat i histeryk, ale Hütter był przygotowany, że trafi na takiego człowieka. Zanim Hendrik zdążył pofolgować sobie w swoich tyradach, Willy przedstawił mu swoje wnioski – Landecki nie mógłby zdobyć klucza; nie miał motywu; musiałby być kompletnym idiotą, by robić to w dniu przyjęcia do pracy, et cetera. Żaden z argumentów nie trafił do gospodarza. Wilhelm nie miał złudzeń, że Reigner już dawno wydał wyrok, a teraz czekał tylko, aż dwunastu przysięgłych go potwierdzi. Proces traktował jako zwykłą formalność. – Doprawdy… – mruknął Hendrik. – Gdybym był świadomy, że tak odpowie pan na moją gościnność… Urwał, co było bardziej znaczące, niż gdyby dokończył zdanie. Willy nie nazwałby jednak sposobu, w jaki go przyjęli, gościnnością. Nikt nie zająknął się nawet, by skorzystał z jednej z wielu pustych sypialni w Raisentalu. – Ma pan do powiedzenia coś jeszcze? – dodał von Reigner. Prawnik spojrzał na żonę Hendrika, która leniwie przeżuwała kawałek kaczki. Sprawiała wrażenie, jakby była ponad wszystkie te rozważania. Willy ani razu nie odnotował, by na kogoś spojrzała. – Owszem – powiedział z lekkim uśmiechem. – Mam do powiedzenia jeszcze całkiem sporo. – Więc niech pan lepiej zachowa to na rozprawę.
Hütter skinął głową, posyłając Sophie ukradkowe spojrzenie. Nie zauważyła go, ale nie umknęło narzeczonemu, który najpewniej znał ich wspólną przeszłość. Panna Maländer nie należała do osób, które zatrzymywałyby takie rzeczy dla siebie. Mimo to Marc-Oliver zupełnie zignorował znaczący wzrok prawnika. Willy uśmiechnął się w duchu. Arystokratyczne zwyczaje w pełnej krasie. Dopóki ktoś nie wyciągnie rękawiczki i nie wyzwie kogoś na pojedynek, każdy udaje, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ci ludzie nie mieli pojęcia, że świat parł naprzód, a oni tkwili jeszcze w ubiegłym wieku. – Nie wiem, czy to dla pana roztropne rozwiązanie, gnädiger Herr. Hendrik popatrzył na niego z wyższością. – Podczas rozprawy będę mógł liczyć na posłuch dwunastu zaprzysiężonych, więc lepiej będzie dla pana, byśmy załatwili tę kwestię tutaj. – Cóż za impertynencja! – obruszył się Hendrik. Żona machinalnie położyła dłoń na jego ręce, a baron szybko złagodniał. Odchrząknął, a potem przywołał lokajów. Gdy pierwszy z nich nachylił się z półmiskiem, von Reigner utkwił wzrok w swoim gościu. – Niech pan mówi, co ma do powiedzenia – bąknął. – Przede wszystkim chciałbym zwrócić uwagę na to, że straciliście świadka. Wszyscy siedzący przy stole, poza baronową, nerwowo się poruszyli. – Bez zeznań szofera nie macie tak naprawdę niczego. – Wszyscy słyszeliśmy, co mówił – zaoponował Hendrik. – Policjanci także. – To nie wystarczy – odparł lekkim tonem Willy, nakładając sobie jedzenie. – Twierdzi pan, że źle odwdzięczam się za honory, którymi mnie tutaj uraczono, ale w istocie jest zupełnie odwrotnie. Mam zamiar wyświadczyć wam wielką przysługę. Sophie otworzyła usta, ale się nie odezwała. Spojrzała za to z obawą na barona i Wilhelm przypuszczał, że dawna ukochana spodziewa się, iż prędzej czy później gospodarz straci opanowanie. Hütter nie miał nic przeciwko temu. Każda negatywna reakcja, jaką uda mu się w tych ludziach wyzwolić, może sprawić, że Sophie zastanowi się jeszcze raz nad tym, czy naprawdę chce wśród nich żyć. – Proponowałbym wysłuchać, co mam do powiedzenia.
Hendrik złożył sztućce. Willy włożył kawałek mięsa do ust i zaczął powoli przeżuwać. – W sądzie będziecie na deskach – powiedział niewyraźnie. – Nie macie ani dowodów, ani świadka. Ja zaś mam po swojej stronie logikę i pobitego chłopaka, który stracił oboje rodziców i próbuje związać koniec z końcem. – Funkcjonariusze potwierdzą zeznanie szofera – zaoponował Marc-Oliver. – Podobnie jak jego współlokatorzy. – Wszystko to informacje z drugiej ręki. Obalę je. – Jest pan wyjątkowo pewny siebie. Willy wzruszył ramionami, głośno przeżuwając. – Mam powody – powiedział, po czym przeniósł wzrok na gospodarza. – Wy nie. Stary Reigner zacisnął wargi. Przez moment sprawiał wrażenie, jakby zatrzymanie cisnących mu się na usta słów kosztowało go zbyt wiele wysiłku. – Jestem baronem – zaczął, zapewne mając zamiar dać mu lekcję właściwego zachowania. Hütter postanowił czym prędzej mu przerwać. – Oczywiście – powiedział. – Za co należą się panu gratulacje. Wszak nie każdy potrafi urodzić się w odpowiedniej rodzinie. Hendrik wstał z krzesła. Siedząca obok żona nadal skupiała się wyłącznie na swoim posiłku. – Rozumiem, że na mnie pora – skwitował Willy, również się podnosząc. – Czy można prosić, żebyście zapakowali mi ten drób do domu? Naprawdę dobry. Reszta wstała ze swoich miejsc. – Było miło. Kamerdyner, który tego wieczora nadzorował dwóch innych lokajów, odchrząknął znacząco i otworzył drzwi. Marc-Oliver zbliżył się do prawnika i w końcu spojrzał na niego w sposób, który w zwyczajnym, niearystokratycznym świecie był w tej sytuacji zupełnie naturalny. Zmierzyli się wzrokiem niczym dwóch bokserów przed walką, a potem Willy skinął mu głową. – Dziękuję wam serdecznie – powiedział. – Po tej krótkiej kolacji mam wrażenie, że jednak bronię niewinnego człowieka. Ruszył w stronę drzwi. W progu obejrzał się jeszcze przez ramię.
– I zapewniam was, że cokolwiek uknuliście, dotrę do prawdy. Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, Gröger zamknął za nim drzwi. Nie było to zgodne z etykietą i normalnie nie pozwoliłby sobie na to nawet względem nisko urodzonych, ale tego wieczora zapewne miał wrażenie, że nikt nie będzie miał mu tego za złe. Hütter szedł przez przestronny hol Raisentalu nieodprowadzany przez nikogo. To też z pewnością uchybiało jakimś zasadom, ale mógł przynajmniej spokojnie pomyśleć. Spotkanie przebiegło właściwie dokładnie tak, jak planował. I tak jak przypuszczał, po chwili usłyszał otwierane drzwi i zbliżający się dźwięk kroków. Uśmiechnął się w duchu. Procesy karne nauczyły go, jak sterować ludźmi – a to, co sprawdzało się na sali sądowej, często udawało się także poza nią. Nie zatrzymywał się, udając, że nie wie, iż to Sophie za nim ruszyła. Przyspieszył kroku i zdążył opuścić rezydencję, nim go dogoniła. Od frontu Raisentalu rozciągał się rozległy ogród z kilkoma sadzawkami i ławkami usytuowanymi co dziesięć metrów. Willy przypuszczał, że nikt nigdy na nich nie przesiaduje, mimo to sprawiały wrażenie, jakby można było z nich jeść. Wyciągnął papierośnicę, słysząc, że Sophie zwolniła. Obrócił się i posłał jej uśmiech. Minę miała nietęgą, przywodzącą na myśl zamierzchłe czasy. Stanowczo zbyt zamierzchłe. – Oszalałeś? – zapytała, stając przed nim. – Niezupełnie. – Co ty tam wyprawiałeś? – Sprawdzałem, czy masz rację. – Słucham? – Konkretnie, czy ten Polak rzeczywiście jest niewinny. Obejrzała się przez ramię, patrząc na główne wejście do rezydencji, jakby dzięki temu mogła dopowiedzieć sobie resztę. Willy poprawił kapelusz i uśmiechnął się. – Są absolutnie pewni – podjął. – Zbyt pewni. – I na tej podstawie jesteś gotów przyznać mi rację? – Nie tylko. Ufam twojej intuicji. Odwróciła się do niego i popatrzyła nań powątpiewająco. Znali się zbyt dobrze, by ciągnąć tę farsę.
– Bzdura – odparła. – Chciałeś po prostu wparować tutaj z otwartą przyłbicą. – Może. – Skończmy te podchody, Willy. – Masz rację, skończmy. Nie potrzebujemy tych wszystkich pozorów, którymi aż tętni to miejsce. Jak ty tu wytrzymujesz? – Jakoś daję sobie radę. – Przy zdrowych zmysłach musi trzymać cię chyba tylko świadomość fortuny, która wpadnie ci w ręce. Maländer westchnęła niemal współczująco. – Zadziwiające, że po tych wszystkich latach nadal nie masz nic w głowie – mruknęła. – Mniejsza o mnie – odparł Willy, wyglądając automobilu, który go tutaj przywiózł. Po pojeździe nie było jednak śladu, co najprawdopodobniej oznaczało, że nie może liczyć na podróż w obie strony. – Zajmij się lepiej szoferem. – Zapadł się pod ziemię. Wszyscy go szukają, ale nie ma po nim żadnego śladu. – Więc postaraj się. – Zapewniam cię, że to robię. – Znajdziesz go, przyciśniesz, a przy odrobinie szczęścia zyskamy asa w rękawie. – Nie możesz sam go odnaleźć? Masz kontakty, masz… – Nie – uciął, ruszając po schodkach w dół. – Niebawem mam rozprawę, do której muszę się przygotować. Zgromadź sobie kilku zaufanych ludzi, a potem działaj. Byle bez tego dandysa, który udaje arcyksięcia Franciszka. – Marc-Oliver jest najbardziej zaufanym… – Od razu wiedziałaś, o kogo chodzi. Spojrzała na niego z ukosa. – I pamiętaj, że jest podejrzany – dodał na odchodnym Willy. Nie odwracając się, minął pierwsze ławki. Tocząc wzrokiem po krzewach biegnących wzdłuż ścieżki, zastanawiał się, na ile Sophie trzyma tutaj uczucie, a na ile pragmatyzm. Nigdy nie powiedziałby, że jest oportunistką, ale wiedział też, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jaką przyszłość ma zagwarantowaną u boku dziedzica rodu. Odsunął od siebie te myśli. Będzie jeszcze czas, by je zweryfikować.
Teraz musiał zastanowić się nad sprawą, którą wziął. Nie był przekonany, co powinien o tym wszystkim sądzić. Początkowo wprawdzie planował użyć Polaka jako wymówki, by zbliżyć się do Sophie, ale rozmowa z Reignerami coś zmieniła. Nie wiedział konkretnie co. Czuł za to, że coś jest na rzeczy. A jeśli naprawdę miała miejsce mistyfikacja? Cóż, w takim układzie nie wróci zbyt prędko do Triestu, ale za to sprawa z pewnością trafi na pierwsze strony nie tylko lokalnych, ale także ogólnokrajowych gazet. Dobrze byłoby, gdyby jego nazwisko figurowało tam w kontekście zwycięstwa, a nie sromotnej porażki.
Rozdział XV Od krzyku Rozwory, który wyrwał Erika ze snu, minęło półtora tygodnia. Właściwie od tamtej pory nie miał okazji, by porządnie się wyspać. Co ranek budził go głośny, metalowy chrzęst, zwiastujący otwarcie celi. Zazwyczaj w progu stawał któryś z funkcjonariuszy, by podjąć kolejną karkołomną próbę uzyskania przyznania się do winy. Tego ranka jednak przed kratami znalazł się nie jeden mężczyzna, a cała grupa. Paweł Ingerski również się zbudził. Obaj więźniowie natychmiast zerwali się na równe nogi. – Co to ma znaczyć? – zapytał Ślepiec. Erik potoczył wzrokiem po zebranych. W pierwszym rzędzie stało czterech rębajłów, których zakazane mordy kazały sądzić, iż nierzadko zdarza im się przedstawiać swoje racje za pomocą pięści. Tuż za nimi Landecki dostrzegł policjantów, którzy go aresztowali. – Co to za spęd? – dodał Ingerski. Jeden z funkcjonariuszy, ten niższy, uśmiechnął się do Erika. – Zgarnęliśmy ich za nocne bijatyki – powiedział. – Należałoby ich rozdzielić, ale… – Rozłożył ręce i spojrzał na wyższego. – Niestety wygląda na to, że tylko w jednej celi jest miejsce. Zaśmiali się, a potem nakazali mężczyznom, by weszli do środka. Zaraz potem zamknęli za nimi kraty. – Nie posiedzicie długo, chłopcy – rzucił niski. – Potrzymamy was tu tylko do jutra. Właściwie Erik powinien się tego spodziewać. Był to jego ostatni dzień przed rozprawą – i ostatnia szansa dla Reignerów, by cała sprawa zakończyła się jeszcze przed pierwszym uderzeniem sędziowskiego młotka. Przez ostatni tydzień łudził się, że jeszcze wszystko może dobrze się skończyć. Willy pojawiał się dzień w dzień, informując go o postępach – wprawdzie nie były wielkie, ale druga strona poczyniła jeszcze mniejsze.
Adwokat przebąkiwał nawet o tym, że być może nazajutrz uda im się odwrócić wszystko na korzyść Landeckiego. Wczoraj Erik poczuł tak duży przypływ nadziei, że zaczął nawet zastanawiać się nad tym, co zrobi po wyjściu z aresztu. Planował sprzedać ziemię, którą zostawiła mu matka, a potem wyjechać na północ. Im bliżej Krakowa, tym lepiej. Osiedli się gdzieś w Galicji, pośród innych Polaków, i będzie wiódł zwykłe, spokojne życie. O ile mógł sam o sobie powiedzieć, że jest Polakiem. Nie był co do tego przekonany i zasadniczo dotychczas się nad tym nie zastanawiał. Refleksje zaczęły nachodzić go dopiero, gdy wszyscy ci strażnicy, policjanci, prawnicy i inni Austriacy zaczęli tak się do niego odnosić. A może po prostu miał za dużo czasu do zabicia? Tak czy inaczej wiedział jedno – nie zamierzał zostawać na tych terenach. Pożegna się jedynie z Aniką i Sophie, i tyle go będą widzieć. Przez półtora tygodnia poświęcały jego sprawie całe dnie, może także noce. Mimo ich wytężonych wysiłków nie udało się jednak odnaleźć człowieka, który rzucił na niego podejrzenia. I bez tego jednak Willy był pewien, że uda mu się przekonać przysięgłych. Problem polegał na tym, że teraz to wszystko straciło znaczenie. – I co, łajdaki? – zapytał Ślepiec. – Będzie czterech na jednego? Żaden nie odpowiedział. – Przysłali was z Raisentalu, co? Żebyście załatwili sprawę? Erik wolałby, żeby jego towarzysz się nie odzywał. Mężczyźni zaczęli powoli zakasywać rękawy, a dwóch stróżów prawa ustawiło się przed celą i obserwowało z zaciekawieniem rozwój wypadków. Landecki potoczył wzrokiem po rębajłach. Nieraz zdarzało mu się stawać w szranki z podobnymi ludźmi, ale nigdy z czterema naraz. Nawet gdy był pijany i jego instynkt przetrwania szwankował, nie porwałby się na tylu przeciwników. Kaszlnął i potarł się nerwowo po brodzie. Gęsty, twardy zarost zakłuł go w opuszki palców. Dwóch bandziorów podeszło bliżej, a pozostali przeciągnęli się, jakby była to dla nich codzienność. – Przyznaj się do winy, Landecki – odezwał się niższy policjant. – Najwyższa pora. – Po co to ciągnąć? – dodał wyższy.
– Tym bardziej, że ci ludzie naprawdę znają się na rzeczy. – Podobno raz rozbebeszyli trzewia jakiegoś jegomościa, jakby patroszyli rybę. – Teraz też tak może być. – Tym bardziej, że cela zamknięta… – westchnął ten wyższy. – Zanim zdążymy ją otworzyć, dawno może być po sprawie. – Na twoim miejscu decydowałbym się szybko. Erik wycofał się pod ścianę. Zrobił to jednak zupełnie mimowolnie i uświadomił sobie swój odwrót dopiero, gdy poczuł, że nie może oddalić się od agresorów już ani o krok dalej. – To jak będzie? – Nie przyznam się do czegoś, czego nie zrobiłem. Policjanci zaśmiali się pod nosem. – Coś jest z tobą naprawdę nie w porządku – ocenił niższy. – Chyba że naprawdę wierzysz temu kauzyperdzie, który przychodzi tutaj mydlić ci oczy. Landecki się nie odzywał. – Chłopcze! Przecież nie masz najmniejszych szans w tym procesie. To będzie słowo barona przeciw słowu recydywisty. – Nie jestem recydywistą. – Tylko dlatego, że nigdy wcześniej nie przyłapano cię na przestępstwie. Właściwie było w tym ziarno prawdy, ale Erik nie miał zamiaru tego przyznawać. Patrzył to na jednego, to na drugiego przeciwnika. Zaczął rozważać, czy zdołałby znokautować pierwszego, zanim drugi zabierze się do roboty. Może. Przy odrobinie szczęścia. – Więc jak będzie? – Nijak. Funkcjonariusze westchnęli. – Może powinniśmy wpuścić ich do drugiej celi – zauważył wyższy. – Ten tu najwyraźniej lubi być bity, ale zżył się ze Ślepcem. Może jak trochę poturbujemy mu kumpla, stanie się skłonny do współpracy. – Może. Landecki dziwił się, że do tej pory się na to nie zdecydowali. Owszem, między nim a Ingerskim wywiązała się pewna zażyłość – zażyłość właściwa dwóm Polakom siedzącym za kratami. Mimo szorstkiego początku obaj stanowili dla siebie jedyny normalny element w tym całym szaleństwie. Erik
wprawdzie był w gorszej pozycji, nie wiedział bowiem, za co siedzi Ślepiec, ale nie przeszkadzało to w trzymaniu sztamy. A dwaj klawisze doskonale zdawali sobie z tego sprawę. – Mogliby zacząć od zmiękczenia go – zaproponował wyższy. – A potem zajmą się tym drugim. – Sensowne. – Chłopcy, do dzieła. Zanim Erik zdążył zareagować, dwóch zakapiorów znalazło się przy nim. Zdołał wyrzucić rękę w przód, chcąc trafić jednego z nich w brzuch, ale napastnik się uchylił. Drugi natychmiast złapał go za ramię, wykręcił mu rękę na plecy, a potem wspólnie go unieruchomili. Rzucili go na kraty i przycisnęli mu głowę do metalu. Niższy ze strażników zbliżył się, przypatrując się chłopakowi, jakby był rzadkim okazem. Zagwizdał pod nosem. – To musiało boleć – zauważył. – Z pewnością – potwierdził wyższy. – Ale może po tym gongu rozjaśniło ci się trochę w głowie, Polaku? Landecki zacisnął zęby tak mocno, że miał wrażenie, jakby jeden z tylnych miał zaraz się ułamać. – Zrozum, że próbujemy ci pomóc. – Otóż to. – I tak zostaniesz skazany. Dwunastu przysięgłych nie da się łatwo omamić. – Ale od ciebie zależy, co powie sędzia. – A to on wydaje werdykt w sprawie samej kary. – Skaże cię na powieszenie, bez wątpliwości. – Chyba że się przyznasz. Kontynuowali jeszcze przez chwilę, ale Landecki ich nie słuchał. Wiedział, że to wszystko brednie – jeśli zostanie uznany za winnego, tak czy inaczej zawiśnie. Nie było alternatywy. By argumenty dwóch klawiszów nabrały dodatkowej mocy, jeden z rzezimieszków raz po raz przywalił mu w nerki. Ból był dotkliwy, ale ostatecznie niczego nie zmieniał. W końcu strażnicy to zrozumieli. Jeden z nich westchnął i oddalił się. – Wystarczy – powiedział z niechęcią drugi. Chwilę później drzwi się otworzyły, a grupa mężczyzn została
wypuszczona. Erik obawiał się, że to dopiero początek gehenny. Zaczęła się od ciosów fizycznych, a skończy na zgoła innych, kiedy klawisze wpuszczą swoich ludzi do drugiej celi. Landecki nie uważał się za człowieka o wielkiej empatii, ale niełatwo byłoby patrzeć, jak przez niego katowany jest ktoś, kto sobie na to nie zasłużył. Szybko przekonał się jednak, że Ingerski może odetchnąć. Strażnicy wypuścili mężczyzn z aresztu, a potem jeden z nich trzasnął drzwiami. Opadł ciężko na krzesło za niewielkim biurkiem, kręcąc głową. Drugi sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zrezygnowanego. Erik zrozumiał, że to koniec ich starań. Wykonali to, co w ich mniemaniu należało do obowiązków policji, a teraz byli gotowi złożyć jego los w ręce sądu. – I tak jesteś już martwy, chłopcze – odezwał się po chwili ten zza biurka. – Czy się przyznasz, czy nie. Drugi mruknął coś pod nosem. – Ten prawnik tylko cię mami. Landecki nie miał zamiaru wdawać się z nimi w dyskusje. Jeśli tak usilnie próbowali wymusić przyznanie się do winy, oznaczało to, że ma spore szanse w sądzie. Tak, z pewnością tak należało to interpretować. Przynajmniej przy odrobinie dobrej woli. Gdyby jej zabrakło, Erik pomyślałby pewnie, że to wszystko dzieje się po to, by uśpić jego czujność. By nie zastanawiał się nad tym, kto i dlaczego wrobił go w zabójstwo.
Rozdział XVI Anika Eller po raz trzeci zakradła się do sypialni, w której tamtej felernej nocy spał Landecki. Panna Maländer bez trudu zdobyła dla niej klucz, ale kolejna wizyta w tym miejscu była tak samo bezowocna jak poprzednia. Anika przypuszczała, że tym razem również tak będzie, ale skoro Sophie wyznaczyła ją do tego zadania, nie mogła odmówić. Przez ostatnie dziesięć dni w poszukiwaniu wskazówek przeczesały cały Raisental. Mimo pomocy, której udzielił im Marc-Oliver, niczego nie znalazły. Żadnych tropów wskazujących na prawdziwego zabójcę, żadnych śladów po szoferze. Poszukiwania mężczyzny trwały w całym obszarze dworskim, ale nadaremno – Heinrich Görnitz rozpłynął się w powietrzu. Nikt nie widział, jak opuszczał rezydencję ani jak przejeżdżał przez Zagobin. Było to o tyle niepokojące, że z Raisentalu do wsi prowadziła tylko jedna droga. Anika miała wrażenie, że nie szukają już człowieka, tylko jego zwłok. Obróciła się w kierunku drzwi, nasłuchując, po czym zaczęła przeczesywać wzrokiem pomieszczenie. Przeszukała jeszcze raz szafkę Görnitza, a potem przywarła do podłogi, sprawdzając pod łóżkiem. Musiała zbadać izbę po kawałku, za każdym razem pozostając tu tylko przez chwilę. Wchodziła nocą, a zapalone światło mogło zaalarmować pozostałych służących. Anika przesunęła ręką pod łóżkiem. Pusto, jak w całym pokoju. Od kiedy wynieśli się stąd wcześniejsi lokatorzy, był tu tylko kurz, kilka bibelotów i stare koszule. Nic z tych rzeczy nie należało jednak do szofera. Po nim nie było śladu. – Cóż to… – rozległ się nagle męski głos. Eller znieruchomiała. – Cóż to za praktyki? Anika poczuła, jak oblewa ją fala gorąca. Otrząsnęła się z początkowego szoku, cofnęła rękę, a potem poderwała się na równe nogi. Popatrzyła na
Grögera, stojącego przed nią z założonymi rękoma. – Co ty wyczyniasz, dziewczę? – Ja tylko… – Tak? Eller gorączkowo poszukiwała jakiegokolwiek wyjaśnienia swojej obecności tutaj. Panna Maländer wprawdzie kazała jej w razie czego powoływać się na nią, ale Anika zdawała sobie sprawę, że tym samym napytałaby jej biedy. Gröger z samego rana przekazałby baronowi wszystko, co usłyszał od podkuchennej. Majordom westchnął i podszedł do pryczy. Przeciągnął ręką po pościeli, po czym przysiadł na skraju łóżka. Wydał z siebie głębokie westchnienie, jakby przytłaczał go ciężar nieznośnej egzystencji. – Nigdy nie potrafili utrzymać tutaj porządku – mruknął. – Pomimo moich rad. Eller pokiwała głową z przekonaniem. – Już sam Görnitz wystarczał, by panowało tu nieustannie bezhołowie. A wespół ze swoimi towarzyszami… cóż, może powinienem bardziej ingerować w to, jakie zasady panują w izbach dla służby. – Być może – przyznała. Popatrzył na nią, jakby dopiero teraz na dobre uświadomił sobie, że tu jest. Przez chwilę się nie odzywał, po czym wskazał jej miejsce obok siebie. Anika zbliżyła się i ostrożnie usiadła na pryczy. – Wiem, co tu robisz. – Ale, herr Gröger… – Szukasz dowodów, by oczyścić Polaka z zarzutów. – W żadnym… – Nie zaprzeczaj, dziecko – uciął Gröger, marszcząc czoło. – Wiem o wszystkim, co dzieje się w tym domu. Także o tym, co wyczyniacie z panną Maländer. – O wszystkim? Majordom nabrał chrapliwie tchu, najwyraźniej zbyt głęboko i zbyt szybko, bo zaniósł się kaszlem. Przeprosił, a potem odchrząknął. – Owszem – przyznał. – Muszę trzymać rękę na pulsie. To mój obowiązek. – Więc gdzie jest Heinrich, panie Gröger? – zapytała. – I jakim cudem znikł? Nikt tak po prostu nie rozpływa się w powietrzu. Żeby w ogóle opuścić nocą Raisental, musiałby obudzić odźwiernego albo…
– To skomplikowana sprawa. – To znaczy? Westchnął znacząco, sugerując tym samym, że nie ma najmniejszej ochoty snuć dalszych rozważań. Mimo to po chwili podjął temat. – Cokolwiek się wydarzyło, niełatwo jest to wyjaśnić. To mam na myśli. – Na pewno? – Sugerujesz, że wiem coś więcej, Eller? Anika dawno przekonała się, że majordom potrafi zwracać się do innych służących właściwie tylko na dwa sposoby – albo per dziecko, albo po nazwisku. W przypadku kobiet dochodziło jeszcze „dziewczę”. Nie było w tym jednak żadnej antypatii, przeciwnie, sugerowało pewną opiekuńczość. Przynajmniej na co dzień. Teraz Anika miała wrażenie, że jego rezerwa jest podszyta czymś więcej. – Niczego nie sugeruję. Po prostu zadaję pytania – powiedziała, obracając się do niego. – Dlaczego nie potrafi pan na nie odpowiedzieć? Czuła, że zyskuje grunt pod nogami. Z każdą chwilą była coraz bardziej pewna siebie. – Ponieważ nie znam odpowiedzi. Nie wiem, co się stało. – Nic tutaj nie dzieje się bez pańskiej wiedzy, sam pan to powiedział. – W tym wypadku było inaczej – odparł stanowczo Gröger i podniósł się z łóżka. – A teraz chodź, zanim ktokolwiek cię tu zobaczy. Eller przypuszczała, że majordom okaże się bardziej kategoryczny. Jednym z największych przewinień wśród służby było przebywanie kobiet w pokojach mężczyzn i odwrotnie. Anika słyszała, że w większości innych dworków rozdzielano obie płcie na przeciwległe skrzydła budynku, ale Raisental nie stwarzał takiej sposobności. Wszyscy służący zakwaterowani byli na poddaszu, w pokojach przylegających do długiego korytarza – wszedłszy doń po schodach, po prawej stronie ciągnęły się drzwi do części żeńskiej, a po lewej do męskiej. Przejście na drugą stronę skutkowało najczęściej ucięciem pensji na jakiś czas i solidną reprymendą. Tymczasem dziś Gröger po prostu wyprowadził ją na zewnątrz, a potem zamknął drzwi. – Cała ta sytuacja jest doprawdy upiorna – odezwał się Joachim. – Owszem. – Należy się cieszyć, że rozprawa już jutro. Skończą się wreszcie wszelkie hucpy, które urządzają panicz i panna Maländer. Nawet słowa nagany? Anice trudno było uwierzyć, że stary Gröger nie
pogroził jej choćby palcem, nie zadeklarował, że to ostatni raz, gdy puszcza takie zachowanie płazem. – Tak, jutro będzie po wszystkim – potwierdziła Eller, patrząc badawczo w oczy majordoma. Starzec ściągnął brwi. – Nie poświęcaj zbyt dużo czasu na myślenie o tym człowieku – rzekł. – Wiem, że teraz sprawa wydaje się niezwykle zajmująca, ale zapewniam cię, że za kilka miesięcy nie będziesz pamiętała jego twarzy. – Wątpię. – Pomnisz moje słowa – odparł z przekonaniem Gröger. – To niezmienny bieg rzeki, którą zwiemy nurtem uczuć. Gröger najwyraźniej sądził, że chłopak zdobył jej serce, a ona zadręcza się rozmyślaniem o jego losie. Po prawdzie Landecki spodobał się Anice, ale mówienie o jakichkolwiek uczuciach było znacznie na wyrost. Ledwo kilka razy go spotkała i zamieniła z nim parę zdań. Przemknęło jej przez myśl, że może tę sytuację wykorzystać. Spuściła głowę, a potem pociągnęła kilkakrotnie nosem. Zanim Gröger zorientował się, co się święci, Eller już cicho zanosiła się szlochem. Przez moment majordom nie reagował, najpewniej nie wiedząc, jak się zachować. Po chwili zbliżył się o krok i rozpoczął nieporadne próby pocieszenia Aniki. W efekcie dostała wolne na resztę dnia. Otarła wymuszone łzy, przebrała się w strój, który nie przywodził na myśl służki, a potem czym prędzej opuściła Raisental. Pozostało jeszcze sporo czasu do zmroku, więc sądziła, że nawet na piechotę zdąży dotrzeć do Zagobina i wrócić. Szła żwawym krokiem, zastanawiając się, w jaki sposób pozbyłaby się Heinricha Görnitza, gdyby była zabójcą. Należało założyć, że szofer został przekupiony, by poświadczyć nieprawdę, a zatem niechybnie to kolejny zastrzyk pieniędzy sprawił, że znikł z Raisentalu. Z pewnością jednak nie starczyłoby na konia, furmankę czy tym bardziej automobil. Görnitz musiał dotrzeć do Zagobina na piechotę i dopiero tam znaleźć środek transportu. Wprawdzie Sophie i Marc-Oliver rozpytywali o niego we wsi, ale Eller przypuszczała, że mieszkańcy trzymaliby język za zębami nawet, gdyby go widzieli. Każdy wiedział, że lepiej nie mieszać się do spraw Reignerów. Sobie również nie wróżyła większych sukcesów. Nie znała nikogo
w wiosce, była tam zupełnie anonimowa. Przez godzinę chodziła po Zagobinie, pytając o kogoś, kto za stosowną opłatą byłby gotów przewieźć ją do Krakowa. Sądziła, że właśnie tam udał się Heinrich. Nie dość, że było tam mniej Austriaków, to jeszcze za sprawą węzła kolejowego właściwie cały kraj stał przed nim otworem. Wystarczyło, by wsiadł do jednego z pociągów i ślad po nim się urywał. Dziewczynie udało się ustalić, że niejaki Fritz od czasu do czasu jeździ do Krakowa, by handlować swoimi wyrobami z drewna. Udała się do jego chałupy, która już na pierwszy rzut oka kazała jej sądzić, że jegomość jest samotnikiem. W obejściu dostrzegła stare chomąta, nogi od stołów czy krzeseł i całą stertę innego barachła. Sam gospodarz sprawiał wcale nie lepsze wrażenie niż jego włości. Był zaniedbany, brodę miał nieprzystrzyżoną, włosy zmierzwione, a w dodatku nie woniał najlepiej. Gdyby Anika miała być bardziej bezpośrednia, powiedziałaby, że capi jak knur. Stał w progu, patrząc na nią, jakby przyszła z innego świata. Być może w pewnym sensie tak było. – Proszę, proszę – powiedział bardziej do siebie niż do niej. – To będzie ciekawy dzień. Czemu zawdzięczam wizytę panienki? Nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś nazwał ją w ten sposób. – Pan Fritz? – We własnej osobie. Jedyny i niepowtarzalny. – Mam dla pana pewną propozycję. Zmierzył ją wzrokiem, przeciągając rękawem pod nosem. – W takim razie zapraszam damę – powiedział, szeroko otwierając drzwi. Ze środka buchnęła fala stęchlizny, ale Anika to zignorowała. Weszła do środka i rozejrzała się. Kurz w powietrzu był wyraźnie dostrzegalny w promieniach słońca. W izbie panował zaduch, a wokół pełno było desek, pniaków, dłut i innych narzędzi snycerskich. – Pani siada. – Dziękuję, nasiedziałam się już dzisiaj. – W takim razie przejdźmy do rzeczy. Co to za propozycja? – zapytał Fritz, dłubiąc w uchu. Eller nabrała tchu, a potem rozpoczęła przedstawienie, które uznała za konieczny element gry. Gładząc się po brzuchu, zaczęła opowiadać o tym, jak zakochała się w pewnym chłopaku, który zerwał kwiat jej niewinności.
Fritz początkowo słuchał nieco zbity z tropu, nie wiedząc, czego oczekuje od niego młoda dziewczyna najwyraźniej będąca w ciąży, ale szybko stało się to jasne. – Był szoferem u von Reignerów, ale… Urwała, spuszczając głowę. Snycerz się nie odzywał. – Nie mogę powiedzieć wiele, nie znaliśmy się za dobrze – dodała, udając zażenowanie. – A półtora tygodnia temu powiedział, że musi wyjeżdżać i… Gospodarz rozejrzał się po zagraconej izbie, jakby gdzieś tutaj miał chować się mężczyzna, którego szukała. – Zostałam sama… cóż, prawie sama – dodała Eller, nadal gładząc się po brzuchu. Fritz poruszył się nerwowo. Widziała w jego oczach, że doskonale wie, o kim mowa. Poczuła, że w końcu zbliżyła się do konkretnego tropu. Emocje natychmiast w niej rozgorzały, ale upomniała się w duchu, by zachować spokój. Przynajmniej na tyle, by pociągnąć ten teatr jeszcze przez moment. – Powiedział mi tylko, że ktoś z Zagobina pomoże mu dostać się do… Urwała i schowała twarz w dłoniach. Nie chciała ryzykować, wspominając o Krakowie. Był to najbardziej prawdopodobny kierunek, gdyby jednak nie trafiła, cały jej plan spaliłby na panewce. Powoli odsłoniła twarz i spojrzała na Fritza załzawionymi oczami. – Pomoże mi pan? – zapytała. Milczał, pocierając nerwowo koniuszek ucha. W końcu rozejrzał się kontrolnie, a potem odchrząknął. – Chciałbym – odparł w końcu półszeptem. – Ale wie pani, że to delikatna sprawa. – Wiem. – Jutro mieliśmy wyruszać – powiedział, przechodząc już do całkowitego szeptu. – Ale… jakby nie patrzeć, jest jeszcze szansa, by się pani zabrała. Tylko że, jak mówię, to delikatna sprawa. – Jak delikatna? – Tak bardzo, że tylko dwieście koron może cokolwiek zmienić. – Oczywiście, oczywiście… – odparła Anika, myśląc o tym, jak długo musiałaby ciułać, by pozwolić sobie na taką podróż. – Ale nie noszę takich pieniędzy przy sobie. Fritz wydął usta i pokręcił głową z rezygnacją. – Zapłacę panu, proszę się nie martwić – dodała. – Ale muszę najpierw go
zobaczyć. Nie żebym panu nie ufała, ale muszę mieć pewność, zanim przekażę taką kwotę. Gospodarz zdawał się ważyć wszystkie za i przeciw. Eller czuła, że serce bije jej coraz szybciej. Gdzieś niedaleko mógł znajdować się człowiek, którego wszyscy szukali. A jej już prawie udało się zbliżyć do niego na wyciągnięcie ręki. Nie wiedziała wprawdzie, co zrobi, kiedy go zobaczy, ale nie miała zamiaru się tym teraz przejmować. Wszystko po kolei. Był przekupnym draniem, jakoś sobie poradzi. Fritz nabrał tchu i w końcu pokiwał głową. – Niech będzie – powiedział. – Kobiecie w stanie błogosławionym się nie odmawia. – Dziękuję, panie Fritz. Przemknęło jej przez myśl, że dla uwiarygodnienia swojej historii, mogła nieco się potargować. Z drugiej strony odgrywała rolę zdesperowanej, porzuconej kobiety. Może wpisywało się to w wiarygodny obraz tego, co powinna pokazać snycerzowi. – Chodźmy – dodał Fritz, wskazując drzwi. Anika miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej z klatki piersiowej. Panna Maländer będzie wniebowzięta, a cała służba od tego dnia będzie patrzyła na nią zupełnie inaczej. Oto podkuchenna, która odnalazła zaginionego człowieka. Oto Anika Eller, dziewczyna, która rozwikłała tajemnicę. Podeszła do drzwi i pozwoliła sobie na uśmiech. Fritz był za nią, więc nie musiała martwić się, że zobaczy wyraz satysfakcji. Złapała za klamkę. Dopiero wtedy poczuła, że coś nie w porządku. Nie potrafiła sprecyzować, co konkretnie, ale nie miała czasu się nad tym zastanowić. Poczuła, jak snycerz łapie ją za włosy, odciąga głowę w tył, a potem z impetem uderza jej czołem o drzwi. Odbiła się od nich i upadła na podłogę, wydając z siebie cichy jęk. Przez chwilę nie potrafiła zrozumieć, co się stało. Fritz natychmiast znalazł się przy niej, złapał ją za fraki i cisnął na ścianę. Pojawił się na niej krwawy rozbryzg, gdy głowa dziewczyny uderzyła o kamień. Anika usłyszała huk, który zdawał się dochodzić gdzieś z wnętrza jej umysłu. Miała wrażenie, że jej ciało już do niej nie należy, że nagle zwiotczało. – Co… pan… Fritz podniósł drewnianą rzeźbę przedstawiającą któryś etap drogi
krzyżowej i zamachnął się. Uderzył dziewczynę w głowę, niemal ją ogłuszając. Potem odrzucił oręż. Chciała zapytać, dlaczego to robi, chciała powiedzieć cokolwiek, ale słowa ugrzęzły jej gdzieś w gardle. Nie potrafiła się podnieść, ledwo widziała na oczy. Jak przez mgłę zobaczyła Fritza. Stał przy swoich narzędziach, nerwowo w nich przebierając. W końcu obrócił się do niej, trzymając dłuto i młotek. Straciła przytomność. On zaś skończył dopiero, gdy zyskał pewność, że nikt nigdy nie rozpozna twarzy.
Rozdział XVII Funkcjonariusze obudzili Erika jeszcze przed pierwszym brzaskiem. Bez ogródek złapali go za fraki i wyrzucili z celi. Nie miał okazji pożegnać się ze Ślepcem, ale właściwie nie było takiej potrzeby – wczorajsze wydarzenia stanowiły wystarczający epilog ich znajomości. Teraz Landecki był zdany już wyłącznie na siebie. Do Krakowa furmanka miała jechać co najmniej siedem godzin i Erik przypuszczał, że w tym czasie funkcjonariusze jeszcze nieraz zaindagują, czy nie zmienił zdania w kwestii przyznania się do winy. W mniej lub bardziej przekonujący sposób. Kiedy wyprowadzili go z aresztu, Landecki z zadowoleniem przekonał się, że się pomylił. Na ulicy czekała na niego Sophie w towarzystwie MarcaOlivera. Erik pomyślał, że jedno z nich pojedzie z nim, ale zobaczywszy ich minorowe miny, zrozumiał, że przyszli ze złymi wieściami. Policjanci popchnęli go w kierunku wozu. Złapał za burtę i podciągnął się. – Co się stało? – zapytał, gramoląc się. – Anika zniknęła – odparła Maländer. – Jak to… jak to zniknęła? – Ostatnim razem widziano ją, jak wczoraj opuszczała Raisental. Od tamtej pory nie ma po niej śladu, Erik. Landecki zaklął pod nosem. Zdawał sobie sprawę, że dziewczyna zapewne nie wybrała się na byle spacer, a szukała zaginionego szofera. Spojrzał na Reignera, ale ten zdawał się tym niezainteresowany. Wyciągnął z kieszeni zegarek, jakby obawiał się, że nie zdążą na rozprawę. Policjanci weszli na furmankę, po czym skuli aresztantowi ręce i nogi. Zajęli miejsca z tyłu wozu, złorzecząc pod nosem na środek transportu, który urąga ich pozycji. Wszyscy, łącznie z woźnicą, sprawiali wrażenie, jakby chwilowa zwłoka miała skutkować spóźnieniem. – Dlaczego wyszła z rezydencji? Gdzie poszła?
– Nie wiem – odparła Sophie, podchodząc do woźnicy i posyłając mu długie spojrzenie. – Gröger dał jej wolne na cały dzień. Twierdził, że była roztrzęsiona. Erik wiedział, że cisza nocna w Raisentalu zaczynała się o dziesiątej. Jeśli którykolwiek ze służących do tej pory nie wrócił, drzwi rezydencji już nigdy nie miały się przed nim otworzyć. Gröger informował o tym każdego w pierwszym dniu pracy. Kiedy niedawno mówił o tym Landeckiemu, dodał, że jeszcze nigdy się to nie zdarzyło. Tym razem mogło tak być, ale nawet jeśli, to Anika z pewnością spróbowałaby jakoś załagodzić sytuację z samego rana. A może przesadzał? Może Eller zatrzymała się u kogoś znajomego czy członka rodziny? Nie, nawet gdyby tak było, stawiłaby się do pracy bladym świtem. Landecki opuścił głowę i na moment zamknął oczy. Anika zaginęła, starając się dojść do prawdy. – Gdzie jest Willy? – zapytał Landecki. – W Krakowie. Dopieszcza już na pewno mowę otwierającą. Erik otworzył oczy i pokiwał głową. – Ktoś jej szuka, prawda? – Oczywiście – wtrącił Marc-Oliver. – Z samego rana ojciec zarządził poszukiwania. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, można by sądzić, że miała miejsce ucieczka, ale nie w jej przypadku. Wszyscy jesteśmy tego świadomi. Erik wiedział, że to wierutne bzdury. Żaden z członków rodziny do dzisiaj nie miał pojęcia, kim jest Anika Eller. – Poza tym zostawiła swoje rzeczy i oszczędności – dodała Sophie. – Odnajdziemy ją – zapewnił Reigner. Woźnica syknął pod nosem, ponaglając swoich pasażerów. Za ewentualne opóźnienia zapewne odpowie właśnie on, bez względu na to, co się wydarzyło. Zobojętniałe spojrzenia dwóch policjantów zdawały się to potwierdzać. – Jeśli będzie coś wiadomo… – Znajdziemy sposób, by cię poinformować – ucięła Sophie. – Już pora, panienko – zabrał głos woźnica. Maländer spiorunowała go wzrokiem i Erik mógłby przysiąc, że zaklęła pod nosem. Jeśli jednak tak w istocie było, to nikt tego nie usłyszał. Nagle Sophie postawiła nogę na dyszlu, złapała za burtę i wskoczyła na furmankę.
Dwóch funkcjonariuszy uniosło brwi. – Co też pani wyczynia? – zapytał ten niższy. – Jadę z wami, jak widać. Marc-Oliver otworzył usta, ale się nie odezwał. Popatrzył błagalnie na narzeczoną, ta jednak zupełnie go zignorowała. – Proszę wysiadać. – Proszę mnie wyrzucić – odparła Sophie. Reigner zbliżył się do wozu, patrząc to na policjantów, to na nią. Sprawiał wrażenie, jakby nie mógł się zdecydować, czy zganić Maländer, czy pogrozić funkcjonariuszom, by nawet nie myśleli o dotknięciu jej. – Nie ma tu dla pani miejsca. – Nie? A mieszczę się bez żadnego problemu. – To wielogodzinna podróż… – Nie takie już odbywałam. – Proszę sobie nie kpić. Naprawdę pora wysiadać, musimy ruszać. Woźnica obejrzał się przez ramię i westchnął. Między nim a policjantami wywiązała się krótka wymiana zdań i mężczyzna dał jasno do zrozumienia, że za moment rusza, bez względu na to, kto znajduje się na wozie. Kiedy Marc-Oliver dał krok w tył, wszyscy zrozumieli, że Sophie nie pozostawiła im wyboru. – Uważaj na siebie – powiedział. Skinęła mu głową, a potem klepnęła woźnicę w ramię. – Jedź pan – poleciła. Nie czekając na potwierdzenie od policjantów, mężczyzna strzelił lejcami. Konie ruszyły przed siebie, a wóz zaczął podskakiwać na nierównej drodze. Erik spojrzał na szkapy i zaczął się zastanawiać, czy podołają tak długiej podróży. Wszyscy milczeli, dopóki nie opuścili Olenfeldu. Wówczas głos zabrał wyższy z funkcjonariuszy. – Jeżeli zamierza pani coś kombinować, zastrzelimy Polaka. – Słucham? – A zaraz potem będziemy zmuszeni panią aresztować. – Sugerują panowie, że… – Urwała i pokręciła głową. – Że planuję zorganizować dla niego ucieczkę? Wzruszyli ramionami. Sophie zbyła to milczeniem, a potem obróciła się do Erika. Zasłoniła go przed wzrokiem funkcjonariuszy i posłała mu pełne
niedowierzania spojrzenie. Landecki go nie dostrzegł. Rozglądał się, wodząc wzrokiem za mijanymi drzewami. Przepełniała go obawa, że gdzieś w tych gęstych lasach znajduje się ciało Aniki. Ukryte, pozostawione na żer dzikim zwierzętom. Potrząsnął głową i popatrzył na Sophie. Kołysała się na boki, gdy wóz wjechał na wyboje. – Musiała coś odkryć – szepnął. – Wiem. – Ale co takiego? – Ustalimy to, zapewniam cię. – Trzeba działać szybko. Być może jeszcze… – Wszystko po kolei – weszła mu w słowo. – Najpierw oczyścimy cię z zarzutów, a potem dowiemy się, co się z nią stało. I kto za wszystko odpowiada. Landecki znów wbił wzrok w nieprzenikniony bór, zdający się ciągnąć aż po horyzont. Krajobraz za Olenfeldem sprawiał wrażenie, jakby jedynym dowodem na istnienie człowieka na ziemi były wyżłobione przez wozy koleiny. Poza tym niepodzielnie królowała tu matka natura. – Jeśli została porwana… – zaczął. – Nie stać nas chyba na „jeśli”. – Racja. Ktokolwiek ją porwał, musiał wiedzieć, że akurat tego dnia opuści Raisental. – Gröger? – Podejrzewam, że nie jest niewinny – odparł zamyślony Erik. – Bez względu na to, czy był inicjatorem, czy tylko wykonawcą czyjejś woli. – Czyjej? Landecki poruszył nerwowo rękoma, łańcuch wydał metaliczny chrzęst. Jeden z policjantów wstał, rzucił mu kontrolne spojrzenie, a potem ze znużeniem opadł z powrotem na ławkę. – W tej chwili wydaje mi się, że wszyscy Reignerowie są winni. – Mnie również. Erik uniósł brwi. – Nawet twój narzeczony? Sophie spojrzała na dwóch mężczyzn, którzy z pewnością nie słyszeli wszystkiego, ale bez trudu wyławiali z szeptu sens zdań. – Nie, oczywiście, że nie – odparła.
Przez moment milczeli. Landeckiemu wydawało się, że oboje zapędzili się zbyt daleko w swoich deklaracjach i żadne z nich w nie tak naprawdę nie wierzy. Marc-Oliver miałby zabić brata? Baron swojego syna? Reignerowie wprawdzie byli próżni, obcesowi, być może ogarnięci manią wielkości, ale czy któryś z nich kiedykolwiek wyrządził komuś krzywdę? Erik pokręcił głową. Łatwo było szafować podejrzeniami, szczególnie kiedy siedziało się w celi ze świadomością, że to właśnie Reignerowie go do niej wtrącili. Ale czy naprawdę sam wierzył w to, co mówił? Córki i żonę Hendrika również trudno było podejrzewać. Wszystkie wprawdzie wzbogacały nieco swoje udziały spadkowe, usuwając z równania Juliusa, ale nie był to wielki zysk. Koszt tymczasem byłby ogromny. – Ta jędza jest zdolna do wszystkiego – odezwała się po chwili Sophie. Najwyraźniej snuła podobne rozważania. – Hiltrude? – zapytał Landecki, sądząc, że chodzi o żonę Hendrika. – Mhm. Ona ustawicznie coś knuje. – Chodzą słuchy, że jest niema. – Niestety są przesadzone – odparła pod nosem Sophie. – Może nie jest zbyt wylewna, ale jak już się odzywa, od razu żałujesz, że jesteś w pobliżu. Erik uśmiechnął się blado. Słyszał od służących, że to nie Hendrik jest największym przeciwnikiem ożenku Marca-Olivera, ale właśnie pani domu. Trudno było jednak podejrzewać rodzoną matkę o to, by targnęła się na życie swojego syna. – Dajmy temu spokój – powiedział Landecki. – Możemy tak gdybać bez końca. Pokiwała głową, a potem również zaczęła wodzić wzrokiem za mijanymi drzewami. W pewnym momencie powieki zaczęły jej opadać, rozsiadła się nieco wygodniej, jakby miała zamiar uciąć sobie drzemkę. Jechali w milczeniu, a wozem przez większą część drogi łagodnie kołysało. Sophie potrząsała głową, ilekroć wpadali w większą koleinę, i Erik uświadomił sobie, że najpewniej przez całą noc szukała Aniki. Na jej miejscu postąpiłby pewnie tak samo. Musiała czuć się na nią odpowiedzialna, choć na dobrą sprawę to on sprowadził na dziewczynę nieszczęście. Postanowił o tym nie myśleć, przynajmniej nie teraz. Kiedy znajdzie się w lepszej sytuacji, zrobi wszystko, by ją odnaleźć. Teraz jednak należało skupić się na tym, by wygrać proces.
Do Krakowa dojechali na czas. Policjanci zapłacili woźnicy, a potem bez słowa wyciągnęli Landeckiego z wozu. Ustawili go przed budynkiem sądu, jakby chcieli zasugerować mu, by zapamiętał widok gmachu, w którym skończy się jego życie. Po ulicach niespiesznie przechodzili przechodnie w ciemnych paltach i jednorzędowych garniturach. Anglomania miała się w najlepsze, choć próżno było szukać dawnych surdutów, z przodu krótszych, z tyłu sięgających kolan. Erik nie wypatrzył też ani jednego dżentelmena noszącego się à la française – we fraku o wąskich połach. Niewielu nosiło wysokie kapelusze, zdecydowana większość miała na głowach niewielkie meloniki. Wszyscy mijali Landeckiego, jakby był powietrzem. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że strojem odstaje od reszty. A fakt, że był skuty, zdawał się stanowić dodatkowy powód, by się nim nie interesować. Złowił jedynie spojrzenie kobiety z przejeżdżającej obok dorożki. Odprowadził powóz wzrokiem, wsłuchując się w miarowy stukot końskich kopyt po brukowanej ulicy. Była nad wyraz czysta, jakby ktoś wyjął ją z pocztówki. Niewątpliwie stanowiło to zasługę otwartego kilka lat temu Wodociągu Miejskiego imienia Franciszka Józefa I, największej inwestycji w dziejach Krakowa, o której pisano we wszystkich gazetach. Świat wchodził w nową erę, widać to było na każdym kroku. Landecki westchnął, nie chcąc nawet myśleć o tym, ile go ominie, jeśli tego dnia zapadnie wyrok skazujący. Wokanda przewidywała, że rozprawa zacznie się o pierwszej, więc pozostało im jeszcze pół godziny. Czas dłużył się Erikowi niemiłosiernie. Próbował zająć czymś myśli, ale bezskutecznie. Wracały uporczywie albo do Aniki, albo do wiszącego nad nim widma kary śmierci. Przed salą rozpraw Landecki w końcu wypatrzył swojego obrońcę. Willy szedł ku nim pospiesznie, nie dając mu szansy, by wyczytał cokolwiek z jego twarzy. Zatrzymał się przed Erikiem, uśmiechnął do Sophie, a potem zlustrował funkcjonariuszy. – Możecie odejść. – Dopóki zbrodniarz nie zasiądzie na ławie oskarżonych, mamy go pilnować. – Zapewniam, że gdyby miał uciec, próbowałby to zrobić raczej po drodze – odparł Hütter. – Dwóch prowincjonalnych stróżów prawa to nie tak wielkie wyzwanie, jak mogłoby się wam wydawać.
Bąknęli coś pod nosem, ale ostatecznie odsunęli się o krok. Willy zbliżył się do Landeckiego i spojrzał mu w oczy. – Jest dobrze – powiedział. – Po czym wnosisz? – Po obserwacji strony przeciwnej. Wyglądają, jakby spodziewali się, że złamię dzisiaj ich kariery. Erik przypuszczał, że optymizm jest przesadzony. – Oby tak się stało – zabrała głos Sophie. – Bez obaw. Wiem, co robię. Landecki był co do tego coraz mniej przekonany. Echem w głowie rozbrzmiały mu słowa funkcjonariuszy, którzy mówili, że kauzyperda zwodzi go swoją pogodą ducha. Nie było jednak czasu na rozważania. Po chwili urzędnik sądowy zapowiedział kolejną sprawę na wokandzie.
Rozdział XVIII Wszystko jest w porządku, powtarzał sobie w myśli Erik. Dwunastu ludzi to duża grupa. Muszą znaleźć się w niej osoby o przenikliwym umyśle, które będą w stanie przejrzeć ten fortel. Mimo to czuł, że drętwieją mu nogi i ręce, a z twarzy stopniowo odpływa cała krew. Proces trwał już dobre dwie godziny i przez większość tego czasu Landecki był spokojny. Teraz jednak wydawało mu się, że ma omamy. Nie mógł zebrać myśli nawet na tyle, by zacząć się modlić. – Jak… – zaczął cicho, kiedy jego obrońca wstał zza ławy. Erik obserwował, jak Heinrich Görnitz wchodzi do sali sądowej z beznamiętnym wyrazem twarzy. Polak potrząsnął głową i zamrugał, ale widmo nie chciało zniknąć. Szofer minął go i stanął na miejscu na świadków. – Jak to możliwe? – wydusił z siebie Landecki. – Wysoki sądzie! – niemal krzyknął Willy. – To niedorzeczność! Podstarzały mężczyzna, którego wszyscy prócz Hüttera tytułowali prezydentem, spojrzał na niego spode łba. Był sędzią przewodniczącym rozprawie i już kilkakrotnie upominał prawnika, że znajdują się w Krakowie, nie w Trieście. Landecki nie miał pojęcia, na czym miałaby polegać różnica. Może na niczym, co nie przeszkadzało jednym jurystom uważać się za lepszych od innych. Daleko było temu do przepychanek słownych, ale niepokoiło nieco Erika. Teraz jednak zupełnie straciło na znaczeniu. Wszyscy na sali zamarli, skupiając wzrok na świadku. Willy stał wyprostowany jak struna, brakowało mu tylko bloku startowego, by przywodził na myśl konia przed gonitwą. Prezydent nabrał głęboko tchu, patrząc na niego z niezadowoleniem. – Jakaż to konkretnie niedorzeczność, pańskim zdaniem? – Ten człowiek… ten człowiek… on… Kiedy Willy zaczął się powtarzać, Landecki wiedział już, że nie opuści
tego budynku jako wolny człowiek. – Cóż z nim? – zapytał sędzia. – Wedle mojej najlepszej wiedzy pan… – Starzec zmrużył oczy, sięgając w otchłań pamięci, ale nie udało mu się wydobyć z niej nazwiska. Popatrzył zirytowany na świadka. – Heinrich Görnitz – odezwał się szofer. – Zaiste. Wedle mojej najlepszej wiedzy pan Heinrich Görnitz znajduje się na liście świadków, nieprawdaż? – Ale… Hütter wiedział, że nie ma żadnego argumentu. Jakiegokolwiek by nie użył, nie mógł zaprzeczyć, że nazwisko szofera znajduje się w wykazie. W dodatku na pierwszym miejscu. Dotychczas problem polegał na tym, że figurowało tam jedynie na papierze. – Życzy sobie pan coś powiedzieć? – Oczywiście, wysoki sądzie. – Zatem proszę to wyartykułować. Pańskie zachowanie urąga powadze tej instytucji. Willy spojrzał na Erika, jakby ten mógł w jakiś sposób wyjaśnić mu, co się wydarzyło. Był to kolejny zły omen i Landecki utwierdził się w przekonaniu, że znajduje się w doprawdy nieciekawej sytuacji. – Panie Hütter? – Tak… oczywiście – powiedział Willy i poluzował nieco krawat, jakby zbyt ciasny węzeł utrudniał mu oddychanie. – Pragnę nadmienić, że szukaliśmy tego człowieka przez niemal dwa tygodnie. Ślad po nim zaginął i… – W jakim celu? – Słucham? – W jakim celu szukaliście państwo świadka? Adwokat przełknął ślinę tak głośno, że każdy z przysięgłych z pewnością to usłyszał. Erik zaklął w duchu. Wiedział, do czego dążył prezydent – to pytanie było zawoalowaną sugestią, że prawnik chciał w jakiś sposób wpłynąć na świadka przed rozprawą. – My… po prostu chcieliśmy wiedzieć, skąd czerpie swoją rzekomą wiedzę. – Czyż tego nie dowiedzieliby się państwo podczas procesu? – Oczywiście. – Więc w czym tkwi problem?
Landecki zerknął na obrońcę. Gdyby Hütter mógł, zapewne rozpiąłby kołnierzyk i pozbył się marynarki. Wyglądał, jakby temperatura na sali sądowej nagle podniosła się o kilka stopni. – Chciałem tylko nadmienić, iż obrona nie była świadoma, że ten dżentelmen się stawi. – A jednak ustaliliśmy, że znajdował się na liście. – Tak, lecz… – W takim razie należało uznać, że się stawi. – Tak, wysoki sądzie, jednakże… – Proszę siadać – bąknął prezydent. – Kontynuujmy procedowanie. Landecki słuchał zeznań szofera jednym uchem, a drugim wypuszczał. Znał tę wersję nader dobrze, bo funkcjonariusze z Olenfeldu powtarzali mu ją do znudzenia. Erik skupił się jedynie na tym, jakie wrażenie robi świadek. I z każdą kolejną chwilą czuł, że grunt usuwa mu się spod nóg coraz bardziej. Görnitz spokojnie, bez emocji referował wszystko, co wiedział. Nie przesadzał, nie pozostawiał żadnych niedomówień. Wypadł przekonująco i wyglądało na to, że sędziowie przysięgli są zadowoleni. Kilku z nich spojrzało na siebie i skinęło sobie głowami. Niewerbalny przekaz był jasny – nie czeka ich długie deliberowanie nad winą lub niewinnością oskarżonego. Po zeznaniach szofera odczytane zostało nazwisko Aniki Eller. Członkowie składu orzekającego rozejrzeli się po sali, a Erik opuścił głowę. Jedyna osoba, która mogła powiedzieć na jego temat cokolwiek dobrego, przepadła. A miała zeznać, że kiedy spotkała go nocą na korytarzu, zdawał się tak samo zdezorientowany, jak reszta. Willy miał prowadzić ją za rękę w tym zeznaniu, ostatecznie wykazując, że Erik został wyrwany ze snu krzykiem guwernantki. Podobnie jak inni. Nie byłby to żelazny dowód, ale być może udałoby się sprawić, że kilku przysięgłych zacznie zastanawiać się, czy wersja szofera rzeczywiście jest tą prawdziwą. Bez Aniki nie mogli liczyć nawet na to. Co gorsza, Willy był wyraźnie zbity z pantałyku. Kiedy przystępował do wygłoszenia mowy końcowej, sprawiał wrażenie, jakby to on był podsądnym. Raz po raz ocierał czoło, mówił stanowczo zbyt cicho i plątał mu się język. Przysięgli patrzyli na niego z rezerwą, która dobitnie uświadomiła
Landeckiemu, że był przegrany od samego początku. Ktokolwiek to wszystko ukartował, nie pozostawił mu najmniejszej szansy. Czasem dawał mu poczucie, że może jakimś cudem uda mu się oczyścić z zarzutów, ale była to jedynie złuda. Gdy zarządzono przerwę, podczas której skład sędziowski miał się naradzić, Sophie podeszła wolnym krokiem do ławy, za którą siedzieli Polak i jego obrońca. – Mogłeś mnie wezwać na mównicę – powiedziała. Hütter ściągnął marynarkę i zawiesił ją na krześle, po czym rozpiął dwa guziki koszuli. – I co byś powiedziała? – zapytał. – Że twoim zdaniem tego nie zrobił? – Choćby to, że… – Sądu nie interesują opinie postronnych – uciął Willy. – Tylko twarde fakty. A ty nic nie widziałaś, niczego nie słyszałaś i wszystko, co wiesz, wynika wyłącznie z twojej subiektywnej oceny. – Nie byłeś taki gadatliwy przed tamtymi dwunastoma. – Maländer wskazała na puste siedzenia. Obrócił się i posłał jej długie spojrzenie. Sophie wyglądała, jakby natychmiast pożałowała tej uwagi. Przestąpiła z nogi na nogę, patrząc w kierunku drzwi prowadzących do sali narad. Erik również wbijał w nie wzrok. Położyła mu dłoń na ramieniu, ale Landecki nawet nie drgnął. Po chwili raptownie zaczerpnął tchu, jakby wynurzył się spod wody. Skierował wzrok na swojego obrońcę. – Uznają mnie za winnego. Willy nie odpowiedział. – Nie ma sensu się łudzić – dodał Erik. – Widzieliście, jak na mnie patrzyli… – Nie traćmy nadziei – powiedziała cicho Sophie. Landecki nie miał zamiaru się mamić. Robił to wystarczająco długo. – Co pozostanie sędziemu? – zapytał. – Zadecydowanie o wymiarze kary – odparł Willy. – Mam na myśli konkrety. Co może orzec? – Jeśli uzna, że to zabójstwo z premedytacją, na mocy paragrafu sto czterdziestego może orzec tylko jedno. Karę śmierci. – A może uznać to za cokolwiek innego? – zapytała Maländer. – Nie – odparł Willy i na moment zawiesił głos. – W takiej sytuacji sędzia
nie będzie mieć wątpliwości. Zatrudniłeś się w Raisentalu z zamiarem zabicia Juliusa von Reignera, a potem dokonałeś tego z zimną krwią. – Powieszą mnie. Nikt się nie odezwał.
Część druga Kraków, Królestwo Galicji i Lodomerii 1909 rok
Rozdział I – Pozostaje nierozwiązany… pozostaje nierozwiązana… – mamrotał pod nosem Landecki, trąc paznokciami o chropowate ściany piwnicznej celi. Już dawno pożałował, że austriacki wymiar sprawiedliwości nie działa szybciej. Wyrok zapadł miesiąc temu, a on nadal tkwił w zawilgoconej klitce, czekając, aż pewnego dnia zjawi się ktoś, kto zaprowadzi go na szubienicę. – Zamknij mordę, Polaku – odparł jego sąsiad. Nie widzieli się ani razu, dzieliła ich kamienna ściana, a z cel nie wypuszczano ich nawet, by mogli się załatwić. Erik nieraz starał się wyobrazić sobie, jak wygląda towarzysz niewoli. Czasem widział go jako Belfegora we własnej osobie. Innym razem przypominał mu Franciszka Ferdynanda, bratanka cesarza i pretendenta do tronu. Najczęściej jednak Landecki wyobrażał sobie zakapturzoną postać, której twarz spowija mrok. – I nie trzyj paznokciami! – krzyknął skazaniec. – Ciarki przechodzą mi po plecach. – Tajemnica pozostaje nierozwiązana… – bełkotał Landecki. – Zamknij się w końcu! Erik wbił wzrok w ścianę, a potem spojrzał na postrzępione paznokcie. Nie wiedział, dlaczego trze nimi o kamienie. Odchodził od zmysłów, z każdym dniem coraz bardziej. Miesięczny pobyt w tej przeklętej piwnicy był gorszy niż wszystkie ciosy zadane mu przez Reignera czy policjantów. Właściwie był gorszy niż wszystko inne.
Przywarł plecami do ściany, a potem osunął się na podłogę. – No! – ucieszył się współwięzień. – I tak ma być. Spokój. – Pozostaje nierozwiązany… – powiedział Erik. – A ja pozostaję rozsierdzony od trzech dni! Zamknij się wreszcie. Jego towarzysz pojawił się kilka dni temu? Zastanawiające. Landeckiemu wydawało się, że minęło kilka tygodni. Czasem nawet sądził, że Belfegor jest tutaj od samego początku, że to jego kraina, a Erik jest tu tylko gościem. Nie chciał wracać myślami do procesu, ale czasem, szczególnie przed snem, wspomnienia wracały. Przeżywał wszystko jeszcze raz. Patrzył, jak przysięgli wchodzą po przerwie na salę rozpraw, prezydent zajmuje swoje miejsce naprzeciw niego, a potem… a potem wszystko się zaczyna. Dopóki wyrok nie został ogłoszony, w głowie Landeckiego kołatała się jeszcze myśl, że może sędzia zmieni karę na ciężkie roboty albo wtrąci go do lochu na resztę życia. Tak się jednak nie stało, a Erik wyszedł stamtąd jako osoba skazana na śmierć przez powieszenie. Słyszał jeszcze, jak Willy odgrażał się, zapowiadając odwołanie, ale właściwie nikogo to nie interesowało, nawet samego Erika. Wiedział, że jeśli strona przeciwna ma świadka, który może potwierdzić zarzuty, żaden sąd mu nie pomoże. Pamiętał doskonale, jak urzędnicy sądowi wzięli go pod ręce i wyprowadzili z gmachu. Hütter nie ustawał w protestach, idąc za nimi. W jakiś sposób jego reakcje dodawały całej sytuacji grozy i w pewnym momencie nogi ugięły się pod skazanym. Nikt nie zdążył go złapać, a może nikt nawet nie próbował. „Wstawaj, Erik, wstawaj” – rozbrzmiewał mu w głowie głos Willy’ego. Nie miał siły. Nie widział w tym celu. Wiedział, że jego życie się skończyło i nic nie może go już uratować. „Wstawaj, do cholery!”. Dlaczego echo tych słów wracało? Erik nie potrafił tego ustalić. Ułożył się wygodniej, nie czując już nawet ziąbu, który ciągnął od podłogi. – Erik! Dotychczas nie słyszał głosu prawnika tak dobrze. Co się zmieniło? Dlaczego majaki stały się tak wyraźne? Dopiero po chwili uświadomił sobie, że nie ma omamów. Spojrzał w kierunku drzwi i zobaczył stojącego w progu Hüttera. Migotliwe światło z korytarza oświetlało go od tyłu.
Landecki wsparł się o ścianę i podniósł. Może jednak było to tylko złudzenie? Strażnicy powtarzali mu, że nikogo nie zobaczy aż do momentu, gdy trafi na plac, gdzie zostanie powieszony. – Jak… Kaszlnął, robiąc krok w kierunku obrońcy. – To ty? Willy sięgnął po wiadro stojące przed progiem, po czym wszedł do celi. Postawił je obok Erika i wskazał na nie. – Opłucz twarz. Napij się. – Ale… co ty tu robisz? – Wracam z rozprawy przed Wyższym Sądem Krajowym. Erik pochlapał twarz wodą, starając się doprowadzić do porządku. Twarz zapiekła go, gdy krople dotknęły wysuszonej na wiór skóry. Napił się łapczywie. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem podali mu wiadro. – Odrzucili naszą apelację – ciągnął Hütter. – Ale to jeszcze nie koniec drogi. Zapewniam cię, że nie mam zamiaru się poddawać. Landecki nie odpowiadał. – Została nam ostatnia instancja. Jeszcze dzisiaj nadam odpowiednie pismo do Najwyższego Trybunału Sprawiedliwości. Erik wbił wzrok w swoje odbicie w wodzie. Nie przypominało osoby, którą znał. – Niestety musi minąć trochę czasu, nim zajmą się tym w Wiedniu. Wiem, że każdy dzień tutaj to mordęga, ale bądź dobrej myśli. Na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat skazano na śmierć dwa tysiące oskarżonych o morderstwo, ale egzekucji dokonano tylko na siedemdziesięciu. Pamiętaj o tym, w porządku? Landecki pokiwał głową. Znał te statystyki, adwokat już mu o tym wspominał. Nie zająknął się jednak słowem na temat tego, w której instancji zmieniano wyroki. Erik przypuszczał, że nie w ostatniej. Poczuł, że Hütter mu się przygląda. Spojrzał na niego mętnym wzrokiem. – Starałem się zawnioskować o przeniesienie cię w inne miejsce, ale pismo zostało odrzucone – kontynuował Willy. – Przykro mi. Polak pokiwał głową z obojętnością. – Będziesz musiał tu wytrzymać. I jeśli tylko jest coś, co mógłbym… – Pozostaje nierozwiązany… pozostaje nierozwiązana… – Co takiego?
Erik wzruszył ramionami, a potem znów ochlapał twarz wodą. Usiadł przy wiadrze, zanurzył w nim dłonie i na moment odpłynął myślami. Nie wiedział dokąd. Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że Willy siedzi obok. Wstał w momencie, gdy zjawił się strażnik i oznajmił, że czas widzenia dobiegł końca. Hütter zatrzymał się w progu i obejrzał, otwierając usta. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnował. Chwilę później Landecki usłyszał dźwięk zasuwy. Podniósł się, a potem skulił się przy ścianie. Zamknął oczy i starał się zasnąć.
Rozdział II Sophie siedziała w kawiarni przy Floriańskiej 45, czekając na prawnika. „Lwowska Cukiernia” cieszyła się w Krakowie dużą estymą, choć gdyby przyjechał z nią Marc-Oliver, zapewne skończyliby w snobistycznym przybytku Kijaka na Rynku Głównym. Ona wolała miejsce nowocześniejsze, przez które przewijały się znane postacie ze świata kultury. Raz po raz toczyła wzrokiem po gościach, starając się wyłowić znajomą twarz. Zamówiła czarną kawę, chcąc się nieco rozbudzić po długiej podróży. Opróżniła dwie filiżanki, nim w lokalu zjawił się Willy. Miał poluzowany krawat i zmierzwione włosy, a wyraz twarzy sugerował, że nic nie poszło po jego myśli. Dostrzegł ją dopiero, gdy uniosła dłoń. Usiadł naprzeciwko, wzdychając przy tym, jakby kosztowało go to sporo wysiłku. – Widziałeś się z nim? – zapytała Sophie. – Po to tam poszedłem. – I? – Nie wygląda najlepiej. – Nikt nie wyglądałby po miesiącu spędzonym w celi śmierci. – Tak, ale… Kiedy zawiesił głos, wiedziała już, że jest gorzej, niż przypuszczała. Nie musiał nic więcej dodawać. Spojrzał na nią i przez moment się nie odzywał. W jego wzroku było zbyt wiele emocji, by uszło to jej uwadze. I nie miały nic wspólnego z sytuacją Erika. – Nie patrz tak na mnie. – Jak? – Doskonale wiesz. – Nie. – Masz w oczach niewypowiedzianą nadzieję. – Masz coś przeciwko?
– Owszem – odparła. – Przeszłość nie bardzo mnie interesuje. – Nawet jeśli… – Daj spokój, Willy – ucięła, uśmiechając się lekko, by złagodzić dosadny ton. Naraz jednak uświadomiła sobie, że nie ma do czynienia z przedstawicielem arystokratycznego rodu, z którym trzeba obchodzić się jak z jajkiem. – Nie masz żadnych szans, żeby rozpalić dawne uczucie. Oszczędź sobie czasu, a mi ambarasu, i znajdź sobie kogoś, kto jest do zdobycia. Sprawiał wrażenie, jakby nie dała mu kosza, a rzuciła wyzwanie. Maländer pokręciła bezradnie głową i napiła się kawy. – Więc odrzucili apelację? – zapytała. – Mhm – mruknął Wilhelm, wyciągając papierośnicę. – Pójdziemy z tym do Wiednia, w Najwyższym Trybunale Sprawiedliwości jest Senat dla Galicji, być może ci ludzie będą bardziej przychylni naszej sprawie. – Naprawdę masz na to nadzieję? Milczał na tyle długo, że nie miała wątpliwości, jakiej odpowiedzi mógłby udzielić. Podeszła kelnerka i odebrała od niego zamówienie. Sophie wzięła dla siebie cały talerz stroopwafli. Ciemne ciastka z masłem i wanilią w środku z pewnością nie przysłużą się jej linii, ale w tej chwili niespecjalnie się tym przejmowała. – Co teraz będzie? – zapytała po chwili. – Co zrobimy? – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. – Jest jeszcze jakaś szansa po Wiedniu? – Nie, to ostatnia instancja. Jak tylko wyrok się uprawomocni, Erika powieszą. – Willy… przecież w tej sprawie nie ma żadnych dowodów. – Jest martwy dziedzic Raisentalu, tyle im wystarczy. W milczeniu czekali na wafle. Kiedy kelnerka postawiła je na stole, Willy spojrzał na Sophie pytająco, a gdy ta skinęła głową, poczęstował się. Przeżuwał apatycznie, jakby sam siedział w piwnicznej celi przez ostatnie tygodnie i zupełnie stracił wigor. – Erik cały czas powtarza, że tajemnica pozostaje nierozwiązana – bąknął w końcu. – I zapewne tak zostanie. Sprawca zabierze ją ze sobą do grobu. – Może…
– Może? Twoje wahanie każe mi sądzić, że masz jakiś pomysł. Willy nie odpowiadał. Wziął kolejnego stroopwafla i zaczął obracać go w ręce. – Tak sobie myślę… – zaczął. Ponagliła go ruchem ręki. – Do tej pory patrzyliśmy na to wszystko przez pryzmat zabójstwa. – Bo tego dotyczy sprawa, nieprawdaż? – Tak. Ale mam na myśli to, że zastanawialiśmy się, kto mógłby chcieć śmierci Juliusa, dlaczego, jak… A może nie w tym rzecz? – W takim razie w czym? – Nie wiem. W czymś związanym z Erikiem? Sophie zupełnie straciła apetyt. Podsunęła ciastka rozmówcy, a sama poczęstowała się jednym z jego papierosów. Kilku bywalców spojrzało na nią z niesmakiem, nie miała jednak zamiaru się nimi przejmować. Wkrótce wróci do Zagobina i prawdopodobnie nigdy więcej nie pojawi się w Krakowie. – Co jeśli to on był celem całego tego przedsięwzięcia? – dodał Hütter. – A śmierć Juliusa była tylko skutkiem? Rykoszetem? Sophie wypuściła z ust cienką strużkę dymu. – To kompletny strzał w ciemno – zauważyła. – Wiem. – I nie masz nic na poparcie tej tezy. – Nie mam. – W dodatku nic nie wskazuje na to, że mogło tak być. – Nic. Poza moją intuicją. Maländer nie mogła powiedzieć, żeby przesadnie jej ufała. Do tej pory zaprowadziła ich na manowce, a Erik trafił do przeklętych lochów, czekając, aż w końcu ktoś zjawi się, by zaprowadzić go na śmierć. Mimo to hipoteza Hüttera miała w sobie coś, co kazało jej się zastanowić. – Załóżmy, że to możliwe – powiedziała. – Załóżmy. – Jak miałbyś zamiar to zweryfikować? – Przede wszystkim muszę poszperać w jego przeszłości – odparł. – Dowiedzieć się, czy komuś podpadł… – Raczej ilu osobom. – Mhm – mruknął Willy. – Co nieco słyszałem, ale nie znam konkretów.
– Bedenburg? Pokiwał głową. – Cały czas o tym słyszę, niestety nikt nie chce mi zdradzić żadnych szczegółów. – Doszło tam do jakiejś bójki – powiedziała Sophie i ostatecznie rezygnując z ciastek, założyła rękawiczki. Uznała, że zamówi sobie jeszcze jedną kawę. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa czekał ją długi dzień, do wieczora efekty zdążą rozejść się po kościach. – A konkretnie? – Nie wiem. A raczej powinnam powiedzieć, że nie jestem pewna, co jest prawdą, a co nie. Wydarzenia w Bedenburgu obrosły legendą i kogo nie zapytasz, powie ci co innego. – W porządku – bąknął Hütter. – W takim razie zapytamy kogoś, kto brał w nich udział. – Problem w tym, że nie wiem, kto mógłby to być. Willy zawiesił wzrok za oknem i zamilkł. Sophie przez chwilę na niego patrzyła i dostrzegła w jego oczach determinację, która kazała jej mieć nadzieję, że nie odpuści, dopóki nie pozna prawdy. Wcześniej miała wrażenie, że zajmuje się tą sprawą wyłącznie przez wzgląd na ich przeszłość. Teraz zaczynał myśleć o przyszłości. Nie swojej, nie jej, a Erika. – Dowiemy się – oznajmił w końcu. – Byle szybko. Erik nie ma wiele czasu. Spuścił wzrok i pokiwał powoli głową. Przeszło jej przez myśl, że martwi go nie zbliżający się termin egzekucji, a fakt, że z każdym kolejnym dniem Landecki coraz bardziej odchodził od zmysłów.
Rozdział III Równo o dziesiątej odźwierny zamknął drzwi do rezydencji, a następnie podał klucz stojącemu za nim Grögerowi. Majordom wziął go bez słowa i ruszył w kierunku jednego z pokoi na parterze, gdzie panna Maländer pochylała się przy świetle świec nad jakimiś dokumentami. Ostrożnie otworzył drzwi, ale nawet gdyby wykazał mniej taktu, Sophie nie odnotowałaby jego obecności. Była tak pochłonięta swoją krucjatą na rzecz oczyszczenia Landeckiego z zarzutów, że od jakiegoś czasu wszystko inne zdawało się jedynie tłem dla jej egzystencji. Joachim stanął przy stole i odchrząknął. – Fräulein… – zaczął niepewnie. – Za dwie godziny północ. Sophie obróciła się ku niemu, jakby właśnie oznajmił jej o najnowszym odkryciu naukowym. Spojrzała na stojący obok zegar, a potem przez moment trwała w bezruchu. – Siadaj, Gröger – powiedziała, wskazując mu miejsce po drugiej stronie stołu. – Fräulein? – Zrób mi tę przyjemność i usiądź na chwilę. – Fräulein, ja… – Fräulein, fräulein, fräulein – przedrzeźniła go. – Daj już spokój i siadaj. Odgiął głowę i nabrał głęboko powietrza, jakby musiał zebrać siły przed słowną przepychanką z niesfornym urwisem. Założywszy ręce za plecami, zbliżył się do krzesła i spojrzał na nie jak na jakąś przemyślną pułapkę. Chwilę trwało, nim usiadł. – Nigdy nie siedziałeś przy jednym stole z kimś wyżej urodzonym? – zapytała. – Nie. – Dzisiaj także nie będziesz miał okazji, bo żadna ze mnie arystokratka. Gröger spojrzał na nią podejrzliwie. Jego wzrok mimowolnie uciekał na
papiery, które zaścielały stół, ale nie miał zamiaru być niedyskretny i podglądać, nad czym pracuje panna Maländer. – Rozluźnij się, pochodzę ze skromnej rodziny, która z patrycjuszami miała tylko tyle wspólnego, że każdy z nas czytał Schnitzlera. – Wiele tam o szlachetnych ludziach nie ma – bąknął z niesmakiem Gröger. – Otóż to. Stary majordom uśmiechnął się pod nosem, więc Sophie uznała, że odniosła niewielki sukces. Na więcej nie liczyła – Joachim miał tak mocno uformowany kręgosłup służącego, że swobodna rozmowa nie wchodziła w grę. – Jak pewnie wiesz, staram się pomóc Erikowi – zaczęła. – Naturalnie. Każdy w domu jest tego świadom. – A najbardziej sam baron von Reigner, prawda? – Przypuszczam, że trapi go ta kwestia, jeśli to ma panienka na myśli. – Tak… – odparła Maländer, uśmiechając się blado. – W każdym razie staram się zebrać informacje na temat przeszłości Landeckiego. Mógłbyś posłużyć mi słowem wyjaśnienia w kilku kwestiach? – Jeśli tylko będę mógł pomóc, oczywiście. – Nie mogę dowiedzieć się niczego pewnego odnośnie do Bedenburga. – Sophie bacznie przypatrywała się reakcji majordoma. – Wiem, że Erik uczestniczył w bójce, która przybrała dość drastyczny obrót, ale nic ponadto. Ale ty z pewnością zbadałeś sprawę dogłębnie, zanim przyjąłeś go do Raisentalu, prawda? Gröger odchrząknął, po raz pierwszy patrząc jej prosto w oczy. Poczuła się trochę nieswojo, ale naraz zreflektowała się, że służący zrobił to tylko po to, by nie sprawiać wrażenia, że kłamie. – Niestety poza samym faktem, że scysja miała miejsce, nic więcej nie udało mi się ustalić – odparł. Miała ochotę zauważyć, że nie brzmi zbyt wiarygodnie, ale z pewnością uznałby to za potwarz. Może nie powiedziałby tego wprost, jednak była pewna, że niczego więcej by się od niego nie dowiedziała. – To dość wdzięczny temat do plotek, jak mniemam – zauważyła. – Niestety. – Służba lubi rozprawiać na ten temat? Westchnął, jakby stanowiło to jeden z jego najpoważniejszych frasunków.
– Co rusz piętnuję plotkujących – powiedział Joachim głosem pozbawionym emocji. – Jednakże w Zagobinie rzadko dochodzi do takich zdarzeń, zresztą to samo można powiedzieć o całej okolicy. Wieści z Bedenburga zelektryzowały całą naszą małą społeczność i od tamtej pory obrosły w mity. Komeraże te krążą nie tylko pośród rezydentów Raisentalu. Maländer skinęła głową. Pogłosek rzeczywiście było co niemiara – niektórzy twierdzili, że Polak głosił niepodległościowe hasła i pobił się z grupą austriackich żandarmów, inni byli przekonani, że kilku braci przyłapało go na gorącym uczynku, kiedy gwałcił ich siostrę, jeszcze inni mówili, że bez powodu rzucił się na Bogu ducha winnego chłopaka, w którego obronie stanęło paru innych. Wszystkie te wersje miały jedną cechę wspólną – nierówny rozkład sił, a zatem Sophie musiała uznać, że ta część jest prawdziwa. Każdy z tych scenariuszy zakładał także, że to Erik wyszedł z tego pojedynku zwycięsko. – To wszystko, co wiesz? – Obawiam się, że tak. Popatrzyła na niego z powątpiewaniem, ale starała się, by nie odebrał tego jako wyzwanie czy zniewagę. – Jesteś pewien? – Nie opuszczam zbyt często Raisentalu, fräulein. Być może lepiej byłoby zapytać kogoś, kto to robi. I kto obraca się w szemranym towarzystwie. – Mimo wszystko… zawsze trzymasz rękę na pulsie, Gröger – odparła Sophie. – I jestem przekonana, że sprawdziłeś tego chłopaka do piątego przodka wstecz. Majordom milczał, nadal patrząc jej w oczy. W końcu uciekł wzrokiem w kierunku drzwi. – Jeśli to wszystko, chciałbym zająć się swoimi zadaniami. – Masz jeszcze jakieś zadania o tej porze, Gröger? – Jedni muszą pracować, by inni mogli spać. – W takim razie nie będę zabierać ci więcej czasu – odparła Maländer. Służący skinął jej z pietyzmem, po czym z wolna podniósł się i poprawił poły surduta. Odprowadziła go wzrokiem do drzwi, poczekała, aż nieco się oddali, a następnie ruszyła za nim.
Rozdział IV Dotarłszy do sypialni pani domu, majordom zatrzymał się i wbił wzrok w drzwi. Przypuszczał, że Hiltrude von Reigner czyta jeszcze przed snem jakąś lekką powieść, popijając przy tym wino. Nie wypadało jej w tym przeszkadzać, a tym bardziej wchodzić do jej sypialni, ale Gröger uznał, że nie może odłożyć sprawy do rana. Zapukał cicho, po czym cierpliwie czekał, aż baronowa coś przywdzieje. Uchyliła drzwi, a Joachim dopiero teraz na dobre uzmysłowił sobie, jak wielkie faux pas popełnił. Stała przed nim w szlafroku, w którym widywały ją jedynie służki i mąż. Grögerowi zaschło w ustach. – Coś się stało? – Nie chciałem przeszkadzać, gnädige Frau, ale w moim przekonaniu sprawa nie cierpi zwłoki. – Słucham – powiedziała cierpko Hiltrude. – Nie powinienem mówić o tym na korytarzu. Chodzi o Bedenburg. Baronowa otworzyła drzwi, a potem bez słowa się odwróciła. Joachim wszedł do sypialni, czując, jakby przekroczył ostateczną granicę. W tamtym miesiącu sam otworzył drzwi sypialni panicza, przed chwilą siedział z panną Maländer przy jednym stole, a teraz był w pokoju pani domu. Co będzie następne? Uścisk dłoni barona? – Postoisz. – Oczywiście, gnädige Frau. Hiltrude usiadła przy toaletce, obrócona do niego plecami. Widział jej twarz w niewielkim lusterku i mógł wyczytać z niej, że Reignerowa nie jest ukontentowana sytuacją. – Mów. – Jak pani wie, fräulein Maländer prowadzi własne śledztwo w sprawie… – Bawi się – ucięła Hiltrude. – Zaiste – odparł Gröger i z trudem przełknął ślinę. – Ostatnimi czasy
zainteresowała się przeszłością chłopaka, który… – Podobnie jak prawnik z Triestu. – Tak, pani – powiedział majordom, mitygując się, że jeśli ktokolwiek wie o wszystkim, co się dzieje wokół, to właśnie baronowa. – Do rzeczy. – Właśnie wzięła mnie na spytki na temat Bedenburga. Wydaje jej się najwyraźniej, że w tym tkwi sedno sprawy. Chciała pani, bym informował… – Wiem, czego od ciebie oczekiwałam. – Naturalnie. Baronowa obejrzała się przez ramię. Nadal jednak nawet na niego nie popatrzyła. – Jak dużo wie? – zapytała. – W tej chwili zna jedynie plotki, w których nie ma ziarna prawdy. – Więc dlaczego mnie niepokoisz? – Uważam, że trzeba niezwłocznie podjąć środki ostrożności, jeśli te wydarzenia mają pozostać tajemnicą – powiedział Gröger, czując, że robi mu się gorąco. – Panna Maländer jest wyjątkowo wnikliwą i zaradną… – Suką. Majordom niemal zadławił się własną śliną. – Przedstaw rano sprawę memu mężowi. – Tak, pani. – Niech zadba o to, by nic nie wyszło na jaw. – Natürlich, gnädige Frau. Majordom nie potrzebował zwerbalizowanego polecenia, by opuścić sypialnię – w zupełności wystarczyła mu cisza, która zaległa po tym, jak zamknął usta. Trzęsącą się ręką złapał za klamkę, a potem znalazł się na korytarzu i odetchnął. Delikatnie zamknął za sobą drzwi, uznając, że mógł poczekać z tą wizytą do rana. Hiltrude von Reigner była jednak drobiazgowa w udzielaniu wytycznych – ilekroć ktoś zaczynał interesować się sprawą z Bedenburga, Gröger miał natychmiast ją o tym informować. Zrobił obchód i sprawdziwszy, czy wszystkie okna oraz drzwi są zamknięte, wszedł skrzypiącymi schodami na piętro. Wiedział, że tego dźwięku niechętnie nasłuchują wszyscy służący, oznaczał bowiem, że należy skończyć wszelkie rozrywki i gasić światła. Rozmowy natychmiast się urywały, karty odkładano na nocne stoliki, a do butelek wbijano korki. Rozpoczynała się cisza nocna.
Gröger zasnął z trudem, czując, że przekroczył dziś o dwie bariery za dużo. W szczególności nie mógł poradzić sobie ze świadomością tego, że widział baronową w szlafroku i rozmawiał z nią sam na sam w jej sypialni. Uznał, że nigdy więcej nie dopuści się takiego czynu. Był to pierwszy i ostatni raz. Rankiem zgodnie z poleceniem Hiltrude poruszył temat Sophie i Bedenburga w rozmowie z baronem. Podawał mu właśnie poranną kawę w palarni i von Reigner niemal ją rozlał, gdy majordom skończył mówić. – Jak to, do cholery? – Próbowałem uzmysłowić fräulein, że to wszystko mrzonki, ale ona… – Sądziłem, że zostawiliśmy tę sprawę daleko za nami. – Ja również tak myślałem, gnädiger Herr. Hendrik zapalił fajkę, wodząc wzrokiem po obrazach wiszących na ścianie obok. Pyknął kilkakrotnie, rozpalając tytoń. Potem wypuścił nerwowo kłęby dymu. – Ile może się dowiedzieć? – zapytał. – Niewiele, panie. Nawet jeśli dotrze do grupy, która była zamieszana w bójkę, żaden z tych mężczyzn nic jej nie powie. – Jesteś pewien? – Nic nie wiedzą. – To nie odpowiedź na moje pytanie. Gröger trwał w zupełnym bezruchu, jak tego wymagała etykieta, ale teraz drgnął mu kącik oka. – Absolutnej pewności nie mam, ale… – Julius, niech spoczywa w pokoju, miał to do siebie, że mełł ozorem na prawo i lewo – wszedł mu w zdanie baron. – Być może zdradził coś któremuś ze swoich towarzyszy. Jeszcze jakiś czas temu Gröger obawiał się, że w istocie tak mogło być. Julius von Reigner był jedynym uczestnikiem tamtego zajścia, co do którego nie można było mieć pewności. Rzeczywiście chętnie plotkował, a poza tym nie było żadnego sposobu, by trzymać go w ryzach. Co do pozostałych, istniały mniej lub bardziej zawoalowane metody przekonywania ich, by trzymali język za zębami. Joachim zrobił jednak wszystko, co było trzeba. Zadbał o to, by nawet gadatliwość panicza nie sprowadziła na nich problemów. – Wszystkich towarzyszy pańskiego syna sprawdzono dość skrupulatnie. – Mam nadzieję – odparł Hendrik. – Bo jeśli ta dziewczyna dowie się zbyt
wiele, staniemy przed ogromnym problemem.
Rozdział V Sophie i Marc-Oliver dosiedli dwóch gniadych klaczy i ruszyli w kierunku Bedenburga. Dziewczyna z łatwością przekonała swojego narzeczonego do podróży – wystarczyło przemilczeć fakt, że chciała powęszyć na miejscu. Wczorajszej nocy przysłuchiwała się całej rozmowie, jaka miała miejsce w sypialni Hiltrude, i właściwie nie zdziwiło jej, że baronowa jest zamieszana w jakąś konspirację. Od rana zaś czekała na to, aż Gröger stawi się w palarni barona. Przylgnęła do drzwi i słuchała całej konwersacji, czując, jak krew stopniowo odpływa jej z twarzy. Erik i Julius mieli coś wspólnego z Bedenburgiem? Początkowo nie mogła tego objąć rozumem. Potem pierwsze elementy układanki w końcu zaczęły się ze sobą łączyć, a ona otrzymała pewien obraz tego, co mogło się wydarzyć. Obraz mętny, niepewny i nietrwały, ale dostrzegalny. Niedługo po tym, jak opuścili Zagobin spokojnym, anglezowanym kłusem, Sophie zaczęła relacjonować narzeczonemu wszystko, czego się dowiedziała. Nie dopuszczała innej możliwości, nie zamierzała trzymać go w niewiedzy. Chciałaby sądzić, że wynika to z potrzeby mówienia prawdy. Chciałaby przekonać siebie samą, że mówi mu o tym dlatego, że nie chce mieć przed przyszłym mężem żadnych tajemnic. Nie takie były jednak jej motywacje. Bacznie obserwowała reakcję Marca-Olivera, starając się stwierdzić, czy i on jest zamieszany w sprawę. Narzeczony zdawał się jednak autentycznie zaskoczony. Zachowywał się dokładnie tak, jak się tego spodziewała. Najpierw nie dowierzał, sądząc, że dziewczyna sobie z niego drwi, potem stanął w obronie matki i ojca, a ostatecznie po prostu zamilkł. Przez kilka chwil jechali w milczeniu. – Nazwała mnie suką – dodała w końcu Sophie. – Nigdy by tak nie powiedziała. – A jednak. Gröger taktownie to przemilczał. Reigner uśmiechnął się pobłażliwie i pokręcił głową.
– Więc twoim zdaniem cała trójka jest zamieszana w jakiś spisek? – Przypuszczam, że Julius również był. Być może właśnie dlatego stracił życie. Marc-Oliver roześmiał się w głos, powoli oddając wodze. Osadził konia, a potem poczekał aż narzeczona zrobi to samo. Obrócił klacz w jej kierunku. – Co robisz? – zapytała. – Dlaczego się zatrzymaliśmy? – Porozmawiamy na spokojnie. Był to jeden z tych momentów, gdy chłodny, władczy i arystokratyczny ton działał jej na nerwy. Marc-Oliver nieczęsto po niego sięgał, a gdy to robił, wynikało to raczej z wychowania niż świadomego zamiaru. Mimo to czuła się wtedy bardziej obca niż w jakimkolwiek innym przypadku. – Zawsze wiedziałem, że jesteś szalona – powiedział. – I głównie z tego względu ci się oświadczyłem. Ale o taką fantazję nigdy bym cię nie posądzał. – Słyszałam, co mówili. Reigner spoglądał na marsowe oblicze dziewczyny, jakby dopiero teraz uzmysłowił sobie, że w jej relacji nie było ani krzty żartu. Trwali przez moment w ciszy, raz po raz przerywanej parskaniem klaczy. – Dotarło już do ciebie, że coś jest na rzeczy? – Co? – Tajemnica. Skrywana przez tych troje. Pogładził zwierzę po grzbiecie, rozglądając się. Mrużył oczy, jakby odpowiedzi miały znajdować się gdzieś na przepastnych polach lub w gęstych lasach widocznych w oddali. – Zapytam o to ojca po powrocie. Maländer chciała od razu zaoponować, ale upomniała się w duchu, by tego nie robić. Miała cały dzień, by wyperswadować mu ten pomysł, nie było sensu podejmować się tego teraz, na gorąco. Poczeka, aż emocje opadną i narzeczony uświadomi sobie, że musi spojrzeć na sprawę przez pryzmat racjonalności, a nie rodzinnego oddania. Wymienili się długimi spojrzeniami, po czym bez słowa dosiedli koni i ruszyli żwawo ku Bedenburgowi. Milczenie się przeciągało. Jedna kwestia coraz bardziej nie dawała Sophie spokoju. Starała się utrzymać podejrzenia na wodzy, ale myśli zdawały się biec we wcześniej obranym kierunku niezależnie od niej. W końcu uznała, że musi poruszyć nurtujący ją temat.
– Wiedziałeś o tym? Potrząsnął głową. – O czym? – Że twój brat uczestniczył w tym zajściu? – Nie. Gdybym wiedział, nigdy nie pozwoliłbym na to, żeby przyjąć Landeckiego. Ostatnim, czego bym chciał, jest mieć wśród służących osoby, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa podniosły rękę na mojego brata. Sophie patrzyła przed siebie. – Jak mogłeś nie wiedzieć? – To zarzut? – Pytanie. Marc-Oliver ściągnął wodze i nieco przyspieszył. Dziewczyna zrobiła to samo. – Zapewniam cię, że nie wiedziałem nic o tej sprawie – odparł Reigner, marszcząc czoło. – Julius musiał być wtedy poza domem. Ojciec zapewne ukrył go w jednej z mniejszych posiadłości. – Gdzie? – Nie wiem. Ale z pewnością zadbał o to, by zajście z Bedenburga nie skalało dobrego imienia rodu. Cokolwiek tam się stało. Sophie zaczynała układać sobie wszystko w głowie. Sam fakt, że Erik i Julius wdali się w bójkę jakiś czas przed przyjęciem Landeckiego do pracy, zmieniał postać rzeczy. Dotychczas Maländer sądziła, że tych dwóch nigdy się nie spotkało. – Gröger o wszystkim wiedział – odezwała się po chwili, bardziej do siebie niż do narzeczonego. – Tyle jest oczywiste. – A skoro tak, to dlaczego przyjął go do pracy? Marc-Oliver milczał, kołysząc się miarowo w przód i w tył. – Powinien wyrzucić go na zbity pysk, gdy tylko przekroczył próg – dodała Sophie. – Mhm. – Nie wspominając już o tym, że Erik nie powinien zgłaszać się do pracy w Raisentalu. Chyba że nie wiedział, kogo pobił w Bedenburgu? – Skąd pewność, że kogokolwiek pobił? Mamy tylko strzępki informacji. – Resztę dopowiedziała logika.
– Być może – przyznał. – Ale jeśli masz rację i to Landecki pobił mojego brata, mógł o tym nie wiedzieć, przychodząc do Raisentalu. Skinęła głową. Taką wersję także przyjmowała. – A potem mógł milczeć na ten temat, bo bójka byłaby przyczynkiem do motywu. Rzuciłaby na niego dodatkowy cień podejrzeń. Maländer była zadowolona, że narzeczony sam zaczął układać elementy w taki sposób. Zapewne trudno byłoby mu pogodzić się z konkluzją, gdyby to ona podsuwała kolejne argumenty. – Tym bardziej dziwi mnie, że twój ojciec nie wspomniał o tym policji – powiedziała. – Może nie chciał nagłaśniać sprawy, skoro i tak miał już asa w rękawie, którym ograł tego twojego… – Żaden ci on mój. – Tak czy owak ten argument nie był mu potrzebny. Landecki był pogrążony od samego początku. – Nie przeczę, ale… – On nie jest tak makiaweliczny, jak sądzisz. Sophie nie podjęła tematu. Wiedziała, że może pozwolić sobie nawet na niestosowne uwagi pod adresem Hendrika, ale nie w tej sytuacji. Teraz, kiedy podejrzenie padło na rodzinę Marca-Olivera, ten będzie czuł się w obowiązku, by bronić każdego z jej członków. Do Bedenburga dojechali w milczeniu. Nie była to wielka osada, choć mieszkało tutaj dwukrotnie więcej ludzi niż w Zagobinie. Obszar dworski Raisentalu był skrupulatnie nadzorowany przez Reignerów, przez co panował tam porządek – nikt samozwańczo nie zajmował pustych działek, a Hendrik wiedział o każdym zasiedzeniu. Tutaj zaś panowała samowola, co widać było już na pierwszy rzut oka. Płoty chyliły się to na jedną, to na drugą stronę. Po obejściach domów walały się stare urządzenia gospodarcze, a budynki sprawiały wrażenie, jakby nocowanie w nich wiązało się z pewnym ryzykiem. Dwoje podróżnych osadziło konie przy jednej z najbardziej zadbanych chałup. Przywiązawszy klacze, Sophie i Marc-Oliver zapukali do drzwi. Z chaty wyszedł czterdziestoletni mężczyzna i popatrzył na niespodziewanych gości, jakby przybyli z innego świata. Być może zresztą tak wyglądali. Mieli na sobie arystokratyczne stroje, a klacze były zadbane do tego stopnia, że mogłyby przejść ulicami Wiednia,
a nie ledwo uklepaną, polną drogą. – Jan Brandner, naczelnik gminy – oznajmił gospodarz. – Co to za zaszczyt? Marc-Oliver przedstawił siebie oraz narzeczoną. Usłyszawszy nazwisko, Brandner natychmiast szerzej otworzył drzwi. Zaprosiwszy podróżnych do środka, zawołał żonę, a zaraz potem z kuchni zaczęły dochodzić zapachy gotowanej zupy. Marc-Oliver skrzywił się, czując plebejskie wonie. Usiedli przy niewielkim stole, z pewnością samoróbce, biorąc pod uwagę niewyheblowane nogi. Jan popatrzył na Reignera, a potem na Sophie. Dziewczyna dostrzegła w jego oczach nadzieję, choć nie mogła zrozumieć, czego dotyczy. – Co państwa sprowadza? – odezwał się Jan. Dopiero teraz zrozumiała, że naczelnik może liczyć na jakąś intratną propozycję. Raisental był w okolicy nie tylko największym pracodawcą, ale także rynkiem zbytu dla całej gamy produktów, od koziego mleka, przez mąkę, aż po szwarc, mydło i powidło. – Chcemy zasięgnąć języka – oznajmił Marc-Oliver. Brandner spochmurniał. – Oczywiście. Choć nie bardzo wiem, w czym mógłbym wykazać się jakąkolwiek wiedzą… – Interesują nas wydarzenia, które miały tutaj miejsce ponad rok temu. Chodzi o bójkę z udziałem pewnego Polaka. Gospodarz spuścił wzrok i wykrzywił usta. – Znów to? – burknął. – Znów? – spytała Maländer. – Kilkakrotnie przysyłali już państwo swoich emisariuszy i myślałem, że zamknęliśmy tę sprawę. Sophie czekała, aż podniesie spojrzenie, ale tego nie zrobił. Zrozumiała, że najprawdopodobniej znalazła się o krok od poznania szczegółów, które pozwolą jej poskładać całą tę sprawę w logiczną całość. Wymieniła się spojrzeniami z narzeczonym. Ten odchrząknął i uniósł brwi. – Niestety pojawiły się nowe okoliczności – powiedział Marc-Oliver. – Nowe okoliczności? – Nie chciałbym zagłębiać się w szczegóły. Jan mruknął coś pod nosem. Sprawiał wrażenie nie tylko zawiedzionego, że nie usłyszy żadnej propozycji, ale także poważnie zaniepokojonego.
– Oczywiście, rozumiem… – Czy mógłby pan przedstawić nam, jakie środki podjęliście? Maländer pochwaliła narzeczonego w myśli. Pytanie było na tyle ogólne, że naczelnik gminy nie powinien się połapać w sytuacji. Brandner podniósł wzrok i podrapał się po głowie. – Nie bardzo wiem, co ma pan na myśli, herr Reigner. – Czy spełniliście naszą ostatnią prośbę? – Nic mi nie wiadomo o żadnej prośbie. Sophie zaklęła w duchu. – Wyprawiliśmy Alberta, zgodnie z tym, co przykazał herr Gröger, i od tamtej pory nikt go tutaj nie widział. – Alberta? – wypaliła Sophie. Marc-Oliver głęboko zaczerpnął tchu, a potem ciężko wypuścił powietrze. – Moja narzeczona niewiele wie o sprawie – bąknął. – Mógłby ją pan wtajemniczyć, podczas gdy ja skorzystam z wychodka? Gospodarz otworzył usta i rozejrzał się, jakby kogoś szukał. Najpewniej przeanalizował szybko sytuację i doszedł do wniosku, że stan wygódki nie licuje ze statusem społecznym gościa. – Tak, oczywiście, tylko że… – Wystarczy, jak mnie pan nakieruje. – Za domem w lewo. Kiedy Marc-Oliver ich zostawił, naczelnik badawczo spojrzał na dziewczynę. Właściwie nie powinien zastanawiać się nad tym, czy spełnić prośbę. Niedługo będzie należała do rodu, a dziedzicowi majątku Reignerów nie wypadało odmawiać. – Od czego mam zacząć? – zapytał. – Od tego, kim jest Albert. – Jednym z tych, którzy uczestniczyli w bitce. – Gdzie do niej doszło? – W karczmie „Pod lipami”. – Pierwsze słyszę. – Mieści się w drugiej części wioski. Jak pojadą państwo dalej na północ, będzie przy ostatnich zabudowaniach. Trudno ją przegapić, bo nazwę ma nie od parady. – Rozumiem – powiedziała Maländer, starając się nie okazywać emocji. – I co z tym Albertem?
– Kompletnie nic pani o nim nie wie? – Nie, stawiam dopiero pierwsze kroki w sprawach rodziny von Reignerów. Jan westchnął, jakby jej niewiedza go uraziła. Sophie zdała sobie sprawę, że naczelnik gminy czerpie z tej sytuacji satysfakcję i będzie pławił się w świadomości, że arystokratka spija każde słowo z jego ust. Właściwie nie przeszkadzało jej, że tak do tego podchodzi. Może nawet było jej to na rękę. – Albert i Julius wypuszczali się razem tu i ówdzie, zawsze robiąc przy tym wiele… hałasu. – Byli dobrymi znajomymi? – Oczywiście. Najlepszymi kompanami. Często penetrowali wyszynki w okolicy i kobiece włości, jeśli rozumie panienka, co mam na myśli. – Tak. – Panicz chętnie zjeżdżał do Bedenburga, by zabawiać się w towarzystwie swojego towarzysza, i niejednokrotnie wplątywali się w problematyczne sytuacje. Tak też było tej niefortunnej nocy, gdy w „Pod lipami” napatoczyli się na Eryka Landeckiego. – O co poszło? – Nie wiem. – Jak to? – Z tego co wiem, żaden z nich nigdy tego nie zdradził – odparł Jan. – I przypuszczam, że powód scysji znają tylko trzy osoby, o których wspomniałem. Sophie patrzyła na niego wyczekująco, a on miał minę, jakby zbliżył się niebezpiecznie do jakiejś pradawnej, nierozwikłanej tajemnicy. – Jedna z tych osób czeka na śmierć, druga już nie żyje, a trzecia… cóż, zrobiliśmy tak, jak państwo Reignerowie przykazali. – To znaczy? – Wyprawiliśmy Alberta w drogę i zadbaliśmy o to, by już nigdy tutaj nie wrócił. Maländer przez moment podsumowywała wszystko w umyśle. Musiała przyznać, że wyprawa do Bedenburga okazała się owocna, ale… apetyt rósł w miarę jedzenia. W ciągu kilku minut otrzymała więcej informacji niż przez ostatni miesiąc. Mimo to chciała więcej. Chciała już teraz rozwikłać całą zagadkę. – Gröger kazał przenieść mu się w jakieś określone miejsce? – zapytała.
– Nie, życzył sobie tylko, by chłopak raz na zawsze znikł. Marc-Oliver wszedł do izby z obojętnym wyrazem twarzy, a w tym samym momencie próg kuchni przekroczyła przysadzista kobieta, niosąc dwa talerze zupy. Postawiła je na stole, podczas gdy narzeczeni wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. – Na czym pan skończył? – zapytał Reigner. – Mówiłem właśnie, że państwa majordom kazał wysłać chłopaka do diabła. – Taaak… – odparł Marc-Oliver, przyglądając się temu, co miał na talerzu. – I gdzie konkretnie go posłaliście? – Do Neusohl. Ma doświadczenie włókiennicze, więc sobie tam poradzi. Pracy jest od groma, a Polaków próżno tam szukać. Będzie obcy, ale lepsze to, niż żeby tutaj zmagał się z… Brandner urwał, spojrzawszy po swoich gościach. – Proszę o wybaczenie – powiedział. – Nie chciałem sugerować, że von Reignerowie mogliby… oczywiście dla chłopaka to wielka szansa… nowe życie i… – Oczywiście – uciął Marc-Oliver. – Cóż, wiemy chyba wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. – Dziękujemy za gościnę – powiedziała Sophie i oboje podnieśli się z krzeseł. – Ale zupa… – Wyborna! – odparł Reigner, gdy przechodzili przez próg. Zaraz potem popędzili konie w kierunku Neusohl.
Rozdział VI – Żyjesz, malkontencie? Erik nie był pewien, czy pytanie zadał głos w jego głowie, czy więzień z celi obok. Leżał na podłodze z zamkniętymi oczami, przekonany, że nieustępliwy mrok oplata go, ściska mu klatkę piersiową i nie pozwala nabrać tchu. Miał nadzieję, że po jakimś czasie przyzwyczai się do małej, ciemnej celi, ale każdy dzień był taki sam. – Pytałem o coś. – Żyję – odezwał się. Dziś była to deklaracja znacznie bardziej zgodna z prawdą niż wczoraj czy dwa dni wcześniej. Obudził się… świadomy. Umysł wciąż miał jakby lekko zamglony, wiedział jednak, gdzie jest i co go czeka. – To dobrze – odparł Belfegor. – Przynajmniej będzie do kogo gębę otworzyć. Landecki nie odpowiadał. Starał się sięgnąć pamięcią wstecz i ustalić, czy dotychczas zamienił z drugim skazańcem choćby słowo. Wydawało mu się, że nie. – Słyszysz? – Słyszę, słyszę. – To odpowiadaj. Chcę z kimś porozmawiać. – W porządku. Przez moment obaj milczeli, jakby musieli ważyć każde słowo. – Za co idziesz na szubienicę? – zapytał więzień. – Morderstwo. – Zwykłe? – Co? – Tradycyjne morderstwo czy z udziwnieniami? – Nie… bez udziwnień. – Mnie przydybali za dzieciobójstwo.
Erik się wzdrygnął. – Artykuł sto czterdziesty szósty. Pięć lat odsiadki, moja żona też poszła, bo chodziło o nienarodzonego. Zresztą lekarza, który usunął płód, też znaleźli. Dostał ciężkie roboty na dziesięć lat. Artykuł sto czterdziesty siódmy. Landecki uznał, że nie ma ochoty na rozmowy ze współwięźniem. Odwrócił się do ściany i zamknął oczy. Gdzieś w oddali słychać było myszy, które jakimś sposobem zawsze znajdywały drogę do celi. Drapały cicho o kamienie, początkowo działając Erikowi na nerwy. Teraz właściwie nie zwracał na to uwagi. Przesunął dłonią po postrzępionych paznokciach. Nie rozumiał, dlaczego sam drapał o ścianę, może odezwał się jakiś absurdalny instynkt. Po chwili poczuł, że coś łaskocze go w kark. Leniwie strzepnął robaka czy insekta i obrócił się na drugi bok. Liczne robactwo było mu tak obojętne, jak gryzonie. Przeszkadzało mu co innego. Wszechogarniający mrok. Zanurzył się w nim niechętnie, starając się zasnąć. Wiedział, że w ten sposób czas minie szybciej. Belfegor jeszcze przez chwilę próbował nawiązać rozmowę, ale ostatecznie zrezygnował. Landecki zapadł w sen. Obudził się dopiero, gdy rozległ się głośny dźwięk zasuwy i chrzęst zamka. Erik podsunął się do ściany i oparł o nią plecami. Obawiał się tego, co zawsze – że któryś ze strażników ma dzisiaj gorszy dzień i będzie musiał się wyżyć. Prawo pozwalało na batożenie więźniów, a praktyka do tego zachęcała. Formalnie można było wprawdzie karać tylko tych, którzy postępowali wbrew poleceniom klawiszy, ale nikt się tym nie przejmował. Światło z korytarza zalało celę i Erik musiał osłonić oczy. Po chwili przyzwyczaiły się do jasności, więc spojrzał w kierunku wejścia i nabrał tchu. Widział dwie postacie, słyszał, że rozmawiają, ale nie potrafił rozpoznać ani twarzy, ani głosów. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to Willy ucina sobie pogawędkę ze strażnikiem. Prawnik nie mógł zdziałać cudów, ale przy odpowiedniej determinacji – i opróżnieniu pugilaresu – być może uda mu się przekonać klawisza, by odstąpili od batożenia. Po chwili Hütter wszedł do celi, a strażnik zamknął za nim drzwi. Landecki podniósł się z trudem. – Jak się czujesz? – odezwał się Willy.
– Nie najlepiej. – Ale wyglądasz nie najgorzej. A przynajmniej lepiej niż ostatnio. – Ostatnio? – Mhm – mruknął adwokat, rozglądając się. – Mam rozumieć, że tajemnica już nie pozostaje nierozwiązana? – Co takiego? – Nic – odbąknął Hütter. – Cieszę się, że mamy to za sobą. Willy postawił świeczkę na podłodze i spojrzał na zacieki na ścianach. Dopiero po chwili dostrzegł martwe robaki, które Erik upychał w jednym kącie. Niektóre były rozgniecione, inne po prostu padły. – Wysupłałem trochę pieniędzy – oznajmił Hütter. – Strażnicy nie powinni cię na razie niepokoić. – Dziękuję. Willy podrapał się z tyłu głowy, jakby zakłopotany. Landecki obawiał się, że będzie musiał wysłuchiwać tłumaczeń i usprawiedliwień na temat tego, skąd zwłoka z wręczeniem łapówki. Prawnik jednak na szczęście nie podjął tematu, a Erik zdawał sobie sprawę, że wraz z Sophie próbowali przekupstwa już na samym początku. Musiał zmienić się strażnik, ot i cała tajemnica. – Dadzą ci tu jakieś światło – odezwał się adwokat. – I książkę. Landecki uniósł brwi. Najpewniej dostarczą mu lampę gazową, co dotychczas wydawało mu się raczej niemożliwe. Nie dlatego, że byłby to gest dobrej – zbyt dobrej – woli, ale ze względu na to, że mógłby wykorzystać przedmiot, by zakończyć swoje życie. Tymczasem wszystkim zależało na tym, by dożył egzekucji. To nie ona sama była karą, ale oczekiwanie na nią. Najwyraźniej jednak nie docenił zarówno zachłanności klawiszy, jak i zasobności portfela Willy’ego. – Ile to kosztowało? – Czterysta koron. – Żartujesz? – Nie, ale nie przejmuj się, Sophie pokryje wszystkie wydatki. Erik przypuszczał, że to nieprawda. W jedynym liście, jaki otrzymał od Sophie, informowała go, że prawnik zrezygnował z całego swojego honorarium i uparł się, by pokryć wszystkie koszty, jakie wiązały się z procesem i odsiadką. Protestowała, ale Hütter nie miał zamiaru odpuszczać. Landecki zastanawiał się, dlaczego poprzestała na jednej wiadomości. Odpisał, liczył na coś jeszcze, tymczasem żaden list już do niego nie dotarł.
Może przejęli go strażnicy? Tak, wydawało się to prawdopodobne. – Jest jeszcze jedna sprawa… – powiedział cicho Erik. – Mów. – Korespondencja. Myślisz, że mogliby… – Powiedziałem, że bez tego nie zobaczą reszty łapówki. Landecki zmusił się do bladego uśmiechu, mając nadzieję, że rozmówca zobaczy w nim wdzięczność. – Ale jestem tu w innej sprawie – oznajmił Willy. – Jakiej? – Sophie telefonowała wczoraj z Neusohl. – Z Bystrzycy? Co ona tam robi? – Obecnie, po nocy spędzonej w jakiejś podrzędnej gospodzie, zapewne szuka jegomościa imieniem Albert. Hütter patrzył na niego badawczo, wyczekująco. Erik trwał z beznamiętnym wyrazem twarzy. – I? – zapytał. – Nic ci to imię nie mówi? Polak pokręcił głową. – Jesteś pewien? – A co ma mi mówić? – Nie znasz nikogo, kto się tak nazywa? – Znam co najmniej kilku Albertów. Ale nie wiem, dlaczego Sophie miałaby szukać któregokolwiek z nich. – Jeden pochodzi z Bedenburga – wyjaśnił Willy. – Podobno wymieniliście się uprzejmościami. – Najwyraźniej nie na tyle, by się sobie przedstawiać. – W porządku – odparł Hütter, po czym rozejrzał się, jakby szukał miejsca, gdzie może spocząć. Podłoga była brudniejsza niż chlew, więc ostatecznie po prostu oparł się o ścianę. – Ale teraz powiesz mi dokładnie, co tam zaszło. Od początku do końca. – W „Pod lipami”? – zapytał Landecki, marszcząc brwi. – A jakie to ma znaczenie? – Duże. – Jeśli nie powiesz mi więcej, to… – Skończ z tymi podchodami – uciął Willy. – Nie mam ochoty słuchać wykrętów. Nie po tym, co dla ciebie zrobiłem i co nadal mam zamiar robić.
Landecki przez moment milczał. Znów odezwały się szczury albo myszy, a prawnik się wzdrygnął. Musiał zrozumieć, że takie dźwięki towarzyszą codziennej egzystencji jego klienta. Gdzieś z góry dało się słyszeć gruźliczy kaszel. – Jakich wykrętów? – zapytał Erik. – Mogę ci o wszystkim opowiedzieć, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego to istotne. – Może dlatego, że w bijatyce brał udział Julius von Reigner? – spytał przez zęby Willy. – Nie sądzisz? – Ale… – Nie uznałeś tego za istotne na tyle, żeby poinformować o tym swojego obrońcę? Coś ty sobie myślał? – Hütter zaczął chodzić po celi. – A gdyby ktoś podniósł ten fakt przed sądem? Wyobrażasz sobie, w jakiej sytuacji by mnie to postawiło? Landecki się nie odzywał. Willy sięgnął za pazuchę i wyjął papierośnicę. Najpierw poczęstował Erika, a dopiero potem sam zapalił. Zaciągnął się głęboko. – Zrobiłeś ze mnie idiotę. – Nie. – Nie? Więc jak to wytłumaczysz? – Nie miałem pojęcia, że… – Nie pierdol, Erik – syknął Willy. – Albo zagramy w otwarte karty, albo się pożegnamy. Rozumiesz? Landecki zaciągnął się papierosem i szybko tego pożałował. Osłabiony organizm przyjął tytoń jak mocne, bolesne uderzenie prosto w serce. Zabrakło mu tchu, w głowie się zakręciło, a zmysły natychmiast stały się przytępione. – Rozumiem – odezwał się. – Ale naprawdę nie wiedziałem, że Julius był wtedy w karczmie. – On nie tylko tam był, ale wdał się z tobą w przepychankę. – Niemożliwe. – Nie? Tak samo jak niemożliwe jest to, żebyś wiedział, o jakim Albercie mowa? – Nie wiem nic o żadnym Albercie, do cholery… – mruknął Landecki. – Poza tym gdyby Julius brał w tym udział, oskarżenie wspomniałoby o tym podczas rozprawy, nie sądzisz? To byłby mój potencjalny motyw. – Niekoniecznie. Reigner i tak miał cię na talerzu.
Landecki zbliżył się do obrońcy i spojrzał mu prosto w oczy. Ten nerwowo palił papierosa, krzywiąc się. – Willy, nie wiem nawet, jak on wyglądał… – Julius? – prychnął Hütter. – Nawet jeśli wcześniej tego nie wiedziałeś, przekonałeś się o tym, gdy zobaczyłeś ciało. Byłeś w pokoju. – Nie. Nigdy nie dopchałem się do sypialni. Erik zastanawiał się, kto mógłby to potwierdzić, ale szybko doszedł do wniosku, że jedyną osobą jest Anika, której nadal nie znaleziono. I wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ten stan rzeczy miał się już nigdy nie zmienić. – Nie widziałeś trupa? – Nie. – I nie poznałeś go w tej oberży? – Nie. Willy odwrócił się od drzwi i utkwił wzrok w Landeckim. Zaklął pod nosem, a potem jeszcze raz się rozejrzał i w końcu usiadł na podłodze. Erik zajął miejsce obok niego. – Nie mam powodu, żeby kłamać – dodał Landecki. Hütter przez chwilę się zastanawiał. – Co by mi to dało? Adwokat nie odpowiadał, a Erikowi przemknęło przez myśl, że skoro stary Reigner zataił ten fakt przed organami ścigania i wymiarem sprawiedliwości, być może mógłby zadziałać na jego korzyść. Tylko jak? Nie potrafił znaleźć choćby hipotetycznej odpowiedzi na to pytanie. – Zresztą ta burda wydarzyła się rok temu – kontynuował. – Nie rozumiem, jaki mogłaby mieć związek z tym, co stało się w tamtym miesiącu. Willy w końcu pokiwał głową. Nie musiał nic mówić, by Landecki wiedział, że w końcu dał wiarę jego słowom. Nie był to rezultat zaufania obrońcy do klienta, a raczej czystej logiki. Erik nic by nie ugrał, kłamiąc na tym etapie. – O co wtedy poszło? – Zasadniczo o nic – odparł Landecki, sięgając do mglistych, pijackich wspomnień z tamtego dnia. – Zwykła awantura. Niczym nie różniła się od innych, które czasem się tam zdarzają. – Szczegóły. Erik zgasił papierosa na mokrej podłodze, rozległ się krótki syk.
– Był dzień jak co dzień – zaczął. – Popiłem trochę, poszwendałem się po Zagobinie, a potem matka powiedziała, żebym zabrał ją furmanką do Bedenburga, bo ma tam jakąś tkaninę do odebrania i kilka spraw do załatwienia. Zawiozłem ją, zaschło mi w gardle, więc skierowałem się do tamtejszej knajpy. Osuszyłem może kilka kufli, zanim zauważyłem, że jakiś osobnik łypie na mnie spode łba. – Julius? – Teraz przypuszczam, że tak. Wtedy nie miałem pojęcia, kim jest. Hütter zmrużył oczy, jakby samym wzrokiem mógł przejrzeć ewentualny fortel. Ponaglił Erika ruchem ręki. – I co dalej? – Był w towarzystwie jakichś… ja wiem, pięciu zasrańców? Wszyscy wstawieni. – Żadnego nie znałeś? – Żadnego. Nieczęsto bywałem w Bedenburgu, nie znałem miejscowych. A przynajmniej wtedy zakładałem, że to miejscowi… – Dlaczego? Równie dobrze mogli przejeżdżać przez wieś, jak ty. Erik z trudem przełknął ślinę. Żałował, że tym razem Willy nie zabrał z korytarza wiadra. Papieros tylko pogorszył sprawę. – Cała tragifarsa zaczęła się od tego, że gawędziłem sobie w najlepsze z kelnerką. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale na pewno o niczym konkretnym. Wiesz, jak to jest… – Wiem, jak to jest rozmawiać z kobietą, ale nie bardzo wiem, jak może to doprowadzić do konfliktu z dziedzicem jednego z najbogatszych rodów w okolicy. Landecki skinął głową. – No tak… – Co było dalej? – W pewnym momencie jeden z nich wstał i ruszył w naszym kierunku. Wiem, jaki wyraz ma twarz człowieka, który chce ci przyłożyć. Poznałem go bez trudu. – Więc to oni zaczęli? – Niezupełnie… – Ty byłeś prowodyrem? – Nie, nie. Przecież mówię, jak patrzyło mu z oczu. Ja tylko na to zareagowałem.
– Na krzywe spojrzenie? – Wymowne, nie krzywe. Willy uniósł wzrok, jakby gdzieś w niebiosach tkwił jedyny ratunek dla wybuchowej natury Polaka. Potem westchnął, uznając chyba jednak, że nawet tam nie należy go szukać. – Więc go zaatakowałeś? – Wyprowadziłem uderzenie wyprzedzające. A potem dołączyła się reszta. – I położyłeś wszystkich pięciu? Erik uniósł brwi i po raz pierwszy od długiego czasu poczuł, że szczerze się uśmiecha. Wiara prawnika w jego siły była najwyraźniej niezachwiana. – A wyglądam ci na takiego, co by nosił ze sobą puginał czy inne ostrze, odwożąc matkę do jakiegoś bławatnika? Hütter zaczął obracać w ręku papierośnicę, nie odzywając się. – Położyłem jednego, a potem udało mi się powalić drugiego, który ruszył w sukurs kompanowi. Widząc to, reszta uznała, że nie warto się angażować. Przypuszczam, że mogli słyszeć, co się o mnie mówiło. – A co się mówiło? Landecki nabrał tchu. Właściwie powinien zarysować mu nieco sytuację, bo cała ta awantura nie była jedyną, w której brał udział w tamtym czasie. – Nie wiem, jak wiele wiesz o Zagobinie, ale to nie byle sielankowa wieś w obszarze dworskim Raisentalu – zaczął. – Mieszkają tam twardzi, zaprawieni ciężkim żywotem ludzie. Przede wszystkim wywodzący się z austriackich chłopów, co… cóż, dla śląskiej rodziny nie jest zbyt dobrym otoczeniem. Szczególnie kiedy składa się ona jedynie z matki i dziecka. – Aha. – Nie mieliśmy łatwo. – I co robiłeś, żeby to zmienić? – Co tylko mogłem. – A konkretnie? – Nie mam zamiaru zagłębiać się w szczegóły – odparł stanowczo Erik. – Niech ci wystarczy to, że zaczęto postrzegać mnie jako impulsywnego, zdolnego do wszystkiego człowieka. I zależało mi na tym, żeby tak zostało. Dzięki temu matka dożyła w spokoju swoich dni, nieniepokojona przez uciążliwych austriackich chłopów, którzy uważali się za lepszych od niej. Landecki nie miał zamiaru jednak o tym wspominać. Bójka w Bedenburgu być może miała związek ze sprawą. Kwestie związane z matką nie.
Willy przez chwilę milczał, jakby miał nadzieję, że usłyszy coś więcej. – To wszystko? – zapytał w końcu. – Więcej nie mam do powiedzenia. Wiedział, że w ogólnym rozrachunku niewiele to zmienia. Zresztą gdyby miało być inaczej, dawno wspomniałby o wszystkim Hütterowi. – Co teraz? – spytał. – Zobaczymy – odparł Willy, wstając z zawilgoconej podłogi. Otrzepał spodnie, a potem załomotał do drzwi. Rozległ się dźwięk kroków. – Sophie stara się namierzyć tego Alberta, którego, jak przypuszczam, wtedy powaliłeś. Jeżeli go znajdzie, być może dowiemy się czegoś więcej. – Jeżeli? – Reignerowie mogli zadbać o to, by dobrze go ukryć. Drzwi się otworzyły, a strażnik wycofał się na korytarz, robiąc przejście. – Co wtedy? – odezwał się Erik. – Co nam to da? – Nie wiem. Erik zaczął zastanawiać się nad tym, czy odnalezienie jednego człowieka naprawdę może sprawić, że cała ta mistyfikacja upadnie. Logika podpowiada, że nie. Z drugiej strony baron nie bez powodu zadbał o to, by Albert został usunięty. – Cierpliwości – dodał na odchodnym Willy. – Posuwamy się do przodu. To jest najważniejsze. Erik obawiał się, że droga, którą zmierzają, kończy się urwiskiem, ale się nie odezwał. Odprowadził prawnika wzrokiem, dostrzegając, że klawisz jeszcze przed zamknięciem drzwi spiorunował go wzrokiem. Kiedy rozległ się dźwięk zasuwy, Landecki zbliżył się do drzwi. – Kiedy wpłacisz pozostałą część? – mruknął klawisz. – Jak tylko zobaczę, że warunki więźnia się poprawiły. – Zadbamy o to jeszcze dzisiaj. – Świetnie. – I ty też się pospiesz – wyrzęził strażnik. – Niebawem go powieszą. Erik słyszał jeszcze, jak jego obrońca zaklął, a potem oznajmił, by natychmiast oddali skazanemu wszystkie listy, które były do niego adresowane.
Rozdział VII Na polecenie Hendrika Gröger zwołał pięciu parobków, którzy mieli snuć się za narzeczonymi jak cienie. Oficjalnie ich zadanie polegało na strzeżeniu Sophie i Marca-Olivera przed łupieżcami, choć od dawna nikt nie słyszał, by w obszarze dworskim jacyś polowali na podróżnych. Jeden z chłopaków wrócił w środku nocy i zdał raport majordomowi. Nie było w nim nic, co nie mogłoby czekać, więc Gröger zdecydował się przekazać wieści von Reignerom dopiero o poranku. Zastał ich podczas porannej kawy w salonie, gdyż śniadania jadali osobno. – Gnädiger Herr und gnädige Frau – powitał ich, kłaniając się nisko. Zaraz za nim do pokoju wkroczył węgierski lokaj, Péter Gáspár, jeden ze służących, których Gröger darzył największym zaufaniem. Nie był w ciemię bity, a to samo w sobie stawiało go ponad wieloma innymi członkami służby. W przeciwieństwie do majordoma Péter udawał, że nie istnieje. – Mam dla państwa wieści – odezwał się Joachim. – Mów – rzuciła Hiltrude. Gröger niepewnie spojrzał na Gáspára, a potem na pana domu. Hendrik jednak zdawał się nie przejmować obecnością lokaja. Machnął leniwie ręką, a majordom uświadomił sobie, że wypraszanie służącego z obawy przed wyjawieniem jakiejś tajemnicy byłoby równoznaczne z wynoszeniem stąd kredensu. – Wrócił jeden z emisariuszy – rzekł oględnie Gröger. – Wedle jego słów, interesujące państwa osoby zatrzymały… – Mów po ludzku – zestrofowała go Hiltrude. – Tak, pani. – I konkretnie. Nie mam dziś siły na twoją zwyczajową mowę-trawę. Joachim ukłonił się, jakby otrzymał komplement. – Sophie i Marc-Oliver spędzili noc w Neusohl. Parobek rozmówił się z naczelnikiem gminy, tak jak mu poleciłem, ale wpierw uczynił to państwa
syn wraz z narzeczoną. Chłopek jednak dowiedział się, że pytali o Alberta. Baron podniósł wzrok znad filiżanki. – On jest w Neusohl? Joachim pokiwał głową, czując na sobie ciężkie spojrzenie chlebodawcy. Nie było łatwo nie dać po sobie poznać, jak bardzo sytuacja jest dla niego niekomfortowa. Miał ochotę przestąpić z nogi na nogę, poruszyć się czy choćby popatrzeć na pana domu. Mimo to trwał w bezruchu. – Przecież to tylko… – Hiltrude zawiesiła głos, patrząc na męża. – Niewiele ponad dwadzieścia pięć mil pocztowych[2]. Reignerowa pokręciła głową, pochylając się nad swoim daniem. Jak zwykle po śniadaniu, kontynuowała zapełnianie żołądka lekkim sznyclem z sałatką. Gröger nieraz odnosił wrażenie, że baronowa przez cały dzień coś podgryza, ale nikt nigdy nie zwrócił jej na to uwagi, nawet mąż. Najwyraźniej nie przeszkadzało mu, że jest przy ciele. A może na tym etapie było mu już wszystko jedno. – Ten człowiek powinien był już sczeznąć – odezwał się von Reigner. – Powinien był – potwierdziła żona, patrząc na niego z wyrzutem. Przez moment mierzyli się wzrokiem, ale zaraz potem całą uwagę na powrót skupili na kawie i jedzeniu. Joachim kątem oka dostrzegł, że lokaj drgnął, zapewne zaciekawiony tym, komu państwo Reignerowie życzą śmierci. – Proszę o wybaczenie – odezwał się majordom. – Dostałem instrukcje, by usunąć tego człowieka w odległe miejsce, on zaś… – Milcz – rzuciła baronowa. Hendrik westchnął i uniósł wzrok. – W żadnym wypadku nie milcz, Gröger – zaoponował z przekąsem. – Powiedz lepiej, co parobek ustalił. Mojemu synowi udało się odnaleźć tego Alberta? – Nie wiem, panie. Niebawem zapewne pojawi się kolejny posłaniec, wówczas dowiemy się więcej. Hiltrude z impetem odłożyła sztućce, a potem obróciła się do Gáspára i wskazała mu drzwi. Nie spojrzawszy na kobietę, lokaj czym prędzej skinął głową i opuścił pomieszczenie. Gröger przypuszczał, że on także zostanie wyproszony. Pan domu dzielił się z nim wieloma rzeczami, ale nie wszystkimi. Zresztą Joachim nigdy nie uzurpowałby sobie do tego prawa. Były sprawy zastrzeżone jedynie dla wyżej urodzonych.
– Zostaw nas samych – bąknęła Hiltrude. Majordom skłonił się, a potem opuścił pomieszczenie. Hendrik von Reigner odczekał chwilę po tym, jak zamknęły się drzwi. Potem odsunął kawę i odgiął się na krześle. Przypuszczał, że to będzie długa, nieprzyjemna rozmowa. Małżonka o wszystkim wiedziała, uczestniczyła nawet w podejmowaniu decyzji, ale to nie przeszkodzi jej w formułowaniu zarzutów pod jego adresem. Hiltrude pochyliła się nad stołem i spojrzała na niego spode łba. – Co zamierzasz? – zapytała. – Póki są w Neusohl, niewiele ode mnie zależy. – W końcu wrócą. – Jeśli dowiedzą się prawdy, ruszą raczej do Wiednia. – Do Wiednia? Czego mają tam szukać? – Posłuchu przed Najwyższym Trybunałem Sprawiedliwości. Będą chcieli przedstawić sędziom swoje odkrycia. – Nie tragizuj. – Nie będziesz mi mówiła, co mam robić – odparł Hendrik, wstając od stołu. Zbyt gwałtownie odsunął krzesło i przyszło mu na myśl, że mógł zarysować podłogę. Trudno, wezwie później jakiegoś frotera, by zrobił z tym porządek. Tymczasem baron podszedł do barku, którym normalnie zajmowali się służący. Otworzył jedne, drugie i trzecie drzwiczki, po czym zaklął pod nosem, nie mogąc znaleźć ulubionej mentolowej wódki. W końcu udało mu się namierzyć edelgeist w szafce obok. Nalał sobie, a potem spojrzał kontrolnie na małżonkę i wyciągnął drugi kieliszek. Opróżnił swój, rozlał kolejną porcję i zasiadł z powrotem przy stole. Hiltrude napiła się i natychmiast zaczęła sprawiać inne wrażenie. – Być może niczego się nie dowiedzą – zauważyła. – Sama wiesz, że to mrzonki. – Może – przyznała. – Ale nawet jeśli odkryją prawdę, Marc-Oliver w pierwszej kolejności przyjedzie tutaj, by skonfrontować swoje odkrycia z tym, co my mamy na ten temat do powiedzenia. – Oby tak było. – Wówczas trzeba będzie… – Wiem, co trzeba będzie zrobić – uciął von Reigner.
Przez chwilę milczeli, jakby to oświadczenie wymagało przypieczętowania ciszą. – Marc-Oliver będzie drążył – odezwała się Hiltrude. – Do czasu, aż zajmę jego uwagę czymś innym. Uniosła brwi. – A konkretnie tym, czego nie wie na temat Sophie. Skompromitujemy ją w jego oczach, skierujemy jego uwagę wyłącznie na to, a sami będziemy działać dalej na… interesującej nas płaszczyźnie. – Zakładasz, że wszystko pójdzie po twojej myśli, a wszyscy zachowają się tak, jak tego oczekujesz. Skinął głową. Było dla niego oczywiste, że tak właśnie będzie. – Tak czy inaczej trzeba będzie usunąć tego Alberta – dodała. – Zdaję sobie z tego sprawę. – Mogłeś zrobić to od razu. Rzadko kiedy był gotów przyznać jej rację, ale w tym wypadku tak było. Popełnił błąd. Albert powinien zniknąć natychmiast – i to na dobre. Pozostawienie tej kwestii Grögerowi nie było roztropne. Baronowa podniosła się z gracją, mimo swojego wieku i zbędnych kilogramów, a po chwili zaskoczyła męża, podając mu butelkę edelgeista. Dolał sobie, dostrzegając, że Hiltrude odstawiła swój kieliszek. Popatrzyła na męża wyczekująco. – Coś jeszcze? – zapytał. – Chcę wiedzieć, co udało ci się ustalić w sprawie przeszłości Maländer. – Dowiesz się w swoim czasie. Pokręciła głową z niezadowoleniem. – Pracujesz nad tym już wystarczająco długo. Powinieneś zająć się nią dawno. – Zajmę się, gwarantuję ci. – A więc naprawdę dotarłeś do czegoś kompromitującego? – Być może. Ale nie należy czynić niczego zbyt pochopnie. Usiadła po drugiej stronie stołu i skrzyżowała dłonie na blacie. Wiedział, że nie da mu spokoju dopóty, dopóki nie powie jej więcej. Właściwie zwodził ją od wielu miesięcy. Zapewniał, że jest już o krok od odnalezienia czegoś, co sprawi, że Marc-Oliver dwukrotnie zastanowi się, zanim stanie na ślubnym kobiercu z tą kobietą. Dotychczas jednak nie udało mu się zebrać wystarczających materiałów, by w ogóle rozpocząć rozmowę z synem.
Niedawno się to zmieniło. I wszystko dzięki Erikowi Landeckiemu. – Co masz? – zapytała Hiltrude. – Listy, które pisała do czyścibuta. Baronowa uniosła brwi. Nie była zszokowana, raczej pozytywnie zdziwiona tym, że Hendrik stanął na wysokości zadania. – Wyszedłem z założenia, że i tak przetną koperty w więzieniu, więc nie będzie miało znaczenia, w jakim stanie trafią do Polaka. – Co w nich pisała? Baron uśmiechnął się pod nosem. – Wszystko to, czego nam potrzeba – odparł, a potem zaczął relacjonować.
[2] Jednostka miary w zaborze austriackim. 1 mila pocztowa austriacka odpowiadała ok. 7,6 kilometra (przyp. autora).
Rozdział VIII – Umrzyk, żyjesz? Landecki milczał, nie reagując na zaczepki dzieciobójcy. Ostatnimi czasy Belfegor znalazł sobie nową rozrywkę. Zaczepiał go, a potem prowadził długie monologi, jakby stał przed pełnym audytorium. Erik szybko pomiarkował, że najlepszą strategią w tej sytuacji było milczenie. Sprawdzała się, ale najwyraźniej nie tego dnia. – Słyszysz? Landecki milczał. – Odezwij się, padlino! Na moment zaległa absolutna cisza. Nie słychać było nawet insektów czy gryzoni. Erik rozkoszował się każdą sekundą. – Truposzczak! – ryknął współwięzień. – Idą po ciebie! Erik przypuszczał, że to tylko czcza gadanina, ale zaraz potem usłyszał kroki strażnika. Po ich dźwięku potrafił już rozpoznać, który z nich ma służbę tego dnia. Zaklął w duchu. Dziś najwyraźniej wypadała kolej zwyrodnialca, który najbardziej ze wszystkich lubił batożyć więźniów. Nigdy nie przychodził jednak przed porą obiadową… właściwie żaden klawisz tego nie robił. Pojawiali się później, choć Landecki nie wiedział dlaczego. Być może dopiero po kilku godzinach zaczynała im doskwierać nuda. Chwilę później Erik dosłyszał kolejne kroki. W kierunku jego celi zmierzało dwóch strażników, nie miał co do tego wątpliwości. Dziwne. Nigdy nie zjawiali się w parach. Zaczął zastanawiać się nad tym, czy to możliwe, by już dziś… Nic nie stało na przeszkodzie. Wyrok był prawomocny, można było wykonać go w każdym momencie. Władze aresztu nie informowały skazańca o planowanej dacie powieszenia, ale o to chodziło. Miał trwać w nieustannym napięciu. – Zaraz pójdziesz wisieć!
– Zamknij się – odparł Erik. Dzieciobójca zaśmiał się chrapliwie, a Landecki szybko zważył wszystkie swoje możliwości. Właściwie wyjście było już tylko jedno. Przeżegnał się, zamknął oczy i zaczął odmawiać modlitwę, by to nie do jego drzwi kierowali się strażnicy. Nadzieja szybko okazała się płonna. Polak usłyszał przeklęty chrzęst zamka. Pierwszy klawisz wszedł do środka z szerokim uśmiechem. – Od początku wiedziałem, że z tym więźniem będzie dużo zabawy – powiedział, rzucając na podłogę plik kartek. Drugi postawił obok lampkę gazową i tackę z jakąś papką, która najpewniej uchodzić miała za jedzenie. – Ale nie sądziłeś, że jego pobyt tutaj przyniesie nam tyle szczęścia – rzekł. – Nie, nie sądziłem. – A tu proszę. Polak okazał się specjalistą od niespodzianek. – Daj Bóg, będzie takich więcej. Zaśmiali się i dopiero teraz Erik zrozumiał powód, dla którego klawisze są w tak dobrych nastrojach. Otrzymali resztę zapłaty od Willy’ego. – Miłej lektury – bąknął jeden z nich, po czym opuścili celę. Landecki uśmiechnął się, sięgając po zwitek listów. Kopert nie było, ale niespecjalnie go to dziwiło. Korespondencja zapewne była dość skrupulatnie przeglądana. Nie żeby ktokolwiek przejmował się tutaj cenzurą. Szukano raczej ewentualnej gotówki. Odwinął sznurek i rozłożył listy na podłodze. Zaczął szeregować je chronologicznie i już po pobieżnym spojrzeniu mógł ustalić, że Sophie pisała do niego średnio trzy razy w tygodniu. Podniosło go to na duchu, choć naraz pomyślał, że doczekała się odpowiedzi tylko na jeden, pierwszy list. – Co to za oszustwa, truposzu? Dlaczego jeszcze żyjesz? Landecki zignorował Belfegora i zaczął czytać listy. Początkowo Maländer zawierała w nich ogólne słowa otuchy i zapewniała go, że wraz z Willym robią wszystko, co w ich mocy, żeby mu pomóc. Z każdą kolejną wiadomością rozpisywała się jednak coraz bardziej. Miesiąc to sporo czasu, szczególnie jeśli pisze się do kogoś kilka razy w ciągu tygodnia. Sophie zdawała się stopniowo nawiązywać rozmowę z… no właśnie, z kim? Z Erikiem czy może raczej z pewnym jego wyobrażeniem? Nie znalazł odpowiedzi na to pytanie, ale przy trzecim czy
czwartym liście przestał o tym myśleć. Właściwie przestał myśleć o czymkolwiek innym. Zapomniał o stojącej obok misce kaszy, nie słyszał nawet nawoływań współwięźnia. Cała jego uwaga skupiła się na tym, co pisała Sophie. Opowiadała o własnym dzieciństwie, zastanawiała się, jak musiało wyglądać jego, a przez to dawała mu się poznać, kawałek po kawałku. Kiedy Landecki przeczytał niemal wszystkie listy i na moment przerwał lekturę, opadło go dziwne uczucie. Miał wrażenie, jakby Sophie towarzyszyła mu tutaj każdego dnia. – Kocmołuchu! Mówię do ciebie! Erik podniósł jeden z ostatnich listów i zaczął czytać. Jego ton już od pierwszych zdań różnił się od innych. Był bardziej emocjonalny. Sophie zaczęła od tego, że za każdym razem, gdy siada do pisania, włącza gramofon, puszcza Haydna, a potem doznaje prawdziwego katharsis. W kolejnej wiadomości dodała do tego stwierdzenie, że trudno jej będzie przestać pisać, gdy nadejdzie pora. Landecki bezwiednie sięgnął po miskę i zaczął przeżuwać zimną papkę. Przez moment wlepiał wzrok w kamienną ścianę, zastanawiając się, co miała na myśli, pisząc o katharsis. Wiedział, że nie mogło jej być łatwo. Nagle znalazła się w świecie pełnym arystokratycznych konwenansów, których wcześniej nie znała. Nieustannie musiała towarzyszyć jej świadomość tego, że wywodzi się z niższych warstw społecznych. Najwyraźniej listy były jej sposobem na radzenie sobie z rzeczywistością. Przynajmniej w pewnym stopniu. Landecki musiał przyznać, że to pokrzepiająca myśl. Nie będąc tego świadomym, mimowolnie jej pomógł. Odłożył miskę i wziął kolejny list. W nim pisała już otwarcie o tym, że częstokroć nie wie, jak się odnaleźć. Przyszli teściowie zdają się ledwo ją tolerować, a gdyby mogli, porąbaliby ją na kawałki i rzucili swoim ogarom. Erik uśmiechnął się pod nosem, uznając, że nieco się pomyliła. Pamiętał te wygłodniałe psiska, które trzymano na tyłach budynku i na noc spuszczano z łańcuchów. Nie trzeba byłoby nikogo ciąć na kawałki, te bestie same by sobie z tym poradziły. Naraz uświadomił sobie osobliwość sytuacji i fakt, że zrobił z listów nie tyle monolog Sophie, co rozmowę z nią. Półświadomie odpowiadał, komentował i oceniał to, co przekazywała mu w korespondencji. Podrapał się po głowie, stwierdzając, że może taki był jej cel.
– Dali ci tam nóż, żebyś sam się pociął, nieboszczyku? Erik rozłożył ostatni list. Miał tłuste plamy na bokach, zapewne dlatego, że któryś ze strażników podjadał coś podczas lektury. Landecki wbrew sobie zaczął się nad tym zastanawiać. Poczuł się, jakby ktoś ograbił go z czegoś ważnego. Jakby fakt, że ktoś czytał list przed nim, w jakiś sposób ujmował procesowi poznawania jego treści. Pokręcił głową. Było to zupełnie absurdalne. – Nie chce im się robić dla ciebie podestu. W ostatniej wiadomości znajdowało się tylko kilka zdań, a ich wydźwięk był wyraźnie melancholijny. Sophie opisywała wszystkie starania, jakie podjęła z Willym, jakby próbowała się przed nim usprawiedliwić, że naprawdę zrobiła wszystko, co w jej mocy, by wyciągnąć go z celi śmierci. Przypuszczał, że dręczą ją wyrzuty sumienia. A może nie? Myślała zbyt racjonalnie, zbyt pragmatycznie, by niepokoiły ją tak niedorzeczne myśli. Musiała doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że zrobiła więcej, niż powinna. A w takim razie było to preludium do pożegnania. Do przyznania, że nic więcej się nie da zrobić. Jakby na potwierdzenie tego przemyślenia Erika, list kończył się krótkim „tęsknię za tobą”. Landecki złożył kartkę i przez jakiś czas siedział w ciszy pod ścianą. Nawet dzieciobójca zamilkł. Erik miał wrażenie, że słyszy echo słów, które przeczytał. Zamknął oczy i oparłszy głowę o kamienie, trwał w bezruchu. Potem zabrał się do ponownej lektury. Czytał, dopóki lampka gazowa się nie wypaliła. Tej nocy spał dobrze, być może najlepiej, od kiedy tu trafił. Rankiem zbudził go chrzęst zamka, ale w jakiś sposób wydawał się mniej niepokojący niż wcześniej. Do środka wszedł strażnik. Omiótł wzrokiem równo poukładane listy, a potem głęboko nabrał tchu. – Wyznaczyli ci termin. Erik z trudem przełknął ślinę. Dzięki Bogu, przynajmniej przestanie żyć w ciągłej niepewności. Przypuszczał, że poznanie daty swojej śmierci kosztowało więcej niż lampka, jedzenie i listy. – Ile czasu mi zostało? – zapytał. – Dwa dni.
Rozdział IX Sophie zbudziła się jeszcze przed pierwszym brzaskiem, sądząc, że włókniarze w Neusohl zaczynają pracę skoro świt. Naczelnik gminy nie mylił się, mówiąc, że dla takich jak Albert jest tutaj wiele roboty. Zakładów i tkalni było więcej, niż można by się spodziewać po dziesięciotysięcznym miasteczku, i od samego rana słychać było szum zgrzeblarek, międlarek i innych maszyn włókienniczych. Mijani mieszkańcy mówili po węgiersku lub słowacku – narzeczeni nie usłyszeli choćby jednego słowa po niemiecku. Sophie pomyślała, że było to idealne miejsce dla tych wszystkich, którzy co i rusz podkreślali, że kraj naprawdę powinien w końcu stać się dwujęzyczny. Oficjalnie niemiecki nie był językiem państwowym, ale używano go w wojsku, policji czy administracji… a mimo to wielu urzędników oraz namiestników cesarskich nie potrafiło się nim posługiwać. – Czuję się jak w Budapeszcie – odezwał się Marc-Oliver. – Nigdy tam nie byłam. – Warto go zobaczyć, szczególnie sam dawny Peszt. Pojedziemy po ślubie. Maländer przemknęło przez głowę, że do wyznaczonej daty pozostały już tylko trzy miesiące. W jakiś sposób myśl była dojmująca. Szybko odepchnęła od siebie tę świadomość i złożyła ją na karb tego, że obecnie sytuacja nie nastrajała do celebrowania czegokolwiek. – Z drugiej strony… – dodał Reigner. – Znam lepsze miejsca niż Budapeszt. – Mhm – mruknęła, spoglądając po szyldach zakładów. Marc-Oliver zamyślił się. W końcu potrząsnął głową i strzelił palcami. – Byłaś kiedyś w Stanislau? – Nie. – Nieważne, co mówią, ale jak zabiorę cię do kawiarni Edisona na jeden z koncertów, będziesz…
– Skup się, Öhle. Marc-Oliver spojrzał na nią spode łba i skrzywił się na dźwięk nielubianego przezwiska. – Zebrało ci się na zaczepki? – Trochę – odparła, uśmiechając się. – Zaczynam obawiać się, że zanim znajdziemy Alberta, wyrośnie ci broda, a Erika będą już prowadzić na szubienicę. Ledwo to powiedziała, ciarki przeszły jej po plecach. Wyobraźnia zaczęła pracować na pełnych obrotach i Sophie zobaczyła, jak ciało Erika zawisa na grubiej linie, a kark cicho pęka. Reigner zatrzymał się, złapał pod boki, a potem rozejrzał wokół. – W porządku… – bąknął. – Gdzie byś poszła, będąc Polakiem, który nie ma tu nikogo znajomego? Maländer również potoczyła wzrokiem dokoła. – Może do gospody? – zapytała. – Zjawił się tu z odpowiednim funduszem, więc nie musiał spać w szopie czy pod gołym niebem. – Chcesz powiedzieć, że zaszalał? – Z jego punktu widzenia tak. Marc-Oliver pokiwał głową, po czym wskazał przybytek kilkaset stóp dalej. – To mi wygląda na dobrą kandydaturę. Zadbana elewacja, na dole knajpa. Idealne miejsce dla młodego banity z nadmiarem pieniędzy. Sophie zgodziła się z nim i chwilę później rozpytywali już o Polaka imieniem Albert. Nikt w przybytku jednak o nim nie słyszał. Co więcej, właściciel nie przypominał sobie, by kiedykolwiek nocował u niego jakiś Polak. Dwoje Austriaków obeszło wszystkie wyszynki w okolicy i dopiero w jednym z ostatnich udało im się trafić na trop. Niestety niezbyt konkretny. – Był tutaj taki jegomość – oznajmił młody chłopak, nie przestając zamiatać podłogi w holu. – Zapamiętałem, bo jak na Polaka miał dużo pieniędzy. Spał tu jedną noc, pytał o zakłady włókiennicze. Gdzie najlepiej się zatrudnić, gdzie płacą, a nie tylko mówią, że to zrobią… takie tam. Sophie i Marc-Oliver podziękowali, a potem rozpoczęli kolejny etap swojej pielgrzymki, tym razem chodząc od jednego zakładu do drugiego. W każdym chwilę trwało, nim udało się wezwać kogoś kompetentnego. Drugie tyle trwało przedstawienie się i wytłumaczenie, dlaczego członkowie rodu von
Reignerów z Zagobina szukają pewnego Polaka. Samo nazwisko barona niewiele tutaj mówiło, ale brzmiało odpowiednio wyniośle. Każdy rozumiał, że za udzielenie przydatnych informacji może liczyć na korzyść wyrażoną w koronach. Niestety pugilaresy Marca-Olivera i Sophie pozostawały zamknięte. Nie było za co komu płacić. Do czasu. W przedsiębiorstwie należącym niegdyś do niejakiego Ensela narzeczeni zostali wprowadzeni do pomieszczenia, gdzie w ogromnym żeliwnym baniaku farbowano wełnę. Było tam duszno, a zapach chemikaliów zdawał się wsiąkać w skórę. Sophie zdążyła kilkakrotnie zanieść się kaszlem, nim zjawiła się kobieta, na którą czekali. – Dzień dobry – powitała ich. – Widzę, że zainteresowały państwa kocioł i draparka, mogę… – Dziękujemy – wszedł jej w słowo Marc-Oliver, kręcąc głową. – Szukamy Polaka imieniem Albert. Jeden z pracowników twierdzi, że powinniśmy z panią porozmawiać. – Tak… hm, tak. Sophie wpatrywała się w wyczekująco w kobietę, ta jednak zdawała się mieć myśli zaprzątnięte czymś innym. Zerkała na pracowników i gdy tylko jeden z nich ukradkowo ziewnął, skrzywiła się. – Pani Ensel? – upomniała się o uwagę Maländer. – Tak? – Jeśli chodzi o tego Polaka… – A tak, pracował tutaj – odparła kobieta. – Mąż nie chciał go zatrudniać, ale się uparłam, bo wydawał mi się materiałem na rzetelnego pracownika. Zresztą nie zawiódł. Ale to było dość dawno. – Kiedy dokładnie? – Może niecały rok temu. – Długo tu był? – Miesiąc, na pewno nie dłużej – odparła Enselowa, wypatrując kolejnych oznak tego, że któryś z podwładnych popadł w rutynę. – Dałam mu nawet referencje, bo naprawdę nie miałam wobec niego zarzutów. Dużo się mówi o Polakach, ale ci młodzi robią jak woły, warto ich brać do siebie. Narzeczeni wymienili się pełnymi zawodu spojrzeniami. Kolejna ślepa uliczka. Oboje zdawali sobie sprawę, że w tym miejscu trop się urwie. Albert
nie miał żadnego powodu, by pozostawiać po sobie jakiekolwiek ślady. Właściwie wyglądało na to, że z nikim w Neusohl nie nawiązał na tyle zażyłej znajomości, by informować, dokąd się wybiera. – Wie pani, dokąd chłopak się udał? – zapytała bez nadziei w głosie Sophie. – Oczywiście. Maländer poczuła, że serce jej przyspiesza. – Muszę przecież wiedzieć, dokąd wędrują moje referencje. – Więc? – spytał Marc-Oliver. – Pojechał do Neu Sandez, do swoich. Powiedział, że woli być wśród Polaków. Początkowy entuzjazm natychmiast znikł i Sophie zaklęła pod nosem. Nowy Sącz był kawał drogi stąd, a czas pędził nieubłaganie. Erik z każdą chwilą zbliżał się do momentu, gdy strażnicy po niego przyjdą. Wyprowadzą go bez ogródek z celi, narzucą mu wór na głowę, a potem skrupulatnie obwiążą kark sznurem. Naraz Sophie zapragnęła zrzucić z siebie całą tę presję, usiąść w jednym z pokoi gościnnych w Raisentalu, włączyć gramofon, a potem zacząć pisać. Potrząsnęła głową, uzmysławiając sobie, że niebawem nie będzie do kogo. – Gdzie jest najbliższa stacja kolejowa? – zapytała. – Tutaj. U nas. – Odjeżdżają stąd pociągi pasażerskie? – Nie – odparła kobieta i wzruszyła ramionami. – Zresztą tory kończą się kawałek za Pohorellą, więc wiele by to państwu nie pomogło. Dlaczego w ogóle szukacie tego chłopaka? Sophie pomyślała, że właściwie nie ma przeciwwskazań, by powiedzieć Enselowej prawdę. Mimo że sprawiała wrażenie służbistki, było w jej oczach coś, co kazało sądzić, że jest także porządną osobą. – Wie o czymś, co może uratować życie niewinnego człowieka – powiedziała. Kobieta ze zdziwienia rozchyliła lekko usta. – Skąd możemy pojechać do Neu Sandez? – zapytał Reigner. – Ákos! – krzyknęła włókienniczka. Jeden z pracowników natychmiast wychylił się zza kotła, cały umorusany. – Tak, pani Enselowo? – Jak najszybciej dostać się do Sandez?
Chłopak otarł czoło, a potem skrzywił się, jakby wykonywał w umyśle jakieś skomplikowane rachunki. – Bo ja wiem? – zapytał dla porządku, po czym oparł się o kocioł. – Do Kremnitz trzeba byłoby chyba. Stamtąd idą towarowe do Rutki. A z Rutki do Neumarkt. Stamtąd to już tylko kawałek. – Nie ma żadnych pasażerskich? – zapytał Reigner. Chłopak pokręcił głową i na powrót zajął się maszynerią wiszącą nad kotłem. – Co ty na to? – Marc-Oliver spojrzał na narzeczoną, ale Sophie już opuszczała zakład, unosząc dłoń w geście podziękowania. Pojechałaby nawet drezyną, gdyby miało to pomóc Erikowi. Nim ruszyli do Kremnitz, wybrali się na pocztę, by zatelefonować do Krakowa. Willy Hütter od pewnego czasu zdawał się nieustannie tam przebywać. Wynajął sobie izbę w kamienicy nieopodal więzienia i oznajmił, że zostawił w zaufanych rękach kancelarię w Trieście. Od tygodni zabiegał o to, by warunki bytowania Erika się polepszyły, ale ostatnim razem, gdy kontaktował się z Sophie, twierdził, że nic nie wskórał. Zapowiedział, że zaryzykuje z łapówką – i Maländer sądziła, że tą drogą osiągnie znacznie więcej, niż śląc listy do urzędników. Zanim udało im się połączyć z Krakowem, na dworze zaczęło szarzeć. Willy’ego nie zastali, więc nie sposób było stwierdzić, czy wyznaczono już datę egzekucji. – Na dobrą sprawę mogli już go powiesić, a my będziemy szwendać się po kraju zupełnie bez powodu. – Bez powodu? – zapytała Sophie. – Wiesz, co mam… – Chcę dotrzeć do prawdy – ucięła. – Chcę dowiedzieć się, co knuli twoi rodzice i brat. Bez względu na wszystko, rozumiesz? Nie odpowiedział. – Ciebie też powinno to żywo interesować. – Nadal nie chce mi się wierzyć, że mogliby… odpowiadać za cokolwiek. Może Gröger albo… Maländer uniosła brwi, więc Reigner urwał. Niepewni tego, czy Landecki nadal żyje, spróbowali jeszcze raz dodzwonić się do prawnika. I tym razem bezskutecznie. – Trudno – powiedziała Sophie. – Ruszamy do Kremnitz. Może jak
dotrzemy do Rutki, uda nam się… – Przepraszam, że się wtrącam – rozległ się głos pracownika poczty. Narzeczeni skupili na nim wzrok, a mężczyzna odchrząknął. – Kremnitz jest celem państwa podróży? – Raczej stacją przesiadkową. – W takim razie mogą napotkać państwo pewien problem. Kolejny? Sophie nie chciała nawet myśleć o tym, co tym razem mogłoby stanąć im na drodze. – Dlaczego? – zapytał Marc-Oliver. – Ponieważ dopiero za trzy dni odjeżdżać będzie stamtąd jakikolwiek skład. W dodatku będzie towarowy. Maländer pokręciła głową, nie dowierzając. Dzień zwłoki mógł okazać się fatalny w skutkach, ale trzy? – Proponuję poczekać u nas. Są tu lepsze kwatery niż w Kremnitz – dodał pocztowiec.
Rozdział X – Szukali cię – powiedziała Enselowa, wchodząc do pokoju na piętrze. Spojrzała na Alberta Blankarta, który bez koszulki siedział na wiklinowym fotelu, popalając papierosa. – Jak się pospieszysz, może jeszcze ich zobaczysz. Chłopak wstał ze swojego miejsca i zerknął przez okno. – Co im powiedziałaś? – Że wróciłeś do swoich. – Swoich? – Nie znali twojego nazwiska i byli przekonani, że jesteś Polakiem – odparła, podchodząc do niego. Objęła go w pasie. – Czeka ich długa podróż do Neu Sandez, a potem płonne poszukiwania. Albert obrócił się i uśmiechnął do kobiety. – W końcu dojdą do tego, że sprowadziłaś ich na manowce. – I co z tego? – zapytała, odpinając mu pasek od spodni. Blankart szybko zabrał się do jej koszuli. – Wrócą tutaj. – Niech wracają, powiem im to samo, co wcześniej. – Nie dadzą spokoju – odparł, kiedy zsunęła mu spodnie. Enselowa na moment przerwała ich codzienny rytuał i wywróciła oczami. – Czemu tak im na tobie zależy? – Wiem o czymś, co powinienem zabrać ze sobą do grobu. – Co to takiego? – Nie chciałabyś wiedzieć – odparł, zrzucając majtki. – Przysporzyło mi to już tylu problemów, że najchętniej sam wymazałbym to z pamięci. – Możesz coś na tym ugrać? – Co takiego? – mruknął, przywierając do niej. Odepchnęła go, a potem odeszła o krok i sama zaczęła się rozbierać. – Jeśli wiesz o czymś, czego szukają wysoko urodzeni, to być może
udałoby ci się na tym zarobić. – Może – potaknął bez przekonania. – Tyle że zaraz potem dokonałbym żywota za sprawą kogoś, czyjej twarzy z pewnością nawet bym nie zobaczył. Wydaje ci się to opłacalne? Odpowiedziała, popychając go na łóżko. – Nie martw się, chłopcze – rzekła. – Ze mną jesteś bezpieczny. Nikt cię tu nigdy nie znajdzie.
Rozdział XI Sophie i Marc-Oliver podeszli pod gospodę, którą polecił im pocztowiec. Niechętnie zdecydowali się na pozostanie w Neusohl, ale do Zagobina nie opłacało się wracać, jeśli mieli zamiar za trzy dni ruszyć dalej. Nawet dojazd automobilem z Raisentalu do Neumarkt nie sprawiłby, że zaoszczędziliby czas. Dojechanie stąd na koniach mijało się zaś z celem. Zwierzęta nie wytrzymałyby tylu mil bez przerwy. Reigner spojrzał na drewniany szyld nad drzwiami. – Więc? – zapytał. – Bierzemy pokój? Przez moment nie rozumiała, dlaczego w ogóle pyta. Dopiero kiedy na niego spojrzała, zrozumiała, czym podszyte było pytanie. Uśmiechał się znacząco, co kazało sądzić, że po raz kolejny będzie się starał przyspieszyć ich zbliżenie. Jego ostatnie próby zakończyły się tym, że Sophie zwymyślała go od bezecników, ale najwyraźniej mu to nie przeszkadzało. W pewnym sensie było to uwłaczające. Arystokrata nigdy nie formułowałby takiej propozycji wobec dziewczyny ze swoich sfer. W tej sytuacji Marc-Oliver musiał jednak założyć, że jest szansa, by nie musiał czekać na noc poślubną. Odgoniła tę myśl. Sophie upomniała się w duchu, że jest niesprawiedliwa i nic nie przemawia za tym, że narzeczony zachowałby się inaczej, gdyby była wysoko urodzona. Odpowiedziała mu uśmiechem. – Znowu zaczynasz? – zapytała. – Czynię tylko niewypowiedzianą sugestię. – To pozwól, że ja uczynię ci wypowiedzianą: daj sobie spokój albo zadbam o to, żeby odechciało ci się nie tylko chędożenia, ale także życia. Reigner otworzył usta, a Sophie zacisnęła pięść i wskazała w okolice jego przyrodzenia. – Rozumiem.
– Lepiej dla ciebie, żeby tak naprawdę było. – I gdybym tylko wiedział, że… – O, mój drogi, wiedziałeś doskonale, z kim się wiążesz – ucięła Sophie, krzyżując ręce na piersi. – Rodzina Maländerów może i ma chłopskie korzenie, ale posiadamy też kręgosłup moralny, który sprawia, że nie uginamy się przed mężczyznami aż do ślubu. Chcesz innych warunków, to wejdź w kooperację z wiedenkami. One podobno… – Nie interesują mnie. – W takim razie pogódź się z tym, że masz porządną narzeczoną. Pokręcił głową z uśmiechem. – Jakoś to przeboleję. – I skup się lepiej na tym, co zrobimy – powiedziała, sięgając mu za pazuchę. Wyciągnęła papierośnicę i paczkę zapałek. – Na pewno nie będziemy tutaj stać i się zastanawiać. Weźmy pokój, odpocznijmy, a jutro postanowimy. – Jutro Erik może wisieć. – Może. Miała nadzieję, że zaprzeczy, ale właściwie nie powinna na to liczyć. Polak był mu obojętny. Dla niego liczyło się tylko, by zadowolić narzeczoną, nie interesowały go nawet podejrzane posunięcia jego ojca. – Wyglądasz na zawiedzioną. – Dziwisz się? Zapaliła papierosa i podała mu pudełko. – Nie zbliżyłaś się do niego nadto? – Co masz na myśli? – Widziałem, jak… zapalczywie piszesz do niego listy. Wydaje mi się, że w jakiś pokrętny sposób stał się twoim przyjacielem. Nie odpowiadała. Nie wiedziała, czy jest sens – i powód – by zaprzeczać. Z jednej strony w każdym Reignerze taka przyjaźń budziłaby abominację, z drugiej Marc-Oliver z pewnością rozumiał, że narzeczona nie podziela szlacheckich uprzedzeń i rezerwy właściwej rodowi barona. – Martwi mnie to – powiedział. – Bez powodu. – Będzie ci trudno sobie z tym poradzić, kiedy zawiśnie. Wiedziała, że nie martwi się jej uczuciami, a raczej tym, że za trzy miesiące mieli stanąć na ślubnym kobiercu. Marc-Oliver nie chciał mieć
u boku dziewczyny z podkrążonymi oczami, która zadręcza się, myśląc o byle czyścibucie, którego dawno stracono. – Więc zróbmy wszystko, by tak się nie stało. Reigner zgodził się ruchem głowy, a potem znów zawiesił wzrok na szyldzie. Sophie obróciła się w przeciwnym kierunku. – Weź ten pokój – powiedziała. – A ty gdzie się wybierasz? – Na pocztę. Spróbuję jeszcze raz połączyć się z Willym. – W porządku. Załatwię formalności i dołączę do ciebie. – Nie, poczekaj w holu. Zaraz wrócę. Ruszyła żwawym krokiem w kierunku placówki pocztowej, myśląc o tym, w jaki sposób na czas odnaleźć Alberta. Nawet jeśliby jakimś cudem dotarła do Neumarkt szybciej niż za trzy dni, nie wiedziałaby, gdzie szukać chłopaka. Tutaj było łatwo – wystarczyło pochodzić po zakładach włókienniczych. Tam jednak mógł na dobrą sprawę zatrudnić się wszędzie. Dotarła do budynku poczty, a potem musiała kilkakrotnie załomotać w zamknięte drzwi, gdyż operator najwyraźniej udał się już na spoczynek. Otworzył jej niechętnie i być może w ogóle nie wpuściłby Maländer, gdyby nie dziesięć koron, które przemówiło mu do rozsądku. Sophie usiadła przy aparacie, przyłożyła mikrofon do ust, a potem słuchawkę do ucha. Tym razem udało jej się połączyć z prawnikiem. – Znalazłaś go? – zapytał Willy, nie siląc się na powitania. – Nie, jest kawał drogi stąd – odparła, a potem pokrótce streściła mu wszystko, czego się dowiedziała. Kiedy skończyła, obrońca milczał. Musiała go upomnieć, że nie ma tej linii na wyłączność. Odchrząknął i rozległ się trzask, jakby poprawiał słuchawkę. – Tak… – zaczął Hütter. – To… to niefortunne. – Nie musisz mi tego mówić. – Nie to mam na myśli. Ton jego głosu napełnił ją zgrozą. – A co? – Obawiam się, że nawet jeśli uda ci się go znaleźć, nie zdążysz na czas. Zanim dostaniesz się z nim do Wiednia, kwiaty na grobie naszego polskiego przyjaciela będą już powoli usychać. Przemilczała ten tragikomiczny wtręt, wychodząc z założenia, że Willy w ten sposób chce rozładować nieco atmosferę. Nigdy nie miał zbyt wiele
ogłady, szczególnie jak na prawnika. Nabrała tchu, po czym zaczęła wypytywać go o szczegóły. Gdy podał jej datę egzekucji, zamarła. Trwała tak w bezruchu przez jakiś czas, przyciskając słuchawkę do ucha. Nie wiedziała, jak długo. Naprawdę nie mogła już nic zrobić? Pytanie rozbrzmiało w jej umyśle jak głośny wystrzał podczas jednego z polowań, na które musiała jeździć z Reignerami. Potrząsnęła głową. – Przykro mi – odezwał się Willy. – Zrobiliśmy, co mogliśmy. Maländer dopiero teraz uświadomiła sobie, że opuściła mikrofon. Podniosła go i przyłożyła do ust. – Gówno prawda. – Panience, narzeczonej von Reignera, nie przystoi tak się… – Nie mam teraz ochoty na przekomarzanie się, Willy. – Wybacz. – Co mam robić? – zapytała. – Daj mi jakikolwiek pomysł, choćby najdurniejszy. – Nic – odparł gorzko adwokat. – Na tym etapie nie możemy już nic zrobić. – Nie przyjmuję takiej możliwości. – A ja nie mogę zaproponować ci żadnej innej. – W słuchawce dało się słyszeć, jak Willy stara się wykrzesać ogień z zapałki. – Mogę postarać się tylko o to, by nikt nie popełnił żadnego błędu. – Co? – Żeby nie było żadnych pomyłek. Przez moment milczała, nie rozumiejąc. Nie chcąc rozumieć. – Zadbam o to, by zginął natychmiast. Bez komplikacji, które sprawiłyby, że… – Willy. – To jedyne, co mogę zrobić. Bezradny ton Hüttera sprawił, że nie miała ochoty na dłuższą rozmowę. Pożegnała prawnika, a potem rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź. Odłożyła telefon i przez chwilę siedziała przy aparaturze, starając się nie myśleć o tym, co usłyszała. Dobrze znała Willy’ego, nawet bardzo dobrze. Wiedziała, że nie odpuszcza aż do samego końca i walczy wszelkimi możliwymi sposobami. Szczególnie kiedy zależy mu na kliencie, a w tym wypadku należało uznać, że tak jest.
Tym bardziej dojmująca była świadomość tego, że postanowił skupić się na tym, by wyrok został odpowiednio wykonany. – Skończyła pani? – Tak. Dziękuję. Opuściła pocztę, nie mogąc zebrać myśli. Najwyraźniej przesiedziała w budynku więcej czasu, niż sądziła. Na zewnątrz zapadł już zmrok. Neusohl było nieoświetlone, podobnie jak Zagobin. Gdzieniegdzie proces elektryfikacji dosięgnął mniejszych miejscowości, ale głównie w okolicach dużych miast. Tutaj na ten luksus trzeba było jeszcze poczekać. Sophie szła niemal po ciemku, nie do końca wiedząc, gdzie znajduje się gospoda. Kręciła się przez chwilę pomiędzy budynkami, w których pogasły już światła, a potem wyszła z powrotem na główną ulicę. Omiotła wzrokiem najbliższe otoczenie i uznała, że najlepiej będzie odtworzyć drogę od zakładu włókienniczego Ensela. Dotarła do niego po kilku minutach, a potem odwróciła się w kierunku drogi, którą szła z Markiem-Oliverem. Odetchnęła z ulgą, uznając, że teraz już nie pobłądzi. Uczucie spokoju szybko jednak ją opuściło. Idąc w kierunku gospody, usłyszała za sobą kroki. Ciężkie, miarowe, z pewnością świadczące o tym, że idzie za nią mężczyzna. Przyspieszyła i z niepokojem przekonała się, że śledzący ją człowiek zrobił to samo. Obejrzała się przez ramię, ale w mroku nikogo nie dostrzegła. Panowała zupełna cisza. Nie słychać było wiatru, głosów z okolicznych karczm czy innych przybytków, gdzie powinno jeszcze być trochę ludzi. Sophie miała wrażenie, że cały świat skurczył się do niej i idącego za nią mężczyzny. Zaschło jej w ustach. Przeklęła się w duchu za ten nocny wypad i przyspieszyła jeszcze bardziej. – Jak będzie pani tak pędziła, zaraz panią zgubię. Zatrzymała się jak rażona piorunem. Głos wydał jej się znajomy, ale nie na tyle, by rozpoznać, kto za nią idzie. Dopiero kiedy obróciła się i zobaczyła twarz chłopaka, zreflektowała się, że to pracownik zakładu, który udzielił im informacji o pociągu. Patrzył na nią nieprzeniknionym wzrokiem. Nie mogła zdecydować, czy powinna odetchnąć, czy zacząć martwić się jeszcze bardziej. – Ákos? – zapytała.
– Ma pani świetną pamięć do imion. – Mało węgierskich znam, stąd łatwo zapamiętać. Milczał, przypatrując się jej. – Dlaczego pan za mną idzie? Wzruszył ramionami. Sophie szybko oceniła swoje szanse w starciu z nim. Był młodszy, ale z pewnością miał więcej siły. Pracował fizycznie, ręce miał umięśnione akurat na tyle, by mogła zacząć się martwić, że nie dałaby mu rady. – O tej porze niemądrze jest tędy chodzić – zauważył. – Bocznymi uliczkami wbrew pozorom lepiej niż główną. Pomyślałem, że panią odprowadzę. – Miło z pana strony, ale… – Ruszajmy – powiedział Ákos, a potem wskazał kierunek. – Nigdzie mi się nie spieszy, a jutro nie mam porannej zmiany. – Dziękuję – odparła Maländer. Wciąż trudno było przesądzić, czy Węgier stanowi gwarancję bezpieczeństwa, czy może wręcz przeciwnie. Przez chwilę szli, nie odzywając się słowem. Księżyc schował się za chmurami, a w oddali jakiś kot wydał przeciągły pisk, który sprawił, że Sophie poczuła się nieswojo. Wolałaby już chyba ujadające psy. – Dlaczego szukali państwo Alberta? – zagaił Ákos. – Mógł nam pomóc uratować niewinnego człowieka. – Mógł? – zapytał chłopak. – To już nie może? – Obawiam się, że nawet gdybym go teraz odnalazła, nie zdążyłabym dotrzeć do Wiednia. – Do Wiednia? Z dwojga złego nawiązanie rozmowy było lepsze niż milczenie. Sophie nabrała głęboko tchu, a potem zaczęła opowiadać mu o całej sprawie. Kiedy usłyszał o niesłusznie oskarżonym Polaku, oczy mu aż zapłonęły. Nie wgłębiała się w szczegóły i z premedytacją ominęła sam temat Alberta. Chłopaka jednak najbardziej interesował właśnie on. – I jak Albert miałby pomóc? – Jesteśmy przekonani, że widział coś, co mogłoby uratować Erika – skłamała. – To dlaczego przed wami ucieka? – A kto powiedział, że ucieka?
– Tak wywnioskowałem. – Z czego? – No… – zaczął niepewnie Ákos. – Przyjechał tutaj z Bedenburga, bo z jakichś powodów nie mógł tam zostać. Potem wyjechał do Neumarkt… Dla mnie to brzmi, jakby przed kimś uciekał. – Być może przed Reignerami, nie mnie to oceniać. – Ale nie przed wami? – Nie, my moglibyśmy wyłącznie mu pomóc. Kolejna wierutna bzdura. Sophie nie miała pojęcia, co wie Albert, ale pewne było dla niej, że rozmowa z nią i Markiem-Oliverem nie wyszłaby chłopakowi na dobre. Uświadomiła sobie, że przestała obawiać się włókiennika. Jej myśli podążyły teraz w zupełnie innym kierunku, nie miały nic wspólnego z niepokojem. Dostrzegła bowiem, że chłopak wie więcej, niż przypuszczała. Skoro Albert pochwalił mu się, skąd przyjechał, być może było jeszcze coś, co mogłaby z niego wyciągnąć. Należało go tylko przekonać, że w najlepszym interesie Alberta leży, by dał się odnaleźć. Zatrzymała się i obróciła do rozmówcy. – Coś nie w porządku? – zapytał. – Tak. Ákos rozejrzał się, nieco zaniepokojony. – Wiesz, gdzie on jest. – Słucham? – Rozumiem, że chcesz go chronić – powiedziała konspiracyjnie. – My również. Jego i drugiego z Polaków, który został niesłusznie skazany i czeka teraz na śmierć. Obawiamy się, że twój znajomy podzieli jego los. Węgier patrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem, przynajmniej takie odniosła wrażenie. Może po prostu zatopił się w myślach? – Polacy są w porządku – odezwał się ni stąd, ni zowąd. – Szczególnie tacy jak Erik. To porządny człowiek i równy chłop. – Wolę ich od Słowaków – kontynuował, jakby nie słyszał jej uwagi. – Ze Słowakami cały czas jakieś problemy. Maländer zbliżyła się do niego o krok i posłała mu długie spojrzenie. Chłopak wbił wzrok w ziemię i zaczął przechylać głowę na boki, jakby potrzebował tego, by rozważyć wszystkie za i przeciw. – Pozwól nam pomóc Albertowi.
– Z tego co wiem, ma się całkiem dobrze. – Do czasu – odparła Sophie. – W tej chwili o tym nie wie, ale jesteśmy jego jedyną szansą. Wierzysz mi, Ákos? – No nie wiem… – Rodzina von Reignerów dorwie twojego przyjaciela, jak tylko Polak zostanie powieszony. Nie zamierzają zostawiać żadnych śladów, a tym bardziej pozwolić na to, by Albert kiedyś się wygadał. Ákos podrapał się po policzku. – Zapolują na niego prędzej czy później. I gwarantuję ci, że dorwą go, gdziekolwiek by nie był. Zobacz, jak łatwo my trafiliśmy na jego trop. Gdybyśmy mieli ze sobą automobil, a Reignerowie z pewnością będą mieli, już byśmy po niego jechali. – Dużo by to wam nie dało… – Słucham? – Nie ma go w Neumarkt. – Więc gdzie jest? Chłopak rozejrzał się, pocierając nasadę nosa. – Tutaj? Jest we wsi? Widziała, że Węgier jest skłonny powiedzieć jej o wiele więcej. Podjął już decyzję, kwestią otwartą było jednakże to, czy sam zdaje sobie z tego sprawę. Złapała go za rękę i poczekała, aż podniesie wzrok. Spojrzała mu głęboko w oczy. – Zaufaj mi – powiedziała. – To naprawdę ważne. Dla niego i dla Erika. – Może… może i tak. Uznała, że najlepiej będzie, jeśli dojdzie do celu małymi kroczkami. – Jak on ma na nazwisko? Ákos cofnął dłoń, jakby obawiał się, że przez sam dotyk uda jej się uzyskać wszystkie odpowiedzi, na jakie liczy. Przez chwilę się nie odzywali. Sophie czekała – i czuła, że jest już o krok od celu. – Blankart – powiedział w końcu Węgier. – Gdzie go znajdę? – Nad zakładem. Mieszka u pani Enselowej. – Jak to? – Przygarnęła go. Zanim Sophie zdążyła zapytać, co konkretnie ma na myśli, skinął w kierunku gospody i ruszył przed siebie. Szli ramię w ramię.
– Pan Ensel dawno odszedł, ale miałem jeszcze okazję go poznać. To był dobry człowiek, a pani Enselowa… no, też nie jest zła, ale bardzo samotna. A nas, młodych, pracuje u niej trochę. Nie dostajemy wiele, więc… Urwał, a ona spojrzała na niego pytająco. Wzruszył ramionami, jakby to miało cokolwiek tłumaczyć. – Od kiedy Albert się do niej wprowadził, nikt już nie chodzi na piętro. Sophie potrzebowała tylko chwili, by podjąć decyzję. Zatrzymała się, uścisnęła dłoń chłopakowi, a potem popędziła ile sił do gospody. Wpadła do holu jak huragan, a Marc-Oliver natychmiast zerwał się z krzesła. – Na Boga, gdzieś ty… – Chodź, już! Zanim zdążył o cokolwiek zapytać, wybiegła na ulicę. Nie musiała długo czekać, aż narzeczony do niej dołączy. Po chwili oboje pędzili w kierunku zakładu, mając nadzieję, że Albert się nie spłoszył i nie jest jeszcze za późno.
Rozdział XII – Jak to jest, umrzyku? – zapytał dzieciobójca. – Opisz mi to uczucie. Erik doskonale wiedział, co Belfegor ma na myśli, ale wciąż nie odpowiadał na jego zaczepki. Teraz było to łatwiejsze niż wcześniej, listy bowiem przynosiły mu ukojenie. Znał ich treść na pamięć, mimo to nadal czytał je od początku, chronologicznie. Im częściej to robił, tym głębsze dno w nich odkrywał. W pewnym momencie uzmysłowił sobie jednak, że się zapędził. Szukał podtekstów tam, gdzie ich nie było. Odniósł nawet wrażenie, że z listów wyłania się obraz czegoś więcej niźli tylko zwykła sympatia. Raz czy dwa skarcił się za takie wnioski. Potem uznał jednak, że skoro ma umrzeć, niech odejdzie z tego świata z nadzieją w sercu. – Powiedz mi – ciągnął współwięzień. – Jak to jest wiedzieć, że zaraz po ciebie przyjdą? Landecki spodziewał się, że ostatni dzień będzie inny niż wszystkie. Łudził się, że dostanie przyzwoity przyodziewek, może nawet jakieś danie, które przypominać będzie jedzenie. Nadzieje okazały się jednak płonne. Zamiast tego rankiem pojawił się ksiądz, który zamienił z nim kilka zdań, a na odchodnym powiedział, że każdy może dostąpić zbawienia. Zamykający za nim drzwi strażnik dodał, że Willy Hütter wpłacił już całość należnej kwoty i nie przewidują problemów z wykonaniem wyroku. – Modlisz się w ciszy, trupi kmiocie? Erik zebrał wszystkie listy, postukał nimi o podłogę, a potem zwinął je i obwiązał sznurkiem. Położył zwitek pod ścianą, jakby stanowił relikwię, podniósł się i zaczął chodzić po celi. Poradził mu to jeden z klawiszy, twierdząc, że pobudzi trochę krążenie, przez co śmierć będzie natychmiastowa. – Pogodziłeś się już ze swoim losem, co? – Mniej więcej.
– O! Nie może być! – odparł dzieciobójca. – To jednak mówi. Chodząc od ściany do ściany, Erik pomyślał, że jeszcze niedawno przyszłość rysowała się przed nim wcale nie najgorzej. Wprawdzie perspektywa zakładała czyszczenie zaśmiardłych butów, ale za to mógł liczyć na dach nad głową i stały przypływ gotówki. Poza tym Anika zdawała się nim zainteresowana – przynajmniej na tyle, na ile pozwalała ta krótka znajomość. Pewnie rozwinęłaby się w coś większego. – Więc? – zapytał Belfegor. – Powiesz mi, jak się czuje martwy człowiek? – Wbrew pozorom, wcale nie jak martwy. – Spokojnie, sraczka dopadnie cię po drodze. – Sraczka sprowadziła cię na świat – odparował Erik. Współwięzień zagwizdał z uznaniem, a Landecki pożałował, że dał się sprowokować. Z drugiej strony, czy powinien sobie odmawiać drobnej docinki, kiedy koniec był rychły? Może tak. Może nie powinien zniżać się do poziomu rozmówcy. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Odepchnął od siebie tę myśl i podszedł do drzwi. Dzieciobójca przez chwilę milczał. – Nie dość, że mówi, to jeszcze potrafi dopiec. Dobrze, dobrze, pofolguj sobie w ostatnich chwilach, potem będzie już tylko gorzej. Landecki westchnął. W głosie skazańca wyraźnie słyszał, że ten szeroko się uśmiecha. Najwyraźniej chłopak dostarczył mu rozrywki, na którą dzieciobójca od długiego czasu czekał. – Wydaje ci się, że utrzymujesz emocje na wodzy, co? Do czasu, Polaku, do czasu. Jak tylko otworzą się drzwi, pocieknie ci po nogawce. Tym razem Erik zrezygnował z riposty. Odwrócił się plecami do drzwi i ruszył w przeciwnym kierunku. Kilkakrotnie obszedł celę, myśląc o tym, że choćby rzeczywiście spanikował w ostatniej chwili, nie odezwie się. Nie dostarczy satysfakcji Belfegorowi. Zagryzie zęby i przeboleje, przynajmniej do momentu, aż stanie na podeście. – A jak lektura? – Co? – zapytał Landecki, zatrzymując się. – Gadałem ze strażnikami – wyjaśnił więzień. – Wiem, że masz tam jakieś sprośne kawałki. Obiecałem im kilka koron za to, że dostanę je w spadku po tobie. Nie powinien w ogóle wdawać się w rozmowę z tym człowiekiem. Zależało mu wyłącznie na tym, by wyprowadzić go z równowagi. Nie było
możliwości, by Willy pozwolił na to, że listy dostaną się w jego ręce. Z drugiej strony po wykonaniu wyroku adwokat będzie miał myśli zaprzątnięte innymi sprawami. Być może w ogóle nie będzie pamiętał o korespondencji. – Nie liczyłbym na to – powiedział wreszcie. – Nie? Więc nie rozumiesz chyba tego świata. Landecki zamilkł. Najwyższa pora, by skończyć tę rozmowę. – Twoja luba ci je pisała? Erik zrobił kilka wymachów i pokręcił karkiem. Przemknęło mu przez myśl, że to absurdalne. Chodzi w koło, macha rękoma i pobudza krążenie tylko po to, by szybciej umrzeć. – Opisz mi, jak wygląda, żebym wiedział, co sobie wyobrażać. Wkraczał w sferę, która dla Landeckiego stanowiła sacrum. Polak zatrzymał się przy dzielącej ich ścianie i zacisnął usta. Przez chwilę udawało mu się powściągnąć emocje. Tylko przez chwilę. – Wyobrażaj sobie co innego – powiedział. – Dwóch strażników, którzy przyjdą do ciebie dziś w nocy. – Hę? – Moim ostatnim życzeniem będzie, żeby mój prawnik sowicie ich opłacił. Zasadniczy ton sprawił, że rozmówca musiał zrozumieć, iż nie są to jedynie czcze pogróżki. Zamilkł, co stanowiło miłą odmianę. Erik miał ochotę rozwinąć ten scenariusz, ale ostatecznie uznał, że im więcej niedomówień pozostawi, tym lepszy efekt osiągnie. Ruszył z powrotem w kierunku drzwi. Martwiła go nieco nieobecność Hüttera. Powinien już tutaj być, udzielać mu ostatnich rad… o ile jakiekolwiek można było zaoferować w tej sytuacji. Sam zapowiadał, że będzie mu towarzyszył od samego rana. Przeprowadzi go przez cały proces, będzie mu towarzyszył aż do samego końca. W jakiś sposób ta świadomość podnosiła go na duchu. Nie umrze sam. Erik w końcu zrezygnował z lichej namiastki ćwiczeń. Usiadł na podłodze, a potem czekał. Każda kolejna minuta zdawała się przeciągać coraz bardziej. Nikt się nie zjawiał. Może nie przyjdą? Może w ostatniej chwili dokonał się jakiś przełom? Nie, lepiej było wytrwać bez nadziei. Ta jedynie skomplikowałaby i tak trudną sytuację.
Gdy jakiś czas później rozległ się chrzęst zamka, Landecki sądził, że w progu zobaczy Willy’ego. Zamiast niego jednak pojawił się strażnik – pasjonat batożenia, którego utemperowały dopiero korony wpłacone przez Hüttera. – Wstawaj, chłopcze – odezwał się batożnik. – Czas iść. Erik przypuszczał, że dzieciobójca pożegna go jeszcze jakąś uwagą, ale mężczyzna milczał. – No, już. Klawisz zrobił krok do środka, a Landecki poderwał się na równe nogi. Nie miał zamiaru prowokować strażnika, by ten siłą doprowadził go na miejsce egzekucji. Wolał przebyć tę drogę sam, godnie. Na tyle, na ile pozwalały okoliczności. Nogi jednak odmówiły mu posłuszeństwa. Ugięły się pod nim jak gałęzie pod ciężarem dziecka, które – zupełnie nieświadome – zawiesiło się na zbyt lichym kawałku drzewa. Upadł na podłogę, kompletnie zdezorientowany. Przekonał się, że cały się trzęsie. Umysł pozostawał spokojny, ciało jednak odmawiało mu posłuszeństwa. – Spokojnie, chłopcze. To wszystko normalne. Batożnik mówił beznamiętnym głosem, zupełnie niepasującym do człowieka, który lubił wyżywać się na więźniach. Erik podniósł wzrok. Tuż za nim do celi weszło dwóch innych strażników. – Moi koledzy pomogą ci iść. Wzięli go pod ręce, Landecki nie protestował. Poprowadzili go powoli na korytarz i po raz pierwszy od długiego czasu Erik poczuł, że wciąga do płuc powietrze. Skoro tutaj doświadczył tego tak intensywnie, nie chciał nawet myśleć o tym, jak cudownie byłoby odetchnąć na dworze. Szedł pomiędzy celami, zastanawiając się, ilu ludzi się w nich znajduje. Dotychczas wydawało mu się, że w całym gmachu przebywają jedynie on i dzieciobójca, jakby cała reszta ludzkości nikomu niczym nie zawiniła. Jakby oni byli jedynymi przestępcami. – Dobrze się czujesz? – zapytał batożnik. – Będziesz mdlał? – Nie, chyba nie – odparł Erik bez przekonania. Nogi miał jak z waty, w ustach mu zaschło, a ręce pociły się jak w największy upał. Z trudem przełykał ślinę i czuł serce nierówno kołatające się w piersi. Z każdym krokiem jego stan się pogarszał. – To dobrze. Nikt nie chce cię tam ciągnąć po podłodze, choć Bóg wie, że
takie rzeczy się zdarzały. – Bóg tu nie patrzy – stwierdził inny strażnik. – Zamknij się – zestrofował go batożnik. – Chłop idzie na śmierć, a ty pierdolisz takie bzdury. Bóg wszędzie patrzy, szczególnie w miejsca takie jak to. Landecki potrząsnął głową, starając się zapanować nad tym, co działo się z jego ciałem. Potem wskazał na jedną z mijanych cel. – Macie komplet? – zapytał cicho. Strażnik idący przed nim obrócił się przez ramię. – Jest kilka wolnych cel. – Ilu ma wyrok śmierci? – Niewielu. Po co pytasz? Erik wzruszył ramionami, czując, że wraca mu siła w nogach. Nadal jednak wyraźnie nimi powłóczył. Właściwie szedł tylko dzięki klawiszom, którzy bardziej ciągnęli, niż prowadzili go przez korytarz. – Spokojnie – powtórzył beznamiętnie batożnik. – Jeszcze chwila i będzie po wszystkim. Wyprowadzili go na dziedziniec więzienia, niewielki, otoczony przez ceglaste mury, gdzieniegdzie pokryte jakimiś naroślami. Wbrew oczekiwaniom Erika powietrze nie było orzeźwiające. Przeciwnie, zdawało się przesiąknięte śmiercią. Przy jednej ze ścian Landecki zobaczył drewniany podest oraz dwa rzędy krzeseł ustawione tuż przed nim. Naliczył ponad dwadzieścia miejsc, a mimo to było tutaj tylko kilka osób. Willy siedział w pierwszym rzędzie, miał wyraźne cienie pod spuchniętymi oczami. Spojrzał na Erika i powitał go skinieniem głowy. Nie ulegało wątpliwości, że próbował coś wskórać do ostatniej chwili, zarywając noc. Jego wyraz twarzy świadczył jednak o tym, że nie poczynił żadnych postępów. Klamka zapadła. Landecki spojrzał na miejsce, w którym miał stracić życie. Konstrukcja sprawiała wrażenie, jakby została wzniesiona naprędce. Zazwyczaj otwierano jedną z bram, wpuszczając gapiów, ale tego dnia najwyraźniej nie dopuszczono takiej możliwości. Na placu znajdowało się jednak kilku policjantów, którzy stanowili polisę ubezpieczeniową wymiaru sprawiedliwości. Erik wątpił, by ktokolwiek spodziewał się problemów. Nic nie mogło go tutaj uratować.
Wprowadzono go na drewniane podwyższenie, na środku którego stał wysoki na dziesięć stóp pal z hakiem na górze. Obok niego znajdował się niewielki drewniany podest. – Zostaniesz teraz przywiązany do pala – odezwał się batożnik. Dwóch klawiszy uniosło ręce Landeckiego, a trzeci przełożył pod nimi gruby sznur. Gdy skończyli, stojący za Polakiem mężczyzna zaczął wciągać go na górę. Po chwili Erik wisiał ponad dwa metry nad ziemią, czując, jak lina wpija mu się pod pachy. Przełknął z trudem ślinę. Klawisz wszedł po niewielkim podeście. – Założę ci teraz pętlę. Do tej pory udawało mu się zachować względny spokój, teraz jednak odniósł wrażenie, jakby miał umrzeć przedwcześnie, zanim lina znajdzie się w ogóle na jego karku. Śmierć z przerażenia. Wiedział, że to niemożliwe, ale strach przesłaniał racjonalność. Zaczął się szarpać, tracąc kontrolę nad tym, co robi. – Uspokój się – powiedział klawisz. – Tak będzie tylko gorzej. W głowie Landeckiego rozległy się błagalne protesty. Chciał je zwerbalizować, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Patrzył na zgromadzonych, którzy najwyraźniej byli pod wrażeniem jego spokoju. Nie mieli pojęcia, jak usilnie starał się wydusić z siebie ostatnią prośbę o to, by ktoś go ocalił. – Za moment będzie po wszystkim. Erik zaczął się szarpać. Czuł, że sznur pod pachami obciera mu skórę do krwi, ale nie miał zamiaru przestać. Nawet gdyby było inaczej, gdyby postanowił odejść w spokoju, i tak nie wytrzymałby długo. – Ale się rzuca – szepnął jeden z klawiszy. Batożnik wyciągnął białe rękawiczki, a potem powoli je założył. – Uspokój się, Erik – powiedział. Landecki szamotał się, jak mógł, ale strażnikom zdawało się to nie przeszkadzać. Sprawnie założyli mu pętlę na szyję, po czym zacisnęli ją mocno. Na tyle mocno, że Landecki ledwo mógł zaczerpnąć tchu. Rzęził przeraźliwie, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po dziedzińcu. Willy podniósł się z krzesła. – Przytrzymam ci głowę – powiedział batożnik, nachylając się do więźnia. – Zatkam ci usta, umrzesz godnie. Erik zawiesił wzrok na oczach swojego kata. – Nie – powiedział.
Wydawało mu się, że tamten go nie usłyszał. Nie był nawet pewien, czy w istocie udało mu się odezwać. Strażnik obrócił się i powiódł wzrokiem po dziedzińcu, zapewne poszukując naczelnika więzienia. Ten powinien dać sygnał do rozpoczęcia krótkiej procedury, ale nigdzie nie było go widać. – Gdzie jest stary? – zapytał. – Nie widziałem go – odparł inny klawisz. – Nie przyszedł jeszcze. Batożnik trzymał Erika za brodę, jego masywna dłoń była jak imadło. Landecki w końcu przestał się trząść. – Tylko tego trzeba, żeby przedłużać męki Polaka. – Co zrobisz? Musimy czekać. Erik w końcu opanował się na tyle, by przestać się rzucać. Strażnicy szybko skorzystali z okazji i zacisnęli mocniej pętlę. Landecki bezskutecznie próbował przepchnąć ślinę przez gardło. Zamknął oczy. Uznał, że najwyższa pora pogodzić się z losem. Tak będzie lepiej. Dla niego, dla Willy’ego, dla wszystkich. – Jest, idzie – powiedział ktoś. Mężczyzna w surducie i wysokim kapeluszu wyszedł z budynku, leniwie się rozglądając. Dzień jak co dzień dla naczelnika więzienia. Miał kilka obowiązków, z których ten był zapewne najmniej absorbujący. Skinie głową i tym samym wypełni swoje zadanie. – W końcu – mruknął batożnik, po czym nachylił się do Landeckiego. – Zaraz zabierzemy sznur, który masz pod pachami. Opadniesz natychmiast. Wszystko się skończy i nic nawet nie poczujesz. Erik przypuszczał, że to nieprawda. Wprawdzie nigdy nie uczestniczył w publicznym wykonaniu kary śmierci, ale słyszał, że skazańcy nierzadko umierają dopiero po chwili. Na szybką śmierć mogli liczyć ci przysadziści, u których ciężar ciała robił swoje. W większości przypadków więźniowie jednak byli wychudzeni po długiej odsiadce, tak jak on. Zamknął oczy, starając się o tym nie myśleć. – Jeszcze chwila – powiedział batożnik. – Spokojnie. Erik podniósł powieki i zobaczył, że mężczyzna przygotowuje się, by odwiązać sznur. Przeniósł wzrok na Willy’ego. Prawnik nie potrafił spojrzeć mu prosto w oczy. Naczelnik zbliżył się, nabrał tchu i uniósł leniwie dłoń. – Wstrzymaj się, Christoph – powiedział.
– Słucham? – zapytał strażnik, nie cofając ręki. – Dostaliśmy sygnał z Wiednia, żeby wstrzymać egzekucję. – W tej chwili? Panie naczelniku, on już… – Widzę – odparł korpulentny mężczyzna. – Natychmiast go ściągnijcie. I uważajcie. Erik poczuł, jak pętla staje się coraz luźniejsza. Mógł przełknąć ślinę, mógł dobyć głosu. Powiódł nierozumiejącym wzrokiem po zebranych. – Co… co się stało? – zapytał. Strażnik zignorował więźnia, podchodząc do przełożonego. – Jak to możliwe? – chciał się dowiedzieć. – Co to za hucpy, panie naczelniku? – Nie mnie to oceniać – uciął mężczyzna. – Dostałem telegram od barona von Reignera. Landecki miał wrażenie, że się przesłyszał. – Zapewnił mnie w nim, że Najwyższy Trybunał Sprawiedliwości obali wyrok wcześniejszych instancji. I że sędziowie życzą sobie, by wstrzymać wszelkie czynności mające na celu wyegzekwowanie kary. – Von Reigner? – zapytał mężczyzna stojący z tyłu. Erik ledwo rejestrował wymianę zdań. – Czy to nie ojciec tego człowieka, którego zabił ten Polak? – Najwyraźniej nie zabił – odparł naczelnik. – Przynajmniej nie według barona.
Część trzecia Wiedeń, Austro-Węgry 1909 rok
Rozdział I Sprawa przed wiedeńskim sądem odbyła się bez udziału głównego zainteresowanego. Trybunał procedował niejawnie, ale nawet gdyby było inaczej, Erik nie zostałby wpuszczony na salę posiedzeń. W jego imieniu przemawiał Willy, choć – jak sam podkreślał – nie miał wiele okazji, by zabrać głos. Dla Erika nie miało to żadnego znaczenia. Liczył się jedynie rezultat. Rezultat, którym było opuszczenie murów więzienia. Siedział teraz w pociągu jadącym z Krakowa do Jawiszowic, z niedowierzaniem słuchając relacji prawnika. Wpatrywał się w widok za oknem, nie mogąc uwierzyć, że roztacza się przed nim prawdziwy świat, a nie senna mara. Skład dudnił jednostajnie po torach, co jakiś czas rozlegał się sygnał świadczący o tym, że zbliżają się do stacji. Landecki upajał się każdym dźwiękiem. Podobnie działały na niego zapach smaru i wszystkie widoki, jakie miał przed oczami. Nawet niewielkie stacje po drodze wydawały mu się jednymi z najpiękniejszych miejsc, jakie w życiu widział. W Jawiszowicach miał czekać na nich automobil wysłany przez barona von Reignera. Zabierze Landeckiego z powrotem do Raisentalu – choć Polak nadal nie mógł w to uwierzyć. Spodziewał się, że w ostatniej chwili coś pójdzie nie tak. Ktoś przypomni sobie, że pominięto jakiś ważny element procesu, a on znów zostanie wtrącony do lochów. I znów będzie czekał na śmierć.
Pokręcił głową z uśmiechem. Nie, wszystko było w jak najlepszym porządku. – I jak? – odezwał się Hütter. – Świetnie, choć… dziwnie. – Poprawił chustę, którą Willy zawiązał mu na szyi, twierdząc, że to odmiana krawata. – Wyglądam jak pajac. – Ważne, że żywy pajac. Odwrócił wzrok od widoku za oknem i spojrzał na prawnika. – Nadal mam wrażenie, jakbym wyszedł tylko jedną nogą z grobu. – I tak też się jawisz. W to nie wątpił. Po tylu tygodniach spędzonych w piwnicznej celi miał podkrążone oczy, spojówki przekrwione, a skóra przywodziła na myśl suchą, białą skorupę. Pociąg zatrzymał się na kolejnej stacji. Rozległ się dźwięk ciężkiej maszynerii, która zdawała się z trudem sapać. Dwóch podróżnych w milczeniu czekało, aż część osób opuści skład, a ich miejsce zajmą kolejni ludzie. Potem dało się słyszeć wezwanie do zajęcia miejsc. Pociąg ruszył ociężale na zachód, a Willy zamówił dwie herbaty i rozsiadł się wygodniej w fotelu. – Jak to się stało? – odezwał się po chwili Erik. – Już mnie o to pytałeś. – I byłem w takim szoku, że nie pamiętam, co odpowiedziałeś. Hütter poprawił się na swoim miejscu. – Sprawa jest dość skomplikowana – powiedział. – Tego sam mogę się domyślić, skoro człowiek, który chciał widzieć mnie martwego, okazał się tym, który mnie uratował. – Mhm. – Dlaczego to zrobił? Kelner podał napoje i Erikowi przyszło na myśl, że wolałby najohydniejszą wódkę zamiast nawet najlepszej herbaty. Wymknął się śmierci, gdy ta dosłownie zaciskała szpony na jego gardle. Potem wtrącono go do celi, gdzie spędził najdłuższy tydzień w swoim życiu, oczekując jakichkolwiek wieści. Należała mu się okazja, by nawalić się w sztok. Postanowił, że będzie to pierwsze, co zrobi po powrocie do Zagobina. Tymczasem jednak chciał w końcu dowiedzieć się, co sprawiło, że los się do niego uśmiechnął. – Mów, Willy.
Adwokat poczekał, aż kelner się oddali, a potem nachylił się do towarzysza. – Naprawdę nie pamiętasz nic z tego, co mówiłem? – Niespecjalnie. – W porządku, więc zacznę od tego, że wraz z Sophie podjęliśmy kilka decyzji w twoim imieniu… Formalnie rzecz biorąc, sfałszowaliśmy twój podpis tu i ówdzie, bo tego wymagała sytuacja. Nie miał pojęcia, czy prawnik już mu o tym wspominał. Być może rzeczywiście tak było, ale w początkowym oszołomieniu trudno było stwierdzić, co dzieje się naprawdę, a co jest wynikiem szaleństwa. To słowo uderzyło go jak obuch. Zdawał sobie sprawę, że jego psychika jest nadwątlona. Willy wspominał coś o tym, że przez część odsiadki pozostawał w stanie wykluczającym rozmowę, ale tego również nie mógł sobie przypomnieć. Odsunął od siebie te myśli i skupił się na teraźniejszości. – Co konkretnie zrobiliście? – W twoim imieniu podpisaliśmy pewną umowę. Nie miałby nic przeciwko, gdyby nawet podpisali cyrograf. – A konkretniej? Mów, do cholery. – W porządku, w porządku. Pamiętaj tylko, że podpisałeś też klauzę poufności, więc nie możesz rozmawiać o treści umowy z nikim. Nawet ze mną. Wszystko, co od tej pory usłyszysz, musisz zachować dla siebie. Tak wyraźnie stypuluje umowa. – Będę trzymać język za zębami. – Nie żartuję, Erik – podkreślił Hütter. – Jeśli komukolwiek o tym… – Mówże. Willy skinął głową i nabrał powietrza. – Wprawdzie Sophie zapewne sama chciałaby cię wtajemniczyć, a może wolałby to zrobić sam baron, ale równie dobrze ja mogę ci wszystko opowiedzieć. Zacznijmy od początku…
Rozdział II – Jak pewnie wiesz, Julius von Reigner był uważany za czarną owcę w rodzinie. I trudno się temu dziwić, bo był to doprawdy rozpustny dandys, w dodatku lubił sporo wypić i jeszcze więcej nabroić. Miał wybuchowy temperament, co ewidentnie odziedziczył po swoim ojcu. Drugi z braci jest raczej podobny do matki… choć znacznie bardziej wylewny, w porównaniu do tej starej jędzy. – Do rzeczy, Willy. Prawnik upił łyk herbaty, poważniejąc. – Julius miał w sobie nawet więcej z ojca, niż sądziliśmy. Gdy Hendrik był w jego wieku, również jawił się jako niestabilny i skłonny do swawoli młodzieniec, który potrafił ściągnąć na siebie więcej problemów, niżby to wynikało z czystej logiki. Bawił się na hucznych balach, ale także na nieformalnych pijatykach. Po jednej z nich, w chałupie jakiegoś chłopa małorolnego, zbałamucił jego córkę. Pech chciał, że zaszła w ciążę. – I? – Ta kobieta nosiła nazwisko Landecka. Erik wbił wzrok w oczy swojego obrońcy i trwał przez moment w bezruchu. – Wszystko w porządku? – zapytał Hütter. – Tak. – Nie wyglądasz najlepiej… Landecki spojrzał na herbatę. Nawet nie zamoczył w niej ust. Właściwie nie był zdruzgotany tą wiadomością. Stanowiła jeden z wielu scenariuszy, które brał pod uwagę, gdy zastanawiał się, dlaczego ktokolwiek miałby wrabiać go w morderstwo. Wprawdzie była tylko przelotną myślą, która wydawała się zbyt odległa od rzeczywistości, by ją dłużej rozważać, tym niemniej pojawiła się… A teraz Erik zaczął się z nią oswajać. – Jesteś bękartem von Reignera.
– Tak, tyle zrozumiałem – odparł Landecki, wodząc wzrokiem po wagonie. Podróżowało z nimi kilkanaście osób, w tym jakaś kobieta, która miała wyjątkowo intensywne perfumy. A może tak tylko wydawało się Erikowi po spędzeniu tylu tygodni w prześmierdniętych lochach? Wydawało mu się, że zapach osiada na nim jak coś lepkiego. Podobne wrażenie miał, gdy ktoś na niego spojrzał. Wzrok przypadkowych osób niemal przenikał jego duszę. Potrząsnął głową. Nikt nie przysłuchiwał się rozmowie, którą toczył ze swoim prawnikiem. Zresztą nawet gdyby ktoś próbował, dźwięki składu przewalającego się po torach skutecznie zagłuszały szept Willy’ego. – Mów dalej. Obrońca wskazał na herbatę. Landecki napił się, byle tylko nie musieć wysłuchiwać wykładu o tym, że jego organizm jest odwodniony. – Kobieta została zmuszona do milczenia – kontynuował Hütter. – W przeciwnym wypadku miała stracić wszystko. Dom, dziecko, przyszłość. Natomiast historyjkę, którą miała opowiadać, dobrze znasz, bo słyszałeś ją od małego. Erik skinął głową. To tyle, jeśli chodziło o ojca, który rzekomo wyjechał z Zagobina, zostawiając jego i matkę na pastwę losu. Okazuje się, że wciąż był obecny, rzut kamieniem od wsi. Mieszkał w Raisentalu i wychowywał dwóch innych synów. Landecki na moment zamknął oczy. Nie powinien o tym myśleć, nie teraz. Będzie miał sporo czasu, by się nad wszystkim zastanowić. – Wydarzenie to oprzytomniło Hendrika – ciągnął Willy. – Od tamtej pory dziedzic rodu powoli zaczął zmieniać się w nudziarza, którego obaj znamy. A tajemnica spokojnie spoczywała w czeluściach dawno zapomnianej historii, podobnie jak dawna, zabawowa natura von Reignera. Niestety pewnego dnia jedno i drugie ujrzało światło dzienne. Erik ściągnął brwi. – Co masz na myśli? – spytał. – Julius i Hendrik wyprawili się na polowanie, suto zakrapiane edelgeistem. Starczy powiedzieć, że nawalili się jak wieprze i aż dziw, że nie powystrzelali się nawzajem. W pijackim uniesieniu zapewnili się o wzajemnej miłości i zażegnali wszystkie spory między nimi. Na dowód tego stary powiedział Juliusowi o spłodzonym bękarcie. Chciał, by syn wiedział, że on również w młodości przeżywał trudne chwile i mimo to wyszedł na prostą.
Landecki opróżnił filiżankę z herbatą, a potem przywołał kelnera. Willy na moment uciął, patrząc przenikliwie na rozmówcę. – Muszę się napić czegoś mocniejszego – oznajmił Erik. – Nie dziwota. Biorąc pod uwagę twoje geny i tak jesteś w tym względzie dość powściągliwy. Kiedy kelner do nich podszedł, Landecki spojrzał pytająco na prawnika. – Czego sobie życzysz? – zapytał. – Pytam, bo i tak ty płacisz. Hütter posłał stojącemu obok mężczyźnie blady uśmiech. – Dla nas będzie najgorsze wino, jakie macie. Chwilę potem kelner podał im butelkę i dwie lampki, które brzęczały na trzęsącym się stoliku. Trunek rzeczywiście nie wyglądał na wyszukany, ale Erikowi było wszystko jedno. Ważne, że miał alkohol. – Co było później? – zapytał Landecki, gdy opróżnił pierwszy kieliszek. – Dotkliwy kac, jak przypuszczam – odparł Willy. – Gdyby Bóg był dla ciebie łaskawy, sprawiłby, że Julius zapomniałby o tej rozmowie. – Ale nie był. – Nie. Młody Reigner doskonale pamiętał rewelacje ojca. Zaczął węszyć, szukać swojego przyrodniego brata i domyślasz się zapewne, że bynajmniej nie kierowała nim ciekawość czy sympatia wobec ciebie. Chciał cię dopaść, a potem raz na zawsze się ciebie pozbyć. Landecki przez moment sądził, że ten eufemizm nie oznacza tego, o czym pomyślał. Tylko przez moment. – Twierdzisz, że chciał mnie zabić? – Nie ja. Hendrik. – Chyba żartujesz. – W żadnym wypadku, przy winie zawsze jestem poważny, tkwi w nim bowiem prawda. – Willy… – Chciał cię usunąć z tego świata, bo byłeś… jesteś najstarszym męskim potomkiem von Reignera. – Raczej bękartem. – I co z tego? – To, że nieślubne dzieci nie dziedziczą. – Co do zasady masz rację – odparł Willy, lekko się uśmiechając. – Dzieci naturalne, bo tak nazywa je kodeks, nie są uprawnione do nazwiska, tytułu szlacheckiego czy herbu, ale mogą uczestniczyć w dziale spadku, jeśli taka
jest wola ojca. Poza tym przy dziedziczeniu kontraktowym Reigner mógłby rozporządzić swoim majątkiem wedle woli. – Nie miałby raczej woli, by cokolwiek mi zapisywać. – Dobrowolnie z pewnością nie – przyznał Hütter, dolewając im wina. – Ale gdybyś dowiedział się, że jesteś jego synem, mógłbyś trzymać go w szachu. Chociażby grożąc tym, że ujawnisz tajemnicę jego żonie i pozostałym dzieciom. Byłoby wiele możliwości, pozaprawnych, żeby uszczknąć część spadku, a być może nawet więcej niż część. A jeśliby stary nie zostawił testamentu bądź dokument zostałby obalony, mógłbyś spreparować akt małżeństwa z twoją matką. Gdyby sąd go uznał, mógłbyś nawet zasiąść w gabinecie Reignera jako pan Raisentalu. Erik miał ochotę się roześmiać. Zamiast tego osuszył kieliszek. – Szkoda, że dopiero teraz się o tym dowiaduję – powiedział. – Nie zatrudniałbym się jako czyścibut, tylko poszedł do Hendrika po moją część ojcowizny. Prawnik pokiwał w zadumie głową, a potem wyciągnął papierośnicę i rozdysponował między nich jej zawartość. – Słabo skręcone, bo mi się spieszyło – usprawiedliwił się. – Poza tym tutki jakieś liche. Niby u Paschalskiego kupowałem, a widzisz, jak się… – Kontynuuj, Willy. – Oczywiście – odparł adwokat, zapalając. – Juliusowi udało się w końcu cię odnaleźć. Snuł się za tobą, planował, przygotowywał się do zadania jedynego i ostatecznego ciosu. Koniec końców jednak zabrakło mu odwagi, a może stwierdził, że skoro nie wiesz o swoim pochodzeniu, nie warto podejmować żadnych działań. Minęło trochę czasu i wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie… – Gdyby nie spotkał mnie w karczmie w Bedenburgu. – Otóż to. Był tam z kilkoma znajomymi, jak pamiętasz, choć żaden z nich nie wiedział, dlaczego panicza von Reignera nagle tak zainteresował jakiś Polak. Po bójce Julius zwierzył się jedynie Albertowi Blankartowi, który, swoją drogą, uratował twój nędzny zadek. – Nie przypominam sobie, żeby wtedy… – Nie wtedy. Teraz. – Co masz na myśli? – Sophie odnalazła go w Neusohl – oznajmił obrońca, wypuszczając dym nosem. – Wydusiła z niego wszystko, co wiedział, grożąc mu, że wpakują go
do lochów za obstrukcję wymiaru sprawiedliwości. Szczycę się tym, że to ja nauczyłem ją tego sformułowania. Brzmi poważnie, prawda? – Brzmi jak zatwardzenie. – Mniejsza z tym – odparł Hütter, strzepując popiół do ceramicznej popielniczki. – Sophie i Marc-Oliver zawieźli suczego syna do Raisentalu, uprzednio formułując wobec niego nie tylko całą gamę gróźb, ale także proponując pewną zapłatę. – Pewną? Przypuszczam, że sowitą. – Ja też, ale nie wnikałem – powiedział Willy i wzruszył ramionami. – Kiedy baron zobaczył Alberta, nie wiedział, w czym rzecz, ale Gröger szybko dał mu do zrozumienia, że to ten, którego chcieli się pozbyć. – I co dalej? – Dalej… zawarli kontrakt, o którym ci mówiłem – odparł Hütter, poważniejąc. Erik dostrzegł, że prawnik spojrzał na niego z rezerwą. – Umowa była dość prosta. W zamian za to, że von Reigner poświadczył, iż to nie ty zabiłeś jego syna, zrzekłeś się wszelkich możliwości prawnych i pozaprawnych nabycia choćby części spadku. – Mhm. – A! I przyrzekłeś zachować milczenie, choćby wzięli cię na tortury. Nikt nigdy nie może się dowiedzieć, że jesteś baronowskim bękartem. Landecki zgasił papierosa, nie spuszczając wzroku ze swojego obrońcy. Wszystko to nie miało sensu, przynajmniej jeśli chodziło o sprawy najważniejsze. Mimo że Albert się odnalazł i poświadczył o bójce, nie zmieniało to stanu rzeczy, który sprawił, że Erik znalazł się w celi śmierci. – Mów dalej. – Tyle powinieneś wiedzieć – odparł Willy. – I tyle dowiedzieliśmy się od von Reignera. Polak pokręcił głową. – Gówno mnie obchodzi, czego się od niego dowiedzieliście – powiedział. – Chcę znać całą prawdę, od początku do końca. Dlaczego mnie uwolniono? I kto zabił Juliusa? Hütter westchnął. Najwyraźniej miał nadzieję, że nie będzie musiał wykładać wszystkiego od A do Z, ale Erik nie zamierzał odpuścić. Zabębnił wyczekująco palcami o blat stołu. Popiół z trzymanego w dłoni papierosa spadł obok popielniczki. – Dalsza część rozmowy nie będzie miała miejsca, rozumiemy się?
– Daj sobie spokój z tym dramatyzmem. Mów. – W porządku – odparł Willy. – Wraz z Sophie mamy pewne pojęcie o tym, co mogło się wydarzyć. Reigner oczywiście nigdy tego nie potwierdził… i wątpię, by kiedykolwiek to zrobił, ale nie musi. Wystarczy spojrzeć mu w oczy, żeby przekonać się, że to on i jego żona za wszystkim stoją. Gröger moim zdaniem wiedział tylko tyle, ile było konieczne, ale… – O czym ty mówisz? – O tym, że baron zamierzał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – oznajmił Willy. – Od dawna musiał szukać sposobu, żeby wyeliminować ciebie z gry, bo widmo bękarta bez wątpienia cały czas nad nim wisiało. Co więcej, widział, że jego syn stacza się coraz bardziej. Upadku Juliusa nikt nie był w stanie powstrzymać, a chłopak sprowadzał do Raisentalu coraz mniej szanowane kobiety. Przy czym muszę nadmienić, że używam raczej dyplomatycznych określeń. – Tak, słyniesz z tego. Hütter docenił tę uwagę lekkim uśmiechem. – Udało mi się ustalić, że Julius sam spłodził kilka bękartów. – To pewne? – Tak. I ani myślał przestać, ku zgrozie swego ojca. Ale mniejsza z tym. Liczy się to, że kiedy zgłosiłeś się do pracy… – Hendrik polecił Grögerowi, by mnie przyjął. – Nie, nie – zaoponował prawnik. – Von Reigner zadbał o to, by Gröger myślał, że to jego decyzja. Musisz zrozumieć, że ten stary majordom jest uosobieniem zasad i reguł, które rządzą życiem w Raisentalu. Nigdy nie pisałby się na to, by usunąć Juliusa. Nie miał pojęcia o tym wszystkim, co się działo, i do teraz o niczym nie wie. Gdyby było inaczej, dawno popędziłby na najbliższy posterunek policji. – Co dalej? – Przyjął cię do pracy, a baronowi pozostało tylko załatwić kwestię z Juliusem – odparł Willy, kontrolnie tocząc wzrokiem po pasażerach. – Nie przypuszczam, by zrobił to sam. Może zlecił to szoferowi i dał mu klucz? Trudno stwierdzić. Tak czy inaczej jednej nocy sprawił, że Marc-Oliver stał się dziedzicem, a ty przestałeś zagrażać jego majątkowi. – Żartujesz? – Nie. Wiem, że mówię to lekkim tonem, ale po pierwsze nie dziwi mnie to, że to ten gnój za wszystkim stał. Wszyscy to czuliśmy, prawda? Nie
mieliśmy tylko pewności, dlaczego to zrobił. Po drugie miałem trochę czasu na oswojenie się z tą informacją. – A Sophie? – Jest tego samego zdania, jak mówiłem. – Marc-Oliver? – Nie wierzy w to, że jego ojciec mógłby to zrobić. – Więc co mówi sam baron? – Że nie będzie dyskutował na temat śmierci syna – odparł Willy, odsuwając popielniczkę na skraj stolika. – Twierdzi, że rzeczywiście skorzystał z okazji, gdy cień podejrzeń padł na ciebie. Przekupił szofera, by ten poświadczył nieprawdę, ale nic ponadto. Zresztą nie ma to żadnego znaczenia. – Nie drwij sobie, Willy. Ma znaczenie, czy Sophie za teścia będzie miała mordercę. Prawnik zmrużył oczy, patrząc na swojego towarzysza. Na dłużej zawiesił wzrok na chuście, która miała udawać krawat. – Coś nie tak? – Nie, nic. Obrońca zaczesał grzywkę dłonią i odchrząknął. Najwyraźniej miał jeszcze coś istotnego do powiedzenia – i nie wyglądało na to, by Landecki miał się z tego powodu ucieszyć. Na tym etapie jednak nawet najgorsza wiadomość nie popsułaby mu humoru. Fakt, że był bękartem, że obok nosa przeszła mu fortuna, że matka przez całe życie go okłamywała… Wszystko to było nieważne. Żył. Nie powiesili go za zbrodnię, której nie popełnił. Miał przed sobą przyszłość. – Ona będzie miała go za teścia, ale ty będziesz mu się kłaniał – odezwał się w końcu Hütter. – Co? – Kontrakt przewiduje, że będziesz pracował w Raisentalu jako czyścibut. Erik miał wrażenie, że się przesłyszał. Popatrzył na wino i przemknęło mu przez myśl, że może powinien przestać pić. Przynajmniej do czasu, aż nie wrócą mu siły. – Co takiego? – wydusił w końcu. – Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby ustalić jak najlepsze warunki umowy, ale nie jesteśmy cudotwórcami. Choć nie, biorąc pod uwagę, że uniknąłeś stryczka, być może jesteśmy.
Erik zawiesił wzrok za oknem. Trudno było z tym polemizować. Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiał, niektóre elementy tej układanki do siebie nie pasowały, a części spraw w ogóle nie poruszył. Przypuszczał, że czeka go wiele bezsennych nocy, nim ogarnie to wszystko umysłem, a myśli przestaną kotłować mu się w głowie. Na wszystko przyjdzie jednak pora. Także na poznanie odpowiedzi na każde pytanie, które się nasuwało. Teraz interesowało go jedno. – Dlaczego Reigner uparł się, bym wszedł w skład służby? – Chce cię mieć blisko siebie. Landecki przez moment milczał. – Znów sięgasz po dyplomatyczne określenia – odparł w końcu. – Ja bym raczej rzekł, że chce mnie trzymać na smyczy.
Rozdział III Sophie wypatrywała automobilu mającego przywieźć z Jawiszowic dwóch podróżnych. Towarzyszył jej irracjonalny niepokój, który sprawiał, że nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Obawiała się, że coś się wydarzy. Coś, co sprawi, że Erik i Willy nie dotrą do Raisentalu. Zawiesiła wzrok w oddali. Nie, zupełnie nie o to chodziło. Niepokoiło ją to, że miała stanąć twarzą w twarz z Erikiem. Emocje były niewspółmiernie do wagi tego spotkania. Nie powinna się nim przejmować, nie miała powodu. Nie napisała mu w listach nic, przez co musiałaby się teraz przejmować. Owszem, w ostatnim dopisała na końcu, że za nim tęskni, ale co z tego? Chciała go podnieść na duchu. A wspomnienie o tym, że nie czuła się dobrze w Raisentalu? Nie trzeba było czytać jej korespondencji, by się tego domyślić. Mimo to serce jej przyspieszyło, gdy zobaczyła nadjeżdżający z Zagobina pojazd. Złożyła to na karb konwenansów. Wszak nawiązała nić sympatii – dość grubą – z człowiekiem, który miał służyć w Raisentalu jako czyścibut. Dla niej samej nie miało to żadnego znaczenia, ale dla służących i von Reignerów owszem. – Chłodno? – zapytał Marc-Oliver. Dopiero teraz przypomniała sobie, że stoi obok. – Nie. – Więc dlaczego tak się wiercisz? – Przykrzy mi się to czekanie. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że stoję tutaj jak ostatni kretyn, oczekując przyjazdu czyścibuta. – To twój brat, Öhle. – Weszło ci w krew to określenie – zauważył Reigner, obracając się do narzeczonej. Trwała z beznamiętnym wyrazem twarzy, wbijając wzrok
w podskakujący na wertepach automobil. – Poza tym to tylko mój przyrodni brat. I to nieoficjalnie. Przez moment milczeli. – Sądzisz, że Hütter mu wszystko powiedział? – zapytał. – Nie mam co do tego wątpliwości. Gdy pojazd zatrzymał się na tyłach budynku, tuż przed wejściem dla służących, Sophie zrobiła krok w przód, czując się jak uczennica. Skarciła się w duchu, ale zaraz potem przestała o tym myśleć, zauważywszy wymizerowane oblicze Erika. Zbliżyła się jeszcze o pół kroku. Baron stał za nią i Markiem-Oliverem, jakby zza ich pleców miał zamiar wszystkiego doglądać. Może było w tym coś symptomatycznego. Landecki wysiadł z samochodu, rzucając mu krótkie spojrzenie. – Wszystko zostało ci wyjaśnione? – odezwał się Hendrik. – Tak. – W takim razie nie ma potrzeby robić cyrku – odparł von Reigner. – Wszyscy do środka. Erik popatrzył w oczy Sophie, nim się odwróciła. Zaraz potem narzeczony położył dłoń na jej plecach i poprowadził ją do budynku. Uznała, że to raczej niewymarzone pierwsze spotkanie po takim czasie, ale z pewnością będzie jeszcze okazja, by zamienić choć kilka słów. – Panie Hütter, oferuję panu nocleg – odezwał się Hendrik. – Doprawdy? – Proszę nie być bezczelnym. – Nie zamierzam. I chętnie skorzystam. – Upraszam pana także o powściągnięcie języka, ostatnim razem był pan bowiem tak swawolny w wygłaszaniu swoich osądów, że mojej żonie odechciało się przyjmować jakichkolwiek gości. Willy uśmiechnął się szeroko, po czym zamknął za sobą drzwi. Sophie musiała ugryźć się w język, by nie zauważyć, że Hiltrude co do zasady niechętnie zapraszała kogokolwiek do Raisentalu. Wyjątkiem byłby chyba tylko cesarz Franciszek, choć i on musiałby spełnić pewne kryteria. Ta kobieta z pewnością nie była stworzona do obcowania z ludźmi. Panna Maländer po chwili dostrzegła, że baron patrzy na Erika badawczo, jakby starał się przesądzić, czy zawarł korzystny układ. Z jej punktu widzenia nie miał się nad czym zastanawiać.
Gdyby nie zdecydował się na takie rozwiązanie i nie ugłaskał wszystkich zamieszanych w sprawę, Sophie zaciągnęłaby Alberta do sądu, a Hütter wyciągnąłby z niego oświadczenie, że Erik jest nieślubnym dzieckiem barona. W takiej sytuacji cień podejrzeń z pewnością padłby właśnie na Hendrika. Oprócz tego konserwatywny, bogobojny arystokrata skompromitowałby się w oczach całej tutejszej społeczności. Dla człowieka, który zawsze żył w dostatku, dobra opinia z pewnością była ważniejsza niż jakiekolwiek pieniądze. Nagle von Reigner się zatrzymał, a wraz z nim cały pochód. Baron stanął przed Landeckim. – Mogę liczyć, że dotrzymasz słowa? – Tak, ojcze. W powietrzu niemal fizycznie czuć było ładunek emocji, jakby przed burzą. Sophie wolałaby, żeby Erik ugryzł się w język, ale najwyraźniej nie mógł przepuścić tej okazji. Być może nie powinna się dziwić. Baron natychmiast poczerwieniał ze złości. Zacisnął usta, popatrzył po wszystkich zebranych, a potem zbliżył się do chłopaka. – Tylko się droczę – zastrzegł Erik. – Wybacz, że kosztem twoich nerwów, ale ostatni miesiąc przesiedziałem w zapchlonej celi, a potem nieomal zszedłem z tego świata, gdy zawiązali mi pętlę na szyi. A teraz okazuje się, że wszystko to stało się za twoją sprawą. Dziwiło ją, że Hendrik nie obawiał się zemsty. A może było wręcz przeciwnie? Może z powodu tej niepewności kazał mu zostać służącym w dworku? Tutaj cały czas będą go mieli na oku Gröger i reszta. Baron zgromił wzrokiem Erika i przez chwilę milczał. – Muszę wiedzieć, czy będziesz sprawiał problemy – odezwał się. – Nie. – W takim razie… ogólne zasady poznałeś, jak mniemam. – Owszem. – Piśnij słówko, a wszystko to, co ustaliliśmy… – Rozumiem doskonale swoją sytuację. – Nie jestem co do tego przekonany – mruknął von Reigner. – Pozwól zatem, że zapewnię cię o jednym. Jestem gotów skompromitować się publicznie, byleby ukarać cię za wszelkie ewentualne przejawy… – Rozumiem, gnädiger Herr – uciął Landecki. – Ale pozostaje jeszcze kwestia szofera, który twierdzi, że widział, jak opuszczałem pokój.
– Nie ma żadnej kwestii. Erik rozwiązał chustę i spojrzał pytająco na ojca. – Gdyby była, sąd w Wiedniu nigdy nie oczyściłby cię z zarzutów. – Więc co z nim zrobiliście? – Nic. W trakcie mojego prywatnego dochodzenia ustaliłem, że poświadczył nieprawdę, o czym natychmiast poinformowałem sąd. – A co z samym zainteresowanym? – Znikł – odparł baron z poirytowaniem. – Ty również znikniesz, jeśli stwierdzę, że nie wywiązujesz się ze swojej umowy. I obowiązują cię takie same reguły, jak każdego innego służącego. Dodatkowo jutro przejdziesz przeszkolenie. – Przeszkolenie na czyścibuta? – Tak – odparł von Reigner, otwierając masywne drzwi. – Wbrew pozorom to nie zajęcie dla każdego. – Zrobił krok do środka, a potem skinął na Erika. – Chodź, czas, byś rozpoczął nowe życie. Landecki właśnie to miał zamiar zrobić. Tyle że owo nowe życie nie miało mieć nic wspólnego z tym, co planował dla niego Hendrik.
Rozdział IV W pierwszym dniu po powrocie do Raisentalu Erik z samego rana zrobił rundkę po całych włościach. Słońce ledwo wychylało się znad horyzontu, domownicy jeszcze spali, ale służący krzątali się już w najlepsze. Każdy zachowywał się ciszej niż mysz pod miotłą… i każdy kłaniał się Landeckiemu w pas. Erik nie rozumiał, skąd ten przypływ sympatii, ale nie poświęcał wiele czasu rozmyślaniom na ten temat. Być może pozostali byli pod wrażeniem, że wymknął się śmierci. Zebrał wszystkie buty, które tego dnia nie miały być używane, a potem zaniósł je do swojej kanciapy. Najwięcej par miał pan domu i Erik odniósł wrażenie, że cokolwiek by się nie działo, Hendrik musi codziennie nosić inne. Wszedłszy do swojej niewielkiej izby, usiadł na podłodze, a potem przez moment zastanawiał się, czy aby nie zapalić. Właściwie nie było mu wolno, ale niespecjalnie się tym przejmował. W końcu zrezygnował – tylko dlatego, że czekał na Grögera, który z pewnością nie omieszkałby go zrugać. Majordom zjawił się o wyznaczonej porze, uprzednio zapukawszy do składziku. – Nie wstawaj, Landecki – burknął, zamykając za sobą drzwi. – Miło pana widzieć. – Z pewnością. – Nie drwię. W tym miejscu jest pan jednym z niewielu porządnych… – Nie mam zamiaru tego słuchać. Rodzina von Reignerów składa się z najporządniejszych ludzi, jakich znam, i na jakich mogłeś trafić. Ponadto są twoimi chlebodawcami, więc pomijając wszystko inne, za sam ten fakt winieneś być im wdzięczny – odparł Joachim, stając nad Polakiem i patrząc na niego z dezaprobatą. – Nogi szerzej. – Słucham? – Nogi szeroko – odparł Gröger, trącając butem jego łydkę. – Mają ułożyć
ci się w literę V. Pomiędzy nimi wykonujesz swoją pracę. – Co takiego? – zapytał Erik, czując, jak wzbiera w nim śmiech. – Pomiędzy nogami umieszczasz parę butów, którymi będziesz się zajmował. Po prawej stronie masz mieć te, które są do zrobienia, a po lewej te, które już zrobiłeś. – To pan ma mi zrobić przeszkolenie? Majordom westchnął, siadając naprzeciwko chłopaka. Rozsunął szeroko nogi bez najmniejszego problemu, podczas gdy Erikowi sprawiło to nieco trudności. Jak na podstarzałego mężczyznę, był wyjątkowo gibki. – Rozpocząłem swoją służbę od czyszczenia obuwia – oznajmił Gröger. – Jeśli dobrze się sprawdzisz, również będziesz kiedyś wspominać tę rolę jako początki swojej kariery. Jeśli nie, będziesz to robił do końca życia. – W porządku. Joachim spojrzał na rozrzucone w nieładzie buty. Sam jego wzrok sprawił, że Landecki zaczął je układać we względnym porządku. Nie patyczkował się z nimi, ale dopasował jedne do drugich. Potem ustawił je obok siebie. – Byś nie musiał tracić na to czasu, wiąż sznurówki, gdy tylko weźmiesz buty. – Tak jest, panie szefie. – I zwracaj się do mnie odpowiednio – odparł Joachim, rozglądając się po kanciapie. Nie pachniało tutaj przesadnie przyjemnie, nie było też żadnego okna. Majordomowi przyszło do głowy, że chłopak musi się tutaj czuć podobnie jak w piwnicznej celi. Gdy jednak spojrzał na jego oblicze, stwierdził, że nie dostrzega w nim nawet cienia niezadowolenia. Być może mimo metrażu i woni składzik stanowił miłą odmianę. – Zanim zaczniemy, wyjaśnimy sobie coś – powiedział Gröger. – Oczywiście. – Jest mi za siebie wstyd – oświadczył majordom z zażenowaniem. – Powinienem dogłębniej sprawdzić tego człowieka. Mówię o szoferze. – Nie ma się czym przejmować, panie szefie. – Zełgał, a ja dałem mu wiarę – ciągnął Gröger. – Przedłożyłem jego słowa nad twoje, ale wynikało to z faktu, że świadom byłem bójki, która miała miejsce w Bedenburgu. – Ile pan o niej wie? – Tyle, ile powiedział mi gnädiger Herr. Czyli nic, uznał Erik. Najpewniej majordom miał zająć się tym, by
wyekspediować Alberta jak najdalej stąd, ale sam nie miał bladego pojęcia, jaki jest powód. Tym bardziej nie był świadom pobudek, z których w ogóle doszło do bijatyki. – Przyjmij więc moje przeprosiny, Landecki. Erik spojrzał na niego z niedowierzaniem. Brzmiało to trochę, jakby urządzał sobie kpiny, ale wyraz twarzy nie zdradzał żadnej wesołości. Przeciwnie, na obliczu starca odmalował się ból. Polak nie wątpił, że nieczęsto składa przeprosiny. – Zapomnijmy o tym – powiedział Erik, by czym prędzej zbyć temat. – W takim razie przejdźmy do… – Chciałem zapytać jeszcze o Anikę, panie szefie. – Tak? – Znaleziono ją? – Pytanie powinno brzmieć: czy odnaleziono ciało? – odparł Joachim głosem pozbawionym emocji. – Niestety nie. Przypuszczalnie została napadnięta, kiedy wracała do rezydencji. Landecki przełknął ślinę, czując w ustach dziwny smak, jakby w jakiś sposób zapach butów i środków czystości dotarł do jego kubków smakowych. – W przeciwnym wypadku dawno zgłosiłaby się do kogoś z Raisentalu lub do pana Hüttera – dodał majordom. Erik powstrzymał kotłujące się w nim emocje. W całej tej sytuacji jedno niedopowiedzenie było dla niego szczególnie niepokojące. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa to von Reigner wydał rozkaz, by uciszyć dziewczynę. A nawet jeśli nie on, to z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, co jej się przydarzyło. Nie rzutowało to w żaden sposób na plany Erika względem barona. Tak czy inaczej zamierzał go zniszczyć. – Czy mógłbym w najbliższym czasie prosić o wolne, by samemu… – Nie. – Chciałbym tylko… – Nie przysługuje ci urlop, Landecki – odparł stanowczo Gröger. – Jeśli masz chrapkę na obijanie się, idź do fabryki. Tam maszyny będą robić za ciebie. Joachim wypowiadał te słowa niemal z odrazą, jakby nowoczesna technika stanowiła narzędzie w rękach szatana. Erik nie miał zamiaru się z nim
sprzeczać. Uznał, że wyprawi się na poszukiwania na własną rękę. – Od dziecka marzyło mi się szorowanie obuwia, panie szefie, więc zostanę. – Zachowaj ironię na inną okazję. – Tak jest. – A teraz zajmijmy się sprawami naprawdę ważkimi – powiedział Gröger, biorąc jeden z butów pana domu. Nie skrzywił się przy tym, co zaskoczyło chłopaka, bo z tego co pamiętał, te śmierdziały najbardziej. – Każdą czynność wykonujesz prawą ręką, lewą zaś trzymasz w bucie. – Tyle wiem – odparł Landecki. – A reszta to zapewne żadna filozofia. – Żadna? – No, bierze się… – Nic się nie bierze – uciął majordom, kręcąc głową. – Po pierwsze czyścibut zastanawia się, z czyim obuwiem ma do czynienia. Po drugie waży, na jaką okazję przeznaczone jest to konkretne obuwie. Erik właściwie spodziewał się, że takie niuanse będą miały znaczenie. W całej rezydencji odmierzano wszystko za pomocą linijek, więc trudno było się łudzić, że w kwestii butów pozwalano sobie na mniejszą skrupulatność. – Widzę, że nie jesteś przesadnie kontent. – Nie, skądże. – Być może powinienem powiedzieć ci więcej o tej pracy, nim cię przyjąłem. – Być może. – Zajmowałem się jednak głównie kwestią tego, czy nadajesz się na służącego w Raisentalu – odparł Gröger, patrząc na niego spode łba. – Tymczasem powinienem poinformować cię choćby o tym, że to ty będziesz wstawać jako pierwszy ze wszystkich służących. – Słucham? – Czyścibut zawsze wstaje pierwszy. – Byłem przekonany, że… Joachim uniósł rękę, powstrzymując go. Pokręcił głową, odczekał chwilę, a potem kontynuował swój wywód: – Wstajesz przed brzaskiem, zbierasz buty całej służby, a potem do rana masz je wyszorować. Będzie to jakieś sześćdziesiąt par. Gdy słońce wstaje, muszą mieć na nogach czyste obuwie, a ty bierzesz się wtenczas za pozostałe. – Mam szorować buciory służącym?
– A któż inny miałby to zrobić? – zapytał Gröger, jakby pytanie głęboko go zszokowało. – Czy może mają chodzić po rezydencji w brudnych? Landecki skinął niechętnie głową, patrząc na stary, odrapany kufer, w którym znajdowały się przybory czyścibuta. Chciał mieć to już z głowy – i najwyraźniej majordom zrozumiał jego niewypowiedzianą prośbę, gdyż odchrząknął, a potem sięgnął po jeden z butów. – Zaczynajmy – powiedział, jakby miał za moment operować umierającego pacjenta. – Przede wszystkim zawsze należy podścielić sobie miedzy nogami jakiś materiał, który w razie upadku sprawi, iż but się nie zabrudzi. Erik uniósł brwi. – Potem łapiemy but, o tak. – Gröger po prostu wsadził rękę w cholewę. – Unosimy lekko ponad podłogę, ale nie na tyle, by ręce się zmęczyły, a następnie zaczynamy robotę. Do butów należących do dam używamy mikstury, na którą składa się po równo: olej z oliwek, ocet i syrop z melasy. Joachim urwał, patrząc z konsternacją na swojego ucznia. – Nie zapiszesz sobie tego nigdzie? – Zapamiętam. – To istotne, bo tym razem masz gotową miksturę, ale wkrótce przyjdzie ci samemu ją zrobić. – Wyryję sobie pańskie wskazówki w pamięci. – Do tego dodajesz kopciu na tyle, by wszystko zgęstniało i stało się czarne jak noc – kontynuował Joachim. – Następnie nakładasz nieco na dłoń i rozmasowujesz na bucie. Później pozostawiasz go w chłodnym miejscu, by wysechł, i voilà. Zrozumiałeś? – Ledwo. – Nie drwij sobie z czyszczenia butów, Landecki. – Gdzieżbym śmiał. – Słusznie – odparł Gröger. – To nie powód do żartów. Z tonu głosu Erik wniósł, że dotarli do końca nauk, ale szybko przekonał się, że bardzo się pomylił. Dla majordoma ta krótka prezentacja była jedynie przyczynkiem do długiego wykładu. Erik przechodził gehennę. Dowiedział się o wszystkich miksturach, które mogły okazać się przydatne, a potem starał się zapamiętać, których należy użyć do jakiego rodzaju obuwia. Najwyraźniej miało to kluczowe znaczenie. W końcu nie miał innego wyjścia, jak wyciągnąć kartkę i ołówek, a potem zacząć skrupulatnie notować. Okazało się, że istotny jest nawet kierunek
kulistych ruchów, które wykonywać miał podczas czyszczenia… Właściwie po kilku długich godzinach miał wrażenie, że absolutnie każdy, najdrobniejszy nawet szczegół ma znaczenie. – To wszystko – zakończył Gröger. – Przekazałem ci, ile wiem, a reszta zależy od ciebie. Z trudem podniósł się z podłogi, a potem bez słowa pożegnania skierował do drzwi. Erik również wstał i zmusił się do okazania wdzięczności, pomimo że najchętniej udusiłby starca. – Dziękuję – bąknął. – Oby ci się ta wiedza przydała. – Majordom stanął w drzwiach, zastanawiając się przez moment. – Chodź, zjemy coś. – Nie mam zegarka, ale wydaje mi się, że już dawno po porze kolacji. Gröger ruszył bez słowa przez korytarz, a Landecki po krótkiej refleksji uznał, że najroztropniej będzie podążyć za nim. Wprawdzie nie spodziewał się po starcu, by ten potrafił coś upichcić, ale miał klucze do wszystkich pomieszczeń w domu – być może wiedział, gdzie podkuchenne chowają jakieś przysmaki. Zeszli na dół, a Polak uświadomił sobie, że nie jest tak późno, jak sądził. Była pora między obiadem a kolacją, co znaczyło, że właśnie teraz Hendrik i Hiltrude przegryzali coś lekkiego, popijając kawę. Dwóch mężczyzn minęło kuchnię, a następnie przeszło do niewielkiego składziku, zamykanego na klucz. Erik czekał na zewnątrz, podczas gdy Gröger zanurzył się w środku i po chwili wyłonił się, trzymając dwie pajdy chleba. Landecki spojrzał na nie z rezerwą. – Czy ja panu wyglądam na konia? – zapytał. – Nie rozumiem. – Suchy chleb? – Mnie on smakuje – odparł pod nosem Joachim, po czym zamknął drzwi. Usiedli w pustej o tej porze izbie czeladnej. Personel kuchenny krzątał się w pomieszczeniu obok, a pozostali służący zajęci byli usługiwaniem państwu von Reignerom na górze. Landecki był pod wrażeniem, że stary wiarus poświęcił tyle czasu na jego szkolenie. Miał z pewnością huk innych obowiązków. – Co zamierzasz, Landecki? – zapytał Gröger, trzymając nienapoczęty chleb.
Erik przez moment milczał, przeżuwając kęs. – Zjeść – wymamrotał. – A później? – Zabrać się do przygotowywania mikstur na jutro. – Miałem na myśli mniej prozaiczne rzeczy – odparł majordom. – Jakże to? Mówił pan, że czyszczenie butów to… – Nie rób ze nie głupca, chłopcze. – Prędzej zrobiłbym to względem barona niż pana, herr Gröger. Joachim zbył to milczeniem, nagryzając pajdę. Mielił mały kawałek długo i z pietyzmem, jakby było to wyjątkowo wyborne danie. Z kuchni wybiegła jakaś młoda dziewczyna, wpadła do składziku, a zaraz potem wracała już z pełnym koszem. Posłała przelotny uśmiech Erikowi, niemal się przy tym przewracając. – Zapytam jeszcze raz – odezwał się majordom. – Co planujesz, Landecki? – Nic. – Zostałeś upokorzony przez państwa von Reignerów. Nie sposób temu zaprzeczyć. Erik przez chwilę zastanawiał się nad tym, jak powinien odpowiedzieć. Przemknęło mu przez głowę, że każde słowo, które padło teraz z ust majordoma, jest inspirowane przez ich chlebodawcę. Być może dlatego spędził z nim dziś tak wiele czasu. Hendrik chciał wybadać, czy Landecki będzie robił problemy. – Zdarzają się gorsze rzeczy – odparł z pełnymi ustami. – Mogli mnie na przykład powiesić. Joachim westchnął, spoglądając niepewnie w kierunku uchylonych drzwi do kuchni. – Obawia się pan czegoś? – Gumowego ucha Ekkeharda Schröera. – Kucharza? – Raczej mojego adwersarza w tym domostwie – mruknął Gröger, a potem nabrał głęboko tchu. – Ale wróćmy do meritum. Obwiniasz państwa von Reignerów za to, co przydarzyło się Anice, nieprawdaż? – W żadnym wypadku. – Udała się do wsi, by odnaleźć szofera – nie odpuszczał Joachim. – Nie zrobiłaby tego, gdyby dano wiarę twoim słowom. – Nigdy bym w ten sposób tego nie…
– Skończże łgać, chłopcze – przerwał mu majordom, odkładając chleb na stół. – Nie jestem na tym świecie od dzisiaj i potrafię poznać nienawiść, gdy goreje w czyichś oczach. Ty, gdybyś mógł, ciskałbyś z nich gromami. I widzę, że nie jest to ślepe, a wyrachowane uczucie… takie, które stanowi żyzne pole dla snucia planów o wendecie. Erik roześmiał się, choć bynajmniej nie było mu do śmiechu. – Ma pan wyjątkowo bujną wyobraźnię. Starzec podniósł się ze skrzypiącego krzesła, a potem ściągnął ręką okruchy ze stołu. Spojrzał na rozmówcę z zawodem, po czym ruszył w kierunku drzwi. – Będę cię obserwować, Landecki. – Ilekroć pański wzrok na mnie padnie, herr Gröger, będzie to dla mnie zaszczytem. Majordom odbąknął coś, gdy przekraczał próg, a potem znikł na schodach. Erik odetchnął, choć miał świadomość, że przełożony łatwo nie odpuści. Będzie wiercił mu dziurę w brzuchu, aż uzna, że już nic więcej zrobić nie może. Znacznie utrudni mu to działanie, ale Landecki wiedział, że jakoś sobie poradzi. Nie zrezygnuje z zemsty. I nie pozwoli, by Gröger czy ktokolwiek inny pokrzyżował mu plany. Nie po to spędził tyle czasu na ich snuciu, starannie wszystko układając, by teraz miał martwić się taką czy inną przeszkodą. Uśmiechnął się w duchu. – Nie jest w ciemię bity – rozległ się głos zza jego pleców. Erik odwrócił się i zobaczył niskiego, korpulentnego mężczyznę, który wyszedł z kuchni. Miał na sobie upaćkany sosem fartuch, a jego buty sprawiały wrażenie, jakby nigdy nie widziały żadnej z mikstur Grögera. Przedstawił mu się jako Ekkehard Schröer, a potem przysiadł obok. – Wie, że chcesz zniszczyć tę rodzinę – dodał kucharz. – I ja też zdaję sobie z tego sprawę. Różnica polega na tym, że ja mogę ci w tym pomóc.
Rozdział V – Synu, ile razy mogę powtarzać ci, że nie miałem z tym nic wspólnego? – zapytał Hendrik, podnosząc się zza swego biurka. Marc-Oliver stał obok, wodząc wzrokiem po grzbietach książek. Od kiedy wszedł do gabinetu, ani razu nie spojrzał na ojca. – Tak długo, aż w to uwierzę. – Nie sądzisz chyba, że mógłbym targnąć się na życie własnego syna. – Nie wiem, co sądzić. – Tak… – mruknął von Reigner, podpierając się o blat. – Co do tego nie mam wątpliwości. – Obrócił się do rozmówcy. – Za to twoja luba doskonale wie. – Nie mam zamiaru dyskutować z tobą na jej temat. Hendrik obszedł biurko i przysiadł na jego skraju. Chciał skrócić nieco dystans, wprowadzić luźniejszą atmosferę, nawiązać z synem lepszy kontakt. Przemknęło mu przez myśl, że spóźnił się kilkanaście lat. Odchrząknął. Ostatnimi czasy często wracał do tematu Sophie. Wespół z Hiltrude podjęli decyzję, do końca miesiąca należy usunąć dziewczynę z Raisentalu – a siłą rzeczy także z życia syna. Problem polegał na tym, że wszystkie rozmowy kończyły się tak samo. Hendrik starał się przygotować grunt, by powiedzieć chłopakowi o listach, które narzeczona pisała do Landeckiego, ale szło mu jak po grudzie. Wciąż wyczekiwał odpowiedniego momentu. – Dyskusja na jej temat jest immanentnie związana z rozważaniem tych absurdalnych tez. – Nie wydaje mi się – odbąknął Marc-Oliver. – A jednak to ona je stawia. I mogę ją zrozumieć – przyznał von Reigner. – Natomiast ciebie nie, synu. Nie wiem, jak możesz w ogóle pytać mnie o… – Pytam, by mieć pewność. – Możesz ją mieć, Öhle. Do jasnej cholery, to był mój syn. Jak mógłbym…
– Kto w takim razie odpowiada za jego śmierć? – znów przerwał mu MarcOliver. Tym razem Hendrik postanowił na to nie reagować. Nie chciał antagonizować syna, a mieć w nim sojusznika. Niełatwo było jednak przejść nad jego pytaniami do porządku dziennego. Owszem, sam również nie zachowywał się w jego wieku najlepiej, ale zawsze odnosił się do ojca z szacunkiem. W jego czasach nie do pomyślenia było, by wejść rodzicowi w słowo. – Nie wiem – odparł von Reigner. Chłopak pokręcił głową. – Gdybym miał obstawiać, kierując się swoimi domniemaniami i dowodami, które posiadamy, należałoby podejrzewać Heinricha Görnitza. Fakt, że szofer znikł zaraz po procesie, każe sądzić, że… – Ojcze… – powiedział błagalnym tonem Marc-Oliver. – Mam uwierzyć, że jakiś służący targnął się na życie dziedzica rodu, a potem wrobił w to człowieka, który okazał się twoim bękartem? – Być może Görnitz nawet o tym nie wiedział. – Byłby to niebywały zbieg okoliczności. – Czyżby? – zapytał baron, poprawiając mankiety koszuli. – Wrobił służącego, który był u nas najmłodszy stażem. Każdy rozumny zabójca postąpiłby tak samo. A teraz, gdy prawda wyszła na jaw, wyjechał jak najdalej stąd. – Posłano za nim list gończy? – Oczywiście. Osobiście zadbałem o to, by stało się to jak najszybciej. I jeśli twoja impertynencja jest tak duża, że wątpisz w to, iż chcę znaleźć mordercę mojego syna, to… – baron urwał, kręcąc głową. Marc-Oliver wziął do ręki jakąś książkę i zaczął ją kartkować. Von Reigner westchnął, uznając, że każda rozmowa rozgrywa się wedle tego samego scenariusza. Każda podszyta jest obustronnym brakiem zaufania i rezerwą. Może nawet ukrytą agresją. – Doprawdy jestem w stanie zrozumieć Sophie oraz tego prawnika – podjął Hendrik. – Ale ciebie? Komu masz ufać, jeśli nie własnemu ojcu? Marc-Oliver zaczerpnął głęboko tchu, odłożył książkę na miejsce, a potem usiadł przed biurkiem. Baron przez moment się zastanawiał. Czyżby miał to być sygnał, że syn gotów jest rozegrać tę partię do końca? Na to wyglądało. Szybko podjął decyzję. Jeśli teraz nie zrobi tego, co planował, jutro czy
pojutrze może być już za późno. Mimo wszystkich jego starań, wciąż się od siebie oddalali i nic nie wskazywało na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości miało być inaczej. Maländer z pewnością o to zadba, a nie ma lepszego bata na młodego mężczyznę niż uczucie. Hendrik powoli opadł na swój fotel i wyciągnął z szuflady fajkę. Umieściwszy ją w kąciku ust, wyjął także plik kartek, po czym położył go przed synem. – Co to jest? – Korespondencja Landeckiego z aresztu. – Jak ją zdobyłeś? – zapytał młody Reigner, ściągając brwi. – Zapłaciłem kilka koron jednemu ze strażników. – Baron wzruszył ramionami. – Zastanawiałem się, czy zabójca nie chce spić śmietanki, dopiec jeszcze chłopakowi przed śmiercią. Rozumiesz, że musiałem przejrzeć to wszystko… – Oczywiście – odparł Marc-Oliver. – Sam bym to sprawdził. – Okazało się jednak, że jedyną osobą, która do niego pisała, była panna Maländer. Chłopak starał się nie dać po sobie znać, że wiadomość go zaniepokoiła. Może i miał świadomość, że narzeczona pisała do Polaka, ale z pewnością nie wiedział, jaka była treść listów. Ani że było ich aż tyle. – To wszystko od niej? Hendrik potwierdził, kiwając głową, i pyknął fajkę. Przez moment panowało ciężkie milczenie, a Marc-Oliver trwał w bezruchu, patrząc na korespondencję. Przywodziła na myśl wielokrotnie czytane gazety, które przechodziły z ręki do ręki. Jednak mimo ewidentnego wysłużenia widać było, że Erik dbał o listy. – Nie mam zamiaru tego czytać, ojcze. – Myślę, że powinieneś. Marc-Oliver wstał z krzesła i ruszył w kierunku drzwi. – Pisze tu między innymi o tym, że za nim tęskni – powiedział baron, nim jego syn złapał za klamkę. Młody Reigner zamarł przed drzwiami, po czym pochylił głowę. Hendrik wiedział, że ta wiadomość po nim nie spłynie – cokolwiek by nie mówić o Juliusie i Marcu-Oliverze, obaj zostali wychowani w arystokratycznym duchu. Fakt, że narzeczona tak spoufala się z czyścibutem, musiał zebrać plony.
– Pisze też, że źle się czuje w Raisentalu. Nie jest to życie, które sobie wymarzyła. – Wystarczy, ojcze. Hendrik z zadowoleniem zauważył, że Öhle cofnął dłoń. Czym prędzej wstał zza biurka, wziął listy, a następnie podszedł do młodego. Po chwili obaj siedzieli na kanapie, paląc fajki i popijając edelgeist. Czytali listy, a baron uznał, że zrobił pierwszy i najważniejszy krok, by raz na zawsze pozbyć się Sophie Maländer.
Rozdział VI Sophie stała na tyłach obory, starając się zignorować smród, który się z niej dobywał. Paliła papierosa, ale nawet dym wypełniający nozdrza niespecjalnie pomagał. Czekała na Erika, który, mijając ją w holu, zaproponował spotkanie. Nie była przekonana, czy konspiracja jest konieczna, ale nie miała czasu, by zaprotestować. W końcu Landecki się pojawił, wychylając ostrożnie zza winkla. – Spodziewasz się kogoś poza mną? – zapytała, rozglądając się. – Może – odparł Erik, podchodząc bliżej. – Nigdy nie wiadomo, kto cię usłyszy w tym przeklętym domu. – Jest na tyle duży, że nie ma się czego obawiać – powiedziała Sophie, częstując go papierosem. – I mogliśmy znaleźć w nim jakieś ustronne miejsce. Nie musimy chować się za oborą, ilekroć będziesz chciał porozmawiać. – Mhm – mruknął z powątpiewaniem, opierając się plecami o drewnianą ścianę. – Jak tylko Hiltrude zobaczy, że rozmawiasz z czyścibutem, szybko naśle na ciebie następnego Görnitza. – Nie życz mi źle. – Nie życzę. Najpewniej to on miałby problem po takim spotkaniu. – Otóż to. Nie wspomniał o tym, że gdyby Reignerowie zechcieli, mogliby zmobilizować nie tylko ludzi pokroju szofera. Trzymali w szachu całą okolicę, wystarczyło jedno słowo, by chłopi stawili się na jakiekolwiek wezwanie. Mimo to Landecki był przekonany, że uda mu się ich pokonać. I dziś miał zamiar powiedzieć Sophie, jak to zrobi. Przez moment wbijał wzrok w jej oczy. Nie musiał zastanawiać się nad tym, czy ją wtajemniczyć. Wydawało mu się to naturalne. – Potrzebuję twojej pomocy – odezwał się po chwili. – Możesz na nią liczyć.
– W ciemno? – To zależy – odparła, upuszczając niedopałek. – Jeśli mamy kogoś zamordować, wolałabym wiedzieć zawczasu, by przygotować sobie alibi i powiadomić Willy’ego, żeby nie przyjmował żadnych spraw. – Nie – odparł Erik. – Nie przelejemy krwi, przynajmniej nie dosłownie. – Więc o co chodzi? – Mam zamiar zniszczyć von Reignerów. Na obliczu Sophie pojawił się uśmiech, jakby czekała, aż Landecki dokończy żart jakąś puentą. Trwali przez moment w milczeniu. Im bardziej cisza się przeciągała, tym bardziej dziewczynie rzedła mina. – Mówisz poważnie. – Jak najbardziej. Rozłożyła bezradnie ręce. – Nie sądzisz, że to nieroztropne? Mówić coś takiego komuś, kto za niecałe trzy miesiące stanie się panią von Reigner? – Przez myśl mi to nie przeszło. Maländer również oparła się plecami o drzwi obory, zupełnie jakby nie czuła dobywających się z niej zapachów. W oddali zachodziło słońce i Landecki wiedział, że nie mają wiele czasu. Niebawem będzie musiała wracać do rezydencji i zasiąść w przestronnym salonie wraz z narzeczonym i jego rodzicami. Służący napali w kominku, a oni wypiją po lampce wina na sen. – Nie wyglądasz na zbulwersowaną, więc pozwolę sobie kontynuować – podjął Erik. Skinęła lekko głową, a on zaczął referować jej swoje plany. Starał się streścić je do niezbędnego minimum, ale i tak zajęło mu to więcej czasu, niż zamierzał. Gdy skończył, Sophie przez kilka chwil milczała. – Myślisz, że to realne? – Tak. – A zatem jesteś wielkim optymistą, Erik. – Liczę tylko na przychylne wiatry – odparł. – To nieprzesadny optymizm. Znów nie odzywała się przez moment, a Landecki nie mógł się dziwić. Jego plan w dużej mierze zagrażał także jej przyszłości. – Ufam, że zrobisz tak, jak mówisz – odezwała się w końcu, a Polak odetchnął. Wiele zależało od tego, czy da wiarę jego słowom. – Ale…
– Ale co? Popatrzyła na niego nieprzeniknionym wzrokiem. – Z tymi ludźmi nie ma żadnych ale. Hendrik i Hiltrude wydali wyrok śmierci na mnie i Anikę. Powinienem był ich zabić, gdy tylko przekroczyłem próg tego domu, a zamiast tego bawię się w układanie planu zemsty zgodnej z literą prawa. – I chwała ci za to. Wyczuł w jej głosie autentyczne zadowolenie. Właściwie spodziewał się, że wyrazi je bardziej wprost. Po tym, co przeczytał w listach, liczył na to, że szybko zadeklaruje się jako jego sojuszniczka. – Masz wątpliwości, że należy im się głośny upadek? Milczała. – Jeśli obawiasz się, że konsekwencje dosięgną Marca-Olivera, to niesłusznie. Zatrzymam ten pociąg, nim wykolei się na jego stacji. – Niezbyt udana metafora. – Ale oddaje sens. Sophie odwróciła ku niemu głowę i uśmiechnęła się blado. Odsunęła się od ściany i spojrzała w kierunku dworku. – Czas wracać – powiedziała. – Idź pierwsza, ja poczekam. Potaknęła, zostawiając mu jednego papierosa. – Rozmawiałeś z Willym? – zapytała na odchodnym. – Tak. Pisze się na to. Uniosła brwi, jakby rzeczywiście było w tym coś dziwnego. – Ma ochotę odegrać się na tych, którzy orżnęli go w pierwszej instancji. A przy okazji wymierzyć sprawiedliwość. – Jedną z wielu rzeczy, które Willy ma w głębokim poważaniu, jest sprawiedliwość. – Więc może chodzi o honor. Albo o to, że ci ludzie zabili niewinną dziewczynę – odparł Landecki, również odstępując od ściany. – Ważne, że jest zdeterminowany, by mi pomóc. – Kogoś jeszcze wtajemniczyłeś? – Zastanawiam się nad kucharzem, Schröerem. Sophie zmarszczyła czoło. Jeśli nie chciała narazić się na całą litanię pytań, powinna wracać do Raisentalu, ale najwyraźniej ciekawiło ją, dlaczego Erik rozważał wtajemniczenie Ekkeharda.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł. – Jest ogólnie lubiany. Zdecydowanie bardziej niż Gröger. – Owszem. Ale wiesz, dlaczego tak jest? – Nie. – Między innymi dlatego, że można z nim porozmawiać o wszystkim. Dosłownie. To jeden z największych plotkarzy w Raisentalu. – Twierdzisz, że nie nadaje się do konspiracji? – Ani trochę. Poza tym dlaczego wybrałeś akurat jego? – Sam się zaoferował – odparł Erik, odpalając papierosa. – Wydaje mi się, że był blisko z Aniką. Być może czuł się odpowiedzialny za jej bezpieczeństwo. Tak czy inaczej jest gotów pomóc. Maländer skinęła głową, nie odpowiadając. – Jak uważasz – powiedziała, a potem ruszyła w kierunku rezydencji. – W końcu to ty kompletujesz swoją drużynę – rzuciła jeszcze. – I chętnie widziałbym cię w niej. – Nie wątpię. – Mogę na to liczyć? Obejrzała się przez ramię i posłała mu uśmiech, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Dopalał papierosa zadowolony.
Rozdział VII Willy Hütter nie był przekonany, czy wszystko powiedzie się tak, jak zaplanował to sobie Erik, ale z pewnością warto było spróbować. Prawnik na jakiś czas zamknął swoją kancelarię w Trieście, po czym wsiadł do pociągu i ruszył do Wiednia. Mógł sobie na to pozwolić tylko dlatego, że po głośnej sprawie Polaka niemal powieszonego za niepopełnioną zbrodnię potencjalnych klientów miał na pęczki. Przypuszczał, że miesięczny urlop, który sobie zaplanował, nie powinien odbić się negatywnie na jego reputacji. Przeciwnie, ludzie będą nerwowo oczekiwać jego powrotu. Hütter wyliczył, że nakłady pieniężne jego małej misji wyniosą jakieś trzy tysiące koron. Była to wcale niemała suma, ale stanowiła dobrą inwestycję. Jeśli plan chłopaka się powiedzie, stopa zwrotu będzie większa, niż Willy mógłby sobie kiedykolwiek wymarzyć. Pierwszą łapówkę wręczył pocztowcowi w Zagobinie. Urzędnik miał dostarczyć określone telegramy do odpowiednich rąk w Raisentalu w odpowiednim momencie. I to pomimo tego, że najprawdopodobniej będą adresowane do innej osoby. Cena takiej usługi nie była wielka i polski pocztylion zgodził się natychmiast. Dobra inwestycja, uznał prawnik. Dotarłszy do Wiednia, Willy udał się na tournée po wszystkich kawiarniach i restauracjach, gdzie odbywały się bale arystokracji. Kosztowało go to sporo nerwów i gotówki, ale w końcu udało mu się zasięgnąć języka. Dowiedział się, gdzie znajdzie ludzi, których usilnie poszukiwał. Czekał na nich w jednym z najstarszych szynków w mieście, noszącym nazwę „Griechenbeisl”. Tablica przy wejściu informowała, iż restauracja znajduje się w tym miejscu od piętnastego wieku. Podobno bywały w niej takie osobistości jak Mark Twain czy Wagner, ale Willy’ego interesowali goście mniejszego kalibru. Wypatrzył ich od razu. Para starszych ludzi usiadła dokładnie przy tym
stoliku, który wskazał mu kelner – beneficjent drugiej wręczonej łapówki. – Moje uszanowanie – powiedział, przysiadając się. Dwoje ludzi spojrzało na niego z niesmakiem, jakby popełnił największe możliwe faux pas. Willy odpowiedział im bladym uśmiechem, skrzyżował dłonie na stole i nabrał tchu. – Nazywam się Wilhelm Hütter i jestem gotów sowicie zapłacić za informacje na temat młodości barona von Reignera. Formułkę miał zawczasu przygotowaną, intonację przećwiczoną, a lekki uśmiech wielokrotnie sprawdzony w lustrze. Przygotowując się do tego zadania, zastanawiał się, czy powinien być tak bezpośredni. Ostatecznie uznał, że jeśli ci ludzie nie będą gotowi z nim rozmawiać, nie zmienią tego żadne zawoalowane wybiegi. Rozmówcy patrzyli na niego podejrzliwie, ale nie pogonili go. Uznał to za preludium do sukcesu. – Widzę, że nie mają państwo nic przeciwko temu, że nie owijam w bawełnę. Mężczyzna otworzył usta, ale się nie odezwał. Kobieta popatrzyła na niego pytająco. – Wynika to wyłącznie z tego, że szanuję państwa czas – dodał Willy. – I dlatego powiem wprost: interesuje mnie jego burzliwa przeszłość, mam z nim bowiem na pieńku. Obserwował twarze dwójki starszych ludzi i na obliczu kobiety dostrzegł cień uśmiechu. Kilkudniowe poszukiwania się opłaciły. – Wiem, że mieli państwo do czynienia z młodym Hendrikiem, gdy zatrzymał się niegdyś w Wiedniu. – Niestety – odezwała się kobieta. – Było to wiele lat temu, choć… – Judith – zestrofował ją mąż. – Nie odzywaj się – odparła kobieta i oparłszy brodę na dłoniach, spojrzała prawnikowi głęboko w oczy. – Za co chce się pan odciąć, panie Hütter? – zapytała, mrużąc oczy. – Z tego co wiem, baron uratował pańskiego klienta przed stryczkiem. Willy uniósł brwi. – Dziwi pana, że wiemy to i owo? – Sądziłem, że będę musiał przybliżyć nieco historię. Wiedeńczycy rzadko interesują się tym, co się dzieje na prowincji. – Doprawdy? Ja odnoszę wrażenie, że lubimy trzymać rękę na pulsie.
Szczególnie w tak głośnych sprawach. I szczególnie jeśli dotyczą dawnego znajomego, dodał w duchu prawnik. Spojrzał na rozmówców i już po tej krótkiej wymianie zdań wiedział, że pieniądze nie będą miały żadnego znaczenia. To, czego się dowiedział, najwyraźniej miało pokrycie w rzeczywistości. Oboje żywili do Hendrika von Reignera wyraźną niechęć. – Jak pan na nas trafił? – zapytał mężczyzna. Hütter wyprostował się na krześle, a potem wyciągnął papierosy i zapalił. Wypuściwszy dym, odchrząknął, przygotowując się do wygłoszenia mowy, jakby stał przed obliczem sądu. – Ze wstydem muszę się przyznać, że bezceremonialnie rozpytywałem o Hendrika na mieście. Nie wszyscy byli tak uprzejmie nastawieni jak państwo, ale ostatecznie udało mi się dowiedzieć, gdzie mogę znaleźć ludzi, z którymi powinienem porozmawiać. Para wymieniła się spojrzeniami, których znaczenia Willy nie mógł rozszyfrować. Wedle jego informacji tych dwoje żyło ze sobą od dobrych pięćdziesięciu lat, najpewniej opanowali technikę niewerbalnej komunikacji do perfekcji. – Jeśli nie chcą państwo rozmawiać, natychmiast stąd… – Nie – zaoponowała kobieta. – Niech pan mówi. – Właściwie nie mam zamiaru wiele się odzywać – odparł bez ogródek Hütter. – Przyjechałem do Wiednia po to, by słuchać, a nie mówić. Kobieta skinęła głową, jej mąż zaś tkwił w bezruchu. – Chcę się dowiedzieć o wszystkim, co robił tutaj młody baron – powiedział adwokat. – O każdej dziewczynie, z którą spał, o każdym dziecku, które zostawił, oraz o… – Niech się pan stąd wynosi – uciął starzec, patrząc na kelnera, który wyraźnie się nimi interesował. Prawnik czekał, aż kobieta zaoponuje, ale nie zrobiła tego. Patrzył na nią, jakby to miało pomóc jej w podjęciu decyzji, jednak stanowczy ton męża najwyraźniej przezwyciężył jej wcześniejszą determinację. Willy wstał od stołu. – Wiem, że zależy nam na tym samym – powiedział, zapinając guzik marynarki. – W żadnym wypadku – odparł mężczyzna. – Pan chce bruździć. My natomiast nie.
– To, co się zdarzyło… – Stanowi zamknięty rozdział. Czekał jeszcze chwilę z nadzieją, że żona mężczyzny włączy się do rozmowy. Kiedy uznał, że tego wieczora nic już nie ugra, zaklął w duchu i zabrał papierosy ze stolika. Najwyraźniej przeliczył się, sądząc, że tak prędko uda mu się zrealizować plan. Być może podszedł do tego zbyt bezpośrednio? Może należało owijać w bawełnę, przynajmniej przez jakiś czas? Tych dwoje mogło cenić sobie pozory, a nawet traktować je jako warunek sine qua non wszelkich konszachtów, które miał zamiar im zaproponować. – Gdyby zmienili państwo zdanie… – Nie. Krótka, kategoryczna odpowiedź potwierdziła, że nie pozostało mu nic innego, jak opuścić lokal. Westchnął głęboko, a potem wyszedł z „Griechenbeisl”. Jeszcze tego samego wieczora starszy mężczyzna nadał telegram do Hendrika, w którym poinformował go o adwokacie rozpytującym o jego przeszłość.
Rozdział VIII Mimo usilnych prób Erik nie mógł poradzić sobie z opadającymi powiekami. Potrząsnął głową, przyglądając się butowi, którym się zajmował. Musiał się pilnować, by nie ominąć żadnego miejsca i wszystko nasmarować czarną miksturą. Ziewnął przeciągle. Właściwie po tygodniu zrywania się przed świtem nie powinien spodziewać się, że będzie łatwo. Szczególnie że nie mógł nawet wspomóc się kawą. W dworku wszyscy jeszcze spali i nie było komu wpuścić go do kuchni. Jeszcze przed pierwszym brzaskiem skończył pucować buty służby, poustawiał je pod drzwiami na piętrze, a potem wrócił do kanciapy. Za kilka godzin wstaną domownicy, więc Landecki zabrał się za ich obuwie. Zaczynał zawsze od pary należącej do barona, by najgorszy smród mieć już na początku za sobą. Skończywszy, poszedł na śniadanie do izby czeladnej. Z kuchni jak zwykle wydobywały się cudowne zapachy, podczas gdy na stole w pomieszczeniu obok nie znajdowało się nic godnego uwagi. – Rześki dzisiaj jesteś – zagaił Péter Gáspár. – Jak zawsze – dodał inny lokaj. – Wulkan energii. – Spożywajmy w ciszy – skarcił ich Gröger. Umilkli i nikt nie śmiał odezwać się słowem, dopóki majordom nie skończył jedzenia. Wszyscy bacznie go obserwowali, gdyż moment odłożenia sztućców przez Joachima był równoznaczny z końcem śniadania. Jeśliby ktoś w porę nie przestał jeść, mógłby się pożegnać z pensją za ten miesiąc. Ledwo służący odłożyli sztućce i drzwi do kuchni na powrót stanęły otworem, na dole pojawił się niespodziewany gość, wprawiając wszystkich w konsternację. Zerwali się jak jeden mąż ze swoich miejsc i stanęli na baczność, niczym poddani przed cesarzem.
Marc-Oliver powiódł wzrokiem po służących, nie odzywając się słowem. Minę miał nietęgą, ale i bez tego należało przypuszczać, że nie zjawił się na dole z byle powodu. – Landecki, za mną. Erik zaklął pod nosem. Właściwie powinien się spodziewać, że będzie chodziło o niego. Dla żadnego innego służącego dziedzic rodu nie fatygowałby się osobiście. Wyszli na zewnątrz tylnymi drzwiami, a potem Reigner poprowadził go do niewielkiej altany, kilkaset stóp od rezydencji. Schowana była między drzewami i od czasu do czasu urządzano w niej skromne poczęstunki po polowaniu. Teraz było w niej pusto, a gdy Marc-Oliver zamknął za nimi drzwi, Landecki poczuł się nieswojo. Dziedzic rodu obrócił się do niego z zaciśniętymi pięściami. Stali naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem i Erik szybko pomiarkował, że tylko jeden z nich wyjdzie z altany o własnych siłach. – Co ty kombinujesz, do cholery? – zapytał Marc-Oliver. – Myślałem, że w Raisentalu nie plugawi się języka. – Nie jesteśmy w Raisentalu. – Więc wystarczy odejść kawałek, żebyś zmienił się w… – Oszczędź sobie tych przytyków. – A ty gróźb, które nie mają pokrycia. Reigner zakasał rękawy, Erik zrobił to samo. Najwyraźniej jednak syn odziedziczył temperament ojca, pomyślał Landecki. Naraz jednak uświadomił sobie, że to samo mógłby powiedzieć o sobie. – Tak się zwracasz do brata? – zapytał, odsuwając się o pół kroku, by wziąć większy zamach. Marc-Oliver potraktował to jako oznakę słabości i zbliżył się nieco. – Wolałbym mieć knura za brata – odezwał się po chwili. – A ja ruskiego parzygnata. Spojrzeli na siebie, jakby dopiero teraz uświadomili sobie, że płynie w nich ta sama krew. Wizualnie właściwie nie byli do siebie podobni, ale Erikowi przemknęło przez głowę, że dzielą nie tylko temperamentne cechy charakteru, ale także gust w kwestii kobiet. Czyżby to ta kwestia wywołała w Marcu-Oliverze złość? Nie, Erik był przekonany, że nie dał mu żadnych powodów do niepokoju. Rzadko widywał Sophie, a gdy już miał okazję, starał się nie wychodzić ze swojej roli.
– Czego chcesz? – mruknął Landecki. – Dzisiaj ojciec dostał telegram. – Od Mefistofelesa? Wzywa go do domu? – Co takiego? Erik czekał, nie odpowiadając. – Przyszedł z Wiednia. – I dlaczego ma mnie to interesować? – Bo nadał go jeden z… cóż, niezbyt przychylnych rodzinie arystokratów – odparł niezrażony Marc-Oliver. – Ojciec miał z nim zatargi za młodu. – Nadal nie wiem, dlaczego… – Ów jegomość wspomina o znanym ci skądinąd prawniku. Landecki uśmiechnął się w duchu. Willy sprawił się wzorowo, podobnie jak pocztowiec, który miał dostarczać młodemu Reignerowi wszystkie listy lub telegramy adresowane do Hendrika. – Wiesz, co pisze wiedeńczyk? – Nie. Marc-Oliver zdawał się zawiedziony tym, że Erik zdecydował się zaprzeczać. – Że Hütter starał się skaperować go do jakiegoś przedsięwzięcia, które wiązało się z przeszłością ojca – rzekł Reigner, zbliżając się jeszcze o krok. – Przypuszczam, że doskonale wiesz, o czym mowa. – Wiem tylko tyle, że nie powinieneś otwierać nie swoich listów. – Mów! – Nic mi do tego, co robi Willy. Upłynęło kilka chwil, nim Marc-Oliver oderwał wzrok od jego oczu. Młody dziedzic odwrócił się plecami do Polaka, a potem podszedł do długiej ławy stojącej naprzeciw paleniska. Usiadł, potarł skronie i głęboko westchnął. Po chwili Erik usiadł obok niego. Czuł się cokolwiek osobliwie. Obaj wbili wzrok w wiszące na ścianie poroże, a potem Landecki odchrząknął, czyniąc niewypowiedzianą sugestię, by podjęli rozmowę. – Zastanawiam się – odparł mu na to Marc-Oliver. – Nad tym, czy twój ojciec zamordował własnego syna? – Nasz ojciec. Erik skinął niechętnie głową. Nie spodziewał się takiego rozwoju wypadków. Przypuszczał, że zanim będą gotowi spokojnie porozmawiać,
będą musieli wymienić się kilkoma ciosami, by atmosfera się oczyściła. – Może… sam nie wiem – odezwał się Reigner, kręcąc głową. – To wszystko zdaje się z gruntu absurdalne, ale nie mogę niczego wykluczyć. – Nie, nie możesz. I nie powinieneś, szczególnie że dowody masz przed nosem. Marc-Oliver popatrzył na niego pytająco. Ta deklaracja okazała się kamykiem, który wyzwolił lawinę. Landecki zaczął referować mu swoje podejrzenia, a brat spokojnie słuchał. Poczekał, aż Erik skończy, a potem sam nieco się otworzył. Wdali się w konwersację na temat wszystkiego, co działo się w ostatnim czasie, i Landecki szybko przekonał się, że jego przyrodni brat podchodzi do sprawy dość racjonalnie. Właściwie nie spodziewał się po nim niczego innego. Obawiał się jednak, że nawiązanie nici porozumienia potrwa dłużej. Tak czy owak, zgodnie z jego przypuszczeniami, Marc-Oliver mógł okazać się cennym sojusznikiem. Jeszcze przez kilka chwil Erik słuchał wywodów na temat ojca, patrząc na przedziurawioną, wiszącą pod sufitem czaszkę jelenia. Nigdy nie był na polowaniu, ale przypuszczał, że ktoś niespecjalnie dobrze trafił, bo kula odłupała porządny kawałek zdobycznego poroża. – Coś się tak zamyślił? – upomniał go Reigner, przenosząc spojrzenie na trofeum. – Wyobrażasz sobie, że to samo zrobisz z ojcem? – Nie. Dla niego mam inne plany. – Jakie? Erik wzruszył ramionami, posyłając mu niewyraźny uśmiech. – W Wiedniu twój prawnik niczego się nie dowie – bąknął Reigner. – Wielu patrycjuszy chętnie puściłoby parę, ale ojciec trzyma ich wszystkich na smyczy. Żadne pieniądze tego nie zmienią. – A jednak opinię ma tam nie najlepszą, z tego co zdążył ustalić Willy. – Bo spędził tam sporo czasu, kiedy jeszcze bardziej przypominał Juliusa niż Hendrika, którego znasz. – Mhm. – Szkoda, że nie poznałeś mojego brata. Sprawiał problemy, ale… – Poznałem. – Wiesz, co mam na myśli. Erik skinął głową. – Wiele można o nim mówić, ale ostatecznie był porządnym człowiekiem. – Nikt w to nie wątpi.
Marc-Oliver obrócił się ku niemu i spojrzał mu w oczy. – Masz to w dupie, co? – W tej chwili? Głębiej niż mógłbyś sądzić. Reigner pokręcił głową, zapewne nie dowierzając, że ta rozmowa faktycznie ma miejsce, a w dodatku idzie w takim kierunku. Przedstawiciel szacownego rodu siedział w altanie z czyścibutem, rozmawiając z nim jak równy z równym. Erik pomyślał, że powinien podziękować Sophie – to ona przełamała pierwsze lody, przyzwyczajając narzeczonego do przekraczania barier. – Skoro to ustaliliśmy, powiedz mi, co zamierzasz – powiedział MarcOliver. Landecki wyjął drewniane pudełko z papierosami, w niczym nieprzypominające papierośnicy brata. Nosił w nim dwadzieścia gnieciuchów, których do ust nigdy nie wziąłby żaden szanujący się palacz – machorka była tak ohydna, że można było nią przeczyszczać kominy. Erikowi nie udało się jednak kupić niczego lepszego. – Ot tak? Mam ci wszystko zdradzić? – bąknął, wkładając papierosa w kącik ust. – Chyba po to ciągniemy tę rozmowę, prawda? – Może. Ale nadal ufam bardziej przygodnej dziwce niż tobie, Öhle. Reigner się skrzywił. – Gdzieżeś to zasłyszał? – Kiedyś zwróciłem uwagę na to, że Sophie tak do ciebie mówi – odparł Erik, wypuszczając dym. Altana szybko wypełniła się szczypiącymi w oczy oparami. – Zresztą służącym też się zdarza. – Doprawdy? – Aha. Mają zresztą określenia chyba na wszystkich. Marc-Oliver uniósł brwi. Zdziwienie, jakie odmalowało się na jego twarzy, było jak miód na serce. – Na guwernantkę mówią Rozwora – ciągnął Landecki. – Godne pożałowania – skonstatował Marc-Oliver. – Jest z nami od lat, świetnie spełnia swoją funkcję i życie tak jej się odwdzięcza. – Na twoją matkę mówią Baba Jędza. – Mhm. – Czasem także Stara Rura – dodał Erik, ignorując drapanie w gardle. – Zasadniczo to właśnie ona przoduje we wszelkich rankingach nienawiści.
Reigner wyciągnął własną papierośnicę z krótkimi, wąskimi cygarami, a potem pstryknął w skręciucha, którego brat trzymał między palcami. Gnieciuch upadł niedaleko paleniska, a obaj mężczyźni po chwili palili już przyzwoity tytoń. – Na co liczysz? – odezwał się po chwili Landecki. – Nie zyskasz mojego zaufania w godzinę… ani nawet w kilka dni. Nawet jeśli mam plan względem twojego ojca, to prędzej powiedziałbym o tym chłopakowi z obory niż tobie. – Mimo tego, co dla ciebie zrobiłem? – A co zrobiłeś? – zapytał Erik, lecz nie dał mu szans na odpowiedź. – Ciągnąłeś się za Sophie, kiedy ratowała moje żałosne cztery litery? Miło z twojej strony, ale nic ponadto. A potem wróciłeś do domu i przyczołgałeś się pod stopy ojca z nadzieją, że zaserwuje ci jakiś głodny kawałek o swojej niewinności. – Słuchaj… – Powinieneś wrócić tu z oddziałem policjantów w pikielhaubach i aresztować tego sukinsyna. – Miarkuj słowa – powiedział Reigner, wstając z ławy. Landecki się nie poruszył, spokojnie paląc. Gdyby miało dojść między nimi do przepychanki, stałoby się to na samym początku. – Miarkuję – odparł. – Gdyby nie to, że jesteśmy spokrewnieni z tym plugawcem, nazwałbym go odpowiednio. Erik wiedział już, że ma brata w garści. Żadne słowa, gesty ani pozorowane reakcje nie mogły tego zmienić. Zresztą sam Marc-Oliver musiał zdawać sobie z tego sprawę, być może nie od dzisiaj. Telegram był tylko wymówką, katalizatorem do tego, by zdobyli się na szczerą rozmowę. Przez kilka dni Reigner będzie miotał się między potrzebą wymierzenia sprawiedliwości a lojalnością wobec ojca, ale już teraz Erik widział, na którą stronę przechyli się szala. – Ojciec chce się pozbyć Sophie – odezwał się Marc-Oliver. W pierwszej chwili Landecki był zbity z tropu. Nie spodziewał się, że to będzie pobudką, bo nie sądził, by Hendrik okazał się na tyle lekkomyślny, by w taki sposób antagonizować dziedzica rodu. Zaciągnął się głęboko. Było mu to na rękę. – Niewiele ma do gadania – odparł Polak. – Niewiele? Może mnie wydziedziczyć.
– No tak – przyznał Landecki i zawiesił głos. – Zapewne to zrobi, kiedy przyjdzie co do czego i wybierzesz Sophie. Ale zanim do tego dopuści, zrobi wszystko, żeby przekonać cię, że nie warto. – Już to robi. – A to niespodzianka. – Pokazał mi listy, które do ciebie pisała. Erik wzdrygnął się na myśl o tym, że rzeczy stanowiące jego sacrum znalazły się w rękach barona. Było to gorsze niż świadomość, że czytali je strażnicy w więzieniu. – Coś nie tak? – zapytał Marc-Oliver. – Chciałbyś dostać je z powrotem, tak? – Nie. Znam je na pamięć. – Szczególnie ten ostatni, jak przypuszczam. – Ten, w którym pisze, że za mną tęskni? Owszem. Marc-Oliver spojrzał na niego z udawaną obojętnością. Erik przypuszczał, że aż się w nim zagotowało, ale musiał oddać mu sprawiedliwość – całkiem nieźle radził sobie z pozorami. – Chcesz znać moje zdanie? – zapytał Landecki. – Na temat ojca? – Nie. Na temat Sophie i treści listów. – Nie, nie chcę. Ale przypuszczam, że i tak je wygłosisz. – Słusznie – odparł Erik i strzepnął popiół na podłogę. – Nie przywiązywałbym do tych słów większej wagi. Sophie chciała zaoferować straceńcowi podnoszący na duchu akcent przed tym, jak odejdzie na tamten świat. Reigner mruknął coś pod nosem. – Co powiedziałeś? – Że najwyraźniej znasz ją znacznie gorzej niż ja. – Może. – Może? Jestem jej narzeczonym, do kurwy nędzy. – W porządku, w porządku – odparł Erik, unosząc dłonie. – Nikt temu nie zaprzecza. Trwali przez moment w milczeniu, a Landecki uświadomił sobie, że poruszenie tej kwestii przez brata jest wyrazem zaufania. Na dobrą sprawę Erik mógł teraz wyjść z altany i skierować się prosto do Sophie, by poinformować ją, że narzeczony wraz z baronem czyta jej korespondencję.
– Mogę ci pomóc – odezwał się po chwili Marc-Oliver. A więc koniec żartów, uznał w duchu Landecki. Dotarli do konkretów. – W jaki sposób? – Wiem, że zbierasz brudy na mojego ojca. A raczej starasz się to robić. – Owszem. – Mogę cię nakierować na odpowiednie osoby. Trochę się nasłuchałem przy tej czy innej okazji. – Nie wiesz nawet, co planuję. – Nie interesuje mnie to. Nie w tej chwili. – Doprawdy? – Przyjdzie moment, że będziesz musiał mi wszystko powiedzieć, zanim ruszymy dalej, ale teraz jestem gotów udzielić ci kredytu zaufania, skoro Sophie to zrobiła. Powiedziała mu więcej, niż Landecki sądził? Nie, to niemożliwe. Gdyby tak było, Marc-Oliver już dawno zjawiłby się na dole i wyciągnął go siłą z izby czeladnej. Dochowała tajemnicy, mógł być co do tego pewny. – Nawet, jeśli zamierzam sprawić, żeby twój ojciec znikł? – zapytał. Reigner podszedł do jednego z trofeów myśliwskich. Stojąc tyłem do rozmówcy, zapytał: – Sophie ci pomaga, prawda? – Tak. – A ja mam świadomość, że nie pisałaby się na nic, co mogłoby doprowadzić do rozlewu krwi. – Mhm. – Więc na razie tyle mi wystarczy – rzucił Marc-Oliver, a potem opuścił altanę. Erik siedział w niej jeszcze chwilę, paląc znów ohydnego gnieciucha i myśląc o tym, że skompletował swój zespół. Teraz pozostawało tylko wprawić trybiki maszyny w ruch.
Rozdział IX Baron popijał edelgeist w swoim gabinecie, przeglądając wieczorną prasę. Nie było w niej nic ciekawego. Parszywy „Arbeiter Zeitung” pisał sporo o niemocy parlamentu, trochę na temat coraz bardziej napiętej sytuacji w Indiach i kilka słów dementujących współpracę militarną Austrii z Bułgarią. Von Reigner odłożył gazetę, a potem rozsiadł się wygodniej na krześle. Zamknął na moment oczy, zastanawiając się, jak spędzić resztę piątkowego wieczora. Nim cokolwiek postanowił, rozległo się pukanie do drzwi. Rzadko kiedy był niepokojony w swoim gabinecie, a zatem sprawa musiała być istotna. Zresztą jedyną osobą, która miałaby czelność pukać, był Gröger. A on nigdy nie przychodził bez celu. – Wejść – powiedział Hendrik, rozmasowując czoło. Drzwi uchyliły się nieznacznie, a później ukazał się w nich osobisty kamerdyner barona. Karl Höllwarth był cichym, dobrze wyszkolonym służącym, który zdawał się dysponować wyłącznie jednym wyrazem twarzy, przywodzącym na myśl lekki grymas. Irytował Hiltrude, dzięki czemu baron darzył chłopaka większą sympatią. – Proszę o wybaczenie, gnädiger Herr, ale rzekomo sprawa jest istotna. – Jaka sprawa? Kamerdyner postąpił na bok, otwierając szerzej drzwi. Hendrik spojrzał na człowieka stojącego za Höllwarthem i wstał z miejsca. Skinął głową, a jego gość wszedł do gabinetu i zasiadł na wskazanym przez barona miejscu. – Zostać? – zapytał służący. – Nie. Kamerdyner skłonił się i zamknął drzwi. Gospodarz przez moment wbijał wzrok w człowieka, który postanowił go niepokoić. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek zobaczy go w swoim gabinecie. – Rozumiem, że musiałeś mieć bardzo dobry powód, by tutaj przyjść –
odezwał się Hendrik. Rozmówca potwierdził, kiwając głową. – I przypuszczam, że nie będę żałować tego, że cię wpuściłem. – Nie, gnädiger Herr. – Co do zasady nikogo tutaj nie zapraszam, ale doskonale o tym wiesz, prawda? – Naturalnie. – Jesteś ze mną niemal od początku – zauważył von Reigner, uzmysławiając sobie, że usprawiedliwia się przed samym sobą. – Nie znam zresztą dań pochodzących spod ręki kogokolwiek innego. – Jest to dla mnie zaszczyt, panie – odparł Ekkehard Schröer. – Dobrze… skoro mamy za sobą uprzejmości, zdradź mi powód swojej wizyty. Kucharz spojrzał na zamknięte drzwi, rad, że Höllwarth został na zewnątrz. Kamerdynerzy i lokaje byli najwierniejszymi akolitami Grögera, a jeśli ktokolwiek miał być nieświadom tematu prowadzonej rozmowy, to właśnie ten przeklęty starzec. – Panie – zaczął Ekkehard – udało mi się odkryć, iż w tym domu są przeciwko tobie podejmowane pewne… działania. – Jakież to? – Polak, Erik Landecki, ma zamiar w ciebie uderzyć, panie. Hendrik drgnął nerwowo. Powinien być na to przygotowany, a jednak wiadomość go zelektryzowała. Spojrzał na butelkę edelgeista, ale powstrzymał się przed napełnieniem kieliszka. O tej porze nie powinien tyle pić. Względnie należałoby zmienić trunek, być może na pilznera, którego warzono w kadziach nieopodal. – Uderzyć? – zapytał von Reigner. – W jaki sposób? – Nie udało mi się jeszcze tego ustalić, ale jego motywacje są jasne – odparł Schröer, poprawiając się na krześle. Czuł się nie na miejscu i pragnął jak najszybciej opuścić gabinet pana domu. Wydawało mu się, że każdy oddech tutaj jest swoistą profanacją. – Co w takim razie wiesz? – Że pański syn w tym uczestniczy, podobnie jak fräulein Maländer. – Co do niej, nie mam żadnych złudzeń, ale Marc-Oliver nigdy by… Hendrik zawiesił głos, mitygując się. Jeszcze chwila, a zacząłby prowadzić rozmowę ze służącym, który znajdował się tak nisko w hierarchii społecznej,
iż urągałoby to wszelkim zasadom i honorowi rodu. – Skąd czerpiesz informacje? – zapytał. – Zaoferowałem Landeckiemu pomoc, gdy tylko pojawiła się okazja. – Przyjął ją? – Poniekąd – odparł Ekkehard, czując, że zaczyna mu się robić gorąco. Wyczekiwał momentu, gdy będzie mógł wrócić do znanych czterech kątów na dole, gdzie był panem i władcą. – Chcę powiedzieć, że… cóż, nie ufa mi do końca, ale jest przekonany, że z uwagi na zniknięcie Aniki będę skłonny współpracować. – A co ma jedno do drugiego? – Najwyraźniej Polak chce w sposób zupełnie haniebny obarczyć pana odpowiedzialnością. Hendrik pokiwał głową w zadumie. Przez chwilę w gabinecie panowała ciężka cisza. – Czy odnaleziono jakiś trop? – odezwał się Schröer. – Niestety nie. Jakkolwiek jeśli tylko uda się policji czegokolwiek dowiedzieć, natychmiast nas o tym poinformują. Hendrik był zadowolony z tego, jak szczerze zabrzmiał. Ani Ekkehard, ani ktokolwiek inny nigdy nie dowie się niczego w tej sprawie. Nie dość bowiem, że Fritz zmasakrował twarz dziewczyny za pomocą jakichś narzędzi stolarskich, to jeszcze zakopał ją za domem i przykrył anonimowy grób wszelkim barachłem, jakie znajdowało się w obejściu. Tajemnica była bezpieczna. I w żaden sposób nie można było powiązać Hendrika z tym wydarzeniem. – Dowiedz się szczegółów, Schröer. – Oczywiście, gnädiger Herr. – Donoś mi o wszystkim – powiedział baron, wskazując kucharzowi drzwi. – Póki nie wiedzą, że mam w tobie sojusznika, trzymam asa w rękawie. Ekkehard sprawiał wrażenie, jakby to określenie było największą pochwałą, jaką w życiu usłyszał. Hendrik zaś musiał pilnować się, by nie użyć określeń takich jak szpicel czy szpieg. – Oczywiście, gnädiger Herr – powtórzył służący, a potem skłonił się i opuścił gabinet, wbijając wzrok w podłogę. Hendrik resztę wieczora spędził na rozważaniach przy wódce. Przypuszczał, że z bękartem nie będzie łatwo, ale nie podejrzewał go o to, że w istocie podejmie się zemsty. Owszem, mógł marzyć o odegraniu się, ale
baron sądził, że na tym się skończy. Każdy inny scenariusz wydawał się absurdalny. Jeśli jednak Landecki zbierał popleczników, coś musiało być na rzeczy. Z pewnością będzie grzebał w jego przeszłości. Baron postanowił, że z samego rana uda się na pocztę i stamtąd wykona telefon w kilka miejsc, by przekonać się, czy ktoś zaczął węszyć. Jednak nawet jeśli Erik podjął jakieś kroki, czym mogłoby to zagrozić von Reignerowi? Owszem, w jego przeszłości było kilka kompromitujących epizodów, ale po tylu latach dla nikogo nie będą miały one znaczenia. W najgorszym wypadku pojawi się jakiś bękart, Landecki musiał jednak zdawać sobie sprawę, że po takim czasie łatwo będzie zdyskredytować jego rewelacje. Prawdziwości najgorszego nawet paszkwilu nie sposób będzie zweryfikować i skończy się na kilku wzmiankach w lokalnych gazetach. W przeszłości barona nie było niczego, co teraz mogłoby obrócić w niwecz jego reputację. Polak nie miał czym szantażować Hendrika, nie mógł liczyć na to, że uda mu się trzymać go w szachu. Von Reigner ostatecznie stwierdził, że nie ma się czego obawiać. A skoro tak, to nie ma potrzeby, by chować asa w rękawie. Jutro wyłoży wszystkie karty na stół, załatwiając sprawę z tymi, którzy mają czelność wystąpić przeciwko niemu.
Rozdział X Była sobota, dziesiątego lipca tysiąc dziewięćset dziewiątego roku. Minął tydzień od spotkania w altanie i sprawy potoczyły się lepiej, niż Landecki mógłby się spodziewać. Dzięki pomocy Marca-Olivera Willy’emu udało się dotrzeć do ludzi, którzy znali kilka wstydliwych faktów z przeszłości barona. Wprawdzie nie byli gotowi wychylać się z nimi na forum publicznym, ale prawnik szybko przekonał ich, że występują we wspólnym froncie, objaśniając szczegóły planu Erika. Ich nazwiska miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego, przynajmniej tak pozwolił im sądzić Willy. Erik skończył pastować buty i odłożył garnuszek z miksturą do butów męskich. Odgiął głowę, czując, jak strzelają mu stawy w kręgosłupie. Uznał, że najwyższy czas zrobić sobie przerwę. Wziął do ręki dzisiejszą gazetę, za którą płacił sześć groszy. W mieście szła po cztery, ale najwyraźniej „Kurjer Lwowski” na prowincji cenił się bardziej. Na pierwszej stronie oznajmiano ze stosownym dramatyzmem: „W pociągu pospiesznym, który tu przybył popołudniu ze Lwowa, znaleziono w przedziale martwe zwłoki Kazimierza hr. Badeniego. Stwierdzono udar sercowy”. Erik niespecjalnie pamiętał nazwiska polityków, ale tego niejasno kojarzył jako brata marszałka krajowego. Przerwał lekturę już na samym początku, bo dalej rozwodzono się o tym, że austriacki parlament nie może podjąć prac przez grupę obstrukcjonistów. Przez chwilę zastanawiał się nad lakoniczną informacją o udarze sercowym i przyszło mu na myśl, że traktuje barona von Reignera zbyt pobłażliwie. Gdyby istniała możliwość, by cokolwiek mu udowodnić, w świetle prawa należałaby mu się śmierć. Pod względem moralnym również. Mimo to Landecki dążył jedynie do tego, by zniszczyć jego życie. Wziął do ręki but Hendrika i przyjrzał mu się. Z lubością splunął na czarną skórę, a potem zaczął szorować ją szmatką.
Jego plan był już w zaawansowanym stadium. Udało mu się ułożyć jego elementy odpowiednio, wszyscy byli na swoich stanowiskach. Sophie wśród Reignerów, Willy w Wiedniu, Ekkehard Schröer na dole, a Marc-Oliver przy baronie. Niepokoił go jedynie ten ostatni element. Nie miał pewności, czy brat rzeczywiście uświadomił sobie, iż to Hendrik wydał wyrok śmierci na Juliusa. Między ojcem i synem nie było przesadnie wiele sympatii, ale rodzinna zażyłość ostatecznie mogła okazać się najważniejsza. Nie, nie było sensu zadręczać się pesymistycznymi scenariuszami. Na razie wszystko szło po jego myśli i nic nie wskazywało na to, by miały wystąpić komplikacje. Aż do tej pechowej soboty. Byłaby dniem jak każdy inny, gdyby nie to, że chwilę po tym, jak Erik skończył z butami barona, w kanciapie zjawił się ich właściciel. Służący dopiero się budzili, a członkowie rodziny spali jeszcze w najlepsze. Na korytarzu panowała cisza, w której dźwięk zatrzaśniętych drzwi odbił się głuchym echem. Baron spojrzał z góry na swojego syna. Landecki powoli się podniósł. Spojrzeli na siebie, jakby widzieli się po raz pierwszy. – Co cię sprowadza? – odezwał się Erik. – Twoje knowania. – Słucham? Landecki poczuł falę gorąca na plecach. Natychmiast zrozumiał, że znalazł się w nieciekawej sytuacji. – Knujesz przeciwko mnie. – Kalumnie. – Będziesz zaprzeczał? – Mam to w zwyczaju, kiedy ktoś formułuje wobec mnie nieuzasadnione zarzuty. Hendrik zbliżył się, łypiąc na niego z wyższością. Pociągnął nosem i skrzywił się. Erik gorączkowo zastanawiał się nad tym, kto z jego obozu doniósł baronowi. Nie wyglądało na to, by von Reignera sprowadziły tu niejasne spekulacje – w jego oczach widać było prawdziwą złość. Kto był odpowiedzialny? Marc-Oliver? Z pewnością stanowił najbardziej prawdopodobnego kandydata.
Komplikowało to sprawę, ale nie przekreślało planu. Jeśli tylko Hendrik tej nocy nie zleci zabójstwa Erika, wciąż istniała szansa, by się powiódł. – Więc proszę – powiedział Hendrik, ponaglając go ruchem ręki. – Powiedz, co masz na swoją obronę. – Nie zamierzam się bronić. Robiłem to wystarczająco długo. – A zatem jednak przyznasz, że… – Przyznaję, że takie słowa to potwarz, ojcze. Von Reigner uniósł brwi, cofając się o krok. Na jego twarzy odmalował się grymas, jak gdyby ktoś cisnął prosto w niego zgniłą rybę. Dłoń mu drgnęła, a głowa lekko się zakołysała. Erik przypuszczał, że trzymanie nerwów na wodzy sporo go kosztuje. Była to przyjemna świadomość. – Popełniłem jakieś faux pas? – Nie nazywaj mnie nigdy w ten sposób. – Kiedy to… – Inaczej rozkażę oberżnąć ci język, rozumiesz? – Z trudem, bo mówisz przez zaciśnięte usta, ojcze. Baron zbliżył się jeszcze bardziej. – Nie bądź bezczelny – wycedził. – W każdej chwili mogę sprawić, że znikniesz. – Tak jak Anika? Nie odpowiedział, obracając się w kierunku drzwi. Najwyraźniej wyrzucił z siebie już wszystko, co zamierzał. Przynajmniej jeszcze przez moment tak się Erikowi wydawało. – Jedno słowo – dodał na odchodnym. – Tyle potrzeba, żebyś wylądował na bruku. Ty i twoja lafirynda. – Słucham? – Maländer. Erik nabrał głośno tchu i zbliżył się do ojca. Ten natychmiast się odwrócił i popatrzył na niego bykiem. – Licz się ze słowami… – Nie będziesz mi dyktował, co mam robić, chłopcze. To mój dom. Mój świat. Świat, który kontroluję, rozumiesz? Landecki zacisnął pięści. – I nie ma w nim dla ciebie miejsca. Jeszcze dziś opuścisz Raisental. – Nie taka była umowa. Von Reigner prychnął pogardliwie, pokręcił głową, a potem zlustrował go
z niesmakiem. Wyglądał na zawiedzionego tym, że załatwił sprawę tak gładko i szybko. Przez moment sprawiał wrażenie, jakby miał to przypieczętować wymownym splunięciem. Ostatecznie jednak po prostu się odwrócił i wyszedł, rzucając jeszcze, by Erik pożegnał się ze wszystkimi i zniknął jak najszybciej. Nie musiał dodawać, jaka jest alternatywa. Kiedy drzwi do kanciapy się zamknęły, Landecki zaklął w duchu. Potrzebował już tak niewiele czasu, by dopiąć wszystko na ostatni guzik. Fakt, że dzisiaj będzie musiał opuścić rezydencję, wszystko komplikował. Ale może uda się przyspieszyć plan? Tak, z pewnością było to wykonalne. Nie wszystko rozegra się tak, jak planował, ale istniała szansa, by uratować to, na co pracował od jakiegoś czasu. Wyciągnął papierosa i stwierdził, że i tak nie ma wyjścia, więc dalsze rozważania będą tylko stratą czasu. Kopnął buty von Reignera w kąt, a potem wyszedł z kanciapy. Służący jeszcze nie opuścili swoich izb i udało mu się przemknąć na niższe piętro niezauważonym. Zahaczył o garderobę, wybierając jeden z odświeżonych garniturów Marca-Olivera. Byli podobnej budowy, więc ubranie leżało na nim całkiem nieźle. Po cichu przeszedł do części dworku, w której nocowały damy. Minął sypialnię Hiltrude i skierował się ku końcowi korytarza. Stanął przed drzwiami Sophie i zapukał kilkakrotnie, na tyle cicho, by nikt poza samą zainteresowaną tego nie usłyszał. Po chwili oczekiwania uznał, że zrobił to zbyt konspiracyjnie. Zakołatał nieco głośniej i wreszcie usłyszał, jak Sophie podnosi się z łóżka. Otworzyła mu ubrana w lekką podomkę. Wzrok Landeckiego machinalnie opadł z jej oczu na talię. Odchrząknęła, przywołując go do porządku, a potem ruchem ręki zasugerowała, by wszedł. Gdy stanął obok łóżka, zamknęła drzwi. – Zwariowałeś? – zapytała. – Ktoś mógł cię zobaczyć… i co robisz w tym garniturze? – Wybieram się na pogrzeb. – Kogo? – Von Reignera. – Nie mam rano nastroju do żartów, Erik. Nie przed tym, jak napiję się kawy.
Mimo to uśmiechnęła się blado, co nie uszło jego uwadze. – Musimy wszystko przyspieszyć – powiedział cicho. – Marc-Oliver poinformował ojca o wszystkim. – Niemożliwe. We wszystko uwierzę, ale nie w to, że puścił parę. – A jednak… – Nie znasz go tak jak ja – zaoponowała. – Gdyby miał powiedzieć baronowi o twoim małym spisku, najpierw by mnie na to przygotował. Nigdy nie zrobiłby czegoś takiego bez uprzedzenia. Landecki był innego zdania. – Wątpisz w moje słowa? – Tylko dlatego, że wszystkie kobiety, które zostały zostawione przed ołtarzem czy w inny sposób oszukane przez mężczyzn, też były tak samo pewne. – Nie opowiadaj bzdur. Erik przysiadł na skraju łóżka, spoglądając na Sophie spode łba. – Tak czy inaczej baron przed momentem złożył mi kurtuazyjną wizytę. – Co takiego? – Chciał osobiście przekazać mi, że jeszcze dzisiaj oboje opuścimy dworek. – O, proszę – odparła Maländer, nalewając sobie wody z karafki. – Też zostałam uwzględniona? – Najwyraźniej jesteś tu tak samo mile widziana, jak ja. – Biorąc pod uwagę, że nadal mam datę ślubu wyznaczoną na za niecałe trzy miesiące, można by polemizować. W jej głosie nie było przekonania. Erik uśmiechnął się lekko, ale tylko na moment. Naraz spoważniał, uznając, że nie mają czasu do stracenia. Należało działać. – Jesteś gotowa, żeby zaczynać? – zapytał. Przez moment patrzyła na niego wyczekująco, jakby spodziewała się, że sam odpowie sobie na to pytanie. W końcu nabrała tchu i odłożyła ozdobną szklanicę z grubego szkła. Podeszła do niego niczym żołnierz stający przed obliczem dowódcy. Skrzyżowała ręce na piersi. – Jeśli uważasz, że damy radę z tym, co mamy. – Myślę, że tak. – W takim razie pędzę dzwonić do Willy’ego. Landecki pokiwał głową, a potem pożegnał dziewczynę i opuścił jej
sypialnię, na odchodnym posyłając jej jeszcze długie spojrzenie.
Rozdział XI Marc-Oliver spałby w najlepsze jeszcze przez dobre dwie lub trzy godziny, gdyby ktoś z hukiem nie otworzył drzwi do jego sypialni. Zerwał się z łóżka, a potem wbił wzrok we wściekłe oczy ojca. Baron stał w nogach łóżka, przypatrując mu się w sposób, który dobrze kojarzył. Dokładnie tak ojciec łypał na Juliusa, kiedy ten coś przeskrobał. Nie wróżyło to niczego dobrego, tym bardziej, że był to bodaj pierwszy raz, kiedy patrzył tak na Marca-Olivera. – Ojcze, to niestosowne. Drzwi były otwarte, a Hendrik sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar złapać go za fraki i wywlec na korytarz. – Co jest niestosowne? To, że mój rodzony syn… – Twoje najście – uciął czym prędzej młody Reigner. – To do ciebie niepodobne. – Do mnie? Niepodobne? Marc-Oliver odniósł wrażenie, że ojciec mówi nieco niewyraźnie. Albo mimo wczesnej pory był już po kilku kieliszkach edelgeista, albo to on miał jeszcze umysł zamroczony przerwanym snem. Młody Reigner podszedł do przewieszonego przez oparcie krzesła szlafroka i narzucił go na siebie. – Do ciebie niepodobne jest to, że dopuszczasz się zdrady. Ty, mój rodzony syn… przyszłość tego rodu! Nietrudno było wywnioskować, co stanowiło powód tej porannej wizyty. Marc-Oliver szybko przywołał w pamięci nazwiska wszystkich wtajemniczonych i od razu wytypował osobę, która mogła zdradzić. Kucharz. – Plwam na ciebie! – uniósł się Hendrik. – Nie jesteś godzien mojego nazwiska… – Jesteś pijany w sztok. – Nie, nie, cofam to splunięcie… nie jesteś wart nawet jego, ordynusie.
– Wytrzeźwiej, ojcze. Porozmawiamy wówczas ze spokojem, którego teraz ci brakuje. Baron uniósł dłoń i przymknął oczy. Wyglądało to, jakby ten gest wykonał wobec siebie, nie względem syna. – Nie jesteś w niczym lepszy od Juliusa – mruknął. – Nigdy nie twierdziłem, że… – Bzdura! Zawsze uważałeś go za gorszego! – Nie. Mylisz odczucia matki i swoje z moimi. – Jak śmiesz… – Oboje twierdziliście, że Julius doprowadzi rodzinę do ruiny – ciągnął Marc-Oliver, czując, że łapie wiatr w żagle. – Myślisz, że tego nie słyszałem? Myślisz, że sam Julius nie wiedział, co mówi o nim matka? Von Reigner potrząsnął głową. – Dam ci ostatnią szansę – odezwał się. – Albo wyrzucisz w tej chwili tę wywłokę z domu, albo… – Nie formułuj gróźb, których nie jesteś w stanie spełnić – uciął MarcOliver. – Zawsze mi to powtarzałeś, prawda? – Nie czas teraz na puste frazesy, do cholery! Decydujesz o swojej przyszłości. Młody dziedzic widział, że ojciec się mityguje. Powoli opanowywał emocje, świadom tego, że tylko spokojem może zrealizować cel, dla którego się tutaj zjawił. – Öhle – zaczął. – Wierz mi, kiedy mówię, że niebawem nie będzie odwrotu. – Wierzę. – Nie zwykłem nikomu dawać drugiej szansy… ty ją dostajesz. I jest jedyną, na jaką możesz liczyć. Marc-Oliver milczał. Zastanawiał się, czy ojciec prawiłby to samo, gdyby był trzeźwy. Jeśli kucharz rzeczywiście puścił parę, należało uznać, że tak. Tego dnia cały status quo, który trzymał tę rodzinę razem, przestał istnieć. Zanim zajdzie słońce, Raisental będzie już innym miejscem. – Zamierzasz skorzystać z mojej propozycji czy nie? Spokój w głosie ojca w jakiś sposób zabrzmiał złowrogo. – Nie. Nie zamierzam. – Öhle… spraw, by ta kobieta jeszcze dziś znikła, a wtedy… – Nie zrobię tego.
Hendrik przez moment trwał w absolutnym bezruchu. Dopiero po chwili zamrugał, rozejrzał się, po czym podszedł do komody. Przysiadł na niej i zwiesił głowę, jakby sytuacja go przerastała. Z dwojga złego Marc-Oliver wolał ojca zrezygnowanego niż wściekłego. – Wydziedziczę cię, Öhle. – Już to zrobiłeś, ojcze – odparł Marc-Oliver, podchodząc do drzwi. – Czy masz to na piśmie, czy nie, efekt jest taki sam. Von Reigner zawiesił wzrok na oczach syna, przez moment licząc jeszcze na to, że zmieni zdanie. Marc-Oliver wskazał w stronę korytarza. – Wybacz, ojcze, ale chcę się ubrać. Baron powoli ruszył w stronę progu. Zatrzymał się przed nim, a potem postąpił krok w kierunku syna. Stanął tak blisko, że młody Reigner wyraźnie mógł poczuć ostry zapach wódki. – Nie proś o zachowek. – Nie będę. Baron wyszedł na korytarz, a potem obejrzał się przez ramię. – Żegnaj, synu. Odszedł, nie czekając na odpowiedź. Marc-Oliver odprowadził ojca wzrokiem, wiedząc, że widzi go prawdopodobnie po raz ostatni. Zaraz potem zamknął drzwi i rozejrzał się po pomieszczeniu. Wyciągnął kufer z przestronnej szafy, a następnie zaczął pakować do niego najważniejsze rzeczy. Miał nadzieję, że Sophie robi w tej chwili to samo.
Rozdział XII Troje banitów zatrzymało się we wsi u jednego z chłopów, który okazał się na tyle uprzejmy, by użyczyć im izby. Wprawdzie nalegał, by panicz i jego towarzysze zajęli największe z pomieszczeń, ale wszyscy jak jeden mąż odmówili. Nocą temperatura znacznie spadła, żadne z nich nie miało jednak zamiaru narzekać. Liczyło się, że opuścili bezpiecznie Raisental. Owinęli się kocami i ułożyli na podłodze. Marc-Oliver sprawiał wrażenie, jakby nie mógł znaleźć wygodnej pozycji, Sophie i Erik oparli się o ścianę i przez pewien czas wbijali wzrok przed siebie. W końcu głos zabrał Landecki: – Widziałeś dokument? – Nie. – Więc może tylko straszył wydziedziczeniem. – Wątpię. Przypuszczam, że testament jest już w którejś z szuflad jego biurka. Sophie pokiwała głową. – I całkiem możliwe, że nie od dziś – zauważyła. – Znając jego zapobiegliwość, mógł spodziewać się takiego rozwoju wypadków. Marc-Oliver przeniósł się w róg pokoju i umościł sobie siedzisko z koca. Skrzywił się, a potem owinął się szczelnie. – Mniejsza z tym – rzucił. – Na to nie mamy w tej chwili wpływu. Za to chętnie dowiem się w końcu, na czym konkretnie polega twój plan, Landecki. Erik wzruszył ramionami, a Reigner przeniósł wzrok na swoją narzeczoną. – Więc może ty mnie oświecisz? – Wiem tyle co i ty. – Jakoś w to wątpię, zważając na waszą zażyłość. – Zażyłość? – spytała. – Imaginujesz sobie coś, kochany? – Nie sądzę. Po prostu nie jestem ślepy.
Mówił to na tyle lekkim tonem, że Erik postanowił zbyć to milczeniem. Właściwie brzmiało to niemal jak żart – choć, jak w każdym, tak i w tym musiało tkwić ziarno prawdy. Reigner potoczył wzrokiem po swoich towarzyszach, a potem rozejrzał się za jakimś napitkiem. W pomieszczeniu nie było jednak niczego, co mogłoby ukoić jego nerwy, a gospodarz nie pomyślał o tym, żeby zaproponować coś swoim gościom. – Tak czy inaczej mam was od teraz na oku – zadeklarował Marc-Oliver. – Słusznie, mój drogi – odparła Sophie. – Bo od teraz jesteś gołodupcem i powinieneś zacząć się obawiać, czy z tobą zostanę. Skrzywił się i pokręcił głową. – Wciąż masz prawo do zachowku – zauważył Landecki. – To tylko nędzny ułamek majątku – rzekł Reigner, kładąc się na podłodze. Przez moment się wiercił. – Zresztą niełatwo mi będzie go wyegzekwować. – Znajdziesz sobie pracę, bracie, nie martw się. – Bez fachu w rękach? – Zawsze coś się znajdzie. Do przewracania gnoju nie potrzeba żadnego wykształcenia. Marc-Oliver prychnął pod nosem i zamknął oczy, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, jak opłakana w istocie stała się jego sytuacja. Erik przypuszczał, że powinien zacząć przyzwyczajać się do spania w takich warunkach. Przynajmniej przez jakiś czas nie będzie mógł liczyć na wiele więcej. Reigner przewrócił się na drugi bok, a potem znów usiadł. – Co teraz? – zapytał. – Nic – odparł Erik. – Możesz rozwinąć? – Nie bardzo jest co. Pomieszkamy trochę u tego chłopa, a potem ruszamy za chlebem. – A twój plan? Sądziłem, że miałeś zamiar go zrealizować. – Miałem. – I co się zmieniło? – Nic. Marc-Oliver świdrował go wzrokiem, czekając, aż brat zaoferuje mu wytłumaczenie. Landecki jednak milczał. Cisza się przeciągała i zdawała się opadać na nich jak mgła. W końcu Reigner chrząknął znacząco.
– Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie – zapewnił go Erik. – Oby. – Zapewniam cię, że tak będzie. I że będziesz miał miejsce w pierwszym rzędzie, byś mógł z bliska obserwować upadek barona. – I jego bezcenną minę – dodała Sophie. Marc-Oliver nie wyglądał na ukontentowanego, ale ostatecznie nie zdecydował się drążyć tematu. Odwrócił się od nich, zamknął oczy i spróbował zasnąć. Co innego mu pozostało? Erik przez chwilę siedział w bezruchu. Potem podniósł się, podszedł do niewielkiego okna i otworzył pudełko ze skrętami z machorki. Wychylił się daleko za parapet i zapalił jednego. Wbił wzrok w nieprzeniknioną czerń nocy i zastanawiał nad tym, ile czasu upłynie, nim Willy dotrze do Zagobina. I jak wiele udało mu się dotychczas osiągnąć. – Nie brzmisz na pewnego siebie – odezwała się z głębi pokoju Maländer. Erik obrócił się przez ramię i spojrzał najpierw na brata, a potem na jego narzeczoną. Marc-Oliver nie spał, ale nawet nie drgnął. – Bo nie jestem. – Więc może skończmy te podchody i powiesz nam, co planujesz? – zapytała. Landecki obrócił się, złapał za futrynę, a potem podciągnął się i przysiadł na parapecie. Pociągnął papierosa, po czym pstryknął nim w tył. – Naprawdę się nie domyślacie? – zapytał. – Nie – bąknął Reigner. – A jednak moglibyście choć spróbować. Wiecie, że Willy zbierał w Wiedniu brudy na wielce szacownego Hendrika. Po co? – Będziesz się teraz bawił w Sherlocka Holmesa? – zapytał Marc-Oliver. – Raczej wy. Ja będę Moriartym. – W porządku – odparła Sophie, zrzucając z siebie kołdrę, której użyczyła pani domu. Dziewczyna podniosła się, a potem podeszła do okna, dobywając własnych cygaretek. Jej narzeczony usiadł na podłodze, klnąc pod nosem. – Po co Willy zbierał te wszystkie informacje? – zapytał jeszcze raz Erik, patrząc po swoich towarzyszach. – Oczywiście nie po to, żeby szantażować Hendrika – powiedziała Sophie. – Na kogoś takiego kompromitujące fakty z przeszłości to stanowczo za mało. Reigner pokiwał głową.
– Miało mnie to wywabić z mojej lojalnościowej nory – podsunął. – Co? – bąknął Erik. – Miałem przeczytać telegram z Wiednia i skonfrontować z tobą jego treść. Dzięki temu oczyściliśmy atmosferę i… – Masz zawyżone mniemanie o sobie, bracie. Marc-Oliver wzruszył obojętnie ramionami, a potem westchnął. – Nie dość, że czyścibut, to jeszcze przemądrzalec. Lepiej nie mogłem trafić, gdy chodzi o zaginione rodzeństwo. – Myślcie – powiedział Landecki. – To wszystko dość proste. – Chciałeś zbudować wspólny front przeciwko Hendrikowi? – podsunął Reigner. – Nawet jego wszyscy razem wzięci adwersarze z Wiednia nie daliby rady stawić mu czoła. Narzeczeni spojrzeli po sobie. – Skoro nie szantaż, nie wspólna ofensywna… to co? – zapytała Sophie. – Idę spać – odparł Erik, kręcąc głową. – Byłem przekonany, że na to wpadniecie. Położył się na podłodze na wznak i przeciągnął. Właściwie było mu całkiem wygodnie, szczególnie w porównaniu do wszystkich tych nocy, które spędził w krakowskiej celi. Tam posadzka była znacznie mniej wygodna. Słyszał, jak Sophie i Marc-Oliver wymieniają się cichymi uwagami. Przypuszczalnie jego towarzysze tworzyli skomplikowane, wielopłaszczyznowe scenariusze, podczas gdy sprawa była niezwykle prosta. Zresztą przekonają się o tym, gdy tylko Willy zjawi się we wsi. Bez niego całe to przedsięwzięcie nie mogło ruszyć.
Rozdział XIII Parowa lokomotywa przewoźnika kkStB powoli wyhamowała na dworcu w Jawiszowicach. Gdy rozległ się sygnał świadczący o tym, że można opuścić skład, Willy stał już przy wyjściu z wagonu. Złapawszy za futrynę, przeskoczył na peron, a potem wyciągnął papierosa. Nikt na niego nie czekał, bo jedyna osoba, która wiedziała dokładnie, kiedy przyjeżdża, nie dysponowała żadnym środkiem lokomocji. Hütter potoczył wzrokiem po okolicy, szukając dorożki lub furmanki. Na dobrą sprawę wystarczyłaby nawet jakaś, na którą dałoby się narzucić siodło czy derkę. Wokół unosiły się przyjemny zapach rozgrzanego silnika parowego oraz wszędobylska woń smaru. Niektórych drażniły te nieodzowne elementy każdego dworca, ale Willy poczytywał je za wyznacznik urbanizacji. Im wyraźniej wyczuwał te wonie, tym większe prawdopodobieństwo, że nieopodal znajdowało się miasto. Tutaj zapach był najwyżej umiarkowany, nie to, co na Nordbahnhof w Wiedniu, skąd przyjechał. Przypuszczał jednak, że prędko wróci do miasta. W Zagobinie musiał zrobić, co do niego należy, a potem wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będzie musiał czym prędzej się stąd wynosić. Nie wypatrzywszy żadnego środka transportu, Willy ruszył w kierunku bitej drogi prowadzącej na zachód. Nie pozostało mu nic innego, jak piechotą przebyć dystans dzielący Jawiszowice od Zagobina. Przed sobą miał jakieś osiem kilometrów i przypuszczał, że za mniej więcej dwie godziny będzie na miejscu. – Herr Hütter? – rozległo się pytanie zza jego pleców. Willy obrócił się i ujrzał mężczyznę w znoszonym, zakurzonym ubraniu, sprawiającego wrażenie, jakby dopiero co wrócił z roli. – A kto pyta? – Basilius.
– Kto taki? – Basilius, pro pana. – Pan wybaczy, ale nie kojarzę. Chłop sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał. Podrapał się po głowie i wzruszył ramionami. – To jakieś żarty? – Nie, pro pana. Willy rozejrzał się na boki, a potem pociągnął głęboko papierosa. – Czego pan chce? – Wysłano mnie, żebym pana odebrał. – Kto wysłał? – Herr Reigner. – Który? – Gnädiger Marc-Oliver. A zatem najwyraźniej Erikowi udało się rozegrać wszystko tak, jak planował. Od pewnego czasu prawnik nie miał od niego żadnych wiadomości, ale uznawał to za dobry omen. Landecki z pewnością by się odezwał, gdyby coś poszło nie tak. – W porządku. Prowadź. Chłopina zaprowadził go do rozklekotanego wozu konnego, który wyglądał, jakby mógł zmieścić nieco słomy, ale z pewnością nie człowieka. – Proszę siadać. – Na czym? Obdartus wskazał rynnę, która robiła za furę, a Willy podrapał się po głowie, zastanawiając, jak ma do niej wskoczyć. W końcu jakoś usadził się bokiem, a woźnica ponaglił konia. Wóz ruszył tak powoli, że Hütter nieomal tego nie odnotował. – Ta stara szkapa zaraz wyzionie ducha – bąknął. – Gertrude przeżyła więcej kobył, niż jest pan se w stanie wyobrazić. – Nie wątpię. Przy takim tempie chodu chyba nigdy się nie męczy. – Proszę się nie turbować, pro pana. – Nie turbuję się, tylko zauważam, że szybciej zaszedłbym na piechotę. – Co to, to nie. Wysłali mnie, żebym pana odebrał, to odbiorem. Willy wyciągnął kolejnego papierosa, wiercąc się na wozie. Przez moment się zastanawiał i doszedł do wniosku, że Erik mógł przysłać po niego jedynie chłopa, u którego mieszkał.
– Zatrzymali się u pana? – Ano. – Dawno temu? – Będzie ze kilka dni. Przyszli, jak ich pan baron wyrzucił z Raisentalu. Nie zastanawialim się dwa razy, żeby ich przyjąć, bo to w końcu dobroczyńcy wsi. Bez nich nie byłoby połowy piniendzy, prawda? – Z pewnością. – Trzeba jakoś się odwdzięczyć, jak jest okazja. Dobre uczynki wracają. Willy nie był co do tego przekonany. Jeśli życie i kariera obrońcy czegokolwiek go nauczyły, to raczej tego, że powracać potrafią raczej te rzeczy, które z dobrem nie mają wiele wspólnego. Zachował jednak tę uwagę dla siebie. Przez godzinę jechali w zupełnej ciszy. Potem dla urozmaicenia podróży Willy zaczął się odzywać, ale woźnica odpowiadał mu zdawkowymi pomrukami. W końcu adwokat zrezygnował z prób nawiązania rozmowy. Najwyraźniej dzieliła ich przepaść, która nie pozwoliła odnaleźć wspólnego tematu. Być może prawnik niepotrzebnie zaczął rozprawiać na temat tego, kogo widział w „Café Central” – rozmówca nie kojarzył ani jednego nazwiska słynnych pisarzy, którzy notorycznie przesiadywali w tej wiedeńskiej kawiarni. Po jakimś czasie Hütter odniósł wrażenie, że nigdy nie dotrą do Zagobina. – Nie ma jakiegoś skrótu? – bąknął. – Jest. Prawnik poczuł przypływ nadziei. – Więc dlaczego nim nie pojedziemy? – Bo trza by zjechać na mniej ubitą drogę. – I? Szkapa sobie poradzi. – Ale będzie trzęsło. – Trudno, niech trzęsie. Bylebyśmy szybciej zajechali. Chłop nie protestował ani nie upewniał się, czy pasażer wie, o co prosi. Niedługo potem zjechali na drogę, która była nią tylko z nazwy. Wiła się między polami, w błocie i momentami wśród niemal dzikich zarośli. Po kilometrze lub dwóch Hütter miał ochotę wyrzucić z żołądka wszystko to, co zjadł podczas podróży pociągiem. Wydawało mu się, że gehenna trwa stanowczo zbyt długo i dawno powinni być w Zagobinie. – Panie… – zaapelował. – Ile jeszcze?
– A co pan chcesz? Niewygodnie? – Wygodniej jest świniakom w zagrodzie. – To zrobim przerwę. – Nie, nie, miejmy to już jak najszybciej… – Willy urwał, gdy woźnica zatrzymał konia. Szkapa opuściła pysk, jakby właśnie galopem przebyła kilkanaście kilometrów. Hütter zaklął pod nosem, a potem zeskoczył z wozu. Plecy bolały go od niewygodnej pozycji, a w brzuchu kotłowało mu się tak, jakby ścierały się tam siły dobra i zła podczas Sądu Ostatecznego. Odbiło mu się. – Nie wyglądasz pan najlepiej – zauważył Basilius. – Może trzeba było jednak wybrać bardziej utwardzoną… albo raczej choć trochę utwardzoną drogę – odparł Willy, patrząc na mokradła rozciągające się przed nimi. Najwyraźniej ta męczarnia miała trwać do samego Zagobina. Prawnik wyciągnął papierosa, a potem obrócił się tyłem do woźnicy i wypuścił dym. Czas najwyższy ułożyć wszystko w głowie. Musiał przygotować się na to, co będzie się działo po jego przyjeździe. – Długo jeszcze? – zapytał. – Ze kwadrans, może dwa. Aż nadto czasu, by powtórzyć wszystko w głowie i odpowiednio się przygotować, uznał w duchu Willy.
Rozdział XIV – Wysłałeś Basiliusa? – Natürlich, gnädiger Herr. Zgodnie z poleceniem – odpowiedział Gröger. – I sprecyzowałeś, którędy ma jechać? – Oczywiście. – Świetnie. Baron wraz z majordomem stali tuż za ścianą lasu, która rozgraniczała szerokie pola od terenu przylegającego do rezydencji. Von Reigner trzymał otwartą, łamaną dubeltówkę, wypatrując swojej ofiary. Ostatnimi czasy przetrzebił nieco tutejsze lasy wespół ze swoimi gośćmi, ale niekiedy udawało mu się wypatrzyć jeszcze jakąś przepiórkę. Tym razem polował na cokolwiek. Chciał po prostu ustrzelić coś żywego. – Powiedziałeś mu, by podał się za wysłannika mojego syna? – Ma się rozumieć, panie. Hendrik wiedział, że służącego nurtuje ta sprawa. Z pewnością chciał zapytać, jaki cel przyświecał baronowi, ale milczał. Von Reigner właśnie to w nim cenił. Gröger znał swoje miejsce i nigdy nie wychodził poza rolę, którą wyznaczał mu porządek świata. Zresztą najczęściej sam potrafił wszystko wydedukować. W tym przypadku również prędzej czy później tak się stanie. Hendrik doskonale wiedział, że to Willy Hütter rozpytuje o niego w Wiedniu. Miał jeszcze przyjaciół, którzy chętnie donosili mu o wszystkich niepokojących rzeczach, które mogły go dotknąć. Kwestią czasu było, nim prawnik wróci do Zagobina. Von Reigner musiał tylko wykazać nieco cierpliwości, polecając Grögerowi, by dzień po dniu wysyłał któregoś chłopa na dworzec. Dziś padło na człowieka, o którym Hendrik nigdy nie słyszał. Właściwie nie było w tym nic dziwnego, rzadko kojarzył któregokolwiek obdartusa z obszaru dworskiego. Wolałby jednak, żeby za każdym razem Gröger posyłał tę samą osobę. Problem polegał na
tym, że wzbudziłoby to pytania, a być może nawet zaalarmowało przebywających gdzieś na wsi Sophie, Erika oraz Marca-Olivera. – Ręczysz za niego? – burknął baron. – Tak, panie. Nie jest przesadnie rzutki, ale spełni zadanie, jeśli to dziś adwokat dotrze do Jawiszowic. – Gdyby coś poszło nie tak, to ciebie pociągnę do odpowiedzialności. – Naturalnie. Przez moment milczeli, wodząc wzrokiem po ścianie lasu. – Jeleń, gnädiger Herr – zauważył spokojnie Gröger. Baron natychmiast zatrzasnął strzelbę i uniósł ją. Wypatrzył zwierzę, a potem wycelował. Wodził podwójną lufą za leniwie przesuwającym się, niczego nieświadomym zwierzem. Miał nadzieję, że prawnik zjawi się właśnie dziś. Minęło już trochę czasu, od kiedy von Reigner przepędził z dworku niesforne trio. Landecki z pewnością od razu poinformował o tym swojego towarzysza i ściągnął go na wieś. Pociąg z Wiednia przyjechał niedawno, być może w tej chwili Hütter zmierzał już prosto w paszczę lwa. Baron przymknął oko. Byłoby to cudowne zwieńczenie udanego dnia. Gröger z pewnością powiedział chłopu, by ten zawiózł ewentualnego gościa prosto do snycerza Fritza i zapewnił go, że to właśnie tam oczekują go towarzysze. Reszta będzie jedynie formalnością. Zanim adwokat się zorientuje, będzie po wszystkim. – Proponuję strzelać, panie. Zaraz wyjdzie z zasięgu skutecznego strzału. – Cierpliwości, Gröger – odparł von Reigner. – Wszystko opiera się na cierpliwości.
Rozdział XV Erik zbudził się wcześnie. Przeciągnąwszy się, cicho wygrzebał się spod koca i poszedł do kuchni, przekonany, że wszyscy domownicy jeszcze śpią. On sam zresztą o tej porze też powinien przewracać się na drugi bok. Najwyraźniej jednak organizm szybko przywykł do zrywania się, nim zapieje pierwszy kur. Landecki napalił w piecu, a potem nastawił sobie ziół, które pijała pani domu. Twierdziła, że pomagają jej na trawienie i szereg dolegliwości, ale dla niego nie miało to wielkiego znaczenia. Liczyło się to, że smakowały lepiej niż tutejsza herbata. Tuż po świcie wyszedł do obejścia z ceramicznym kubkiem w ręku i obserwował, jak wieś budzi się do życia. Tu i ówdzie jakiś zaspany chłop przepędzał kury czy inne zwierzęta, z chaty nieopodal dobywał się już zapach pieczenia, a w oddali Erik dostrzegł babinkę dojącą krowę. Wyglądało to wszystko jak sielanka, ale Landeckiemu daleko było do poczucia spokoju. Wiedział, że tego dnia zdecydują się jego losy. Pociąg miał przyjechać dopiero przed południem, więc w najgorszym wypadku Willy pojawi się w Zagobinie o drugiej, może o trzeciej, jeśli będzie jakieś spóźnienie. Erik wyciągnął papierosa i przyglądając się porannemu, rustykalnemu rytuałowi, starał się wyciszyć. Około dwunastej stał się nerwowy, uświadamiając sobie, że powinni wyjść po Willy’ego na dworzec. Baron von Reigner nie był w ciemię bity i doskonale wiedział, kto węszył na jego temat w Wiedniu. – I co zrobi? – pytał Marc-Oliver, by uspokoić towarzysza. – Porwie go? – A co zrobił z Aniką? – odparował Erik. – Nie masz żadnych dowodów. – I nie potrzebuję ich, gdy mowa o człowieku, który nie ma oporów przed usuwaniem niewygodnych świadków. Obaj mężczyźni spojrzeli na Sophie, jakby miała przyjąć na siebie rolę arbitra. Dziewczyna głęboko nabrała tchu i zmrużyła oczy. Landecki
przypuszczał, że stara się znaleźć odpowiednie słowa, by rozstrzygnąć spór, ale jednocześnie nie opowiedzieć się po żadnej ze stron. Nie miał wątpliwości, że postrzega barona podobnie jak on. Był ucieleśnieniem zła, ale ona nigdy by tego nie przyznała. Tym bardziej, że od kilku dni sytuacja między nią a narzeczonym stała się wyjątkowo napięta. Erik zauważył, że nawet błahy powód wystarczał, by zaczęli się kłócić. – Anika była jedną z jego ofiar, to nie ulega wątpliwości – odezwała się w końcu. – Ale nie wiemy, jaką rolę w tym odegrał. Być może naprawdę nie wie, co dokładnie ją spotkało. Landecki nie miał zamiaru odpuszczać. Nie w tym przypadku. – Ma krew na rękach – oznajmił. – Nie, dopóki mu tego nie udowodnisz. Erik odbąknął, że nie jest w sądzie, by cokolwiek musieć mu udowadniać, a potem wrócił na zewnątrz. Pani domu przyrządziła mu kolejną porcję naparu, twierdząc, że nieco go uspokoi. Nie sądził, by tak miało być. Zbyt wiele zależało od Willy’ego, by dla ukojenia nerwów wystarczył mu wyciąg z jakichś ziół. Erik raz po raz wyciągał niewielki, stary zegarek z kieszeni, czując, jakby z każdą upływającą minutą jego emocje się wzmagały. W pewnym momencie wezbrały za bardzo. Wyszedł na główną drogę prowadzącą do Jawiszowic i stał na poboczu, paląc papierosa za papierosem. Wyglądał nerwowo prawnika, ale nie było po nim śladu. Około drugiej był już pewien, że coś poszło nie tak. O trzeciej, klnąc siarczyście pod nosem, wrócił do chałupy. Tuż przed nią zobaczył dwójkę swoich towarzyszy, którzy wyglądali na nie mniej zaniepokojonych niż on. – Baron go dorwał – powiedział Erik. Tym razem Marc-Oliver nie dyskutował. Wprawdzie pociągi się spóźniały, ale jakiś czas temu do wsi przybiegł chłopak, który twierdził, że skład z Wiednia był na peronie o czasie. Nic nie tłumaczyło, dlaczego Hütter mógłby spóźnić się aż trzy godziny. Po drodze nie było miejsca, w którym miałby powód się zatrzymać, a zresztą doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że musi jak najszybciej dotrzeć do wsi. Von Reigner niewątpliwie spędzał noce i dnie na przewidywaniu strategii przeciwnika, więc kluczowe było, by uderzyli szybko. – Co zrobimy? – zapytała Sophie. – Może warto byłoby…
– Nie ma sensu jechać na dworzec – uciął Landecki. – Jeśli Reigner rzeczywiście posłał kogoś po Willy’ego, dawno go tam nie ma. Cała trójka wiedziała, jaka jest alternatywa. – Do Raisentalu nas nie wpuszczą – rzucił Marc-Oliver. – Nie muszą nas wpuszczać – odparł Erik. – Wystarczy, że jedno z nas tam wejdzie. – Bez wiedzy ojca? Nie sądzę. – Może być i za jego wiedzą. – Nie, to go rozsierdzi. – I co z tego? – To, że stanie się nieobliczalny. Nie widziałeś go naprawdę wściekłego. Erik parsknął. Najwyraźniej brat miał wyjątkowo krótką pamięć. – Zapewniam cię, że widziałem. I że to nic w porównaniu z tym, co ty zobaczysz, kiedy ja sam… – Wystarczy tych przepychanek – wtrąciła Sophie. – Trzeba coś postanowić. Landecki machnął ręką, po czym bez słowa ruszył w kierunku dworku. – Erik! – Zostańcie tutaj. Jeśli jednak z Willym wszystko w porządku, ktoś musi być we wsi. – Zaczekaj… – Nie ma na co – rzucił na odchodnym, a potem przyspieszył kroku. Przez moment obawiał się, że ruszą za nim, ale ostatecznie musieli uznać, że jednej osobie będzie łatwiej dostać się do dworku niż trzem. Landecki obejrzał się jeszcze kontrolnie przez ramię, ale z ulgą dostrzegł, że tylko wymienili się spojrzeniami. Wiedział, że brzmiał, jakby był pewny siebie, ale właściwie nie miał pojęcia, jak dostać się do Raisentalu. Teren wprawdzie nie był pilnie strzeżony, ktoś jednak musiał otworzyć mu któreś z drzwi. Bez względu na to, kto to będzie, natychmiast podniesie alarm. Istniała pewna szansa. Nikła, ale jednak. Doszedłszy do wniosku, że nie ma czasu do stracenia, Landecki zaczął biec. Z Zagobina do Raisentalu nie było daleko, truchtem pokonał tę odległość w niecałe pół godziny. Nadbiegł od strony altany, a potem, chowając się za drzewami, przeszedł na tyły dworku. Dotarł do drzwi dla służby, za którymi znajdował się korytarz prowadzący wprost do izby
czeladnej. Zerknął na zegarek. Pół godziny po trzeciej. Reignerowie już zjedli obiad i teraz najpewniej serwowany im był deser. Hiltrude jadła struclę i popijała mélange, natomiast Hendrik pił türkische i zajadał się innym ciastem. Tak dobra znajomość ich zwyczajów była dla Erika dojmująca, ale szybko skierował myśli na inny tor. O tej porze w kuchni było pełno służby, ale pomieszczenie obok powinno być puste. Clou problemu polegało na tym, by trafił w odpowiedni moment i na odpowiedniego człowieka, który akurat będzie najbliżej drzwi. Jeśli otworzy mu je Ekkehard Schröer, będzie po wszystkim. Oczywiste było, że to on doniósł baronowi i wywołał lawinę, która zmiotła Marca-Olivera, Sophie i jego. Erik przez moment nasłuchiwał odgłosów zza drzwi, ale dźwięki kroków w niczym nie pomagały. Ostatecznie musiał liczyć na łut szczęścia. Zapukał cicho, a potem czekał. Po chwili ponowił próbę, jednak dopiero przy trzeciej drzwi się otworzyły. Stanął w nich Péter Gáspár, patrząc na przybysza z przestrachem, jakby zobaczył ducha. – Zwariowałeś? – zapytał lokaj, kiedy Landecki bez ogródek władował się do środka. – Nie mów nikomu, że mnie widziałeś – odparł. – Szczególnie nie kucharzynie. – Ale… – Daj mi słowo, chłopie. Węgier rozłożył bezradnie ręce. – Nie ma mowy – powiedział. – Nie będę nadstawiać za ciebie karku. – Nie proszę o wiele. – Wręcz przeciwnie. Landecki zaklął w duchu. Nie spodziewał się cudu, ale w przypływie nadziei pomyślał, że może Węgier wspomoże Polaka. Najwyraźniej jednak sympatie narodowe nie rozciągały się na sytuację w Raisentalu. – Przykro mi, Erik, ale… – Daj mi chociaż chwilę, zanim pójdziesz do Grögera. Péter przygryzł dolną wargę i skrzywił się. – Kwadrans – dodał Landecki. – To niewiele, a może mnie uratować. Nasłuchiwał odgłosów z kuchni. Panował tam wyjątkowy gwar i w każdej
chwili Ekkehard lub inny służący mógł wejść do drugiego pomieszczenia. Erik poczuł, że robi mu się gorąco. Naprawdę był na wrogim terenie. – Kwadrans – odparł w końcu Gáspár. – I ani minuty dłużej. – Dziękuję. Landecki ruszył w kierunku klatki schodowej. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, nie będzie miało znaczenia, czy lokaj odczeka dziesięć minut, kwadrans czy pół godziny. Za kilka minut sam znajdzie się w pokoju Grögera i wszelkie donosy staną się bezprzedmiotowe. Stary majordom osobiście usługiwał von Reignerom zazwyczaj przy specjalnych okazjach bądź przy głównym daniu dnia. O tej porze najpewniej patrolował włości, szukając zagięć na liberiach, źle wypastowanych butów czy nieodpowiednio ułożonego włosa na głowie któregoś nieszczęśnika. Mógł też siedzieć w swoim pokoju, analizując przychody i rozchody budżetu domowego. Landecki poczekał, aż kolejny lokaj wyjdzie z kuchni z tacą owoców, a potem ruszył cicho za nim. Chłopak był tak skupiony na tym, by żadne jabłko nie spadło z talerza, że nie dostrzegł snującego się za nim cienia. Erik przeszedł na wyższe piętro i czym prędzej schował się w jednym z mniejszych korytarzy. Chwilę nasłuchiwał i oceniał, którędy będzie najbliżej do izby Grögera. Przypuszczał, że majordomowie w innych rezydencjach urzędowali niżej, pośród służby, ale Joachim czuł się lepszy od reszty. Z drugiej strony mógł być to wyraz jego pragmatyzmu. Za dnia na poddaszu panowała niczym niezmącona cisza, podczas gdy poniżej parteru trwał nieustanny harmider. Landeckiemu udało się przejść niezauważenie na górę. Spojrzał na okno dachowe na końcu korytarza, przy którym niegdyś stał z Aniką. Szybko skarcił się w duchu, upominając się, że nie czas na wspomnienia. Ruszył ku izbie Grögera i szybko przekonał się, że majordom jest na miejscu. Pomruki i ciche dźwięki świadczące o rachowaniu nie pozostawiały wątpliwości. Otwierane do środka drzwi były uchylone, więc Polak ostrożnie przez nie zajrzał. Majordom pochylał się nad biurkiem, starając się zestawić ze sobą kilka dokumentów. Erik bez słowa wszedł do środka, a potem szybko zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz. Joachim zerwał się na równe nogi, wbijając wzrok w chłopaka.
– Landecki? Jak śmiesz… – Zanim pan cokolwiek powie, musi mnie pan wysłuchać. – Nie masz prawa tutaj być. Gröger nie ruszył się zza biurka, jakby mebel stanowił jego jedyną ochronę. Erikowi ta reakcja nie była na rękę. Nie miał zamiaru straszyć służącego, przeciwnie, potrzebował odnaleźć w nim odrobinę dobrej woli. Wprawdzie słowo gospodarza było dla niego świętością i nie dopuszczał możliwości, by któreś z trójki wygnanych ludzi postawiło jeszcze kiedykolwiek krok w rezydencji, ale przy odrobinie szczęścia Erikowi mogłoby się udać wymusić pewne ustępstwa. Teraz jednak, patrząc w oczy majordoma, stracił nadzieję. Strach szybko przeszedł w złość. – Won – syknął Gröger. Erik uznał, że na kategoryczność najlepiej odpowiedzieć kategorycznością. Oparł się plecami o drzwi, a potem podwinął nogę. Założył ręce na piersi i trwał przez moment w bezruchu. – Nigdzie się nie wybieram – oznajmił. – Jeśli chce pan, żebym zniknął, musi pan zakasać rękawy i brać się do roboty. Po dobroci stąd nie wyjdę – Ty impertynencki… – A wszelkie nawoływania będą bezcelowe, bo poddasze jest puste. Joachim złapał za skraj biurka i zacisnął na nim palce tak mocno, że knykcie mu zbielały. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby miał kilka lat mniej, zapewne już podwijałby rękawy. – To doprawdy bezczelne, Landecki. Nawet jak na ciebie. – Owszem – potwierdził Erik. – Ale wysłucha pan, co mam do powiedzenia. – W żadnym wypadku nie mam zamiaru tego robić. – Nawet jeśli potem dam się stąd wyrzucić na zbity pysk? – Wynoś się. Polak westchnął. Ostatecznie wszystko sprowadzi się do racjonalizmu, którego Grögerowi nie brakowało. Musiał jednak dać mu chwilę, by oswoił się z myślą, że dawny pucybut zejdzie mu z oczu tylko, jeśli go wysłucha. – To nie potrwa długo. I opuszczę rezydencję po dobroci. Gröger mruknął coś pod nosem, patrząc na niego bykiem. Przez moment wbijali w siebie wzrok jak bokserzy przed długo wyczekiwaną walką. Ostatecznie jednak majordom pokręcił bezradnie głową, po czym opadł
ciężko na krzesło. Erik usiadł po drugiej stronie biurka. Nie miał pojęcia, jak skończy się ta rozmowa. Końcowej reakcji Grögera nie dało się przewidzieć. Nabrał tchu, a potem zaczął swoją opowieść od samego początku. Nie pomijał żadnego szczegółu, wychodząc z założenia, że Gröger nie miał pojęcia o najgorszych uczynkach swojego chlebodawcy, lecz orientował się ogólnie w sytuacji. Erik starał się zapełnić dziury, które powstały wskutek niewiedzy służącego – i już po kwadransie widział, że strategia ta zaczyna przynosić efekty. Krew z twarzy Grögera stopniowo zdawała się odpływać, a służący pochylił się nad biurkiem i nie próbował nawet spoglądać chłopakowi w oczy. Landecki przekazał mu wszystkie rewelacje, nie sądząc, by rozmówca w każdą uwierzył. Nie musiał, by Polak osiągnął swój cel. Kiedy Landecki skończył, w izbie zapanowała absolutna cisza. Po chwili dało się słyszeć dźwięki dochodzące z niższego piętra, o co w gmaszysku o tak grubych ścianach wcale niełatwo. Gröger kaszlnął. Podniósł wzrok, ale szybko uciekł przed spojrzeniem Erika. – Trudno w to… – zaczął, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Znów odkaszlnął. – Doprawdy trudno to objąć rozumem. – A jednak musi się pan postarać – odparł Erik. – Wszystko to, co pan ode mnie usłyszał, może potwierdzić Marc-Oliver. Wystarczy, że się pan z nim spotka. – Nie mogę – zaoponował szybko majordom, ściągając brwi. – Panicz jest persona non grata i… – Według barona? Mordercy? Gröger skrzywił się, słysząc to określenie. – To wciąż pan tego domu. – Nawet jeśli prowadzi tutaj ludzką ubojnię? Majordom zgromił go wzrokiem, ale się nie odezwał. – Wiem, że potrzeba czasu, by oswoił się pan z tymi wieściami, ale niestety nam go brakuje – kontynuował Landecki. – By odpłacić baronowi… – Jest panu niezbędny Willy Hütter. – Owszem. – Posłałem po niego dziś rano – powiedział Joachim, wpatrując się w ścianę niewidzącym wzrokiem. – Basilius miał go zawieźć do Fritza.
– Fritza? – Snycerza, który prowadzi zakład na obrzeżach Zagobina… jakkolwiek zakład to być może zbyt szumne określenie. Landecki wstał z krzesła. – Gdzie dokładnie? – zapytał. Gröger również się poderwał, jak gdyby obcował z kimś wyżej urodzonym. Poniekąd tak było, przynajmniej połowicznie. Erikowi nie w smak było, że w oczach poczciwego majordoma stał się teraz kimś zupełnie innym. Gröger z pewnością miał swoje przypuszczenia, być może nawet bez jego wyjaśnień poskładałby wszystko w logiczną całość. Przez te wszystkie lata musiał mimochodem słyszeć to i owo. Teraz jednak otrzymał potwierdzenie. A obietnica, że dziedzic rodu poświadczy wszystko, co do słowa, była dla niego wystarczająca. W oczach służącego Erik dostrzegł cień respektu. Mierziło go to, ale w pewnym sensie rozumiał majordoma. Bękart czy nie, płynęła w nim arystokratyczna krew. – Pojadę z panem. – Mam zamiar zrobić z siebie koniokrada, herr Gröger, więc… – Dobrze jeżdżę – uciął majordom. Poprowadził Landeckiego korytarzami, o których istnieniu ten nie miał pojęcia, a zaraz potem znaleźli się w stajni. Wzięli dwa osiodłane konie i ruszyli ku wsi.
Rozdział XVI Zbliżali się powoli do domu snycerza. Chałupa rzeczywiście stała na uboczu, właściwie nie sposób było trafić do niej przypadkiem – trzeba było wiedzieć, gdzie szukać zdobnika. W okolicy było ich wcale niemało, zresztą złośliwi twierdzili, że snycerstwo jest jedyną rzeczą, którą potrafią robić w Galicji. Ci bardziej nieprzychylni utrzymywali, że nawet to kuleje, a strony te nazywali nie Królestwem Galicji i Lodomerii, a Golicji i Głodomerii. Właściwie było w tym trochę prawdy, bo bieda aż piszczała. Wystarczyło oddalić się o kilometr lub dwa od Raisentalu, a wjeżdżało się między walące się budynki, nieuklepane drogi i brudnych, prześmierdniętych ludzi. Nie wszędzie jednak tak było. Gdzieniegdzie kwitł przemysł wydobywczy, Galicja stanowiła bowiem trzeci pod względem bogactwa w ropę naftową region na świecie. W tamtym roku ogłoszono, że plasuje się tuż za polami teksańskimi i perskimi. Mało który chłop jednak o tym wiedział. Właściwie nie wiedzieli oni wiele więcej – choćby tego, jakiej są narodowości. Problem nie dotyczył jedynie chłopów. Erikowi nieraz zdarzyło się rozmawiać z ludźmi cokolwiek wykształconymi, którzy dopiero w sile wieku dowiadywali się, że są Polakami. Za najwymowniejszy przykład Landecki uznawał Jana Słomkę, urzędnika i pisarza, który długo nie był świadom tego, kim w istocie jest. Minęli z Grögerem ostatnie liche zabudowania i podjechali pod zakład snycerski. – Do czego on panu potrzebny? – zagaił majordom. – Kto? – Prawnik. – Mam pewne plany związane z… Raisentalem. Służący osadził konia i zszedł z niego z niewielką gracją. – Chce pan zniszczyć rezydencję. – Nie w dosłownym sensie.
– Ale w przenośni jak najbardziej? Erik zeskoczył z siodła i skinął głową. – W takim razie nie powinienem panu pomagać, herr Landecki. – Nie, nie powinien pan – odparł Erik, patrząc na chałupę. Już na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie meliny… czy może raczej sprawiałaby, gdyby nie to, że urzędował w niej artysta rzeźbiący w drewnie. Takim się wybaczało. A nawet więcej, oczekiwało się, że będą żyć w określony, raczej niezbyt wystawny sposób. Landecki nie rozumiał, dlaczego Willy miałby trafić akurat tutaj. Znacznie lepiej było umieścić go gdzieś, skąd trudniej będzie mu zbiec. Ta chata nie mogła uchodzić nawet za namiastkę aresztu. – Powinniśmy się czegoś obawiać? – zapytał Landecki. – Czy ten cały Fritz jest godnym zaufania jegomościem? – To najgorsza gnida, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. – Mocne słowa, jak na pana. – Powiem nawet więcej – zastrzegł Joachim. – To zapchlona kanalia. – Uszy więdną, panie Gröger, uszy więdną. – To parszywiec. – Będzie się pan musiał z tego wyspowiadać. – To kreatura niegodna miana człowieka – perorował dalej majordom. – Szelma wyjątkowo wszawa. – Starczy, bo zaraz zabije go pan samymi obelgami – uciął Erik i podszedł do drzwi. Przywalił w nie pięścią kilkakrotnie, nie mając zamiaru dawać gospodarzowi złudzeń co do celu wizyty. Przez moment nasłuchiwał, a potem odsunął się o kilka kroków, wziął rozpęd i huknął w drzwi barkiem. Uległy łatwiej, niż się spodziewał. Wpadł do środka i przetoczył się kawałek, czując, że runął na jakieś liche drewniane rzeczy, które szybko obróciły się w strzępy. – Fritz! – krzyknął, zrywając się na równe nogi. Potoczył wzrokiem po pomieszczeniu, ale nigdzie nie dostrzegł żywej duszy. Gdy Gröger ostrożnie przekroczył próg, chłopak rozejrzał się po podłodze i zauważywszy dłuto, podniósł je. Jako oręż nie mogło sprawdzić się najlepiej, ale było lepsze niż puste ręce. Ruszył do drugiej izby, obejrzawszy się jeszcze przez ramię na majordoma.
– Niech pan przypilnuje, czy nikt nie opuszcza domu z innej strony – polecił. Służący natychmiast skinął głową i popędził na zewnątrz. Erik przechodził od izby do izby, nie znajdując niczego godnego uwagi. Wszędzie panowały taki sam nieporządek i stęchlizna, i Polak miał ochotę czym prędzej opuścić chałupę i nigdy do niej nie wracać. – Wszystkie okna pozamykane, herr Landecki – rozległ się głos majordoma. – Ale na tyłach stoi wóz konny. Ślady na błocie wskazują, że przyjechał od strony dworca, lecz nie główną drogą. Przypuszczam więc, że to Basiliusa. Erik wyjrzał przez okno i skinął służącemu głową. To zmieniało postać rzeczy. Na parterze nie było żywej duszy, w obejściu nikt się nie ukrywał, a zatem Fritz musiał zaszyć się na poddaszu. Landecki podniósł wzrok. Chata nie była wysoka, nie miała drugiego piętra, ale przestrzeń użytkowa z pewnością była znaczna. Kształt dachu i kąt krzyżowania się połaci dobitnie o tym świadczył. Gröger wszedł do środka, a Polak wskazał mu na poddasze. Służący zgodził się milcząco, po czym obaj zaczęli szukać drabiny. Po chwili Landecki uświadomił sobie, że z pewnością została wciągnięta na górę, gdy tylko snycerz się tam skrył. Podeszli pod otwór prowadzący na strych. Erik rozejrzał się, po czym sięgnął po starą miotłę. Z jej pomocą otworzył drewnianą klapę. – Hej! – krzyknął. – Koniec tej zabawy! Odpowiedziała mu cisza. – Ilu was tam jest? – zapytał. Wciąż nic. Przemknęło mu przez myśl, że może się myli. Może Basilius przywiózł tutaj prawnika, a potem wraz z Fritzem poszli gdzie indziej. Ale w jakim celu mieliby to robić? Nie, to nie miało sensu. Byli tutaj, czekali. – Pytam po dobroci, Fritz – rzucił. – Ale jestem z natury nerwowy, więc nie licz na to, że jeszcze długo tak będzie. Nadal nikt nie odpowiadał. Właściwie Erikowi pozostało tylko jedno. Cisnął miotłę na bok, a potem wrócił do głównej izby. Rozejrzał się za najbardziej okazałym dziełem i szybko je zlokalizował. Tuż nad mocno opalonym kominkiem stała figurka przedstawiająca jakąś kobietę – jako jedyny element tego chaosu zdawała się być tam, gdzie powinna. Podniósłszy
ją, Erik poszedł do kuchni, znalazł interesujący go trunek, a potem wrócił na korytarz, pod wejście na strych. Postawił figurkę pod otworem, a potem obficie polał ją spirytusem. – Znalazłem coś ciekawego, Fritz. Jak mniemam, twoje najlepsze dzieło. Gröger spojrzał na niego z zaciekawieniem. – Przedstawia jakąś kobietę, ale obawiam się, że nie zdążę jej się przyjrzeć, bo zaraz pójdzie z dymem. Odczekał chwilę, po czym wyjął zapałki. W tym samym momencie nad nim pojawiły się najpierw oczy, a potem cała twarz snycerza. – Zostaw to – odezwał się. – To moja Berenika. – Może być nawet Marią Magdaleną, i tak zaraz stanie w płomieniach. Gröger mimo woli skrzywił się, słysząc bluźnierstwo. Landecki zignorował jego karcące spojrzenie, a potem podpalił zapałkę. Zbliżył płomień do figurki. – Przestań! – Powtarzam pytanie: ilu was tam jest? – Trzech, do kurwy nędzy, trzech – odparł zaniepokojony Fritz. – Ja, chłop i ten prawnik. – Prawnik żyje? – Trochę tak. – Na dół – rzucił przez zęby Erik, zbliżając zapałkę jeszcze bardziej. Fritz głośno przełknął ślinę, patrząc na niego z przerażeniem. – Albo natychmiast zobaczę drabinę, albo spalę wszystko, co masz w tej chałupie. Wszystko, co wyrzeźbiłeś i zgromadziłeś. Pracę całego twojego życia. – Ale… – Nie żartuję, skurwysynu. Fritz przez moment milczał, nerwowo biorąc hausty powietrza. Zrozumiał chyba, że kiedy cała chata pójdzie z dymem, oni także będą mieli niemały problem, uwięzieni na strychu. Zniknął na poddaszu, a zaraz potem rozległy się podniesione głosy. Najwyraźniej chłop nie był rad, by schodzić. Spodziewał się najgorszego. Dało się słyszeć krzyki po niemiecku, a potem dźwięk uderzenia. Coś upadło tuż ponad głowami Grögera i Erika. Dwóch mężczyzn spojrzało na siebie z niepokojem. Odetchnęli, gdy Fritz wysunął z góry drabinę.
– Najpierw podam prawnika – rzekł. – Niech któryś wejdzie kilka stopni i przytrzyma. Trochę trwało, nim udało im się znieść nieprzytomnego Willy’ego. Landecki szybko przekonał się, że adwokat musiał swoje przejść. Całą jego twarz pokrywała zaschnięta krew i najwyraźniej miał zostać tutaj zakatowany – o szybkiej śmierci nie było mowy. – Na rany Chrystusa… – jęknął Gröger. – Niech pan nie gada, tylko uważa – powiedział Landecki, gdy Hütter znalazł się już prawie na dole. Ułożyli go ostrożnie i poczekali, aż gospodarz zejdzie. Potem Erik kopnął drabinę na bok. Wbił wzrok w oczy Fritza. – Teraz zaczną się dla ciebie problemy – powiedział. – Ja tylko… Landecki nie miał zamiaru tego słuchać. Zanim Austriak zdążył dokończyć myśl, Erik trafił go pięścią pod brodę. Zęby uderzyły o zęby, snycerz zatoczył się do tyłu, a Landecki natychmiast do niego doskoczył. Poprawił lewym i prawym prostym, jak gdyby tłukł worek ziemniaków. Krew trysnęła z nosa Fritza i coś gruchnęło w jego szczęce. – Paniczu! – ryknął Gröger. Dopiero to sprawiło, że Polak przerwał. Głośno dysząc, obrócił się przez ramię do starego majordoma. Uświadomił sobie, że miano, którym obdarzył go służący, było jedynie trochę przesadzone. Na powrót spojrzał przed siebie. Fritz kulił się pod ścianą, ociekając krwią. Osłaniał głowę nieudolną gardą. Jedno uderzenie wystarczyłoby, żeby ją przebić, a potem Erik mógłby kontynuować dzieło. Tyle że Landecki stracił impet. Imperatyw, by odpłacić mu za to, co zrobił adwokatowi, nagle zmniejszył się do rozmiarów, które wykluczały dalsze okładanie snycerza. – Jak mnie nazwałeś? – zapytał z powątpiewaniem, odwracając się do Joachima. – Paniczem? Otarł pięść o spodnie, a Gröger odchrząknął. – Proszę wybaczyć ten brak precyzji, ale… cóż, nie mam wielkiego doświadczenia z dziećmi naturalnymi. Nie wiem, jaka powinna być odpowiednia forma. – Erik. – To niedopuszczalne. – Jestem bękartem, panie Gröger, wszystko wobec mnie jest dopuszczalne.
– Ja zaś widzę, że więcej w panu barona, niż jest pan skłonny przyznać – odparł służący z goryczą, wskazując na pobitego snycerza. Landecki pokręcił głową. – Nie – zaoponował. – To… – Żadne wytłumaczenie nie jest dobre dla ślepej furii. Właściwie miał rację. Fakt, że tych dwóch najpewniej zabiłoby Willy’ego, gdyby nie zjawili się w porę, nie stanowił uzasadnienia. – Poza tym należy wziąć pod uwagę, że drugi nadal siedzi na poddaszu – dodał Gröger. – Hm? – Być może zszedłby po dobroci, gdyby nie potraktował pan jego towarzysza z taką… czułością. – Do cholery, Gröger. Mów mi Erik. – Natürlich – rzekł majordom i skłonił się. – Jak pan sobie życzy. Landecki przykucnął przy Hütterze, majordom zrobił to samo. – Sprawia ci przyjemność drwienie sobie ze mnie, prawda? – W żadnym wypadku. Erik przyłożył palce do tętnicy swojego obrońcy. Puls zdawał się nierówny, ale Landecki nie miał zbyt dużo obeznania w tej kwestii, mógł się mylić. Liczyło się jednak to, że był wyczuwalny. Polak podniósł wzrok. Zastanawiał się nad tym, co planuje Basilius. Będzie czekał, aż opuszczą chałupę? Spróbuje ucieczki, a może zaatakuje? Gröger miał rację w tym, że pobicie Fritza nie poprawi sytuacji. Chłop będzie się spodziewał, że spotkać go może to samo, a więc należało uznać, że zachowa się jak spłoszone zwierzę. Landeckiemu był on zupełnie obojętny. Tym bardziej, że po tym, jak dał upust emocjom, myśli zajmował mu już tylko stan Willy’ego. Wiedział, że prawnik powinien jak najszybciej trafić do szpitala. W Zagobinie jednak nie było żadnej tego typu placówki, ani na dobrą sprawę nigdzie w okolicy, z tego co wiedział Erik. – Gdzie możemy zapewnić mu opiekę? – zapytał, szturchając Grögera. – Niechże pan tak nie robi. – Erik. – Niechże Erik tak nie robi – poprawił się majordom, a potem zgromił chłopaka spojrzeniem, które było zarezerwowane jedynie dla niesfornych członków służby. – W Jawiszowicach jest dobry lekarz, ma nawet przyzwoite
wyposażenie, ale… gnädiger Herr będzie doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że właśnie tam się udaliśmy. A tych dwóch dżentelmenów z pewnością doniesie mu, iż to my jesteśmy odpowiedzialni za oswobodzenie pana Hüttera. Landecki uświadomił sobie, że wciągnął majordoma w niemałą kabałę. Jeśli jednak w najbliższym czasie wszystko pójdzie po jego myśli, nie będzie to miało żadnego znaczenia. – Racja – odezwał się Erik, gdyż najwyraźniej służący czekał na jakieś potwierdzenie. – W takim razie co proponujesz? – Jest pewien znachor… – mruknął majordom i uniósł wzrok na przejście na poddasze. – Da radę go ocucić? – Zamierza pan go cucić? – zapytał Gröger, krzywiąc się. – Jemu należy się długi odpoczynek i rzetelna opieka, a nie… – Czas nie jest naszym sprzymierzeńcem. – Nigdy nim nie jest. – Ale teraz szczególnie. Musimy doprowadzić Willy’ego do stanu… użyteczności, inaczej wszystko weźmie w łeb. Joachim w końcu skinął głową, godząc się z tym stanem rzeczy. Złapali Willy’ego za nogi i ręce, a potem wynieśli z chałupy. Położywszy go na wozie konnym, zaprzęgli doń jednego ze swoich koni. Gröger umościł się w siodle. – Nie zgub go – odezwał się Erik. – A pan? – Pojadę kawałek na drugim koniu, by zatrzeć ewentualne ślady. Wypuszczę go, a potem wrócę po trzeciego i zrobię to samo. Spotkamy się u… gdzie mówiłeś, że go zabieramy? – Do chaty Naderskiego. – W porządku. – Zna go pan? – Pierwsze słyszę. – Wszakże spędził pan tutaj całe życie… – Tym bardziej niepokoi mnie jego reputacja. Czy raczej jej brak – odparł Erik, dosiadając konia. – Ale zaufam twemu osądowi, Gröger. A teraz w drogę. Twój chlebodawca sam się nie wykończy.
Rozdział XVII Willy z trudem otworzył opuchnięte oczy i powiódł wzrokiem po zebranych. Wszyscy nachylali się nad nim i miny mieli takie, jakby stali przy grobie. Przyszło mu na myśl, że może już wyzionął ducha, a teraz widzi to, co dzieje się z jego ciałem. Wbił spojrzenie w oczy Sophie i trwał tak przez moment bez ruchu. Zaraz potem wszyscy obrócili się w kierunku wejścia do izby, Willy również starał się tam spojrzeć. Zwrócił głowę w bok, a potem stracił przytomność. Zbudził się jakiś czas później, czując się nieco lepiej. Tym razem nie miał wątpliwości, że jeszcze żyje, choć najpewniej kilka godzin wcześniej balansował niebezpiecznie na granicy, za którą znajdował się już przedsionek piekła. – Obudził się – powiedział ktoś. Hütter starał się wyostrzyć obraz przed oczyma, ale bezskutecznie. Spojrzał na rozmazaną twarz człowieka, który sprawiał wrażenie, jak gdyby był chodzącym szkieletem. Z wystających kości policzkowych zwisała skóra, kształt szczęki był wyraźnie widoczny, a oczodoły głębokie jak wykopaliska. – Ki czort… – Słucham? – zapytał Naderski. – Belzebub… – O czym on tam mamrocze? – zapytał Erik. – Wydaje się, że przywołuje moce nieczyste – ocenił znachor. – To czciciel diabła? – Nie sądzę. Jakkolwiek aż tak dobrze go nie znam, by ostatecznie przesądzić – odparł Landecki, siadając na łóżku. Klepnął Hüttera w bark, jedno z niewielu miejsc bez obrażeń, a potem spojrzał w jego błądzące po pokoju oczy. – Przywołujesz szatana, Willy? – On… on już tu jest – odparł cicho Willy, wskazując wzrokiem znachora. – To Naderski.
– Nie, to… to Mefistofeles… Znachor chrapliwie zaśmiał się pod nosem, a jego rechot szybko przerodził się w niepokojący kaszel. Zakrywając dłonią usta, odwrócił się, a potem kontynuował przez moment swoją serenadę. Adwokat spojrzał na Erika. – Co się stało? – Przyszedłem ci z pomocą, nieskromnie mówiąc. – Ty? – W ramach rewanżu. Choć trzeba zaznaczyć, że był ze mną Gröger. Jemu też trzeba przypisać pewne zasługi. – Ten stary pierdziel… wyszedł z Raisentalu? – Nie miał wyjścia – odparł chłopak, spoglądając w kierunku Naderskiego. – Panie guślarz, może wystarczy tego charkania? – Moment. Willy spojrzał pytająco na Landeckiego, licząc na obszerniejszą relację. Erik zapalił gnieciucha, po czym zaczął wyłuszczać mu, co miało miejsce. Kiedy skończył, prawnik skwitował opowieść zdawkowym skinieniem głową, nie siląc się na większe oznaki wdzięczności. Słusznie, uznał Landecki. To wszystko i tak stanowiło niewystarczający rewanż za to, co Willy zrobił dla niego w Krakowie i Wiedniu. – A teraz ty mów – rzekł Erik. – Ja? – Czego od ciebie chciało tych dwóch? – Z tego, co zdążyłem się zorientować… przede wszystkim chcieli mnie zakatować. – Dlaczego? – A ja wiem? Ich zapytaj. – Jeden ma trudności z mówieniem, a drugi najprawdopodobniej wciąż siedzi na strychu – odparł Erik. – Ale mam na myśli to, dlaczego nie zabili cię od razu. – Słucham? – Co chcieli z ciebie wyciągnąć? Willy z bólem podniósł rękę, by podrapać się po głowie. – A jak sądzisz? Zamierzali wydusić ze mnie informacje o tym, co planujemy. Landecki doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zapytał wyłącznie po to,
by dowiedzieć się, czy adwokat cokolwiek im zdradził. Nie chciał pytać wprost, ale wiedział, że jeśli zacznie temat, rozmowa z pewnością potoczy się w tym kierunku. Przypuszczał, że Willy trzymał język za zębami, ale musiał mieć pewność. Gdyby von Reigner dowiedział się czegokolwiek, cały plan spaliłby na panewce. Niestety Hütter milczał, nie podejmując wątku. Trudno, Landeckiemu pozostało przyjąć mniej zawoalowane podejście. – I? – zapytał. – I co? – Udało im się? Wydusili coś z ciebie? Prawnik z trudem przełknął ślinę i zmrużył oczy. Erik spodziewał się protestów, ale Hütter sprawiał wrażenie, jakby starał się przypomnieć sobie, co w istocie zaszło na strychu. – Willy? – Na Boga, nie pamiętam… – Jak to? – Nie mogę… nie wiem… nie jestem pewien, co im powiedziałem. Erik zaklął w duchu. – Zastanów się spokojnie, a ja pójdę po papierosy – oświadczył, podnosząc się. – Tutaj nie wolno palić – zaoponował znachor. – Będzie zdrowy, będzie inhalował, teraz to nie wchodzi w grę. – Sam pan wyglądasz, jakbyś pan palił kilogram tytoniu dziennie. – Ale ja nie jestem swoim pacjentem. Nie ma palenia i basta. Erik usiadł z powrotem na łóżku, starając się nie patrzeć wyczekująco na Willy’ego. Chwilę trwało, nim prawnik zebrał myśli, i trudno było mu się dziwić. Po takich przejściach miał prawo nie pamiętać szczegółów. Może nawet nie powinien, by zachować zdrowie umysłowe. Gdy jeszcze był nieprzytomny, Naderski zreferował Erikowi wszystko, co udało mu się ustalić na temat stanu pacjenta. Nie ulegało wątpliwości, że był bity twardymi, lecz tępymi przedmiotami, a także przypalany rozgrzanym metalem. Nie wyglądało to najlepiej i nie rokowało dobrze na przyszłość, ale najważniejsze było, że udało się w porę zainterweniować. Według znachora od śmierci dzieliło Willy’ego jeszcze tylko kilka obrażeń wewnętrznych. – Nie jestem pewien – odezwał się w końcu Hütter. – Ale wydaje mi się, że
mówiłem im o Wiedniu i o ludziach, którzy byli gotowi wystąpić przeciwko Reignerowi. Jednak… jednak nie powiedziałem nic więcej. – W porządku – odparł Erik. – Nie zdradziłem chyba nic, przez co musielibyśmy ich usunąć… choć profilaktycznie polecałbym to zrobić. – Zastanowimy się nad tym. Naderski pochylił się nad pacjentem i zaczął sprawdzać opatrunki. Kilka ran zaczęło ropieć, więc znachor czym prędzej polał je stężonym alkoholem, a potem zasmarował je jakąś mazią. – Jak długo będzie musiał tu zostać? – zapytał Landecki. – Jak będzie miał siły, może wstawać. Byle się nie przemęczał. – Nie jest pan prawdziwym lekarzem, co? – zaindagował Willy. – Porządny łapiduch kazałby mi się wylegiwać co najmniej tydzień. Naderski cmoknął z dezaprobatą, a luźna skóra twarzy zakołysała się na kościach policzkowych. Widząc to, Hütter poczuł się nieswojo. – Wizualnie pana stan jest opłakany. Ale na szczęście nie ma konieczności, by pana unieruchamiać – odezwał się lekarz. – Innymi słowy pańskie życie nie jest zagrożone. Teraz jest pan zadowolony z diagnozy? – Więc jak długo musi leżeć? – chciał się dowiedzieć Erik. – Dwa, może trzy dni. Landecki zaklął cicho, Willy pokręcił głową. – Do tego czasu Reigner wytoczy wszystkie działa i przy odrobinie szczęścia zdoła udaremnić nasze starania – oświadczył prawnik. – Nie możemy sobie na to pozwolić. Erik milczał. – Poza tym mój obecny stan może być atutem – dodał Hütter. – Nie mów, że o tym nie pomyślałeś. – Przemknęło mi to przez głowę. Willy podciągnął się w kierunku wezgłowia, jakby chciał skontrolować swoją sprawność ruchową. Natychmiast jednak skrzywił się, a potem opadł z sił. – Ale najwyraźniej swoje musisz odleżeć – dodał Landecki. Spojrzeli na siebie, jakby któryś z nich miał zaprzeczyć, zakłamać rzeczywistość i sprawić, że Willy za moment cudownie ozdrowieje. Obaj westchnęli niemal w tym samym momencie. – Dasz sobie radę beze mnie?
– Mam Sophie i Marca-Olivera. Poradzimy sobie. – Marc-Oliver będzie w tym uczestniczył? – zdziwił się Willy. – Przecież… – Na razie nic nie stoi temu na przeszkodzie. – Na razie – mruknął adwokat. – Ale kiedy zorientuje się, co planujesz… – Będzie już po fakcie. – A on wypatroszy cię gołymi rękoma. Erik nie miał zamiaru przejmować się teraz tym, jak na to wszystko spojrzy brat, kiedy karty zostaną odkryte. Jakoś przeżyje. Musi. – Dam sobie radę – oznajmił. – O ile masz wszystkie dokumenty. – Mam – odparł Hütter, rozglądając się. – To znaczy… są w teczce. – A teczka jest gdzie? – W wozie Basiliusa. Tego zasranego chłopa, który mnie tu przywiózł. Landecki poklepał obrońcę po ramieniu, zapewniając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo wóz stoi na zewnątrz. Potem życzył mu szybkiego powrotu do zdrowia i opuścił izbę. Przechodząc przez korytarz, odpalił papierosa od świeczki i wyszedł przed chałupę. Dokumenty rzeczywiście były w teczce. Szczęśliwie żaden z pomagierów Reignera nie zainteresował się nimi, skupiając całą uwagę na prawniku. Być może zresztą żaden z nich nie potrafił czytać. Erik również nie był orłem w tej dziedzinie i cały proces zawsze trochę trwał, ale matka nauczyła go składać litery na tyle, by nie musiał pobierać dodatkowych lekcji. Przejrzał dokumentację, stwierdzając z zadowoleniem, że znajduje się w niej wszystko, co było mu potrzebne. – Panie Landecki! – rozległ się głos znachora. – Szybko! Erik zamknął teczkę i popędził z nią do środka. Spodziewając się najgorszego, przeskoczył przez próg, przytrzymał się ściany, a następnie wpadł do izby. Z przestrachem spojrzał na Willy’ego, który cały pobladł. – Przypomniało mi się coś – odezwał się cicho. – Ten drugi, ten snycerz… czy nie wiem… mówił, że zrobi ze mną to samo, co z Aniką. Landecki trwał przez moment bez ruchu. Odłożył spokojnie teczkę na komodę, a potem odwrócił się do wyjścia.
Rozdział XVIII Szedł powolnym, jednostajnym krokiem w kierunku chaty Fritza. Oddychał równomiernie, myśląc o tym, że z pewnością zastanie snycerza na miejscu. Wielu innych zapewne po takiej scysji jak najprędzej oddaliłoby się do sąsiedniej wioski, ale nie Fritz. Miał tu cały dobytek i z pewnością nie zamierzał go zostawiać. – Dokąd to? – rozległo się pytanie, które Landecki zignorował. Nie zaskoczyło go, że je usłyszał. Sophie i Marc-Oliver rankiem wybrali się na spacer, zapewne wypatrzyli go z oddali. Szedł dalej po głównej drodze, oczyma wyobraźni już widząc, jak łapie za gardziel snycerza i dusi go aż do momentu, gdy ten zakrztusi się krwią ze zmiażdżonego przełyku. – Erik…? – Muszę coś załatwić. – Poczekaj… Gdy i to nie poskutkowało, Sophie złapała go za rękę. Zatrzymał się, odwrócił do niej i Marca-Olivera, a potem posłał im długie spojrzenia. – Gdzie ci się tak spieszy? – zapytał Reigner. – Wiem, kto zamordował Anikę. Narzeczeni popatrzyli na siebie, zbici z tropu. – Co takiego? – zapytała Maländer. – Jeden z oprawców Willy’ego się przyznał… nie, nie przyznał. Pochwalił mu się. – Ale… Erik ruszył przed siebie. Nie miał zamiaru im więcej tłumaczyć. Właściwie nie było czego, wszystkiego mogli sami się domyślić. Para narzeczonych natychmiast poszła za nim. Spodziewał się, że będą protestować i starać się odwieść go od wymierzenia sprawiedliwości, ale żadne z nich się nie odezwało. Przynajmniej do momentu, gdy zatrzymali się
przed zakładem snycerskim. Erik dostrzegł, że gospodarz szybko wstawił z powrotem drzwi do zawiasów. – Co teraz? – zapytał Marc-Oliver. – Jak macie zamiar zrezygnować, to jest odpowiedni moment. – Nie – odparła Sophie. – Załatwmy to. Reigner wyglądał na zaskoczonego. Być może przypuszczał, że Sophie w ostatniej chwili odwoła się do racjonalności Landeckiego. A może sądził, że sama odnajdzie w sobie na tyle rozsądku, by zrezygnować z samosądu. Tymczasem wydawała się popierać Erika. Marc-Oliver otworzył usta, ale nie zdążył się odezwać. Landecki wziął rozbieg, po czym zrobił to samo, co poprzednio. Tym razem jednak miał świadomość, że drzwi ustąpią bez większych problemów. Wpadłszy do środka, utrzymał równowagę. Rozejrzał się ze złością. Chata sprawiała wrażenie pustej. Drabina stała przy wejściu na poddasze. Tu i ówdzie obecne były ślady krwi po ostatnim mordobiciu, ale część drewnianych wytworów znikła. Nie było dymiącego kubka z herbatą czy resztek jedzenia. Wszystko wskazywało na to, że Fritz i Basilius opuścili to miejsce jakiś czas temu. – Musiał zbiec zaraz po tym, jak doszedł do siebie – ocenił Reigner i odetchnął. Sophie przeszła się po domu, rozglądając się. – Jest tylko jeden kierunek, w którym mógł się udać – zauważyła. Erik opadł na niedokończony bujany fotel. Nie miał jeszcze oparć na ręce, nie był wyheblowany. Landecki poczuł, że drzazgi wbijają mu się w dłonie, ale zupełnie to zignorował. Myślami był już daleko. Marc-Oliver stanął przed nim i spojrzał na niego znacząco. Doskonale wiedział, co narzeczona ma na myśli – i co kotłuje się w głowie brata. – Nie dorwiemy go w Raisentalu – powiedział. – Nie ma takiej możliwości. – Owszem, w tej chwili nie – odparł Erik. – Ale jak skończymy z naszym ojcem, cały dwór stanie przed nami otworem. Wyciągniemy Fritza, a potem… – Oddamy go w ręce policji – dokończył Marc-Oliver. – Masz na myśli te dwie przekupne gnidy z Olenfeldu, z którymi miałem wątpliwą przyjemność się spotkać? – Nie, zabierzemy go prosto do Wilamowic. Tam go przesłuchają
i umieszczą w jakiejś norze. Jeśli przyznał się Willy’emu, to jest twardy dowód. – Twardy? – zapytał Landecki. – Słowo przeciwko słowu. – Ale słowo szanowanego prawnika z Triestu liczy się bardziej niż słowo snycerza ze wsi – wtrąciła Sophie. – Zresztą porozmawiamy o tym we właściwym czasie. Emocje opadną, będziemy wiedzieli, na czym stoimy. Erik zdawał sobie sprawę, że ma rację. Być może oboje mieli. Gdyby teraz dorwał parszywca, rozerwałby go na strzępy, bez względu na to, czy byłby uzbrojony, czy miał do obrony tylko gołe pięści. Za kilka dni jednak chęć wzięcia krwawej pomsty ostygnie i pozostanie jedynie potrzeba wymierzenia sprawiedliwości. Zsyłka na ciężkie roboty powinna ową potrzebę zaspokoić. Landecki westchnął, przypatrując się swoim towarzyszom. Gdyby był tutaj sam z Sophie, w tym momencie zapewne wyłożyłby jej cały swój plan od A do Z. Marc-Oliver jednak komplikował sprawę, gdyż po wszystkim będzie jednym z poszkodowanych. Tylko czy mógł pozwolić sobie na to, by Sophie nie znała szczegółów? Teraz, kiedy nie miał na podorędziu Willy’ego, sytuacja znacznie się zmieniła. Ostatecznie uznał, że musi zaryzykować. Sam sobie nie poradzi. Zakołysał się na fotelu i spojrzał na brata. – Muszę porozmawiać z twoją narzeczoną na osobności. – Że co proszę? Uśmiech na twarzy Reignera sugerował, że niełatwo będzie przekonać go, by zostawił ich samych. Nie dowierzał, że usłyszał tak nieoględną uwagę. – Muszę… – Chyba sobie żartujesz. – Muszę wyjaśnić jej kilka rzeczy – dokończył Landecki. Reigner popatrzył na nią, na niego, a potem mina mu zrzedła. Odchrząknął. – Chyba rozumiesz, że nie brzmi to najlepiej, szczególnie biorąc pod uwagę, że smalisz do niej… – Nic nie smalę – odparł. – Przynajmniej nie w tym momencie. – Więc skąd potrzeba rozmowy w cztery oczy? – Stąd, że są pewne sprawy, o których nie rozmawia się w towarzystwie człowieka, który jest przyszłym panem młodym. Marc-Oliver wywrócił oczami. – Chcesz mi wmówić, że chodzi o ślub? – Nie chcę ci niczego wmawiać. Tylko tłumaczę powód.
Reigner rozłożył ręce, patrząc na narzeczoną w poszukiwaniu poparcia. Sophie jednak strategicznie milczała. Słusznie, uznał w duchu Erik. Gdyby teraz opowiedziała się po jego stronie, ukochany potraktowałby to jako potwarz. – I nagle sobie o tym przypomniałeś? Akurat teraz? – Mhm. – Przeskoczyłeś myślami od człowieka, którego chciałbyś zabić gołymi rękoma, do ślubu? – Po prostu mam kilka… – Wystarczy – powiedziała Sophie, unosząc dłonie. Mężczyźni skupili na niej wzrok, a potem wymienili się bezsilnymi spojrzeniami. – Nie będziemy robić z tego wielkiego problemu. Öhle, wracaj do Naderskiego i przypilnuj Willy’ego, będziemy zaraz za tobą. – Ale… Maländer uniosła brwi, piorunując go wzrokiem. Landecki po raz kolejny przekonał się, że źle ocenił dziewczynę. Nie należała do dyplomatek i była przyzwyczajona do tego, że ostatecznie stawiała na swoim. – Porozmawiamy później – dodała. Brzmiało to jak zapowiedź zdradzenia wszystkiego Marcowi-Oliverowi, gdy będą sami, ale narzeczony musiał zdawać sobie sprawę, że został spławiony. A może to Landecki łudził się, że Sophie zatrzyma te wieści dla siebie? Może wszystkie jego założenia były absurdalne, tak samo jak to, że będzie się starała nie antagonizować Reignera? W końcu uznał, że niebawem się przekona. Zamilkł, spuszczając wzrok, ale dostrzegł jeszcze kątem oka, że Marc-Oliver skinął narzeczonej głową. Potem opuścił zakład snycerski. – Ufa ci – odezwał się po chwili Landecki. – Nie bez powodu. Nigdy go nie oszukałam. – I nigdy tego nie zrobisz. – Otóż to – przyznała. – W przeciwnym wypadku ślub nie miałby sensu, nie uważasz? Zamilkł, uznając, że nie musi odpowiadać na to pytanie. Zakołysał się w przód i w tył, dopiero teraz uświadamiając sobie, że drzazgi wbiły mu się w dłonie. Obejrzał je i wyciągnął kilka kawałków drewna. – Rozumiem, że to, co chcesz mi powiedzieć, naprawdę go dotyczy –
odezwała się Sophie. – Owszem. – Ale nie ma nic wspólnego ze ślubem. – Nie. – A więc chodzi o twój plan – powiedziała, zbliżając się. – Plan, który uderzy także w Marca-Olivera. – Niestety. Przygryzła dolną wargę, a potem przesunęła ręką po jednej z komód, strącając z niej wióry. Przysiadła na brzegu i nabrała głęboko tchu, przymykając oczy. Sprawiała wrażenie, jakby przygotowywała się na naprawdę złe wiadomości. – Dostanie rykoszetem? – zapytała, patrząc w kierunku drzwi. – Nie. – Jest zamierzoną ofiarą? – Obawiam się, że tak. Nawet nie drgnęła. Najwyraźniej spodziewała się tego od pewnego czasu. – Dlaczego? – zapytała Maländer. – Czym ci zawinił? Erik przez moment patrzył na nią w milczeniu. Na usta cisnęła mu się oczywista odpowiedź, ale zachował ją dla siebie. Liczył się z tym, że kiedy weźmie się za Hendrika, Marc-Oliver oberwie rykoszetem, ale nigdy nie planował, że będzie próbował skraść temu ostatniemu narzeczoną. Wciąż zresztą tak było. Mimo to odpowiedź na to pytanie mogłaby dotyczyć Sophie. Mogłaby, choć trudno było mu stwierdzić, czy powiedziałby wówczas prawdę. To nie ona była powodem, dla którego robił to, co robił. – Mów – ponagliła go. – Skoro chciałeś o tym porozmawiać, to teraz nie milcz. Nabrał tchu, zastanawiając się, czy podjął słuszną decyzję. Wiedział, w jaki sposób przekazać jej wszystko, co zamierzał. Wielokrotnie odbywał tę rozmowę w głowie. – W porządku – odparł. – Muszę to z siebie wyrzucić, zanim zaczniemy. – Zaczniemy co? – Realizować to, co przygotowałem. – I kiedy to ma się stać, Erik? – Jak tylko stąd wyjdę. Maländer przez moment milczała. Na usta musiało cisnąć jej się wiele
pytań. Wybrała jedno z nich. – Jest sposób, by konsekwencje ominęły Öhlego? – Nie – odparł bez wahania. – Nawet gdybym chciał, nie wiem, czy dałoby się to osiągnąć. Poza tym nie mogę teraz ryzykować. Wszystko jest ustalone i dopięte na ostatni guzik. – Więc opowiedz mi o wszystkim. Landecki skinął głową. Przyszedł czas, by w końcu ją wtajemniczył. Zaczął referować wszystko bez emocji, zgodnie ze swoimi założeniami. Powtórzył niemal słowo w słowo przemówienie, które tyle razy ćwiczył w myślach. Słuchała go przez kilka minut, ani razu nie przerywając i nie spuszczając wzroku z jego oczu. Gdy skończył, potrzebowała chwili, aby ogarnąć umysłem wszystko to, co usłyszała. Patrzyła na niego z niedowierzaniem, czego zresztą się spodziewał. – To naprawdę wykonalne? – zapytała w końcu. Nie było w jej głosie złości. Ani krzty wyrzutu za to, że jej narzeczony skończy tak, jak skończy. – Mhm. – I utrzymujesz, że to zgodne z prawem? – Willy twierdzi, że tak. – W takim razie nie zostało ci nic innego, jak wprawić wszystko w ruch. – Willy już to zrobił. W dokumentach ma potwierdzenie nadania telegramu. – Więc co teraz? – Teraz poczekamy, aż von Reigner padnie z wrażenia. Sophie uśmiechnęła się blado. W jakiś sposób grymas ten stanowił antytezę wesołości. Erik przez chwilę zastanawiał się nad tym, co rzeczywiście myśli dziewczyna. Jego scenariusz zakładał różne reakcje Sophie, nie wiedział, która z nich w istocie nastąpiła, a którą mu pokazała. Wiedział jedno. Chciała związać z Markiem-Oliverem swoją przyszłość. W jakimś sensie to, co usłyszała, było sprawdzianem jej oddania. Testem na to, czy jest gotowa być z nim na dobre i na złe. – To szalony plan – powiedziała po chwili. – Ale brzmi dobrze, prawda? – Brzmi. – I skoro Willy twierdzi, że jest wykonalny, to nie wypada w to wątpić. Skinęła głową, patrząc na niego przenikliwie. Cisza się przeciągała, a on
czuł się coraz bardziej zaniepokojony. Może po tym wszystkim Sophie uzna, że cała sprawa nie jest warta zachodu? Może stwierdzi, że posunął się o krok za daleko? – Nie zamierzałeś wyrządzać mu krzywdy. Westchnął. – Przynajmniej nie na początku – dodała. – Nie, nie zamierzałem. Szybko jednak się okazało, że to konieczne. – Rozumiem. W tym jednym słowie zawarło się wszystko, czego oczekiwał. Zupełnie jakby poszerzyło swoje znaczenie i… Nie, nadinterpretował jej reakcję. Uprawiał myślenie życzeniowe, przekonując samego siebie, że poczucie sprawiedliwości Sophie przeważy nad miłością do narzeczonego. Przyglądał jej się nieco za długo. Wiedział, że baron tanio skóry nie sprzeda – i wiedział, że rusza w bój, który okaże się wyjątkowo brutalny. Miał tylko nadzieję, że może liczyć w nim na Sophie.
Rozdział XIX Von Reigner siedział w palarni, nerwowo pykając cygaro. Dostał cały pakiet w prezencie od jakiegoś wysłannika z Lewantu, ale niespecjalnie mu smakowały. Wolał swoją fajkę. Raz po raz spoglądał na drzwi. Służący, którego wezwał, powinien już tutaj być. Jak długo mogło zajmować przejście z parteru na piętro? Hendrik zaklął w duchu, a wtedy rozległo się pukanie. Do środka wszedł jego osobisty kamerdyner, Karl Höllwarth. – Pan wzywał, gnädiger Herr. Höllwarth jak zawsze tkwił w postawie zasadniczej, z beznamiętną maską na twarzy. – Tak – burknął Hendrik, gasząc z impetem cygaro. – Rzekomo jest dla mnie jakaś poczta. Kamerdyner uniósł brwi. – Nie poinformowano cię o tym? – Niestety nie, panie. – W takim razie idź na dół i przynieś mi tę korespondencję. – Oczywiście, w tej chwili… – Dziwi mnie, że w ogóle muszę to precyzować. Grögerowi nigdy nie… – Urwał, a potem machnął ręką. – Nieważne. Po prostu to zrób. Karl skłonił się, a potem czym prędzej wyszedł na korytarz, ze stosowną gracją i nie odwracając się tyłem do pana domu. Baron zaczął nabijać fajkę, zastanawiając się nad tym, co dalej począć. Ostatnią osobą, po której spodziewał się zdrady, był Gröger. A jednak to właśnie stary majordom zbiegł z rezydencji wespół z jego bękartem, jeśli wierzyć dwóm kretynom, którzy przyszli do Raisentalu szukać schronienia. Hendrik umieścił Fritza i Basiliusa w stajni, gwarantując im, że nikt ich nie tknie. Prawda była jednak taka, że prędzej czy później miał zamiar sam się ich pozbyć. Snycerz był niebezpieczny, bo mógł zająknąć się przed organami
ścigania na temat tego, kto zlecił mu zabójstwo Aniki Eller. Chłop zaś torturował Hüttera, to także nie przejdzie bez echa. Gdyby usunęli prawnika i sami odeszli w cień, sytuacja byłaby inna, ale w takim wypadku von Reigner nie mógł ryzykować. Hendrik spojrzał w kierunku okna. Odgiął się na fotelu, zapalił fajkę i pomyślał o wszystkich zamieszanych w sprawę. Na każdego z nich przyjdzie pora, stwierdził w duchu. Tych dwóch padnie jak muchy, ale z Erikiem niewątpliwie będzie trudniej. Hendrik nadal nie wiedział, co konkretnie planuje jego syn… i ta niewiedza doskwierała mu znacznie bardziej niż zdrada Marca-Olivera i Grögera. Rozległo się pukanie do drzwi. Gdy baron wydał z siebie pomruk aprobaty, Höllwarth wszedł do środka i stanął przed nim z listem w ręce. – Gnädiger Herr, jest także korespondencja do pańskiej żony. Ten sam nadawca z Krakau. – Przekazałeś jej? – Tak, gnädige Frau przebywa w niebieskim salonie. Hendrik nie znosił tego miejsca, ale Hiltrude z jakiegoś powodu je sobie upodobała. Być może na przekór jemu. W rezultacie częstokroć musiał spędzać tam czas, popijając z nią popołudniową kawę. Wyciągnął rękę w kierunku służącego, a ten czym prędzej podał mu kopertę i cofnął się o krok, jakby stanie za blisko barona w jakiś sposób miało go obrazić. Hendrik zbył kamerdynera machnięciem ręki, a potem obrócił list w dłoni. W końcu uznał, że otworzy go w niebieskim salonie. Wyszedł na korytarz, a Höllwarth posłusznie ruszył za chlebodawcą. Żonę zastał w głębokim fotelu, jednym z dwóch, które stały obok niewielkiego, okrągłego stolika. Na nim znajdowały się czajnik z herbatą i kobieca papierośnica. Hiltrude relaksowała się, popalając spokojnie. Koperta była jeszcze nieotwarta. Von Reigner omiótł wzrokiem liczne obrazy, które niemal w całości zakrywały ściany na wysokości wzroku. Pomieszczenie to powinno się nazywać morskim, a nie niebieskim salonem. Wszystkie dzieła sztuki przedstawiały spienione fale, które w jakiś sposób działały na barona niepokojąco, ale uspokajały jego małżonkę. – Czego chcesz? – zapytała. – Dostaliśmy listy.
– Widziałam. Znowu jakieś smęty i prośby z Krakowa. Baron wziął nożyk do otwierania kopert, a potem opadł ciężko na głęboki fotel. Rozciął obie przesyłki, po czym oddał nożyk kamerdynerowi, który skłonił się, jakby spotkał go jakiś zaszczyt. – Przeczytaj mi, jeśli łaska. – Nie masz oczu? – bąknął Hendrik. – Łypiesz na mnie nimi przez… – Oszczędź sobie tych infantylizmów. Von Reigner spojrzał na Hiltrude. Była tak zaabsorbowana papierosem, że nie zwróciłaby na niego większej uwagi, nawet gdyby zaczął ją obrażać. Wyciągnął niechętnie list i zaczął go czytać. Z każdą kolejną linijką czuł, że opuszczają go siły. Zamarł z kartką w ręku i dopiero po chwili uświadomił sobie, że trzęsie mu się dłoń. Baronowa nie przejmowała się ciszą. Właściwie sprawiała wrażenie, jakby nie obchodziło ją, że mąż siedzi obok. Von Reigner chrapliwie zaczerpnął tchu. Dopiero to sprawiło, że się poruszyła. – Hendrik? – zapytała, nadal rozpostarta wygodnie w fotelu. Minęła kolejna chwila, nim zwróciła na niego wzrok. Widząc wyraz jego twarzy, otworzyła usta, ale nie dobyła głosu. Znała wszystkie jego oblicza, ale to, które teraz miała przed sobą, było niepodobne do żadnego z nich. – Na Boga – powiedziała. – Co się stało? Trzęsącą się ręką wyciągnął w jej kierunku list. – Nie – zaoponowała. – Powiedz mi. Von Reigner z trudem przełknął ślinę. Miał wrażenie, że stanowiła suchy kłębek, który nie chciał mu przejść przez gardło. Kaszlnął i nieświadomie sięgnął po papierośnicę żony. Dlaczego nie zabrał ze sobą fajki? – Hendrik… Zapalił i zaciągnął się tak głęboko, że z jego ust nie wydobyła się nawet strużka białawego dymu. – Ten… ten skurwysyn. – Kto? – Landecki. – Jest tylko bękartem – zauważyła, ściągając brwi. – Cóż takiego mógł zrobić, że wyglądasz, jakby wbił ci nóż w serce? Baron podał jej list, ale Hiltrude pokręciła głową. – Nie! – rzuciła. – Masz mi powiedzieć, natychmiast.
– Ten gnój ma czelność mnie atakować. – Atakować? Pokiwał nerwowo głową, czując, jak żar występuje na jego policzki. Po początkowym szoku poczuł przypływ wściekłości. – Jak poważna to sprawa? – Bardzo poważna, do cholery! – uniósł się Hendrik, zrywając się z fotela. Höllwarth natychmiast uniósł lekko brodę, czekając na polecenie. Żadne nie nadeszło, więc na powrót opuścił wzrok. Von Reigner stanął przed obrazem pokazującym przeklęty przestwór oceanu i zaklął pod nosem, starając się okiełznać emocje. Choćby na tyle, by wytłumaczyć żonie, co się wydarzyło. Obrócił się i odłożył papierosa do popielniczki. Nawet nie odnotował, jak smakował tytoń, który kupowała Hiltrude. – Chce podważyć całą linię dziedziczenia – oznajmił. Ona również odłożyła papierosa. – Co masz na myśli? – To, co powiedziałem. – Musisz mi to wyjaśnić, Hendrik. Baron miał ochotę wyjść ze znienawidzonego salonu. Wyjść z Raisentalu. Oddalić się i nigdy nie wracać, zostawić to wszystko za sobą i… Nie, to tylko chwilowa słabość, powiedział sobie w duchu. Powinien skierować swoje myśli w zupełnie innym kierunku. Powinien dać odpór temu, co śmiał zrobić bękart. – Landecki zbierał tych ludzi w Wiedniu, by dali świadectwo wszystkiemu, co robiłem za młodu. Wiesz o tym. – Tak. I co w związku z tym? – Zamknij się, to ci powiem. Hiltrude spojrzała na niego obojętnie, przyzwyczajona do tego, że okazują sobie w najlepszym wypadku minimum szacunku. W najgorszym prowadzili otwarte konflikty, choć od pewnego czasu nie chciało im się robić nawet tego. Stali się dla siebie obcymi, obojętnymi ludźmi. Teraz jednak żona sprawiała wrażenie zainteresowanej. Nie zaniepokojonej, ale ciekawej. I to w dodatku nieprzesadnie – jakby ktoś oznajmił jej, że jutro będzie nieco brzydsza pogoda, a ona czekała na informację, czy będzie siąpiło, czy nie. Hendrik zaklął w duchu. – Ma pisemne oświadczenia wszystkich tych nowobogackich gnid, które
życzą mi źle. Każdy jeden poświadczył, że moje młode lata obfitowały w… sama wiesz, co robiłem. Patrzyła na niego ze spokojem. – Ktoś… być może Marc-Oliver, a może ta jego nałożnica… ktoś musiał powiedzieć mu o testamencie mojego ojca… nie, nie o testamencie, o nim samym… ktoś musiał dokładnie opisać, co robił, jak odnosił się do życia, jak… – Mów składnie. – Chcą ustalić niegodność dziedziczenia. – Czyją? – Moją, do kurwy nędzy! – Mogą to zrobić? – Przytaczają artykuł 540 Powszechnej Księgi Ustaw Cywilnych. – Przeczytaj. Hendrik odchrząknął, trzęsącą się ręką wyprostował kartkę, a potem zmrużył oczy. – Kto spadkodawcę, jego dzieci, rodziców lub małżonka w złym zamiarze na honorze, ciele lub majątku skrzywdził lub skrzywdzić usiłował tak, iż z tego powodu przeciw niemu z urzędu lub na żądanie ukrzywdzonego postępowanie na drodze karnej może mieć miejsce; ten staje się niegodnym prawa dziedziczenia tak długo, dopóki nie pokaże się z okoliczności, że mu spadkodawca przebaczył. Baron zrobił głęboki wdech, podczas gdy Hiltrude nadal sprawiała wrażenie jedynie umiarkowanie zainteresowanej. – Co to oznacza? – zapytała. – Przecież ojciec nigdy nie wszczął przeciwko tobie… – Nie musiał. Nie rozumiesz? – zestrofował ją. Przebiegł wzrokiem tekst, szukając odpowiedniego passusu. W końcu go odnalazł. – Postępowanie na drodze karnej może mieć miejsce – rzekł i spojrzał znacząco na żonę. – Może, nie musi. I do cholery, robiłem takie rzeczy… ojcu, dziadkom, matce… – Nikogo nie skrzywdziłeś. – Nie w sensie fizycznym – odparł von Reigner. – Ale zważ, o czym mówi ten przepis! – O czym?
– O skrzywdzeniu spadkodawcy. „Na honorze, ciele lub majątku”. Milczeli przez kilka chwil, patrząc na siebie badawczo. Baron najchętniej zerwałby ze ściany wszystkie te marynistyczne bohomazy, które widział kątem oka. – Więc? – odezwała się Hiltrude. – Mają szansę? – Jeśli dowiodą, że wyrządziłem szkodę na honorze ojca, tak. – A będą w stanie to zrobić? – Nie wiem. Nie raczyli załączyć zeznań tych wiedeńskich zdrajców. Baronowa powoli podniosła się z fotela. Stanęła przed jednym z obrazów, tyłem do Hendrika. – Załóżmy, że uda im się wykazać, iż dopuściłeś się takich czynów. – Załóżmy. – Co wtedy? Von Reigner potarł nerwowo nasadę nosa. – Wówczas stracę wszystko. – Ależ… – Być może nawet prawo do zachowku. Nie wiem, trzeba zapytać prawnika. Najbliższy jest gdzieś w Zagobinie, jak mniemam. – Nie drwij. Pokręcił głową, jakby w ten prosty sposób mógł sprawić, że list okaże się jedynie złudą. Nierealnym elementem z najgorszego koszmaru, powidokiem dawnych obaw… Nie, był równie realny, jak te przeklęte obrazy. Landecki znalazł sposób, by po latach wykazać, iż niezgodnie z prawem odziedziczył cały majątek ojca. Przytoczony przez niego artykuł był jasny, nie pozostawiał żadnego pola do kreatywnej interpretacji. Wszystko zostało mu wyłożone. Nie, nie wszystko… Jedna rzecz pozostała niedopowiedziana. Kiedy tylko sobie to uświadomił, cała krew odpłynęła mu z twarzy. Nogi niemalże się pod nim ugięły. – Hiltrude… ja… Obejrzała się przez ramię. – Wydziedziczyłem Marca-Olivera. Baronowa na chwilę znieruchomiała, po czym ku zaskoczeniu męża podeszła do jednego z obrazów i ściągnęła go ze ściany. Położyła go na stoliku, a następnie podeszła do kolejnego.
– Wydziedziczyłem Marca-Olivera – powtórzył von Reigner. – Wiem. – Ten polski kundel… – Dąży do tego, żeby zostać twoim jedynym spadkobiercą – dokończyła Hiltrude, składając kolejny obraz na stertę. Skończyła po kilku minutach, a niebieski salon od razu stał się w oczach Hendrika bardziej przyjaznym miejscem. Skinął głową, odbierając to jako sygnał wsparcia. – Masz pojęcie, jak zamierza to zrobić? – zapytała. – Nie. Usiadł na fotelu, oparł się o kolana i zwiesił głowę. – Trzeba skonsultować się z jakimś prawnikiem – zauważyła. – Koniecznie. W tej chwili obracamy się tylko w przypuszczeniach, nie wiemy, co możemy, a czego nie. Ale jedno jest pewne. – Co takiego? – Hütter nie jest w ciemię bity. Nie jest też prowincjonalnym kauzyperdą. Jego praktyka w Trieście dowodzi, że jest szanowanym adwokatem i zna się na rzeczy. Nie podejmowałby się tego, gdyby wiedział, że ma marne szanse. – Jest też przyjacielem Polaka – zauważyła Hiltrude. – Wsparłby go nawet w beznadziejnej sytuacji. Hendrik pokiwał głową bez przekonania. – Możesz udowodnić, że ojciec ci przebaczył – dodała baronowa. – Była o tym mowa w tym przepisie. – Tyle tylko, że nigdy tego nie zrobił. – Nie szkodzi – odparła Hiltrude i przysiadła na oparciu fotela. Położyła mężowi dłoń na ramieniu, a potem oboje milczeli przez dobry kwadrans, niemal się nie poruszając. Stojący obok Höllwarth pomyślał, że niebawem Raisental będzie miał nowego pana.
Rozdział XX Sala sądowa różniła się nieco od tej, w której Erik pożegnał się ze swoją wolnością. Była mniejsza, ale nie metraż miał kluczowe znaczenie. Panowała w niej diametralnie inna atmosfera – i to nie tylko dlatego, że tym razem to on pociągał za sznurki. Podczas procesu karnego widział zaaferowanie na twarzach wszystkich zebranych, teraz zaś część zdawała się zblazowana. W sprawach cywilnych zamiast ławy przysięgłych orzekało trzyosobowe kolegium sędziów. Grube postury przywodziły na myśl wielkie ssaki morskie, a z twarzy jurystów można było wyczytać, iż uważają ten proces za skaranie boskie. Przed nimi siedział von Reigner wraz ze swoim prawnikiem. Za ich plecami kłębił się cały tabun pomagierów, którzy sprawdzali jeszcze gorączkowo, czy nic nie zostało przeoczone. Willy samym swoim wyglądem robił odpowiednie wrażenie – twarz miał posiniaczoną, a rękę trzymał na temblaku, jakkolwiek nic mu się w nią nie stało. Wchodząc na salę, utykał jak dziewięćdziesięciolatek. Sędziowie posłali mu jedynie przelotne spojrzenie, ale tyle starczyło, by dostrzegli rezultat działań Hendrika. – Zaczynamy zabawę – szepnął Hütter do Marca-Olivera. Zaraz potem mężczyzna stojący w kącie sali oznajmił wszem i wobec, że rozpoczyna się proces. Formalnie jego inicjatorem był Marc-Oliver von Reigner – spadkobierca w drugim stopniu pokrewieństwa, posiadający interes prawny w dochodzeniu tego typu roszczeń. To właśnie on i Willy siedzieli w ławach, które podczas procesu karnego zajmowałoby oskarżenie. – Powodzenia – odezwał się młody Reigner. Prawnik skinął głową, świadom, że powodzenie w sądowej batalii jest równoznaczne wykolejeniu życia tego człowieka. Niespecjalnie go to jednak interesowało – teraz liczyło się tylko to, by zniszczyć Hendrika. Szczególnie że Willy chował osobistą urazę.
Baron patrzył na sędziów, ani razu choćby przelotnie nie zerkając na swoich adwersarzy. Wiedział, że sytuacja jest nieciekawa – ostatnie tygodnie spędził na gorączkowych poszukiwaniach testamentu ojca, ale nigdzie go nie odnalazł. Szybko pomiarkował, że dokument został zachachmęcony z jego biurka. Najwyraźniej Sophie, Marc-Oliver lub Gröger nie mieli oporów przed złodziejstwem, a każde z nich wiedziało, gdzie baron trzyma rozporządzenia ostatniej woli. Ku jego rozsierdzeniu, dowód został zgłoszony do protokołu, a on zaklął pod nosem, świadom, że ojciec w swoim testamencie wyrażał się jasno – nie był zadowolony z syna, wstyd było mu za wszystko to, czego Hendrik się dopuścił, et cetera. Stary nie mógł oszczędzić sobie wylewania jadu nawet podczas przekazywania ostatniej woli. Bogiem a prawdą i bez tego każdy z powołanych świadków mógł potwierdzić, że Friedrich von Reigner był uosobieniem cnoty, pobożności i przyzwoitości, a syn stanowił jego dokładne przeciwieństwo. Hendrik jednak wiedział, że człowiekowi temu było bliżej do Tartuffe’a Moliera niż do świętego. Świadkowie jeden za drugim powtarzali to samo. Rozwodzili się nad tym, jak bezpruderyjnie Hendrik zachowywał się podczas pobytu w Wiedniu, mnożyli przykłady ordynarnych zachowań i poświadczali na okoliczności podniesione przez Willy’ego. Baron słuchał tego z rosnącym niepokojem, choć jego pełnomocnik zapewniał, iż ma sytuację pod kontrolą. Ów jegomość zdawał się o tym rzeczywiście przekonany, a biorąc pod uwagę jego reputację, wypadało sądzić, że to coś znaczy. – Uważa więc pani, że pozwany narażał dobre imię rodziny na szwank? – zapytał Willy jakąś kobietę, której imienia von Reigner nawet nie pamiętał. – Z całą pewnością. – Może pani rozwinąć? – Gnädiger Herr Friedrich von Reigner zawsze dbał o to, by honor rodu pozostał nieskalany. Budował reputację, która rozciągała się daleko poza Raisental. Reignerowie bywali w Wiedniu, Salzburgu, Linzu… to byli światowi ludzie, dla których dobra opinia znaczyła wszystko. – Pozwany uczestniczył w budowaniu tej reputacji? – Nie. W żadnym wypadku. – To znaczy? Jaką rolę odegrał? – Burzył to, co jego ojciec budował przez wiele lat. Nic więc dziwnego, że Friedrich miał wątpliwości co do dziedziczenia.
Baron nie mógł nie zauważyć, że wszyscy świadkowie byli dobrze przygotowani. Hütter nie zadawał naprowadzających pytań, a momentami sprawiał niemal obiektywne wrażenie. Zawczasu jednak powiedział tym ludziom, co i jak należy mówić. Po tej kobiecie miejsce dla świadków zajęło kilka innych osób, które potwierdziły jej słowa. Naraz stało się dla wszystkich zebranych jasne, że Friedrich von Reigner rzeczywiście nie zamierzał zostawić synowi rodzinnej fortuny, o ile ten nie zmieni swojego zachowania. Sam Hendrik wiedział jednak, że to wierutna bzdura – ojciec wprawdzie straszył go przeróżnymi konsekwencjami, zawarł nawet w testamencie odpowiednio świętoszkowate tyrady, ale nie miało to nic wspólnego z wydziedziczeniem. Prawnik von Reignera każdego świadka pytał tylko o jedno. – Czy sądzi pan, że spadkodawca przebaczył pozwanemu? – zapytał mężczyznę, którego Hendrik kojarzył z młodzieńczych lat. Był nawet czas, że odnosił się do niego per „wujek”, z racji bliskich kontaktów utrzymywanych z Friedrichem. Obaj byli podobnymi hipokrytami. – Przypuszczam, że nie przebaczył. – Przypuszcza pan? – W momencie, gdy umierał, jego syn zachowywał się… – Nie pytałem o to, jak zachowywał się baron – zestrofował go adwokat. – Ale… – Znał pan spadkodawcę, tak? – Owszem. – W jakim stopniu? – Zażyłym. Od najmłodszych lat jeździliśmy wspólnie na polowania, nasze rodziny blisko się przyjaźniły. – Ze wszystkich świadków, których dzisiaj przesłuchaliśmy, i tych, którzy znajdują się w sali, być może właśnie pan znał Friedricha von Reignera najlepiej, prawda? Posiwiały mężczyzna potoczył leniwym wzrokiem po kilku twarzach i wzruszył ramionami. – Być może tak. – W takim razie zapytam jeszcze raz: czy spadkodawca przebaczył synowi? – Odpowiem jeszcze raz: przypuszczam, że nie. – Dlaczego?
– Bo jego syn zachowywał… – Nie, nie – uciął prawnik, kręcąc głową. – Nie rozmawiamy teraz o tym, co robił herr Reigner, a o uczuciach jego ojca. Pozwany mógłby na dobrą sprawę pozbawić kogoś życia, a jego ojciec mógłby mu przebaczyć. Rozumie pan, o co pytam? – Tak, ale… – Chodzi o wymiar psychologiczny, a on niewiele ma wspólnego z tym co zrobił, bądź czego nie zrobił mój klient – perorował dalej adwokat, po raz pierwszy się rozkręcając. – Każdy kolejny świadek, którego powołała strona przeciwna, mówi to samo. Na podstawie zachowań pozwanego wyciąga się wnioski na temat tego, jak zachowałby się jego ojciec. Jest to ślepa uliczka, ponieważ na łożu śmierci spadkodawca mógł synowi wszystko przebaczyć. – Adwokat urwał, tocząc wzrokiem po składzie orzekającym. Słyszeli tę kwestię już kilkanaście razy, więc ograniczył krótką dygresję do minimum. – Abstrahuję od tego, że trudno jest w ogóle udowodnić, jakoby Hendrik swym zachowaniem aż do tego stopnia obraził honor rodu, by uznać go niegodnym dziedziczenia. Jeden z sędziów podniósł wzrok. Dwóch pozostałych wciąż było ewidentnie znudzonych. – Czy Friedrich był dobrodusznym człowiekiem? – zwrócił się prawnik do świadka. – Z pewnością. – A zatem dlaczego tak trudno uwierzyć, że przebaczyłby synowi? – Ze względu na… Mężczyzna na moment zawiesił głos, a adwokat się uśmiechnął. – Na pańskie przypuszczenia? Tyle mu wystarczyło, by zasiać ziarno niepewności w umysłach sędziów. – Jeden ze świadków twierdził, iż rodzina była dla Friedricha wszystkim – kontynuował czym prędzej prawnik. – Czy zatem nie wydaje się logiczne, że spadkodawca nie chciałby pozostawiać syna z niczym? Przypomnę wysokiemu sądowi, że mój klient nie został wydziedziczony. Strona przeciwna… – Nie trzeba sądowi o niczym przypominać – wtrącił jeden z sędziów. Adwokat skinął głową z pietyzmem. – Strona przeciwna – kontynuował – stara się dowieść niegodności dziedziczenia, podczas gdy mamy testament, w którym nie ma słowa na
temat wydziedziczenia. – To dwie zupełnie inne kwestie – burknął inny sędzia. – Świadek może wracać na miejsce. Erik z pewnym niepokojem obserwował rozwój zdarzeń. Wprawdzie Willy przewidział każdy ruch przeciwnika, ale Landecki miał wrażenie, że prawnik von Reignera wypada dość przekonująco. Z pewnością nie mieli wygranej w kieszeni, ale nie musieli mieć. Plan nigdy tego nie zakładał. Kiedy kolejny świadek stanął na mównicy i Hütter doszedł do głosu, sprawiało to wrażenie raczej przerywanej konwersacji pomiędzy prawnikami, a nie przesłuchania. – Strona przeciwna twierdzi, że nie sposób ustalić, czy winy zostały przebaczone – powiedział Willy. – A tymczasem to na jej barkach spoczywa ciężar wykazania, że tak było. – Jeden z sędziów poruszył się, adwokat Hendrika już chciał protestować, ale Hütter czym prędzej dodał: – Gdyż sama strona przeciwna uznała, że doszło do naruszenia honoru, które kwalifikuje niegodność dziedziczenia. W takiej sytuacji akcenty rozkładają się inaczej i skoro pozwany jest gotów przyznać, iż stał się niegodny, powinien wykazać, w jaki sposób zostało mu przebaczone. Najżywiej zainteresowany sprawą sędzia uniósł dłoń. – Ma pan jeszcze jakieś pytania do świadka? – zapytał. – Owszem. – Willy przeniósł wzrok na mężczyznę na podium. – Czy wiadomo panu, aby Friedrich przebaczył synowi? – Nie, nic mi o tym nie wiadomo. Pytanie to padało już do końca dnia. Każda odpowiedź była tak sama, ale Erik nie miał pojęcia, czy to wystarczyłoby do wydania korzystnego dla nich wyroku.
Rozdział XXI Pierwsze posiedzenie zakończyło się po kilku godzinach. Willy i Erik udali się prosto na pocztę, oczekując telegrafu od Grögera. Przesiedzieli tam kilka godzin, aż do zachodu słońca, kiedy wieści wreszcie dotarły. Przejrzeli krótką wiadomość, a potem odetchnęli z ulgą. Wszystkie elementy układanki były na miejscu. – Teraz wszystko w twoich rękach – powiedział Hütter. Erik pokiwał głową w zadumie, a potem wyszli na zewnątrz. Ruszyli w kierunku Hotelu Pod Różą, prowadzonego przez Franciszkę Starzewską. Przybytek ten był jednym z najbardziej reprezentacyjnych miejsc w Krakowie, a zatrzymywały się w nim same znakomitości. Tego dnia jego mury zostały skalane obecnością barona von Reignera, z którym Landecki miał zamiar się rozmówić. – Powiedz mi, Willy, jak to wszystko wygląda? – Wprost cudownie. – Mam na myśli proces. – Ach… proces, bo ja wiem? W najlepszym wypadku średnio. – Dlaczego? – Liczyłem na to, że uda nam się ugrać na przesłuchaniu świadków trochę więcej. – Mam się martwić, że wszystko weźmie w łeb? – Nie wiem. Zależy, na ile ufasz swojej sile perswazji. Landecki uniósł kąciki ust. – Przekonałem cię do tego szaleństwa, prawda? Hütter potaknął, a chwilę później pożegnał Erika i ruszył jedną z mniejszych uliczek odchodzących w bok. Landecki resztę drogi do hotelu przebył sam, po raz setny powtarzając w myśli wszystko to, co miał powiedzieć von Reignerowi. Gdy jednak dotarł pod fasadę okazałej kamienicy i stanął przed dwuskrzydłowymi drzwiami, czuł, że zaschło mu
w ustach, a w umyśle zaczęły kotłować się niepoukładane myśli. Skinął boyowi hotelowemu, po czym wszedł do przestronnego holu. W recepcji oznajmił, że jest umówiony z baronem von Reignerem, a pracownik natychmiast sprawdził rezerwacje stolików w restauracji. Polak nie miał wątpliwości, że Hendrik zadbał o to, by mieć dziś prestiżowe miejsce – a był zbyt leniwy, by udawać się do innego wyszynku. W planie Erika wiele było założeń, które dopiero teraz mógł zweryfikować – to było jednym z nich. – Zaiste – powiedział recepcjonista. – Baron ma zarezerwowany stolik przy oknie, tym niemniej dopiero za pół godziny. Raczy pan poczekać tutaj? – Tak – odparł niemal bezwiednie Erik, po czym potrząsnął głową. – Choć nie, może zrobię mu niespodziankę. Pokój numer czternaście, prawda? Prawda, Willy wcześniej opłacił jedną ze sprzątaczek, która chętnie podzieliła się tą informacją. Recepcjonista przez moment patrzył w oczy Polaka, ale ostatecznie skinął głową. Podziękowawszy, Landecki ruszył na piętro. Nie miał pojęcia, jak Reigner zareaguje na jego widok. Właściwie gdyby miał przy sobie broń, mógłby z niej skorzystać. Erik zapukał do drzwi i wyprostował się. Gdy się otworzyły, mężczyźni wbili w siebie wzrok. Przez moment patrzyli na siebie w milczeniu. Jeden i drugi sprawiał wrażenie, jakby zastygł. Baron jako pierwszy oderwał wzrok i rozejrzał się po korytarzu. – Co to ma znaczyć? – Postanowiłem złożyć ci wizytę, ojcze. Hendrik zmarszczył czoło. Wiedział, że Landecki nie zjawił się u niego bez powodu. – Czego chcesz? – zapytał. – Pytanie powinno brzmieć, czego ty chcesz? Von Reigner już zaczął zamykać drzwi, ale Erik szybko przełożył nogę przez próg. – Daj mi chwilę – powiedział. – Nie pożałujesz. Baron się nie odezwał. – Przyszedłem, żeby zawrzeć pokój. Z korzyścią dla ciebie. Hendrik prychnął, krzyżując ręce na piersi. Przyjrzał się synowi, jakby oceniał potencjalną zwierzynę łowną, którą jeden ze służących zawczasu ranił, by baronowi bez trudu udało się ją powalić. – Z doświadczenia wiem, że jeśli ktoś przychodzi negocjować, wie, że stoi
na straconej pozycji – odezwał się. – A w takim razie nie mam żadnego interesu w pertraktowaniu z tobą. – Mylisz się. Hendrik uśmiechnął się pobłażliwie. – Więc proszę, powiedz, dlaczego do mnie przyszedłeś, chłopcze? – Bo mam alternatywną propozycję. Znacznie korzystniejszą dla mnie niż wygranie batalii sądowej. Von Reigner nie zatrzasnął drzwi na jego nodze, więc Landecki uznał, że osiągnął niewielki sukces. Przynajmniej udało mu się zainteresować barona. – Ta propozycja jest także korzystna dla ciebie, ojcze. Rozmówca wzdrygnął się, jakby po raz pierwszy usłyszał to określenie z jego ust. Mimo to cofnął się o pół kroku i otworzył szerzej drzwi. – Mów, co masz do powiedzenia. – Nie tutaj. I nie teraz. – A zatem… – Za pół godziny przy twoim stoliku – odparł Erik, a potem obrócił się i ruszył na dół. Szedł z duszą na ramieniu, słysząc, jak gospodarz zamyka drzwi. Obawiał się, że przez trzydzieści minut baron będzie miał aż nadto okazji, by dwa razy zastanowić się, czy warto poświęcać czas na pertraktacje. Landecki przypuszczał, że czas pozostały do spotkania będzie płynął wyjątkowo wolno. Tak też się stało. Siedział w restauracji, mając wrażenie, że pojedyncze minuty trwają tyle, co godziny. W końcu jednak wybiła umówiona pora i na dole zjawił się Hendrik w wieczorowym stroju. Usiadł przy stoliku, naprzeciw Erika, po czym zamówił wódkę Edelgeist. – Najmocniej przepraszam, ale nie mamy takiego trunku – odparł kelner, wbijając wzrok przed siebie. – W takim razie poproszę inną mentolową. Mężczyzna zmarszczył czoło. Jedyne takie mikstury, o jakich słyszał, nie służyły do picia, a do nacierania. Ale być może Austriacy mieli swoje odchyły. – Również nie mamy – oświadczył beznamiętnie. – To niech będzie Ruinart père et fils. To chyba macie, prawda? – Oczywiście. Dostarcza nam je sam Wincenty Kreczmer ze Lwowa. – Kto taki?
– Dostawca dworu belgijskiego i bawarskiego, jeneralny reprezentant dla Galicji i Bukowiny. – Ach, tak. Świetnie, świetnie – uciął von Reigner. Chwilę później mężczyzna postawił na stole butelkę szampana. Erik uznał to za niecodzienny wybór, ale nie miał zamiaru tracić czasu na czcze pogadanki o tym, co będą pić. Kelner rozlał do dwóch lampek, a Landecki szybko odsunął swoją. Wolał mieć czysty umysł. Hendrik natychmiast opróżnił kieliszek. – Więc? – zapytał. – Przejdziesz od razu do rzeczy, czy będziemy się werbalnie boksować? – Przyszedłem tutaj, żeby przedstawić ci konkrety. – Nie zwlekaj – burknął von Reigner. Erik głęboko nabrał tchu, poprawiając poły marynarki. Albo teraz uderzy wszystkim, co ma w zanadrzu, albo nie odniesie zamierzonego efektu. Sięgnął za pazuchę i wyjąwszy z niej kartkę papieru, rozprostował ją i położył na stole. Podsunął ją baronowi, ale ten zdawał się nią zupełnie niezainteresowany. – Fritz i Basilius będą zeznawać przeciwko tobie – oznajmił Erik. Baron zerknął mimowolnie na kawałek papieru. – Zdołaliśmy przekonać ich, że w przeciwnym wypadku albo ich zabijesz, albo trafią na salę sądową w charakterze oskarżonych. Jak możesz zobaczyć na dzisiejszym telegramie, Gröger donosi, że obaj dżentelmeni są już bezpieczni poza Zagobinem. Tak na wszelki wypadek, gdyby coś niemądrego przyszło ci do głowy. Von Reigner otworzył lekko usta i przysunął kartkę. Przejrzał szybko treść. – Na twoim miejscu zacząłbym się więc przyzwyczajać do bywania w sądach, bo wszystko wskazuje na to, że właśnie rozpoczynasz swoje tournée, ojcze. Baron wbijał wzrok w treść telegramu. – Teraz to jedynie przedsmak tego, co czeka cię później. Przypuszczam, że cały kraj będzie interesował się tym, jak pewien szanowany arystokrata zlecił Fritzowi zabójstwo Aniki Eller, swojej służącej. Baron podniósł wzrok na syna. – Tak – potwierdził Erik, wzruszając ramionami. – Snycerz okazał się chętny do rozmowy, kiedy tylko zrozumiał, co go czeka, jeśli będzie trzymał z tobą. Być może należało inaczej traktować swoich wspólników, ojcze, bo
kroczy za tobą nieciekawa reputacja. Von Reigner nadal się nie odzywał, co wyjątkowo cieszyło Erika. Wyglądał, jakby dostał obuchem w głowę – i poniekąd tak właśnie było. – Nad naszą rodziną ponownie zawiśnie widmo kary śmierci – zauważył z uśmiechem Landecki. – Tym razem jednak wydaje się wątpliwe, by nie została wykonana. Erik wyciągnął papierosa. Zapaliwszy go, spojrzał w oczy ojca, który sprawiał wrażenie, jakby powoli docierała do niego waga tych wieści. – Czego chcesz? – zapytał, przywołując kelnera, by ten dolał mu szampana. Landecki spodziewał się wielu możliwych reakcji, ale musiał przyznać, że ta była wprost wymarzona. Baron nie protestował, nie podawał w wątpliwość jego słów – po prostu przyjął to, co usłyszał, za prawdę. Tymczasem wszystko było grubymi nićmi szyte. Gröger wprawdzie nadał telegram, ale wiadomość nie miała nic wspólnego z tym, co rzeczywiście działo się w Zagobinie. Fritz i Basilius nadal siedzieli w ukryciu i zapewne nawet sowita zapłata nie przekonałaby ich do tego, by zmienili front. Baron nie musiał jednak o tym wiedzieć. Świadomość, że Erik wie o zleceniu zabójstwa Aniki, podziałała na niego tak, jak miała, uwiarygodniając całą sytuację. – Czego chcę? – zapytał Erik, uśmiechając się szerzej. – Wielu rzeczy. – Mów. – Przede wszystkim zniszczyć cię. Baron milczał. Musiał spodziewać się, że konieczne będzie wysłuchanie krótkiej tyrady, zanim Landecki przejdzie do rzeczy. – Chciałbym pokonać cię w toczącym się procesie, a potem obserwować, jak organy ścigania wytaczają ci kolejny. I by jego finałem było to, że zawiśniesz na szubienicy. Byłaby to dziejowa sprawiedliwość, prawda? – Najwyraźniej jednak masz inne plany. – Być może. Hendrik otarł czoło, a Landecki dostrzegł, że krople potu wystąpiły mu także na kark. Trudno było się dziwić. Miał świadomość, że całe jego życie zawisło na włosku – włosku, który Erik mógł w każdej chwili przeciąć. Wyglądał na pokonanego. I był to miód na serce Landeckiego. – Mówże, czego ode mnie oczekujesz? – Jeśli byłeś na tym samym procesie, co ja, zauważyłeś, że wszyscy
świadkowie jednoznacznie poświadczyli o niegodności dziedziczenia – powiedział Erik, jakby nie słyszał pytania. – Nie zdołasz udowodnić, że ojciec ci przebaczył, bo nikt takich jego słów nie słyszał. Zresztą przypuszczam, że nigdy ich nie wypowiedział. Baron pociągnął kolejną lampkę szampana. – Twój prawnik na moment zdołał obrócić kota ogonem, ale wiesz, że w ostatecznym rozrachunku nie ma to wielkiego znaczenia. Jesteś na przegranej pozycji, ojcze. Zostanie orzeczona niegodność dziedziczenia, a wszelkie twoje rozporządzenia stracą na znaczeniu. Dziedziczyć będzie Marc-Oliver… i oczywiście Sophie, jego przyszła żona. – Czego ode mnie chcesz, do kurwy nędzy? – Nie dalej jak dzień po procesie będziesz musiał spakować cały swój dobytek i z podkulonym ogonem wynieść się z Raisentalu – kontynuował Erik. – Ważne jednak, byś za daleko się nie oddalał, bo będą cię szukali funkcjonariusze lokalnej policji. Zabójstwo Aniki Eller będzie ścigane z urzędu, jak twierdzi Willy. Ja jednak chętnie pomogę policjantom, bo nie zamierzam spuszczać cię z oczu. Landecki przerwał na moment, by ta wizja zdążyła osiąść w umyśle rozmówcy. Hendrik osuszył jeszcze raz naczynie, więc chłopak podsunął mu swój kieliszek. Zgasił papierosa w szklanej popielniczce, a potem skrzyżował ręce na piersi. Po chwili podszedł do nich kelner, by zapytać, czy panowie życzą sobie czegoś jeszcze. – Dwa wasze najlepsze dania na kolację – powiedział Erik, uśmiechając się do pracownika restauracji. Ten skinął głową, a potem oddali się w kierunku kuchni. Landecki spojrzał na ojca. Pobladł na twarzy, a pot musiał ocierać już za pomocą serwetki. Wbijał wzrok w blat, jakby chciał zapaść się pod ziemię. Erik żałował, że Anika Eller nie może tego zobaczyć. – Przez pewien czas naprawdę myślałem, że moim marzeniem jest zobaczyć, jak zawiśniesz – odezwał się Landecki. – Chciałem zniszczyć cię do cna, razem z całą twoją rodziną. Wyobrażałem sobie, że dyndasz w jakichś postrzępionych ciuchach, bo każdy swój wytworny frak musiałbyś przecież zostawić w Raisentalu. Nie różniłbyś się niczym od najzwyklejszego włóczęgi, ojcze. Niczym. – Mów, czego chcesz? – zapytał cicho von Reigner. – Nowego testamentu. – Co takiego?
– Daję ci szansę na ratunek – odparł Erik, zakładając rękę na oparcie krzesła. – Fritz i Basilius znikną, a ty nigdy już nie usłyszysz o stryczku. Będziesz bezpieczny. – Nie rozumiem. – Dodatkowo, jeszcze dzisiaj oznajmię Willy’emu, żeby wycofał pozew w imieniu twojego syna. Jest na to gotowy, bo to nasza wspólna decyzja. Marc-Oliver nie będzie nawet wiedział, co się święci. – Ale jak… – Sporządzisz testament, teraz, na moich oczach. – I? – Zapiszesz mi wszystko, ojcze. – Co takiego? – Wystosujesz prośbę o przywilej monarszy, aby nadać mi prawość jako dziecku naturalnemu – ciągnął Erik. – Zrównasz mnie w prawach ze swoimi innymi dziećmi, a ja będę nosić twoje nazwisko. Hendrikowi zatrzęsły się usta. Powiódł panicznie wzrokiem na boki, jakby poszukiwał ratunku. Landecki odchylił się na krześle, a zaraz potem kelner podał im dwa wystawne dania. Polak jadł w milczeniu, podczas gdy jego rozmówca trwał w bezruchu. Erik przypuszczał, że trochę czasu musi minąć, nim baron uświadomi sobie, że propozycja, którą usłyszał, to jego jedyna możliwość, by wyjść z tego obronną ręką. – Dożyjesz swoich dni nie tylko jako wolny człowiek – powiedział z pełnymi ustami Landecki. – Ale także jako pan Raisentalu. Zajmę to miejsce dopiero po twojej śmierci. To dobry układ, ojcze. Dla ciebie wprost idealny. Traci na tym jedynie Marc-Oliver, ale skoro i tak go wydziedziczyłeś, nie powinno mieć to dla ciebie żadnego znaczenia. – Ale honor rodu… – Obchodzi cię tak samo, jak wtedy, gdy go plugawiłeś wbrew ojcu – odparł Landecki, nabijając kawałek cielęciny na widelec. Zdążył zjeść pół swojej porcji, specjalnie się nie spiesząc, nim Hendrik się odezwał. – To absurd… – rzekł baron. – Absurdem jest to, że dotąd pozostawałeś bezkarny – powiedział Erik. – I właściwie nadal pozostaniesz, jeśli przystaniesz na moją propozycję. Pomyśl o tym, że i wilk będzie syty, i owca cała. Do końca swoich dni nie będziesz musiał się niczym martwić, a gdy cię zabraknie, ja zajmę twoje
miejsce. Hendrik nieznacznie, mimowolnie skinął głową, co nie uszło uwadze Polaka. Nie było to przystanie na jego propozycję, ale z pewnością wyraz gotowości, by to zrobić. Być może jeszcze nie do końca uświadomiony, ale obecny. – A teraz jedz, bo smakuje całkiem nieźle, a zaraz będzie zimne. Ku zaskoczeniu Landeckiego ojciec zaczął kroić kawałek mięsa obficie polany sosem. Spożyli w milczeniu. – Więc jak będzie? – zapytał Erik, spoglądając na von Reignera spode łba. Doskonale wiedział już, jaką odpowiedź usłyszy. Mogła być tylko jedna. – Płynie w tobie moja krew – odparł Hendrik. – Wybaczysz, jeśli nie wezmę tego za komplement. – Jesteś bezwzględnym skurwielem, Eriku – dodał baron. – Wszyscy mają cię za dobrodusznego, sprawiedliwego człowieka, ale prawda jest taka, że jesteś nie mniej wyrachowany ode mnie. – Może. – Przystanę na twoją propozycję. – Świetnie – odparł Landecki, wyciągając kolejną kartkę papieru. Hendrik odebrał ją od syna i omiótł wzrokiem zadrukowaną stronę, po czym skinął głową i złożył podpis na dole. Tym samym wystąpił do monarchy o przywilej nadania prawości nieślubnemu dziecku. Samo w sobie nie zmieniało to sytuacji prawnej innych dziedziców, ale w połączeniu z testamentem dawało Erikowi… wszystko. Polak schował wniosek do monarchy, a potem wyciągnął kolejną, tym razem czystą kartkę. – Pisz – powiedział. – Dzień, rok, miejsce, imię i nazwisko. Na mocy artykułu 578 Powszechnej Księgi Ustaw Cywilnych… Gdy von Reigner wypełnił polecenie, Landecki podyktował mu resztę rozporządzenia ostatniej woli. Pół godziny później baron zakończył kaligrafowanie, a Erik przeczytał testament. Wszystko zgadzało się co do litery. Poprosił kelnera, by ten zapytał właścicielkę hotelu o chwilę jej czasu, a następnie dokooptował dwóch mężczyzn, którzy sprawiali wrażenie wytwornych starszych panów. Chętnie pomogli, słysząc zmyśloną, choć przekonującą historię zaginionego syna, który powrócił do Raisentalu, by objąć z woli ojca posiadanie nad majątkiem po jego śmierci. Trójka ludzi pisemnie
potwierdziła, że oświadczenie woli złożone przez Hendrika von Reignera było wolne od podstępu i przymusu. Co do zasady takie zastrzeżenie wymagane było jedynie przy testamentach sporządzanych ustnie, ale Willy poradził, aby zrobić to także w tym przypadku. Testament i wniosek do monarchy sporządzone w tym samym momencie mogły okazać się podejrzane, a ten akcent sprawiał, że nikt nie mógł zakwestionować prawa do spadku. Gdy Erik i Hendrik zostali sami, chłopak zamówił kolejną butelkę szampana. Tym razem sam też się uraczył. – Gdzie będziesz mieszkał? – zapytał Reigner. – Nie w Raisentalu, co oczywiste. Znajdziesz mi jakieś miejsce. Baron skinął głową. – Nie będziemy sobie wchodzić w drogę – dodał Polak. – Choć muszę przyznać, że gdybyśmy kiedyś połączyli siły, mogłoby to okazać się intrygujące. Hendrik wstał od stołu, a potem bez słowa skierował się na piętro. Szedł lekko zgarbiony, powłócząc nogami. Właściwie niczego nie stracił, jego pozycja wręcz się poprawiła. W sensie materialnym nie odniósł żadnego, nawet najmniejszego uszczerbku. Miał jednak świadomość, że został pokonany. Landecki odetchnął, po czym sam dolał sobie szampana. Skończył butelkę, wodząc wzrokiem po restauracji i przyglądając się wszystkim obecnym w niej arystokratom. Przemknęło mu przez głowę, że za ileś lat będzie to jego środowisko. Stanowiło to raczej dojmującą myśl, ale z drugiej strony nikt nie będzie mógł nigdy go do niczego zmusić. Nie miał obowiązku bywać na balach, przestrzegać ich konwenansów i chodzić dumny jak paw. Uśmiechnął się pod nosem, a potem wstał od stolika. – Proszę doliczyć do rachunku barona – rzucił na pożegnanie kelnerowi, wskazując na pustą butelkę.
Rozdział XXII Postępowanie sądowe zostało przerwane podczas następnego posiedzenia. Marc-Oliver wyraźnie nie wiedział, co się dzieje, ale Willy zapewnił go, że wszystko jest w najlepszym porządku. Młody Reigner nadaremno szukał wzrokiem narzeczonej. Nie było jej na sali sądowej, tak jak ojca i Erika. Po zakończeniu formalności wyszedł z prawnikiem przed budynek sądu i rozejrzał się za bryczką. Hütter wyciągnął cygaro i przez chwilę je rozpalał. Milczeli. Willy zdawał sobie sprawę, że powinien jak najszybciej odprawić swojego klienta, a potem kupić bilet powrotny do Triestu. Poczynił najlepszą inwestycję w życiu i teraz wystarczyło tylko poczekać, aż zbierze plony. – Nie rozumiem – odezwał się Marc-Oliver, patrząc na adwokata. – To wszystko część planu? – Tak – odparł Willy. – Zawarliśmy z twoim ojcem pozasądową ugodę. – Jaką ugodę? – Taką, która zakłada jego upadek. – To znaczy? – Kompletne poniżenie – odparł Hütter z uśmiechem, myśląc o tym, co musiał czuć baron, składając podpis na dokumentach, które z czyścibuta czyniły dziedzica wielkiego rodu. Dziś rano Willy nadał wniosek do monarchy, a jego zaaprobowanie było jedynie formalnością. Nie dalej jak za kilka dni Erik Landecki stanie się Erikiem von Reignerem, a potem otworzy się przed nim droga do przejęcia całego majątku. – Muszę wiedzieć więcej, jeśli… – Jeśli co? – wszedł mu w zdanie Hütter. – To ja byłem powodem w postępowaniu. Powinieneś konsultować ze mną wszystko. – Powodem? – zapytał Willy, dostrzegając wolną bryczkę. – Zgodziłeś się być fasadą, firmować nasze przedsięwzięcie, więc nie licz teraz na cud.
Gdy woźnica zatrzymał się przy chodniku, prawnik wskoczył do wozu. – Pozew wycofany, sprawa zakończona – powiedział. – Powodzenia w życiu. Marc-Oliver odprowadził wzrokiem powóz, a potem rozejrzał się po ulicy. Wraz z Sophie zatrzymali się w niedalekim hotelu, który znacząco różnił się od tego, który zajmował ojciec. Gdy Hendrik bywał w Krakowie, nigdy nie zdarzyło mu się mieszkać gdziekolwiek indziej niż u pani Franciszki. Reigner zastanawiał się przez moment, po czym ruszył w stronę jej hotelu. Postanowił rozmówić się z ojcem, mając dosyć tego, że jest trzymany w niewiedzy. Zaczynał obawiać się, że zawiązał się przeciwko niemu spisek, w którym wziął udział także ojciec. W recepcji podał swoje imię i nazwisko, a pracownik z uznaniem skinął głową, jakby ród von Reignerów rzeczywiście znaczył coś w tym mieście. Wytrenowana reakcja, bez wątpienia. Recepcjonista być może nawet nie dosłyszał, jakie nazwisko padło. – Jak mogę panu służyć? – Szukam mojego ojca, barona von Reignera. Mężczyzna wydął usta i pokiwał głową, przerzucając jakieś kartki w skórzanym kajecie. – Obawiam się, że spóźnił się pan. Baron odjechał dziś rano. Marc-Oliver zamilkł, klnąc jednak w duchu jak szewc. – Ach… lancia alfa-12hp. – Słucham? – Cudowny samochód, jeśli można zauważyć – dodał recepcjonista. – Chciałbym choć posiedzieć w tej maszynie. – Tak… – mruknął Reigner i zawiesił głos, patrząc w kierunku wyjścia z lobby. Ojciec miał czelność przyjechać tutaj jego automobilem – a może posłał poń, kiedy dogadał się ze swoimi nowymi wspólnikami. Tak czy inaczej było to znacznie więcej niźli tylko prztyczek w nos. Wciąż złorzecząc w myśli, Marc-Oliver bez słowa odwrócił się i opuścił hol. Dotarłszy do swojego hotelu, zastał Sophie pakującą walizki. Sprawiała wrażenie, jakby była na to gotowa od pewnego czasu. Na jej twarzy nie było cienia zdziwienia, mimo że wrócił znacznie przed czasem. Gdyby posiedzenie trwało normalnie, byłby tu najwcześniej za trzy, może cztery godziny. – Co robisz? – zapytał.
– To, co widzisz. – Hütter cię poinformował, że wycofał pozew? – Nie – odparła Maländer, podnosząc wzrok znad walizki. Westchnęła, a potem usiadła na łóżku. Skinęła na Reignera, a ten przysiadł obok niej. – Wiedziałaś o tym? – Nie tylko o tym, Öhle. Jakiś czas temu przestało mu przeszkadzać, że zwracała się do niego w ten sposób, ale teraz miał wrażenie, jakby był to policzek. Nie, nie policzek. Raczej splunięcie prosto w twarz. Popatrzył na nią, jakby widział obcą osobę. Co tu się działo, do cholery? – Liczę na jakieś wytłumaczenie… – Otrzymasz je. – Co oni zrobili, Sophie? – To długa historia – odpowiedziała, a potem nie czekając na dalsze pytania, zaczęła opowiadać. Zrelacjonowała mu wszystko, czego dowiedziała się od Erika – od momentu, gdy wpadł na pomysł z niegodnością dziedziczenia, aż do podjęcia przez niego decyzji, że wymusi na Hendriku swoją wolę. Marc-Oliver potrzebował chwili, by ogarnąć to umysłem. Wszystko powoli do niego docierało. Z każdą mijającą sekundą coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że był pionkiem w prowadzonej grze. Nagle zerwał się z łóżka i podszedł do okna. Oparł się o ścianę i pochylił głowę. – Zniszczyli mnie – powiedział cicho. – To wszystko… oni wszyscy… przecież to uderza wyłącznie we mnie, do kurwy nędzy. Każdy inny na tym korzysta. – Damy sobie radę. Obrócił się. Przylgnął plecami do okna i skrzywił się, patrząc na narzeczoną. Czy w ogóle mógł wciąż tak o niej myśleć? Czy mógł uznawać, że siedzi przed nim osoba, którą znał? Zmrużył oczy, starając się zrobić unik przed odpowiedziami, które same mu się nasuwały. – Wiedziałaś o tym? Pytanie było retoryczne. Sophie potwierdziła, uciekając wzrokiem. – I o niczym mi nie powiedziałaś? – Erik zapewnił mnie, że doprowadzi do skazania barona. Obiecał, że twój ojciec trafi do więzienia i…
– I uwierzyłaś mu? – Jak widzisz – odparła Maländer. – Nie powiedział nic ponad to, co ci przekazałam, ale solennie zagwarantował, że… – Jesteś naiwna, Sophie – bąknął Marc-Oliver. – Tak naiwna, że zaczynam rozumieć ojca, gdy mówił, że nie nadajesz się do… – Ugryź się w język – ucięła. – Zanim pożałujesz, że powiedziałeś o słowo za dużo. Reigner niejasno przypomniał sobie, że nie tak dawno siedział w gabinecie ojca i poradził mu to samo. Wówczas wydawało mu się, że to on jest fundamentem przyszłości rodu. Że cały świat koncentruje się wokół niego. Że to on jest gwarantem przetrwania Raisentalu. Tymczasem był jedynie tłem dla rozgrywek między innymi. Obrócił się energicznie i uderzył pięścią w ścianę. Nie poczuł bólu, ale zobaczył krew na knykciach. Kilka kropel zostało obok okna. Wciągnął głęboko powietrze, a potem powoli obrócił się do Sophie. – Niech gnije w piekle… – mruknął. – I ty także… – Co takiego? – Słyszałaś. Jesteście siebie warci, ty i Landecki. – Posłuchaj… – Nie. Zejdź mi z oczu – uciął. – Judasz przy tobie to… Sophie zerwała się z łóżka i przez moment wbijała wzrok w jego oczy, jakby miała zamiar go zaatakować. Podeszła do swojej torby, zamknęła ją z impetem, a następnie ruszyła w kierunku drzwi. Rozległ się trzask, a Marc-Oliver drgnął nerwowo. Musiał ją wygonić, musiał zrobić to jak najprędzej. Czuł, że następnego uderzenia nie wymierzyłby w ścianę, a w narzeczoną. Zaklął na głos, a potem przez jakiś czas stał przed oknem bez ruchu. Poczekał, aż emocje opadną na tyle, by mógł się spakować, nie niszcząc przy tym niczego. Był lepszy od ojca. Lepszy od Landeckiego i od Juliusa. Jako jedyny członek rodziny potrafił powściągnąć nerwy. Skończył układać swoje rzeczy w walizce, a potem poprosił obsługę hotelową o wino do pokoju. Nie sprecyzował jakie, nie miało to żadnego znaczenia. Wypiłby nawet tegoroczny trunek z najgorszego szczepu. Jakiś czas później szedł chwiejnym krokiem w kierunku dworca. Słońce powoli zachodziło, ale był przekonany, że uda mu się jeszcze złapać jakiś pociąg w kierunku Oświęcimia. Tam czekała go zapewne przesiadka do
składu zmierzającego ku Prusom, ale niespecjalnie go to interesowało, ostatecznie będzie musiał zatrzymać się na nocleg. Nabywszy bilet, położył walizkę na peronie, a potem na niej usiadł. Jakiś czas później obudził go konduktor, informując, że nadjechał pociąg bezpośredni do Jawiszowic. Na twarzy Reignera bezwiednie zagościł uśmiech, kiedy pomagano mu wsiąść do wagonu. Następna pobudka miała miejsce w Dworach, dwa przystanki przed Jawiszowicami. Marc-Oliver nie bez zdziwienia odnotował, że jego walizka jest otwarta. Pobieżne przejrzenie zawartości uświadomiło mu, że został ograbiony ze wszystkich cennych rzeczy. Pokiwał głową, jakby miało to stanowić spodziewane przypieczętowanie jego losu. Wytoczył się na peron w Jawiszowicach z bolącą głową, walizkę zostawiając w wagonie. Kilka osób krzyczało za nim, by zabrał swoje rzeczy, ale Reigner zignorował nawoływania. Miał za pazuchą jeszcze kilka koron, więc nie było trudności ze znalezieniem chłopa, który byłby gotów zawieść go do Zagobina. Gdy dotarł na miejsce, przekonał się, że nigdzie nie ma jego lancii. Zaraz potem dowiedział się, że jego ojciec zginął w wypadku na drodze do Mogilan.
Część czwarta Austro-Węgry – Imperium Rosyjskie 1909–1910 rok
Rozdział I W postępowaniu sądowym, które miało ustalić porządek dziedziczenia rodzinnej fortuny, trzy dowody odegrały kluczową rolę. Jako pierwszy przedstawiony został dokument wydziedziczający Marca-Olivera. Jako drugi pismo poświadczające, że Erik stał się prawowitym synem barona. I jako trzeci testament, w którym zmarły arystokrata zapisywał wszystko swojemu synowi. Sędzia nie miał nad czym deliberować.
Rozdział II Erik wszedł do Raisentalu głównym wejściem, rozglądając się niepewnie. Gdy był tutaj za pierwszym razem, wchodził tyłem, a Gröger poinstruował go, że wzrok powinien wbić w ziemię i przemykać korytarzami, jakby nie istniał. I nie daj Boże, jeśli trafi na kogoś z rodziny. – Miło pana widzieć, gnädiger Herr – powitał go majordom. Stał wyprostowany jak struna w swojej najlepszej liberii, trzymając ręce za plecami. – Ciebie również, Gröger – odparł Landecki. – Ale niekoniecznie musisz mnie krępować tym tytułem. – Obawiam się, iż będzie pan musiał przywyknąć. – Zobaczymy – odparł Erik, dostrzegając w dalszej części korytarza szpaler służących, którzy mieli powitać swojego nowego pana. Większość z nich kojarzył, choć nie wszystkich. Spędził z nimi trochę czasu, ale w tak ogromnym gmaszysku nie sposób było poznać wszystkich członków służby. Kobiet właściwie w ogóle nie miał okazji poznać. Przeszedł pomiędzy służącymi, sądząc, że będą się podśmiechiwać. Trudno było oczekiwać od nich, by kłaniali się człowiekowi, który jeszcze niecały miesiąc temu czyścił im buty. Erik szybko jednak przekonał się, że stanęli na wysokości zadania i żaden nie dał mu powodu, by poczuł się zażenowany. Przypuszczał, że po zejściu na dół będą rozprawiać na jego temat w najlepsze i szydzić przy tym co niemiara, ale niespecjalnie go to interesowało. Zaczynał nowe życie, a wszystko, co rozpościerało się przed jego oczyma, stanowiło jego własność. Wraz z Grögerem poszli do gabinetu Hendrika, a potem majordom zamknął za nimi drzwi. Landecki poczuł się nieswojo, jakby założył stanowczo za duży frak. Przełknął ślinę, patrząc na masywne biurko. Zasadniczo wszystko wydawało się za duże. Przede wszystkim sam Raisental. Podczas przejścia korytarzem wydawało mu się, że znalazł się
w innym, opustoszałym, przepastnym i niezagospodarowanym świecie. – Mam wrażenie, że w tej chałupie jesteśmy tylko ja i służba – mruknął. – I ma pan rację, gnädiger Herr. – Gdzie panienki? I ich matka? – Wyjechały do jednego z domków letnich. Są gotowe zaliczyć ową rezydencję na poczet swojego zachowku. Gnädige Frau raczyła wyrazić życzenie, by nie oglądać pana na oczy. Nigdy. – Mhm. – I jeśli mogę być szczery… – Zawsze, Gröger. Zawsze. – Nie mogę sobie wyobrazić lepszej nowiny. – O, proszę – pochwalił go Erik. – Czyżbym odkrył w tobie poczucie humoru? Majordom skinął głową z grobową miną. – A Marc-Oliver? – Nie ma zamiaru się tutaj pojawiać, zachowek odbierze zaś w gotówce. – Właściwie trudno mu się dziwić, prawda? – Owszem. Landecki potoczył wzrokiem po pokoju. Znajdowało się tutaj więcej książek, niż byłby w stanie w życiu przeczytać, o ile nie podszkoli się nieco w tej sztuce. Wyprostował się, odchrząknął, a potem obrócił wokół własnej osi. Przez moment stał i patrzył przed siebie, zastanawiając się. Potem jeszcze raz powiódł wzrokiem po grzbietach. Służący ani drgnął. – Mogę czymś służyć? – odezwał się w końcu Gröger. – Tak… hm… Majordom wciąż tkwił w bezruchu, czekając na polecenia. Erik zaczął kręcić się bez celu po pomieszczeniu. W końcu zatrzymał się i odwrócił do służącego. Odchrząknął i skrzywił się, jakby ość stanęła mu w gardle. – Nurtuje mnie pewna kwestia, Gröger. – Jakaż to? – Co ja mam teraz, do cholery, robić? – Prezentować się godnie. Głównie do tego sprowadza się najważniejsze zadanie pana na Raisentalu. Erik podrapał się po czubku głowy. – Czyli…
– Nie mnie oceniać, jak winien zachować się wyżej urodzony. Ani tym bardziej co powinien czynić ze swoim czasem. – Daj spokój, Gröger. Służący milczał, wpatrując się w ścianę. Landecki przyjął podobną strategię, skutkiem czego trwali tak przez kilka chwil. Erik sądził, że majordom prędzej czy później spasuje, uśmiechnie się czy chociażby poruszy, ale sprawiał wrażenie posągu. – Jeszcze niedawno uczyłeś mnie, jak pastować buty. – Wielki zaszczyt, milordzie. – Widzę przecież, że sobie drwisz – odbąknął Polak. – Masz kamienne lico, ale przypuszczam, że w głębi ducha zrywasz boki, prawda? – Nie śmiałbym. Landecki pokręcił głową, po czym zasiadł za biurkiem. Krzesło zaskrzypiało i byłby na nim odjechał, gdyby nie to, że złapał się blatu. Podniósł wzrok na służącego, ale ten jakby tego faktu nie odnotował. – W porządku – mruknął pod nosem Erik. – Zrobimy tak, jak poprzednio. – To znaczy? – Poinstruujesz mnie we wszystkim. Tyle że zamiast wprowadzać mnie w świat obuwniczej metodyki, powiesz mi, jak zarządzać tym majątkiem. Joachim otworzył szeroko oczy, jakby został dotkliwie obrażony. – Coś nie tak? – Nie wyobrażam sobie, bym mógł w jakiejkolwiek kwestii pana instruować, baronie. Erik niemal zakrztusił się własną śliną. Rozejrzał się bezradnie, uznając, że pewnych rzeczy nie przezwycięży. Musiał podejść do tego w odmienny sposób, inaczej Gröger rzeczywiście poczuje się urażony. – Składasz mi jakieś raporty o stanie domostwa? Tak to działa? – Słucham? – Jesteś w końcu majordomem, czyż nie? – Z wielką dumą przyznaję, że tak. – Więc czuwasz nad wszystkim, co się tu dzieje, i przedstawiasz mi jakieś wnioski. – Gnädiger Herr, nigdy dotąd nie obarczałem… – Nieważne, co dotąd robiłeś – uciął Landecki. – Teraz chcę wiedzieć, co tu się dzieje. Zastanów się więc przez chwilę, a potem zreferuj mi sytuację i przedstaw swoje konkluzje.
Erik odgiął się na krześle, zadowolony z siebie. Szybko jednak mina mu zrzedła, gdyż okazało się, że Joachim do zadania rzeczywiście się przyłożył. Zaczął analizować ze szczegółami obecną sytuację w Raisentalu, omawiając po kolei każdego członka służby. W połowie tego wywodu Landecki zaczął grzebać po szufladach biurka. Miał zamiar napisać list do Sophie, która obecnie przebywała w Trieście, najwyraźniej skłócona ze swoim narzeczonym. Nie w smak mu było wbijać gwóźdź do trumny MarcaOlivera, ale… cóż, czuł, że musi ją zobaczyć. Zatęsknił za nią i nie miał zamiaru się okłamywać. Chciał zobaczyć jej pewność siebie i poszukać w jej oczach przekonania o tym, że postąpili właściwie. Chciał usłyszeć jej głos, pozwolić, by samo jego brzmienie ukoiło jego nerwy. Poza tym dodatkowa osoba w Raisentalu mogłaby okazać się zbawieniem. – Summa summarum uważam, że w pierwszej kolejności należy wymienić kucharza. – Ach, tak? – zapytał Erik, znalazłszy odpowiednią papeterię. Rozłożył kartkę na biurku i zaczął powoli kaligrafować. – Ekkehard Schröer był wiernym, długoletnim służącym zmarłego barona, ale wątpię, by cechował się podobną lojalnością wobec pana. – Mhm. – Poza tym w moim przekonaniu jego kuchnia nie jest tak wykwintna, jak się twierdzi. Może z wyjątkiem kajzerek, ale przypuszczam, że bez nich można się obejść. – Taaak… – Człowiek ten będzie nieustannie pracował na rzecz Marca-Olivera, gnädiger Herr. – Tak sądzisz? – bąknął nieobecnym głosem Landecki. – Niestety – odparł niezrażony Gröger. – Co do reszty służby, trudno przesądzić. Z pewnością będę miał baczenie na to, jak zachowuje się osobisty kamerdyner barona, Karl Höllwarth. Z natury jest małomówny i zdaje się zobojętniały na otaczający go świat, ale z mojego doświadczenia wynika, że właśnie takimi ludźmi targają najsilniejsze emocje. – Tak, oczywiście… – Jest także szereg osób, które będą do pana negatywnie nastawione z powodu przeszłości. Przypuszczalnie razić może je myśl, że rządzi w Raisentalu człowiek, który niedawno piastował funkcję tak niską, jak czyścibut.
– Gröger. – Tak, panie? – Nie zaschło ci w gardle? – Po trosze tak. – Łyknij sobie – rzucił Erik, wskazując ręką w kierunku barku i nie odrywając wzroku od listu. Joachim zamilkł. – Nie krępuj się – dodał Landecki. – Dziękuję, nie podczas pracy – odparł Gröger, ściągając brwi. – I jeśli mogę coś zaproponować… najlepiej będzie, jeśli nie będzie czynił pan takich sugestii wobec służących. – W porządku – odparł Landecki z uśmiechem i podniósł wzrok. – To wszystko? – Tak, gnädiger Herr. Ale proszę mieć na uwadze moje słowa odnośnie do służby. – Tak, tak – zbył temat Erik, a potem wręczył majordomowi list i go odprawił. Zostawszy samemu w gabinecie, potoczył po nim wzrokiem, a potem sięgnął po jedną z książek. Wybór padł na Wirgińczyka, powieść Owena Wilstera sprzed kilku lat. Landecki wolno składał słowa, ale historia go wciągnęła. Ostatecznie jednak zmęczenie wzięło górę i Erik przysnął na fotelu.
Rozdział III Grögera zbudził dźwięk tłuczonego szkła. Majordom raptownie zerwał się z łóżka i omiótł wzrokiem sypialnię. Oddychał ciężko, zastanawiając się, czy był to koszmar, czy rzeczywiście słyszał łoskot. Długo jednak nie musiał tej kwestii roztrząsać, gdyż zaraz podniósł się raban. Służący zaczęli opuszczać swoje izby, co przypomniało Joachimowi sytuację, gdy zmarł panicz Julius. Przemknęło mu przez głowę, że nowy baron zbagatelizował niebezpieczeństwo. Tymczasem jeśli w żyłach Marca-Olivera płynęła krew ojca, mógł targnąć się na życie Erika rękoma któregoś ze służących. Gröger narzucił na siebie marynarkę od stroju spacerowego i szybko naciągnął spodnie. Wyszedłszy na korytarz, zobaczył, że służący zgromadzili się w jednej z izb, z której roztaczał się widok na teren przed głównym wejściem do Raisentalu. – Panie Gröger! – krzyknął ktoś. – Chyba poszło okno gabinetu barona! – Nie widać dobrze, trzeba zejść na dół – dodała jakaś kobieta. Joachim był zbyt wstrząśnięty, by rozróżniać poszczególne głosy. Niewidzącym wzrokiem omiótł znane twarze, ale nie potrafił przypisać do nich imion i nazwisk. Ruszył chwiejnym krokiem w kierunku klatki schodowej, myśląc o tym, że Raisental nie przetrwa dwóch zabójstw. Tym bardziej, że po Eriku von Reignerze nie miał kto dziedziczyć. Żony brak, dzieci brak, wstępnych również brak. W przypadku jego śmierci doszłoby do sytuacji, w której cały majątek przejęłoby państwo. Joachim wolał nie myśleć, co wówczas stałoby się z nim i wszystkimi służącymi. – Panicz Marc-Oliver wziął sprawy w swoje ręce – rozległ się głos Pétera Gáspára, który stał przed wejściem do gabinetu barona. Gröger zatrzymał się obok niego. Większość służących popędziła na dół. – Ależ… – To stąd doszedł odgłos – oznajmił Węgier. – Panicz załatwił uzurpatora,
herr Gröger. – Nie – odparł majordom. – Nic by nie osiągnął… linia dziedziczenia rozpoczyna się od nowego barona. Zapukał do drzwi. Siła przyzwyczajenia. Czuł, że serce zadudniło mu w klatce piersiowej, jakby miało z niej wyskoczyć. Czy starał się zakłamać rzeczywistość? Zaprzeczyć temu, co najbardziej logiczne? Każda zbrodnia wymykała się racjonalności. Z założenia stanowiła jej antytezę. Złapał klamkę i z przestrachem uchylił drzwi. Zobaczył leżącego na podłodze Erika. Szyba za jego plecami była rozbita, a krzesło przewrócone. Gröger dostrzegł, że część drewnianego oparcia została odłupana i obróciła się w wióry. – Na Boga… – powiedział Joachim. – Ktoś wystrzelił z dubeltówki – ocenił Gáspár.
Rozdział IV Automobil wiozący Sophie ze stacji kolejowej w Jawiszowicach zatrzymał się przed dworkiem. Dziewczyna nie czekała na to, aż kierowca lub któryś ze służących otworzy jej drzwi. Wyskoczyła z pojazdu i popędziła w kierunku głównego wejścia, zostawiając wszystkie rzeczy i nie zwracając uwagi na niewielki szpaler osób ustawionych przed dworkiem. Popędziła od razu do głównej sypialni i wpadła do niej bez pukania. Zerknęła na Erika, który leżał na łóżku pod przestronnym baldachimem. Odciągnęła go, dostrzegając, że Landecki się zbudził. Spojrzała na niego, nie mogąc złapać oddechu. – Mnie też miło cię widzieć – odezwał się. – Żyjesz? – O tyle, o ile. – Szofer twierdził, że ktoś próbował cię zabić – powiedziała, omiatając wzrokiem jego ciało. Widząc troskę w jej oczach, Erik od razu poczuł się lepiej. Powstrzymał jednak uśmiech. Nie wiedział, jak będzie wyglądało to spotkanie ani jak powinni się zachować. Najlepiej było pozostać neutralnym dopóty, dopóki sama nie wyśle mu jednoznacznego sygnału. – Ktoś z pewnością próbował – potwierdził. – I niewiele brakowało, a by mu się to udało. Wystarczyło, by wycelował nieco w lewo, a zamiast oparcia fotela pocisk rozłupałby mi czaszkę na miriady kawałków. – Cóż za poetyzm. – Dużo czytam ostatnio. Maländer wydęła usta, nie komentując tego. Przysiadła na łóżku, wciąż przyglądając się Erikowi, jakby szukała obrażeń. – Opowiedz mi, co się dokładnie stało. – Nic szczególnego. Przysnąłem na fotelu, a potem ktoś próbował dać mi bilet w jedną stronę do Świętego Piotra – odparł, podciągając się do
wezgłowia. – Wyrżnąłem na podłogę, uderzając się w głowę, a potem straciłem przytomność. Znaleźli mnie Gröger i ten węgierski lokaj. Sophie obróciła się przez ramię. – Musisz zrobić porządek w służbie. – To nie musiał być ktokolwiek z Raisentalu. – Ale najprawdopodobniej był. – Nie sądzę – zaoponował. – Ktokolwiek mógł podejść pod rezydencję, przecież to nie pilnie strzeżony teren. A że wiedział, gdzie strzelać? Reignerowie w ciągu ostatnich kilku lat mieli więcej gości niż Zagobin liczy mieszkańców. – Mimo wszystko w pierwszej kolejności należy podejrzewać kogoś ze służących. – Tak jak jakiś czas temu najlepszym kandydatem do roli zabójcy był czyścibut? Landecki obrócił się i zwiesił nogi z łóżka. Potarł nerwowo skronie, unosząc wzrok na baldachim. – Nie mam zamiaru iść tą drogą – burknął. – I w jakim celu to dziadostwo wisi nad łóżkiem? Czuje się, jakbym ruszał w ostatnią drogę. – To łoże małżeńskie. – I? – Reignerowie spali tu tylko wtedy, gdy… no wiesz. Landecki spojrzał na pościel, a potem zerwał się z łóżka, jakby materac go parzył. Szybko podszedł do dzwonków na ścianie i wezwał służbę. Kamerdyner zjawił się niemal natychmiast, jakby czekał cały czas na korytarzu. – Poproszę o śniadanie – powiedział. – Dla mnie i Sophie. Maländer uniosła brwi, a służący przez moment sprawiał wrażenie, jakby nie zrozumiał. Poniewczasie Landecki uświadomił sobie, że wprawił go w podwójne zakłopotanie. Po pierwsze sformułował prośbę zamiast polecenia, a po drugie odniósł się do panny Maländer po imieniu. Zanim zdążył się poprawić, kamerdyner skłonił się i zapytał: – Gdzie życzą sobie państwo spożyć, gnädiger Herr? – Wszędzie, byle nie tu. – W słonecznym pokoju – odparła Maländer i posłała służącemu uśmiech. Ten opuścił wzrok, zapewnił, że wszystko będzie niebawem gotowe, a potem wycofał się z gracją z pomieszczenia. Cicho zamknął za sobą drzwi.
Tak cicho, jakby framuga była obita czymś, co zupełnie tłumiło dźwięki. Erik skwitował w duchu, że znalazł się w doprawdy przedziwnym świecie. – Słoneczny pokój? – spytał. – To pomieszczenie z wykuszem na tyłach budynku. – Nigdy tam nie byłem. – Z pewnością nie tylko tam. – Przydałaby mi się jakaś wycieczka – zauważył. – Znasz kogoś, kto mógłby mnie oprowadzić? – Po twoich własnych włościach? – Jakoś muszę je poznać. Mogłabyś się zaoferować. – Ja? – Wolałbym Grögera, co oczywiste, ale nie jestem w stanie z nim wytrzymać dłużej niż kilkanaście minut. Potem nachodzą mnie myśli samobójcze. – To miły i porządny człowiek. – Tudzież sztywny jak iglak. – Przypuszczam, że za jakiś czas to samo będą mówić o tobie. – Wtedy będę wiedział, że pora umierać – odbąknął. – Ale na razie czas się odziać, więc jeśli nie masz nic przeciwko… – Wskazał wzrokiem drzwi. Chwilę później zasiedli przy niewielkim stoliku przed wykuszem, obserwując słońce wychylające się zza koron drzew w oddali. Péter Gáspár nalał herbatę do dwóch filiżanek, a potem cofnął się o kilka kroków i czekał, aż zjawi się inny lokaj z jedzeniem. – Co zamierzasz? – zapytała Sophie. Erik odwrócił się w kierunku Węgra i uniósł brwi. Odchrząknął znacząco, ale Sophie przez moment zdawała się nie rozumieć, w czym tkwi problem. – Przeszkadza ci Gáspár? – odezwała się w końcu. – Nie tyle przeszkadza, co… – Jeśli tak, to nakaż mu, żeby wyszedł. Landecki znów obrócił się do służącego. Péter sprawiał wrażenie, jakby nie słyszał toczącej się rozmowy. Dopiero gdy Polak otworzył usta, lokaj nadstawił ucha. – Mógłbyś nas zostawić? – Naturalnie, panie. Czym prędzej się skłonił i opuścił pokój. Erik uznał, że z każdym kolejnym wyrazem szacunku, jaki mu okazywano, czuje się coraz bardziej nie na
miejscu. Początkowo miał wrażenie, jakby nosił za duże szaty – teraz wydawało mu się, że założył zbyt ciasny krawat lub muszkę, które zaciskały się na jego szyi. W dodatku wciąż echem w głowie rozbrzmiewał mu wystrzał i dźwięk tłuczonego szkła. Nie był gotów przyznać tego przed nikim, może nawet nie przed sobą, ale zamach mocno nim wstrząsnął. Należało tylko cieszyć się, że Sophie nie przyjechała wcześniej. Zobaczyłaby go roztrzęsionego, niepewnego i powątpiewającego w celowość wszystkiego, co zrobił. Odsunął od siebie te myśli. Teraz w końcu był w jej towarzystwie, mógł ukoić nerwy. Wystarczył właściwie jej widok, by poczuł, że wszystko jest tak, jak być powinno. – Nie wiedziałem, że taka z ciebie arystokratyczna diablica – odezwał się, wskazując na drzwi. – Musisz ich odpowiednio traktować – odparła z lekkim uśmiechem, dolewając sobie herbaty. – Nie tylko dlatego, by nie próbowali cię zabić, ale też ze względu na to, że tego oczekują. To coś, czego sama się nauczyłam w Raisentalu. Jeśli będziesz zbyt uprzejmy, pomyślą, że coś jest nie w porządku. Dla większości z nich praca tutaj jest honorową służbą, która… – Olaboga. – Co? – Żyjesz w wyimaginowanym świecie Reignerów – odparł, wodząc wzrokiem po pokoju. Przydałby się papieros, uznał, ale w zasięgu wzroku nie było żadnej papierośnicy. Zresztą jako pan domu powinien chyba palić fajkę lub cygara. – To znaczy? Myślisz, że jest inaczej? – Wiem to. – Doprawdy? – Żyłem pośród tych ludzi – odparł Landecki. – Wystarczająco długo, by wiedzieć to i owo. Owszem, są wyjątki, jak Gröger czy Höllwarth, ale większość służących jest gotowa obrzucić cię błotem, kiedy ci dwaj nie słyszą. Sophie wzruszyła ramionami. – Tym bardziej powinieneś zachowywać się jak na barona przystało. – Taki ze mnie baron, jak z koziego ogona waltornia. – Odziedziczyłeś tytuł, płynie w tobie szlachecka krew, czego chcieć więcej?
– Na przykład ogłady i pojęcia o tym, jak wygląda to życie. Maländer znów wzruszyła ramionami. – Zwyczajnie, sam się o tym przekonasz – powiedziała. – Wstajesz, popijasz herbatę czy kawę, przejrzysz prasę, poczytasz książkę, przyjmiesz gości… – Obawiam się, że żaden gość nie będzie chciał postawić tu stopy. Może z wyjątkiem tych, którzy noszą się z zamiarem odstrzelenia mi łba. Sophie rozejrzała się po pomieszczeniu. Normalnie przeszklona część ściany wydawała jej się atutem tego miejsca, teraz jednak uświadomiła sobie, że wystawili się zabójcy jak na talerzu. Wzdrygnęła się na tę myśl. Ktoś naprawdę polował na Erika, zamierzał go zabić. To nie było ostrzeżenie, a bezpośrednia próba odebrania mu życia. – Coś nie tak? – spytał. – Nie, dlaczego? – Wyglądasz, jakby owionął cię jakiś chłód. – Niepokoi mnie ten wykusz. Jesteśmy na widoku. – Obawiasz się, że ktoś podejmie próbę… – zaczął Landecki, urwał i pokręcił głową. – Nie, nie w biały dzień. Nie przejmuj się. Skinęła głową, a potem napiła się herbaty. Pomieszczenie zalewało jasne światło z zewnątrz, ale oboje czuli, że gromadzą się nad nimi chmury. Dotknęli tematu, który musieli pociągnąć dalej. – Myślisz, że to Marc-Oliver? – odezwał się w końcu Erik. – Nie. – Racjonalnie rzecz biorąc… – To nie on. Podniosła się, zanim zdążył przedstawić oczywisty argument, który cisnął mu się na usta. Sophie zbliżyła się do dzwonka przyzywającego służbę i pociągnęła za sznurek. Po chwili w progu zjawił się Péter. – Gáspár, podaj nam śniadanie. – Tak, pani. – I papierosy – dodał Erik. – Ja, gnädiger Herr. Czekali na służących, nie poruszając tematu. Landecki zdawał sobie sprawę, że Sophie układa w głowie całą argumentację. Zapewne przemyślała wszystko podczas podróży do Raisentalu, teraz wystarczyło tylko przełożyć to na konkretne wnioski.
Chwilę później lokaje podali jedzenie i zostali odprawieni. Dwoje młodych ludzi znów zostało samych. – Jeśli nie mój brat, to kto? – zapytał Erik, przegryzłszy kajzerkę. Przeszło mu przez myśl, że jeśli Gröger ma rację, być może nie powinien jeść niczego, co wyszło spod ręki Schröera. Odłożył bułkę. – Ktokolwiek ze służby – odparła Sophie. – Niejednego mierzi to, że musi usługiwać czyścibutowi. Poleć Grögerowi, by sprawdził, kto ma dostęp do broni. – Już to zrobiłem, ale wątpię, żeby ktoś tak sam z siebie… – A Fritz i Basilius? – Obaj czmychnęli, kiedy tylko dowiedzieli się, że von Reigner odszedł do wieczności. Sophie spojrzała na niego badawczo. Chciała poruszyć z nim tę kwestię, ale cierpliwie czekała, aż sam o tym wspomni. Od czasu wypadku nie mieli okazji, by porozmawiać, a Maländer właściwie nie wiedziała, co powinna myśleć. Erik od początku trzymał ją w niewiedzy, zresztą nie tylko ją. Układając swój plan, nie mówił wiele, a gdy zaczął zdradzać jego elementy, robił to po kolei, nigdy nie odkrywając na raz wszystkich kart. Trudno było powiedzieć, czy ktokolwiek poza samym Erikiem wiedział o wszystkim, co sobie założył. Kilkakrotnie rozmawiała o tym z Willym. Nie chciała czynić bezpośrednich zarzutów, ale moment, w którym von Reigner odszedł tego z tego świata, był co najmniej zastanawiający. Wszystko ułożyło się korzystnie dla Erika – wydawało się, że zbyt korzystnie, by mógł to być jedynie szczęśliwy zbieg okoliczności. Sąd podczas krótkiego postępowania rozważał, czy nowy dziedzic przypadkiem nie przyspieszył kolei zdarzeń, ale nie stwierdzono, by jakiekolwiek dowody za tym przemawiały. Nadal jednak było to niepokojące. – Twoja bułka też jest zatruta? – odezwał się Landecki, wyrywając ją z zamyślenia. – Co takiego? Wskazał na talerz i nienapoczęte śniadanie. – Nie, nie, po prostu się zastanawiam. – Nad czym? – Nad wypadkiem Hendrika.
Nie wyglądał na urażonego, choć musiał doskonale zdawać sobie sprawę z tego, co to oznacza. – Nie ma nad czym – powiedział. – Nawet gdybym chciał posłać go w zaświaty, jak miałbym to zrobić? Nie miałem dostępu do automobilu. – Mogłeś nająć kogoś do zajęcia się hamulcami. – Mogłem. I szkoda, że o tym nie pomyślałem. Miałbym teraz satysfakcję, że to ja pozbyłem się tego człowieka. Popatrzyła na niego nieco skonsternowana. – Dziwisz się? – zapytał. – Za to, co zrobił Anice, mi i kilku innym osobom, należał mu się znacznie gorszy koniec. Nie uważasz? – Być może. – Pociesza mnie tylko myśl, że ginął, wiedząc, że wszystko trafi w moje ręce. Maländer odłożyła sztućce, uznając, że straciła apetyt. Trwali przez moment w milczeniu, paląc papierosy. Raz po raz Landecki ukradkowo na nią spoglądał, ale dziewczyna nie odwzajemniała spojrzenia. W jego słowach nie było przekonania. Mówił to, co chciałby myśleć, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. – Przepraszam – odezwał się w końcu. – O zmarłych albo dobrze, albo wcale. – Więc lepiej Hendrika nie wspominać. – Otóż to – odparł, gasząc papierosa. – A teraz, skoro jeszcze się nie struliśmy, bierzmy się do jedzenia. Skończyli śniadanie w milczeniu, przeglądając gazety, wcześniej ułożone przez któregoś ze służących na stoliku obok. Erik musiał przyznać, że był to całkiem przyjemny sposób na rozpoczęcie dnia, jakkolwiek niespecjalnie interesowały go najnowsze doniesienia o napiętej sytuacji na Krecie i prognozy na temat możliwego konfliktu grecko-tureckiego. Towarzystwo Sophie było jak balsam dla duszy. Żałował, że może cieszyć się nim tylko przez pewien czas, a w dodatku z nieodłączną świadomością tego, że dziewczyna nie do końca mu ufa. Po tym, co zrobił MarcowiOliverowi, właściwie nie powinien jej się dziwić. I tak zniosła dobrze tę sytuację – i to zapewne tylko dlatego, że sama nie była zwolennikiem życia w arystokratycznym świecie. – Zostaniesz tu? – wyrwało mu się w pewnym momencie. – Chociaż na jakiś czas?
– Wiesz, co pisałaby prasa? – Jaka prasa? Sophie uśmiechnęła się i podała mu dzisiejsze wydanie wiedeńskiego „Sport & Salon”. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie przedstawiające Erika, co wprawiło go w zupełne odrętwienie. Zamarł z gazetą w ręku, wbijając wzrok w nagłówek. – Bękart dziedzicem rodu – przeczytała Sophie, podsuwając mu lekturę. – Dalej piszą o tym, że jesteś nowym Machiavellim. – Co? – Według niejakiego redaktora Wolffa, twój diaboliczny plan sprawił, że z pucybuta stałeś się nagle arystokratą. Pisze nawet o tym, że tak naprawdę wymyśliłeś całą sprawę z ojcostwem von Reignera. – Tego bym się po sobie nie spodziewał. Maländer skinęła głową, jakby miała podobne zdanie. – Wyobraź sobie więc, co by napisali, gdybym tutaj została. – Pucybut ukradł Reignerowi tron i narzeczoną. – Mniej więcej, choć przypuszczam, że z nieco większym dramatyzmem. Erik przez moment milczał. Cisnęło mu się na usta kilka komentarzy, ale stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli nic nie powie. Wytrwał w tym postanowieniu tylko przez moment. – Nie mogę powiedzieć, żeby nie przeszło mi to przez głowę. – Co takiego? – Żeby spróbować… żeby… cóż… Sophie uniosła brwi, z niedowierzaniem spoglądając na Landeckiego. – Jeśli chcesz wydukać jakieś wyznanie uczuć, to zacznij od nowa. – Ale… – Na razie nie wychodzi to zbyt romantycznie. – A powinno? – Jeśli dążysz do tego, do czego sądzę, to tak. Powinno. Spojrzał na nią, a potem oboje bezradnie się uśmiechnęli. Zagrożenie zostało zażegnane, uznał Erik, a sprawa obrócona w błahostkę. I dobrze, bo wypadało raczej wesprzeć brata, niż wykonywać dalszą krecią robotę. Wystarczy, że pozbawił go całego majątku i pozostawił jedynie zachowek. Dotychczas starał się tego nie rozważać, teraz też szybko odepchnął od siebie wszelkie poważne konkluzje. Wiedział jednak, że prędzej czy później będzie musiał głęboko się nad tym zastanowić.
Albo wciąż udawać, że nic do niej nie czuje. Przez chwilę patrzył na Sophie badawczo. Zdawało mu się, że ona także odetchnęła z ulgą, że nie zapędzili się w kozi róg. I z pewnością tak jak on chciała czym prędzej zmienić temat. – Dążę tylko do tego, żeby odsapnąć – powiedział, unosząc wzrok. – Jako że w nocy próbowano mnie zabić, każdy pozytywny akcent jest na wagę złota. – Rozumiem. – Cieszę się. – Ale jeśli chcesz spokoju… – Gotuj się do wojny? Skrzywiła się i pokręciła głową. – Aż tak daleko bym nie poszła. Ale z pewnością powinieneś wystawić jakąś straż przed sypialnią, jeśli masz dzisiaj spokojnie pospać. – Gröger już na to nalegał. – I? – Nie mam zamiaru robić z siebie królewny, która potrzebuje ochrony. Zamknę drzwi na klucz, zostawię go w zamku. Jeśli ktoś będzie się starał dostać do środka, raczej się obudzę. Mam płytki sen. – Więc na pewno obudzi cię dźwięk wywalanych drzwi. Landecki uniósł brwi. – A jeśli nie, to z pewnością zrobi to wystrzał z dubeltówki. Na nic więcej bym nie liczyła, bo potem znajdziesz się już w zaświatach. – Skąd u ciebie tyle optymizmu? – Z życia. Pokręcił głową z uśmiechem. – Zapewniam cię, że go dorwę. – Jego? – zapytała przekornie. – Znam kilka służących, które byłyby do tego zdolne. Twarde baby. – Przy twojej pomocy nawet najtwardsza nic nie zdziała. – Jakiej pomocy? – Zostaniesz w Raisentalu przynajmniej na tydzień – powiedział, dolewając jej herbaty. – I pomożesz mi wykryć sprawcę. – Doprawdy? – Oczywiście. – Prasa będzie miała pożywkę.
– Na to liczę – oznajmił Erik. – Bo jeśli rozsierdzę niedoszłego zabójcę, być może szybciej podejmie kolejną próbę.
Rozdział V Marc-Oliver zatrudnił się jako pomocnik ceglarza w pruskim Bielitz, tuż przy granicy z Austro-Węgrami. Do Zagobina nie było stąd daleko, ale to, że znajdował się na obcym terytorium, zapewniało mu całkowitą anonimowość. Ostatnim, czego chciał, było skalanie nazwiska von Reignerów poprzez imanie się jakiejkolwiek pracy, szczególnie tak mało szlachetnej. Robił głównie przy piecach, więc przez pierwsze dni, nawdychawszy się wyziewów, kaszlał co niemiara. Potem było nieco lepiej, ale nie opuszczała go świadomość, że z każdym oddechem wypełnia płuca toksycznymi oparami. Przeglądał na bieżąco prasę austriacką, starając się trzymać rękę na pulsie. Powoli zaczynał zastanawiać się nad tym, jak powrócić do Raisentalu i wysadzić z siodła swojego brata. Uważał się za realistę i wiedział, że sama idea na nic się nie zda – potrzebował środków finansowych, a to, co zarabiał u ceglarza, ledwo starczało na utrzymanie. Pewnego dnia natrafił na jedną z lokalnych gazet, wydawaną w Białej, mieście tuż obok Bielitz. Duży nagłówek informował, że baron von Reigner i fräulein Maländer pomieszkują razem w Raisentalu. Dziennikarz na kanwie tego faktu ukuł teorię, że tych dwoje jest odpowiedzialne za wszystko, co ostatnimi czasy działo się w Zagobinie. Teorie spiskowe zawsze były w cenie. Marc-Oliver odłożył gazetę. Był przygotowany na to, że takie publikacje będą się pojawiały, ale nie spodziewał się, że Sophie zdecyduje się zostać w dworku na dłużej. Po jego ostatnim wybuchu nie rozmawiali, a gdy emocje opadły, Reigner pojechał na zachód. Właściwie bez zamiaru powrotu. Teraz jednak był coraz bliżej podjęcia decyzji, by wrócić do Raisentalu. Początkowo trudno było mu zrozumieć, dlaczego Erik zdecydował się
wyeliminować go z gry. Przypuszczał, że Landecki nie był łasy ani na tytuły, ani nawet na rodzinną fortunę – do szczęścia w zupełności wystarczyłby mu skrawek majątku, który przypadłby mu ustawowo jako prawowitemu synowi. Nie chodziło też o Sophie, bo gdyby miał zamiar poczynić wobec niej jakiś ruch, zrobiłby to już dawno. Ostatecznie Marc-Oliver musiał przyznać, że wymanewrowanie go pierwotnie nie było w planach brata. To ojciec go wydziedziczył, Landecki nie przyłożył do tego ręki. Nie mógł temu zapobiec… z drugiej strony najwyraźniej nie stanowiło to dla niego żadnej przeszkody. Marc-Oliver zastanawiał się jednak, ile było w tym premedytacji. – Sieghart! Na dół! – rozległo się wołanie ceglarza, które wyrwało go z przemyśleń. Podniósł się z łóżka, ostrożnie, by nie uderzyć głową o niski strop. Zszedł po drabinie ze strychu i potoczył wzrokiem po izbie. Po rzemieślniku nie było śladu, ale drzwi frontowe były otwarte, więc Marc-Oliver ruszył w ich kierunku. Pierwszy kur jeszcze nie zapiał, najwyraźniej jednak dziś mieli wcześniej rozpocząć codzienne zmagania z wypalaniem cegieł. Marc-Oliver wyszedł przed dom i nagle znieruchomiał. Przed nim stała trójka ludzi, których nigdy nie spodziewał się zobaczyć. A jeśli już, to raczej na sali sądowej. Gröger z przerażeniem spojrzał na strój Reignera. Sophie i Erik sprawiali wrażenie zobojętniałych. Wszyscy stali przed nim w bezruchu, a tuż obok krzątał się ceglarz. – Sieghart, ci ludzie twierdzą, że cię znają – powiedział, po czym odwrócił się do Landeckiego. – Herr Reigner, jeśli ten imbecyl coś zrobił, nie ponoszę żadnej odpowiedzialności. U mnie tylko pracuje i dostaje strawę, wszystko, co robi poza… – Nic nie zrobił – uciął Erik, patrząc bratu w oczy. Spodziewał się, że Marc-Oliver rzuci się na niego z pięściami, gdy tylko staną twarzą w twarz. Najwyraźniej jednak prawowity syn Hendrika potrafił powściągnąć emocje znacznie lepiej niż ojciec. Reigner zrobił krok w ich kierunku, patrząc wyłącznie na Sophie. Przez chwilę wyglądał, jakby nie był pewien, czy naprawdę tutaj są. Potem potrząsnął głową i zmrużył oczy. – Jak tu trafiliście? – zapytał. Gröger wystąpił przed szereg, patrząc pytająco na Landeckiego. Ten skinął
głową z lekkim zażenowaniem, jakby był zdziwiony niewerbalnym pytaniem służącego. – Pozwolę sobie stwierdzić, że to w pewnej mierze moja zasługa – oświadczył majordom. – Udało mi się ustalić, iż skorzystał pan z letniej rezydencji, zanim jeszcze przybyły tam pańskie siostry oraz matka. A potem po nitce dotarłem do kłębka, czyli do Białej. Stamtąd do Bielitz jest… cóż, literalnie krok. – Kazałeś mnie śledzić? – Nigdy nie zdobyłbym się na taką niegodziwość. – Po prostu popytaliśmy – wyjaśniła Maländer. Marc-Oliver nadal nie odrywał od niej wzroku. Erik uświadomił sobie, że najwyraźniej nie rozmówili się po kłótni w Krakowie. Na dobrą sprawę trudno było powiedzieć, czy nadal są narzeczeństwem. Nie, nie powinien patrzeć na to pod tym kątem. Oczywiście, że sprawa ślubu była aktualna. I taka pozostanie dopóty, dopóki któreś z nich nie zdecyduje się na formalne zerwanie zaręczyn. W końcu Marc-Oliver spojrzał na Landeckiego. Mimowolnie zacisnął pięści i wciągnął powietrze nosem. – Rób, co musisz, bracie – odezwał się Erik. – Gdybym miał cię posłuchać, za moment kopałbym ci grób. – Nie wątpię. Twoja matka już próbowała to zrobić. – Co takiego? – Chciała mnie zabić. – Bzdura. – Dwie kule z dubeltówki twierdzą inaczej. Chwilę trwało, nim Erik wszystko wyjaśnił. Stali naprzeciw siebie jak dwóch zawodników na ringu, gotowych w każdej chwili rozpocząć walkę. Mieszkańcy mijający chatę ceglarza spoglądali na nich z pewnym zaciekawieniem, ale nie nachalnie. Każdy wiedział, że do wsi przyjechali arystokraci. – Więc nie wiesz, kto pociągnął za spust – zauważył Reigner. – Na razie nie. – Skąd zatem pewność, że to moja matka za tym stała? – Stąd, że patrzę ci w oczy i widzę rzeczywiste zaskoczenie – odparł Erik. – Przyjechałem tu głównie po to, by się o tym przekonać. Marc-Oliver zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową.
– Niewiarygodne – powiedział. – Zakładasz, że tylko my dwoje moglibyśmy targnąć się na twoje życie? – Owszem. – I że ja, twój przyrodni brat, mógłbym naprawdę… – Urwał i rozłożył ręce. – Jesteś naprawdę niegodziwy, Erik. Teraz widzę to wyraźnie, bo wiem, że oceniasz mnie swoimi kategoriami. Landecki doskonale wiedział, do czego pije. – Nie miałem nic wspólnego z wypadkiem. – I liczysz na to, że w to uwierzę? – Nie. Właściwie nie. – Miałeś motyw, nawet podwójny. Chciałeś zagarnąć wszystko dla siebie i zemścić się na ojcu. Miałeś sposobność i… – Sposobność? Nawet nie wiedziałem, kiedy będzie wracał do Raisentalu. – Gówno prawda. Wszystko przygotowałeś. Marc-Oliver zbliżył się o krok. Sophie natychmiast skierowała wzrok na Grögera, jakby stary majordom mógł wystąpić w roli rozjemcy. Ten jednak obserwował rozwój wypadków ze spokojem, najwyraźniej przekonany, że na słowach się skończy i do rozlewu krwi nie dojdzie. Erik nie był tego taki pewien. Szczególnie gdy zobaczył, że brat jeszcze mocniej zacisnął pięści. – Znajdziesz w sobie na tyle odwagi, żeby uderzyć? – zapytał Landecki. – Erik… – zaapelowała Sophie. – Chcesz odpowiedzi? – Mhm. Zanim Landecki się zorientował, brat mu jej udzielił. Prawy prosty trafił go między oczy, a Erik zatoczył się do tyłu. Uderzenie nie było jednak zbyt mocne, bez trudu utrzymał równowagę. Nieraz obrywał mocniej. Potrząsnął głową i nie uniósł gardy. – Nie oddasz? – Nie. – Ty tchórzliwy, zawszony… – Wystarczająco już cię sponiewierałem. – Wystarczy tego – rzuciła Sophie, szybko stając pomiędzy nimi. – Żaden z was nie ma prawa walić drugiego po gębie. Jesteście braćmi, do jasnej cholery. Ceglarz obserwował to wszystko, sądząc, że uczestniczy w jakimś
surrealistycznym pokazie. Otworzył usta i wlepiał nierozumiejący wzrok w pracownika, który najwyraźniej nie był żadnym Sieghartem. – Nie ze sobą powinniście prowadzić wojnę – dodała Maländer. – Co masz na myśli? – zapytał Reigner. – Że nad Raisentalem wisi widmo szaleństwa Hiltrude. Chciał zaoponować, ale nie dała mu na to czasu. – Musisz spojrzeć prawdzie w oczy. Ta kobieta chce zniszczyć wszystko, na co pracowały poprzednie pokolenia von Reignerów. Na moment zaległa cisza. Erik dopiero teraz uświadomił sobie, że MarcOliver oddycha ciężko, jakby sporo wysiłku kosztowało go samo powściągnięcie emocji. Z pewnością chciał poprawić pierwsze uderzenie, ale wydawało się, że rozum wziął górę nad temperamentem. – O czym ty mówisz? – zapytał. – Jeśli moja matka kogokolwiek chce zniszczyć, to jedynie tego uzurpatora. On nie ma nic wspólnego z naszym dziedzictwem. – Poniekąd ma. Marc-Oliver poprawił zabrudzoną koszulę, która nie licowała z jego statusem społecznym. Właściwie wyglądał, jakby wybrał się na bal przebierańców, przemknęło przez głowę Landeckiemu. – Jeśli uda jej się usunąć Erika, nie będzie miał kto objąć spadku – powiedziała Sophie. – A moje siostry? – Nie ta linia dziedziczenia – odparła i westchnęła. – Wraz z momentem, gdy wszystko przypadło Erikowi, od niego zaczyna się nowa. Reigner przez moment się zastanawiał, patrząc na Sophie przenikliwie. – Tak czy inaczej matka nigdy niczego takiego by się nie podjęła. Za kogo wy ją macie? Nikt się nie odezwał, bo nie było ku temu potrzeby. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że prędzej czy później Marc-Oliver sam zweryfikuje swój pogląd. Hiltrude nigdy nie kryła się ze swoją osobowością – i jeśli kogokolwiek można było podejrzewać o chęć wymierzenia krwawej zemsty na Eriku, to wyłącznie ją. – Nie znacie jej. Nie macie pojęcia, jaką naprawdę jest osobą. – W takim razie może byś nas oświecił? – zapytał Erik. – Nie. I tak was nie przekonam. – Więc mam inną propozycję. Wróć z nami tam, gdzie twoje miejsce.
Reigner uniósł brwi i rozchylił lekko usta. Spojrzał na Sophie, Erika, a potem na Grögera. Najwyraźniej nie spodziewał się, że kiedykolwiek usłyszy taką sugestię. Zmarszczył czoło, jakby spodziewał się, że to kolejny fortel. – Nie mam tam czego szukać. Nie przysługują mi żadne prawa do Raisentalu. Landecki zbliżył się do niego o krok. – Przysługują ci wszelkie prawa. – Nie w świetle testamentu. – Pieprzyć testament. Marc-Oliver parsknął pod nosem. – I ty to mówisz? – Tak. Mówię także, żebyś skończył te gry i zaczął się pakować – odparł Erik, wskazując mu wejście do niewielkiej chaty. Reigner sprawiał wrażenie, jakby nie miał zamiaru tego zrobić, ale Landecki przypuszczał, że taki stan rzeczy będzie trwał tylko przez chwilę. Nie pomylił się. Stopniowo w oczach brata dostrzegł, że ten gotów jest zaryzykować. Zważył wszystkie za i przeciw, dochodząc do wniosku, że lepiej podjąć próbę niż zostawać tutaj, na głębokiej prowincji. Jeszcze przez moment Reigner przypatrywał się przybyszom badawczo, a potem skinął głową. Było w tym geście coś przebiegłego, pomyślał Landecki. Potem odprowadził brata wzrokiem, gdy ten szedł na poddasze. Na górze Marc-Oliver wyciągnął spod łóżka sfatygowaną walizkę i szybko upchnął do niej to, co nadawało się do zabrania. Nie było tego wiele, większość ubrań nie nadawała się już do użytku. Usiadł na łóżku, wyjął niewielki kajet z bocznej kieszeni walizki, a potem wyszukał ogryzek ołówka. Przez chwilę się zastanawiał, a potem zaczął pisać. „Droga Matko, miałaś rację. Zjawili się wprawdzie kilka dni później, niż przypuszczałaś, ale chcą mnie z powrotem w Raisentalu. Przypuszczają, że to Ty najęłaś zabójcę, który (jak już zapewne wiesz) nie spełnił swojego zadania. Tak czy inaczej, będąc na miejscu, przekonam się, komu ze służby możemy ufać. Twój oddany syn, Öhle”.
Rozdział VI Od kiedy wprowadzili się Sophie i Marc-Oliver, Erik czuł się w Raisentalu znacznie lepiej. Początkowo wydawało się, że nie zostaną długo, ale po trzech miesiącach stało się jasne, że oboje nie mieli zamiaru opuszczać dworku. Data ślubu została przesunięta, ale przez ten czas narzeczeni naprawili swoje relacje. Nie ulegało wątpliwości, że ożenek dawnego dziedzica rodu niebawem się odbędzie. Landeckiemu zaś nie pozostało nic innego, jak z rozrzewnieniem wspominać śniadanie, które jakiś czas temu jadł z Sophie przy wykuszu. Wówczas wydawało mu się, że tylko kilka kroków dzieli go od tego, by zacząć zabiegać o jej serce. Teraz musiał pożegnać się z tą myślą. Nie zwolnił nikogo ze służby, wbrew sugestiom Grögera. Był bowiem przekonany, że teraz, gdy Marc-Oliver wrócił, żaden służący nie będzie odczuwał, jakby miał miejsce przewrót. Córki Hendrika i jego żona otrzymały pokaźny zachowek, podobnie zresztą jak Marc-Oliver. Wyglądało na to, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Willy przyjeżdżał do Zagobina raz na jakiś czas. Jego prowizja po wygranym procesie była na tyle duża, że mógł pozwolić sobie na comiesięczny urlop. Erik odnosił jednak wrażenie, że nie ma to wiele wspólnego z wypoczynkiem. Zjawiał się, bo w jakiś sposób wciąż czuł się za niego odpowiedzialny. Tego dnia pociąg Hüttera z Triestu był na dworcu w Jawiszowicach w południe. Szofer dowiózł go do Raisentalu akurat w porę, by mógł zjeść z Erikiem lekki obiad. Służący podali im sznycel z cielęciny i sałatkę. Landecki wolał tradycyjną wiedeńską wersję z panierką, ostatecznie jednak zdawał się na kucharza. Prowadzili niezobowiązującą rozmowę, ale Erik wiedział, że jedno pytanie wciąż wisi w powietrzu. Willy zadał je, kiedy skończyli i przenieśli się do palarni. Umiarkowanie raczyli się papierosami i dość obficie whiskey, którą
przywiózł prawnik. – Ufasz mu? – zapytał w końcu Hütter. – Grögerowi? Oczywiście. Zabiłby, żeby chronić honor każdego Reignera, a tak się składa, że jestem jednym z nich. – Miałem na myśli Marca-Olivera. I dobrze o tym wiesz. Landecki zaciągnął się i skinął głową. – Czemu miałbym mu nie ufać? – Bo może chciałby wrócić na należne mu miejsce? – zapytał adwokat, odstawiając szklanicę. – Przecież mieszka w Raisentalu, ma poślubić Sophie, a poza tym… – A poza tym jego dziecko nigdy nie odziedziczy rodzinnej fortuny. – Odziedziczy, jeśli mu ją zapiszę, a sam nie będę miał spadkobierców. – Niezbyt optymistyczna wizja. Przynajmniej dla ciebie. – Ale całkiem realna – zaoponował Landecki, pociągając łyk. Adwokat uniósł brwi i przez moment się zastanawiał. – Zabrzmiało to melancholijnie – ocenił. – Nie przeczę. Willy odchrząknął, poprawiając stójkę koszuli. – Zadurzyłeś się? – bąknął. – Co to, kurwa, za pytanie? – Najzwyczajniejsze w świecie – odparł Hütter. – Poza tym wyrażaj się jak patrycjusz, a nie jak plebs. – Goń się, Willy. – Nie odpowiesz? – Nie, uchylam się od rozprawiania o kompletnych bzdurach. – Właściwie możesz uchylać się, ile chcesz. – Dziękuję. – I tak mam świadomość, że straciłeś głowę dla Sophie i teraz w akcie wielkiego dramatyzmu roztaczasz wizję samego siebie pędzącego żywot w celibacie – powiedział Willy z lekkim uśmiechem. – To dopiero kompletna bzdura. – Przyjechałeś tu, żeby poplotkować? Jeśli tak, zapraszam na dół, tam aż wrze, ku rozsierdzeniu Grögera. Adwokat nagle spoważniał, a potem jednym haustem opróżnił resztkę trunku. – Przyjechałem, bo ta stara rura coś kombinuje.
Erik spojrzał na przyjaciela pytająco. – Hiltrude zdaje się gromadzić fundusze – wyjaśnił Hütter. – Mam ją na oku, od kiedy wprowadziła się z córkami do letniej rezydencji. Swoją drogą należy ci się szacunek za to, że nie robiłeś problemów. Ta nieruchomość była… – Jedynie kroplą w morzu – uciął Erik. – To żadne wyrzeczenie. – No, może i tak – odparł Willy, konstatując, że jeden pokój w Raisentalu mógłby okazać się wart więcej niż tamten budynek. – Tak czy inaczej ta kobieta ci nie odpuści. Uderzy za rok, może za dwa, ale na pewno uderzy. A nikt nie byłby lepszym poplecznikiem niż jej syn. – Mówiłem ci. Marc-Oliver nie ma powodu, by… – Jest przekonany, że zabiłeś jego ojca. – Nie, wyjaśniliśmy to sobie. Willy uniósł brwi. – Naprawdę jesteś taki naiwny? – zapytał prawnik. – Ufam bratu, podobnie jak on mi. – Nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy, że to był zbieg okoliczności, Erik – odparł Hütter i zawiesił głos. – Stary Reigner zapisuje ci wszystko, a zaraz potem żegna się z życiem. Nie trzeba śledczego, żeby… – Już o tym rozmawialiśmy – uciął Landecki, nie chcąc wracać myślami do konwersacji, które odbywali po śmierci Hendrika. – W dodatku sąd nie doszukał się żadnych manipulacji. – Sąd nie, ale gwarantuje ci, że Marc-Oliver i jego matka tak. – Co do Hiltrude się zgadzam, co do brata nie. – A więc prędzej czy później obudzisz się z ręką w urynale. – Nie wydaje mi się. Willy pokręcił głową, a potem wskazał na szklankę z whiskey. – Pij, może oczyści ci się trochę we łbie. Erik nie przypuszczał, by miało się tak stać, ale ochoczo skorzystał z propozycji. Uwalili się w sztok, a potem przysnęli na fotelach. Niedługo po zmroku zjawił się Gröger, który wpuścił do pomieszczenia dwóch lokajów. Posprzątawszy, służący zostawili mężczyzn chrapiących na fotelach. Gdy Willy obudził się kilka godzin później, nigdzie nie dostrzegł swojego towarzysza.
Rozdział VII Hütter przebudzał się i zasypiał, mając wrażenie, jakby we śnie miał wyzionąć ducha. Wypił stanowczo za dużo, ale nie przypuszczał, że aż tak zetnie go z nóg. Niejednokrotnie zdarzało mu się spożywać mocne trunki w towarzystwie oskarżycieli czy nawet sędziów, dzięki czemu uważał się za człowieka zaprawionego w boju. Najwyraźniej jednak upływające lata mu nie służyły. A może był po prostu zmęczony po podróży? Kiedy na dobre otworzył oczy, uznał, że to niemożliwe. Nic nie tłumaczyło aż tak dotkliwego efektu. Przyszło mu do głowy, że ktoś dolał coś do ich whiskey. Ale czy to możliwe? Zazwyczaj to służący polewali alkohol z karafek, ale butelkę przywiózł przecież sam. Nie, należało odrzucić tę absurdalną myśl i nie usprawiedliwiać się przed sobą. Nawet gdyby ktoś ze służby miał sposobność, nie odważyłby się zrobić czegoś takiego. Poza tym jeśli już w Raisentalu zawiązałby się jakiś front przeciwko nowemu baronowi, to raczej na dole, w kuchni, a nie pośród lokajów, kamerdynerów i innych osób podległych Grögerowi. Oni byli lojalni wobec majordoma. Prawnik zmienił zdanie, gdy tylko wstał z fotela. Zachwiał się i wyrżnął na podłogę jak ścięte drzewo. Podniósł głowę, starając się stwierdzić, czy przypadkiem jeszcze nie śni. Poczuł impuls przeszywający skronie i zaklął pod nosem. Próbował wstać, ale bezskutecznie, nogi bowiem odmówiły mu posłuszeństwa. Nie do końca świadomy tego, co się dzieje, zaczął się czołgać w kierunku drzwi. Udało mu się złapać za klamkę. Podniósł się na niej, jednocześnie otwierając drzwi. Zawisł tak na moment, a potem z trudem wychynął na korytarz. Wspierając się na rękach, rozejrzał się, mając nadzieję, że ktoś akurat będzie tędy przechodził. Nikogo nie dostrzegł, ale chwilę później
usłyszał kroki. – Na Boga! – krzyknął ktoś. Willy nie rozpoznał głosu. – Kolejny trup! – Nie, chyba jeszcze dycha. – To ten prawnik? – Tak, gnädiger Herr wczoraj z nim pił. – Zaraz wyzionie ducha – ocenił drugi służący, zbliżając się do Hüttera. Adwokat poczuł, że opuszczają go siły. Uświadomił sobie, że leży na brzuchu. Co się z nim działo? Próbował odwrócić się, otworzyć oczy, ale nie mógł zmusić się do podniesienia powiek. Wydawało się to ponad jego siły. – Trzeba coś z nim zrobić. – Schowajmy ciało. – Zwariowałeś? – Żartuję. Zanieśmy go do sypialni gościnnej. – Nie wiem, do której go przydzielili. – Ja też nie. – To trzeba iść po Grögera, nie ma rady. Chwilę później głosy stały się tak niewyraźne, że Willy nie mógł niczego zrozumieć. Nie trwało długo, nim stracił przytomność. Zbudził się w innym pomieszczeniu. Nad łóżkiem stała Sophie, tuż obok majordom w białych rękawiczkach. Péter Gáspár i Karl Höllwarth podnieśli Willy’ego do pozycji siedzącej, a potem przechylili go przez łóżko. Prawnik chciał zapytać, co wyczyniają, ale nie zdążył – Gröger złapał go za brodę, po czym wepchnął mu dwa palce do gardła. Willy puścił obfitego pawia do metalowego wiadra stojącego obok. Dopiero po chwili pomiarkował, co się stało. Musiał przyznać, że ktokolwiek zajmował się w tym przedsięwzięciu logistyką, dobrze to obmyślił. Szybko zmienił zdanie. Gröger znów włożył mu palce do gardła, a on ponownie wyrzucił z żołądka wypity alkohol. Joachim kontynuował przez jakiś czas, nie zważając na protesty Hüttera. Kilka minut później adwokat opadł bez sił na łóżko, a Sophie otarła mu usta mokrą ścierką. Powoli wracała mu trzeźwość umysłu. Przynajmniej na tyle, by w końcu poukładać wszystko w logiczną całość. Skupił wzrok na Sophie, czując wilgotną szmatkę na brodzie. Poczuł się zażenowany.
– Przykro mi, że… musiałaś to oglądać – odezwał się słabo. – Widywałam cię w gorszym stanie. Właściwie miała rację. Powiódł wzrokiem za czymś do picia, a Sophie podała mu kubek, znad którego unosiła się para. – Małymi łykami – powiedziała. – Schröer przygotował ci jakieś zioła, które… – Kucharz? – A kto inny? Gröger ma wiele talentów, ale praca w kuchni nie jest jednym z nich. – Nie wypiję… – Dlaczego? – Bo ktoś nas otruł. – Nas? Willy podniósł się z trudem i podsunął do wezgłowia. Znów poczuł dotkliwy ból głowy i skrzywił się. Przydałby się papieros, żeby się dobić i zakończyć te męki. Zwiesił głowę i przez moment miał wrażenie, że nie uda mu się jej podnieść. Nagle zaczął odpływać. – Gdzie Erik? Podniósł wzrok. Czuł, jakby ktoś na powiekach zawiesił mu ciężarki. – Mnie pytasz? – odparł. – To ty z nim piłeś, Willy. – Ale nie wiem, gdzie mógłby być… może w swojej sypialni? Która jest godzina? – Szósta. Hütter potrząsnął głową i natychmiast tego pożałował. Zaczął masować skronie. Jeśli rzeczywiście zostali otruci, a wszystko na to wskazywało, Landecki z pewnością był w podobnym stanie. – Niech ktoś to sprawdzi – rzucił. – To nie są skutki normalnego picia… wierz mi, znam je dobrze. – Mnie nie musisz przekonywać – odparła Sophie Szybko posłała jednego ze służących do sypialni Erika. Przez chwilę zastanawiała się nad tym, czy rzeczywiście sama jest przekonana co do tego, że ktoś dodał im coś do picia lub jedzenia. Właściwie wydawało się to nieprawdopodobne, ale biorąc pod uwagę, ile wrogów zdołał narobić sobie Erik… Podniosła się i ruszyła w stronę korytarza.
– Dokąd idziesz? – Chcę sama sprawdzić, co z nim. Nie słyszała, czy Willy coś odpowiedział. Szybkim krokiem przeszła przez korytarz i zastała Pétera, gdy ten pukał do drzwi pana domu. Maländer odczekała chwilę, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków, a potem odsunęła Gáspára i sama zaczęła łomotać do drzwi bez ogródek. Nikt nie odpowiadał. – Pędź po Grögera – poleciła. – Niech przyniesie klucze. Stary majordom zjawił się w mig, trzymając ich cały pęk. Spojrzał na nią niepewnie, a potem nabrał głęboko tchu. Ręka mu się zatrzęsła, gdy umieszczał odpowiedni klucz w zamku. – Panienka wybaczy, ale ostatnim razem, gdy to robiłem, w środku… – Tym razem tak nie będzie, Gröger. Otwieraj te drzwi. – Jeśli baron jest w takim stanie jak pan Hütter, do tej pory mógł się zadławić lub… – Joachim urwał, kręcąc głową. Czym prędzej przekręcił klucz, a potem oboje wpadli do środka. W pokoju nikogo nie było, łóżko zaś było zaścielone. Sophie poczuła, że cała drętwieje. Cisza w pomieszczeniu zdawała się złowroga. – Zarządź poszukiwania – powiedziała cicho. – Niech służący przeszukają całą rezydencję. Joachim się nie odzywał. – Gröger! – Tak, tak, oczywiście… Ale być może gnädiger Herr wypuścił się na nocny spacer – zauważył majordom. – Rozszerzę obszar poszukiwań. – Dobrze – odparła Maländer, opuszczając pokój. Wróciła do Willy’ego, który zdążył już zwlec się z łóżka. Wbił wzrok w Maländer, gdy ta przekroczyła próg. – Nie ma go? – Nie. Prawnik zrobił chwiejny krok w jej kierunku, a potem zacisnął usta i przeszedł jeszcze kawałek, dopadając w końcu do ściany. Popatrzył na Sophie wzrokiem, który sugerował, że dokonał już jednej ze swoich pogłębionych analiz. Doskonale znała to spojrzenie – sugerowało, że Willy jest przekonany, iż dotarł do sedna jakiegoś problemu. – Tak to zaplanowali – odezwał się. – Nie mogli go zabić, nie mogli mu nic zrobić, więc sprawili, że znikł. Zapewne już najęli jakichś pismaków, by ci
nasmarowali coś o tym, że prosty chłopak, czyścibut, nie wytrzymał presji bycia panem wielkiego domu i zbiegł, by mieć święty spokój. Zaginęły zapewne jakieś zapasy gotówki, by uwiarygodnić tę historię. – Ale… – Nie ma innej możliwości – uciął Hütter. – Gdzie twój narzeczony? Sophie spojrzała na przyjaciela z pretensją, ale Willy zignorował to i ruszył przed siebie, nie mając zamiaru wdawać się w sprzeczki na temat tego, czy Marc-Oliver byłby w stanie to zrobić. Sprawa była dla adwokata oczywista, choć wątpił, by zdołał przekonać Maländer. Tak czy inaczej nie potrzebował tego robić, by przycisnąć Reignera. Na korytarzu spojrzał na kilku służących, którzy zebrali się kawałek dalej i deliberowali o sytuacji w najlepsze. – Gdzie jest Marc-Oliver? Natychmiast się wyprostowali i urwali wszelkie rozmowy. – Tutaj – rozległ się głos Reignera z drugiej części korytarza. Willy obrócił się w jego stronę i szybko tego pożałował, gdyż zakręciło mu się w głowie. Musiał przytrzymać się ściany, a głowa rozbolała go do tego stopnia, że znów zachciało mu się wymiotować. Czuł jednak, że nie ma już czym. – Gdzie jest Erik? – zapytał. – Z tego co do tej pory słyszałem, to ty widziałeś go po raz ostatni. – Nie łżyj, gnoju. Marc-Oliver zatrzymał się w pół kroku, gromiąc prawnika wzrokiem. – Waż słowa, póki znajdujesz się w tym domu. – Dlaczego? – zapytał. – To nie twoje włości. Nie masz prawa… – Spokojnie – wtrąciła Sophie, stając pomiędzy jednym a drugim. Rozłożyła ręce i spojrzała na nich kolejno. – Nie czas teraz na wzajemne oskarżenia. Nie wyglądali, jakby mieli zamiar tak łatwo odpuścić. – Marc-Oliver przez ostatnie miesiące miał wiele okazji, by pozbyć się Erika, Willy. Jej narzeczony nie zareagował. – To ostatnia osoba, która mogłaby chcieć wyrządzić mu krzywdę. – Twoim zdaniem. – Nie. Nie tylko moim. Erik także mu ufa. I ma powody, dodała w duchu. Po tym, jak Polak zapewnił mu dach nad
głową i oświadczył, że w testamencie zapisze wszystko bratu i jego potomstwu, trudno było przypuszczać, by Marc-Oliver chciał działać na jego niekorzyść. Zresztą może nie powinni w ogóle przyjmować, że ktokolwiek chciał. Jakie było prawdopodobieństwo, że Erik rzeczywiście został porwany? Mógł wszakże wyjść pijany w las, pobłądzić, a potem zasnąć gdzieś pod drzewem. Mężczyźni mieli to do siebie, że czasem zachowywali się gorzej niż dzieci. Willy przesadzał, a ona nie zareagowała odpowiednio, bo była jeszcze niedobudzona. Teraz myślała już trzeźwo. – Gdzie on jest? – syknął Hütter. Sophie skarciła go wzrokiem i uniosła dłonie. – Uspokój się. Prawnik zrobił krok w prawo, by widzieć Reignera. – Mów, sukinsynu! – Spokojnie – powtórzyła. – Wszyscy już go szukają, niebawem się dowiemy. Była wdzięczna narzeczonemu, że zachowuje spokój. Po rzuconej obeldze mógł kazać wyprowadzić niesfornego gościa z domu. Mimo że formalnie w istocie nie miał tu żadnej władzy, służący z pewnością wykonaliby polecenie. Willy oparł się o ścianę. Nie miała złudzeń, że jeśliby tylko miał więcej sił, zdecydowałby się na konfrontację. Najwyraźniej jednak ledwo trzymał się na nogach. – Jeśli coś mu zrobiłeś… – To co? Zniszczysz mnie tak, jak mojego ojca? Sophie zaklęła w duchu. Postanowiła zareagować szybko, nim prawnik zdąży sięgnąć po ripostę. Złapała narzeczonego za rękę, po czym odciągnęła go na bok. Udało jej się przekonać go, że najlepiej będzie, jeśli dołączy do poszukiwań. Ona zajmie się Hütterem i jego niedorzecznymi pomysłami. Marc-Oliver po chwili dał się przekonać. Nie patrząc na prawnika, oddalił się, skinąwszy jeszcze na kilku służących, by pomogli w poszukiwaniach. Sophie wróciła do Willy’ego i zaoferowała mu rękę. – Nie wybieram się z powrotem do sypialni – powiedział. – Będziesz tu stał? – Nie. Mam zamiar go szukać. – Odpocznij najpierw. Widzisz przecież, że wszyscy są zaangażowani.
– Widzę też, że nie ma czasu do stracenia. Sophie ściągnęła brwi. – Nawet nie mrugniesz, a Marc-Oliver na powrót obejmie tutaj rządy. I jego pierwszą decyzją będzie wyrzucenie mnie z dworku. – Willy… – Muszę działać. Wiedziała, że nie wytłumaczy mu, iż nie ma się czym przejmować. Uznała, że w takiej sytuacji jedynym, co może zrobić, jest zadbanie o to, by nie zemdlał gdzieś na środku korytarza. Pomogła mu zejść na dół. Kiedy wyszli przed Raisental, służący zdążyli już ustalić, że Erika nie ma na terenie posesji. Przeszukanie terenów przyległych mogło zająć jeszcze dobrych kilka godzin.
Rozdział VIII Landecki poczuł znajomy zapach. Stanowczo zbyt znajomy. Specyficznej mieszanki zgnilizny i wilgoci, którą pamiętał z celi śmierci, nie sposób było pomylić z czymkolwiek. Otworzył oczy i potoczył wzrokiem po pomieszczeniu. Znajdował się w jakiejś piwnicy, wokół było pełno zapasów. Ziarna, warzywa, worki mąki. Inaczej niż w krakowskich lochach, tutaj było całkiem dużo miejsca. W dodatku pod sufitem znajdowało się kilka wąskich szpar, przez które do środka wpadało słońce. Był ranek, w oddali piał kur. Erik z trudem podniósł się z podłogi, a potem poczłapał do skrzynek z warzywami. Zaczął jeść, co popadnie, choć czuł, że w żołądku ma wir. Próbował ustalić, co wydarzyło się w nocy, ale nie pamiętał nawet momentu, w którym zasnął. Z pewnością nie wypili z Willym na tyle dużo. Pospiesznie się posiliwszy, Landecki zrobił wszystko, co powinien zrobić w takiej sytuacji. Próbował otworzyć drzwi, opukał wszystkie ściany, a potem zaczął nawoływać pomocy. Usiłował wyjrzeć przez szpary na zewnątrz, ale były zbyt wąskie, by dostrzec cokolwiek poza bezchmurnym niebem. W końcu jego nawoływania przyniosły efekt. Zza drzwi dobiegł dźwięk kroków, a chwilę potem rozległ się chrzęst zamka. W progu pojawił się rosły mężczyzna o wschodnich rysach twarzy. Polak widział go po raz pierwszy. – Jeśli chcesz próbować ucieczki, zrób to teraz – rozległ się znany Erikowi głos. Nie należał do mężczyzny. Dochodził zza jego pleców. – Jefrem szybko wytłumaczy ci, że to bezcelowe. Landecki nigdy nie słyszał, by Hiltrude wypowiedziała tak długie zdanie. Z jego doświadczenia wynikało, że była to burkliwa, małomówna jędza, która otwierała usta tylko na moment, by wyrzucić z nich jad, a zaraz potem je zamykała.
– Odezwij się, chłopcze. Chcę wiedzieć, że nasza mikstura nie wypaliła ci przełyku. Erik potrzebował tylko chwili, by wszystko zrozumieć. Umysł miał nieco zamroczony, ale sytuacja nie mogła być wymowniejsza. Spojrzał na umięśnionego jegomościa stojącego między nim a Hiltrude. Jefrem, rosyjskie imię. Najęty osiłek sprawiał wrażenie, jakby tylko czekał, by zrobić porządek. – Więc jednak odebrało ci mowę? Landecki cofnął się o krok. – Nie mamy o czym rozmawiać. – Wręcz przeciwnie. Ale może nie od rozmowy powinniśmy zacząć… Skinęła na Jefrema. Zwalisty Rosjanin natychmiast ruszył w kierunku Landeckiego i mimo że ten szybko podniósł gardę, cios przeszedł przez nią jak przez masło. Potężną pięść trafiła go prosto w nasadę nosa, a Polak poczuł, jak krew zalewa mu usta. Drugie uderzenie było wymierzone w brzuch. Erik zgiął się, a wtedy Rosjanin złapał go za fraki i cisnął na podłogę. – Tak lepiej – powiedziała Hiltrude. Podniósł wzrok i zacisnął wargi. – Choć miałam nadzieję, że okażesz się trochę bardziej wytrzymały. – Czego chcesz? – Na razie tylko tego, żebyś cierpiał. Nie miał co do tego wątpliwości. Przypuszczał jednak, że to nie wszystko. Kiedy Jefrem odsunął się od niego, Erik wstał i oparł się plecami o ścianę. Spojrzał na wdowę po Hendriku, czekając, aż wyjaśni mu jedną, najważniejszą kwestię – dlaczego pozostawiła go przy życiu. Mogła odebrać mu je właściwie od razu. I to nie rezygnując z zapowiadanego cierpienia. – Czeka cię tyle wrażeń… – podjęła, wodząc wzrokiem po pomieszczeniu. – Czego chcesz? – Czego chcę? – odparła z uśmiechem Hiltrude, jakby pytanie było retoryczne. – Chcę cię upokorzyć, bękarcie. Miała niemal rozmarzony wyraz twarzy. Teraz Landecki zobaczył wszystko to, o czym przebąkiwało się na korytarzach Raisentalu. Jej prawdziwą naturę. – Chcę, żebyś swoich dni dożył w prawdziwych katuszach. Chcę, żebyś błagał mnie o to, bym zakończyła twoje męki.
– Tylko tyle? – Nie tylko – odparła baronowa. – Za to, co zrobiłeś Hendrikowi, należy ci się znacznie więcej. Umierał ze świadomością, że cały dorobek jego życia przejmie zapchlony, brudny… Hiltrude urwała, zamykając oczy i kręcąc głową. – Dorobek? – Erik prychnął. – Twój mąż niczego się nie dorobił. Chyba że udział w spadku uznajesz za osiągnięcie. – Zamknij się. Erik nie przypuszczał, by Rosjanin rozumiał wymianę zdań po niemiecku, ale z tonu głosu swojej mocodawczyni musiał wnieść, że jego interwencja będzie zaraz potrzebna. Zbliżył się do Landeckiego i zakasał rękawy. Najwyraźniej dopiero teraz przygotowywał się do roboty. – Nie jesteś tak próżna – odezwał się Erik. Hiltrude uniosła brwi. – Nie chodzi tylko o to, by dopiec mi fizycznie. Chcesz czegoś więcej. Czego? Skinęła na Jefrema, a ten natychmiast uderzył po raz kolejny. Cios trafił Landeckiego tuż pod żebrami. Polak jęknął i wykrzywił twarz w grymasie bólu, zataczając się w tył. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, Rosjanin sprowadził go do parteru. Przygniótł go kolanem, złapał za włosy i podniósł mu głowę tak, by pochylająca się nad nim Hiltrude mogła spojrzeć mu w oczy. – Lubisz się pastwić, ale… Jefrem uniósł mu głowę i uderzył nią o kamienną posadzkę. Landecki splunął krwią, a potem poczuł, jak osiłek znów szarpie go za włosy. Kaszlnął i nabrał tchu, wbijając wzrok w baronową. – Ale to nie jest dla ciebie celem samym w sobie – dokończył Erik. Przypuszczał, że zależy jej na tym, by sporządził ostatnią wolę. Raczej nie planowała pozbawić go życia, przynajmniej nie teraz i nie w takich okolicznościach. Kolejna śmierć w rodzinie spowodowałaby długie i drobiazgowe śledztwo. Nie mogła liczyć na to, że uda jej się zatrzeć każdy ślad. – Chcę oglądać, jak się męczysz – powiedziała. – To wszystko, czego mi potrzeba. Jefrem w końcu go puścił. Erik natychmiast się wycofał, jakby to mogło w jakiś sposób uchronić go przed kolejnymi atakami. Podsunął się do ściany.
Przez moment w niewielkim pomieszczeniu trwała ciężka cisza. Hiltrude patrzyła na niego rozanielona, jakby wyobrażała sobie, ile rzeczy może mu zrobić. – Gdzie jestem? – zapytał. – W Rosji, jak możesz się domyślić za sprawą naszego przyjaciela – odparła, cofając się w kierunku progu. – Gości cię jeden z moich serdecznych znajomych, który ma pewne doświadczenie w Ochranie. Tajna policja carska? Nie brzmiało to najlepiej. Niewiele było o niej wiadomo, ale to, co mówiono, nie napawało optymizmem. Funkcjonariusze tej formacji rzekomo potrafili działać niczym cienie – a efekty ich pracy nieraz widać było tylko dlatego, że gdzieś pojawiło się ciało. – Jeśli znajdzie wolną chwilę, sam do ciebie zawita. Landecki milczał. – Twierdzi, że ma pewne pomysły, które wciąż chciałby sprawdzić w praktyce, ale nie ma na kim. Zaproponowałam, by skorzystał z okazji. Erik pomyślał, że może jednak lepiej byłoby znaleźć się na powrót w krakowskiej celi śmierci. Tam przynajmniej wiedział, co go czeka, tutaj zaś przyszłość była jedną wielką niewiadomą. – Moje córki też tutaj są. Przyjdą cię zobaczyć. Specjalnie go to nie dziwiło. Zakładał, że wszystkie uczestniczą w tym procederze. Zastanawiało go co innego – to, czy został zdradzony przez brata. – A Marc-Oliver? – zapytał. – Jest w Raisentalu, rzecz jasna. A więc jednak miał co do niego rację. Nie miał pojęcia o tym, co się stało, nie przyłożył ręki do porwania. Polak odetchnął. Choć raz ktoś z Reignerów okazał się przyzwoitym człowiekiem. – Po tym, jak wywlókł cię tylnym wyjściem w środku nocy, kazałam mu zostać na miejscu. Landecki zaklął pod nosem. – Zajmie twoje miejsce, nie powinien teraz opuszczać dworku. Przyglądał się jej, usiłując przesądzić, czy mówi prawdę. Co do zasady nie wierzył w ani jedno jej słowo, ale jaki miałaby powód, by kłamać? Koniec końców musiał uznać, że jednak się pomylił. Marc-Oliver był synem swojego ojca. W pełnym tego słowa znaczeniu. Erik skrzywił się na tę myśl. Potrzebował chwili, by się z nią oswoić, i dopiero wówczas zrozumiał, dlaczego łudził się, że jego brat ostatecznie
okaże się porządnym człowiekiem. Był narzeczonym Sophie. Miał zostać jej mężem. Erikowi zależało na tym, by związała się z kimś, kto jest jej wart. W tym widział teraz źródło wszystkich swoich pobudek. Dziwne, że musiał znaleźć się w takim miejscu i sytuacji, by sobie to uświadomić. Westchnął, spuszczając wzrok. – Chciałem zapisać wszystko w testamencie jego dzieciom – odezwał się. – Doprawdy? – Wszystko skończyłoby się w sposób, który zadowalałby wszystkich. Hiltrude zaśmiała się chrapliwie, z pewną wyższością, może nawet pogardą i lekceważeniem. – Myślisz, że tego nie przemyślałam? Dobre pytanie, uznał w duchu. Od kiedy opuściła Raisental, musiała rozważać to wszystko, analizować i skrupulatnie planować każdy krok. Nie powinien się łudzić, że kieruje się teraz emocjami, podejmując decyzje ad hoc. – Wierz mi, miałam wystarczająco dużo czasu, żeby wszystko przygotować. – Mhm… – A teraz mój syn zostanie gospodarzem Raisentalu. Razem z Sophie. Ostatnią uwagę wypowiedziała z nieskrywaną niechęcią. Landecki przypuszczał, że akceptacja narzeczonej była warunkiem, który postawił Marc-Oliver. – Ich dzieci będą nosić baronowski tytuł – ciągnęła. – W przeciwieństwie do ciebie, kmiocie. Hiltrude odwróciła się do niego plecami, a potem przestąpiła próg. Na odchodnym rzuciła coś po rosyjsku do swojego pomagiera. Landecki przypuszczał, że nie było to nic, z czego będzie zadowolony. Rosjanin zamknął za nią drzwi, po czym spojrzał z góry na Erika. – Jefrem Orłow. Landecki nie bardzo rozumiał, dlaczego oprawca mu się przedstawia. Zapytał o to, ale ten nie odpowiedział. Nie ulegało wątpliwości, że nie zna ani słowa po niemiecku. Być może chciał po prostu, żeby Erik w zaświatach oznajmił wszem i wobec, kto go do nich wysłał. Polak powoli się podniósł. Wolał stać, kiedy osiłek zacznie to, do czego został najęty.
– Do dzieła – powiedział, głęboko nabierając tchu.
Rozdział IX Minęło kilka dni, zanim policja uznała Erika za zaginionego. Dwukrotnie przeczesano cały teren w okolicy Raisentalu, ale wciąż prowadzono jeszcze poszukiwania w obszarze dworskim. Nikt jednak nie trafił na żaden ślad i funkcjonariusze nie byli dobrej myśli. Przynajmniej niektórzy z nich. Część twierdziła, że Erik Landecki po prostu uciekł, mając serdecznie dosyć życia w świecie, który był mu zgoła obcy. Tę opinię podzielała większość mieszkańców Zagobina, niewątpliwie za sprawą sugestywnych artykułów, które ukazały się w lokalnej prasie. Przytaczano anonimowe źródła z Raisentalu, twierdząc, że były służący nie mógł odnaleźć się w arystokratycznych konwenansach, czuł się nimi stłamszony i tęsknił za dawnym życiem. Inni dziennikarze przedstawiali jego przypadek jako archetyp Judasza, człowieka, który zdradził i nie mógł poradzić sobie ze świadomością tego, co uczynił. Zamiast jednak zakończyć swoje życie, zbiegł. Sophie stała przed wykuszem, wyglądając na rozległy teren przylegający do rezydencji. Zastanawiała się, co w istocie się stało. Marc-Oliver siedział zaś przy stoliku, przeglądając najnowsze wydanie „Wiener Tagblatt”, które docierało ze stolicy raz na jakiś czas, zazwyczaj ze znacznym opóźnieniem. Maländer usłyszała, jak wzdycha i składa gazetę. – To ironia losu – odezwał się. – Co? Nie odwróciła się. Była przekonana, że przeczytał jakąś analizę sytuacji międzynarodowej, od których roiło się w ogólnokrajowej prasie. – Dopiero co objął rządy w Raisentalu, a już znikł. Obejrzała się. Najwyraźniej narzeczony nie mógł skupić się na lekturze, podobnie jak ona na czymkolwiek innym. – Myślisz, że naprawdę uciekł? – zapytała. – Nie mam pojęcia. Aż tak dobrze nie znam własnego brata. – Uśmiechnął
się blado. – Ale jedno jest pewne. – Co takiego? – Gdyby moja matka lub siostry miały z tym cokolwiek wspólnego, wiedziałbym o tym. Sophie skinęła głową. Nie miała wątpliwości, że Hiltrude nie tylko podzieliłaby się swoimi planami z synem, ale także próbowała go skaperować. Mimo to trudno było jej uwierzyć, że Erik po prostu uciekł. – Nie wydajesz się przekonana. – Nie jestem. Jaki miałby powód, żeby ot tak zniknąć? Marc-Oliver chrząknął znacząco, patrząc na nią z ukosa. – Co to ma znaczyć? – No wiesz… – Nie, nie wiem. – Ta cała sprawa ze ślubem… – Co w związku z nią? – Nie mogło to być dla niego łatwe – powiedział ciężko, jakby wyduszenie tego krótkiego zdania stanowiło prawdziwy wysiłek. – Daj spokój, Öhle. – Ja? To ty daj spokój. Wiesz doskonale, jak na ciebie patrzył. – Roisz sobie rzeczy, które… – I wiesz o tym nie od dziś – przerwał jej. – Zresztą wcale mu się nie dziwię. Nikt nie powinien. Podniósł się i zbliżył do niej. Stanął za nią, a potem objął ją i także wyjrzał za okno. – Będąc na jego miejscu… mając świadomość, że nigdy nie mogę cię mieć, być może postąpiłbym tak samo. Odjechałbym, nie mówiąc nic nikomu. – Mieć mnie? Zmieszał się nieco. – To zakłada jakąś formę posiadania. – A co ty jesteś, Olimpia de Gouges? – burknął. – Chodzi mi tylko o to, że można go zrozumieć. Był pijany, podjął decyzję kierowany impulsem, a potem stwierdził, że było to dobre rozwiązanie. – Nie wiem, czy można mówić o impulsie, skoro zabrał ze sobą sporą sumę. Reigner wzruszył ramionami. – Poza tym Willy twierdzi, że coś było z tą whiskey nie tak.
– Może to, że cała została wypita – zauważył z przekąsem Marc-Oliver. – Willy twierdzi, że nie zdążyli wypić nawet dwóch trzecich. – Willy, Willy, Willy… Mało mnie interesuje, co ten człowiek ma do powiedzenia – odparł Reigner i wrócił na fotel. – Przypomnę ci, że jako mój prawnik sprzeniewierzył się ślubowaniu i etyce adwokackiej. Nie dość, że nie poinformował mnie o swoich prawdziwych zamierzeniach, to jeszcze bezprawnie w moim imieniu wycofał pozew. – I wszystko się dobrze skończyło, prawda? – Wprost świetnie – odbąknął. – Przez to całe hochsztaplerstwo nasze dzieci nie będą miały grosza przy duszy. – Wiesz dobrze, że to nieprawda. Erik zapisze im cały majątek. – Erik znikł – odparł Reigner, na powrót rozkładając gazetę. – A nawet gdyby tak się nie stało, wątpię, by dotrzymał słowa. Poznałby jakąś dziewczynę i na tym sprawa by się skończyła. – Przesadzasz. – Może, ale tak czy inaczej nie ma go tutaj, a my jesteśmy w kropce. Sophie oderwała wzrok od widocznych w oddali drzew i omiotła wzrokiem najbliższą okolicę. Kilku służących jeszcze raz przeczesywało okolicę, na własną prośbę. Pośród nich kroczył Gröger. Odwróciła się od wykusza. – Wezwę Willy’ego – powiedziała. – Po co? – Powie nam, co możemy zrobić w tej sytuacji. – Tyle to i ja mogę ci powiedzieć – odparł Reigner, wyciągając do niej dłoń. Podeszła powoli. – Albo liczyć na cud boży, albo żyć tak, jakby każdy dzień był ostatnim. – Większego banału dawno nie słyszałam. Przyciągnął ją do siebie, posadził na oparciu krzesła, a potem pocałował. Po chwili spojrzał jej głęboko w oczy. Zastanawiał się, czy mu wierzy. Nie uciekała spojrzeniem, nie oponowała przed kontaktem. Gdyby miała wątpliwości co do tego, czy mówi prawdę, z pewnością zachowywałaby się inaczej. Chwilę później oznajmił, że musi coś załatwić i zostawił ją w salonie z Gáspárem. Sam skierował się do pokoju gościnnego, w którym od kilku dni zakwaterowany był Hütter. Tego dnia prawnik nie wyruszył na poszukiwania w okolicznych lasach, więc Reigner przypuszczał, że będzie węszył po
dworku. Nie martwiło go to, bo Willy nie mógł niczego znaleźć. Wszystkie ślady zostały usunięte i nic nie prowadziło do Marca-Olivera. Nic oprócz intuicji tego natręta. Zapukawszy, Reigner poczekał, aż rozlegnie się głos adwokata, a potem wszedł do środka. Hütter zerwał się na równe nogi z papierosem w ręce. – Czego chcesz? – Nie wypada tak się odzywać do pana domu. Willy zacisnął usta. – Którykolwiek z psów wałęsających się po obejściu ma większe prawo, by tak się nazywać. – Oszczędź sobie tych przytyków. – To nie przytyk, tylko opinia prawnika. Marc-Oliver pokręcił głową, rozglądając się po pomieszczeniu. – Gówno twojego psa ma większe prawo do nazywania się panem tego domu. – Wiesz, że sypiali tutaj najznamienitsi goście mojego ojca? Politycy z dalekich stron, ambasadorowie, posłowie… także przedstawiciele wielkich przedsiębiorstw, które chciały rozszerzyć swoje wpływy na Galicję. Nie wspomnę już nawet o artystach, którym udostępniano ten pokój. I pomyśleć, że teraz rezyduje w nim taki nędznik. A wszystko dlatego, że wpuścił cię tutaj czyścibut. Hutter strzepnął popiół na podłogę. – To twój brat, do cholery. – Nie przeczę. Ale uciekł, więc zrzekł się… – Nigdzie nie uciekł. I doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Marc-Oliver spojrzał na popiół, a potem wbił pełne dezaprobaty spojrzenie w swojego gościa. – Chyba się nie dogadamy – oznajmił. – A zatem oszczędźmy sobie czasu i energii. Najlepiej będzie, jeśli natychmiast się spakujesz i opuścisz Raisental. – Nie masz prawa mnie stąd… – Mam pełne prawo, ponieważ jako brat gospodarza zarządzam tym majątkiem pod jego nieobecność. Willy skrzywił się i zaciągnął papierosem. – Inaczej byłoby, gdyby Erik miał żonę albo, nie daj Boże, dzieci, ale teraz… cóż, przypuszczam, że pod względem prawnym jakoś z tego wybrnę,
prawda? Hutter znów strzepnął popiół. – Widzę, że nie do końca rozumiesz, więc ujmę to inaczej: wynoś się stąd, albo każę cię wyrzucić. – Czego się boisz, Reigner? Co mogę tutaj znaleźć? Nie odpowiadając, Marc-Oliver obrócił się i skierował do drzwi. Zanim wyszedł na korytarz, obejrzał się przez ramię. – Masz godzinę. Potem zafunduję ci najdotkliwszą eksmisję, jaką jesteś sobie w stanie wyobrazić. Drzwi zamknęły się za nim z hukiem. Willy przypuszczał, że to jedna z nielicznych sytuacji, kiedy Marc-Oliver pozwolił sobie na taką reakcję. Prawnik puścił pod nosem wiązankę przekleństw, a potem nerwowo dopalił papierosa do końca. Zgasił go w karafce z wodą, po czym zaczął chodzić po pokoju, zastanawiając się, co począć. Był przekonany, że Erik najpewniej został wywieziony gdzieś poza rezydencję, ale jeśli gdziekolwiek miał szukać śladów, to właśnie tutaj. Dodatkowo była tu Sophie, która powinna w końcu przejrzeć na oczy i dostrzec, że Landecki został uprowadzony. Myśląc o wszystkich wybitnych personach, które nocowały w tym pokoju, Hütter rozsmarował butem popiół na podłodze. Spakował się migiem, zabrał walizkę i wyszedł na korytarz. Chwilę trwało, nim udało mu się ustalić, gdzie jest Sophie. Jeden ze służących widział ją w salonie z wykuszem, ale kiedy prawnik tam dotarł, nie zastał jej. Węgierski lokaj oświadczył, że panna Maländer udała się na poszukiwania w towarzystwie kilku osób. Wyszła niedawno. Willy zostawił swoje rzeczy przy automobilu, który miał zawieźć go na dworzec w Jawiszowicach, i ruszył w kierunku lasu. Minął Grögera oraz kilku innych służących, którzy wskazali mu, gdzie szukać narzeczonej Marca-Olivera. – Sophie! – krzyknął, gdy zobaczył ją pochylającą się nad kępką mchu. Wyprostowała się i zamachała do niego. – Jednak postanowiłeś dołączyć? – zapytała. – Nie – odparł stanowczo. – To strata czasu, nigdzie tutaj go nie ma. Reignerowie zabrali go… – Nikt go nigdzie nie zabrał, Willy. – Skąd ta pewność?
– Choćby stąd, że znam człowieka, za którego wychodzę. – Bzdura. – A ty? – zapytała, najwyraźniej nie zamierzając wdawać się w płonne przepychanki słowne. – Skąd masz pewność, że Erik nie uciekł? – Stąd, że nie miałby powodu, by to robić. I dowiodę tego w najbliższym czasie. – Będę pierwszą osobą, która uderzy się w pierś, jeżeli znajdziesz jakiś dowód – odparła Maländer, patrząc na niego z powątpiewaniem. Właściwie nie powinien się dziwić, że zakłamuje rzeczywistość. Po ponownym zejściu się z Reignerem ich związek się scementował. Trudne przejścia i przeciwności losu, które udało im się pokonać, sprawiły, że naprawdę mu ufała. Nie miała zresztą powodu, by tego nie robić. To on był poszkodowany po całej tej sprawie z Hendrikiem. To on wybaczył bratu i wprowadził się z powrotem do Raisentalu. – Znajdę dowód – zapewnił ją. – Ale potrzebuję czasu. Tym bardziej, że twój ukochany wyrzucił mnie z rezydencji. Sophie zmarszczyła czoło. – Nie przebierał przy tym w słowach. Uznał pewnie, że i tak wystarczająco splugawiłem to miejsce swoją obecnością. Pokręciła bezsilnie głową, jakby miała do czynienia ze sprzeczkami dwóch przekup na targu, które starają się przekonać przechodniów, że towar jednej jest lepszy od towaru drugiej. – Nie traktujesz tego poważnie – mruknął Hütter. – W żadnym wypadku. – A powinnaś, bo ten człowiek jest pozbawionym skrupułów gnomem. – Mniej więcej to samo mówi o tobie. – Ale na pewno nie używa tak zawoalowanych inwektyw. – Nie – przyznała z uśmiechem Maländer. – Przypuszczam, że nie wie nawet, co to gnom. – Powinien czytać więcej klasyków niemieckich. – O ile mnie pamięć nie myli, to Paracelsus pisał o gnomach, a on był Szwajcarem. – Kogo to obchodzi? – Mnie na pewno nie. – Więc dlaczego odbiegamy od tematu? – bąknął Hütter. – Erik znów gnije w jakichś lochach, a my rozprawiamy o tym, kto wymyślił gnomy.
– Nic takiego się nie dzieje, Willy. – Więc co się z nim stało? Gdzie jest? – zapytał prawnik, podnosząc głos. Poczuł na sobie spojrzenia wszystkich wokół. – Wybacz. – Nie mam czego. Skinął głową i rozejrzał się. – Odnoszę wrażenie, jakbym nagle znalazł się w jakimś surrealistycznym świecie, gdzie wszyscy gotowi są przyznać wszystko, tylko nie to, co najbardziej oczywiste. Landecki został porwany, a teraz jest gdzieś katowany przez pomagierów twojego narzeczonego. – Willy… – Nie? Nie przemawia to do ciebie? To proszę bardzo, wytłumacz mi, co się z nim stało. Proszę, słucham uważnie. Zmieniam się w… – Uspokój się. – Jestem cholernie spokojny, zważywszy na okoliczności – ofuknął ją. – A teraz czekam na wytłumaczenie. Wyjaśnij mi, proszę, co stało się z Erikiem von Reignerem? Sophie najpierw spojrzała na niego, a potem potoczyła wzrokiem po wszystkich zebranych. Zaczęli zbliżać się do nich, zaniepokojeni wybuchem adwokata. – No? – domagał się odpowiedzi Hütter. – Nie wiem. – Więc czemu z góry zakładasz optymistyczną wersję? – zapytał. – Nie słyszałaś o powiedzeniu, by spodziewać się najgorszego, a modlić się o najlepsze? – Słyszałam, ale… – Zastanów się – powiedział Willy i przez chwilę świdrował ją wzrokiem. Miał nadzieję, że znaczącym. Moment później uznał, że ta rozmowa ostatecznie do niczego dobrego nie doprowadzi. Machnął ręką i obrócił się na pięcie. Przez chwilę słyszał jeszcze nawoływania Maländer, ale nie miał zamiaru nawet obracać głowy. Jeśli wszyscy w Raisentalu zwariowali, to będzie musiał poradzić sobie sam. Problem polegał na tym, że nie miał bladego pojęcia, od czego zacząć. Hiltrude i Marc-Oliver mogli zamknąć Erika właściwie wszędzie.
Rozdział X Landecki splunął na podłogę, czując, że wraz z krwią wypluł coś twardego. Niejasno uświadomił sobie, że był to kawałek zęba. Zaraz potem oberwał potężnym ciosem od Orłowa. Bydlak walił pięściami z siłą, o jaką można by posądzać wierzgającego rumaka. Gdyby na tym etapie próbował wyciągnąć z Erika jakieś informacje, ten bez wahania by je podał. Gdyby starał się wymusić przyznanie się do winy, Erik przyznałby się. W tych torturach nie było jednak celu innego poza tym, by sprawić mu ból. Po kilku kolejnych ciosach Polak runął na posadzkę, w porę wyciągając przed siebie ręce. Zamortyzował nieco upadek, ale głowa opadła mu bezwładnie i uderzył o kamienie. Przewrócił się na bok, starając się spojrzeć przez opuchnięte powieki na swojego kata. – Muszę odsapnąć – oświadczył Jefrem po niemiecku. – Potem przyjdzie kornet. A więc jednak mówił w języku, który Erik mógł zrozumieć. Landecki nie wiedział tylko, co oznacza to ostatnie słowo. Przypuszczał, że to określenie stopnia wojskowego, ale nie sposób było umiejscowić go w hierarchii. Z pewnością ów kornet nie piastował żadnego wysokiego stanowiska, inaczej nie traciłby czasu na dręczenie Polaka. Zresztą Erik słyszał wystarczająco dużo na temat Ochrany, by wiedzieć, że najczęściej to ci szeregowi żołdacy są najgorsi. Właściwie miało to niewielkie znaczenie, bo już teraz znajdował się w jednym pokoju z kandydatem na największego zwyrodnialca w całej Rosji. – Nie sprawia mi to przyjemności – rzucił Jefrem, jakby na potwierdzenie jego myśli. – Wolałbym cię puścić wolno, ale pani Reignerowa mówi, że jesteś okrutnikiem. – Co? – zapytał Landecki, wyczuwając językiem ułamany ząb. – Zabiłeś jej męża, tak?
– Nikogo w życiu nie zabiłem. Jeszcze. Rosjanin docenił to zastrzeżenie, śmiejąc się pod nosem. – Widzę, że w porządku z ciebie człowiek – powiedział Orłow. – Gdyby nie to, że z zimną krwią zabijasz niewinnych ludzi, może nawet wypilibyśmy razem. – Nie mam nic wspólnego z zabijaniem – odparł Landecki. – Za to ty na świętego mi nie wyglądasz. Jefrem wzruszył ramionami, wyciągając z kieszeni gnieciucha. Zapalił go, a potem podał więźniowi, dla siebie zaś wyjął kolejnego. – Ja to nic w porównaniu z kornetem. Oparł się o ścianę i skrzyżował ręce na piersi. Sprawiał wrażenie, jakby mordobicie, które mu sprawił, nie miało miejsca. – Kim on jest? – mruknął Landecki. – Jegomościem, który stara się szybko zrobić karierę. I oczekuje, że mu w tym pomożesz. – Ja? – Chce wypróbować na tobie kilka sztuczek. Nie brzmiało to dobrze, ale właściwie Erik niczego innego się nie spodziewał. Rosjanie nie pomagali Hiltrude z dobrej woli. Musieli chcieć czegoś w zamian, ale pieniądze mogły okazać się niewystarczającym argumentem. – Sztuczek, które później będą wykorzystywane w przesłuchaniach rewolucjonistów. A może zrobi z ciebie polskiego niepodległościowca, nie wiem. Dzięki temu mógłby liczyć na przychylność dowództwa. Erik pociągnął skręciucha i musiał przed sobą przyznać, że odzwyczaił się od ohydnej machorki. Kiedyś nie robiłoby mu różnicy, co pali, teraz chętnie posmakowałby jakiegoś markowego tytoniu. Najwyraźniej krótki pobyt w Raisentalu wystarczył, żeby przesiąknął arystokracją. Uśmiechnął się na tę myśl, a potem spojrzał na swojego oprawcę, starając się stwierdzić, czy ma do czynienia z człowiekiem, który ma sumienie. – Co się tak gapisz? – zapytał Jefrem. – Chcesz spróbować szczęścia? – Myślę nad tym, czy to cię w ogóle rusza. – To? Innej odpowiedzi na dobrą sprawę nie potrzebował. – Niet – odparł Rosjanin. – Nie rusza mnie, bo dla zwyrodnialców nie powinno być litości. I tak masz szczęście, że trafiłeś najpierw na mnie, bo to
tylko rozgrzewka w porównaniu z tym, co będzie robił kornet. Erik podczołgał się do ściany. Udało mu się podnieść i z trudem usiadł. Umieścił papierosa z powrotem w ustach, czując, jak kawałki tytoniu przyklejają mu się do spierzchniętych warg. Wypluł kilka, a potem głęboko się zaciągnął. Z każdym kolejnym sztachnięciem smakowało coraz lepiej. – Dlaczego mnie po prostu nie zabijecie? – Pani Reignerowa chce, żebyś cierpiał. Najwyraźniej była to odpowiedź na większość pytań i Erik uzmysłowił sobie, że nie ma sensu drążyć tego tematu. Niczego się nie dowie od żadnego z tych ludzi. Rosjanin spojrzał na niego i też wypluł nieco tytoniu. – Dlaczego to robisz? – zapytał Landecki. – A jak sądzisz? – Na pewno nie chodzi o śmierć jej męża, masz to gdzieś. – Da, da… – Pieniądze chyba Ochranie niepotrzebne, prawda? Macie bezpośrednie dojście do koryta. – Ja nie jestem z Ochrany. – Ach, tak… – A ta kobieta ma znacznie więcej rubli niż ty. – Jesteś tego pewien? – Mhm – mruknął Orłow. Erik odniósł wrażenie, że było w tym niezbyt dobrze skrywane pytanie. Poczuł przypływ nadziei. Wyprostował się nieco, ignorując ból w krzyżu. – Jak być może wiesz, odziedziczyłem cały Raisental, a… – Nie wiem, co to takiego. – Rezydencja Reignerów – wyjaśnił Erik. – Zgodnie z testamentem zmarłego męża tamtej gorgony, jestem jedynym spadkobiercą. – Dlatego żeś go zabił? – Nie zabiłem. Ale też nie ukrywam, że jego śmierć była mi na rękę. – No, ja myślę. – Cały majątek należy do mnie – kontynuował Landecki. – A gdybym nagle odmeldował się do Wszechmogącego, rozpocznie się długa sądowa batalia. Pojawią się całe tabuny ludzi twierdzących, że są ze mną spokrewnieni. Orłow pokiwał głową, ale nie sprawiał wrażenia zainteresowanego.
– Moje przyrodnie rodzeństwo i Reignerowa będą starali się uszczknąć coś dla siebie, mimo że już swoją schedę po ojcu otrzymali, a reszta została zapisana wyłącznie mi. – I ma mnie to interesować? – Tak, bo jeśli nawet baronowa odzyska to, co straciła, będzie to jedynie ułamek całości. A zatem zaproponuje ci znacznie mniej, niż ja mógłbym to zrobić. Jefrem podrapał się po głowie i skrzywił, jakby zastanawiał się, czy tkwi w tym ziarno prawdy. Erik uśmiechnął się w duchu. Zdawał sobie sprawę, że to wszystko tylko gra – technika negocjacyjna, która miała załatwić Orłowowi jak największą zapłatę. Rosjanin był przebiegły. Być może podjął decyzję już jakiś czas temu, gdy tylko poznał szczegóły sprawy i przemyślał sobie wszystko. Teraz pozostawała tylko kwestia tego, ile zażąda w zamian za to, co mógł dla niego zrobić. A może to tylko myślenie życzeniowe? Landecki nie zwykł robić sobie nadziei, obawiając się, że jeśli okaże się płonna, wyjdzie na tym znacznie gorzej. Przyjrzał się oprawcy. Nie pobił go tak dotkliwie, jak mógł. Poza tym w jego oczach dostrzegał chytrość. Podciągnął się jeszcze bardziej. Istniał tylko jeden sposób, by przekonać się, czy może wyjść z tego obronną ręką dzięki fortunie, jaką odziedziczył. – U niej mam pewną zapłatę – odezwał się Rosjanin. – Niewątpliwie. – A z tobą nie wiadomo. Może obiecasz mi złote góry… może zaproponujesz, żebym wrócił z tobą do cesarstwa, a potem każesz mnie zabić. – Nie jestem mordercą. – Takie zapewnienie jest nic niewarte. – Przeciwnie. – Słyszę takie gadanie co jakiś czas, a potem widzę, jak ci sami ludzie rozwalają innym czerepy. – Niczego więcej ci nie zaoferuję, Orłow. Doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. – To nie mamy o czym rozmawiać. Jefrem rzucił niedopałek na podłogę, a potem posłał Erikowi długie
spojrzenie. – Teraz nie – przyznał Landecki. – Ale kiedy tylko znajdziemy się w Raisentalu, będziemy mieli sporo do omówienia. Fortuna jest niemała. Rosjanin zmrużył oczy. – Wierz mi, że nie będziesz żałował. Nagle dostrzegł, że nie musi mówić nic więcej. Jefrem przez moment milczał, zapewne wychodząc z założenia, że im dłużej będzie przeciągał tę ciszę, tym większa szansa, by podbić stawkę. W końcu rzucił liczbę. Landecki nie miał zamiaru się targować. Suma opiewała na dużą część majątku, ale było to nieistotne. Erik zapłaciłby Rosjaninowi każde pieniądze, byleby wypuścił go z celi i przewiózł z powrotem na teren Austro-Węgier. – Zatem ustalone? – powiedział, patrząc pytająco na Jefrema. – Da – potwierdził Rosjanin z uśmiechem. Podał więźniowi rękę, a potem pomógł mu usadowić się wygodnie pod ścianą. – Myślałem, że wychodzimy – zaoponował Polak. – Jeszcze nie. Muszę najpierw załatwić kilka spraw. Erik liczył na to, że Orłow przygotował wszystko zawczasu, spodziewając się takiego rozwoju wypadków. Nie chciał zostawać tutaj ani sekundy dłużej. – Byle szybko. – Spokojnie, kornet przychodzi dopiero za kilka dni. Landecki nie martwił się kornetem, a Hiltrude, która z pewnością zjawi się prędzej czy później, by napawać się swoim sukcesem i widokiem upodlonego bękarta. – Co nie znaczy, że chcę tutaj tkwić – bąknął. – Nic ci nie będzie. Jesteś już bezpieczny. – O ile baronowa… – Mogę ją od razu zaszlachtować jak prosię, jeśli chcesz. Lekki ton, jakim to powiedział, mógłby sugerować, że żartuje. Na jego obliczu nie było jednak cienia wesołości. Mówił jak najbardziej poważnie, dorzucając gratis do ich umowy. Nie zająknął się nawet o dodatkowej zapłacie. – Nie – powiedział Erik. – Do pełni szczęścia wystarczy mi świadomość, że stąd zniknę. – Na pewno? Chętnie utoczyłbym jej trochę krwi. – Na pewno.
Rosjanin roześmiał się i klepnął go po plecach. – Będzie dobrze, jesteś krok od wolności – powiedział, otwierając drzwi. Polak zauważył dwóch strażników, którzy natychmiast zwrócili ku niemu wzrok. Jefrem mruknął coś do nich, a potem obejrzał się przez ramię i rzucił więźniowi, żeby nie cieszył się za bardzo, bo niebawem do niego wróci i będzie kontynuował zabawę. – Mhm – mruknął Erik, obserwując, jak zwalista postać znika w korytarzu. Miał nadzieję, że to nie potrwa już długo.
Rozdział XI Upłynęło kilka dni, od kiedy Willy opuścił Raisental, ale w tym czasie poszukiwania nie posunęły się do przodu. Tego dnia Sophie dopełniała właśnie trzeciej i ostatniej rundy, docierając do skraju lasu kilka kilometrów za rezydencją. Westchnęła, tocząc wzrokiem po rozległych polach. Od pewnego czasu przestali już wypatrywać Landeckiego – optymiści uznali, że jest daleko stąd, pesymiści szukali raczej jego zwłok. Jedni ani drudzy nie znaleźli jednak żadnych śladów, więc Maländer odetchnęła z ulgą. Miała jeszcze nadzieję, że istnieje trzecia możliwość, choć nie bardzo potrafiła ją dookreślić. Wróciła do dworku i udała się do swojej sypialni. W pierwszych dniach była przekonana, że Erik musiał zostawić jej gdzieś tutaj wiadomość. Miała świadomość, że nie znikłby bez słowa. Nie zostawiłby jej bez pożegnania. A może wyolbrzymiała to, co było… co mogłoby między nimi być? Biorąc pod uwagę, że żadnej wiadomości nie odnalazła, należało uznać, że tak. Mimo to rozejrzała się, a potem raz jeszcze zaczęła wszystko przeszukiwać. Nie łudziła się już, że cokolwiek znajdzie – przestała to robić dwa, może trzy dni temu. Nie mogła jednak tak po prostu odpuścić. Zastanawiała się, jak długo będzie to trwało, zresztą zapewne nie ona jedna. Marcowi-Oliverowi także nie w smak było, że narzeczona wciąż skupia się tylko na jednym. Ile mogła tak funkcjonować? Bez żadnego śladu po Eriku, bez żadnego znaku życia od niego, w końcu musiała wrócić do normalnego życia, zająć się sprawami bieżącymi. Ślubem… Zanim rozległo się pukanie do drzwi, Sophie zdążyła przejrzeć większość swoich rzeczy. Nie zdążyła jednak znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Podeszła do drzwi i niepewnie je otworzyła. – Gröger? – zapytała, spodziewając się każdego, tylko nie majordoma.
– Proszę wybaczyć, Fräulein, że uzurpuję sobie prawo do… – Wchodź. Wróciła do przeczesywania swoich rzeczy i przez myśl jej nie przeszło, że widok przypominający pobitewny krajobraz może okazać się dla Joachima nie do przełknięcia. Dopiero gdy przez dłuższą chwilę milczał, spojrzała na niego kontrolnie. Gröger postąpił raptem krok wprzód, jakby obawiał się, że wejście dalej do sypialni panny Maländer będzie w jakiś sposób ujmowało jej statusowi. Stał wyprostowany jak struna, wbijając wzrok na wprost. – Gröger, proszę, rozgość się. Skrzywił się, jakby go uraziła. – Możesz się tutaj czuć jak u siebie. – Obawiam się, że to byłoby trudne. Omiotła wzrokiem pokój i uśmiechnęła się lekko. – Rzeczywiście – przyznała. – Ale to tylko chwilowy nieład. Zamknęła szafkę z bielizną, uznając, że widok poprzewracanych ineksprymabli i innych rzeczy byłby dla niego gorszący. – Szukam czegoś od Erika. – Słucham? – Jestem przekonana, że gdzieś tutaj musiał zostawić jakąś wiadomość. – W… w tej szafce? – Nie. Najwyraźniej nie. – Wyprostowała się, położyła dłonie na biodrach, a potem potoczyła wzrokiem po pokoju. Zastanowiwszy się chwilę, zabrała się do szafy z okryciami wierzchnimi. Majordom trwał w bezruchu. – Co tak stoisz, Gröger? – Obserwuję pani zabiegi. – Lepiej byłoby, gdybyś mi w nich pomógł. – Nie śmiałbym. W jego głosie usłyszała zawstydzenie, mimo że odwrócił wzrok, gdy tylko zobaczył bieliznę. – Mamy dwudziesty wiek, naprawdę. – Gdyby mój ojciec widział, że stoję tutaj i obserwuję, co panna robi, kazałby mnie wychłostać. Sophie milczała, przeszukując kieszenie kolejnych okryć. – Gdyby zaś dowiedział się, że przetrząsałem panny rzeczy… wolę nawet
nie myśleć o tym, jaki byłby to dla niego szok. Jestem majordomem, nie pokojową. Nie mam prawa dotykać czegokolwiek, co… – W porządku, w porządku. Skończyła przeglądać ubrania i zatrzasnęła drzwiczki. Nabrała głęboko tchu, obracając się do Grögera. Przez moment mu się przyglądała, on zaś sprawiał wrażenie, jakby tego nie dostrzegł. – Musisz uważać mnie za wariatkę, prawda? – W żadnym wypadku. A nawet jeśli postradałaby fräulein zmysły, nie mnie byłoby to oceniać. Maländer zaśmiała się ciepło. – Uznam to jednak za odpowiedź twierdzącą. – Pochyliła się nad stertą ciuchów, rozrzuciła je, a po chwili udało jej się odnaleźć ozdobną papierośnicę. Odwróciła krzesło tyłem do toaletki i usiadła na nim, krzyżując nogi. Zapaliła, mrużąc oczy. – Co cię sprowadza do tej krainy nieporządku, Gröger? – Chciałem poczynić pewną sugestię – odparł Joachim z rezerwą. – Poczyń. – Wiem, że to nie leży w mojej gestii i wykraczam dalece ponad to, czego się fräulein po mnie spodziewa, ale drogi jest mi los pana Reignera. – Erika? – Owszem. – Więc jesteś usprawiedliwiony – odparła z uśmiechem Maländer. – Uważam, że pan Hütter mógł w istocie mieć rację. Sophie zaciągnęła się głęboko. Tak, była to kusząca myśl dla wszystkich, którzy gorączkowo poszukiwali jakiegokolwiek tropu. W sytuacji, gdy odpowiedzi brakowało, nawet te najmniej prawdopodobne jawiły się jako dobre. – Nie podziela panna tego zdania? – Szczerze powiedziawszy… sama nie wiem, co mam myśleć. Wprawdzie nie była gotowa rzucić cienia podejrzeń na narzeczonego, ale od dwóch, może trzech dni zaczynała podejrzewać, że coś niepokojącego istotnie mogło mieć miejsce. Gdyby tylko udało jej się znaleźć wiadomość, choćby krótkie, lapidarne pożegnanie… – Nie jest fräulein jedyna. Nikt z nas nie wie. – Więc skąd twoje podejrzenia? – Z dwóch źródeł. Po pierwsze, zwykłem polegać na własnej intuicji. Po
drugie, jestem w stałym kontakcie z mecenasem i ufam jego osądowi. – O, proszę. Zawiązaliście wspólny front? – W pewnym sensie. Gröger odchrząknął, przestąpił z nogi na nogę, ale nie odrywał wzroku od jakiegoś punktu przed sobą. Sprawiał wrażenie, jakby patrzył na przestrzał, przenikał spojrzeniem mury Raisentalu. Może znał je tak dobrze, że widział więcej niż ktokolwiek inny? Sophie zaciągnęła się papierosem. – Co w takiej sytuacji proponujesz? – Podjęcie współpracy z herr Hütterem. Wypuściła dym. Chętniej zapaliłaby cygaretkę, ale w całym tym miszmaszu nie mogła ich odnaleźć. – Obawiam się, że nie będzie skłonny. Pożegnaliśmy się dość oschle. – Zadbam o to, by stało się to możliwe. – A więc jednak żyjecie w komitywie. – Komitywa to… duże słowo. Powiedzmy, że toleruję pana Hüttera, mimo tego, iż nie wie, jak obracać się w pewnym konwenansie. – Tak, ma to do siebie – ucięła Maländer. – Zdołaliście coś ustalić? – Mecenas Hütter jest przekonany, że baronowa porwała pana Reignera. – Zdaję sobie z tego sprawę. Ma jakieś dowody? – Tak. Krótkie słowo rozbrzmiało echem w pokoju. Sophie odłożyła papierosa do popielniczki i spojrzała na służącego. Ten znów poruszył się nerwowo, jakby rozprawianie o przewinieniach Reignerowej powodowało duży dyskomfort. – Pan Hütter rozpytał we wsi, opłacając wszystkich, którzy byli skłonni mówić – rzekł Gröger, a potem odchrząknął. – Skutkiem tych działań było głównie to, że każdy nagle okazał się w posiadaniu jakiejś informacji. Ostatecznie jednak nie udało się ustalić niczego sensownego. – A zatem… – Z ratunkiem przyszedł Basilius. – Ten chłop, który zwiózł Willy’ego prosto do Fritza? – Owszem – potaknął Joachim, nadal nie spoglądając na rozmówczynię. – Panu Hütterowi udało się odnaleźć go w miejscu najmniej spodziewanym, czyli jego własnym domu. Okazało się, iż Basilius miał dosyć uciekania i ostatecznie wrócił do rodziny, czego nie można powiedzieć o drugim członku tego duetu. Tak czy inaczej… w zamian za milczenie chłop
opowiedział panu Wilhelmowi o wszystkim, co wiedział. – Czyli? – Według niego po śmierci męża pani baronowa zwerbowała ich do pomocy… czy raczej usiłowała to zrobić – odparł Gröger z niesmakiem. – Nie dała im jednakże jednoznacznie do zrozumienia, co zamierza. – I co było dalej? – Zapowiedziała, że będą musieli przenieść się na jakiś czas do Rosji, więc Basilius zrezygnował ze współpracy, chcąc zostać z rodziną. Snycerz zaś podążył za nią na wschód. Sophie słuchała tego z rosnącym niedowierzaniem. A więc jednak to Hiltrude była winna? W jakim innym celu miałaby kaperować Fritza? Maländer zaklęła w duchu. Dziwiło ją, że Gröger pozwolił jej dalej przeszukiwać pokój. Najpewniej nie czuł się kompetentny ani upoważniony, by mówić jej, co ma, a czego nie ma robić. – Nie wiadomo, dokąd konkretnie się udali? – Niestety tego nie udało się jeszcze ustalić, lecz pan Hütter podąża tropem. – Jakim tropem? – Tego nie wiem. Dziś oczekuję telegramu. Sophie podniosła papierosa z popielniczki, a potem dopaliła go w milczeniu. Gröger trwał w kamiennej postawie, oboje milczeli. Po chwili zgasiła papierosa i powoli wstała z krzesła. Skinęła na służącego, a potem skierowała się na korytarz. Joachim czuł się wyraźnie nieswojo, gdy przemierzali korytarze Raisentalu niemal ramię w ramię, ale wytrwale podążał za panienką. W końcu dotarli do gabinetu, w którym niegdyś urzędował Hendrik. Sophie bez zapowiedzi wparowała do środka. Marc-Oliver podniósł wzrok znad książki. – Macie jakieś nieruchomości w Rosji? – zapytała. – Co to za hucpa? – odparł Reigner, patrząc na Grögera. Majordom natychmiast opuścił wzrok. – Wchodzicie tutaj… – Nie zachowuj się jak ojciec – ofuknęła go Maländer. – I odpowiadaj na pytania. – O co chodzi? – Twoja matka porwała Erika. – Nonsens.
– Przestań zgrywać arystokratę i posłuchaj, co mamy do powiedzenia. – Nie zgrywam – zaoponował Marc-Oliver, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Sophie z kamiennym wyrazem twarzy usiadła na miejscu jego ojca, a potem obróciła się w kierunku fotela, na którym narzeczony czytał kolejny western. Gröger zamknął drzwi i stanął na baczność tuż przed nimi. – Zreferujesz? – zapytała go Maländer. – Naturalnie, fräulein – odparł, choć usłyszała w jego głosie zawahanie. Nabrał głęboko tchu, jakby liczył się z tym, że zaraz uchybi jakimś zasadom, a potem zaczął opisywać Reignerowi wszystko to, co wcześniej powiedział jej. – Kłamliwy, parszywy sukinsyn – ocenił Marc-Oliver. Gröger otworzył usta i zamarł w bezruchu. – Mam na myśli prawnika. – Nie miałby powodu, żeby kłamać – zaoponowała Maländer. – O Willym można mówić wiele, ale nie to, że lubi tracić czas i pieniądze. Tymczasem ugania się po Austrii śladami Erika, zamiast siedzieć w Trieście i zbijać fortunę na niedawno wypracowanej sławie. – Uwziął się. On jest po prostu… – Öhle – zestrofowała go zarówno tonem, jak i spojrzeniem. – Zrób mi tę przyjemność i dopuść możliwość, że ma rację. – Mojej matki nie byłoby na to stać. – Śmiem wątpić. Gröger chrząknął znacząco. Marc-Oliver natychmiast spojrzał na niego z wyrzutem. – Masz coś do dodania? – Jeśli mogę… – Nie krępuj się, Gröger – zapewniła go Sophie. – Pragnę tylko nadmienić, że według Basiliusa pani baronowa wiedziała o wszystkim, co czynił pan Hendrik. A zatem, skoro uczestniczyła w procederze, który… – Uczestniczyła, ale nie była prowodyrem. Postępowała tak, jak jej ojciec zagrał. – Reigner zatrzasnął książkę i podniósł się. – Zresztą nie mam zamiaru dyskutować na ten temat ze służącym. Joachim przepraszająco się skłonił. – Mniejsza z tym – rzuciła Sophie, podchodząc do narzeczonego. – Zrobisz
to dla mnie i dopuścisz możliwość, że Erika porwano. – Nie. – Nie? – spytała z niedowierzaniem. – Tak po prostu? Zaległa grobowa cisza. Właściwie żadne słowa w tej sytuacji nie były konieczne, by każda ze stron wiedziała, jakie jest stanowisko drugiej. MarcOliver w końcu westchnął, a potem odpadł ciężko na krzesło. Potarł się po karku, jakby chciał zasugerować, że ma tej całej sprawy serdecznie dosyć. – W porządku – odezwała się Maländer. – W takim razie odpowiedz mi na to pytanie: macie jakiś majątek w Rosji? – Nie. – Jesteś pewny? – Wiedziałbym, gdyby ojciec kupił coś na poletku cara. – Może macie tam jakichś znajomych? – Nie. Sophie zaklęła w myśli, podczas gdy Gröger znacząco cmoknął. Dziewczyna spojrzała na niego pytająco. – Jeśli masz coś jeszcze do powiedzenia, Gröger, nie zatrzymuj tego dla siebie. Miała wrażenie, że tego dnia zdecydował się na złamanie nie tylko zasady mówiącej o tym, że nie może znajdować się w sypialni którejkolwiek z dam. – Dziękuję, fräulein – odparł, opuszczając ręce wzdłuż ciała. – Jeśli mnie pamięć nie myli, rodzina Orłowów była dość blisko zaprzyjaźniona z panem baronem oraz panią baronową. W oczach Reignera coś zabłysło. Sophie przez moment zastanawiała się, co konkretnie. Zrozumienie? A może strach? – Orłowowie… rzeczywiście – mruknął. – Wprawdzie głowa rodziny zmarła jakiś czas temu, a jego małżonka niedomaga, lecz mają syna, którego panicz z pewnością pamięta – powiedział służący. – Owszem – przyznał Marc-Oliver. – Efraim? – Jefrem, panie. – Tak, tak. Człek potężny jak byk. Aż dziw, że o nim zapomniałem. – Gdzie mieszkają ci Orłowowie? Marc-Oliver wzruszył ramionami, więc Sophie znów rzuciła pytające spojrzenie służącemu. – W Nowogradzie Wołynsk – odparł Gröger i dostrzegł, że żadne
z rozmówców nie wie, o czym mowa. – By tam dojechać, należałoby najpierw dostać się koleją do Lwowa. Stamtąd wziąć pociąg do miejscowości Rowno. – Brzmi, jakbyś już tam niegdyś zawitał – zauważyła Maländer. – W istocie. Miałem przyjemność towarzyszyć panu baronowi, gdy byłem jeszcze kamerdynerem. Z Rowna jedzie się już nieubitą drogą. Boleśnie wspominam tamten etap podróży, a dodatkowo sama rezydencja nie napawała szacunkiem. – Przekonamy się o tym na własne oczy – zarządziła Sophie. Marc-Oliver niechętnie skinął głową.
Rozdział XII Orłow wrócił do piwnicy, taszcząc tobołek. Zatrzasnął za sobą drzwi, aż zachwiały się w zawiasach, a potem cisnął pakunek na podłogę. Wskazał na niego Erikowi. – Koszula. Landecki rozwiązał paczkę i wyjął zawartość. Skrzywił się. – Nie wygląda jak koszula – zauważył. – Raczej jak wór na paszę. – Zakładaj. Musisz się odpowiednio prezentować, jak opuścimy tę okolicę. – W tym? – Ta szmata sprawi, że nikt się tobą nie zainteresuje. Erik zlustrował rozmówcę. Wydawało mu się, że był to znaczący gest, ale Orłow nawet nie drgnął. – Ty nosisz normalne ubranie – bąknął. – Przynajmniej jak na tutejsze warunki. – Ale ja mówię po rosyjsku, więc mogę wytłumaczyć, dlaczego zmierzam na zachód. Ty nie. Polak skinął głową i narzucił na siebie łachmany. Po prawdzie nie miało dla niego żadnego znaczenia, w czym uciekał. Liczył się sam fakt, że niebawem stąd zniknie. Gotów byłby pierzchnąć nawet nago, gdyby nie miał innego wyjścia. Przypuszczał, że Rosjanin będzie jeszcze w ostatniej chwili targował się o ostateczną wysokość zapłaty, ale Jefrem najwyraźniej był ukontentowany tym, co wynegocjował. Poczekał, aż Erik się ubierze, a potem skinął w kierunku drzwi. – Czas na nas – oznajmił. Pomógł Polakowi wstać i podprowadził go do wyjścia. Landecki oparł się o ścianę. – Zrobiłeś dwa kroki i już padasz? Jak mamy uciekać? – Dam radę.
– Zobaczymy – burknął Orłow. – W razie czego wiedz, że zostawię cię bez wahania. – Będziesz na tym wyjątkowo stratny, przyjacielu. – Nie bardziej niż ty – odparł Rosjanin. – A teraz stój, gdzie stoisz, a ja wytłumaczę tym dwóm na zewnątrz, że czas iść spać. Jefrem zaśmiał się pod nosem, a Erik z zadowoleniem skinął głową. Przywarł plecami do ściany i odetchnął, podczas gdy jego niedawny oprawca otworzył drzwi do piwnicy. Ledwo się uchyliły, rozległ się rozrywający powietrze huk. Czas jakby się zatrzymał. Erik miał przed sobą obraz, który nie chciał przesunąć się dalej. Widział, jak kula z broni dużego kalibru roztrzaskała czaszkę Orłowa. Krew, kawałki kości i mózgu bryzgnęły do środka celi, ochlapując ściany i podłogę. Ciało Rosjanina padło z impetem na posadzkę pod przeciwległą ścianą, niczym szmaciana lalka pozbawiona głowy. Landecki jęknął, osuwając się na ziemię. Kątem oka widział ciało, które ułożyło się w nienaturalną pozę, z powykręcanymi kończynami. Spod niego wypływała ciemna krew, a w powietrzu unosił się zapach moczu i kału. Erik miał wrażenie, że coś zagotowało mu się w żołądku. Zwymiotował tuż obok ciała. Usłyszał kilka krzyków po rosyjsku. Nic nie rozumiał. – M1867 Werndl-Holub. Erik otarł usta i z trudem przełknął ślinę. Smakowała ohydnie, paliło go w gardle. Postarał się skupić i wydało mu się, że rozpoznał męski głos, który usłyszał. Kojarzył też nazwę producenta broni. – Nie wiedziałem, że z bliska robi taką dziurę – dodał mężczyzna. Landecki otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Obserwował, jak przybysz przekracza próg, patrząc na swoje dzieło. Zaraz potem skierował wzrok na kulącego się na podłodze Erika. – Nieźle wymierzyłem – skonstatował Fritz. – Choć z takiej odległości nie było to trudne. Po chwili w progu zatrzymała się Hiltrude, zasłaniając chusteczką usta i nos. – Ohydztwo – powiedziała. – Cóż, tak to jest, jak się chce grać na boku. – Popuścił? – zapytała zniesmaczona.
– Trudno, żeby było inaczej, skoro rozwaliłem mu mózg. Landecki miał zabójcę Aniki na wyciągnięcie ręki, a mimo to nie mógł poruszyć się choćby o centymetr. Czuł, że zaczyna się trząść. Starał się nie spoglądać w kierunku roztrzaskanej głowy, ale wzrok mimowolnie uciekał w tamtą stronę. Hiltrude spojrzała na niego i przez moment nie odrywała wzroku, napawając się widokiem zszokowanego, pokonanego przeciwnika. Rzuciła mu chustkę, po czym wyszła z celi bez słowa. – No nic – podsumował snycerz. – Zostawiamy cię z tym bajzlem, skoro sam jesteś za niego odpowiedzialny. Fritz przerzucił karabin przez ramię, a potem przykucnął przy Polaku. – Przypuszczam, że trochę się tych smrodów nawdychasz, ale przecież nie spodziewałeś się niczego innego, prawda? – zapytał, przyglądając mu się. – Nie sądziłeś chyba, że tak łatwo stąd uciekniesz? To twój dom, gnädiger Herr. Nie można go tak po prostu opuścić. Landecki zmusił się, by spojrzeć oprawcy w oczy. Wzrok Fritza zdawał się zupełnie obojętny, pusty. Nie było w nim ani satysfakcji, ani tym bardziej choćby cienia empatii. Snycerz był człowiekiem-wydmuszką, który być może nie zdawał sobie nawet sprawy z wagi swoich czynów. Był jedynie bezmyślnym narzędziem w rękach baronowej. Nie materiałem na zaprzysięgłego wroga czy wielkiego adwersarza. Ale nie musiał nim być, by Erik go zabił. Co do tego, że w końcu to zrobi, nie miał żadnych wątpliwości. Teraz jednak musiał skupić się przede wszystkim na tym, by nie zwymiotować po raz kolejny. Dostawał minimalne racje żywnościowe, a wyrzucając je wszystkie z żołądka, z pewnością nie odzyska sił. Kilkakrotnie próbował dobrać się do zapasów składowanych w pomieszczeniu, ale większość była zabita gwoździami i porządnie zabezpieczona, jakby miała zostać przetransportowana za ocean. Stłumił mdłości i obrócił się tyłem do Orłowa. Zamknął oczy, uznając, że jeśli teraz uda mu się okazać siłę, być może wystarczy mu determinacji na nadchodzące godziny. Wiedział, że będą kluczowe. Fritz opuścił go, cicho zamykając za sobą drzwi. Erikowi trudno było stwierdzić, jak długo go nie było. Pół dnia? Może nieco mniej, ale na dworze zaczynało już zmierzchać. Wąskie promienie słońca, wpadające do pomieszczenia przez szpary pod sufitem, przybrały ciemnopomarańczowy
odcień. Gdy snycerz wrócił, nie był sam. – Przedstawiam ci korneta Wiaczesława Bogdanowicza – odezwał się Fritz. – Sam będę ci robił za tłumacza, jak tylko będziesz gotowy, by podać wszystkie interesujące korneta informacje. Wysoki, szczupły mężczyzna wszedł do celi, jakby nie leżał w niej trup. Nie spojrzał na niego nawet przelotnie, za to omiatał wzrokiem sufit. – Wydusi z ciebie wszystko, niemiecki szpiegu. – Co takiego? – zapytał Erik, odwracając się od ściany. – Szpiegujesz na rzecz Prus. – Większej bzdury dawno nie słyszałem. – Wstawaj – rzucił Fritz, celując do więźnia z karabinu. Wiaczesław Bogdanowicz zdawał się być gdzie indziej, nie zwracał najmniejszej uwagi na dwóch mężczyzn, którzy znajdowali się w pomieszczeniu. Erik podniósł się z podłogi, wciąż starając się nie patrzeć na zwłoki. Teraz było to łatwiejsze, bo jego uwagę przykuwał osobliwy funkcjonariusz Ochrany. Nadal toczył wzrokiem po suficie, jakby czegoś na nim szukał. – Przyznasz się – rzekł Fritz. – A potem zdradzisz, kto cię wysłał do Rosji. – Przecież to jakieś kompletne banialuki. – Milcz! – krzyknął snycerz, obracając gwałtownie karabin w ręce. Nim Polak uświadomił sobie, co się dzieje, Fritz zamachnął się, celując w głowę. W połowie drogi jednak broń się zatrzymała – Bogdanowicz złapał ją oburącz, a potem posłał swojemu towarzyszowi długie spojrzenie. Landecki obserwował, jak Austriak truchleje pod jego ciężarem. W końcu Fritz opuścił karabin i odsunął się o krok. Wiaczesław odwrócił się do Erika i powiedział coś po rosyjsku. – Miałeś tłumaczyć, więc tłumacz – wycedził Landecki. Snycerz potarł się po kilkudniowym zaroście i charknął. Splunął na podłogę, tuż pod nogi Erika. – Kornet mówi, że nie życzy sobie, żebyś ucierpiał z rąk kogokolwiek innego. Mówi, że jesteś jego własnością i tylko on może się tobą zajmować. – Przekaż mu, żeby się pierdolił. – Jak chcesz – odparł zadowolony Fritz. Przetłumaczył słowa Polaka, a Wiaczesław skinął obojętnie głową, po czym ruszył w kierunku drzwi. Znikł na chwilę, nie zamykając ich za sobą,
a potem wrócił z dwoma deskami pod pachą. Niespecjalnie wyrafinowane narzędzie tortur, pomyślał Erik. Zmienił zdanie niedługo po tym, jak Austriak rozkazał mu położyć się na ziemi i wyciągnąć przed siebie ręce. Opierałby się, gdyby nie lufa werndlaholuba wycelowana w jego głowę. Gdy przyjął odpowiednią pozycję, Fritz przygniótł go do ziemi butem, a Bogdanowicz umieścił jego lewą dłoń między deskami. Dopiero teraz Landecki poczuł, że mają małe, metalowe wypustki – najpewniej były to wcześniej wbite małe gwoździe. Przełknął ślinę. – Mów, dla kogo pracujesz – powiedział snycerz. – Geheimpolizei? – Na Boga, przecież to jakaś bzdura… Więcej nie zdążył powiedzieć. Wiaczesław z impetem opuścił nogę, miażdżąc dłoń Erikowi. Z krtani dobył mu się chrapliwy krzyk, który zaskoczył jego samego. Czuł, jak chrząstki w dłoni gruchnęły, a ostre końcówki gwoździ przebiły skórę i sięgnęły nerwów. Darł się wniebogłosy, gdy Rosjanin kontynuował swoje dzieło. Unosił deskę, a potem znów umieszczał ją w tym samym miejscu. Szybko okazało się, że karabin jest niewystarczającym straszakiem i więźnia trzeba było związać. Dwóch mężczyzn obróciło go na plecy i rozciągnęło, przywiązując kończyny do długich sznurów. Erikowi przez głowę przemknęła myśl, że musi sprawiać wrażenie żaby na stole sekcyjnym. Fritz podśmiechiwał się, Bogdanowicz zaś trwał z obojętnym wyrazem twarzy. Gdy na dobre go unieruchomili, Wiaczesław ponownie umieścił jego dłoń pomiędzy deskami i zaczął swoje tortury od początku. Erik wył wniebogłosy, starając się wyrwać. – Mów, pracujesz dla tajnej policji pruskiej? – pytał raz po raz Fritz. – Co miałeś ustalić? Kogo szpiegować? Może chodziło o zamach na cara? Landecki odpowiadał mu tylko przeciągłym krzykiem. Zostawili go w spokoju po niecałej godzinie, a Polak z przerażeniem spojrzał na swoją dłoń. Spodziewał się zobaczyć rozbebeszone ścięgna i połamane kości, ale nie było tak źle. Wprawdzie ręka była pokiereszowana, ale nie sprawiała wrażenia, jakby była nie do odratowania. Następnego dnia wrócili, niosąc dwie skórzane torby. Postawili je na podłodze i zaczęli wyciągać szereg metalowych narzędzi. Chwilę później dwóch innych przytaszczyło worek z solą. Rozciągnięty pomiędzy ścianami Erik był półprzytomny, ale dobrze zdawał sobie sprawę z tego, co go czeka.
Wiaczesław wykonywał swoją pracę metodycznie. Kawałek po kawałku kaleczył ciało Landeckiego, robiąc na nim głębokie nacięcia. Rozchylał skórę, a potem wsypywał do rany sól. – Mów, kto cię przysłał i po co, bo inaczej zaszyjemy ci to w środku! Erik niezmiennie odpowiadał przeraźliwym rykiem. Czuł, że gardło ma zdarte i z każdym kolejnym okrzykiem sytuacja się pogarsza, ale nie mógł przestać. Pod koniec dnia trudno było znaleźć pozbawione ran miejsce na jego ciele. Niektóre były powierzchowne, inne znacznie głębsze. Bogdanowicz roztropnie dobierał miejsca tak, by nie powodować nadmiaru bólu. Wszak nie chciał, żeby więzień zemdlał lub przedwcześnie umarł. Kolejny dzień był jeszcze gorszy. Wiaczesław zjawił się tym razem sam, znów z torbą wydającą metaliczny pobrzęk. Postawił ją na podłodze, tuż za Erikiem, by ten nie widział, co znajduje się w środku. Przebierał przez chwilę w narzędziach. Potem Landecki zobaczył nad sobą drewniany kołek. Zanim zdążył się zorientować, Bogdanowicz wepchnął mu go do ust tak, by się nie zamknęły. Chwilę później nachylił się nad nim z metalowymi szczypcami. Erik słyszał o okrutnych przejściach jeńców wojennych, którym wyrywano zęby. Jednak to, czego doświadczył z rąk Rosjanina, przechodziło jego najgorsze obawy. Wiaczesław spokojnie zakleszczał któryś z zębów w metalowym urządzeniu, a potem ciągnął. Niespiesznie, bez emocji. Gdy zachodziło słońce, Landeckiemu wydawało się, że krzykami zdarł sobie gardło do krwi. Chwilę później stracił przytomność lub zasnął, nie miał pojęcia. Wiaczesław obudził go rankiem, niosąc duże metalowe narzędzie z kleszczami i korbą. Pokręcił nią, pokazując, jak mechanizm się zaciska.
Rozdział XIII Podróż z Rowna do Nowogradu Wołynsk rzeczywiście nie należała do najprzyjemniejszych. Sophie cieszyło jednak to, że ich celem jest nieduża mieścina, bo rezydencji Orłowów nie trzeba będzie w niej długo szukać. Dotarli na miejsce na niewielkim, rozklekotanym wozie i Maländer szybko przekonała się, że miała rację. W okolicy tylko jeden budynek sprawiał wrażenie cywilizowanego przybytku. – Pięknie tutaj – mruknął Marc-Oliver, rozglądając się. – Szkoda tylko, że nikogo nie ma. Zapowiedziałeś nas, Gröger? – Oczywiście, panie. – Więc gdzie jakiś komitet powitalny? – Najwyraźniej nie znają tutaj takich zwyczajów – odparła Sophie. – Żartujesz? Piją na umór z byle powodu. Powinien już ustawiać się szpaler ludzi z butelkami wódki w rękach. Joachim rozejrzał się niepewnie po okolicy. Po Rosjanach spodziewał się nie tylko tego, że powitają ich odpowiednimi trunkami, ale także tego, że… cóż, właściwie spodziewał się wszystkiego. W jego mniemaniu stanowili wyjątkowo nieprzewidywalny naród. Wprawdzie nic przykrego nie spotkało go, gdy był tu ostatnim razem z baronem, ale poziom służby był zatrważający. O ile w ogóle mógł mówić o służbie. Była to raczej zbieranina przypadkowych ludzi, wiecznie pijanych i wyznających zasadę, że niechlujstwo to nic wstydliwego. Tak czy owak było to lepsze niż samotne tkwienie przed rezydencją. Gröger powiódł wzrokiem po oknach, ale wyglądało na to, że budynek jest pusty. – Niepokojąca sytuacja – burknął majordom. Maländer uśmiechnęła się, klepiąc służącego po plecach. Przez to jego niepokój tylko wzrósł, ale nie odezwał się słowem. Cierpliwie toczył wzrokiem po okolicy, starając się wypatrzeć albo komitet powitalny, albo
potencjalnych agresorów, którzy mogli zainteresować się przybyszami w austriackich strojach. Na tym etapie należało się spodziewać wszystkiego, uznał w duchu. W końcu boczne drzwi rezydencji się uchyliły. Z budynku wyszedł wysoki człowiek w garniturze, którego Gröger nie rozpoznał. Być może jakiś nowy służący. – Czym mogę służyć? – zapytał mężczyzna nienagannym niemieckim, zbliżając się. – Cóż za brak elementarnych manier – szepnął Joachim. – Nie dość, że zwraca się bezpośrednio, to jeszcze zaczyna od pytania, zamiast się przedstawić. – Myślę, że możemy mu to wybaczyć – odparła Sophie. Marc-Oliver postąpił krok naprzód, przyglądając się służącemu. – Przyjechaliśmy z Zagobina – powiedział, również odpuszczając sobie standardowe formułki. – Przed nami powinien dotrzeć tutaj telegram. Rosjanin wyglądał, jakby nie miał pojęcia, o czym mowa. – Coś nie tak? – spytał Reigner. – Nic mi na ten temat nie wiadomo. – Nie rozumiem… – Niestety były problemy z kablami. Marc-Oliver odwrócił się i spojrzał na swoich towarzyszy. Gröger sprawiał wrażenie, jakby zagotował się w środku. Przez chwilę panowała niezręczna cisza, w oddali słychać było jedynie trele ptaków. – Pani domu jest obecna? – zapytała Sophie, przerywając milczenie. – Tak, ale nie przyjmuje gości. – Proszę mimo to przekazać jej, iż przybyła rodzina von Reignerów – rzuciła Maländer. – Przekażę – odparł mężczyzna, ale nie ruszył się o krok. – Być może powinien pan zaprosić nas do środka – bąknął Marc-Oliver. – I raczyłby pan powiedzieć, czy jest służącym, czy członkiem rodziny, bo nie wiadomo, jak się do pana odnosić. – Przyjacielem rodziny. – W takim razie może rzeczywiście najlepiej będzie, jeśli dokończymy tę rozmowę w środku? – zapytała Sophie. – Jak mówiłem, nie przyjmujemy gości. – Cóż za impertynencja! – wypalił Gröger, nie mogąc dłużej znieść
sytuacji. – Niechże pan stanie na wysokości zadania i zaproponuje choć skromny poczęstunek. – Przykro mi, ale w tej chwili to niemożliwe. – Dlaczego? – Czy ja państwa nachodzę w waszych włościach i wypytuję, dlaczego nie mogę wejść? – żachnął się mężczyzna. – Dziwne zwyczaje panują w AustroWęgrach. A teraz żegnam. – Słucham? – Proszę opuścić tę posesję i zostawić rodzinę Orłowów w spokoju. – Zamierzaliśmy tylko… – zaczęła Sophie, ale Marc-Oliver błyskawicznie odwrócił się przez ramię i powstrzymał ją wzrokiem. Ledwo zdążył z powrotem spojrzeć na rozmówcę, a ten już oddalał się w kierunku budynku. Troje przybyszów przez moment stało bez ruchu, nie odzywając się. – Twoja matka tam jest – powiedziała w końcu Maländer. – Co takiego? – Dlatego nie chce nas wpuścić. Być może Erika też tu trzymają. – A mnie się wydaje, że po prostu spotkaliśmy prostaka. Tylko tyle i aż tyle. Tak czy inaczej czas się stąd zabierać. – Nie mam zamiaru odchodzić bez sprawdzenia, co tam się dzieje. Sophie spojrzała na zaniedbany dworek, który w jej rodzinnych stronach przywodziłby na myśl raczej folwark aniżeli rezydencję szanowanej rodziny. Po obejściu nikt się nie kręcił i wysoki mężczyzna najwyraźniej był jednym z nielicznych rezydentów, inaczej ktoś jeszcze wyszedłby im na powitanie. – Więc co zamierzasz? – To, co powiedziałam. – Chcesz się włamać do czyjegoś domu? – Tak. – Jestem zmuszony się przyłączyć – zadeklarował Gröger. – Co do zasady to haniebny czyn, ale… w tym przypadku należy uznać, że państwo Orłowowie są w niebezpieczeństwie. – Że co proszę? – Ten człowiek nie był żadnym przyjacielem rodziny – odparł majordom, niezrażony opryskliwym tonem Marca-Olivera. – Jego chód jest wojskowy, a na koszuli miał ślad krwi. Ponadto chował dłonie, zapewne nie chcąc pokazać, że ma otartą skórę na knykciach. – To zwykła zgadywanka – zaoponował Reigner, patrząc błagalnie na
narzeczoną. – Oboje zwariowaliście, a ja nie mam zamiaru w tym uczestniczyć. – Pozwolisz kobiecie i starcowi wejść samotnie do potencjalnie niebezpiecznego miejsca? – zapytała Sophie. Joachim się skrzywił. – Przepraszam, Gröger, naturalnie nie jesteś jeszcze starcem. Marc-Oliver zaśmiał się pod nosem, rozkładając ręce. – Niebezpieczne miejsce? Jeśli masz na myśli, że jest takie ze względu na to, że mogą zastrzelić włamywaczy, to rzeczywiście, istnieje realne zagrożenie. – Nikt nie będzie do nas strzelał, jeśli jest tak, jak mówisz, i nic podejrzanego się tutaj nie dzieje. – Ja bym strzelał mimo wszystko. – Ale Rosjanie są bardziej gościnni. – Przed chwilą tego dobitnie doświadczyliśmy. Sophie uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. Przez chwilę milczeli, robiąc dobre miny do złej gry. Oboje jednak wiedzieli, że mimo iż nie wymieniają się argumentami, sprzeczka właściwie trwa nadal w ich myślach. – Chodźmy stąd – zaproponował w końcu Reigner. – Wystarczy szaleństwa na jeden dzień. – Co do tego się zgodzę – odparła Maländer. – Poczekamy do zmroku, a potem wkroczymy. Gröger, zabrałeś swój arsenał? – Słucham? – Żartuję, nie będziemy potrzebować broni. Marc-Oliver spojrzał na nią spode łba. – Jeśli rzeczywiście masz zamiar tam wejść, to polemizowałbym. – Mam zamiar – odparła Sophie, obróciła się i ruszyła ku innym zabudowaniom w oddali. – I musisz być świadomy, że pójdziesz ze mną.
Rozdział XIV Wiaczesław Bogdanowicz wszedł do celi i spojrzał na rozciągniętego pomiędzy ścianami więźnia. Polak wyglądał żałośnie, ale przynajmniej nie skomlał. Z doświadczenia funkcjonariusza wynikało, że zdarza się to raczej rzadko. W tym przypadku wynikało to być może z faktu, że kornet udawał, iż nie zna niemieckiego. Oszczędził sobie wysłuchiwania niekończących się próśb o okazanie litości, a oprócz tego sprawił, że chłopak traktował go niemal jak anonimowego, bezosobowego przeciwnika. Jak karę boską, pecha czy po prostu uosobienie nieciekawego losu. Z pewnością nie jako osobę, i o to chodziło. Zaraz za Wiaczesławem do pomieszczenia wszedł Fritz. Oddychał ciężko, jakby był podniecony. – Kornet mówi, że przyszli po ciebie, knurze – powiedział do Erika. Polak zdołał obrócić głowę w jego kierunku. Snycerz patrzył na niego z uśmiechem, więc albo łgał, albo osobom, które się tutaj zjawiły, nie udało się w ogóle dostać do środka. Tak czy inaczej nadzieja prysła równie szybko, jak się pojawiła. – Sophie, Reigner i ten stary pierdziel – dodał Fritz. Marc-Oliver? Jego obecności spodziewałby się raczej po tym, jak kornet skończy się nad nim pastwić. A teraz miał się zjawić w towarzystwie Sophie i Grögera? Wydawało się to Landeckiemu nielogiczne. Chyba że Hiltrude kłamała. Albo Marc-Oliver prowadził podwójną grę. – Oho, widzę, że ta wieść cię trochę rozbudziła. – Idź w cholerę – odparł Erik. Bogdanowicz zaczął przygotowywać się do kolejnej odsłony makabrycznego przedstawienia, a Austriak pochylił się nad chłopakiem i obejrzał rany na klatce piersiowej. Wyglądały powierzchownie, ale wszystkie były otwarte – nie było szans, żeby się zagoiły. Przynajmniej nie
w sytuacji, gdy Wiaczesław zajmował się nimi na bieżąco. – Kornet ich odprawił – powiedział Fritz. – Wystarczyło kilka szorstkich słów. – Nie odpuściliby tak łatwo. – A mimo to sam widziałem, jak odchodzili. – Co takiego im powiedział? – Że pani domu nikogo nie przyjmuje. I że najlepiej dla nich będzie, jak się ulotnią. – Ciekawe… – Dlaczego? – Bo żadne z nich nie mówi po rosyjsku. Erik popatrzył kontrolnie na Wiaczesława, a ten odwzajemnił spojrzenie. Uświadomiło to Polakowi, że kornet w istocie rozumie każde słowo. Rosjanin wyprostował się, a potem głęboko westchnął. – Tak to jest, jak się pracuje z amatorami – powiedział z goryczą w głosie, przenosząc wzrok na swojego pomagiera. Fritz pobladł. – Ja… – zaczął. – Wyjdź, zostaw nas samych. Nie jesteś już potrzebny. Fritz wahał się tylko przez moment, po czym opuścił pomieszczenie, ponaglany stanowczym spojrzeniem Rosjanina. Wiaczesław zatrzasnął za nim drzwi i zaczął chodzić wokół Erika, wysoko podnosząc nogi nad napiętymi sznurami. – Muszę cię pochwalić – odezwał się. – Miałem o tobie znacznie gorsze mniemanie. Landecki trwał w milczeniu, wodząc wzrokiem za oprawcą do momentu, aż ten znalazł się tuż za nim. – Wielu na twoim miejscu dawno by się już przyznało, a nawet zaczęło z nami współpracować. – Nie mam się do czego przyznać. – Jesteś szpiegiem pruskich służb. – Nie – odparł Landecki, wiedząc, że ta krótka wypowiedź sprawi, iż rozmowa natychmiast się skończy. Tak też się stało – Wiaczesław złapał go za głowę, odgiął ją w tył, a następnie uniósł niewielkie wiadro z wodą. Zaczął wlewać ją więźniowi do nozdrzy. Erik przez kilka chwil się opierał, wstrzymując oddech, ale w końcu musiał ulec.
Dławiąc się i kaszląc, miał wrażenie, że się topi. Gdy Bogdanowicz skończył, minęło raptem kilka minut. Dla Landeckiego jednak równie dobrze mogła to być wieczność. Wypluł tyle wody, ile zdołał. Reszta pewnie zatrzymała się w płucach, co nie było zbyt optymistyczną myślą, bo wedle wszelkiego prawdopodobieństwa sama stamtąd nie wyparuje. Kaszlnął jeszcze raz, starając się zlokalizować Rosjanina. Stał tuż obok ze szczypcami – tymi samymi, których używał do mozolnego wyrywania mu zębów. Tym razem jednak pochylił się nad jego kroczem. Erik nie dowierzał temu, co widzi. – Przyznaj się. – Przyznałbym się do tej pory, gdybym… – Wręcz przeciwnie! Gdybyś nie był szpiegiem, dawno byś uległ. Ponieważ jednak się opierasz, dowodzi to, że jesteś wyszkolony w znoszeniu tortur. Absurd, pomyślał Erik. Ale z pewnością jeden z wielu, na których zbudowane były carskie służby. Zresztą może nie tylko carskie – może był to jeden z uniwersalnych absurdów, którymi kierowali się tajni agenci na całym świecie. – Nie jestem żadnym szpiegiem, do kurwy nędzy! Z przerażeniem obserwował, jak Wiaczesław zbliża szczypce do jego uda. Umieścił między nimi kawałek skóry, zacisnął, a potem zaczął odciągać. Ból był rozdzierający. Krew szybko zalała pachwinę i zaczęła spływać mu po ciele. Erik wył wniebogłosy, wiedząc, że to tylko preludium do tego, co go zaraz czeka. Pozostawało mu mieć nadzieję, że ktoś usłyszy jego krzyki. – Nadchodzące godziny będą jednymi z najdłuższych w twoim życiu – oświadczył Bogdanowicz.
Rozdział XV Sophie zostawiła swoich towarzyszy kawałek za budynkiem i poleciła im, by obserwowali bacznie okolicę. Po prawdzie nie było ku temu żadnego powodu, ale wolała sama obejść rezydencję. Po kilkunastu minutach dostrzegła, że po obejściu zaczynają leniwie kręcić się jacyś chłopi, których wcześniej nie widziała. Właściwie nie licząc ich i mężczyzny, który wcześniej wyszedł im na spotkanie, miejsce to sprawiało wrażenie opuszczonego. Dopiero po jakimś czasie Sophie przekonała się, że jest tu jeszcze jedna osoba. Obeszła posiadłość, ale nie była przekonana, czy to wystarczy, by mieć pewność, że nic ich nie zaskoczy. Powtórzyła obchód jeszcze dwukrotnie, nim uznała, że przeanalizowała dostatecznie całą sytuację. Wróciła do towarzyszy, którzy wyglądali jej z niepokojem. – I co? – zapytał Marc-Oliver. – Wygląda na to, że od naszej poprzedniej wizyty trochę się zmieniło. – To znaczy? – Budynku pilnuje pięciu mężczyzn – powiedziała. – Snują się wokół niby leniwie, ale wypatrują nieproszonych gości. Najwyraźniej twoja matka stwierdziła, że istnieje ryzyko, iż wrócimy później. – Moja matka nie ma z tym… – Widziałam ją w oknie na piętrze, Öhle. – Co? – Hiltrude jest w rezydencji, mój drogi – odparła Maländer, dobywając cygaretki. Przez dobrą godzinę chciało jej się palić, ale obawiała się, że ktoś przyuważyłby dym. Teraz z lubością zaciągnęła się i spojrzała na narzeczonego. Starała się nie okazywać satysfakcji, ale nie było to łatwe. – Niemożliwe – wydukał. – A jednak. Nadzoruje wszystko, niby generał przed bitwą.
– Co czynić w takiej sytuacji? – zapytał majordom, zamykając torbę podróżną, do której Sophie wrzuciła cygaretki. – Pójdę do niej – zaoferował się Marc-Oliver. – I co jej powiesz? – Żeby skończyła to przedstawienie i wydała mi brata. Sophie odetchnęła, słysząc to. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko tego, by narzeczony dalej upierał się, że wszystko sobie uroiła. Musiała przyznać, że racjonalne podejście z jego strony było miłą odmianą. W końcu poczuła, że sytuację można jeszcze uratować. Sytuację i Erika. – Nie da się łatwo przekonać – zauważyła. – Nie dam jej wielkiego wyboru. Gröger spojrzał niepewnie na Reignera. Jeśli panicz miał cokolwiek wspólnego z porwaniem aktualnego pana na Raisentalu, to ukrywał to z wielkim kunsztem. Służącego zaniepokoiła myśl, że właściwie był tylko o krok od tego, by niepostrzeżenie przedostać się do swoich. – Mówisz poważnie? – zapytała Maländer. – Jak najbardziej. Matka będzie musiała skonfrontować swoje zachowanie z rzeczywistością, a rezultat może być tylko jeden. Uświadomi sobie, że to, co robi, to zupełna hucpa. – Nie wydaje mi się. – Wierz mi. Zrobię wszystko, co tylko… – Nic nie zdziałasz. Ton jej głosu kazał sądzić, że dyskusja jest skończona. I zazwyczaj to wystarczało, by Sophie postawiła na swoim. Tym razem jednak Marc-Oliver najwyraźniej nie miał zamiaru odpuścić. Jeszcze przez chwilę próbował przekonać ją, że najrozsądniej będzie, jeśli pójdzie tam sam, ale Sophie nie zamierzała ustępować. – Nie ma mowy – ucięła, a potem spojrzała na Grögera. – Ile zostało do zmroku? – Najwięcej dwie godziny, moja pani. – W takim razie mamy dwie godziny, by przyjrzeć się każdemu skrawkowi tego domu, jaki stąd widać. – I co potem? – zapytał Reigner. – Zaatakujemy. – A więc jednak masz na podorędziu jakiś arsenał, o którym nie wiem. – Nie, ale coś wymyślimy.
– Świetnie – bąknął Marc-Oliver. – Plan brzmi wprost świetnie. – Nie przejmuj się, Öhle – odparła z uśmiechem. – Gdybyśmy mieli przeciwko sobie uzbrojonych po zęby żołnierzy, byłabym pierwsza do odwrotu i nalegałabym na wezwanie posiłków. Ale nie zapominaj, że tam urzęduje twoja matka, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa najęła kilku rosyjskich chłopów do czuwania nad okolicą. To wszystko. Czy wierzyła w swoje własne słowa? Trudno było powiedzieć, przynajmniej wtedy. Już godzinę później wiedziała, że było to tylko czcze gadanie. Po którymś z kolei okrążeniu budynku Gröger dostrzegł uzbrojonego mężczyznę w jednym z okien. Marc-Oliver zaś namierzył innego, z pistoletem, przy wejściu. Sama Maländer dokonała także innego, znacznie ważniejszego odkrycia. W jednym z mężczyzn rozpoznała zabójcę Aniki Eller. Schowana za pniem drzewa obserwowała, jak Fritz snuje się po domu. Pojawił się w jednym oknie, później znikł i ponownie dostrzegła go w następnym. Chodził bez celu, najwyraźniej nie mając się czym zająć. Nigdzie za to Sophie nie wypatrzyła sióstr Marca-Olivera. Gdy cała trójka spotkała się we wcześniej wyznaczonym miejscu, nikt nie był skory do zabrania głosu. Wszyscy mieli minorowe miny i spoglądali gdzieś w dal. – To komplikuje sprawę – zauważył Gröger. Sophie spuściła wzrok. – I najwyraźniej nie chodzi tutaj o samego barona – dodał. Marc-Oliver wzdrygnął się na to określenie. – Ci ludzie sprawiają wrażenie wojskowych lub policjantów – perorował dalej służący, widząc, że nikt nie ma zamiaru podjąć tematu. – Oczywiste zatem wydaje się, że nie możemy zaatakować. Tak jak wcześniej zauważyła Fräulein, należy wezwać posiłki. – To była tylko luźna myśl, Gröger – odparła Sophie, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po okolicy, która powoli pogrążała się w mroku. – Nie mamy nikogo w odwodzie. Rosjanie nam nie pomogą. – W takim razie należy sprawę rozwiązać kanałami dyplomatycznymi. – Do tej pory Erik może już nie żyć – zaoponowała. – Albo zostać przeniesiony gdzie indziej. – Nasi dyplomaci o niego zadbają, fräulein.
– Nasi dyplomaci nawet go nie znajdą – oświadczyła, potrząsając głową. – Dzisiaj spłoszyliśmy Hiltrude i przypuszczam, że niebawem wywiezie stąd Erika. Albo po prostu go pochowa kawałek dalej. Nie mamy prawa teraz go zostawić. Marc-Oliver milczał, wpatrując się w las, z którego przyszli. – Niech go strawią ognie piekielne – odezwał się. – Co takiego? – zapytała Maländer. Obrócił się i spojrzał jej w oczy. – Ten budynek – powiedział. – Spalmy go. – Żartujesz sobie? – Nie – odparł, wzruszając ramionami, jakby było to najprostsze i najłatwiejsze rozwiązanie. – Puśćmy go z dymem. – Ależ tam jest gnädige Frau… – zaczął Joachim. – Nie obawiaj się, Gröger. Moja matka zdąży ujść, podobnie jak wszyscy inni. Weźmiemy jakiegoś chłopaka ze wsi, damy mu kilka rubli, a potem w odpowiednim momencie poślemy go do dworku, by poinformował wszystkich, że budynek płonie. – Ryzykowny pomysł – ocenił Gröger, patrząc na Sophie z nadzieją, że zaprotestuje. Maländer zdawała się jednak nie odnotować jego obiekcji. – Nie pozwolimy nikomu tam zostać – zapewniał Reigner. – Jeśliby ktoś w istocie miał problem z opuszczeniem rezydencji, będziemy przygotowani. Wyciągniemy go w porę. – Wypłoszymy stamtąd ich wszystkich – dodała w zamyśleniu Maländer. – Co do jednego. Gröger nie był przekonany, czy tak rzeczywiście będzie. Jeśli młody baron był więziony w części piwnicznej lub leżał związany na strychu, to istniało małe prawdopodobieństwo, by ktokolwiek tracił czas na ratowanie go. Majordom popatrzył znacząco na Sophie, czekając, aż uświadomi sobie to samo. Fräulein jednak sprawiała wrażenie tak usatysfakcjonowanej świadomością, że literalnie dopiecze Hiltrude, iż nie myślała klarownie. – Panienko – zaczął niepewnie. – Pozostaje kwestia wielmożnego pana, który może być przetrzymywany pod kluczem. Taki pożar będzie na rękę każdemu, kto życzyłby sobie jego śmierci. Joachim unikał wzroku Marca-Olivera. Aluzja była oczywista. – Bzdura – odparł Reigner. – Nikt nie zostawi go tam na śmierć. Moja
matka być może ma zadatki na wyrachowanego polityka, ale nie jest morderczynią. Nie wierzę w to, by choćby przez chwilę kontemplowała możliwość, że go zabije. Służący spojrzał wyczekująco na Sophie. Marc-Oliver zaczął się niecierpliwić. – W najgorszym wypadku chciała go uwięzić, wymusić jakieś ustępstwa, a potem wyprawić go na drugi koniec świata. Żadne z rozmówców nie zabrało głosu. – Do cholery, mówimy o mojej matce – syknął. – Nie o jakimś potworze. – Może i nie – odparła Maländer. – Ale w razie czego nie będzie ryzykowała życiem dla Erika. A innych także nie podejrzewajmy o przesadną empatię. Gröger odetchnął, ale tylko na moment. – Wtedy wkroczymy sami – zapewnił Reigner. – Owszem. Wtedy wkroczymy sami – potaknęła z uśmiechem Sophie. – A teraz bierzmy się do roboty. Ten budynek sam nie puści się z dymem.
Rozdział XVI Erik miał wrażenie, że za każdym razem, gdy kornet odrywał kawałek skóry, w jakiś sposób ulatywało z niego życie. Krew obficie spływała mu po nogach, ale żadna z ran nie była zbyt głęboka. Każda jednak powodowała okrutny, nieludzki ból. – Przyznaj się! – ryknął Bogdanowicz, tracąc cierpliwość. – Jesteś oficerem Geheimpolizei! – Nie… – odparł Landecki przez zęby. Oprawca dał mu chwilę wytchnienia. Otarł pot z czoła, a potem znów przeszedł wokół ofiary. Zatrzymawszy się po jego prawej, spojrzał Polakowi w oczy. – Słyszałeś o Świętym Marku? Landecki z trudem przełknął ślinę, oddychając ciężko. – Nie… – Był biskupem Arezuty za czasów Juliana Apostaty. – O czym… – My nazywamy go swiaszczennomuczenik Mark jepiskop arefusijskij. Ale w waszej wierze też jest świętym. Wiesz, dlaczego został męczennikiem? – Nie. – I nie obchodzi cię to. Erik starał się nie koncentrować na tym, co mówił oprawca. Starał się myśleć o Sophie. Tylko to go ratowało. Wiedział, że jest gdzieś w okolicy. Skoro dotarła aż tutaj, nie mogła tak po prostu odpuścić. To, czy odprawiono ją z kwitkiem, czy nie, nie miało żadnego znaczenia. Była zbyt uparta, by dać się spławić. Miała kilka godzin, by obmyślić sposób na wydostanie go. Do tej pory z pewnością miała już plan. Przemknęło mu przez myśl, że może nie wiedzieć o Fritzu. O jego karabinie, którego już raz użył. Starał się skupiać na tym, że z pewnością ma
na podorędziu coś, co sprawi, że szanse się wyrównają. – Święty Marek miał nieprzyjemne przejścia z mieszkańcami Arezuty – kontynuował Rosjanin. – Rozebrali go, ciągnęli po ulicach, ranili na całym ciele… musiał wyglądać podobnie do ciebie. – Mhm. – Na koniec obtoczyli go całego w miodzie pszczelim. Wiesz, co zrobili później? – Nie. – Zawiesili go w koszu na rynku miasta, a potem czekali, aż zlecą się osy, pszczoły i wszystko, co ciągnie do miodu. Uczta trwała w najlepsze przez długie godziny. Zawsze ciekawił mnie ten epizod. A teraz sprawdzę na tobie, na ile jest to skuteczna metoda pozyskiwania informacji. – Jakich informacji? – zapytał po raz setny Erik. – Nie jestem żadnym… – Zobaczymy, co będziesz mówił za moment. Przypuszczam, że to nie potrwa długo. Bogdanowicz zapukał do drzwi kilkakrotnie, a zaraz potem w progu pojawiła się kobieta z niewielkim drewnianym pojemnikiem. Rosjanin odebrał go od niej i postawił przed Landeckim. Otworzywszy wieko, wziął na palec trochę miodu i zlizał. – Niespecjalnie dobry, ale pszczoły chyba nie są wybredne. Erik milczał, nie mogąc uwierzyć, że ktokolwiek rzeczywiście mógłby zdobyć się na takie bestialstwo. Biorąc jednak pod uwagę przykład Marka z Arezuty, który wrył mu się w pamięć, może nie powinien się dziwić. Wiedział, że męczennik przeżył, w przeciwieństwie do jego popleczników. Pszczoły i osy wprawdzie urządziły sobie wyżerkę, sprawiając ofierze nieludzkie katusze, ale święty uszedł z życiem. I najpewniej Rosjanin liczył na to, że w tym wypadku będzie podobnie. Gdy Wiaczesław smarował mu rany miodem, Landecki syczał z bólu. Nie chciał nawet wyobrażać sobie gehenny, która nastąpi, gdy rozpocznie się żer. Kornet raz po raz pytał chłopaka, czy jest gotów się przyznać, ale w odpowiedzi słyszał jedynie bluzgi. Landecki krzyczał najgłośniej, jak mógł, licząc na to, że towarzysze usłyszą jego wołania i przyspieszą realizację jakiegokolwiek planu, który uknuli. – I już – odezwał się jakiś czas później Bogdanowicz. – Po bólu. Erik posłał mu kolejną wiązankę przekleństw, skupiając się przede wszystkim na jego rosyjskiej maci.
– Twoja złość jest całkowicie zrozumiała – odparł Rosjanin. – Czekają cię niewyobrażalne męki. Mam jednak nadzieję, że zniesiesz to godnie. I że przeżyjesz. – Pierdol się. – Szczerze mówiąc mam też nadzieję, że będziesz trwał w swoim uporze. – Co takiego? – Z początku liczyłem na efekty, ale teraz… cóż, muszę przyznać, że bardzo by mnie rozczarowało, gdybyś się przyznał i poszedł na współpracę. Odebrałoby mi to okazję do sprawdzenia kilku innych rzeczy. Historia obu naszych religii dostarcza tylu ciekawych możliwości, prawda? Landecki się nie odezwał. Zagryzł zęby, a potem zamknął oczy i przygotował się na najgorsze. Wiedział, że Wiaczesław nie pozwoli mu umrzeć – i uznał, że tej myśli musi się uczepić. Jeśli tylko będzie o tym pamiętać, przetrwa ten epizod. Bo to jedynie epizod. Za pół godziny cała męka się skończy, a pszczoły odlecą lub zostaną rozgonione. Powtarzał to sobie przez pierwsze kilkanaście sekund po tym, jak postawiono w celi kosz i szybko zamknięto drzwi. Zaraz potem rozległo się niepokojące buczenie i Erik przestał myśleć racjonalnie. Chwilę później osy zaczęły dobierać się do otwartych ran, w które Wiaczesław upchał miód. Landecki krzyczał tak głośno, że niemal czuł krew ze zdartych ścian gardła. Niecałą godzinę później do pomieszczenia wszedł Rosjanin w ubraniu ochronnym. Rozejrzał się, mruknął coś niezrozumiałego i zamknął kosz. Wyniósł go gdzieś, zostawiając na tym miejscu garnek z miodem. Gdy wrócił, większość os i pszczół w nim osiadła. Wiaczesław zakrył pojemnik, a potem stanął nad Polakiem. Landecki wodził półprzytomnym wzrokiem po suficie, trzęsąc się. Wyglądał, jakby od lat chorował na ospę. Trudno było na jego ciele odnaleźć pojedyncze miejsce, w które nie zostałby użądlony. – Wróciłem – odezwał się Wiaczesław. – Teraz weźmiemy się… – Przy… przyzna… przyznaję się – wyszeptał Landecki. – Jestem… jestem agentem, pruskim ag-gentem… – Już? – zapytał Rosjanin. – Sądziłem, że czeka nas jeszcze trochę zabawy. Tak czy inaczej należy ci pogratulować. W końcu wola przetrwania zwyciężyła nad czystą logiką. – Zdradzę wszystkie… wszystko…
– Nie masz czego zdradzać, bo nigdy nie byłeś nawet w pobliżu oficera Geheimpolizei. Erik zdrętwiał. – Ale to nieistotne. Ważne, że należysz teraz do mnie. Prawda? – Tak… tak… – Stałeś się tym, kim kazałem ci być. Bogdanowicz skinął głową. Sprawiał wrażenie, jakby upajał się każdą sekundą swojego zwycięstwa. Jakby dokonał rzeczy niemożliwej, wielkiej i godnej tego, by znalazła się w annałach historii. – Zostawię cię jeszcze na trochę, byś wszystko sobie poukładał w głowie. Erik zmusił się, by na niego spojrzeć. – Potem ruszymy na wschód. Nie zginiesz, frau Reigner nie życzy sobie mieć na rękach twojej krwi. Ale osiądziesz gdzieś daleko, na terenach Mongołów, i tam dożyjesz swoich dni. Odpowiada ci taki układ? – Tak – wydusił z siebie. – Trzeba było tak od razu, oszczędzilibyśmy sobie całego tego przedstawienia – odparł kornet, po czym zaśmiał się pod nosem. – No, na mnie pora. Zastanów się jeszcze dziesięć razy, nim ostatecznie się zgodzisz. A ja tymczasem… Rosjanin urwał, rozglądając się nerwowo. Pociągnął kilkakrotnie nosem, jak ogar węszący trop. Zmrużył oczy. Doszedł go niepokojący zapach, który mógł znaczyć tylko jedno. Coś w okolicy się paliło. I to w bardzo bliskiej okolicy. Spojrzał na Landeckiego, ale ten nic nie wyczuł. Rosjanin czym prędzej opuścił celę, a potem zamknął drzwi na kłódkę. Schował klucz do kieszeni, a następnie ruszył schodami na górę, by sprawdzić, co się dzieje.
Rozdział XVII Sophie stała za drzewami, obserwując, jak płomienie trawią stajnię. Wszyscy byli zgodni, że właśnie ten budynek powinien stanowić punkt zapalny – miał najwięcej elementów, które szybko mogły zająć się ogniem, a gdy pożar rozpęta się na dobre, nie sposób już będzie go zatrzymać. Nie musieli nawet posyłać kogokolwiek, by zawczasu uprzedzić domowników. Wszyscy od razu zobaczyli łunę i poczuli swąd palącego się drewna. Kilku chłopów rzuciło się do gaszenia stajni. Sophie się tego spodziewała, a nawet początkowo dopuszczała, że te zabiegi zakończą się sukcesem. Aby nie ryzykować, Gröger podłożył ogień po drugiej stronie majątku, przy niewielkim składziku, który stanowił drewnianą dobudówkę murowanego budynku. Zajął się równie szybko jak stajnia i gdy płomienie buchnęły z okien, każdy w okolicy wiedział już, że gaszenie pożaru będzie daremne. Teraz ogień zbliżał się do rezydencji z dwóch stron. Maländer czekała, aż z budynku wybiegnie Fritz. Właśnie jego obecność uznawała za największe niebezpieczeństwo. Był w stanie zabić Bogu ducha winną Anikę, więc trudno było przypuszczać, że miałby jakiekolwiek skrupuły. Gdy zobaczyła go wybiegającego z domu, z karabinem przewieszonym przez ramię, wiedziała, że jej obawy były uzasadnione. Snycerz sprawiał wrażenie, jakby miotał się między potrzebą ucieczki a namiastką lojalności wobec Hiltrude. Obracał się wokół własnej osi, najwyraźniej zastanawiając nad tym, w którą stronę ruszyć. W końcu zaklął głośno i puścił się pędem do budynku. Szkoda. Sophie wolałaby, żeby wybrał drugą możliwość. Wyszła zza drzewa i ruszyła w kierunku przeciwnym do tego, w którym udawała się większość ludzi. Gros chłopów wiedziało już, że na tym etapie nie sposób uratować dworku, więc ratowali to, co im pozostało – swoje życie. – Co teraz? – krzyknął Marc-Oliver, gdy zobaczył narzeczoną.
– Znajdźmy twoją matkę. – Wie już, że ktoś podłożył ogień – zastrzegł Gröger, kuląc się, jakby żar z budynków mógł go przypalić. Paru chłopów nawoływało jeszcze pozostałych, by przyłączyli się do gaszenia ognia, ale żaden z uciekających nie zawrócił. – Będzie się nas spodziewać – dodał Reigner. – I dobrze – odparła Sophie. – Niech wie, kto ją tak urządził. Öhle, idź od frontu, postaraj się dowiedzieć, gdzie jest Erik. My z Grögerem pójdziemy od tyłu i zaczniemy przeszukiwać dom. – Byle prędko – odparł Marc-Oliver. – Płomienie rozprzestrzeniają się szybciej, niż sądziliśmy. Maländer wraz z majordomem ruszyli pędem na tyły rezydencji, mijając ostatnich parobków, którzy poczuwali się do odpowiedzialności, by zostać dłużej niż reszta. Oni także porzucili już swoje wiadra. Biegli w kierunku lasu, szukając schronienia. Krzyczeli do Sophie coś po rosyjsku, ale nie rozumiała ani słowa. Z ich twarzy mogła jednak wyczytać, że spodziewają się zawalenia budynku. Maländer dopadła do otwartego okna w momencie, gdy ktoś z drugiej strony uczynił to samo. Zamarła, spoglądając w oczy wysokiego mężczyzny, który wcześniej ich spławił. Rosjanin zastanawiał się tylko przez ułamek sekundy. Popchnął dziewczynę, a potem sprawnie przeskoczył przez futrynę na zewnątrz. Rozejrzał się, spodziewając się, że tym razem nieproszeni goście przybyli z obstawą. Poza niegroźnym starcem nikogo więcej jednak nie dostrzegł. – Uciekajcie stąd, jeśli wam życie miłe – powiedział, a potem puścił się biegiem w kierunku drzew. – Gdzie więzień?! – krzyknęła za nim Sophie. Rosjanin coś odkrzyknął, ale nie udało jej się nic usłyszeć. Gröger pomógł jej wstać. – W piwnicy – powiedział majordom. – Ten mężczyzna krzyknął, że jest w piwnicy. – Leć do Marca-Olivera i mu powiedz! – odparła Maländer, rzucając się do okna. Jeszcze zanim przez nie przeskoczyła, Joachim już pędził w stronę głównego wejścia. Nie dyskutował, bo nie było na to czasu. Sophie czuła, że ubranie przylgnęło jej do ciała. Biegła przez rozgrzane
wnętrza rezydencji, nie bacząc na to, czy natknie się na Fritza lub matkę narzeczonego. Zatrzymała się na korytarzu i powiodła wzrokiem po kilku drzwiach. Stała tak przez moment, nie wiedząc, w którą stronę pobiec. Wiedziała, że musi postanowić szybko. Podjęła decyzję, że skręci w lewo. Był to kierunek równie dobry, jak każdy inny. Dopadłszy do drzwi na końcu korytarza, otworzyła je i trafiła do jakiejś sypialni. Zaklęła pod nosem i zaczęła przeczesywać inne części rezydencji. W końcu trafiła na korytarz prowadzący na dół. Otworzywszy drzwi do klatki schodowej, poczuła chłód dochodzący z dołu, a zaraz potem powiew gorąca, który uderzył ją w plecy i popchnął w przód. W jej głowie pojawiła się niejasna myśl, że coś w kuchni musiało wybuchnąć. Potoczyła się po schodach i zatrzymała dopiero na samym dole. Nie miała pojęcia, że tuż obok mieści się cela, w której trzymany był Erik. Zaraz potem straciła przytomność. Landecki usłyszał dźwięk otwieranych drzwi, a potem upadku. Nie miał sił, by krzyknąć, zapytać, kto znalazł się po drugiej stronie. Mimo to próbował się do tego zmusić. Z gardła dobył mu się przeciągły szept. Namiastka ostatniego wołania. Starał się odwrócić głowę, ale nie było na to szans, póki trzymały go więzy. Szarpał się, słysząc, jak ogień panoszy się na parterze, trawiąc wszystko, co spotkał na swojej drodze. Drewno głośno trzaskało, a po tym, jak ktoś otworzył drzwi do klatki, fala ciepła buchnęła na dół. Landeckiemu wydawało się, że w końcu udało mu się krzyknąć. Starał się wyrwać ze sznurów, ale te nawet się nie poruszyły. Oczyma wyobraźni widział, jak pożoga niemal go pochłania. Była jedna myśl, która go pocieszała. Bogdanowicz nie będzie widział ostatecznego rezultatu swoich tortur. Erik zamknął oczy. W krakowskiej celi umknął śmierci w ostatniej chwili, ale teraz nie miał złudzeń. Starał się myśleć o Sophie, o jej listach, szczególnie tym ostatnim. Miał nadzieję, że się uratowała. Że nie umrze razem z nim.
Rozdział XVIII Rok po wydarzeniach w Nowogradzie Wołynsk Joachim Gröger wybrał się na spacer po parku przylegającym do Raisentalu. Przez ten czas Marc-Oliver dobrze dbał o rezydencję, skutkiem czego każdy odwiedzający ją gość wyjeżdżał zadowolony. Osoby odwiedzające barona najbardziej ceniły sobie właśnie przechadzki po świeżo odremontowanych ścieżkach w parku. Wysypano na nich białe kamyczki, a następnie ubito je ciągniętymi przez konie urządzeniami, które Gröger widział po raz pierwszy w życiu. Była druga połowa 1910 roku i mało kto ze służby nadal rozpamiętywał to, co działo się dwanaście miesięcy wcześniej. Nikt nie wracał do tego, że przez kilka miesięcy panem na Raisentalu był człowiek, którego imienia teraz się nie wymawiało. Majordom stanowił wyjątek, choć nikomu głośno o tym nie mówił. Starał się od czasu do czasu poruszyć ten temat z baronem von Reignerem, ale Marc-Oliver był nieustępliwy. Wraz z matką byli święcie przekonani, że Bóg czuwał nad ich rodziną, choć po drodze wystawił wszystkich na wielką próbę. Gröger nadal nie mógł jednoznacznie stwierdzić, czy nowy baron był współodpowiedzialny za porwanie swojego świętej pamięci brata. Raz wydawało mu się, że musiał być, bo nikt ze służby nocą nie zdołałby niezauważenie wydostać Erika z rezydencji. Innym razem zaś przypominał sobie, co działo się, gdy Marc-Oliver zrozumiał, że jego narzeczona i brat są w płonącym budynku. Gdyby nie Joachim i Fritz, baron z pewnością rzuciłby się prosto w szalejący ogień. Majordom dotarł do jednej z ławek na samym końcu parku, a potem przez moment się zastanawiał. Tego dnia miał jeszcze sporo obowiązków, a wieczór zbliżał się nieuchronnie. Gröger powinien zrobić obchód i sprawdzić, czy nowy lokaj odpowiednio wyszorował srebra na jutro. Dziś
wypadał też dzień, w którym należało ocenić stan dywanów i zastanowić się nad tym, czy aby nie nadszedł czas, by wezwać frotera. Ostatecznie jednak Joachim machnął na to ręką, a potem ruszył dalej, ku otwartej przestrzeni za parkiem. Dziś wypadała także rocznica śmierci dwojga ludzi, którzy odeszli przedwcześnie. Joachim udał się więc na pobliski cmentarz, gdzie chowano do tej pory jedynie członków rodziny. Otworzył niską furtkę, a potem podszedł do dwóch stojących obok siebie grobów. Hiltrude długo protestowała przed tym, by pochować tutaj Erika, ale ostatecznie zgodziła się, gdy Marc-Oliver poszedł na ustępstwo i kazał umieścić na mogile nazwisko „Landecki”. Baronowa miała obiekcje również co do Sophie, ale w tym względzie Reigner był nieugięty. Nie przyjmował innej możliwości, choć matka powtarzała mu, że na dobrą sprawę prochy można było rozpylić gdziekolwiek. Tyle pozostało z Erika i Sophie. Do ziemi opuszczono trumny wypełnione popiołem i na dobrą sprawę nie wiedziano, czyje znajdują się w której mogile. Gröger przypuszczał, że żadne ze zmarłych nie miałoby nic przeciwko temu. Właściwie może byliby zadowoleni, wiedząc, że kiedyś skończą w ten sposób. Na zawsze połączeni. Joachim opadł ciężko na ławkę przed grobami. Patrzył na mogiły, zastanawiając się, jak potoczyłyby się losu Raisentalu i tych ludzi, gdyby Hiltrude nie porwała Erika. Zarzekała się, że nie miała wobec niego złych zamiarów – przynajmniej nie na tyle, by planować odebranie mu życia. Twierdziła, że zamierzała wyekspediować go na wschód, zapewniając mu tam godne życie i szanse na rozwój. Gröger nie wierzył w ani jedno jej słowo. Sam fakt, że trzymała przy sobie Fritza, dawał dużo do myślenia. Zasadniczo tyle wystarczało, by stwierdzić, że to osoba o wątpliwej moralności. A mimo to pozostała bezkarna. Podobnie jak snycerz, który odebrał życie Anice Eller. – Mogę się przysiąść? – rozległ się kobiecy głos. Joachim obrócił się przez ramię i spojrzał na niespodziewanego gościa tak, jakby zobaczył ducha. Wskazała wzrokiem ławkę, a potem spojrzała mu pytająco w oczy. – Oczywiście – powiedział.
Kobieta usiadła w milczeniu. Nogi trzymała złączone, a dłonie ułożyła na kolanach, skrzyżowane. – Często pan tu przychodzi? – Nie – odparł Joachim, nie mogąc przypomnieć sobie, kiedy ostatnim razem miał okazję rozmawiać z guwernantką. Po prawdzie nie miał pojęcia, dlaczego ta kobieta nadal mieszka w Raisentalu. Gdy żył Julius, pewne było, że prędzej czy później pojawi się jakieś dziecko – bękart czy nie, trzeba byłoby zapewnić mu edukację. Jednak teraz? Kobieta nazywana przez służbę Rozworą nie miała czego szukać w dworku. Marc-Oliver sprawiał wrażenie, jakby rozważał spędzenie reszty życia w celibacie. Zanim spłodzi potomka, guwernantka dawno zestarzeje się i nie będzie się nadawała do takich zadań. – O czym pan tak myśli? – Wspominam. – Jak przyszłam po pana w nocy? Wtedy, gdy panicz Julius zmarł? – Nie. Dlaczego miałbym wracać do tego myślami? – Bo od tego się wszystko zaczęło, prawda? Gdyby nie to, pan Erik byłby teraz doświadczonym czyścibutem, niemającym pojęcia o swoim pochodzeniu. Pan Hendrik dalej panowałby w Raisentalu. Pewnie do tej pory doczekałby się wnuków. – Nie mam nastroju na płonne rozważania. – A jednak przyszedł pan tutaj – odparła Rozwora, wskazując mogiłę. – Jakie rozważania można prowadzić w takim miejscu, jeśli nie płonne? Niech pan się zajmie żywymi, herr Gröger. – Nie wiedziałem, że edukacja w pani wydaniu zakłada także elementy przaśnej filozofii. Kobieta wzruszyła ramionami. – Niech mi pan opowie, co tam się stało. – A co miało się stać? – Podobno panienka Maländer wbiegła w sam środek pożogi, krzycząc imię ukochanego. – O ile pamięć mnie nie myli, była wówczas zaręczona z paniczem Markiem-Oliverem. Radzę mieć to na względzie. – Mówiło się co innego. – Być może. Ale teraz już się nie mówi. – Ano nie – potwierdziła Rozwora. – Teraz oboje są tematem tabu. – Przez chwilę milczała, przenosząc wzrok z jednej mogiły na drugą. – To nawet
romantyczne, że tak razem zginęli. Przypuszczam, że trzymali się za ręce, a może nawet patrzyli sobie w oczy w ostatnich chwilach. Gröger wstał, poprawiając koszulę, która zagięła się tuż przy pasku. – Nie zdążyliśmy – odezwał się bardziej do siebie niż do kobiety. – Słucham? Nie odpowiadając, ruszył powolnym krokiem w kierunku Raisentalu. Minął gęsto zalesiony teren, a potem wszedł na ścieżkę wysypaną białymi kamykami, które chrzęściły pod butami. Przeszedł nią kawałek, po czym zatrzymał się, dostrzegając biegnącego w jego stronę chłopaka. Péter Gáspár wymachiwał do niego rękoma, jakby się paliło. Krzyczał też coś, ale Joachim nie mógł rozszyfrować słów. – Panie Gröger! – Co się dzieje? – Stajenny! Stajenny nie żyje! – Jakże? – Zadźgany na śmierć! Leży w szopie, cały we krwi – powiedział Węgier, zatrzymując się przed majordomem. Wsparł się o kolana i spojrzał na Grögera. – Rozbebeszono go jak cielę na rzeź. – Prowadź – rzucił Joachim, a potem obaj ruszyli truchtem w kierunku stajni.
Rozdział XIX Gröger stanął nad ciałem i przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu. Wraz z Péterem byli pierwsi na miejscu, reszta jeszcze nie zdążyła się zbiec. Majordom słyszał ich już jednak w oddali. – Jak to się stało? – zapytał. – Nie wiem, herr Gröger. Niczym doświadczony wiarus policyjny, Joachim potoczył wzrokiem po stajni. – Wygląda na to, że stajenny cofał się przed napastnikiem – powiedział. – Zauważ, Gáspár, że nie ma śladów szarpaniny, są zaś poszlaki wskazujące na to, że ktoś szedł w tył. – Joachim wskazał na ziemię. – Człowiek idący w przód zostawia wyraźne, odpowiadające podeszwie odciski, tutaj zaś widać, że ofiara jakby powłóczyła nogami w kierunku miejsca, gdzie ostatecznie spoczęła. Lokaj popatrzył na przełożonego z konsternacją. Już od dawna przypuszczał, że coś takiego może mieć miejsce, ale teraz nie miał już wątpliwości. Stary zwariował. – Można zatem mniemać, że człowiek ten znał napastnika. – Z pewnością nie była to zażyła znajomość – odparł Péter. – Niech pan spojrzy na głowę. Ktoś wraził mu jakieś ostrze prosto w pieprzony oczodół. – W istocie – potwierdził Gröger. – Niemniej należy z szacunkiem wyrażać się o zmarłych. – Nawet jeśli słusznie odeszli? – Szczególnie wówczas. Majordom pochylił się nad zwłokami, robiąc wszystko, by się nie uśmiechnąć. Wiedział, że nie wypadało czuć satysfakcji. Będzie się potem z tego spowiadał, ale natura okazała się silniejsza od niego. Grymas zadowolenia przemknął przez jego twarz.
Po chwili do stajni wpadł zdyszany baron, zatrzymując się w progu i zawieszając rękoma na futrynie, jakby chciał wejść do środka, ale coś go trzymało. Gröger podniósł się i skłonił. – Gnädiger Herr – powitał go. – Kto… kto jest ofiarą? – wysypał Marc-Oliver. – Nieszczęsny Fritz. Pański stajenny, którego… – Do kurwy nędzy! Wiem, kim był ten człowiek, Gröger – uciął Reigner, puszczając framugę i robiąc krok do środka. Nagle baron pobladł na twarzy. Musiał uświadomić sobie to samo, co wywołało uśmiech na twarzy majordoma. – Kto mógł to zrobić? – zapytał Joachim. Starał się, by jego głos nie zabrzmiał zbyt wesoło. – Jakiś nocny mściciel – ocenił Péter. – Zamknąć się – polecił gospodarz, a potem przyjrzał się ciału. Zrobiło mu się niedobrze, gdy zobaczył przebite oko, pusto wgapiające się w sufit. Nie było wiele krwi, mieli do czynienia z czystym zabójstwem. Wyglądało to jak robota profesjonalisty, choć Marc-Oliver nie sądził, by w Zagobinie można było takiego znaleźć. Najlepszym kandydatem byłby właściwie sam Fritz. Marc-Oliver obrócił się w kierunku drzwi, przerażony, jakby spodziewał się zobaczyć tam dwójkę duchów, które powróciły z zaświatów, by dokonać wendety. – Chcę… chcę, byście natychmiast posłali po policję do Olenfeldu. Mają tutaj czym prędzej… Reigner urwał, głośno przełykając ślinę. Obserwujący jego reakcję Gröger stwierdził, że to miód na jego serce. Gdy baron niepewnie wytoczył się na zewnątrz, Joachim ponownie bezskutecznie spróbował powstrzymać uśmiech. – Co tak pana cieszy, herr Gröger? – zapytał Gáspár. – Och, nic takiego. – Myśli pan, że to może… – Co takiego? W zmartwychwstanie kogokolwiek poza Jezusem Chrystusem nie wierzę. – To dlaczego się pan tak cieszy? – Nie cieszę się. – Wygląda pan, jakby…
– Jestem po prostu ukontentowany – odparł Joachim, a potem ruszył w kierunku wyjścia. Przywołał jednego z parobków, polecił mu osiodłać konia i popędzić do Olenfeldu, by donieść o kolejnym zabójstwie w Raisentalu. Cóż, przez rok było spokojnie. Teraz okolicę znów zdawało się ogarnąć szaleństwo. Każdy jeden służący przybiegł do stajni, a z dworku wychodzili już zaniepokojeni członkowie rodziny. Nawet gnädige Frau wyłoniła się ze swoich komnat i kroczyła dostojnie, chcąc sprawdzić, co przykuło uwagę całego Raisentalu. – Skąd pan wie, że to nie oni? – drążył Péter. – Gdyż widziałem, jak spłonęli w ruinach rosyjskiego dworku. – Kto zatem mógłby to zrobić? Gröger spojrzał na niego w nieprzenikniony sposób. – Oni. – Słucham? – jęknął Węgier. – Co też pan opowiada? Jakże by mieli… zza grobu? – Przypuszczam, że nie ma to nic wspólnego z ich duszami, chłopcze – bąknął Joachim. – Musieli poczynić jakieś dyspozycje na wypadek śmierci. I być może teraz, gdy minął równo rok, pewne trybiki maszyny poszły w ruch. Ale szczerze powiedziawszy, to tylko gdybanie. – Będą krążyć plotki – zauważył Péter. – I zapewne także o to chodziło sprawcy. Ktokolwiek to uczynił. – Chwała mu za to. – Owszem – odparł cicho Gröger, po czym ruchem ręki zasygnalizował podwładnemu, że resztę drogi do Raisentalu zamierza przebyć samotnie. Dopisywał mu humor i miał zamiar cieszyć się nim w samotności, tak jak lubił najbardziej. Przeklętego Fritza wreszcie dosięgnęła sprawiedliwość. Zadowolenia Joachima nie umniejszało to, że nie miał pojęcia, kto stanął na wysokości zadania i dokonał tego aktu bohaterstwa. Przypuszczał, że nigdy się tego nie dowie, ale się pomylił. Sprawa wyjaśniła się już, gdy wszedł do swojego pokoju na piętrze. Na komodzie czekał na niego zapieczętowany na starą modłę list. W wosku odciśnięto pieczęć rodu von Reignerów – nieużywaną już od długiego czasu i znajdującą się pod kluczem na dole. Gröger ściągnął brwi, przerywając pieczęć. Koperta była zaadresowana do niego, lecz majordom nie poznawał charakteru pisma. Skonsternowany,
wyciągnął list i trzymając go przed sobą, usiadł na łóżku. „Wielce szacowny Panie Gröger, może zdziwi Pana, a może nie, że żyjemy i mamy się dobrze”. Joachim poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. „Na wstępie chciałbym poprosić, by spalił Pan ten list natychmiast po przeczytaniu – najistotniejsze jest dla nas to, by Reignerowie nie wiedzieli, że przeżyliśmy pożar”. Majordom dostrzegł, że trzęsą mu się ręce. Oderwał wzrok od kartki papieru i rozejrzał się, jakby gdzieś w pokoju mógł jeszcze czekać człowiek, który zostawił kopertę. Nagle pomyślał o tym, że zabójstwo Fritza było nie tylko aktem zemsty, ale także sposobem na to, aby wszyscy mieszkający w Raisentalu zgromadzili się w jednym miejscu. Dzięki temu posłaniec mógł dostarczyć list niezauważony. Może był to sam Erik? Gröger znów się uśmiechnął, tym razem bez cienia wyrzutów sumienia. Spojrzał z powrotem na kartkę papieru. „Zapewne zastanawia się Pan nad dwoma kwestiami. Mianowicie, jak udało nam się przeżyć, oraz dlaczego teraz zdecydowaliśmy się z Panem skontaktować. Zacznę od pierwszej kwestii”. Majordom nerwowo przeczytał kolejne wersy. Erik pisał o tym, co działo się, od kiedy Gröger stracił panienkę z oczu. Majordom zesztywniał na myśl o tym, że mogła zginąć, spadając po schodach do piwnicy. Szczęśliwie była jedynie oszołomiona – i już po chwili zebrała się w sobie i poczołgała w kierunku drzwi. „Sophie zachowała wyjątkową trzeźwość umysłu, ale to zapewne Pana nie dziwi. Przełamawszy kłódkę, zabrała ze sobą do środka kawałek palącego się drewna, dzięki któremu przepaliła krępujące mnie więzy”. Służący pokiwał głową. „Przypuszczam, że padlibyśmy sobie już wtedy w ramiona, ale czas naglił, toteż zaczęliśmy szukać schronienia. Piwnica w dworku była rozległa i z natury rzeczy murowana, więc w końcu udało nam się znaleźć miejsce, które oferowało bezpieczeństwo. Bylibyśmy się tam udusili, gdyby nie to, że pod sufitem znajdowały się małe przesmyki. Przetrwaliśmy tam dwa dni bez picia i jedzenia, po czym zaczęliśmy się wygrzebywać. Pomogło nam kilku Rosjan, którzy przyszli na szaber. Jak przypuszczam, Pana i innych dawno już tam nie było”. Gröger znów skinął głową. Rzeczywiście, odjechali krótko po tym, jak
pożar dogasł. Marc-Oliver starał się dostać do piwnicy przez rumowisko, ale szybko okazało się, że nie było do czego się przedzierać. Zebrał trochę prochów, które znajdowały się najniżej, a potem z bólem serca wrócili do Austrii. „Gdy czytasz te słowa, drogi Przyjacielu, my już oddalamy się od Raisentalu, najpewniej wymierzywszy już sprawiedliwość Fritzowi. Wybacz, że wcześniej Cię o tym nie uprzedziliśmy, ale nie było okazji. Długo żyliśmy z bolesną świadomością tego, że ten człowiek chodzi wolno. Zbyt długo. W końcu podjęliśmy decyzję, zapewniam Cię, że wspólnie”. – Słuszną – powiedział do siebie majordom, patrząc w kierunku okna. Żałował, że Erik i Sophie nie poczekali, ale każda sekunda spędzona w tym miejscu była dla nich ryzykiem. Tym bardziej doceniał, że zostawili mu wiadomość, wcześniej zabierając jeszcze z dołu pieczęć von Reignerów. „Nie traktuj tego listu jako zwiastun naszego powrotu – nie zamierzamy już nigdy pojawić się w Raisentalu”. Gröger rozumiał to doskonale. „Musisz także zastanawiać się, dlaczego nie wróciliśmy od razu. Cóż, mogę tylko odwołać się do Twojej romantycznej natury, Gröger. Możesz dopowiedzieć sobie, jakie emocjonalne oczyszczenie przeżyliśmy podczas tych dwóch dni w zasypanej piwnicy, przekonani, że już jej nie opuścimy. Otworzyliśmy się przed sobą, uchyliliśmy sobie wzajemnie serc i fala uczuć, jaka się z nich wylała, była prawdziwym sztormem. Gdy wydostaliśmy się na powierzchnię, nie mieliśmy najmniejszego zamiaru wracać do świata, który bezpowrotnie opuściliśmy. Błąkaliśmy się przez jakiś czas po Rosji, zadowoleni, że jesteśmy wolni, aż w końcu osiedliśmy kawałek na północ od Krakowa, w Rudzie Malanieckiej. Jesteśmy tutaj szczęśliwi, stary Przyjacielu, niczego nam nie brakuje. Nie martw się o nas i pamiętaj, że pojawiasz się często w naszych rozmowach oraz myślach. Mamy nadzieję, że Twoje życie układa się korzystnie… i tym samym przechodzę do powodu, dla którego zostawiamy Ci ten list”. Joachim poruszył się niespokojnie. „Oboje czuliśmy, że zostawiamy za sobą nie tylko dotychczasowe życie, ale także niedokończone sprawy. Z tego względu, po rocznych przygotowaniach, w końcu podjęliśmy działania. W szufladzie, w której trzymasz równo ułożone onuce na zimę, leży kolejna zapieczętowana koperta. Znajduje się w niej testament niejakiego
Erika von Reignera, skądinąd ci znanego. Sporządził go niedługo przed śmiercią. Znajdują się w nim wyraźne instrukcje, aby cały majątek Raisentalu przeszedł na rzecz Joachima Grögera”. Majordom trwał w zupełnym bezruchu, nie wiedział jak długo. Potem podniósł się na trzęsących się nogach. Podszedł do szafki, wyjął z niej list i dostrzegł tuż obok papierośnicę. Pomyśleli o wszystkim. Zapalił, po czym z powrotem usiadł na łóżku. „Jako legalny dziedzic majątku miałem pełne prawo nim rozporządzić. A nawet jeśli nie, po uczynkach Marca-Olivera i jego matki trudno uznać, by zasługiwali na spadek. Pomijam już fakt, że według Willy’ego jest to bezprawne, bo otrzymali swoją dolę po Hendriku. Tak czy inaczej uważamy oboje, że nikt lepiej od ciebie nie zadba o Raisental, Gröger. Jeśli kiedyś wrócę, testament będzie z oczywistych względów nieważny, więc hipotetycznie masz jeszcze szansę, by uchylić się od bycia panem na Raisentalu. Na Twoim miejscu jednak bym na to nie liczył. Nie łam pieczęci na liście – niech zrobi to notariusz. Resztą powinny zająć się już odpowiednie organy, jeśli Hiltrude i jej syn będą protestować. Na koniec dodam jeszcze tylko, że nigdy nie zamierzałem sprowadzać na nikogo śmierci. Mam nadzieję, że mi ufasz. Nie przyłożyłem ręki do wypadku Hendrika. Zamierzałem wymierzyć sprawiedliwość von Reignerom jedynie w świetle prawa. Oni chcieli mścić się w jego cieniu. Mamy nadzieję jeszcze kiedyś Cię zobaczyć, stary Przyjacielu, Sophie i Erik”. Gröger złożył list i umieścił go z powrotem w kopercie. Podszedł do świeczki palącej się przy oknie. Wyjrzał na zewnątrz, potoczył wzrokiem aż po horyzont, a potem zbliżył kopertę do ognia. Zastanowił się, czy aby na pewno powinien ją spalić.
Posłowie Książka ta była dla mnie wielkim wytchnieniem. Pisałem ją w styczniu 2014 roku, dzieląc czas między pracę nad nią a nad rozprawą doktorską. Dzięki niej mogłem dzień w dzień oderwać się od materii stricte prawnej i przenieść się do Austro-Węgier początku dwudziestego wieku – i chyba właśnie dzięki temu uporałem się z doktoratem w miarę sprawnie. Redagując ją po ponad dwóch latach, widzę jednak, jak bardzo praca naukowa rzutowała na jej treść. Siadałem do pisania z myślą, że chcę stworzyć sagę rodzinną – stawiając ostatnią kropkę, miałem świadomość, że wyszedł z tego raczej kryminał lub thriller prawniczy w stylu retro. I warto chyba podkreślić, że takie niespodzianki to jedne z najlepszych rzeczy, jakie mogą się przydarzyć w procesie twórczym. Początkowo planowałem, że powieść będzie nazywać się Pokolenia. Chciałem, by Erik i Sophie doczekali się potomstwa, a historia rodu biegła dalej, gdzieś na obrzeżach dziejów i historycznych przemian. Szybko jednak przekonałem się, że to zamknięta opowieść ich dwojga – opowieść o manipulacji, zemście i ratunku. Ratunkiem bowiem wydaje mi się to, co spotkało ich w Rosji. Udało im się uciec ze świata, w którym żadne z nich właściwie nie chciało spędzić reszty życia. A ja dzięki nim uciekłem ze świata norm, orzeczeń, glos i całej innej naukowej materii. Mam nadzieję, że Ciebie także wyrwali z teraźniejszości. Choćby na chwilę. Remigiusz Mróz
Spis treści Część pierwsza Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII
Część druga Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Część trzecia Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV
Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Rozdział XXI Rozdział XXII Część czwarta Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX
Posłowie