GUY GAVRIEL KAY WŁADCA CESARZY Kontynuacja Pożeglować do Sarancjum PODZIĘKOWANIA Sarantyńską mozaikę przenika napięcie, jakie istniało w późnym świeci...
7 downloads
12 Views
2MB Size
GUY GAVRIEL KAY
WŁADCA CESARZY Kontynuacja Pożeglować do Sarancjum
PODZIĘKOWANIA Sarantyńską mozaikę przenika napięcie, jakie istniało w późnym świecie klasycznym między murami i dziczą, a częściowo jest ona wokół niego także zbudowana. Za zetknięcie mnie z tą dialektyką (oraz zachodzącymi w niej zmianami) jestem głęboko wdzięczny fundamentalnej pracy Simona Schamy Landscape and Memory. Jest to także dzieło, które zaznajomiło mnie z litewskim żubrem i związaną z nim symboliką, co pomogło mi stworzyć mojego własnego zubira. Ogólne i bardziej szczegółowe dzieła przytoczone w Pożeglować do Sarancjum dały również podstawy niniejszemu drugiemu tomowi, nad którym nadal unosi się duch Yeatsa, obecny między innymi w motcie. Powinienem też wspomnieć o wspaniałej pracy Guido Majna The Helping Hand: Man and Wound in the Ancient World. Jeśli chodzi o Persję i jej kulturę, to ogromnie użyteczne okazały się książki Richarda N. Frye’a i Prudence Oliver Harper. W sprawach związanych z zachowaniem się przy stole korzystałem z dzieł takich autorów, jak Wilkins i Hill (tekst oraz komentarz do Archistrata), Andrew Dalby i Maguelonne Toussaint-Samat. Postawy względem sił nadprzyrodzonych badają w swoich książkach Gager, Kieckhefer i Flint oraz Henry Maguire, pod którego redakcją ukazał się zbiór szkiców, wydany przez instytut badawczy Dumbarton Oaks w Waszyngtonie. Ten sam instytut dysponuje także przekładami bizantyńskich rozpraw wojskowych, referatami przedstawionymi na rozmaitych sympozjach oraz pobudzającymi wyobraźnię przedmiotami, znajdującymi się w jego stałych zbiorach. Na bardziej osobistej płaszczyźnie wiele zawdzięczam umiejętnościom, przyjaźni oraz poświęceniu Johna Jarrolda, Johna Douglasa i Scotta Sellersa; jestem też dłużnikiem Catherine Marjoribanks, uważnej i wyrozumiałej redaktorki obu tomów niniejszej powieści. Jennifer Barclay z agencji Westwood Creative Artists wniosła do coraz bardziej złożonych negocjacji związanych ze sprzedażą praw za granicę inteligencję i niezbędne poczucie ironii. Pierwsze i jasne komentarze, szczególnie (lecz nie tylko) w sprawach medycznych, otrzymywałem jak zwykle od Rexa Kaya. Pragnę tu także odnotować moją wdzięczność za już piętnastoletnie wsparcie oraz niesłabnące zainteresowanie Leonarda i Alice Cohenów. Jeszcze dłużej źródłem pomysłów i dobrych rad jest Andy Patton, a w tym przypadku jestem mu szczególnie zobowiązany za rozmowy o Rawennie i świetle oraz o rozmaitych furtkach (i pułapkach), które musi pokonać powieściopisarz opisujący sztuki plastyczne. Są jeszcze dwie osoby, nieustannie znajdujące się w centrum mojego świata, a zatem i mojego dzieła. Można by powiedzieć, że to osoby nietrudne do odgadnięcia, lecz taka nonszalancja przesłoniłaby głębię tego, co chciałbym im przekazać. Dlatego też poprzestanę na wymienieniu Sybil i Laury, mojej matki i mojej żony.
Kołując coraz to szerszą spiralą... (przełożył Stanisław Barańczak)
I KRÓLESTWA ŚWIATŁA I MROKU
Rozdział 1 Kiedy zerwały się pierwsze ostre wiatry zimy, król królów Bassanii, Shirvan Wielki, Brat Słońca i Księżyców, Miecz Peruna, Bicz Czarnego Azala, wyjechał z otoczonego murami miasta Kabadh wraz ze znaczną częścią swego dworu i udał się na południowy zachód, by zapoznać się ze stanem fortyfikacji w tym rejonie ziem znajdujących się pod jego rządami, złożyć ofiary u pradawnego Świętego Ognia kasty kapłanów i zapolować na pustyni na lwy. Rankiem pierwszego dnia polowania został trafiony tuż pod obojczykiem. Strzała utkwiła głęboko i nikt spośród ludzi znajdujących się na piaskach nie śmiał próbować jej wyciągnąć. Króla królów zaniesiono w lektyce do pobliskiej warowni Kerakek. Zrodziła się obawa, że władca umrze. Wypadki na polowaniu zdarzały się często. Na bassanidzkim dworze przebywało wielu entuzjastycznych i niezbyt wprawnych strzelców. To zaś sprawiało, że prawdopodobieństwo wykrycia ewentualnego zabójcy było znikome. Shirvan nie byłby pierwszym królem zamordowanym w zamęcie królewskiego polowania. Mazendar, wezyr Shirvana, zarządził na wszelki wypadek obserwację trzech najstarszych synów króla, którzy wraz z nim wybrali się na południe. Było to użyteczne określenie maskujące prawdę: mężczyźni ci bowiem zostali zatrzymani pod strażą w Kerakeku. Jednocześnie wezyr wysłał do Kabadhu konnych posłańców z podobnym nakazem zatrzymania w pałacu ich matek. Tej zimy minęło dwadzieścia siedem lat rządów Wielkiego Shirvana w Bassanii. Jego orle spojrzenie było czyste, zapleciona broda wciąż czarna i nie widać było u niego żadnych oznak zbliżającego się podeszłego wieku. Wkrótce zapewne należało się spodziewać niecierpliwości wśród jego dorosłych synów, podobnie jak snucia zabójczych intryg przez królewskie żony. Zwykli ludzie mogli szukać wśród swoich dzieci radości, a w domu wsparcia i pociechy. Król królów nie żył tak, jak inni śmiertelnicy. Ciążyło mu brzemię boskości i władzy, a Nieprzyjaciel Azal zawsze czaił się gdzieś w pobliżu. W Kerakeku trzej królewscy lekarze, którzy razem z dworem odbyli podróż na południe, zostali wezwani do komnaty, gdzie na łożu spoczywał Wielki Król. Kolejno zbadali oni ranę i strzałę. Dotykali skóry wokół rany, próbowali wyjąć ostrze, delikatnie poruszając drzewcem na boki. Pobledli na widok tego, co zobaczyli. Strzały używane do polowania na lwy były najcięższe ze wszystkich. Gdyby połamać pióra i wypchnąć strzałę na wylot przez pierś, uszkodzenia wewnętrzne byłyby ogromne, śmiertelne. Żelazna kryza grota była tak szeroka i strzała wbiła się tak głęboko, że nie sposób jej było wyciągnąć. Ktoś, kto spróbowałby to zrobić, rozerwałby królewskie ciało, wydzierając wraz ze strzałą życie. Gdyby pokazano lekarzom jakiegokolwiek innego pacjenta w takim stanie, wszyscy zapewne wypowiedzieliby słowa oficjalnej formuły wycofania się: „Z tą przypadłością nie będę walczył”. Wtedy nikt nie mógłby przypisać im winy za późniejszą śmierć pacjenta. Oczywiście nie wolno było tego powiedzieć, jeśli pacjentem był król. W przypadku Brata Słońca i Księżyców lekarze musieli przyjąć na siebie obowiązek leczenia, walczyć z tym, co zastali, i przystąpić do uzdrowienia władcy z ran lub choroby. Jeśli pacjent przyjęty do leczenia umierał, słusznie winiono za to lekarza, który, jeśli pacjent był zwykłym człowiekiem, musiał wypłacić rodzinie określoną grzywnę jako zadośćuczynienie. W tym przypadku można się było spodziewać, że lekarz zostanie spalony żywcem na stosie pogrzebowym Wielkiego Króla.
Ci, którzy otrzymali na dworze stanowisko medyczne wraz z towarzyszącym temu bogactwem i sławą, doskonale o tym wiedzieli. Gdyby król umarł na pustyni, jego lekarze – trzej znajdujący się w tej komnacie oraz ci, którzy zostali w Kabadhu – zostaliby zaliczeni w poczet szacownych żałobników z kasty kapłańskiej, obecnych przy obrzędach pogrzebowych u Świętego Ognia. Teraz było inaczej. Wśród lekarzy zebranych pod oknem wywiązała się szeptana dyskusja. Ich mistrzowie przekazali im jako naukę – dawno temu – że bardzo ważne jest zachowanie w obecności pacjenta niezmąconego spokoju. Zalecenie to w obecnej sytuacji nie było ściśle przestrzegane. Kiedy w rozgrywających się wydarzeniach tkwi – niczym zakrwawiona strzała – kwestia własnego życia, trudno zdobyć się na spokój i równowagę ducha. Jeden po drugim, w porządku starszeństwa, trzej lekarze po raz wtóry zbliżyli się do mężczyzny leżącego na łóżku. Jeden po drugim ukorzyli się przed nim, wstali, ponownie dotknęli czarnej strzały, nadgarstka króla i jego czoła, zajrzeli mu w otwarte i pełne wściekłości oczy. Jeden po drugim z drżeniem powiedzieli to, co musieli wypowiedzieć: „Z tą przypadłością będę walczył”. Kiedy trzeci lekarz wypowiedział te słowa, a następnie niepewnie się wycofał, w pomieszczeniu oświetlonym lampami i trzaskającym ogniem zapadła cisza, mimo że zebrało się w nim dziesięciu mężczyzn. Na dworze zaczął wiać wiatr. W tej ciszy rozległ się niski głos samego Shirvana, cichy, lecz wyraźny, wręcz boski. Król powiedział: – Oni nic nie mogą zrobić. Widać to po ich twarzach. W ustach im zaschło ze strachu, ich myśli pędzą jak piasek niesiony wiatrem. Nie mają pojęcia, co robić. Zabierzcie ich sprzed naszych oczu i zabijcie ich. Są nic niewarci. Zróbcie to. Znajdźcie naszego syna Damnazesa i rozciągnijcie go między palikami na pustyni, by pożarły go dzikie zwierzęta. Jego matka ma zostać oddana pałacowym niewolnikom w Kabadhu, by mogli się zabawić. Zróbcie to. A potem idźcie do naszego syna Murasha i każcie go przyprowadzić do nas. – Tu Shirvan przerwał, by zaczerpnąć tchu, by nie poddać się upokarzającej słabości bólu. – Przyprowadźcie też do nas kapłana z żarem Świętego Płomienia. Wygląda na to, że umrzemy w Kerakeku. Wszystko się dzieje z boskiej woli Peruna. Anahita czeka na nas wszystkich. Tak zostało zapisane i tak się wciąż zapisuje. Zrób te wszystkie rzeczy, Mazendarze. – Żadnego lekarza, mój wielki panie? – zapytał oschłym tonem mały, pulchny wezyr z podkrążonymi oczyma. – W Kerakeku? – spytał król królów głosem pełnym goryczy i wściekłości. – Na tej pustyni? Zastanów się, gdzie jesteśmy. Kiedy to mówił, z rany, w której tkwiła czarna strzała z czarnymi piórami, zaczęła wypływać krew. Królewska broda była poplamiona ciemną posoką. Wezyr skłonił głowę. Trzej skazani lekarze zostali wyprowadzeni z komnaty. Nie protestowali, nie stawiali oporu. Tego zimowego dnia w Bassanii, nad odległą fortecą na skraju piasków, słońce minęło już zenit i zaczęło zachodzić. Czas biegł nieubłaganie; to, co miało się zdarzyć, zostało zapisane już dawno temu. Czasami ludzie nieoczekiwanie znajdują odwagę, zaskakując samych siebie i zmieniając bieg własnego życia oraz wydarzeń. Mężczyzna, który ukląkł przy łożu, przyciskając czoło do przykrytej dywanem podłogi, był dowódcą fortecy Kerakek. Mądrość, rozwaga, instynkt samozachowawczy podpowiadały mu, by owego dnia zachowywać milczenie wśród tych ugrzecznionych, niebezpiecznych dworaków. Później nie potrafił wyjaśnić, dlaczego się odezwał. Wspominając to, trząsł się jakby w gorączce, i
pił zbyt wiele wina, nawet w dzień wstrzemięźliwości. – Królu mój – odezwał się w komnacie oświetlonej blaskiem ognia – mamy tu w wiosce poniżej fortecy lekarza, który wiele podróżował. Może moglibyśmy go wezwać? Spojrzenie Wielkiego Króla zdawało się już przebywać gdzie indziej, u Peruna i Pani, poza kresem i z dala od drobnych spraw śmiertelnego życia. – Po co zabijać jeszcze jednego człowieka? – zapytał. Mówiono, zapisano na pergaminie i wyryto na kamiennych tablicach, że na tronie w Kabadhu nigdy nie siedział z berłem i kwiatem w dłoni człowiek bardziej łaskawy i litościwy, bardziej przesiąknięty duchem bogini Anahity. Lecz Pani Anahita zwana też była Zbieraczką, która wzywa ludzi ku ich końcowi. Wezyr mruknął cicho: – Zróbmy tak. Czy ma to jakieś znaczenie, panie? Mogę po niego posłać? Król królów leżał przez chwilę nieruchomo, po czym krótkim, obojętnym gestem wyraził zgodę. Wydawało się, że jego gniew już się wypalił. Spojrzenie oczu o ciężkich powiekach powędrowało ku ogniowi i na nim się zatrzymało. Na znak dany przez wezyra wyszedł jeden z dworzan. Mijał czas. Na pustyni za murami fortecy oraz w leżącej poniżej wiosce zbudził się północny wiatr. Porywał drobinki piasku, niwelując wydmy i tworząc je w innych miejscach, a lwy, na które nikt nie polował, chroniły się w swoich jaskiniach wśród skał, czekając nocy. Błękitny księżyc Anahity wzeszedł późnym popołudniem, stanowiąc przeciwwagę dla nisko stojącego słońca. W fortecy Kerakek wyszło na ten suchy wiatr kilku ludzi, by zabić trzech lekarzy, zabić królewskiego syna, wezwać królewskiego syna, zanieść wiadomość do Kabadhu, wezwać do komnaty króla królów kapłana ze Świętym Ogniem. Oraz by znaleźć i sprowadzić jeszcze jednego mężczyznę. *** Rustem z Kerakeku, syn Zoraha, siedział ze skrzyżowanymi nogami na tkanej ispahańskiej macie, co zwykle robił, kiedy nauczał. Teraz czytał, od czasu do czasu zerkając na swoich czterech uczniów, którzy starannie przepisywali fragmenty jednego z jego cennych tekstów. Zajmowali się dziełem Meroviusa o kataraktach; każdy uczeń przepisywał inną stronę. Będą się nimi codziennie wymieniać, aż wszyscy staną się posiadaczami egzemplarza rozprawy. Rustem wyznawał pogląd, że w leczeniu większości – choć nie wszystkich – chorób oczu należy propagować zachodnie podejście tego starożytnego Trakezyjczyka. Przez okno wychodzące na zakurzoną drogę wpadały do pomieszczenia podmuchy wiatru. Na razie były łagodne i dość przyjemne, lecz Rustem wyczuwał w nich zbliżającą się burzę. W powietrzu będzie pełno piasku. Kiedy z pustyni wiał wiatr, w leżącej poniżej fortecy wiosce Kerakek piasek wdzierał się wszędzie. Już się do niego przyzwyczaili: do jego smaku w jedzeniu, do szorstkości ubrania i pościeli, do nieprzyjemnego uczucia w intymnych zakamarkach ciała. Zza uczniów, ze sklepionego przejścia prowadzącego do pomieszczeń rodziny, dobiegł cichy szelest; Rustem zobaczył na podłodze cień. To Shaski pojawił się na swoim posterunku za zasłoną z koralików, gdzie będzie czekał na rozpoczęcie bardziej interesującej części popołudniowych nauk. Siedmioletni syn Rustema wykazywał zarówno cierpliwość, jak i pełne zapału zdecydowanie. Przed niespełna rokiem zaczął przeciągać małą matę ze swojej sypialni tuż za próg pokoju, w którym odbywały się lekcje. Siadywał
na niej ze skrzyżowanymi nogami i słuchał zza zasłony wykładów ojca. Mógłby tak spędzać całe popołudnia, a jeśli przychodziły matki czy służący, by go zabrać, wracał do korytarzyka, kiedy tylko udawało mu się uciec. Obie żony Rustema wyznawały pogląd, że słuchanie szczegółowych opisów krwawych ran i płynów ustrojowych nie jest odpowiednim zajęciem dla małego dziecka, lecz lekarz uznał zainteresowanie chłopca za zabawne i w drodze negocjacji z żonami ustalił, że Shaski będzie mógł słuchać za drzwiami, jeśli odrobi lekcje i wypełni obowiązki domowe. Wydawało się, że uczniom też się podoba niewidzialna obecność chłopca w korytarzyku i raz czy dwa poprosili go, by odpowiedział na pytanie ojca. Nawet dla ostrożnego, pełnego rezerwy mężczyzny było coś ujmującego w tym, jak siedmiolatek przepisowo oznajmiał: „Z tą przypadłością będę walczył”, a następnie szczegółowo opisywał proponowane leczenie bolesnego zapalenia palca u nogi albo kaszlu powodującego odkrztuszanie krwi i flegmy. Ciekawe było to, myślał Rustem, leniwie gładząc swą starannie przystrzyżoną w klin brodę, że bardzo często odpowiedzi Shaskiego były dobre. Raz nawet sam poprosił chłopca, by odpowiedział na pytanie, chcąc w ten sposób zawstydzić ucznia nie przygotowanego do lekcji po całonocnej pijatyce; co prawda jeszcze tego samego wieczoru żałował, że to zrobił. Młodym mężczyznom należała się od czasu do czasu wizyta w gospodzie. Uczyli się wtedy, jak wygląda życie i przyjemności zwykłych ludzi, a poza tym dzięki temu nie groziło im, że się zbyt wcześnie zestarzeją. Lekarz powinien znać naturę ludzi oraz ich słabości i nie osądzać szaleństw młodości zbyt surowo. Osąd należy do Peruna i Anahity. Rustem dotknął brody i przypomniał sobie myśl, jaka nawiedziła go zeszłego wieczoru: czas znów ją ufarbować. Zastanawiał się, czy wciąż jest konieczne rozjaśnianie jasnego brązu pasemkami siwizny. Kiedy przed czterema laty po powrocie z Wysp Ispahańskich i Abdżarskich osiadł w rodzinnym mieście i rozpoczął praktykę lekarską oraz otworzył szkołę, uznał, że rozsądnie będzie zdobyć nieco wiarygodności przez dodanie sobie lat. Na wschodzie ispahańscy lekarze-kapłani podpierali się laskami, których nie potrzebowali, celowo przybierali na wadze i wypowiadali słowa modulowanym głosem lub z oczyma utkwionymi w dal, a wszystko po to, by prezentować sobą pożądany obraz godności i powodzenia. Człowiek, który w wieku dwudziestu siedmiu lat przedstawia się jako nauczyciel medycyny, podczas gdy wielu innych dopiero wtedy zaczyna studia, rzeczywiście jest nieco zarozumiały. Dwóch jego uczniów w tym pierwszym roku było starszych od niego. Zastanawiał się, czy o tym wiedzieli. Czy jednak po osiągnięciu pewnego punktu prowadzona praktyka i udzielane nauki nie mówią same za siebie? Tu, w Kerakeku leżącym na krawędzi południowych pustyń, wieśniacy szanowali, a nawet czcili Rustema. Często wzywano go do fortecy, do rannych i chorych żołnierzy, co wywoływało gniew i przygnębienie kolejnych wojskowych lekarzy. Nie istniało zbyt duże prawdopodobieństwo, by uczniowie, którzy do niego pisali, a potem odbywali tak daleką drogę, by pobierać u niego nauki – niektórzy z nich byli nawet wyznawcami Dżada z Sarancjum i przybywali zza amoryjskiej granicy – odjechali z powrotem, dowiedziawszy się, że Rustem z Kerakeku nie jest zgrzybiałym uczonym, lecz młodym mężem i ojcem, który ma talent do medycyny i który czytał oraz podróżował więcej od innych. Być może. Uczniowie albo potencjalni uczniowie potrafili być nieprzewidywalni pod wieloma względami, a pieniądze, które przynosiło nauczanie, były niezbędne mężczyźnie mającemu teraz dwie żony i dwoje dzieci – szczególnie że obie kobiety pragnęły jeszcze
jednego dziecka, w i tak zatłoczonym domu. Tylko nielicznych mieszkańców Kerakeku było stać na opłacenie lekarza, a w mieście praktykował jeszcze jeden medyk – dla którego Rustem żywił ledwie maskowaną pogardę – co tym bardziej zmniejszało i tak mizerne dochody, jakie dawało się tu uzyskać. W sumie chyba najlepszym wyjściem było nie zmieniać tego, co się sprawdzało. Jeśli pasma siwizny w brodzie uspokoiły choćby kilku ewentualnych uczniów czy wojskowych urzędników w zamku (gdzie rzeczywiście można było zarobić), to Rustem uznał, że warto posługiwać się farbą. Znów wyjrzał przez okno. Niebo nad jego niewielkim ogrodem ziołowym pociemniało. Prawdziwa burza wprowadziłaby zamęt, a utrata światła mogła zakłócić lekcje oraz utrudnić popołudniowe udzielanie porad. Rustem odchrząknął. Czterej uczniowie, obznajomieni z jego zwyczajami, odłożyli przybory do pisania i podnieśli wzrok. Rustem skinął głową i na ten znak uczeń znajdujący się najbliżej drzwi wejściowych podszedł do nich, by wpuścić pierwszego z pacjentów czekających na zadaszonym portyku. Zwykle leczył ludzi rano, a nauk udzielał po południowym odpoczynku, ale wieśniacy mający największe trudności z uiszczeniem zapłaty często zgadzali się na przyjęcie przez Rustema po południu w obecności jego uczniów, co stanowiło część procesu nauczania. Wielu pacjentom tak troskliwa opieka schlebiała, innych krępowała, ale wiedziano w Kerakeku, że w ten sposób można zyskać dostęp do młodego lekarza, który studiował na mistycznym Wschodzie, skąd wrócił z tajemnicami ukrytego świata. Kobieta, która właśnie weszła do pokoju i stanęła niepewnie pod ścianą, gdzie Rustem wieszał zioła i trzymał na półkach garnuszki i lniane woreczki z lekami, miała w prawym oku początki zaćmy. Rustem o tym wiedział; oglądał już kiedyś to oko i postawił diagnozę. Przygotowywał się zawczasu i jeżeli niedomagania wieśniaków na to pozwalały, traktaty, których uczniowie uczyli się na pamięć albo które przepisywali, uzupełniał praktycznymi doświadczeniami i uwagami. Lubił mawiać, że niewiele przyjdzie z wyuczenia się wszystkiego, co al-Hizari powiedział o amputacji, jeżeli nie wie się, jak używać piły. Sam spędził sześć tygodni ze swoim wschodnim nauczycielem na zakończonej klęską ispahańskiej kampanii przeciwko powstańcom na północno-wschodnich rubieżach kraju. Nauczył się używać piły. Ponadto widział owego lata dość nagłych śmierci i rozpaczliwego, pełnego ludzkiej nędzy bólu, by wrócić do żony i małego dziecka, z którym rzadko się widywał przed wyjazdem na wschód. Po powrocie Rustema pojawił się ten dom i ogród na skraju wioski, a potem jeszcze jedna żona i malutka dziewczynka. Chłopczyk, którego przedtem zostawił z matką, miał teraz siedem lat i siedział właśnie na macie pod drzwiami pokoju lekarskiego, słuchając wykładów ojca. A lekarzowi Rustemowi wciąż śniło się podczas niektórych nocy pole bitwy na wschodzie, kiedy odcinał kończyny krzyczącym mężczyznom w dymiącym, niepewnym świetle pochodni płonących na wietrze, ponieważ słońce nie chciało już patrzeć na masakrę. Pamiętał czarne fontanny krwi, pamiętał, jak cały był pokryty jej gorącymi plamami; spryskane nią miał ubranie, twarz, włosy, ręce, pierś... sam stawał się ociekającym posoką potworem. Ręce miał tak śliskie, że ledwie mógł utrzymać narzędzia potrzebne do piłowania, cięcia i przyżegania, a ranni przybywali nie kończącym się korowodem, bez chwili przerwy, nawet po zapadnięciu nocy. Następnego ranka uznał, że są gorsze rzeczy niż wiejska praktyka w Bassanii, i od tego czasu trwał niezłomnie w tym przekonaniu, chociaż czasami budziła się w nim ambicja i mówiła co innego, uwodzicielska i niebezpieczna niczym kurtyzana z Kabadhu. Rustem znaczną część swego dorosłego życia usiłował wyglądać na starszego, niż był w
rzeczywistości. Nie był jednak stary. Jeszcze nie. O zmroku, kiedy zwykle pojawiają się takie myśli, wiele razy zastanawiał się, co by zrobił, gdyby do jego drzwi zastukały możliwość i ryzyko. Kiedy potem to wspominał, nie pamiętał, czy owego dnia rzeczywiście rozległo się stukanie do drzwi. Wydarzenia zaczęły rozwijać się z zawrotną szybkością i Rustem mógł to stukanie przeoczyć. Wydawało mu się jednak, że drzwi wejściowe po prostu nagle rozwarły się z hukiem, niemal uderzając pacjentkę, która czekała pod ścianą, a do cichego pokoju wpadli ciężko obuci żołnierze, napełniając go chaosem świata. Rustem znał jednego z przybyłych, ich dowódcę – stacjonował on w Kerakeku od dłuższego czasu. Twarz miał wykrzywioną, oczy rozszerzone, płonące jakby w gorączce. Kiedy się odezwał, jego chrapliwy głos przypominał zgrzytanie piły do drewna. – Masz przyjść! Natychmiast! Do fortecy! – Czy coś się stało? – zapytał Rustem ze swojej maty starannie modulowanym głosem, nie zważając na rozkazujący ton żołnierza, usiłując przywrócić spokój własnym zachowaniem. Była to część lekarskiego wyszkolenia i Rustem chciał, by uczniowie zobaczyli, jak wprowadza je w życie. Ludzie przychodzący do lekarza często byli poruszeni; lekarz nie mógł sobie na to pozwolić. Zauważył, że kiedy żołnierz wypowiadał pierwsze słowa, był zwrócony na wschód. To neutralna wróżba. Pochodził oczywiście z kasty wojowników, co mogło być albo dobre, albo złe, zależnie od kasty chorego. Wiatr wiał z północy: niedobrze, ale przez okno nie było widać ani słychać żadnych ptaków, co w pewien sposób równoważyło zły omen. – Wypadek! Tak! – wrzasnął żołnierz, nie wykazując ani krzty opanowania. – Szybko! Chodzi o króla królów! Strzała! Spokój Rustema zniknął niczym rekruci mający przed sobą sarantyńską kawalerię. Jeden z uczniów głośno wciągnął powietrze. Kobieta z chorym okiem padła na podłogę i ze szlochem zwinęła się w kłębek. Rustem wstał szybko, usiłując uporządkować galopujące myśli. Do pokoju weszło czterech ludzi. Pechowa liczba. Razem z kobietą było ich pięcioro. Czy można ją policzyć, by złagodzić złowróżbne znaki? Obliczając pośpiesznie swoje szanse, podszedł do dużego stołu obok drzwi i chwycił niewielką lnianą torbę. Wrzucił do niej kilka wiązek ziół i garnuszków z lekami, po czym wziął do ręki skórzany futerał z narzędziami chirurgicznymi. W zwykłych okolicznościach wysłałby najpierw z torbą ucznia albo służącego, by uspokoić ludzi w fortecy, i by nikt nie widział, jak wypada na dwór, lecz ta sytuacja nie pozwalała na zwykłe zachowanie. Chodzi o króla królów! Rustem zdał sobie sprawę, że mocno bije mu serce. Usiłował uspokoić oddech. Czuł się tak, jakby zaraz miał dostać zawrotów głowy. W gruncie rzeczy bał się. Z wielu powodów. Nie wolno było tego okazywać. Biorąc do ręki laskę, rozmyślnie zwolnił i włożył na głowę kapelusz. Odwrócił się do żołnierza, ustawiając się twarzą dokładnie na północ, i powiedział: – Jestem gotowy. Możemy iść. Czterej żołnierze wypadli na dwór przed nim. Rustem zatrzymał się, by zadbać o porządek w pomieszczeniu, które opuszczał. Patrzył na niego Bharai, jego najlepszy uczeń. – Możecie ćwiczyć z narzędziami chirurgicznymi na warzywach, a potem na kawałkach drewna, posługując się sondami – rzekł Rustem. – Oceniajcie się nawzajem. Wyślijcie pacjentów do domu. Jeśli wiatr się wzmoże, zamknijcie okiennice. Macie pozwolenie na rozpalenie ognia i użycie oliwy do lamp.
– Panie – odparł Bharai z ukłonem. Rustem wyszedł na dwór. Zatrzymał się w ogrodzie i znów stając twarzą ku północy, na złączonych stopach, urwał trzy pędy bambusa. Może ich potrzebować na sondy. Podnieceni i przerażeni żołnierze czekali niecierpliwie na drodze. Powietrze pulsowało niepokojem. Rustem wyprostował się, wymruczał modlitwę do Peruna i Pani, i odwrócił się, by podejść do żołnierzy. Zauważył wtedy Katyun i Dżaritę stojące we frontowych drzwiach domu. W ich spojrzeniu malował się strach, a oczy Dżarity były ogromne, co widział nawet z tej odległości. Patrzyła na niego w milczeniu, opierając się o Katyun i trzymając na rękach niemowlę. Pewnie któryś z żołnierzy powiedział kobietom, co się dzieje. Rustem kiwnął do nich uspokajająco głową; Katyun odpowiedziała mu tym samym i położyła Dżaricie rękę na ramieniu. Nic im nie będzie. Jeśli wróci. Wyszedł przez bramkę na drogę, robiąc pierwszy krok prawą stopą i wzrokiem szukając jakiegoś znaku w górze wśród ptaków. Nie zauważył żadnego – wszystkie schroniły się przed coraz silniejszym wiatrem. Tu nie znajdzie żadnej wróżby. Wolałby, by przysłano inną liczbę żołnierzy. Ktoś powinien być mądrzejszy. Teraz jednak niewiele da się zrobić. W fortecy zapali kadzidło jako ofiarę błagalną. Rustem mocniej uchwycił laskę i usiłował przywołać na twarz wyraz spokoju. Nie sądził, by mu się to udało. Król królów. Strzała. Zatrzymał się gwałtownie na zakurzonej drodze. W chwili, kiedy to zrobił, przeklinając się za głupotę i szykując do powrotu do pokoju lekarskiego, wiedząc, jak bardzo to zły omen, usłyszał za sobą głos. – Tato – powiedział ktoś cicho. Rustem odwrócił się i zobaczył, co jego syn trzyma w rękach. Serce mu na chwilę stanęło albo przynajmniej tak mu się wydało. Z nagłym trudem przełknął ślinę. Zmusił się do zaczerpnięcia jeszcze jednego głębokiego oddechu, stojąc bardzo spokojnie tuż za bramką. – Tak, Shaski – odezwał się cicho. Kiedy tak patrzył na chłopca stojącego w ogrodzie, ogarnął go dziwny spokój. Obserwowali go jego uczniowie i pacjenci zbici w ciasną grupkę na portyku, żołnierze stojący na drodze, kobiety w drzwiach. Wiał wiatr. – Ten człowiek powiedział... mówił o strzale, tato. I Shaski wyciągnął małe dłonie, podając ojcu narzędzie, które przyniósł z sobą. – Rzeczywiście, mówił o strzale – powtórzył poważnie Rustem. – A więc powinienem to wziąć z sobą, prawda? Shaski skinął głową. Stał wyprostowany, a w jego ciemnych oczach kryła się powaga kapłana składającego ofiarę. „On ma siedem lat”, pomyślał Rustem. „Niech Anahita ma go w swej opiece”. Przeszedł przez drewnianą bramkę, pochylił się i wziął od drobnego chłopca wąskie skórzane etui. Narzędzie było darem pożegnalnym od jego ispahańskiego nauczyciela. Żołnierz istotnie wspomniał o strzale. Rustem poczuł nagłe, całkiem nieoczekiwane pragnienie, by położyć rękę na tych ciemnobrązowych, kędzierzawych włosach i poczuć ciepło główki syna. Oczywiście wiązało się to z możliwością utraty życia. To mogło być pożegnanie. Nie można odmówić leczenia króla królów, a zależnie od tego, gdzie utkwiła strzała... Wyraz twarzy Shaskiego był pełen niezwykłego napięcia, jakby chłopiec rzeczywiście miał jakieś nadprzyrodzone przeczucia. To oczywiście było niemożliwe, ale właśnie uratował ojca przed straszliwie niepomyślną czynnością, jaką był powrót do pokoju
lekarskiego, skoro już raz z niego wyszedł i zebrał pędy bambusa, albo przed posłaniem tak kogoś innego. Rustem stwierdził, że nie może wydusić słowa. Patrzył jeszcze przez chwilę na Shaskiego, a potem zerknął na żony. Nie było czasu, by cokolwiek im powiedzieć. Jednak świat wtargnął do jego domu. To, co ma się stać, zostało zapisane dawno temu. Rustem odwrócił się, szybko przeszedł przez bramkę, a potem poszedł z żołnierzami stromą drogą pod górę, prosto w porywy północnego wiatru. Nie oglądał się, wiedząc, jaka się z tym wiąże wróżba, ale był pewien, że Shaski wciąż tam stoi i patrzy za nim, sam w ogrodzie, prosty jak włócznia, mały jak trzcina nad brzegiem rzeki. *** Vinaszh, syn Vinaszha, dowódca południowej twierdzy Kerakek, urodził się daleko na południu, w maleńkiej oazie na wschód od Quandiru, na osamotnionej zielonej wysepce otoczonej zewsząd pustynią. Była to oczywiście osada targowa. Wymieniano tam towary i usługi ze smagłymi, ponurymi plemionami ludzi piasku, przyjeżdżającymi na wielbłądach, a potem znów znikającymi na drgającym horyzoncie. Dorastając jako syn kupca, Vinaszh dość dobrze poznał koczownicze plemiona, zarówno w czasach handlu i pokoju, jak i wtedy, gdy Wielki Król wysyłał swoje armie na południe w kolejnej bezowocnej próbie wymuszenia dojścia do morza leżącego poza piaskami. Uniemożliwiała to raz po raz pustynia, przynajmniej w takim samym stopniu, jak przemierzające ją dzikie plemiona. Ani piaski, ani ci, co wśród nich mieszkali, nie mieli ochoty dać się ujarzmić. Jednakże dzieciństwo spędzone na południu uczyniło z Vinaszha – który porzucił kupieckie życie na rzecz armii – doskonałego, oczywistego kandydata na dowódcę jednej z pustynnych fortec. Kiedy osiągnął odpowiedni stopień, urzędnicy w Kabadhu wykazali się nieczęsto spotykaną jasnością myśli, dając mu pod komendę Kerakek, a nie na przykład dowództwo nad żołnierzami strzegącymi jakiegoś portu rybackiego na północy, gdzie miałby do czynienia z kupcami odzianymi w futra i najeźdźcami z Moskavu. Czasami wojsku udawało się zrobić coś właściwie, niemal wbrew sobie samemu. Vinaszh znał pustynię, darzył ją należytym szacunkiem i nie przeszkadzał mu piasek w łóżku czy zagłębieniach ciała. Mimo to nic w jego wcześniejszym życiorysie nie wskazywało, że służący w wojsku syn kupca Vinaszha mógłby mieć dość zuchwałości, by nie pytany odezwać się w obecności najpotężniejszych osób w Bassanii i zaproponować wezwanie do umierającego króla królów małomiasteczkowego lekarza, nie pochodzącego nawet z kasty kapłanów. Oprócz innych konsekwencji, słowa te sprowadziły ryzyko śmierci na samego komendanta. Gdyby później ktoś uznał, że leczenie wiejskiego doktora przyśpieszyło lub spowodowało śmierć króla – nawet gdyby Wielki Shirvan już zwrócił twarz do ognia, jakby szukając w płomieniach Peruna od Gromu lub ciemnej postaci Pani – to Vinaszh straciłby życie. Strzała tkwiła bardzo głęboko. Z rany powoli sączyła się krew, plamiąc pościel i lniane chusty ułożone wokół. Właściwie na cud zakrawał fakt, że król wciąż oddychał, że wciąż pozostawał wśród swoich dworzan, nieruchomym wzrokiem obserwując taniec płomieni. Na zewnątrz wzmagał się pustynny wiatr. Pociemniało niebo. Shirvan najwyraźniej nie miał chęci przekazywać dworzanom żadnych ostatnich wskazówek ani oficjalnie wyznaczyć swego następcy, chociaż wykonał gest, pozwalający się domyślać jego wyboru. Przy łóżku modlił się na klęczkach trzeci syn króla, Murash;
posypawszy sobie głowę i ramiona gorącym popiołem z paleniska, kiwał się przód i w tył. Innych królewskich synów nie było. Oprócz ciężkiego oddechu Wielkiego Króla w pokoju było słychać tylko głos Murasha, wznoszący się i opadający w szybkim, modlitewnym rytmie. Kiedy w końcu dobiegł z korytarza tupot obutych nóg, dało się go w tej ciszy wyraźnie słyszeć, nawet mimo zawodzenia wiatru. Vinaszh zaczerpnął tchu i na chwilę zamknął oczy, wzywając Peruna i przeklinając rytualnie Wiecznego Nieprzyjaciela Azala. Następnie odwrócił się i zobaczył, jak przez otwarte drzwi wchodzi lekarz, który wyleczył go z krępującej wysypki, jakiej nabawił się podczas jesiennego zwiadu w kierunku nadgranicznych sarantyńskich miast i fortów. Lekarz, poprzedzający wyraźnie przerażonego dowódcę straży Vinaszha, postąpił kilka kroków, a następnie zatrzymał się, wsparty na lasce, i rozejrzał po pokoju; dopiero potem spojrzał na postać leżącą na łóżku. Nie miał z sobą żadnego służącego – na pewno wyszedł z domu w wielkim pośpiechu, Vinaszh wydał swemu dowódcy wyraźne rozkazy – i sam niósł swoją torbę. Nie oglądając się do tyłu, wyciągnął lnianą torbę, laskę i jakieś narzędzie w futerale, a dowódca straży skwapliwie je od niego wziął. Lekarz – nazywał się Rustem – miał powściągliwy, pozbawiony wesołości sposób bycia, który niezbyt się podobał Vinaszhowi, ale studiował w Ispahanie, raczej nie powodował śmierci pacjentów i rzeczywiście wyleczył go z tej wysypki. Lekarz przygładził siwiejącą brodę, po czym ukląkł i ukorzył się, wykazując się nagle stosownym zachowaniem. Wstał na słowo wypowiedziane przez wezyra. Król nie odwrócił wzroku od ognia; młody książę nie przerwał modlitwy. Lekarz skłonił się wezyrowi, a potem ostrożnie się odwrócił – Vinaszh zauważył, że ustawił się prosto na zachód – i powiedział energicznie: – Z tą przypadłością będę walczył. Nie zbliżył się nawet – a co dopiero mówić o zbadaniu – do pacjenta, ale właściwie nie miał żadnego wyboru. Musiał zrobić, co w jego mocy. „Po co zabijać jeszcze jednego człowieka?”, zapytał przedtem król. Proponując sprowadzenie lekarza, Vinaszh prawie na pewno skazał go na śmierć. Lekarz odwrócił się, by spojrzeć na niego. – Byłbym wdzięczny, gdyby komendant garnizonu został mi do pomocy. Być może przyda mi się doświadczenie żołnierza. Natomiast muszę prosić pozostałych szlachetnych i łaskawych panów o opuszczenie tego pokoju. – Nie odejdę od ojca – odezwał się gwałtownie książę, nie wstając z kolan. Kiedy ustanie oddech człowieka leżącego na łóżku, Murash prawie na pewno zostanie królem królów, Mieczem Peruna. – To zrozumiałe pragnienie, mój książę – rzekł spokojnie lekarz. – Jeśli jednak drogi jest ci ukochany ojciec, a widzę, że tak jest, i chcesz mu teraz pomóc, zaszczycisz mnie, czekając na zewnątrz. Nie można dokonać zabiegu chirurgicznego w tłumie ludzi. – Nie będzie żadnego... tłumu – stwierdził wezyr, krzywiąc usta przy tym słowie. – Książę Murash pozostanie, podobnie jak ja. Ani ty, ani dowódca nie pochodzicie z kasty kapłanów. Dlatego musimy tu zostać. Wszyscy inni wyjdą, jak o to prosisz. Lekarz po prostu potrząsnął głową. – Nie, panie mój. Zabij mnie już teraz, jeśli chcesz. Nauczono mnie jednak, w co wierzę, że nie wolno udzielać pomocy choremu w obecności jego rodziny i przyjaciół. Wiem, że aby zostać królewskim lekarzem, trzeba pochodzić z kasty kapłanów. Nie mam jednak takiej pozycji... jedynie służę Wielkiemu Królowi, wezwany do niego w potrzebie.
Inaczej na nic się nie przydam królowi królów, a jeśli tak się stanie, to moje życie będzie dla mnie ciężarem. Vinaszh pomyślał, że ten lekarz to nadęty, przedwcześnie siwiejący, ale odważny pedant. Zobaczył, że książę Murash podnosi czarne, płonące oczy. Zanim jednak zdążył się odezwać, z łóżka dobiegł słaby, zimny głos: – Słyszałeś, co powiedział lekarz. Został tu sprowadzony z powodu swoich umiejętności. Dlaczego w mojej obecności toczą się jakieś spory? Wyjdźcie. Wszyscy. Zapadła cisza. – Oczywiście, łaskawy panie – odezwał się wezyr Mazendar, a książę wstał niepewnie, otwierając i zamykając usta. Król wciąż nie odrywał wzroku od płomieni. Vinaszhowi wydawało się, jakby jego głos już dobiegał z miejsca położonego gdzieś poza dziedzinami żywych ludzi. Umrze on, umrze doktor, bardzo prawdopodobne, że umrze Vinaszh. Dobiegając kresu życia, okazał się głupcem i durniem. Ludzie zaczęli nerwowo wychodzić na korytarz, gdzie zapalono już pochodnie umieszczone w ściennych uchwytach. Wiatr świstał nieziemskim, tęsknym zawodzeniem. Vinaszh zobaczył, jak jego dowódca straży położył na ziemi rzeczy lekarza, po czym szybko wyszedł. Młody książę zatrzymał się tuż przed smukłym lekarzem, który stał nieruchomo, czekając, aż wszyscy opuszczą pokój. Murash uniósł dłonie i mruknął cicho, lecz groźnie: – Uratuj go, albo tymi palcami zakończę twoje życie. Przysięgam na grom Peruna. Doktor nie odpowiedział, a jedynie skinął głową, spokojnie patrząc na dłonie zdenerwowanego księcia, które otwarły się, zamknęły i skręciły przed jego twarzą w nagłym geście duszenia. Murash wahał się jeszcze przez chwilę i spojrzał na ojca – Vinaszh pomyślał, że być może ostatni raz, i ujrzał nagle w pamięci łoże śmierci własnego ojca, na południu. Wtedy książę wymaszerował z pokoju, a wszyscy ustępowali mu z drogi. Po chwili z korytarza znów dobiegł jego głos wznoszący się w modlitwie. Ostatni wyszedł Mazendar. Zatrzymał się przy łóżku, zerknął na Vinaszha i lekarza, po raz pierwszy zdradzając oznaki niepewności, po czym mruknął: – Czy masz dla mnie jakieś polecenia, mój drogi panie? – Już je wydałem – rzekł cicho leżący mężczyzna. – Widziałeś, kto tu był. Służ mu lojalnie, jeśli ci na to pozwoli. Może być inaczej. Jeżeli tak się stanie, niech Władca Gromu i Pani strzegą twej duszy. Wezyr przełknął ślinę. – I twojej, wielki mój panie, gdybyśmy się nie spotkali. Król nie odpowiedział. Mazendar wyszedł. Ktoś z korytarza zamknął za nim drzwi. Lekarz natychmiast szybkim ruchem otworzył swoją torbę i wyjął z niej saszetkę. Podszedł do ognia i wrzucił do niego jej zawartość. Płomienie przybrały niebieską barwę, a pokój wypełnił się nagle wonią polnych kwiatów, niczym na wiosnę we wschodnich krajach. Vinaszh zamrugał. Postać na łóżku poruszyła się. – Ispahańskie? – odezwał się król królów. Lekarz wydawał się zaskoczony. – Tak, mój łaskawy panie. Nie sądziłem, że... – Miałem kiedyś lekarza z Wysp Adżbarskich. Był znakomity. Niestety, zalecał się do kobiety, której nie powinien był dotykać. Pamiętam, że używał tego pachnidła. Rustem podszedł do łóżka. – Naucza się, że charakter pokoju lekarskiego może wpłynąć na charakter leczenia. Takie sprawy mają na nas wpływ, panie.
– Ale nie na strzały – stwierdził król. Vinaszh zobaczył jednak, że lekko się przesunął, by popatrzeć na lekarza. – Być może – odparł lekarz wymijająco. Podszedł do łóżka i po raz pierwszy pochylił się, by przyjrzeć się strzale i ranie. Vinaszh spostrzegł, że medyk nagle zastygł w bezruchu. Na jego brodatej twarzy pojawił się dziwny wyraz. Opuścił dłonie. Następnie spojrzał na Vinaszha. – Dowódco, musisz znaleźć dla mnie rękawiczki. Najlepsze skórzane, jakie są w fortecy, i to jak najszybciej. Vinaszh o nic nie pytał. Jeśli król umrze, umrze prawdopodobnie i on. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi, i popędził korytarzem, mijając czekających tam ludzi, a potem zbiegł po schodach, by znaleźć własne rękawice do konnej jazdy. Kiedy Rustem wchodził do pokoju, był przerażony i oszołomiony; musiał przywołać całe swoje opanowanie, by tego nie okazać. Niemal upuścił swoje narzędzia, bał się, że ktoś dostrzeże jego drżące dłonie, ale dowódca straży szybko wziął od niego torbę. Posłużył się formalnym ceremoniałem ukłonu, by wyrecytować w myślach uspokajającą inwokację. Kiedy wstał z klęczek, był bardziej bezpośredni, niż powinien, prosząc dworzan – a także wezyra i księcia! – by opuścili pokój. Zawsze jednak zachowywał się z szorstką stanowczością sugerującą autorytet wykraczający poza jego wiek, a nie był to czas ani miejsce na zmianę metod postępowania. Jeśli ma umrzeć, to raczej nie jest ważne, co o nim pomyślą, prawda? Poprosił komendanta, by został. Krew i krzyki nie wytrącą żołnierza z równowagi, a być może ktoś będzie musiał przytrzymać pacjenta. Pacjenta. Króla królów. Miecz Peruna. Brata Słońca i Księżyców. Rustem zmusił się do zmiany toku myślenia. To jest pacjent. Ranny człowiek. Tylko to ma znaczenie. Dworzanie wyszli. Książę – Rustem nie wiedział, który z królewskich synów to był – zatrzymał się przed nim i ruchem dłoni ożywił groźbę śmierci, która towarzyszyła mu od chwili, kiedy wyszedł z ogrodu. Nie można dopuścić, by to miało znaczenie. Wszystko potoczy się tak, jak zostało zapisane. Wrzucił adżbarski proszek do ognia, by dostosować pomieszczenie do bardziej harmonijnych obecności i duchów, a potem podszedł do łóżka, by przyjrzeć się strzale i ranie. Wyczuł zapach kaaby. Zakręciło mu się w głowie z zaskoczenia; uświadomił sobie, że zapach ten obudził pewną myśl, a potem pojawiła się jeszcze jedna, wywołując wielką obawę. Wysłał komendanta po rękawiczki. Potrzebował ich. Gdyby dotknął tej strzały, umarłby. Znalazłszy się sam na sam z królem królów, Rustem odkrył, że jego obawy są obawami lekarza, a nie pokornego poddanego. Zastanawiał się, jak ma powiedzieć to, co miał na myśli. Oczy króla spoczywały teraz na jego twarzy, ciemne i zimne. Rustem dostrzegł w nich wściekłość. – Na drzewcu jest trucizna – rzekł Shirvan. Rustem skłonił głowę. – Tak, panie mój. Kaaba. Z rośliny fidżana. – Zaczerpnął tchu i zapytał: – Czy twoi lekarze dotykali strzały? Król lekko skinął głową. Gniew nie ustępował ani trochę. Na pewno cierpiał wielki ból,
ale nie okazywał tego. – Wszyscy trzej. Zabawne. Rozkazałem ich stracić za nieudolność, ale i tak wkrótce by umarli, prawda? Żaden z nich nie zauważył trucizny. – Jest tu rzadko spotykana – odparł Rustem, usiłując uporządkować myśli. – Nie tak rzadko. Od dwudziestu pięciu lat zażywam małe dawki – rzekł król. – Kaaby, innych szkodliwych substancji. Anahita wezwie nas do siebie, kiedy jej się spodoba, lecz ludzie mogą postępować w swoim życiu rozważnie, a królowie wręcz muszą. Rustem przełknął ślinę. Teraz wiedział, dlaczego jego pacjent jeszcze żyje. Dwadzieścia pięć lat? Wyobraził sobie, jak młody król dotyka – na pewno ze strachem – śladowej ilości zabójczego proszku, chorobę, która się wywiązała... jak robi to samo później, potem jeszcze raz, a potem zaczyna brać truciznę do ust, w coraz większych dawkach. Potrząsnął głową. – Król wiele wycierpiał dla swego ludu – powiedział. Myślał o dworskich lekarzach. Kaaba zaciska gardło, zanim dotrze do serca. Człowiek umiera w straszliwych mękach, dusząc się. Widział to na wschodzie. Oficjalna metoda egzekucji. „Zabawne”, powiedział król. Rustemowi przyszła teraz do głowy jeszcze jedna rzecz. Na razie postarał się o niej nie myśleć. – To bez różnicy – rzekł król. Głos miał taki, jak Rustem sobie wyobrażał: zimny, pozbawiony intonacji, poważny. – To strzała na lwy. Ochrona przed trucizną nic nie da, jeśli nie uda się wyjąć strzały. Rozległo się ciche stukanie do drzwi. Otworzyły się i do środka wszedł komendant garnizonu Vinaszh, zadyszany, jakby biegł. W ręku trzymał ciemnobrązowe skórzane rękawice do konnej jazdy. Rustem zauważył, że są zbyt grube, by swobodnie w nich pracować, ale nie miał wyboru. Włożył je. Rozsznurował rzemień futerału, w którym znajdowało się długie, cienkie narzędzie z metalu. To, które jego syn wyniósł mu do ogrodu. „Ten człowiek mówił o strzale, tato”. – Czasami są sposoby na usunięcie nawet takich strzał – rzekł Rustem, starając się nie myśleć o Shaskim. Zwrócił się na zachód, zamknął oczy i począł się modlić, zestawiając w myślach dobre i złe znaki zauważone tego popołudnia i licząc dni od ostatniego zaćmienia księżyca. Kiedy dokonał już obliczeń, wyłożył odpowiednie talizmany. Aby zmniejszyć ból tego, co miało nastąpić, zaproponował zioło przytępiające zmysły, ale król odmówił jego przyjęcia. Rustem przywołał do łóżka komendanta garnizonu i powiedział mu, co ma robić, by pacjent się nie ruszał. Teraz nie mówił „król”. To był chory człowiek, a Rustem był lekarzem z pomocnikiem i strzałą do usunięcia, jeśli mu się uda. Teraz prowadził wojnę z Nieprzyjacielem Azalem, który potrafił przesłonić księżyce i słońce i zakończyć czyjeś życie. Okazało się, że pomoc komendanta nie była potrzebna, podobnie jak zioło. Rustem najpierw odłamał poczerniałe drzewce jak najbliżej wlotu rany, a potem za pomocą kilku sond i noży poszerzył samą ranę; wiedział, że towarzyszy temu rozdzierający ból. Niektórzy nie mogli go znieść, nawet po zastosowaniu leku. Rzucali się i krzyczeli albo tracili przytomność. Shirvan z Bassanii nawet nie zamknął oczu i nie poruszył się, choć jego oddech stał się płytki i szybki. Na czole pojawiły się kropelki potu, a mięśnie szczęki mocno się zacisnęły pod zaplecioną brodą. Kiedy Rustem uznał, że otwór jest dostatecznie szeroki, naoliwił długą, cienką łyżkę Enyatiego i wsunął ją w kierunku tkwiącego w ciele grota. W grubych, nasiąkłych krwią rękawicach trudno było zachować precyzję, ale Rustem
widział już nachylenie kryzy i wiedział, pod jakim kątem ustawić łyżkowatą część przyrządu Enyatiego. Płytka miseczka przesunęła się do kryzy przez ciało króla, który teraz wstrzymał oddech, ale nawet nie drgnął. Rustem lekko przekręcił łyżkę i poczuł, jak narzędzie prześlizguje się obok najszerszej części grota, ocierając się o niego. Nacisnął jeszcze mocniej, samemu nie oddychając w tym najważniejszym momencie i wzywając Panią w jej wcieleniu Uzdrowicielki, po czym znów przekręcił łyżkę i bardzo delikatnie pociągnął ku sobie. Król wtedy syknął i uniósł jedną rękę jakby w proteście, ale Rustem poczuł, że grot jest bezpiecznie umiejscowiony w miseczce. Zrobił to za jednym podejściem. Znał pewnego człowieka, nauczyciela na dalekim wschodzie, który przy tej okazji wyraziłby poważne, rozsądne zadowolenie. Teraz ze zranionym ciałem będą się stykać tylko gładkie, naoliwione boki samej łyżki, chroniącej haczykowatą kryzę grota. Rustem zamrugał. Już miał wytrzeć pot z czoła grzbietem zakrwawionej rękawicy, ale przypomniał sobie – w samą porę – że zginąłby, gdyby to zrobił. Serce mocno mu zabiło. – Prawie jesteśmy w domu, prawie skończyliśmy – mruknął. – Jesteś gotowy, mój drogi panie? – Wyrażenia tego użył wezyr. W tej chwili, patrząc, jak leżący na łóżku mężczyzna zmaga się w milczeniu ze straszliwym bólem, Rustem mówił szczerze. Komendant Vinaszh zaskoczył go, ponieważ zbliżył się do wezgłowia i pochylając się lekko na bok, położył dłoń na królewskim czole, nad raną i krwią: była to bardziej pieszczota niż przytrzymanie rannego. – Któż może być gotowy na coś takiego? – stęknął Shirvan Wielki i w słowach tych Rustem wyczuł ku swemu zdumieniu cień sardonicznego rozbawienia. Ustawił stopy na zachód, wymówił ispahańskie słowo wyryte na narzędziu i chwyciwszy je obiema rękami, wyciągnął ze śmiertelnego ciała króla królów. *** – Rozumiem, że będę żył? Byli w pokoju sam na sam. Minęło sporo czasu; na zewnątrz panowała już zupełna ciemność. Wiatr wciąż wiał. Stosując się do poleceń króla, Vinaszh wyszedł z pokoju z wiadomością, że leczenie trwa i Shirvan wciąż żyje. Tylko tyle. Żołnierz o nic nie pytał, podobnie Rustem. Pierwszym niebezpieczeństwem zawsze było nadmierne krwawienie. Lekarz umieścił w poszerzonej ranie płótno opatrunkowe i czystą gąbkę, lecz jej nie zamknął. Zbyt szybkie zamykanie ran było najczęstszym błędem uzdrowicieli; pacjenci od tego umierali. Później, jeśli wszystko pójdzie dobrze, ściągnie brzegi rany swoimi najmniejszymi szpikulcami, zostawiając miejsce na drenaż – ale jeszcze nie teraz. Na razie obandażował wypchaną ranę czystym lnianym płótnem, przechodzącym pod pachą i w poprzek piersi, a następnie w górę po obu stronach szyi w zalecanym układzie trójkąta. Zakończył opatrunek na górze i tak zawiązał węzeł, by końce bandaża były należycie skierowane w dół, ku sercu. Teraz potrzebował świeżej pościeli, a dla siebie czystych rękawiczek i gorącej wody. Zakrwawione rękawice komendanta wrzucił do ognia. Nie wolno było ich dotykać. Król zadał pytanie słabym, lecz wyraźnym głosem. To dobry znak. Tym razem przyjął uspokajające zioła z torby Rustema. Ciemne oczy miał spokojne i skupione, wcale nie nadmiernie rozszerzone. Rustem był zadowolony, ale nie poddawał się euforii. Teraz drugie niebezpieczeństwo stanowiła, jak zawsze, zielona ropa, choć rany od strzał na ogół goiły się lepiej od ran zadanych mieczem. Później zmieni opatrunek, przemyje ranę, a o świcie zmieni maść i bandaż: to był jego pomysł. Większość lekarzy zostawiała pierwszy
bandaż przez dwa lub trzy dni. – Sądzę, że tak, mój królu. Strzała została wyjęta, a jeśli Perun dozwoli, rana się zagoi. Bardzo się staram, by uniknąć szkodliwych wysięków. – Zawahał się. – A ty masz własną... ochronę przed trucizną, która się w niej znalazła. – Chcę z tobą o tym porozmawiać. Rustem przełknął ślinę. – Panie mój? – Wykryłeś truciznę fidżany po jej zapachu? Nawet kiedy w ogniu znajdowały się twoje wonne zioła? Rustem bał się tego pytania. Potrafił dobrze udawać – większość lekarzy potrafiła – ale to był jego król, śmiertelny krewny słońca i księżyców. – Zetknąłem się z nią już wcześniej – odparł. – Uczyłem się w Ispahanie, panie mój, gdzie rośnie ta roślina. – Wiem, gdzie ona rośnie – stwierdził król królów. – Co masz mi jeszcze do powiedzenia, lekarzu? Wyglądało na to, że nie ma żadnej kryjówki. Rustem zaczerpnął głęboko powietrza. – Wyczułem też jej zapach gdzie indziej w tym pokoju, wielki panie. Zanim wrzuciłem do ognia zioła. Nastała cisza. – Tak sądziłem. – Shirvan Wielki spojrzał zimno na Rustema. – Gdzie? Tylko jedno słowo, twarde jak kowalski młot. Rustem znów przełknął ślinę. Poczuł coś gorzkiego: świadomość własnej śmiertelności. Jaki jednak miał teraz wybór? – Na rękach księcia, wielki królu – odpowiedział. – Kiedy kazał mi ocalić ci życie, ryzykując moje. Shirvan z Bassanii na chwilę zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Rustem znów ujrzał w ich głębi czarną wściekłość, mimo leku, który podał pacjentowi. – To mnie... martwi – rzekł bardzo cicho król królów. W jego głosie Rustem nie słyszał jednak zatroskania. Przyszło mu nagle na myśl pytanie, czy król także wykrył kaabę na grocie i drzewcu. Zażywał ją od dwudziestu pięciu lat. Jeśli znał tę truciznę, to pozwolił dotknąć jej trzem lekarzom, nie ostrzegłszy ich przed nią, i tak samo zamierzał postąpić z Rustemem. Próba umiejętności? Kiedy znajdował się na łożu śmierci? Jaki człowiek...? Rustem zadrżał mimowolnie. – Wydaje się – rzekł Wielki Shirvan – że ktoś oprócz mnie budował u siebie odporność na trucizny. Sprytne. Muszę powiedzieć, że to było sprytne. – Milczał przez dłuższy czas. – Murash. Właściwie byłby dobrym królem. – Odwrócił się i spojrzał przez okno; w ciemności nic nie było widać. Dochodziło zawodzenie wiatru wiejącego znad pustyni. – Zdaje się – odezwał się król – że zarządziłem śmierć niewłaściwego syna i jego matki. – Nastąpiła kolejna, krótka cisza. – To mnie martwi – powiedział znów. – Czy tych rozkazów nie można odwołać, wielki panie? – zapytał z wahaniem Rustem. – Oczywiście, że nie – odparł król królów. – Rustem później miał uznać, że najbardziej przerażającą rzeczą owego dnia był nieodwołalny ton tego głosu. – Wezwij wezyra – rzekł Shirvan z Bassanii, patrząc w noc. – I mego syna. Lekarz Rustem, syn Zoraha, gorąco zapragnął w tej chwili znaleźć się w swoim małym domu chronionym okiennicami przed wiatrem i ciemnością, razem z Katyun i Dżaritą, dwojgiem spokojnie śpiących małych dzieci, późnym kubkiem wina przyprawionego ziołami przy łokciu i ogniem na palenisku oraz świadomością, że świat nie zastukał do
jego drzwi. Zamiast tego skłonił się mężczyźnie leżącemu na łóżku i podszedł do drzwi. – Lekarzu – odezwał się król królów. Rustem odwrócił się. Bał się i czuł zupełnie nie na miejscu. – Wciąż jestem twoim pacjentem. Nadal odpowiadasz za moje zdrowie. Postępuj odpowiednio. Głos brzmiał stanowczo, przepojony zimną wściekłością. Nie trzeba było jakiejś niezwykłej subtelności, by zrozumieć, co to może oznaczać. Jeszcze tego popołudnia, w godzinie, gdy na pustyni zbudził się wiatr, Rustem znajdował się w swoim skromnym pokoju lekarskim i przygotowywał się do udzielenia czterem uczniom lekcji na temat leczenia prostej zaćmy zgodnie z uczonymi pomysłami Merowiusza z Trakezji. Otworzył drzwi. W świetle pochodni płonących na korytarzu ujrzał tuzin zmęczonych dworaków. Służący albo żołnierze przynieśli im ławki; niektórzy z czekających siedzieli zgarbieni, opierając się o kamienne ściany. Rustem skinął głową Mazendarowi, a potem młodemu księciu, który, stojąc nieco z dala od innych, modlił się z twarzą zwróconą ku ciemnemu otworowi strzelniczemu. Dowódca garnizonu Vinaszh – jedyny człowiek, którego tu znał – uniósł brwi w niemym pytaniu i postąpił krok do przodu. Rustem potrząsnął głową, ale po chwili zmienił zdanie. „Nadal odpowiadasz”, powiedział król królów. „Postępuj odpowiednio”. Rustem przepuścił wezyra i księcia do pokoju, a następnie gestem nakazał komendantowi, by także wszedł do środka. Nic nie mówił, ale kiedy żołnierz przestępował próg, przez chwilę patrzył mu w oczy, a potem cofnął się i zamknął drzwi. – Ojcze! – zawołał książę. – To, co ma być, zostało zapisane dawno temu – mruknął spokojnie Shirvan z Bassanii. Opierał się o poduszki z nagim torsem owiniętym lnianymi bandażami. – Z łaski Peruna i Pani zamysły Czarnego Azala zostały na jakiś czas zniweczone. Lekarz usunął strzałę. Wezyr, wyraźnie poruszony, przesunął sobie ręką przed twarzą i ukląkł, dotykając czołem posadzki. Książę Murash, który patrzył na ojca rozszerzonymi oczyma, odwrócił się szybko do Rustema. – Chwała Perunowi! – zawołał, po czym kilkoma zamaszystymi krokami podszedł do Rustema i chwycił obiema rękami jego dłonie. – Zostaniesz wynagrodzony, lekarzu! Rustem nie cofnął się gwałtownie tylko dzięki najwyższemu opanowaniu i rozpaczliwej wierze we własną wiedzę. Serce waliło mu jak młotem. – Chwała Perunowi! – powtórzył książę Murash, odwracając się do łóżka i klękając w ślad za wezyrem. – Zawsze – zgodził się cicho król. – Strzała zabójcy leży na komodzie pod oknem, synu mój. Była na niej trucizna. Kaaba. Wrzuć ją do ognia. Rustem wstrzymał oddech. Spojrzał szybko na Vinaszha, znów napotykając jego wzrok, i z powrotem na księcia. Murash wstał. – Uczynię to z radością, mój ojcze i królu. Ale trucizna? Jak to możliwe? Podszedł do okna i sięgnął ostrożnie po kłąb lnianych bandaży, leżący obok narzędzi Rustema. – Weź ją w dłonie, synu mój – rzekł Shirvan z Bassanii, król królów, Miecz Peruna. – Jeszcze raz weź ją w gołe dłonie. Książę bardzo powoli odwrócił się do łóżka. Wezyr już wstał i pilnie go obserwował. –– Nie rozumiem. Sądzisz, że trzymałem już tę strzałę w rękach? – zapylał książę
Murash. – Na twoich dłoniach pozostał zapach, mój synu – rzekł poważnie Shirvan. Rustem ostrożnie postąpił krok w kierunku króla. Książę odwrócił Kię – na pozór zdumiony, nic więcej – i spojrzał na swoje ręce, a potem na Rustema. – Ale wtedy otrułbym też i lekarza – powiedział. Shirvan spojrzał na Rustema. Ciemna broda nad jasnymi lnianymi bandażami, oczy czarne i zimne. „Postępuj odpowiednio”, powiedział. Rustem odchrząknął. – Usiłowałbyś to zrobić – rzekł. Serce mocno mu biło. – Jeżeli dotykałeś strzały, mierząc do króla, to kaaba przeniknęła przez twoją skórę i znajduje się już w twoim ciele. Twój dotyk nie stanowi żadnego zagrożenia, książę. Już nie. Wierzył, że to prawda. Tak go uczono. Nigdy nie widział, by ktoś to sprawdzał. Czuł się dziwnie lekko, jakby pokój nieco się chwiał – niczym dziecięca kołyska. Wtedy zobaczył, że oczy Murasha ciemnieją – zupełnie jak oczy jego ojca. Książę sięgnął do pasa, wyszarpnął zza niego nóż i odwrócił się do łóżka. Wezyr krzyknął. Rustem, nie uzbrojony, postąpił chwiejnie do przodu. Vinaszh, dowódca garnizonu w Kerakeku, zabił księcia Murasha, trzeciego z dziewięciu synów Shirvana Wielkiego, swoim sztyletem, ciśniętym spod drzwi. Książę wypuścił broń z pozbawionych życia palców i powoli upadł na łóżko, uderzając twarzą w kolana ojca. Krew wypływająca z przebitego klingą gardła plamiła na czerwono białą pościel. Shirvan nie poruszył się. Podobnie jak Vinaszh i Rustem. Po długiej, jakby zamrożonej chwili, król oderwał wzrok od swego martwego syna i spojrzał na żołnierza, a potem na lekarza. Każdemu z nich skinął powoli głową. – Lekarzu, twój ojciec miał na imię...? – W niedbałym tonie pytania brzmiała lekka ciekawość. Rustem zamrugał. – Zorah, wielki panie. – To imię z kasty wojowników. – Tak, panie. Był żołnierzem. – Wybrałeś odmienne życie? Rozmowa była tak nieprawdopodobna, że aż niesamowita. Rustemowi kręciło się od niej w głowie. W poprzek ciała mężczyzny, z którym tak konwersował, leżał martwy człowiek – jego syn. – Walczę z chorobami i ranami, mój panie. Zawsze tak mówił. Król ponownie skinął głową, z namysłem, jakby stwierdzając, że wszystko się zgadza. – Oczywiście wiesz, że królewskim lekarzem może zostać tylko członek kasty kapłańskiej. – To fakt. A jednak świat stuka do jego drzwi. Rustem opuścił głowę. Milczał. – Zostanie to załatwione latem podczas następnego Obrzędu Wstąpienia przed Świętym Płomieniem. Rustem z wysiłkiem przełknął ślinę. Robił to chyba przez całą noc. Odchrząknął. – Jedna z moich żon pochodzi z kasty gminu, wielki królu. – Zostanie hojnie wynagrodzona. Jest dziecko? – Dziewczynka, mój panie. Król wzruszył ramionami. – Znajdzie się dla niej łagodny mąż. Mazendarze, dopilnuj tego. – Dżarita. Jej imię
znaczy „pustynny staw”. Czarne oczy, czarne włosy, lekki krok przy wchodzeniu i wychodzeniu z pokoju, jakby nie chciała poruszyć znajdującego się w nim powietrza. Najdelikatniejszy dotyk na świecie. I Inissa, dziecko, które nazywali Issą. Rustem zamknął oczy. – Twoja druga żona pochodzi z kasty wojowników? Rustem skinął głową. – Tak, mój panie. I mój syn. – Mogą zostać wyniesieni podczas uroczystości razem z tobą. I przybyć do Kabadhu. Jeśli zechcesz tam mieć drugą żonę, wszystko zostanie załatwione. – Rustem znów zamknął oczy. Świat jednak walił w jego drzwi, wpadał do domu jak wicher. – To oczywiście nie może nastąpić przed letnim przesileniem. Chciałbym cię jednak wykorzystać wcześniej. Wyglądasz na zdolnego człowieka. Takich nigdy za wielu. Będziesz mnie tu leczył, lekarzu. A potem wyruszysz dla mnie w zimową podróż. Wydaje się, że jesteś spostrzegawczy. Możesz służyć swemu królowi, zanim jeszcze przejdziesz do wyższej kasty. Wyjedziesz, gdy w twojej ocenie poczuję się na tyle dobrze, by wrócić do Kabadhu. Rustem otworzył wtedy oczy i powoli podniósł wzrok. – Dokąd mam się udać, wielki panie? – Do Sarancjum – odparł Shirvan z Bassanii. *** Kiedy król królów zasnął, Rustem wrócił na chwilę do domu, by zmienić zakrwawione ubranie i uzupełnić zioła oraz leki. W wietrznej ciemności było zimno. Wezyr dał mu eskortę. Wyglądało na to, że stał się ważną osobą. W sumie nie było to zaskakujące, tyle że teraz wszystko było zaskakujące. Żadna z kobiet nie spała, choć było bardzo późno. Marnowały oliwę, paląc lampy we frontowym pokoju. Gdyby to była zwykła noc, ukarałby Katyun za coś takiego. Wszedł do środka. Obie na jego widok szybko wstały. Oczy Dżarity napełniły się łzami. – Chwała Perunowi – rzekła Katyun. Rustem patrzył to na jedną, to nu drugą. – Tato – odezwał się ktoś zaspanym głosem. Rustem obejrzał się I zobaczył, jak z dywanu przed paleniskiem podnosi się mała, rozczochrana postać. Shaski tarł oczy. Czekał ze swoimi matkami, ale zasnął. – Tato – powtórzył z wahaniem. Podeszła do niego Katyun i położyła rękę na jego szczupłych ramionach, jakby bojąc się, że Rustem skarci chłopca za to, że jest w pokoju i nie śpi o tak późnej porze. Rustem poczuł dziwny ucisk w gardle. To nie kaaba. Coś innego. Powiedział ostrożnie: – Wszystko dobrze, Shaski. Wróciłem. – A strzała? – zapytał jego syn. – Mówili coś o strzale? Mówienie sprawiało dziwną trudność. Dżarita płakała. – Strzała została bezpiecznie usunięta. Posłużyłem się łyżką Enyatiego. Tą, którą mi przyniosłeś. Spisałeś się bardzo dobrze, Shaski. Na te słowa chłopiec uśmiechnął się nieśmiało i sennie, opierając się głową o talię matki. Dłoń Katyun musnęła jego włosy, delikatna niczym światło księżyca. Oczyma, w których kryło się zbyt wiele pytań, poszukała wzroku Rustema. Odpowiedzi były zbyt obszerne. – Idź spać, Shaski. Porozmawiam z twoimi matkami, a potem wrócę do mojego pacjenta. Zobaczymy się jutro. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Tak było, a zarazem nie było. Wyniesienie do kasty kapłanów to coś oszałamiającego,
cudownego. Kasty Bassanii trwały nieruchomo jak góry – chyba że chciał je poruszyć król królów. Stanowisko lekarza na dworze oznaczało bogactwo, bezpieczeństwo, dostęp do bibliotek i uczonych, żadnych trosk związanych z kupnem większego domu dla rodziny albo paleniem lamp oliwnych w nocy. Przyszłość Shaskiego zaczęła się rysować nadspodziewanie pomyślnie. Co można jednak powiedzieć żonie, która z rozkazu króla królów miała zostać odrzucona i oddana innemu mężczyźnie? I małej? Issie, śpiącej w kołysce. Zostanie mu odebrana mała. – Wszystko jest w najlepszym porządku – powtórzył Rustem, usiłując samemu w to uwierzyć. Drzwi otworzyły się, ukazując świat stojący na progu. Dobro i zło szło ramię w ramię, niemożliwe do rozdzielenia. Perunowi zawsze przeciwstawiał się Azal. Obaj bogowie razem weszli w Czas; jeden nie mógł istnieć bez drugiego. Tak nauczali kapłani przed Świętym Płomieniem w każdej świątyni Bassanii. Kobiety razem zaprowadziły chłopca do jego pokoju. Przechodząc przez próg, Shaski sięgnął w górę i wziął swoje matki za ręce, zagarniając obie dla siebie. „Za bardzo mu ulegają”, pomyślał Rustem. „To nie jest jednak noc na takie rozważania”. Stał samotnie we frontowym pokoju swego domku wśród zapalonych lamp i płonącego ognia, rozmyślając o losie, przypadkowych chwilach kształtujących ludzkie życie i o Sarancjum.
Rozdział 2 Pardosowi nigdy nie podobały się jego dłonie. Palce miał za krótkie, grube. Wcale nie wyglądały jak dłonie mozaicysty, chociaż widać było na nich taką samą siateczkę rozcięć i zadrapań jak u wszystkich jego kolegów. Miał mnóstwo czasu na rozmyślania o tym i o innych sprawach podczas długiej podróży na wietrze i w deszczu, jako że jesień nieuchronnie zmieniała się w zimę. Palce Martiniana, Crispina czy najlepszego przyjaciela Pardosa, Couvry’ego – to były palce o właściwym kształcie. Duże i długie, sprawiały wrażenie zręcznych i silnych. Pardos uważał, że jego dłonie są jak dłonie parobka czy robotnika, kogoś wykonującego pracę, przy której zręczność nie ma znaczenia. Czasami go to martwiło. Był jednak mozaicystą, prawda? Ukończył termin u dwóch słynnych mistrzów tej sztuki i został oficjalnie przyjęty do gildii w Varenie. Papiery miał teraz przy sobie, a jego imię zostało wpisane do rejestrów. W sumie więc wygląd nie jest tak ważny. Jego krótkie, grube palce były dość zwinne, by robić to, co trzeba było zrobić. Liczy się oko i umysł, jak mawiał Crispin, zanim odszedł; dłonie potrafią nauczyć się robić to, co im się każe. Wydawało się to prawdą. Robiły to, co trzeba było zrobić, chociaż Pardosowi nawet się nie śniło, że pierwszej pracy jako w pełni dojrzały mozaicystą podejmie się w odległej, przejmująco zimnej dziczy Sauradii. Właściwie nigdy mu się nie śniło, że znajdzie się tak daleko od domu, i to sam. Nie był typem młodzieńca, który wyobrażał sobie niezwykłe przygody w odległych miejscach. Był pobożny, uważny, miał skłonności do martwienia się i wcale nie był impulsywny. Opuścił jednak Varenę – swój dom, wszystko, co wiedział o świecie stworzonym przez Dżada – prawie natychmiast po morderstwach w sanktuarium, a było to zapewne najbardziej impulsywne działanie, jakie można sobie wyobrazić. Nie miał wrażenia, że zachowuje się lekkomyślnie, uznał raczej, że w tej sprawie to jedyne rozwiązanie, i zastanawiał się, dlaczego inni nie potrafili tego zrozumieć. Przyciskany przez przyjaciół, Martiniana i jego zatroskaną, dobrotliwą żonę, powtarzał tylko, że nie może zostać w miejscu, gdzie dzieją się takie rzeczy. Kiedy z cynizmem i smutkiem powiedziano mu, że takie rzeczy dzieją się wszędzie, Pardos odpowiedział – bardzo prosto – że on ich nie widział wszędzie, tylko w sanktuarium rozbudowanym dla przechowywania kości króla Hildrica za murami Vareny. Konsekracja tego sanktuarium była najcudowniejszym dniem jego życia. Wraz z innymi byłymi terminatorami, świeżo przyjętymi do gildii, siedział z Martinianem i jego żoną oraz siwowłosą matką Crispina na honorowych miejscach. W sanktuarium znajdowali się wszyscy możni antyjskiego królestwa, a błotnistymi drogami z Rhodias przybyło do Vareny wielu znakomitych Rhodian, łącznie z przedstawicielami samego Wysokiego Patriarchy. Królowa Gisel, okryta welonem i odziana w czystą biel żałoby, siedziała tak blisko, że Pardos mógłby niemal do niej przemówić. Tylko że to nie była królowa. Była to kobieta przebrana za królową, jej dama dworu. Zginęła wtedy w sanktuarium, podobnie jak jej olbrzymi, milczący strażnik, powalony ciosem miecza, który nigdy nie powinien się był znaleźć w świętym miejscu. Potem tuż przy ołtarzu został zabity gradem sypiących się z góry strzał zabójca – Agila, główny koniuszy. W ten sam sposób zginęli i inni, podczas gdy ludzie krzyczeli i tratowali się nawzajem w pędzie do drzwi; krew zbryzgała słoneczny dysk znajdujący się pod mozaikami, które na cześć boga ułożyli Crispin, Martinian, Pardos, Radulph, Couvry i inni. Przemoc, brudna i świętokradcza, w kaplicy, gdzie oddawano cześć bogu,
zbezczeszczenie miejsca oraz Dżada. Pardos czuł się zbrukany i zawstydzony – przepełniony gorzką świadomością, że jest Antem i dzieli krew, a nawet przez przypadek plemię, z człowiekiem o plugawym języku, który wstał ze swym bezprawnie wniesionym mieczem, obrzucił królową podłymi, zjadliwymi słowami, a potem zginął wraz z tymi, których sam zabił. Pardos wyszedł przez podwójne drzwi na dziedziniec sanktuarium, mimo że gładki kanclerz, Eudric Złotowłosy, nakazał kontynuowanie uroczystości. Minął stojące na otwartym powietrzu piece, przy których spędził lato i jesień, doglądając niegaszonego wapna na zaprawę, wyszedł przez bramę i ruszył drogą do miasta. Zanim jeszcze dotarł do jego murów, postanowił, że opuści Varenę. I prawie natychmiast uświadomił sobie, dokąd zamierza dotrzeć, chociaż nigdy w życiu nie opuszczał domu, a ponadto zbliżała się zima. Później znajomi starali się odwieść go od tego zamiaru, ale Pardos był upartym młodzieńcem, którego trudno było namówić do zmiany raz podjętej decyzji. Musiał oddalić się od tego, co zaszło w sanktuarium – czego dopuściło się jego plemię. Żaden z jego kolegów i przyjaciół nie był Antem; wszyscy byli Rhodianami z urodzenia. Być może dlatego nie odczuwali wstydu tak boleśnie jak on. Zimowe drogi prowadzące na wschód mogły być niebezpieczne, ale jeśli chodzi o Pardosa, to nie mogły być gorsze od tego, co właśnie miało się stać tu, wśród jego ludu, po zniknięciu królowej i dobyciu mieczy w świętych miejscach. Chciał znów ujrzeć Crispina i pracować z nim, jak najdalej od zbliżających się plemiennych wojen. Znów zbliżających się wojen. Antowie już kiedyś przeszli tę ciemną ścieżkę. Tym razem Pardos pójdzie w innym kierunku. Od czasu jednego listu przekazanego z wojskowego obozu w Sauradii nic mieli od młodszego, bardziej żywiołowego partnera Martiniana żadnych wieści. A tamten list nie był nawet zaadresowany do nich – został doręczony alchemikowi Zotikowi, przyjacielowi Martiniana. Przekazał im wiadomość, że u Crispina wszystko w porządku, przynajmniej do tego etapu podróży. Dlaczego napisał do tego starca, a nie do swego partnera czy matki, nic zostało wyjaśnione, a przynajmniej nie Pardosowi. Od tamtego czasu ani słowa, chociaż Crispin prawdopodobnie dotarł już do Sarancjum – jeżeli w ogóle było mu to przeznaczone. Pardos, który powziął już stanowczą decyzję wyruszenia w drogę, postawił sobie przed oczyma duszy obraz byłego nauczyciela i oznajmił zamiar udania się za nim do Cesarskiego Miasta. Kiedy Martinian i jego żona Carissa zorientowali się, że nie da się go od tego zamiaru odwieść, całą swoją niespożytą energię skierowali na właściwe przygotowanie Pardosa do podróży. Martinian biadał nad niedawnym – i bardzo nagłym – odejściem swego przyjaciela-alchemika, człowieka, który najwyraźniej miał ogromną wiedzę o drogach prowadzących na wschód. Udało mu się jednak zebrać opinie i sugestie od wiele podróżujących kupców, swoich byłych klientów. Pardos, który szczycił się tym, że umie czytać, został zaopatrzony w starannie wypisane listy miejsc, w których można się zatrzymać oraz których należy unikać. Możliwości miał oczywiście ograniczone, ponieważ nie mógł sobie pozwolić na przekupywanie gospodarzy cesarskich zajazdów, ale i tak warto było wiedzieć, w których tawernach i gospodach podróżny był narażony na większe niż zwykle ryzyko postradania mienia czy życia. Pewnego ranka, po inwokacjach o wschodzie słońca odmówionych w małej starej kaplicy znajdującej się nieopodal pokoju, który dzielił z Couvrym i Radulphem, Pardos udał się – nieco skrępowany – do chiromanty. Jego mieszkanie znajdowało się w okolicy kompleksu pałacowego. W sprawach
hazardu i miłości radzili się go niektórzy inni terminatorzy i rzemieślnicy pracujący przy sanktuarium, co jednak nie zmniejszało niepokoju Pardosa związanego z tym, co robił. Chiromancja była oczywiście potępianą herezją, lecz duchowni Dżada poruszali się tu, w Bachiarze wśród Antów, niezwykle ostrożnie, a zdobywcy nigdy w pełni nie porzucili pewnych aspektów swoich dawnych wierzeń. Drzwi były wyraźnie oznaczone szyldem z pentagramem. Kiedy je otworzył, zadźwięczał dzwonek, ale nikt się nie pojawił. Pardos wszedł do niewielkiego, ciemnego pokoju frontowego i po chwili oczekiwania zastukał w znajdującą się tam chwiejną ladę. Zza zasłony z koralików wyszedł jasnowidz i bez słowa zaprowadził go do pozbawionego okien pokoju na tyłach domu, ogrzewanego tylko przez ogień płonący w niedużym metalowym koszu i oświetlonego blaskiem świec. Wciąż milcząc, czekał, aż Pardos położy na stole trzy miedziane monety i zada swoje pytanie. Chiromanta pokazał na ławę. Pardos usiadł ostrożnie – ława była bardzo stara. Mężczyzna, chudy jak szczapa, odziany w czerń i pozbawiony małego palca lewej ręki, ujął krótką szeroką dłoń klienta i pochylił nad nią głowę, długo przyglądając się układowi linii przy świetle świec i dymiącego kosza. Co pewien czas kaszlał. Znosząc to wszystko, Pardos zaznał dziwnej mieszaniny strachu, gniewu i pogardy dla samego siebie. Wreszcie mężczyzna, który jak dotąd nie odezwał się ani słowem, kazał mozaicyście rzucić na zatłuszczony stół kilka wysuszonych kurzych kości. Przyglądał się im przez kolejną długą chwilę, po czym oznajmił wysokim, charczącym głosem, że podczas podróży na wschód Pardos nie umrze i że jest oczekiwany na drodze. To ostatnie w ogóle nie miało sensu i Pardos poprosił o wyjaśnienie. Kaszląc, chiromanta potrząsnął głową i przyłożył do ust poplamiony kawałek materiału. Kiedy przestał kaszleć, powiedział, że trudno rozpoznać dalsze szczegóły. Pardos wiedział, że prosi w ten sposób o więcej pieniędzy, ale nie chciał dać więcej, niż już zapłacił, wyszedł więc na poranne słońce. Zastanawiał się, czy chiromanta jest tak ubogi, jak sprawiał wrażenie, czy też jego strój i pokoje są celowo nędzne, by nie ściągały na niego zbytniej uwagi. Chiromanci w Varenie na pewno nie narzekali na brak zajęcia. Kaszel i chrapliwy głos brzmiały prawdziwie, ale bogacze mogą zachorować prawie tak łatwo jak biedacy. Wciąż skrępowany tym, co zrobił, i świadom, jak odniósłby się do odwiedzin u jasnowidza duchowny przewodniczący modłom w jego kaplicy, Pardos specjalnie opowiedział o nich Couvry’emu. – Jeśli mnie zabiją – poprosił – odbierz te trzy miedziaki, dobrze? Couvry się zgodził, powstrzymując się od zwykłych żartów. W ostatni wspólny wieczór w Varenie Couvry i Radulph zaprosili Pardosa do ich ulubionej winiarni. Radulph też wkrótce opuszczał miasto, ale udawał się tylko na południe do Baiany, w pobliżu Rhodias, gdzie mieszkała jego rodzina i gdzie spodziewał się znaleźć stałe zajęcie przy ozdabianiu domów i letnich posiadłości nad morzem. Nadziei tej mógłby położyć kres wybuch wojny domowej albo inwazja ze wschodu, ale w ostatni wieczór spędzony razem postanowili o tym nie mówić. Podczas tego łzawego pożegnania Radulph i Couvry wyrazili ogromny żal, że nie wybierają się z Pardosem. Skoro już się pogodzili z jego nagłym odejściem z miasta, zaczęli to postrzegać jako wielką przygodę. Pardos wcale nie podzielał ich stanowiska, ale nie zamierzał rozczarowywać przyjaciół, mówiąc im o tym. Ogromnie się wzruszył, kiedy Couvry rozpakował paczkę, którą przyniósł z sobą, i wraz z Radulphem sprezentował mu nowe długie buty na drogę. Radulph wyjaśnił, że chcąc trafić z rozmiarem, pewnej nocy zmierzyli jego sandały, kiedy spał. Gospoda była zamykana wcześnie, z rozkazu Eudrica Złotowłosego, niegdyś kanclerza,
który pod nieobecność królowej ogłosił się regentem. Wywołało to pewne niepokoje. W ciągu kilku ostatnich dni zginęło w walkach ulicznych trochę ludzi. Gospody z wyszynkiem i winiarnie wcześnie kończyły pracę. Wyczuwało się duże napięcie, które zapewne jeszcze wzrośnie. Poza tym nikt chyba nie miał pojęcia, dokąd udała się królowa, co stanowiło powód pewnego niepokoju wśród osób zajmujących obecnie pałac. Pardos po prostu miał nadzieję, że bez względu na to, gdzie jest, nic się jej nie stało i że wróci. Antowie nie darzyli przychylnością władczyń, ale Pardos uważał, że córka Hildrica jest o wiele lepsza od kogokolwiek, kto mógłby zająć jej miejsce. Wyszedł z domu następnego ranka, tuż po inwokacji o wschodzie słońca, i ruszył drogą prowadzącą na wschód, do Sauradii. W sumie najwięcej kłopotów sprawiały mu psy. Unikały większych grup, ale kilka razy zdarzyło się, że o świcie i o zmierzchu Pardos szedł sam, a pewna szczególnie nieprzyjemna noc zaskoczyła go między gospodami. To wtedy zaatakowały go zdziczałe psy. Walił na oślep kijem, zaskoczony gwałtownością własnych ciosów i przekleństwami, ale i tak został pogryziony. Na szczęście żaden z psów nie wydawał się chory, bo inaczej Pardos albo by umierał, albo już byłby martwy i Couvry musiałby iść do jasnowidza po pieniądze. Gospody okazywały się brudne i zimne, a podawane w nich jedzenie było nieokreślonego pochodzenia, jednakże pokój Pardosa w domu nie był żadną pałacową komnatą, on sam zaś nawykł do dzielenia posłania z różnymi niemiłymi insektami. W wilgotne wieczory widział dość nieciekawych typków pijących zbyt dużo wina, ale rzucało się w oczy, że ten spokojny młodzieniec nie ma ani pieniędzy, ani towarów, które można by ukraść, więc właściwie zostawiano go w spokoju. Musiał jednak pobrudzić i poplamić swoje nowe buty, żeby wyglądały na starsze. Podobały mu się. Nie miał nic przeciwko zimnu ani chodzeniu. Wielki czarny las leżący na północy – Drzewielas – uznał za dziwnie ekscytujący. Podobało mu się wyszukiwanie na jego skraju odcieni szarości, błotnistego brązu, ciemnej zieleni i czerni w zmieniającym się oświetleniu. Przyszło mu na myśl, że w tych lasach mogli mieszkać jego dziadowie i pradziadowie; może dlatego go przyciągały. Na długo przedtem, nim rozpoczęli wielką migrację na południe i zachód do Bachiary, gdzie cesarstwo chyliło się ku upadkowi, Antowie zadomowili się w Sauradii pośród Inicyjczyków i Vrachów oraz innych wojowniczych plemion. Może drzewa ciągnące się wzdłuż cesarskiej drogi przemawiały do jakichś pradawnych cząstek jego krwi. Chiromanta powiedział, że jest oczekiwany na drodze. Nie powiedział natomiast, co go oczekuje. Zgodnie z radą Martiniana szukał ludzi, z którymi mógłby podróżować, ale po pierwszych kilku dniach przestał się martwić, jeśli nie znajdował towarzystwa. Starał się nie uchybiać wymogom religii, zatrzymując się w miarę możliwości w przydrożnych kaplicach na poranne inwokacje i obrzędy wieczorne, często więc zostawał w tyle za mniej religijnymi podróżnymi, nawet jeśli już się do kogoś przyłączył. Raz, kiedy zmierzch zastał jego grupkę na drodze, pewien gładko wygolony sprzedawca wina z Megarium zaproponował Pardosowi pieniądze za wspólnie spędzoną noc – i to w cesarskim zajeździe. Trzeba było dopiero uderzenia laską pod kolana, by odwieść go od zamiaru chwycenia młodzieńca za intymne części ciała. Pardos martwił się, że przyjaciele kupca mogą zareagować na jego krzyk bólu i spowodować kłopoty, ale najwyraźniej znali upodobania swego kolegi i nie robili Pardosowi żadnych trudności.
Zupełnie nieoczekiwanie jeden z nich nawet go przeprosił. Ich grupka zatrzymała się w wyłaniającym się z ciemności cesarskim zajeździe – obszernym, oświetlonym pochodniami i gościnnym – ale Pardos poszedł dalej sam. To tej właśnie nocy kulił się po południowej stronie kamiennego murku na przejmującym zimnie, w białym świetle księżyca, stawiając czoło zdziczałym psom. Murek powinien stanowić przed nimi osłonę, ale zawalił się w zbyt wielu miejscach. Pardos wiedział, co to oznacza. Zaraza nawiedziła w minionych latach i tę okolicę. Kiedy ludzie umierają tak masowo, zawsze brakuje rąk do koniecznych robót. Ta noc była bardzo ciężka i Pardos zastanawiał się, drżąc i usiłując nie zasnąć, czy umrze tu, w Sauradii, przeżywszy życie krótkie i zupełnie pozbawione znaczenia. Zadawał sobie pytanie, co robi tak daleko od wszystkiego, co dotąd znał, nie mając niczego do rozpalenia ognia i wypatrując w czerni smukłych, zaślinionych zjaw, które mogłyby go zabić, gdyby nie zauważył, że się zbliżają. Słyszał też inne dźwięki, dochodzące z lasu po drugiej stronie murku, zza drogi: głębokie, powtarzające się stękanie, wycie, a raz kroki czegoś bardzo dużego. Nie wstał, żeby zobaczyć, co to takiego, ale wtedy – chwała Dżadowi – psy zniknęły. Pardos siedział opatulony płaszczem, oparty o swój pakunek i szorstki murek, i patrzył na dalekie gwiazdy oraz jeden biały księżyc, zastanawiając się, gdzie jest jego miejsce w dziele stworzenia Dżada. Gdzie mała, oddychająca, nieważna drobina, którą był Pardos z Antów, spędza zimną noc. Gwiazdy w ciemności były twarde i jasne jak brylanty. Później miał uznać, że ta długa noc pozwoliła mu na nowo docenić boga, jeśli podobne spekulacje nie były zbyt aroganckie, bo jakże człowiek tuki jak on śmie mówić o docenianiu boga? Drążyła go jednak taka myśl: czyż każdej nocy Dżad nie robi czegoś nieskończenie trudniejszego, walcząc samotnie z wrogami i złem w przejmującym zimnie i ciemności? I – co stanowiło kolejną prawdę – czyż bóg nie robi tego dla dobra innych, dla swoich śmiertelnych dzieci, a nie dla siebie? Pardos po prostu walczył o własne, a nie o cudze życie. W pewnej chwili, kiedy po zajściu białego księżyca zrobiło się zupełnie ciemno, pomyślał o Bezsennych, tych świętych duchownych, którzy czuwali całą noc, by dać świadectwo swej świadomości tego, co bóg robi nocą. Potem zapadł w niespokojny, pozbawiony marzeń sen. A następnego dnia, zmarznięty, boleśnie zesztywniały i bardzo zmęczony, dotarł do kaplicy tych właśnie Bezsennych, odsuniętej nieco od drogi; wszedł do niej z uczuciem wdzięczności, chcąc się pomodlić i złożyć dzięki, może nawet znaleźć trochę ciepła w zimny, wietrzny poranek, i zobaczył to, co znajdowało się nad jego głową. Jeden z duchownych nie spał i przyszedł życzliwie powitać Pardosa; razem odmówili inwokację o wschodzie słońca przed dyskiem i pod przerażającą postacią ciemnego, brodatego boga przedstawionego na kopule. Potem Pardos z wahaniem powiedział duchownemu, że pochodzi z Vareny, że jest mozaicystą i że dzieło, które tu ujrzał, jest – szczerze – najbardziej oszałamiające ze wszystkiego, co dotychczas widział. Wtedy odziany w biel święty człowiek zawahał się i zapytał Pardosa, czy może zna innego mozaicystę z zachodu, człowieka imieniem Martinian, który przechodził tędy na początku jesieni. Pardos w samą porę przypomniał sobie, że Crispin wybrał się na wschód pod imieniem swego partnera, i odpowiedział twierdząco: zna Martiniana, terminował u niego i teraz podróżuje do niego na wschód, do Sarancjum. Na te słowa duchowny o pociągłej twarzy zawahał się ponownie, a po chwili poprosił Pardosa, by zaczekał parę chwil. Wyszedł przez drzwiczki umieszczone z boku kaplicy i
wrócił z innym duchownym, człowiekiem starszym, siwobrodym, który wyjaśnił niezręcznie, że tamten inny rzemieślnik, Martinian, wyraził przypuszczenie, iż jeśli wyobrażenie Dżada na kopule ma dalej wyglądać tak, jak należy, to być może wymaga pewnych... zabiegów. Pardos znów spojrzał w górę, teraz uważniej, zobaczył to, co ujrzał Crispin, skinął głową i powiedział, że tak jest w istocie. Następnie duchowni zapytali go, czy może zechce im w tym pomóc. Pardos, oszołomiony, zamrugał i wyjąkał coś o konieczności użycia do tej wymagającej, prawie niemożliwej pracy ogromnej liczby tesser, które pasowałyby do tych widniejących na górze. Będzie potrzebował wyposażenia i narzędzi mozaicysty, rusztowania... Święci mężowie wymienili spojrzenia, po czym zaprowadzili Pardosa przez kaplicę do jednego z leżących za nią budynków gospodarczych, a potem po skrzypiących schodach do piwnicy. I tam przy świetle pochodni Pardos zobaczył rusztowanie rozłożone na części oraz narzędzia potrzebne mozaicyście do pracy. Pod kamiennymi ścianami stało z dziesięć skrzyń; duchowni otworzyli je po kolei i Pardos ujrzał tessery o takim blasku i jakości, że z trudem powstrzymał szloch, pamiętając przydymione, nieodpowiednie szkło, jakim Crispin i Martinian byli zmuszeni posługiwać się w Varenie. To były tessery użyte do wykonania tego wizerunku Dżada na kopule: duchowni przechowali je tu, na dole, przez setki lat. Dwaj święci mężowie patrzyli na Pardosa wyczekująco, aż ten po prostu kiwnął głową. – Tak – powiedział. – Tak. Będę potrzebował kilku z was do pomocy. – Musisz nas nauczyć, co mamy robić – rzekł starszy mężczyzna i uniósł pochodnię, by spojrzeć na szkło w starodawnych skrzyniach, skrzące się odbitym światłem. Pardos został przy kaplicy oraz pracował i mieszkał ze świętymi mężami prawie przez całą zimę. Wydawało się, że w jakiś przedziwny sposób był tam oczekiwany. Nadszedł czas, kiedy osiągnął granice tego, co według siebie potrafił zrobić bez cudzej porady czy większego doświadczenia, własnymi rękoma biorąc się do dzieła tak świętej wspaniałości, i powiedział o tym duchownym. Wtedy już go szanowali, dostrzegali jego pobożność i staranność i – jak nawet sądził Pardos – chyba go polubili. Nikt mu się nie sprzeciwił. Ubrany w białą szatę, którą mu dali, w ostatnią noc czuwał razem z Bezsennymi i z drżeniem usłyszał własne imię recytowane podczas nocnych obrzędów przez świętych mężów jako imię kogoś cnotliwego i godnego próśb o łaskę boga. Kiedy w jasny poranek rozbrzmiewający ptasim śpiewem zapowiadającym wiosnę znów wyruszał z kijem i tobołkiem w drogę do Sarancjum, podarowali mu nowy płaszcz i słoneczny dysk. *** Szczerze mówiąc, Rustem musiał przyznać, że jego próżność została urażona. Uznał, że gdyby upłynęło jeszcze trochę czasu, to rozdrażnienie zapewne by minęło, a on sam mógłby zacząć traktować reakcje swoich żon i własne odczucia jako coś zabawnego i pouczającego, ale nie upłynęło jeszcze dość czasu. Najwyraźniej żywił pewne domowe złudzenia. Nie jemu pierwszemu się to przytrafiło. Szczupła, delikatna, niedawno poślubiona Dżarita, która miała zostać porzucona, ponieważ król królów zapragnął wynieść Rustema z Kerakeku do kasty kapłańskiej, wydawała się całkowicie zadowolona z takiego obrotu sprawy – gdy tylko dowiedziała się o obietnicy otrzymania odpowiedniego, łagodnego męża. Jej jedynym życzeniem było to, by stało się to w Kabadhu. Najwyraźniej jego druga, delikatna żona nie znosiła pustynnego piasku i upału
bardziej, niż kiedykolwiek okazywała, a zarazem z równą siłą ciekawiło ją ruchliwe, pełne życia królewskie miasto. Nie tracąc kontenansu, Rustem dał jej do zrozumienia, że to życzenie może się spełni. Dżarita ucałowała go radośnie, a nawet namiętnie i poszła do pokoju dziecinnego zobaczyć, jak się miewa jej maleństwo. Katyun, jego pierwsza żona – spokojna, uporządkowana Katyun, dla której, podobnie jak dla jej syna, wyniesienie do najwyższej z trzech kast było zaszczytem oraz niosło perspektywę niewyobrażalnego bogactwa oraz możliwości – powitała te same nowiny wybuchem rozpaczy. Nic nie mogło ukoić jej zawodzenia i łkania. Katyun zdecydowanie nie lubiła wielkich miast świata, ponieważ nigdy nie widziała – ani nie żywiła ku temu najmniejszej ochoty – żadnego z nich. Piasek w ubraniu czy we włosach stanowił trywialną dolegliwość; jeżeli znało się odpowiednie sposoby na życie, można było sobie poradzić z upałem pustyni, a jeśli poślubiło się szanowanego lekarza i posiadało związaną z tym pozycję, mały, odległy Kerakek był zupełnie miłym miejscem zamieszkania. Kabadh, dwór, słynne wodne ogrody, boiska do gry w churka, obłożona kwiatami sala tańca o karmazynowych kolumnach... miejsca, gdzie kobiety malowały się, perfumowały i stroiły we wspaniałe jedwabie oraz wyćwiczone, złośliwe pozy. Kobieta z pustynnych prowincji wśród takich...? Katyun szlochała na łóżku, mocno zaciskając powieki, nie chcąc nawet patrzeć na Rustema, który usiłował pocieszać ją wizjami możliwości, jakie tu królewska hojność dawała Shaskiemu – i każdemu z kolejnych dzieci, jakie teraz mogli mieć. To ostatnie stwierdzenie było impulsywną, nie planowaną uwagą, ale zatamowało łzy. Katyun chciała mieć jeszcze jedno dziecko i Rustem o tym wiedział. Po przeprowadzce do Kabadhu, gdzie będzie pełnił zaszczytne obowiązki królewskiego lekarza, upadną wszelkie argumenty związane z wielkością mieszkania czy środkami do życia, których można by użyć przeciwko pomysłowi posiadania jeszcze jednego dziecka. W głębi duszy jednak Rustem wciąż czuł urazę. Dżarita potraktowała sprawę oddalenia jej wraz z córką o wiele za trzeźwo, a Katyun najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, jak zdumiewająca jest ta odmiana ich losu, i nie okazywała, że jest dumna z Rustema, że ekscytuje ją ich wspólny nowy los. Wzmianka o drugim dziecku rzeczywiście ją uspokoiła. Wytarła oczy, usiadła w pościeli, spojrzała z namysłem na męża i lekko się uśmiechnęła. Rustem spędził z nią resztę nocy. Katyun, o urodzie mniej delikatnej niż Dżarita, była też mniej od niej nieśmiała i miała większe umiejętności w pobudzaniu Rustema na różne sposoby. Przed świtem, wciąż na wpół zaspany, został nakłoniony do uczynienia pierwszej próby spłodzenia obiecanego potomstwa. Dotyk Katyun i jej głos szepczący mu przy uchu były balsamem na jego dumę. O świcie wrócił do fortecy, by zbadać stan zdrowia swego królewskiego pacjenta. Wszystko było w porządku. Shirvan zdrowiał szybko, co stanowiło oznakę żelaznej kondycji i pomyślnego zbiegu dobrych wróżb. To pierwsze nie było zasługą Rustema, lecz lekarz bardzo starannie pilnował i dostosowywał się do tego ostatniego. Między wizytami u króla czas spędzał z wezyrem, Mazendarem, a czasami przyłączali się do nich i inni. Rustem przeszedł przyśpieszony kurs wiedzy o niektórych aspektach sytuacji na świecie, ze szczególnym naciskiem na charakter i możliwe zamiary Waleriusza II z Sarancjum, przez niektórych nazywanego Cesarzem Nocy. Jeśli Rustem się tam wybierał i robił to w określonym celu, to pewne rzeczy musiał wiedzieć.
Kiedy w końcu wyruszył w drogę – pośpiesznie umówiwszy swoich uczniów na kontynuowanie nauk u znajomego lekarza w Quandirze, jeszcze dalej na południe – zima rozpoczęła się na dobre. Najtrudniejsze, co całkowicie zaskoczyło Rustema, okazało się pożegnanie z Shaskim. Kobiety pogodziły się z rozwojem wypadków i rozumiały to; niemowlę było za małe, by wiedzieć cokolwiek. Syn, według ojca o wiele za miękki, bardzo starał się nie płakać, kiedy pewnego ranka Rustem skończył dociąganie rzemieni worka i odwrócił się, by po raz ostatni się z wszystkimi pożegnać. Shaski postąpił kilka kroków ścieżką, trąc oczy piąstkami. Rustem musiał przyznać, że chłopiec się stara. Usiłował nie płakać. Ale jakiż chłopiec tak absurdalnie przywiązuje się do ojca? To słabość. Shaski był jeszcze w takim wieku, że powinien znać tylko świat kobiet i tylko jego potrzebować. Ojciec miał dostarczać żywność i schronienie oraz wskazówki moralne i pilnować domowej dyscypliny. Może jednak Rustem popełnił błąd, pozwalając dziecku słuchać z korytarza jego lekcji. Shaski nie powinien reagować w taki sposób. Patrzyli żołnierze; na znak królewskiej przychylności przez pierwszą część drogi Rustemowi miała towarzyszyć eskorta z fortecy. Lekarz otworzył usta, by upomnieć chłopca, i stwierdził – ze wstydem – że sam ma w gardle kulę i czuje ucisk w piersiach, który utrudnia mu mówienie. Odkaszlnął. – Słuchaj matek – powiedział, bardziej ochrypłym głosem, niż się spodziewał. Shaski skinął głową. – Dobrze – wyszeptał. Rustem zauważył, że wciąż nie płacze, ale opuszczone dłonie zacisnął w piąstki. – Kiedy wrócisz do domu, tato? – Kiedy zrobię to, co mam zrobić. Shaski postąpił kolejne dwa kroki w kierunku bramki, gdzie stał Rustem. Byli sami, w połowie drogi między kobietami stojącymi w drzwiach i wojskową eskortą czekającą nieco dalej na drodze. Gdyby Rustem wyciągnął rękę, mógłby dotknąć chłopca. W przejrzystym, rześkim powietrzu zimowego poranka śpiewał jakiś ptak. Syn Rustema wziął głęboki oddech, wyraźnie zbierając się na odwagę. – Nie chcę, żebyś wyjeżdżał – powiedział. Rustem usiłował wzbudzić w sobie oburzenie. Dzieciom nie wolno tak mówić. Nie do ojców. Wtedy zauważył, że chłopiec o tym wie; spuścił wzrok i zgarbił się, jakby w oczekiwaniu na burę. Rustem spojrzał na niego i przełknął ślinę, a potem odwrócił się bez słowa. Niósł worek kilka kroków, dopóki jeden z żołnierzy nie zeskoczył ze swego wierzchowca i nie wziął od Rustema bagażu, po czym sprawnie przymocował go na grzbiecie muła. Rustem obserwował go. Dowódca spojrzał na niego i uniósł pytająco brew, pokazując na konia, którego mu dali. Lekarz, nie wiedzieć czemu poirytowany, skinął głową. Postąpił krok w kierunku konia, a potem nagle odwrócił się, by spojrzeć ku bramce. Shaski wciąż tam stał. Rustem uniósł rękę, by pomachać chłopcu, i lekko, niezdarnie uśmiechnął się, by dziecko wiedziało, że nie gniewa się za jego słowa, choć powinien. Shaski nie odrywał wzroku od twarzy Rustema. Wciąż nie płakał. Wciąż wyglądał, jakby mógł to zrobić. Rustem patrzył na niego jeszcze przez chwilę, napawając się widokiem małej postaci, a potem skinął głową, odwrócił się energicznie, przyjął podaną dłoń, wsiadł na konia i odjechał z żołnierzami. Nieprzyjemny ucisk w piersiach utrzymywał się jeszcze przez jakiś czas, lecz w końcu zanikł.
* Eskorta dojechała z Rustemem do granicy. Lekarz pojechał dalej na zachód, na ziemie sarantyńskie – po raz pierwszy w życiu – sam, jeśli nie liczyć ciemnookiego, brodatego służącego imieniem Nishik. Konia zostawił z żołnierzami, zamieniwszy go na muła, bardziej odpowiedniego do jego roli. Służący stanowił następny wybieg. Tak jak w tej chwili Rustem nie był po prostu nauczycielem medycyny poszukującym u zachodnich kolegów rękopisów i uczonych dysput, podobnie jego służący tak naprawdę nie był służącym. Nishik był doświadczonym żołnierzem, który umiał przeżyć w każdych warunkach. W fortecy dano Rustemowi do zrozumienia, że podczas jego podróży takie umiejętności mogą okazać się ważne, a może jeszcze ważniejsze, kiedy dotrze do celu. Był przecież szpiegiem. Zatrzymali się w Sarnicy, nie ukrywając swego przybycia ani roli Rustema w uratowaniu króla królów oraz jego rychłego wyniesienia. Było to zbyt dramatyczne wydarzenie: wieści o próbie zabójstwa przekroczyły granicę wcześniej od nich, nawet w zimie. Rządca Amorii zaprosił Rustema do siebie; wydawał się odpowiednio przerażony kolejnymi szczegółami zabójczej perfidii w bassanidzkiej rodzinie królewskiej. Po oficjalnej audiencji odprawił służbę i wyznał Rustemowi w zaufaniu, iż napotyka niejakie trudności w spełnianiu obowiązków tak wobec żony, jak i ulubionej kochanki. Przyznał nieco wstydliwie, że posunął się już do wizyty u chiromanty, ale że nic to nie pomogło. Modlitwa także na nic się nie zdała. Rustem powstrzymał się od komentarza na temat tych rozwiązań i po obejrzeniu języka oraz zmierzeniu pulsu rządcy doradził mu, by w te wieczory, które pragnął spędzić z którąś ze swoich kobiet, spożywał dobrze ugotowaną wątrobę owcy lub krowy. Zauważywszy też niezwykle rumianą cerę mężczyzny, zalecił mu powstrzymanie się od picia wina do tego ważnego posiłku i wyraził niezachwianą pewność, że to okaże się pomocne. Pewność stanowiła, oczywiście, połowę leczenia. Rządca wylewnie podziękował Rustemowi i polecił, by podczas pobytu w Sarnicy udzielano mu wszelkiej możliwej pomocy. W dwa dni później posłał do zajazdu Rustema jedwabną szatę i dżadycki słoneczny dysk misternej roboty. Dysk, chociaż piękny, nie był raczej odpowiednim darem dla Bassanidy, ale Rustem doszedł do wniosku, że jego sugestie zapewne przyniosły sukces. Podczas pobytu w Sarnicy odwiedził jednego ze swoich byłych uczniów i spotkał się z dwoma lekarzami, z którymi prowadził korespondencję. Nabył tekst Cadestesa o wrzodach skórnych i zapłacił za skopiowanie oraz wysłanie mu do Kabadhu jeszcze jednego rękopisu. Lekarzom, z którymi się widział, opowiedział dokładnie o tym, co zaszło w Kerakeku, oraz w jaki sposób, w wyniku uratowania życia królowi, miał wkrótce zostać królewskim lekarzem. Wyjaśnił, że przed tym poprosił o pozwolenie odbycia podróży naukowej, by nabyć na zachodzie dalszą wiedzę dla siebie oraz źródła pisane. Rano wygłosił wykład, na który przyszło, co odnotował z zadowoleniem, sporo słuchaczy, na temat ispahańskiego postępowania przy trudnych porodach, oraz drugi o amputacji członków, kiedy w ranie powstaje zapalenie i szkodliwe wydzieliny. Wyjechał po niemal miesięcznym pobycie i miłej kolacji pożegnalnej wydanej przez gildię lekarzy. Rustem zapisał imiona kilku medyków w Cesarskim Mieście, do których odwiedzenia bardzo go zachęcano, oraz adres porządnego zajazdu, w którym chętnie zatrzymywali się przedstawiciele jego profesji podróżujący do Sarancjum. Jedzenie w drodze na północ było okropne, a noclegi jeszcze gorsze, ale zważywszy na
to, że zbliżał się koniec zimy, a nie nadchodziła jeszcze wiosna, kiedy to podróży unikali wszyscy choć trochę inteligentni ludzie, wędrówka przebiegała bez większych wydarzeń. Przybycie do Sarancjum już takie nie było. Rustem nie spodziewał się zetknąć pierwszego dnia i ze śmiercią, i z weselem. *** Upłynęło już wiele lat od czasu, kiedy Pappio, dyrektor Cesarskich Hut Szkła, osobiście wydmuchiwał czy projektował jakieś szkło. Teraz obowiązki miał raczej administracyjne i dyplomatyczne, związane z koordynacją dostaw, produkcją i rozprowadzaniem tesser oraz płaskich tafli szkła między występujących o nie rzemieślników z Miasta i spoza niego. Najdelikatniejszą część jego obowiązków stanowiło określanie priorytetów i uspokajanie oburzonych artystów. Z doświadczenia Pappia wynikało, że artyści mają skłonność do oburzania się. Wypracował sobie własny system. Pierwszeństwo miały zamówienia cesarskie, a Pappio sam oceniał, jak ważna jest dana mozaika. To wymagało czasem delikatnego rozpytywania w kompleksie cesarskim, ale przecież Pappio miał od tego odpowiednich ludzi, a i sam nabył wystarczającej ogłady, by w razie potrzeby osobiście porozmawiać z niektórymi z wyższych urzędników. Jego gildia nie była jedną z najważniejszych – to wyróżnienie posiadała oczywiście gildia jedwabnicza – ale i nie znajdowała się też na dole hierarchii i można było powiedzieć, że pod rządami tego szczególnego cesarza, realizującego tyle poważnych przedsięwzięć budowlanych, Pappio był kimś ważnym. W każdym razie traktowano go z szacunkiem. Cesarskie zamówienia miały pierwszeństwo przed prywatnymi, ale istniała pewna komplikacja: artyści pracujący dla cesarza otrzymywali materiały za darmo, podczas gdy ci układający mozaiki albo w ogóle pracujący w szkle dla obywateli musieli tessery albo tafle szkła kupować. Teraz, w myśl nowoczesnych zasad wypracowanych przez po trzykroć wyniesionego Waleriusza II i jego doradców, Cesarskie Huty Szkła miały zarabiać na siebie. Pappio nie mógł zatem całkowicie ignorować błagań mozaicystów domagających się tesser na prywatne sklepienia, ściany czy posadzki. Szczerze powiedziawszy, nie miało też sensu odmawianie przyjmowania wszystkich cichych propozycji zasilenia własnej sakiewki. Człowiek ma przecież jakieś obowiązki względem rodziny, prawda? A ponad tymi wszystkimi subtelnymi względami Pappio miał potężną skłonność do faworyzowania tych rzemieślników – albo zleceniodawców – którzy wykazywali się przychylnością wobec Zielonych. Wspaniali Zieloni Wielkich i Chwalebnych Osiągnięć byli jego ulubionym stronnictwem, a jedną z największych przyjemności związanych z zajściem na tak wysokie stanowisko we własnej gildii stanowiło to, że mógł w pewnym stopniu wspierać stronnictwo finansowo i być za to odpowiednio poważany i rozpoznawany w jego sali bankietowej oraz na hipodromie. Nie był już byle jakim, skromnym kibicem. Był dygnitarzem obecnym na ucztach, mającym eksponowane miejsce w teatrze, a podczas samych wyścigów rydwanów zasiadającym wśród tych, którzy mieli miejsca najlepsze. Dawno minęły dni, kiedy przed świtem stawał w kolejce przed bramami hipodromu, by zdobyć miejsce stojące. Nie mógł okazywać swych preferencji zbyt wyraźnie – ludzie cesarza byli wszędzie i wszystko obserwowali – pilnował jednak, by przy zachowaniu niezbędnej równowagi we wszystkich innych kwestiach żaden mozaicysta związany z Zielonymi, a współzawodniczący o trudne do znalezienia kolory lub kamienie półszlachetne ze
zwolennikiem przeklętych Błękitnych czy nawet kimś nie zdeklarowanym, nie odszedł z pustymi rękami. I tak powinno być. Pappio zawdzięczał swoją pozycję temu, że popierał Zielonych. Jego poprzednik piastujący stanowiska przełożonego gildii i dyrektora hut szkła – równie zagorzały Zielony – wybrał go w dużej mierze właśnie z tego względu. Pappio wiedział, że kiedy postanowi się wycofać, powinien przekazać stanowisko innemu Zielonemu. Coś takiego działo się cały czas we wszystkich gildiach oprócz jedwabniczej, stanowiącej szczególny przypadek i ściśle nadzorowanej przez kompleks cesarski. Większość gildii kontrolowało takie czy inne stronnictwo i odebranie mu tej kontroli zdarzało się rzadko. Trzeba było być ostentacyjnie przekupnym, by w sprawę wmieszali się ludzie cesarza. Pappio nie miał zamiaru okazywać ostentacji pod żadnym względem ani też ulec korupcji, gdyby już miało do tego dojść. Był ostrożnym człowiekiem. Częściowo właśnie ta instynktowna ostrożność sprawiła, że poczuł lekki niepokój z powodu otrzymania zaskakującej prośby oraz towarzyszącej jej nadzwyczaj hojnej zapłaty – zanim jeszcze wykonał choćby wstępny szkic zamówionej szklanej misy. Rozumiał, że zapłacono mu za jego pozycję. Że podarunek bardzo wiele zyska na wartości, ponieważ zostanie wykonany przez samego przełożonego gildii, który już nie robił takich rzeczy. Pappio wiedział też, że człowiek, który, za to płacił – był to najwyraźniej prezent ślubny – mógł sobie na to pozwolić. Nie trzeba było się rozpytywać, by mieć świadomość, iż główny sekretarz najwyższego stratega, historyk, który także przypadkiem prowadził kronikę przedsięwzięć budowlanych cesarza, ma dość środków na kupno pięknej misy. Był to człowiek, który wyraźnie coraz bardziej wymagał pewnej uległości. Pappio nie lubił ponurego sekretarza o wąskiej twarzy i ziemistej cerze, ale co tu ma do rzeczy lubienie kogokolwiek? Trudniej natomiast było zrozumieć, dlaczego Perteniusz z Eubulus w ogóle kupuje taki prezent. Zanim Pappio uznał, że zdobył na to odpowiedź, trzeba było zadać w kilku miejscach parę dyskretnych pytań. Okazało się, że jest to dość oczywiste – była to najstarsza historia na świecie – i nie ma nic wspólnego z państwem młodymi. Perteniusz usiłował zrobić wrażenie na kimś innym. A ponieważ przypadkiem ta osoba była droga sercu Pappia, musiał przemóc niejakie oburzenie – wyobraziwszy sobie kobietę gładką i wspaniałą jak sokół w wątłych ramionach zimnego sekretarza – by znów skupić się na swym zaniedbanym rzemiośle. Zmusił się jednak do tego z całą mocą. Przecież nie chciałby, żeby główna tancerka jego ukochanych Zielonych uważała go za artystę mniej niż wzorowego. Snuł nawet marzenia, że może, zobaczywszy jego misę, poprosi nawet o coś dla siebie. Pappio wyobraził sobie spotkania, konsultacje, dwie głowy pochylone obok siebie nad plikiem rysunków, spowijający go zapach jej słynnych perfum, używanych w całym Sarancjum tylko przez dwie kobiety, pełną ufności dłoń spoczywającą na jego ręce... Pappio nie był młodym mężczyzną, miał tęgą figurę, łysinę, żonę i troje dorosłych dzieci, lecz powszechnie wiadomo, że pewne kobiety otacza magia, na scenie i poza nią, i że gdziekolwiek idą, podążają za nimi marzenia mężczyzn. Nie przestaje się marzyć tylko dlatego, że nie jest się już młodym. Jeśli Perteniusz może próbować zdobyć podziw efektownym podarunkiem dla ludzi, którzy żadną miarą go nie obchodzą, to czy Pappio nie mógłby spróbować pokazać rozkosznej Shirin, co potrafi zrobić dyrektor Cesarskich Hut Szkła, kiedy ręką i umysłem – wspartymi sercem – przyłoży się do swego najwcześniejszego zawodu? Zobaczy misę, kiedy zostanie dostarczona do jej domu. Zdaje się, że panna młoda
mieszka u niej. Po pewnym namyśle i całym poranku spędzonym na szkicowaniu Pappio postanowił zrobić zieloną misę z zatopionymi kawałkami jasnożółtego szkła przypominającego polne kwiaty na wiosnę, która wreszcie nadchodziła. Kiedy zaczął pracować, serce zabiło mu szybciej, ale ekscytowała go nie praca ani rzemiosło, ani nawet wizja kobiety. To było coś zupełnie innego. Jeżeli prawie nadeszła wiosna, myślał Pappio, nucąc marsz paradny, to znów będą wyścigi, będą wyścigi, będą wyścigi. *** Co ranka podczas inwokacji o wschodzie słońca w eleganckiej kaplicy, którą sobie wybrała na modlitwy, młoda królowa Antów powtarzała ćwiczenie z zestawiania – niczym na tabliczce sekretarza – rzeczy, za które powinna czuć wdzięczność. Jeśli oglądało się je z pewnej perspektywy, było ich wiele. Uszła przed próbą zabójstwa, przeżyła żeglugę do Sarancjum o tak późnej porze roku, a potem początki znajdowania sobie miejsca w tym mieście, co okazało się procesem bardziej oszałamiającym, niż chciałaby przyznać. Wiele ją kosztowało zachowanie odpowiedniej wyniosłości, gdy po raz pierwszy ujrzeli port i mury. Jakkolwiek wiedziała, że Sarancjum może onieśmielać i przygotowywała się na to, kiedy owego poranka za Cesarskim Miastem wstało słońce, Gisel uznała, że czasami nie można się przygotować. Była wdzięczna za nauki ojca i opanowanie, jakiego wymagało od niej życie: uznała, że chyba nikt nie zauważył, jak jest przestraszona. Należało dziękować świętemu Dżadowi, czy jakiemukolwiek pogańskiemu bogu pamiętanemu z antyjskich lasów, za jeszcze wiele innych rzeczy. Dzięki uprzejmości cesarskiej pary Gisel miała zupełnie przyzwoite lokum w niewielkim pałacu leżącym nieopodal potrójnych murów. Po przybyciu szybko zapewniła sobie odpowiednie fundusze, żądając pożyczek dla korony od bachiarskich kupców handlujących tu, na Wschodzie. Mimo jej nagłego, nie zapowiedzianego przybycia na pokładzie cesarskiego statku z niewielką liczbą strażników i dworek, żaden z Bachiarczyków nie śmiał sprzeciwić się królewskiemu żądaniu. Gisel wiedziała, że gdyby zaczekała, sprawy mogłyby potoczyć się inaczej. Kiedy ci, którzy są w Varenie – teraz niewątpliwie sięgający po jej tron lub o niego walczący – dowiedzą się, gdzie jest, wyślą na Wschód własne instrukcje. Wtedy być może trudniej byłoby zdobyć pieniądze. Co ważniejsze, Gisel spodziewała się prób zabójstwa. Miała w tych sprawach – królewskości i przetrwania – zbyt wiele doświadczenia, by okazać się na tyle głupią, żeby czekać. Kiedy zdobyła fundusze, natychmiast zatrudniła tuzin karchickich najemników jako straż osobistą. Odziała ich w szkarłat i biel, barwy wojennego sztandaru jej dziada. Jej ojciec zawsze lubił karchickich strażników. Jeśli utrzymywało się ich w trzeźwości na służbie i pozwalało im się znikać w tawernach poza nią, byli niezłomnie lojalni. Gisel przyjęła też propozycję cesarzowej Alixany, która postanowiła przysłać jej z kompleksu cesarskiego dodatkowe trzy damy dworu, kucharza i zarządcę domu. Gisel organizowała sobie nowe życie; udogodnienia oraz rozsądna liczba służby stanowiły konieczność. Doskonale wiedziała, że wśród służących znajdą się szpiedzy, ale i z tym była obznajomiona. Istniały sposoby unikania ich lub wprowadzania w błąd. Niedługo po przybyciu została przyjęta na dworze, gdzie powitano ją z odpowiednią grzecznością i szacunkiem. Widziała szarookiego cesarza o okrągłej twarzy oraz drobną,
śliczną, bezdzietną tancerkę, która została cesarzową, i wymieniła z nimi oficjalne pozdrowienia. Wszyscy byli nienagannie uprzejmi, choć potem nie nastąpiły żadne prywatne spotkania czy rozmowy ani z Waleriuszem, ani z Alixaną. Nie była pewna, czy ma się ich spodziewać, czy nie. Zależało to od rozleglejszych planów cesarza. Kiedyś sprawy zależały od jej planów. To już się skończyło. Co prawda z początku do jej miejskiego pałacyku płynął równy strumień dygnitarzy i dworzan z kompleksu cesarskiego. Gisel wiedziała, że niektórzy z nich przychodzili z czystej ciekawości: stanowiła nowość, zimową rozrywkę. Barbarzyńska królowa uciekająca przed własnymi poddanymi. Być może niektórzy byli rozczarowani pełnym wdzięku i klasy przyjęciem, jakie zgotowała im powściągliwa, odziana w jedwab młoda kobieta, nie wykazująca żadnych śladów smarowania płowych włosów niedźwiedzim sadłem. Mniejsza liczba gości odbyła długą drogę przez zatłoczone miasto z bardziej przemyślanych powodów, oceniając królową oraz rolę, jaką mogłaby odegrać w zmiennych układach złożonego dworu. Wiekowy kanclerz Gezjusz o przenikliwym spojrzeniu sam kazał się do niej zanieść, wziąwszy z sobą do lektyki prezenty: jedwab na szatę i grzebień z kości słoniowej. Rozmawiali o jej ojcu, z którym Gezjusz najwyraźniej korespondował przez długie lata, a potem o teatrze – zachęcał ją do odwiedzin – a w końcu o pożałowania godnym wpływie wilgotnej pogody na palce i stawy kolanowe kanclerza. Gisel nieomal polubiła starca, ale była zbyt doświadczona, by pozwolić sobie na taką reakcję. Przełożony urzędów, Faustinus, młody mężczyzna o nieruchomej twarzy, przybył następnego ranka, najwyraźniej w odpowiedzi na wizytę Gezjusza, jakby ci dwaj śledzili nawzajem swoje posunięcia. Prawdopodobnie tak było. Dwór Waleriusza II na pewno nie różnił się pod tym względem od dworu ojca Gisel czy jej własnego. Faustinus napił się ziołowego naparu i zadał kilka otwarcie nieszkodliwych pytań o zarządzanie antyjskim dworem. Był urzędnikiem i zaprzątały go takie sprawy. Według oceny Gisel był także ambitny, lecz tylko na sposób nadgorliwców bojących się zejścia z utartych ścieżek własnego życia. Nic w nim nie płonęło. Płonęło za to pod powierzchnią chłodnego, patrycjuszowskiego zachowania kobiety, która przyszła w kilka dni później, i Gisel odczuła zarówno to gorąco, jak i chłód. Było to niepokojące spotkanie. Oczywiście słyszała o Daleinoi, najbogatszej rodzinie w cesarstwie. Styliane Daleina, obecnie żona najwyższego stratega, której ojciec i brat nie żyli, drugi brat podobno został straszliwie okaleczony i gdzieś ukryty, a trzeciego utrzymywano w bezpiecznej odległości od Miasta, stanowiła widoczny dowód obecności swej arystokratycznej rodziny w Sarancjum i była bardzo groźna. Do tego wniosku Gisel doszła już na samym początku ich rozmowy. Oceniła, że są prawie w tym samym wieku, a życie odebrało im dzieciństwo bardzo wcześnie. Zachowanie Styliane niczego nie zdradzało, jej maniery były nienaganne, wykończone doskonałą uprzejmością, nie pozwalające zajrzeć w jej myśli. Chyba że sama postanowiła je ujawnić. Przy suszonych figach i małym kieliszku grzanego i posłodzonego wina zdawkowa rozmowa o zachodniej modzie zmieniła się nagle w bardzo bezpośrednie pytanie o tron Gisel, jej ucieczkę i nadzieje wiązane z przyjęciem cesarskiego zaproszenia. – Żyję – odparła łagodnie królowa, napotykając taksujące spojrzenie błękitnych oczu rozmówczyni. – Na pewno słyszałaś, co się wydarzyło w sanktuarium w dniu jego poświęcenia.
– Rozumiem, że było to niemiłe – stwierdziła lekkim tonem Styliane Daleina, mówiąc o morderstwie i zdradzie. Machnęła lekceważąco ręką. – Czy to zatem jest przyjemne? Ta ładna klatka? – Moi goście stanowią dla mnie źródło wielkiej otuchy – mruknęła Gisel, bezlitośnie powściągając gniew. – Poradź mi: zachęcono mnie do odwiedzin w teatrze. Masz jakieś sugestie? Uśmiechnęła się, obojętna i młoda, otwarcie bezmyślna. Barbarzyńska księżniczka, której przodkinie zaledwie dwa pokolenia wcześniej malowały sobie w lasach nagie piersi. Pochylając się, by starannie wybrać figę, Gisel pomyślała, że jest więcej osób, które potrafią ukrywać myśli za parawanem pustej rozmowy. Styliane Daleina wkrótce wyszła, rzucając w drzwiach uwagę, że dworacy za wybitną artystkę sceny uważają główną tancerkę i aktorkę stronnictwa Zielonych. Gisel podziękowała i obiecała odwdzięczyć się Styliane za jej uprzejmość złożeniem rewizyty. Właściwie miała taki zamiar: w podobnych pojedynkach znajdowała swego rodzaju gorzką przyjemność. Zastanawiała się, czy w Sarancjum można znaleźć niedźwiedzie sadło. Miała też innych gości. Wschodni patriarcha przysłał jej swego głównego sekretarza – służalczego duchownego wydzielającego kwaśny zapach – który zadawał przygotowane pytania o zachodnią wiarę, a potem pouczał Gisel o Heladiku. Przerwał wykład, kiedy zorientował się, że kobieta go nie słucha. Pilnie odwiedzali ją niektórzy członkowie niewielkiej miejscowej bachiarskiej społeczności – składającej się głównie z kupców, najemnych żołnierzy i kilku rzemieślników – lecz pewnego zimowego dnia przestali przychodzić i Gisel uznała, że musieli otrzymać wiadomości albo nawet instrukcje od Eudrica czy Kerdasa. Agila nie żył; to już wiedziała. Zginął w miejscu spoczynku jej ojca w dniu jego poświęcenia. Razem z Pharosem i Anissą, jedynymi ludźmi na świecie, o których można było powiedzieć, że ją kochali. Wysłuchała tych wiadomości z suchymi oczyma i zatrudniła kolejne pół tuzina najemników. Goście z dworu przychodzili jeszcze jakiś czas. Kilku mężczyzn dało jej do zrozumienia, że pragną ją uwieść, co niewątpliwie stanowiłoby dla nich pewien triumf. Pozostawała dziewicą, żałując tego od czasu do czasu. Jednym z głównych problemów tego nowego życia była nuda. Tak naprawdę to nie było nawet życie, tylko szukanie odpowiedzi na pytanie, czy może się ono potoczyć dalej albo zacząć na nowo. I właśnie tu, niestety, sumienna próba wzbudzania co ranka uczucia odpowiedniej wdzięczności zwykle się załamywała wraz z końcem inwokacji do świętego Dżada. Gisel miała w domu prawdziwą – choć niepewną – władzę. Była rządzącą królową zwycięskiego ludu w ojczyźnie imperium. Ulegał jej, podobnie jak niegdyś jej ojcu, wysoki patriarcha w Rhodias. Tu, w Sarancjum, pouczał ją jakiś pomniejszy duchowny. Była zaledwie lśniącą zabawką, klejnotem dla cesarza i jego dworu, pozbawionym jakichkolwiek funkcji czy roli. W najprostszej interpretacji stanowiła ewentualne usprawiedliwienie inwazji na Bachiarę i niewiele ponad to. Ci wyrafinowani ludzie z dworu, którzy jeździli do niej przez całe miasto lub byli przynoszeni w zasłoniętych lektykach, doszli stopniowo do takiego samego wniosku. Kompleks cesarski znajdował się daleko od jej pałacyku leżącego przy potrójnych murach. W połowie zimy wizyty z dworu też stały się rzadsze. Nie była to niespodzianka. Czasami Gisel robiło się smutno na myśl o tym, jak mało rzeczy ją zaskakuje. Jeden z niedoszłych kochanków – bardziej zdeterminowany niż pozostali – nadal ją odwiedzał po tym, jak przestali się pojawiać inni. Gisel pozwoliła mu raz ucałować
wnętrze, a nie grzbiet dłoni. Uczucie było dość przyjemne, lecz po zastanowieniu przy następnej wizycie mężczyzny postanowiła być czymś zajęta, i przy kolejnej podobnie. Trzeci raz nie przyszedł. W gruncie rzeczy wybór miała niewielki. Po opuszczeniu tronu zostało jej bardzo mało narzędzi: dysponowała tylko swoją młodością, urodą i tym, że mogła wzbudzać u mężczyzn pożądanie. Zastanawiała się, kiedy Eudric albo Kerdas spróbują ją zamordować i czy Waleriusz rzeczywiście usiłowałby zapobiec zabójstwu. Z drugiej strony, pomyślała, bardziej się przyda cesarzowi żywa, istniały jednak argumenty przemawiające za jej śmiercią, a poza tym była też cesarzowa. Wszystkie takie rozważania musiała prowadzić samotnie. Nie miała tu nikogo, czyim radom mogłaby zaufać. Co prawda w domu też było podobnie. Czasami z wściekłością myślała o siwym alchemiku, który pomógł jej w tej ucieczce, a potem porzucił ją, by zająć się jakimiś swoimi sprawami. Czuła się wtedy wręcz osierocona. Ostatni raz widziała go z oddalającego się statku, jak stał na nabrzeżu w Megarium w strugach deszczu. Wróciwszy z kaplicy do domu, Gisel siedziała właśnie w ładnym solarium nad cichą uliczką. Zauważyła, że wschodzące słońce znajdowało się już nad dachami domów po jej drugiej stronie. Poruszyła niewielkim dzwonkiem znajdującym się obok fotela i na jego dźwięk w drzwiach pojawiła się jedna ze znakomicie wyszkolonych kobiet przysłanych przez cesarzową. Nadszedł czas, by zacząć przygotowywać się do wyjścia. Właściwie nie można było powiedzieć, że nic nigdy nie zaskakiwało Gisel. Coś nieoczekiwanego jednak się wydarzyło. Coś związanego z tancerką, będącą przypadkiem córką tego właśnie siwego człowieka, który opuścił ją w Megarium. Coś, w wyniku czego Gisel przyjęła na to popołudnie pewne zaproszenie. Przypomniało to jej o innym człowieku, którego zwerbowała do swojej służby w domu, o tym rudym mozaicyście. Caius Crispus też tam będzie. Krótko po swoim przybyciu upewniła się, że jest w Sarancjum. Musiała to wiedzieć; z nim były związane osobne problemy. Powierzyła mu niebezpieczną, osobistą wiadomość i nie miała pojęcia, czy ją dostarczył ani czy choćby spróbował to zrobić. Zapamiętała go jako człowieka zgorzkniałego, ponurego, nieoczekiwanie bystrego. Musiała z nim porozmawiać. Nie zaprosiła go do siebie – w oczach świata on jej przecież nawet nie znał. Dla zachowania tego złudzenia zginęło sześciu ludzi. Zamiast tego Gisel poszła obejrzeć postępy w budowie nowego cesarskiego sanktuarium Świętej Mądrości Dżada. Sanktuarium nie zostało jeszcze otwarte dla wiernych, ale taka wizyta była całkowicie odpowiednim – a nawet pobożnym – gestem ze strony monarchini przybyłej do Miasta. Nikt nie mógłby go zakwestionować. A kiedy już tam weszła, wybrała pod wpływem impulsu niezwykłe podejście do tej sprawy. Czekając, aż kobiety przygotują dla niej kąpiel, Gisel wróciła myślami do wydarzeń tamtego poranka na początku zimy, i uśmiechnęła się do siebie. Dżad jedyny wiedział, że niełatwo ulegała impulsom i że niewiele rzeczy ją bawiło, ale w tym oszałamiającym miejscu nie zachowywała się ze stosowną pobożnością i, co musiała przyznać, dobrze się bawiła. Historia ta obiegła już całe Sarancjum. Gisel na to liczyła. ***
Mężczyzna na rusztowaniu pod kopułą ze szkłem w rękach, usiłujący wykonać boga. W gruncie rzeczy więcej niż jednego, choć tej szczególnej prawdy nie zamierzał wyjawiać. Tego dnia na początku zimy w Sarancjum, świętym mieście Dżada, Crispin cieszył się, że żyje, i nie chciał być spalony za herezję. Jak na ironię jeszcze sobie nie zdawał sprawy z własnego szczęścia albo się z nim nie pogodził. Od dawna nie miał takiego uczucia; teraz lekki nastrój był mu obcy i gdyby ktoś ośmielił się zauważyć, że Crispin wygląda na zadowolonego ze swego losu, zapewne zgromiłby go ze złością wzrokiem i burknął coś obraźliwego. Z nieświadomie zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi w skupieniu ustami usiłował ostatecznie potwierdzić kolory własnego wizerunku Dżada umieszczonego nad wyłaniającą się na kopule linią sarantyńskich budowli. Miasto tworzyli pod jego kierunkiem inni rzemieślnicy; on sam układał postacie i zaczynał od Dżada, żeby wyobrażenie boga spoglądało na wszystkich wchodzących pod nie ukończoną jeszcze kopułę, półkopuły i ściany. Pragnął, by bóg, którego stworzy, stanowił odbicie, cichy hołd złożony wizerunkowi, który widział w pewnej kaplicy w Sauradii, ale nie chciał, by to powtórzenie było niewolnicze czy zbyt oczywiste. Pracował w innej skali, jego Dżad stanowił nadrzędny element większej całości i nie zajmował całej kopuły. Należało dopracować kwestie równowagi i proporcji. W tej chwili Crispin myślał o oczach i zmarszczkach powyżej oraz poniżej nich, pamiętając zbolałą, wynędzniałą twarz boga z tamtej kaplicy, którą zobaczył w Dniu Zmarłych. Wtedy upadł. Dosłownie runął na ziemię pod tamtą wymizerowaną, potężną postacią. Miał doskonałą pamięć do kolorów. Właściwie była ona bezbłędna i Crispin wiedział o tym bez fałszywej skromności. Ściśle współpracował z przełożonym Cesarskich Hut Szkła, by znaleźć odcienie, które najprecyzyjniej pasowały do tych zapamiętanych z Sauradii. Pomagało mu to, że kierował układaniem mozaik w najważniejszym budynku wznoszonym przez Waleriusza II. Poprzedni mozaicysta – niejaki Siroes – został odprawiony w niełasce i jeszcze tego samego wieczoru miał niewyjaśniony wypadek, w którym połamał sobie palce obu rąk. Tak się składało, że Crispin coś o tym wiedział. Żałował tego. Pamiętał, jak wysoka, jasnowłosa kobieta mruknęła o świcie w jego sypialni: „Mogę zaświadczyć, że Siroes nie mógł dzisiejszej nocy opłacić najemników”, po czym dodała bardzo spokojnie: „Uwierz mi”. Uwierzył. W to akurat tak. To jednak cesarz, a nie ta jasnowłosa kobieta, pokazał Crispinowi kopułę i zaproponował mu pracę nad nią. Teraz Crispin otrzymywał to, o co prosił, przynajmniej jeśli chodziło o tessery. Natomiast jeśli chodziło o inne aspekty życia, które prowadził na dole wśród mężczyzn i kobiet Miasta, jeszcze nie postanowił, czego chce. Wiedział jedynie, że pod tym rusztowaniem ma jakieś życie, życie z przyjaciółmi, wrogami – usiłowano go zabić po kilu dniach od przybycia – i zawiłościami, które, gdyby im na to pozwolił, mogłyby odciągnąć go od tego, co musiał zrobić na kopule otrzymanej od cesarza i genialnego architekta. Przeciągnął ręką po gęstych rudych włosach, mierzwiąc je jeszcze bardziej, i postanowił, że oczy jego boga będą ciemnobrązowe i obsydianowe jak oczy tego wizerunku w Sauradii, ale że nie przywoła bladości oblicza tamtego Dżada szarymi odcieniami tesser. Wróci do nich przy długich, szczupłych dłoniach, ale nie pokaże ich zniszczonych, jak tamte. Odbicie elementów, a nie skopiowanie ich. To właśnie zamierzał zrobić, zanim wszedł tu, na górę – lubił zawierzać pierwszym odczuciom. Podjąwszy tę decyzję, Crispin głęboko odetchnął i poczuł, że się odpręża. A zatem
może zacząć nazajutrz. Wraz z tą myślą poczuł lekkie drżenie, chwiejny ruch rusztowania, co oznaczało, że ktoś na nie wchodzi. To było zakazane. Całkowicie i absolutnie zakazane terminatorom i rzemieślnikom. Właściwie wszystkim, łącznie z Artibasem, który zbudował to sanktuarium. Zasada: kiedy Crispin jest na górze, nikomu nie wolno wchodzić na jego rusztowanie. Nieposłusznym groził okaleczeniem, pozbawieniem członków, śmiercią. Vargos, który okazywał się tu równie sprawnym pomocnikiem co na drodze, skrupulatnie przestrzegał świętości Crispina na górze. Mozaicysta spojrzał w dół, bardziej zaskoczony złamaniem zakazu niż czymkolwiek innym, i zobaczył, że po szczeblach rusztowania wspina się ku niemu kobieta – odrzuciła płaszcz, by móc swobodniej się poruszać. Wśród ludzi stojących daleko w dole na marmurowych płytach dostrzegł Vargosa. Jego inicyjski przyjaciel rozłożył bezradnie ręce. Crispin znów spojrzał na kobietę. A potem zamrugał, wstrzymał oddech i mocno się uchwycił obiema rękoma niskiej barierki. Już raz patrzył z tej wysokości, tuż po przybyciu do Miasta, kiedy niczym ślepiec wczuwał się palcami w tę kopułę, gdzie zamierzał stworzyć świat, i zobaczył wtedy daleko w dole kobietę, czując jej obecność jako nieprzeparte przyciąganie: siłę i wołanie świata, w którym mężczyźni i kobiety prowadzą życie. Wtedy przyszła do niego cesarzowa. Zszedł do niej. Nie była to kobieta, której można było się oprzeć, nawet jeśli tylko stała na dole i czekała. Zszedł, by rozmawiać o delfinach i innych i prawach, by wrócić do żywego świata i dać się mu porwać z miejsca, dokąd zaprowadziła go miłość zagarnięta przez śmierć. Tym razem, patrząc w niemym osłupieniu na miarowe, całkiem wprawne ruchy zbliżającej się kobiety, Crispin usiłował dojść do siebie. Zbyt zaskoczony, by zawołać albo choćby wiedzieć, jak zareagować, po prostu czekał z bijącym sercem, aż zbliży się do niego jego królowa, wysoko nad Światem, lecz wyraźnie widoczna dla wszystkich stojących na dole. Dotarła do ostatniego szczebla, a potem na platformę i – nie zwracając uwagi na pośpiesznie wyciągniętą dłoń Crispina – weszła na nią, lekko zarumieniona, zadyszana, lecz wyraźnie z siebie zadowolona, z roziskrzonym wzrokiem i nie przestraszona, by stanąć w miejscu, gdzie mogła odbyć całkowicie prywatną rozmowę. Bez względu na to, ile uszu mogły mieć ściany w niebezpiecznym Sarancjum, tu, na chwiejnej platformie pod kopułą Artibasa nie było żadnego. Crispin ukląkł i pochylił głowę. Ostatnim razem widział tę młodą, osaczoną kobietę w jej pałacu, w swoim mieście daleko na zachodzie. Ucałował na pożegnanie jej stopę i poczuł, jak jej dłoń musnęła jego włosy. A potem opuścił miasto, w jakiś sposób obiecawszy, że spróbuje dostarczyć cesarzowi pewną wiadomość. Następnego ranka dowiedział się, że kazała zabić sześciu swoich strażników – tylko po to, by zachować tajemnicę ich spotkania. Na rusztowaniu pod kopułą Gisel z Antów znów musnęła włosy Crispina lekkim, powolnym ruchem dłoni. Mężczyzna zadrżał. – Tym razem nie ma mąki – mruknęła królowa. – To pewien postęp, rzemieślniku. Chyba jednak wolę brodę. Czy Wschód zagarnął cię tak szybko? Czy jesteś już dla nas stracony? Możesz wstać, Caiusie Crispusie, i powiedzieć to, co masz do powiedzenia. – Wasza Wysokość – wyjąkał Crispin, wstając i czując, że się czerwieni, straszliwie poruszony. Świat przyszedł do niego nawet tutaj. – To... to nie jest dla ciebie bezpieczne
miejsce! Gisel uśmiechnęła się. – Jesteś aż tak groźny, rzemieślniku? Nie. Groźna była ona. Chciał to powiedzieć. Miała złociste włosy i spojrzenie barwy głębokiego, zapamiętanego błękitu – w gruncie rzeczy przypominała inną bardzo groźną kobietę, którą tu znał. Lecz tam, gdzie u Styliane Daleiny był lód zabarwiony złośliwością, u Gisel, córki Hildrica Wielkiego, tkwiło coś bardziej dzikiego i smutnego. Crispin oczywiście wiedział, że ona jest w Sarancjum. Wszyscy słyszeli o przybyciu antyjskiej królowej. Zastanawiał się, czy po niego pośle. Nie zrobiła tego. Zamiast tego sama wspięła się do niego, pełna wdzięku i pewności siebie niczym doświadczony mozaicysta. To była córka Hildrica. Antyjka. Umiała polować, strzelać, jeździć konno, prawdopodobnie zabijać sztyletem ukrytym gdzieś w fałdach szat. To nie była delikatna, chroniona dama z dworu. – Czekamy, rzemieślniku – powiedziała. – W sumie przebyliśmy długą drogę, by się z tobą zobaczyć. Skłonił głowę. I opowiedział jej, nie upiększając ani nie ukrywając niczego ważnego, o swojej rozmowie z Waleriuszem i Alixaną kiedy to drobna, wspaniała postać będąca cesarzową Sarancjum odwróciła się w drzwiach prowadzących do jej komnaty i zapytała z pozorną obojętnością o propozycję małżeństwa, jaką niewątpliwie przyniósł z Vareny. Spostrzegł, że Gisel jest zaniepokojona. Usiłowała to ukryć i mogłoby się jej to udać przy kimś mniej spostrzegawczym. Kiedy skończył mówić, przez chwilę milczała. – Ona się tego domyśliła czy on? – zapytała w końcu. Crispin zastanowił się. – Chyba oboje. Razem albo każde z osobna. – Zawahał się. – To... wyjątkowa kobieta, Wasza Wysokość. Błękitne oczy Gisel napotkały jego wzrok, po czym szybko spojrzały w bok. Pomyślał, że jest taka młoda. – Zastanawiam się, co by było, gdybym nie kazała zabić strażników – mruknęła. Żyliby, chciał powiedzieć Crispin, ale zmilczał. Jakiś czas temu mógłby nie wytrzymać, ale teraz nie był już tym samym gniewnym, zgorzkniałym człowiekiem co na początku jesieni. Odbył podróż. Zapadła kolejna chwila milczenia. – Wiesz, dlaczego tu jestem? – zapytała królowa. Skinął głową. Mówiło się o tym w całym mieście. – Uniknęłaś zamachu na swoje życie. W sanktuarium. Jestem przerażony, Wasza Wysokość. – Oczywiście – odparła jego królowa i uśmiechnęła się, niemal z roztargnieniem. Mimo wszystkich strasznych niuansów tego, o czym rozmawiali i co jej się przydarzyło, zdawała się być w dziwnym nastroju, tkwiąc w roztańczonych promieniach słońca wpadających przez wysokie okna umieszczone wokół kopuły. Crispin usiłował zrozumieć, jak się czuje, uciekłszy od tronu i swego ludu, będąc tu zaledwie tolerowaną i pozbawioną władzy. Nie potrafił sobie tego nawet wyobrazić. – Podoba mi się tu na górze – odezwała się nagle królowa. Podeszła do niskiej barierki i spojrzała w dół, najwyraźniej nie zaniepokojona wysokością, na której się znajdowali. Crispin znał ludzi, którzy mdleli albo kurczowo trzymali się desek platformy. Wokół wschodniej krawędzi kopuły znajdowały się inne platformy, z których rzemieślnicy zaczęli układać tessery na szkicu Crispina, tworząc miejski krajobraz oraz
głęboki błękit i zieleń morza, lecz w tej chwili na górze nie było nikogo innego. Gisel z Antów spojrzała na swoje dłonie spoczywające na barierce, odwróciła się i uniosła je do Crispina. – Jak myślisz, mogłabym być mozaicystką? Roześmiała się. Crispin szukał w tym śmiechu nut rozpaczy, strachu, ale usłyszał tylko szczere rozbawienie. – To tylko rzemiosło, niewarte ciebie, Wasza Wysokość – odparł. Rozglądała się przez chwilę w milczeniu. – Nie, to nieprawda – rzekła w końcu. Pokazała na kopułę Artibasa, na początki olbrzymiej mozaiki Crispina. – Nikt nie jest tego wart. Jesteś teraz zadowolony, że tu przybyłeś, Caiusie Crispusie? Pamiętam, że nie chciałeś się wybrać w tę podróż. W odpowiedzi na to bezpośrednie pytanie Crispin kiwnął głową, przyznając się do tego po raz pierwszy. – Nie chciałem, ale dla kogoś takiego jak ja ta kopuła jest darem życia. Skinęła głową. Jej nastrój zupełnie się zmienił. – Dobrze. My też jesteśmy zadowoleni, że tu jesteś. Mamy w tym mieście bardzo niewiele osób, którym możemy zaufać. Jesteś jedną z nich? Za pierwszym razem też była bezpośrednia. Crispin odchrząknął. Była w Sarancjum taka samotna. Dwór wykorzysta ją jak jakieś narzędzie, a ci, co zostali w Varenie, będą pragnąć jej śmierci. – Pomogę ci, pani moja, na wszelkie dostępne mi sposoby – powiedział. – Dobrze – powtórzyła. Spostrzegł, że zarumieniła się. Oczy jej lśniły. – Ciekawe, jak to zrobimy? Mam ci kazać teraz podejść i mnie pocałować, żeby zobaczyli to ci na dole? – Crispin zamrugał, przełknął ślinę, przeciągnął odruchowo ręką po włosach. – Wcale w ten sposób nie poprawiasz swego wyglądu – stwierdziła królowa. – Myśl, rzemieślniku. Musi być jakiś powód mojego przyjścia tu do ciebie. Czy wiadomość, że jesteś kochankiem królowej, zwiększy twoje szanse u kobiet tego miasta czy też uczyni cię ona... nietykalnym? – Uśmiechnęła się. – Ja... ja nie mam... Pani moja, ja... – Nie chcesz mnie pocałować? – zapytała. Była w tak ożywionym nastroju, że stanowił niebezpieczeństwo sam w sobie. Stała nieruchomo, czekając na Crispina. Był kompletnie wytrącony z równowagi. Zaczerpnął tchu i postąpił krok do przodu. Królowa roześmiała się. – Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że to nie jest konieczne, prawda? Wystarczy moja ręka, rzemieślniku. Możesz ucałować moją dłoń. – Wyciągnęła jaku niemu. Ujął ją i podniósł do ust; kiedy to uczynił, Gisel obróciła dłoń i Crispin ucałował jej wnętrze, miękkie i ciepłe. – Zastanawiam się – rzekła królowa Antów – czy ktokolwiek widział, co zrobiłam. I znów się uśmiechnęła. Crispin oddychał z wysiłkiem. Wyprostował się. Królowa wciąż stała bardzo blisko niego; uniósłszy ręce, przygładziła mu niesforne włosy. – Opuścimy cię – oznajmiła, zdumiewająco opanowana. Jej nazbyt frywolny nastrój zniknął równie szybko, jak się pojawił, chociaż nadal była zarumieniona. – Teraz oczywiście możesz nas odwiedzać. Wszyscy założą, że znają powód. Tak się składa, że pragniemy udać się do teatru. – Wasza Wysokość – zaczął Crispin, usiłując odzyskać spokój. – Jesteś królową Antów, Bachiary, szanowanym gościem cesarza... rzemieślnik żadną miarą nie może iść z
tobą do teatru. Będziesz musiała siedzieć w loży cesarskiej. Musisz być tam widziana. Istnieje etykieta... Ściągnęła brwi, jakby ta myśl uderzyła ją dopiero teraz. – Wiesz co, chyba masz rację. Będę zatem musiała wysłać liścik do kanclerza. W takim razie być może przyszłam tu niepotrzebnie, Caiusie Crispusie. – Podniosła na niego wzrok. – Musisz się postarać o dostarczenie nam jakiegoś powodu. I z tymi słowami odwróciła się. Był tak wstrząśnięty, że królowa zdążyła pokonać pięć szczebli drabiny, a on się nawet nie ruszył, nie zaproponował pomocy. To nie miało znaczenia. Zeszła na marmurową posadzkę z taką samą łatwością, z jaką weszła na górę. Kiedy patrzył na nią, jak schodzi ku dziesiątkom otwarcie zaciekawionych ludzi patrzących w górę, przyszło mu do głowy, że jeśli teraz jest naznaczony jako jej kochanek albo choć zaufany, to kiedy wiadomość o tym dotrze na Zachód, jego matka i znajomi mogą zostać narażeni na niebezpieczeństwo. Gisel uciekła przed próbą zabójstwa. Istnieją ludzie pragnący zawładnąć jej tronem, co oznaczało niedopuszczenie do odzyskania go przez królową. Osoby powiązane z nią w jakikolwiek sposób będą podejrzane. Nie miało znaczenia, o co. Antowie nie byli w takich sprawach wymagający. Crispin uznał, że ta prawda dotyczy również schodzącej coraz niżej kobiety. Może jest młoda i niezwykle bezbronna, ale przeżyła rok na tronie wśród ludzi pragnących jej śmierci lub poddania jej ich woli, a kiedy podjęli próbę zabójstwa, udało jej się im uciec. Była córką swego ojca. Crispin pomyślał, że Gisel z Antów zrobi wszystko, co musi zrobić, by osiągnąć swój cel, chyba że ktoś rzeczywiście pozbawi ją życia. Konsekwencje ponoszone przez innych nawet nie przyjdą jej na myśl. Pomyślał o cesarzu Waleriuszu, przesuwającym żywych śmiertelników tu i tam jak pionki na planszy. Czy władza kształtuje taki sposób myślenia, czy może tylko ci, którzy już tak myślą, mogą dostąpić ziemskiej władzy? Patrząc, jak królowa dociera do marmurowej posadzki i przyjmuje ukłony oraz swój płaszcz, Crispin pomyślał, że trzy kobiety w tym mieście zaproponowały mu znalezienie się w intymnej sytuacji i że za każdym razem był to akt przemyślanej obłudy. Żadna z nich nie dotknęła go z czułością, troską czy choćby prawdziwym pożądaniem. A może to ostatnie nie było całkiem prawdziwe. Kiedy Crispin wrócił później do domu, który przygotowali już dla niego ludzie kanclerza, znalazł tam liścik. W tym mieście wiadomości rozchodziły się szybko – a przynajmniej pewien rodzaj wiadomości. Po rozłożeniu liścik okazał się nie podpisany, a Crispin nigdy przedtem nie widział tego okrągłego, gładkiego charakteru pisma, lecz papier był zdumiewająco cienki i luksusowy. Przeczytawszy słowa, zrozumiał, że żaden podpis nie był ani potrzebny, ani możliwy. „Powiedziałeś mi”, napisała Styliane Daleina, „że królewskie komnaty są ci obce”. Tylko tyle. Żadnego wyrzutu, żadnej bezpośredniej pretensji, że ją oszukał, żadnej ironii czy prowokacji. Stwierdzenie faktu. Oraz fakt, że go stwierdziła. Crispin, który zamierzał zjeść w domu południowy posiłek, a potem wrócić do sanktuarium, poszedł do swojej ulubionej gospody i do łaźni. W każdym z tych miejsc wypił więcej wina, niż mu to służyło. Jego przyjaciel Carullus, trybun Czwartego Sauradyjskiego, znalazł go wieczorem w słynnej gospodzie „Spina”. Krzepki żołnierz usadowił się naprzeciwko Crispina, zażądał gestem kielicha wina i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Crispin wciąż miał ponurą minę.
– Dwie wiadomości, mój niewytłumaczalnie pijany przyjacielu – odezwał się jowialnie Carullus i uniósł palec. – Po pierwsze, spotkałem się z najwyższym strategiem. Leontes obiecał, że połowa zaległego żołdu dla armii zachodniej zostanie wysłana w połowie zimy, a reszta przed nastaniem wiosny. To osobista obietnica. Udało mi się, Crispinie! Mozaicysta spojrzał na niego, bez najmniejszego powodzenia usiłując wczuć się w radosny nastrój przyjaciela. To jednak była ogromnie ważna wiadomość – wszyscy wiedzieli o niepokojach w armii i zaległościach w wypłacaniu żołdu. To dlatego Carullus przybył do Miasta, oczywiście jeśli pominąć chęć zobaczenia rydwanów w hipodromie. – Nie, nie udało ci się – powiedział markotnie. – To jedynie oznacza, że zbliża się wojna. Waleriusz jednak wysyła Leontesa do Bachiary. Nie przeprowadza się najazdu z nie opłaconym wojskiem. Carullus jedynie się uśmiechnął. – Wiem o tym, ty przepity głupku. Ale kto zbierze pochwały? Kto napisze rano do swego gubernatora, że udało mu się odblokować pieniądze, czego nie osiągnął nikt inny? Crispin kiwnął głową i znów sięgnął po wino. – Cieszę się ze względu na ciebie – powiedział. – Naprawdę. Wybacz, że nie sprawia mi takiej samej przyjemności wiadomość, iż moi przyjaciele i matka stoją w obliczu inwazji. Carullus wzruszył ramionami. – Ostrzeż ich. Powiedz im, żeby opuścili Varenę. – Daj się wypieprzyć – odparł nieżyczliwie Crispin. Cokolwiek się działo, Carullus nie był przecież niczemu winien, a jego rada mogła się okazać dobra, szczególnie w świetle tego, co się wydarzyło rano na rusztowaniu. – To masz na myśli? Słyszałem o twoim rannym gościu. Masz na tej swojej platformie jakieś poduszki? Pozwolę ci wytrzeźwieć, ale rano spodziewam się bardzo szczegółowego wyjaśnienia, mój przyjacielu. Carullus oblizał usta. Crispin znów zaklął. – To była gra. Teatr. Chciała ze mną porozmawiać i musiała dać ludziom temat do przemyśleń. – Jasne – odparł Carullus, wysoko unosząc brwi. – Porozmawiać z tobą? Ty łajdaku. Podobno jest wspaniała. Porozmawiać? Ha! Może uwierzę ci rano. A tymczasem – dodał po nieoczekiwanej chwili milczenia – przypomina mi to, hmm, o mojej drugiej wiadomości. Ja chyba wypadłem już z takiej, hmmm, gry. W sumie. Crispin spojrzał mętnym wzrokiem znad kielicha. – Co? – No, tak się składa, że się żenię – oznajmił Carullus z Czwartego. – Coooo? – powtórzył z uporem Crispin. – Wiem, wiem – ciągnął trybun. – Niespodziewane, zaskakujące, zabawne, te rzeczy. Dobra rozrywka dla wszystkich. Ale to się zdarza, prawda? – Poczerwieniał. – No cóż, zdarza się. Crispin kiwnął głową w pomieszaniu, tylko z niejakim wysiłkiem powstrzymując się od powtórzenia tego samego słowa po raz trzeci. – Eee... no tak, czy... hmmm... miałbyś coś przeciwko temu, żeby Kasja opuściła twój dom? To oczywiście nie będzie wyglądało właściwie po ogłoszeniu w kaplicy. – Co? – powiedział bezradnie Crispin. – Ślub odbędzie się na wiosnę – ciągnął Carullus z błyszczącym wzrokiem. – Kiedy
wyjeżdżałem z domu, obiecałem matce, że jeśli kiedykolwiek wezmę ślub, zrobię to właściwie. Przez trzy miesiące będą to ogłaszać duchowni, żeby każdy, kto ma jakieś zastrzeżenia, mógł je przedstawić, a potem odbędzie się prawdziwa ceremonia ślubna. – Kasja? – udało się w końcu wtrącić Crispinowi w ten potok wymowy. – Kasja? Mózg Crispina zaczął wreszcie funkcjonować i ostrożnie obrabiać tę zdumiewającą informację; mozaicysta znów potrząsnął głową, jakby chciał ją oczyścić, i powiedział: – Niech się upewnię, że wszystko rozumiem, ty nadęty worku pierdów. Kasja zgodziła się wyjść za ciebie? Nie do wiary! Na kości i jaja Dżada! Ty draniu! Nie poprosiłeś mnie o pozwolenie i za cholerę na nią nie zasługujesz, ty wojskowy prostaku. Przy tych słowach uśmiechał się już szeroko; wyciągnął rękę nad stołem i mocno uścisnął żołnierza za ramię. – Oczywiście, że na nią zasługuję – odparł Carullus. – Jestem człowiekiem ze wspaniałą przyszłością. On też się uśmiechał z nieukrywaną przyjemnością. Kobieta, o której rozmawiali, była Inicyjką z północy, nieco ponad rok wcześniej sprzedaną przez matkę w niewolnictwo i wyrwaną z niego – oraz od niechybnie grożącej jej pogańskiej śmierci – przez Crispina. Była zbyt szczupła i zbyt inteligentna oraz miała zbyt silną wolę, choć w Mieście czuła się nieswojo. Podczas pierwszego spotkania napluła w twarz żołnierzowi, który teraz szczerzył zęby w radosnym uśmiechu i oznajmiał, że zgodziła się go poślubić. W gruncie rzeczy obaj mężczyźni wiedzieli, ile jest warta. *** Tak więc pewnego pogodnego, wietrznego dnia na początku wiosny rozmaici ludzie przygotowywali się do złożenia wizyty w domu głównej tancerki stronnictwa Zielonych. Tam miały rozpocząć się uroczystości ślubne od zwyczajowej procesji do wybranej kaplicy, zakończone później ucztą. Żadne z państwa młodych nie pochodziło z dobrej rodziny – chociaż żołnierz rokował nadzieje na zostanie kimś ważnym – lecz Shirin z Zielonych miała oszałamiający krąg znajomych oraz adoratorów i postanowiła potraktować ten ślub jako pretekst do zorganizowania wystawnej uroczystości. Miała w teatrze bardzo dobry sezon zimowy. W dodatku bliskim przyjacielem pana młodego (oraz, jak szeptali niektórzy ze znacząco uniesionymi brwiami, najwyraźniej panny młodej) był nowy cesarski mozaicysta, Rhodianin układający skomplikowane mozaiki w sanktuarium Świętej Mądrości Dżada, człowiek, którego względy prawdopodobnie warto sobie zaskarbić. Krążyły plotki, że mogą się pojawić inne ważne osoby – jeśli nie podczas samej ceremonii, to na późniejszych obchodach w domu Shirin. Szeroko też komentowano wiadomość, że potrawy w kuchni tancerki przygotowuje kuchmistrz stronnictwa Błękitnych. W Mieście byli ludzie, którzy za Strumosem poszliby na pustynię, gdyby tylko zabrał tam swoje garnki, patelnie i sosy. Ta uroczystość ułożona wspólnie przez Zielonych i Błękitnych była dziwnym, a pod wieloma względami wyjątkowym wydarzeniem. A wszystko to dla żołnierza średniej szarży i niedawno przybyłej do miasta żółtowłosej barbarzyńskiej dziewczyny kompletnie nieznanego pochodzenia. Ci, którzy widzieli ją z Shirin, mówili, że jest dość ładna, ale że nie przypomina dziewcząt, którym udało się złapać interesującego męża. Z drugiej strony przecież nie wychodzi za kogoś naprawdę ważnego, prawda? A potem rozniosła się kolejna plotka, że Pappio, coraz lepiej znany dyrektor
Cesarskich Hut Szkła, osobiście zrobił misę zamówioną na prezent dla szczęśliwej pary. Zdaje się, że od wielu lat nie zajmował się swoim rzemiosłem. Tego też nikt nie potrafił zrozumieć. Sarancjum miało temat do rozmów. Wyścigi rydwanów miały się zacząć dopiero za kilka dni i wydarzenie to nastąpiło w dobrze wyliczonym czasie: Miasto lubiło mieć o czym mówić. – Nie jestem zadowolona – odezwał się niewielki sztuczny ptak nieokreślonego wyglądu; mówił wewnętrznym, patrycjuszowskim głosem słyszanym wyłącznie przez gospodynię wydarzenia dnia. Kobieta przyglądała się krytycznie własnemu odbiciu w okrągłym zwierciadle o srebrnych ramach, trzymanym przez służącą. – Ja też nie, Danis! – mruknęła Shirin w milczącej odpowiedzi. – Wszystkie kobiety z kompleksu i teatru będą oszołamiały strojami i biżuterią, a ja wyglądam, jakbym nie spała od wielu dni. – Nie to miałam na myśli. – Oczywiście. Nigdy nie myślisz o tym, co ważne. Jak sądzisz, zauważy mnie? Głos ptaka stał się zjadliwy. – Który? Woźnica czy mozaicysta? Shirin roześmiała się głośno, zaskakując służącą. – Którykolwiek – odparła w myślach, a jej uśmiech stał się figlarny. – A może obaj? Czyż nie byłby to pamiętny wieczór? – Shirin! Ptak sprawiał wrażenie dogłębnie wstrząśniętego. – Tylko się z tobą droczę, głuptasie. Przecież dobrze mnie znasz. A teraz powiedz mi, dlaczego nie jesteś zadowolona? Mamy ślub, a oni się kochają. Nikt ich nie wyswatał, sami się wybrali. W jej głosie brzmiała teraz zaskakująca życzliwość i pobłażliwość. – Po prostu myślę, że coś się wydarzy. Ciemnowłosa kobieta przeglądająca się w niedużym zwierciadle, która w gruncie rzeczy wcale nie wyglądała, jakby potrzebowała snu ani niczego innego poza najwyższym uwielbieniem, skinęła głową, a służąca z uśmiechem odłożyła lustro i sięgnęła po buteleczkę z bardzo szczególnymi perfumami. Ptak leżał na stole. – Doprawdy, Danis, cóż to by było za przyjęcie, gdyby nic się nie wydarzyło? Ptak milczał. Przy drzwiach rozległ się jakiś dźwięk. Shirin odwróciła się, by spojrzeć przez ramię. Stał tam drobny, pulchny, gniewny mężczyzna w błękitnej tunice i bardzo dużym fartuchu zawiązanym przy szyi i wokół pokaźnego brzucha. Na fartuchu widniały liczne plamy z jedzenia, a czoło kucharza zdobiła smuga prawdopodobnie szafranu. W ręku miał drewnianą łyżkę, za pasem przytrzymującym fartuch ciężki nóż, a na twarzy wyraz smutku. – Strumosus! – zawołała radośnie tancerka. – Nie ma morskiej soli – odezwał się kuchmistrz głosem sugerującym, że ten brak oznacza herezję dorównującą zakazanemu kultowi Heladika albo notorycznemu pogaństwu. – Nie ma soli? Naprawdę? – zdziwiła się tancerka, wstając z wdziękiem z fotela. – Nie ma morskiej soli! – powtórzył kuchmistrz. – Jak w cywilizowanym domu może nie być morskiej soli? – To straszliwe przeoczenie – zgodziła się Shirin z uspokajającym gestem dłoni. –
Czuję się po prostu okropnie. – Proszę o pozwolenie posłużenia się twoimi służącymi i natychmiastowego wysłania jednego z nich do kompleksu Błękitnych. Moi podkuchenni potrzebni mi są tu. Zdajesz sobie sprawę, jak mało mamy czasu? – Dzisiaj możesz robić z moimi służącymi, co ci się żywnie podoba, bylebyś ich nie przypiekał – rzekła Shirin. Wyraz twarzy kuchmistrza dawał do zrozumienia, że sprawy być może zajdą tak daleko. – To całkowicie obmierzły człowiek– odezwał się bezgłośnie ptak. – Przynajmniej mogłabym założyć, że jego nie pożądasz. Shirin roześmiała się w duchu. – To geniusz, Danis. Wszyscy tak mówią. Geniuszowi należy ulegać. A teraz rozchmurz się i powiedz, że pięknie wyglądam. Za Strumosem rozległ się w korytarzu jakiś dźwięk. Mistrz patelni odwrócił się i opuścił swoją drewnianą łyżkę. Wyraz twarzy mu się zmienił, stał się niemal dobrotliwy. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że kuchmistrz się uśmiechnął. Wszedł nieco dalej do pokoju, ustępując miejsca bladej, jasnowłosej kobiecie, która nieśmiało pojawiła się w drzwiach. Sirin uśmiechnęła się szeroko i przyłożyła dłoń do policzka. – Och, Kasju – powiedziała. – Wyglądasz pięknie.
Rozdział 3 Wcześniej tego samego ranka, a w istocie bardzo wcześnie, można było zobaczyć, jak cesarz Waleriusz II z Sarancjum, siostrzeniec cesarza, syn rolnika z Trakezji, intonuje ostatnią z antyfon podczas inwokacji o wschodzie słońca w cesarskiej kaplicy Pałacu Trawersyńskiego, gdzie wraz z cesarzową miał swoje prywatne komnaty. Cesarskie nabożeństwo jest jednym z pierwszych w Mieście; zaczyna się po ciemku, a kończy ze wschodem odrodzonego słońca, kiedy dzwony kaplic i sanktuariów w całym Sarancjum dopiero zaczynają bić. Cesarzowa o tej porze mu nie towarzyszy. Cesarzowa śpi. Cesarzowa ma własnego duchownego przydzielonego do jej komnat, człowieka znanego ze swobodnego podejścia do godzin porannej modlitwy i równie pobłażliwych, choć mniej nagłaśnianych, poglądów na temat herezji Heladika, śmiertelnego (czy też na wpół śmiertelnego albo boskiego) syna Dżada. O tych sprawach oczywiście w kompleksie cesarskim się nie mówi. Albo nie mówi się o nich swobodnie. Tak się składa, że cesarz bardzo skrupulatnie przestrzega obrzędów religijnych. Jego długotrwały związek zarówno z wysokim, jak i wschodnim patriarchą, mający na celu likwidację niezliczonych źródeł schizmy w doktrynach słonecznego boga, zrodził się w równym stopniu z pobożności, co z pobudek intelektualnych. Waleriusz jest pełen sprzeczności i tajemnic i niewiele czyni, by je rozwiać w oczach swego dworu. Ceni sobie enigmatyczność. Bawi go, że niektórzy nazywają go Cesarzem Nocy i twierdzą, że w oświetlonych lampami komnatach oraz zalanych blaskiem księżyca pałacowych korytarzach rozmawia z zakazanymi duchami z półświata. Bawi go to, ponieważ jest to całkowicie niezgodne z prawdą i ponieważ co dzień o świcie udaje się do kaplicy, zanim obudzi się większość jego ludzi, sprawując obrzędy zatwierdzonej wiary. W rzeczywistości jest raczej Cesarzem Poranka. Sen nudzi go, a ostatnio nieco przeraża, napełnia go poczuciem – kiedy śni lub zaczyna śnić – szaleńczej gonitwy czasu. Cesarz żadną miarą nie jest starym człowiekiem, lecz jest dostatecznie posunięty w latach, by nocą słyszeć konie i rydwany, odległe zwiastuny końca śmiertelnego trwania. Chce wiele uczynić, zanim usłyszy – jak podobno słyszą wszyscy prawdziwi i święci cesarze – głos boga czy też boskiego posłańca, mówiący: „Zdejmij koronę, czeka na ciebie władca cesarzy”. Wie, że jego cesarzowa mówiłaby raczej o delfinach rozcinających powierzchnię morza, a nie o koniach pędzących w ciemności, ale mówiłaby to tylko jemu, ponieważ delfiny – starodawni powiernicy dusz – są zakazanym heladyckim symbolem. Jego cesarzowa śpi. Wstanie w jakiś czas po słońcu, spożyje pierwszy posiłek w łóżku, przyjmie świętego doradcę, a następnie kąpielowe i sekretarza, przygotuje się spokojnie na kolejny dzień. W młodości była aktorką, tancerką imieniem Aliana, przyzwyczajoną do długich wieczorów i późnego wstawania. Dzieli z nią długie wieczory, ale po wielu wspólnie spędzonych latach dobrze wie, że nie należy do niej zaglądać o tej porze. Tak czy owak, ma wiele do zrobienia. Nabożeństwo kończy się. Cesarz wypowiada ostatnie słowa modlitwy. Przez wysokie okna przesącza się nikłe światło. O tej szarej godzinie poranek jest chłodny. Ostatnio Waleriusz nie lubi zimna. Wychodzi z kaplicy, kłaniając się przed dyskiem i ołtarzem i pozdrawiając duchownego szybkim ruchem ręki. W korytarzu skręca na schody i schodzi szybkim krokiem, jak to ma w zwyczaju. Jego sekretarze pośpieszają do Pałacu Attenińskiego, gdzie zacznie się praca, inną drogą: wychodzą na zewnątrz i idą przez zim-
ny i wilgotny ogród. Tunelem zbudowanym między dwoma pałacami może chodzić tylko cesarz oraz jego strażnicy wybrani spośród excubitores. Zasadę tę wprowadzono dla bezpieczeństwa dawno temu. W tunelu są rozmieszczone pochodnie, zapalane i pilnowane przez strażników. Jest tam dobra wentylacja i przyjemne ciepło nawet zimą albo, tak jak teraz, na progu wiosny. Pora rozbudzania, pora wojny. Waleriusz kiwa głową dwóm strażnikom i samotnie przechodzi przez drzwi. Lubi ten krótki spacer. Prowadzi życie pozbawione wszelkiej prywatności. Nawet w jego sypialni zawsze jest sekretarz siedzący na sofie i senny posłaniec u drzwi, czekający na ewentualne podyktowanie jakiegoś listu czy wezwania albo na instrukcje, które trzeba ponieść przez tajemnice i duchy ciemnego miasta. Wciąż wiele nocy spędza z Alixaną w jej własnym labiryncie komnat. Znajduje tam wygodę oraz intymność, i coś jeszcze, coś głębszego i cenniejszego od obu tych rzeczy, ale nie jest sam. Nigdy nie jest sam. Prywatność, cisza, samotność są ograniczone do tego podziemnego spaceru tunelem; cesarza wpuszcza do korytarza jedna grupa strażników, a przyjmuje po przeciwnej stronie druga para excubitores. Kiedy na jego stukanie otwierają się drzwi od strony Pałacu Attenińskiego, czeka za nimi, jak zawsze, grupa ludzi. Jest tam wiekowy kanclerz Gezjusz; Leontes, złocisty strateg; Faustinus, przełożony urzędów; oraz kwestor cesarskiego skarbu, człowiek imieniem Vertigus, z którego cesarz nie jest zbytnio zadowolony. Waleriusz kiwa im wszystkim głową i kiedy wstają z klęczek, szybko wchodzi po schodach. Dworacy idą za nim. Gezjusz potrzebuje czasami pomocy, szczególnie kiedy w powietrzu jest wilgoć, ale umysł kanclerza nie wykazuje oznak podobnej słabości, i Waleriusz nie ufa nikomu ze swej świty ani w połowie tak bardzo jak jemu. Tego ranka, kiedy docierają do sali audiencyjnej, krótko wypytuje zaniepokojonego Vertiga. Kwestor nie jest głupcem – w przeciwnym wypadku zostałby zwolniony dawno temu – ale nie można go nazwać pomysłowym, a niemal wszystko, co cesarz pragnie osiągnąć w Mieście, w cesarstwie i poza nim, zasadza się na finansach. W obecnych czasach sama kompetencja, niestety, nie wystarcza. Waleriusz płaci wiele pieniędzy za budynki, bardzo wiele pieniędzy Bassanidom, a teraz właśnie uległ (zgodnie z planem) licznym prośbom i uwolnił ostatnie zaległe kwoty zeszłorocznego żołdu dla zachodniej armii. Nigdy nie ma dość pieniędzy, a kiedy ostatnio przedsięwzięto środki zmierzające do pozyskania wystarczającej ich ilości, Sarancjum rozpaliło się zamieszkami, które o mały włos kosztowałyby Waleriusza tron, życie oraz mogły uniemożliwić wszystkie zamierzenia. Dla uniknięcia tych konsekwencji trzeba było uśmiercić jakieś trzydzieści tysięcy ludzi. Waleriusz żywi nadzieję, że jego bezprecedensowe, prawie ukończone Wielkie Sanktuarium Świętej Mądrości Dżada posłuży przed bogiem jako jego pokuta za ową rzeź – i pewne inne rzeczy – kiedy już nadejdzie dzień rozliczenia, jak zawsze nadchodzi. Biorąc to pod uwagę, sanktuarium służy w zamyśle cesarza więcej niż jednemu celowi. Podobnie jak inne rzeczy. *** To było trudne. Zdawała sobie sprawę, że Carullus ją kocha i że zdumiewająca liczba osób traktuje ich ślub jako okazję do świętowania, jakby małżeństwo inicyjskiej dziewczyny i trakezyjskiego żołnierza było czymś ważnym. Brała ślub w przepięknej, patrycjuszowskiej kaplicy leżącej opodal domu Shirin – wśród jej stałych bywalców
znajdował się przewodniczący senatu wraz z rodziną. Bankiet miał się odbyć tu, w domu głównej tancerki Zielonych. A ucztę ślubną Kasji przygotowywał pulchny, groźny człowiek, uznawany przez wszystkich za najlepszego kuchmistrza w całym cesarstwie. Trudno było w to uwierzyć. Właściwie Kasja nie wierzyła, poruszając się wśród wydarzeń jak we śnie, jakby spodziewała się przebudzenia w gospodzie Moraxa w chłodnej mgle, przed zbliżającym się Dniem Zmarłych. Kasja, którą matka uznała za bystrą i nie nadającą się do małżeństwa, córka sprzedana handlarzom niewolników, była świadoma, że całe to szaleństwo jest związane z ludźmi, których poznali: z Crispinem i jego znajomymi – woźnicą Skorcjuszem i Shirin, do której domu Kasja przeprowadziła się po ogłoszeniu zaręczyn na początku zimy. Carullus poznał samego najwyższego stratega – spotkał się z nim już dwa razy – i osiągnął sukces w związku z zaległym żołdem. Krążyła plotka, że Leontes może się nawet pojawić na uczcie weselnej trybuna. Na jej uczcie weselnej. Kasja doszła do wniosku, że spora część tej przesadnie poświęcanej im uwagi musi mieć coś wspólnego z faktem, że mimo całego cynizmu, którym tak się chełpią sarantyńczycy – a może właśnie z jego powodu – są oni na ogół ludźmi uczuciowymi, jak gdyby życie tu, w centrum świata, nadawało każdemu wydarzeniu dodatkowego znaczenia. Dodatkowo fakt, że wychodzą za siebie z Carullusem z miłości, dokonawszy dobrowolnego wyboru, był szalenie atrakcyjny dla ich otoczenia. Nawet Shirin, choć tak ironiczna i dowcipna, czuła szczypanie pod powiekami na samą tę myśl. Takie małżeństwa się nie zdarzały. I cokolwiek myśleli sobie ludzie, była to prawda, choć znała ją tylko Kasja. Miała nadzieję, że tylko ona. Mężczyzna, którego pragnęła – i kochała, chociaż coś w jej duszy buntowało się przeciwko temu słowu – będzie dziś stał z nimi w kaplicy, trzymając nad głową przyjaciela symboliczną koronę. Nie była zachwycona tą prawdą, lecz na to raczej nic nie mogła poradzić. Za Kasją będzie stała Shirin z drugą koroną, a eleganckie grono odzianych w biel ludzi z teatru i dworu oraz nieco bardziej szorstkich w obejściu żołnierzy będzie się uśmiechać i szeptać z zadowoleniem, a potem wszyscy wrócą tutaj, by jeść i pić: będzie ryba, ostrygi, zimowa dziczyzna oraz wino z Candarii i Megarium. Która kobieta tak naprawdę wychodzi za mąż z czystego wyboru? Jakiż to byłby świat, gdyby coś takiego mogło mieć miejsce? Nawet arystokracja czy członkowie królewskich rodów nie mieli takiego luksusu, jak więc mogłoby się to przytrafić barbarzyńskiej dziewczynie, która była niewolnicą w Sauradii przez cały pełen goryczy rok? Kto wie, jak długo ślady tego będą tkwić w jej duszy? Wychodziła za mąż, ponieważ pragnął jej i poprosił ją o rękę przyzwoity człowiek. Ponieważ dawał jej obietnicę schronienia i wsparcia, ponieważ drzemała w nim jakaś prawdziwa łagodność – a gdyby nie doszło do tego związku, jakie życie ją czekało? Miała przez cały czas być zależna od innych? Służyć tancerce, dopóki tancerka sama nie wybierze sobie właściwego męża? Wstąpić do jednej z sekt – Cór Dżada – składających wieczyste śluby bogu, w którego Kasja tak naprawdę nie wierzyła? Jak mogłaby uwierzyć, ona, przeznaczona niegdyś na ofiarę dla Ludana, ona, która w głębi Drzewielasu widziała zubira, stworzenie z wierzeń jej plemienia? – Wyglądasz pięknie – powiedziała Shirin, przerywając rozmowę z kuchmistrzem, by spojrzeć na Kasję stojącą w drzwiach. Dziewczyna uśmiechnęła się ostrożnie. Tak naprawdę w to nie wierzyła, ale mogło to
być prawdą. Dom Shirin prowadzili sprawnie jej służący; Kasja mieszkała z nią całą zimę bardziej jako gość i przyjaciółka, jedząc lepiej i śpiąc w wygodniejszym łóżku niż kiedykolwiek przedtem w życiu. Shirin była bystra, zabawna, spostrzegawcza, zawsze coś planowała i cały czas była świadoma swej pozycji w Sarancjum – zarówno konsekwencji sławy, jak i jej przemijającego charakteru. Zarazem żadna z owych cech nie oddawała tego, kim się stawała na scenie. Kasja widziała, jak Shirin tańczy. Po pierwszej wizycie w teatrze na początku zimy zrozumiała sławę tej kobiety. Widząc masę kwiatów rzucanych na scenę po zakończeniu tańca, słysząc dzikie okrzyki entuzjazmu – zarówno rytualne zawołania Zielonego stronnictwa Shirin, jak i spontaniczne krzyki widzów po prostu porwanych tym, co zobaczyli – poczuła niemal nabożny podziw dla Shirin i lekki strach spowodowany zmianą, jaka następowała, kiedy tancerka wchodziła do tego świata, a nawet bardziej tym, co się działo, kiedy wchodziła między pochodnie i zaczynała dla niej grać muzyka. Nigdy nie mogłaby dobrowolnie odsłonić się tak, jak robiła to Shirin podczas przedstawienia, ubrana w powiewne jedwabie ledwie przykrywające jej gibkie ciało i robiąca komiczne, niemal obsceniczne rzeczy ku ochryple wyrażanej uciesze widzów z tańszych, dalekich miejsc. Ale też nigdy w życiu nie potrafiłaby się poruszać tak jak tancerka Zielonych, gdy skakała i wirowała albo zatrzymywała się z ramionami rozpostartymi niczym morski ptak, a potem robiła powolny krok do przodu z bosymi stopami wygiętymi w łuk, w dawniejszych, bardziej sformalizowanych tańcach, przy których mężczyźni szlochali. Te same jedwabie potrafiły unosić się za nią jak skrzydła lub dawały się zebrać w szal, gdy klękała w żałobie, lub w całun, kiedy umierała, a teatr cichł jak cmentarz w zimowym mroku. Shirin zmieniała się podczas tańca i zmieniała tych, którzy ją oglądali. A potem, w domu, zmieniała się na powrót. Wtedy lubiła rozmawiać o Crispinie. Przyjęła Kasję do swego domu, robiąc przysługę Rhodianinowi. Powiedziała Kasji, że znał jej ojca. Było w tym jednak coś jeszcze. To oczywiste, że często gościł w myślach tancerki, nawet pomimo tych wszystkich mężczyzn – młodych i już nie tak młodych, często żonatych, z dworu, arystokratycznych domów i oficerskich kwater – którzy regularnie składali jej wizyty. Po ich wyjściu Shirin rozmawiała z Kasją, ujawniając szczegółową wiedzę na temat ich pozycji, stosunków i perspektyw: jej subtelne przysługi towarzyskie stanowiły część delikatnego tańca, który musiała wykonywać jako tancerka w Sarancjum. Kasja miała wrażenie, że bez względu na to, jak zaczęła się ich znajomość, jej obecność sprawiała Shirin niekłamaną przyjemność, że przyjaźń i zaufanie nie były przedtem elementami życia tancerki. Nie, żeby kiedykolwiek były elementami jej życia, gdyby tak się zastanowić. Zimą Carullus przychodził prawie codziennie – jeśli był w mieście. Podczas deszczów wyjechał na miesiąc, tryumfalnie eskortując pierwszą ratę zaległego żołdu do swego obozu w Sauradii. Wrócił zamyślony i powiedział Kasji, że istnieją bardzo poważne oznaki, iż na Zachodzie zbliża się wojna. Nie było to specjalnie zaskakujące, ale istniała różnica między plotkami a naporem rzeczywistości. Słuchając tych wieści, Kasja pomyślała, że gdyby Carullus wyprawił się tam z Leontesem, mógłby zginąć. Ujęła go wtedy za rękę. Lubił, kiedy to robiła. Rzadko widywała się z Crispinem. Najwyraźniej bardzo szybko wybrał sobie zespół mozaicystów i cały czas spędzał na rusztowaniu, zaczynając pracę tuż po zakończeniu porannych modlitw i ciągnąc ją aż do nocy, przy świetle pochodni. Vargos mówił, że czasami spał na kanapie w sanktuarium, nawet nie wracając do domu, który znaleźli dla
niego i wyposażyli eunuchowie kanclerza. Vargos też pracował w sanktuarium i stanowił dla kobiet źródło najlepszych historyjek, łącznie z tą o terminatorze ściganym przez Crispina wokół całego sanktuarium Świętej Mądrości Dżada za to, że pewnego ranka dopuścił do zepsucia czegoś, co nazywa się wapnem niegaszonym; Rhodianin wymachiwał przy tym nożem i miotał przekleństwa. Vargos zaczął wyjaśniać, co to takiego to wapno niegaszone, ale Shirin udała, że ziewa z nudów i dotąd rzucała w niego oliwkami, aż zamilkł. Vargos przychodził codziennie rano, by prowadzić Kasję do kaplicy, jeśli chciała z nim iść. Często chciała. Przyzwyczajała się do hałasu i tłumów i te poranne spacery z Vargosem stanowiły część treningu. To był kolejny łagodny człowiek. Wszystkich trzech poznała w Sauradii, a jeden z nich zaproponował jej małżeństwo. Nie zasługiwała na takie szczęście. Czasami szła z nimi Shirin. Wyjaśniła Kasji, że warto się pokazywać. Duchowni Dżada potępiali teatr jeszcze bardziej niż rydwany i wyzwalane przez wyścigi gwałtowne namiętności oraz pogańską magię. Shirin postępowała rozważnie, pozwalając się zobaczyć na klęczkach przed słonecznym dyskiem i ołtarzem, bez wyraźnych ozdób, z przykrytymi, zaczesanymi do tyłu włosami. Czasami Shirin zabierała ich do bardziej eleganckiej kaplicy niż ta Vargosa, leżącej bliżej domu. Pewnego ranka po modłach pokornie przyjęła błogosławieństwo duchownego i przedstawiła Kasję dwojgu obecnym tam osobom – był to przypadkiem przewodniczący senatu i jego o wiele młodsza żona. Senator, Plautus Bonosus, był skwaszonym człowiekiem o wyglądzie rozpustnika; jego żona wydawała się pełna rezerwy i czujności. Shirin zaprosiła ich na ślub i późniejsze wesele. Wspomniała imiona kilku innych zaproszonych gości, a potem dodała mimochodem, że ucztę przygotowuje Strumosus z Amorii. Przewodniczący senatu aż zamrugał na te słowa, po czym szybko przyjął zaproszenie. Wyglądał na człowieka lubiącego luksus. Później tego samego ranka w domu, przy korzennym winie, Shirin opowiedziała Kasji o niektórych skandalach związanych z Bonosem. Dziewczyna pomyślała, że do pewnego stopnia wyjaśniają one bardzo chłodne i opanowane zachowanie jego młodej drugiej żony. Uświadomiła sobie, że przybycie tak wielu wybitnych ludzi jest dla gospodyni uroczystości ważnym wydarzeniem, określeniem i potwierdzeniem jej pozycji. Miało to oczywiście znaczenie również dla Carullusa, a zatem i dla Kasji. Wszystko to rozumiała. Mimo to nad wydarzeniami wciąż unosiła się aura czegoś nierzeczywistego. W kaplicy pełnej arystokratów właśnie pozdrowił ją przewodniczący sarantyńskiego senatu. Przyjdzie na jej ślub. Na początku jesieni była niewolnicą, którą rzucali na materac rolnicy, żołnierze i kurierzy z kilkoma monetami do wydania. Dzień ślubu dawno już nastał. Wkrótce wyjdą do kaplicy. Sygnał dadzą muzykanci, z którymi przyjdzie Carullus, by poprowadzić pannę młodą. Kasja stała przed Shirin i kuchmistrzem, oceniającymi jej wygląd. Miała na sobie biały strój – podobnie będą odziani wszyscy goście – lecz była przepasana w talii czerwonym jedwabiem panny młodej. Shirin dała go jej zeszłego wieczoru i pokazała, jak zawiązać węzeł. Poczęstowała ją przy tym łobuzerskim żartem. Kasja wiedziała, że później będzie więcej dowcipów i sprośnych piosenek. Przynajmniej to było dokładnie takie samo tu, w Mieście Miast, jak w jej wiosce. Wydawało się, że bez względu na to, dokąd się zawędrowało, pewne rzeczy się nie zmieniają. Czerwień oznaczała dziewictwo, które tej nocy miała utracić. W rzeczywistości utraciła je jakiś czas temu na jakimś polu na Północy za przyczyną
karchickiego handlarza niewolników. Poza tym jej ciało nie było obce mężczyźnie, którego miała dzisiaj poślubić, chociaż zdarzyło się to tylko raz, po tym, jak Carullus omal nie zginął w obronie Crispina i woźnicy Skorcjusza przed nocnymi zabójcami. Życie płata człowiekowi figle, prawda? Owego ranka szła do pokoju Crispina, nie bardzo wiedząc, co chce powiedzieć – albo zrobić – ale usłyszała dobiegający ze środka kobiecy głos, więc odeszła bez pukania. Na schodach dowiedziała się od dwóch żołnierzy o nocnym ataku, o śmierci ich dwóch towarzyszy i ranieniu Carullusa. Impuls, troska, najwyższe pomieszanie, przeznaczenie – jej matka przy tym ostatnim słowie zrobiłaby znak od uroku – kazały Kasji zawrócić po odejściu żołnierzy, przemierzyć długi korytarz na piętrze i zastukać do drzwi trybuna. Otworzył je Carullus, widocznie znużony i już na wpół rozebrany. Ujrzała zakrwawiony bandaż na jego ramieniu i piersi, a potem zauważyła i zrozumiała – przecież to ona była bystra, prawda? – wyraz jego oczu, kiedy zdał sobie sprawę, kto do niego przyszedł. To nie był mężczyzna, który uratował ją z zajazdu Moraxa, a potem od śmierci w lesie, ani który pewnej ciemnej nocy dał jej do zrozumienia, jacy mogą być mężczyźni, którzy jej nie kupili, ale mógł się okazać tym – myślała później, leżąc obok Carullusa w jego łóżku – który ocali ją przed życiem następującym po uratowaniu. Stare opowieści nigdy nie mówiły o dalszym ciągu, prawda? Patrząc tamtego ranka, jak wstaje słońce, i słuchając coraz spokojniejszego oddechu mężczyzny zapadającego obok niej jak dziecko w tak potrzebny mu sen, pomyślała, że może zostanie jego kochanką. Są na świecie gorsze rzeczy. Lecz niedługo potem, zanim jeszcze nastała zima, podczas nocnej uroczystości Niepokonanego Dżada, poprosił ją o rękę. Kiedy się zgodziła, uśmiechając się przez łzy, których nie mógłby właściwie zrozumieć, Carullus uniósł rękę i przysiągł na narządy płciowe boga, że do nocy poślubnej już jej nie tknie. Wyjaśnił, że taką obietnicę złożył dawno temu. Opowiedział jej (po raz kolejny) o swojej matce i ojcu, o dzieciństwie w Trakezji w miejscowości nie tak znów odmiennej od jej wioski; opowiedział o karchickich napadach, śmierci starszego brata, o własnej podróży na Południe, by wstąpić do armii cesarza. Carullus mówił dość dużo, ale zabawnie, a teraz Kasja wiedziała, że niespodziewana łagodność, którą wyczuła w tym krzepkim, nie przebierającym w słowach żołnierzu, jest prawdziwa. Pomyślała, że jej matka rozpłakałaby się na wieść o tym, iż jej dziecko żyje i wchodzi w bezpieczne życie tak niewyobrażalnie daleko, pod każdym względem, od ich wioski i zagrody. Nie było sposobu na wysłanie wiadomości. Gospodarstwa leżące w pobliżu Karchu nie znajdowały się na zwykłych trasach poczty cesarskiej Waleriusza II. Z tego, co wiedziała matka Kasji, dziewczyna równie dobrze mogła być już martwa. Z tego, co wiedziała Kasja, jej matka i siostra nie żyły. Jej nowe życie jest tu albo tam, gdzie zostanie posłany Carullus jako trybun Czwartego Sauradyjskiego, i Kasja – cała w bieli, przepasana w dniu ślubu szkarłatną przepaską panny młodej – miała świadomość, że do końca życia powinna za to dziękować wszystkim bogom, których imiona zna. – Dziękuję – zwróciła się do Shirin, która właśnie jej powiedziała, że pięknie wygląda, a teraz patrzyła na nią z uśmiechem. Kuchmistrz, energiczny niewysoki mężczyzna, sprawiał wrażenie, jakby walczył z uśmiechem. Kąciki ust ciągle unosiły mu się ku górze. Na czole miał smugę sosu. Powodowana impulsem, Kasja starła ją palcami. Wtedy
kuchmistrz uśmiechnął się i wyciągnął do niej fartuch, w który się wytarła. Zastanawiała się, czy kiedy jej przyszły mąż przyjdzie po nią, by zaprowadzić ją do kaplicy, będzie z nim Crispin, i co mógłby powiedzieć, co ona mu odpowie, i jak dziwni są ludzie, że nawet najpiękniejszy dzień nie może być pozbawiony smutku. *** Rustem nie zwracał uwagi, dokąd idą ani kto ich otacza; później będzie się za to winił, mimo że nie on miał się zajmować ich bezpieczeństwem. Po to podróżującemu lekarzowi został przydzielony gderliwy i skwaszony Nishik. Kiedy jednak płynęli przez wzburzoną cieśninę z Deapolis szeroko rozłożonego na południowo-wschodnim wybrzeżu do olbrzymiego, ruchliwego portu w Sarancjum leżącego po drugiej stronie, mijając po drodze niewielką, gęsto zalesioną wyspę, a potem podskakujące na falach statki i sieci ciągnione przez łodzie rybackie, podczas gdy za dymami wznoszącymi się w niebo z niezliczonych domów, zajazdów i warsztatów rozłożonych pod murami wciąż rosły kopuły i wieże Miasta, Rustem nie ukrywał swego zachwytu i oszołomienia. Potem jego myśli zajęła rodzina. Był podróżnikiem; nie znał nikogo, kto zapuścił się dalej na wschód niż on, ale Sarancjum, nawet po dwóch wyniszczających zarazach, wciąż pozostawało największym, najbogatszym miastem świata. Prawdę tę znał, lecz nigdy jej dotąd w pełni nie rozumiał. Kiedy tak stał na promie, patrząc na przybliżające się złociste kopuły, pomyślał, że Dżarita byłaby pod ogromnym wrażeniem, a może nawet podekscytowana. Jeśli rozumował właściwie, to Katyun byłaby przerażona. Przed wejściem na pokład promu w Deapolis Rustem pokazał swoje dokumenty oraz fałszywe papiery Nishika i załatwił formalności w Cesarskim Urzędzie Ceł. Już samo dotarcie na nabrzeże stanowiło nie lada osiągnięcie: stacjonowała tam niezwykła liczba żołnierzy i zewsząd niosły się odgłosy budowy statków. Nawet gdyby chcieli, sarantyńczycy niczego nie mogliby ukryć. Operacja celna była kosztowna, ale nie przykra: panował pokój, a bogactwo Sarancjum brało się głównie z handlu i podróży. Agenci celni cesarza doskonale o tym wiedzieli. Wystarczyło złagodzić trudy ich drobiazgowej pracy dyskretną, rozsądną sumą, by bez najmniejszych kłopotów wpuścili do miasta bassanidzkiego lekarza, jego służącego i muła – który, jak się okazało, nie niósł na grzbiecie jedwabiu, przypraw ani żadnych innych nielegalnych czy podlegających ocleniu towarów. Kiedy zeszli na ląd w mieście Waleriusza, Rustem upewnił się, że po jego lewej stronie nie unoszą się w powietrzu żadne ptaki, i najpierw postawił na nabrzeżu prawą stopę, tak jak wszedł na prom lewą nogą. Tu też panował hałas. Znów żołnierze, statki, stukanie młotków i krzyki. Zapytali przewoźnika o drogę i ruszyli wzdłuż drewnianego nabrzeża. Nishik prowadził muła; podobnie jak Rustem owinął się płaszczem dla ochrony przed ostrym wiosennym wiatrem. Przecięli szeroką ulicę, przepuściwszy turkoczące wozy, i weszli w ulicę nieco węższą, przeciskając się przez zwykły portowy tłum marynarzy, dziwek, żebraków i żołnierzy na przepustkach. Idąc, Rustem zdawał sobie niejasno z tego wszystkiego sprawę; pomyślał też, że porty wszędzie są takie same, od Sarancjum po Ispahan, ale oddalając się od doków i zostawiając za sobą odgłosy portu, głównie rozmyślał o synu. Shaski rozglądałby się z szeroko otwartymi oczyma i ustami, wchłaniając to wszystko tak, jak wysuszona ziemia wchłania deszcz. Rustem uznał, że chłopiec – a myślał o nim więcej, niż przystało mężczyźnie, który zostawił w domu małe dziecko – ma tę szczególną cechę, zdolność
wchłaniania wielu rzeczy, które potem starał się uczynić swoimi własnymi i poznać, kiedy i jak je wykorzystać. No bo jak inaczej wytłumaczyć tę niesamowitą chwilę, kiedy siedmioletni chłopiec wyszedł za swoim ojcem do ogrodu z narzędziem chirurgicznym, które ocaliło życie królowi królów? I przyniosło szczęście rodzinie? Rustem potrząsnął głową, wspominając to o poranku w Sarancjum, kiedy szedł ze swoim sługą-żołnierzem ku wskazanemu im forum i leżącemu przy nim zajazdowi, w którym mieli się zatrzymać, gdyby znaleźli wolne pokoje. Zakazano mu nawiązywać bezpośrednie kontakty z tutejszym bassanidzkim wysłannikiem; miał jedynie powiadomić go o swoim przybyciu oczekiwanym, rutynowym listem. Rustem był lekarzem poszukującym rozpraw medycznych i wiedzy. To wszystko. Miał znaleźć innych lekarzy – zapisał kilka imion w Sarnicy, posiadał też kilka własnych. Nawiąże kontakty, będzie chodził na wykłady, może sam parę wygłosi. Kupi rękopisy albo zapłaci skrybom za przepisywanie. Zostanie do lata. Będzie obserwował, co się da. Wszystko, co się da, a nie tylko to, co jest związane z zawodem medyka. Były sprawy, o których chciano wiedzieć w Kabadhu. Rustem z Kerakeku nie powinien zwracać na siebie uwagi w czasie, gdy między cesarzem i królem królów panowały poprawne stosunki (pokój ten Waleriusz kupił za wielkie pieniądze), a gładką powierzchnię ich stosunków mąciły jedynie z rzadka drobne incydenty na granicy czy kwestie handlowe. W każdym razie tak powinno być. Ekstrawagancko odziany i uczesany młodzieniec, który zbliżał się chwiejnie do Rustema od drzwi tawerny, kiedy dwaj Bassanidzi wspinali się stromą, jak na złość pustą uliczką prowadzącą do Forum Mezaros, wydawał się nieświadom tych starannie przemyślanych okoliczności. Wydawało się to też dotyczyć podążających za nim jego trzech podobnie wystrojonych przyjaciół. Z jakiegoś powodu cała czwórka miała na sobie szaty w bassanidzkim stylu, lecz złote kolczyki i naszyjniki były topornie wykonane, a długie włosy spływały młodzieńcom nieporządnie na plecy. Nie mając innego wyjścia, Rustem zatrzymał się. Czterej młodzi ludzie zatarasowali podróżnym przejście, a uliczka była wąska. Przywódca zachwiał się lekko, ale wyprostował się z wysiłkiem. – Zieloni czy Błękitni? – wychrypiał, zionąc zapachem wina. – Odpowiadajcie, albo dostaniecie baty jak sucha dziwka! To pytanie miało jakiś związek z końmi. Rustem tyle wiedział, ale nie miał pojęcia, jaka odpowiedź byłaby najlepsza. – Pokornie proszę o wyrozumiałość – mruknął po sarantyńsku, którym to językiem, jak zdążył się już przekonać, władał zupełnie znośnie. – Jesteśmy tu obcy i nie znamy się na tych sprawach. Zastąpiliście nam drogę. – Rzeczywiście. Jesteś kurewsko spostrzegawczy. Bassanidzki dupojeb – powiedział młodzieniec, z łatwością porzucając kwestię stronnictw. O pochodzeniu Rustema i Nishika świadczyło ich ubranie – wcale nie starali się go ukryć. Wulgarność pijanego była niepokojąca, a kwaśny odór wina dobywający się z jego ust tak wcześnie rano przyprawił lekarza o lekkie mdłości. Chłopak niszczy sobie zdrowie. Tak wcześnie nie pili nawet najświeżsi rekruci na przepustce z fortecy. – Pilnuj swego parszywego języka! – zawołał Nishik, grając lojalnego sługę, lecz nieco zbyt łagodnym głosem. – To jest Rustem z Kerakeku, szanowany lekarz. Usuńcie się z
drogi! – Lekarz? Bassanida? Ratuje pieprzone życie mętów, którzy zabijają naszych żołnierzy? Nie usunę się z drogi, ty koziomordy wykastrowany niewolniku! I z tymi słowy młodzieniec zmienił charakter już niefortunnego spotkania przez dobycie krótkiego, dość eleganckiego miecza. Rustem zaczerpnął tchu i spostrzegł, że kompani prowodyra wydają się tym zaniepokojeni. „Nie są tak pijani”, pomyślał. „Jest jeszcze nadzieja”. Była, dopóki Nishik nie rzucił przekleństwa i nieroztropnie odwrócił się do muła, który flegmatycznie szedł z nimi przez całą drogę, by sięgnąć po własny miecz przywiązany przy boku zwierzęcia. Rustem był pewien, że zna myśli Nishika: żołnierz, oburzony obelgami i zatrzymaniem przez cywila, na dodatek dżadytę, będzie chciał za wszelką cenę dać mu nauczkę i szybko go rozbroić. Niewątpliwie byłaby to zasłużona lekcja. Nie był to jednak sposób na ciche wkroczenie do Sarancjum. Nie było to też mądre posunięcie z zupełnie innych względów. Mężczyzna z dobytym mieczem przypadkiem wiedział, jak się nim posługiwać, ponieważ od wczesnego dzieciństwa brał lekcje fechtunku w miejskim domu ojca oraz w jego wiejskiej posiadłości. Znajdował się też w stanie, jak już zauważył Rustem, kiedy nie potrafił rozsądnie ocenić zachowania swojego ani innych. Młodzieniec ze stylową klingą postąpił krok do przodu i ugodził Nishika między trzecim i czwartym żebrem w chwili, kiedy bassanidzki żołnierz uwalniał broń spomiędzy lin opasujących muła. Przypadkowe spotkanie, czysty traf, niewłaściwy zakręt w niewłaściwej chwili w mieście pełnym uliczek, ulic i ścieżek. Gdyby spóźnili się na prom, zostali przetrzymani na cle, zatrzymali się, by coś zjeść, poszli inną drogą, sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Lecz świat – strzeżony przez Peruna i Anahitę i stale zagrożony przez Czarnego Azala – w jakiś sposób osiągnął ten punkt: Nishik leżał, jego krew czerwieniała na ulicy, a dobyty miecz godził chwiejnie w Rustema. Usiłował sobie przypomnieć, jakiego to złego omenu nie zauważył, że wydarzenia przybrały taki obrót. Kiedy jednak się nad tym zastanawiał, usiłując pogodzić się z nagłą przypadkowością śmierci, poczuł rzadko u niego budzącą się zimną furię i uniósł laskę. Kiedy młody szermierz patrzył na martwego człowieka albo w pijackim pomieszaniu, albo z zadowoleniem, Rustem zadał mu szybki, ostry cios w przedramię. Czekał na trzask łamanej kości i w gruncie rzeczy zmartwił się, kiedy go nie usłyszał, choć napastnik wrzasnął i upuścił miecz, który z brzękiem upadł na kamienie. Niestety wszyscy trzej pozostali natychmiast wyciągnęli broń. O tak wczesnej porze uliczka była niepokojąco wyludniona. – Na pomoc! – zawołał Rustem bez zbytniego optymizmu. – Mordercy! Szybko zerknął w dół. Nishik nie poruszył się. Zaledwie niekorzystna sytuacja zmieniła się w sytuację katastrofalną. Serce waliło Rustemowi jak młotem. Podniósł wzrok, trzymając laskę przed sobą. Rozbrojony przez niego napastnik trzymał się za łokieć, wrzeszcząc na swoich towarzyszy z twarzą wykrzywioną bólem i dziecinną wściekłością. Młodzieńcy podeszli bliżej. Dwa sztylety i jeden krótki miecz błyszczały groźnie. Rustem pojął, że musi uciekać. Ludzie giną na ulicach właśnie tak, bez sensu czy znaczenia. Odwrócił się, by rzucić się do biegu, i kątem oka zauważył rozmazaną plamę ruchu. Błyskawicznie odwrócił się z powrotem, znów unosząc laskę. Nie on jednak był celem postaci, którą spostrzegł.
Z maleńkiej kapliczki o płaskim dachu leżącej nieco dalej przy tej samej ulicy wypadł jakiś mężczyzna i rzucił się od tyłu na trzech uzbrojonych awanturników, dzierżąc jedynie podróżną laskę, niemal identyczną jak ta Rustema. Zrobił z niej szybki użytek, waląc człowieka z mieczem pod kolanami. Ten krzyknął i runął do przodu; nowo przybyły zatrzymał się, błyskawicznie odwrócił i zamachnął laską w przeciwnym kierunku, trafiając drugiego napastnika w głowę. Młodzieniec wydał pełen udręki głos – najbardziej przypominał płacz chłopca – i upadł, wypuszczając nóż z ręki i chwytając się oburącz za głowę. Rustem zobaczył, że spomiędzy palców wypływa mu krew. Trzeci z atakujących – jedyny, który pozostał z bronią w ręce – spojrzał najpierw na zwinnego, rozsierdzonego nowego uczestnika wydarzeń, potem na Rustema, a w końcu na nieruchomego Nishika. – Święty pieprzony Dżad! – powiedział i pędem minął Rustema, znikając za rogiem. – Rozsądnie byłoby zrobić to samo – powiedział lekarz do pary powalonej przez nowo przybyłego. – Ty nie! – Wskazał drżącym palcem chłopaka, który ugodził Nishika. – Nie ruszaj się. Jeśli mój służący nie żyje, chcę cię oddać w ręce prawa za morderstwo. – Pieprz się, świnio – rzekł młodzieniec, wciąż trzymając się za łokieć. – Podnieś mój miecz, Tykosie. Idziemy. Nazwany Tykosem chciał się schylić, ale mężczyzna, który ocalił Rustema, postąpił krok do przodu i przydepnął miecz nogą w wysokim bucie. Tykos, znieruchomiały w skłonie, spojrzał na niego spode łba, po czym wyprostował się i wycofał. Przywódca wypluł kolejną plugawą obelgę i trzej młodzieńcy szybciutko poszli w ślady swego przyjaciela, który już zniknął z pola widzenia. Rustem pozwolił im odejść. Był zbyt oszołomiony, by coś zrobić. Słyszał walenie własnego serca i usiłował się opanować, oddychając głęboko. Zanim jednak pijany awanturnik skręcił za róg, zatrzymał się, odwrócił, odgarnął długie włosy z oczu i wykonał nieprzyzwoity gest zdrową ręką. – Nie myśl, że to koniec, Bassanido! Jeszcze cię dorwę! Rustem zamrugał, po czym, co było zupełnie do niego niepodobne, rzucił w kierunku znikającego młodzieńca: – Pieprz się! Przez chwilę patrzył za nim, a potem szybko ukląkł, odłożył laskę i przyłożył do szyi Nishika dwa palce. Po chwili zamknął mu oczy i cofnął rękę. – Niechaj prowadzi go Anahita, strzeże Perun, a Azal niech nigdy się nie dowie jego imienia – wyrzekł cicho we własnym języku. Tak często wymawiał te słowa. Był na wojnie, widział, jak umiera tylu ludzi. To jednak było coś innego. To była miejska ulica w blasku poranka. Oni po prostu szli. Skończyło się czyjeś życie. Podniósł wzrok i rozejrzał się; zdał sobie sprawę, że z wnęk drzwiowych i okienek sklepów, tawern i mieszkań umieszczonych nad nimi wzdłuż ulicy jednak obserwują go ludzie. „Rozrywka”, pomyślał z goryczą. Niezły temat na historyjkę. Usłyszał jakiś dźwięk. Niski, krępy mężczyzna, który pośpieszył mu z pomocą, podniósł torbę, którą zapewne upuścił. Teraz wsuwał miecz pierwszego napastnika pod liny opasujące muła, obok miecza Nishika. – Charakterystyczny – stwierdził zwięźle. – Spójrz na rękojeść. Można po nim zidentyfikować właściciela. Po sarantyńsku mówił z ciężkim akcentem. Miał na sobie strój do podróży: skromną brązową tunikę, płaszcz ściągnięty pasem, zabłocone buty i ciężki tobół, teraz zarzucony
na plecy. – Nie żyje – powiedział niepotrzebnie Rustem. – Zabili go. – Widzę – odparł obcy. – Chodź. Mogą wrócić. Są pijani i nie panują nad sobą. – Nie mogę zostawić go na ulicy – zaoponował Rustem. Młodzieniec zerknął przez ramię. – Tutaj – powiedział, ukląkł i wsunął ręce pod ramiona Nishika. Rozmazał sobie krew na tunice, ale chyba tego nie zauważył. Rustem pochylił się, by unieść Nishika za nogi. Razem zanieśli go do kapliczki. Nikt im nie pomógł, nikt nawet nie wyszedł na ulicę. Kiedy dotarli do drzwi, na spotkanie wyszedł im pośpiesznie duchowny w poplamionej żółtej szacie. – Nie chcemy go! – zawołał, wyrzucając przed siebie rękę. Młody mężczyzna zwyczajnie go zignorował; minął świętego męża, który zawrócił za nimi, wciąż protestując. Zanieśli Nishika do ciemnego, chłodnego wnętrza i ułożyli w pobliżu drzwi. Rustem dostrzegł w mroku niewielki słoneczny dysk i ołtarz. Nadbrzeżna kaplica. Pomyślał, że spotykają się tu dziwki i marynarze. Najprawdopodobniej jest to raczej rozsadnik chorób i miejsce przekupstwa, niż modlitwy. – A co my mamy z tym zrobić? – wyszeptał ze złością duchowny, który wszedł za nimi do środka. Znajdowała się tam garstka ludzi. – Pomódl się za jego duszę – odparł młodzieniec. – Zapal świece. Ktoś po niego przyjdzie. Zerknął znacząco na Rustema, który sięgnął po sakiewkę i wyjął z niej kilka miedziaków. – Na świece – rzekł, podając je duchownemu. – Przyślę kogoś po niego. Duchowny sprawił, że pieniądze zniknęły – Rustem pomyślał kwaśno, że zrobił to sprawniej, niż należałoby się spodziewać po świętym mężu – i skinął głową. – Przez ranek – rzekł. – W południe zostanie wyrzucony na ulicę. To przecież Bassanida. A jednak podsłuchiwał. Nic nie zrobił podczas zajścia. Rustem obdarzył go swoim najzimniejszym spojrzeniem. – Był żyjącą duszą. Jest martwy. Okaż szacunek, choćby dla własnego powołania i swojego boga. Duchownemu opadła szczęka. Młodzieniec położył dłoń na ramieniu Rustema i wyciągnął go na dwór. Wrócili do muła; medyk ujął go za uzdę. Na kamieniach, gdzie leżał Nishik, zobaczył krew i odchrząknął. – Jestem twoim wielkim dłużnikiem – stwierdził. Zanim jego wybawiciel zdążył coś odpowiedzieć, rozległ się tupot. Zza rogu wypadł cały tuzin długowłosych młodzików i gwałtownie się zatrzymał. – Tam! – zawołał dziko ich pierwszy napastnik, pokazując tryumfalnie ręką. – Uciekaj! – warknął młody człowiek stojący u boku Rustema. Lekarz chwycił z grzbietu muła swój pakunek, ten z papierami z domu i rękopisami kupionymi w Sarnicy, i rzucił się biegiem pod górę, zostawiając muła, swoje ubranie, laskę, dwa miecze i resztki godności, jakie według siebie jeszcze miał, wchodząc do miasta miast, jakim było Sarancjum. *** O tej samej porze cesarzowa Sarancjum leży w pachnącej kąpieli w ciepłym, spowitym
pasemkami pary wodnej i wyłożonym kafelkami pokoju w Pałacu Trawersyńskim. Jej sekretarz siedzi na ławce, starannie odwrócony plecami do nagiej, swobodnie wyciągniętej sylwetki cesarzowej, i czyta głośno list, w którym przywódca największego ze zbuntowanych plemion Moskavu proponuje jej, by namówiła cesarza do sfinansowania jego długo planowanego powstania. List bez ogródek daje też do zrozumienia, że gdyby to doszło do skutku, jego autor jest gotów osobiście zadbać w przyszłości o fizyczną rozkosz cesarzowej. Dokument kończy się zręcznie ułożonymi wyrazami współczucia, że tak wspaniała kobieta jak cesarzowa wciąż musi wytrzymywać zaloty cesarza tak beznadziejnie nie potrafiącego prowadzić spraw własnego państwa. Alixana wyjmuje ręce z wody i wyciąga je nad głową. Pozwala sobie na uśmiech. Patrzy na krzywiznę swoich piersi. Ideał urody tancerki zmienił się od jej czasów. Wiele dziewcząt przypomina obecnie tancerzy: małe piersi, wąskie biodra, chłopięcy wygląd. Nie dałoby się w ten sposób opisać kobiety zażywającej kąpieli. Przeżyła już ponad trzydzieści dość zróżnicowanych lat i wciąż potrafi swoim wejściem do komnaty uciszyć rozmowę albo sprawić, by męskie serce biło dwa razy szybciej. Oczywiście o tym wie. To jest użyteczne i zawsze takie było. W tej chwili wspomina jednak, jak pewna ośmiolatka po raz pierwszy brała prawdziwą kąpiel. Została zabrana z zaułka leżącego na południe od hipodromu, gdzie mocowała się na ziemi, w pyle i zwierzęcych odchodach z trojgiem innych dzieci. Pamięta, że zrobiła to Córa Dżada, siwa kobieta o kwadratowej szczęce i surowej twarzy. Rozdzieliła ona kotłujące się potomstwo pracowników hipodromu i wzięła Alianę z sobą, zostawiając jej towarzyszy z otwartymi buziami. W ponurym, pozbawionym okien domu o kamiennych ścianach, gdzie miała siedzibę ta święta sekta, kobieta zaprowadziła milczącą teraz, oszołomioną dziewczynkę do odosobnionego pokoiku, kazała przynieść gorącą wodę i ręczniki, rozebrała małą i wykąpała ją w wannie z brązu. Były same. Nie dotykała Aliany, a przynajmniej nie w intymnych miejscach. Umyła jej brudne włosy, wyszorowała palce i paznokcie, nie zmieniając przy tym wyrazu twarzy. Z taką samą miną odchyliła się potem na drewnianym stołku z trzema nogami i po prostu przez długi czas przyglądała się dziewczynce w wannie. Wracając myślami do tamtej chwili, cesarzowa doskonale zdaje sobie sprawę, jakie skomplikowane motywy musiały kryć się za działaniami tej świętej kobiety owego popołudnia, jakie nią musiały targać ukryte i tłumione impulsy, kiedy tak myła nierozwinięte, nagie ciało dziewczynki, a potem na nie patrzyła. Wtedy jednak czuła tylko, że niepokój powoli ustępuje nadzwyczajnemu wrażeniu luksusu: gorąca woda i ciepły pokój, zajmujące się nią czyjeś ręce. W pięć lat później była oficjalną, zdobywającą coraz większe uznanie tancerką Błękitnych oraz kochanką jednego z najgłośniejszych arystokratycznych popleczników tego stronnictwa. Już wtedy była znana ze swej miłości do kąpieli. Jeśli tylko mogła, zażywała jej dwa razy dziennie w łaźni, wśród duszącego zapachu perfum, ciepła i unoszącej się pary wodnej, co oznaczało dla niej schronienie i ukojenie, czego dotąd nie znała. Nie zmieniło się to, chociaż teraz cesarzowa ma największe wygody na świecie. Najbardziej niezwykłą rzeczą w tym wszystkim jest dla niej to, że tak żywo, tak intensywnie wciąż potrafi pamiętać tamtą dziewczynkę w małej wannie. Następny list, odczytywany, kiedy cesarzową pudrują, wycierają, malują i ubierają jej
dworki, pochodzi od wędrownego przywódcy religijnego z pustyni leżącej na południe od Soriyyi. Pewna liczba tych pustynnych wędrowców wyznaje teraz religię dżadycką, porzuciwszy swoje niezrozumiałe dziedzictwo zbudowane wokół duchów wiatru i grup świętych linii, które, choć niewidoczne dla oka, przecinają piaski i wyznaczają święte miejsca oraz związki. Wszystkie pustynne plemiona, które uwierzyły w Dżada, przyjęły także wiarę w boskiego syna. To się często zdarza wśród nawracających się na wiarę w słonecznego boga: Heladikos stanowi drogę do jego ojca. Oficjalnie cesarz i patriarchowie zakazali takich wierzeń. Cesarzowa na szczęście jest uznawana za sympatyczkę takich nie cieszących się łaskami doktryn i prowadzi wymianę listów i podarunków z członkami plemion. Mogą one mieć znaczenie i często je mają. Nawet podczas obowiązywania kosztownego pokoju z Bassanidami sprzymierzeńcy w niestałych regionach południa są niestali, choć niezbędni, cenni ze względu na wynajmowanych wojowników oraz złoto i silphium – tę przyprawę o wygórowanej cenie – a także szlaki karawan przywożących towary ze wschodu i omijające Bassanię. W zakończeniu tego listu nie ma żadnej obietnicy fizycznej rozkoszy. Cesarzowa powstrzymuje się przed wyrażeniem rozczarowania. Jej obecny sekretarz nie ma poczucia humoru, a rozbawione służące stają się niedbałe. Co prawda pustynny przywódca obiecuje modlitwę o światło dla jej duszy. Alixana, już ubrana, sączy wino z miodem i dyktuje odpowiedzi na oba listy. Właśnie kończy drugą, kiedy bez pukania otwierają się drzwi. Cesarzowa podnosi wzrok. – Za późno – mruczy. – Moi kochankowie uciekli, a ja, jak widzisz, wyglądam bardzo przyzwoicie. – Zniszczę lasy i miasta w pogoni za nimi – mówi trzykroć wyniesiony cesarz, święty regent Dżada na ziemi, siada na tapicerowanej ławie i przyjmuje kubek wina (bez miodu) od jednej z kobiet. – Skruszę ich kości na proch. Czy mogę ogłosić, że zastałem u ciebie Vertiga, który ci się naprzykrzał, i kazać go rozedrzeć końmi? Cesarzowa śmieje się i wykonuje nieznaczny gest ręką. Sekretarz i służące opuszczają pokój. – Znowu pieniądze? Mogłabym sprzedać moje klejnoty – mówi, kiedy zostają sami. Cesarz uśmiecha się. To jego pierwszy uśmiech tego dnia, który dla niego trwa już od dłuższego czasu. Cesarzowa wstaje i przynosi mu talerz z serem, świeżym chlebem i zimnym mięsem. To taki zwyczaj, robią to każdego ranka, kiedy pozwalają im okoliczności. Stawiając talerz, całuje męża w czoło. On dotyka przegubu jej ręki, wdychając jej zapach. Przychodzi mu go głowy, że kiedy to robi, zaczyna się nowa część jego dnia. Co rano. – Więcej zarobiłbym, sprzedając ciebie – mówi. – Jakież to ekscytujące. Gunarch z Moskavu by zapłacił. – Nie stać go na ciebie. – Waleriusz rozgląda się po pokoju kąpielowym, czerwonym i białym marmurze, kości słoniowej i złocie, po stojących na stołach kielichach i kubkach wysadzanych drogimi kamieniami oraz alabastrowych szkatułkach. Ogień jest rozpalony na dwóch paleniskach; z sufitu zwieszają się lampy oliwne w koszach ze srebrnego drutu. – Jesteś bardzo kosztowną kobietą. – To oczywiste. A, właśnie. Wciąż chcę tych moich delfinów. – Pokazuje ręką na górną część przeciwległej ściany. – Kiedy dasz spokój temu Rhodianinowi? Chcę, żeby zaczął pracę tutaj. Waleriusz patrzy na nią z przyganą i milczy.
Cesarzowa uśmiecha się: wcielenie niewinności z szeroko otwartymi oczyma. – Gunarch z Moskavu pisze, że może mi dać rozkosz, o jakiej tylko śniłam w ciemności. – Jestem pewien – mruczy Waleriusz, z roztargnieniem kiwając głową. – Mówiąc o snach... – zaczyna Alixana. Cesarz wyczuwa zmianę tonu jej głosu; oczywiście jest na takie rzeczy wyczulony. Odprowadza ją wzrokiem, kiedy wraca na swoje miejsce. – Chyba rzeczywiście o nich mówiliśmy – mówi cesarz. Zapada milczenie. – To lepsze niż rozmowa o nielegalnych delfinach. O co chodzi tym razem, kochanie? Delikatnie wzrusza ramionami. – Spryciarz z ciebie. Śniły mi się delfiny. Waleriusz ma kwaśną minę. – Spryciarz ze mnie. Czuję się jak łódka, którą sterujesz tam, gdzie chcesz. Cesarzowa uśmiecha się, lecz nie oczyma. – Nie bardzo. To był smutny sen. – Naprawdę chcesz je tu mieć? – pyta cesarz. Celowo nie chce jej zrozumieć i ona o tym wie. Już to przechodzili. Nie lubi rozmawiać o jej snach. Ona w nie wierzy, on nie, a przynajmniej tak twierdzi. – Chcę je mieć tylko na ścianach – odpowiada. – Albo w morzu daleko od nas jeszcze przez długi czas. Cesarz sączy wino. Odgryza kawałek sera i chleba. Wiejskie jedzenie, które lubi o tej porze. W Trakezji miał na imię Petrus. – Nikt z nas nie wie, dokąd podróżują nasze dusze – mówi w końcu – w życiu czy później. – Czeka, aż Alixana podniesie wzrok i spojrzy mu w oczy. Ma okrągłą, gładką, niewinną twarz. Teraz już nikt się na to nie nabiera. – Mam jednak niezachwianą pewność co do tej wojny na Zachodzie, moja miłości, odporną na wszelkie sny i argumenty. Po pewnym czasie kobieta kiwa głową. Nie jest to nowa rozmowa ani nowe jej zakończenie. Ten sen był jednak prawdziwy. Jej sny zawsze pozostawiały po sobie ślad. Rozmawiają o sprawach państwowych: o podatkach, o dwóch patriarchach, o mających nastąpić za kilka dni uroczystościach otwarcia sezonu w hipodromie. Ona mówi mu o zabawnym ślubie odbywającym się tego dnia, na którym ma być zaskakująca liczba modnych gości. – Krążą plotki – mruczy, dolewając mu wina – że w mieście widziano Lysippa. Nagle przybiera figlarną minę. On ma smutną, jakby coś mu się nie udało. Cesarzowa śmieje się. – Wiedziałam! Ty je rozpuszczasz? Cesarz kiwa głową. – Naprawdę powinienem sprzedać cię gdzieś bardzo daleko. Nie mam tajemnic. Tak... sprawdzam grunt. – Naprawdę chcesz go sprowadzić z powrotem? Calizjanin Lysippus, człowiek o wielkim ciele i wielkim apetycie, był jednak najskuteczniejszym i najbardziej nieprzekupnym kwestorem skarbu, jakiego kiedykolwiek miał Waleriusz. Jego znajomość z cesarzem trwa podobno bardzo wiele lat i są z nią związane szczegóły, które raczej nigdy nie zostaną ujawnione. Cesarzowa nawet nigdy o nie nie pytała, bo tak naprawdę nie chciała ich znać. Ma własne wspomnienia – a czasami
sny – dotyczące ludzi krzyczących pewnego ranka na ulicy pod oknami jej mieszkania, które on dla niej wynajął w kosztownej dzielnicy, w czasach, kiedy byli młodzi, a cesarzem był Apiusz. Alixana nie jest zbyt wrażliwa na takie rzeczy, nie może być po dzieciństwie spędzonym w hipodromie i teatrze, ale to wspomnienie – wraz ze smrodem spalonego ciała – nie chce jej opuścić. Calizjanin został wygnany prawie przed trzema laty w wyniku Zamieszek Zwycięstwa. – Sprowadziłbym go z powrotem – mówi cesarz. – Gdyby mi pozwolili. Patriarcha musiałby go rozgrzeszyć, a przeklęte stronnictwa musiałyby zachować spokój. Najlepiej zrobić to w trakcie sezonu wyścigowego, kiedy mają inne tematy do roztrząsania. Cesarzowa uśmiecha się lekko. Waleriusz nie lubi wyścigów, co stanowi źle strzeżoną tajemnicę. – A tak naprawdę to gdzie on teraz jest? Cesarz wzrusza ramionami. – Zakładam, że wciąż na północy. Pisze z posiadłości w pobliżu Eubulus. Ma dość środków, by robić, co mu się żywnie podoba. Prawdopodobnie się nudzi. Przeraża okolicę. Podczas nowiu kradnie dzieci. Alixana wykrzywia się. – Niezbyt miły człowiek. – W najmniejszym stopniu – Waleriusz kiwa głową. – Paskudne zwyczaje. Ale ja potrzebuję pieniędzy, ukochana, a Vertigus jest prawie całkowicie bezużyteczny. – Och, zgadzam się – mruczy Alixana. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo bezużyteczny. – Przeciąga językiem po wargach. – Myślę, że Gunarch z Moskavu sprawi mi o wiele więcej przyjemności. Coś jednak ukrywa. Jakieś odległe przeczucie. Delfiny, sny i dusze. Cesarz śmieje się, musi się roześmiać, i w końcu wychodzi, skończywszy prosty posiłek. W Pałacu Attenińskim czekają na przeczytanie i odpowiedź raporty od gubernatorów wojskowych i prowincjonalnych. Cesarzowa przyjmie w swoich komnatach audiencyjnych delegację duchownych i świętych kobiet z Amorii, a potem, jeśli wiatry będą sprzyjające, wybierze się pożeglować po zatoce. Lubi wyprawiać się na wyspy w cieśninie albo na morzu wewnętrznym, a skoro skończyła się zima, znów może to robić w ciepły dzień. Wieczorem nie będzie żadnej oficjalnej uczty. Mają zjeść razem z niewielką grupą dworzan, słuchając muzyka z Candarii. W końcu tak uczynią, ciesząc się ulotną, jękliwą muzyką, lecz później przyjdą do nich na wino – niektórzy mogliby pomyśleć, że niespodzianie – najwyższy strateg Leontes ze swą wysoką, jasnowłosą małżonką, oraz jeszcze jedna osoba, także kobieta, i to królewskiego rodu. *** Pardos gnał ile sił w nogach, cały czas przeklinając samego siebie. Całe życie spędził w co niebezpieczniejszych dzielnicach Vareny, miasta znanego z pijanych antyjskich żołnierzy i wszczynających burdy terminatorów. Wiedział, że wtrącając się w to zajście, postąpił jak idiota, ale dobyty miecz i człowiek zabity w biały dzień sprawiły, że to już nie była tylko zwykła bijatyka. Wkroczył do akcji bez chwili zastanowienia, sam zadał kilka ciosów – a teraz pędził na złamanie karku przez nie znane sobie miasto u boku siwiejącego Bassanidy, ścigany przez hordę wrzeszczących młodych arystokratów. Nie miał nawet swej laski. W domu znano go jako ostrożnego młodzieńca, lecz ostrożność nie zawsze oznacza
unikanie kłopotów. Wiedział, co muszą zrobić, modlił się tylko, by nogi starszego lekarza wytrzymały tempo. Pardos wypadł z zaułka, ostro skręcając w szerszą ulicę, i przewrócił pierwszy wózek – sprzedawcy ryb – jaki zauważył. Kiedyś w podobnych okolicznościach coś takiego zrobił Couvry. Usłyszał pełen oburzenia wrzask, ale się nie obejrzał. Potrzebowali właśnie tłumów i zamieszania, które osłonią ich ucieczkę i powstrzymają wybuch śmiertelnej przemocy, gdyby zostali złapani – chociaż Pardos nie miał pewności, czy ich prześladowcy dadzą się łatwo powstrzymać. Lepiej nie wystawiać ich na próbę. Biegnący obok niego lekarz najwyraźniej dotrzymywał mu kroku, a kiedy okrążali kolejny róg, ściągnął w dół płócienny daszek osłaniający portyk pracowni ikon. Nie była to może najmądrzejsza decyzja ze strony Bassanidy, ale udało mu się przewrócić na błotnistą ulicę stolik pełen Błogosławionych Ofiar, rozbijając tłumek zebranych wokół niego żebraków i tworząc kolejną przeszkodę dla pogoni. Pardos obejrzał się do tyłu; lekarz miał zaciętą minę i mocno pracował nogami. Mozaicysta cały czas rozglądał się za strażnikami prefekta miejskiego – przecież muszą gdzieś tu być, w takiej niebezpiecznej okolicy. Czyż noszenie mieczy nie jest w Mieście zakazane? Ścigający ich młodzi patrycjusze najwyraźniej tak nie uważali albo ich to nie obchodziło. Pardos nagle postanowił schronić się w jakiejś kaplicy, większej niż ta dziura, w której recytował poranną inwokację po przybyciu do miasta o świcie i oddaleniu się krętymi uliczkami od potrójnych murów. Zamierzał wynająć jakiś niedrogi pokój w pobliżu portu – to zawsze jest najtańsza część miasta – a potem udać się na spotkanie, o którym myślał od chwili opuszczenia domu. Pokój będzie musiał zaczekać. Ulice wypełniał już gęsty poranny tłum i uciekający musieli dokonywać cudów zręczności, by nie wpadać na ludzi, co pociągało za sobą przekleństwa, a nawet spóźniony cios wymierzony Pardosowi przez wałęsającego się żołnierza. Oznaczało to jednak, że ścigający prawie na pewno zostali rozdzieleni i może nawet stracili ich z oczu, jeśli tylko Pardosowi i lekarzowi – który jak na człowieka siwobrodego poruszał się naprawdę sprawnie – udało się obrać wystarczająco krętą trasę. Ciągle się rozglądając, by zorientować się w terenie, Pardos dostrzegł poprzez przerwę między wielopiętrowymi budynkami złocistą kopułę większą od wszystkich, jakie dotąd widział w życiu, i w biegu zmienił decyzję. – Tędy! – wy dyszał, pokazując ręką. – Dlaczego biegniemy? – zapytał Bassanida. – Tutaj są ludzie! Nie ośmielą się... – Ośmielą! Zabiją nas i zapłacą grzywnę! Chodź! Lekarz nie odpowiedział, oszczędzając oddech. Ruszył za Pardosem, który ostro skręcił z ulicy na szeroki plac. Minęli biegiem obszarpanego świętego błazna i tłumek jego słuchaczy; owionął ich przy okazji paskudny zapach niemytego starca. Pardos usłyszał za sobą ostry krzyk – któryś ze ścigających wciąż ich widział. Obok jego głowy przeleciał kamień. Mozaicysta obejrzał się. Jeden ścigający. Tylko jeden. To zmieniało sytuację. Pardos zatrzymał się i odwrócił. Lekarz zrobił to samo. Groźnie wyglądający, lecz nadzwyczaj młody chłopak w zielonych szatach we wschodnim stylu, z kolczykami w uszach, złotym naszyjnikiem i długimi, rozczochranymi włosami – nie należał do pierwotnej grupki – zwolnił niepewnie i niezręcznie dobył krótkiego miecza. Pardos rozejrzał się, zaklął i podbiegł do świętego
błazna. Nie zważając na smród roztaczany przez starca, chwycił jego dębową laskę, rzucając przez ramię przeprosiny, i puścił się pędem prosto do młodzieńca. – Ty idioto! – wrzasnął, dziko wymachując laską. – Jesteś sam! Nas jest dwóch! Młodzieniec, który pojął tę ważną prawdę poniewczasie, obejrzał się szybko do tyłu, nie zobaczył żadnych posiłków i nagle przestał wyglądać tak groźnie. – Uciekaj! – wrzasnął lekarz, stając u boku Pardosa i wymachując nożem. Młodzieniec spojrzał na nich i postanowił zastosować się do rady. Uciekł. Pardos cisnął pożyczoną laskę w kierunku świętego błazna na podwyższeniu. – Chodź! – powiedział chrapliwie. – Kieruj się do sanktuarium. Pokazał ręką budynek; odwrócili się, przecięli plac i popędzili kolejną uliczką otwierającą się po przeciwnej stronie. Było już niedaleko, jako że uliczka – na szczęście biegła poziomo – wychodziła niespodziewanie na olbrzymie forum otoczone sklepionymi portykami i warsztatami. Pardos przebiegł obok dwóch chłopców bawiących się kółkiem i mężczyzny sprzedającego przy koszu z ogniem prażone orzeszki. Z lewej strony zobaczył masyw hipodromu i ogromne spiżowe wrota w murze, który zapewne strzegł kompleksu cesarskiego. Przed bramą stał olbrzymi konny pomnik. Teraz jednak Pardos nie zwracał uwagi na te wspaniałości, pędząc ile sił w nogach na ukos przez forum w kierunku długiego i szerokiego portyku, w głębi którego widniały masywne wrota. Nad budynkiem wznosiła się kopuła; na jej widok zaparłoby mu dech w piersiach, gdyby tylko mu owego tchu przedtem nie zabrakło. Razem z Bassanidą kluczyli w podskokach między murarzami, wózkami murarzy, stertami cegieł, a potem minęli – cóż za znajomy widok! – piec do wypalania wapna stojący przy portyku. Kiedy dotarli do schodów, Pardos znów usłyszał zew pogoni. Razem z doktorem wpadli na schody i, zdyszani, zatrzymali się gwałtownie przed wrotami. – Nikomu nie wolno wchodzić! – warknął strażnik. Było ich dwóch. – Wewnątrz toczą się prace! – Mozaicysta – wydyszał Pardos. – Z Bachiary! Ci młodzieńcy chcą nas dorwać! – machnął ręką za siebie. – Już kogoś zabili! Mieczami! Strażnicy obejrzeli się. Przed sanktuarium dotarło już pół tuzina młodych awanturników, biegnących w zbitej grupce. Mieli dobytą broń – w biały dzień, na forum. Nie do wiary – albo byli tak bogaci, że niczym się nie przejmowali. Pardos chwycił jeden z ciężkich uchwytów, otworzył skrzydło wrót i szybko wepchnął lekarza do środka. Usłyszał przenikliwy, cieszący ucho gwizd strażnika wzywającego posiłki. Był pewien, że na razie są tu bezpieczni. Lekarz pochylił się z dłońmi na biodrach i ciężko oddychał. Zerknął z ukosa na Pardosa i kiwnął głową, najwyraźniej zauważywszy to samo. Później, znacznie później, Pardos zastanowi się, co ten poranny ciąg zdarzeń mówił o zaszłych w nim zmianach, lecz w tej chwili tylko ruszał się i reagował. Podniósł wzrok. Zareagował, ale się nie poruszył. Właściwie poczuł się tak, jakby jego buty tkwiły w marmurowej posadzce jak... tessery w twardniejącym podłożu, umieszczone tam na kilkaset następnych lat. Stał tak, zastygły, usiłując najpierw dojść do ładu z samym ogromem zamkniętej tu przestrzeni, mrocznymi, szerokimi nawami i wnękami cofającymi się korytarzami bladego, przesianego światła w złudzenie nieskończoności. Zobaczył potężne kolumny ustawione jedne na drugich jak zabawki olbrzymów z legend Finabaru, zaginionego, pierwszego świata pogańskiej wiary Antów, gdzie bogowie chodzili wśród ludzi.
Oszołomiony Pardos spojrzał na nieskazitelny, wypolerowany marmur posadzki, a potem zaczerpnął głęboko tchu i znów podniósł wzrok aż do samej góry, by zobaczyć unoszącą się w powietrzu, wielką, nieprawdopodobnie wielką kopułę. A na niej właśnie w tej chwili przybierało kształt to, co projektował wśród tej całej świętości jego nauczyciel, Caius Crispus z Vareny. Białe i złote tessery na błękitnym tle – takiego błękitu Pardos nigdy nie widział w Bachiarze i nie spodziewał się, że zobaczy kiedykolwiek w życiu – określały sklepienie niebios. Pardos natychmiast rozpoznał rękę i styl. Ktokolwiek kierował układaniem tych mozaik, kiedy Crispin przybył z zachodu, niczego już tu nie projektował. Człowiek, który tu pracował, uczył Pardosa. Był jego mistrzem. Pardos nie potrafił jednak nawet zacząć ogarniać – a wiedział, że będzie musiał długo patrzeć, by zrozumieć chociaż odrobinę – kolosalnej skali tego, co Crispin robił na tej kopule. Projekt dorównywał ogromowi powierzchni. Doktor opierał się obok Pardosa o marmurową kolumnę, wciąż usiłując złapać oddech. W przyćmionym świetle marmur miał zielonobłękitną barwę morza w pochmurny poranek. Bassanida milczał, powoli rozglądając się dookoła. Nad poznaczoną siwizną brodą było widać jego szeroko otwarte oczy. Sanktuarium Waleriusza stanowiło temat rozmów i plotek znanego świata, a teraz stali w jego murach. Wszędzie pracowali ludzie; wielu robotników było zajętych w rozmaitych zakamarkach tak odległych, że byli niewidoczni, a tylko słyszalni. Ta ogromna przestrzeń zmieniała nawet hałas budowy w głuche pulsowanie dźwięku, odbijające się echem od potężnych ścian. Pardos spróbował wyobrazić sobie sprawowanie tu liturgii i na samą myśl o tym poczuł ucisk w gardle. W ukośnych promieniach słońca spadających z okien umieszczonych wysoko na ścianach i wokół całej kopuły tańczył kurz. Wznosząc wzrok nad wiszące lampy oliwne z brązu i srebra, Pardos zobaczył wszechobecne rusztowania ustawione przy marmurowych ścianach, gdzie układano mozaiki przedstawiające kwiaty splecione z geometrycznymi wzorami. Tylko jedno rusztowanie wznosiło się aż do samej kopuły; stało przy północnej stronie wielkiego łuku, naprzeciwko wejścia. I w miękkim, słodkim świetle poranka w sanktuarium Świętej Mądrości Dżada Pardos ujrzał na tej wielkiej wysokości drobną postać człowieka, za którym przyszedł na Wschód, nie zaproszony i niechciany – ponieważ kiedy Crispin wyruszał w podróż, stanowczo podziękował za towarzystwo jakiegokolwiek terminatora. Pardos wziął jeszcze jeden uspokajający oddech i uczynił znak słonecznego dysku. To miejsce nie zostało jeszcze oficjalnie poświęcone – nie było ołtarza ani wiszącego za nim złotego emblematu słońca – ale dla niego była to już ziemia święta i jego podróż, a przynajmniej ta jej część, dobiegła końca. Złożył w duszy podziękowania Dżadowi, pamiętając krew na ołtarzu w Varenie i zdziczałe psy w przenikliwie zimną sauradyjską noc, kiedy sądził, że umrze. Żył i znajdował się tutaj. Pardos słyszał strażników – teraz zebrało się ich już więcej. Zabrzmiał gniewny głos jakiegoś młodego człowieka, zaraz ostro ucięty przez odpowiedź żołnierza. Pardos zerknął na lekarza i pozwolił sobie na krzywy uśmiech. A potem przypomniał sobie, że zginął służący Bassanidy. Uszli z życiem, nie była to jednak chwila odpowiednia do manifestowania radości, przynajmniej nie dla medyka. Nieopodal stało dwóch rzemieślników i Pardos postanowił, że jeśli uda mu się zmusić stopy do posłuszeństwa, podejdzie na pogawędkę. Zanim jednak ruszył się z miejsca, doszły go ich głosy podniesione w pełnej niepokoju rozmowie.
– Gdzie jest Vargos? On mógłby to zrobić. – Poszedł się ubrać. Przecież wiesz. Też jest zaproszony. – Święty Dżadzie. Może... może mógłby to zrobić jeden z terminatorów kamieniarza? Albo murarza? Może go... nie znają? – Nie ma mowy. Wszyscy znają te opowieści. Musimy to zrobić, Sosio, i to teraz. Już późno. Rzućmy kostką. – Nie! Ja tam nie idę. Crispin zabija ludzi. – On mówi o zabijaniu ludzi. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek zrobił coś takiego. – Nie sądzisz. Dobrze. A zatem to ty pójdziesz na górę. – Powiedziałem, że chcę rzucać kostką, Sosio. – A ja powiedziałem, że nie pójdę. I nie chcę, żebyś ty tam szedł. Nie mam innych braci. – Spóźni się. Zabije nas za to, że mu na to pozwoliliśmy. Pardos przekonał się, że może się poruszać i że – mimo porannych wydarzeń – stara się nie uśmiechnąć. Opadło go zbyt wiele nagłych i żywych wspomnień. Ruszył po marmurowych płytach w spokojnym świetle. Kroki jego obutych stóp odbijały się miękkim echem. Dwaj bracia – byli to identyczni bliźniacy – odwrócili się i spojrzeli na niego. Gdzieś w oddali ktoś upuścił młotek albo dłuto; zabrzmiał cichy, prawie muzyczny dźwięk. – Rozumiem – odezwał się poważnie Pardos – że chodzi o przeszkodzenie Crispinowi w pracy? – Caiusowi Crispusowi, tak – powiedział szybko Sosio. – Ty go... hmm... znasz? – Musi iść na ślub! – wtrącił drugi brat. – Natychmiast! Jest w orszaku weselnym. – Ale nikomu nie pozwala sobie przeszkadzać! – Nigdy! Kiedyś kogoś za to zabił! – W Varenie. Podobno kielnią! W świętej kaplicy! – Silano miał przerażoną minę. Pardos skinął współczująco głową. – Wiem, wiem. To prawda. W kaplicy! W gruncie rzeczy to mnie zabił. To było okropne, umrzeć taką śmiercią! Kielnią! – Przerwał i puścił oko do bliźniaków, którym jednocześnie opadły szczęki. – Nie martwcie się, pójdę po niego. Ruszył z miejsca, zanim jego uśmiech – którego naprawdę nie mógł już dłużej powstrzymać – kompletnie go zdradził. Przeszedł pod oszałamiającym łukiem kopuły. Spojrzawszy w górę, ujrzał wizerunek Dżada umieszczony przez Crispina na wschodzie, nad wyłaniającymi się szczegółami Sarancjum widzianymi jakby na horyzoncie, a ponieważ właśnie spędził całą zimę w pewnej kaplicy w Sauradii, Pardos natychmiast zrozumiał, co jego nauczyciel robi z własnym wyobrażeniem boga. Crispin też tam był. Powiedzieli mu to Bezsenni. Dotarł do rusztowania. Stało tam dwóch młodych terminatorów, którzy je przytrzymywali, tak jak zawsze trzeba było to robić. Zwykle pomocnicy przydzieleni do tego zadania byli znudzeni i nic nie robili. Ta para wyglądała na przerażoną. Pardos przekonał się, że naprawdę nie może przestać się uśmiechać. – Przytrzymajcie je dla mnie, dobrze? – powiedział. – Nie możesz! – wysapał jeden z chłopców z przestrachem. – On jest na górze! – Podobno – odparł Pardos. Tak dobrze pamiętał, że niegdyś się czuł – i prawdopodobnie wyglądał – dokładnie tak samo jak ten pobladły terminator. – Trzeba mu zanieść wiadomość.
Uchwycił się szczebli drabiny i zaczął wspinaczkę. Wiedział, że wysoko w górze Crispin wkrótce wyczuje, jeżeli jeszcze tak nie było, drgania i chwianie się rusztowania. Tak jak ich wszystkich wyszkolono, Pardos nie odrywał wzroku od dłoni i piął się w górę. Był w połowie drogi, kiedy rozległ się dobrze mu znany głos, dla którego usłyszenia przemierzył świat, wołający z zimną, pamiętaną wściekłością: – Jeszcze jeden krok, a zakończę twoją nędzną egzystencję i skruszę twoje kości na proszek do podłoża pod tessery! „O, to bardzo dobre i zupełnie nowe”, pomyślał Pardos. Spojrzał w górę. – Zamknij się – zawołał. – Albo potnę ci pośladki tesserami i wepchnę ci je w kawałkach do gardła! Zapadła cisza. – No nie, zaraza na twoje oczy! Kto, do... Pardos wspinał się dalej, nic nie mówiąc. Poczuł, jak znajdująca się nad nim platforma porusza się; Crispin podszedł do krawędzi i spojrzał w dół. – Kim jesteś? – Znów cisza, a potem: – Pardos? Pardos?! Mozaicysta nadal milczał i piął się dalej. Serce przepełniały mu gwałtowne uczucia. Dotarł na szczyt, przestąpił nad niską barierką i wszedł na platformę pod mozaikowymi gwiazdami granatowego mozaikowego nieba. Po to, by dostać się w mocne objęcia, od czego obaj niemal się przewrócili. – Niech cię licho, Pardosie! Co tak długo? Byłeś mi tu potrzebny! Napisali, że wyruszyłeś pieprzoną jesienią! Pół roku temu! Wiesz, jak bardzo jesteś spóźniony? Przemilczając na razie fakt, że kiedy Crispin sam wyruszał w drogę, wyraźnie odżegnał się od wszelkiego towarzystwa, Pardos wyswobodził się z uścisku. – A wiesz, jak bardzo ty jesteś spóźniony? – zapytał. – Ja? Co? – Ślub – odparł radośnie Pardos i patrzył. Później miał jeszcze większą przyjemność, wspominając budzenie się przerażającej świadomości w rysach niezwykle gładko ogolonej twarzy Crispina. – Ach! Aaach!! Święty Dżadzie! Zabiją mnie! Już jestem martwy! Jeżeli nie zrobi tego Carullus, to wyręczy go ta cholerna Shirin! Dlaczego nie przypilnował mnie któryś z tych imbecyli na dole? Nie czekając na nadzwyczaj oczywistą odpowiedź, Crispin przepchnął się obok Pardosa, przeskoczył lekkomyślnie nad barierką i rzucił się w dół po drabinie, bardziej ześlizgując się, niż schodząc, tak jak robili to terminatorzy, kiedy urządzali sobie wyścigi. Zanim Pardos ruszył za nim, zerknął na miejsce, gdzie pracował Crispin. Zobaczył żubra w jesiennym lesie, ogromnego, oddanego w czerni, a obwiedzionego bielą. W ten sposób będzie stanowił niesamowicie mocny akcent na tle jaskrawych kolorów otaczających go liści, będzie dominującym obrazem. To musiało być celowe. Crispin kiedyś zabrał terminatorów do posiadłości leżącej na południe od Vareny, żeby obejrzeli mozaikę na podłodze, gdzie czerń i biel została użyta na barwnym tle właśnie w taki sposób. Pardos zszedł na dół, pogrążony nagle w głębokim namyśle. Crispin czekał u stóp rusztowania. Krzywił się i niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. – Pośpiesz się, idioto! Jesteśmy tak spóźnieni, że mnie to zabija. To mnie naprawdę zabije! Chodźże! Dlaczego dotarcie tu zajęło ci tyle pieprzonego czasu? Pardos powoli zszedł z drabiny.
– Zatrzymałem się w Sauradii – odparł. – W tamtejszej przydrożnej kaplicy. Powiedziano mi, że też tam byłeś. Mina Crispina bardzo szybko się zmieniła. Mozaicysta spojrzał przenikliwie na Pardosa. – Tak – powiedział po chwili. – Byłem tam. Powiedziałem im, że muszą... Czy ty... Pardosie, czy ty ją odnawiałeś? Pardos powoli skinął głową. – Na tyle, na ile czułem, że dam radę to zrobić bez pomocy. Wyraz twarzy Crispina znów się zmienił, ogrzewając ją jak blask słońca w rześki poranek. – Cieszę się – rzekł nauczyciel. – Bardzo się cieszę. Porozmawiamy o tym. Tymczasem chodź, będziemy musieli biec. – Ja już biegłem. Chyba przez całe Sarancjum. Na zewnątrz jest grupka młodzieńców na tyle bogatych, by nie dbać o prawo, którzy usiłują zabić mnie i tego bassanidzkiego lekarza. – Pokazał ręką na medyka, zbliżającego się z bliźniakami. Twarze rzemieślników stanowiły podwójne studium oszołomienia. – Zabili jego służącego – dodał Pardos. – Nie możemy tak po prostu wyjść na zewnątrz. – A jeśli do południa jego ciało nie zostanie odebrane, jeden z waszych niezwykle pobożnych duchownych wyrzuci je na ulicę. – Lekarz doskonale posługiwał się sarantyńskim, lepiej od Pardosa. Wciąż był zły. – Gdzie on jest? – zapytał Crispin. – Mogą go odebrać Sosio i Silano. – Nie mam pojęcia, jak się nazywa... – Kaplica błogosławionej Ignacii – wtrącił szybko Pardos. – Blisko portu. – Co? – zapytał bliźniak imieniem Sosio. – Co tam robiliście? – odezwał się jednocześnie jego brat. – To straszne miejsce! Złodzieje i dziwki. – A ty skąd tyle o tym wiesz? – zapytał z krzywym uśmiechem Crispin, a potem przypomniał sobie o pośpiechu. – Weźcie z sobą dwóch cesarskich strażników. Wszyscy ludzie Carullusa są już pewnie na tym przeklętym ślubie. Wytłumaczcie im, że ja o to proszę, i dlaczego. Teraz wy dwaj – zwrócił się do Pardosa i lekarza. – Chodźcie! Przez cały ranek zostaniecie ze mną, mam straż. – Pardos pamiętał, jak Crispin rzucał rozkazy. Jego nastroje zawsze tak się zmieniały. – Wyjdziemy bocznymi drzwiami, ale będziemy musieli się ostro ruszać! Będziecie musieli włożyć coś białego, to jest ślub! Idioci! Pobiegł. Oni zaś, nie mając wielkiego wyboru, ruszyli za nim. W taki właśnie sposób mozaicysta Pardos z Vareny i lekarz Rustem z Kerakeku przybyli – w białych wierzchnich tunikach pożyczonych z szafy Crispina – na oficjalną uroczystość, a potem na ucztę weselną w dniu, kiedy każdy z nich przybył do świętego i majestatycznego miasta Sarancjum. Cała trójka w sumie spóźniła się, ale nie skandalicznie. Na zewnątrz snuli się muzycy. Zbliżających się gości zobaczył jakiś żołnierz, który czekał z niepokojem w wejściu; natychmiast zniknął w środku, by oznajmić ich przybycie. Crispin, mamrocząc bez przerwy przeprosiny, zajął pośpiesznie swoje miejsce przed ołtarzem i przez całą uroczystość trzymał nad głową pana młodego delikatną złotą koronę. Włosy miał w sporym nieładzie, ale tak było prawie zawsze. Pardos zauważył, że tuż przed rozpoczęciem ceremonii bardzo atrakcyjna kobieta, która miała trzymać koronę nad panną młodą, dała jego nauczycielowi mocnego kuksańca pięścią w żebra. Przez kaplicę przetoczyła się fala śmiechu. Duchowny zrobił zaskoczoną minę; pan młody uśmiechnął
się i skinął z zadowoleniem głową. Twarz panny młodej Pardos ujrzał dopiero później. W kaplicy, kiedy słowa wiążące małżonków wygłaszał duchowny, a potem powtarzali je razem bohaterowie uroczystości, pannę młodą spowijał welon. Pardos nie miał pojęcia, kim są biorący ślub – Crispin nie miał czasu na wyjaśnienia. Pardos nie znał nawet imienia stojącego obok niego Bassanidy; tego ranka wydarzenia rozwijały się z niewiarygodną szybkością, a jeden człowiek stracił życie. Kaplica była elegancka, a właściwie wspaniała, z przepychem ozdobiona złotem, srebrem i żyłkowanym marmurem. Okazały ołtarz został wykonany z czarnego kamienia. Nad głową, na niewielkiej kopule Pardos zauważył – ku swemu zaskoczeniu – złocistą postać Heladika w spadającym rydwanie ojca, trzymającego płonącą pochodnię. Obecnie wiara w syna boga była zakazana, a obaj patriarchowie uznali jego wizerunki za herezję. Wyglądało na to, że ludzie uczęszczający do tej patrycjuszowskiej kaplicy są na tyle ważni, by jak dotąd nie dopuścić do zniszczenia tej mozaiki. Pardos, który przyjął jasnego bożego syna razem z samym bogiem, poczuł iskierkę ciepła i życzliwości. Pomyślał, że to dobry znak. Natknięcie się na czekającego nań Woźnicę było nieoczekiwane i dodawało otuchy. A potem, w połowie celebry, Bassanida dotknął ręki Pardosa. Mozaicysta spojrzał we wskazanym kierunku i zamrugał. Do kaplicy właśnie wszedł człowiek, który zabił służącego lekarza. Był spokojny i opanowany; miał na sobie wspaniale udrapowaną szatę z białego jedwabiu zebraną pasem ze złotych ogniw i ciemnozielony płaszcz. Włosy starannie schował pod miękkim zielonym kapeluszem ozdobionym futrem. Krzykliwa biżuteria zniknęła. Dyskretnie zajął miejsce między starszym, przystojnym mężczyzną i znacznie młodszą kobietą. Teraz nie wyglądał na pijanego. Wyglądał jak młody książę, model dla wspaniałego Heladika na kopule. *** W kompleksie cesarskim i wyższych urzędach byli tacy, którzy aktywnie zabiegali o względy któregoś ze stronnictw hipodromowych lub obu jednocześnie. Plautus Bonosus, przewodniczący senatu, do nich nie należał. Wyznawał pogląd, że jego pozycji najlepiej odpowiada dobrotliwa obojętność zarówno wobec Błękitnych, jak i Zielonych. Ponadto z natury nie należał do tych, którzy oblegali tancerki, tak więc uroki słynnej Shirin z Zielonych stanowiły dla niego wyłącznie kwestię estetyki, nie stanowiąc źródła pożądania czy pokusy. W związku z tym nigdy by nie przyszedł na ten ślub, gdyby nie dwa powody. Pierwszym był jego syn: Cleander rozpaczliwie namawiał go do udziału w uroczystości i wzięcia go z sobą, a ponieważ syn przejawiał coraz mniejsze zainteresowanie cywilizowanymi spotkaniami, Bonosus nie chciał pominąć okazji do pokazania, że chłopak może wyglądać przyzwoicie oraz funkcjonować w społeczeństwie. Drugim powodem, nieco bardziej samolubnym, była informacja, przekazana gładko przez tancerkę wraz z zaproszeniem, że bankiet w jej domu ma przygotować Strumosus z Amorii. Bonosus miał pewne słabości. Na czele ich listy znaleźliby się prawdopodobnie czarujący chłopcy i pamiętne dania. Dwie niezamężne dziewczynki zostały oczywiście w domu. Bonosus i jego druga żona przybyli na ślub – bardzo punktualnie – do własnej pobliskiej kaplicy. Cleander spóźnił się, ale był czysty i w odpowiednim stroju. Patrząc w niejakim oszołomieniu na stojącego
obok syna, Bonosus prawie potrafił sobie przypomnieć obowiązkowego, mądrego chłopca, jakim był jeszcze przed dwoma laty. Prawe przedramię Cleandra wydawało się spuchnięte i jakby przybladłe, ale ojciec postanowił go o to nie pytać. Nie chciał wiedzieć. Przyłączyli się do procesji biało odzianych gości i muzykantów (w gruncie rzeczy bardzo dobrych muzyków z teatru) i odbyli krótki, dość szybki z powodu zimna spacer do domu tancerki. Co prawda Bonosus odczuł lekki niepokój, kiedy muzyczna parada zakończyła się przed portykiem ozdobionym niezłą kopią klasycznego trakezyjskiego popiersia kobiety. Wiedział, co będzie sądziła jego żona o wejściu do tego domu. Oczywiście nic nie mówiła, ale on i tak wiedział. Weszli do domostwa zwykłej tancerki, nadając w ten sposób tej kobiecie i jej domowi całą symboliczną godność jego urzędu. Dżad jeden wiedział, co tu się działo nocami po przedstawieniach. Thenais jak zwykle zachowywała się bez zarzutu, nie okazując cienia niechęci. Jego druga żona, znacznie młodsza od niego, była nienagannie wychowana i słynęła z powściągliwości. Wybrał ją dla obu tych cech po tym, jak Aelina umarła w tamto pamiętne lato zarazy, zostawiając go z trojgiem dzieci, za to bez nikogo, kto prowadziłby mu dom. Thenais uśmiechnęła się łaskawie i mruknęła coś uprzejmie do witającej ich w drzwiach szczupłej i ożywionej Shirin z Zielonych. Cleander, który stał między ojcem i macochą, oblał się szkarłatem, kiedy Bonosus go przedstawił, a gdy tancerka lekko dotknęła jego dłoni w geście powitania, wbił oczy w podłogę. „Jedna zagadka rozwiązana”, pomyślał senator, patrząc z rozbawieniem na chłopaka. „Przynajmniej ma dobry gust”, kwaśno dodał w myślach Bonosus. Jego nastrój poprawił się jeszcze bardziej, gdy służąca podała mu wino (które okazało się wspaniałym candariańskim), a inna kobieta zręcznie podsunęła mu talerzyk z delikatnymi przekąskami z owoców morza. Nastawienie Bonosa do świata oraz wydarzeń tego dnia nabrało zdecydowanie słonecznego zabarwienia, kiedy senator posmakował pierwszej próbki sztuki Strumosa. Sapnął z przyjemności i rozejrzał się dobrotliwie: gospodyni z Zielonych, w kuchni mistrz patelni Błękitnych, kilkoro gości z kompleksu cesarskiego (co sprawiło, że kiedy ich zauważył i jednemu z nich skinął głową, poczuł się mniej wyeksponowany), rozmaici artyści z teatru, a wśród nich pewien kędzierzawy były kochanek, którego Bonosus natychmiast postanowił unikać. Ujrzał pulchnego przełożonego gildii jedwabniczej (człowiek ten wydawał się bywać na wszystkich przyjęciach w Mieście), sekretarza najwyższego stratega, Perteniusza z Eubulus, prezentującego się zaskakująco dobrze, a także tęgiego przełożonego stronnictwa Zielonych o haczykowatym nosie. Imienia tego człowieka Bonosus nigdy nie pamiętał. Cieszący się wielkimi łaskami cesarza rhodiański mozaicysta stał z krępym młodym człowiekiem o bujnej brodzie i starszym, także brodatym mężczyzną, najwyraźniej Bassanidą. I wtedy senator zauważył jeszcze jednego nieoczekiwanego, godnego uwagi gościa. – Jest tu Skorcjusz – mruknął do żony, próbując maleńkiego marynowanego jeża morskiego podanego w silphium i czymś niemożliwym do zidentyfikowania, mającym zdumiewający smak imbiru i wschodu. – Jest z tym woźnicą Zielonych z Sarnicy, z Crescensem. – Zaiste ekscentryczne zebranie – odparła Thenais, nie zadając sobie nawet trudu, by spojrzeć na dwóch woźniców otoczonych wianuszkiem wielbicieli. Bonosus lekko się uśmiechnął. Lubił swoją żonę. Czasami nawet z nią sypiał. – Spróbuj wina – powiedział.
– Już to zrobiłam. Candariańskie. Będziesz zachwycony. – Jestem – odparł Bonosus z zachwytem. I tak było, dopóki ten Bassanida, którego zauważył przy mozaicyście, nie podszedł do niego i nie oskarżył Cleandra o morderstwo. Mimo wschodniego akcentu mówił na tyle wyraźnie – choć na szczęście cicho – że nie istniała żadna możliwość uniknięcia nieprzyjemności.
Rozdział 4 Nie znał Nishika długo – tylko przez czas trwania ich podróży do Sarancjum – i nie mógłby powiedzieć, że go lubił. Z krępego żołnierza był kiepski sługa i niedostatecznie uniżony towarzysz. Nie zadawał sobie trudu, by ukryć fakt, iż uważa Rustema za kłopotliwego cywila, co było tradycyjnym wojskowym podejściem. Przez pierwsze kilka dni Rustem wspomniał parę razy o swoich podróżach, ale kiedy nie wywołało to pożądanej reakcji, uznał, że próby zaimponowania zwykłemu żołnierzowi uchybiają jego godności. Mimo wszystko należało zauważyć, że przypadkowe zabicie towarzysza – bez względu na to, czy się go lubiło, czy nie – nie należy raczej do rzeczy, które powinno się aprobować, i Rustem wcale nie zamierzał tego czynić. Wciąż pałał oburzeniem w związku z porannym zabójstwem i własną upokarzającą ucieczką przez to dżadyckie miasto. Informację tę przekazał rosłemu, rudowłosemu rzemieślnikowi na weselu, na które został sprowadzony. Trzymał w dłoni kubek doskonałego wina, ale nie potrafił cieszyć się ani tym faktem, ani swoim przybyciem do sarantyńskiej stolicy po trudnej zimowej podróży. Obecność mordercy na uroczystości niwelowała wszelkie pozytywne uczucia i tylko zaostrzała jego gniew. Młodzieniec, odziany teraz niczym jakiś sarantyński arystokrata, zupełnie nie przypominał wulgarnego, pijanego awanturnika, który napadł na nich w tamtym zaułku. Chyba nawet nie poznawał Rustema. Lekarz wskazał go na prośbę mozaicysty, który, wbrew pierwszemu wrażeniu, że jest cholerykiem, wydawał się człowiekiem energicznym i konkretnym. Rzemieślnik zaklął pod nosem i natychmiast przywołał pana młodego. – Cleander znów coś spieprzył – oznajmił ponuro mozaicysta. Na imię miał Crispin i chyba lubił wulgarne odzywki. – Usiłował chwycić Shirin w korytarzu? Wojskowy pan młody miał niezwykle radosną minę. – Żałuję, ale nie. Dziś rano zabił na ulicy, przy świadkach, służącego tego człowieka. Widział to mój przyjaciel Pardos, który właśnie przybył do Miasta. Potem razem z hałastrą Zielonych Cleander ścigał ich obu aż do sanktuarium – z dobytymi mieczami. – O kurwa – stwierdził żołnierz z uczuciem. Wyraz jego twarzy zmienił się. – Ci głupi chłopcy. – To nie są chłopcy – rzekł zimno Rustem. – Chłopcy mają dziesięć lat albo coś koło tego. Ten człowiek był pijany o wschodzie słońca i zadał śmierć mieczem. Rosły żołnierz po raz pierwszy uważnie spojrzał na Rustema. – To rozumiem. On wciąż jest bardzo młody. Stracił matkę w bardzo złym czasie i porzucił inteligentnych przyjaciół dla szalonej grupki młodszych znajomych ze stronnictwa. Jest także beznadziejnie zadurzony w naszej gospodyni i na pewno pił rano z przerażenia, że przyjdzie do jej domu. – Ach – odparł Rustem z gestem dobrze znanym jego uczniom. – To wyjaśnia, dlaczego Nishik musiał umrzeć! Oczywiście. Wybacz, że o tym wspomniałem. – Nie bądź durniem, Bassanido – rzekł żołnierz z twardym błyskiem w oku. – Nikt tu nie chce darować zabójstwa. Spróbujemy coś zrobić. Ja wyjaśniam, nie usprawiedliwiam. Powinienem także wspomnieć, że chłopak jest synem Plauta Bonosa. Istnieje potrzeba niejakiej dyskrecji. – Który jest...? – Przewodniczącym senatu – wtrącił mozaicysta. – Stoi tam, ze swoją żoną. Zostaw to
nam, lekarzu. Oleandrowi dobrze zrobi porządne nastraszenie i mogę ci obiecać, że zajmiemy się tym. – Nastraszenie? – powiedział Rustem. Czuł wzbierający gniew. Rudowłosy mężczyzna miał szczere spojrzenie. – Powiedz mi, lekarzu, czy jakiś dworzanin króla królów zostałby surowiej ukarany za zabicie służącego w ulicznej bójce? Sarantyńskiego służącego? – Nie mam pojęcia – odparł Rustem, choć, oczywiście, je miał. Obrócił się na pięcie, minął jasnowłosą pannę młodą w białej szacie przepasanej czerwoną szarfą i ruszył prosto do mordercy i starszego mężczyzny wskazanego przez rzemieślnika, stojących w drugim końcu pomieszczenia. Miał świadomość, że jego szybkie kroki wzbudzą zainteresowanie odprężonych gości. Być może wyczuwając jakieś kłopoty, tuż przed nim pojawiła się uśmiechnięta służąca z tacą pełną talerzyków. Rustem musiał się zatrzymać – nie miał miejsca, by ją wyminąć. Zrobił głęboki wdech i z braku alternatywy przyjął jeden z podawanych sobie talerzyków. Kobieta – młoda, o pełnej figurze i ciemnych włosach – nie schodziła mu z drogi. Balansując okrągłą tacą, wyjęła mu z dłoni kubek. Palcami dotknęła jego dłoni. – Spróbuj – mruknęła, wciąż uśmiechnięta. Jej tunika była wycięta niepokojąco głęboko; ta moda nie dotarła jeszcze do Kerakeku. Rustem posłuchał jej. Ryba była zwinięta i zapieczona w cieście, a na talerzu towarzyszył jej jakiś sos. Kiedy lekarz ugryzł ją, w jego ustach nastąpiła łagodnie oszałamiająca eksplozja smaków i Rustem nie potrafił stłumić pomruku pełnej zdumienia przyjemności. Spojrzał na talerzyk, a potem na stojącą przed nim dziewczynę. Zanurzył palec w sosie i z niedowierzaniem posmakował go jeszcze raz. „Tancerka wyprawiająca tę ucztę najwyraźniej ma kucharza”, pomyślał. I śliczne służące. Ciemnowłosa dziewczyna z dołkami na policzkach patrzyła na niego z przyjemnością. Wciąż uśmiechnięta, podała mu serwetkę do wytarcia ust, wzięła od niego talerzyk i oddała mu wino. Rustem stwierdził, że fala gniewu jakoś się rozmyła. Kiedy jednak służąca wymruczała coś i odwróciła się do innego gościa, jeszcze raz spojrzał na senatora i jego syna i wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Stał przez chwilę, gładząc się po brodzie, a potem ruszył do przodu, tym razem wolniej. Zatrzymał się przed lekko zaczerwienionym przewodniczącym sarantyńskiego senatu, stojącym między surową, dość przystojną kobietą i – co ważniejsze – synem. Teraz czuł wielki spokój. Skłonił się mężczyźnie i kobiecie, po czym oficjalnie się przedstawił. Wyprostowując się, zobaczył, że chłopak w końcu go rozpoznaje i blednie. Syn senatora zerknął ku wejściu, gdzie gospodyni wciąż witała spóźnionych weselników. „Nie ma dla ciebie ucieczki”, pomyślał zimno Rustem i wygłosił swe oskarżenie celowo cichym, chłodnym tonem. Mozaicysta oczywiście miał rację: kiedy w sprawę są zamieszani ważni ludzie, dyskrecja i godność to kwestia zasadnicza. Rustem nie chciał angażować tutejszego prawa, zamierzając samemu rozprawić się z tym senatorem. Właśnie przyszło mu do głowy, że chociaż lekarz może wiele się nauczyć o sarantyńskiej medycynie i usłyszeć nieco paplaniny o sprawach państwowych, to człowiek będący wierzycielem przewodniczącego senatu może znaleźć się w odmiennej sytuacji – ku wielkiemu pożytkowi króla królów w Kabadhu, który akurat chciał się dowiedzieć paru rzeczy o Sarancjum. Rustem nie widział żadnego powodu, by biedny Nishik, jego długoletni, ukochany
sługa, miał zginąć na próżno. Senator rzucił synowi zadowalająco jadowite spojrzenie i mruknął: – Zabity? Święty Dżadzie. Jestem oczywiście przerażony. Musisz pozwolić... – Wyciągał własny miecz! – zawołał chłopak cichym, gwałtownym tonem. – Właśnie... – Zamilcz! – rzekł Plautus Bonosus, może nieco głośniej, niż zamierzał. Dwaj mężczyźni stojący nieopodal zerknęli w jego kierunku. Żona, uosobienie powściągliwości i opanowania, rozglądała się obojętnie po pokoju, nie zwracając uwagi na swoją rodzinę. Rustem widział jednak, że słucha. – Jak mówiłem – ciągnął już ciszej jeszcze bardziej poczerwieniały Bonosus, zwracając się z powrotem do Bassanidy – musisz pozwolić, bym po tej czarującej uroczystości zaproponował ci kubek wina w naszym domu. Oczywiście jestem wdzięczny, że postanowiłeś porozmawiać bezpośrednio ze mną. – Oczywiście – rzekł z powagą Rustem. – Gdzie moglibyśmy znaleźć twego nieszczęsnego sługę? – zapytał senator. Praktyczny człowiek. – Już się zaopiekowano ciałem. – Ach. A zatem są... inni, którzy już o tym wiedzą? – Ścigali nas po ulicach młodzieńcy z mieczami, którym przewodził twój syn – rzekł Rustem, pozwalając sobie na lekki nacisk. – Wyobrażam sobie, że pewna liczba ludzi nas zauważyła. Pomoc otrzymaliśmy w nowym sanktuarium cesarza od jego mozaicysty. – Ach – powtórzył Plautus Bonosus, rzucając okiem na przeciwległy kraniec pomieszczenia. – Ten Rhodianin. Wszędzie go pełno. No cóż, jeżeli ta sprawa jest już załatwiona... – Kiedy zostaliśmy zmuszeni do ucieczki – przerwał mu Rustem – zostawiłem muła i wszystkie moje rzeczy. Trzeba ci wiedzieć, że tego ranka właśnie przybyłem do Sarancjum. Senatorowa odwróciła się wtedy do niego i przyjrzała mu się z namysłem. Rustem spojrzał jej w oczy, ale szybko się odwrócił. Tutejsze kobiety wydawały się bardziej... obecne... niż w innych miejscach, które odwiedzał. Zastanawiał się, czy ma to coś wspólnego z cesarzową, z władzą, którą podobno dzierżyła. Kiedyś była zwykłą tancerką. To doprawdy nadzwyczajna historia. Senator zwrócił się do syna. – Cleandrze, przeprosisz naszą gospodynię i w tej chwili wyjdziesz, jeszcze przed podaniem kolacji. Ustalisz miejsce pobytu zwierzęcia oraz dobytku tego człowieka i każesz je sprowadzić do naszego domu. Potem zaczekasz tam na mój powrót. – Mam wyjść? Już? – zaprotestował chłopak naprawdę łamiącym się głosem. – Ale ja nawet... – Cleandrze, mógłbyś zostać za to napiętnowany albo wygnany. Sprowadź tego przeklętego muła. Żona położyła mu rękę na ramieniu. – Ćśśś... – mruknęła. – Popatrz. W dużym pomieszczeniu pełnym ożywionych, goniących za przyjemnościami sarantyńczyków zapadła cisza. Plautus Bonosus zerknął nad ramieniem Rustema i zamrugał z zaskoczenia. – A jakim cudem pojawili się tu oni? – zapytał w powietrze. Rustem odwrócił się. Cisza zmieniła się w szelest, jako że ponad pięćdziesiąt osób ukłoniło się lub przyklękło przed parą, która stanęła w progu. Mężczyzna był bardzo wysoki, gładko ogolony, nieodparcie przystojny. Przyszedł bez nakrycia głowy, co było u niego niezwykłe, lecz znakomicie ukazywało jego gęste, złociste
włosy. Miał na sobie długą do kolan, ciemnoniebieską tunikę rozciętą po bokach i oblamowaną złotem, złociste obcisłe spodnie i czarne wysokie buty, upodabniające go do żołnierza, oraz ciemnozielony odświętny płaszcz spięty na ramieniu błękitnym klejnotem wielkości paznokcia męskiego kciuka. W ręce, z okazji ślubu, trzymał biały kwiat. Stojąca obok niego kobieta luźno upięła złociste włosy pod białą ażurową czapeczką, spod której wymykały się utrefione loczki. Jej sięgająca ziemi szata mieniła się szkarłatem, a u dołu była ozdobiona drogimi kamieniami. Kobieta miała złote kolczyki, złoty naszyjnik wysadzany perłami i złocisty płaszcz. Wzrostem prawie dorównywała mężowi. Kiedy weselnicy prostowali się po oddaniu czci nowo przybyłym, u boku mężczyzny pojawił się blady, szczupły osobnik i szepnął mu coś do ucha. – Leontes – poinformował cicho senator Rustema. – Strateg. Był to gest uprzejmości. Rustem nie mógł znać tego człowieka, choć od lat o nim słyszał – i bał się go, jak wszyscy w Bassanii. „Sława rzuca blask, pomyślał Rustem, coś niemal dotykalnego”. Oto Złocisty Leontes (pochodzenie tego przydomka stało się teraz zrozumiałe), który na wschód od Asen doszczętnie rozbił ostatnią w pełni zebraną armię Północy i o mały włos nie schwytał bassanidzkiego generała, wymuszając haniebny pokój. Po powrocie do Kabadhu generał skorzystał z sugestii popełnienia samobójstwa. Także Leontes zdobył dla Waleriusza ziemie (oraz dobrze pracujących, płacących podatki ich mieszkańców) leżące na wielkich obszarach rozciągających się na zachód i południe aż do legendarnych pustyń Madżritu, brutalnie przerwał wypady z Moskavu i Karchu i został uhonorowany – słyszano o tym nawet w Kerakeku – najwspanialszym tryumfem, jaki od czasu założenia tego miasta przez Saraniosa wyprawił cesarz powracającemu strategowi. Oraz jako dodatkową nagrodę otrzymał tę wysoką lodowato elegancką kobietę stojącą u jego boku. W Bassanii wiedziano też o Daleinoi, nawet w Kerakeku, który przecież leżał na południowym szlaku handlowym. Bogactwo rodziny zapoczątkował monopol na przyprawy, a wschodnie przyprawy przechodziły zwykle przez północną albo południową Bassanię. Jakieś dziesięć czy piętnaście lat wcześniej w czasie przejmowania tronu Flawiusz Daleinus został zabity w jakiś straszliwy sposób. Rustem przypominał sobie, że chodziło o jakiś rodzaj ognia. Podczas tego samego ataku zostali zabici albo okaleczeni jego starsi synowie, a córka... znajdowała się w tym pokoju, lśniąca i złocista niczym zdobycz wojenna. Na krótki gest stratega pośpieszyła do niego z winem ciemnowłosa służąca z policzkami zaróżowionymi z podniecenia. Jego żona także przyjęła kubek, lecz kiedy Leontes postąpił do przodu, ona się nie ruszyła, tak że został teraz sam, jak aktor na scenie. Rustem zobaczył, jak Styliane Daleina rozgląda się powoli, zauważając, czego był pewien, niewidoczne dla niego układy. Minę miała równie nieprzeniknioną co żona senatora, lecz wrażenie wywierane przez obie te kobiety było całkowicie odmienne. Podczas gdy żona Plauta Bonosa była powściągliwa i obojętna, arystokratyczna małżonka najpotężniejszego żołnierza cesarstwa była zimna, lśniąca i nawet nieco przerażająca. W swoim rodowodzie miała porażające bogactwo, wielką władzę i gwałtowną śmierć. Kiedy strateg przemówił, Rustemowi udało się oderwać od niej wzrok. – Lysurgos Matanios powiedział kiedyś, że lepiej ujrzeć przyjaciela dobrze ożenionego, niż sączyć najcenniejsze nawet wino – zaczął Leontes, unosząc swój kubek. – Dzisiaj cieszę się z obu tych rzeczy – dodał, robiąc przerwę na łyk. Rozległ się powściągliwy śmiech dworaków oraz swobodniejszy śmiech ludzi teatru i wojskowych. – Zawsze to mówi – mruknął sucho Bonosus do Rustema. – Chciałbym jednak
wiedzieć, z jakiego powodu się tu znalazł. Strateg ciągnął jakby w odpowiedzi: – Wydawało mi się słuszne wstąpić tu i wznieść kubek na cześć małżeństwa jedynego człowieka w armii, który potrafi mówić tak dużo i tak dobrze, i tak dużo, i... tak dużo, że udało mu się wydobyć ze skrzyń kompleksu zaległy żołd. Nikomu nie polecam znalezienia się w sytuacji, w której namawia go do zrobienia czegokolwiek trybun Czwartego Sauradyjskiego... chyba że ten ktoś ma mnóstwo czasu. Znów rozległ się śmiech. Leontes wysławiał się gładko jak dworzanin, lecz zachowywał się bezpośrednio i skromnie, a jego żarty były po żołniersku proste i swobodne. Rustem obserwował wojskowych patrzących na mówiącego. Na twarzach mieli wypisane uwielbienie. Żona stratega, nieruchoma jak posąg, wydawała się lekko znudzona. – Obawiam się jednak – mówił Leontes – że dziś nie mamy zbyt wiele czasu, zatem pani Styliane i ja nie możemy wam towarzyszyć w degustacji wspaniałości przygotowanych przez Strumosa z Błękitnych w domu Zielonych. To rzadkie zjednoczenie stronnictw jest wielce chwalebne i mam nadzieję, że zapowiada ono spokojny sezon wyścigowy. – Przerwał i dla dodania wagi swoim słowom uniósł brew: reprezentował przecież władzę. – Przybyliśmy tu, by pozdrowić państwa młodych w najświętsze imię Dżada oraz by przekazać pewną informację, która być może powiększy jeszcze radość tego dnia. – Znów przerwał i upił nieco wina. – Właśnie nazwałem pana młodego trybunem Czwartego Sauradyjskiego. Tak się składa, że mam spóźnione informacje. Wygląda na to, że jakiś najwyższy strateg, chcąc oddalić od swych przeciążonych uszu pewien miodopłynny głos, nierozważnie podpisał tego ranka dokumenty potwierdzające awans trybuna Carullusa z Trakezji na nowe stanowisko... chiliarchy Drugiego Calizjańskiego, które to stanowisko ma być przez niego objęte w ciągu trzydziestu dni... co pozwoli nowemu chiliarsze spędzić trochę czasu z żoną oraz stracić w hipodromie nieco z jego podwyższonego żołdu. Te ostatnie słowa zostały niemal zagłuszone przez okrzyki radości i śmiech. Zaczerwieniony pan młody wystąpił szybko do przodu i ukląkł przed strategiem. – Panie mój – rzekł, podnosząc wzrok – oniemiałem. – Wywołało to kolejny wybuch śmiechu u tych, którzy znali bohatera dnia. – Co prawda – dodał Carullus, unosząc dłoń – muszę zadać jedno pytanie. – Jako oniemiały? – odezwała się Styliane Daleina zza męża. Były to jej pierwsze słowa, i to wypowiedziane cichym głosem, ale wszyscy je usłyszeli. Niektórzy ludzie nie muszą podnosić głosu, aby zostać usłyszanymi. – Nie posiadam tej umiejętności, pani. Muszę posłużyć się językiem, choć z o wiele mniejszą wprawą niż ludzie postawieni wyżej ode mnie. Pragnę jedynie zapytać, czy mogę odmówić przyjęcia tego awansu. Zapadła cisza. Leontes zamrugał. – To niespodzianka – rzekł. – Sądziłbym... – nie dokończył zdania. – Mój panie, mój dowódco... jeśli chcesz nagrodzić niegodnego żołnierza, zrobisz to, pozwalając mu walczyć w następnej kampanii u twego boku. Nie sądzę, bym mówił coś niestosownego, twierdząc, że, przy podpisanym na wschodzie Wieczystym Pokoju, Calizjum takim miejscem nie będzie. Czy nie mógłbym służyć pod tobą gdzieś na zachodzie, mój strategu? Rustem usłyszał, że na wzmiankę o Bassanii stojący obok niego senator niespokojnie się poruszył i cicho chrząknął. Nie zostało jednak powiedziane nic ważnego. Na razie. Strateg lekko się uśmiechał, odzyskawszy zimną krew. Sięgnął ręką w dół i niemal
ojcowskim gestem zmierzwił włosy klęczącego przed nim żołnierza. Powiadano, że jego ludzie kochają go tak, jak kochają swego boga. – Nie ogłoszono żadnej kampanii, chiliarcho – rzekł Leontes. – Nie mam też w zwyczaju wysyłać świeżo ożenionych oficerów na front wojenny, jeżeli jest – a jest zawsze – jakaś alternatywa. – A zatem, skoro nie ma żadnej wojny, mogę zostać przydzielony do ciebie – powiedział Carullus i niewinnie się uśmiechnął. Rustem prychnął: ależ ten człowiek jest zuchwały. – Zamknij się, idioto! Rudowłosego mozaicystę usłyszał cały pokój. Potwierdził to w następnej chwili wybuch śmiechu. To było oczywiście zamierzone. Rustem zaczął sobie szybko zdawać sprawę, jak wiele z tego, co się tu mówiło i robiło, jest starannie zaplanowaną lub sprytnie zaimprowizowaną grą. Uznał, że Sarancjum jest sceną. Nic dziwnego, że aktorka może mieć tu tak wielką władzę, ściągnąć do swego domu tak wielu znakomitych gości – albo zostać cesarzową, gdyby już miało do tego dojść. W Bassanii coś takiego było oczywiście nie do pomyślenia. Całkowicie nie do pomyślenia. Strateg znów się uśmiechał, przedstawiając sobą obraz człowieka swobodnego, pewnego swego boga – oraz siebie, pomyślał Rustem. Obraz człowieka sprawiedliwego. Leontes zerknął na mozaicystę i uniósł ku niemu kubek. – To dobra rada, żołnierzu – rzekł do Carullusa, wciąż pozostającego na klęczkach. – Znasz przecież różnicę między żołdami legata i chiliarchy. Masz teraz żonę i wkrótce powinieneś mieć silne dzieci, które będziesz wychowywał w służbie świętego Dżada i ku czci jego imienia. – Zawahał się. – Jeśli w tym roku odbędzie się jakaś kampania – a chcę powiedzieć bardzo wyraźnie, że cesarz nic o tym nie wspomina – to mogłoby się to stać w imieniu biednej, skrzywdzonej królowej Antów, co oznacza Bachiarę, a ja nie chcę mieć tam u swego boku nowożeńca. Chcę cię na razie widzieć na wschodzie, żołnierzu, więc już o tym nie mów. – Zostało to powiedziane bez ogródek, lecz prawie po ojcowsku, chociaż, jak pomyślał Rustem, Leontes nie może być starszy od żołnierza, do którego się zwracał. – Wstań i przyprowadź nam swoją żonę, byśmy ją mogli przed wyjściem pozdrowić. – Akurat widzę Styliane, jak to robi – mruknął pod nosem senator stojący obok Rustema. – Cicho – odezwała się nagle jego żona. – Lepiej popatrz. Rustem też to zobaczył. Jakaś osoba postąpiła do przodu, mijając Styliane Daleinę, chociaż na chwilę zatrzymała się z wdziękiem obok niej, tak że Rustem długo miał pamiętać obie złociste postacie stojące obok siebie. – Czy biedna, skrzywdzona królowa Antów mogłaby mieć w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia? O tym, czy w jej kraju ma być rozpętana wojna w jej imieniu – odezwała się nowo przybyła. Jej głos – mówiła po sarantyńsku, lecz z zachodnim akcentem – miał czystość dzwonu i dźwięczał w nim gniew; przeszedł przez pokój jak nóż przez jedwab. Strateg odwrócił się. Był wyraźnie zaskoczony, ale szybko to ukrył. W chwilę później ukłonił się oficjalnie, a jego żona – z lekkim uśmiechem, jak zauważył Rustem – przyklękła z niezrównanym wdziękiem. W następnej chwili w jej ślady poszli pozostali weselnicy. Kobieta zaczekała, aż wszyscy wstaną. Nie było jej na uroczystości zaślubin, musiała przybyć przed chwilą. Pod naszyjnikiem z klejnotami i stolą też była ubrana w biel. Włosy
miała zebrane pod miękkim, ciemnozielonym nakryciem głowy, a gdy zrzuciła płaszcz w identycznym odcieniu, oddając go w ręce służącej, można było zobaczyć, że długa do ziemi szata ma z boku jeden pionowy pasek w kolorze purpury, wszędzie na świecie oznaczający królewską krew. Gdy goście wstali z szelestem szat, Rustem zobaczył, że mozaicysta i ten młodszy Bachiarczyk, który rano uratował mu życie, nadal klęczą. Krępy młodzieniec podniósł wzrok i Rustem ku swemu zaskoczeniu ujrzał na jego twarzy łzy. – Królowa Antów – wszeptał mu do ucha senator. – Córka Hildrica. Potwierdzało to niepotrzebnie wnioski, które lekarz sam już wyciągnął na podstawie dostępnych informacji. O tej kobiecie mówiło się też w Sarnicy, o jej jesiennej ucieczce przed zabójstwem i wygnaniu w Sarancjum. Była zakładniczką cesarza, pretekstem do wojny, gdyby takiego potrzebował. Usłyszał, jak senator mówi coś do syna. Cleander mruknął ze złością i pretensją w głosie, ale posłuchał rozkazu ojca i wyszedł z pokoju. W tej chwili chłopak właściwie nie miał znaczenia. Rustem wpatrywał się w antyjską królową, samotną i znajdującą się tak daleko od domu. Była spokojna, nieoczekiwanie młoda i po królewsku lustrowała lśniący tłum sarantyńczyków. Lecz lekarz tkwiący w Rustemie – bo bycie lekarzem stanowiło jądro osobowości Bassanidy – zobaczył w czystych błękitnych oczach patrzących na niego z drugiego krańca pomieszczenia coś zupełnie innego, coś starannie skrywanego. – Ach – westchnął mimowolnie i wtedy zorientował się, że znów spoczywa na nim wzrok żony Plauta Bonosa. *** Kyros wiedział, że przygotowanie uczty na pięćdziesiąt osób nie stanowi dla Strumosa żadnego wyzwania, wziąwszy pod uwagę, że w sali bankietowej Błękitnych często obsługiwali cztery razy tyle biesiadników. Pewne niedogodności wiązały się z używaniem innej kuchni, ale byli tu przed kilkoma dniami i Kyros, który stale otrzymywał coraz bardziej odpowiedzialne zadania, sporządził inwentaryzację, umiejscowił przybory i dopilnował koniecznych zmian. Jakimś cudem przeoczył brak morskiej soli i wiedział, że Strumosus szybko o tym nie zapomni. Mistrz patelni nie miał skłonności do – by ująć to łagodnie – tolerowania potknięć. Kyros pobiegłby do ich własnej siedziby, by samemu przynieść brakujący składnik, ale bieganie było jedną z rzeczy, do których zupełnie się nie nadawał, zważywszy na zniekształconą stopę, którą powłóczył prawie całe życie. Tak czy owak był już wtedy zajęty warzywami na zupę, a inni podkuchenni i kucharczykowie mieli własne obowiązki. Do kompleksu Błękitnych poszła jedna ze służących gospodyni – ta ładna, ciemnowłosa, o której wszyscy rozprawiali, kiedy nie było jej w pobliżu. Kyros rzadko włączał się do takich rozmów. Swoje namiętności zachowywał dla siebie. Akurat przez ostatnie kilka dni – od pierwszej wizyty w tym domu – marzył o mieszkającej tu tancerce. Mogło to i być nielojalne względem jego stronnictwa, ale wśród tancerek Błękitnych nikt nie poruszał się, nie mówił i nie wyglądał jak Shirin z Zielonych. Na dźwięk jej perlistego śmiechu dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia serce biło mu szybciej, a nocą jego myśli wędrowały ścieżkami pożądania. W taki sposób reagowała na nią jednak większość mężczyzn w Mieście i Kyros o tym wiedział. Strumosus uznałby to za objawy pospolitego gustu, za namiętność zbyt łatwą, pozbawioną wszelkiej subtelności. Królująca tancerka Sarancjum? Cóż za oryginalny przedmiot pożądania! Kyros niemal słyszał surowy głos kuchmistrza i jego drwiące
oklaski, kiedy uderzał grzbietem jednej dłoni w zagłębienie drugiej. Bankiet dobiegał końca. Dzik nadziewany drozdami, dzikimi gołębiami i jajami przepiórek, podany w całości na olbrzymim drewnianym talerzu wywołał entuzjastyczne okrzyki słyszalne nawet w kuchni. Shirin już wcześniej przysłała tę czarnowłosą dziewczynę z wiadomością, że jej goście rozpływają się z zachwytu nad jesiotrem – to król ryb! – podanym na kwiatach oraz królikiem z soriyyańskimi figami i oliwkami. A jeszcze wcześniej gospodyni przekazała własne wrażenia dotyczące zupy. Według jej dokładnych słów, przyniesionych przez tę samą dziewczynę z radością podkreślaną przez dołeczki na policzkach, tancerka Zielonych jeszcze tego samego dnia zamierzała poślubić człowieka, który ją ugotował. Strumosus wskazał łyżką na Kyrosa, a ciemnowłosa dzierlatka uśmiechnęła się i puściła do niego oko. Kyros natychmiast pochylił głowę nad siekanymi ziołami, ponieważ zewsząd podniosły się krzykliwe docinki, a celował w nich jego przyjaciel, Rasic. Kyros poczuł, że czerwienieją mu czubki uszu, ale nie podnosił wzroku. Przechodzący obok Strumosus stuknął go lekko w tył głowy łyżką na długim trzonku: był to ze strony kuchmistrza gest dobrotliwy i pełen uznania. Strumosus połamał w swojej kuchni mnóstwo drewnianych łyżek. Jeśli uderzył kogoś na tyle lekko, że łyżka ocalała, można było się domyślać, że jest zadowolony. Wyglądało na to, że brak morskiej soli został jednak zapomniany albo wybaczony. Kolacja rozpoczęła się z wysokiego tonu – podekscytowani goście trajkotali jak najęci o przybyciu i natychmiastowym wyjściu najwyższego stratega i jego żony z młodą królową z Zachodu. Gisel z Antów pojawiła się na uczcie. Jej niespodziewana obecność była niejako prezentem Shirin dla innych weselników, którzy mieliby okazję spożyć posiłek z osobą krwi królewskiej. Królowa jednak przyjęła propozycję stratega, by wraz z nim wrócić do kompleksu cesarskiego i omówić kwestię Bachiary – jej kraju – z pewnymi osobami. Zebrani wyciągnęli wniosek, który przekazała też do kuchni bardzo zainteresowanemu Strumosowi sprytna ciemnowłosa służąca, że tymi pewnymi osobami mógł być sam cesarz. Dziewczyna powiedziała, że Leontes wyraził niepokój i zaskoczenie, iż nikt się z królową jeszcze w tej sprawie nie konsultował ani nawet jej nie powiadomił, i przyrzekł naprawić to niedopatrzenie. Dodała, że był niemożliwie cudowny. Tak więc przy stole w kształcie podkowy ustawionym w jadalni nie było nikogo królewskiego rodu, a jedynie wspomnienie pobytu królowej wśród gości oraz jej ostrego, karcącego tonu skierowanego do najważniejszego żołnierza w cesarstwie. Kiedy Strumosus dowiedział się o jej wyjściu, najpierw był, oczywiście, rozczarowany, a potem niespodzianie się zamyślił. Kyros tylko żałował, że jej nie widział. Czasami w kuchni wiele się traciło, dbając o przyjemności innych. Służące tancerki i te, które wynajęła na ten dzień, oraz chłopcy przyprowadzeni z kompleksu Błękitnych najwyraźniej skończyli sprzątać ze stołów i teraz zebrali się pod uważnym spojrzeniem Strumosa, wygładzając tuniki i ścierając plamki z policzków czy ubrania. Wysoki, dobrze zbudowany pomocnik o bardzo ciemnych oczach, zupełnie nie znany Kyrosowi, wytrzymał wzrok kuchmistrza, kiedy ten zatrzymał się przed nim i mruknął z dziwnym półuśmieszkiem: – Wiedziałeś, że Lysippus wrócił? Zostało to powiedziane cicho, ale Kyros stał obok kucharza i chociaż szybko się
odwrócił, by zająć się tacami z deserami, wszystko usłyszał. Także to, jak po chwili milczenia Strumosus powiedział tylko: – Nie zapytam, skąd się o tym dowiedziałeś. Masz sos na czole. Zetrzyj go, nim wyjdziesz do jadalni. Strumosus ruszył dalej wzdłuż szpaleru. Kyros oddychał z trudem. Calizjanin Lysippus, odrażająco tłusty główny urzędnik podatkowy Waleriusza, został wygnany po Zamieszkach Zwycięstwa. Osobiste zwyczaje Calizjanina wzbudzały wśród niższych klas Miasta strach i obrzydzenie; jego imieniem straszono nieposłuszne dzieci. Do czasu wygnania był też pracodawcą Strumosa. Kyros zerknął na kuchmistrza, który doszedł już do ostatnich posługaczy. To tylko plotka, napomniał się Kyros, a ta wiadomość może być nowa dla niego, lecz niekoniecznie dla Strumosa. W każdym razie żadną miarą nie potrafił odgadnąć jej znaczenia, a i tak to nie była jego sprawa. Mimo to czuł niepokój. Strumosus skończył ustawianie chłopców i wysłał ich z powrotem do gości z dzbankami słodzonego wina i procesyjnie niesionymi deserami: ciasteczkami sezamowymi, kandyzowanymi owocami, papką ryżową w miodzie, melonami o wonnym miąższu, gruszkami w wodzie, daktylami i rodzynkami, migdałami i kasztanami, winogronami w winie, olbrzymimi talerzami serów – górskich i nizinnych, białych i złocistych, miękkich i twardych – z miodem, w którym można je było maczać oraz z własnym chlebem orzechowym Strumosa. Specjalnie upieczony okrągły bochenek został położony przed państwem młodymi; w cieście zostały zapieczone dwa srebrne pierścienie – prezent od kuchmistrza. Kiedy z kuchni zniknął ostatni talerz, taca, flasza, puchar i miseczka, a z sali bankietowej nie dobiegły żadne dźwięki oznaczające katastrofę, Strumosus pozwolił sobie wreszcie usiąść na stołku z kubkiem wina przy łokciu. Nie uśmiechał się, ale odłożył swą drewnianą łyżkę. Obserwując go kątem oka, Kyros odetchnął. Wszyscy wiedzieli, co oznacza odłożona łyżka. Chłopak pozwolił sobie na odprężenie. – Sądzę – powiedział kuchmistrz do całej kuchni – że zrobiliśmy dość, by dzień zaślubin zakończył się łagodnie i wesoło, a noc będzie, jaka będzie. – Cytował jakiegoś poetę. Często to robił. Napotkawszy spojrzenie Kyrosa, dodał cicho: – Plotki na temat Lysippa co pewien czas wypływają na powierzchnię jak burzące się mleko. Dopóki cesarz nie odwoła jego wygnania, jego tu nie ma. Oznaczało to, że wie, iż Kyros podsłuchiwał. Strumosowi niewiele umykało. Kuchmistrz rozejrzał się po zatłoczonej kuchni i podniósł głos: – Zrobiliście przyzwoitą robotę. Tancerka powinna być zadowolona. *** – Każe ci powiedzieć, że jeśli natychmiast jej nie wyratujesz, zacznie krzyczeć na własnym bankiecie, a winą zwali na ciebie. Rozumiesz – dodał ptak bezgłośnie – że nie znoszę, jak się mnie zmusza do mówienia do ciebie w ten sposób. To nienaturalne. „Jakby w którymkolwiek z tych dialogów było cokolwiek naturalnego”, pomyślał Crispin, usiłując skupić uwagę na toczącej się wokół niego rozmowie. Ptaka Shirin słyszał tak wyraźnie, jak niegdyś słyszał Linon – pod warunkiem że znajdowali się z tancerką wystarczająco blisko siebie. Ze wzrostem odległości wewnętrzny głos Danis cichł, a potem znikał. Ptak, podobnie jak Shirin, nie słyszał jego myśli. W gruncie rzeczy Danis miała rację. To było nienaturalne. Większość weselników wróciła do sali recepcyjnej Shirin. Na wschodzie nie
hołdowano rhodiańskiemu zwyczajowi pozostawania przy stole czy, podczas bankietów w dawnym stylu, na leżankach. Po zakończeniu posiłku, kiedy dopijano ostatnie kubki wina zmieszanego z wodą lub miodem, sarantyńczycy, chociaż czasami chwiejnie, wstawali od stołu. Crispin zerknął na drugi koniec pomieszczenia i nie potrafił pohamować uśmiechu. Usta zakrył dłonią. Shirin, mająca ptaka na szyi, została przyparta do ściany – między piękną skrzynią z drewna i spiżu oraz sporą ozdobną urną – przez głównego sekretarza najwyższego stratega. Perteniusz, rozgestykulowany w ferworze rozmowy, raczej nie wykazywał chęci do zauważenia jej wysiłków zmierzających do zmiany miejsca i przyłączenia się do innych gości. Crispin uznał radośnie, że jest to utalentowana, wyrafinowana kobieta. Poradzi sobie z zalotnikami, zarówno mile, jak i niemile widzianymi. Wrócił do słuchania toczącej się obok rozmowy. Skorcjusz i muskularny woźnica Zielonych, Crescens, omawiali różne ustawienia koni w kwadrydze. Carullus opuścił swoją młodą żonę i spijał z ich ust każdą sylabę. Podobnie jak paru innych weselników. Niedługo miał się zacząć sezon wyścigowy i ta rozmowa wyraźnie zaostrzała apetyty słuchaczy. Sarantyńczycy najbardziej czcili świętych mężów i woźniców. Crispin słyszał o tym, zanim jeszcze wyruszył w podróż. Teraz się przekonał, że to prawda – przynajmniej jeśli chodzi o woźniców. Kasja stała nieopodal, rozmawiając z dwiema czy trzema młodszymi tancerkami Zielonych; w pobliżu czujnie krążył Vargos. Tancerki prawdopodobnie zadręczały ją, mówiąc o zbliżającej się nocy, co stanowiło część zwyczajów weselnych. Co prawda w przypadku tej szczególnej panny młodej takie zadręczanie było całkowicie nie na miejscu. Crispinowi przyszło do głowy, że powinien do niej podejść i złożyć jej odpowiednie życzenia. – Teraz mówi, że jeśli tylko tu podejdziesz, da ci rozkosze, jakie sobie jedynie wyobrażałeś – odezwał się naraz w jego głowie ptak tancerki. – Nie cierpię, kiedy to robi. Crispin roześmiał się, ściągając na siebie zdziwione spojrzenia osób przysłuchujących się toczonej obok niego dyskusji. Zamienił śmiech w kaszel i znów spojrzał w drugi koniec pomieszczenia. Usta Shirin zastygły w sztywnym uśmiechu. Jej oczy napotkały wzrok mozaicysty ponad ramieniem szczupłego, bladego sekretarza; płonęły żądzą mordu, a nie obietnicą jakichkolwiek rozkoszy, cielesnych czy duchowych. Crispin uświadomił sobie poniewczasie, że Perteniusz musi być bardzo pijany. To też go rozbawiło. Sekretarz Leontesa był zwykle najbardziej opanowanym z ludzi. Crispin uznał, że mimo to Shirin da sobie radę. To wszystko było właściwie bardzo zabawne. Pomachał tancerce, uśmiechając się do niej uprzejmie, po czym wrócił do rozmowy woźniców. Osiągnął z córką Zotika porozumienie zbudowane wokół jego zdolności słyszenia ptaka oraz tego, co opowiedział jej o Linon. Owego chłodnego jesiennego popołudnia – wydawało się to tak dawno temu – zapytała go, czy to, co zrobił ze swoim ptakiem, oznacza, że powinna w taki sam sposób uwolnić Danis. Crispin nie potrafił udzielić jej odpowiedzi. Nastąpiła cisza, którą Crispin rozumiał, a potem usłyszał, jak ptak mruczy bezgłośnie: Kiedy będę tym znużona, powiem ci. Obiecuję. Jeśli tak się stanie, zanieś mnie z powrotem. Crispin zadrżał wtedy na myśl o polanie, gdzie zwrócenie duszy Linon uratowało im życie we mgle półświata. Zaniesienie jednego z ptaków alchemika do Drzewielasu nie było prostą sprawą, ale ani wtedy, ani później Crispin o tym nie wspomniał. Nawet wtedy, gdy przyszedł do Shirin list od Martiniana; tancerka posłała Crispinowi
wiadomość do sanktuarium, a on przyszedł i go przeczytał. Wyglądało na to, że Zoticus zostawił staremu przyjacielowi instrukcje: gdyby w połowie zimy jeszcze nie wrócił do domu z niespodziewanej jesiennej podróży albo nie przysłał wiadomości, to Martinian ma postąpić tak, jakby alchemik zmarł, i podzielić jego posiadłość zgodnie z podanymi wskazówkami. Zadbał o służących, uczynił wiele osobistych zapisów, a niektóre przedmioty i dokumenty kazał spalić. Dom pod Vareną i wszystko, co nie zostało w nim zniszczone, zostawił swojej córce Shirin do wykorzystania wedle jej uznania. – Dlaczego to zrobił? Co, w niemożliwe imię Dżada, mam robić z domem w Bachiarze? – zawołała dziewczyna do Crispina w salonie, gdzie na skrzyni obok paleniska leżał ptak. Była oszołomiona i zdenerwowana. Crispin wiedział, że nigdy w życiu nie widziała ojca. Nie była też jego jedynym dzieckiem. – Sprzedaj go – doradził. – Martinian się tym zajmie. To najuczciwszy człowiek na świecie. – Dlaczego zostawił go mnie? – zapytała. Crispin wzruszył ramionami. – Ja go wcale nie znałem, dziewczyno. – A dlaczego myślą, że on nie żyje? Dokąd poszedł? Na to pytanie chyba znał odpowiedź. Nie była to trudna zagadka, co jednak nie ułatwiało pogodzenia się z jej rozwiązaniem. Martinian napisał, że Zoticus niespodziewanie wybrał się w późną podróż do Sauradii. Cristin napisał wcześniej alchemikowi o Linon, w zawoalowany sposób opisując wydarzenia z tamtej leśnej polany. Zoticus na pewno wyciągnął odpowiednie wnioski, o wiele więcej wniosków niż Crispin. Właściwie mozaicysta był zupełnie pewien, dokąd się udał ojciec Shirin. I prawie pewien, co się stało, kiedy tam dotarł. Nie powiedział tego dziewczynie. Zamiast tego wyszedł na zimowy ziąb i zacinający deszcz, mając w głowie sporo trudnych myśli, a wieczorem w gospodzie „Spina” bardzo dużo wypił. Przydzieleni mu strażnicy wszędzie za nim chodzili, chroniąc tak cenionego cesarskiego mozaicystę przed wszelkimi nieszczęściami. Doczesnymi nieszczęściami. Były także inne. Wino nie odniosło pożądanego skutku. Wspomnieniu zubira, jego ciemnej, olbrzymiej obecności w życiu Crispina chyba nie było pisane go opuścić. Sama Shirin była duchem równoważącym. Zaczął o niej tak myśleć w miarę przemijania zimy. Śmiech, ruchy szybkie jak u kolibra, równie szybka myśl, a także szczodrość, jakich tak sławna kobieta wcale nie musiała przejawiać. Nie mogła nawet przejść się po Mieście bez wynajętych strażników, którzy chronili ją przed wielbicielami. Wyglądało na to – a Crispin dowiedział się o tym dopiero dziś – że tancerka nawiązała znajomość z Gisel, młodą antyjską królową. Nie miał pojęcia, kiedy to się zaczęło. Żadna z nich nic mu nie powiedziała. Kobiety, które tu znał, były... skomplikowane. W pewnej chwili tego popołudnia Crispin doznał dręczącej świadomości, że w pomieszczeniu znajdują się cztery kobiety, które niedawno wplątały go w intymne przeżycia z sobą: królowa, tancerka, zamężna arystokratka... oraz ocalona przez niego od niewolnictwa panna młoda. Pomyślał, że tylko Kasja dotykała go z czułością, pewnej wietrznej, czarnej, nawiedzanej przez sny nocy w Sauradii. To wspomnienie krępowało go. Wciąż słyszał okiennicę uderzającą na wietrze, wciąż widział Ilandrę, którą, zanim zniknęła, oddzielał od niego we śnie zubir. Obudził się wtedy z krzykiem w zimnym pokoju, a obok niego w
łóżku leżała Kasja, mówiąc coś do niego. Spojrzał teraz na nią, świeżo poślubioną jego najbliższemu przyjacielowi w tym mieście, ale kiedy zobaczył, że jej oczy spoczywają na nim, szybko odwrócił wzrok. To też było echem pewnej innej wymiany spojrzeń, jaka nastąpiła wcześniej tego popołudnia. Kiedy Złocisty Leontes rozmawiał z Carullusem, a mieszanka weselników chłonęła jego słowa, jakby to był jakiś święty tekst, Crispin nie potrafił nie patrzeć na inną niedawną pannę młodą. „Jego nagrodę”, jak nazwała się Styliane zeszłej jesieni w półmroku crispinowego pokoju w zajeździe. Kiedy słuchał teraz Leontesa, mozaicysta zrozumiał coś, przypominając sobie bezpośrednie słowa stratega i jego zachowanie w Pałacu Attenińskim owego wieczoru, gdy pojawił się tam po raz pierwszy. Leontes przemawiał do dworu jak prosty żołnierz, a do żołnierzy i obywateli z wdziękiem dworaka, co się sprawdzało, bardzo dobrze się sprawdzało. Kiedy bezbłędna mieszanka czaru i otwartości osaczyła to mieszane towarzystwo niczym wojska oblegające fortecę, Crispin odkrył, że Styliane Daleina patrzy na niego, jakby czekała, by pochwycić jego spojrzenie. Uniosła lekko i z wdziękiem ramiona, jak gdyby chciała powiedzieć bez słów: „Teraz rozumiesz? Żyję z tym ideałem jako ozdoba”. A Crispinowi udało się wytrzymać spojrzenie tych błękitnych oczu tylko przez chwilę. Gisel, jego królowa, nie została na tyle długo, by choćby zauważyć jego obecność, a co dopiero podjąć tę szaradę intymności panującej między nimi. Odwiedził ją tej zimy dwukrotnie – tak jak mu nakazała – w pałacyku przy murach, który dostała, i za każdym razem zachowanie królowej było po królewsku obojętne, praktyczne. Nie wymienili żadnych myśli czy przypuszczeń na temat ich kraju i inwazji. Gisel jeszcze nie widziała się z cesarzem na osobności. Ani z cesarzową. Crispin widział, że irytuje ją przebywanie tu bez regularnego dopływu wiadomości z domu i bez możliwości zrobienia czy osiągnięcia czegokolwiek. Spróbował kiedyś bezskutecznie wyobrazić sobie przebieg i ton spotkania cesarzowej Alixany z młodą królową, która wysłała go tu zeszłej jesieni z tajną wiadomością. W sali recepcyjnej Shirin, kiedy świat znajdował się na skraju wiosny, jego myśli wróciły do panny młodej. Pamiętał, jak pierwszy raz zobaczył ją w korytarzu zajazdu Moraxa. „Jutro mnie zabiją. Zabierzesz mnie z sobą?” Wciąż poczuwał się do odpowiedzialności za nią: to ciężar związany z uratowaniem kogoś, z przedłużeniem i całkowitą zmianą jego życia. W czasach, kiedy mieszkała w jednym domu razem z nim, Vargosem i służącymi przydzielonymi im przez eunuchów kanclerza, często na niego patrzyła i pytania, jakie Crispin widział w jej oczach, przyprawiały go o głęboki niepokój. A potem pewnego wieczoru Carullus znalazł go pijącego w „Spina” i oznajmił, że żeni się z Kasją. Stwierdzenie to przywiodło ich wszystkich do tego punktu; zapadał zmierzch i przyjęcie zbliżało się do końca oraz do sprośnych, bardzo starych piosenek, które doprowadzą sprawę do ślubnego łoża z zasłonami, dla wzbudzenia pożądania przyprószonego szafranem. Crispin znów spojrzał w stronę Shirin. Uśmiechnął się na widok mężczyzny, który dołączył do Perteniusza. Zapewne jeszcze jeden zadurzony zalotnik. Były ich w Mieście dziesiątki. Dałoby się sformować cały legion z wielbicieli wzdychających do tancerki Zielonych i pragnących jej z siłą, która prowadziła do pisania złych wierszy, sprowadzania
muzyków na jej ganek w środku nocy, bójek na ulicach i kupowania u chiromantów miłosnych tabliczek, wrzucanych następnie przez mur do jej ogrodu. Pokazała Crispinowi kilka z nich: „Duchy świeżo zmarłych, podróżnicy, przybądźcie mi na pomoc! Ześlijcie do łóżka Shirin, tancerki Zielonych, niszczące sen i szarpiące duszę pragnienie, tak by wszystkie jej myśli w mroku przepełniała tęsknota do mnie. Niech przestąpi próg swego domu o szarej godzinie przed świtem i śmiało, bez wstydu, płonąc z pożądania, przyjdzie do mego domu...”. Czytając coś takiego, można było się przestraszyć i zaniepokoić. Crispin nigdy jej nie dotknął, a ona nie czyniła mu żadnych awansów wybiegających poza niewinne przekomarzanie się. Właściwie nie potrafiłby tego wyjaśnić: żadne z nich nie było z nikim związane i z nikim nie dzielili sekretu półświata. Wciąż jednak coś powstrzymywało go przed ujrzeniem córki Zotika w pewnym świetle. Być może powodem był ptak, pamięć o jej ojcu, mroczna złożoność tego, co ich łączyło. Albo myśl o tym, jak bardzo musi być znużona ścigającymi ją mężczyznami: tłumami niedoszłych kochanków na ulicy czy kamiennymi tabliczkami w ogrodzie, wzywającymi nazwane i bezimienne pogańskie moce tylko po to, by się z nią przespać. Crispin musiał jednak przyznać, że w tej chwili z prawdziwym rozbawieniem patrzy, jak zalotnicy przypierają ją do muru w jej domu. Do dwóch poprzednich dołączył już trzeci. Crispin zaczął się zastanawiać, czy dojdzie do bójki. – Mówi, że ukatrupi cię zaraz potem, jak zabije tych dwóch kupców i tego żałosnego skrybę – odezwał się ptak. – Kiedy to powiem, mam krzyczeć w twojej głowie. – Mój drogi, drogi Rhodianinie! – dał się słyszeć w tej samej chwili modulowany, głęboki głos, zbliżający się z drugiej strony. – Oznajmiono mi, że niedawno pomogłeś temu przybyszowi uniknąć okaleczenia. To bardzo piękny czyn. Crispin odwrócił się i ujrzał przewodniczącego senatu z małżonką, a obok nich Bassanidę. Plautus Bonosus był dobrze znany zarówno ze swoich osobistych słabostek, jak i z prezentowanej publicznie godności. Senat był ciałem czysto symbolicznym, lecz powiadano, że Bonosus prowadzi jego obrady z klasą i utrzymuje w nim porządek, a poza tym ceniono go za dyskrecję. Zachowanie jego pięknej żony, kobiety wciąż młodej, lecz skromnej i pełnej godności, było bez zarzutu. Crispinowi przemknęło przez głowę pytanie, co – i czy w ogóle – robi ta przedwcześnie dojrzała kobieta, by osłodzić sobie noce, które jej mąż spędza z chłopcami. Nie bardzo potrafił sobie wyobrazić, by mogła oddać się namiętności. Uśmiechnęła się teraz uprzejmie do dwóch woźniców otoczonych wianuszkiem wielbicieli. Obaj ukłonili się senatorskiej parze. Skorcjusz nieco się skonfundował i podjął wątek swego wywodu dopiero po chwili. Crispin zobaczył, że Pardos odłącza się od zasłuchanych znawców wyścigów i podchodzi bliżej. W ciągu pół roku zaszły w nim pewne zmiany, ale mozaicysta postanowił je przeanalizować dopiero wtedy, kiedy spędzi ze swoim byłym terminatorem trochę czasu sam na sam. Jeszcze nie zrozumiał, że uczucie, jakiego doznał rano na widok Pardosa na drabinie, było czystą przyjemnością. Znalezienie lub odczucie czegoś czystego pośród splątanych zawiłości miasta Waleriusza zdarzało się niezmiernie rzadko. Dlatego wciąż wolał żyć na swoich rusztowaniach, mając do wykonania wizerunek świata i potrzebne do tego złoto oraz kolorowe szkło. Tego pragnął, ale na tyle dobrze poznał już Miasto i samego siebie, by zdawać sobie sprawę, że to niemożliwe. Sarancjum nie było miejscem, w którym można by znaleźć schronienie, nawet w pogoni za wizją. Świat zagarniał tu człowieka, chwytał w swój wir. Tak jak teraz.
Skinął z szacunkiem głową Bonosowi i jego żonie. – Rozumiem, że możesz mieć osobiste powody, by pragnąć wynagrodzić temu lekarzowi krzywdy – mruknął. – Chętnie zostawię tę sprawę w twoich rękach, jeśli oczywiście nasz przyjaciel ze Wschodu – tu spojrzał uprzejmie na medyka – na to przystanie. Bassanida, mężczyzna przedwcześnie siwiejący i dość sztywny, skinął głową. – Jestem zadowolony – rzekł naprawdę dobrym sarantyńskim. – Senator był na tyle hojny, by na czas moich poszukiwań zaproponować mi dach nad głową. Ustalenie, co należy zrobić z zabójcami mojego sługi, zostawię jemu oraz osobom bardziej obeznanym z sarantyńską sprawiedliwością. Crispin kiwnął głową, zachowując niewinny wyraz twarzy. Bassanida był oczywiście przekupywany – dom stanowił pierwszą ratę. Chłopak otrzyma jakąś karę, którą wymierzy mu ojciec, a martwy służący zostanie szybko pochowany za murami miasta. W nocy na jego grób spadną tabliczki z klątwami. Wkrótce rozpoczyna się sezon wyścigowy: chiromanci i inni samozwańczy handlarze potęgą półświata już byli zajęci klątwami przeciwko ludziom i koniom – a także ochroną przed nimi. Szarlatan mógł przyjąć pieniądze za wygłoszenie formuły mającej spowodować złamanie nogi słynnego konia, a następnego dnia za zapewnienie temu samemu koniowi ochrony. Crispin pomyślał, że miejsce pochówku zamordowanego pogańskiego Bassanidy zostanie uznane za siedlisko większej mocy niż zwykłe groby. – Sprawiedliwość zostanie wymierzona – zapewnił Bonosus. – Liczę na to – odparł Bassanida. Spojrzał na Pardosa. – Spotkamy się jeszcze? Jestem twoim dłużnikiem i chciałbym wynagrodzić twoją odwagę. „Sztywny gość, pomyślał Crispin, ale dość uprzejmy, wie, co należy mówić”. – Nie trzeba, ale mam na imię Pardos – przedstawił się młodzieniec. – Będzie mnie dość łatwo znaleźć w sanktuarium, jeśli Crispin nie zabije mnie za ułożenie tesser pod niewłaściwym kątem. – Nie układaj ich pod niewłaściwym kątem – rzekł Crispin. Senatorowi drgnęły usta. – Ja jestem Rustem z Kerakeku – powiedział Bassanida. – Przybyłem tu, by spotkać się z moimi zachodnimi kolegami, podzielić się tym, co sam wiem, i zdobyć dalszą wiedzę dla skuteczniejszego leczenia moich pacjentów. – Zawahał się, po czym po raz pierwszy pozwolił sobie na uśmiech. – Podróżowałem na Wschodzie. Chyba nadszedł czas, by wybrać się na Zachód. – Będzie mieszkał w jednym z moich domów – oznajmił Plautus Bonosus. – W tym z dwoma okrągłymi oknami, przy ulicy Khardelosa. Oczywiście jesteśmy tym zaszczyceni. Crispin nagle poczuł, że robi mu się bardzo zimno. Zupełnie jakby przewiał go wiatr: chłodne, wilgotne powietrze z półświata, dotykające śmiertelnego serca. – Rustem. Ulica Khardelosa – powtórzył niemądrze. – Znasz ją? – zapytał senator z uśmiechem. – Sły... słyszałem tę nazwę. Crispin z wysiłkiem przełknął ślinę. – Shirin, nie powiem tego! – usłyszał, wciąż zmagając się z nagłym strachem. Zapadła cisza, a po chwili Danis znów się odezwała: – Nie możesz się spodziewać, żebym... – To przyjemny dom – ciągnął senator. – Trochę za mały dla rodziny, ale znajduje się w pobliżu murów, co było wygodne w czasach, gdy częściej podróżowałem. Crispin kiwnął z roztargnieniem głową.
– Mam ci powiedzieć, że w tej chwili, stojąc przed tym znudzonym psem na chłopców i jego zbyt sztywną żoną, masz sobie wyobrazić dłonie Shirin. Pomyśl o jej palcach podciągających ci z tyłu tunikę, a potem ześlizgujących się w dół po skórze, pod bieliznę. Pomyśl o nich teraz, jak delikatnie dotykają twego nagiego ciała, budząc twoje zmysły. Mam ci powiedzieć, że... Shirin! Nie! Crispin kaszlnął. Czuł, że się czerwieni. Zbyt sztywna żona senatora patrzyła na niego z łagodnym zainteresowaniem. Crispin odchrząknął. Senator, nieskończenie doświadczony w prowadzeniu nic nie znaczących pogwarek, ciągnął: – Właściwie jest położony bardzo blisko Pałacu Eustabiusza – tego, który Saranios wybudował pod murami. Wiadomo, że lubił polować i w ładne poranki nie chciało mu się jechać z kompleksu cesarskiego przez całe miasto. – Masz pomyśleć, że dotyka cię właśnie w tej chwili, tu, gdzie stoisz; jej palce głaszczą twoje najintymniejsze miejsca, niżej, coraz niżej, a stojąca przed tobą kobieta obserwuje to, nie mogąc się odwrócić; rozchyla usta i szeroko otwiera oczy. – Doprawdy! – udało się wykrztusić Crispinowi zduszonym głosem. – Lubił polować! Tak! Pardos zerknął na niego. – Mówi... mówi, że teraz czujesz jej sutki na plecach. Są twarde, bo sama jest podniecona, łże poniżej... robi się... Shirin, nie ma mowy, żebym to powiedziała! – A zatem Saranios spędzał tam noc – wyjaśniał dalej Plautus Bonosus. – Sprowadzał ulubionych towarzyszy, jakieś dziewczęta, kiedy był młodszy, a przed wschodem słońca był już za murami z łukami i włóczniami. – Mówi, że jej palce dotykają teraz twojego... twojego, hmm, organu z... z dołu... hmm, głaszczą go i... eee, obejmują? Mówi, że żona senatora wpatruje się w ciebie z otwartymi ustami, a twój sztywny, twardy... nie! Głos ptaka przeszedł w bezgłośny wrzask, a potem na szczęście zamilkł. Crispin walczył o zachowanie resztek opanowania z rozpaczliwą nadzieją, że nikt nie spojrzy na jego krocze. Shirin! Przeklęta przez Dżada Shirin! – Dobrze się czujesz? – zapytał Bassanida. Jego zachowanie zmieniło się; promieniował niespokojną, pełną uwagi troską. Lekarz. Crispin pomyślał z rozpaczą, że prawdopodobnie wkrótce spojrzy w dół. Żona senatora wciąż na niego patrzyła. Jej usta na szczęście nie były rozchylone. – Jest mi nieco... gorąco, tak, eee, to nic poważnego... jestem pewien, mam wielką nadzieję, że jeszcze się spotkamy – rzekł pośpiesznie Crispin i szybko się ukłonił. – Jeśli mi wybaczycie, jest pewna... sprawa ślubna. Muszę... porozmawiać. – Jaka sprawa? – zapytał przeklęty Carullus, stojący u boku Skorcjusza. Crispinowi nawet nie chciało się odpowiadać. Już przecinał pomieszczenie, zmierzając do szczupłej kobiety stojącej pod ścianą i niemal przysłoniętej przez trzech mężczyzn. – Mówi, że na zawsze jest twoją dłużniczką – odezwał się ptak. – Ze jesteś jak dawny bohater i że powinieneś poprawić dół tuniki. Tym razem usłyszał rozbawienie nawet w głosie Danis, w tym szczególnym głosie, jakim alchemik Zoticus obdarzył wszystkie schwytane przez siebie dusze, łącznie z duszą tej nieśmiałej dziewczyny zabitej – jak wszystkie inne – pewnego jesiennego poranka dawno temu na polanie w Sauradii. Śmiała się z niego. Sam mógłby się śmiać, nawet czując skrępowanie, ale coś się właśnie wydarzyło i
Crispin nie wiedział, jak ma sobie z tym poradzić. Wepchnął się między Perteniusza i korpulentnego kupca – prawie na pewno zwolennika Zielonych – bardziej obcesowo, niż zamierzał. Obaj zgromili go wzrokiem. – Wybaczcie, przyjaciele. Wybaczcie. Shirin, mamy drobny kłopot, zechcesz przyjść? – Ujął tancerkę za łokieć, wcale nie delikatnie, i odciągnął ją od ściany oraz od półkola otaczających ją mężczyzn. – Kłopot? – zapytała uroczo Shirin. – Ojej. Jaki...? Idąc przez salę, Crispin napotykał spojrzenia weselników i miał szczerą nadzieję, że jego tunika prezentuje się już bez zarzutu. Shirin uśmiechała się niewinnie do swych gości. Z braku lepszego pomysłu i świadom, że nie myśli jasno, Crispin wyprowadził ją przez otwarte drzwi do jadalni, gdzie zostało jeszcze z pół tuzina osób, a potem do kuchni. Zatrzymali się w drzwiach: dwie odziane w biel postacie w pobiesiadnym bałaganie i chaosie kuchni, wśród poplamionych i zmęczonych kucharzy oraz służących. W miarę jak ludzie ich zauważali, cichły rozmowy. – Witam! – rzekła radośnie Shirin, bo Crispinowi zabrakło słów. – Witamy! – odpowiedział drobny, pulchny mężczyzna o okrągłej twarzy, którego Crispin po raz pierwszy ujrzał kiedyś o świcie w nieco większej kuchni. Pamiętał, jak Strumosus dzierżył ciężki nóż do siekania warzyw, gotów użyć go przeciw każdemu intruzowi wchodzącemu na jego teren. Kuchmistrz wstał ze stołka z uśmiechem i podszedł do nich. – Czy dobrze się spisaliśmy, moja pani? – Wiesz, że tak – odparła Shirin. – Co mogłabym ci zaproponować, żebyś zamieszkał u mnie? Ona też się uśmiechała. Strumosus zrobił figlarną minę. – Szczerze mówiąc, właśnie miałem przedstawić ci podobną propozycję. Shirin uniosła brwi. – Tu jest bardzo ciasno – stwierdził kucharz, pokazując na stertę przyborów kuchennych i talerzy oraz na wszędzie stojących ludzi. Gospodyni i gość poszli za nim do mniejszego pomieszczenia, gdzie przechowywano naczynia i żywność. Znajdowały się tam jeszcze jedne drzwi, wychodzące na wewnętrzny dziedziniec. Było zbyt zimno, by wyjść na dwór. Słońce zachodziło i robiło się ciemno. Strumosus zamknął drzwi do kuchni. Nagle zrobiło się cicho. Crispin oparł się o ścianę. Zamknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, pomyślał, że powinien był zgarnąć po drodze kubek wina. W głowie rozbrzmiewały mu dwa imiona. Shirin uśmiechnęła się skromnie do małego kuchmistrza. – Co ludzie o nas powiedzą? Czy oświadczasz mi się w chwili, kiedy usiłuję cię zdobyć, mój drogi? – To dla sprawy – odparł kucharz z poważną miną. – Co musieliby zaproponować Błękitni, byś została ich główną tancerką? – Ach – rzekła Shirin. Jej uśmiech zniknął. Spojrzała na Crispina, a potem znów na Strumosa i potrząsnęła głową. – Tego się nie da zrobić – mruknęła. – Za żadną cenę? Astorgus jest hojny. – Słyszałam. Mam nadzieję, że płaci ci tyle, na ile zasługujesz.
Kuchmistrz zawahał się, po czym bez ogródek wymienił sumę. – Mam nadzieję, że Zieloni nie proponują ci mniej. Shirin spojrzała na podłogę i Crispin spostrzegł, że tancerka jest skrępowana. Unikając wzroku Strumosa, powiedziała tylko: – Nie. Nie powiedziała nic więcej, ale wszystko było jasne. Strumosus poczerwieniał. Zapadło milczenie. – No cóż – odezwał się wreszcie kuchmistrz – to ma sens. Główna tancerka jest bardziej... eksponowana niż jakikolwiek kucharz. Bardziej widoczna. To inny poziom sławy. – Ale nie bardziej utalentowana – rzekła Shirin, podnosząc wzrok. Dotknęła ramienia Strumosa. – Nie jest to dla mnie kwestia pieniędzy. To... to coś innego. – Przerwała, przygryzła wargę, a potem powiedziała: – Kiedy cesarzowa przysłała mi swoje perfumy, dała mi jasno do zrozumienia, że będę mogła ich używać tylko tak długo, jak długo zostanę z Zielonymi. To było tuż potem, jak opuścił nas Skorcjusz. Zapadło milczenie. – Rozumiem – rzekł cicho Strumosus. – Równoważenie stronnictw? Ona jest... oni są bardzo sprytni, prawda? Crispin zamierzał coś powiedzieć, ale tego nie zrobił. Co prawda „bardzo sprytni” nie było odpowiednim sformułowaniem. Było zupełnie niewystarczające. Miał pewność, że ten pomysł wyszedł od Alixany. Wszyscy wiedzieli, że cesarz nie ma cierpliwości do spraw stronnictw. Skorcjusz powiedział Crispinowi, że podczas zamieszek prawie go to kosztowało tron. Natomiast cesarzowa, która w młodości była tancerką Błękitnych, miała wyczucie tych kwestii jak nikt inny w kompleksie cesarskim. I jeśli Błękitnym pozwolono zagarnąć najlepszego woźnicę tych czasów, to Zieloni mają zachować najsłynniejszą tancerkę. Dzięki perfumom – nie wolno było ich używać nikomu innemu w cesarstwie – oraz związanemu z nimi warunkowi cesarzowa miała pewność, że Shirin o tym wie. – Szkoda – powiedział z namysłem mały kuchmistrz – ale to chyba ma sens. Jeśli spojrzeć na nas wszystkich z góry. „I tak chyba właśnie jest”, pomyślał Crispin. Strumosus zmienił temat. – Czy przyszliście do kuchni w jakimś celu? – Żeby ci pogratulować, to oczywiste – odparła szybko Shirin. Mistrz patelni przeniósł spojrzenie z jednego na drugie. Crispin wciąż miał trudności z zebraniem myśli. Strumosus uśmiechnął się lekko. – Zostawię was na chwilę samych. A jeśli naprawdę szukasz kucharza, to człowiek, który ugotował dzisiaj zupę, pod koniec roku będzie gotów do samodzielnej pracy. Nazywa się Kyros. To ten z chromą nogą. Młody, ale bardzo obiecujący chłopak, a poza tym inteligentny. – Będę o nim pamiętała – rzekła Shirin i odpowiedziała mu uśmiechem. Strumosus wrócił do kuchni, zamykając za sobą drzwi. Shirin spojrzała na Crispina. – Dziękuję – rzekła. – Ty draniu. – Zemściłaś się – westchnął. – Połowa weselników zapamięta mnie jako jakieś rozpasane pogańskie uosobienie płodności. Roześmiała się. – Wyjdzie ci to na dobre. Zbyt wiele osób się ciebie boi.
– Ty nie – powiedział z roztargnieniem. Spojrzała na niego i naraz spoważniała. – Co się stało? Źle się czujesz? Czyja naprawdę...? Potrząsnął głową. – Nie ty. Twój ojciec. Zaczerpnął tchu. – Mój ojciec nie żyje – stwierdziła Shirin. – Wiem. Ale pół roku temu podał mi imiona dwóch osób, które według niego mogły mi pomóc w Sarancjum. Jednym z nich było twoje. Shirin nie spuszczała z niego wzroku. – A drugim? – A drugie należało do lekarza; podał mi też dom i ulicę, na której mogę go znaleźć. – Lekarze są użyteczni. Crispin znów zaczerpnął głęboko powietrza. – Shirin, człowiek, którego imię wymienił twój ojciec zeszłej jesieni, przybył do Sarancjum dopiero dziś rano, a dom przy tej ulicy zaproponowano mu dopiero tego popołudnia, w tej chwili, w twoim domu. – Och – rzekła córka alchemika. Zapadła cisza. Oboje usłyszeli głos: – Ale dlaczego to jest takie niepokojące? – zapytała Danis. – Musieliście przecież wiedzieć, że on potrafi robić takie rzeczy. Oczywiście miała rację. Wiedzieli. Danis stanowiła tego dowód. Słyszeli bezgłośny głos sztucznego ptaka, który był duszą zabitej kobiety. Jakich więcej trzeba świadectw potęgi? Lecz wiedza i wiedza to na tych granicach półświata dwie odmienne rzeczy, a Crispin był niemal pewien, że pamiętał, jak zapytany o to Zoticus wypierał się umiejętności przepowiadania przyszłości. Czy kłamał? Być może. Dlaczego miałby mówić całą prawdę rozzłoszczonemu mozaicyście, którego ledwie znał? Ale dlaczego więc podarował temu samemu człowiekowi pierwszego ptaka, którego zrobił, najdroższego jego sercu? Crispin pomyślał, że umarli zostają z człowiekiem. Spojrzał na Shirin i jej ptaka; uświadomił sobie, że wspomina żonę i że nie myślał o Ilandrze od kilku już dni, co nigdy dotąd mu się nie zdarzyło. Poczuł smutek, zamęt w głowie i skutki zbyt wielkiej ilości wypitego wina. – Lepiej wracajmy – rzekła Shirin. – Już pewnie czas na procesję do ślubnego łoża. Crispin skinął głową. – Prawdopodobnie. Dotknęła jego ramienia i otworzyła drzwi prowadzące do kuchni. Dołączyli do gości. Nieco później Crispin znalazł się na ciemniejącej ulicy wśród pochodni, muzyków i sprośnych piosenek, gdzie wraz z żołnierzami, ludźmi teatru i ostatnimi gośćmi włączył się do głośnej procesji prowadzącej Carullusa i Kasję do ich nowego domu. Uderzali w rozmaite przedmioty, śpiewali, krzyczeli. Rozlegał się śmiech. Hałas oczywiście był dobry – odstraszał wszelkie złe duchy, które mogłyby rzucić urok na małżeńskie łoże. Crispin bezskutecznie usiłował brać udział w ogólnej wesołości. Chyba nikt tego nie zauważył; zapadała noc, a pozostali zachowywali się nadto głośno. Zastanawiał się, co o tym wszystkim sądzi Kasja. Ucałował oboje pod ich drzwiami. Carullus wynajął kilka pokoi w dobrej okolicy. Przyjaciel Crispina, teraz oficer naprawdę wysokiej szarży, przyciągnął go do siebie, a Crispin odwzajemnił uścisk. Zdał sobie sprawę, że ani on, ani Carullus nie jest całkowicie
trzeźwy. Kiedy pochylił się, by ucałować Kasję, zauważył u niej coś nowego i subtelnego, a po chwili z zaskoczeniem uświadomił sobie, co to jest – zapach: ten, którego miały używać wyłącznie pewna cesarzowa i pewna tancerka. Kasja odgadła jego myśli. Stali bardzo blisko siebie. – Powiedziała, że to ostatni prezent – powiedziała nieśmiało. Rozumiał to. Shirin taka była. Tej nocy Kasja będzie niczym królowa. Ogarnęła go fala ciepłych uczuć do dziewczyny. – Niech cię kocha Dżad, a twoi bogowie cię chronią – wyszeptał z mocą. – Nie zostałaś ocalona z tamtego gaju dla smutku. Żadną miarą nie mógł wiedzieć, czy to prawda, ale chciał, by tak było. Kasja przygryzła wargę, patrząc na niego, ale nic nie powiedziała, tylko skinęła głową. Crispin odstąpił do tyłu. Obok stali Pardos i Vargos. Zrobiło się zimno. Zatrzymał się obok Shirin, unosząc brwi. – Ryzykowny podarunek? – zapytał. Wiedziała, co ma na myśli. – Nie na jedną noc – odparła cicho. – W poślubnej komnacie. Niech będzie cesarzową. Niech on trzyma cesarzową w ramionach. „Tak jak ci, którzy trzymają w ramionach ciebie?”, pomyślał nagle, ale tego nie powiedział. Co prawda myśl ta mogła znaleźć odbicie w wyrazie jego twarzy, ponieważ Shirin gwałtownie odwróciła wzrok, zakłopotana. Podszedł do Pardosa. Razem patrzyli, jak wśród żartów i wiwatów państwo młodzi stają na progu swego domu. – Chodźmy – powiedział Crispin. – Zaczekaj! – odezwał się ptak. Mozaicysta obejrzał się. Shirin, ubrana teraz w ciemności w płaszcz z kapturem, postąpiła krok do przodu i położyła mu urękawiczoną dłoń na ramieniu. Powiedziała głośno i wyraźnie błagalnym tonem: – Mam do ciebie ostatnią prośbę. Odprowadzisz do domu bliskiego przyjaciela? On nie jest całkiem... sobą, a nieładnie byłoby teraz odrywać żołnierzy od świętowania, prawda? Crispin zerknął za nią. Zobaczył chwiejącego się niepewnie Perteniusza z Eubulus; na twarzy rozlewał mu się szeroki, zupełnie zaskakujący u niego uśmiech, a oczy lśniły jak u emaliowanej ikony jakiejś świętej postaci. – Ależ oczywiście – odpowiedział spokojnie Crispin. Shirin uśmiechnęła się. Bardzo szybko wrócił jej spokój. Była tancerką, aktorką, profesjonalistką. – Mówi, że mimo jego pożałowania godnego stanu w żaden sposób nie wolno ci wykorzystać seksualnie tego biedaka. – Nawet ten przeklęty ptak wydawał się rozbawiony. Crispin zgrzytnął zębami i zmilczał. Carullus i Kasja zniknęli wewnątrz domu, żegnani ostatnim lubieżnym refrenem w wykonaniu muzyków i żołnierzy. – Nie, nie, nie, nie! – powiedział sekretarz, zbyt szybko wynurzając się zza Shirin. – Droga kobieto! Nic mi nie jest, zupełnie nic mi nie jest! Właściwie... sam cię odprowadzę do domu! To zaszczyt! Zaszczyt... Vargosowi, który znajdował się najbliżej, udało się chwycić sekretarza, zanim ten padł na ziemię w trakcie udowadniania doskonałości swego stanu. Crispin westchnął. On sam potrzebował eskorty, a Shirin miała rację co do żołnierzy, którzy byli równie pijani co sekretarz i głośno oznajmiali zamiar dalszego picia na cześć nowo mianowanego chiliarchy w sarantyńskiej armii. Crispin odesłał Vargosa z Pardosem do swego domu, a sam ruszył – z konieczności
powoli – z sekretarzem w kierunku jego domostwa, położonego obok miejskiej siedziby stratega. Nie potrzebował żadnych wskazówek: mimo że Leontes korzystał z całego skrzydła jednego z pałaców w kompleksie cesarskim, posiadał też największy dom w Sarancjum. Tak się składało, że leżał on bardzo daleko od domu Crispina i z miejsca, gdzie się znajdowali, droga do niego prowadziła głównie pod górę. Shirin oczywiście o tym wiedziała. Mozaicyście przyszło do głowy, że tego dnia go pobiła. Prawdopodobnie powinno go to bardziej złościć. Wciąż jednak był poruszony jej gestem z perfumami. Obejrzawszy się przez ramię, zobaczył w świetle pochodni, że tancerce Zielonych nie będzie brakowało odprowadzających. Zrobiło się zimno. W szalonym pędzie, w jakim się przebierał, by zdążyć na uroczystość zaślubin, oczywiście nie pomyślał o zabraniu z sobą płaszcza. – Pieprzony Dżad – mruknął pod nosem. Perteniusz zachichotał i o mało się nie przewrócił. – Pieprzony! – zgodził się i znów zachichotał, jakby zaskoczył samego siebie. Crispin prychnął; kiedy zwykłe opanowani ludzie sobie podchmielą, potrafią być zabawni. Podtrzymał sekretarza, chwyciwszy go pod łokieć. Szli z mozołem dalej, bliscy sobie jak kuzyni, jak bracia, odziani w biel pod białym księżycem. Co pewien czas Crispin widział kątem oka języki ognia błyskające na ulicach. Zawsze sieje widziało nocą w Sarancjum; kiedy spędziło się jakiś czas w Mieście, nawet się o nich nie wspominało. Nieco później, kiedy przeszli za sanktuarium i skręcili w szeroką ulicę prowadzącą do domu sekretarza, zobaczyli tuż przed sobą okazałą lektykę z zaciągniętymi zasłonami. Obaj jednak wiedzieli, gdzie są i kto może znajdować się w środku. Żaden jednak tego nie skomentował, chociaż Perteniusz zaczerpnął nagle zimnego nocnego powietrza i wyprostował ramiona, stawiając kilka kroków z przesadną powagą, zanim znów się nie potknął i nie przyjął pomocnej dłoni Crispina. Minęli strażnika prefektury miejskiej, któremu z powagą skinęli głowami: dwaj podpici mężczyźni, znajdujący się poza domem później, niż to było bezpieczne, ale dobrze ubrani, pasujący do tej okolicy. Zobaczyli, jak lektyka skręca na oświetlony pochodniami dziedziniec; służący szybko otworzyli, a potem zamknęli bramę. Błękitny księżyc już wzniósł się wąskim sierpem nad domy. W miejscu, gdzie jeden z zaułków przecinał szeroką ulicę, pojawiła się i zaraz zniknęła delikatna biała linia ognia. – Musisz wejść! – twierdził Perteniusz z Eubulus, kiedy minęli potężny kamienny dom oraz zamkniętą bramę, przez którą została wpuszczona lektyka, i dotarli pod jego drzwi. – Okazja do rozmowy. Z dala od ulicznych tłumów, żołnierzy. Aktorów. Niewykształconego motłochu. – O, nie – zaprotestował Crispin, ale udało mu się uśmiechnąć. W tonie, jaki przybrał sekretarz w swoim obecnym stanie, mimo wszystko było coś zabawnego. – Obaj potrzebujemy snu, przyjacielu. Czuł teraz całe wypite wino, a także inne rzeczy. Niepokój wiosny. Noc. Ślub. Obecność przeszłości. Nie była to osoba, którą chciał mieć teraz przy sobie. Nie wiedział, kto mógłby nią być. – Musisz! – uparł się sekretarz. – Porozmawiać z tobą. Moje własne zadanie. Pisać o budowlach cesarza, o sanktuarium. Twoja praca. Pytania! Dlaczego żubr? Te kobiety? Na kopule? Dlaczego tak dużo... tak dużo ciebie, Rhodianinie? Przez niepokojącą chwilę jego spojrzenie w blasku księżyca było bezpośrednie, a nawet dałoby się je określić mianem jasnego. Crispin zamrugał. To coś więcej, niż się spodziewał ze strony tego człowieka, w tej
chwili. Po długim wahaniu, wzruszywszy w duchu ramionami, podszedł do drzwi z sekretarzem Leontesa i kiedy służący je otworzył, wszedł do środka. Perteniusz potknął się na własnym progu, ale potem poprowadził Crispina, człapiąc w górę po schodach. Na dole zamknęły się drzwi. Za nimi na nocnych ulicach Miasta jak zawsze pojawiały się i znikały płomienie, widziane czy niewidziane, nie zapalane od żadnego stoczka czy iskry, niezgłębione jak morze oświetlone blaskiem księżyca albo pragnienia mężczyzn i kobiet znajdujących się między narodzinami i śmiercią.
Rozdział 5 Pierwszą rzeczą, jaką zrozumiała Gisel, kiedy razem ze strategiem i jego nieskazitelnie wyniosłą żoną stanęła przed obliczem cesarza i cesarzowej Sarancjum, było to, że są oczekiwani. Wiedziała, że ma sobie z tego nie zdawać sprawy. Chcieli, by wierzyła, iż impulsywne zaproszenie jej przez Leontesa do kompleksu cesarskiego zaskoczyło Waleriusza i Alixanę. Miała trwać w tym fałszywym przekonaniu, nabrać śmiałości, popełniać błędy. Całe życie spędziła jednak na dworze i cokolwiek ci aroganccy mieszkańcy Wschodu mogli myśleć o Antach w Bachiarze, między jej pałacem w Varenie i tutejszym kompleksem cesarskim istniało tyle samo podobieństw, co różnic. Wykorzystując chwilę, kiedy muzyk opuścił instrument, a cesarz wraz z niewielką grupką towarzyszących mu osób zwrócił się do niej, Gisel szybko rozważyła rozmaite możliwości i postanowiła złożyć pełen, formalny ukłon, muskając czołem posadzkę. Waleriusz – zachowujący na gładko wygolonej twarzy wyraz dobrotliwej łagodności – spojrzał na Leontesa, a potem znów na podnoszącą się już Gisel. Usta wygiął w niepewnym powitalnym uśmiechu. Alixana, odziana w głęboką czerwień i lśniąca od biżuterii, uśmiechnęła się z wdziękiem, nie wstając z krzesła z kości słoniowej. I właśnie ta ich swoboda, ta wspólnie odegrana bez najmniejszego wysiłku komedia nagle napełniła Gisel strachem, jakby ściany tego ciepłego pokoju zniknęły, odsłaniając leżący za nimi bezmiar zimnego morza. Pół roku wcześniej przysłała temu mężczyźnie rzemieślnika z ofertą małżeństwa. Kobieta, cesarzowa, wiedziała o tym. Tak powiedział rzemieślnik. Caius Crispus oznajmił, że oboje spodziewali się – albo domyślali się tego – zanim jeszcze z nimi porozmawiał. Gisel mu wierzyła. Widząc ich oboje, cesarza udającego zaskoczenie, a Alixanę udającą szczere powitanie, wierzyła mu bez zastrzeżeń. – Wybacz nam, po trzykroć wyniesiony, to nieplanowane wtargnięcie – odezwał się energicznie Leontes. – Przyprowadziłem ci osobę królewskiej krwi, królową Antów. Moim zdaniem już dawno powinna się znaleźć tu, między nami. Przyjmę wszelkie twoje zarzuty w tej sprawie. Zachowywał się otwarcie i bezpośrednio. Ani śladu uprzejmej, dworskiej pozy, jaką demonstrował w domu tancerki. Ale przecież musiał wiedzieć, że to nie będzie żadna niespodzianka, prawda? A może Gisel się myli? Zerknęła na Styliane Daleinę: z jej rysów nie dawało się nic wyczytać. Cesarz machnął niedbale ręką i służący pośpiesznie przygotowali siedziska dla obu kobiet. Przechodząc przez pokój i przyjmując kubek wina oraz krzesło, Styliane uśmiechnęła się lekko do siebie. Gisel też usiadła. Popatrzyła na cesarzową i poczuła delikatne, lecz bardzo prawdziwe przerażenie własnym zeszłorocznym szaleństwem. Wyraziła wtedy przekonanie, że tę kobietę – starą, bezdzietną, teraz na pewno już zniszczoną i męczącą – można zastąpić. „Szaleństwo” tak naprawdę nie było odpowiednim słowem. Alixana z Sarancjum, wypolerowana i gładka jak perła, lśniła światłem odbitym od klejnotów i jej ciemnych oczu. Było w nich też rozbawienie, ale zupełnie innego rodzaju niż to, które Gisel dostrzegła u żony stratega. – To żadne wtargnięcie, Leontesie – mruknęła cesarzowa, odzywając się jako pierwsza. Głos miała niski, słodki, spokojny. – Wszyscy troje czynicie nam honor. Widzę, że przybywacie z wesela. Poczęstujecie się winem i posłuchacie jeszcze trochę muzyki, a
potem wszystko nam opowiecie? – Proszę – rzekł z powagą Waleriusz II, cesarz połowy świata. – Uważajcie się za zaproszonych i szanowanych gości! Oboje byli doskonali. Gisel podjęła decyzję. Nie zwracając uwagi na podsuwany kubek, podniosła się płynnym ruchem z krzesła, złożyła przed sobą dłonie i mruknęła: – Cesarz i cesarzowa są zbyt łaskawi. Pozwalają mi nawet żywić pochlebne złudzenie, że ta wizyta jest nieoczekiwana. Jakby cokolwiek, co dzieje się w wielkim Sarancjum, mogło pozostać niezauważone przez ich wszystkowidzące oczy. Jestem głęboko wdzięczna za tę uprzejmość. Zauważyła, że grzejący się przy ogniu szczupły, wiekowy kanclerz Gezjusz robi nagle zamyśloną minę. W pomieszczeniu znajdowało się tylko pięciu innych gości, wspaniale odzianych i ogolonych mężczyzn oraz łysiejący, pulchny muzyk. Leontes najwyraźniej się zirytował, chociaż to na pewno on musiał powiadomić Waleriusza, że do niego idą. Styliane znów się uśmiechała za swoim kubkiem wina i pierścieniami. Waleriusz i Alixana roześmieli się. Oboje. – I tak dostaliśmy nauczkę – rzekł cesarz, pocierając dłonią miękki podbródek. – Jak niesforne dzieci przyłapane przez nauczyciela. Rhodias jest starsze od Sarancjum, Zachód istniał na długo przed Wschodem, a królowa Antów, córka króla, zanim sama objęła władzę, zawsze była świadoma dworskich intryg. – Jesteś sprytna i piękna, dziecko – stwierdziła Alixana. – Takiej córki mogłabym pragnąć. Gisel zaczerpnęła tchu. Żadną miarą nie mogło w tym być krzty szczerości, ale ta kobieta właśnie mimochodem zwróciła uwagę na ich wiek, swoją bezdzietność i wygląd Gisel. – Córki na dworze rzadko cieszą się powodzeniem – mruknęła, myśląc najszybciej, jak umiała. – Najczęściej jesteśmy tylko narzędziami do przeprowadzania małżeństw. To komplikuje inne sprawy, chyba że są też i synowie, którzy zapewnią sukcesję tronu. – Jeśli Alixana może być bezpośrednia, to ona też. Czuła niezaprzeczalną falę podniecenia: jest tu już prawie pół roku, bezczynna, zawieszona jak jakiś owad w trakezyjskim bursztynie. To, co robiła teraz, może zakończyć się śmiercią, ale uświadomiła sobie, że jest gotowa podjąć to ryzyko. Tym razem to Gezjusz przelotnie się uśmiechnął. Gisel czuła na sobie jego taksujące spojrzenie. – Zdajemy sobie oczywiście sprawę z twoich trudności w domu – odezwał się Waleriusz. – W gruncie rzeczy spędziliśmy całą zimę, zastanawiając się, jak im zaradzić. Nieudzielenie na to odpowiedzi też nie miało zbytniego sensu. – My spędziliśmy zimę na tym samym – mruknęła Gisel. – Może należało zastanawiać się razem? Przyjęliśmy zaproszenie do przybycia tu właśnie w tym celu. – Doprawdy? Czy rzeczywiście? – odezwał się mężczyzna we wzorzystych jedwabiach koloru głębokiej zieleni. – Ja rozumiałem, że nasze zaproszenie i cesarski statek uratowały ci życie, królowo Antów. – Jego wschodni, patrycjuszowski ton ledwie pasował w tym towarzystwie. Przełożony urzędów przerwał, a po chwili dodał: – Przecież twoje plemię ma historię pełną przemocy. Tego nie zamierzała znosić. Znowu Wschód i upadły Zachód? Wspaniali sarantyńscy spadkobiercy Rhodias i prymitywni barbarzyńcy z północnych puszcz? Już nie, nie tutaj. Gisel zwróciła spojrzenie na niego.
– Poniekąd – rzekła zimno. – Jesteśmy wojowniczym, zdobywczym narodem. Oczywiście sukcesja tronu tu, w Sarancjum, zawsze przebiega w bardziej uporządkowany sposób. Zmianie cesarzy nigdy nie towarzyszy niczyja śmierć, prawda? Wiedziała, co mówi. Na chwilę zapanowała cisza. Gisel zdała sobie sprawę, że w kierunku Styliane Daleiny, która usadowiła się za cesarzową, mkną ukradkowe spojrzenia obecnych; sama starannie unikała patrzenia w jej stronę. Kanclerz zakaszlał sucho, zasłaniając usta dłonią. Któryś z siedzących mężczyzn spojrzał na niego, a potem skinął ręką. Muzyk pośpiesznie i z widoczną ulgą złożył głęboki ukłon i wyszedł z pokoju. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Gisel wciąż wbijała wzrok w przełożonego urzędów. – Królowa oczywiście ma rację, Faustinie – rzekł Waleriusz z namysłem. – Nawet wstąpieniu na tron mojego wuja towarzyszyły pewne akty przemocy. Zginął wtedy ojciec Styliane. Ileż tu sprytu. „To nie jest człowiek, pomyślała Gisel, który pominąłby jakiś niuans, jeśli tylko mógł go wykorzystać”. Tak się składało, że to rozumiała: jej ojciec był bardzo podobny. Dodawało jej to nieco pewności siebie, choć serce mocno jej biło. To niebezpieczni, subtelni ludzie, ale ona sama jest córką kogoś takiego. Może jest taka jak oni? Potrafiliby i mogliby ją zabić, ale nie pozbawią jej dumy i dziedzictwa. Zdawała sobie jednak sprawę z gorzkiej ironii: broni swego ludu przed zarzutem, że jest morderczy i barbarzyński, podczas gdy sama miała paść ofiarą zabójstwa, i to w poświęconym miejscu. – Czasy przemian rzadko obywają się bez ofiar – odezwał się cicho kanclerz. Głos miał szeleszczący jak papier, bardzo wyraźny. – To samo trzeba powiedzieć o wojnie – rzekła bez ogródek Gisel. Nie pozwoli, by spotkanie zmieniło się w wieczorną dyskusję filozofów. Przypłynęła tu z pewnego określonego powodu i bez względu na to, co mogliby sobie pomyśleć albo powiedzieć ludzie, nie była nim chęć ocalenia życia. Leontes patrzył na nią z miną zdradzającą zaskoczenie. – Istotnie – rzekła Alixana. – Płonie i ginie jeden człowiek albo taki los spotyka tysiące tysięcy. Dokonujemy wyborów, prawda? „Płonie i ginie jeden człowiek”. Gisel tym razem zerknęła na Styliane. Nic. Znała tę historię, jak każdy. Sarantyński ogień na ulicy o poranku. Waleriusz potrząsnął głową. – Tak, dokonujemy, miłości moja, lecz jeśli postępujemy honorowo, wybory te nie są arbitralne. Służymy bogu tak, jak go rozumiemy. – Rzeczywiście, panie mój – powiedział sucho Leontes, jakby chciał przeciągnąć mieczem po uwodzicielskiej miękkości głosu cesarzowej. – Wojna prowadzona w imieniu świętego Dżada nie jest jak inne wojny. – Znów zerknął na Gisel. – Nie można też powiedzieć, by najazdy były obce Antom. Oczywiście, że nie. Sama przecież to zasugerowała. Jej naród zdobył półwysep bachiarski, splądrował i spalił Rhodias. Utrudniało to znalezienie argumentów przeciwko najeźdźczej armii albo proszenie o łaskę. Gisel tego nie robiła. Usiłowała naprowadzić rozmówców na prawdę, którą znała: jeśli dokonają inwazji – i nawet jeśli ten wysoki, złocisty generał odniesie na początku jakieś sukcesy – to się nie utrzymają. Nigdy nie utrzymają się w kraju Antów, mając na granicach Inicyjczyków, a w perspektywie stworzenie kolejnego frontu przez Bassanię, pojmującą, czym jej grozi ponownie zjednoczone cesarstwo. Nie, odzyskanie Rhodias mogłoby nastąpić tylko w jeden sposób. Tym sposobem była ona, jej młodość, jej osoba, jej życie, które może zakończyć kubek
zatrutego wina lub cicha, sekretna klinga. Musiała próbować iść taką wąską, krętą ścieżką. Na jedno słowo cesarza Leontes, ten patrzący na nią teraz przystojny, pobożny żołnierz, przyniesie jej krajowi zniszczenie. „W imieniu świętego Dżada”, powiedział. Czy w takim przypadku martwi są mniej martwi? Mogłaby o to zapytać, ale w tej chwili nic miało to znaczenia. – Dlaczego nie porozmawiałeś ze mną wcześniej? – spytała, zmagając się z nagłą, rosnącą paniką. Znów patrzyła na Waleriusza, tego spokojnego mężczyznę o miękkiej twarzy, któremu zaproponowała małżeństwo. Wciąż z trudem wytrzymywała spojrzenie cesarzowej, chociaż Alixana była z nich wszystkich najmilsza. Cały czas powtarzała sobie, że niczego nic wolno tu uznawać za to, czym się wydaje. Jeśli jest jakakolwiek prawda, której należy się trzymać, to jest nią właśnie to. – Negocjowaliśmy z uzurpatorami – rzekł Waleriusz z brutalną szczerością. „Traktuje bezpośredniość jako narzędzie”, pomyślała Gisel. – Ach tak – powiedziała, jak najstaranniej ukrywając zmieszanie. – Coś takiego. Jakież to... roztropne. Waleriusz wzruszył ramionami. – Oczywiste. Była zima. Armie nie podróżują, ale kurierzy tak. Głupio by było nie dowiedzieć się tyle, ile się tylko da. A gdybyśmy oficjalnie cię tu przyjęli, uzurpatorzy oczywiście by o tym wiedzieli. Więc nie zrobiliśmy tego. Kazaliśmy za to cię obserwować i całą zimę strzec przed zabójstwem. Chyba musisz być tego świadoma. Mają tu szpiegów – tak jak miałaś ich ty. To ostatnie zdanie puściła mimo uszu. – Nie wiedzieliby, gdybyśmy się spotkali, tak jak teraz – zauważyła. Serce wciąż biło jej mocno. – Założyliśmy – odezwała się łagodnym głosem cesarzowa – że odmówiłabyś przyjęcia innego, niż jako bawiąca tu królowa. Było to – i nadal jest – twoim prawem. Gisel potrząsnęła głową. – Miałabym upierać się przy ceremoniale, gdy giną ludzie? – Wszyscy to robimy – odparł Waleriusz. – To wszystko, co mamy w takich chwilach, prawda? Ceremoniał. Gisel spojrzała na niego. Ich oczy spotkały się. Pomyślała nagle o chiromantach, znużonych duchownych i starym alchemiku na cmentarzu pod murami miasta. Rytuały i modlitwy przy wznoszeniu kurhanu zmarłych. – Powinnaś wiedzieć – ciągnął cesarz nadal łagodnym głosem – że Eudric w Varenie, który, nawiasem mówiąc, teraz nazywa siebie regentem, zaproponował, że złoży nam przysięgę wierności i – to coś nowego – zacznie płacić formalną daninę, dwa razy do roku. Dodatkowo zaprosił nas do umieszczenia na jego dworze doradców religijnych i wojskowych. Szczegóły, dużo szczegółów. Gisel zamknęła oczy. „Powinnaś wiedzieć”. Oczywiście nie wiedziała. Znajdowała się o pół świata od swego tronu i spędziła zimę, czekając na taką audiencję, na rolę do odegrania, czym usprawiedliwiłaby ucieczkę. A zatem Eudric wygrał. Zawsze myślała, że tak się stanie. – Jego warunki dały się łatwo przewidzieć – mówił dalej cesarz. – Mieliśmy uznać go za króla i doprowadzić do śmierci jednej osoby. Otworzyła szeroko oczy i spojrzała na niego spokojnie. To był znajomy teren, po którym poruszała się z większą swobodą, niż mogliby przypuszczać. W domu zakładano się, że umrze przed zimą. Usiłowali ją zabić w sanktuarium. Zginęło tam za nią dwoje
ludzi, których kochała. Była nieodrodną córką swego ojca. Gisel uniosła podbródek i rzekła hardo: – Doprawdy, mój panie? Sarantyński ogień? A może dla mnie tylko nóż nocą? To niewielka cena za tak szeroko rozbrzmiewającą chwałę, prawda? Przysięga wierności! Danina, doradcy? Religijni i wojskowi? Chwała wielkiemu Dżadowi! Wspaniałość tego wszystkiego będą opiewać poeci i przetrwa ona wiele lat. Jak mógłbyś odrzucić taką okazję? Zapadła sztywna cisza. Wyraz twarzy Waleriusza zmienił się bardzo niewiele, ale obserwując jego szare oczy, Gisel zrozumiała, że można się bać tego człowieka. W ciszy słyszała trzask ognia. Jak można się było spodziewać, pierwsza odważyła się przemówić Alixana. – Zostałeś pokonany, miłości ma – rzekła lekkim tonem. – Ona jest dla ciebie za sprytna. Teraz rozumiem, dlaczego nie chcesz mnie porzucić, by ją poślubić czy choćby odpowiednio przyjąć na dworze. Ktoś się zakrztusił. Gisel z trudem przełknęła ślinę. Waleriusz zwrócił się do żony. Nic nie powiedział, ale wyraz jego twarzy zmienił się jeszcze raz, stał się dziwnie intymny. Po chwili to Alixana nieco się zarumieniła i spuściła wzrok. – Rozumiem – powiedziała cicho. – Właściwie nie sądziłam... – odchrząknęła, dotknęła naszyjnika. – To nie było... konieczne – mruknęła, wciąż nie podnosząc oczu. – Nie jestem aż tak wrażliwa. Panie mój. Gisel nie miała pojęcia, co to znaczy, i podejrzewała, że poza parą cesarską nie wie tego nikt inny. Niezwykle osobista wypowiedź przy ludziach. Znów popatrzyła od jednego do drugiego i wtedy – zupełnie nieoczekiwanie – zrozumiała. Była tego pewna. Sytuacja nie była taka, za jaką ją uznała. Nie została wcześniej zaproszona do kompleksu cesarskiego nie ze względu na negocjacje z uzurpatorami w Varenie czy jakieś wymogi sztywnego protokołu, ale dlatego, że cesarz Waleriusz chronił swoją żonę przed młodzieńczą obecnością Gisel i tym, co – w czysto formalnych kategoriach – ona oznaczała lub mogła oznaczać. Wszyscy wiedzieli, że nie da się uprościć ponownego podboju kolebki cesarstwa. Nie tylko ona to dostrzegła, wysyłając w długą podróż do Sarancjum rzemieślnika z osobistą wiadomością. Logika, poczucie małżeństwa było oszałamiające. I mąż zwyciężał cesarza. Zdumiewające. Co oznaczało – jeśli idąc tym nagłym tropem, miała rację – że została przyjęta teraz, tego wieczoru, tylko dlatego... że podjęto inną decyzję. Nadchodziła wiosna. Właściwie już była. Gisel zaczerpnęła tchu. – Dokonujesz inwazji, tak? – stwierdziła beznamiętnie. Waleriusz z Sarancjum odwrócił się od żony, by spojrzeć na Gisel. Z miną znów poważną jak u duchownego, zamyśloną jak u uczonego, powiedział po prostu: – Zaiste. W imieniu twoim i bożym. Ufam, że to zaaprobujesz? Oczywiście tak naprawdę wcale jej nie pytał. Oznajmiał fakt. I nie tylko jej. Gisel usłyszała, niemal poczuła, jak przez mały, z przepychem urządzony pokój przebiega fala drobnych poruszeń stojących albo siedzących ludzi. Strateg rozwarł nawet nozdrza, jak koń wyścigowy na dźwięk trąbki. Zakładał, oczekiwał, ale nie wiedział. Aż do teraz. Gisel zrozumiała. Waleriusz postanowił oznajmić swe zamiary właśnie w tej chwili, wykorzystując sytuację, nastrój, przybycie Gisel. A może cały ten muzyczny wieczór spędzany w towarzystwie bliskich osób na progu wiosny został zorganizowany właśnie po to,
by, bez wiedzy pozostałych, nawet żony, doprowadzić do tej chwili. Człowiek, który pociągał za ukryte sznurki, zmuszał innych do tańca według swej woli albo usuwał ich spomiędzy żywych. Gisel spojrzała na Alixanę i przekonała się, że cesarzowa spokojnie czeka na jej wzrok. Patrząc w głębię jej ciemnych oczu, wyobrażając sobie, co mogłyby zrobić z mężczyzną lub pewnym rodzajem kobiet, zrozumiała coś jeszcze, coś zupełnie nieoczekiwanego: choć to bardzo nieprawdopodobne, ma tu sprzymierzeńca, kogoś, kto też chce znaleźć sposób na uniknięcie tej inwazji i wszystkiego, co ona wróży. Co prawda nie miało to chyba żadnego znaczenia. – Należy pogratulować cesarzowi – odezwała się trzecia kobieta. Głos Styliane tchnął chłodem wieczornego wiatru wiejącego na zewnątrz. – Wygląda na to, że jego urzędnicy podatkowi byli pilniejsi, niż sugerują plotki. To cud boga i jego regenta na ziemi, że w skarbie znalazły się jednak fundusze na inwazję. Cisza, jaka zapadła po tych słowach, aż dzwoniła. Gisel pomyślała, że Styliane musi być nadzwyczaj pewna swej sytuacji, by przemówić w taki sposób, w takim towarzystwie. Ale to do niej podobne, prawda? Predestynowało ją do tego jej urodzenie i małżeństwo... oraz charakter. Waleriusz odwrócił się, by na nią spojrzeć. O dziwo, minę miał rozbawioną. – Saranios kiedyś powiedział, że cesarz otrzymuje taką pomoc, na jaką zasługuje. Nie wiem, jak to świadczy o mnie i moich sługach, ale istnieją sposoby na sfinansowanie wojny. Postanowiliśmy wstrzymać w tym roku wypłatę żołdu dla wschodniej armii. Nie ma sensu kupować pokoju od Bassanii i płacić żołnierzom za utrzymywanie go. Leontes wyglądał na zaskoczonego. Odchrząknął. – To zostało postanowione, panie mój? Najwyraźniej nikt nie pytał go o zdanie. – To sprawa skarbowa, strategu. Chcę się jutro z tobą spotkać i omówić możliwość oferowania żołnierzom ziemi na wschodzie, na której mogliby się osiedlać. Już kiedyś o tym rozmawialiśmy, a kanclerz zaproponował, by sprawę przeprowadzić. Leontes był zbyt doświadczony, by nadal okazywać zaskoczenie. – Oczywiście, panie mój. Będę tu o wschodzie słońca. Chociaż żałuję, że zostałem kłamcą w kwestii czegoś, co powiedziałem po południu na weselu. Awansowałem pana młodego i dałem mu dowództwo na wschodzie. Teraz straci nie tylko obiecaną podwyżkę żołdu, ale i cały dochód. Waleriusz wzruszył ramionami. – Przenieś go. Zabierz z sobą na zachód. To przecież drobiazg. Leontes potrząsnął głową. – Chyba tak. Ale nigdy nie zabieram na żadną kampanię młodych mężów. – To chwalebne, Leontesie – wtrąciła się cesarzowa. – Jestem jednak pewna, że możesz zrobić wyjątek. – To złe dla armii, o wyniesiona. – Podobnie jak upór – zauważyła jego żona ze swego miejsca za cesarzową. Odstawiła kubek z winem. – Doprawdy, mój drogi. Najwyraźniej uważasz, że ten człowiek jest kompetentny. Przyjmij go do swego personelu osobistego, płać mu sam tak, jak płacisz innym, umieść go na wschód od Eubulusu jako obserwatora na rok – albo do czasu, kiedy uznasz, że można go odwołać na zachód i pozwolić zginąć podczas wojny. „Taka szorstka precyzja u kobiety, pomyślała Gisel, przenosząc wzrok z twarzy na twarz, z pewnością musi irytować zebranych tu mężczyzn”. Spojrzawszy jednak na
cesarzową, zastanowiła się. Może są tu przyzwyczajeni do takich rzeczy – w przeciwieństwie do jej dworu, gdzie kobieta odzywająca się władczym tonem mogłaby zostać zamordowana. Z drugiej strony Gisel jednak rządziła w Varenie we własnym imieniu. Nie dało się tego powiedzieć o żadnej z tych kobiet. To miało znaczenie. To świadczyło o pewnej różnicy. Jakby chcąc to podkreślić, Styliane Daleina dodała: – Wybaczcie, moi panowie, tę arogancję. Zawsze miałam zbyt wielką skłonność do mówienia tego, co myślę. W jej głosie zabrakło jednak nuty prawdziwej skruchy. – To cecha twego ojca – stwierdził cicho cesarz. – To... nie musi być wadą. „Nie musi”, pomyślała Gisel. Pokój wydawał się pogrążony w wielowarstwowych subtelnościach przeszłości, teraźniejszości i tego, co jeszcze ma się wydarzyć. Niuanse wijące się i rozchodzące jak dym kadzidła, subtelne i natrętne. Styliane wstała i ukłoniła się z wdziękiem. – Dziękuję, mój panie. Chcę prosić ciebie i cesarzową, byście pozwolili mi odejść. Jeśli będą omawiane sprawy wojny i polityki, powinnam się pożegnać. Jak najbardziej. Nikt nie zaprzeczył. Gisel zastanawiała się, czy Styliane spodziewa się, że ktoś to zrobi. Jej mąż? Jeśli tak, to byłaby rozczarowana. Leontes odprowadził żonę do drzwi, lecz kiedy wyszła, odwrócił się, spojrzał na cesarza i uśmiechnął się. Gisel przypomniała sobie, jak to kiedyś słyszała, że ci dwaj znali się jeszcze sprzed czasów umieszczenia Waleriusza na tronie. Leontes musiał być wtedy bardzo młody. – Panie mój – rzekł strateg, nie potrafiąc ukryć drżenia głosu – czy mogę prosić, by wszyscy tu obecni jeszcze nie wyjawiali tej informacji? Mógłbym wykorzystać przewagę w czasie. – Och, mój drogi – odezwała się kobieta siedząca u boku cesarza – oni zaczęli przygotowywać się na twoje przybycie na długo przedtem, nim to dziecko uciekło ze swego tronu. Zapytaj ją, jeśli naprawdę musisz. Gisel puściła mimo uszu i „dziecko”, i „uciekło”; zobaczyła, że Waleriusz na nią patrzy i poniewczasie uświadomiła sobie, że on wciąż czeka na jej odpowiedź. „Ufam, że to zaaprobujesz?” „Formalność, uprzejmość”, pomyślała. Wyglądało na to, że takie rzeczy mają dla niego znaczenie. Dobrze wiedzieć. Ten człowiek zasiadający na Złotym Tronie zawsze będzie uprzejmy. Nawet robiąc dokładnie to, co postanowił, i przyjmując wszelkie konsekwencje, jakie mogłoby to wywołać dla innych. Albo igrając z nimi. – Czy to aprobuję? – powtórzyła. – Oczywiście, mój panie – skłamała. – Po cóż innego przybyłam do Sarancjum? Znów nisko się pokłoniła, głównie po to, by ukryć twarz i to, co miała w oczach. Znów widziała kurhan, a nie tę elegancką komnatę oświetloną blaskiem lamp, wspominała wojnę domową i głód, jątrzące się pokłosie zarazy, rozpaczała nad niemożnością znalezienia kogokolwiek, komu mogłaby zaufać. Prawie żałowała, że jednak nie zginęła wtedy w Varenie i że dożyła chwili, kiedy usłyszała to pytanie, całkowicie samotna w obcym kraju, gdzie jej odpowiedź – prawdziwa czy fałszywa – nie miała najmniejszego znaczenia. *** – Naprawdę nie czuję się dobrze – stwierdził Perteniusz z Eubulus, starannie odmierzając słowa.
Znajdowali się w skromnym pokoju na górnym piętrze domu sekretarza. Perteniusz leżał plackiem na ciemnozielonej leżance, jedną ręką zasłaniając sobie oczy, a drugą położywszy na brzuchu. Crispin stał przy niedużym oknie i patrzył w dół na pustą ulicę. Wyszły gwiazdy, wiał wiatr. W palenisku płonął ogień. Biurko stojące pod ścianą między leżanką i oknem było zarzucone rozmaitymi dokumentami, książkami, przyborami do pisania, kartami papieru różnych kolorów i faktur. A wśród nich były rozrzucone – Crispin spostrzegł je, gdy tylko wszedł do pokoju – jego wczesne szkice kopuły i ścian Wielkiego Sanktuarium. Zastanawiał się, jak się tu znalazły, a potem przypomniał sobie, że sekretarz Leontesa jest też oficjalnym historykiem budowlanych przedsięwzięć Waleriusza. To niepokojące, ale jego obowiązki obejmowały i pracę Crispina. „Dlaczego żubr?”, zapytał Perteniusz, stojąc chwiejnie na ulicy przed swoimi drzwiami. „Dlaczego tak dużo... tak dużo ciebie na kopule?”. Przypadkiem były to przenikliwe pytania. Crispin, bynajmniej nie wielbiciel pedantycznego sekretarza, wszedł jednak do środka i wspiął się na piętro. Przyjął wyzwanie czy był zaintrygowany, a może i jedno, i drugie? Rzuciwszy okiem na leżącego sekretarza, zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie traci czas. Perteniusz sprawiał wrażenie naprawdę chorego. Gdyby Crispin bardziej go lubił, mógłby mu nawet współczuć. – Zbyt dużo wina wypitego w jedno popołudnie może mieć taki skutek – rzekł łagodnie. – Szczególnie jeśli zwykle tyle nie pijesz. – Nie piję – potwierdził Perteniusz. Przez chwilę nic nie mówił. – Lubi cię. Bardziej niż mnie. Crispin odwrócił się od okna. Perteniusz otworzył oczy i patrzył na niego. Jego spojrzenie i ton były neutralne: historyk stwierdzający fakt, a nie rywal zgłaszający pretensje. Crispin nie dał się nabrać, nie w tej sprawie. Potrząsnął głową i oparł się o ścianę przy oknie. – Shirin? Lubi mnie, owszem, jako kogoś, kto łączy ją z ojcem. Nic więcej. – Właściwie nie był przekonany, czy to prawda, ale przez większość czasu tak sądził. „Pomyśl o jej palcach podciągających ci z tyłu tunikę, a potem ześlizgujących się w dół po skórze”. Crispin znów gwałtownie potrząsnął głową, ale tym razem z innego powodu. Po chwili wahania dodał: – Mam ci powiedzieć, co myślę? Perteniusz czekał. Człowiek nawykły do słuchania, wtajemniczony w wiele spraw, zarówno z racji swego zawodu, jak i charakteru. Naprawdę źle wyglądał. Crispin nagle pożałował, że tu przyszedł. To nie była rozmowa jego marzeń. Wzruszając w duchu ramionami z lekką irytacją, że został umieszczony w tej sytuacji – albo sam się w niej umieścił – powiedział: – Myślę, że Shirin jest zmęczona osaczeniem przez mężczyzn za każdym razem, kiedy wychodzi za próg swego domu. To bardzo utrudnia życie, choć niektóre kobiety mogłyby sądzić, że tego chcą. Perteniusz powoli skinął ciążącą mu głową. Zaniknął oczy i z trudem je na powrót otworzył. – Śmiertelnicy gonią za sławą – rzekł sentencjonalnie – nieświadomi tego, co ona oznacza. Shirin potrzebuje... obrońcy. Kogoś, kto by trzymał ich z dala od niej. To wszystko była oczywiście prawda. Crispin postanowił nie mówić, że jako uznany kochanek, sekretarz i historyk raczej nie okazałby się wystarczającym straszakiem.
Zamiast tego mruknął: – Wiesz, że są tacy, którzy zamówili u chiromantów miłosne zaklęcia. Perteniusz skrzywił się. – Też coś! Magia. To bezbożne. – I nieskuteczne – dodał Crispin. – Wiesz o tym? – zapytał sekretarz. Przez chwilę jego oczy patrzyły przytomnie. Uświadamiając sobie nagle konieczność ostrożności, Crispin odparł: – Uczą nas tego duchowni, przyjacielu. – Znów poirytowany, dodał: – W każdym razie, czy kiedykolwiek widziałeś Shirin snującą się przed świtem po ulicach wbrew swej woli i pragnieniom, zmierzającą z rozpuszczonymi włosami do jakiegoś mężczyzny czekającego na nią w otwartych drzwiach? – Och, Dżadzie! – wykrzyknął z uczuciem Perteniusz, po czym jęknął. Złe samopoczucie i pożądanie, paskudna mieszanka. Crispin stłumił uśmiech i znów wyjrzał przez uchylone okno. Pochłodniało. Ulica była pusta i cicha. Postanowił wyjść, zastanawiał się, czy nie poprosić o eskortę. Samotne chodzenie po Mieście nocą nie było szczególnie bezpieczne, a do domu miał dość daleko. – Powinieneś się przespać – poradził sekretarzowi. – Możemy porozmawiać, kiedy... – Wiesz, że w Sauradii oddaje się cześć żubrowi? – zapytał nagle Perteniusz. – Tak pisze Metractes w swojej Historii wojen rhodiańskich. Crispin po raz kolejny poczuł ukłucie niepokoju. Coraz bardziej żałował, że się tu znalazł. – Znam Metractesa – powiedział lekkim tonem. – W dzieciństwie kazano mi się go uczyć na pamięć. Przygnębiająco nudny. Perteniusz zrobił obrażoną minę. – Bynajmniej, Rhodianinie! Doskonały historyk. Model dla moich kronik. – Przepraszam – rzekł pośpiesznie Crispin. – Ale z pewnością jest dość, hmmm, obszerny. – Wszechstronny – skwitował Perteniusz. Zamknął oczy i znów osłonił je ręką. – Czy to uczucie minie? – zapytał płaczliwie. – Rano – oznajmił Crispin. – Jeżeli się prześpisz. Nic innego właściwie nie skutkuje. – Będzie mi niedobrze? – Taka możliwość z całą pewnością istnieje. Chcesz postać przy oknie? – Za daleko. Opowiedz mi o tym żubrze. Crispin zaczerpnął tchu. Perteniusz znów otworzył oczy i utkwił je w mozaicyście. – Nie ma nic do opowiadania. A zarazem wszystko. Jak można wyjaśnić takie rzeczy? Gdyby wystarczyły słowa, nie układałbym mozaik. Jest jak koziołek, króliki, ptaki, ryby, lisy i zboże na polach. Chciałem to wszystko umieścić na mojej kopule. Masz tu szkice, sekretarzu, widzisz projekt. Dżad stworzył świat zwierząt na równi ze światem śmiertelnego człowieka. Ten świat leży między murami i murami, na wschodzie i zachodzie, pod ręką i okiem boga. Wszystko to było prawdziwe, nic z tego nie było prawdą. Perteniusz zrobił niepewny znak słonecznego dysku. Z trudem walczył ze snem. – Zrobiłeś go bardzo dużego. – One są duże – odparł Crispin, usiłując nie podnosić głosu. – Ach tak? Widziałeś żubra? I Rhodias też tam jest? Powiedziałeś „moja kopuła”. Czy to pobożne? Czy to... odpowiednie w sanktuarium? Crispin stał teraz plecami do okna, opierając się o parapet. Właśnie miał odpowiedzieć
albo spróbować odpowiedzieć, kiedy zorientował się, że już nie musi. Sekretarz zasnął na zielonej leżance, w sandałach i białym odzieniu gościa weselnego. Crispin odetchnął głęboko, czując niezaprzeczalną ulgę, czując, że się wymknął. Czas iść, nieważne, czy z eskortą, czy bez, zanim sekretarz się obudzi i będzie zadawał dalsze, niepokojąco przenikliwe pytania. Tego dnia, kiedy się poznali, Shirin powiedziała, że Perteniusz jest nieszkodliwy. Crispin już wtedy się nie zgodził. Wciąż się nie zgadzał. Ruszył w stronę drzwi. Przyśle na górę służącego, żeby zajął się swoim panem. Wyszedłby, gdyby nie spostrzegł skreślonych pośpiesznie kilku słów na swoim szkicu leżącym na stole. Pokusa była jednak zbyt silna. Zatrzymał się i zerknął na śpiącego. Perteniusz miał otwarte usta. Crispin pochylił się nad rysunkami. Perteniusz – to musiał być on – opatrzył wszystkie projekty zdobień kopuły i ścian tajemniczymi notatkami. Pismo było niewyraźne, prawie nieczytelne. To były jego prywatne zapiski – niewarte zainteresowania. Szkice propozycji nie były niczym ważnym. Crispin wyprostował się i już miał odejść, kiedy jego wzrok padł na jeszcze jedną kartkę, na wpół ukrytą pod jednym z rysunków, zapisaną tym samym pismem, ale staranniej, nawet elegancko, i tym razem dawało się je odczytać. „Wyjawił mi jeden z urzędników przełożonego urzędów (człowiek, którego nie mogę wymienić z imienia ze względu na jego bezpieczeństwo), iż cesarzowa, pozostając równie zepsuta, jak była w młodości, każe swoim damom, wybranym oczywiście ze względu na ich deprawację, sprowadzać sobie rano do kąpieli pewnych młodszych excubitores. Wita tych mężczyzn rozpustnie, naga i bezwstydna jak w czasach, gdy na scenie kopulowała ze zwierzętami, i każe ich rozbierać”. Crispin stwierdził, że trudno mu oddychać. Bardzo ostrożnie, ponownie zerkając na leżankę, wysunął nieco kartkę i z niedowierzaniem czytał dalej. „Parzy się z nimi nienasycenie; czasami dwaj z nich wykorzystują ją jednocześnie jak dziwkę w jej własnej wannie, podczas gdy pozostałe kobiety pieszczą się nawzajem oraz same siebie, wygłaszając sprośne i lubieżne komentarze. Rzeczony urzędnik powiedział mi w wielkiej tajemnicy, że cesarzowa otruła pewne cnotliwe dziewczę z Eubulusu, które ośmieliło się powiedzieć, iż takie zachowanie nie jest pobożne. Jej ciało nie zostało odnalezione. Ohydna dziwka, będąca teraz naszą cesarzową, zawsze przetrzymuje swoich świętych mężów przed łaźnią, dopóki żołnierze nie wyjdą ukrytymi drzwiami. Następnie wita duchownych, półnaga, cuchnąca zmysłowością, i robi z porannych modłów do świętego Dżada pośmiewisko”. Crispin z trudem przełknął ślinę. Poczuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Obejrzał się na śpiącego. Perteniusz chrapał. Wyglądał na chorego, zmęczonego i bezradnego. Crispin spostrzegł, że jemu samemu drżą ręce. Puścił kartkę papieru, bo zaczęła hałasować w jego kurczowo zaciśniętych palcach. Poczuł wściekłość i strach, podbite rosnącym przerażeniem, pulsującym niczym uderzenia bębna. Pomyślał, że może zwymiotować. Wiedział, że powinien już iść. Musiał stąd wyjść. W tych starannie sformułowanych inwektywach tkwiła jednak jakaś jadowita moc, która kazała mu – niemal bez udziału jego woli, jakby znalazł się pod wpływem jakiegoś mrocznego zaklęcia – sięgnąć po następną kartkę. „Kiedy ten trakezyjski wieśniak, który popełnił zdradzieckie morderstwo, by zdobyć tron dla swego niepiśmiennego krewniaka, w końcu sam na nim zasiadł, choć nie pod własnym wiejskim imieniem (porzucił je bowiem w daremnej próbie pozbycia się
wiejskiego smrodu obornika), to zaczął bardziej otwarcie praktykować swe nocne obrzędy poświęcone demonom i czarnym duchom. Nie zważając na rozpaczliwe prośby swoich świętych duchownych i bezlitośnie pozbawiając życia tych, którzy nie chcieli milczeć, Petrus z Trakezji, Cesarz Nocy, zamienił siedem pałaców kompleksu cesarskiego w miejsca bezbożne, gdzie odprawia się dzikie obrzędy i rozlewa o zmroku krew. Następnie, urządzając sobie złośliwe kpiny z pobożności, oznajmił zamiar zbudowania bogu nowego sanktuarium. Do zaprojektowania i przyozdobienia go zatrudnił złych, bezbożnych ludzi – wielu z nich było cudzoziemcami – wiedząc, że nie sprzeciwią się jego własnym, mrocznym celom. Wiele osób w Mieście szczerze wierzyło, że to sam Trakezyjczyk składa nocą ofiary z ludzi, dopuszczając do obrzędów tylko swoich zaufanych sprzymierzeńców. Podobno cesarzowa, umazana krwią niewinnych ofiar, tańczyła dla niego wśród świec zapalonych w szyderczym naśladownictwie świętości Dżada. Potem, naga, na oczach cesarza i pozostałych, ta dziwka brała z ołtarza nie zapaloną świecę, tak jak robiła to w młodości na scenie, kładła się tak, by wszyscy ją widzieli, i...”. Crispin gwałtownie odłożył kartki. Miał dosyć. Więcej niż dosyć. Zrobiło mu się niedobrze. Ten obłudny, czujny, dyskretny sekretarz stratega, ten oficjalny kronikarz wojen toczonych za panowania Waleriusza oraz jego przedsięwzięć budowlanych, mający zaszczytne miejsce w kompleksie cesarskim, wylewał z siebie w tym pokoju nagromadzony brud i żółć nienawiści. Crispin zastanawiał się, czy te słowa miały być kiedykolwiek przeczytane. I kiedy? Czy ludzie by im uwierzyli? Czy w nadchodzących latach mogłyby nabrać pozoru prawdy dla tych, którzy nie znali tak plugawie opisanych osób? Czy to możliwe? Przyszło mu na myśl, że gdyby wyszedł stąd tylko z jednym plikiem na chybił trafił wybranych kartek w ręku, to Perteniusz z Eubulusu popadłby w niełaskę i został wygnany. Albo, co bardzo prawdopodobne, stracony. Za tę śmierć odpowiadałby Crispin. Mimo to myśl ta nie dawała mu spokoju; stał nad stołem zarzuconym papierami, ciężko oddychając i wyobrażając sobie, że papiery te są czerwone od nienawiści; śpiący mężczyzna chrapał, ogień trzaskał, znad nocnego miasta dobiegały ciche, odległe dźwięki. Pamiętał, jak owej pierwszej nocy Waleriusz stał pod ogromną kopułą zbudowaną przez Artibasa. Pamiętał inteligencję i uprzejmość cesarza, cierpliwie czekającego, aż Crispin upora się z powierzchnią, którą dostał do uprawiania swego rzemiosła. Pamiętał Alixanę w jej komnatach. Złotą różę na stole. Straszliwą nietrwałość piękna. Wszystko przemija. „Czy mógłbyś zrobić mi coś sugerującego coś, co trwa wbrew przemijaniu?”, zapytała kiedyś. Mozaika: pogoń za wiecznością. Zdał sobie sprawę, że ona to rozumie. I już wtedy, tej pierwszej nocy, zrozumiał, że ta kobieta zawsze w jakiś sposób będzie z nim związana. To było, zanim zapukał do drzwi i wszedł do komnaty z darem Styliane Daleiny człowiek, który teraz spał z otwartymi ustami na leżance. Crispin pamiętał – a teraz zobaczył w zupełnie innym świetle – zachłanne spojrzenie, jakim Perteniusz obrzucił małą, pełną przepychu, oświetloną blaskiem ognia komnatę, oraz wyraz jego oczu, kiedy zobaczył cesarzową z rozpuszczonymi włosami i znajdującą się najwyraźniej sam na sam z Crispinem późno w nocy. „Ohydna dziwka, będąca teraz naszą cesarzową”. Crispin pośpiesznie wyszedł z pokoju. Zszedł szybko po schodach. W korytarzu drzemał służący, siedząc na stołku pod żelaznym kinkietem. Na odgłos kroków gwałtownie się obudził i zerwał na nogi. – Twój pan zasnął w ubraniu – poinformował go szorstko Crispin. – Zajmij się nim.
Otworzył frontowe drzwi i wyszedł na zimne powietrze, w ciemność, która przerażała go o wiele mniej niż to, co właśnie przeczytał w świetle płomieni. Zatrzymał się na środku ulicy, spojrzał w górę na gwiazdy: tak dalekie, tak oderwane od śmiertelnego życia, że nikt nie mógł się do nich zwrócić. Ucieszył go ziąb, mocno więc potarł twarz obiema dłońmi, jakby chciał ją oczyścić. Nagle zapragnął znaleźć się w domu. Nie w budynku, w którym tu mieszkał, ale o pół świata dalej. Naprawdę w domu. Za Trakezją, Sauradią, czarnymi lasami i pustymi przestrzeniami, w Varenie. Pragnął zobaczyć Martiniana, matkę, znajomych tak bardzo zaniedbywanych przez te ostatnie dwa lata, tęsknił za przytulnością tego, co znał całe życie. Ale to było fałszywe schronienie. Wiedział o tym, jeszcze formułując tę myśl. Varena jest teraz kloaką, w takim samym stopniu jak Sarancjum albo nawet jeszcze bardziej, miejscem mordów, przemocy wśród obywateli i czarnych podejrzeń w pałacu – miejscem pozbawionym nawet możliwości odkupienia, co odnajdował tu na kopule sanktuarium. Tak naprawdę nigdzie nie można się było schronić przed tym, czym wydawał się świat, chyba że chciało się bawić w świętego błazna i uciec gdzieś na pustynię albo wdrapać się na jakąś skałę. I, tak naprawdę, czy w wielkiej skali i układzie spraw – Crispin zaczerpnął kolejny haust zimnego nocnego powietrza – można porównywać wrogość i lubieżną obłudę przestraszonego, rozgoryczonego skryby ze śmiercią dzieci? Nie można. Żadną miarą nie można. Przyszło mu do głowy, że czasami nie dochodzi się do wniosków na temat własnego życia, tylko w pewnej chwili się odkrywa, że te wnioski już istnieją. Nie zamierzał od tego wszystkiego uciec na pustynię, zapuścić włosy i pozwolić, by jego ubranie śmierdziało potem i ekskrementami, a poparzona słońcem skóra pokryła się pęcherzami. Człowiek żyje w świecie. Szuka tej nikłej łaski, jaką można znaleźć – jakkolwiek by ją definiował – i przyjmuje do wiadomości, że dzieło stworzenia Dżada – albo Ludana, zubira czy jakiejkolwiek innej czczonej przez siebie potęgi – nie jest miejscem, gdzie śmiertelnikom jest pisane znalezienie spokoju i wytchnienia. Być może są inne światy, jak nauczali niektórzy, lepsze od tego, światy, gdzie taka harmonia jest możliwa, ale Crispin w takim świecie nie mieszka i nigdy mieszkać nie będzie. Rozmyślając tak, odwrócił się, spojrzał w głąb ulicy i zobaczył oświetloną pochodniami ścianę ogromnego budynku przylegającego do domu Perteniusza oraz skryty za zamkniętą bramą dziedziniec, na który niedawno została wniesiona elegancka lektyka; w rozjaśnionej światłem gwiazd ciemności ujrzał otwarte frontowe drzwi domostwa i stojącą w nich służkę, ciepło ubraną z powodu nocnego chłodu, ze świecą w ręce. Patrzyła na niego. Spostrzegła, że ją zauważył. Bez słowa uniosła świecę, a drugą ręką wskazała otwarte drzwi. Crispin odwrócił się w przeciwną stronę, zanim choćby zdał sobie sprawę, że to robi; jego ruch był zupełnie mimowolny. Odwróciwszy się plecami do mrocznego zaproszenia tego światła, znów stał nieruchomo na ulicy, ale teraz przez te otwarte drzwi wszystko się zmieniło, zmieniło całkowicie. Z lewej strony, nad pięknymi kamiennymi i ceglanymi fasadami domów, wznosił się łuk kopuły oświetlonej blaskiem gwiazd, spokojna krzywizna górująca pogardliwie w swej czystości nad tymi wszystkimi ostrymi, raniącymi śmiertelnymi liniami i krawędziami. Została jednak stworzona przez śmiertelnika. Człowieka imieniem Artibasos, jednego z tych, którzy tu, na dole, żyją wśród wszystkich tych raniących ludzkich relacji, wśród
żon, dzieci, przyjaciół, protektorów, wrogów, ludzi gniewnych, obojętnych, zgorzkniałych, ślepych, umierających. Crispin poczuł, że wiatr się wzmaga, wyobraził sobie, jak szczupła służąca w otwartych drzwiach za jego plecami osłania świecę. Wyobraził sobie, jak się do niej zbliża, jak przestępuje próg tych drzwi. Uświadomił lobie, że serce mocno mu bije. „Nie jestem na to gotowy”, pomyślał, wiedząc jednocześnie, że pod pewnym względem jest to zwyczajnie nieprawda, a poza tym nigdy nie będzie gotów na to, co znajduje się za tymi drzwiami, więc myśl ta nie miała znaczenia. Zrozumiał także, stojąc samotnie w rozgwieżdżoną noc w Sarancjum, że musi wejść do tego domu. Potrzeba ma wiele masek, a jedną z nich jest pożądanie. Poszarpane krawędzie śmiertelności. Drzwi, do których jednak przywiodło go życie. Odwrócił się. Dziewczyna wciąż czekała. Jej zadaniem było czekać. Crispin ruszył w jej kierunku. Teraz na ulicy nie pojawiały się żadne nadnaturalne ognie. Nie dochodziły do niego żadne ludzkie głosy, żadne niosące się nad dachami nawoływania straży, piosenki nocnych spacerowiczów czy okrzyki członków stronnictw, wytaczających się z jakiejś odległej gospody. Wzdłuż pięknie wykonanej kamiennej ściany wielkiego budynku rozmieszczono w równych odstępach cztery pochodnie w żelaznych uchwytach. Nad Crispinem jaśniały gwiazdy, a za nim ścieliło się morze, prawie równie odległe. Spostrzegł, że kobieta stojąca w drzwiach jest bardzo młoda, że to jeszcze prawie dziewczyna. Kiedy do niej podchodził, w jej ciemnych oczach zagościł strach. Bez słowa wyciągnęła ku niemu świecę i znów pokazała w głąb domu, na zupełnie ciemne schody. Zaczerpnął powietrza, głęboko w sobie poczuł pulsującą obecność i w rwącym strumieniu tej chwili uznał część tego, co oznaczała siła owego pulsowania. Wściekłość śmiertelności. Ciemność, trochę światła, ale niezbyt dużo. Wziął świecę z zimnych palców dziewczyny i wszedł na kręte schody. Innego światła nie było, ale i to wystarczyło, by rzucić na ścianę jego ruchomy cień. Kiedy dotarł na szczyt schodów, odwrócił się i zobaczył blask – pomarańczowy, szkarłatny, żółty, migotliwie złoty – wylewający się zza uchylonych drzwi pokoju wychodzącego na korytarz. Przez długą chwilę stał nieruchomo, a potem zdmuchnął świecę i postawił ją na błękitnie żyłkowanym marmurowym blacie stołu, wspartym na żelaznych lwich łapach. Ruszył korytarzem, myśląc o gwiazdach, zimnym wietrze wiejącym na zewnątrz i swojej żonie, kiedy umierała, a także przed jej śmiercią, a potem o pewnej nocy zeszłej jesieni w tym mieście, kiedy o świcie w jego pokoju czekała na niego kobieta z ostrzem w dłoni. Podszedł teraz do jej drzwi, krocząc przez ciemny dom, otworzył je pchnięciem, wszedł do środka, zobaczył lampy, niewysoko płonący czerwony ogień, szerokie łoże. Oparł się o drzwi, zamykając je całym ciałem; serce waliło mu w piersi, miał wyschnięte usta. Odwróciła się. Stała przy oknie wychodzącym na wewnętrzny dziedziniec. Długie złociste włosy rozpuściła, zdjęła całą biżuterię. Miała na sobie szatę z białego jedwabiu, nocny strój panny młodej. Gorzka ironia czy potrzeba? Na ten widok oczy zaszły mu mgłą niepokoju i pożądania, zaczął oddychać nierówno i szybko. Bał się tej kobiety, prawie jej nienawidził i czuł, że jeśli jej nie posiądzie, to może umrzeć. Spotkała go na środku pokoju. Nie zdawał sobie sprawy, że postąpił te kilka kroków, bo czas poruszał się zrywami, jak w gorączkowym śnie. Żadne się nie odezwało. Zobaczył płonący, twardy błękit jej oczu, ale wtedy nagle pochyliła głowę, odsłaniając szyję jak poddający się wilk czy pies. A potem, zanim zdążył zareagować, spróbować zrozumieć, z
powrotem uniosła głowę, patrząc na niego niesamowitym wzrokiem, i zawładnęła jego ustami tak, jak zrobiła to przed pół rokiem. Tym razem mocno go ugryzła. Crispin zaklął, poczuł smak własnej krwi. Roześmiała i chciała się odsunąć. Zaklął jeszcze raz, odurzony i nad wyraz podniecony, i przytrzymał ją za włosy, przyciągając ku sobie. Kiedy się całowali, zobaczył, jak zamyka oczy i rozchyla wargi, jak pulsuje skóra na jej szyi. Twarz Styliane w migotliwym blasku ognia była biała jak jej szata, jak flaga kapitulującego. Nie było jednak żadnej kapitulacji. Nigdy przedtem w życiu Crispina uniesienia miłosne nie przypominały bitwy; każdy pocałunek, dotknięcie, przylgnięcie czy oderwanie się, by rozpaczliwie zaczerpnąć tchu, było jak zwarcie wojsk, a pragnienie drugiej osoby beznadziejnie splatało się z gniewem i strachem, że nigdy już się z tego nie wydobędzie, że nigdy już nie będzie się panowało nad sobą. Prowokowała go bez wysiłku, zbliżała się, cofała, wracała, znów raz w króciutkiej chwili poddania odsłoniła szyję – była długa i gładka, skóra czysta, delikatnie pachnąca i młoda tej nocy – i Crispin poczuł, jak z gniewem i pożądaniem splata się nagła, prawdziwie wstrząsająca czułość. Wtedy jednak Styliane, z lśniącym wzrokiem i rozchylonymi ustami, znów uniosła głowę i przy kolejnym pocałunku przeorała dłońmi plecy Crispina. A potem bardzo szybko uniosła jego dłoń i lekko odwracając się, ugryzła ją. Układał mozaiki, pracował ze szkłem, ceramiką i światłem. Jego dłonie były jego życiem. Warknął coś niezrozumiałego, wziął Styliane na ręce i zaniósł ją do wysokiego łoża z baldachimem. Stał tam przez chwilę, trzymając ją w ramionach, a potem położył. Podniosła na niego wzrok, zmieniony przez światło padające na jej oczy. Szatę miała na jednym ramieniu rozdartą. On to zrobił. Zobaczył wydobytą przez blask płomieni krągłość jej piersi. – Jesteś pewien? – zapytała. Zamrugał. – Czego? Zapamięta ten jej uśmiech, wszystko, co oznaczał i mówił o Styliane. Mruknęła z ironią i pewnością siebie, ale i z goryczą popiołów dawno wypalonego ognia: – Że pragniesz nie cesarzowej ani królowej, Rhodianinie? Na chwilę odebrało mu mowę. Patrzył na nią z góry z oddechem złapanym jakby na haczyk zatopiony w jego piersi. Zorientował się, że drżą mu ręce. – Bardzo pewien – wyszeptał chrapliwie i ściągnął przez głowę swoją białą tunikę. Styliane leżała bez ruchu, a potem uniosła rękę i powoli powiodła długim palcem w dół po ciele Crispina. Jeden prosty ruch, złudzenie prostoty, porządku w świecie. Widział, że sama jednak bardzo stara się nie stracić opanowania, co tylko spotęgowało jego pożądanie. Bardzo pewien. Było to całkowicie prawdziwe, a zarazem beznadziejnie fałszywe, bo gdzież w świecie, w którym żyli, może leżeć pewność? Czysty, prosty ruch jej palca nie odzwierciedlał ruchu ich życia. To nie ma znaczenia, powiedział sobie. Nie tej nocy. Nie zastanawiał się już dłużej nad tym pytaniem ani nad stratami. Opuścił się na nią, a ona wprowadziła go w siebie; potem owinęła wokół niego długie, szczupłe ręce i długie nogi, dłonie zacisnęła na jego włosach, a następnie jęła wodzić nimi w górę i w dół po plecach Crispina, szepcząc mu do ucha raz po raz, gwałtownie i z potrzebą, aż jej oddech stał się bardziej nieregularny i pełen straszliwego napięcia, dokładnie jak jego. Crispin wiedział, że sprawia jej ból, ale usłyszał jej chrapliwy krzyk dopiero wtedy, gdy jej ciało wygięło się w łuk i na tę chwilę uniosło go w górę, z dala od wszystkich poszarpanych
krawędzi i przerwanych linii. Zobaczył nagle na jej policzkach diamenty łez i poznał – był tego pewien – że nawet płonąc z pożądania jak stoczek, wewnątrz wściekle się buntuje przeciwko tej słabości, przeciwko rozmiarom ujawnionej tęsknoty. Pomyślał, że teraz mogłaby go zabić z równą łatwością, jak znów pocałować. Nie jest przystanią ta kobieta, ta komnata, nie jest to żadne schronienie, lecz punkt, do którego po prostu musiał dotrzeć i którego żadną miarą nie mógł się wyprzeć: oto pełne goryczy, wściekłe złożoności ludzkiej potrzeby, tu, na dole, pod doskonałą kopułą i gwiazdami. – Chyba mogę założyć, że nie boisz się wysokich miejsc? Leżeli obok siebie. Pasma jej złocistych włosów na jego twarzy, lekko łaskoczące. Jedna ręka na jego udzie. Twarz odwróciła, wpatrując się w sufit, i widział tylko jej profil. Teraz spostrzegł tam mozaikę i nagle przypomniał sobie Siroesa, który zapewne ją ułożył i którego palce ta kobieta połamała za jego niedociągnięcia. – Lęk wysokości? W mojej pracy byłoby to przeszkodą. Dlaczego pytasz? – Wyjdziesz przez okno. On może wkrótce wrócić, razem z własnymi służącymi. Zejdziesz po murze i przejdziesz na drugą stronę dziedzińca, przy ulicy. Tam wejdziesz na drzewo i znajdziesz się na szczycie zewnętrznego muru. – Już wychodzę? Odwróciła głowę. Zobaczył, że usta lekko jej drgnęły. – Mam nadzieję, że nie – mruknęła. – Chociaż jeśli będziemy się ociągać, może będziesz musiał odejść w pośpiechu. – Czy on... wszedłby tutaj? Potrząsnęła głową. – Mało prawdopodobne. – Ludzie giną z mało prawdopodobnych powodów. Roześmiała się. – Prawda. A on chyba rzeczywiście czułby się w obowiązku cię zabić. To nieco go zaskoczyło. Jakoś założył, że ci dwoje – strateg i jego arystokratyczna nagroda – w sprawach wierności doszli do jakiegoś porozumienia. Ta służąca ze świecą, wyraźnie widoczna na tle otwartych drzwi... Nic nie mówił. – Czy ja cię przerażam? Teraz na niego patrzyła. Crispin odwrócił się, by na nią spojrzeć. Chyba nie miał powodu, by udawać. Skinął głową. – Ale sama z siebie, nie zaś z powodu twego męża. – Przez moment nie spuszczała wzroku z jego oczu, a potem nagle spojrzała gdzie indziej. Crispin powiedział: – Żałuję, że nie lubię cię bardziej. – Lubisz? Trywialne uczucie – rzekła, zbyt szybko. – To nie ma z tym wiele wspólnego. Potrząsnął głową. – Od niego zaczyna się przyjaźń, nawet jeśli nie można tego powiedzieć o pożądaniu. Styliane znów się do niego odwróciła. – Jestem lepszą przyjaciółką, niż sądzisz. Od samego początku. Przecież powiedziałam ci, byś nie przywiązywał się do żadnej mozaiki na tej kopule. Rzeczywiście, tak powiedziała, bez żadnych wyjaśnień. Otworzył usta, ale uniosła
palec i położyła mu go na wargach. – Żadnych pytań. Ale pamiętaj. – To niemożliwe – odparł. – Nie przywiązywać się. Wzruszyła ramionami. – No cóż. W obliczu niemożliwego jestem bezradna. Zadrżała nagle na zimnym powietrzu; skórę miała jeszcze wilgotną. Crispin zerknął przez pokój, wstał i poprawił dogasający ogień, dokładając kilka drew. Nim porządnie się zajęły, minęło trochę czasu. Kiedy wstał, nagi i rozgrzany, zobaczył, że Styliane podpiera się na łokciu i patrzy na niego szczerym, taksującym wzrokiem. Poczuł się nagle zażenowany; ona to spostrzegła i uśmiechnęła się. Wrócił do łoża i stanął nad nim, patrząc na kobietę. Leżała, pozbawiona wstydu, swobodna, nie przykryta i naga, pozwalając mu wodzić oczyma po krzywiznach i liniach jej ciała, po łuku bioder, piersi, delikatnych kościach twarzy. Znów poczuł drgnienia pożądania, nieodparte jak przypływ. Jej uśmiech pogłębił się, gdy zerknęła w dół. Gdy się odezwała, jej głos znów był schrypnięty. – Miałam nadzieję, że nie było ci spieszno znaleźć to drzewo. Sięgnęła ręką do jego przyrodzenia, z powrotem przyciągając go do łoża i do siebie. I tym razem, w wolniejszym, bardziej złożonym tańcu, pokazała mu – co proponowała przed pół rokiem – w jaki sposób Leontes lubi używać poduszki, a Crispin odkrył coś nowego o sobie, a także złudzenia uprzejmości. W pewnej chwili, już później, zrobił dla niej coś, co robił tylko dla Ilandry, i przyszło mu do głowy, kiedy czuł jej dłonie zaciskające się na jego włosach i słyszał, jak szepcze nieco niechętnie, zmuszona, strumień niezrozumiałych słów, że można czuć smutek utraty, nieobecności, że można zostać pozbawionym miłości i schronienia, ale nie być bez końca trawionym i niszczonym jakby przez nieustający grom tragedii. Życie samo w sobie nie jest zdradą. Crispin wiedział, że niektórzy usiłowali mu już to powiedzieć. Styliane wydała wtedy wyższy dźwięk, na wdechu, jakby z bólu albo z czymś walcząc. Pociągnęła go do góry i jeszcze raz w siebie; oczy miała mocno zaciśnięte, a potem szybko obróciła się tak, że znalazła się nad nim, kołysząc się coraz mocniej, nagląco, a jej ciało lśniło w blasku ognia. Crispin sięgnął do jej piersi, wymówił raz jej imię. Opierał się temu, ale bezskutecznie, dokładnie tak jak ona. Wtedy chwycił jej biodra i pozwolił wszystkim kierować, aż w końcu usłyszał jej krzyk i otworzył oczy, by znów zobaczyć ciało wygięte nad nim w łuk, z żebrami widocznymi pod mocno napiętą skórą. Tak jak przedtem, na jej policzkach pojawiły się łzy, lecz tym razem Crispin sięgnął w górę, powoli przyciągnął ją do siebie i scałował je, a ona mu na to pozwoliła. To wtedy, kiedy leżała na nim, okrywając ich rozedrgane ciała swymi włosami, Styliane, dziwnie łagodna w późniejszych wspomnieniach Crispina, wyszeptała bez ostrzeżenia: – Późną wiosną nastąpi inwazja na twój kraj. Nikt jeszcze o tym nie wie. Zostało to oznajmione niektórym z nas dzisiaj w pałacu. Teraz muszą nastąpić pewne wydarzenia. Nie powiem, że mi przykro. Kiedyś popełniono pewien czyn i z niego wypływa wszystko inne. Zapamiętaj jednak ten pokój, Rhodianinie. Bez względu na to, co się wydarzy. Bez względu na to, co zrobię. Nagłe ostrze strachu. Umysł Crispina nie pracował jeszcze właściwie, więc w pomieszaniu potrafił tylko powiedzieć: – Rhodianinie? Tylko tyle? Nadal?
Leżała na nim bez ruchu. Czuł bicie jej serca. – Rhodianinie – powtórzyła po chwili namysłu. – Jestem taka, jaką mnie uczyniono. Nie oszukuj się. To dlaczego szlochałaś?, chciał zapytać, ale się powstrzymał. Będzie pamiętał te wszystkie słowa i odchylone do tyłu jej ciało, i gorzkie łzy zdradzające jej potrzebę. Lecz w ciszy, jaka teraz nastała, oboje usłyszeli tylko rozbrzmiewające echem trzaśniecie frontowych drzwi na dole. Styliane przesunęła się nieco. W jakiś sposób Crispin wiedział, że się uśmiechnie tym swoim krzywym, ironicznym uśmiechem. – Dobry mąż. Zawsze daje mi znać, kiedy wraca do domu. Crispin spojrzał na nią. Odwzajemniła spojrzenie szeroko otwartymi oczyma, w których wciąż malowało się rozbawienie. – Ojej. Doprawdy sądzisz, że Leontes chce spędzać noce na zabijaniu ludzi? Gdzieś tu jest nóż. Chcesz z nim walczyć o mój honor? A więc istnieje między nimi umowa. Jakaś umowa. On naprawdę nie rozumie tych dwojga, prawda? Crispin miał teraz zamęt w głowie, poczuł zmęczenie i strach: „Kiedyś popełniono pewien czyn”. Ale na dole trzasnęły drzwi, nie pozostawiając miejsca na uporządkowanie wszystkiego. Wstał chwiejnie z łóżka i zaczął się ubierać. Obserwowała go spokojnie, wygładzając pościel wokół siebie. Jej włosy były rozrzucone na poduszkach. Zobaczył, że strąca podartą szatę na podłogę, nie zadając sobie trudu, by ją lepiej ukryć. Poprawił tunikę i pas, ukląkł i szybko zawiązał sandały. Kiedy wstał, przez chwilę na nią patrzył. Ogień znów przygasł, świece się dopaliły. Jej nagie ciało było wstydliwie okryte lnianą pościelą. Patrzyła na niego również, siedząc nieruchomo wsparta o poduszki. Crispin nagle uświadomił sobie, że jest też w tym swego rodzaju wyzwanie, i zrozumiał, że Styliane jest bardzo młoda i że łatwo o tym zapomnieć. – To ty się nie oszukuj – rzekł – tak bardzo starając się zapanować nad nami wszystkimi. Jesteś czymś więcej niż sumą twoich planów. Nawet nie miał pewności, co to znaczy. Potrząsnęła niecierpliwie głową. – To nie ma znaczenia. Jestem narzędziem. – Ostatnim razem powiedziałaś mi, że nagrodą – powiedział z kwaśną miną. – Dzisiaj, że narzędziem. Co jeszcze powinienem wiedzieć? Kiedy jednak teraz na nią patrzył, czuł dziwny, całkowicie nieoczekiwany ból. Otworzyła i zamknęła usta. Pojął, że zaskoczył ją, usłyszał na korytarzu kroki. – Crispinie – powiedziała, pokazując na okno. – Idź. Proszę cię. Dopiero kiedy przecinał dziedziniec i mijając fontannę, zdążał do drzewa oliwnego w rogu od strony ulicy, uświadomił sobie, że wypowiedziała jego imię. Wspiął się na drzewo i dotarł na szczyt muru. Wzeszedł biały księżyc, będący w połowie drogi do pełni. Crispin siedział na kamiennym murze nad ciemną, pustą ulicą i wspominał Zotika oraz chłopca, którym kiedyś był, przechodzącego z muru na drzewo. Chłopca, a potem mężczyznę. Pomyślał o Linon, prawie słyszał jej komentarz na temat tego, co właśnie miało miejsce. A może się mylił: może zrozumiałaby, że złożyły się na to czynniki bardziej skomplikowane niż proste pożądanie. A potem roześmiał się cicho, ze smutkiem. Bo w tym też nie miał racji: w pożądaniu nie ma nic prostego. Spojrzał w górę i w oknie, przez które właśnie wyszedł, zobaczył ciemną sylwetkę. Leontes. Okno sypialni Styliane było zamknięte, a zasłony zaciągnięte. Crispin siedział bez ruchu, ukryty na murze.
Spojrzał na drugą stronę ulicy i zobaczył kopułę wznoszącą się nad domami. Kopułę Artibasa, cesarza Dżada. Crispina? Poniżej – ruch uchwycony kątem oka – pojawił się na ulicy i zaraz zniknął, jak sny, jak ludzkie żywoty i wspomnienia o nich, jeden z tych niewyjaśnionych płomieni, które określały Sarancjum w nocy. Crispin zastanawiał się, co kiedykolwiek po nich zostaje? „Późną wiosną nastąpi inwazja na twój kraj”. Nie poszedł do domu. Dom znajdował się bardzo daleko. Zeskoczył z muru, przeciął ulicę, wszedł w długą, ciemną alejkę. Z cienia zawołała do niego prostytutka głosem będącym jakby pieśnią nocy. Szedł dalej alejką i w końcu dotarł na plac naprzeciwko bram kompleksu cesarskiego, po prawej ręce mając fronton sanktuarium. Na portyku całą noc czuwali strażnicy. Poznali go, skinęli głowami, otworzyli jedno skrzydło masywnych drzwi. W środku było jasno. Wystarczająco, by mógł pracować.
Rozdział 6 Ta sama nocna pora, ten sam wiatr, czterech mężczyzn poruszających się w innym miejscu Miasta, pod tym samym księżycem. W Sarancjum nigdy nie było całkowicie bezpiecznie po zapadnięciu nocy, ale czteroosobowa grupa mogła się czuć dość pewnie. Dwóch ludzi niosło ciężkie kije. Szli ulicą najpierw nieco w dół, a potem znów pod górę szybkim krokiem, jako że było zimno, ale trochę ich spowalniało wypite wino i utykanie jednego z piechurów. Najstarszy z nich, drobny i korpulentny, był okutany po szyję grubym płaszczem, lecz klął siarczyście za każdym podmuchem wiatru, który unosił śmiecie wzdłuż ciemnej ulicy. Widywało się też kobiety, stojące dla ochrony przed zimnem przy drzwiach domów, bo zgodnie z wymogami swego zawodu miały na sobie zbyt skąpe odzienie. Niektóre wystawały razem z bezdomnymi żebrakami przy rozpalonych piecach piekarni. Jeden z młodszych mężczyzn wykazywał chęć zwolnienia przy takiej grupce, ale grubas w płaszczu zaklął chrapliwie i nikt nie stanął. Jedna z kobiet – właściwie dziewczyna – ruszyła za nimi, ale wkrótce zatrzymała się, postała chwilę samotnie na ulicy, a potem wróciła do ciepła. Wtedy zauważyła, jak zza rogu wyłania się ogromna lektyka niesiona przez ośmiu – a nie jak zwykle przez czterech czy sześciu – ludzi i podąża ulicą za czwórką mężczyzn. Wiedziała, że nie należy wołać za arystokratą. Jeżeli ktoś taki potrzebował kobiety, sam ją wybierał. A jeśli nawet przyzwał dziewczynę do zasłoniętej lektyki, to niekoniecznie musiało się to okazać dla niej bezpieczne. Tu, jak wszędzie indziej, bogaci mieli własne zasady. Żaden z piechurów nie był trzeźwy. Pod koniec przyjęcia weselnego dostali od gospodyni wino i właśnie wyszli z hałaśliwej gospody, gdzie najstarszy z nich kupił dla wszystkich jeszcze kilka flaszek. Spacer był długi, ale Kyros nie miał nic przeciwko temu. Strumosus zachowywał się w gospodzie zdumiewająco jowialnie, szeroko rozprawiając na temat węgorzy i dziczyzny oraz odpowiedniego połączenia sosu z daniem głównym, o czym przed czterystu laty pisał Aspalius. Kyros i pozostali wiedzieli, że ich mistrz jest zadowolony z przebiegu dnia. A przynajmniej do chwili, kiedy wyszli na dwór i uświadomili sobie, jak bardzo zrobiło się zimno i późno, a do siedziby Błękitnych wiodła długa droga wietrznymi ulicami. Kyros, który przypadkiem dość dobrze zabezpieczył się przed chłodem, był zbyt rozradowany, by się czymkolwiek przejmować: na jego nastrój złożyła się mieszanka udanego bankietu, dużej ilości wypitego wina, żywych obrazów ich gospodyni – jej perfum, uśmiechu, słów na temat jego pracy w kuchni – a potem serdecznego, wylewnego zachowania Strumosa w gospodzie. Kyros uznał, że to był bardzo dobry dzień. Żałował, że nie jest poetą i nie potrafi ująć w słowa kłębiących się w nim uczuć. Od przodu dobiegł jakiś hałas. Z niskich drzwi gospody wysypało się pół tuzina młodych ludzi. Było zbyt ciemno, by dostrzec ich wyraźnie: gdyby to byli Zieloni, mogliby się okazać niebezpieczni. Sezon właśnie miał się zacząć i napięcie oczekiwania rosło. Gdyby musieli biec, Kyros wiedział, ze sprawi kłopot. Czterej mężczyźni zbili się w ciasną grupkę. Okazało się, że niepotrzebnie. Młodzieńcy schodzili w rozsypce ku nabrzeżu, usiłując śpiewać modną pieśń marszową. To nie Zieloni. Żołnierze na przepustce w Mieście. Kyros odetchnął z ulgą. Obejrzał się przez ramię – i to on zauważył lektykę podążającą za nimi w ciemności. Nic nie powiedział i szedł dalej. Roześmiał się posłusznie ze zbyt głośnego żartu Rasica
o podchmielonych żołnierzach – jeden z nich zwymiotował w drzwiach do jakiegoś warsztatu. Skręcając za róg obok warsztatu wytwórcy sandałów i stoiska z jogurtem, dawno zamkniętych na noc, Kyros obejrzał się jeszcze raz: lektyka też skręciła, dotrzymując im kroku. Była bardzo duża. Niosło ją ośmiu ludzi. Zasłony były zaciągnięte po obu stronach. Kyros poczuł mdlący niepokój. Lektyki nocą nie były niczym niezwykłym – zamożni chętnie ich używali, szczególnie kiedy robiło się zimno. Ta jednak poruszała się z dokładnie taką samą szybkością co oni i zmierzała w tym samym kierunku. Kiedy tak jak oni przecięła ukośnie plac, okrążyła stojącą na środku fontannę i ruszyła pod górę ulicą z drugiej strony, Kyros odchrząknął i dotknął ramienia Strumosa. – Chyba... – zaczął, kiedy kuchmistrz spojrzał na niego. Przełknął ślinę. – Możliwe, że ktoś nas śledzi. Pozostali trzej towarzysze stanęli i spojrzeli do tyłu. Lektyka natychmiast się zatrzymała; odziani na ciemno tragarze stali w bezruchu. Ulica była pusta. Zamknięte drzwi, zamknięte okna warsztatów, czterej mężczyźni zbici w grupkę, ciemna patrycjuszowska lektyka, cisza, nic więcej. Biały księżyc zawisł nad miedzianą kopułą niewielkiej kaplicy. Z oddali dobiegł nagły wybuch ochrypłego śmiechu. Klienci wychodzący z gospody. Po chwili hałas ucichł. W zapadłej ciszy trzej młodzi ludzie usłyszeli, jak Strumosus z Amorii wypuszcza powietrze z płuc, a potem przeklina, cicho, lecz z wielkim zaangażowaniem. – Nie ruszajcie się – polecił i ruszył w kierunku lektyki. – Cholera – szepnął Rasic, nie mając nic lepszego do powiedzenia. Kyros też doznał poczucia zagrożenia. Obserwowali drobnego kuchmistrza w milczeniu. Strumosus podszedł do lektyki. Żaden z tragarzy nie poruszył się ani nie przemówił. Kuchmistrz zatrzymał się przy zaciągniętych zasłonach. Wyglądało na to, że coś mówi, ale nie słyszeli jego słów ani żadnej odpowiedzi dobiegającej z lektyki. Wtedy Kyros zobaczył, jak zasłona unosi się i trochę odsuwa. Nie miał pojęcia, kto jest w środku, mężczyzna czy kobieta, czy też może więcej niż jedna osoba – lektyka była wystarczająco duża. Wiedział jednak, że się boi. – Cholera – powtórzył Rasic. – Cholera – zgodził się z nim Mergius. – Zamknijcie się – odezwał się bardzo nietypowo Kyros. Wyglądało na to, że Strumosus znów mówi, a potem słucha. Następnie skrzyżował ręce na piersiach i powiedział coś jeszcze. Po chwili zasłona opadła, a lektyka zawróciła i ruszyła z powrotem, w dół do placu. Strumosus został na swoim miejscu, patrząc za nią, dopóki nie zniknęła za fontanną. Wtedy podszedł do trzech czekających młodzieńców. Kyros widział, że ich towarzysz jest zaniepokojony, ale nie śmiał o nic pytać. – Kto to był, w imię boga? – zapytał Rasic, nie mając podobnych skrupułów. Strumosus zignorował go, jakby pytanie w ogóle nie padło. Ruszył przed siebie; pozostali poszli za nim. Nikt już nic nie mówił, nawet Rasic. Dotarli do swego kompleksu bez żadnych przeszkód, zostali rozpoznani przy świetle pochodni i wpuszczeni do środka. – Dobranoc – pożegnał się Strumosus przy wejściu do dormitorium i odszedł, nie czekając na odpowiedź. Rasic i Mergius weszli po schodach do środka, ale Kyros został na ganku. Spostrzegł, że kuchmistrz nie poszedł do swoich prywatnych pokoi, tylko przeciął dziedziniec, kierując się do kuchni. Po chwili zaczęły się w niej zapalać lampy. Chciał tam pójść, ale nie zrobił tego. Byłoby to zbyt aroganckie. Zaczerpnął ostatni haust zimnego powietrza i
wszedł do środka za pozostałymi. Podszedł do łóżka. Potem przez dłuższy czas nie mógł zasnąć. Bardzo dobry dzień i wieczór w niezrozumiały sposób zmieniły się w coś wręcz przeciwnego. Strumosus z Amorii poruszał się w kuchni odmierzonymi ruchami, rozpalając ogień, zapalając lampy, nalewając sobie wina. Rozsądnie je rozwodnił, po czym sięgnął po nóż, naostrzył go i zaczął rytmicznie siekać warzywa. Rozbił dwa jajka, wrzucił do nich warzywa, morską sól, hojną szczyptę drogiego wschodniego pieprzu. Starannie wszystko pomieszał w wyszczerbionej miseczce, którą miał od lat i której używał tylko dla siebie. Na kracie umieszczonej nad ogniem rozgrzał rondel, skropił go oliwą z oliwek i zrobił sobie placek, instynktownie go podrzucając. Postawił rondel na kamiennym blacie i wybrał z półki talerz w biało-niebieski wzór. Przeniósł nań swoje szybkie dzieło, ozdobił je płatkami kwiatów i liśćmi mięty, po czym znieruchomiał, by ocenić efekt. „Kuchmistrz, który niedbale żywi samego siebie”, lubił mawiać do swoich pomocników, „będzie niedbale żywił innych”. Wcale nie chciało mu się jeść, ale był zaniepokojony i musiał coś ugotować, a w jego rozumieniu świata stworzonego przez Dżada, kiedy powstało już dobre danie, przestępstwem byłoby nie spożyć go z przyjemnością. Usiadł na wysokim stołku przy blacie znajdującym się pośrodku pomieszczenia i zjadł swoje dzieło, popijając winem z dopełnianego kubka i patrząc na dziedziniec oświetlony blaskiem białego księżyca. Pomyślał, że może przyjdzie do niego Kyros – nie miałby właściwie nic przeciwko jego towarzystwu – ale przy całej jego spostrzegawczości chłopcu na razie brakowało pewności siebie. Strumosus stwierdził, że kubek znów jest pusty. Po krótkim wahaniu napełnił go, dolewając mniej wody niż poprzednio. Rzadko tyle pił, ale i nieczęsto miewał takie spotkania jak to niedawne na ulicy. Odrzucił propozycję zatrudnienia. Właściwie zrobił to tego dnia dwa razy. Najpierw chciała dać mu pracę ta młoda tancerka, a potem ten człowiek w ciemności. Same w sobie propozycje te nie stanowiły problemu. Strumosa chciało zatrudnić wiele osób. Ludzie wiedzieli o nim, pragnęli jego usług, niektórzy mogli za nie zapłacić. Podobało mu się jednak tu, u Błękitnych. Tutejsza kuchnia nie była arystokratyczna, ale cieszyła się uznaniem, a on miał okazję do spowodowania zmian w postrzeganiu jego sztuki i pasji zawodowej. Podobno Zieloni szukają teraz głównego kuchmistrza. Strumosa to ubawiło i sprawiło przyjemność. Lecz osoba, która złożyła mu propozycję z wnętrza tej okazałej lektyki, była inna. Był to ktoś, kogo właściwie znał bardzo dobrze i opadły go teraz wspomnienia – łącznie z tym, jak w przeszłości zachowywał w pewnych sprawach uległe milczenie. „Przeszłość zostaje z nami do chwili naszej śmierci”, napisał dawno temu Protoniasz, „a potem my stajemy się wspomnieniami innych ludzi, dopóki nie umrą oni. Po większości ludzi zostaje tylko tyle. Tak urządzili to bogowie”. „Dawni bogowie już prawie zniknęli”, pomyślał Strumosus, patrząc na kubek z winem. I ile żywych dusz pamięta Protoniasza z Trakezji? W jaki sposób człowiek zostawia po sobie imię? Westchnął, rozglądając się po znajomej kuchni. Każdy jej kąt był dobrze zaplanowany, wszystko miało swoje miejsce, światu został narzucony porządek. „Coś się stanie”, pomyślał nagle mały kuchmistrz, siedzący samotnie w kręgu lamp. Wiedział co – nie krył się ze swoimi poglądami. Wojna na zachodzie: czy jakikolwiek myślący człowiek mógł nie
zauważyć jej oznak? Czasami jednak kluczem nie była myśl i obserwacja. Czasami zamknięte drzwi otwierało coś we krwi, w duszy, we śnie. Nie był już tak pewien, co się zbliża. Wiedział jednak, że jeśli Calizjanin Lysippus znów jest w Sarancjum i porusza się w ciemności swoją lektyką, to krew i sen muszą mieć z tym coś wspólnego. „Wspomnienia innych ludzi, dopóki nie umrą oni”. Nie bał się o siebie, ale przeszło mu przez myśl, że może powinien. Czas spać. Nie chciał iść do łóżka. Odsunął talerz i kubek i w końcu zdrzemnął się na stołku, pochylony do przodu, z głową ułożoną na skrzyżowanych ramionach; lampy dopaliły się powoli i do kuchni wrócił mrok. *** W środku tej samej nocy, kiedy na dworze wiał tak ostry wiatr, że wydawało się, iż sam bóg nie pozwala wiośnie zawitać w jego świecie, przy ogniu przyprawione wino pili nowożeńcy. Kobieta siedziała na wyściełanym siedzisku bez oparcia, a mężczyzna na podłodze u jej stóp, z głową opartą o jej udo. Obserwowali płomienie w milczeniu typowym dla niej, lecz niezwykłym u niego. To był bardzo długi dzień. Jedną rękę oparła lekko na jego ramieniu. Oboje wspominali inne płomienie, inne pokoje; dawało się wyczuć pewną niezręczność, świadomość istnienia innego pomieszczenia – oraz łoża – za łukowatym przejściem zawieszonym koralikami. W końcu mężczyzna powiedział: – Nie używałaś przedtem tych perfum, prawda? Zwykle żadnych nie używasz. Prawda? Potrząsnęła głową, a uświadomiwszy sobie, że jej nie widzi mruknęła: – Nie. – I po chwili wahania dodała: – To perfumy Shirin. Uparła się, żebym się nimi dzisiaj skropiła. Odwrócił głowę i podniósł na Kasję szeroko otwarte oczy. – Shirin? A więc... to perfumy cesarzowej? Kasja skinęła głową. – Powiedziała, że tej nocy powinnam się czuć jak królowa. – Udało się jej uśmiechnąć. – Myślę, że nic mi nie grozi. Chyba że zaprosiłeś gości. Goście opuścili ich jakiś czas temu przed frontowymi drzwiami, oddalając się ze sprośnymi żartami i refrenem szczególnie obscenicznej piosenki, śpiewanej ochryple przez żołnierzy. Carullus, świeżo mianowany chiliarcha Drugiego Calizjańskiego Oddziału Kawalerii, roześmiał się, ale zaraz zamilkł. – Nie potrafię sobie wyobrazić, bym chciał przebywać w towarzystwie kogoś innego – rzekł cicho. I dodał: – A ty nie potrzebujesz perfum Alixany, by być tu królową. Kasja skrzywiła się, tak jak robiła to w przeszłości, w domu. Chyba powoli odzyskiwała dawne aspekty swojej osobowości. – Pochlebca z ciebie, żołnierzu. Czy działało to na dziewki w zajazdach? Sama kiedyś była dziewką w zajeździe. Potrząsnął głową, wciąż poważny, skupiony. – Nigdy tego nie mówiłem. Nigdy nie miałem żony. Wyraz jej twarzy zmienił się, ale on znów patrzył w ogień i tego nie widział. Spojrzała
na niego. Na tego żołnierza, męża. Rosły mężczyzna, czarne włosy, szerokie ramiona, grube ręce, krzepki tors. I nagle ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że on się jej boi, że boi się ją zranić czy zaniepokoić. Wtedy w Kasji coś drgnęło. Na ścianach tańczył blask płomieni. Daleko na północy był kiedyś staw. Chodziła tam, kiedy chciała być sama. Erimitsu: bystra. Za bardzo inteligentna, wzgardliwa. Przedtem zaraza, a potem jesienna droga z matką patrzącą wśród spadających liści, jak handlarze niewolników prowadzą jej córkę związaną postronkiem z innymi dziewczętami. Bogowie północy, tych otwartych przestrzeni omiatanych wiatrem, Dżad albo zubir z południowego Drzewielasu – ktoś lub coś przywiodło ją do tego pokoju. Tu chyba znajdzie schronienie. Ogień, ściany. Mężczyzna siedzący spokojnie na podłodze u jej stóp. Miejsce, gdzie wreszcie nie hula wiatr. To dar, po prostu dar. Serce drgnęło Kasji mocniej, gdy patrzyła w dół. Dar. Jej ręka zacisnęła się na ramieniu mężczyzny, musnęła go po włosach. – Teraz masz – stwierdziła. – Teraz masz żonę. Weźmiesz ją do łóżka? – Och, Dżadzie! – westchnął, gwałtownie wypuszczając powietrze, jakby przez dłuższy czas wstrzymywał oddech. Roześmiała się. Kolejny dar. *** Mardoch z Pierwszego Amoryjskiego Oddziału Piechoty, wezwany znad granicy ze swoją jednostką na północ, do Deapolis – żaden z oficerów nie chciał wyraźnie powiedzieć, po co, choć wszyscy się domyślali – był na wpół przekonany, że zatruł się czymś w jednej z tawern, które odwiedzili tej nocy. Co za pech. Jego pierwszy urlop w Mieście, po pół roku w cesarskiej armii, a on rzyga jak jakiś bassanidzki pies, do wtóru śmiechu starszych żołnierzy. Za pierwszymi dwoma razami, kiedy musiał się zatrzymać i pozbyć zawartości żołądka w wejściu do jakiegoś warsztatu, kilku jego towarzyszy czekało, ale kiedy wnętrzności zbuntowały mu się raz jeszcze i Mardoch powoli odzyskiwał siły, by wreszcie chwiejnie się wyprostować i wytrzeć wilgotny podbródek, stwierdził, że ci dranie tym razem poszli dalej bez niego. Stał oparty o ścianę i trząsł się z zimna na wietrze, od którego mógł zamarznąć zadek. Wytężył słuch; gdzieś z przodu rozlegał się śpiew kilku osób, więc odepchnął się od ściany, by podążyć za nimi. Oprócz tego, że w jego organach wewnętrznych panował chaos, bynajmniej nie był trzeźwy. Wkrótce przestał słyszeć śpiew i stracił orientację. Postanowił zawrócić w kierunku wody – i tak wszyscy tam zmierzali – i znaleźć albo jeszcze jedną tawernę, albo ich gospodę, albo jakąś dziewczynę. Biały księżyc powinien znajdować się na wschodzie, co pozwoliło mu się zorientować w kierunkach. Już go nie mdliło, co było błogosławieństwem jasnego Heladika, przyjaciela wszystkich żołnierzy. Było za to zimno i opadająca w dół droga wydawała się dłuższa, a uliczki bardziej kręte niż na początku wieczoru. Dziwnie trudno było iść we właściwym kierunku. Po drodze wciąż widział to pojawiające się, to znikające te niesamowite płomyki. Nie należało o nich mówić, ale były w najwyższym stopniu niepokojące. Za każdym razem, kiedy widział któryś z nich, podskakiwał. Szedł jednak dalej, przeklinając pod nosem. Kiedy zatrzymała się przy nim lektyka, której wcześniej ani nie widział, ani nie słyszał, a ze środka suchy, arystokratyczny głos zapytał, czy obywatel może służyć jakąś pomocą dzielnemu żołnierzowi cesarstwa, Mardoch z radością się zgodził.
Udało mu się zasalutować, po czym wspiął się do środka; jeden z rosłych tragarzy odsunął przed nim zasłonę. Mardoch usadowił się na miękkich poduszkach, zdając sobie nagle sprawę z własnego nieprzyjemnego zapachu. Człowiek siedzący w lektyce był nawet większy od tragarza – właściwie jego tusza była oszałamiająca. Był ogromny. Kiedy zasłona opadła, zrobiło się bardzo ciemno, we wnętrzu lektyki zaś unosił się słodkawy zapach, jakieś perfumy grożące kolejną rewolucją w żołądku. – Przypuszczam, że kierujesz się ku nabrzeżu? – zagadnął patrycjusz. – Oczywiście – prychnął Mardoch. – Gdzie indziej żołnierz może znaleźć dziwkę, na którą go stać? Za pozwoleniem waszej wielmożności. – Lepiej uważać z tymi kobietami – rzekł mężczyzna. Głos miał charakterystyczny, wysoki, bardzo wyraźny. – Wszyscy tak mówią. – Mardoch wzruszył ramionami. W lektyce panowało ciepło, poduszki były zdumiewająco miękkie. Mógłby prawie zasnąć. W mroku trudno było dostrzec rysy twarzy rozmówcy. Zapamiętywało się jego ciało. – A więc wszyscy są mądrzy. Napijesz się wina? W dwa dni późnej, kiedy w Deapolis przeprowadzano przegląd Pierwszego Amoryjskiego, Mardoch z Sarnicy okazał się jednym z trzech mężczyzn uznanych za nieobecnych i został rutynowo uznany za dezertera. To się zdarzało, kiedy młodzi wiejscy żołnierze szli do Miasta i wystawiali się na jego pokusy. Przed wypuszczeniem na przepustki wszystkich oczywiście ostrzegano. Schwytani dezerterzy mogli zostać oślepieni lub okaleczeni, zależnie od uznania ich oficerów. Za pierwsze wykroczenie i dobrowolny powrót można się było spodziewać tylko chłosty. Słysząc jednak nasilające się plotki o wojnie i widząc szkutnicze szaleństwo w stoczniach Deapolis i po drugiej stronie cieśniny, za lesistymi wysepkami, żołnierze rozumieli, że ci, którzy nie wracali z własnej woli, a zostali wytropieni, mogą się spodziewać czegoś o wiele gorszego. W czasie wojny karą za dezercję była śmierć. W ciągu dwóch dni niektóre plotki stały się dokładniejsze. Podobno wschodnia armia traci połowę swego żołdu. Potem ktoś usłyszał, że traci cały. Coś o nadawaniu ziemi ornej jako wyrównania. Ziemia orna na skraju pustyni? Nikomu nie wydało się to zabawne. Podobno takie były plany wobec tych, którzy zostaną na wschodzie. Pozostali wybierali się na wojnę – na tych statkach kleconych zbyt szybko, by piechota czuła się na nich bezpiecznie. To dlatego wysłano ich do Deapolis. Żeby popłynęli daleko na zachód, z dala od domu, do Bachiary, by walczyć z Antami albo Inicyjczykami – tymi dzikimi, bezbożnymi plemionami, które pożerają gotowane ciała swoich wrogów i piją ich gorącą krew albo rozcinają im nożami brzuchy, po czym ich tam gwałcą, kastrują, obdzierają ze skóry i wieszają za włosy na dębach. Dwaj z trzech zaginionych żołnierzy wrócili do oddziału owego drugiego dnia, bladzi, pełni niepokoju i straszliwie skacowani. Dostali baty, a lekarz wojskowy jak zwykle złagodził ich cierpienia winem wcieranym w rany i wlewanym do gardeł. Mardoch z Sarnicy nie wrócił, w ogóle nie został znaleziony. Niektórzy z jego towarzyszy uznali go za szczęściarza, patrząc z niepokojem na budowane statki. – Napijesz się wina? – Mardoch usłyszał pytanie zadane lekkim, wyraźnym głosem w mrocznym cieple zasłoniętej lektyki. Miarowy ruch tragarzy uspokajał. Głupio pytać żołnierza o coś takiego. Oczywiście, że się napije. Kubek był ciężki, wysadzany klejnotami. Ciemne wino smakowało dobrze. Gospodarz patrzył, jak Mardoch
wychyla kubek. Kiedy wyciągnął go z prośbą o jeszcze, olbrzymi patrycjusz potrząsnął powoli głową w dusznej, wonnej ciemności. – To chyba wystarczy – powiedział. Mardoch zamrugał. Miał niewyraźne poczucie, że na jego udzie spoczywa ręka i że nie należy ona do niego. – Odpieprz się – powiedział. A przynajmniej tak mu się wydawało. *** Rustem był lekarzem i spędził zbyt wiele czasu w Ispahanie, by wstrząsnął nim lub zaskoczył widok żelaznych kółek wpuszczonych w słupki baldachimu łoża czy też innych, delikatniejszych przyrządów znalezionych w pokoju, do którego został wprowadzony. Pokój znajdował się w małym, eleganckim domu gościnnym senatora, leżącym w pobliżu potrójnych murów. Rustem doszedł do wniosku, że jest to sypialnia, w której Plautus Bonosus najwyraźniej lubi się zabawiać z dala od wygód – i ograniczeń – swojej rodziny. Nie było w tym nic niezwykłego: arystokraci na całym świecie robili to samo, jeśli tylko mogli sobie pozwolić na odrobinę prywatności. W Kerakeku oczywiście takich domów nie było. Wszyscy w wiosce wiedzieli, co robią ich sąsiedzi, od fortecy po najuboższe chaty. Rustem z powrotem włożył zestaw złotych pierścieni – zaprojektowanych w ten sposób, jak się poniewczasie zorientował, by dało się je nakładać na męskie organy różnej wielkości – do skórzanej sakiewki. Zaciągnął rzemyki i odłożył sakiewkę między jedwabne szale, cienkie linki i kilka innych dziwnych przedmiotów spoczywających w wyłożonej mosiądzem skrzyni, z której ją wyjął. Skrzynia nie była zamknięta na klucz, a pokój należał teraz do niego, jako gościa senatora. Nie miał wyrzutów sumienia, że myszkował, rozkładając własne rzeczy. Jest szpiegiem króla królów. Powinien umieć to robić. Trzeba będzie pozbyć się skrupułów. Czy Wielki Shirvan i jego doradcy byliby zainteresowani poznaniem nocnych skłonności przewodniczącego sarantyńskiego senatu? Rustem zamknął skrzynię i zerknął na dogasający ogień. Oczywiście mógł go poprawić sam, ale zadecydował inaczej. Przedmioty, które właśnie oglądał i trzymał w rękach, wywołały u niego niezwykłe uczucia oraz świadomość, jak bardzo daleko znajduje się od własnych żon. Mimo zmęczenia po długim i burzliwym dniu – rozpoczętym śmiercią – Rustem zauważył u siebie z zawodowym znawstwem oznaki podniecenia. Podszedł do drzwi, otworzył je i zawołał, by ktoś dołożył do ognia. To był mały dom. Natychmiast usłyszał dobiegającą z dołu odpowiedź. Z niejakim zadowoleniem patrzył, jak po kilku chwilach do pokoju wchodzi młoda służąca – Elita, jak się wcześniej przedstawiła – ze skromnie spuszczonym wzrokiem. Sądził, że może się raczej pojawić ten nadgorliwy zarządca domu, ale on był wyraźnie ponad takie obowiązki i zapewne już spał. Zrobiło się późno. Rustem siedział w wykuszu okna i obserwował, jak kobieta dokłada do ognia i zamiata popiół. Kiedy skończyła i wstała, powiedział łagodnie: – W nocy bywa mi zimno, dziewczyno. Wolałbym, żebyś została. Pokraśniała, ale nie sprzeciwiła się. Wiedział, że tak będzie, szczególnie w takim domu. Był przecież gościem specjalnym. Okazała się miękka, przyjemnie ciepła i uległa, choć niezbyt wprawna. Właściwie podobało mu się to. Gdyby pragnął zażyć wyrafinowanych uciech cielesnych, zapytałby o
drogą prostytutkę. To było Sarancjum. Podobno tu można dostać wszystko. Wszystko na świecie. Potraktował dziewczynę uprzejmie, pozwalając jej potem zostać z nim w łóżku. Jej własne z pewnością stanowi siennik w zimnym pokoju na dole, a słyszeli wiatr wiejący na zewnątrz. Kiedy poczuł, że zaczyna odpływać w sen, przyszło mu na myśl, że służący mogli dostać polecenie pilnowania „tego Bassanidy”, co znakomicie wyjaśniałoby uległość dziewczyny. Było w tym coś zabawnego, ale i niepokojącego. Czuł jednak zbyt wielkie zmęczenie, by się w tym rozeznać. Zasnął. Śniła mu się córeczka, którą tracił wraz z wyniesieniem przez króla królów do chwały i kasty kapłanów. Elita wciąż leżała w jego łóżku, gdy w jakiś czas później gwałtowne walenie do drzwi i krzyki na dole postawiły na nogi cały dom. *** Siedząc w lektyce posuwającej się przez mrok z kompleksu cesarskiego do jej domu i mając u boku niespodziewaną konną eskortę, Gisel na długo przed przybyciem do celu postanowiła, co zrobi. Pomyślała, że z czasem pewnie będzie mogła w związku z tym odzyskać nieco dumy: to będzie jej wybór, jej decyzja. Nie znaczyło to, że odniesie sukces. Przy tak wielu innych planach i knowaniach – tutaj i w domu – miała porażająco małe szanse. Zawsze tak było od czasu, kiedy umarł jej ojciec, a Antowie niechętnie ukoronowali jego jedyne żyjące dziecko. Ale przynajmniej mogła myśleć, działać, a nie unosić się na wielkiej fali wydarzeń jak drobna łódeczka. Na przykład dobrze wiedziała, co robi, kiedy wysyłała na drugi kraniec liwiata gniewnego, rozgoryczonego rzemieślnika z propozycją małżeństwa dla cesarza Sarancjum. Pamiętała, jak sama nocą w pałacu stała przed tym człowiekiem, Caiusem Crispusem, pozwalając mu na siebie patrzeć – domagając się, by napatrzył się do woli. „Możesz powiedzieć cesarzowi, że widziałeś królową Bachiary z bardzo bliska...”. Zarumieniła się, przypomniawszy to sobie. Po tym, z czym się spotkała tego wieczoru w pałacu, miara jej niewinności była jasna. Już dawno powinna nieco z tej niewinności stracić. Nie umiała jednak nawet powiedzieć, jaki plan mogłaby ułatwić jej dzisiejsza decyzja, wciąż podszyta niegodną nicią strachu. Uniosła nieco zasłonę i zobaczyła, że koń nadal dotrzymuje kroku lektyce. Rozpoznała drzwi kaplicy. Zbliżali się do jej domu. Gisel wzięła głęboki wdech i spróbowała znaleźć w swoim strachu, w tym pierwotnym niepokoju, coś zabawnego. Powiedziała sobie, że to po prostu kwestia umieszczenia w grze czegoś nowego, czegoś od niej samej, by zobaczyć, jakie to spowoduje skutki. W tym natłoku wielkich wydarzeń trzeba posługiwać się wszystkim, co wpada pod rękę lub przychodzi na myśl – jak zawsze – i Gisel postanowiła potraktować własne ciało jako pionek biorący udział w grze. Dla zabawy. Tak naprawdę królowe nie miały luksusu myślenia o sobie w innych kategoriach. Tego wieczoru w eleganckiej pałacowej komnacie cesarz Sarancjum odebrał jej wszelkie złudzenia, jakie jeszcze mogła żywić na temat konsultacji, negocjacji, dyplomacji, czegokolwiek, co mogłoby powstrzymać żelazną prawdę wojny przed spadnięciem na Bachiarę. Widok cesarza w tej przepięknej małej komnacie z cesarzową, widok samej cesarzowej pozbawił Gisel też pewnych innych złudzeń. W tym zdumiewającym pokoju, pełnym tkanin, gobelinów i srebrnych lichtarzy, mahoniu i drewna sandałowego, skóry z Soriyyi i
kadzideł, ze słonecznymi dyskami nad każdymi drzwiami i złotym drzewem, na którym siedziało stado ptaków wysadzanych klejnotami, Gisel miała wrażenie, że ludzie znajdujący się w nim są w samym centrum wirującego świata. Tu bije serce wszystkiego. Wydawało się, że w powietrzu rozjarzonym blaskiem płomieni tańczą i wirują nagłe, gwałtowne obrazy z przyszłości, śmigając wzdłuż ścian z oszałamiającą prędkością, podczas gdy sama komnata pozostaje w jakiś sposób nieruchoma niczym owe ptaki siedzące na złotych gałęziach cesarskiego drzewa. Waleriusz wyruszał na wojnę z Bachiarą. Gisel w końcu zrozumiała, że postanowił to już dawno temu. Był to człowiek, który sam podejmował decyzje, a jego wzrok spoczywał zarówno na pokoleniach, które jeszcze się nie narodziły, jak i na tych, którymi właśnie rządził. Teraz go już poznała i potrafiła to dostrzec. Ona sama, jej obecność w Mieście, mogła w czymś pomóc – albo i nie. Taktyczne narzędzie. W większej skali nie miało to znaczenia. Podobnie jak poglądy innych ludzi. Ani stratega, ani kanclerza, ani nawet Alixany. Cesarz Sarancjum, człowiek zamyślony, uprzejmy i bardzo pewny siebie, miał wizję odzyskanego Rhodias, odnowionego cesarstwa. Wizje na taką skalę mogły być niebezpieczne; czasami taka ambicja znosi wszystko, co napotyka na swojej drodze. „On chce zostawić po sobie imię”, pomyślała Gisel, klękając przed nim, by ukryć twarz, a potem wstając z niezachwianym opanowaniem. „Chce być za to pamiętany”. Mężczyźni tacy są. Nawet ci mądrzy. Jej ojciec nie był wyjątkiem. Strach przed śmiercią i zapomnieniem. Przed wymazaniem z pamięci świata, który bezlitośnie toczył się dalej bez nich. Gisel zajrzała w siebie i nie znalazła tej palącej potrzeby. Nie chciała być nienawidzona czy pogardzana, kiedy Dżad wezwie ją do siebie za słońce, ale nie odczuwała też gwałtownego pragnienia, by jej imię wyśpiewywano przez długie lata lub żeby jej twarz i postać została na zawsze zachowana w mozaice czy marmurze – albo choćby tak długo, jak długo może przetrwać kamień i szkło. Zdała sobie ze smutkiem sprawę, że podoba jej się pomysł odpoczynku na końcu tego wszystkiego, kiedy ten koniec już nadejdzie. Jej ciało obok ciała ojca w tym skromnym sanktuarium za murami Vareny, jej dusza w łasce u boga przyjętego przez Antów. Czy można dostąpić takiej łaski? Czy jest to możliwe? Wcześniej, w pałacu, kiedy napotkała czujny wzrok wykastrowanego kanclerza Gezjusza, Gisel sądziła, że ujrzała w jego oczach litość i zrozumienie. Człowiek, który służył trzem cesarzom, na pewno coś wie o mechanizmach świata. Gisel jednak wciąż tkwiła w tych mechanizmach, była wciąż młoda i żywa, daleka od obojętnego spokoju czy łaski. Ścisnęło ją w gardle z gniewu. Złościła ją sama myśl o tym, że ktoś może się nad nią litować. Nad Antyjką, królową Antów? Córką Hildrica? Litość??? Wzbudzało to w niej mordercze instynkty. W obecnej sytuacji i tego wieczoru morderstwo nie wchodziło jednak w rachubę. W przeciwieństwie do innych możliwości, łącznie z rozlewem jej własnej krwi. Ironia? Oczywiście. Świat jest jej pełen. Lektyka zatrzymała się. Gisel ponownie uniosła zasłonę i zobaczyła drzwi własnego domu; po obu ich stronach płonęły pochodnie umieszczone w ściennych uchwytach. Usłyszała, jak jeździec zeskakuje z konia, zobaczyła obok siebie jego twarz. Jego oddech unosił się w bardzo zimnym, nocnym powietrzu obłoczkiem pary. – Jesteśmy na miejscu, łaskawa pani. Przykro mi z powodu tego chłodu. Mogę pomóc
ci wysiąść? Uśmiechnęła się do niego. Okazało się, że potrafi się uśmiechać zupełnie swobodnie. – Wejdź i rozgrzej się. Każę przyrządzić grzane wino, zanim znów wyjdziesz na ziąb. Patrzyła mu prosto w oczy. Wahanie trwało krótko. – Jestem wielce zaszczycony – rzekł złocisty Leontes, najwyższy strateg sarantyńskich wojsk. Taki ton sprawiał, że człowiek mu wierzył. A dlaczego nie miałaby mu wierzyć? Jest królową. Kiedy wysiadała z lektyki, podał jej rękę. Zarządca domu już otworzył frontowe drzwi. Wiatr kręcił, uderzał podmuchami. Weszli do środka. Kazała służącym rozpalić ogień na parterze i na piętrze oraz przygotować grzane wino z korzeniami. Usiedli przy większym palenisku w pokoju przyjęć i rozmawiali oczywiście o trywialnych sprawach. O rydwanach i tancerkach, o mało ważnym weselu w domu jednej z nich. Zbliżała się wojna. Powiedział to dziś Waleriusz, zmieniając świat. Rozmawiali o wyścigach w hipodromie, o tym, jak bardzo jest wietrznie i że zima już powinna się skończyć. Leontes, swobodny i rozluźniony, opowiedział o świętym błaźnie, który najwyraźniej właśnie urządził się na skale przy jednej z bram od strony lądu i przysiągł, że nie zejdzie na ziemię, dopóki ze Świętego Miasta nie zostaną wypędzeni wszyscy poganie, heretycy i Kindathowie. „Pobożny człowiek, rzekł Leontes potrząsając głową, ale nie rozumie realiów świata”. Zgodziła się z nim, że ważne jest rozumieć realia świata. Pojawiło się wino, srebrna taca, srebrne kubki. Leontes wzniósł oficjalny toast, mówiąc po rhodiańsku. Jego uprzejmość była nienaganna. Wiedziała, że zawsze taka pozostanie, nawet gdy będzie prowadził armię pustoszącą jej dom, nawet gdy będzie palił Varenę i wyrzucał z grobu kości jej ojca. Oczywiście wolałby jej nie palić. Zrobi to, co będzie musiał zrobić. W imię boga. Serce biło jej mocno, ale zobaczyła, że ręce ma spokojne, że niczego nie zdradzają. Odprawiła kobiety, a potem zarządcę. W kilka chwil po ich wyjściu wstała, odstawiła kubek –jej decyzja, jej czyn – i przecięła pokój. Stanęła przed jego fotelem, patrząc na niego z góry. Zagryzła dolną wargę, a potem uśmiechnęła się. Zobaczyła, że odwzajemnia jej uśmiech, dopija wino i wstaje, zupełnie nieskrępowany, przyzwyczajony do takich rzeczy. Złocisty mężczyzna. Wzięła go za rękę i zaprowadziła po schodach do swego łoża. Zadał jej ból, nie będąc przygotowany na niewinność, ale kobiety znają ten szczególny ból od początku czasu i Gisel zmusiła się, by powitać go z radością. Był zaskoczony, a potem wyraźnie zadowolony, kiedy zobaczył na prześcieradle jej krew. Próżność. „Zdobyta królewska twierdza”, pomyślała. Mówił pięknie o zaszczycie, o swoim zdumieniu. Dworak prawie w takim samym stopniu jak żołnierz. Jedwab na węzłach mięśni, gorąca wiara za uniesionym mieczem i pożarami. Uśmiechnęła się, nic nie mówiąc. Zmusiła się do wyciągnięcia ręki po to twarde, pobliźnione żołnierskie ciało, żeby wszystko mogło się powtórzyć. Wiedziała, co robi. Nie miała pojęcia, co uda jej się osiągnąć. Coś w grze, na planszy, jej ciało. Za tym drugim razem wtuliła twarz w poduszkę i krzyknęła w ciemność, w noc, z tak wielu powodów. *** Pomyślał, żeby pójść do stajni, ale wydawało się, że istnieją pewne okoliczności,
pewne stany umysłu, na które nie pomoże nawet chwila spędzona z Servatorem w mahoniowym boksie zbudowanym dla jego konia przez Błękitnych. Kiedyś – dawno temu, nie tak dawno temu – chciał przebywać tylko wśród koni, w ich świecie. Teraz, według większości kryteriów wciąż będąc młodym człowiekiem, miał na własność najwspanialszego ogiera, jakiego znał świat, sam był najbardziej czczonym woźnicą rydwanów na ziemi stworzonej przez boga, a jednak tej nocy takie spełnione marzenia nie potrafiły zaspokoić jego pragnień. Przerażająca prawda. Brał tego dnia udział w uroczystości ślubnej, patrzył, jak żołnierz, którego zna i lubi, bierze za żonę kobietę wyraźnie go wartą. Troszkę za dużo wypił wśród weselnych gości. I widział – najpierw podczas uroczystości, a potem podczas przyjęcia – kobietę, o której myśli nie dawały mu spokoju nocą. Oczywiście była ze swoim mężem. Nie wiedział, że wśród gości znajdzie się Plautus Bonosus i jego druga żona. Prawie cały dzień w jej obecności. To było... trudne. Tak więc wydawało się, że niezaprzeczalne szczęście towarzyszące mu w życiu nie mogło pomóc na to, co go teraz dręczyło. Czy jest beznadziejnie chciwy? Pożądliwy? Czy o to chodzi? Zepsuty jak rozkapryszone dziecko, żądający od boga i jego syna o wiele za dużo? Tej nocy złamał własną, bardzo starą zasadę. Poszedł do jej domu w ciemności po zakończeniu przyjęcia weselnego. Był absolutnie pewien, że Bonosus będzie gdzie indziej, że przyjazne docinki krążące podczas uczty i wywołany przez nie lubieżny nastrój pobudzą dobrze znane, choć dyskretnie zaspokajane potrzeby senatora i spędzi on noc w mniejszym domu, który utrzymywał do prywatnego użytku. Tak się nie stało. To niewytłumaczalne, ale tak się nie stało. Skorcjusz widział z ulicy światła płonące w okratowanych żelazem górnych oknach domostwa senatora Bonosa. Trzęsący się z zimna służący, który ponownie zapalał zgaszone przez wiatr pochodnie umieszczone na ścianach, zszedł z drabiny i za drobną opłatą wyjawił, że pan rzeczywiście jest w domu, zamknięty z żoną i synem. Skorcjusz zakrywał twarz płaszczem do chwili, kiedy nogi zaniosły go w wąskie zaułki Miasta. Kiedy mijał jakieś drzwi osadzone w grubym murze, zawołała stamtąd na niego kobieta: – Pozwól mi cię ogrzać, żołnierzu! Chodź ze mną! W taką noc nie powinno się leżeć samotnie. To prawda, Dżad świadkiem. Skorcjusz poczuł się staro. Przyczynił się do tego częściowo wiatr i zimno: przy takim dojmującym wietrze bolała go lewa ręka, złamana przed wielu laty, co było jednym z wielu jego obrażeń. Pomyślał ze złością, że to upokarzająca ułomność starego człowieka. Zupełnie jak jeden z tych starych żołnierzy poruszających się o kulach, którym pozwalano siedzieć na stołku przy ogniu w wojskowej gospodzie; spędzał tam tak całą noc, nudząc nieostrożnych dziesiątki razy opowiadaną historią jakiejś pomniejszej kampanii sprzed trzydziestu lat, kiedy ukochanym cesarzem Dżada był wielki i wspaniały Apiusz, a wszystko nie stoczyło się jeszcze do smutnego obecnego stanu i czy stary żołnierz nie mógłby dostać czegoś do przepłukania gardła? Skorcjusz pomyślał kwaśno, że sam może się taki stać. Bezzębny i nie ogolony będzie opowiadał w loży gospody „Spina” o tym wspaniałym dniu, kiedy dawno temu za panowania Waleriusza II udało mu się podczas wyścigu... Złapał się na masowaniu ramienia; przestał je rozcierać i głośno zaklął. Bolało go, naprawdę bolało. Zimą rydwany się nie ścigały, inaczej miałby kłopot z prowadzeniem
kwadrygi na zakrętach. Crescens z Zielonych nie wyglądał tego popołudnia, jakby cokolwiek go bolało, chociaż przez te wszystkie lata musiał się nabawić licznych kontuzji. Jak każdy woźnica. Główny woźnica Zielonych był najwyraźniej gotowy do swego drugiego sezonu w hipodromie. Pewny siebie, nawet arogancki – i tak powinno być. Zieloni mieli także kilka nowych koni przysłanych z południa dzięki wysokiemu szarżą wojskowemu stronnikowi; źródła Astorga twierdziły, że dwa lub trzy są wyjątkowe. Skorcjusz wiedział, że mają teraz nadzwyczajnego nowego prawego lejcowego, którego dostali od Błękitnych w ramach transakcji, do której sam Astorga zachęcił. Oddawało się pewne rzeczy, by zyskać coś innego, w tym wypadku woźnicę. Ale jeśli miał rację co do tego konia i Crescensa, to chorąży Zielonych szybko zgarnie ogiera do własnego zaprzęgu i stanie się tym groźniejszy. Skorcjusz się nie martwił. Podobało mu się nawet, że ktoś myśli, iż może stawić mu czoło. Rozpalało to w nim ogień, który po tylu latach sukcesów trzeba było podsycić. Groźny Crescens był dobry dla niego i dla hipodromu. Łatwo było to dostrzec. Tej nocy jednak nic nie było łatwe. „W taką noc nie powinno się leżeć samotnie”. Oczywiście, że nie, ale czasami wcale mu nie zależało na miłości, tej kupowanej w drzwiach albo gdzie indziej. W jego domu leżały na stole karteczki od kobiet, które byłyby wprost zachwycone, gdyby mogły tej nocy uwolnić go od ciężaru samotności, nawet teraz, nawet tak późno. Nie tego pragnął, choć było tak przez długi czas. Kobieta, do której mozolnie szedł pod górę na przenikliwym wietrze, była... zamknięta z mężem, jak powiedział służący. Cokolwiek by to znaczyło. Znów zaklął siarczyście. Dlaczego ten przeklęty przewodniczący senatu nie bawi się w swoje nocne gierki ze swoim obecnym chłopcem? Co, na Dżada, dzieje się z Bonosem? I właśnie wtedy, kiedy tak szedł samotnie (postępował trochę lekkomyślnie, ale kiedy idzie się w nocy do kochanki i zamierza się do niej wejść po ścianie, to raczej nie sprowadza się z sobą towarzyszy), pomyślał o stajniach. Siedziba Błękitnych leżała dość blisko. Przy koniach będzie ciepło, a zapachy i nocne dźwięki stajni znał i kochał całe życie. Może nawet znajdzie kogoś w kuchni, kto podałby mu ostatni kubek wina i coś do przegryzienia. Nie chciał nic pić ani jeść. Nie pragnął nawet obecności swoich ukochanych koni. To, czego chciał, zostało mu odmówione, ale najbardziej niepokoiło go natężenie odczuwanej złości. To takie dziecinne. Na tę myśl usta wykrzywił mu ironiczny uśmiech. Czuje się staro czy młodo? A może i tak, i tak? Już dawno powinien się zdecydować, prawda? Zastanowił się i podjął decyzję: chciał znów być chłopcem, chciał być prosty jak chłopiec, a gdyby to się nie udało, to chciał się znaleźć sam na sam z Thenais. Zobaczył wschodzący biały księżyc. Właśnie wtedy szedł na wschód; mijał kaplicę Bezsennych i słyszał dobiegający z niej monotonny śpiew. Mógłby na chwilę wejść do środka i pomodlić się ze świętymi mężami, ale w tej chwili bóg i jego syn też nie podsuwali żadnych odpowiedzi. Może podsunęliby je, gdyby był lepszym, pobożniejszym człowiekiem, ale tak nie było i koniec. Zobaczył dalej na ulicy błysk błękitnego płomienia – przypomnienie obecności półświata wśród ludzi, zawsze w Mieście bliskiego – i w tej chwili podjął nagłą, nieoczekiwaną decyzję. Jest jednak jeszcze jedna ściana, na którą może się wspiąć. Skoro nie śpi, jest poza domem i tak niespokojny, to może mógłby wykorzystać ten nastrój. Z tą myślą, nie dając sobie czasu na wahanie, odwrócił się i ruszył alejką
odchodzącą pod kątem od ulicy. Szedł szybko, trzymał się cieni, a kiedy spostrzegł grupę pijanych żołnierzy wytaczających się ze śpiewem z gospody, znieruchomiał w jakichś drzwiach. Został tam przez chwilę i patrzył, jak z ciemności po drugiej stronie ulicy wyłania się potężna lektyka, a potem skręca za żołnierzami na stromą ulicę, kierując się ku portowi. Zastanawiał się nad tym przez moment, a potem wzruszył ramionami. Nocą zawsze coś się dzieje. Ludzie umierają, rodzą się, znajdują miłość albo smutek. Ruszył w przeciwnym kierunku, znowu pod górę, od czasu do czasu rozcierając sobie ramię, aż dotarł na ulicę i do domu, w którym spędził sporą część minionego popołudnia i wieczoru, świętując zaślubiny. Dom przeznaczony przez Zielonych dla ich najlepszej tancerki był piękny i dobrze utrzymany, i leżał w nadzwyczaj dobrej okolicy. Miał szeroki portyk, dobrze rozplanowane solarium i balkon wychodzący na ulicę. Tak się składało, że Skorcjusz bywał w tym domu już wcześniej, i to nawet na górze – odwiedzając poprzednie mieszkanki. Czasami osoby tu mieszkające urządzały sobie sypialnię od frontu, wykorzystując solarium jako jej przedłużenie, miejsce, skąd mogły obserwować toczące się poniżej życie. Czasami pokój frontowy był salonem, a sypialnia leżała nad dziedzińcem. Polegając wyłącznie na instynkcie, uznał, że Shirin z Zielonych nie jest osobą, która umieściłaby sypialnię nad ulicą. Spędzała dość dni i nocy, patrząc na ludzi ze sceny. Stwierdził, że na pewno śpi od strony dziedzińca. Niestety, domy stały tak blisko siebie, że w żaden sposób nie można się było dostać na dziedziniec od frontu. Rozejrzał się po pustej ulicy. Pochodnie umieszczone na ścianach paliły się nierównym płomieniem; niektóre zdmuchnął wiatr. Skorcjusz spojrzał w górę i westchnął. Mając za sobą wiele takich eskapad, przeszedł w ciszy na koniec portyku, wszedł na kamienną balustradę, wyciągnął obie ręce nad głowę, chwycił się krawędzi dachu i jednym płynnym ruchem wciągnął się na górę. Po latach powożenia czterema końmi górna część ciała i nogi robiły się bardzo silne. Człowiek nabawiał się także kontuzji. Skorcjusz znieruchomiał na chwilę, by wydyszeć ból ramienia. Naprawdę robił się za stary na takie rzeczy. Przemieszczenie się z dachu portyku na balkon solarium wymagało krótkiego pionowego skoku i kolejnego silnego chwytu, a potem spokojnego podciągania się w górę do chwili, kiedy jedno kolano znajdzie oparcie. Życie byłoby łatwiejsze, gdyby Shirin jednak postanowiła urządzić sobie sypialnię tutaj. Było jednak tak, jak przypuszczał. Rzut oka do środka – ciemność, kilka ław, tkanina wisząca na ścianie nad kredensem. To pokój przyjęć. Znów zaklął, po czym wszedł na balustradę balkonu, chwiejnie łapiąc równowagę. Znajdujący się powyżej dach był płaski, jak we wszystkich domach w tej okolicy, bez żadnej krawędzi, żeby deszczówka mogła spływać swobodnie. Trudno było się czegoś chwycić. To też pamiętał z innych miejsc. Z innych domów. Gdyby ześliznęły mu się ręce, mógłby spaść. Do ziemi było daleko. Wyobraził sobie, jak znajduje go rano ze złamanym karkiem jakiś służący czy niewolnik. Ogarnęła go nagła wesołość. Zachowywał się tu nieopisanie lekkomyślnie i dobrze o tym wiedział. Thenais powinna być sama. Nie była. On znajdował się tutaj i wspinał się na wietrze na dach innej kobiety. Na ulicy na dole rozbrzmiały kroki. Skorcjusz nie ruszał się; stał na balustradzie, jedną ręką trzymając się narożnej kolumny. Kiedy kroki ucichły, puścił się i jeszcze raz podskoczył. Obie dłonie rozłożył płasko na dachu – jedyny sposób, żeby cały manewr się
udał – stęknął i podciągnął się do góry. Trudny ruch, nie bez swojej ceny. Przez jakiś czas leżał na dachu rozciągnięty na plecach, z rozmysłem nie rozcierając sobie ramienia, i patrzył na gwiazdy oraz na biały księżyc. Wiał wiatr. Skorcjusz stwierdził, że Dżad uczynił ludzi głupimi istotami. Na ogół kobiety były mądrzejsze. W nocy spały. Albo zamykały się ze swoimi mężami. Cokolwiek to znaczy. Tym razem roześmiał się cicho do siebie, z siebie, i wstał. Podszedł, lekko stąpając, do miejsca, w którym dach kończył się widokiem leżącego poniżej wewnętrznego dziedzińca. Ujrzał fontannę, jeszcze pod koniec zimy suchą, otaczające ją kamienne ławki, nagie drzewa. Świecił biały księżyc i gwiazdy. Wietrzna, cudownie przejrzysta noc. Uświadomił sobie, że nagle poczuł się szczęśliwy. Bardzo żywy. Dokładnie wiedział, gdzie jest jej sypialnia, widział wąski balkon znajdujący się poniżej. Jeszcze raz spojrzał na blady księżyc. Kindathowie nazywali go siostrą boga. To herezja, ale czasami można ją było – prywatnie – zrozumieć. Wyjrzał za krawędź dachu. Zejście będzie łatwiejsze. Położył się na brzuchu, przerzucił nogi nad krawędź i opuścił się jak najniżej na wyciągniętych rękach, po czym zeskoczył zwinnie na balkon, lądując cicho jak kochanek albo złodziej. Wyprostował się z przysiadu i podszedł do dwojga szklanych drzwi, by zajrzeć do pokoju kobiety. Co dziwne, mimo zimna jedno skrzydło było uchylone. Spojrzał na łóżko. Nikogo. – W twoje serce jest wymierzona strzała. Nie ruszaj się. Jeżeli nie powiesz, kim jesteś, mój służący z przyjemnością cię zabije – rzekła Shirin z Zielonych. Wyglądało na to, że rozsądnie byłoby zatrzymać się w miejscu. Nie miał pojęcia, skąd tancerka wie o jego obecności i jak zdążyła wezwać strażnika. Zaczął się także zastanawiać – bardzo poniewczasie – dlaczego założył, że będzie spała sama. Kazała mu powiedzieć, kim jest. Miał poczucie własnej godności. – Jestem Heladikos, syn Dżada – rzekł z powagą. – Jest tu rydwan mego ojca. Przejedziesz się ze mną? Zapadła cisza. – Ojej! – powiedziała Shirin zmienionym głosem. – To ty? Odprawiła strażnika cichym rozkazem. Kiedy wyszedł, sama otworzyła drzwi na balkon i Skorcjusz wszedł do środka, zatrzymując się na chwilę, by złożyć ukłon. Rozległo się delikatne stukanie do wewnętrznych drzwi. Shirin podeszła do nich, uchyliła je, odebrała od służącej zapalony stoczek, zamknęła drzwi i obeszła pokój, zapalając świece i lampy. Skorcjusz zobaczył rozburzoną pościel. Tancerka jednak spała, ale teraz miała na sobie wysoko zapiętą ciemnozieloną szatę, którą włożyła na to, w czym sypiała – jeśli sypiała w czymkolwiek. Krótko obcięte ciemne włosy ledwie sięgały jej ramion. Stawało się to modne; Shirin z Zielonych ustanawiała modę dla kobiet Sarancjum. Poruszała się na bosych, wysoko sklepionych stopach jak tancerka. Patrząc na nią, Skorcjusz poczuł pulsowanie pożądania. To bardzo atrakcyjna kobieta. Rozluźnił płaszcz i zrzucił go na podłogę za sobą. Poczuł, jak razem z ciepłem wraca mu opanowanie. Był mistrzem takich spotkań. Shirin skończyła zapalać świecie i odwróciła się do niego. – Rozumiem, że Thenais była ze swoim mężem? Powiedziała to z niewinnym uśmiechem i szeroko otwartymi oczyma. Z trudem przełknął ślinę. Otworzył usta. Zamknął je. Patrzył, jak kobieta, wciąż uśmiechając się, siada na wyściełanym siedzisku przy obłożonym żarem ogniu. – Usiądź, woźnico – mruknęła. Siedziała przepięknie wyprostowana. – Jedna z moich
kobiet przyniesie nam wino. W wielkim pomieszaniu i z prawdziwą ulgą opadł na wskazane siedzisko. Problem w tym, że był niesamowicie atrakcyjnym mężczyzną. Pozbywszy się płaszcza, wciąż ubrany w weselną biel, Skorcjusz wydawał się wiecznie młody, wolny od wszelkiego bólu, wątpliwości i ułomności prześladujących pomniejszych śmiertelników. Spała sama, oczywiście z wyboru. Dżad wiedział, że gdyby poprosiła lub pozwoliła, znalazłoby się dość mężczyzn, którzy chętnie zaproponowaliby swoją wersję pocieszenia w ciemności. Shirin jednak odkryła, że największym luksusem wysokiej pozycji, prawdziwym przywilejem, jaki jej towarzyszy, jest władza, by nie pozwalać i prosić tylko wtedy, gdy prawdziwie się pożąda. Nadejdzie czas, gdy rozsądnie będzie znaleźć sobie obrońcę, może nawet ważnego męża z wojska, któregoś z bogatych kupców albo nawet kogoś z kompleksu cesarskiego. Obecna cesarzowa stanowiła żywy dowód takich możliwości. Ale nie teraz. Shirin wciąż była młoda, znajdowała się u szczytu sławy w teatrze i nie potrzebowała – na razie – opiekuna. Strzegła ją sława i inne rzeczy. Wśród nich był fakt, że ma przy sobie kogoś, kto ostrzegał ją przed nocnymi intruzami. – Rozumiem, że można go było zabić, ale dlaczego ten człowiek siedzi i spokojnie czeka na wino? Oświeć mnie, proszę. – Och, Danis, Danis. Czyż on nie jest wspaniały? – zapytała w duchu, doskonale wiedząc, co ptak odpowie. – O, świetnie. Chcesz zaczekać, aż uśmiechnie się jeszcze raz, a potem weźmiesz go do łóżka, tak? Skorcjusz z Soriyyi uśmiechnął się ze skrępowaniem. – Dlaczego, mmm... sądzisz, że... eee... – Thenais? – skończyła za niego. – Och, kobiety znają się na tych sprawach, mój drogi. Widziałam po południu, że na nią patrzysz. Muszę powiedzieć, że to piękność. – Mmm, nie! To znaczy powiedziałbym raczej, hmmm... że kobiety mogą dostrzegać urywki jakichś historii tam, gdzie tak naprawdę niczego nie da się znaleźć. – Uśmiechał się już pewniej. – Chociaż muszę powiedzieć, że pięknością jesteś ty. – Widzisz? Wiedziałam! – rzekła Danis. – Wiesz, jaki to człowiek! Nie ruszaj się z miejsca. Nie uśmiechaj się! Shirin uśmiechnęła się. Opuściła skromnie oczy, dłonie trzymała na podołku. – Jesteś nadto uprzejmy, woźnico. Ponownie rozległo się skrobanie do drzwi. Chcąc ochronić tożsamość gościa – i uniknąć huraganu plotek, które wywołałaby jego wizyta – Shirin wstała i osobiście odebrała tacę od Pharisy, nie wpuszczając jej do środka. Postawiła tacę na bocznym stoliku i napełniła dwa kubki, choć Dżad świadkiem, że o tej porze nie powinna pić więcej wina. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że z podniecenia przechodzą ją ciarki. Gdyby to spotkanie między pierwszym woźnicą Błękitnych i główną tancerką Zielonych wyszło na jaw, osłupiałoby całe Miasto – od pałaców poprzez kaplice do portowych tawern. A ten mężczyzna był... – Dolej sobie więcej wody! – rzuciła Danis. – Cicho bądź. Wlałam już jej bardzo dużo. Ptak westchnął. – Doprawdy nie wiem, po co zawracałam sobie głowę ostrzeżeniami o hałasie na
dachu. Równie dobrze mogłabym pozwolić, by zastał cię nagą w łóżku. Zaoszczędziłoby mu to zachodu. – Nie wiedziałyśmy, kto to jest – odparła rozsądnie Shirin. – Skąd wiedziałaś, że tu jestem? – zapytał Skorcjusz, kiedy podawała mu kubek. Patrzyła, jak pociąga długi łyk. – Hałas był taki, jakby na dachu wylądowały cztery konie, Heladiku – roześmiała się. To nieprawda, ale prawda nie była przeznaczona ani dla niego, ani dla nikogo innego. Prawdą był ptak przysłany przez ojca, ptak mający duszę, nigdy nie zasypiający, nadnaturalnie czujny, będący darem z półświata, gdzie mieszkają duchy. – Nie żartuj – skarciła ją Danis. – Tylko go zachęcisz! Wiesz, co się mówi o tym człowieku! – Oczywiście – mruknęła w duchu Shirin. – Sprawdzimy pogłoski, moja droga? On słynie z dyskrecji. Zastanawiała się, jak i kiedy zacznie ją uwodzić. Usiadła na swoim miejscu w drugim końcu pokoju i uśmiechnęła się, rozbawiona i swobodna, ale czując wewnętrzne podniecenie, ukryte jak dusza ptaka. Takiego uczucia nie doświadczała często, naprawdę nie. – Musisz wiedzieć – rzekł Skorcjusz z Błękitnych, nie wstając z miejsca – że te odwiedziny, choć niezwykłe, są całkowicie niewinne. Nic ci nie grozi ze strony moich nieopanowanych żądz. – Błysnął uśmiechem i swobodnym gestem odstawił kubek. – Jestem tu tylko po to, by złożyć ci propozycję, Shirin, jako agent ze służbową ofertą. Z trudem przełknęła ślinę i przechyliła z namysłem głowę. – A zatem potrafisz opanowywać to, co się opanować nie da? – mruknęła. Dowcip mógł służyć jako parawan. Roześmiał się, wciąż swobodnie. – Powożę czterema końmi z podskakującego rydwanu – powiedział. – Człowiek się uczy. – O czym on mówi? – zażądała wyjaśnień Danis. – Cicho. Być może uznam się za obrażoną. – Tak – rzekła chłodno, siedząc bardzo wyprostowana i ostrożnie trzymając kubek z winem. – Na pewno. Mów dalej. Ściszyła głos, zmieniła tembr. Zastanawiała się, czy on to zauważy. Zmiana tonu jej głosu była wyraźna. Jako aktorka potrafiła przekazać bardzo wiele samym jego odcieniem, przybraną pozą. Właśnie to zrobiła. Znów się zastanowił, dlaczego założył, że będzie sama. Co to mówiło o niej, o jego wyczuciu sytuacji. Był świadom co najmniej dumy tej kobiety... kobiety niezależnej, samodzielnie podejmującej decyzje. No cóż, bez względu na to, co zrobi, to będzie jej wybór. W sumie przyszedł, żeby właśnie to jej powiedzieć, więc powiedział, starannie ważąc słowa: – Astorgus, przełożony naszego stronnictwa, głośno i rozwlekle zastanawia się, co mogłoby sprawić, byś przeszła do nas. Na razie zmieniła pozycję, wstając szybkim ruchem, jakby zwolniła napiętą sprężynę. Odstawiła kubek, patrząc zimno na swego gościa. – I po to wchodzisz w środku nocy do mojej sypialni? Coraz bardziej zaczynało to wyglądać na kiepski pomysł. – Cóż, tak naprawdę to nie jest propozycja, jaką chciałoby się składać publicznie... – zaczął usprawiedliwiająco.
– List? Popołudniowa wizyta? Słówko zamienione na osobności podczas dzisiejszego przyjęcia? Podniósł na nią wzrok, zobaczył zimny gniew i zmilczał, chociaż jej wściekłość poruszyła w nim jakąś strunę i Skorcjusz znów poczuł wzbierające pożądanie. Będąc tym, kim był, uznał, że zna źródło jej oburzenia. – Tak się składa, że na ten ostatni pomysł wpadł dzisiaj Strumosus – powiedziała, przeszywając go wzrokiem. – Nie wiedziałem. – Najwyraźniej – stwierdziła opryskliwie. – Przyjęłaś jego ofertę? – zapytał nieco zbyt lekkim tonem. Nie zamierzała odpuścić mu tak łatwo. – Po co przyszedłeś? Patrząc na nią, Skorcjusz uświadomił sobie, że pod ciemnozielonym jedwabiem nie ma na sobie zupełnie nic. Odchrząknął. – Dlaczego robimy to, co robimy? – zapytał z kolei on. Pytanie w odpowiedzi na pytanie będące odpowiedzią na pytanie. – Czy kiedykolwiek naprawdę to rozumiemy? Właściwie nie spodziewał się, że powie coś takiego. Zobaczył, że zmienia się wyraz jej twarzy, i dodał: – Byłem niespokojny, nie mogłem spać. Nie chciałem iść do domu i położyć się do łóżka. Na ulicach było zimno. Widziałem pijanych żołnierzy, prostytutkę, ciemną lektykę, która z jakiegoś powodu mnie zaniepokoiła. Kiedy wzeszedł księżyc, postanowiłem przyjść tutaj... pomyślałem, że równie dobrze mógłbym spróbować... czegoś dokonać, skoro i tak nie śpię. – Spojrzał na nią. – Przepraszam. – Czegoś dokonać – powtórzyła sucho, ale zobaczył, że gniew ją opuszcza. – Dlaczego założyłeś, że będę sama? Obawiał się, że o to zapyta. – Nie wiem – przyznał. – Właśnie zadawałem sobie to samo pytanie. Ludzie chyba... nikogo z tobą nie wiążą, a ja nigdy nie słyszałem, żebyś... – zamilkł. I zobaczył w kącikach jej ust cień uśmiechu. – Miała skłonność do mężczyzn? Potrząsnął szybko głową. – Nie, nie to. Hmmm... szafowała swoimi nocami? Kiwnęła głową. Zapadło milczenie. Potrzebował jeszcze wina, ale nie chciał, by to dostrzegła. – Powiedziałam Strumosowi, że nie mogę zmienić stronnictwa – odezwała się cicho. – Nie możesz? Skinęła głową. – Cesarzowa dała mi to jasno do zrozumienia. Kiedy padły te słowa, sprawa wydała się właściwie boleśnie oczywista. Powinien o tym wiedzieć, nie mówiąc już o Astorgu. To oczywiste, że dwór chciałby utrzymać stronnictwa w równowadze. A ta tancerka używała osobistych perfum Alixany. Nie poruszyła się ani nic nie mówiła. Skorcjusz rozejrzał się, rozmyślając nad sytuacją, i dostrzegł tkaniny wiszące na ścianach, dobre meble, kwiaty w alabastrowym wazonie, drobnego sztucznego ptaka na stole, niepokojący bałagan pościeli. Z powrotem podniósł wzrok na stojącą przed nim Shirin. Też wstał. – Teraz czuję się między innymi głupio. Powinienem to zrozumieć, zanim przerwałem
ci sen. – Zrobił niewielki ruch dłońmi. – Kompleks cesarski nie chce, żebyśmy byli razem. Składam najgłębsze przeprosiny za to wtargnięcie. Opuszczam cię. Wyraz jej twarzy znów się zmienił; zagościło na niej rozbawienie, potem jakby ironia, a potem coś zupełnie innego. – Bynajmniej – rzekła Shirin z Zielonych. – Jesteś mi coś winien za przerwany sen. Skorcjusz otworzył usta, zamknął je, a kiedy podeszła do niego, zarzuciła mu ręce na kark i pocałowała, otworzył je znowu. – Są granice tego, co może zarządzić dwór. A jeśli obok nas położą się wyobrażenia innych – mruknęła, ciągnąc go do łóżka – to nie zdarzy się to po raz pierwszy w historii mężczyzn i kobiet. Zupełnie nieoczekiwanie zaschło mu w ustach z podniecenia. Ujęła jego dłonie i powiodła nimi po swoim ciele. Ciało miała gładkie i twarde, i nadzwyczaj atrakcyjne. Już nie czuł się staro. Czuł się jak młody woźnica z południa, nie oswojony jeszcze ze wspaniałościami wielkiego Miasta, który znalazł miękką przychylność w blasku świec w miejscach, gdzie nie spodziewał się znaleźć niczego takiego. Serce biło mu bardzo szybko. – Mów za siebie – udało mu się mruknąć. – Ależ mówię – odparła cicho, tajemniczo, a potem padła na łóżko, pociągając go za sobą w zapachu perfum, których mogły używać tylko dwie kobiety na świecie. * – Jestem ci wdzięczna, że miałaś na tyle przyzwoitości, by mnie uciszyć, zanim... – Och, Danis, przestań. Proszę cię. Bądź delikatna. – Ha. A on taki był? Wewnętrzny głos Shirin był leniwy, powolny. – Przeważnie. Ptak wydał dźwięk pełen oburzenia. – Doprawdy. – Ja nie byłam – wyznała po chwili tancerka. – Nie chcę nic o tym wiedzieć! Kiedy zachowujesz się... – Danis, bądź delikatna. Nie jestem panną, a minęło już dużo czasu. – Spójrz na niego, jak sobie śpi. W twoim łóżku. Bez żadnych trosk na świecie. – On ma swoje troski, wierz mi. Wszyscy je mają. Ale patrzę. Och, Danis, czyż to nie piękny mężczyzna? Zapadło długie milczenie. Wreszcie ptak, który był kiedyś dziewczyną zabitą pewnej jesieni o świcie w sauradyjskim gaju, powiedział bezgłośnie: – Tak, jest piękny. Znów cisza. Na dworze było słychać, jak w ciemności nocy wyje wiatr. Mężczyzna rzeczywiście spał; leżał na plecach, ze zmierzwionymi włosami. – A mój ojciec? – zapytała nagle Shirin. – Co twój ojciec? – Czy był piękny? – Och. – Kolejna cisza, wewnętrzna, zewnętrzna, ciemność w pokoju, bo wypaliły się świece. – Tak. Tak, był, moja droga. Zaśnij, Shirin. Jutro tańczysz. – Dziękuję ci, Danis. – Kobieta leżąca w łóżku westchnęła cicho. Mężczyzna spał dalej. – Wiedziałam. Teraz zasnę. Kiedy się obudził głęboką nocą, tancerka spała. Sam się tego nauczył: pozostawanie do
świtu w obcym łóżku było niebezpieczne. I chociaż nic mu tu bezpośrednio nie groziło i nie musiał się bać żadnego kochanka ani męża, to zostać zauważonym, jak rano opuszcza dom Shirin z Zielonych, byłoby nadzwyczaj krępujące i nadto publiczne. Przez chwilę patrzył z lekkim uśmiechem na kobietę, a potem wstał. Ubrał się szybko, jeszcze raz obrzucając spojrzeniem cichy pokój. Kiedy ponownie zatrzymał wzrok na łóżku, kobieta już nie spała i patrzyła na niego. Lekki sen? Zastanawiał się, co ją obudziło. I skąd wiedziała, że ktoś jest na dachu. – Nocny złodziej? – mruknęła sennie. – Bierzesz, co chcesz, i odchodzisz? Potrząsnął głową. – Wdzięczny mężczyzna. Uśmiechnęła się. – Powiedz Astorgowi, że starałeś się mnie namówić ze wszystkich sił. Roześmiał się cicho. – Zakładasz, że tylko tyle potrafię? Jej cichy śmiech pobrzmiewał nutą przyjemności. – Idź, zanim będę chciała to sprawdzić. – Dobranoc – pożegnał się. – Niech cię strzeże Dżad, tancerko. – I ciebie. Na piasku i poza nim. Wyszedł na balkon, zamknął za sobą drzwi, wszedł na balustradę. Podskoczył i wciągnął się na dach. Ramię wcale go już nie bolało. Wiał zimny wiatr, ale on go nie czuł. Biały księżyc chylił się już ku zachodowi, chociaż musiała jeszcze upłynąć spora część nocy, zanim bóg skończy swoje bitwy toczone pod światem i będzie mógł nadejść świt. Gwiazdy świeciły jasno, nie było żadnych chmur. Stojąc na dachu Shirin w tej wyniesionej części miasta Skorcjusz widział rozłożone pod nim Sarancjum, kopuły, domostwa i wieże, rzadko rozsiane pochodnie umieszczone na kamiennych murach, stłoczone drewniane domy, pozamykane warsztaty, place, stojące na nich posągi, pomarańczowy blask płomieni w miejscu, gdzie znajdowały się huty szkła, a może piekarnia, uliczki biegnące szaleńczo w dół, a za nimi, za tym wszystkim port i dalej morze, ogromne, ciemne i głębokie, mącone wiatrem i przywodzące na myśl wieczność. W nastroju, który mógł nazwać tylko radosnym, a który pamiętał z dawnych dni, lecz przez jakiś czas go nie doświadczał, Skorcjusz podszedł do frontowej krawędzi dachu, opuścił się na niższy balkon, a potem na portyk. Zszedł lekkim krokiem na ulicę, uśmiechając się pod płaszczem, którym zasłonił twarz. – Pieprzyć go! – usłyszał. – A to drań! Patrzcie! Zszedł z jej balkonu! Radość może być niebezpieczna. Sprawia, że człowiek robi się nieostrożny. Skorcjusz odwrócił się szybko, zobaczył pół tuzina ciemnych postaci i rzucił się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Nie lubił uciekać, ale nie była to sytuacja, w której miał jakiś wybór. Czuł się silny, wiedział, że ma rącze nogi, był pewien, że potrafi prześcignąć atakujących, bez względu na to, kim są. Bardzo prawdopodobne, że udałoby mu się to zrobić, gdyby z drugiej strony nie rzuciła się do niego taka sama grupa napastników. Skręcając, Skorcjusz zobaczył lśnienie sztyletu i drewnianą pałkę, a potem całkowicie nielegalny nagi miecz. * Zamierzali dla niej śpiewać. Mieli zebrać się na ulicy pod pokojem leżącym nad portykiem, który uznali za jej sypialnię, i zacząć muzykować na jej cześć. Przynieśli nawet z sobą instrumenty.
Plan ułożył jednak Cleander – był ich przywódcą – i kiedy okazało się, że jego ojciec zatrzymał go w domu za przypadkowe spowodowanie Śmierci tego bassanidzkiego służącego, młodzi stronnicy Zielonych zaczęli ze złością i bez celu pić w tej co zawsze gospodzie. Rozmawiali o koniach i prostytutkach. Chyba jednak żaden szanujący się młodzieniec z dobrej rodziny nie mógł się potulnie podporządkować zamknięciu w domu w wiosenną noc w tygodniu, kiedy znów miały się rozpocząć wyścigi. Kiedy Cleander się pojawił, tym, którzy znali go najlepiej, wydał się nieco przygaszony, ale słysząc powitalne okrzyki, już od drzwi szczerzył zęby w uśmiechu. Naprawdę tego dnia zabił człowieka. To niezaprzeczalnie robiło wrażenie. Cleander szybko wypił dwa kielichy nie rozwodnionego wina i wygłosił zdecydowaną opinię na temat pewnej kobiety, która mieszkała niedaleko domu jego ojca. Dla większości z nich była zbyt kosztowna, więc nikt nie był w stanie obalić jego spostrzeżeń. Następnie zauważył, że planowali śpiewać ku czci nieśmiertelnej sławy Shirin i że nie ma powodu, dla którego miałaby im w tym przeszkodzić późna pora. Powiedział towarzyszom, że tancerka będzie zaszczycona. Przecież nie będą jej nachodzić, tylko składać hołd z ulicy. Opowiedział im, jak była ubrana podczas popołudniowego przyjęcia, kiedy się z nim witała – osobiście. Ktoś wspomniał o sąsiadach tancerki i strażnikach prefekta miejskiego, ale większość wyśmiała i zakrzyczała tchórza. Wyszli na dwór. Dziesięciu czy dwunastu rozmaicie odzianych młodzieńców (stracili kilku po drodze) w potykającej się grupie, jeden z instrumentem strunowym, dwóch z fletami, idących pod górę w ostrym, zimnym wietrze. Jeżeli gdzieś w pobliżu znajdował się jakiś oficer straży, wolał – bardzo rozważnie – się nie pokazywać. Zwolennicy obu stronnictw słynęli z wybuchowości w tygodniu rozpoczęcia wyścigów. Koniec zimy, początek sezonu wyścigowego. Wiosna wszędzie wyczyniała dziwne rzeczy z młodymi. Tej nocy może i nie czuło się wiosny, ale niewątpliwie już nadeszła. Dotarli do ulicy, przy której mieszkała tancerka, i rozdzielili się na dwie grupy, ustawiając się po obu stronach szerokiego portyku, skąd wszyscy mogli widzieć balkon solarium, gdyby Shirin postanowiła pojawić się nad nimi jak zjawa, gdy będą śpiewać. Chłopak z instrumentem strunowym klął na ziąb, od którego zdrętwiały mu place. Pozostali spluwali siarczyście, chrząkali i nerwowo mamrotali słowa piosenki wybranej przez Cleandra, kiedy jeden z nich zobaczył mężczyznę schodzącego na ganek z interesującego ich balkonu. To ohydny, potworny skandal. Pogwałcenie czystości Shirin, jej honoru. Jakim prawem ktoś inny wychodzi z jej sypialni w środku nocy? Godny pogardy tchórz rzucił się do ucieczki, gdy tylko zaczęli krzyczeć. Nie miał broni, nie uciekł daleko. Mocny cios pałki Marcellusa trafił go w ramię, kiedy usiłował od południa wyminąć ich grupę. Potem szybki, żylasty Darius ugodził go nożem w bok, rozcinając ciało ostrzem skierowanym w górę, a w chwili, kiedy drań rozciągał Dariusa na ziemi ciosem pięści, jeden z bliźniaków kopnął go w żebra po tej samej stronie. Darius jęczał. Wtedy podbiegł do nich Cleander z dobytym mieczem – jako jedyny był na tyle lekkomyślny, by wziąć go z sobą. Już kogoś zabił tego dnia i jako jedyny z nich znał Shirin. Pozostali cofnęli się od mężczyzny, który teraz leżał na ziemi, trzymając się za zraniony bok. Darius uniósł się na kolana i też się odsunął. Zamilkli w poczuciu grozy i potęgi chwili. Wszyscy patrzyli na miecz. Na ścianach nie paliły się żadne pochodnie; wszystkie zdmuchnął wiatr. Nocnej straży ani widu, ani słychu. Gwiazdy, wiatr i biały
księżyc chylący się ku zachodowi. – Niechętnie zabijam człowieka, nie wiedząc, kim jest – odezwał się Cleander z powagą, która naprawdę robiła wrażenie. – Jestem Heladikos, syn Dżada – odparł leżący na ulicy. To zdumiewające, ale wydawało się, że walczy z wesołością. Krwawił. Widzieli ciemną krew na kamieniach. – Wszyscy ludzie muszą umrzeć. Uderzaj, dziecko. Dwóch jednego dnia? Bassanidzki służący i boski syn? To niemal czyni z ciebie wojownika. Nawet padając, udało mu się nie odsłonić twarzy. Ktoś głośno wciągnął powietrze. Cleander drgnął z zaskoczenia. – Skąd, do cholery, wiesz o... Cleander zbliżył się, ukląkł. Przytknąwszy miecz do piersi rannego, odsunął płaszcz z jego twarzy. Leżący nie poruszył się. Cleander patrzył na niego przez moment – a potem płaszcz wypadł mu z palców, jakby jego dotyk palił. Nie było światła. Pozostali nie widzieli tego, co on. Usłyszeli go jednak, kiedy płaszcz ponownie opadł na twarz powalonego. – O kurwa! – powiedział jedyny syn Plauta Bonosa, przewodniczącego sarantyńskiego senatu. Wstał. – O nie. O kurwa. O święty Dżadzie! – Mój wielki ojciec! – rzucił lekkim tonem ranny. Po tym nastąpiła oczywiście cisza. Ktoś nerwowo zakaszlał. – Czy to znaczy, że nie będziemy śpiewać? – zapytał płaczliwie Declanus. – Wynoście się stąd! Wszyscy! – wychrypiał Cleander przez ramię. – Idźcie! Znikajcie! Mój ojciec mnie, kurwa, zabije. – Kto to jest? – spytał Marcellus. – Nie wiesz. Lepiej, żebyś tego nie wiedział. To się nie wydarzyło. Idźcie do domu, idźcie dokądkolwiek, bo wszyscy zginiemy! Święty Dżadzie! – Co, u... – Idźcie! W oknie nad nimi pojawiło się światło. Ktoś zaczął wzywać straż – kobiecy głos. Poszli. Dzięki Dżadowi, chłopak miał rozum i nie był beznadziejnie pijany. Po tym, jak ich oczy zetknęły się w ciemności, szybko zakrył twarz Skorcjusza. Nikt inny – był tego pewien – nie wiedział, kogo zaatakowali. Istniała szansa, że się z tego wykaraska. Jeśli przeżyje. Nóż przeorał mu lewy bok, a potem kopniak w ten sam bok złamał kilka żeber. Skorcjusz miał już złamania. Wiedział, co się wtedy czuje. Czuł się bardzo źle. Oddychanie, delikatnie mówiąc, nie było łatwe. Trzymał się za bok i czuł, jak przez palce cieknie mu krew. Młodzieniec z nożem najpierw go ugodził, a potem szarpnął w górę. Odeszli jednak. Dzięki Dżadowi, odeszli. Zostawili tylko jednego. Ktoś w oknie wołał straż. – Święty Dżadzie – wyszeptał syn Bonosa. – Skorcjusz. Przysięgam... nie mieliśmy pojęcia... – Wiem, że nie. Myśleliście... zabijacie byle kogo. Odczuwanie takiej wesołości świadczyło o braku odpowiedzialności, ale sytuacja była nad wyraz absurdalna. Umrzeć w taki sposób? – Nie. To znaczy...
Właściwie nie była to pora na ironiczne uwagi. – Podnieś mnie, zanim ktoś tu przyjdzie. – Możesz... możesz iść? – Oczywiście, że tak. – To prawdopodobnie kłamstwo. – Zaprowadzę cię do domu ojca – powiedział chłopak. Odważny. Woźnica mógł się domyślać, jakie konsekwencje będą czekać Cleandra po tym, jak się pojawi w drzwiach z rannym. „Zamknięty z żoną i synem”. Coś nagle stało się jasne. To dlatego byli tej nocy razem. A potem stało się jasne coś innego, całkowicie gasząc wesołość. – Tylko nie do twojego domu. Na świętego Dżada, nie! Nie zamierzał pojawić się w drzwiach Thenais o tej porze nocy, raniony przez stronników po wyjściu z sypialni Shirin z Zielonych. Skrzywił się, wyobraziwszy sobie wyraz jej twarzy, kiedy to usłyszy. Nie wyraz oburzenia – jego brak. Obojętny, ironiczny chłód. – Ale ty potrzebujesz lekarza. Jest krew. A mój ojciec potrafi utrzymać to... – Nie do twojego domu. – No to gdzie? O! Kompleks Błękitnych! Możemy... Dobry pomysł, ale... – To na nic. Nasz lekarz był dziś na weselu i będzie pijany do nieprzytomności. I za dużo ludzi. Musimy utrzymać to w tajemnicy. Ze względu... ze względu na damę. Teraz zamilknij i pozwól mi... – Czekaj! Wiem. Ten Bassanida! – zawołał Cleander. To był nawet dobry pomysł. Dotarli więc po prawdziwie męczącej drodze przez miasto do małego domu w pobliżu potrójnych murów, który Bonosus utrzymywał do własnego użytku. W pewnej chwili znów minęli tę ogromną ciemną lektykę. Skorcjusz zobaczył, że się zatrzymała, wiedział, że ktoś ich ze środka obserwuje, wcale nie kwapiąc się do pomocy. Nie wiedzieć czemu, zadrżał. Zanim dotarli do celu, stracił sporo krwi. Każdy krok stawiany lewą nogą zdawał się wciskać złamane żebra do środka, co powodowało straszliwy ból. Skorcjusz nie pozwolił poprosić o pomoc w żadnej gospodzie. Nikt nie mógł się dowiedzieć o tym, co zaszło. Przez ostatni kawałek drogi Cleander prawie go niósł. Chłopak był przerażony i wyczerpany, ale wykonał zadanie. – Dziękuję, chłopcze – udało się powiedzieć Skorcjuszowi, kiedy zarządca domu w nocnej koszuli i z siwymi włosami niepokojąco zjeżonymi w świetle trzymanej świecy otworzył drzwi, w które walili. – Dobrze się spisałeś. Powiedz ojcu. Nikomu innemu! Miał nadzieję, że wyraził się jasno. Zobaczył, że za zarządcą pojawił się Bassanida, i uniósł rękę w przepraszającym pozdrowieniu. Przyszło mu do głowy, że gdyby tego wieczoru znalazł się tu Plautus Bonosus zamiast tego wschodniego lekarza, wydarzenia potoczyłyby się zupełnie inaczej. A potem stracił przytomność. *** Nie śpi. Jest w swojej komnacie ze złotą róża, którą zrobiono dla niej dawno temu. Wie, że on do niej niedługo przyjdzie. Patrzy na różę i myśli o kruchości; słyszy, jak otwierają się drzwi, znajomy krok, głos, który zawsze jest przy niej. – Wiem, że jesteś na mnie zła. Potrząsa głową.
– Trochę przestraszona tym, co nadejdzie. Nie zła, panie mój. Nalewa mu wino, rozwadnia je. Podchodzi do ognia, przy którym usiadł. On sięga po kubek, po jej dłoń, całuje ją. Zachowuje się spokojnie i swobodnie, ale ona zna go lepiej niż kogokolwiek innego i potrafi dostrzec oznaki podniecenia. – W końcu obserwacja królowej przez cały ten czas okazała się użyteczna – mówi. – Jest sprytna, prawda? Wiedziała, że nie byliśmy zaskoczeni. – Zauważyłam to. Jak myślisz, będzie robiła trudności? Mężczyzna podnosi wzrok, uśmiecha się. – Prawdopodobnie. Oczywiście znaczy to, że tak naprawdę nie ma to znaczenia. On wie, co chce zrobić i co ma nakazać innym. Nikt nie pozna wszystkich szczegółów, nawet jego cesarzowa. Z pewnością nie Leontes, który poprowadzi najeźdźczą armię. Kobieta nagle zadaje sobie pytanie, ilu ludzi wyśle jej mąż, i przychodzi jej do głowy pewna myśl. Odsuwają, ale ona wraca: Waleriusz jest w gruncie rzeczy wystarczająco subtelny, by zachować ostrożność, nawet wobec najlepszych przyjaciół. Nie mówi mu, że ona też została uprzedzona o tym, że strateg przyprowadzi dzisiaj Gisel do pałacu. Alixana sądzi, że jej mąż wie, iż ona od pewnego czasu obserwuje Leontesa i jego żonę, ale jest to jedna z tych rzeczy, o których nie rozmawiają. Jedna z tych rzeczy, dzięki którym ich związek jest partnerski. Przez większość czasu. Oznaki były widoczne od dawna – nikt nie będzie mógł twierdzić, że został całkowicie zaskoczony – ale bez żadnego uprzedzenia czy konsultacji cesarz właśnie obwieścił zamiar udania się tej wiosny na wojnę. Znajdowali się w stanie wojny przez większość jego panowania, na wschodzie, północy, południowym wschodzie, daleko na pustyniach Madżritu. To jednak co innego. To jest Bachiara. Rhodias. Serce cesarstwa. Oderwane, a potem zaginione za szerokim morzem. – Jesteś tego pewien? – pyta go. Mężczyzna potrząsa głową. – Pewien następstw? Oczywiście, że nie. Żaden śmiertelnik nie może twierdzić, że zna nieznane, które może nadejść – mówi cicho jej mąż, wciąż trzymając ją za rękę. – Żyjemy z tą niepewnością. – Patrzy na nią. – Jednak jesteś na mnie zła. Że ci nie powiedziałem. Kobieta znów potrząsa głową. – Jak mogłabym? – pyta poważnie. – Zawsze tego chciałeś, a ja zawsze mówiłam, że moim zdaniem nie da się tego zrobić. Ty to widzisz inaczej i jesteś mądrzejszy niż ktokolwiek z nas. Podnosi na nią łagodne, szare oczy. – Popełniam błędy, ukochana. To może być jeden z nich. Ale muszę spróbować, a teraz jest na to czas: Bassania została przekupiona, by siedzieć cicho, na Zachodzie panuje chaos, a młoda królowa jest u nas. To wszystko ma zbyt wiele sensu. Jego umysł pracuje w ten sposób. Częściowo. Częściowo. Kobieta nabiera tchu i mruczy: – Czy wciąż chciałbyś to zrobić, gdybyśmy mieli syna? Serce mocno jej bije. To już prawie się nie zdarza. Obserwuje go. Widzi zaskoczenie, a potem to, co je zastępuje: jego umysł rozważa problem, a nie cofa się przed nim. Po długiej chwili mówi: – To nieoczekiwane pytanie. – Wiem – odpowiada. – Przyszło mi do głowy, kiedy tu na ciebie czekałam.
Nie jest to całkowicie prawdziwe. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy dawno temu. – Myślisz, że gdybyśmy mieli syna, to z powodu ryzyka...? Kiwa głową. – Gdybyś miał dziedzica. Kogoś, komu byś to zostawił. Nie robi żadnego gestu. Żaden gest nie potrafiłby tego objąć. Tego. Cesarstwa. Spuścizny wieków. Mężczyzna wzdycha. Wciąż nie puszcza jej ręki. Mówi cicho, patrząc w ogień: – Może tak, ukochana. Nie wiem. Przyznanie się. Jak na niego to dużo. Żadnych synów, nikogo, kto przyjdzie po nich, przejmie tron, będzie zapalał świece w rocznicę ich śmierci. Kobieta czuje zadawniony ból. – Są rzeczy, których zawsze pragnąłem – mówi cicho. – Chciałbym zostawić po sobie odzyskane Rhodias, nowe sanktuarium i jego kopułę i... i może jakąś pamięć o tym, kim byliśmy, ty i ja. – Trzy rzeczy – mówi, nie potrafiąc w tej chwili wymyślić nic bardziej inteligentnego. Przychodzi jej na myśl, że jeśli nie będzie uważała, to się rozpłacze. Cesarzowa nie powinna płakać. – Trzy rzeczy – powtarza za nią. – Zanim wszystko się skończy tak, jak zawsze się kończy. „Zdejmij koronę”, podobno mówił głos, kiedy wszystko się kończyło dla jednego ze świętych pomazańców Dżada. „Czeka na ciebie władca cesarzy”. Nikt nie potrafił powiedzieć, czy to prawda, czy te słowa naprawdę padały i były słyszane. Świat boga został uczyniony w taki sposób, że mężczyźni i kobiety żyli w oparach i we mgle, w migotliwym świetle, nigdy nie mając pewności, co nadejdzie. – Jeszcze wina? – pyta kobieta. Patrzy na nią, kiwa głową, puszcza jej rękę. Ona bierze jego kubek, napełnia go, podaje mu. Jest srebrny, ozdobiony złotem, wysadzany rubinami. – Przykro mi – mówi. – Przykro mi, ukochana. Nie jest pewien, dlaczego to mówi, ale ma dziwne wrażenie, widzi coś w jej twarzy, coś unoszącego się w powietrzu tej przepięknej komnaty niczym ptak: nie śpiewa, zaczarowane w niewidzialność, ale mimo wszystko obecne w świecie. *** Niedaleko tej pałacowej komnaty, gdzie nie śpiewa żaden ptak, wysoko w powietrzu niczym ptak znajduje się człowiek, pracujący na rusztowaniu pod kopułą. Zewnętrzna powierzchnia kopuły to miedź, lśniąca pod księżycem i gwiazdami. Jej wnętrze należy do niego. W sanktuarium jest światło; z rozkazu cesarza płonie tu zawsze. Mozaicysta służy tej nocy sobie samemu jako terminator, mieszając wapno na podłoże i samemu wnosząc je po drabinie. Nie jest go wiele, nie pokrywa dużego obszaru. Właściwie prawie nic nie robi. Tylko twarz żony, nieżyjącej od prawie dwóch lat. Nikt go nie obserwuje. Przy wejściu jak zawsze są strażnicy, nawet przy tak zimnej pogodzie, a gdzieś w ogromie blasku lamp i cienia śpi drobny, rozczochrany architekt, ale Crispin pracuje w ciszy, tak samotny, jak można być samotnym w Sarancjum. Gdyby ktoś go jednak obserwował i wiedział, co takiego robi mozaicysta, to musiałby naprawdę rozumieć jego rzemiosło (a właściwie wszystkie takie rzemiosła), by nie dojść do wniosku, że jest to twardy, zimny mężczyzna, obojętny na kobietę, którą tak spokojnie
przedstawia. Jego oczy są czyste, dłonie spokojnie, starannie wybierają tessery z leżących obok niego tac. Jego twarz ma obojętny, surowy wyraz: mężczyzna rozwiązuje techniczne problemy związane ze szkłem i kamieniem, nic więcej. Nic więcej? Serce czasami nie potrafi powiedzieć, ale ręka – jeśli jest dość spokojna – i oko – jeśli jest dość czyste – mogą stworzyć okno dla tych, którzy przyjdą później. Pewnego dnia, kiedy wszyscy czuwający albo śpiący tej nocy w Sarancjum od dawna będą już martwi, ktoś mógłby spojrzeć w górę i dostrzec, że ta kobieta była piękna i bardzo kochana przez nieznanego człowieka, który umieścił ją w górze, tak jak pradawni trakezyjscy bogowie podobno umieszczali swoich ziemskich ukochanych na niebie jako gwiazdy. W końcu nadszedł ranek. Ranek zawsze nadchodzi. Nocą zawsze coś się traci; to cena płacona za światło.
II DZIEWIĄTY WOŹNICA
Rozdział 7 Mężczyźni i kobiety zawsze w ciemności śnili. Większość nocnych obrazów znikała wraz ze wschodem słońca, lub wcześniej – jeśli na tyle nękały śpiącego, że się budził. Sny były wyrazem tęsknot, stanowiły ostrzeżenia albo przepowiednie. Były darem lub przekleństwem, zsyłanym przez dobre lub złośliwe moce, wszyscy bowiem wiedzieli – bez względu na wiarę, w której się urodzili – że śmiertelnicy dzielą świat z siłami, których nie rozumieją. W miastach i po wsiach wielu ludzi zajmowało się objaśnianiem ewentualnego znaczenia dręczących snów. Niewielka liczba takich osób widziała pewne rodzaje snów jako wspomnienia ze świata innego niż ten, w którym narodzili się do życia i śmierci śniący i słuchający, ale w większości religii coś takiego było uznawane za czarną herezję. Kiedy w tym roku zima przechodziła w wiosnę, bardzo wielu ludzi miało sny, które na długo wryły im się w pamięć. *** Bezksiężycowa noc późną zimą. Przy wodopoju na dalekim południu, gdzie w Ammuzie spotykały się szlaki wielbłądzich karawan, w pobliżu miejsca, w którym ludzie wyznaczyli granicę z Soriyyą – jakby przemieszczające się, gnane wiatrem piaski wiedziały o takich rzeczach – pewien kupiec, przywódca plemienia, obudził się w swoim namiocie, ubrał się i wyszedł w ciemność. Minął namioty, w których spały jego żony, dzieci i bracia oraz ich żony i dzieci, i dotarł, jeszcze na wpół śpiący, lecz dziwnie zaniepokojony, na skraj oazy, gdzie resztki zieleni ustępowały bezkresnym piaskom. Stał pod łukiem niebios. Pod takim mrowiem gwiazd, że nagle wydało mu się niemożliwe zrozumienie ich liczby na niebie sklepionym nad ludźmi i światem. Z jakichś niezrozumiałych powodów serce biło mu gwałtownie. Jeszcze przed chwilą był pogrążony w głębokim śnie. Wciąż nie wiedział, jak i dlaczego w tym momencie znalazł się w tym miejscu. Sen. Miał sen. Znów spojrzał w górę. Nadchodziła wiosna, noc była łagodna, łaskawa. Potem przyjdzie lato: płonące, zabójcze słońce, woda jako obiekt tęsknoty i modlitwy. W miękkim mroku delikatnie falował wietrzyk, dotykając ożywczym chłodem jego twarzy. Za sobą słyszał wielbłądy, kozy i konie. Jego stada były liczne; los mu sprzyjał. Odwrócił się i zobaczył stojącego nieopodal chłopca, jednego z tych, którzy zajmowali się wielbłądami; trzymał wartę, bo bezksiężycowe noce bywają niebezpieczne. Miał na imię Tarif. Z powodu kilku wypowiedzianych wtedy słów imię to będzie pamiętane, stanie się znane kronikarzom nie narodzonych jeszcze pokoleń. Kupiec zaczerpnął tchu, poprawiając fałdy swych białych szat. Następnie przyzwał chłopca ruchem ręki i polecił mu odnaleźć w namiocie swojego brata Mustafę, obudzić go z wyrazami przeprosin i poinformować, że wraz ze wschodem słońca Mustafa ma przejąć dowództwo oraz odpowiedzialność za plemię. Ma on szczególnie dbać, w imię ich ojca i przez pamięć o nim, o dobrobyt żon i dzieci swego nieobecnego brata. – Dokąd idziesz, panie? – zapytał Tarif, zyskując nieśmiertelność dzięki garstce słów. W przyszłych latach jego imię będzie nosić sto tysięcy dzieci. – Na piaski – odparł mężczyzna, który nazywał się Ashar ibn Ashar. – Może mi to zająć trochę czasu. Dotknął czoła chłopca, a potem odwrócił się plecami do niego, do palm, nocnych
kwiatów i wody, do namiotów, zwierząt i ruchomego dobytku swego plemienia, i odszedł, samotny pod gwiazdami. „Tyle ich jest”, pomyślał znowu. Jak to możliwe? Jakie może mieć znaczenie to, że jest tak wiele gwiazd? Serce, niczym tykwę z wodą, miał przepełnione ich obecnością. Miał właściwie ochotę odmówić modlitwę, ale coś go powstrzymało. Postanowił milczeć: otworzyć się na to, co znajduje się wokół niego i nad nim, a nie narzucać mu swojej osoby. Ujął fałdę szaty i z rozmysłem zasłonił nią twarz. Wrócił do swego ludu po bardzo długim czasie, kiedy został już uznany za martwego. Był bardzo zmieniony. Podobnie zmienił się niedługo potem świat. *** Kiedy Shaski uciekł z domu po raz trzeci tej zimy, został znaleziony na drodze na zachód od Kerakeku; szedł powoli, lecz ze zdecydowaniem, dźwigając tobołek o wiele dla siebie za duży. Patrolujący drogi żołnierz z fortecy, który przyprowadził go do domu, zaproponował z rozbawieniem matkom chłopca, że z powodu wyraźnego braku ojcowskiej ręki sam go porządnie zbije. Zdenerwowane i zaniepokojone kobiety pośpiesznie odrzuciły propozycję, ale zgodziły się, że trzeba tu jakiejś prawdziwej kary. Zrobienie czegoś takiego raz było chłopięcą przygodą, ale trzy razy to już co innego. Obiecały żołnierzowi, że same się tym zajmą, i jeszcze raz przeprosiły za kłopot. Żołnierz odparł z całym przekonaniem, że to żaden kłopot. Była zima, a opłacony pokój uspokoił długą granicę od Ammuzu i Soriyyi aż po Moskav na mroźnej północy. Garnizon z Kerakeku nudził się. W tak beznadziejnie odosobnionym miejscu nie było co robić – no bo ileż można pić i uprawiać hazard? Nie wolno było nawet wybrać się w pościg za nomadami ani znaleźć sobie jakichś kobiet w ich obozach. Ludzie pustyni są dla Bassanii ważni, co było wszystkim uświadamiane wyraźnie i bez końca. Wydawało się, że nawet ważniejsi niż sami żołnierze. Wypłata żołdu znów się opóźniała. Młodsza z dwóch kobiet miała ciemne oczy i była dość ładna, choć w tej chwili zdenerwowana. Mąż wyjechał. Rozsądnie było wziąć pod uwagę kolejną wizytę, tylko po to, żeby się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Mógłby przynieść jakąś zabawkę dla chłopca. Przy młodych matkach człowiek uczy się takich sztuczek. Shaski, stojący między swymi matkami tuż za płotem otaczającym ich niewielki frontowy dziedziniec, patrzył kamiennym wzrokiem na jeźdźca. Rano na drodze żołnierz ze śmiechem trzymał go za kostki nóg głową do dołu – od napływu krwi chłopcu zakręciło się w głowie – dopóki Shaski nie powiedział, gdzie mieszka. Teraz kazano mu podziękować, więc zrobił to bezbarwnym głosem. Żołnierz odjechał, ale przedtem uśmiechnął się do jego matki, Dżarity. Shaskiemu ten uśmiech się nie podobał. Później, pytany w domu przez matki – co wiązało się z gwałtownym potrząsaniem i obfitymi łzami (ich, a nie jego) – po prostu powtórzył to, co mówił poprzednio: chce do ojca. Ma sny. Ojciec potrzebuje rodziny. Muszą udać się tam, gdzie jest ojciec. – Czy wiesz, jak to daleko?! – krzyknęła jego matka Katyun, pochylając się groźnie nad nim. To było najgorsze ze wszystkiego: zwykle była taka spokojna. Bardzo mu się nie podobało, kiedy była zdenerwowana. Było to także trudne pytanie. Tak naprawdę nie wiedział, jak daleko znajduje się jego ojciec. – Wziąłem ubrania – powiedział, wskazując na leżący na podłodze tobołek. – I drugą
ciepłą kamizelkę, którą mi zrobiłaś. I trochę jabłek. I nóż, gdybym spotkał kogoś złego. – Perunie, miej nas w opiece! – zawołała jego matka Dżarita. Osuszała oczy chusteczką. – Co mamy robić? Chłopiec nie ma jeszcze ośmiu lat! Shaski nie bardzo wiedział, co to ma do rzeczy. Jego matka Katyun uklękła przed nim na dywanie i wzięła w dłonie jego ręce. – Shaski, kochany mój, mój malutki, posłuchaj. To za daleko. Nie mamy latających stworzeń, które by nas poniosły, nie znamy żadnych zaklęć ani magii, która mogłaby nas tam przenieść. – Możemy iść piechotą. – Nie możemy, Shaski, nie na tym świecie. – Nie puszczała jego dłoni. – On nas teraz nie potrzebuje. Pomaga królowi królów w pewnym miejscu na Zachodzie. W lecie spotka się z nami w Kabadhu. Wtedy go zobaczysz. One nadal nic nie rozumiały. To dziwne, jak dorośli mogą nie rozumieć różnych rzeczy, chociaż podobno wiedzą więcej niż dzieci i wciąż to powtarzają. – Do lata jest za dużo czasu – powiedział – a my nie możemy jechać do Kabadhu. To właśnie musimy powiedzieć ojcu. A jeżeli jest za daleko, żeby iść, zdobądźmy konie. Albo muły. Mój ojciec dostał muła. Umiem jeździć na mule. Wszyscy umiemy. W czasie jazdy możecie trzymać maleństwo na zmianę. – Trzymać maleństwo? – zawołała jego matka Dżarita. – Na święte imię Pani, chcesz, żebyśmy wszyscy popełnili to szaleństwo? Shaski spojrzał na nią. – Przecież już to mówiłem. Doprawdy. Matki. Czy one kiedykolwiek słuchają? Czy one myślą, że on chce zrobić to sam? Nawet nie miał pojęcia, dokąd idzie. Wiedział tylko tyle, że ojciec wyruszył z miasta drogą, więc sam poszedł w tym samym kierunku, i że miejsce, w którym jest, nazywa się Sarantum, albo jakoś podobnie, i że jest daleko. Wszyscy to mówili. Zrozumiał, że może nie dotrzeć tam przed nocą, idąc sam, a teraz, kiedy nadchodziły sny, nie lubił ciemności. Zapadło milczenie. Jego matka Dżarita powoli otarła oczy. Jego matka Katyun patrzyła na niego dziwnym wzrokiem. Wypuściła z uścisku jego dłonie. – Shaski – powiedziała w końcu – powiedz mi, dlaczego nie możemy udać się do Kabadhu. Nigdy przedtem go o to nie pytała. Kiedy opowiadał matkom swoje sny i to, jak odczuwał pewne rzeczy, dowiedział się, że inni ludzie takich snów nie mają. To, że żadna z jego matek nie podziela czy nawet nie rozumie przymusu wyruszenia ani tego drugiego uczucia – kształt czarnej chmury, ilekroć wypowiadały nazwę „Kabadh” – wprawiało go w pomieszanie. Shaski widział, że to je przeraża, a to z kolei przerażało jego. Widząc ich zastygłe twarze, kiedy skończył mówić, wreszcie się rozpłakał; buzia mu się zmarszczyła, zaczął piąstkami trzeć oczy. – Prze... przepraszam – powiedział. – Ze ucie... że uciekłem. Przepraszam. Dopiero zobaczywszy swego syna zalanego łzami – syna, który nigdy nie płakał – Katyun w końcu zdała sobie sprawę, że dzieje się tu coś wielkiego, nawet jeśli sama tego nie pojmuje. Możliwe, że do Kerakeku, tej nic nie znaczącej fortecy na skraju pustyni, przybyła Pani Anahita i położyła swój palec na Shaghirze, ich ukochanym dziecku, Shaskim. A dotyk Pani potrafi naznaczyć człowieka. To jest wiadome. – Niech Perun strzeże nas wszystkich – mruknęła Dżarita. Pobladła. – Niech Azal nigdy nie odkryje tego domu.
Ale tak już się stało, jeśli to, co powiedział im Shaski, jest choć trochę prawdą. Nieprzyjaciel już odkrył Kerakek. I nawet Kabadh. Chmura, cień, powiedział chłopiec. Skąd dziecko mogło wiedzieć o takich cieniach? A Rustem, jej mąż, potrzebuje ich na Zachodzie. Właściwie bardziej na Północy niż na Zachodzie. Wśród niewiernych w Sarancjum, którzy czczą boga płonącego w słońcu. Coś, czego nikt znający pustynię nie mógłby zrobić. Katyun zaczerpnęła tchu. Wiedziała, że to pułapka, coś uwodzicielskiego i niebezpiecznego. Nie chciała jechać do Kabadhu. Nigdy nie chciała tam jechać. Jak mogłaby przeżyć w pałacu? Wśród kobiet, które tam przebywają? Już sama ta myśl nie pozwalała jej zasnąć w nocy, przyprawiając o mdłości, albo sprowadzała sny, jej własne cienie. Spojrzała na Dżaritę, która tak dzielnie ukrywała rozpacz z powodu wyniesienia Rustema, z powodu wezwania go na dwór. Wezwania, które oznaczało znalezienie dla niej innego męża, innego domu, innego ojca dla Inissy, małej Issy. Dżarita zrobiła coś, czego Katyun chyba nie potrafiła zrobić. Pozwoliła Rustemowi, kochanemu mężowi, wyruszyć w drogę w przekonaniu, że ona to przyjmuje, że ją to nawet cieszy, by po otrzymaniu takich wspaniałych wieści jego serce się nie kłopotało. Na Peruna, rzeczy, które robią kobiety. Nie cieszyło jej to. Rozrywało ją na kawałki. Katyun wiedziała o tym. Słyszała Dżaritę w mroku nocy; obie nie mogły spać. Rustem powinien przejrzeć jej grę, ale mężczyźni – nawet ci bystrzy – jakoś nie zauważali tych rzeczy, a on był tak zaabsorbowany leczeniem króla, a potem wyniesieniem w kaście i swoją misją na Zachód. Chciał wierzyć w oszustwo Dżarity, więc uwierzył. A w każdym razie królowi królów się nie odmawia. Katyun przeniosła wzrok z Shaskiego na Dżaritę. W noc przed wyjazdem Rustem powiedział jej, że to ona będzie musiała myśleć za rodzinę, że na niej polega. Nawet uczniowie przeszli do innych mistrzów. Została z tym sama, tak jak ze wszystkim innym. Z sąsiedniego pokoju dobiegł płacz niemowlęcia, które obudziło się z popołudniowego snu. Dziewczynka leżała w drewnianej kołysce przy ogniu, zawinięta w pieluszki. Kerakek. Kabadh. Cień Czarnego Azala. Dotknięcie palca Pani. Przeczucia Shaskiego. Spóźnione zrozumienie, że zawsze był... inny niż wszystkie inne znane im dzieci. Właściwie ona to widziała, ale opierała się przyjęciu tego do świadomości. Może w ten sam sposób, w jaki Rustem opierał się wiedzy na temat tego, co naprawdę czuje Dżarita: chciał wierzyć, że jest szczęśliwa, choć mogło to zranić jego dumę. Biedna Dżarita, taka delikatna i taka piękna. Czasami na pustyni pojawiają się kwiaty, ale w niewielu miejscach i nie na długo. Sarancjum. Podobno jest nawet większe od Kabadhu. Katyun zagryzła wargę. Uściskała Shaskiego i wysłała do kuchni, by poprosił kucharkę o coś do jedzenia. Nie jadł jeszcze śniadania, wyszedł z domu po ciemku, kiedy wszyscy spali. Dżarita, wciąż blada niczym kapłanka w noc Świętego Płomienia, poszła do niemowlęcia. Katyun siedziała sama i intensywnie myślała. Potem wezwała służącego i wysłała go do fortecy z prośbą, by dowódca garnizonu zechciał w wolnej chwili zaszczycić je wizytą. Nuda. Poczucie niesprawiedliwości. Pokój kupiony za złoto. Wszystko to zbiegło się tej gorzkiej zimy. Vinaszh, syn Vinaszha, nigdy się nie nudził w Kerakeku. Lubił pustynię, Południe: to znał, to był świat jego dzieciństwa. Lubił wizyty składane przez jeżdżących na wielbłądach nomadów, lubił chodzić do ich namiotów na palmowe wino, lubił powolne gesty, chwile
milczenia, słowa wydzielane równie starannie jak woda. Ludzie piasku byli tu ważni, i jako zapora przeciw Sarantyńczykom, i jako partnerzy handlowi przywożący dawnymi szlakami karawan przyprawy i złoto z odległego, legendarnego Południa. A w każdej wojnie stanowili oddziały uderzeniowe. Oczywiście niektórzy z pustynnych wędrowców byli sprzymierzeni z Sarancjum i z nim handlowali... dlatego tak wielką wagę miało dogadzanie plemionom sprzyjającym Bassanii. Żołnierze nie zawsze to rozumieli, ale Vinaszh wychował się w Quandirze, jeszcze dalej na południu: zawiłości stosunków między Ammuzem, Siriyyą i nomadami nie miały dla niego tajemnic. A przynajmniej miały ich mniej niż dla większości ludzi – nikt nie mógł powiedzieć z ręką na sercu, że rozumie ludzi piasku. Vinaszh nigdy nie wyobrażał sobie siebie na jakimś ważniejszym stanowisku czy w bardziej eksponowanej roli. Był dowódcą garnizonu w świecie, który dość dobrze rozumiał. Do niedawna takie życie go cieszyło. Tej zimy jednak do Kerakeku przybył dwór i jego większa część – z samym królem – została tu, czekając na zagojenie się rany zadanej strzałą i opadnięcie fali emocji po egzekucjach (niektórych zasłużonych, innych nie) książąt oraz królewskich żon. Vinaszh, który odegrał niepoślednią rolę w wydarzeniach tego strasznego dnia, zmienił się po wyjeździe Shirvana i jego dworu. Forteca wydawała mu się pusta. Ponura i rozbrzmiewająca echem. Miasteczko było takie jak zawsze... skupisko zakurzonych domków, w którym nic się nie działo. A z pustyni wciąż wiał wiatr. W niespokojne noce Vinaszh miewał sny. Do jego duszy wkradł się niepokój. Zima ciągnęła się jak nieprzebyta otchłań, dnie mijały jeden za drugim, boleśnie powoli, a potem zapadała noc. Piasek, który nigdy w życiu mu nie przeszkadzał, zauważał teraz cały czas, wszędzie, jak przedostawał się przez szpary w oknach i pod drzwiami do ubrania, jedzenia, między fałdy skóry, do włosów i brody, do... myśli. Zaczął za dużo pić, a pierwszą porcję wychylał zbyt wcześnie w ciągu dnia. Był na tyle inteligentny, by wiedzieć, że to niebezpieczne. To wszystko razem sprawiło, że kiedy służący lekarza wspiął się po krętej ścieżce i stopniach prowadzących z miasteczka z prośbą jego żon o wizytę w wolnej chwili, wolna chwila znalazła się niemal natychmiast. Vinaszh nie miał najmniejszego pojęcia, o co im może chodzić. Była to jednak jakaś zmiana, coś nowego w pustej, tępej monotonii dni. To wystarczyło. Lekarz wyjechał już jakiś czas temu. Vinaszh pamiętał, że planował on spędzić kilka dni w Sarnicy. Zależnie od tego, jak długo tam zabawił, teraz mógł już dotrzeć nawet do Sarancjum. Przypomniał sobie, że obie kobiety lekarza są ładne. Odesłał służącego z monetą i wiadomością, że zejdzie ze wzgórza pod koniec dnia. Tak się składało, że łatwo być sympatycznym, kiedy prośba pochodzi od rodziny człowieka, który ma zostać wyniesiony do kasty kapłańskiej i wezwany na dwór przez samego króla królów. Tak naprawdę to niewiarygodny zaszczyt. Za to Vinaszh syn Vinaszha nie był nigdzie wzywany, awansowany, zaszczycany czy... w gruncie rzeczy nikt się nim nie interesował. Nikt z obecnych dworaków nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, czyj to był pomysł, by tego strasznego zimowego dnia wychylić się w tak potężnym towarzystwie i – wiele ryzykując – zaproponować sprowadzenie do królewskiego łoża miejscowego lekarza. A potem pomógł lekarzowi oraz własną klingą zabił księcia. Przyszło mu do głowy, że może jest – co prawda bardzo niesprawiedliwie – karany za
rzut nożem, który unieszkodliwił zdradzieckiego syna. Możliwe. Nikt tego nie powiedział, nikt nawet z nim nie rozmawiał, ale ktoś taki jak na przykład pulchny, przebiegły wezyr mógł powiedzieć, że jego istnienie po takim czynie jest – albo powinno być – widziane jako wystarczający dar. Zabił członka królewskiej rodziny. Przelał krew z krwi wielkiego króla. Sztyletem dobytym i ciśniętym w obecności króla, świętego brata słońca i księżyców. Owszem, zrobił to, ale rozkazano mu być czujnym, kiedy Murash wrócił do pokoju. Był to akt czystego obowiązku. Czy za uratowanie życia swojemu królowi miał zostać porzucony, zapomniany na pustyni? To się zdarzało. O świecie Peruna i Pani nie można było powiedzieć, że jest miejscem, gdzie panuje sprawiedliwość. Obecność Nieprzyjaciela Azala oznacza, że zawsze tak będzie, aż skończy się sam Czas. Vinaszh był żołnierzem. Wiedział, że to prawda. W armii panowała niesprawiedliwość i korupcja. A cywile – uperfumowani, zmysłowi dworscy doradcy, przebiegli i obłudni – mogli z własnych pobudek rzucać uczciwym, nieokrzesanym żołnierzom kłody pod nogi. Tak już jest. Co prawda zrozumienie tego nie czyniło tego procesu bardziej znośnym, jeżeli rzeczywiście miał on miejsce. Jego ojciec nigdy nie chciał, by syn poszedł do wojska. Gdyby pozostał kupcem w Quandirze, nic z tego wszystkiego by mu się nie przydarzyło. Miałby piasek w kubkach do wina i w łóżku i wcale by o to nie dbał. Vinaszh uznał, że ludzie się zmieniają; to takie proste, a zarazem skomplikowane. Wyglądało na to, że sam się zmienił. Coś się wydarzało, coś drobnego lub wielkiego, albo może mijał czas, nic więcej – i pewnego ranka człowiek budzi się inny. „Prawdopodobnie był czas, pomyślał Vinaszh, kiedy Murash zadowalał się pozycją księcia Bassanii, syna swego wielkiego ojca”. To trudne myśli dla żołnierza. Już lepiej znaleźć się w polu twarzą w twarz z wrogiem. Nie było jednak nikogo, z kim mógłby walczyć, nic do roboty, a wiatr wciąż wiał. W kubku miał piasek, pył w winie. Powinien otrzymać wyrazy uznania za to, co zrobił. Naprawdę powinien. W jakiś czas po tym, jak słońce minęło zenit, zjechał konno ze wzgórza i skierował się do domu doktora. Przyjęły go dwie kobiety we frontowym pokoju z kominkiem. Młodsza naprawdę była śliczna, miała bardzo ciemne oczy. Starsza zachowywała większą rezerwę, ale to ona przedstawiła ich sprawę, mówiąc skromnie cichym głosem. To jednak, co mówiła, gwałtownie oderwało myśli Vinaszha od własnych spraw. Przeznaczenie, przypadek, wypadek? Wstawiennictwo Peruna? Któż miałby odwagę wyrokować? Lecz prosta prawda była taka, że syn kupca z Quandiru, będący przypadkowo komendantem garnizonu w Kerakeku, był człowiekiem dość skłonnym do przyjmowania takich rzeczy, o jakich tego zimowego popołudnia powiedziała mu ta kobieta. Każdy wiedział, że natura świata leży daleko poza granicami pojmowania ludzi. A tu, na Południu, w sąsiedztwie ludzi pustyni odprawiających swoje tajemnicze obrzędy, takie doniesienia nie były rzadkością. Po pewnym czasie na jego prośbę posłały po chłopca i Vinaszh zadał mu parę pytań, po czym znów go odesłały. Okazał się poważnym dzieckiem, dość chętnie odpowiadającym gościowi. Jedna z kobiet powiedziała niemal przepraszającym tonem, że ostatnio najszczęśliwszy jest w pustych pokojach lekarskich swego ojca. Pozwalały mu się tam bawić. Na pytanie Vinaszha odpowiedziały, że ma prawie osiem lat.
Podziękował za proponowane wino, ale zastanawiając się nad tym, czego się dowiedział, przyjął kubek herbatki ziołowej. Nomadzi mieli w swoich językach opowieści o takich osobach, jaką mogło być to dziecko, i specjalne nazwy na ich określenie. Vinaszh słyszał niektóre z tych historii jeszcze w młodości. Lubiła je opowiadać jego piastunka. Raz podczas odbywanej z ojcem podróży na pustynię sam przelotnie widział Śniącego, kiedy klapa namiotu opadła zbyt wolno. Wyróżniający się wśród szczupłego plemienia człowiek o otyłym, miękkim ciele. Na głowie żadnych włosów. Zapamiętał też głębokie, równoległe blizny na obu policzkach. Dlatego też nie zamierzał od razu zlekceważyć słów kobiety, ale poza tym, że uznał jej opowiadanie za interesujące, właściwie wciąż nie wiedział, czego się od niego oczekuje i dlaczego usłyszał to opowiadanie, więc o to zapytał. Kobiety mu odpowiedziały. Roześmiał się z pełnym zaskoczenia niepokojem, a potem zamilkł, przenosząc wzrok z jednej nieruchomej, skupionej twarzy na drugą. Pojął, że kobiety mówią poważnie. Naprawdę mówią poważne. Usłyszał jakiś dźwięk: w drzwiach stał chłopiec. Jednak nie poszedł do pokojów lekarskich. Dziecko, które potrafi słuchać. Vinaszh też kiedyś taki był. Zawołany, Shaski wyszedł z cienia i stanął przy zasłonie z koralików, czekając. Vinaszh wpatrzył się w niego. Po chwili spojrzał na starszą z matek, na tę, która mówiła, i powiedział najłagodniej, jak potrafił, że to, o co prosi, po prostu nie wchodzi w rachubę. – Dlaczego? – zapytała nieoczekiwanie ta młodsza, ładna. – Czasami prowadzisz na zachód wyprawy kupieckie. Tak się składało, że to była prawda. Vinaszh, człowiek uczciwy i mający przed sobą dwie atrakcyjne kobiety z poważnymi, spokojnymi oczyma, musiał przytaknąć. Wrócił spojrzeniem do chłopca, który wciąż czekał w drzwiach. Cisza była właściwie niepokojąca. Vinaszh skierował sam do siebie nieoczekiwane pytanie: właśnie, dlaczego? Dlaczego zapewnienie im eskorty nie wchodzi w rachubę? Jeśli żony chciały wybrać się w podróż w ślad za mężem, nie łamały żadnego prawa. Jeśli po ich przybyciu mąż będzie zły, to ich problem. Albo jego. Nie eskorty. Yinaszh musiał założyć, że lekarz zostawił swoim żonom dość pieniędzy, by mogły opłacić podróż. A kiedy wszyscy znajdą się już na dworze w Kabadhu, kwestie finansowe staną się dla tej rodziny drobiazgiem. Może nawet będzie korzystnie mieć tych ludzi za dłużników. W sumie jakoś nikt inny nie czuł, że jest coś Vinaszhowi winien. Dowódca powstrzymał chęć zmarszczenia brwi. Łyknął herbatki i zrobił błąd, znów zerknąwszy na chłopca. Ta poważna, czujna buzia. Czeka na niego. Ach, dzieci. Chłopiec przecież powinien się bawić na podwórzu czy gdzieś indziej. Vinaszh pomyślał, że w normalnych warunkach nie chciałby mieć z tym nic wspólnego. Ta zima jednak nie jest... normalna. Poza tym jego uwagę przyciągnęło zbyt oczywiste zaufanie widoczne w oczach chłopca. Porównał to zaufanie ze stanem umysłu, którego ostatnio doświadczał. Groziło mu niebezpieczeństwo, że przepije budowaną przez lata reputację. Gorycz potrafi zniszczyć człowieka. A dziecko? Znów pociągnął łyk herbatki. Kobiety obserwowały go. Chłopiec też. Jako dowódca garnizonu mógł przydzielać wojskową eskortę prywatnym grupom podróżnych. Zwykle byli to kupcy, w czasach pokoju przekraczający granicę ze swoimi towarami. Czas pokoju oczywiście nie oznaczał, że drogi są bezpieczne. Normalnie kupcy płacili za wojskową eskortę, ale nie zawsze. Czasami dowódca miał własne powody, by wysłać żołnierzy poza granicę. Dawało to niespokojnym ludziom zajęcie, pozwalało
wypróbować nowych rekrutów oraz rozdzielić tych, którzy wykazywali oznaki napięcia spowodowanego zbyt długim przebywaniem z sobą. Przecież wysłał z lekarzem Nishika, prawda? Komendant garnizonu w Kerakeku nie wiedział – nie było po temu najmniejszego powodu – o propozycji przedstawionej młodszej żonie i córeczce. Gdyby było inaczej, być może nie postąpiłby tak, jak postąpił. Powziął decyzję. Właściwie odwrócił decyzję. Szybko, precyzyjnie, jak przystało człowiekowi jego szarży. Dokonał wyboru, który obojętny obserwator mógłby uznać za szaleństwo na wielką skalę. Kiedy mówił, obie kobiety płakały, ale chłopiec nie. Chłopiec odszedł. Po pewnym czasie usłyszeli, że poszedł do pokojów lekarskich ojca. – Niech Perun ma nas w opiece. On się pakuje – rzekła młodsza matka, wciąż szlochając. Szaleństwo Vinaszha, syna Vinaszha, skończyło się tym, że pod koniec tego samego tygodnia dwie kobiety, dwoje dzieci, komendant garnizonu (o to przecież chodziło, a jego zastępcy przyda się doświadczenie związane z tymczasowym dowództwem) oraz trzej wybrani żołnierze wyruszyli zakurzoną, omiataną wiatrem drogą w kierunku granicy z Amorią. Wybierali się do Sarancjum. * Tak się składało, że tego dnia, kiedy rodzina Rustema wyruszała z Kerakeku, on sam wciąż był w Sarnicy, jak wszyscy podróżni nie mając pojęcia o wydarzeniach rozgrywających się za nim. Kupował rękopisy, wygłaszał wykłady i zamierzał pozostać w mieście jeszcze jeden tydzień. W gruncie rzeczy jego kobiety nie znajdowały się tak bardzo daleko od niego. Plan był taki, że w drodze na północny zachód Amorii czterej eskortujący je żołnierze mieli prowadzić własne dyskretne obserwacje. Kiedy dogonią lekarza, sam będzie musiał zająć się rodzinnymi sprawami. To jego zadaniem będzie w odpowiednim czasie doprowadzić wszystkich do Kabadhu. Problemem kobiet będzie wyjaśnienie ich nagłej obecności. Jadąc drogą na zachód, Vinaszh pomyślał, że oglądanie tego pierwszego spotkania może być zabawne. To dziwne, ale o wiele lepiej się poczuł, gdy tylko postanowił wyjechać z Kerakeku. Uznał, że kobiety doktora, dziecko, ich prośba są poniekąd darem. Wraz ze swoimi trzema ludźmi po prostu pojedzie na północ z tą grupką i zawróci, ale podróż, nawet podróż zimowa, będzie o wiele lepsza niż trwanie w piasku, wietrze i pustce. Trzeba coś zrobić, kiedy dni ciemnieją wcześnie, a z nimi myśli człowieka. Po powrocie wyśle do Kabadhu pisemny raport z wszystkimi poczynionymi spostrzeżeniami. Podróż można przedstawić i opisać jako rutynowe postępowanie. Prawie. Później postanowi, czy wspomni o chłopcu. Nie ma pośpiechu. Przede wszystkim fakt, że tacy ludzie istnieją, nie oznacza, że to dziecko, Shaski, syn Rustema, jest jednym z nich. Vinaszh musi się dopiero co do tego upewnić. Oczywiście jeśli dziecko nie jest tym, za kogo uważa go matka, to wszyscy odbywają absurdalną zimową podróż tylko dlatego, że mały chłopiec tęskni za ojcem i ma z tego powodu złe sny. Vinaszh uznał, że na razie najlepiej o tym nie myśleć. To okazało się dość łatwe. Energia wyzwalana przez akt podróżowania, przez drogę budziła w dowódcy uśpione uczucia. Niektórzy obawiali się otwartych przestrzeni, trudów podróży. On do nich nie należał. Wyruszając w dzień tak ciepły, że wydawało się, iż Perun i Pani im błogosławią, Vinaszh czuł się szczęśliwy.
Shaski był bardzo szczęśliwy. Jego nastrój zmienił się dopiero dużo później, kiedy zbliżali się już do Sarancjum. Nigdy nie będąc rozmownym dzieckiem, miał zwyczaj nucenia po drodze czegoś do siebie albo w nocy do swojej siostrzyczki, by ją uspokoić. To śpiewanie skończyło się mniej więcej w tydzień po opuszczeniu Sarnicy. A wkrótce potem chłopiec w ogóle zamilkł; był blady i sprawiał wrażenie, że źle się czuje, ale na nic się nie uskarżał. Po paru dniach dotarli w końcu do Deapolis, leżącego na południowym brzegu słynnej cieśniny. Po drugiej stronie wody ujrzeli czarny dym i płomienie. *** Tej zimy Shirvan Wielki, król królów, brat słońca i księżyca, kładł się do łoża w swoim wspaniałym kabadhańskim pałacu to z jedną, to z drugą żoną albo z ulubionymi konkubinami, lecz sen miał niespokojny mimo proszków i mikstur podawanych mu przez jego medyków, mimo kapłańskich zaklęć wypowiadanych u wezgłowia i nóg łoża przed udaniem się króla na spoczynek. Sam zaś pałac znajdował się nad ogrodami, które niby cudem zwieszały się ze zbocza aż na samo dno rzecznej doliny, pełne sztucznych wodospadów szemrzących wśród kwiatów oraz drzew rosnących do góry korzeniami. Król źle spał już od pewnego czasu. Właściwie każdej nocy od powrotu z Południa, gdzie niemal umarł. Mówiło się cicho – chociaż nigdy w obecności samego wielkiego króla – że mroczne sny pojawiające się przed świtem często są skutkiem przeżycia wielkiego zagrożenia, śladem świadomości niedoszłego zetknięcia z Azalem, z dotykiem czarnych skrzydeł. Jednak pewnego ranka Shirvan obudził się i usiadł wyprostowany na łóżku; jego nagą pierś wciąż znaczyła czerwień świeżej rany pod obojczykiem. Utkwiwszy wzrok w czymś niewidocznym, wymówił głośno dwa zdania. Młoda dziewczyna leżąca obok niego wyskoczyła z łoża i drżąc, uklękła na grubym dywanie, naga jak w chwili, gdy wkroczyła do świata nieśmiertelnych zmagań Peruna i Azala. Dwaj mężczyźni zaszczyceni obowiązkiem przebywania nocą w królewskiej sypialni, nawet kiedy wielki król miał w łożu kobietę, także uklękli, odwracając wzrok od kształtnej nagości dziewczyny. Nauczyli się nie zwracać uwagi na takie widoki i milczeć o wszystkim innym, co widzieli i słyszeli. Albo o większości tego, co widzieli i słyszeli. Jeden z nich miał później powiedzieć z podziwem, że tego ranka oczy króla królów były jak zimne żelazo: twarde i groźne niczym miecz sądu. Jego głos zaś był głosem sędziego, który waży życie ludzi, gdy umierają. Opowiedzenie o tym uważano za rzecz do przyjęcia. Słowa, które wypowiedział Shirvan i które miał powtórzyć, kiedy w sąsiedniej komnacie zebrali się pośpiesznie wezwani doradcy, brzmiały: – Nie można do tego dopuścić. Pójdziemy na wojnę. Często się zdarza, że kiedy już się podejmie decyzję, której człowiek unikał, z którą się zmagał, która powodowała wielki niepokój i nie pozwalała mu spać, wydaje się ona oczywista. Patrzy on wstecz ze zdumieniem, a nawet osłupieniem na długie wahanie, zastanawiając się, cóż takiego mogło opóźniać rozwiązanie tak wyraźnie, tak oczywiste. To właśnie przeżywał owego ranka król królów, chociaż jego doradcom, nic dzielącym jego zimowych snów, trzeba było sytuację wyjaśnić zrozumiałym dla nich językiem. Oczywiście można byłoby im po prostu bez żadnych wyjaśnień powiedzieć, co mają robić, ale Shirvan rządził już długo i wiedział, że większość ludzi radzi sobie lepiej, jeśli dobrze
zrozumie pewne sprawy. W sumie dwa fakty wymuszały przystąpienie do wojny, a trzeci element oznaczał, że muszą zrobić to sami. Po pierwsze, sarantyńczycy budowali statki. Wiele statków. Kupcy handlujący z Zachodem i szpiedzy (często te same osoby) donosili o tym od początku jesieni. Stocznie Sarancjum i Deapolis rozbrzmiewały stukotem młotków i jękiem pił. Shirvan słyszał ten hałas w mroku swych nocy. Po drugie, w Sarancjum przebywała królowa Antów. Żywe narzędzie w ręku Waleriusza. Inny rodzaj młotka. Nikt nie umiał powiedzieć, jak cesarzowi udało się do tego doprowadzić (a Perun jeden wiedział, że Shirvan szanował tego władcę w równym stopniu, jak go nienawidził), ale królowa znalazła się w Mieście. Te dwie rzeczy zestawione razem każdemu człowiekowi, który wiedział, jak odczytywać takie znaki, mówiły o inwazji na Zachód. Kto teraz mógł nie zauważyć, że ogromne ilości złota wpłacone przez Waleriusza – były już dwie raty – do skarbca Bassanii miały utrzymać spokój na wschodniej granicy, kiedy on wysyłał swoje armie na Zachód? Shirvan oczywiście pieniądze przyjął. Podpisał i zapieczętował Wieczysty Pokój, jak go nazwali. Miał własne kłopoty graniczne, na północy i wschodzie, i własne trudności z opłacaniem krnąbrnej armii. Jaki władca ich nie miał? Lecz teraz żaden tłumacz snów nie musiał odsłaniać królowi królów znaczenia jego nocy. Szarlatani mogli usiłować go przekonać, że uderzenia młotków, obrazy ognia i niepokój biorą się z rany i trucizny, która się do niej dostała. On wiedział lepiej. Trucizna, która miała jakiekolwiek znaczenie, nie znajdowała się na strzale syna, lecz się przyczaiła: jadem była przesączona kwestia, jaką potęgą stanie się Sarancjum, jeśli zagarnie Bachiarę. To może się stać. Sarancjum jest do tego zdolne. Przez bardzo długi czas Shirvan niemal chciał, by Sarancjum wyprawiło się na Zachód, przekonany, że nie odniesie sukcesu. Teraz już tak nie myślał. Utracona kolebka cesarstwa była żyzna i bogata – inaczej po co antyjskie plemiona miałyby się tam osiedlać? Gdyby temu złocistemu strategowi, znienawidzonemu Leontesowi, udało się wnieść te bogactwa do skarbca Waleriusza, zapewnić mu na Zachodzie dobrobyt i bezpieczeństwo, nie wiążąc jednocześnie żadnych wojsk w Sauradii, to... To o ile bardziej zagrożony poczułby się ktoś siedzący na tronie w Kabadhu? Nie można dopuścić, by sytuacja rozwinęła się w ten sposób. W tym wszystkim tkwi trucizna, śmiertelna i ostateczna trucizna. Niektórzy z obecnych w tej komnacie mogli mieć nadzieję, że część sarantyńskich pieniędzy przekazana Moskavowi mogłaby opłacić letnie niepokoje na Północy, zmuszając Waleriusza do zatrzymania części armii na tyłach, co osłabiłoby inwazję. Czcza myśl, nic więcej. Odziani w futra barbarzyńcy z Moskavu równie dobrze mogliby przyjąć zaproponowane pieniądze i sforsować drewniane umocnienia Mihrboru, leżącego w samej Bassanii. Atakowali, kiedy się nudzili, kiedy chcieli, kiedy wyczuwali słabość. Wśród tych dzikich mieszkańców Północy, tak pewnych bezpieczeństwa na swym dzikim, rozległym terytorium, nie istniało żadne poczucie honoru czy właściwego zachowania. Łapówka czy umowa nie miałyby dla nich żadnego znaczenia. Nie, jeśli Waleriusz ma zostać powstrzymany, to będą musieli zrobić to sami. Shirvan nie miał żadnych skrupułów. Żaden władca, który prawdziwie kocha swój kraj i strzeże go, nie może dać się powstrzymać przez coś tak trywialnego jak traktat o Wieczystym Pokoju.
Kiedy już decyzja została powzięta, Shirvan z Bassanii nie zwykł tracić czasu na rozważanie takich niuansów. Stworzy się jakiś pretekst, jakiś spreparowany wypad na północnej granicy. Sarantyński atak z Asen. Można by zabić kilku własnych kapłanów, spalić małą świątynię, powiedzieć, że zrobili to ludzie z Zachodu, łamiąc zaprzysiężony pokój. To, co zwykle. Asen, które było palone, łupione i pół tuzina razy przechodziło z rąk do rąk, znów byłoby oczywistym celem. Shirvan myślał jednak jeszcze o czymś innym, tym razem o czymś nowym. – Pójdźcie dalej na zachód – rzekł do swoich generałów król królów głębokim, zimnym głosem, patrząc najpierw na Robazesa, a potem na pozostałych. – Asen jest niczym. Monetą wymienną. Musicie zmusić Waleriusza do wysłania armii. Tym razem udacie się więc do samego Eubulusu, weźmiecie go głodem i zniszczycie. I przyniesiecie mi bogactwo zamknięte w jego murach. Zapadła cisza. Kiedy mówił król królów, zawsze zapadała cisza, lecz tym razem była ona inna. We wszystkich wojnach z Waleriuszem, z jego wujem i jeszcze wcześniej z Apiuszem, Eubulus nigdy nie został zdobyty ani nawet oblegany. Podobnie jak ich własne wielkie miasto na północy, Mihrbor. Walki między Sarancjum i Bassanią toczyły się wyłącznie o złoto. Były to przygraniczne ataki na północ i na południe dla zdobycia łupów, okupu, pieniędzy dla skarbców po obu stronach, na żołd dla armii. Zdobywanie dużych miast nigdy nie wchodziło w rachubę. Shirvan popatrzył po swoich generałach. Wiedział, że zmusza ich do zmiany sposobu myślenia, a jeśli chodzi o żołnierzy, coś takiego zawsze stanowiło ryzyko. Stwierdził, że zgodnie z oczekiwaniami Robazes pierwszy ogarnął całość. – Pamiętajcie, że jeśli rzeczywiście wyruszają do Bachiary, to Leontes będzie na zachodzie – powiedział król królów. – Nie stawi wam czoła w Eubulusie. A jeśli odciągniemy z jego armii inwazyjnej dość żołnierzy, którzy będą musieli udać się na północ, by stanąć do walki z wami, to nie powiedzie mu się na zachodzie. Może nawet... zginie. To ostatnie powiedział bardzo powoli, dając zebranym czas na przetrawienie jego słów. Muszą to wszystko zrozumieć. Leontes będzie na zachodzie. Ich dopust. Zbyt jasny obraz przerażenia z ich snów, złocisty jak słońce czczone przez sarantyńczyków. Bassanidzcy dowódcy spojrzeli po sobie. W pokoju dawał się wyczuć strach i podniecenie, powolny wzrost zrozumienia, pierwsze przebłyski świadomości, że istnieją pewne szanse. Później pojawiła się także świadomość pewnych innych spraw. Tego, że zerwanie pokoju postawi Bassanidów przebywających w zachodnich krainach – głównie kupców, ale i garstkę innych ludzi – w rozpaczliwie ryzykownej sytuacji. To jednak zawsze się zdarzało w razie wojny, a poza tym nie było ich wielu. Nie można było pozwolić, by takie okoliczności cokolwiek zmieniły. Kupcy zawsze wiedzieli, że podróże na zachód wiążą się z ryzykiem (podobnie jak podróże na wschód, do Ispahanu). Dlatego tak dużo sobie liczyli za to, co przywozili, i stąd brały się ich fortuny. Kiedy Shirvan dał znak, że narada jest skończona, i po złożeniu ukłonów zebrani zaczęli opuszczać salę, tylko jeden człowiek odważył się przemówić – wezyr Mazendar, który zawsze miał prawo do takiego zachowania w obecności swego króla. Był drobnym, pulchnym człowiekiem o głosie cichym i szeleszczącym, jak głos króla był poważny i głęboki. Zaproponował dwie drobne rzeczy. Pierwsza dotyczyła rozłożenia działań w czasie.
– Czy zaproponowałeś, wielki królu, byśmy zaatakowali, zanim odpłyną na zachód? Shirvan zmrużył oczy. – To jedna z możliwości – rzekł ostrożnie. Czekał. – Istotnie, mój straszliwy panie – mruknął Mazendar. – Dostrzegam przebłysk twoich potężnych myśli. Możemy tak zrobić albo zaczekać, aż wyruszą na zachód, i dopiero wtedy przekroczyć granicę, by uderzyć na Eubulus. Za Leontesem wyruszą chyże statki z panicznymi wieściami. Może otrzyma rozkaz odesłania części floty do domu. Jej reszta poczuje się odsłonięta i zniechęcona. Albo może przeć dalej do przodu, bojąc się, co zrobimy za jego plecami. A Sarancjum będzie się czuło całkowicie odsłonięte. Czy król królów wolałby coś takiego czy też to drugie podejście? Jego doradcy oczekują światła jego mądrości. Z nich wszystkich warto było słuchać jedynie Mazendara. Robazes potrafił walczyć i przewodzić armii, ale Mazendar miał rozum. – Zebranie armii na północy zajmie nam trochę czasu – odparł z powagą Shirvan. – Przyjrzymy się wydarzeniom na zachodzie i podejmiemy odpowiednie decyzje. – Jak wielka będzie nasza armia, panie mój? – Robazes zadał żołnierskie pytanie. Kiedy Shirvan podał liczbę, zamrugał ze zdumienia. Nigdy przedtem nie wysyłali tak wielu ludzi. Król królów zachowywał ponury i twardy wyraz twarzy. Ludzie powinni widzieć jego oblicze, zapamiętać je i o nim opowiadać. Waleriusz z Sarancjum nie jest jedynym władcą, który potrafi wysyłać w świat potężne armie. Król spojrzał na Mazendara. Wezyr mówił o dwóch propozycjach. Druga dotyczyła przebywającej w Sarancjum królowej Antów. Słuchając słów wezyra, król powoli skinął głową. Łaskawie przyznał, że ta propozycja ma zalety. Zgodził się na nią. Ludzie zaczęli opuszczać komnatę. Wydarzenia zaczęły nabierać tempa. O zmierzchu tego samego dnia rozpalono pierwsze ognie sygnałowe, rozsyłając we wszystkie strony ogniste wiadomości, biegnące od szczytów wzgórz do fortecznych wież i następnych szczytów wzgórz. Król królów spędził większość dnia z Mazendarem, Robazesem i pomniejszymi generałami oraz urzędnikami skarbu, a popołudnie na modlitwie przed pałacowym żarem Świętego Ognia. W porze kolacji poczuł się źle, jakby miał gorączkę. Oczywiście nikomu o tym nie powiedział, ale spoczywając na leżance w jadalni, przypomniał sobie nagle – poniewczasie – nieoczekiwanie kompetentnego lekarza, który miał latem przybyć do Kabadhu. Rozkazał mu, by czas przed koniecznym wyniesieniem do kasty kapłanów spędził w Sarancjum. To spostrzegawczy człowiek i król szukał sposobu na wykorzystanie go. Królowie muszą robić takie rzeczy. Użytecznych ludzi należy używać. Shirvan upił łyk zielonej herbaty i potrząsnął głową. Ruch ten sprawił, że zakręciło mu się w głowie, więc znieruchomiał. Ten lekarz na pewno już wyruszył na zachód. Do samego Sarancjum. Miejsce teraz dla niego nie najlepsze. Nic się na to nie poradzi. Zdrowie i wygoda władcy muszą przecież ustąpić przed potrzebami jego ludu. To ciężary związane z królewską krwią i król królów dobrze je znał. Czasami osobiste względy się nie liczą. Poza tym w Bassanii po prostu musi być więcej niż jeden skuteczny lekarz. Postanowił kazać Mazendarowi rozpocząć odpowiednie poszukiwania... właściwie nigdy czegoś takiego nie robił. Lecz człowiek się starzeje i zdrowie przestaje dopisywać. Azal unosi się na czarnych skrzydłach, Perun i Pani czekają z osądem na wszystkich ludzi. Jednak... nie trzeba się do
nich śpieszyć przed czasem. Pod koniec kolacji Shirvanowi przyszło coś na myśl, więc udał się do swoich prywatnych komnat. Głowa wciąż go bolała, niemniej jednak posłał po Mazendara. Wezyr pojawił się prawie natychmiast. Zawsze przybywał tak szybko, że Shirvanowi czasami wydawało się, iż wezyr spędza życie na czuwaniu pod jego drzwiami. Król przypomniał mu pomysł dotyczący królowej Antów, przedstawiony przez Mazendara rano, a następnie wspomniał o lekarzu z Południa, który znajduje się w Sarancjum lub lada chwila do niego przybędzie. Zapomniał, jak ma na imię. To bez znaczenia; Mazendar na pewno je pamięta. Wezyr, człowiek o wiele bystrzejszy od otaczających króla dworaków, powoli uśmiechnął się i pogładził krótką brodę. – Król prawdziwie jest bratem władców stworzenia – rzekł. – Oczy króla są oczyma orła, a jego myśli są głębokie jak morze. Zaraz podejmę stosowne działania. Shirvan skinął głową, potarł ręką czoło i w końcu kazał wezwać lekarzy. Nie ufał zbytnio żadnemu z nich, rozkazawszy w Kerakeku zabić za niedociągnięcia trzech uważanych za najlepszych, ale przecież ci znajdujący się tu, na dworze, chyba potrafią przyrządzić jakąś miksturę, która uśmierzy ból głowy i pozwoli mu zasnąć. Potrafili. Po raz pierwszy od długiego czasu nic się królowi królów tej nocy nie śniło.
Rozdział 8 Zimą w Sarancjum, kiedy w ogromnym hipodromie panowała cisza, rywalizacja stronnictw przenosiła się do teatrów. Tancerze, aktorzy, żonglerzy i klauni obojga płci współzawodniczyli w swojej sztuce, a członkowie stronnictw zajmujący miejsca w przypisanych im sektorach wyrażali zachwyt (lub głośną dezaprobatę) w coraz bardziej wyrafinowany sposób. Próby potrzebne do osiągnięcia tych spontanicznych reakcji mogły być dość wymagające. Jeśli umiało się wykonywać polecenia, chciało się spędzić dużo wolnego czasu na ćwiczeniach i miało się znośny głos, to można było zasłużyć sobie na dobre miejsce w teatrze oraz wstęp na bankiety stronnictwa czy inne wydarzenia. Chętnych nigdy nie brakowało. Błękitni i Zieloni byli rozdzieleni w teatrze tak samo jak w hipodromie; stali daleko od siebie, po przeciwnych stronach zakrzywionej widowni. Prefektura miejska zachowywała minimum zdrowego rozsądku, a kompleks cesarski jasno dał do zrozumienia, że nadmiar brutalności może spowodować zamknięcie teatrów na całą zimę. Perspektywa na tyle ponura, by w większości przypadków zapewnić pewien poziom obyczajów. Jedyne miejsca siedzące, znajdujące się na dole pośrodku widowni, były przeznaczone dla dworu i przyjezdnych dygnitarzy, a także dla urzędników cywilnych wysokiej rangi i oficerów. Za nimi mogli stać zwykli widzowie, uszeregowani według starszeństwa w gildiach czy woskowej szarży; tu również można było znaleźć kurierów poczty cesarskiej. Dalej w środku stawali zwykli żołnierze, marynarze i obywatele oraz, za tych oświeconych rządów (było to zbyt wiele dla co bardziej zapalczywych duchownych), nawet Kindathowie w swoich błękitnych szatach i srebrzystych czapeczkach. Zupełnie z tyłu kilka miejsc mogli znaleźć trafiający się czasami bassanidzcy lub pogańscy kupcy z Karchu albo Moskavu. Oczywiście duchowni nigdy nie pojawiali się w teatrze. Kobiety występujące na scenie były czasami prawie zupełnie nagie. Trzeba było też uważać z przybyszami z północy: dziewczęta potrafiły przyprawić ich o nieco zbyt wielki entuzjazm, który powodował przerwy w przedstawieniu. Podczas gdy główni tancerze – Shirin i Tychus u Zielonych, a Clarus i Elaina u Błękitnych – przewodzili swoim stronnictwom podczas przedstawień raz czy dwa razy w tygodniu, wyznaczeni muzycy koordynowali aplauz, a młodsi zwolennicy stronnictw prowokowali się nawzajem i urządzali bijatyki w rozmaitych zadymionych gospodach i tawernach, przywódcy obu stronnictw spędzali zimę na agresywnych przygotowaniach do wiosny i tego, co naprawdę liczy się w Sarancjum. Życie Miasta skupiało się wokół rydwanów i wszyscy o tym wiedzieli. W gruncie rzeczy zimą było bardzo wiele do zrobienia. W prowincjach rekrutowano woźniców, a tych już obecnych w Sarancjum z różnych powodów zwalniano, odsyłano lub poddawano dodatkowemu szkoleniu. Młodszych na przykład bez końca uczono, jak spadać z rydwanu i jak w razie konieczności spowodować wypadek. Oceniano, pielęgnowano i trenowano konie; agenci kupowali nowe, a starych się pozbywano. Chiromanci stronnictw wciąż rzucali agresywne i ochronne uroki (mając na oku użyteczne zgony i świeże groby za murami). Co pewien czas obaj przełożeni stronnictw spotykali się w jakiejś neutralnej gospodzie lub łaźni i nad bardzo rozwodnionym winem prowadzili ostrożne negocjacje dotyczące takiej czy innej transakcji. Zwykle chodziło w nich o pomniejsze kolory – Czerwonych i Białych – bo żaden przywódca nie chciałby przy takiej wymianie ryzykować oczywistej
przegranej. Tak właśnie doszło do tego, że pewnego poranka po obrzędach w kaplicy w jakiś czas po zakończeniu swego pierwszego sezonu w Mieście, młody Taras z Czerwonych został szorstko poinformowany przez przełożonego Zielonych, iż został przekazany Błękitnym i Białym za jednego prawego lejcowego i dwie beczki sarnicyjskiego wina, w związku z czym jeszcze tego samego ranka ma zabrać swoje rzeczy i przenieść się do kompleksu Błękitnych. Nie zostało to powiedziane nieuprzejmie, choć krótko i całkowicie bez ogródek; zanim do Tarasa w pełni dotarło to, co usłyszał, przełożony już się zwrócił do kogoś innego, by omówić nową dostawę arimondańskiej skóry. Taras wyszedł z bardzo zatłoczonego biura przełożonego chwiejnym krokiem. Nikt nie patrzył mu w oczy. To prawda, że nie był u nich długo, powoził tylko dla Czerwonych i jako człowiek z natury nieśmiały nie był w kompleksie znaną osobą. Mimo wszystko uważał – młodzieniec nie przyzwyczajony do twardego życia Miasta – że kiedy wiadomość o tej transakcji dotarła do sali bankietowej i głównych budynków, jego byli towarzysze mogliby okazać nieco mniej entuzjazmu. Nie było przyjemnie słuchać ich okrzyków radości. Koń podobno był dobry, zgoda, ale Taras jest człowiekiem, woźnicą, kimś, kto miał łóżko w jednym pokoju z nimi, jadł przy wspólnym stole i przez cały rok dawał z siebie wszystko w trudnym, niebezpiecznym miejscu z dala od domu. Musiał przyznać, że ta radość go zraniła. Jedynymi, którzy zadali sobie trud, by przyjść do niego, kiedy się pakował, i życzyć mu szczęścia, było paru stajennych, kuchcik, z którym czasami chodził pić, i jeden woźnica Czerwonych. Chcąc być sprawiedliwym, musiał przyznać, że Crescens, ich krzepki pierwszy woźnica, przerwał picie na tyle długo, by zauważyć, że Taras idzie przez salę bankietową ze swoimi rzeczami, i rzucić mu z drugiego końca sali żartobliwe pożegnanie. Przekręcił imię Tarasa, ale zawsze to robił. Na dworze padało. Taras wcisnął kapelusz głębiej na głowę, postawił kołnierz i ruszył przez dziedziniec. Poniewczasie przypomniał sobie, że zapomniał zabrać lekarstwo mamy na wszelkie dolegliwości. Prawdopodobnie na domiar tego wszystkiego jeszcze się rozchoruje. Koń. Został wymieniony za konia. Ściskało go w żołądku. Wciąż pamiętał dumę swojej rodziny, kiedy przed rokiem reprezentant Zielonych w Megarium zaprosił go do Miasta. „Pracuj ciężko, a kto wie, co się może zdarzyć”, powiedział wtedy. Z budki stojącej przy wejściu do kompleksu wyszedł jeden ze strażników i otworzył bramę. Machnął od niechcenia ręką i uciekł przed deszczem do środka. Mogli jeszcze nie wiedzieć, co się stało. Taras im nie powiedział. Na zewnątrz, na ulicy mokło dwóch chłopców w niebieskich tunikach. – Jesteś Taras? – zapytał jeden z nich, żując szaszłyk z baraniny. Taras skinął głową. – To chodźmy. Zaprowadzimy cię. Chłopak wrzucił szpikulec do rynsztoka pełnego deszczówki. Eskorta. Dwaj ulicznicy. „Jakież to pochlebne”, pomyślał Taras. – Wiem, gdzie jest kompleks Błękitnych – mruknął pod nosem. Czuł się jakoś lekko. Chciał być sam. Nie chciał na nikogo patrzeć. Jak on powie o tym matce? Serce zabiło mu boleśnie na samą myśl o podyktowaniu takiego listu skrybie. Jeden z chłopców dotrzymywał mu kroku przez kałuże; drugi zniknął po chwili w drobnym deszczu, najwyraźniej znudzony albo po prostu zmarznięty. A więc jeden urwis.
Tryumfalna procesja dla jednego woźnicy właśnie zdobytego za konia i nieco wina. Przy bramie do siedziby Błękitnych – teraz to jego nowy dom, choć trudno było tak o nim myśleć – Taras musiał dwa razy podawać swoje imię, a potem z wielkim zakłopotaniem wyjaśnić, że jest woźnicą i został... zwerbowany do Błękitnych. Strażnicy patrzyli z powątpiewaniem. Chłopiec stojący obok Tarasa splunął na ulicę. – Otwórz, kurwa, bramę. Pada, a on jest tym, za kogo się podaje. „W tej kolejności”, pomyślał ponuro Taras. Z kapelusza kapała mu na kark woda. Metalowa brama została niechętnie otwarta. Oczywiście żadnego powitania. Strażnicy nawet nie wierzyli, że jest woźnicą. Dziedziniec kompleksu, prawie identyczny z dziedzińcem Zielonych, był tego wilgotnego, zimnego ranka błotnisty i pusty. – Będziesz w tym budynku – odezwał się chłopiec, pokazując na prawo. – Nie wiem, które łóżko. Astorgus powiedział, że masz zostawić swoje rzeczy i przyjść do niego. Je. Sala bankietowa jest tam. Odszedł przez błoto, nie oglądając się. Taras zaniósł swoje rzeczy do wskazanego budynku. Długie, niskie dormitorium, znów bardzo podobne do tego, w którym mieszkał przez ostatni rok. W środku kręciło się kilku służących, którzy sprzątali, poprawiali pościel i zbierali porozrzucane ubrania. Kiedy Taras pojawił się w wejściu, jeden z nich spojrzał na niego obojętnie. Taras już miał zapytać, które łóżko jest jego, ale nagle wydało mu się to zbyt upokarzające. Może zaczekać. Rzucił mokre torby przy drzwiach. – Miejcie na nie oko – zawołał władczym, jak miał nadzieję, tonem. – Będę tu spał. Strząsnął krople deszczu z kapelusza, z powrotem go włożył i wyszedł. Omijając najgorsze kałuże, drugi raz przeciął na ukos dziedziniec, kierując się do budynku wskazanego przez chłopca. Miał tam być Astorgus, przełożony stronnictwa. Wszedł do niewielkiego, lecz pięknie ozdobionego pokoju frontowego. Podwójne drzwi prowadzące do samej sali były zamknięte; o tej porze szarego, wilgotnego ranka panowała za nimi cisza. Rozejrzał się. Na wszystkich czterech ścianach pyszniły się mozaiki przedstawiające wielkich woźniców – oczywiście Błękitnych – z przeszłości. Wspaniałe postacie. Taras znał je wszystkie. Znali je wszyscy młodzi woźnice; byli to lśniący mieszkańcy ich snów. „Pracuj ciężko, a kto wie, co się może zdarzyć”. Taras poczuł się źle. Zobaczył mężczyznę, ogrzewanego przez dwa paleniska, siedzącego na wysokim stołku za biurkiem przy wewnętrznych drzwiach prowadzących do samej sali bankietowej. Przy łokciu miał lampę. Przerwał pisanie, spojrzał i uniósł brew. – Zmokłeś, co? – zauważył. – Deszcz zwykle bywa mokry – odparł krótko Taras. – Jestem Taras z... Jestem Taras z Megarium. Nowy woźnica. Do Białych. – Doprawdy? – zapytał mężczyzna. – Słyszałem o tobie. – „Przynajmniej jedna osoba”, pomyślał Taras. Mężczyzna otaksował go wzrokiem, ale nie wyglądał na rozbawionego. – Astorgus jest w środku. Pozbądź się tego kapelusza i wejdź. Taras rozejrzał się za miejscem, gdzie mógłby położyć kapelusz. – Daj mi go. Sekretarz – albo ktokolwiek to był – wziął nakrycie głowy dwoma palcami, jakby to była zepsuta ryba, i rzucił go na ławkę za biurkiem. Wytarł palce o szatę i pochylił się, by wrócić do pracy. Taras westchnął, odgarnął włosy z oczu i otworzył ciężkie dębowe drzwi do sali bankietowej. I zamarł.
Zobaczył ogromne, jasno oświetlone pomieszczenie, pełne ludzi przy każdym stole. Ciszę poranka rozdarł nagły, potężny ryk wybuchający jak wulkan, na tyle głośny, by zatrzęsły się krokwie. Stając jak wryty w progu z sercem w gardle, zdał sobie sprawę, że wszyscy – kobiety i mężczyźni – zrywają się na nogi, wznoszą ku niemu kubki i flaszki, i wykrzykują jego imię tak głośno, że Taras prawie potrafił sobie wyobrazić, jak słyszy je matka pół świata dalej, w Megarium. Oszołomiony, skamieniały, rozpaczliwe usiłował zrozumieć, co się dzieje. Zobaczył, jak niewysoki, pokryty bliznami mężczyzna rzuca na ziemię kubek, który odbija się od podłogi, rozpryskując resztki wina, i zamaszystym krokiem idzie przez salę do niego. – Na brodę bezbrodego Dżada! – zawołał słynny Astorgus, przywódca wszystkich Błękitnych. – Nie mogę uwierzyć, że ci idioci pozwolili ci odejść! Ha! Ha!! Witaj, Tarasie z Megarium, jesteśmy dumni, że mamy cię u siebie! Chwycił Tarasa w niedźwiedzi uścisk, po czym cofnął się z szerokim uśmiechem. Hałas nie ustawał. Taras zobaczył samego Skorcjusza – wielkiego Skorcjusza – który uśmiechał się do niego, wysoko unosząc kubek. Dwa urwisy, które odebrały go od Zielonych, śmiały się teraz razem w kącie, gwiżdżąc przeraźliwe na palcach. Za Tarasem pojawił się sekretarz i jeden ze strażników, klepiąc go mocno po plecach. Taras uświadomił sobie, że ma otwarte usta. Zamknął je. Do przodu wystąpiła młoda dziewczyna, tancerka, i podała mu kubek wina oraz ucałowała w oba policzki. Przełknął ślinę. Spojrzał na kubek, uniósł go z wahaniem w toaście i wypił wino jednym haustem, wywołując jeszcze głośniejszy okrzyk aprobaty i gwizdy. Wciąż krzyczano jego imię. Nagle przestraszył się, że zacznie płakać. Skupił się na Astorgu. Usiłował sprawiać wrażenie spokojnego. Odchrząknął. – To... to wspaniałomyślne powitanie nowego woźnicy Białych – powiedział. – Białych? Pieprzonych Białych? Kocham mój Biały zespół jak ojciec najmłodsze dziecko, ale nie jesteś u nich, chłopcze. Teraz jesteś woźnicą Błękitnych. Drugim woźnicą Błękitnych, za Skorcjuszem. Dlatego świętujemy! Taras zamrugał gwałtownie i postanowił, że bardzo niedługo będzie musiał pójść do kaplicy. Gdzieś trzeba złożyć podziękowania, a najlepiej zacząć od Dżada. Drugiego dnia sezonu wyścigowego blask wiosennego słońca zalewał tłum wrzeszczący w hipodromie. Zbliżając się do bariery kwadrygą ciągniętą przez narowiste konie, Taras nie miał najmniejszej chęci odwoływać podziękowań, które wraz ze świecami zaniósł przed wieloma miesiącami do Dżada, ale tego ranka wciąż był przerażony, świadom, że robi coś, co leży daleko poza granicami jego umiejętności, i cały czas czuł związane z tym napięcie. Teraz rozumiał, co myśleli Astorgus i Skorcjusz, kiedy usiłowali zdobyć go dla Błękitnych. Przez ostatnie dwa lata drugim woźnicą był człowiek imieniem Rulaniusz z Sarnicy (skąd pochodziło wielu innych woźniców), ale ostatnio zaczął stwarzać problemy. Uważał się za lepszego, niż był w rzeczywistości, i w rezultacie za dużo pił. Rolę drugiego woźnicy stronnictwa, w którym srebrny hełm nosił Skorcjusz, określały zasadniczo wyzwania taktyczne. Nie wygrywało się wyścigów (poza pomniejszymi, w których nie startowali dwaj najlepsi) i starało się dopilnować, by nic nie przeszkadzało ich wygrywać własnemu pierwszemu woźnicy. Wiązało się z tym blokowanie (subtelne), zajmowanie torów Zielonym, zmuszanie ich do brania zakrętów po zewnętrznej, zwalnianie, by zwalniali inni albo gwałtowne
zostawanie w tyle w dokładnie wyliczonej chwili, by dać wolną drogę swojemu pierwszemu woźnicy. Czasami nawet trzeba było się zderzyć w korzystnych momentach – co wiązało się ze znacznym ryzykiem. Należało być spostrzegawczym, czujnym, nie mieć nic przeciwko zbieraniu sińców, uważać na wszelkie umowne polecenia, które mógł wykrzykiwać na torze Skorcjusz, a przede wszystkim pogodzić się z rolą pomocnika przywódcy. Tłum nigdy nie będzie wiwatował na cześć pomocnika. Rulaniusz godził się z tym coraz mniej. W miarę upływu ostatniego sezonu zaczęło to być coraz bardziej widoczne. Był zbyt doświadczony, by go po prostu zwolnić, a przełożony stronnictwa musiał myśleć nie tylko o Sarancjum. Powzięto decyzję wysłania go na północ, do Eubulusu, drugiego miasta cesarstwa, gdzie w mniejszym hipodromie mógł być pierwszym woźnicą. Degradacja, a zarazem awans. Tak czy owak usuwało go to z drogi. Zakazy odnoszące się do picia były jednak bardzo wyraźne. Tor wyścigowy jest miejscem dla ludzi, którzy są w najwyższej formie cały ranek, całe popołudnie. Dziewiąty Woźnica powoził zbyt blisko nich – zawsze. Rozwiązanie tego problemu stworzyło jednak następny. Obecny trzeci woźnica Błękitnych był starszym mężczyzną, bardzo zadowolonym ze swego losu. Powoził on w mniej ważnych wyścigach, czasami wspierając Rulaniusza. Astorgus uznał bez ceregieli, że nie podoła on taktycznym wymogom i częstym upadkom związanym z regularnym stawianiem czoła Crescensowi z Zielonych i jego agresywnemu numerowi dwa. Mogli awansować albo zwerbować kogoś innego z mniejszych miast, albo zastosować zupełnie inne podejście. Wybrali to drugie. Wyglądało na to, że Taras zrobił duże wrażenie, szczególnie podczas jednego pamiętnego wyścigu pod sam koniec zeszłego roku. To, co on sam uznał za fatalną porażkę, kiedy jego wybuchowy start został zniwelowany przez błyskotliwe przepuszczenie go przez Skorcjusza, Błękitni ocenili jako wspaniały wyczyn, który nie powiódł się tylko dzięki aktowi geniuszu ich pierwszego woźnicy. A potem Taras dotarł do mety w tym wyścigu jako drugi, co było wielkim osiągnięciem, zważywszy na to, że nie znał dobrze swoich koni i bardzo je wyeksploatował już na starcie. Po dyskretnym zbadaniu jego przeszłości i po wewnętrznych dyskusjach uznano, że nada się do powożenia drugim rydwanem. Będzie tym podekscytowany, a nie zniechęcony. Jest młody, więc tłumy go polubią. Astorgus doszedł do wniosku, że transakcja może się okazać wręcz mistrzowskim posunięciem. Przeprowadził negocjacje. Koń, jak się dowiedział Taras, był bardzo dobry. Crescens natychmiast wziął go na swojego prawego lejcowego. Teraz będzie jeszcze groźniejszy i Błękitni o tym wiedzieli. Ta świadomość tylko zwiększyła niepokój Tarasa mimo serdecznego przyjęcia, jakie mu zgotowano, oraz starannego szkolenia taktycznego, jakie przechodził u Astorga – który przecież był swego czasu najlepszym woźnicą świata. Lecz ten niepokój i stale rosnące poczucie odpowiedzialności, które towarzyszyły mu od początku, były niczym w porównaniu z tym, co odczuwał teraz, kiedy rydwany ponownie wyjechały na piasek hipodromu, by wziąć udział w popołudniowych wyścigach drugiego dnia nowego sezonu. Zimowy trening okazał się prawie bezużyteczny, a wszystkie dyskusje na temat taktyki czysto abstrakcyjne. Nie powoził drugim rydwanem. Przed sobą jako lewego lejcowego miał wspaniałego, bajecznego Servatora oraz trzy pozostałe konie czołowego zaprzęgu. Na głowie miał srebrny hełm. Powoził pierwszym rydwanem Błękitnych. Skorcjusz zniknął. Ostatni raz widziano go tydzień przed rozpoczęciem sezonu.
Dzień otwarcia był brutalny, oszałamiający. Taras przeszedł od powożenia czwartym rydwanem dla skromnych Czerwonych do włożenia srebrnego hełmu dla potężnych Błękitnych, prowadzenia wielkiej parady rydwanów, a potem zmagań z Crescensem na oczach osiemdziesięciu tysięcy ludzi, którzy nigdy o nim nie słyszeli. Pomiędzy wyścigami dwa razy miał gwałtowne torsje. Potem umył twarz, wysłuchał Astorga żarliwie dodającego mu ducha i wrócił na piasek, który bywał sceną wydarzeń mogących łamać ludzkie serca. Tego pierwszego dnia udało mu się dojechać do mety na drugim miejscu cztery z sześciu razy, a potem trzy razy w czterech wyścigach, w których brał udział tego ranka. Crescens z Zielonych, pewny siebie, straszliwie agresywny, popisujący się swoim wspaniałym nowym prawym lejcowym, wygrał siedem wyścigów w dniu otwarcia i cztery tego ranka. Jedenaście zwycięstw w półtorej sesji! Zieloni szaleli z radości. Kiedy sezon rozpoczyna się tak wspaniale, pojęcie nieuczciwej przewagi nikomu nawet nie przychodzi do głowy. Nikt nie wiedział, gdzie jest Skorcjusz. A jeśli ktoś wiedział, to tego nie mówił. Taras znalazł się na bardzo głębokiej wodzie i usiłował nie utonąć. *** W istocie pewna liczba osób wiedziała, ale było ich mniej, niż można by się spodziewać. Kiedy przewodniczący senatu zastosował się do nagłej prośby o przybycie do swego małego domu, pierwszym tematem rozmowy była konieczność zachowania tajemnicy. Bonosus pomyślał, że, prawdę mówiąc, istnieje kilka sposobów rozegrania sytuacji, ale nieugięty upór rannego zakończył dyskusję. W związku z tym Astorgus i Bonosus byli jedynymi ważnymi osobami znającymi miejsce pobytu Skorcjusza. Znał je też niedawno przybyły (i na szczęście fachowy) bassanidzki lekarz oraz służba domowa. Ta ostatnia słynęła z dyskrecji, a doktor na pewno nie zawiódłby zaufania pacjenta. Senator jednak nie wiedział, że te wysoce niezwykłe okoliczności były znane jego synowi, który zresztą miał zasadniczy udział w ich powstaniu. Nie wiedział też, że oprócz niego jeszcze jedna osoba miała otrzymać krótką notkę: „Najwyraźniej jesteś niebezpieczną osobą, a twoja ulica jest groźniejsza, niż można by przypuszczać. Wygląda na to, że jeszcze nie udam się do boga ze skargą, i ufam, że nasze nieudane negocjacje pozostaną między nami. Być może kiedyś trzeba będzie je wznowić”. Inny liścik, napisany tą samą ręką, dotarł dzięki Astorgowi i jednemu z posłańców Błękitnych do domu Plauta Bonosa, lecz nie do senatora. Brzmiał tak: „Mam nadzieję, że pewnego dnia będę mógł ci powiedzieć, jak wielkie kłopoty sprawiła mi zeszłej nocy twoja konferencja”. Kobieta, która to przeczytała, nie uśmiechnęła się. Spaliła papier w kominku. Prefektura miejska została po cichu zawiadomiona, że woźnica żyje, ale został ranny podczas schadzki, którą woli zachować w tajemnicy. Takie rzeczy zdarzały się dość często. Nie było powodu do interwencji, a wkrótce strażnicy prefekta byli bardziej zajęci utrzymywaniem porządku na ulicach: stronnicy Błękitnych, przygnieceni ciosem, jakim okazało się zniknięcie ich bohatera i spektakularne otwarcie sezonu przez Zielonych, byli w paskudnym nastroju. Po pierwszym dniu wyścigów zanotowano więcej okaleczeń i zgonów niż zwykle, ale w sumie – przy takiej liczbie żołnierzy w Mieście – w Sarancjum panowała atmosfera raczej napięcia i czujności niż przemocy. Jej ziarna tkwiły jednak w glebie Miasta. Najsławniejszy woźnica w cesarstwie nie mógł tak po prostu zniknąć, nie wzbudzając poważnych niepokojów. Zawiadomiono
excubitores, że być może będą jeszcze potrzebni. Wszystko to stanowiło część późniejszych wydarzeń. W noc, kiedy u drzwi pojawił się ciężko ranny człowiek, ledwie trzymający się na nogach, lecz grzecznie przepraszający za najście, mieszkańców domu Plauta Bonosa zaprzątały inne sprawy. Podobnie jak Rustema z Kerakeku. Myślał, że może straci tego człowieka, i w duchu był zadowolony, że znajduje się w Sarancjum, a nie w domu: tam, podjąwszy się leczenia, poniósłby kosztowne lub nawet śmiertelne konsekwencje, gdyby woźnica zmarł. To była bardzo ważna osoba. Rustemowi nie przychodził do głowy żaden bassanidzki odpowiednik jego pacjenta, ale nie mógł nie zauważyć oszołomionych min zarządcy czy zbrodniczego potomka senatora, którzy owej nocy pomagali ułożyć na stole mężczyznę imieniem Skorcjusz. Rustem zobaczył, że rana kłuta jest poważna – głęboki sztych, a potem pionowy ruch w górę. A zamknięcie rany i zmniejszenie silnego krwotoku było bardzo utrudnione przez złamane po tej samej stronie trzy lub cztery żebra. Krótki oddech był naturalną konsekwencją. Być może zapadło się płuco. To może skończyć się śmiercią lub nie. Rustem ze zdumieniem dowiedział się, że z takimi obrażeniami woźnica przeszedł przez miasto. Pilnie obserwował rozpaczliwie płytki oddech człowieka leżącego na stole, jakby ten poniewczasie przyznawał się do bólu. Rustem wziął się do pracy. Środek uspokajający z podróżnej torby, ręczniki, gorąca woda, czyste lniane chusty, ocet na gąbce do (bolesnego) przemycia rany, kuchenne składniki, które polecił służącym zmieszać i zagotować na tymczasowy opatrunek: kiedy Rustem zajmował się pacjentem w świetle zapalonych dla niego lamp, przestawał myśleć o konsekwencjach. Woźnica krzyknął dwa razy – raz przy przemywaniu rany octem (Rustem użyłby łagodniejszego, lecz mniej skutecznego wina, ale ocenił, że ten człowiek wytrzyma ból), a potem, z twarzą ociekającą potem, kiedy Rustem usiłował określić, ile żeber wokół rany zostało złamanych i jak głęboko zostały wciśnięte w głąb ciała. Potem pacjent już milczał, choć oddychał bardzo szybko. Środek uspokajający mógł pomóc, ale nie pozbawił go przytomności. W końcu zatamowali krwawienie szarpiami. Następnie Rustem starannie je usunął (przynajmniej pod tym względem kierując się wskazówkami Galina) i umieścił w ranie sączek. To też na pewno bolało. Nastąpił równy wypływ płynu zabarwionego krwią. Było go więcej, niż podobało się Rustemowi. Pacjent nawet nie drgnął. W końcu wypływ ustał. Rustem spojrzał na domowe rożenki i szpilki, które mu przyniesiono – miały mu zastąpić fibule do zamknięcia rany. Postanowił na razie zostawić ją otwartą. Przy takiej ilości płynu być może znów będzie musiał go odsączyć. Chciał obserwować płuca i proces oddychania. Przyłożył naprędce sporządzony domowy okład (zauważył, że papka jest odpowiednio sporządzona i ma dobrą gęstość), luźno owijając go lnianym bandażem. Chciał założyć lepszy opatrunek i przy takiej ranie miał ochotę zastosować cynober – w umiarkowanych ilościach – wiedząc, że użyty w nadmiarze jest trujący. Rano spróbuje gdzieś znaleźć odpowiednie składniki. Potrzebował też więcej rurek na sączki. Żebra wymagały mocniejszego podparcia, ale przez pierwsze kilka dni ranę trzeba obserwować i musi być do niej dostęp. Słynny kwartet oznak niebezpieczeństwa Meroviusa: zaczerwienienie i opuchlizna, którym towarzyszy rozpalenie i ból. Była to jedna z pierwszych rzeczy, jakich uczył się lekarz, czy to na Wschodzie, czy na Zachodzie. Przenieśli woźnicę na górę na desce ze stołu. Ponownie zaczął krwawić, ale tego należało się spodziewać. Rustem zmieszał większą dawkę zwykłego środka uspokajającego
i siedział przy łóżku pacjenta, dopóki ten nie zasnął. Tuż przedtem, mając już zamknięte oczy, woźnica mruknął bezbarwnym, cichym głosem, sugerującym jednak, że usiłuje coś wyjaśnić: – Widzisz, ona była zamknięta z rodziną. Często się zdarzało, że pod wpływem środka uspokajającego ludzie mówili coś bezsensownego. Rustem kazał jednemu ze służących obserwować pacjenta i natychmiast go wezwać, gdyby stało się coś nieprzewidzianego, a następnie poszedł spać. Elita już leżała w łóżku – tam polecił jej spędzić noc. Łóżko było wygodne, ogrzane jej obecnością. Zasnął prawie natychmiast. Lekarze musieli mieć tę umiejętność, oprócz wielu innych. Kiedy obudził się rano, dziewczyna zniknęła, ale ogień był świeżo podsycony, przy palenisku grzała się miska z wodą, obok niej leżały lniane ręczniki, a na wieszaku, także blisko ognia, wisiało jego ubranie. Rustem przez chwilę leżał nieruchomo, orientując się w kierunkach, a potem pierwszy ruch wykonał prawą ręką ku wschodowi, szepcząc imię Pani. Rozległo się pukanie. Trzy razy. Pierwszy znaczący dźwięk. On sam i liczba uderzeń dobrze wróżyły całemu dniowi. Usłyszawszy zaproszenie, do pokoju wszedł zarządca. Wydawał się zaniepokojony i zmieszany. Nic dziwnego, zważywszy na wydarzenia minionej nocy. Najwyraźniej chodziło jednak nie tylko o nie. Wyglądało na to, że Rustem ma już gości. Kilkoro, a wśród nich kilka znanych osób. Po ślubie, który odbył się poprzedniego dnia, błyskawicznie rozniosła się wiadomość, że do Miasta przybył bassanidzki lekarz i nauczyciel, który tymczasowo mieszka w domu przewodniczącego senatu. I podczas gdy pijani młodzi pasjonaci hipodromu mogli zachowywać się wrogo wobec wszystkich cudzoziemców, ludzie cierpiący na ciele i duszy mieli inne poglądy na tajemne mądrości Wschodu. Rustem w ogóle nie zastanawiał się nad podobną możliwością, ale taki rozwój wypadków bardzo mu odpowiadał. Mógł również okazać się użyteczny. Siedząc w łóżku i gładząc się po brodzie, szybko się zastanowił i polecił zarządcy – który od zeszłej nocy przejawiał znacznie więcej szacunku – by poprosił pacjentów o ponowne przyjście po południu. Powiedział mu też, by szczerze ich poinformował, iż honoraria Rustema są bardzo wysokie. Niech wszyscy uznają, że jest tylko chciwym Bassanidą, który przybył tu w bardzo prostym celu. Chciał mieć wysoko urodzonych lub bogatych pacjentów. Takich, których stać na wysokie opłaty. Takich, którzy mogliby wiedzieć o ważnych sprawach i mogliby je wyznać lekarzowi. Ludzie robią tak wszędzie, a on przecież znalazł się tu z jakiegoś powodu. Zapytał o swego pacjenta i usłyszał, że ranny wciąż śpi. Polecił, by ktoś co pewien czas do niego zaglądał i dał mu znać – dyskretnie – kiedy pacjent się obudzi. Nikt nie miał wiedzieć o jego obecności w tym domu. Rustema wciąż nieco bawiło wrażenie, jakie na bardzo surowym, pedantycznym zarządcy wywarło przybycie zwykłego atlety, osoby biorącej udział w wyścigach. – Dżad od błogosławionego Słońca! – wykrzyknął, kiedy woźnica przestąpił chwiejnie próg domu. Dłonią wykonał jakiś religijny znak, a jego głos sugerował, że widzi swoje bóstwo, a nie jedynie je wzywa. W Sarancjum najbardziej czci się świętych mężów i woźniców. Stare powiedzenie. Wyglądało na prawdziwe. Zabawne. Rustem umył się, ubrał, zjadł na dole lekki poranny posiłek i polecił służącym zmienić
dwa pokoje na parterze w pokoje przyjęć oraz przynieść pewne potrzebne rzeczy. Zarządca okazał się sprawny i opanowany. Mogli go szpiegować, ale ludzie Bonosa byli dobrze wyszkoleni i zanim owego ciepłego, miłego dnia na początku wiosny słońce stanęło wysoko, Rustem miał pokoje i narzędzia dostosowane do jego potrzeb. Oficjalnie wszedł do pomieszczeń, stawiając na każdym progu najpierw lewą stopę i wzywając Peruna oraz Panią. Ukłonił się czterem kątom, zaczynając od wschodniego, rozejrzał się i oznajmił, że jest zadowolony. Tuż przed południem pojawił się chłopak, syn senatora, który zeszłej nocy przyprowadził atletę. Twarz miał poszarzałą z napięcia. Chyba w ogóle nie spał. Rustem posłał go po len i inne rzeczy potrzebne do sporządzenia opatrunku. Chłopak potrzebował czegoś do roboty. Właściwie medyk miał sobie przypominać, że to jest osoba, która poprzedniego ranka zabiła Nishika. Wyglądało na to, że w Sarancjum sytuacja szybko się zmienia. Młodzieniec sprawiał wrażenie wdzięcznego i przestraszonego zarazem. – Eee, czy mogę...? Mój ojciec nie wie, że to ja... go tu sprowadziłem. Proszę... W nocy też była o tym mowa. Wyglądało na to, że chłopak wyszedł z domu bez pozwolenia. No tak, to oczywiste: rano przecież kogoś zabił. Rustem skinął wtedy głową i tak samo zrobił teraz. Uznał, że rozrastająca się sieć tajemnic też może okazać się użyteczna. Ludzie, którzy są mu coś winni. Dzień zaczynał się dobrze. W końcu będzie chciał zdobyć kilku uczniów, by nadać sobie odpowiedni ton i powagę, ale oni mogą pojawić się później. Na razie kazał Elicie ubrać się w długą, ciemnozieloną tunikę i pokazał jej, jak wprowadzać pacjentów do wewnętrznego pokoju, podczas gdy pozostali będą czekać w drugim pomieszczeniu. Wyjaśnił, że jeśli pojawi się kobieta, Elita ma zostać razem z nią. Lekarze są narażeni na zarzuty i jeśli nie było uczniów, druga kobieta stanowiła konieczny środek ostrożności. Tuż po południu zarządca poinformował go, że na ulicy przed domem zebrało się – albo przysłało swoich służących – ponad dwadzieścia osób. Sąsiedzi już się skarżą, stwierdził zarządca. To szacowna dzielnica. Rustem kazał zarządcy natychmiast przeprosić wszystkich mieszkających na tej ulicy, a następnie zapisać imiona oczekujących i ograniczyć liczbę przyjmowanych pacjentów do sześciu osób dziennie. Było to konieczne, jeśli ma osiągnąć którykolwiek z celów, który sobie tu wyznaczył. Kiedy już przyjmie uczniów, będą mogli zacząć wybierać tych, którym jest najbardziej potrzebny. Leczenie zwykłych katarakt tak naprawdę było dla niego stratą czasu. Przecież posługiwał się metodami Meroviusa z Trakezji i tu, na Zachodzie, muszą one przecież być znane. Do pokoju pośpiesznie weszła Elita, dość atrakcyjna w zielonej tunice i sprawiająca wrażenie trochę mniej onieśmielonej. Obudził się człowiek leżący na górze. Rustem szybko do niego poszedł, stawiając w jego pokoju najpierw lewą nogę. Mężczyzna siedział, podparty poduszkami. Był bardzo blady, ale wzrok miał czysty, a jego oddech wydawał się już nie tak płytki. – Doktorze. Jestem ci winien podziękowania. Za pięć dni muszę powozić rydwanem – powiedział bez wstępów. – Najdalej za dwanaście. Możesz tego dokonać? – Powozić rydwanem? Oczywiście, że nie – odparł miłym tonem Rustem. Podszedł do pacjenta i zbadał go dokładniej. Jak na człowieka, który mógł zeszłej nocy umrzeć, wydawał się ożywiony. Po bliższym przyjrzeniu się oddech jednak nie był tak dobry, jak chciałby medyk. Nic dziwnego. Po chwili pacjent uśmiechnął się krzywo. Zapadła chwila ciszy.
– Chyba w okrężny sposób mówisz mi, żebym zwolnił. Miał głęboką i długą ranę od noża, który prawie dosięgnął punktu maramata i niemal zakończył życie Skorcjusza. Następnie został kopnięty w te same żebra, między które wśliznął się nóż, co zapewne spowodowało straszliwy ból. Bardzo możliwe, że miał zapadnięte płuco. Według Rustema to, że ten człowiek doszedł aż tu o własnych siłach, graniczyło z cudem. Nie bardzo wiedział, jak mu się udawało oddychać czy zachować przytomność. Atleci potrafią znosić niewygody, ale mimo to... Rustem uniósł lewy nadgarstek pacjenta i zaczął liczyć rozmaite wskaźniki. – Oddawałeś dziś rano mocz? – Nie opuszczałem łóżka. – I nie opuścisz. Na stole jest flaszka. Mężczyzna skrzywił się. – Na pewno mogę... – Na pewno nie, albo zrezygnuję z leczenia. Rozumiem, że twoja grupa wyścigowa ma własnych lekarzy. Z przyjemnością poproszę kogoś, by ich zawiadomił i posłał po lektykę. Przy niektórych trzeba było tak się zachowywać. Puls bił odpowiednio, choć może nieco zbyt szybko. Człowiek imieniem Skorcjusz zamrugał. – Jesteś przyzwyczajony do posłuchu, prawda? Spróbował przesunąć się nieco w górę, ale syknął i zrezygnował z zamiaru. Rustem potrząsnął głową i powiedział swym najbardziej odmierzonym, uspokajającym głosem: – Galinus uczył tu, na Zachodzie, że w każdym schorzeniu są trzy elementy. Choroba, pacjent, lekarz. Wierzę, że jesteś silniejszy niż większość ludzi. Stanowisz jednak tylko jedną z trzech części, a rana jest poważna. Twoja cała lewa strona jest... niestabilna. Nie mogę odpowiednio obandażować ci żeber, dopóki nie będę miał pewności co do rany od noża i twojego oddechu. Czy jestem przyzwyczajony do posłuchu? W większości spraw nie. Jaki człowiek może tak o sobie powiedzieć? Jednak jako lekarz – tak. – Pozwolił sobie na dalsze złagodzenie tonu. – Wiesz, że w Bassanii, jeżeli pacjent przyjęty do leczenia umiera, lekarzowi grozi grzywna albo nawet egzekucja. Osobiste wyznanie bywa skuteczne. Po chwili woźnica skinął głową. Był drobnym, niezwykle przystojnym mężczyzną. Zeszłej nocy Rustem widział sieć blizn pokrywających jego ciało. Sądząc po kolorze skóry, pochodził z Południa. Z tych samych pustynnych przestrzeni, które znał Rustem. Twarde miejsce, rodzące twardych ludzi. – Zapomniałem. Znalazłeś się daleko od domu, prawda? Rustem wzruszył ramionami. – Rany i choroby bardzo się nie zmieniają. – Ale okoliczności tak. Nie chcę sprawiać trudności, ale teraz nie mogę sobie pozwolić na powrót do kompleksu stronnictwa i odpowiadanie na pytania, a muszę wziąć udział w wyścigach. Za pięć dni otwiera się hipodrom, a to są... skomplikowane czasy. – Być może, ale mogę ci przysiąc na moje czy twoje bóstwa, że nie ma lekarza, który by się na to zgodził albo potrafił do tego doprowadzić. – Przerwał na chwilę. – Chyba że chcesz po prostu wsiąść do rydwanu i umrzeć na torze z upływu krwi albo kiedy twoje skruszone żebra zapadną się do środka i nie pozwolą ci oddychać? Bohaterski koniec? O to chodzi?
Skorcjusz potrząsnął głową, nieco zbyt energicznie. Skrzywił się i przyłożył rękę do boku. Następnie zaklął z wielkim uczuciem, bluźniąc i swojemu bóstwu, i kontrowersyjnemu synowi dżadyckiego boga. – A zatem następny tydzień? Drugi dzień wyścigów? – Zostaniesz w łóżku przez dwadzieścia lub trzydzieści dni, woźnico, a potem zaczniesz bardzo ostrożnie chodzić i wykonywać inne ruchy. W tym łóżku czy w innym, to dla mnie nie ma znaczenia. Nie chodzi tylko o żebra. Zostałeś ugodzony nożem. – No tak, wiem. Bolało. – I musi się czysto wygoić, bo inaczej możesz umrzeć od wysięku spowodowanego zapaleniem. Opatrunek trzeba badać i zmieniać co drugi dzień przez dwa tygodnie, trzeba robić świeże okłady i nie dopuszczać do dalszego krwawienia. W każdym razie muszę jeszcze raz odsączyć ranę – nawet jej nie zaszyłem i nie zrobię tego przez kilka dni. Przez jakiś czas będziesz odczuwał ogromne niedogodności. Mężczyzna patrzył na niego uważnie. Z niektórymi ludźmi najlepiej być szczerym. Rustem ciągnął: – Jestem świadom, że wyścigi w waszym hipodromie są ważne, ale do lata nie będziesz brał w nich udziału i byłoby najlepiej, gdybyś się z tym pogodził. Czy nie byłoby tak samo, gdybyś wypadł z rydwanu i złamał nogę? Woźnica zamknął oczy. – Nie tak samo, ale rozumiem, co chcesz powiedzieć. – Znów spojrzał na Rustema. Oczy miał naprawdę czyste. – Nie okazuję ci odpowiedniej wdzięczności. Był środek nocy, a ty nie miałeś czasu się przygotować. Najwyraźniej żyję. – Uśmiechnął się krzywo. – I potrafię być trudny. Dziękuję ci. Czy zechciałbyś kazać przynieść mi papier i wysłać dyskretnego posłańca do senatora Bonosa z wiadomością, że tu jestem? Mężczyzna umiejący się wysławiać. Zupełnie niepodobny do zapaśników, akrobatów czy woltyżerów, których Rustem znał w domu. Pacjent posłusznie dostarczył próbkę moczu i lekarz zobaczył, że jego barwa jest, zgodnie z przewidywaniami, czerwona, lecz nie w stopniu alarmującym. Zmieszał kolejną dawkę środka nasennego, który woźnica przyjął całkiem posłusznie. Następnie znów odsączył ranę, starannie sprawdzając przepływ cieczy i jej barwę. Na razie nic niepokojącego. Rustem pomyślał, że ludzie tacy jak ten, którzy często doświadczają bólu, znają potrzeby własnego ciała. Zmienił opatrunek, uważnie przyglądając się krwi skrzepniętej wokół rany. Wciąż krwawiła, ale niezbyt obficie. Pozwolił sobie na przebłysk zadowolenia. Mimo wszystko czeka ich jeszcze długa droga. Zszedł na dół. Czekali na niego pacjenci. Sześcioro, na których się zgodził. Dzisiaj była to po prostu pierwsza szóstka w kolejce; najszybciej jak się da, postara się wymyśleć bardziej precyzyjny system. Pierwsze omeny ranka sprawdziły się, nawet tu, wśród niewiernych dżadytów. Wydarzenia rozwijają się bardzo pomyślnie. Tego pierwszego popołudnia zbadał kupca umierającego z powodu guza wżerającego mu się w żołądek. Rustem nie potrafił niczego zaproponować, nawet swojej zwykłej mikstury na taki straszliwy ból, ponieważ nie wziął jej z sobą, a nie miał tu kontaktów z osobami mieszającymi prywatne leki medyków. Kolejne zadanie na następne kilka dni. Wykorzysta chłopaka senatora. Zatrudni go jak służącego, którego ten zabił. Przemawiało to do poczucia ironii Rustema. Patrząc na wychudzoną, wymizerowaną postać kupca, Rustem z żalem wypowiedział konieczne słowa: „Z tym nie będę walczył”. Wyjaśnił bassanidzkie zasady postępowania w
takich przypadkach. Kupiec był spokojny, nie okazywał zaskoczenia. W oczach czaiła mu się śmierć. Człowiek się do tego przyzwyczajał, a jednak nigdy się nie przyzwyczajał. Czarny Azal zawsze krążył wśród żywych w świecie stworzonym przez Peruna. Lekarz był drobnym żołnierzem w ich nie kończącej się wojnie. Następna była uperfumowana i delikatnie umalowana dworka, która chyba tylko chciała zobaczyć, jak wygląda Rustem. Jej służący stanął za nią w kolejce jeszcze przed świtem. Takie rzeczy zdarzały się dość często, szczególnie kiedy lekarz przybył w nowe miejsce. Znudzeni arystokraci, szukający rozrywki. Kobieta chichotała i rozmawiała przez cały czas badania, nawet mimo obecności Elity. Kiedy ujął uperfumowany przegub jej ręki, by dokonać pomiarów, przygryzła dolną wargę i popatrzyła na niego przez na wpół opuszczone rzęsy. Trajkotała o wczorajszym weselu – akurat tym, na którym był Rustem. Jej tam nie zaproszono; wydawała się tym urażona. Jeszcze większe niezadowolenie okazała, kiedy lekarz oświadczył, że nie wykrył u niej żadnych dolegliwości wymagających jego interwencji czy następnej wizyty. Potem pojawiły się dwie kobiety – jedna najwyraźniej zamożna, druga raczej pospolita – skarżące się na jałowe łona. To też było normalne, kiedy lekarze przybywali do nowego miejsca. Nie kończące się poszukiwania kogoś, kto mógłby pomóc. Rustem potwierdził, że druga kobieta zapłaciła zarządcy i za każdym razem w obecności Elity przeprowadzał badania tak, jak robili to ispahańscy lekarze (chociaż nigdy bassanidzcy, ponieważ nie wolno im było oglądać rozebranej kobiety). Obie pacjentki przyjęły to ze niezmąconym spokojem, chociaż Elita się czerwieniła. Wchodząc w utarte koleiny, Rustem zadał zwykłe pytania i doszedł – w obu przypadkach dość szybko – do końcowych wniosków. Żadna z kobiet nie wydawała się zaskoczona, co w tych sprawach często miało miejsce, chociaż tylko jedna z nich znajdowała się w sytuacji pozwalającej jej znaleźć w jego słowach pocieszenie. Następnie obejrzał i wykrył – jak się tego spodziewał – dwie zaćmy; zoperował je własnymi narzędziami, żądając za badanie, zabiegi i wizyty, które złoży w domach pacjentów, znaczną, rozmyślnie wyśrubowaną sumę. W połowie popołudnia usłyszał już mnóstwo plotek i wiedział o wiele więcej, niż naprawdę zamierzał o mającym się wkrótce zacząć sezonie wyścigowym. Błękitni i Zieloni, Błękitni i Zieloni, Skorcjusz i Crescens. Nawet ten umierający człowiek wspomniał o obu woźnicach. Rustem uznał, że sarantyńczycy mają zbiorową obsesję. W pewnej chwili Elita wymknęła się i wróciła z dyskretną wiadomością, że człowiek będący tematem tak wielu rozmów znów zasnął. Rustem pozwolił sobie na krótką chwilę rozrywki, wyobrażając sobie reakcję tych ludzi, gdyby wiedzieli, że Skorcjusz leży na piętrze. Wszyscy mówili, ale przynosili tylko trywialne informacje. Rustem pomyślał, że to się zmieni. Ludzie zwierzają się swoim lekarzom. To ćwiczenie wiele obiecywało. Posunął się do tego, że uśmiechnął się do Elity i pochwalił ją za zachowanie. Znów się zaczerwieniła, patrząc w podłogę. Kiedy oddalił się ostatni pacjent, Rustem też wyszedł z pokojów lekarskich, czując spore zadowolenie. Czekała na niego dwuosobowa delegacja z gildii lekarzy. Jego nastrój bardzo szybko się zmienił. Obaj mężczyźni wyglądali na oburzonych i dawali temu głośno wyraz: cudzoziemiec otworzył praktykę medyczną w Sarancjum w prywatnym domu, nawet nie fatygując się osobiście do gildii ani nie pytając o pozwolenie. Biorąc pod uwagę, że znalazł się tu –
oficjalnie – po to, by wygłaszać wykłady, uczyć się, kupować rękopisy i dzielić się informacjami z zachodnimi kolegami, ten gniew prawdopodobnie mógł mieć następstwa. Rustem, wściekły na siebie za to oczywiste niedopatrzenie, schronił się w niewiedzę i szczere przeprosiny... pochodzi tylko z małego miasteczka, nie miał pojęcia o złożoności sytuacji w wielkim mieście, nie miał najmniejszego zamiaru nikogo urazić ani naruszyć prawa czy dobrych obyczajów. Pacjenci zgromadzili się na dworze, choć on nie rozgłaszał swojej obecności. Potwierdzi to zarządca. Jego przysięga – tak jak ich własna w tradycji wielkiego Galinusa z Zachodu – zobowiązywała go do udzielania pomocy. Będzie zaszczycony, mogąc pojawić się w gildii. Natychmiast, jeśli można. Oczywiście przestanie przyjmować pacjentów, jeśli goście tego zażądają. Jest całkowicie w ich rękach. A przy okazji, może dostojni goście zechcą razem z nim spożyć dziś kolację w towarzystwie przewodniczącego senatu? To ostatnie zapamiętali najlepiej. Oczywiście odmówili, ale zwrócili też uwagę na to, gdzie się Rustem zatrzymał. W czyim domu. Dostęp do korytarzy władzy. Możliwość, że jest kimś, kogo nie należy obrażać. Naprawdę można się ubawić. Ludzie na całym świecie są tacy sami. Rustem odprowadził dwóch sarantyńskich lekarzy do drzwi i obiecał, że stawi się w siedzibie gildii nazajutrz rano. Poprosił o ich nieocenioną pomoc we wszystkich sprawach. Ukłonił się. Jeszcze raz wyraził skruchę, a także zadowolenie z ich wizyty oraz nadzieję na to, że podzielą się z nim wiedzą. Ponownie się ukłonił. Zarządca zamknął drzwi z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Rustem, którego nawiedził nagle swawolny nastrój, mrugnął do niego. A potem poszedł na górę, by zająć się siwizną swojej brody (wymagała regularnego odnawiania) i przebrać się do kolacji w domu senatora. Pacjent poprosił, by Bonosus przyszedł tutaj. Prawdopodobnie tak się stanie. Teraz Rustem miał już niezłe pojęcie o znaczeniu rannego, który spał w sąsiednim pokoju. Woźnice i święci mężowie. Zastanawiał się, czy przy kolacji uda mu się skierować rozmowę na możliwość wojny. Uznał, że jeszcze na to za wcześnie. Dopiero przybył, wiosna ledwie się zaczęła. Z pewnością nic nie może się szybko wydarzyć. Poza wyścigami, pomyślał. Wydawało się, że wszyscy w Sarancjum – nawet umierający – myślą o rydwanach. Płochy lud? Potrząsnął głową: to zbyt pochopna ocena, prawdopodobnie chybiona. Lecz w swojej nowej roli obserwatora sarantyńczyków dla króla królów będzie musiał udać się do hipodromu, jak lekarz odwiedzający pacjenta. Przyszło mu nagle do głowy pytanie, czy Shaski lubi konie. Uświadomił sobie, że nie wie, a ponieważ jest daleko od domu, nie może zapytać. Na jakiś czas zmieniło to atmosferę popołudnia. Kiedy pojawił się senator, zachowywał się poważnie i energicznie. Nie skomentował zmian wprowadzonych do pokoi na parterze, wysłuchał sprawozdania Rustema z poprzedniej nocy (w którym, zgodnie z obietnicą, nie znalazła się żadna wzmianka o synu senatora), a potem wszedł do pokoju Skorcjusza i starannie zamknął za sobą drzwi. Rustem poprosił, by nie przeciągał wizyty, i Bonosus go posłuchał, wychodząc z pokoju w chwilę później. Oczywiście nic nie wspomniał o rozmowie, którą przeprowadził. Do jego głównej rezydencji zostali zaniesieni w lektyce. Podczas kolacji Bonosus był nadzwyczaj roztargniony. Niemniej jednak wieczór okazał się uroczy. Kiedy goście weszli do domu, zostali poczęstowani winem przez czarujące córki senatora, najwyraźniej dzieci poprzedniej
żony, jako że ta obecna była o wiele za młoda na ich matkę. Obie dziewczęta zniknęły, zanim jeszcze goście zostali poprowadzeni do leżanek. Znajomość takich rzeczy Rustem zawdzięczał oczywiście bardziej czasom spędzonym na ziemiach ispahańskich niż jakimkolwiek spotkaniom w domu. Kerakek nie był miejscem, gdzie przez cały wieczór grali niewidoczni muzycy, a za każdą leżanką czuwali nieskazitelni służący, czujni na najmniejsze sygnały biesiadnika. Pod gładkim przewodnictwem żony senatora pozostali goście – kupiec jedwabiu z Bassanii (uprzejmy gest) oraz dwaj patrycjusze z żonami – mile powitali Rustema. Żona senatora i pozostałe dwie kobiety, wszystkie eleganckie, opanowane i swobodne, były o wiele rozmowniejsze niż jakiekolwiek kobiety spotykane podczas podobnych okazji w Ispahanie. Zadawały mu mnóstwo pytań o jego wykształcenie i rodzinę, wyciągały go na zwierzenia o przygodach w ispahańskich krainach. Tajemnice dalekiego Wschodu, pogłoski o magii i bajecznych stworzeniach były tu najwyraźniej źródłem fascynacji. Dyskretnie unikano w rozmowie okoliczności dramatycznego przybycia Rustema do Sarancjum zeszłego poranka; dramat został przecież spowodowany przez syna senatora, którego nigdzie nie było widać. Stało się jasne, że nikt nie wie o równie dramatycznych nocnych wydarzeniach związanych z woźnicą. Bonosus nic nie mówił, a Rustem nie zamierzał poruszać tej sprawy. Lekarz jest coś winien swojemu pacjentowi. * Następnego ranka udał się do siedziby gildii w swojej najlepszej szacie i z laską, zaprowadzony przez jednego ze służących. Miał z sobą list polecający, który dał mu wieczorem senator przy ostatnim kielichu wina. Rustem czynił wszystkie konieczne gesty i uwagi, co sprawiło, że został przyjęty bardzo miło. Panował pokój, a to przecież byli członkowie jego zawodu. Nie zamierzał tu zostać na tyle długo, by stworzyć jakieś zagrożenie, a mógł się okazać przydatny. Zostało ustalone, że za dwa tygodnie wygłosi w siedzibie gildii wykład. Zezwolono mu na leczenie kilkorga pacjentów dziennie w przygotowanych pokojach oraz podano adresy dwóch aptek z zielarniami, gdzie można było dostać dokładnie zmieszane leki. Sprawa uczniów została odłożona na później (sugestia nieco zbyt długiego pobytu?), ale Rustem już wcześniej zdecydował, że tak czy owak to będzie musiało zaczekać, dopóki w domu przebywa woźnica. I tak nadał bieg – łatwiej, niż mógł się spodziewać – swojemu nowemu życiu, podczas gdy w Sarancjum kwitła wiosna. Razem z bassanidzkim kupcem poznanym poprzedniego wieczoru odwiedził publiczną łaźnię i dowiedział się, że ma on kontakt z posłańcami wybierającymi się do Kabadhu. Nic nie zostało powiedziane wyraźnie, wiele spraw obaj wywnioskowali. W kilka dni później przyszła wiadomość z Kabadhu, która wiele zmieniła. Przyniósł ją jeszcze jeden Bassanida. Początkowo, kiedy zarządca powiadomił Rustema, że w porannej kolejce pacjentów czeka jego rodak, lekarz po prostu założył, iż jakiś wschodni kupiec postanowił leczyć się u medyka obznajomionego ze wschodnimi zwyczajami. Człowiek ten był trzecim pacjentem Rustema tego dnia. Kiedy wszedł do pokoju, skromnie ubrany i starannie ogolony, Rustem odwrócił się do niego z pytającym spojrzeniem i we własnym języku zapytał o zdrowie. Pacjent nic nie powiedział, tylko wyjął z fałdów ubrania pergamin i podał go lekarzowi. Nie było żadnej oficjalnej pieczęci, mogącej stanowić ostrzeżenie.
Rustem rozwinął pergamin i zaczął go czytać. Usiadł, poczuł, że blednie; zdawał sobie sprawę, że ten rzekomy pacjent pilnie go obserwuje. Kiedy skończył czytać, podniósł wzrok na przybysza. Mówienie sprawiało mu trudność. Odchrząknął. – Wiesz... wiesz, co tu jest napisane? Mężczyzna skinął głową. – Spal go – odezwał się miłym głosem. W pokoju stał kosz z węglami; poranki były jeszcze zimne. Rustem podszedł do niego i włożył pergamin w płomienie, czekając, aż się spali. Znów spojrzał na człowieka z Kabadhu. – Byłem... myślałem, że jestem tu obserwatorem. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Potrzeby się zmieniają. – Wstał. – Dziękuję za pomoc, doktorze. Jestem pewien, że zajmiesz się moim... problemem. Wyszedł. Rustem przez dłuższy czas nie ruszał się z miejsca, a potem przypomniał sobie, że służący Plauta Bonosa prawie na pewno na niego donoszą, więc zmusił się do wstania, do podjęcia normalnych działań, choć wszystko się zmieniło. Lekarz zgodnie ze złożoną przysięgą miał starać się leczyć chorych, walczyć z Azalem, kiedy Nieprzyjaciel atakował ciała śmiertelnych mężczyzn i kobiet. Zamiast tego jego król, brat słońca i księżyców, właśnie go poprosił, by kogoś zabił. Należało ukryć wszelkie oznaki niepokoju. Rustem skoncentrował się na pracy. W miarę upływu poranka przekonał samego siebie, że uzyskanie przez niego możliwości zrobienia tego, o co został poproszony, jest tak mało prawdopodobne, iż z pewnością nie będzie go można winić za niepowodzenie. To właśnie powie po powrocie do domu. Albo raczej prawie siebie o tym przekonał. Widział w Kerakeku króla królów. Nie można powiedzieć, by Wielkiego Shirvana otaczała atmosfera pobłażliwości dla tych, którzy mogliby powoływać się na jakieś... trudności w wykonaniu otrzymanych od niego rozkazów. W małym domu Plauta Bonosa Rustem skończył przyjmować porannych pacjentów i poszedł na górę. Uznał, że czas zaszyć ranę woźnicy. Teraz miał już odpowiednie fibule z klamerkami na końcach. Wykonał zabieg. Rutynowo, bez wysiłku. Na szczęście nie wymagało to żadnego myślenia. Stale czekał na pojawienie się ropy, ale ku swej uldze nie dostrzegał zielonego wysięku. Po kilku dniach gojenia się rany prawie podjął decyzję co do silniejszego obwiązania żeber. Pacjent słuchał go we wszystkim, choć, co zrozumiałe, był zniecierpliwiony. Doświadczenie Rustema wskazywało, że aktywni, sprawni mężczyźni źle znoszą obłożną chorobę, a z racji tajemnicy okrywającej jego obecność w domku senatora ten pacjent nie mógł nawet przyjmować gości. Bonosus widział się z nim dwa razy, pod pretekstem odwiedzin u swego gościa z Bassanii, a raz nocą pojawiła się jakaś postać w płaszczu, która okazała się niejakim Astorgiem, kimś wyraźnie ważnym w grupie Błękitnych. Wyszło na jaw, że wyniki pierwszego dnia wyścigów były bardzo złe. Rustem nie pytał o szczegóły, chociaż, zauważywszy u swego pacjenta oznaki wzburzenia, tego wieczoru zmieszał dla niego nieco mocniejszą dawkę środka uspokajającego. Był przygotowany na takie sytuacje. Całkowicie nie był przygotowany na to, że pewnego poranka w drugim tygodniu po
przybyciu woźnicy zastał jego sypialnię pustą, z otwartym oknem. Pod flaszką na mocz leżała złożona kartka. „Koniecznie przyjdź do hipodromu. Jestem ci winien nieco rozrywki” – przeczytał Rustem. Flaszka była pełna. Zerknąwszy na nią ze zmarszczonymi brwiami, lekarz zauważył, że barwa płynu jest zadowalająca. Podszedł do okna, zobaczył drzewo rosnące zupełnie blisko, grube konary jeszcze nie zasłonięte przez pączkujące liście. Sprawny mężczyzna nie miałby problemów z przedostaniem się na drzewo i zejściem na dół. Ktoś z nieodpowiednio obandażowanymi, fatalnie połamanymi żebrami i głęboką, jeszcze nie zagojoną raną od noża... Na parapecie Rustem zauważył krew. Przyglądając się uważniej niewielkiemu dziedzińcowi, zobaczył na kamieniach cienki czerwony szlak prowadzący do muru od ulicy. Spojrzał w niebo z nagłym gniewem. Perun i Pani na pewno wiedzą że lekarz ma ograniczone możliwości działania. Potrząsnął głową. Uświadomił sobie, że poranek jest piękny. Postanowił, że po przyjęciu pacjentów pójdzie tego popołudnia do hipodromu, by obejrzeć zmagania drugiego dnia wyścigów. „Jestem Ci winien nieco rozrywki”. Posłał gońca do przełożonego senatu z pytaniem, czy Bonosus mógłby mu pomóc dostać się na trybuny. Jako obcy w Sarancjum oczywiście postępował bardzo naiwnie, choć było to zrozumiałe. Służący oznajmił po powrocie, że Plautus Bonosus już jest w hipodromie, w kathisma, cesarskiej loży. Poranne wyścigi oglądał sam cesarz; w południe oddali się do pałacu, by zająć się ważniejszymi sprawami. Przewodniczący senatu zostanie w hipodromie cały dzień jako przedstawiciel państwa. Ważniejsze sprawy. Od strony portu dobiegały krzyki i stukanie młotków, słyszalne nawet tak daleko w głębi lądu, pod murami. Przygotowywano statki do wypłynięcia. Podobno tutaj i w Deapolis, po drugiej stronie cieśniny, zebrało się dziesięć tysięcy żołnierzy piechoty i kawalerii. Kilka dni temu jeden z pacjentów powiedział Rustemowi, że w Megarium na zachodzie podobno gromadzi się taka sama armia. Cesarstwo najwyraźniej stoi na krawędzi wojny, inwazji, czegoś nieopisanie dramatycznego i ekscytującego, chociaż na razie nic nie zostało jeszcze ogłoszone. Gdzieś w Mieście zajmowała się swoimi sprawami kobieta, rozkaz zabicia której otrzymał Rustem. Osiemdziesiąt tysięcy sarantyńczyków oglądało w hipodromie wyścigi rydwanów. Rustem zastanawiał się, czy ona też tam będzie.
Rozdział 9 Cesarzowa Sarancjum przyszła po Crispina, by pokazać mu delfiny wśród wysepek w cieśninie właśnie tego ranka, kiedy znajdując się w nastroju, którego wolałby nie określać, zaczynał na kopule pracę nad wizerunkami swoich córek. Gdy Pardos, który pracował obok, dotknął jego ramienia i pokazał palcem, Crispin spojrzał w dół z wysokiego rusztowania i odczuł wyraźne przyciąganie osobowości Alixany. Przez chwilę patrzył na Ilandrę umieszczoną na kopule – stanowiła część tego świętego miejsca i jego wizerunków – a potem na sąsiednią powierzchnię, gdzie na własną inkarnację z jego pamięci i miłości czekały dziewczynki. Nada swym córkom formę w innej postaci, w świetle i szkle, tak jak Zoticus nadawał duszom cielesną postać w sztucznych ptakach swej alchemicznej sztuki. Czy nie jest to jedynie inny rodzaj alchemii albo próba osiągnięcia takiego efektu? Pardos stał przy barierce i z niepokojem wodził wzrokiem od cesarzowej do Crispina. Po niecałych dwóch tygodniach pobytu w Mieście jego terminator – teraz współpracownik – był najwyraźniej świadom, co to znaczy, kiedy na marmurowej posadzce czeka na człowieka cesarzowa. Crispin, podobnie jak architekt Artibasos, otrzymał w ciągu zimy zaproszenia na dwa duże bankiety w Pałacu Attenińskim, ale od jesieni nie rozmawiał prywatnie z Alixaną. Raz kiedyś tu przyszła, by zobaczyć, co się dzieje na kopule, i stała bardzo blisko miejsca, w którym stanęła teraz. Crispin pamiętał, że zszedł do niej, zszedł do nich wszystkich. Nie mógł zaprzeczyć, że serce zaczęło mu szybciej bić. Najlepiej jak umiał wyczyścił ręce z gipsu i wapna, a szmatką zatkniętą za pas wytarł lekko krwawiący, skaleczony palec. Odrzucił szmatkę i nawet pozwolił Pardosowi poprawić i otrzepać sobie tunikę, chociaż kiedy młodzieniec sięgnął do włosów Crispina, odtrącił pomocną rękę. Jednakże schodząc w dół, przystanął na drabinie na tyle długo, by samemu przeciągnąć palcami po włosach. Nie miał pojęcia, czy to cokolwiek polepszyło. Najwyraźniej nie. Cesarzowa Sarancjum, bogato, choć poważnie ubrana w długą błękitną tunikę ściągniętą złotym pasem i purpurowy płaszcz do kolan, za biżuterię mając jedynie pierścienie i kolczyki, uśmiechnęła się do niego z rozbawieniem. Kiedy ukląkł przed nią, sięgnęła ręką w dół i przygładziła jego straszliwie rozczochrane, rude włosy, by nieco bardziej pasowały do jej wyobrażeń na temat właściwej męskiej fryzury. – Oczywiście wiatr w przesmykach zniweczy moje wysiłki – mruknęła głosem od razu zapadającym w pamięć. – W jakich przesmykach? – zapytał Crispin, wstając na jej znak. I tak się dowiedział, że wciąż myśli o delfinach, o których mówiła pół roku wcześniej podczas jego pierwszego wieczoru w pałacu. Odwróciła się i przeszła spokojnie obok chyba dwudziestu wciąż klęczących rzemieślników i robotników. Crispin szedł za nią, odczuwając podniecenie i mając poczucie zagrożenia – tak jak zawsze w obecności tej kobiety. Na zewnątrz czekali ludzie w strojach gwardii cesarskiej. W lektyce, do której wsiadł z cesarzową Sarancjum, znalazł się nawet płaszcz dla niego. To wszystko działo się bardzo szybko. Tragarze unieśli lektykę i ruszyli w drogę. Zachowanie Alixany było neutralne, całkowicie pragmatyczne: jeżeli Crispin ma dla niej wykonać mozaikę z delfinami wyskakującymi z morza, to najpierw powinien je zobaczyć. Uśmiechnęła się do niego słodko z przeciwnego końca lektyki ocienionej zasłonami. Crispinowi nie udało się odpowiedzieć jej uśmiechem. W cieple wyścielonego poduszkami wnętrza nie można było
nie czuć woni jej perfum. Niedługo potem Crispin znalazł się w długiej, wąskiej cesarskiej łodzi żaglowej śmigającej przez zatłoczony port na szersze wody, gdzie cichła kakofonia towarzysząca budowie statków oraz załadunkowi i wyładunkowi beczek i skrzyń z towarami. Białopurpurowe żagle chwyciły czysty wiatr. Alixana stała przy relingu i patrzyła na oddalający się port. Za nim wznosiło się jaskrawe w słońcu Sarancjum, jego kopuły, wieże, stłoczone domy z drewna i kamienia. Teraz dawał się słyszeć jeszcze jeden dźwięk: tego dnia w hipodromie ścigały się rydwany. Crispin spojrzał na słońce. Odbywał się zapewne szósty albo siódmy wyścig, potem nastąpi południowa przerwa i zawody popołudniowe. Skorcjusz z Błękitnych się nie odnalazł. Miasto mówiło o tym z takim samym podekscytowaniem jak o wojnie. Crispin stał niepewnie za cesarzową. Nie lubił pływania łodzią, ale ta sunęła po wodzie swobodnie, prowadzona pewną ręką, a wiatr nie był jeszcze silny. Zdał sobie sprawę, że są jedynymi pasażerami. Z wysiłkiem oderwał myśli od rusztowania i swoich córeczek, od wymagań tego dnia. Alixana odezwała się, nie odwracając głowy: – Wysłałeś do Vareny wiadomość o tym, co się zbliża? Do znajomych, rodziny? Wymagania tego dnia najwyraźniej będą inne. Pamiętał, że cesarzowa potrafi posługiwać się bezpośredniością jak bronią. Przełknął ślinę. Po cóż udawać? – Napisałem dwa listy, do matki i najbliższego przyjaciela... ale nie ma to wielkiego znaczenia. Wszyscy wiedzą o zagrożeniu. – To oczywiste. Dlatego ta śliczna młoda królowa przysłała cię tu z wiadomością, a potem sama się pojawiła. I co ona ma do powiedzenia o tym... wszystkim? – Cesarzowa pokazała ręką na statki stłoczone za nimi w zatoce. W powietrzu za rufą krążyły mewy. – Nie mam pojęcia – odparł zgodnie z prawdą Crispin. – Przypuszczam, że wiesz to o wiele lepiej ode mnie, po trzykroć wyniesiona. Spojrzała wtedy na niego przez ramię i lekko się uśmiechnęła. – Lepiej będziesz widział przy relingu, chyba że patrzenie w dół na fale przyprawia cię o mdłości. Powinnam była zapytać wcześniej... Potrząsnął głową i śmiało postąpił do przodu. Spienione fale umykały spod burt łodzi. Słońce stało wysoko, odbijając się od powierzchni morza i tworząc tęcze w rozpylonej wodzie. Crispin usłyszał jakby trzask i podniósłszy głowę, zobaczył, jak żagiel wypełnia się wiatrem. Nabierali szybkości. Crispin położył na relingu obie dłonie. – Zapewne ich ostrzegłeś? W tych dwóch listach – mruknęła Alixana. – A dlaczego moje ostrzeżenia miałyby tu coś zmienić? – zapytał, nie ukrywając goryczy. – Co mogą zrobić zwykli ludzie w razie inwazji, cesarzowo? Oni nie mają żadnej władzy, żadnej możliwości wpływania na losy świata. To moja matka i najbliższy przyjaciel. Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. Na ciemnych włosach ujętych w złocistą siatkę miała teraz kaptur. Surowość stroju podkreślała jej rysy, wysokie kości policzkowe, idealną cerę, ogromne, ciemne oczy. Crispin pomyślał nagle o smukłej róży, którą widział w jej komnacie. Poprosiła go o coś trwalszego – złota róża mówiła o kruchości piękna, a mozaika o tym, co może się zachować. To była sztuka aspirująca do trwałości. Pomyślał o Dżadzie osypującym się powoli z kopuły w sauradyjskiej kaplicy na skraju Drzewielasu, o tesserach spadających w przefiltrowanym świetle. – Na świat można wpływać... w nieoczekiwany sposób, Caiusie Crispusie –
powiedziała Alixana. – Cesarz właściwie miał nadzieję na takie listy. Dlatego zapytałam. On uważa, że biorąc pod uwagę chaos panujący w Varenie, Rhodianie mogą powitać nasze przybycie z ulgą. A ponieważ wypływamy w imieniu waszej królowej, istnieje pewna nadzieja, że wielu Antów może nie przystąpić do walki. Chce, żeby mieli czas na zastanowienie się nad możliwymi... posunięciami. Przyszło mu nagle do głowy, że cesarzowa mówi tak, jakby on wiedział, że została ogłoszona inwazja. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Crispin spojrzał na nią z sercem rozedrganym od kłębiących się emocji. – Rozumiem. A zatem nawet listy do bliskich stanowią część planu? Spojrzała mu w oczy. – A dlaczego nie miałoby tak być? On myśli w taki właśnie sposób. Czy nie potrafiąc tego zrobić, dowodzimy, że nie miał racji? Cesarz usiłuje zmienić znany nam świat. Czy posługiwanie się przy tak wielkim zadaniu wszelkimi dostępnymi środkami jest jakimś wykroczeniem? Crispin potrząsnął głową i spojrzał na morze. – Pół roku temu powiedziałem ci, cesarzowo, że jestem rzemieślnikiem. Nie potrafię nawet zgadywać tych rzeczy. – Nie prosiłam cię o to – odparła dość łagodnym tonem. Crispin poczuł, że się czerwieni. Cesarzowa zawahała się. Też popatrzyła na fale i rzekła nieco sztywno: – Ma to zostać formalnie ogłoszone dziś po południu. W hipodromie, przez mandatora po ostatnim wyścigu dnia. Inwazja Bachiary w imieniu królowej Gisel, by odzyskać Rhodias i połączyć rozdzielone imperium. Czyż nie brzmi to wspaniale? Crispin zadrżał w ciepłym powietrzu słonecznego dnia, a potem poczuł pieczenie, jakby dotknęło go rozpalone żelazo. Zamknął oczy przed nagłą, żywą wizją: płomienie pustoszące Varenę, pożerające drewniane domy jak chrust na letnie ognisko. Wszyscy o tym wiedzieli, ale... Ale w głosie stojącej obok niego kobiety była jakaś nuta, coś rysującego się w jej profilu, nawet osłoniętym ciemnym kapturem. Znów przełknął ślinę i powiedział: – Wspaniale? Dlaczego mam wrażenie, że ty tak nie sądzisz? Żadnej widocznej reakcji, chociaż na nią czekał. – Ponieważ pozwalam ci to dostrzec, Caiusie Crispusie. Chociaż, prawdę mówiąc, nie bardzo wiem, dlaczego. Wyznaję, że twoje... Patrz! Nie dokończyła myśli. Zamiast tego pokazywała coś ręką. Crispin zdążył przypomnieć sobie, że przede wszystkim jest aktorką, a potem spojrzał. Zobaczył, jak nad powierzchnię morza wyskakują delfiny, rozcinając powierzchnię wody i wyginając ciała w łuk przypominający idealną krzywiznę kopuły, ścigając się z łodzią przez wzburzoną wodę. Wynurzało się ich z wody pół tuzina, po kolei, jakby w tańcu ułożonym dla teatru, jeden, potem dwa, potem chwila przerwy, a potem znów gładki, radosny skok i plusk. Rozbawione jak... dzieci? Rozkoszne jak tancerki, jak tancerka stojąca obok niego. Powiernicy dusz zmarłych, tragarze Heladika, kiedy płonąc, spadł do morza w rydwanie słońca. Paradoks i tajemnica delfinów. Śmiech i ciemność. Wdzięk i śmierć. Chciała do swojej komnaty delfiny. Patrzyli przez długi czas, a potem delfiny przestały wyskakiwać z wody; niewzruszone morze jak zawsze falowało obok łodzi i pod nią, skrywając swoje sekrety. – Nie lubią zbliżać się zbytnio do wyspy – rzekła cesarzowa Alixana, zwracając głowę w kierunku dziobu.
Crispin też się odwrócił. – Do wyspy? – zapytał. Nieoczekiwanie blisko zobaczył ląd, gęsto porośnięty drzewami iglastymi. Kamienista plaża, drewniany pomost do zacumowania łodzi, dwaj mężczyźni w strojach gwardii cesarskiej. Żadnych innych oznak czyjejś obecności. Wszędzie wokół krzyk mew w porannym powietrzu. – Miałam też inny powód dzisiejszej wycieczki – rzekła kobieta stojąca obok Crispina, już bez uśmiechu. Zdjęła kaptur. – Cesarz nie lubi, kiedy to robię. Uważa, że postępuję... źle. Chcę jednak kogoś odwiedzić, zanim armia wyruszy na morze. Upewnić się. Ty i delfiny dostarczyliście mi dziś pretekstu. Uznałam, że można ci zaufać, Caiusie Crispusie. Masz coś przeciwko temu? Oczywiście nie czekała na odpowiedź, po prostu mówiła mu tyle, ile uznała za stosowne. Ziarenka wydzielane ze strzeżonego spichrza ich wiedzy. Waleriusz i Alixana. Chciał się rozzłościć, ale w jej zachowaniu i w nastroju, z którego go wyrwała, było coś dziwnego. Uznała, że można mu zaufać, ale nie powiedziała, dlaczego chce to zrobić. Nie zamierzał pytać. Tak czy owak odwróciła się i przeszła na drugą stronę łodzi, gdzie załoga przygotowywała się do cumowania. Crispin poszedł za cesarzową z sercem znów bijącym zbyt szybko i z obrazem wielkiego pożaru Vareny nakładającym się na wspomnienia, które obudził tego ranka z zamiarem nadania im kształtu. Dwie dziewczynki, część świata stworzonego przez boga. Ich młodość i ich śmierć. Tam właśnie się wybierał, a zamiast tego miał przed sobą ten zwodniczy spokój błękitnego morza i nieba oraz ciemnozielonych drzew w świetle poranka. „Ty i delfiny dostarczyliście mi dziś pretekstu”. Do czego? Cumowanie odbyło się idealnie i prawie bezgłośnie. Plusk fal i nawoływanie ptaków w powietrzu. Opuszczono trap i rozwinięto szkarłatny dywan dla cesarzowej. Formalności: była, kim była. Nigdy nie wolno o tym zapomnieć. Nie wolno myśleć o niej inaczej. Zeszli na ląd. Nieco z tyłu szło za nimi czterech żołnierzy. Obejrzawszy się przez ramię, Crispin zauważył, że są uzbrojeni. Cesarzowa wcale się nie oglądała; prowadziła go ścieżką biegnącą od białych, okrągłych kamieni między sosny, które wkrótce przesłoniły słońce. Zrobiło się chłodniej i Crispin owinął się płaszczem. Nie było tu żadnego boga, żadnego emblematu, symbolu, inkarnacji. Jest niewysoka śmiertelna kobieta o prostych plecach, za którą trzeba iść po sosnowych igłach, w zapachu żywicy; po niedługim czasie – wyspa nie była duża – ścieżka urwała się na krawędzi lasu i Crispin ujrzał skupisko budynków. Jeden dom, trzy lub cztery mniejsze budynki, kapliczka ze słonecznym dyskiem wyrytym nad drzwiami. Po kilku krokach cesarzowa zatrzymała się na otwartej przestrzeni między drzewami a domami wybudowanymi przez ludzi i kiedy Crispin stanął obok, odwróciła się do niego. – Nie lubię mówić w ten sposób – odezwała się – ale pamiętaj, że jeśli powiesz komukolwiek o tym, co tu zobaczysz, zostaniesz zabity. Dłonie Crispina zacisnęły się w pięści. Znowu gniew, wbrew wszystkiemu. On też jest tym, kim jest, kim uczynił go bóg i strata. – Przeczysz sama sobie, po trzykroć wyniesiona. – Doprawdy? Niepewny głos. Widział, że po dotarciu w to miejsce Alixana zaczęła zdradzać oznaki napięcia. Nie rozumiał ani tego, ani niczego, co się tu działo, ale nie dbał o to. Zamierzał
spędzić ten dzień na rusztowaniu, sam ze swoją sztuką i wspomnieniami dziewczynek. – Przed chwilą uznałaś, że można mi zaufać. Najwyraźniej tak nie jest. Dlaczego nie zostawiłaś mnie na łodzi? Dlaczego tu jestem, skoro grozi mi coś takiego, cesarzowo? Skoro ja stanowię takie zagrożenie? Jaką w tym odgrywam rolę? Patrzyła na niego w milczeniu. Twarz miała bardzo bladą. Excubitores zatrzymali się dyskretnie w pewnej odległości za nimi, na skraju drzew. Crispin zauważył teraz, że w drzwiach mniejszych budynków pojawili się inni żołnierze. Było ich czterech i mieli na sobie stroje miejskiej prefektury. W największym domu nikt się nie ruszał. Z kominów unosił się dym. – Nie wiem – odparła w końcu cesarzowa Alixana. Patrzyła w górę na Crispina. – To uczciwe pytanie, ale ja nie znam odpowiedzi. Wiem, że... nie lubię już tu przychodzić. On mnie przeraża, sprowadza na mnie sny. Dlatego Petrus... dlatego cesarz nie chce, żebym tu przypływała. W spokoju polany i tego największego domu było coś niesamowitego. Crispin uświadomił sobie, że wszystkie okiennice są zamknięte. Do środka na pewno nie dociera blask słońca. – W imię Dżada, kto tam jest? – zapytał zbyt głośno. Wydawało się, że jego głos zazgrzytał w czekającym powietrzu. Ciemne oczy Alixany były ogromne. – Dżad ma z nim niewiele wspólnego – odparła. – Jest tu Daleinus. Brat Styliane. Najstarsze dziecko. *** Rustem wolałby temu zaprzeczyć, ale obie jego żony i wszyscy jego nauczyciele opisywali go (czasami z rozbawieniem) jako człowieka upartego i samowolnego. Trudno było wybić mu z głowy raz powstałą w niej myśl. Kiedy zatem do domu pod murami wrócił służący Plauta Bonosa z wiadomością, że senator już jest wśród tłumów zgromadzonych w hipodromie i nie może pomóc, Rustem wzruszył ramionami, wrócił do poprawiania wykładu, który miał wkrótce wygłosić, ale niedługo potem odłożył go, niecierpliwie naciągnął buty, włożył płaszcz i wyruszył z dwoma strażnikami, by osobiście złożyć wizytę w domu Bonosa. Opustoszałe ulice wyglądały niesamowicie. Wiele warsztatów zamknięto na głucho, targowiska były prawie ciche, gospody i jadłodajnie świeciły pustkami. Po drodze Rustem słyszał dochodzący z daleka głuchy, nieprzyjemny dźwięk, nieprzerwany ryk, co pewien czas wznoszący się jeszcze bardziej. Pomyślał, że gdyby nie świadomość, co to jest, dźwięk byłby przerażający. Właściwie mógł być przerażający, nawet jeśli było wiadomo, co to jest. Teraz chciał obejrzeć wyścigi. Wiedzieć, co robi jego pacjent. Uznał nawet, że jego obecność jest poniekąd obowiązkowa. A jeśli ten dżadycki woźnica zamierza się zabić – a po przekroczeniu pewnej granicy żaden lekarz nic nie mógł na to poradzić – to Rustem był ciekaw, w jaki sposób. W sumie znalazł się na Zachodzie po to, by spróbować zrozumieć tych ludzi. A przynajmniej po to tu przybył, tak widział swoją rolę. Nad swoim ostatnim zadaniem starał się nie zastanawiać. Miał niejasną nadzieję, że okoliczności jakoś sprawią, że problem sam zniknie. Najwyraźniej było niemożliwe, by Bassanida tak po prostu wszedł do hipodromu. Może mogłaby pomóc gildia lekarzy, gdyby ją zawiadomić odpowiednio wcześniej, ale Rustem nie miał pojęcia, że jego pacjent opuści pokój, wykorzystując okno, drzewo i mur dziedzińca, znacząc przy tym swoją trasę krwią.
W takim przypadku trzeba było sięgnąć do potężniejszych powiązań osobistej natury. Rustem szukał Cleandra. Wiedział od niego samego, że za karę za wywołanie incydentu, w którym zginął Nishik, Bonosus zakazał synowi przychodzić na pięć pierwszych wyścigów sezonu. Można by polemizować ze zrównaniem śmierci człowieka (nawet cudzoziemca, nawet służącego) ze stratą pięciu dni rozrywki, ale nie to stanowiło przedmiot troski Rustema tego dnia. Tego dnia chciał przekonać matkę Cleandra, by odwołała zakaz męża. Znając przypisy do tekstów zachodnich lekarzy, doskonale zdawał sobie sprawę, że w starożytnym Rhodias wola mężczyzny bezwzględnie wiązała żonę i dzieci – aż do śmierci. Kiedyś ojciec mógł zażądać od państwa egzekucji syna za proste nieposłuszeństwo. Był krótki okres w dawnych czasach na Zachodzie, kiedy w czymś takim widziano cnotę, wzorową dyscyplinę i prawość, z których rodziło się cesarstwo. Rustem był przekonany, że w nowoczesnym Sarancjum Waleriusza i cesarzowej Alixany kobiety mogą mieć w domu nieco większą władzę. Miał powody sądzić, że chłopak jest zapalonym kibicem wyścigów. Jeśli ktoś wiedział, jak się dostać do hipodromu – przynajmniej po południu, jako że poranek już się kończył – to tym kimś na pewno jest Cleander. Rustem będzie jednak potrzebował zgody jego macochy. Kiedy pojawił się u drzwi, zarządca natychmiast dał znać swojej pani. Thenais Sistina, zupełnie spokojna i chłodno elegancka, przywitała go w swoim pokoju porannym łaskawym uśmiechem, odsuwając na bok pióro i papier. Najwyraźniej potrafi czytać i pisać. Rustem przeprosił, porozmawiał o pogodzie, wyjaśnił, że pragnie obejrzeć wyścigi. Wtedy okazała zaskoczenie – ledwie zauważalnym błyskiem w oku i przymknięciem powiek. – Doprawdy? – mruknęła. – Nie spodziewałam się, że zainteresują cię igrzyska. Wyznaję, że mnie niezbyt pociągają. Hałas i kurz, a na trybunach często dochodzi do przemocy. – Żadna z tych rzeczy nie pociąga i mnie – zgodził się Rustem. – Przypuszczam jednak, że w tym wszystkim tkwi jakiś element widowiska. Cóż, nie omieszkam poinformować męża, że chciałbyś mu towarzyszyć podczas następnego dnia wyścigów... za jakiś tydzień czy dwa, jeśli dobrze rozumiem, jak się to wszystko odbywa. Rustem potrząsnął głową. – Chciałbym obejrzeć wyścigi dziś po południu. Thenais Sistina zrobiła zmartwioną minę. – Nie widzę żadnego sposobu na dostarczenie wiadomości do męża na czas. Jest w kathisma, w orszaku cesarza. – Rozumiem. Zastanawiałem się, czy może Cleander mógłby...? Jako uprzejmość i wielką przysługę... Żona senatora patrzyła na niego przez dłuższą chwilę. – Dlaczego dzisiaj, i to tak pilnie, jeśli mogę zapytać? To wymagało popełnienia niedyskrecji. Zważywszy na otwarte z rana okno i fakt, że jest to żona Bonosa, a ten już wie, Rustem czuł się usprawiedliwiony. Właściwie lekarz powinien być świadkiem wyczynów swego pacjenta. Nikt inny żadną miarą nie mógł znać dokładnej natury jego obrażeń. Można powiedzieć, że Rustem nie dopełniłby swoich obowiązków, gdyby nie dołożył wszelkich starań, by stawić się w hipodromie. Tak więc oficjalnie wyjawił żonie Plauta Bonosa, że jego pacjent, Skorcjusz z Soriyyi, złamał lekarskie zalecenia i opuścił swoje łóżko w miejskim domu senatora, gdzie leczył
się z ran. Biorąc pod uwagę fakt, że tego dnia odbywają się wyścigi, nietrudno dojść do wniosku, dlaczego to zrobił i gdzie może się znajdować. Kobieta nie zareagowała na tę wiadomość. O zniknięciu tego człowieka może mówić całe Sarancjum, ale ona albo już wiedziała od męża, gdzie on jest, albo rzeczywiście była obojętna na los tych atletów. Wezwała jednak swego pasierba. W chwilę później w drzwiach pojawił się ponury Cleander. Rustemowi przyszło do głowy, że chłopak mógł już złamać ojcowski zakaz i zniknąć z domu, ale najwyraźniej dwa tak wstrząsające wydarzenia zaszłe jednej doby wystarczająco go utemperowały, by na razie był posłuszny ojcu. Jego macosze udało się za pomocą kilku imponująco precyzyjnych pytań wydobyć z poczerwieniałego młodzieńca wyznanie, że to on zaprowadził woźnicę do Rustema w środku nocy, a także w jakich okolicznościach. Rustem się tego nie spodziewał. Znakomicie kojarzyła fakty. Nie mógł nie zauważyć skrępowania chłopaka, ale wiedział zarazem, że on sam nie zdradził tu żadnej tajemnicy. Nawet nie wiedział, że incydent miał miejsce przed domem tancerki. Nie zapytał ani o to nie dbał. Ta kobieta jest niepokojąco bystra, to wszystko. Uznał, że idzie to w parze z jej bezstronnością i opanowaniem. Osoby potrafiące panować nad swymi namiętnościami, patrzeć na świat chłodnym okiem, mają najlepsze predyspozycje do myślenia w taki sposób. Oczywiście ten sam chłód mógł stanowić powód, dla którego jej mąż ma w innym domu w odległej części miasta skrzynię pełną pewnych przyrządów i zabawek. W sumie jednak żona senatora Rustemowi się podobała. Poza tym takie same cechy usiłował nadać swemu zachowaniu zawodowemu. Nie spodziewał się jednak spotkać z czymś takim u kobiety. Nie spodziewał się też, że najwyraźniej zechce się ona wybrać do hipodromu razem z nimi. Ogromne skrępowanie Cleandra zmieniło się – z szybkością właściwą młodości – w pełne oszołomienia uniesienie, kiedy pojął, że macocha daruje mu część kary w imię powinności względem gościa oraz zobowiązań samego Rustema jako lekarza. Powiedziała, że będzie im towarzyszyć, by mieć gwarancję dobrego zachowania Cleandra i jego szybkiego powrotu do domu, a także by w razie konieczności służyć doktorowi pomocą. Powiedziała, że hipodrom może być dla cudzoziemca niebezpiecznym miejscem. Cleander miał pójść tam przed nimi, biorąc z sobą zarządcę, w razie konieczności wyłożenia jakichś pieniędzy powołując się na imię matki i wykorzystując wszelkie podejrzane kontakty, jakie niewątpliwie ma w hipodromie i w jego otoczeniu, by zdobyć odpowiednie miejsca po południowej przerwie – miejsca nie stojące i z całą pewnością nie w sąsiedztwie zwolenników któregokolwiek ze stronnictw czy kogokolwiek, czyje zachowanie mogłoby być niemiłe. I w żadnym wypadku nie wolno mu ubrać się na zielono. Czy Cleander zrozumiał? Zrozumiał. Czy póki Cleander będzie się zajmował zdobywaniem miejsc w hipodromie, Rustem z Kerakeku zechce spożyć skromny południowy posiłek? Zechce. Thenais powiedziała, że mają dużo czasu na jedzenie, że potem będzie musiała przebrać się w coś odpowiedniejszego do pokazania się wśród ludzi, odłożyła przybory do pisania i wstała ze swego siedziska bez oparcia. Zachowywała się z niezmąconym spokojem, precyzją, pewnością siebie, a postawę miała bez zarzutu. Przypominała
Rustemowi owe legendarne rhodiańskie matrony sprzed czasów, kiedy Rhodias popadło w cesarską dekadencję, a potem całkowicie upadło. Zastanowił się nagle nad pytaniem – zaskakując samego siebie – czy gdyby Katyun albo Dżarita wychowały się w innym świecie, to czy mogłyby dopracować się takiej rezerwy i władzy. W Ispahanie, a już na pewno w Bassanii nie było takich kobiet. Pałacowe intrygi wśród zamkniętych w jednym miejscu żon króla królów były całkowicie inną sprawą. Pomyślał wtedy o swojej małej dziewczynce – i zmusił się do zmiany tematu. Wielkie szczęście, które go spotkało, sprawiało jednocześnie, że odbierano mu Inissę. Perun i Anahita strzegą świata, Azala trzeba stale trzymać w szachu. Nikt nie potrafi powiedzieć, dokąd zaprowadzą go własne stopy. Hojność należy wykorzystać, nawet jeśli trzeba za nią zapłacić. Pewne dary nie trafiają się dwa razy. Rustem nie mógł sobie pozwolić na rozmyślania o Issie albo jej matce. Mógł za to myśleć o Shaskim i Katyun, bo już wkrótce ujrzy ich w Kabadhu. Jeśli Pani dopuści, dodał pośpiesznie w duchu i szybko zwrócił się ku wschodowi. Otrzymał polecenie, by tu kogoś zabić. Hojność może być teraz związana z pewnymi warunkami. Żona Plauta Bonosa patrzyła na niego z lekko uniesionymi brwiami. Była jednak zbyt dobrze wychowana, by coś powiedzieć. Rustem mruknął z wahaniem: – W mojej religii... wschód... odwracałem pecha. Przyszła mi do głowy nierozważna myśl. – Ach – rzekła Thenais Sistina i kiwnęła głową, jakby wszystko było dla niej jasne. – Wszyscy je miewamy od czasu do czasu. Wyszła z pokoju, a Rustem podążył za nią. *** W kathisma doskonale prezentująca się grupa dworaków pilnie wykonywała wyznaczone zadanie. Gezjusz postarał się, by tego ranka mieć pod ręką wielu z co bardziej dekoracyjnych członków kompleksu cesarskiego, ubranych krzykliwie i lśniących od biżuterii. Doskonale widocznymi i słyszalnymi reakcjami na rozgrywające się poniżej wydarzenia zdołali – z gładką zręcznością – i doskonale się bawić, i ukryć nieobecność cesarzowej, najwyższego stratega, kanclerza oraz przełożonego urzędów. Maskowali też nieustanny szmer słów dyktowanych przez cesarza niewidocznym z trybun sekretarzom skulonym pod barierką loży. Waleriusz upuścił białą chusteczkę, dając tym samym sygnał do rozpoczęcia wyścigów, przyjął wiwaty swego ludu z pradawnym gestem cesarzy, usiadł na swoim wyściełanym miejscu i natychmiast wziął się do pracy, nie zwracając uwagi na rydwany pędzące poniżej i otaczający go zewsząd hałas. Ilekroć odpowiednio pouczony mandator stojący u jego boku wymruczał kilka słów, Waleriusz wstawał i oddawał honory woźnicy robiącemu okrążenie zwycięstwa. Przez większość poranka był nim Crescens z Zielonych. Cesarz najwyraźniej tego nie zauważał ani o to nie dbał. Wizerunek ułożony z tesser na sklepieniu kathisma przedstawiał Saraniosa, który założył to miasto i nazwał je od swego imienia; cesarz powoził kwadrygą, lecz jego skronie zdobiło nie złoto, ale zwycięski wawrzyn. Ogniwa w tym symbolicznym łańcuchu miały ogromną siłę: Dżad w swoim rydwanie, cesarz jako śmiertelny sługa i święty symbol boga, woźnice na piaskach hipodromu jako najukochańsi ulubieńcy ludu. Bonosus pomyślał, że jednak ten szczególny następca w długim łańcuchu cesarzy... odciął się od siły tych
skojarzeń. A przynajmniej się o to starał. Ludzie mu na to nie pozwalali. Przecież znajdował się w loży i oglądał wyścigi rydwanów, nawet tego dnia. Bonosus miał własną teorię na temat atrakcyjności wyścigów. Był gotów zanudzać nią ludzi bez względu na to, czy go o nią pytali, czy nie. Twierdził, że hipodrom stanowi idealną przeciwwagę dla rytuałów kompleksu cesarskiego. Życie dworu było zbudowane całkowicie wokół rytuału, najbardziej przewidywalnego ze wszystkich zjawisk na świecie. Przepisane zachowanie we wszystkim od powitania cesarza zaraz po jego przebudzeniu (oraz to, kto ma go witać i w jakim porządku), kolejności zapalania lamp w sali audiencyjnej po procesję z darami dla cesarza w pierwszy dzień nowego roku. Słowa i gesty, ustalone i zapisane, znane i wyćwiczone, niezmienne. Natomiast hipodrom, mawiał Bonosus i wzruszał ramionami... jakby reszta tej myśli powinna być dla każdego absolutnie jasna. Hipodrom to sama niepewność. To, co nieznane... jest jego istotą, powiadał Bonosus. Rozmawiając tego ranka i wiwatując wraz z innymi w Loży Cesarskiej, senator był dumny z takich wyważonych teorii. Mimo swego zblazowania nie potrafił jednak całkowicie opanować podekscytowania, które odczuwał tego dnia, i nie miało to nic wspólnego z niepewnością związaną z końmi czy nawet młodszymi woźnicami. Nigdy jeszcze nie widział Waleriusza w takim nastroju. Zajmując się sprawami państwowymi, cesarz zawsze był spięty i skupiony, a zmuszany do obecności w hipodromie irytował się, lecz tego ranka siła jego koncentracji oraz nie kończący się strumień notatek i poleceń dyktowanych cichym głosem sekretarzom – było ich dwóch; zmieniali się, by nadążyć za cesarzem – miał pewien rytm, porywające tempo, które przewodniczącemu senatu wydawało się równie naglące, jak grzmot kwadryg i końskich kopyt przetaczający się poniżej loży. Na piaskach tryumf za tryumfem odnosili Zieloni, tak jak przed tygodniem. Skorcjusza z Błękitnych wciąż nie było, a Bonosus jako jeden z nielicznych ludzi w Mieście wiedział, gdzie on się znajduje oraz że będzie mógł się pojawić w hipodromie dopiero za kilka tygodni. Człowiek ten nalegał na zachowanie tajemnicy, a miał w Sarancjum wystarczającą pozycję, by respektowano jego życzenia. Senator uznał, że wiąże się to prawdopodobnie z jakąś kobietą – jeśli chodzi o Skorcjusza, o taki domysł nie było trudno. Bonosus wcale nie żałował, że oddał woźnicy na czas rekonwalescencji swój mniejszy dom. Podobało mu się uczestniczenie w tajemniczych wydarzeniach. Przecież przewodniczenie senatowi nie nadawało mu żadnego prawdziwego znaczenia. I tak nie mógł wykorzystywać tego drugiemu domu do własnych rozrywek – najpierw musiał się z niego wyprowadzić ten pedantyczny bassanidzki lekarz. Tę część obecnej sytuacji zawdzięczał Oleandrowi, stanowiącemu osobny problem, którym trzeba się będzie wkrótce zająć. Barbarzyńska fryzura i dziwaczny strój związany z przynależnością do stronnictwa to jedno, a mordowanie ludzi na ulicach to... coś zupełnie innego. Bonosus uświadomił sobie, że stronnictwa mogą tego dnia stać się niebezpieczne. Zastanawiał się, czy Waleriusz zdaje sobie z tego sprawę. Zieloni w euforii, Błękitni kipiący z upokorzenia i niepokoju. Postanowił jednak porozmawiać ze Skorcjuszem, może jeszcze tego wieczoru. Tajemnica związana z własnymi sprawami być może będzie musiała ustąpić kwestii spokoju w Mieście, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę to, co tak straszliwie wisi w powietrzu. Gdyby oba stronnictwa wiedziały, że woźnicy nic się nie stało i że w określonym terminie wróci do hipodromu, całe to napięcie mogłoby nieco
opaść. W sumie Bonosowi było żal młodzieńca powożącego pierwszym rydwanem Błękitnych. Chłopak był dobrym woźnicą, miał instynkt i odwagę, ale miał też trzy problemy wyraźnie widoczne dla senatora – a bóg wie, że przychodzi tu już tyle lat, że powinien umieć dostrzegać różne rzeczy na piasku. Pierwszym problemem był Crescens z Zielonych. Muskularny woźnica z Sarnicy miał niezachwianą pewność siebie, rok do zadomowienia się w Sarancjum i w pełni panował nad swoim nowym zaprzęgiem. Nie zamierzał też okazywać żadnej litości zdezorganizowanym Błękitnym. Dezorganizacja stanowiła drugą część trudności. Ten młodzieniec – miał na imię Taras i najwyraźniej pochodził z Sauradii – nie tylko nie miał doświadczenia w powożeniu pierwszym zaprzęgiem, ale nawet nie znał biegających w nim koni. Chociaż Servator był wspaniałym ogierem, każdy koń potrzebuje ręki, która wie, co on potrafi. Poza tym młody Taras w srebrnym hełmie wcale nie otrzymywał odpowiedniego wsparcia, ponieważ uczył się powozić drugim rydwanem i znał te właśnie konie. Biorąc to wszystko pod uwagę, tymczasowy główny woźnica Błękitnych i tak dobrze się spisywał, przybywając do mety na drugim miejscu, trzy razy odparłszy agresywnie skoordynowane ataki ze strony obu woźniców Zielonych. Dżad jeden wiedział, jak zmieniłaby się atmosfera, gdyby Zielonym udało się raz czy dwa odnieść pełne zwycięstwo. Takie zagarnięcie pierwszego i drugiego miejsca stawało się powodem tryumfalnego świętowania w jednym stronnictwie – oraz ponurej rozpaczy drugiej strony. Coś takiego jeszcze mogło się tego dnia wydarzyć. Woźnica Błękitnych może mieć wytrzymałość młodości, ale przeciwnicy mogą go zmęczyć. Bonosus uznał, że stanie się to po południu. Jakiegoś innego dnia mógłby się nawet zastanowić nad paroma zakładami. Można by powiedzieć w przenośni, że w dole szykowała się wielka rzeź. Będąc tym, kim był, Bonosus widział to właśnie w taki sposób, jako ironiczny przedsmak ogłoszenia wojny przez cesarza, mającego nastąpić pod koniec dnia. Zakończył się ostatni poranny wyścig – jak zwykle niewiele znaczący, chaotyczny pojedynek między Czerwonymi i Białymi, powożącymi dwukonnymi rydwanami. Typowo sfuszerowany wyścig wygrał główny woźnica Białych, lecz Błękitni i Biali potraktowali to zwycięstwo z entuzjazmem (dla ucha Bonosa bardziej niż lekko wymuszonym), który z pewnością zdarzał się rzadko w karierze, woźnicy Białych. Wydawało się, że bez względu na to, czy jest zaskoczony, czy nie, okrążenie zwycięstwa sprawiło mu wielką przyjemność. Na wymruczane przez mandatora słowa cesarz przestał dyktować i wstał. Krótkim gestem pozdrowił przejeżdżającego poniżej woźnicę i odwrócił się, by wyjść z loży. Jeden z excubitores już odryglował drzwi. Przed popołudniowym ogłoszeniem wojny Waleriusz wróci korytarzem do kompleksu cesarskiego na ostatnie konsultacje: z kanclerzem, przełożonym urzędów i kwestorem skarbu w Pałacu Attenińskim, a potem z Leontesem i generałami w Pałacu Trawersyńskim, do którego przejdzie starym tunelem pod ogrodami. Wszyscy znają jego zwyczaje. Niektórzy – a wśród nich Bonosus – sądzili, że dostrzegli już rozumowanie kryjące się za takim rozdzieleniem doradców. Niebezpieczne było jednak zakładać, że rozumie się myśli tego cesarza. Wszyscy wstali i sprawnie zrobili przejście Waleriuszowi, który przystanął przy Bonosie. – Czyń za nas honory po południu, senatorze. Jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, razem z pozostałymi wrócimy przed ostatnim wyścigiem. – Pochylił się i ściszył głos. – I każ prefektowi miejskiemu dowiedzieć się, gdzie jest Skorcjusz. To zła pora na coś takiego, nie sądzisz? Być może zaniedbaliśmy sprawę, ignorując ją.
Bonosus pomyślał, że nic nie uchodzi uwagi cesarza. – Wiem, gdzie on jest – powiedział cicho, bez skrupułów łamiąc obietnicę. To jednak jest cesarz. Waleriusz nawet nie uniósł brwi. – Dobrze. Poinformuj prefekta miejskiego, a potem o wszystkim nam opowiedz. I kiedy osiemdziesiąt tysięcy jego poddanych wciąż w rozmaity sposób reagowało na ostatnie okrążenie woźnicy Białych i właśnie zaczynało wstawać, przeciągać się i myśleć o południowym posiłku i winie, cesarz wyszedł z kathisma i opuścił to zatłoczone miejsce, tak często będące świadkiem deklaracji i wydarzeń określających cesarstwo. Jeszcze zanim przeszedł przez otwarte drzwi, Waleriusz zaczął zdejmować ozdobny ceremonialny strój, w którym musiał występować publicznie. Służący poczęli rozkładać jedzenie na dużych bocznych stołach i mniejszych, okrągłych, ustawionych obok siedzeń. Niektórzy z obecnych w loży woleli wrócić na obiad do pałaców, podczas gdy młodsi mogli wyprawić się do samego Miasta, chcąc zakosztować pełnej podniecenia atmosfery gospód, ale przy ładnej pogodzie, a tego dnia taka była, przyjemnie było zostać w loży. Ku swemu zaskoczeniu Bonosus odkrył, że ma apetyt i jest spragniony. Rozprostował nogi – teraz miał na to miejsce – i wyciągnął kubek, by nalano mu wina. Przyszło mu na myśl, że następny posiłek będzie jadł jako senator cesarstwa w stanie wojny. To będzie odzyskanie ziem. Rhodias. Długo hołubione marzenie Waleriusza. Bez wątpienia to podniecająca myśl, budząca przeróżne... uczucia. Bonosus nagle pożałował, że tej nocy w jego małym domu pod murami będą spali bassanidzki lekarz i zdrowiejący woźnica. Niewątpliwie goście mogą stanowić pewną niedogodność. *** – Najpierw pozwolono mu wrócić do posiadłości Daleinoi. Został sprowadzony na tę wyspę – przez długi czas służyła jako więzienie – dopiero po próbie zabójstwa pierwszego Waleriusza w kąpieli. Crispin spojrzał na stojącą obok niego cesarzową. Byli sami na polanie. Jej excubitores zostali z tyłu, a czterej strażnicy czekali przed drzwiami mniejszych budynków. Duży budynek był ciemny, drzwi miał zaryglowane od zewnątrz, a wszystkie okiennice zamknięte, co nie pozwalało przeniknąć do środka łagodnemu blaskowi słońca. Już samo patrzenie na tę budowlę sprawiało Crispinowi dziwną trudność. Kryło się w niej coś dusznego, przygniatającego, lepkiego. Na polanie otoczonej sosnami prawie nie czuło się wiatru. – Myślałem, że za coś takiego jest kara śmierci – powiedział. – Trzeba było tak zrobić – rzekła Alixana. Crispin spojrzał na nią. Nie odrywała oczu od domu. – Petrus, który wtedy był doradcą swego wuja, nie chciał na to pozwolić. Powiedział, że z Daleinoi i ich poplecznikami trzeba postępować ostrożnie. Cesarz go posłuchał. Zwykle tak robił. Lecanus został przywieziony tutaj. Ukarano go, lecz nie stracono. Najmłodszy, Tertius, wciąż był dzieckiem. Pozwolono mu zostać w posiadłości i w końcu prowadzić sprawy rodziny. Styliane została w Mieście i przychodziła na dwór, kiedy podrosła; mogła nawet składać wizyty tutaj, choć była wtedy obserwowana. Lecanus nadal spiskował, nawet na tej wyspie, i usiłował wciągnąć do tego siostrę. W końcu zakazano jej odwiedzin. – Cesarzowa przerwała, spojrzała na Crispina, a potem znów na dom. – Ja do tego doprowadziłam. To ja kazałam ich obserwować w tajemnicy. A potem poprosiłam
cesarza, by cofnął jej pozwolenie, na krótko przed jej ślubem. – Więc nikt już tu nie przychodzi? Crispin zauważył dym, który spokojnie unosił się ze wszystkich budynków prosto w górę, a kiedy osiągał wysokość wiatru, rozwiewał się. – Ja przychodzę – rzekła Alixana. – Na pewien sposób. Zobaczysz. – A jeśli komuś powiem, zginę. Wiem. Podniosła na niego wzrok. Wciąż widział u niej napięcie. – Już słyszałam twoje zdanie na ten temat. Daj spokój, Crispinie. Ufam ci. Jesteś tu ze mną. Po raz pierwszy wypowiedziała jego imię w ten sposób. Ruszyła do przodu, nie dając mu szansy na odpowiedź. I tak nie potrafiłby nic wymyślić. Jeden z czterech strażników skłonił się nisko, a potem podszedł do zamkniętych drzwi domu i otworzył je. Skrzydło otworzyło się cicho na zewnątrz. Wewnątrz panowała prawie całkowita ciemność. Strażnik wszedł do środka i po chwili pojawiło się światło – zapalił jedną, a potem drugą lampę. Za pierwszym strażnikiem wszedł do domu drugi. Kaszlnął głośno na progu. – Jesteś ubrany, Daleinie? Przyszła się z tobą zobaczyć. Ze środka dobiegł sapiący, prawie niezrozumiały głos, przypominający bardziej jakiś dźwięk wydany przez zwierzę niż mowę. Strażnik nic nie powiedział; pchnął drewniane okiennice zamykające dwa okratowane żelazem okna, wpuszczając powietrze i nieco więcej światła, a potem wyszedł wraz ze swoim towarzyszem. Cesarzowa skinęła im głową. Skłonili się i odeszli w kierunku swoich domków. Teraz nikogo już nie było w zasięgu słuchu, a przynajmniej Crispin nikogo nie widział. Alixana spojrzała mu w oczy, a potem wyprostowała ramiona jak aktorka wychodząca na scenę i weszła z jasnego blasku słońca do domu. Crispin wszedł w milczeniu za nią. Czuł ucisk w piersiach. Serce mocno mu biło. Nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego. Nie miało to nic wspólnego z nim. Myślał jednak o Styliane, o ostatniej nocy, kiedy się z nią widział, o tym, co w niej zobaczył. I usiłował sobie przypomnieć, co wiedział o śmierci Flawiusza Daleina tego dnia, kiedy pierwszy Waleriusz został obwołany cesarzem Sarancjum. Zatrzymał się w drzwiach. Spory pokój frontowy. Dwoje drzwi, jedne z tyłu, wychodzące na sypialnię, a drugie z prawej strony, ale Crispin nie wiedział, dokąd prowadzą. Kominek w ścianie z lewej strony, dwa krzesła, z tyłu leżanka, ława, stół, zaryglowana skrzynia, na ścianach pusto, nie było nawet słonecznego dysku. Sapiący dźwięk był wydawany przez dziwnie oddychającego człowieka. Oczy Crispina powoli przywykły do nikłego światła i mozaicysta dostrzegł jakiś kształt poruszający się na leżance – podniósł się i odwrócił do nich. Crispin ujrzał osobę, która mieszkała – która została uwięziona – w tym domu, na tej wyspie, we własnym ciele, i wtedy coś sobie przypomniał, i poczuł falę mdlącego, niepohamowanego przerażenia. Oparł się o ścianę przy drzwiach, mimowolnie unosząc dłoń, jakby chciał osłonić twarz. Sarantyński ogień źle wpływał na ludzi, nawet jeśli go przeżyli. Ojciec został zabity. Kuzyn też, jak przypominał sobie Crispin. Lecanus Daleinus przeżył. Poniekąd. Patrząc na ślepca, na wypalone szczątki, które niegdyś były jego twarzą, na zwęglone, okaleczone dłonie, wyobrażając sobie spalone ciało okryte zwykłą brązową tuniką, Crispin naprawdę zastanawiał się, w jaki sposób ten człowiek wciąż żyje i dlaczego, jaki cel, pragnienie, potrzeba mogły powstrzymać go przed odebraniem sobie życia już dawno temu. Nie sądził, by była to pobożność. Brakowało tu najmniejszego śladu obecności boga.
Jakiegokolwiek boga. A potem przypomniał sobie słowa Alixany i pomyślał, że chyba wie. Celem mogłaby być nienawiść, potrzebą zemsta. Niemal bóstwo. Bardzo się starał, by nie zwymiotować. Zamknął oczy. I w tej chwili usłyszał tuż obok niego głos Styliane Daleiny, lodowato zimnej, patrycjuszowskiej, całkowicie niewzruszonej wyglądem brata: – Śmierdzisz, bracie. Ten pokój śmierdzi. Wiem, że dają ci wodę i miskę. Okaż nieco szacunku samemu sobie i używaj ich. Crispin otworzył oczy i obrócił się, by na nią spojrzeć. Szczęka mu opadła. Ujrzał cesarzową Sarancjum, wyprostowaną jak włócznia, by jak najbardziej dorównać wzrostem tamtej kobiecie. I znów usłyszał jej głos; ton i sposób mówienia były niepokojąco identyczne z głosem Styliane. – Już ci to mówiłam. Jesteś Daleinem. Nawet jeśli nikt tego nie widzi ani nie wie, ty musisz o tym pamiętać, bo inaczej przynosisz wstyd naszej krwi. Ohydna, przerażająca twarz na leżance poruszyła się. Nie można było określić, jaki wyraz usiłowała przybrać ta wypalona maska. Oczodoły były puste, poczerniałe. Nos był tylko smugą i to z niego wydobywał się ten świszczący dźwięk, kiedy człowiek oddychał. Crispin z trudem przełknął ślinę. Milczał. – Tak... przykro... siostro – rzekł ślepiec. Słowa wypowiadał powoli, bardzo niewyraźnie, ale zrozumiale. – Rozczarowuję... cię droga... siostro. Rozpłaczę się. – Nie możesz. Możesz jednak rozkazać, by tu posprzątano i wywietrzono, i tego się po tobie spodziewam. Gdyby Crispin zamknął oczy, mógłby przysiąc na świętego Dżada i wszystkie Błogosławione Ofiary, że jest tu Styliane, arogancka, pogardliwa, płonąca inteligencją i dumą. Nazwała Alixanę także aktorką. Teraz już wiedział, dlaczego cesarzowa tu przychodzi i dlaczego na jej twarzy maluje się takie napięcie. „Chcę kogoś odwiedzić, zanim armia wyruszy na morze”. Bała się tego mężczyzny. Mimo strachu przychodziła tu tylko dla Waleriusza, aby przekonać się, czy dzięki łasce życia czegoś nie knuje. Lecz ten pozbawiony oczu i nosa człowiek jest samotny, odizolowany, nie odwiedzany nawet przez siostrę – a jedynie przez tę nieskazitelną, mrożącą imitację Styliane, starającą się wyciągnąć z niego jakieś wyznanie. Czy trzeba się go bać i teraz, czy ma pozostać tylko poczuciem winy, nawiedzającym z przeszłości duszę? Z leżanki, od tej prawie niemożliwej do zniesienia postaci, dobiegł jakiś dźwięk. W chwilę później Crispin zdał sobie sprawę, że słyszy śmiech. Jego brzmienie przywoływało na myśl obraz czegoś prześlizgującego się po rozbitym szkle. – Chodź. Siostro – rzekł Lecanus Daleinus, niegdyś dziedzic patrycjuszowskiego rodu i niewyobrażalnej fortuny. – Nie ma... czasu! Rozbierz się! Pozwól mi... dotknąć! Pośpiesz się! Crispin znów zamknął oczy. – Świetnie, świetnie! – zabrzmiał trzeci głos. W jego głowie. – Ona tego nie znosi. Nie wie, w co wierzyć. Jest tu z nią ktoś jeszcze. Rude włosy. Nie mam pojęcia, kto. Na twój widok robi mu się niedobrze. Jesteś taki ohydny! Dziwka patrzy teraz na niego. Crispin poczuł, że świat zachwiał się i zakołysał jak statek uderzony falą. Dłonie mocno przycisnął do ściany za sobą. Rozejrzał się dzikim wzrokiem. Prawie natychmiast dostrzegł ptaka leżącego na parapecie.
– Nie wiem, dlaczego dzisiaj przyszła! Jak mogę na to odpowiedzieć? Uspokój się. Może jest tylko zaniepokojona. Może... Alixana roześmiała się głośno. Złudzenie znów budziło strach. To był śmiech innej kobiety, nie jej. Crispin przypomniał sobie Styliane w jej sypialni, jej cichy, sardoniczny śmiech, identyczny z tym. – Jesteś celowo obrzydliwy – rzekła cesarzowa. – To komiczna wersja ciebie, jak jakaś tania postać z pantomimy. Nie masz do zaproponowania nic lepszego niż obmacywanie się w twojej ciemności? – Cóż innego mógłbym... ci ofiarować, droga siostro? Żono najwyższego stratega. Czy zadowolił cię... zeszłej nocy? W twojej ciemności? A może zrobił to ktoś inny? Och, powiedz mi! Powiedz! Świszczący głos łamał się, jakby dźwięki z trudem wypełzały z jakiegoś krętego, na wpół zablokowanego tunelu prowadzącego do rzeczy kryjących się pod ziemią. – Świetnie! – znów usłyszał Crispin w ciszy półświata. – Chyba mam rację. Ona tylko cię sprawdza. Nadchodzi wojna. To przypadek. Ona się tylko martwi. Byłbyś zadowolony – wygląda fatalnie, jak wykorzystana przez niewolników. Staro! Crispin nie ruszał się z miejsca, walcząc z mdłościami i ostrożnie oddychając, choć teraz jego obecność nie była już właściwie tajemnicą. Głowę miał pełną wirujących desperacko myśli. Z tego chaosu wyrwało się pytanie, po które natychmiast sięgnął: Jak ten człowiek i jego stworzenie dowiedzieli się tutaj o wojnie? Działo się tu coś paskudnego. Ten ptak był inny od wszystkich, które znał czy słyszał. Wewnętrzny głos nie był głosem tworów Zotika. Ten duszoptak przemawiał gorzkim i twardym głosem kobiety spoza Bassanii: z Ispahanu, Adżbaru czy też krain, których nazw Crispin nawet nie znał. Był ciemny, mały jak Linon, ale zupełnie do Linon niepodobny. Przypomniał sobie, że Daleinoi zbili fortunę dzięki monopolowi na handel przyprawami ze Wschodem. Spojrzał na mężczyznę na leżance, tak straszliwie poparzonego, zmienionego w tę przerażającą postać, i znów zadał sobie pytanie: Jak to możliwe, że on żyje? I znów nadeszła ta sama odpowiedź, wzbudzając strach. – Wiem – odparł nagle ptak w odpowiedzi na jakąś kwestię. – Wiem! Wiem! Wiem! Teraz w niskim, chrapliwym głosie Crispin słyszał gwałtowną jak płomień radość. – Nie jestem tym zachwycona – rzekła cesarzowa lodowatym, ostrym głosem Styliane – i nie widzę powodu, by sprawiać ci przyjemność. Wolę własne rozrywki, bracie. Przyszłam, by zapytać, czy czegoś nie potrzebujesz... teraz. – Podkreśliła ostatnie słowo. – Może pamiętasz, drogi bracie, że zostawiają nas samych tylko na krótką chwilę. – Oczywiście, że... pamiętam. Dlatego jesteś tak okrutna... i wciąż ubrana. Podejdź bliżej, siostrzyczko... i powiedz mi. Powiedz mi... jak on cię... wziął zeszłej nocy? Czując, że żołądek wywraca mu się na drugą stronę, Crispin zobaczył, że Lecanus sięga okaleczoną dłonią pod tunikę, do krocza. I usłyszał wewnętrzny śmiech ptaka ze Wschodu. – Pomyśl o swoim ojcu – rzekła Alixana. – I o twoich przodkach. Jeżeli tylko tyle z ciebie zostało, bracie, już tu nie wrócę. Zastanów się. Ostrzegam cię po raz ostatni. Teraz pójdę na spacer i coś zjem. Wrócę, zanim odpłynę. Jeżeli wtedy się nie zmienisz, nie będę już miała czasu na te wyprawy i już się tu nie zjawię. – Och! Och! – wysapał mężczyzna na leżance. – Jestem niepocieszony! Zawstydziłem... ukochaną siostrę. Nasze niewinne, piękne dziecko. Crispin zobaczył, że Alixana przygryza wargę i patrzy na leżącą przed nią postać, jakby
mogła zgłębić ją spojrzeniem. Pomyślał, że ona nic nie wie. Nie wie, dlaczego jej nieskazitelne, wspaniałe oszustwo jest odrzucane z taką łatwością. Wyczuwała jednak, że z jakichś powodów nie odnosi ono skutku, że Lecanus z nią igra, i może dlatego tak bardzo boi się tego pokoju. I dlaczego wciąż tu przychodzi. Nie powiedziała nic więcej, wyszła z pokoju, z budynku, głowę unosząc wysoko nad wyprostowanymi ramionami, tak jak przedtem. Aktorka, cesarzowa, dumna jak jakaś bogini ze starożytnego panteonu, nie zdradzająca niczego, chyba że spojrzało się bardzo, bardzo uważnie. Crispin wyszedł za nią, a świdrujący śmiech ptaka rozbrzmiewał mu w głowie. Kiedy wychodził na słoneczny blask, zamykając oczy, chwilowo oślepiony, usłyszał: – Chcę tam być! Chcę, żebyśmy się tam znaleźli, Lecanie! Odpowiedzi oczywiście nie słyszał. * – Jeśli jesteś ciekaw, to Styliane nigdy mu nie uległa. Jest zepsuta, ale tego nigdy nie robiła. Crispin zastanawiał się, ile wiadomo o pewnej niedawnej nocy, a potem postanowił o tym nie myśleć. Znajdowali się w południowej części wyspy, mając widok na Deapolis. Excubitores cesarzowej towarzyszyli im w drodze przez lasek i jeszcze jedną polanę z budynkami, ale te były puste. Najwyraźniej kiedyś mieszkali tu inni więźniowie. Lecanus Daleinus i garstka jego strażników mieli całą wyspę dla siebie. Sądząc po słońcu, minęło już południe. Wkrótce w hipodromie znów rozpoczną się wyścigi, jeżeli już się tak nie stało, a dzień powoli zmierzał ku ogłoszeniu wojny. Crispin rozumiał, że cesarzowa po prostu zabija czas przed powrotem do tamtego domu na polanie, by sprawdzić, czy coś się zmieniło. Wiedział, że nic się nie zmieni. Nie wiedział natomiast, czy ma cokolwiek powiedzieć. Kryło się tu tyle zdrad: Zotika, Shirin i jej ptaka oraz jego własnej prywatności, jego daru, jego tajemnicy. Linon. Zarazem nie mógł zapomnieć ostatnich milczących słów tej istoty ze Wschodu i pobrzmiewającej w nich niezaprzeczalnej nuty niebezpieczeństwa. Kiedy usiedli do posiłku, nie miał apetytu; skubał z roztargnieniem kotlety rybne i oliwki. Pił wino. Poprosił, by je dobrze rozwodniono. Od chwili opuszczenia polany cesarzowa głównie milczała. Kiedy dotarli na brzeg, oddaliła się samotnie, stając się drobną, purpurową plamką na kamienistej plaży. W pewnej odległości za nią szło dwóch żołnierzy. Crispin usiadł na trawiastym skrawku ziemi między drzewami a kamieniami, obserwując światło zmieniające się na morzu. Zielone, niebieskie, niebieskozielone, szare. W końcu wróciła, gestem nakazała, by nie wstawał i z wdziękiem usiadła na rozpostartym dla niej kawałku jedwabiu. Na innym kawałku materiału rozłożono jedzenie; miejsce to powinno uspokajać swym pięknem, stanowiąc kwintesencję coraz szybciej rozkwitającej wiosny. Po pewnym czasie odezwał się Crispin: – Rozumiem, że obserwowałaś ich razem. Styliane i... jej brata. Cesarzowa też nie jadła. Skinęła głową. – Oczywiście. Musiałam. Jak inaczej nauczyłabym się, co i jak mówić, grając ją? Spojrzała na niego. Jakie to oczywiste, widziane w ten sposób. Aktorka ucząca się roli. Crispin znów spojrzał na morze. Po drugiej stronie wody wyraźnie było widać Deapolis. W tamtejszym porcie cumowało teraz więcej statków. Flota dla armii, wypływająca na zachód, do jego
domu. Ostrzegł matkę, Martiniana i Carissę. Nie miało to żadnego znaczenia. Co mogliby zrobić? Czuł głuchy strach; jego część stanowiło teraz wspomnienie ptaka w tamtym ciemnym domu. – A ty to robisz... przychodzisz tu, ponieważ... – Ponieważ Waleriusz nie chce kazać go zabić. Sama o tym myślałam, wbrew niemu. O zabiciu Daleina. Ma to jednak wielkie znaczenie dla cesarza. Widoczna ręka łaski, skoro rodzina... ucierpiała tak wiele, gdy ci... nieznani ludzie spalili Flawiusza. Więc przychodzę tu, daję to... przedstawienie i niczego się nie dowiaduję. Jeśli mam mu wierzyć, to Lecanus jest załamany, ohydny i nie ma żadnego celu. – Przerwała na chwilę. – Nie mogę przestać przychodzić. – Dlaczego nie chce go zabić? Musi być w nim wiele nienawiści. Wiem, że według nich to cesarz... wydał rozkaz. Spalenia. – Nigdy sobie nie wyobrażał, że komukolwiek zada to pytanie, a już na pewno nie cesarzowej Sarancjum. I nie z tym strasznym wewnętrznym poczuciem, że może tego człowieka powinno się zabić dawno temu. Może nawet jako akt łaski. Pomyślał ze smutkiem o wysokim rusztowaniu, o lśniących kawałkach kamienia i szkła, o wspomnieniach, o swoich dziewczynkach. Smutek był od tego łatwiejszy. Ta myśl przyszła mu do głowy nagle. Trudna prawda. Alixana długo milczała. Crispin czekał. Poczuł woń jej perfum. Przez chwilę się nad tym zastanawiał, ale uznał, że Lecanus nie mógł wiedzieć o osobistej naturze tego pachnidła. Przebywał tu zbyt długo. A potem uświadomił sobie, że nie chodzi nawet o to: ten człowiek nie ma nosa. Cesarzowa na pewno zdawała sobie z tego sprawę. Crispin zadrżał. Ona to dostrzegła. Odwróciła wzrok. – Nie masz pojęcia, jak tu było w czasie, kiedy umierał Apiusz – odezwała się. – Jestem tego pewien – odparł. – Kazał oślepić i uwięzić tu własnych siostrzeńców. – Głos miała bezbarwny, pozbawiony życia. Nigdy go takim nie słyszał. – Nie było następcy. Całymi miesiącami przed śmiercią Apiusza Flawiusz Daleinus zachowywał się jak przyszły cesarz. Przyjmował dworaków w swojej posiadłości, a nawet w miejskim domu, siedząc na krześle ustawionym na szkarłatnym dywanie w pokoju przyjęć. Niektórzy z nich przed nim klękali. Crispin nic nie odpowiedział. – Petrus... sądził, że Daleinus będzie całkowicie, niebezpiecznie nieodpowiednim cesarzem. Z wielu powodów. Spojrzała na niego, szukając ciemnymi oczyma jego wzroku. Wtedy zrozumiał, co go tak niepokoi: nie miał pojęcia, jak ma reagować, kiedy Alixana mówi albo wygląda jak kobieta, osoba, a niejako nieogarnięta cesarska potęga. – Więc zamiast tego pomógł umieścić na tronie swego wuja – powiedział. – Wiem o tym. Jak wszyscy. Nie odwracała wzroku. – Jak wszyscy. A Flawiusz Daleinus zginął w sarantyńskim ogniu na ulicy przed swoim domem. Był ubrany... w purpurę. Szedł do senatu, Crispinie. Carullus powiedział mu, że odzienie całe spłonęło, ale krążyły plotki o purpurowym wykończeniu. Siedząc na brzegu wyspy w tyle lat po tym wydarzeniu, Crispin nie wątpił w prawdę słów cesarzowej. Zaczerpnął tchu i powiedział: – Jestem zagubiony, pani moja. Nie rozumiem, co tu robię, dlaczego to słyszę. Mam nazywać cię po trzykroć wyniesioną, kłaniać się na klęczkach.
Wtedy po raz pierwszy lekko się uśmiechnęła. – Zaiste, rzemieślniku. Prawie zapomniałam. Od pewnego czasu nie robiłeś ani jednego, ani drugiego, prawda? – Nie mam pojęcia, jak się tu... zachowywać. Wzruszyła ramionami, wciąż z rozbawionym wyrazem twarzy, ale w jej głosie zagościło coś innego. – A dlaczego miałbyś to wiedzieć? Jestem kapryśna i nieuczciwa, opowiadając ci o tajemnych sprawach, narzucając złudzenie intymności. Jednak na jedno moje słowo żołnierze zabiją cię i tu pochowają. Dlaczego miałbyś zakładać, że możesz wiedzieć, jak się zachowywać? – Sięgnęła po wydrylowaną oliwkę. – Tego też oczywiście nie możesz wiedzieć, ale ten okaleczony człowiek, którego właśnie widzieliśmy, był najlepszy z nich wszystkich. Bystry i odważny, wspaniały, przystojny mężczyzna. Samotnie wyprawiał się wiele razy na Wschód z karawanami wiozącymi przyprawy, za Bassanię, by nauczyć się wszystkiego, co się da. Tego, co zrobił z nim ogień, żałuję bardziej niż losu, jaki spotkał jego ojca. Powinien zginąć, a nie przeżyć i stać się... tym czymś. Crispin znów przełknął ślinę. – Ale dlaczego ogień? Dlaczego w taki sposób? Oczy Alixany patrzyły spokojnie. Crispin miał świadomość jej odwagi... a zarazem faktu, że ona może mu tę odwagę pokazywać, dla własnych celów naprowadzając go, by ją dostrzegł. Był zdezorientowany i przestraszony, nieustannie świadom, ile warstw i zarysów znaczenia otacza tę kobietę. Zadrżał. Jeszcze zanim mu odpowiedziała, pożałował zadanego pytania. – Cesarstwa potrzebują symboli. Nowi cesarze potrzebują potężnych symboli. To chwila, kiedy wszystko się zmienia, kiedy bóg przemawia wyraźnym głosem. Tego dnia, kiedy w hipodromie obwołano Waleriusza I, Flawiusz Daleinus pojawił się na ulicy w purpurze, wyszedł z domu, by zasiąść na Złotym Tronie, jakby miał do niego prawo. Umarł straszliwą śmiercią, jakby rażony gromem przez Dżada, uderzającym go z góry za taką zuchwałość, by nigdy o tym nie zapomniano. – Nie spuszczała wzroku z jego oczu. – Byłoby zupełnie inaczej, gdyby zasztyletował go jakiś żołnierz w zaułku. Crispin przekonał się, że nie potrafi odwrócić spojrzenia. Ta precyzyjna, światowa inteligencja kryjąca się w jej urodzie. Otworzył usta, ale nie udało mu się nic powiedzieć. Na ten widok uśmiechnęła się. – Zapewne pragniesz jeszcze raz powiedzieć – rzekła cesarzowa Alixana – że jesteś tylko rzemieślnikiem, że nie chcesz mieć z tym wszystkim nic wspólnego. Czy mam rację, Caiusie Crispusie? Zamknął usta. Zaczerpnął głęboko tchu. Mogła się mylić i tym razem tak było. Z mocno bijącym sercem i dziwnym rykiem w uszach Crispin usłyszał własne słowa: – Nie możesz oszukać człowieka w tym domu, pani moja, mimo że jest niewidomy. Ma przy sobie nienaturalne stworzenie, które widzi i bezgłośnie do niego mówi. To coś z półświata. On wie, że to ty, a nie jego siostra, cesarzowo. Zbladła. Zawsze będzie to pamiętał. Pobielała jak całun. Jak płótno, w które owija się zmarłych na pogrzeb. Wstała zbyt szybko, niemal upadła – był to jedyny pozbawiony wdzięku ruch, jaki kiedykolwiek u niej widział. Też zerwał się na nogi; w głowie słyszał ryk niczym fal przyboju albo burzy. – Pytał tego ptaka – to jest ptak – dlaczego przyszłaś dzisiaj... akurat dzisiaj. Uznali, że to przypadek. Że się tylko martwisz. A potem ptak powiedział, że... że chce być przy tym, kiedy... coś się wydarzy.
– O najdroższy Dżadzie – powiedziała cesarzowa Sarancjum, a jej nieskazitelny głos pękł jak talerz rozbity na kamieniu. – Och, ukochany. Odwróciła się i niemal wbiegła na ścieżkę prowadzącą między drzewami. Crispin ruszył za nią. Excubitores, zaalarmowani jej postępowaniem, podążyli ich śladem. Jeden z nich pobiegł do przodu, by pilnować ścieżki. Nikt nic nie mówił. Dotarli do polany. Była cicha, jak przedtem. Dym wciąż unosił się do góry, jak przedtem. Nie było widać żadnego ruchu. Lecz drzwi do więzienia Daleina były otwarte, a na ziemi leżało dwóch martwych strażników. Alixana stała jak skamieniała, niczym jedna z sosen w nieruchomym powietrzu. Jej twarz była rozdarta cierpieniem jak drzewo uderzone przez piorun. Istniały dawne legendy o kobietach, leśnych duchach, zamienionych w drzewa. Crispin pomyślał o nich na widok Alixany. Czuł w piersiach przerażający ucisk, a ryk w uszach nie ustawał. Jeden z excubitores zaklął wściekle, rozbijając ciszę. Wszyscy czterej przebiegli przez otwartą przestrzeń, dobywając po drodze mieczy, i uklękli parami przy dwóch zabitych. Crispin podszedł do nich, spostrzegł, że każdego z nich powalił cios miecza zadany od tyłu, i wszedł do otwartego, milczącego domu. Lampy zniknęły. Frontowy pokój był pusty. Crispin wszedł szybko do sypialni i do kuchni leżącej z boku. Nikogo. Wrócił do głównego pokoju, spojrzał na parapet okna przy drzwiach. Ptak też zniknął. Crispin wyszedł na zewnątrz, na łagodny, złudny blask słońca. Cesarzowa stała samotnie, wciąż jak przykuta do ziemi, w pobliżu drzew. To niebezpieczne, zdążył pomyśleć, zanim jeden z dwóch excubitores klęczących obok bliższego z zabitych wstał i przesunął się za swego towarzysza. Miecz miał wciąż obnażony. Drugi żołnierz badał ciało strażnika. Miecz uniósł się, lśniąc w blasku słońca. – Nie! – zawołał Crispin. To byli excubitores, gwardia cesarska, najlepsi żołnierze w cesarstwie. Klęczący nie spojrzał w górę ani do tyłu. Gdyby to zrobił, zginąłby. Zamiast tego rzucił się w bok i przetoczył po ziemi po klindze własnego miecza. Ostrze, które spadało na niego z góry, wbiło się w ciało już martwego strażnika. Napastnik zaklął dziko, oswobodził klingę i odwrócił się do drugiego żołnierza – dowódcy całej czwórki – który już stał, trzymając wyciągnięty miecz. Crispin zobaczył, że obok cesarzowej wciąż nikogo nie ma. Dwaj excubitores krążyli powoli wokół siebie, dla lepszej równowagi szeroko rozstawiając nogi. Pozostali dwaj żołnierze już wstali, ale trwali w bezruchu, jakby porażeni. Na polanie była śmierć. Było coś więcej. Caius Crispus z Vareny, człowiek żyjący w świecie i pochodzący z tego świata, zmówił w milczeniu krótką modlitwę do boga swych przodków, przebiegł trzy długie kroki i z całą siłą, jaką mógł zebrać, wbił ramię w krzyż zdradzieckiego żołnierza. Mężczyzna wypuścił ze świstem powietrze z płuc, głowa odskoczyła mu do tyłu, ręce rozłożył bezradnie od siły uderzenia i wypuścił miecz ze zdrętwiałych palców. Crispin padł na ziemię razem z nim, ale szybko się od niego odtoczył i dźwignął się do góry na rękach. Zdążył zobaczyć, jak człowiek, któremu uratował życie, bezceremonialnie wbija miecz w plecy leżącego na ziemi zdrajcy, odbierając mu życie. Excubitor rzucił Crispinowi szybkie, badawcze spojrzenie, po czym obrócił się na pięcie i pomknął z zakrwawionym mieczem w ręku ku cesarzowej. Wstając z kolan,
Crispin patrzył na niego z sercem w gardle. Alixana stała bez ruchu; ofiara na polanie, przyjmująca swój los. Żołnierz zatrzymał się przed nią i odwrócił się, by bronić swej cesarzowej . Crispin usłyszał dziwny dźwięk wydobywający się z jego własnych ust. Obok niego leżeli na tej polanie dwaj martwi ludzie. Sam podbiegł, potykając się, do Alixany. Zauważył, że twarz wciąż ma kredowobiałą. Teraz podeszli do nich pozostali dwaj excubitores z dobytymi mieczami i z przerażeniem wypisanym na twarzach. Dowódca, stojący przed cesarzową, czekał na nich; kręcił głową na wszystkie strony, omiatając całą okolicę wzrokiem i usiłując zajrzeć w cień pod sosnami. – Schować miecze! – warknął. – Szyk. Już. Ustawili się jeden obok drugiego. Dowódca stał przed nimi, mierząc ich kolejno groźnym wzrokiem. A potem wbił zakrwawiony miecz w brzuch drugiego z nich. Crispin wciągnął ze świstem powietrze, zaciskając pięści. Dowódca excubitores patrzył, jak jego ofiara pada na ziemię, po czym odwrócił się do cesarzowej. Alixana nie poruszyła się. – On też został kupiony, Marisku? – zapytała bezbarwnym, niemal nieludzkim głosem. – Nie mogłem być pewien, pani moja – odparł zapytany. – Neriusa jestem pewien. – Skinął głową w kierunku drugiego żołnierza. Spojrzał przenikliwie na Crispina. – Ufasz Rhodianinowi? – Ufam Rhodianinowi – rzekła Alixana z Sarancjum. W jej głosie ani twarzy nie było krzty życia. – Chyba cię ocalił od śmierci. Żołnierz nie zareagował na jej słowa, za to stwierdził: – Nie rozumiem, co się tu stało, ale nie jesteś tu bezpieczna, pani moja. Alixana roześmiała się. Ten dźwięk Crispin też będzie pamiętał. – Och, wiem o tym – odparła. – Wiem. Nie jestem tu bezpieczna. Teraz jest już jednak za późno. – Zamknęła oczy. Crispin zobaczył, że dłonie ma zwieszone po bokach. Jego dłonie zaciskały się i rozwierały, świadcząc o zamęcie, jaki miał w głowie. – Teraz to takie oczywiste, że jest o wiele za późno. Mogę się założyć, że dzisiaj jest dzień zmiany strażników prefekta miejskiego. Zapewne już tu byli i patrzyli, kiedy przybiliśmy, a potem czekali, aż oddalimy się od polany. – Crispin i obaj żołnierze spojrzeli na nią. – Dwóch zabitych tutaj – rzekła Alixana. – A zatem dwaj ludzie prefekta zostali kupieni. Oraz oczywiście ci czterej nowi, którzy przybyli tu łodzią, bo inaczej nie miałoby to sensu. A ty myślisz, że jeszcze dwaj excubitores. – Po jej twarzy przebiegł skurcz, ale po chwili znów wróciła na nią maska. – Zapewne opuścił wyspę, gdy tylko się oddaliliśmy. Teraz niewątpliwie są już w Mieście. Sądzę, że od pewnego czasu. Żaden z trzech mężczyzn nie odezwał się słowem. Crispina bolało serce. To nie był jego naród, Sarancjum nie było jego miejscem na ziemi Dżada, ale rozumiał, co ona mówi. Świat się zmieniał. Może już się zmienił. Alixana otworzyła oczy. Spojrzała prosto na niego. – On ma coś, co pozwala mu... widzieć? – Żadnego wyrzutu w głosie. W jej głosie nie było niczego. Gdyby powiedział jej od razu... Kiwnął głową. Dwaj żołnierze sprawiali wrażenie, że nic nie rozumieją Oni się nie liczą. Liczy się tylko ona. Patrząc na nią, zdał sobie sprawę, że bardzo się liczy. Odwróciła
się od niego, patrząc na dwóch martwych strażników leżących pod budynkiem więzienia. A potem odwróciła się od wszystkich, od stojących z nią mężczyzn, od zabitych na polanie. Zwróciła się na północ, wyprostowana jak zwykle, z lekko uniesioną głową, jakby chciała coś dojrzeć nad wysokimi sosnami, za cieśniną z jej delfinami, statkami i białogrzywymi falami, za portem, murami miasta, spiżowymi wrotami, za teraźniejszością i przeszłością, za światem i półświatem. – Sądzę – rzekła Alixana z Sarancjum – że już może być po wszystkim. – Odwróciła się z powrotem do nich. Oczy miała suche. – Naraziłam cię na śmiertelne niebezpieczeństwo, Rhodianinie. Przepraszam cię. Będziesz musiał wrócić na cesarskiej łodzi sam. Możesz się spodziewać trudnych pytań, pewnie zaraz po przycumowaniu. Raczej później, wieczorem. Będzie wiadomo, że byłeś dziś ze mną, zanim zniknęłam. – Pani moja? – powiedział. – Przecież nie wiesz, co się stało. – Przerwał, z trudem przełknął ślinę. – On jest najsprytniejszy z wszystkich ludzi. – Wtedy dotarło do niego jej ostatnie słowo. – Zniknęłaś? Spojrzała na niego. – Masz rację, nie wiem na pewno. Ale jeśli sprawy potoczyły się w pewien sposób, to cesarstwo, jakim je znamy, skończyło się i ktoś po mnie przyjdzie. Nie obchodziłoby mnie to, ale... – Znów zamknęła oczy. – Ale mam... jedną, a może dwie rzeczy do zrobienia. Nie mogę pozwolić, by mnie przedtem znaleźli. Mariscus mnie odwiezie – na wyspie na pewno jest jakaś mała łódka – a potem zniknę. – Zaczerpnęła tchu. – Wiedziałam, że powinno się go zabić. – Po chwili dodała: – Crispinie, Caiusie Crispusie, jeśli mam rację, Gezjusz nie będzie ci już służył pomocą. – Zadrżały jej usta. Głupiec mógłby to nazwać uśmiechem. – Będziesz potrzebował Styliane. Ona może cię ochroni. Sądzę, że coś do ciebie czuje. Nie miał pojęcia, skąd ona może to wiedzieć. Przestał już dbać o takie rzeczy. – A ty, pani moja? – zapytał. Ślad rozbawienia. – Co do ciebie czuję, Rhodianinie? Mocno przygryzł wargę. – Nie, nie. Co zrobisz, pani moja? Czy nie mogę... czy nie możemy ci pomóc? Potrząsnęła głową. – To nie twoja rola. Ani nikogo innego. Jeśli mam rację co do tego, co się stało, muszę przed śmiercią wykonać pewne zadanie, a potem może nadejść koniec. – Spojrzała na Crispina, stojąc bardzo blisko niego, a jednak gdzieś indziej, niemal w innym świecie. – Powiedz mi, kiedy umarła twoja żona... jak żyłeś dalej? Otworzył usta i zamknął je, nie odpowiadając. Odwróciła się. Wrócili przez las do morza. Znalazłszy się na kamienistym wybrzeżu wyspy, nadal nie mógł mówić. Patrzył, jak cesarzowa rozpina broszę spinającą jej purpurowy płaszcz i pozwala mu opaść na ziemię, a potem upuszcza samą broszę, odwraca się i idzie wzdłuż białych kamieni. Mężczyzna imieniem Mariscus ruszył za nią. Oboje zniknęli Crispinowi z oczu. „Jak żyłeś dalej?”. Kiedy z jedynym pozostałym żołnierzem wrócił do łodzi, nie przyszła mu do głowy żadna odpowiedź; nie przychodziła i później, gdy na ostry rozkaz żołnierza marynarze podnieśli kotwicę i pożeglowali z powrotem do Sarancjum. Cesarski płaszcz i złota brosza zostały na wyspie i wciąż tam leżały, kiedy tej nocy wyszły gwiazdy i wzeszedł księżyc.
Rozdział 10 Wyglądało na to, że Oleandrowi poszło dobrze. Nie znajdowali się w olbrzymim sektorze stronnictwa Zielonych – jego matka wyraźnie mu tego zakazała – lecz wydawało się, że chłopak ma wystarczające kontakty w hipodromie, by otrzymać doskonałe miejsca położone i nisko, i w pobliżu linii startowej. Zdaje się, że niektórzy z porannych bywalców wywodzących się z zamożniejszych klas woleli zrezygnować z popołudniowego widowiska. W ten sposób Cleander znalazł trzy miejsca. Mieli dobry widok na dość nieporęczną maszynę startową oraz tłum posągów ustawionych wzdłuż spina, mogli nawet zajrzeć w zadaszoną przestrzeń, gdzie właśnie teraz artyści i woźnice czekali na sygnał do rozpoczęcia popołudniowej parady. Dalej widniało jeszcze jedno wejście prowadzące do rozległych przestrzeni pod trybunami. Cleander z wyraźną przyjemnością nazwał je Bramą Śmierci. Chłopak był ubrany z doskonałym umiarkowaniem w brązy i złoto; tunikę ściągnął szerokim pasem, a po barbarzyńsku długie włosy zaczesał do tyłu. Z ożywieniem objaśniał matce i lekarzowi, którego sługę zabił przed dwoma tygodniami, wszystko, co się działo w hipodromie. Rustem, świadom ironii sytuacji, pomyślał, że Cleander wygląda na szczęśliwego i bardzo młodego. Thenais została powitana przez co najmniej pół tuzina mężczyzn i kobiet siedzących w pobliżu i przedstawiła im Rustema z nienaganną ogładą. Nikt nie pytał, dlaczego nie towarzyszy mężowi w kathisma. To był dobrze wychowany, dobrze ubrany sektor hipodromu. Wśród stojących miejsc powyżej mogły pojawiać się wrzaski i przepychanki, ale nie tu, na dole. „A przynajmniej dopóki po piasku znów nie pobiegną konie”, pomyślał Rustem. Z zawodowym zainteresowaniem zauważył u siebie oznaki podekscytowania, niweczące jego obojętność. Bezsprzecznie udzielał mu się nastrój tłumu – nigdy w życiu nie znajdował się wśród takiej liczby ludzi. Rozległ się dźwięk trąbki. – Idą – rzekł Cleander, siedzący z drugiej strony matki. – Zieloni mają cudownego żonglera, zobaczysz go zaraz za koniem prefekta hipodromu. – Żadnych wzmianek o stronnictwach – upomniała go cicho Thenais z oczyma utkwionymi w bramie prowadzącej na piasek, gdzie rzeczywiście pojawił się jeździec. – Wcale nie mówię o stronnictwach – odparł chłopak. – Ja ci po prostu... objaśniam, matko. Mniej więcej wtedy zaczęło być trudno cokolwiek objaśniać albo objaśnień słuchać, jako że tłum wybuchnął rykiem pozdrowienia, niczym zwierz o jednym głosie. Za pojedynczym jeźdźcem pojawiła się oszałamiająca, wielobarwna procesja artystów. Żongler wspomniany przez Clenadra podrzucał płonące pałeczki. Obok niego i za nim pląsały tancerki odziane w błękit i zieleń, a za nimi w czerwień i biel, robiąc salta i gwiazdy. Jedna z nich szła na rękach z ramionami wykręconymi w takiej pozycji, że Rustem aż się skrzywił. Pomyślał, że zanim dobiegnie czterdziestki, nie będzie mogła unieść kubka bez bólu. Inny artysta musiał pochylić głowę, wychodząc z tunelu na szczudłach, dających mu wzrost olbrzyma, a potem udało mu się jakoś na nich zatańczyć. Wyraźnie był ulubieńcem widowni i jego pojawienie się wywołało jeszcze głośniejszy ryk zachwytu. Dalej szli muzykanci z bębnami, fletami i cymbałami. Potem przed widzami przemknęły kolejne tancerki, zabiegając sobie wzajemnie drogę i powiewając trzymanymi w rękach długimi pasami zwiewnego, kolorowego materiału. Ich skąpe stroje także
falowały na wietrze. Rustem pomyślał, że gdyby te prawie nagie kobiety pokazały się publicznie w Bassanii, zostałyby ukamienowane. A potem, tuż za nimi, wyjechały rydwany. – To Crescens! Chwała Zielonym! – krzyknął Cleander, nie zważając na zakaz matki i pokazując na mężczyznę w srebrnym hełmie. Na chwilę zamilkł. – A obok niego jedzie ten młody. Taras. Z Błękitnych. Znów powozi pierwszym rydwanem. – Szybko zerknął na Rustema. – Skorcjusza tu nie ma. – Co? – powiedział rumiany, rudowłosy mężczyzna siedzący za Thenais, pochylając się do przodu i lekko ją trącając. Matka Cleandra odsunęła się nieco, unikając kontaktu i obserwując z obojętną miną rydwany wyjeżdżające z szerokiego tunelu z lewej strony. – Spodziewałeś się go? Nikt nie ma pojęcia, gdzie on jest, chłopcze. Cleander na szczęście nic na to nie powiedział. Chłopak nie był całkowicie pozbawiony rozumu. Za dwoma prowadzącymi rydwanami szybko wytoczyły się następne; tancerki posuwały się w podskokach w kierunku kathisma znajdującej się przy końcu prostego odcinka. Nie można było dostrzec, kto tam siedzi, ale Rustem wiedział, że wśród elity zgromadzonej pod dachem loży znajduje się Plautus Bonosus. Chłopak powiedział mu wcześniej z nieoczekiwaną nutą dumy, że pod nieobecność cesarza to jego ojciec czasami upuszcza biały skrawek materiału na znak rozpoczęcia igrzysk. Z tunelu wyjechały ostatnie rydwany. Skórzane stroje ich woźniców okrywała biel i czerwień. Pojedynczy jeździec i pierwsze tancerki znajdowały się już po drugiej stronie, za posągami; kiedy procesja przejdzie obok tamtejszych trybun, zejdą z toru drugą bramą. – Sądzę – odezwała się Thenais Sistina – że przyda mi się chwila odpoczynku od słońca. Czy za tą bramą można się posilić? – pokazała ręką na miejsce, skąd wyszły konie. – Właściwie tak – odparł Cleander. – W środku jest mnóstwo stoisk z jedzeniem. Ale żeby się tam dostać, trzeba wyjść z powrotem na górę, a potem zejść po schodach. Nie możesz wejść przez Bramę Parad, bo stoi tam strażnik. – Rzeczywiście – przyznała matka. – Widzę go. Zapewne przepuści mnie, chcąc oszczędzić kobiecie długiej drogi naokoło. – Na pewno nie. I na pewno nie możesz iść sama, matko. To jest hipodrom. – Dziękuję, Cleandrze, doceniam twoją troskę, że mogliby się tu znaleźć... niezdyscyplinowani ludzie. – Miała nieodgadniona minę, lecz chłopak strasznie się zaczerwienił. – Nie mam zamiaru wchodzić tam, gdzie zniknęły te wszystkie konie, i nawet nie śniłoby mi się iść samej. Doktorze, będziesz tak łaskaw...? Z większą niechęcią, niż chciałby się przyznać, Rustem wstał z laską w ręce. Teraz może nie zobaczyć początku wyścigów. – Ależ oczywiście, pani moja – mruknął. – Czujesz się niedobrze? – Chwila spędzona w cieniu i coś chłodnego do picia wystarczą – odparła kobieta. – Cleandrze, zostań tu i zachowuj się z godnością. Oczywiście wrócimy. Wstała, przeszła obok Rustema, zeszła po dwóch stopniach i ruszyła wąskim przejściem między pierwszym rzędem siedzeń i barierą oddzielającą trybuny od toru. Po drodze włożyła kaptur, ukrywając pod nim twarz. Rustem poszedł za nią z laską w ręce. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Ludzie chodzili po całym hipodromie – zajmowali miejsca, szli coś zjeść albo udawali się do latryn. Wszystkie oczy były skierowane na hałaśliwą paradę. Zatrzymując się w dyskretnej odległości za żoną senatora, Rustem zobaczył, że zwraca się ona do strażnika przy niskiej barierce z furtką, przy której kończyło się przejście, tuż obok otwierającej się o kilka kroków dalej wspaniałej Bramy Parad.
Mina strażnika wyrażająca początkowo szorstką obojętność dość szybko złagodniała pod wpływem słów Thenais. Rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikogo nie ma w pobliżu, po czym otworzył niską furtkę na końcu przejścia i wpuścił kobietę do zadaszonej przestrzeni pod trybunami. Rustem wszedł za nią, wręczając strażnikowi po drodze drobną monetę. Dopiero kiedy wszedł do sklepionego tunelu, starannie unikając dowodów wskazujących na to, że właśnie przechodziły tędy konie, Rustem zauważył, że w nikłym świetle atrium stoi samotnie mężczyzna odziany w skórzany strój woźnicy i błękitną tunikę. Kobieta zatrzymała się, czekając na Rustema. Z wnętrza kaptura dobiegł jej cichy głos: – Miałeś rację, lekarzu. Wygląda na to, że twój pacjent, a nasz nieoczekiwany gość, jednak się tu zjawił. Proszę, pozwól mi spędzić z nim chwilę sam na sam. I nie czekając na odpowiedź, podeszła do mężczyzny stojącego samotnie w tunelu. Obok szerokich, wysokich wrót, niedaleko furtki, przy której zatrzymał się Rustem, stało dwóch ludzi z obsługi toru. Najwyraźniej właśnie mieli je zamknąć. Sądząc po tym, w jaki sposób patrzyli na Skorcjusza, równie wyraźnie porzucili ten zamiar. Nie zauważył go jeszcze nikt inny. Zapewne krył się w cieniach, dopóki rydwany nie wytoczyły się na tor. Z tego dużego atrium rozchodziły się trzy główne tunele i pół tuzina mniejszych. Wewnętrzna przestrzeń hipodromu była ogromna, przepastna i Rustem uświadomił sobie, że mogłoby się w niej zmieścić więcej ludzi, niż mieszkało ich w Kerakeku. Wiedział, że w mieszkaniach rozmieszczonych wzdłuż tych korytarzy wiodą oni normalne życie. Były tu stajnie, warsztaty, stragany z jedzeniem i winiarnie, lekarze, dziwki, chiromanci, kaplice. Miasto w Mieście. A to otwarte, wysoko sklepione atrium było zwykle ruchliwym, zatłoczonym miejscem spotkań, rozbrzmiewającym niezliczonymi dźwiękami. Rustem domyślił się, że za chwilę takie będzie, kiedy tunelami prowadzącymi z przeciwnej strony wrócą uczestnicy parady. W tej chwili było niemal puste, ponure i zakurzone – bo takie wrażenie odnosiło się po jasnym blasku słońca panującym na zewnątrz. Rustem zobaczył, jak żona senatora podchodzi do woźnicy. Zdjęła kaptur. Skorcjusz odwrócił głowę – zbyt późno – i spostrzegł kobietę, a Rustem zauważył nagłą zmianę w jego postawie. Wtedy zrozumiał parę rzeczy. Był przecież spostrzegawczy. To niezbędna cecha dobrego lekarza. W sumie król królów wysłał go do Sarancjum właśnie z tego powodu. Spodziewał się wielu reakcji, łącznie z wyraźną możliwością, że zemdleje przed dotarciem do hipodromu, ale pojawienie się Thenais w pustej, rozbrzmiewającej echem przestrzeni Atrium Parad nie było jedną z nich. Dwaj pomocnicy przy bramie spostrzegli go, gdy tylko wyszedł z jednego z tuneli mieszkalnych, po wyjechaniu ostatniego rydwanu. Palec położony na ustach zapewnił mu ich natychmiastową, pełną zaskoczenia współpracę. Wiedział, że za tę opowieść będą pili całą noc. Oraz przez wiele następnych. Czekał na właściwą chwilę, by się pojawić. Wiedział, że w najlepszym wypadku stać go będzie tego dnia tylko na jeden wyścig, a trzeba przekazać wiadomość w najodpowiedniejszym momencie, by podtrzymać Błękitnych, uspokoić wrzenie, ostrzec Crescensa i pozostałych. Oraz zaspokoić własną dumę. Musiał wystąpić w wyścigu, przypomnieć im wszystkim, że bez względu na to, co mogą zdziałać Zieloni podczas otwarcia sezonu, Skorcjusz wciąż jest między nimi i wciąż jest tym, kim zawsze był.
Jeśli to prawda. Być może popełnił błąd. Musiał to przyznać. Długi, powolny spacer od niewielkiego domu Bonosa okazał się zdumiewająco trudny i w pewnej chwili rana się otworzyła. Zauważył to dopiero wtedy, gdy tunika zabarwiła się krwią. Brakowało mu tchu, a każda próba zaczerpnięcia większej ilości powietrza powodowała ból. Powinien wynająć lektykę albo poprosić Astorga, by przysłał po niego tragarzy, ale nawet nie powiedział przełożonemu stronnictwa, co robi. Upór zawsze miał cenę – dlaczego teraz miałoby być inaczej? Tym przybyciem na pierwszy popołudniowy wyścig, podejściem po piasku do linii startowej chciał powiedzieć coś od siebie. Nikt w Sarancjum nie wiedział, że się tu wybiera. A przynajmniej tak sądził. A potem zobaczył w rozproszonym świetle zbliżającą się Thenais i serce zabiło mu mocno, obijając się o połamane żebra. Nigdy nie przychodziła do hipodromu. Jeśli tu się zjawiła, to dlatego, że go szuka, a on nie miał pojęcia, jak się... Wtedy zobaczył za nią Bassanidę, siwobrodego, szczupłego lekarza z tą jego laską, którą dodawał sobie godności. I w tej chwili Skorcjusz z Soriyyi potężnie zaklął w duchu. Teraz wszystko zrozumiał. Ten przeklęty lekarz miał zapewne jakieś nieszczęsne poczucie zawodowego obowiązku. Zobaczył, że pacjent zniknął, domyślił się, że to dzień wyścigów, poszukał sposobu na dostanie się do hipodromu i... Tym razem zaklął już nie w duchu, ale półgłosem, i to jak żołnierz w tawernie. Ten człowiek oczywiście musiał się udać do domu Bonosa. Do Cleandra, któremu ojciec zakazał przychodzić na wyścigi przez całą wiosnę – sam im to powiedział. Oznaczało to, że musieli rozmawiać z Thenais. To z kolei oznaczało... Zatrzymała się tuż przed nim. Znów poczuł zapamiętany zapach jej perfum. Spojrzał na nią, napotkał jej czysty wzrok, poczuł ucisk w gardle. Wydawała się chłodna, obojętna – a on czuł siłę jej gniewu bijącego w niego jak gorący podmuch z pieca. – Całe Sarancjum będzie zachwycone, że wyzdrowiałeś, woźnico – mruknęła. Byli sami w tej ogromnej przestrzeni. Przez chwilę. Parada zaraz się skończy, jej uczestnicy wrócą z hałasem tunelami. – Jestem zaszczycony, słysząc te słowa najpierw z twoich ust – powiedział. – Mam nadzieję, że otrzymałaś ode mnie liścik, pani moja? – Jakże uprzejmie się zachowałeś, pisząc do mnie – odparła. Sucha formalność, z jaką wypowiedziała te słowa, mówiła sama za siebie. – Oczywiście przepraszam, że przebywałam przez pewien czas z moją rodziną właśnie tej nocy, kiedy odczuwałeś taką... przemożną potrzebę mego towarzystwa. – Przerwała na chwilę. – Albo towarzystwa jakiejkolwiek kobiety chcącej ofiarować swoje ciało słynnemu woźnicy. – Thenais – powiedział i zamilkł. Poniewczasie zauważył, że kobieta trzyma w prawej ręce nóż. Wreszcie zrozumiał, czym naprawdę jest to spotkanie. Zamknął oczy. W życiu, jakie prowadził, zawsze istniała ta możliwość. – Tak? – zapytała tonem jak zwykle obojętnym i spokojnym. – Wydawało mi się, że ktoś wypowiedział moje imię. Spojrzał na nią. Nie potrafiłby wymienić z imienia ani nawet policzyć kobiet, z którymi dzielił noce przez te wszystkie lata. Ani jedna z nich nie potrafiła wywołać u niego takiego poruszenia, jak ona. Nagle poczuł się stary i zmęczony. Bolała go rana. Przypomniał sobie, że to samo czuł tej nocy, kiedy jej szukał. Że na nocnym wietrze bolało go ramię. – Ja to zrobiłem – powiedział cicho. – Ja wypowiedziałem twoje imię. Wypowiadam je w większość nocy, Thenais.
– Doprawdy? Jakże zabawne musi się to wydawać kobiecie leżącej wtedy obok ciebie. Obserwowali ich obaj pomocnicy. Jeden wciąż nie zamknął ust. Mogłoby to być śmieszne. Ten nieszczęsny lekarz stał uprzejmie z dala. Prawdopodobnie żaden z nich nie zauważył w przyćmionym świetle sztyletu. – Poszedłem do domu Shirin z Zielonych, by w imieniu Astorga przedstawić jej pewną propozycję – rzekł Skorcjusz. – Ach. To on chciał się z nią przespać? – Jesteś nieuprzejma. Skrzywił się na błysk w jej oczach, ponownie zdał sobie sprawę, jak bardzo jest rozwścieczona. Noszona przez całe życie maska opanowania, absolutnej, nieskazitelnej obojętności: co się dzieje z kimś takim, kiedy coś się przez nią przebija? Skorcjusz zbyt głęboko zaczerpnął tchu, poczuł przeszywający ból żeber i powiedział: – Chciał dyskretnie zaprosić ją, by przystała do Błękitnych. Obiecałem dodać do tej propozycji mój głos. – Twój głos – powtórzyła. Jej oczy zalśniły. Nigdy przedtem tego nie widział. – Tylko głos? W środku nocy. Wspiąłeś się do jej sypialni. Jakie to... skuteczne. – Prawdziwe. – Doprawdy. Przespałeś się z nią? Nie miała prawa o to pytać. Zaspokojenie jej ciekawości oznaczało zdradę innej kobiety, która obdarowała go dowcipem, życzliwością i dzieloną wspólnie przyjemnością. Nigdy nie przyszło mu do głowy, by nie odpowiedzieć lub skłamać. – Tak – odparł. – To było nieoczekiwane. – Ach. Nieoczekiwane. W ręce wciąż trzymała nóż. – Gdzie cię zranili? – zapytała. Z jednego z tuneli dochodziły jakieś hałasy. Pierwsze tancerki zeszły z toru. Za Thenais Skorcjusz widział przez Bramę Parad, jak osiem rydwanów biorących udział w pierwszym wyścigu zawraca do ukośnej linii startu. Nagle przyszło mu do głowy, że może już wystarczy tego, co dotąd zrobił ze swoim życiem. Że to spojrzenie Thenais świadczy o poziomie bólu, jaki spowodował – może to niesprawiedliwe obciążenie, ale gdzie w życiu można znaleźć sprawiedliwość? – i że przecież może zginąć, przyjmując śmierć z jej ręki tu, w tym miejscu. Nigdy nie spodziewał się dożyć starości. – W lewy bok. Rana kłuta, a wokół niej połamane żebra – wyjaśnił. Kiedyś, dawno temu, chciał tylko ścigać się rydwanem. Skinęła głową, w zamyśleniu przygryzając wargę; między jej brwiami powstała jedna zmarszczka. – A to pech. Mam nóż. – Zauważyłem. – Gdybym chciała bardzo cię zranić przed śmiercią...? – Ugodziłabyś mnie tutaj – powiedział i pokazał jej. I tak było widać krew. Przesiąkała przez niebieską tunikę. Spojrzała na niego. – Pragniesz umrzeć? Zastanowił się. – Chyba nie. Nie chciałbym jednak żyć, jeśli ma ci to sprawiać tyle przykrości.
Zaczerpnęła wtedy tchu. Odwaga, ból i jakby... szaleństwo. Ten gwałtowny, nigdy przedtem nie widziany błysk w jej oku. – Chyba sobie nie wyobrażasz, że zaraz nie poszłabym w twoje ślady. Znów zamknął oczy, a po chwili je otworzył. – Thenais, jest w tym tyle... złego. Jestem jednak przygotowany na wszystko, czego ty pragniesz. Nóż wciąż się nie poruszył. – Powinieneś mnie przed chwilą okłamać. Kiedy cię zapytałam. Był taki mały, kiedy ojciec po raz pierwszy pozwolił mu wsiąść na ogiera. Trzeba było go podnieść, a kiedy już siedział na tym dużym koniu, nogi sterczały mu prawie prosto na boki. Wywołało to śmiech. A potem nagłą ciszę wśród otaczających go ludzi, kiedy pod dotykiem dziecka na grzbiecie zwierzę znieruchomiało. W Soriyyi. Daleko stąd. Dawno temu. Całe życie temu. Skorcjusz potrząsnął głową. – Nie powinnaś była pytać. To prawda; nie okłamałby jej. Wtedy cofnęła klingę. Patrzył kobiecie prosto w oczy, na to, co – w tak straszny sposób – ujawniło się w nich, gdy zniknął też spokój pielęgnowany przez całe życie. I właśnie dlatego, że niemal zatapiał się w jej spojrzeniu, zaplątany w nią i we wspomnienia, nieświadom nawet skierowanego w górę ruchu drobnej dłoni trzymającej nóż, nie zauważył, że zza Thenais wyszedł szybkim krokiem jakiś mężczyzna i chwycił ją za nadgarstek, blokując cios własnym ciałem. Przekręcił rękę. Nóż spadł na ziemię. Kobieta z zaskoczenia zachłysnęła się powietrzem, ale potem nie wydała już żadnego dźwięku. – Wybacz mi, pani moja – rzekł Crescens z Zielonych. Spojrzała na niego. Skorcjusz też. Wszyscy troje stali samotnie w ogromnej, mrocznej przestrzeni. – Żaden żyjący mężczyzna nie jest wart tego, co by to dla ciebie znaczyło – powiedział Crescens. – Proszę, włóż kaptur, pani moja. Niedługo zjawią się tu ludzie. Jeśli cię obraził, jest wielu z nas, którzy chętnie się tym zajmą. To niesamowite – wspomnienie tego Skorcjusz zachowa na zawsze – jak szybko zmienił się jej wyraz twarzy, jak drzwi do niejako rozgorączkowanego wnętrza jej duszy zatrzasnęły się dla świata, gdy Thenais spojrzała na woźnicę Zielonych. Nie dała po sobie poznać, że nadgarstek ją boli, choć musiało tak być. Skorcjusz zadziałał bardzo szybko i mocno wykręcił jej rękę. – To nieporozumienie – mruknęła. Uśmiechnęła się nawet. Doskonały dworski uśmiech, obojętny i pozbawiony znaczenia. Zatrzaskujące się z hukiem żelazne kraty opanowania. Skorcjusz aż zadrżał na ten widok, na zmienione brzmienie jej głosu. Zdawał sobie sprawę z przyśpieszonego bicia własnego serca. Przed chwilą właściwie spodziewał się... Włożyła kaptur. – Wygląda na to, że mój krnąbrny syn odegrał pewną rolę w zranieniu naszego wspólnego znajomego. Przedstawił mojemu mężowi swoją wersję wydarzeń. Nie wierzymy w nią. Zanim ukarzemy chłopca – senator jest oczywiście wściekły – chciałam się dowiedzieć od samego Skorcjusza, co zaszło. Miało to związek z nożem i zarzutem ataku sztyletem.
Były to same bzdury. Słowa wypowiedziane dla samego ich wypowiadania. Historyjka, która żadną miarą nie mogła się utrzymać, chyba że ktoś chciał, by się utrzymała. Crescens z Zielonych mógł być na torze, w gospodach i w kompleksie Zielonych agresywnym nieprzejednanym człowiekiem i przebywał w Sarancjum dopiero rok, ale był pierwszym woźnicą Zielonych, bywał już zapraszany na dwór, spędził zimę w arystokratycznych kręgach, które poznawali główni woźnice. Skorcjusz pomyślał, że zapewne widział też swoją porcję sypialni. Ten człowiek wiedział, o co tu chodzi, jak się zachować. Jego przeprosiny były gorące, natychmiastowe i krótkie, ponieważ z południowych tuneli dobiegały już głośne hałasy. – Błagam, musisz mi pozwolić na odwiedziny – rzekł Crescens – bym pełniej mógł wyrazić moją skruchę. Najwyraźniej popełniłem niezręczność jak niewyuczony prowincjusz. Wstyd mi, pani moja. – Obejrzał się. – Teraz muszę wrócić na tor, a ty powinnaś – jeśli wolno doradzić ci pośpiech – pozwolić swojemu opiekunowi wyprowadzić się z tego miejsca, które za chwilę przestanie być odpowiednie dla damy. Zza ciemnego zakrętu najszerszego tunelu dochodził turkot kół i hałaśliwy śmiech. Skorcjusz nic nie mówił, nawet się nie poruszył. Nóż leżał na ziemi. Woźnica schylił się ostrożnie i podniósł go prawą ręką. Kiedy oddawał go Thenais, ich palce zetknęły się. Uśmiechnęła się; uśmiech ten był słaby jak lód na którejś z rzek północy, kiedy zimowe mrozy nie uczyniły jeszcze chodzenia po nim bezpiecznym. – Dziękuję – powiedziała. – Dziękuję wam obu. Obejrzała się przez ramię. Przez cały czas bassanidzki lekarz nie ruszał się ze swego miejsca. Teraz zbliżył się – uosobienie powagi. Najpierw spojrzał na Skorcjusza, swego podopiecznego. – Rozumiesz, że twoje przybycie do hipodromu... zmienia postać rzeczy? – Tak – odparł Skorcjusz. – Bardzo mi przykro. Lekarz skinął głową. – Z tą przypadłością – oświadczył Bassanida – nie będę walczył. W jego głosie brzmiała brutalna nieodwołalność. – Rozumiem – rzekł Skorcjusz. – Jestem wdzięczny za wszystko, co do tej pory zrobiłeś. Lekarz odwrócił się. – Mogę cię odprowadzić, pani moja? Wspominałaś o chłodzącym napoju? – Owszem – odparła. – Dziękuję. – Przez chwilę patrzyła w zamyśleniu na Bassanidę, jakby zastanawiała się nad jakąś nową informacją, a potem zwróciła się do Skorcjusza. – Spodziewam się, że wygrasz ten wyścig – mruknęła. – Z tego, co mówi mój syn, nasz drogi Crescens odniósł już pod twoją nieobecność dość zwycięstw. Po tych słowach odwróciła się i odeszła z doktorem w kierunku schodów i stoisk znajdujących się o jeden poziom wyżej. Dwaj woźnice stali sami, patrząc na siebie. – O czym on mówił? Crescens pokazał brodą oddalającą się postać lekarza. – Zrzekał się odpowiedzialności, jeśli się zabiję. – Aha. – Tak robią w Bassanii. Chcesz się odlać? Woźnica Zielonych kiwnął głową. – Jak zawsze po obiedzie. – Wiem.
– Zauważyłem cię. Przyszedłem się przywitać. Zobaczyłem nóż. Krwawisz. – Wiem. – Wróciłeś... na dobre? Skorcjusz zawahał się. – Prawdopodobnie jeszcze nie. Ale uważaj, ja szybko zdrowieję. A przynajmniej zdrowiałem. Crescens uśmiechnął się krzywo. – Jak my wszyscy. – Teraz on się zawahał. Za chwilę pojawią się ludzie. Obaj o tym wiedzieli. – Żadną miarą nie mogła ci zrobić krzywdy, chyba że byś jej na to pozwolił. – Tak, no cóż, to... Powiedz mi, jak twój nowy lejcowy? Crescens patrzył na niego przez chwilę, a potem skinął głową na zgodę. – Podoba mi się. Wasz młody woźnica... – Taras. – Taras. Drań ma zadatki na doskonałego woźnicę. Nie widziałem tego w zeszłym roku. – Wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. – Zamierzam złamać mu tej wiosny serce. – Oczywiście. Uśmiech woźnicy Zielonych rozciągnął się. – Chciałeś mieć świetne solowe wejście, prawda? Powracający bohater, samotnie idący po piasku? Na Heladika, cóż za przedstawienie! Skorcjusz skrzywił się. – Myślałem o tym. Naprawdę jednak myślał o tej kobiecie; o obrazach zdumiewająco splecionych ze wspomnieniami z dzieciństwa, i tym uczuciu, którego zaznał, patrząc jej w oczy na chwilę przed ruchem noża. „Powinieneś mnie przed chwilą okłamać”. Zamierzał dać się zasztyletować. Crescens miał rację. Nastrój nie z tego świata, stan istnienia, który kształtowała tymi lśniącymi oczyma, w zakurzonym półświetle. Już po paru chwilach to wszystko wydawało się snem. Nie sądził, by ten sen go opuścił. – Chyba nie mogę ci pozwolić na to wejście – ciągnął Crescens. – Przykro mi. Ocalenie ci pieprzonego życia to jedno. Trywialne. Ale danie ci takiego powrotu to coś innego. Bardzo złe dla morale Zielonych. Trzeba było się uśmiechnąć. Przecież wróciło się do hipodromu. Do świata, który tworzył w świecie. – Rozumiem. Wyjdźmy więc razem. Ruszyli z miejsca w chwili, kiedy z ciemności tunelu z lewej strony zaczęły wyłaniać się pierwsze tancerki. – A tak przy okazji, dziękuję – dodał Skorcjusz, zbliżając się do dwóch odzianych na żółto pomocników pilnujących bramy. „Spodziewam się, że wygrasz ten wyścig”. To były jej słowa. Po tym, jak lekarz formalnie zrzekł się odpowiedzialności, jeśli Skorcjusz się zabije. Weszła pod trybuny z nożem w ręku. Przyszła z nim do hipodromu. Wiedziała, co mówi. „Chyba sobie nie wyobrażasz, że zaraz nie poszłabym w twoje ślady”. Tak naprawdę zupełnie jej nie znając, od dawna już sądził, że pod jej słynną rezerwą kryje się coś nadzwyczajnego. A potem arogancko pomyślał, że znalazł to i określił. Mylił się. Było tam znacznie więcej. Czy powinien się domyślać? – Dziękujesz? Nie ma za co – rzekł Crescens. – Bez ciebie jest tu zbyt nudno, wygrywam z dziećmi. Zważ, że nadal chcę wygrywać. Kiedy mijali strażników, w chwili, gdy już mieli razem wyjść na piasek, przed oczy
osiemdziesięciu tysięcy ludzi, całkowicie bez ostrzeżenia wbił łokieć w lewy bok rannego. Skorcjusz stęknął, zachwiał się. Świat zawirował, woźnicy poczerwieniało w oczach. – Och! Przepraszam! – zawołał Crescens. – Nic ci się nie stało? Skorcjusz był zgięty wpół i trzymał się za bok. Znajdowali się w wejściu. Jeszcze kilka kroków i znajdą się na widoku tłumów. Ze straszliwym wysiłkiem zmusił się do wyprostowania i ruszenia do przodu, co było raczej aktem woli niż czegokolwiek innego. Wciąż rozpaczliwie walczył o odzyskanie tchu. Jak w gorączce usłyszał pierwsze ryki najbliżej zgromadzonych tłumów. Zaczęło się. Coraz głośniejszy, narastający hałas, dźwięk jego imienia przetaczający się wzdłuż pierwszej prostej jak fala. Crescens znajdował się u jego boku, ale popełnił tu błąd, ponieważ słychać było tylko jedno imię, powtarzane bez końca. Krzyki. Skorcjusz usiłował oddychać i nie zemdleć, iść dalej, nie zgiąć się wpół, nie przykładać ręki do rany. – Jestem strasznym człowiekiem – odezwał się wesoło Crescens obok niego, machając do tłumu, jakby osobiście sprowadził zaginionego woźnicę ze świata umarłych, niczym jakiś bohater z dawnych opowieści. – Na Heladika, naprawdę jestem straszny. Skorcjuszowi chciało się zabijać i jednocześnie śmiać. Śmiech prawdopodobnie by go zabił. Wrócił do hipodromu. Do jego świata. Na piasek. Przed sobą widział konie. Zastanawiał się, jak można dojść tak daleko. Wiedział, że jakoś tego dokona. I w tej chwili, patrząc na zaprzęgi i ich pozycje, a szczególnie na pozycję jednego rydwanu, z szybkością galopujących koni wpadł na pomysł. To było jak dar. Skorcjusz nawet się uśmiechnął, odsłaniając zęby, choć oddychać było mu bardzo trudno. Pomyślał, że jest tu więcej niż jeden wilk. Na Heladika, więcej niż jeden. – Pilnuj się – powiedział wtedy do rywala, do siebie, do chłopca, który kiedyś siedział na tym ogierze w Soriyyi, do nich wszystkich, do boga, do jego syna i do świata. Zobaczył, że Crescens zerka na niego. Poprzez czerwony, przeszywający ból dostrzegł z tryumfem nagły niepokój w jego rysach. Jest Skorcjuszem. Wciąż jest Skorcjuszem. Hipodrom należy do niego. Wystawili mu tu pomniki. Bez względu na to, co mogłoby się zdarzyć gdzie indziej, w ciemności, kiedy słońce znajdowało się pod światem. – Pilnuj się – powtórzył. *** Kiedy dwaj woźnice wychodzą z tunelu, nie tak daleko na zachód od nich cesarz Sarancjum zmierza do swojego tunelu, by przejść pod ogrodami kompleksu cesarskiego z jednego pałacu do drugiego, gdzie ma wydać ostateczne dyspozycje w związku z wojną, o której myślał, odkąd umieścił na Złotym Tronie swego wuja. Niegdyś cesarstwo stanowiło całość, potem podzieliło się i połowa z niego przepadła, tak jak może przepaść dziecko. Albo, jeszcze lepiej, ojciec. On sam nie ma dzieci. Jego ojciec umarł, kiedy Petrus był bardzo młody. Czy coś takiego ma jakieś znaczenie? Czy kiedykolwiek je miało? A teraz? Teraz, kiedy jest już dorosły, starzeje się i kształtuje narody pod świętym Dżadem? Aliana tak uważa albo się nad tym zastanawia. Pewnej nocy nie tak dawno temu powiedziała mu to wprost. Czy ryzykuje tak wiele, czy chce zostawić tak jasny i gwałtowny ślad na obliczu świata, ponieważ nie ma spadkobiercy, dla którego mógłby strzec tego, co już mają? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Chyba nie to było przyczyną. Od tak dawna marzył
o Rhodias, o połączeniu tego, co rozdzielone. I to dzięki niemu. Być może zbyt wiele wiedział o przeszłości. Kiedyś przez krótki, pełen zamętu okres było trzech cesarzy, potem przez długie, rozdzielające lata dwóch, tutaj i w Rhodias, a potem tylko jeden, tutaj, w Mieście stworzonym przez Saraniosa, podczas gdy Zachód przepadł i upadł. Cesarz uważał, że to nie w porządku. Z pewnością uważałby tak każdy, kto wiedział o dawnej chwale. „Chociaż to, myśli, idąc przez niższy poziom Pałacu Attenińskiego z orszakiem dworzan usiłujących dotrzymać mu kroku, jest retoryczna sztuczka”. Oczywiście, że istnieją ludzie, którzy znają przeszłość tak dobrze jak on, a mają inne poglądy. Są też tacy – jak jego żona – którzy widzą większą chwałę tu, na Wschodzie, w obecnym świecie, pod panowaniem Dżada. Nikt z nich, nawet Aliana, nie rządzi Sarancjum. Rządzi nim on. On doprowadził ich wszystkich do tego miejsca, trzyma w rękach wszystkie sznurki i ma bardzo wyraźną wizję wszystkich elementów gry. Spodziewa się sukcesu. Zwykle go odnosi. Zbliża się do tunelu. Dwaj excubitores w hełmach stoją sztywno na baczność. Na skinienie głowy cesarza jeden z nich szybko otwiera drzwi. Kanclerz, przełożony urzędów i zupełnie nieodpowiedni na tym stanowisku kwestor cesarskiego skarbu kłaniają się. Załatwił z nimi wszystkie sprawy w pałacu przy pośpiesznym południowym posiłku. Wydał rozkazy, wysłuchał sprawozdań. Czekał na pewną wiadomość z północnego wschodu, ale jeszcze nie nadeszła. Właściwie król królów go rozczarował. Spodziewał się, że Shirvan z Bassanii zaatakuje Calizjum, że puści w ruch drugą część tego wielkiego przedsięwzięcia. Część, o której nikt nie wie, chyba że domyśliła się jej Aliana albo może Gezjusz, człowiek nadzwyczaj subtelny. Nie nadeszły jednak żadne wieści o przekroczeniu granicy przez wroga. A przecież dał mu dość wskazówek co do swoich zamiarów, a nawet ich rozplanowania w czasie. Shirvan już powinien przerzucić armię przez granicę, łamiąc kupiony pokój w próbie zniweczenia zachodniej kampanii Waleriusza. W związku z tym będzie musiał inaczej rozmówić się z Leontesem i generałami. Nie jest to problem nie do pokonania, ale wolałby elegancką sytuację, jaka powstałaby po bassanidzkim ataku, zmuszającym go do wykonania ruchu i odwołania wojsk przed wypłynięciem floty. Przecież chce on tu osiągnąć więcej niż jeden cel. Można by powiedzieć, że to wada charakteru. On zawsze ma więcej niż jeden cel, wplata tyle wątków i planów do wszystkiego, co robi. Nawet ta długo oczekiwana wojna mająca z powrotem podbić Zachód nie jest oderwana od innych spraw. Aliana zrozumiałaby, a nawet by ją to rozbawiło. Ona jednak nie chce tej kampanii, a on ułatwił im obojgu sprawę – a przynajmniej tak sądzi – nie omawiając jej. Podejrzewa, że cesarzowa jest świadoma jego posunięć. Wie także o jej niepokoju i jego źródłach. Że go żałuje. Może powiedzieć z całą prawdomównością, że kocha ją bardziej niż swego boga i że prawie tak samo jej potrzebuje. Zatrzymuje się na chwilę w otwartych drzwiach tunelu. Widzi płomyki pochodni pełgające przed nim w podmuchu powietrza. Shirvan jeszcze nie zaatakował. Szkoda. Będzie teraz musiał zająć się żołnierzami. Wie, co powie. Duma Leontesa jako wojskowego jest jego największą zaletą oraz zasadniczą słabością i cesarz uznał, że zanim będzie można podjąć odpowiednie kolejne kroki, młody strateg musi otrzymać nauczkę.
Najpierw powściągnięcie lekkomyślnej dumy, a potem utemperowanie zapału religijnego. Nad tymi sprawami też się zastanawiał. To oczywiste. Nie ma dziecka, a tu chodzi o sukcesję. Odwraca się na krótko, przyjmuje pokłony przyklękających doradców, po czym jak zawsze wchodzi do tunelu sam. Kiedy drzwi się zamykają, oni już się odwracają, by odejść; tego popołudnia mają jeszcze dużo do zrobienia, zanim ponownie zbiorą się w kathisma pod koniec wyścigów, by oznajmić hipodromowi i światu, że Sarancjum żegluje do Rhodias. Cesarz słyszy, jak drzwi za nim zostają zamknięte i zaryglowane. Idzie po mozaikowych płytkach podłogi, śladami dawno zmarłych cesarzy, łącząc się z nimi w myślach, wyobrażając sobie milczące dialogi, pławiąc się w tej ciszy, w boleśnie rzadkiej prywatności tego długiego, krętego korytarza między pałacami i ludźmi. Oświetlenie jest równomierne, wentylacja starannie obmyślona. Ta samotność jest jego radością. Jest śmiertelnym sługą i modelem Dżada, prowadzi życie w jasnym oku świata, jest sam tylko tutaj. Nawet nocą w jego komnatach są strażnicy albo kobiety w pokojach cesarzowej, kiedy ją odwiedza. Chciałby teraz trochę pobyć w tym tunelu, ale po jego drugiej stronie też czeka go wiele pracy, a czas ucieka. To dzień, na który czekał od... chyba od chwili, kiedy przybył na Południe z Trakezji na rozkaz swego wuja, żołnierza cesarstwa. Przesada, z pewną dozą prawdy. Idzie jak zwykle szybko. Znajduje się już w pewnej odległości od drzwi, pod pochodniami w żelaznych uchwytach rozmieszczonymi w równych odstępach na kamiennych ścianach, kiedy w tej głębokiej ciszy słyszy za sobą zgrzyt ciężkiego klucza, dźwięk otwieranych drzwi i niespieszne kroki. I tak zmienia się świat. Zmienia się oczywiście w każdej chwili, ale są... różne stopnie zmiany. Między jednym a drugim krokiem przebiega mu przez głowę pół setki myśli, a przynajmniej takie ma wrażenie. Pierwsze i ostatnie dotyczą Aliany. Między nimi już pojął, co się dzieje. Zawsze był znany z tej szybkości, budzącej u ludzi strach; przez całe życie czerpał z niej niezbyt chwalebną dumę. Lecz subtelność i szybkość właśnie mogły stracić znaczenie. Idzie dalej, tyle że nieco szybciej niż przedtem. Tunel, wijący się lekko w kształcie litery S oznaczającej Saraniosa – próżność budowniczych – leży głęboko pod ogrodami i z dala od światła. Nie ma sensu tu krzyczeć, a nie dojdzie na tyle blisko do żadnych z drzwi, by zostać usłyszanym w dolnych korytarzach któregoś z pałaców. Zrozumiał, że nie ma po co biec, ponieważ nie biegną idący za nim: oczywiście oznacza to, że jest ktoś przed nim. Zapewne weszli do tunelu, zanim żołnierze mający go spotkać w drugim pałacu przybyli pod drzwi; czekali pod ziemią, być może od pewnego czasu. A może... weszli tymi samymi drzwiami co on i udali się na drugi koniec, by tam zaczekać? Prostsze rozwiązanie? Tylko dwóch strażników do przekupienia. Cofa się myślami – tak, pamięta twarze dwóch excubitores przy drzwiach za nim. To nie obcy. Jego właśni ludzie. To oznacza coś... niepomyślnego. Cesarz czuje gniew, ciekawość, zaskakująco ostry żal. *** Ulga, jakiej zaznał Taras, gdy usłyszał przetaczający się, gwałtownie rosnący ryk i obejrzał się do tyłu, nie dała się porównać z jakimkolwiek uczuciem w jego życiu. Został uratowany, odroczono mu wyrok, zdjęto z ramion potężne brzemię, które przygniatało go jak ciężar zbyt wielki, by go unieść, i zbyt ważny, by się go wyrzec.
Skorcjusz podchodził do niego z uśmiechem wśród wrzawy ogłuszającej nawet jak na hipodrom. Kątem oka Taras dostrzegł podbiegającego Astorga; jego kanciaste, szorstkie rysy były ściągnięte z niepokoju. Skorcjusz dotarł do Tarasa pierwszy. Kiedy chłopak pośpiesznie wyplątał się z lejców pierwszego rydwanu, zszedł na ziemię i zdjął srebrny hełm, uświadomił sobie – poniewczasie – że mimo uśmiechu woźnica nie idzie ani nie uśmiecha się swobodnie. A potem zobaczył krew. – Witaj. Miałeś trudny ranek? – odezwał się lekkim tonem Skorcjusz. Nie sięgnął po hełm. Taras odchrząknął. – Nie... powiodło mi się najlepiej. Chyba nie... – Powiodło mu się zupełnie nieźle! – powiedział Astorgus, podchodząc. – Co ty tu, do cholery, robisz? Skorcjusz uśmiechnął się do niego. – Słuszne pytanie. Nie ma dobrej odpowiedzi. Posłuchajcie mnie obaj. Stać mnie może na jeden wyścig. Musimy sprawić, by się liczył. Tarasie, zostajesz w tym rydwanie. Ja będę twoim drugim woźnicą. Wygramy ten wyścig i wepchniemy Crescensa na mur albo na spina, albo w jego własną przestronną odbytnicę. Jasne? Jednak nie został uratowany. A może jednak tak, lecz na inny sposób. – Ja... mam zostać w pierwszym rydwanie? – wybąkał Taras. – Musisz. Mogę nie być w stanie zrobić siedmiu okrążeń. – Pieprzyć to. Twój lekarz wie, że tu jesteś? – zapytał Astorgus. – Tak się składa, że wie. – Co? On... na to pozwolił? – Bynajmniej. Wyrzekł się mnie. Powiedział, że jeśli tu umrę, nie bierze żadnej odpowiedzialności. – O, świetnie – rzekł Astorgus. – Może ja powinienem to zrobić? Skorcjusz roześmiał się, a przynajmniej spróbował to zrobić. Mimowolnie przyłożył rękę do boku. Taras zobaczył zbliżającego się zarządcę toru. Zwykle takie rozmowy na piasku opóźniające start byłyby zakazane, lecz zarządca był starym wyjadaczem i widział, że ma do czynienia z czymś niezwykłym. Ludzie wciąż krzyczeli. I tak będą musieli trochę się uspokoić, żeby wyścig mógł się rozpocząć. – Witaj z powrotem, woźnico – rzekł energicznie. – Bierzesz udział w tym wyścigu? – Tak – odparł Skorcjusz. – Jak się miewa twoja żona, Darvosie? Zarządca uśmiechnął się. – Już lepiej, dziękuję. Chłopak czeka? – Chłopak pojedzie w pierwszym rydwanie – oznajmił Skorcjusz. – Ja biorę drugi. Czeka Isanthus. Astorgu, powiesz mu o tym? I niech przełożą lejce na lejcowych tak, jak lubię, dobrze? Zarządca kiwnął głową i odszedł, by powiadomić startera. Astorgus wciąż wpatrywał się w Skorcjusza. Nie poruszył się. – Jesteś pewien? – zapytał. – Czy to tego warte? Jeden wyścig? – Ważny wyścig – rzekł ranny. – Z kilku powodów. Niektórych nawet nie poznasz. Uśmiechnął się słabo, ale tym razem nie oczyma. Astorgus wahał się jeszcze przez chwilę, a potem powoli skinął głową i odszedł w kierunku drugiego rydwanu Błękitnych. Skrocjusz odwrócił się do Tarasa. – Dobra. Bierzemy się do roboty. Dwie rzeczy – powiedział cicho pierwszy woźnica
Błękitnych. – Po pierwsze Servator jest najlepszym lejcowym w cesarstwie, ale tylko wtedy, jak się go poprosi. Inaczej jest zarozumiały i leniwy. Lubi zwalniać i przyglądać się naszym posągom. Wrzeszcz na niego. – Uśmiechnął się. – Długo trwało, nim się zorientowałem, do czego mogę go zmusić. Kiedy trzyma się wewnętrznej, na zakrętach możesz jechać szybciej, niż mógłbyś uwierzyć – aż zrobisz to pierwszych kilka razy. Bądź czujny na starcie. Pamiętasz, jak pozostałe trzy potrafią przeciąć tor razem z nim? Taras pamiętał. Przytrafiło mu się to zeszłej jesieni. Kiwnął głową w skupieniu. To ważne sprawy, ich zawód. – Kiedy mam użyć bata? – Kiedy będziesz się zbliżał do zakrętu. Chłostaj prawy bok. I wrzeszcz jego imię. On słucha. Skoncentruj się na Servatorze – on poprowadzi pozostałą trójkę za ciebie. Taras skinął głową. – Słuchaj mnie podczas wyścigu. – Skorcjusz znów przyłożył rękę do boku i zaklął, ostrożnie oddychając. – Jesteś z Megarium? Mówisz trochę po inicyjsku? – Trochę. Jak każdy. – Dobrze. Jak będę musiał, to krzyknę do ciebie w tym języku. – Jak się nauczyłeś...? Starszy mężczyzna zrobił nagle kwaśną minę. – Od kobiety. Jak inaczej otrzymujemy wszystkie ważne lekcje w życiu? Taras usiłował się roześmiać. Zaschło mu w ustach. Hałas, jaki robił tłum, był naprawdę zdumiewający. Ludzie wciąż stali, w całym hipodromie. – Powiedziałeś... że są dwie rzeczy? – Tak. Słuchaj uważnie. Chcieliśmy cię mieć u Błękitnych, ponieważ wiedziałem, że będziesz dorównywał naszym woźnicom albo ich przewyższysz. Zostałeś wrzucony w coś potwornego i niesprawiedliwego, nigdy przedtem nawet nie powoziłeś tym zaprzęgiem, a musiałeś stawić czoło Crescensowi i jego drugiemu woźnicy. Jeśli myślisz, że źle sobie radzisz, jesteś pieprzonym idiotą. Trzasnąłbym cię w łeb, ale za bardzo by mnie to zabolało. Jesteś zdumiewający i poznałby to każdy półgłówek, ty sauradyjski prostaku. Jest takie uczucie, które może dać grzane wino z korzeniami, sączone w gospodzie w wilgotny zimowy dzień. Te słowa wywołały bardzo podobny skutek. – Wiem, że jestem zdumiewający. Najwyższy czas, żebyś wrócił mi do pomocy – powiedział Taras z całym opanowaniem, na jakie było go stać. Skorcjusz parsknął śmiechem i skrzywił się z bólu. – Zuch chłopak – rzekł. – Jesteś na piątym torze, a ja na drugim? – Taras potwierdził kiwnięciem głowy. – Dobrze. Kiedy dojedziesz do linii, będziesz miał miejsce na zjechanie do wewnątrz. Obserwuj mnie, ufaj Servatorowi i zostaw mi Crescensa. Uśmiechnął się słabo, bez cienia rozbawienia. Taras obejrzał się na pierwszego woźnicę Zielonych, który owijał się lejcami. Miał szósty tor. – Oczywiście. To przecież twoje zadanie – odparł Taras. – Nie waż się go nie wykonać. Skorcjusz znów odsłonił zęby w uśmiechu, a potem wyjął srebrny paradny hełm z dłoni Tarasa i podał go stojącemu obok stajennemu, biorąc od niego wysłużony hełm wyścigowy. Sam nałożył go Tarasowi, jak jakiś posługacz. Szał na trybunach jeszcze się wzmógł. Oczywiście byli obserwowani, a ich każdy ruch analizowano z taką samą uwagą, z jakąchiroman–ci przyglądają się wnętrznościom albo gwiazdom. Taras myślał, że się rozpłacze. – Nic ci nie jest? – zapytał. Przez tunikę woźnicy przesiąkała krew.
– Wszystko będzie w porządku – rzekł Skorcjusz. – Chyba że mnie aresztują za to, co zamierzam zrobić Crescensowi. Podszedł do koni, poskrobał delikatnie Servatora po pysku i szepnął mu coś do ucha, a potem poszedł wzdłuż ukośnej linii startowej do drugiego rydwanu Błękitnych. Isanthus już stał obok niego – na jego twarzy malowała się podobna ulga, jaka przed chwilą gościła w oczach Tarasa – a obsługa toru gorączkowo dostosowywała lejce do dobrze znanych upodobań Skorcjusza. Nie wsiadał jeszcze do rydwanu. Zatrzymał się przy czterech koniach, dotykając każdego z nich i szepcząc do nich z twarzą przy ich łbach. Zmieniali się woźnice i konie powinny o tym wiedzieć. Taras zauważył, że Skorcjusz pokazuje ogierom tylko prawy bok i rękę, ukrywając przed nimi krew. Chłopak wsiadł z powrotem do swego rydwanu i po raz drugi zaczął owijać się lejcami. Stajenny stojący obok rydwanu podał srebrny hełm koledze i pośpieszył z pomocą Tarasowi; twarz promieniowała mu podnieceniem. Konie były niespokojne. Widziały swego zwykłego woźnicę, ale teraz go z nimi nie było. Taras wziął do ręki bat i na razie włożył do tulei obok siebie. Zaczerpnął głęboko powietrza. – Słuchajcie, wy głupie, tłuste konie od pługa – powiedział do najsłynniejszego zaprzęgu wyścigowego na świecie łagodnym, uspokajającym tonem, którego zawsze używał wobec koni – jak tym razem nie pobiegniecie dla mnie, to osobiście zaprowadzę was go garbarza, słyszycie? Cudownie się czuł, wypowiadając te słowa. Wiedząc, że może to zrobić. Wyścig, który się następnie rozegrał, pozostał w pamięci widzów przez bardzo długi czas. Mimo wydarzeń, które miały miejsce tego dnia i zaraz potem, pierwszy popołudniowy wyścig drugiej sesji w hipodromie owego roku miał się stać legendą. Posłaniec z Moskavu, który towarzyszył Wielkiemu Księciu i został w Mieście przez zimę, biorąc udział w przedłużających się negocjacjach w sprawie ceł, był wtedy w hipodromie i opisał wyścig w swoim dzienniku – i zapis ten jakimś cudem przetrwał trzy pożary w trzech miastach, odległe od siebie o sto pięćdziesiąt lat. Owego dnia w hipodromie znajdowali się ludzie, dla których wyścigi były ważniejsze od wielkich wydarzeń związanych z wojną, sukcesją i świętą wiarą. Zawsze tak jest. Kilka dekad później terminator mógł sobie przypomnieć, że wojna została ogłoszona tego dnia, kiedy pokojówka wreszcie poszła z nim na strych. Długo oczekiwane narodziny zdrowego dziecka będą dla rodziców ważniejsze od wiadomości o najeźdźczej armii stojącej na granicy czy o poświęceniu sanktuarium. Potrzeba zakończenia żniw przed przymrozkami przesłania każdą reakcję na śmierć króla. Luźne jelita spychają w niebyt najdonioślejsze oświadczenia świętych patriarchów. Wielkie wydarzenia epoki jawią się przeżywającym je ludziom tylko jako tło o wiele bardziej przykuwających uwagę dramatów ich własnego życia. Jakże mogłoby być inaczej? W ten sam sposób wiele osób znajdujących się w hipodromie (a także te, których tam nie było, lecz później twierdziły, że wszystko widziały na własne oczy) trzymało się jednego prywatnego obrazu tego, co się tam działo. Mogły to być zupełnie inne rzeczy, odmienne chwile, każdy z nas bowiem ma w swej duszy struny i wydobywane są z nas jak z instrumentów inne melodie. Jakże mogłoby być inaczej? Żołnierz Carullus, niegdyś z Czwartego Sauradyjskiego, a potem bardzo krótko chiliarcha Drugiego Calizjańskiego Oddziału Kawalerii, z powodów, których na razie nie
rozumiał, został niedawno przydzielony – nie zdążył się nawet zameldować na Północy – do osobistej straży najwyższego stratega Leontesa, co szło w parze z zupełnie przyzwoitą pensją płaconą z własnych funduszy stratega. Wciąż zatem znajdował się w Mieście i siedział teraz z żoną w wojskowym sektorze hipodromu; pogodził się z faktem, że obecna pozycja i szarża nie pozwalają mu już stawać lub siadać wśród zwolenników Zielonych. Wśród otaczających go oficerów wyczuwało się atmosferę napięcia, która miała jednak niewiele wspólnego z wyścigami. Dano im do zrozumienia, że tego dnia zostanie tu ogłoszone coś ważnego. Nietrudno było się domyślić, co to będzie. W kathisma nie było jeszcze Leontesa ani cesarza, ale popołudnie dopiero ruszało z kopyta. Carullus spojrzał na swoją żonę. Kasja była pierwszy raz na wyścigach i wciąż czuła się bardzo niepewnie wśród tłumów. W sektorze dla oficerów nie związanych z żadnym ze stronnictw z pewnością będzie spokojniej niż wśród Zielonych mających miejsca stojące, ale Carullus i tak się o nią martwił. Chciał, by wyścigi sprawiły jej przyjemność i by na własne oczy ujrzała pod koniec dnia to prawdopodobnie pamiętne wydarzenie. On sam był tu już rano i poszedł po Kasję do domu w południowej przerwie: cały dzień w hipodromie byłby dla niej zbyt wyczerpujący. Mimo swoich nadziei zdawał sobie sprawę, że znalazła się tu wyłącznie ze względu na niego i jego namiętność do rydwanów. Właściwie to cudowne, że kobieta chciała zrobić coś takiego. Oficerowie, szczególnie ci związani ze strategiem, byli w Mieście dobrze traktowani. Mieli wspaniałe miejsca, położone dość nisko prawie w połowie pierwszej prostej. Większość tłumów znajdowała się z tyłu i nad nimi, więc Kasja mogła się skupić na koniach i woźnicach. Carullus uznał, że tak będzie dobrze. Dzięki ukośnej linii startowej kwadrygi znajdujące się na zewnętrznych torach były wysunięte do przodu, zatem Carullus i Kasja siedzieli zupełnie blisko trzech ostatnich zaprzęgów. Crescens z Zielonych startował z toru szóstego. Carullus pokazał go żonie, przypomniał, że był wśród ich gości weselnych, a potem powiedział jakiś żart, kiedy tuż przed rozpoczęciem wyścigu pierwszy woźnica Zielonych wycofał się pod trybuny, zostawiając zaprzęg w rękach obsługi toru. Kasja uśmiechnęła się; jeden z pozostałych oficerów roześmiał się w głos. Carullus naprawdę starał się opanować – a był naprawdę podekscytowany i wręcz szczęśliwy – i nie pokazywać swojej młodej żonie wszystkiego, co się działo wokół. Wiedziała, że Skorcjusz zaginął. Wiedzieli o tym wszyscy w Sarancjum. Carullus miał już jednak świadomość, że jego głos uspokaja ją tak samo, jak jego opiekuńcza obecność, więc opowiedział Kasji krótko (najkrócej jak potrafił) o transakcji wymiany prawego lejcowego w kwadrydze Crescensa za młodego woźnicę na piątym torze, noszącego obecnie srebrny hełm Błękitnych. Wyjaśnił jej też kwestię koni ciągnących rydwan z prawej strony. To oczywiście oznaczało omówienie tych z lewej, co z kolei prowadziło... Kilka kwestii ją zainteresowało, choć nie w sposób, jakiego oczekiwał. Zapytała, jak można było sprzedać chłopaka z jednego zespołu do drugiego bez względu na to, czy mu się to podoba, czy nie. Carullus zwrócił jej uwagę, że nikt go nie zmuszał do brania udziału w wyścigach czy nawet pozostania w Sarancjum, ale jakoś nie sądził, by stanowiło to odpowiedź na jej ukryte pytanie. Zmienił temat, wskazując posągi na spina po drugiej stronie toru. Wtedy rozległ się ryk i Carullus odwrócił się szybko w kierunku tunelu; kiedy Skorcjusz i Crescens razem wyszli na piasek, opadła mu szczęka. Ludzie widzą i pamiętają różne rzeczy, choć wszyscy mogą patrzeć na to samo.
Carullus przez całe swoje dorosłe życie był żołnierzem. Zobaczył, w jaki sposób idzie Skorcjusz, i natychmiast wyciągnął odpowiednie wnioski, zanim jeszcze woźnice podeszli bliżej, a on sam zauważył krew na lewym boku Skorcjusza. Wpłynęło to na wszystko, co widział i czuł, kiedy rozpoczął się wyścig, i na wszystko, co potem pamiętał: popołudnie od samego początku nabrało szkarłatnego zabarwienia, zanim jeszcze cokolwiek było wiadomo. Kasja niczego nie zauważyła. Obserwowała drugiego woźnicę – znajdował się bardzo blisko nich – tego w zieleni, który ponownie wsiadł do niedawno opuszczonego rydwanu. Pamiętała go z wesela: był to krzepki, pewny siebie mężczyzna otoczony kręgiem gości śmiejących się z jego żartów, tak jak ludzie śmieją się z żartów kogoś ważnego, nie zwracając uwagi, czy to, co mówi, jest naprawdę zabawne. Carullus powiedział jej (poza innymi wieloma rzeczami, które jej mówił), że Crescens z Zielonych jest u szczytu powodzenia i pod nieobecność Skorcjusza wygrał wszystkie ważne wyścigi w zeszłym tygodniu i tego ranka. Zieloni nie posiadali się z radości, pławili się w chwale, a woźnica tryumfował. Dlatego Kasji wydało się naprawdę interesujące, że tak łatwo dostrzegła u niego niepokój. Stał w swoim rydwanie tuż pod nimi, starannie owijając wokół siebie długie lejce. To też Carullus wyjaśnił. Woźnica Zielonych wciąż jednak zerkał w lewo i do tyłu, gdzie ten drugi, Skorcjusz, wsiadał właśnie do rydwanu, znajdującego się bliżej miejsca, na którym stały te wszystkie posągi. Kasja zastanawiała się, czy inni też widzą jego niepokój, czy może po roku pobytu u Moraxa jest po prostu wyczulona na takie rzeczy. Ciekawe, czy zawsze tak będzie. – Święty Dżadzie w słońcu, on jedzie w drugim rydwanie! – szepnął Carullus, jakby odmawiał modlitwę. W jego głosie brzmiał zachwyt, a twarz, kiedy Kasja na nią zerknęła, była nieruchoma, zastygła niemal w bólu. Tak ją to zaintrygowało, że zapytała. Wszystko jej wyjaśnił. Zrobił to jednak szybko, ponieważ gdy tylko wszystkie lejce zostały zawiązane w odpowiednich miejscach i pomocnicy oraz odziani na żółto urzędnicy prefekta hipodromu wycofali się na wewnętrzną lub zewnętrzną stronę toru, przewodniczący senatu upuścił w kathisma białą chusteczkę, rozległa się jedna nuta zagrana przez jedną trąbkę, z wysoka zanurkował srebrny pławikonik i zaczął się wyścig. Wzbiło się wtedy mnóstwo kurzu. * Tego dnia Cleander Bonosus przestał być stronnikiem Zielonych. Nie przeszedł do Błękitnych, ale raczej – jak często później o tym opowiadał, dołączając pewną pamiętną przemowę wygłoszoną na procesie o morderstwo – poczuł, jakby podczas pierwszego popołudniowego wyścigu drugiego dnia sezonu został niejako wyniesiony ponad rywalizację stronnictw. A może stało się to tuż przed wyścigiem, kiedy zobaczył, jak człowiek, którego jego przyjaciele ugodzili nożem i skopali w ciemnej ulicy, człowiek, który miał odpoczywać do lata, wyszedł na piasek, by stanąć za drugim zaprzęgiem Błękitnych, a nie po to, by nałożyć należny mu srebrny hełm. A może jeszcze wcześniej. Ponieważ Cleander, szukając wzrokiem matki i bassanidzkiego lekarza, wpatrywał się w tunel, zamiast podziwiać woźniców zajmujących
pozycje na torze. Znajdował się na tyle blisko, że – może jako jedyny z osiemdziesięciu tysięcy ludzi – widział, jak Crescens z Zielonych wbija łokieć w bok mężczyzny, z którym wychodził na zewnątrz – a potem zobaczył, kto jest tym mężczyzną. Zawsze będzie to pamiętał. Serce zaczęło mu wtedy walić jak młotem, i waliło aż do rozpoczęcia wyścigu, kiedy to matka i lekarz wrócili na swoje miejsca. Rzuciwszy na nich okiem, Cleander stwierdził, że oboje są niespodziewanie spięci, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Odbywał się wyścig, a Skorcjusz wrócił na tor. Pławikonik zanurkował. Z ukośnej linii startowej poderwało się do biegu osiem kwadryg, pędząc do białej linii, po przekroczeniu której mogły opuścić wyznaczone tory i rozpocząć szaleńcze manewry. Wzrok Cleandra powodowany instynktem, zwyczajem, przymusem powędrował do Crescensa. Pierwszy woźnica Zielonych smagał swoje konie, by wyrwać się z szóstej pozycji. Nie było to dobre miejsce startowe, ale chłopak prowadzący zespół Błękitnych był dopiero piąty, więc nie miało to większego znaczenia. Skorcjusz znajdował się o wiele niżej, na drugim torze, ale z gorszym zaprzęgiem. Cleander nie rozumiał, w jaki sposób i dlaczego tak się stało. Drugi woźnica Zielonych był przy barierze i będzie starał się utrzymać tę pozycję, aż Crescens przebije się do wewnątrz. Tak przynajmniej rozwijała się sytuacja przy takim ustawieniu. Wydawało się jednak, że tym razem Crescensa czeka bardzo powolna droga. Taras z Błękitnych wystartował co najmniej z taką samą szybkością. Crescens nie mógł przeciąć mu drogi na białej linii bez faulowania albo wywrócenia własnego rydwanu. Dwa pierwsze zaprzęgi będą zjeżdżały do środka razem, a potem Zieloni popracują nad woźnicą Błękitnych w tandemie, tak jak robili to całe rano. To był długi wyścig z siedmioma okrążeniami. Mnóstwo czasu. Tylko że wszyscy wiedzieli, jak ważny jest start. Wyścig mógł się skończyć jeszcze przed dopełnieniem pierwszego okrążenia. A w tym wyścigu jechał Skorcjusz. Cleander odwrócił się, by zobaczyć, co się dzieje z drugim zaprzęgiem Błękitnych, a potem już nie odrywał od niego wzroku. Skorcjusz wspaniale przewidział moment upuszczenia chusteczki i sygnał trąbki, miał wspaniały start i już wściekle chłostał swoje konie. Z linii startowej po prostu wystrzelił i stworzył przerwę między sobą i Zielonym jadącym przy barierze. W chwili przekroczenia kredowej linii mógłby nawet zjechać na ten najbardziej wewnętrzny tor. Mogłoby mu się to udać. – Gdzie on jest? – zapytała Cleandra siedząca obok niego macocha. – Na drugim torze – wychrypiał chłopak, pokazując ręką i ani na chwilę nie odwracając się od toru. Dopiero później przyszło mu do głowy, że nie było potrzeby wymieniać imienia woźnicy. – Powozi drugim rydwanem, nie pierwszym! Patrz, jak będzie próbował przedostać się do bariery. Konie dotarły do białej linii. Skorcjusz nie spróbował przedostać się do bariery. Zamiast tego przesunął się na zewnątrz, skręcając ostro w prawo, daleko przed wolniejszymi kwadrygami Białych i Czerwonych, zajmujących trzeci i czwarty tor. Obie wykorzystały całkowicie nieoczekiwane zwolnienie się miejsca i skręciły za nim na lewo, poświęcając ułamek szybkości na rzecz dostania się na cenne wewnętrzne tory. Później Cleander zrozumie, że to musiało stanowić część planu. Skręciły na lewo, musiały przy tym zwolnić i tak powstała wolna przestrzeń. Gra toczyła się o wolną przestrzeń. Kiedy Cleander wspominał później wyścig, wydawało mu się, że te wszystkie stłoczone na starcie i pędzące z hukiem kopyt rydwany, wirujące koła, trzydzieści dwa galopujące konie i smagający je ludzie są jak drewniane zabawki, jakimi bawią się
chłopcy, wyobrażając sobie hipodrom na podłodze swojej sypialni; Skorcjusz przesuwał je tak, jak mógłby przesuwać zabawki chłopiec – niczym bóg. – Uważaj! – krzyknął ktoś tuż za nimi. Miał powód. Dwóm kwadrygom Błękitnych groziło zderzenie. Chłopak w pierwszym rydwanie kierował się do wewnątrz, mając Crescensa tuż obok siebie, a Skorcjusz skręcał prosto na nich, jadąc w zupełnie złym kierunku, oddalając się od barierki. Cleander zobaczył, że Skorcjusz ma szeroko otwarte usta i w tym pandemonium kurzu, prędkości i chaosu coś krzyczy. A potem chaos przestał być chaosem, bo stało się coś wspaniałego, coś najczystszego, co mogło się zdarzyć we wściekłości i grzęzawisku ludzkiego życia, jeśli rozumiało się je na tyle, by to dostrzec. I starannie wszystko sobie przypominając, wracając po łuku własnych uczuć, Cleander w końcu uzna, że w tym właśnie momencie wierność stronnictwu ustąpiła czemuś innemu: pragnieniu, które nie opuściło go przez cale życie, by jeszcze raz ujrzeć taki stopień umiejętności, wdzięku i odwagi, odzianych w taką barwę, jaką mogły sobie obrać na tę chwilę jasnej, opromienionej słońcem chwały na piasku. Kiedy Skorcjusz ruszył na zewnątrz, a nie do wewnątrz toru, w pewien sposób skończyło się dzieciństwo Cleandra. Jego macocha zobaczyła tylko samo początkowe pandemonium kurzu i wściekłości, który obserwowała Kasja z podobnie dogodnego miejsca znajdującego się dalej wzdłuż toru. Kłębiły się w niej uczucia uniemożliwiające jej oddzielenie chaosu panującego na torze od chaosu w jej duszy. Czuła się źle, myślała, że może dostać mdłości, co w tym publicznym miejscu byłoby wielkim upokorzeniem. Miała świadomość obecności bassanidzkiego lekarza u jej boku i naszła ją niejasna ochota, by go przekląć za to, że poniekąd ją tu sprowadził i zobaczył to, co... mógł zobaczyć w nikłym świetle pod trybunami. Thenais postanowiła, że jeśli odezwie się jednym słowem, jeśli chociaż zapyta ją o zdrowie, to... właściwie nie wiedziała, co zrobi. A to był taki przerażający, nie znany dla niej teren – brak pewności, co ma robić. Nie odezwał się. Błogosławieństwo. Z laską przy sobie – co za idiotyczna poza, równie fatalna, co jego farbowana broda – wydawał się pochłonięty rydwanami, jak reszta widzów. Przecież dlatego wszyscy tu są, prawda? No cóż, może wszyscy, ale ona nie. „Spodziewam się, że wygrasz ten wyścig”, powiedziała mu w tym dziwnym, przesianym półświetle. Po tym, jak spróbowała go zabić. Nie miała pojęcia, dlaczego to powiedziała, słowa po prostu wyłoniły się z tumultu jej duszy. Nigdy nie mówiła takich rzeczy. W świętych kaplicach Dżada oznajmiano i nauczano, że demony półświata zawsze unoszą się blisko śmiertelników i mogą wejść w człowieka, całkowicie go odmieniając. W fałdach płaszcza znów ukrywała nóż. Oddał go jej. Zadrżała w blasku słońca. Wtedy spojrzał na nią lekarz. Nic nie powiedział. Na szczęście. Odwrócił się z powrotem do toru. – Gdzie on jest? – zapytała Cleandra. Odpowiedział jej, pokazując ręką i ani na chwilę nie odrywając oczu od niemożliwego zamętu panującego na torze. – Powozi drugim rydwanem, nie pierwszym! – krzyknął. To najwyraźniej coś oznaczało, ale Thenais nie miała pojęcia co. I miało to częściowo związek z nią i z tym, co powiedziała o wygraniu wyścigu.
Rustem od razu dostrzegł swego pacjenta i zaczął go obserwować od chwili, gdy tylko wrócił na swoje miejsce; w tym samym momencie zabrzmiała trąbka. Zobaczył, jak powozi czterema wyścigowymi końmi lewą ręką, tą po zranionej stronie ciała, a prawą smaga je batem, wychylając się absurdalnie daleko do przodu na niebezpiecznej, podskakującej platformie, na której stali woźnice. A potem zobaczył, jak Skorcjusz mocno przechyla się na prawo i wydało mu się, że woźnica przeciąga zaprzęg w tę stronę własnym, uszkodzonym ciałem wychylonym nad błyskającymi, wirującymi kołami. Poczuł się nagle i niezrozumiale poruszony. Teraz uznał, że nóż, który błysnął i upadł pod trybunami, był właściwie zupełnie niepotrzebny. Woźnica zamierzał się zabić na oczach wszystkich widzów. Swego czasu był najsłynniejszym woźnicą, jaki kiedykolwiek powoził kwadrygą w tym miejscu. Na spina stały jego pomniki, a jeden z nich był ze srebra. Błagania bywalców hipodromu były tak rozpaczliwe, że pierwszy cesarz Waleriusz – wuj obecnego – został dwukrotnie zmuszony do wezwania go do powrotu na tor już po zakończeniu przez niego kariery wyścigowej. Kiedy opuszczał tor po raz trzeci i ostatni, przygotowano dla niego paradę od Forum Hipodromu do murów strzegących miasta od strony lądu; na całej trasie ludzie stali na ulicach zbitym tłumem. Dwieście tysięcy dusz, jak donosiła miejska prefektura. Astorgus z Błękitnych (niegdyś z Zielonych) wcale nie czuł fałszywej skromności, nie krył sukcesów, jakie odnosił na tym piasku, gdzie staczał pojedynki i wciąż wygrywał z kolejnymi rywalami oraz z Dziewiątym Woźnicą, niezmiennie przez dwadzieścia lat. Patrzył teraz na ostatniego z tych młodych rywali – to jemu zostawił tor – powożącego drugim rydwanem; mężczyzna miał połamane żebra i otwartą ranę i nie był już taki młody. I z tych wszystkich ludzi oglądających pierwsze chwile wyścigu to właśnie Astorgus, przełożony stronnictwa – szorstki i pokryty bliznami, mający wielką wiedzę i słynący z powściągliwości – pierwszy zrozumiał, co się dzieje, ogarnął osiem kwadryg, ich prędkość, tory, woźniców i możliwości jednym bystrym spojrzeniem, a potem zmówił głośno wściekłą, krótką modlitwę do zakazanego, bluźnierczego, potrzebnego Heladika, syna boga. Stał przy zewnętrznej ścianie toru, obserwując start ze swego zwykłego miejsca, znajdującego się w dwóch trzecich pierwszej prostej, już za kredową linią, w strefie bezpieczeństwa wydzielonej dla obsługi toru między zewnętrzną barierą i pierwszym rzędem siedzeń, które tu były cofnięte. Dlatego Astorgus miał wrażenie, że kiedy Skorcjusz tak absurdalnie, bezprecedensowo skręcił na zewnątrz, a nie do środka, jego kwadrygą pędzi prosto na niego. On, który niegdyś sam był tu Chwałą, usłyszał, jak Chwała Błękitnych krzyczy coś w ogłuszającym hałasie, a znajdował się na tyle blisko, by zdać sobie sprawę, że robi to po inicyjsku, który to język znali tu tylko nieliczni. Jednym z nich był Astorgus. Chłopak, Taras, pochodził z Megarium i pewnie był drugim. Młodzieniec szarpnął głową w lewo i natychmiast wspaniale zareagował bez chwili zastanowienia. Astorgus przestał oddychać, przerwał modlitwę i patrzył. Teraz z kolei wrzasnął chłopiec – wykrzykiwał imię Servatora – i zaczął naprawdę mocno smagać batem prawy bok konia. Rydwany pędziły z karkołomną, obłąkańczą prędkością, a wszystko to działo się niebezpiecznie szybko po starcie stłoczonych kwadryg, w szaleństwie trzydziestu dwu cwałujących ogierów.
W dokładnie tym samym ułamku sekundy, bez żadnego marginesu, bez żadnego prześwitu między kołami przecinających sobie drogę rydwanów, Skorcjusz i ten chłopak, Taras, jednocześnie rzucili się całym ciałem w lewo, pociągając za sobą swoje zaprzęgi i rydwany. Hałas był ogłuszający, kurz tworzył duszącą chmurę. I przez ten kurz, tuż przed sobą, jakby odbyło się to dla jego własnej, prywatnej rozrywki – można by pomyśleć o tancerzach wynajętych na jeden wieczór przez arystokratę – Astorgus zobaczył, co się następnie stało; drgnęło mu coś w duszy, wstrząsnęło nim i oszołomiło, poznał bowiem, że choć tak wiele tu osiągnął w trakcie kariery oklaskiwanej przez dwieście tysięcy osób wykrzykujących jego imię, nie potrafiłby w swoich najlepszych czasach nawet wymyślić tego, co Skorcjusz właśnie wprowadził w życie. Taras zmierzał ku wewnętrznej ścianie toru, Skorcjusz ku zewnętrznej. Kiedy chłopak przechylił się gwałtownie w lewo, wspaniały Servator pociągnął pozostałe trzy konie i kwadrygę w poprzek toru, dokładnie powtarzając manewr, który bywalcy hipodromu na pewno jeszcze pamiętali z ostatnich dni jesieni, kiedy Skorcjusz zrobił coś takiego Astorgowi. Powracający echem zapamiętany tekst, wykorzystany ponownie w inny sposób. A Skorcjusz rzucił swój zaprzęg mocno w lewo w dokładnie tym samym, jedynym momencie – inaczej oba rydwany rozbiłyby się na kawałki, kwiczące konie wpadłyby na siebie, a woźnice runęliby w śmierć ze strzaskanymi kośćmi. Konie skręciły w miejscu, koła wpadły w poślizg, a potem z przerażającą precyzją zaprzęg ruszył do przodu tuż obok rydwanu Crescensa. W pełnym galopie. Tymczasem zaprzęgi z trzeciego i czwartego toru kierowały się do wewnątrz. To oczywiste. Kiedy Skorcjusz wyrwał z linii startowej, a potem skręcił na zewnątrz, powstało dla nich miejsce. Zwolnili, skorzystali z tego zaskakującego zaproszenia – i otworzyli w ten sposób drogę Tarasowi, niczym podwójne wrota pałacu; po swoim gwałtownym skręcie w lewo chłopak zaraz wyprostował i odkrył przed sobą czystą, pustą, wspaniałą wolną przestrzeń wzdłuż wewnętrznej bariery. Znajdował się tuż za drugim rydwanem Zielonych, a potem – znów uciekłszy się do bata – obok niego, wchodząc w pierwszy zakręt pod kathisma; jechał po większym łuku, ale miał lepsze konie; wciąż mocno wychylony w lewo wykrzykiwał imię swego wspaniałego konia, przypierając go do zaprzęgu Zielonych – lecz wychodząc z zakrętu, już go mijał. Kiedy znalazł się na drugiej prostej, przed nim nie było już na torze nikogo i niczego... a wszystko to dokonało się na jednej prostej. Astorgus płakał. Był wzruszony, jakby doświadczył czegoś świętego w sanktuarium, wiedział, że widział dzieło doskonalsze od jakiegokolwiek wytworu sztuki: wazonu, klejnotu, wiersza, mozaiki, gobelinu, złotej bransolety, ozdobionego drogimi kamieniami sztucznego ptaka. Wiedział też, że taki rodzaj artyzmu przemija wraz z chwilą, która go zrodziła, że potem będą mogli tylko o nim mówić ci, którzy go zapamiętali albo tak im się wydawało, ci, którzy jego spełnienie, później zniekształcone przez pamięć, pragnienie i niewiedzę widzieli, prawie widzieli albo nie widzieli go wcale, jakby było zapisane na wodzie albo piasku. Miało to ogromne znaczenie, ale teraz było go całkiem pozbawione. A może właśnie ulotność, określająca to zjawisko nietrwałość mogła wzmocnić jego chwalę? Coś, co ginęło w chwili stworzenia? W tej chwili, pomyślał Astorgus, zaciskając wielkie dłonie na drewnianej barierze przed sobą – przez tę jedną nieskazitelną, diamentową chwilę
ofiarowaną czasowi – to ci dwaj woźnice, ten młody i prowadzący go geniusz, są władcami świata na ziemi boga, władcami cesarzy, właśnie oni, wybrani spośród wszystkich mężczyzn i kobiet, omylnych, niedoskonałych i pewnego dnia odchodzących w śmierć i zapomnienie, ginących w chwili stworzenia. Kiedy dwa prowadzące rydwany razem weszły z grzmotem kopyt w zakręt, Plautus Bonosus wstał. Był niezrozumiale poruszony przebiegiem wyścigu i przez chwilę czuł się zażenowany, dopóki nie zorientował się, że pół tuzina innych przerasowanych, zblazowanych dworaków siedzących w Loży Cesarskiej też zerwało się na nogi. Wymienił krótkie spojrzenie z cesarskim koniuszym i z powrotem skoncentrował uwagę na torze. Na elegancko sklepionym suficie kathisma widniała kwadryga: mozaika przedstawiająca Saraniosa uwieńczonego laurem zwycięstwa i powożącego zaprzęgiem. Poniżej, na piasku, młody chłopak z Błękitnych, który w zeszłym tygodniu i rano tego dnia wykazał się odwagą, lecz został pokonany, teraz wrzeszczał na swoje konie jak jakiś barbarzyńca i okładał je batem, wyprzedzając drugi rydwan Zielonych na zakręcie pod Lożą Cesarską. Czasami się to zdarzało, można było tego dokonać, lecz nie z łatwością i nie często, a także nie bez świadomości – u tych, którzy znali się na wyścigach – związanego z tym ryzyka i umiejętności. Bonosus patrzył. Ten chłopak, Taras, nie dawał się już pokonać, nie wątpił w swe umiejętności. Nie był już za rydwanem Zielonych ani obok niego. Zaczął na piątym torze. Z pierwszego zakrętu wyszedł, wyprzedzając rywala o pół zaprzęgu, a potem o całą jego długość, a na drugiej prostej poprowadził Servatora do bariery tak gładko, jak gładko prześlizguje się po skórze wschodni jedwab. Bonosus instynktownie odwrócił się, by obserwować Skorcjusza i Crescensa. Wjechali w ten sam zakręt obok siebie, lecz w najszerszym miejscu toru, bo Skorcjusz nie pozwalał drugiemu woźnicy zjechać do wewnątrz i nie wykazywał najmniejszej chęci, by samemu to zrobić. Powoził drugim zaprzęgiem. Jego zadaniem było zapewnić zwycięstwo koledze z zespołu, czyli jak najdłużej nie pozwolić Crescensowi zbliżyć się do wewnętrznej bariery. – Wraca do nich drugi woźnica Zielonych – odezwał się koniuszy swoim zachrypłym głosem. Bonosus zerknął na rydwan i stwierdził, że koniuszy ma rację. Drugi woźnica Zielonych, stojący przed fatalnym wyborem – ścigać młodego przywódcę Błękitnych albo wrócić do pomocy swojemu pierwszemu woźnicy – zdecydował się na to drugie. O Crescensie z Sarnicy mówiono, że jedną z jego cech jest gwałtowny charakter, prowadzący do używania bata wobec członków zespołu zapominających, kto jest pierwszym woźnicą Zielonych. – Będą teraz próbowali zająć drugie i trzecie miejsce – rzucił w powietrze Bonosus. – Może dogonić chłopaka, jeśli szybko dostanie wolną drogę. Nie zrobiliśmy jeszcze jednego okrążenia. Koniuszy był wyraźnie podekscytowany. Bonosus też. Mimo tego wszystkiego, co jeszcze miało się zdarzyć tego dnia, mimo wojny, która odmieni ich świat, dramat rozgrywający się poniżej oszałamiał. Numer dwa Zielonych zwalniał i przesuwał się do tyłu, oglądając się przez prawe ramię, by ocenić kąt najazdu. Kiedy dwaj słynni woźnice wyszli z zakrętu, wciąż trzymając się zewnętrznej części toru, wciąż jeden obok drugiego, drugi zaprzęg Zielonych zbliżył się do Skorcjusza. Nadal znajdował się z przodu i mógł bezkarnie przejechać przed nim na
prawo. Był to delikatny manewr – musiał zajechać drogę kwadrydze Błękitnych, znajdując jednocześnie sposób na uwolnienie własnego głównego woźnicy, by ten mógł skręcić ostro ku wewnętrznej barierze i pofrunąć za chłopakiem prowadzącym w wyścigu. To jednak należało do zadań drugich woźniców, do tego się szkolili. Trzy kwadrygi zaczęły się zlewać w wirującym kurzu i hałasie w jedną sześciokołową, dwunastokonną bryłę. – Sądzę, że Skorcjusz to też przewidział – odezwał się nagle Bonosus. – Co? To niemożliwe – odparł koniuszy. W tej samej chwili okazało się, że nie miał racji. Musiał uważać, bardzo uważać. Gdyby sfaulował któregoś z tych woźniców, jakiekolwiek zwycięstwo Błękitnych zostałoby anulowane. To zawsze powstrzymywało powożących drugimi zaprzęgami albo reprezentujących pomniejsze kolory. Pilnowali ich rozstawieni wzdłuż toru, odziani na żółto urzędnicy prefekta hipodromu. W dodatku był w pełni świadomy, że chociaż może mu się udać przejechać siedem okrążeń i utrzymać się na nogach, to na manewry nie starczy mu już sił. Każdy płytki oddech był walką z bólem. Sama myśl o następnym ostrym zakręcie wystarczyła, by żałował, że jeszcze żyje. Wiedział, że wokół jego nóg utworzyła się niebezpiecznie śliska kałuża krwi. Nie patrzył w dół. Zamiast tego obserwował zbliżający się zgodnie z jego przewidywaniami drugi zaprzęg Zielonych. Crescens przerażał swoich kolegów. W razie wątpliwości przychodzili mu z pomocą. W sumie nie była to zła praktyka, ale w pewnych sytuacjach mogła się taką okazać. Skorcjusz zamierzał stworzyć właśnie taką sytuację. Wyobraził to sobie w chwili, kiedy wyszedł na piasek i zobaczył, że nowy prawy lejcowy w zaprzęgu Crescensa zajmującym szósty tor nie ma okularów. Znał konia, którego wymienili na Tarasa. Znał go bardzo dobrze. W zimie zapamiętał pewną informację. Najwyraźniej sprawa nie wyszła na jaw ani podczas wyścigów w zeszłym tygodniu, ani tego ranka – pierwszy zaprzęg Zielonych rzadko znajdował się na najbardziej zewnętrznym torze. Właśnie miało do tego dojść. Drugi zaprzęg wciąż znajdował się przed nimi, ale niezbyt daleko, co dawało mu możliwość przesunięcia się w prawo, zmuszając Skorcjusza do tego samego. Crescens był nieco z przodu po prawej stronie, co powodowało ryzyko faula, gdyby Skorcjusz przesunął się za bardzo i zawadził o jego kwadrygę. Zieloni usiłowali zmusić go do ściągnięcia lejców. W chwili, w której by to zrobił, drugi zaprzęg Zielonych znajdujący się przed nim uczyniłoby dokładnie to samo, a Crescens użyłby bata i uwolniłby się od nich jak więzień wyskakujący z otwartej celi – a potem skręciłby do wewnętrznej bariery. Wiedzieli, jak to się robi. Był to delikatny, precyzyjny manewr, przeprowadzany z dużą prędkością, ale przeprowadzali go doświadczeni woźnice, którzy współpracowali z sobą cały rok. Nie miało to znaczenia. Pozwolił swemu zaprzęgowi przesunąć się nieco w prawo. Crescens szybko się obejrzał, wypluwając przekleństwo. Gdyby można było powiedzieć, że drugi zaprzęg Zielonych zepchnął Skorcjusza, to nie padłoby oskarżenie o faul. Szczególnie w stosunku do powracającego mistrza: wszyscy trzej wiedzieli, że to też stanowiło część gry tego dnia. Crescens przesunął się nieco bliżej zewnętrznej bariery. Skorcjusz i drugi Zielony poszli w jego ślady. Znajdowali się już przy końcu drugiej
prostej. Skorcjusz znów przesunął się minimalnie w prawo. Musiał bardzo uważać: to nie był jego zwykły zaprzęg. Wszystkie trzy rydwany znajdowały się przerażająco blisko siebie. Gdyby do kół były umocowane ostrza, jak zdarzało się to w dawnych czasach w Rhodias, ktoś już na pewno wyleciałby ze strzaskanego rydwanu. Crescens wyryczał kolejne przekleństwo pod adresem swego drugiego woźnicy i jeszcze trochę skręcił w prawo. Właściwie dalej była już tylko bariera i wrzeszczący, stojący, wymachujący pięściami tłum. Nowy prawy lejcowy koń Zielonych nie lubił wrzasków i wymachiwania pięściami. Bardzo nie lubił. W gruncie rzeczy potrzebował z prawej strony okularów. Nie wyszło to na jaw. Crescens nigdy nie jechał tak daleko po zewnętrznej, a to było dopiero drugie spotkanie roku. Zieloni jeszcze tego nie spostrzegli. To błąd. Skorcjusz nie wychylał się, czekał na odpowiednią chwilę. Na twarzy Crescensa zastygł ponury uśmiech. Kwadrygi pędziły na łeb, na szyję. Teraz, kiedy znajdował się tuż przy barierze, jakikolwiek ruch Skorcjusza w jego kierunku po prostu musiałby zostać uznany za faul. Drugi rydwan Zielonych, wciąż znajdujący się z przodu, mógł bezpiecznie skręcić jeszcze trochę w prawo i zwolnić, a Skorcjusz musiałby wtedy mocno przyhamować. Strategia wynikająca z doświadczenia, słuszne rozumowanie. Mogłoby się to udać, gdyby właśnie w tej chwili prawy lejcowy, u którego ryczący tłum wywołał ślepą panikę, nie szarpnął głową i nie potknął się, przez co pozostałe trzy konie beznadziejnie wypadły z rytmu i to dokładnie w chwili, gdy drugi rydwan Zielonych wykonał całkowicie prawidłowe taktyczne posunięcie, przesuwając się nieco bardziej w prawo i nieznacznie zwalniając. Skorcjusz rzeczywiście ściągnął lejce, tak mocno, jak chcieli rywale, i to nawet wcześniej, niż się spodziewali, jakby się bał albo osłabł. Zderzenie widział niezwykle wyraźnie, z bliska. Kwadryga Crescensa skręciła do wewnątrz, pchnięta przez spanikowanego, niewątpliwie potężnego prawego lejcowego, podczas gdy drugi zaprzęg wciąż skręcał w prawo. Niestety, spotkały się. Dwa koła natychmiast odpadły. Jedno zostało w powietrzu niczym dysk, wirując w kierunku spina. Któryś z koni zakwiczał i potknął się, pociągając za sobą pozostałe. Rydwan poleciał w bok, uderzył w barierę, odbił się od niej, i Skorcjusz, który ostro skręcił w lewo (i tym razem głośno krzyknął z bólu), zobaczył błysk noża. Crescens przeciął lejce i zeskoczył na ziemię. Wtedy Skorcjusz znalazł się już dalej z przodu i nie widział, co się stało z drugim woźnicą Zielonych ani z końmi, ale wiedział, że w wyścigu udziału już nie biorą. Pokonał zakręt i obejrzał się do tyłu. Zobaczył za sobą ciężko pracujących, ciasno zbitych Czerwonych i Białych. Przyszedł mu do głowy nowy pomysł. Znowu widział jakby przez czerwoną mgłę, ale nagle uznał, że być może stać go na wniesienie do gry jeszcze jednego elementu, który pozwoliłby mu tego dnia osiągnąć nieśmiertelność. Jadący przed nim chłopak, Taras, zwalniał, oglądając się na niego. Uniósł rękę z batem i machnął nią do przodu, proponując mu prowadzenie i zwycięstwo. Nie tego chciał, i to z kilku powodów. Potrząsnął głową, a kiedy zbliżył się do pierwszej kwadrygi, krzyknął po inicyjsku: – Jak nie wygrasz tego wyścigu, wykastruję cię tępym nożem. Jedź! Chłopak wyszczerzył się w uśmiechu. Wiedział, czego właśnie dokonali. Poznał smak chwały. Jest przecież woźnicą wyścigowych rydwanów, prawda? Jechał dalej. Po sześciu dalszych okrążeniach przekroczył linię, wygrywając pierwszy duży wyścig w życiu.
Pierwszy z tysiąca sześciuset czterdziestu pięciu wyścigów wygranych dla Błękitnych. Zanim w osiemnaście lat później chłopak jadący w tym rydwanie wycofał się z toru, tylko dwaj woźnice w długiej historii sarantyńskiego hipodromu mieli więcej zwycięstw, a po nim nikt już mu nie dorównał. Na spina stanęły trzy posągi Tarasa z Megarium; w siedemset lat później zostały rozbite wraz z pozostałymi, kiedy nadeszły wielkie zmiany. Drugie miejsce w tym wyścigu zajął pierwszy woźnica Białych, a trzecie drugi. Zapiski dotyczące tego dnia, jak zwykle drobiazgowo prowadzone przez obsługę toru, wykazały, że Skorcjusz z Błękitnych, który tego popołudnia brał udział tylko w jednym wyścigu, przyjechał do mety po bardzo długim czasie za nimi. Zapiski mogą oczywiście wszystko pominąć. Tyle zależy od tego, co zostanie zachowane na piśmie, w sztuce, w pamięci – fałszywej, prawdziwej czy zmąconej. Stronnictwo Błękitnych wraz ze swoimi Białymi partnerami zajęło pierwsze, drugie i trzecie miejsce. Oraz czwarte. Tym czwartym woźnicą był Skorcjusz z Soriyyi, który pod koniec chyba najbardziej spektakularnego i udanego wyścigu w całej swojej karierze na torze przeprowadził zaprzęgi Białych obok siebie, precyzyjnie blokując dwóch nieszczęsnych woźniców Czerwonych, którzy jako jedyni kontynuowali wyścig dla stronnictwa Zielonych. Po zakończeniu wyścigu powinien był umrzeć. Później podczas długich nocy doszedł do wniosku, że z pewnych względów naprawdę powinien tak zrobić, perfekcyjnie przypieczętowując życie spędzone na wyścigach. Kiedy wyścig się skończył, ci, którzy podbiegli do Skorcjusza, ujrzeli wokół jego mokrych sandałów kałuże krwi. Platforma rydwanu była od niej śliska. Podczas tych ostatnich okrążeń Dziewiąty Woźnica jechał obok niego, zbliżając się coraz bardziej od chwili, kiedy zanurkował piąty pławikonik, a jadąc szczególnie blisko na ostatniej prostej, kiedy Skorcjusz chwiał się na nogach, prawie nie mogąc oddychać i pilnując, by Czerwoni nie wyrwali na końcu do przodu – właściwie był sam na torze, ponieważ zawodnicy z jego stronnictwa zakończyli wyścig o jedno okrążenie wcześniej, a kwadrygi Czerwonych zostawały w tyle. Sam, nie licząc tego niewidzialnego Dziewiątego Woźnicy, ocierającego się kołami o jego rydwan, czarnego, jak głosiły zabobony, a także szkarłatnego, jak cały ten dzień. Wtedy jednak w niewyjaśniony sposób jego towarzysz oddalił się, pozwolił temu lekkomyślnemu śmiertelnikowi żyć w blasku słońca, zebranego i zatrzymanego w tym ogromnym kotle dźwięków, jakim był hipodrom. Nikt wtedy nie wiedział, nikt wśród ponad osiemdziesięciu tysięcy ludzi zgromadzonych w tym miejscu nie mógł wiedzieć, że tego dnia była do zebrania gęstsza krew. Jeszcze nadejdzie pora zabrania woźnicy. Tuż za metą Skorcjusz zwolnił i zachwiał się, a kwadryga zatrzymała się niepewnie. Nie mógł nawet zacząć odwiązywać lejców, które też już nasiąkły jego krwią. Był sam, znieruchomiały, wyczerpany. Podbiegli mu z pomocą, zostawiając okrążenie zwycięstwa chłopakowi i dwóm zaprzęgom Białych. Astorgus i jeszcze dwóch ludzi ostrożnie odcięli lejce, jakby był dzieckiem. Z niejakim zaskoczeniem zobaczył, że wszyscy trzej szlochają, podobnie jak inni, którzy podeszli za nimi, nawet obsługa toru. Spróbował powiedzieć coś na ten temat, zażartować, ale jakoś nie bardzo mógł wydobyć głos. Bardzo trudno było mu oddychać.
Pozwolił zaprowadzić się pod trybuny. Powietrze był czerwonawe. Przechodząc obok miejsca wzdłuż spina zarezerwowanego dla Zielonych, minęli Crescensa. Wyglądało, że nic mu nie jest; był też z nim drugi woźnica Zielonych. Na ich twarzach malowało się coś dziwnego, jakby zmagali się z jakimiś emocjami. Panował naprawdę straszny hałas. Było głośniej niż zwykle. Zaprowadzili go – a raczej zanieśli – przez Bramę Parad do słabo oświetlonego atrium. Było tu ciszej, ale tylko trochę. Stał tam Bassanida. Jeszcze jedna niespodzianka. Obok niego leżały nosze. – Połóżcie go – warknął. – Na wznak. – Myślałem... że się mnie wyrzekłeś – udało się powiedzieć Skorcjuszowi. Pierwsze słowa. Tyle bólu. Układali go na noszach. – Ja też – powiedział siwobrody lekarz ze Wschodu. Z gniewem odrzucił swoją laskę. – To jest tu już dwóch głupców, prawda? – Och, co najmniej – odparł Skorcjusz, a potem wreszcie dzięki wielkiej łasce Heladika stracił przytomność.
Rozdział 11 Jest niezaprzeczalną prawdą, że najważniejsze wydarzenia epoki rozgrywają się na marginesie życia większości ludzi. Słynna sztuka z wczesnych lat cesarstwa sarantyńskiego zaczyna się kłótnią pasterzy o przemieszane stada, podczas której jeden z nich zauważa na wschodnim niebie rozbłysk światła. Mężczyźni stojący na wzgórzu zastanawiają się nad tym wydarzeniem, na krótko przerywając spór, zaraz jednak do niego wracają. Jeśli chodzi o wagę sprawy, śmierć Heladika w spadającym rydwanie, kiedy niósł ogień od swego ojca, nie może współzawodniczyć z kradzieżą owcy. Dramat Sophenidosa (później zakazany przez duchownych jako heretycki) przechodzi następnie do omawiania spraw związanych z wiarą, władzą i majestatem, i zawiera słynną mowę Posłańca o delfinach i Heladiku. Zaczyna się jednak na tym wzgórzu i na nim się kończy – ofiarą ze spornej owcy, złożoną przy użyciu nowego daru, ognia. Niemniej jednak, mimo całej ludzkiej prawdy, spostrzeżenia Sophenidosa, że wielkie wydarzenia świata mogą się takimi nie wydawać ludziom żyjącym w danym czasie, równie prawdziwe pozostaje to, że są takie chwile i miejsca, które można słusznie uznać za tkwiące w sercu epoki. Tego dnia na początku wiosny były na ziemi dwa takie miejsca, bardzo od siebie oddalone. Jedno znajdowało się na pustyni w Soriyyi, gdzie pewien mężczyzna w kapturze i z płaszczem zasłaniającym usta zachowywał milczenie wśród wędrujących piasków, całą poprzednią noc spędziwszy na czuwaniu, poście i wpatrywaniu się w gwiazdy. Drugim był tunel między pałacami w Sarancjum. Stoi na zakręcie, patrząc w górę na pochodnie i sufit z namalowanym nocnym niebem, a w dół na mozaikę przedstawiającą zające, bażanty i inne stworzenia leśnej polany: złudzenie naturalnego świata pod ziemią, w murach miasta, stworzone przez rzemieślnika. Wie, że pogańskie wierzenia mówią o mrocznych potęgach kryjących się w ziemi i że pod ziemią leżą zmarli, jeśli się ich nie spali. Przed nim czekają na niego ludzie, ludzie, których nie powinno tu być. Odczytał to z odgłosów odmierzonych, niespiesznych kroków dobiegających z tyłu. Nie boją się, że im ucieknie. Ciekawość, jaką odczuwa, można by uznać za główną cechę cesarza Sarancjum, którego umysł bez końca zmaga się z wyzwaniami i zagadkami świata stworzonego przez boga. Odczuwany przez niego gniew jest mniej dla niego typowy, lecz teraz równie intensywny, a żal pulsujący w rytmie ciężkich uderzeń serca jest mu raczej obcy. Było – wciąż jest – tyle rzeczy, które zamierzał zrobić. Nie czeka, jak jeden z zajęcy znieruchomiałych na mozaikowej polanie, lecz po chwili odwraca się i rusza naprzeciwko ludziom znajdującym się za nim. Czasami można mieć wpływ na czas i miejsce własnej śmierci, myśli mężczyzna, którego matka dała mu w Trakezji prawie przed półwiekiem imię Petrus i którego wuj – żołnierz – wezwał go do Sarancjum, gdy był młodym człowiekiem. Nie jest jednak pogodzony ze swoją śmiercią. Dżad czeka na wszystkich żyjących, mężczyzn i kobiety, ale przecież na cesarza może zaczekać trochę dłużej. Na pewno. Uważa, że podoła sytuacji bez względu na jej rozwój. Nie ma przy sobie nic, czym mógłby się bronić, chyba że za coś takiego uznać prosty, tępy nóż do łamania pieczęci na listach, który nosił u pasa. Nie jest to broń. On nie jest wojownikiem.
Jest niemal pewien, że wie, kogo spotka, i pośpiesznie formuje myśli – to one są bronią. Mija zakręt i z krótkim, trywialnym zadowoleniem widzi zaskoczenie na twarzach idących za nim ludzi. Zatrzymują się. Cztery osoby. Dwaj żołnierze, w hełmach skrywających twarze, ale on ich zna: to ci dwaj, którzy stali na straży. Jest człowiek w płaszczu – ach, ci chowający się zabójcy, chociaż nie ma nikogo, kto by ich zobaczył – i jeszcze jedna osoba, która idzie przed nimi z odsłoniętą twarzą, podekscytowana, niemal płonąca uczuciem, w którym Waleriusz rozpoznaje pożądanie. Nie widzi człowieka, którego obecności w tym miejscu dość mocno się obawiał. Przyjmuje to z niejaką ulgą, choć może on się znajdować wśród czekających przy drugim końcu korytarza. Gniew i żal. – Spieszno ci do finału? – pyta wysoka kobieta, zatrzymując się przed nim. Jej zaskoczenie trwało krótko, szybko opanowane. Jej oczy są niesamowite, jak błękitne płomienie. Jest odziana w szkarłat, ma złoty pas, a włosy ujęła w czarną siatkę. W blasku pochodni prześwieca przez nią ich złoto. Waleriusz uśmiecha się. – Śmiem twierdzić, że nie tak spieszno jak tobie. Dlaczego to robisz, Styliane? Mruga, prawdziwie zaskoczona. Kiedy to wszystko się stało, była dzieckiem. Zawsze był tego świadom, o wiele bardziej niż Aliana, i tym się zawsze kierował. Myśli o swojej żonie. W sercu, w czystej ciszy swego serca mówi do niej, bez względu na to, gdzie się teraz znajduje pod słońcem świecącym na świat. Zawsze mówiła, że błędem było sprowadzenie tej kobiety – tej dziewczynki, kiedy taniec się zaczynał – na dwór, a nawet darowanie jej życia. Córka swego ojca. Flawiusza. W ciszy cesarz Sarancjum mówi tancerce, którą poślubił, że miała rację, a on się mylił; wie, że wkrótce się o tym dowie, nawet jeżeli jego myśli do niej nie dotrą – nie mogą dotrzeć – poprzez mury i przestrzeń. – Dlaczego to robię? A po cóż innego żyję? – mówi córka Flawiusza Daleina. – By przeżyć życie – mówi cesarz lakonicznie. Filozof ze Szkół, napominający ucznia. (Szkoły sam zamknął. Szkoda, ale trzeba było to zrobić ze względu na patriarchę. Zbyt wielu pogan). – Własne życie ubarwione talentami, które masz i które ci dano. To proste, Styliane. – W jej oczach zapala się wściekłość, ale on przenosi wzrok za nią, rozmyślnie nie zwracając na to uwagi. – Jesteście świadomi, że was tu zabiją? – zwraca się do dwóch żołnierzy. – Uprzedziłam ich, że to powiesz – mówi Styliane. – A powiedziałaś im też, że to prawda? Jest sprytna, zbyt wiele wie o nienawiści. Wściekłość kogoś, kto przeżył? Sądził – postawił na to – że w końcu wygra inteligencja, widział prawdziwą potrzebę, miejsca dla Styliane. Aliana powiedziała, że tak się nie stanie, oskarżyła go o usiłowanie przejęcia kontroli nad zbyt wieloma rzeczami. To jego znana wada. Ona wciąż jest tak młoda, myśli cesarz, wracając spojrzeniem do wysokiej kobiety, która przyszła go zabić pod jeszcze zimną wiosenną ziemią. Nie chce umierać. – Powiedziałam im to, co było – i jest – bardziej prawdziwe: Każdy nowy dwór będzie potrzebował excubitores najwyższych stopni, którzy udowodnili swoją lojalność. – Łamiąc przysięgę i zdradzając cesarza? Spodziewasz się, że wyszkoleni żołnierze w to uwierzą? – Są tu z nami. – A wy ich zabijecie. O czym świadczy morderstwo...
– Właśnie – odzywa się wreszcie głosem zduszonym z podniecenia człowiek w płaszczu, wciąż ukrywający twarz pod kapturem. – Doprawdy. O czym świadczy morderstwo? Nawet po wielu latach? Nie zdejmuje kaptura. To nie ma znaczenia. Waleriusz potrząsa głową. – Tercjuszu Daleinie, masz zakaz wstępu do Miasta i dobrze o tym wiesz. Straż, aresztować tego człowieka. Został wygnany z Sarancjum jako zdrajca. Jego głos skrzy się energią; wszyscy znają ten władczy ton. Nastrój przełamuje śmiechem oczywiście Styliane. „Przykro mi”, myśli cesarz. „Nigdy się nie dowiesz, jak bardzo mi przykro, moja ukochana”. Słyszą kroki zbliżające się z drugiego końca. Odwraca się, znów zaniepokojony. Ból w sercu, przeczucie. A potem widzi, kto przyszedł – a kto nie – i ból znika. To ważne, że kogoś tu nie ma. Może to dziwne, ale ważne. Strach zastąpiło wkrótce coś innego. Tym razem śmieje się głośno cesarz Sarancjum, otoczony wrogami i znajdujący się równie daleko od powierzchni świata oraz łagodnego światła boga, jak od swego dzieciństwa. – Na krew Dżada, jeszcze przytyłeś, Lysippie! – mówi. – Założyłbym się, że to niemożliwe. Jeszcze za wcześnie na twój powrót do Sarancjum. Zamierzałem cię wezwać po wypłynięciu floty. – Co? Nawet w takiej chwili uprawiasz swoje gierki? Och, przestań się silić na spryt, Petrusie – mówi odrażający, zielonooki mężczyzna, który niegdyś był kwestorem cesarskiego skarbu, wygnanym w pełnym dymu i krwi czasie, jaki nastąpił po zamieszkach sprzed ponad dwóch lat. „Historie”, myśli cesarz. Wszyscy mamy swoje historie, które nas nie opuszczają. Tylko garstka mężczyzn i kobiet na całym świecie nazywa go imieniem, jakie otrzymał po urodzeniu. Ten potężny człowiek otoczony znajomym, zbyt słodkim zapachem i z mięsistą twarzą okrągłą jak księżyc, jest jednym z nich. Za nim stoi ktoś jeszcze, prawie całkowicie zasłonięty przez przelewające się ciało Lysippa: to też nie jest osoba, której bał się cesarz, ponieważ twarz ma także zasłoniętą kapturem. Leontes by tego nie zrobił. – Nie wierzysz mi? – mówi cesarz do ogromnego, spoconego Calizjani–na. Jest prawdziwie oburzony, nie musi udawać. Odwrócił się plecami do kobiety, jej podłego brata w płaszczu i zdradzieckich strażników. Nie zasztyletują go. Jest tego pewien. Styliane chce, by to był teatr, ceremonia, a nie tylko morderstwo. Pokuta za całe życie? Dla historii. W tym tańcu zostało jeszcze parę kroków. Jego tancerka jest gdzieś indziej, na górze, w blasku światła. Nie pozwolą jej żyć. Między innymi właśnie dlatego będzie próbował wybadać sytuację tu, pod ziemią, subtelnie i szybko niczym łosoś, który jest świętą rybą na Północy wśród pogan, jakimi był niegdyś jego lud, zanim zstąpił między nich Dżad. I Heladikos, jego syn, który upadł. – Wierzyć ci, że zamierzałeś wezwać mnie z powrotem? – Lysippus potrząsa głową, od czego falują mu policzki i podbródek. Głos ma wciąż charakterystyczny, zapadający w pamięć. Nie jest to człowiek, którego, raz poznawszy, można zapomnieć. Jest zepsuty i ma ohydne zachcianki, lecz nikt inny nie zawiadywał cesarskimi finansami tak uczciwie i umiejętnie. Paradoks nigdy w pełni nie zgłębiony. – Czy nawet teraz musisz zakładać, że wszyscy inni to głupcy? Waleriusz spogląda na niego. Kiedyś, kiedy się poznali, był to dobrze zbudowany
mężczyzna, przystojny, wykształcony patrycjusz, przyjaciel młodego, uczonego siostrzeńca dowódcy excubitores. Tego dnia, kiedy umarł Apiusz i zmienił się świat, odegrał on pewną rolę w hipodromie i gdzie indziej. Został za to nagrodzony bogactwem, prawdziwą władzą i przymykaniem oczu na to, co robił w swoim miejskim pałacu czy w lektyce, którą podróżował nocą po mieście. Po zamieszkach musiał zostać wygnany na wieś. Z pewnością się tam nudził. To człowiek nieubłaganie przyciągany przez Miasto, mroczne sprawy, krew. Dlatego jest tutaj. Cesarz wie, jak z nim postępować, a przynajmniej kiedyś wiedział. – Jeśli zachowują się jak głupcy, to tak – mówi. – Pomyśl, człowieku. Czy całkowicie otępiałeś na wsi? Dlaczego kazałem rozpuszczać plotki, że wróciłeś do Miasta? – Ty je rozpuszczałeś? Ja wróciłem do Miasta, Petrusie. – A byłeś tu przed dwoma miesiącami? No właśnie. Zapytaj w siedzibach stronnictw, przyjacielu. – Tego ostatniego słowa używa celowo. – Każę Gezjuszowi podać ci imiona. Pół tuzina imion. Zapytaj, kiedy po raz pierwszy rozniosły się pogłoski, że możesz być w mieście. Badałem grunt, Lysippie! Wypróbowywałem lud i duchownych. Oczywiście, że chcę twego powrotu. Mamy wojnę do wygrania – prawdopodobnie na dwóch frontach. Rzucony strzępek informacji. Wskazówka, aluzja. Dla podtrzymania tańca. Trzeba się trzymać życia. Po nim zabijają. Bardzo dobrze zna Lysippa. Tu, gdzie stoją, pochodnie płoną jasno i cesarz widzi, jak mężczyzna przyjmuje fakt do wiadomości, zastanawia się nad aluzją, a potem w jego nadzwyczajnych zielonych oczach pojawia się oczekiwane zwątpienie. – Po co zdawać sobie tyle trudu? Nie trzeba nikogo pytać – odzywa się zza niego Styliane Daleina, rozbijając nastrój niczym szkło upuszczone na kamień. – Mówi dalej głosem jak nóż, dokładnym niczym katowskie ostrze. – To wszystko to szczera prawda. Dobry kłamca dodaje do swojej trucizny prawdę. Właśnie kiedy po raz pierwszy usłyszałam te pogłoski i zdałam sobie sprawę, co się dzieje, dostrzegłam szansę, by cię do nas z powrotem zaprosić. Eleganckie rozwiązanie. Jeśli Trakezyjczyk i ta dziwka usłyszą o tobie jakieś plotki, założą, że to ich własne fałszywe historyjki. I tak się rzeczywiście stało. Cesarz oczywiście słyszy słowo „dziwka”, rozumie, czego ta kobieta tak bardzo od niego chce. Nie da jej tego, ale myśli, że jest ona o wiele więcej niż sprytna. Odwraca się. Żołnierze nie zdejmują hełmów, jej brat wciąż ukrywa twarz pod kapturem, Styliane niemal płonie intensywnością uczuć. Patrzy na nią, tu, pod ziemią, gdzie mieszkają dawne moce. Myśli, że tak naprawdę chciałaby rozpuścić włosy i wydrzeć mu bijące serce z piersi gołymi rękoma, jak zachłyśnięte bogiem dzikie kobiety w dawnych czasach na jesiennych wzgórzach. Mówi spokojnie: – Jak na osobę dobrze urodzoną, posługujesz się paskudnym językiem. To jednak rzeczywiście jest eleganckie rozwiązanie. Moje gratulacje z powodu sprytu. Czy to Tercjusz o tym pomyślał? – Mówi tonem lekko cierpkim, nie dając jej niczego, czego pragnie. – Znienawidzony, bezbożny Calizjanin zwabiony do roli idealnego kozła ofiarnego za zamordowanie świętego cesarza. Zginie tu ze mną i żołnierzami czy też zostanie schwytany i zmuszony do wyznania winy, kiedy już zostaniecie ukoronowani z biednym Leontesem? Jeden z żołnierzy stojących za nią porusza się z niepokojem. Słucha. – Z biednym Leontesem? – Tym razem udaje śmiech; nie jest prawdziwie rozbawiona. Cesarz zatem ryzykuje. – Oczywiście. Leontes nic o tym nie wie. Wciąż czeka na mnie za tymi drugimi
drzwiami. To sprawa tylko Daleinoi, a ty sądzisz, że potem będziesz go kontrolować, prawda? Jaki macie plan? Tercjusz jako kanclerz? – Jej oczy błyskają. Cesarz śmieje się. – Jakież to zabawne. Albo nie, przecież muszę się mylić. Na pewno się mylę. To wszystko robicie oczywiście dla większego dobra cesarstwa. Wymieniony dwukrotnie podły brat otwiera ocienione kapturem usta, lecz zaraz je zamyka. Waleriusz uśmiecha się. – Albo nie, nie. Zaczekaj. Oczywiście! Obiecałaś to stanowisko Lysippowi, żeby go tu ściągnąć, prawda? Nigdy go nie dostanie, co? Kogoś przecież trzeba o to oskarżyć i stracić. Styliane wbija w niego wzrok. – Sądzisz, że wszyscy traktują ludzi tak jak ty – jak pionki do zbijania w grze? Teraz on mruga, zaniepokojony pierwszy raz podczas tej rozmowy. – I to mówi dziewczyna, której wbrew wszelkim radom pozwoliłem żyć i sprowadziłem z honorami na dwór? I wtedy Styliane w końcu wymawia z lodowatą dykcją słowa powolne jak sam czas, nieubłagane jak ruch gwiazd po nocnym niebie, oskarżenie obciążone brzemieniem lat (ileż to nieprzespanych nocy?). – Spaliłeś żywcem mojego ojca. Chciałeś mnie kupić za męża i miejsce na podwyższeniu za dziwką? Zapada cisza. Cesarz czuje ciężar całej tej ziemi i kamieni dzielących go od słońca. – Kto ci opowiedział tak absurdalną historię? – mówi Waleriusz. Ton jego głosu jest lekki, lecz tym razem nieco go to kosztuje. Mimo to szybko reaguje, kiedy kobieta chce go uderzyć w twarz. Chwyta jej rękę, przytrzymuje ją, chociaż Styliane wściekle się wyrywa, i mówi przez zaciśnięte zęby: – W dniu śmierci cesarza twój ojciec wyszedł na ulicę w purpurze. Szedł do senatu. Mógłby go zabić każdy mężczyzna w Sarancjum mający szacunek dla tradycji, a spalenie byłoby odpowiednie dla takiej bezbożności. – Nie włożył purpury – mówi Styliane Daleina. Cesarz pozwala jej wyrwać rękę ze swego uścisku. Jej skóra jest niemal przezroczysta; widzi, jak na przegubie czerwienieją ślady jego palców. – To kłamstwo. Teraz cesarz się uśmiecha. – Na najświętsze imię boga, zdumiewasz mnie. Nie miałem pojęcia. Najmniejszego. Przez te wszystkie lata? Ty naprawdę w to wierzysz? Kobieta milczy, ciężko oddychając. – Ona naprawdę... w to wierzy – odzywa się za nim nowy głos. – Myli się, ale... to niczego... nie zmienia. Lecz ten zniekształcony, świszczący głos zmienia wszystko. Cesarz odwraca się, zmrożony do kości, jakby przewiał go wiatr dmący z półświata, wiatr przynoszący prawdziwą śmierć do tego tunelu, którego ściany, tynk i farba ukrywają szorstkość ziemi, i widzi, kto wypowiedział te słowa, wychodząc zza olbrzymiego ciała Calizjanina. Człowiek ten coś trzyma. Właściwie jest to przywiązane do jego przegubów, jego dłonie są bowiem zniekształcone. Cesarz rozpoznaje urządzenie podobne do tuby, przymocowane do pojemnika jadącego za nim na wózku. Waleriusz pamięta je i teraz z prawdziwym wysiłkiem pozostaje w bezruchu, niczego nie zdradzając. Jednak odczuwa strach po raz pierwszy od chwili, gdy usłyszał, że drzwi za nim otwierają się, i pojął, że nie jest sam. Powracające historie. Znak słonecznego dysku dany człowiekowi czekającemu pod solarium przed wielu, bardzo wielu laty. Potem krzyk na ulicy. Cesarz ma powody sądzić, że to zła śmierć. Patrzy przez chwilę na Lysippa i w
wyrazie jego twarzy widzi coś jeszcze: Caiizjanin jest tym, kim jest, i przyszedłby tu choćby tylko po to, by zobaczyć działanie tego urządzenia. Cesarz przełyka ślinę. Nawiedza go inne wspomnienie, z jeszcze dawniejszych czasów, z dzieciństwa, opowieści o dawnych mrocznych bogach, którzy mieszkają w ziemi i nie zapominają. Wysoki, świszczący nowy głos brzmi przerażająco, szczególnie jeśli się pamięta – a Waleriusz pamięta – jego poprzednie głębokie tony. Kaptur został już odrzucony do tyłu. Mężczyzna, który nie ma oczu, a jego twarz to stopiona, zastygła maska, mówi: – Jeżeli... ubrał się w purpurę, by wyjść do... ludzi, to zrobił to jako... właściwy... następca cesarza, który... nie wyznaczył nikogo... na swoje miejsce. – On nie włożył purpury – powtarza nieco rozpaczliwie Styliane. – Zamilcz, siostro – słychać ten dziwny, wysoki, świszczący głos, zdumiewający stanowczością. – Przyprowadź tu Tercjusza... jeśli nogi nie... odmówią mu posłuszeństwa. Stańcie za mną. Ślepy, okaleczony człowiek ma na szyi banalny, dziwaczny amulet, wyglądający jak mały ptak. Ruchem ramion zrzuca płaszcz na mozaikową podłogę. Poza Lysippem obecni w tunelu może woleliby, by tego nie robił i nie zdejmował też kaptura. Cesarz widzi, jak Calizjanin patrzy na potworną postać Lecana Daleina wilgotnymi, szeroko rozwartymi, czułymi oczyma, jakimi można by się wpatrywać w przedmiot tęsknoty lub pożądania. A zatem wszyscy troje Daleinoi. Zarysy całości teraz już straszliwie wyraźne. Kiedy pierwszy Waleriusz objął tron, Gezjusz dyskretnie i niejasno dawał do zrozumienia, że należy się nimi zająć. Zasugerował, że potomstwo Daleina powinno zostać uznane za sprawę administracyjną niewartą uwagi cesarza ani jego siostrzeńca. Pewne rzeczy, mruknął kanclerz, nie mogą zaprzątać uwagi władców obarczonych ciężarem o wiele większych spraw podejmowanych w imieniu ich ludu oraz boga. Wuj zostawił to jemu. Większość takich rzeczy zostawiał siostrzeńcowi. Petrus nie chciał zabijać. Miał swoje powody, w każdym przypadku odmienne. Tercjusz był dzieckiem, a później okazał się nic nie znaczącym tchórzem, nawet podczas Zamieszek Zwycięstwa. Styliane od początku uznał za osobę ważną, umacniając się w tym przekonaniu w ciągu ponad dekady, kiedy dorastała. Miał względem niej plany, u podłoża których leżało małżeństwo z Leontesem. Sądził – arogancko? – że wykorzysta jej drapieżną inteligencję, by przekonać ją do większej wizji. Myślał, że to mu się udaje, co prawda powoli, że zrozumiała kolejne stadia gry, w wyniku której i tak zostanie cesarzową. Pewnego dnia. On i Aliana nie mieli dziedzica. Sądził, że Styliane to wszystko rozumie. Lecanus, najstarszy z całej trójki, stanowił odmienny problem. Był jedną z postaci nawiedzających sny cesarza, kiedy już udało mu się zasnąć, która stała jak zdeformowany, mroczny cień między nim i obiecanym światłem boga. Czy wiara i pobożność zawsze rodzą się ze strachu? Czy była to tajemnica znana wszystkim duchownym, przepowiadającym dla tych, co odeszli od boskiego światła, wieczną ciemność i lód pod światem? Waleriusz wydał polecenie, by nie zabijano Lecana bez względu na to, co by zrobił, mimo że w rzeczywistości wiedział, iż, obiektywnie rzecz biorąc, najstarsze dziecko Flawiusza Dałeina, człowiek pod każdym względem lepszy od swego ojca, zginął na ulicy przed domem razem z ojcem. On po prostu żył dalej. Śmierć za życia, życie w śmierci. I teraz ten człowiek ma w rękach – a raczej kazał sobie przywiązać do nadgarstków dla wygody obsługi – dyszę połączoną z pojemnikiem toczącym się za nim na kółkach i mogącą wypluwać taki sam płynny ogień, jakiego użyto tego poranka przed laty jako
nośnika druzgoczącego przesłania, zrozumiałego dla wszystkich ludzi w cesarstwie, przesłania na temat śmierci cesarza i wstąpienia na tron nowego władcy. Waleriusz ma wrażenie, jakby wszyscy oni przenieśli się bezpośrednio z owego odległego, słonecznego poranka do tunelu oświetlonego blaskiem pochodni. Cesarz czuje, że czas przestał niejako istnieć, że lata zlały się z sobą. Myśli wtedy o swoim bogu i o nie ukończonym sanktuarium. O tylu rzeczach zamierzonych i nie ukończonych. A potem znów o Alianie znajdującej się gdzieś na powierzchni, w trwającym dniu. Nie jest gotów ani na swoją, ani na jej śmierć. Powstrzymuje zalew wspomnień i bardzo szybko myśli. Lecanus poprosił brata i siostrę, by stanęli za nim. To błąd. – Tylko ich dwoje, Daleinie? – mówi Waleriusz. – A ci lojalni strażnicy, którzy was tu wpuścili, nie? Powiedziałeś im, co się dzieje z ludźmi znajdującymi się na linii ognia? Może pokaż im resztę oparzeń? Czy oni chociaż wiedzą, że to sarantyński ogień? Od strony stojących z tyłu żołnierzy dobiega jakiś dźwięk. – Rusz się, siostro! Chodź tu, Tercjuszu. Waleriusz patrzy w wylot czarnej rury, zawierającej najgorszą śmierć, jaką zna, jeszcze raz się śmieje i zwraca się do rodzeństwa Lecana. Tercjusz postąpił niepewnie krok do przodu, Stylianę też ruszyła się z miejsca. Waleriusz cofa się i staje tuż obok niej. Żołnierze mają miecze. Wie, że Lysippus ma co najmniej sztylet. Ten ogromny mężczyzna jest zwinniejszy, niż można sobie wyobrazić. – Powstrzymajcie ich oboje – rzuca cesarz do excubitores. – Na boga, jesteście głupcami pragnącymi własnej śmierci? To jest ogień. Oni zamierzają was spalić. Jeden z żołnierzy cofa się niepewnie o krok. Głupiec. Drugi kładzie ostrożnie rękę na rękojeści miecza. – Macie klucz? – pyta ostro cesarz. Ten bliższy potrząsa głową. – Ona go wzięła. Panie mój. „Panie mój”. Najświętszy Dżadzie. Może jeszcze pożyje. Tercjusz Daleinus nagle się odwraca i przemyka pod ścianą do brata. Waleriusz pozwala mu na to. Nie jest żołnierzem, ale teraz chodzi o życie jego i Aliany, o kształtującą się wizję świata, o dziedzictwo. Chwyta Styliane za ramię, zanim kobieta robi choć krok, a drugą ręką przytyka jej do pleców mały nożyk. Jego ostrze miałoby trudności z przecięciem skóry; oni jednak o tym nie wiedzą. Lecz Styliane, która wcale się nie wyrywa i nawet nie usiłowała uniknąć jego chwytu, patrzy na niego z tryumfem bliskim szaleństwu: cesarz znów myśli o kobietach na mitycznych stokach wzgórz. Słyszy jej słowa wypowiedziane z przerażającym spokojem: – Mylisz się ponownie, jeśli sądzisz, że mój brat powstrzyma się przed spaleniem ciebie, by ocalić mnie. Mylisz się również, myśląc, że ma to dla mnie znaczenie, jeśli tylko spłoniesz tak jak mój ojciec. Dalej, bracie. Skończ to wszystko. Waleriusz jest wstrząśnięty do głębi, oniemiały. Potrafi rozpoznać prawdę; Styliane nie udaje. „Skończ to”. W nagłej ciszy słyszy słaby, daleki dźwięk, jakby jedno uderzenie dzwonu. Zawsze był przekonany, że przy odpowiedniej ilości czasu i opieki inteligencja może pokonać nienawiść. Teraz, zbyt późno, widzi, że tak nie jest. Rację miała Aliana. I Gezjusz. Styliane, jaśniejąca jak diament, mogłaby zasmakować we władzy i dzierżyć ją z Leontesem, ale nie jest to jej potrzeba, nie jest to klucz do tej kobiety. Tym kluczem,
skrywającym się pod lodowatą powłoką, jest ogień. Ślepiec, który mierzy w swój cel z niesamowitą dokładnością, rozciąga szramę ust w parodii uśmiechu. – Co za... szkoda. Taka skóra. Czy muszę... droga siostro? A więc niech tak będzie. I cesarz pojmuje, że on to zrobi, widzi w nalanej twarzy Calizjanina stojącego obok okaleczonego Daleina niezdrowy, nienasycony głód. Nagłym, dzikim ruchem – niezręcznie, ponieważ nie jest człowiekiem czynu – chwyta sakiewkę wiszącą u pasa kobiety, a ją samą mocno popycha do przodu, tak że Styliane potyka się, wpada na swego ślepego brata i oboje przewracają się na ziemię. Żadnego ognia. Jeszcze nie. Cofa się i słyszy, że cofają się też dwaj strażnicy za nim. Pojmuje, że przeciągnął ich na swoją stronę, że są z nim. Chciałby się pomodlić, ale nie ma czasu. Ani chwili. – Ruszać się! – rzuca. – Weźcie dyszę! Obaj strażnicy rzucają się do przodu. Lysippus, który nigdy nie był tchórzem, a tutaj sprzymierzył się z Daleinoi, sięga po miecz. Cesarz obserwuje go, cofając się teraz szybko, grzebie w sukiennej sakiewce, znajduje ciężki klucz, rozpoznaje go. Wtedy odmawia modlitwę dziękczynną. Styliane już stoi i pomaga wstać Lecanowi. Pierwszy excubitor już do nich dotarł i spuszcza miecz. Lysippus postępuje krok do przodu, tnie swoją klingą, żołnierz paruje cios. Lecanus wciąż klęczy, wypluwając niezrozumiałe słowa. Sięga po zawór uwalniający rzekę ognia. I właśnie wtedy, widząc to wszystko i cofając się ku drzwiom, ku bezpieczeństwu i światłu, cesarz Sarancjum Waleriusz II, umiłowany przez Dżada jego święty regent na ziemi i po trzykroć wyniesiony pasterz jego ludu, czuje, jak od tyłu wnika w niego coś białego, palącego i ostatecznego. Pada, pada z otwartymi ustami, nie wydając żadnego dźwięku, z kluczem w ręce. Nikt tego nie zapisuje, bo nigdy się tak nie dzieje i nigdy nie może się tak stać, czy umierając, cesarz słyszy nieubłagany, potężny, nieskończony głos mówiący tylko do niego w tym korytarzu pod pałacami, ogrodami, Miastem i światem: „Zdejmij koronę, czeka na ciebie władca cesarzy”. Nie wiadomo też, czy kiedy dusza opuszcza jego ciało, by wyruszyć w długą podróż, przybywają po nią delfiny. I jedna tylko osoba na całym bożym świecie wie, że swoje ostatnie myśli jako żyjący człowiek poświęca żonie, że wypowiada w myślach jej imię. Wie o tym, ponieważ je słyszy. A słysząc – w jakiś sposób słysząc go – rozumie, że cesarz odchodzi, odchodzi od niej, odszedł, że wszystko jednak się skończyło, dobiegło kresu, że zakończył się wspaniały taniec, który rozpoczęli dawno temu, kiedy on był Petrusem, a ona młodziutką Alianą z Błękitnych, a popołudniowe słońce świeci jasno nad nią i nad nimi wszystkimi, na bezchmurnym, wiosennym niebie Sarancjum. *** Większość włosów obcięła w łódce wiosłowej, w drodze powrotnej z wyspy. Jeżeli ze zniknięcia Daleina i zamordowania strażników wyciągnęła fałszywe wnioski, to obcięte włosy można zakryć, obcięte włosy odrosną. Nie sądziła jednak, że się myli, nawet wtedy, na wodzie. Pod jasnym słońcem, nad błękitnymi falami zapadła nad światem czerń. Miała do dyspozycji tylko nóż Mariska; trudno było nim obcinać włosy w łodzi. Cięła krzywo, wrzucała pasma włosów do morza. Ofiara. Oczy miała suche. Kiedy skończyła, przechyliła się nad burtą i morską wodą zmyła z twarzy krem, barwiki i wonne olejki, a także zatarła woń perfum. Kolczyki i pierścienie włożyła do kieszeni – będzie
potrzebowała pieniędzy. Następnie z powrotem wyjęła jeden z pierścieni i dała go Mariskowi, zajętemu wiosłowaniem. – Kiedy dotrzemy do portu, być może będziesz musiał dokonać wyboru – powiedziała. – Cokolwiek zrobisz, jest ci wybaczone. To moje podziękowanie za to, co robisz teraz, i za wszystko, co wydarzyło się dotąd. Z trudem przełknął ślinę i drżącą ręką wziął pierścień. Był wart więcej, niż Mariscus mógłby zarobić przez całe życie w gwardii cesarskiej. Powiedziała mu, by wyrzucił skórzaną zbroję, miecz i wierzchnią tunikę excubitores. Tak uczynił – wszystko to znalazło się za burtą. Przez całą drogę nie odezwał się słowem. Spocony, wiosłował szybko ze strachem w oczach. Pierścień umieścił w bucie. Buty były dla rybaka drogie, ale wkrótce się rozstaną. Będzie musiała mieć nadzieję, że nikt nie zauważy. Jeszcze raz posłużyła się jego nożem, by odciąć dół szaty; zrobiła to nierówno, miejscami ją naddzierając. Ludzie będą widzieć plamy i rozdarcia, a nie delikatność tkaniny. Zdjęła skórzane sandały i też wyrzuciła je za burtę. Spojrzała na swe bose stopy: pomalowane paznokcie. Uznała, że to nie. Malowały się i ulicznice, nie tylko damy dworu. Jeszcze raz zanurzyła dłonie w wodzie, trąc je, by stały się szorstkie i zaczerwienione. Zdjęła ostatni z pierścieni, ten, którego nigdy nie zdejmowała, i upuściła do morza. Opowiadano o ludzie morza, którego władcy w ten sposób je zaślubiali. Ona robiła coś innego. Resztę drogi do portu spędziła na obgryzaniu i nadłamywaniu paznokci oraz na wcieraniu brudu i morskiej wody z dna łodzi w porozdzieraną szatę i własne policzki. Gdyby zostawiła ręce i twarz w ich nieskazitelnym stanie, od razu by ją wydały. Wtedy zaroiło się już wokół nich od innych łódek, więc musiała uważać. Rybacy, przewoźnicy i kapitanowie stateczków przewożących towary między Sarancjum i Deapolis lawirowali wśród ogromnych kadłubów okrętów szykujących się do wypłynięcia na Zachód. Ogłoszenie wojny miało nastąpić tego dnia, choć nikt tu jeszcze o tym nie wiedział. Miał to zrobić cesarz ze swej loży w hipodromie po ostatnim wyścigu, w obecności wszystkich możnowładców cesarstwa. Oczywiście Alixana tak zaplanowała poranną wyprawę, by wrócić na czas. Już nie chciała tam wracać. Wyczuwała atmosferę śmierci, koniec. Przed dwoma laty, kiedy Sarancjum płonęło podczas Zamieszek Zwycięstwa, powiedziała w pałacu, że wolałaby umrzeć w cesarskich szatach, niż uciec i prowadzić zwyklejsze życie. Wtedy była to prawda. Teraz prawdą było coś innego. Okazała się ona zimniejsza, trudniejsza. Jeśli zabili Petrusa, jeśli zrobili to Daleinoi, to ona sama będzie żyć tak długo, aż zobaczy ich martwych. A potem? Potem życie potoczy się tak, jak będzie musiało. Są zakończenia i zakończenia. Mimo świadomości swego wyglądu nie mogła wiedzieć, jaką widzi ją w tej chwili żołnierz, odwożący ją łodzią wiosłową do Sarancjum. Podpłynęli na sam koniec nabrzeża, manewrując w natłoku łódek. Nad wodą unosiły się sprośności i żarty. Mariscus ledwie sobie radził z podejściem. Ktoś ich głośno sklął, Aliana nie pozostała mu dłużna, używając głosu, jakim nie posługiwała się od piętnastu lat, i dorzuciła tawerniany żart. Spotniały Mariscus zerknął na nią i znów pochylił się nad wiosłami. Jeden z mężczyzn z sąsiedniej łodzi roześmiał się, cofnął, robiąc im miejsce, i zapytał, jak kobieta mu się odwdzięczy. Jej odpowiedź wywołała wybuch śmiechu. Przybili do brzegu. Mariscus wyskoczył na ląd i zacumował. Aliana wyszła z łodzi szybko, zanim żołnierz zdążył podać jej rękę.
– Jeśli wszystko jest w porządku – odezwała się cicho, z napięciem w głosie – to zasłużyłeś sobie na więcej, niż potrafiłbyś sobie wymarzyć, a także na moją wdzięczność do końca życia. Jeśli poszło źle, nie proszę cię o nic ponad to, co już zrobiłeś. Niech Dżad cię strzeże, żołnierzu. Mariscus szybko mrugał. Z zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że usiłuje stłumić łzy. – Ode mnie nikt się niczego nie dowie, pani moja. Czy nie ma jednak już nic...? – Nie ma – odparła lakonicznie i odeszła. Mówił szczerze i był odważnym człowiekiem, ale ktoś odpowiednio przebiegły, by go odnaleźć i wypytać, oczywiście dowiedziałby się wszystkiego. Ludzie czasami żywili wzruszające przekonania co do własnej zdolności wytrzymania profesjonalnego śledztwa. Szła długim nabrzeżem sama, bosa, bez ozdób, które wyrzuciła lub ukryła, w długiej szacie podartej tak, że zmieniła się w krótką, poplamioną tunikę (wciąż zbyt cenną jak na jej obecne położenie; wkrótce będzie potrzebowała innego stroju). Jakiś mężczyzna zatrzymał się, by na nią popatrzeć, i Alianie na chwilę zamarło serce, ale po chwili złożył jej głośną ofertę i cesarzowa Sarancjum odprężyła się. – Nie dość pieniędzy i nie dość męskości – skwitowała propozycję, mierząc marynarza wzrokiem. Potrząsnęła obciętymi, rozczochranymi włosami i odwróciła się obojętnie. – Za taką cenę znajdź sobie oślicę. Jego pełen oburzenia protest utonął w śmiechu. Szła przez zatłoczony, hałaśliwy port pogrążona w głębokiej, dzwoniącej ciszy. Zaczęła się wspinać wąską uliczką. Nie znała jej. Tyle się zmieniło przez piętnaście lat. Już bolały ją stopy. Od dawna nie chodziła boso. Zobaczyła niewielką kaplicę i zatrzymała się. Właśnie miała do niej wejść i spróbować uporządkować myśli, pomodlić się, gdy – w tej samej chwili – usłyszała w myślach znany głos wypowiadający jej imię. Nie ruszyła się z miejsca, nie rozejrzała się. Głos pochodził znikąd i zewsząd, wołał ją ktoś, kto należy tylko do niej. Należał tylko do niej. Poczuła pustkę nacierającą na nią jak najeźdźcza armia. Stała nieruchomo na tej wąskiej, stromej miejskiej uliczce i wśród śpieszących się tłumów, pozbawiona wszelkiej prywatności ostatni raz pożegnała ukochaną duszę, która opuszczała, już opuściła ją i świat, nazywając ją imieniem nadanym przy narodzinach, a nie tym cesarskim. Chciała do swej komnaty zakazanych delfinów. Wypłynęła tego ranka na morze z tym mozaicystą, Crispinem, żeby mu je pokazać. Tyle że tego samego ranka Petrus... znalazł je pierwszy. Albo to one go odnalazły, i to nie jako mozaika na ścianie. Może poniosły jego duszę tam, dokąd noszą dusze w drodze do Dżada. Miała nadzieję, że są delikatne, że droga jest łatwa, że nie było zbyt wiele bólu. Nikt nie zauważył, że płacze. Nie roniła łez. Była dziwką w Mieście i chciała zabić parę osób, zanim one ją odnajdą i zabiją. Nie miała pojęcia, dokąd iść. *** W tunelu dwaj żołnierze popełnili nadzwyczaj głupi błąd: kiedy cesarz upadł na ziemię, obejrzeli się do tyłu. Ta przerażająca sytuacja podważyła całe ich szkolenie, sprawiła, że poczuli się jak statki, które zerwały się z kotwicy podczas sztormu. Za ten błąd spłonęli. Ślepiec znalazł i pociągnął za spust na dyszy, uwalniający płynny ogień. Umarli z krzykiem. Lecanus Daleinus miotał wysokim głosem niezrozumiałe przekleństwa, jęcząc z potwornego bólu jak szaleniec, lecz skierował dyszę obok siostry i brata prosto na
żołnierzy z niesamowitą precyzją. Znajdowali się pod ziemią, z dala od życia i świata. Ich krzyki, bulgotanie i skwierczenie rozpływających się ciał słyszeli tylko Daleinoi i stojący obok nich otyły, nienasycony człowiek, oraz ktoś jeszcze, kto stał za martwym cesarzem na tyle daleko, by poczuć wilgotną falę gorąca, która rozeszła się w tunelu, i skręcający wnętrzności strach, lecz nie został nawet osmalony przez ogień z przeszłości. Kiedy powietrze się ochłodziło, a krzyki i jęki ucichły, zdał sobie sprawę, że patrzą na niego i Daleinoi, i grubas, którego dobrze pamiętał, lecz nie wiedział o jego przybyciu do Miasta. Zabolało go, że doszło do tego bez jego wiedzy. Teraz jednak miał większe powody do zmartwienia. Odchrząknął i spojrzał na zakrwawiony, lepki sztylet, który trzymał w ręce. Jeszcze nigdy nie splamiła go krew. Nosił go przy sobie wyłącznie dla ozdoby. Spojrzał na martwego człowieka leżącego u jego stóp. – To straszne – odezwał się Perteniusz z Eubulus z przekonaniem. – Takie straszne. Wszyscy się zgadzają, że historyk nie powinien wtrącać się do opisywanych przez siebie wydarzeń. Bo, widzicie, traci wtedy autorytet. Wpatrywali się z niego. Nikt nic nie mówił. Możliwe, że poraziła ich prawda jego słów. Ślepiec, Lecanus, płakał, wydając zduszone, paskudne dźwięki. Wciąż klęczał. W powietrzu unosił się smród mięsa. Żołnierze. Perteniusz bał się, że zwymiotuje. – Jak się tu dostałeś? – zapytał Lysippus. Styliane patrzyła na cesarza. Na martwego człowieka u stóp Perteniusza. Do tej pory trzymała rękę na ramieniu szlochającego brata, lecz teraz puściła go, przeszła obok dwóch spalonych ludzi i zatrzymała się przed sekretarzem męża. Perteniusz wcale nie był pewien, czy jest winien jakąś odpowiedź takiemu wygnanemu potworowi jak Calizjanin, ale sytuacja nie wydawała się odpowiednia do zgłębiania tej myśli. – Strateg kazał mi sprawdzić, co zatrzymuje... cesarza – powiedział, patrząc na żonę swego pracodawcy. – Przyszły, właśnie przyszły wieści... – Nigdy tak się nie jąkał. Zaczerpnął tchu. – Właśnie przyszły wieści, które według niego cesarz powinien poznać. Cesarz nie żył. – Jak się tu dostałeś? – To samo pytanie, ale tym razem zadała je Styliane. Miała dziwny wyraz twarzy. Rozmyty. Niby patrzyła na niego, ale tak naprawdę go nie widziała. Nie lubiła go i Perteniusz o tym wiedział. Co prawda, nie lubiła nikogo, więc nie miało to wielkiego znaczenia. Znów odchrząknął i wygładził sobie przód tuniki. – Mam, tak się składa, że mam pewne klucze. One... otwierają zamki. – Oczywiście – rzekła cicho Styliane. Dobrze znał żądło jej ironii, lecz tym razem jej głos był jakby pozbawiony życia, niedbały. Znów patrzyła w dół, na martwego człowieka. Leżał nieporządnie rozciągnięty na zakrwawionych kostkach mozaiki. – Nie było strażników – wyjaśnił Perteniusz, choć nikt go o to nie pytał. – Nikogo w korytarzu. Powinien ktoś tam być. Pomyślałem... – Pomyślałeś, że coś się dzieje, i chciałeś to zobaczyć. – Lysippus. Wyraźne, odmierzone słowa. Uśmiechnął się, co wprawiło w ruch fałdy na jego twarzy. – A więc zobaczyłeś, prawda? I co teraz, historyku? Historyku. Na jego klindze widniała krew. Szyderstwo w głosie Calizjanina. Zapach mięsa. Kobieta spojrzała na niego wyczekująco. I Perteniusz z Eubulus, który patrzył na nią, a nie na Lysippa, zrobił najprostszą rzecz.
Ukląkł, bardzo blisko ciała namaszczonego cesarza, którego nienawidził i którego zabił, i odkładając sztylet na ziemię, powiedział cicho: – Co mam powiedzieć strategowi, pani moja? Wypuściła powietrze. Sekretarzowi, który obserwował ją spod przymrużonych powiek, wydało się, że jest jakby wydrążona, pozbawiona mocy czy żaru. To go... zainteresowało. Nawet nie odpowiedziała. Zrobił to za nią brat, unosząc straszliwie zniekształconą twarz. – Ja go zabiłem – rzekł Lecanus Daleinus. – Bez niczyjej pomocy. Potem przyszedł mój młodszy brat... i siostra i... zabili mnie za to. Jakże to godne pochwały! Tak właśnie powiedz... sekretarzu. Zapisz to. – Poświstywanie w jego głosie stało się wyraźniejsze. – Zapisz to... za panowania... cesarza Leontesa i jego wspaniałej cesarzowej... oraz dzieci... Daleinoi... które nastaną po nich! Minęła chwila, a potem jeszcze jedna. I wtedy Perteniusz uśmiechnął się. Zrozumiał, że wszystko jest tak, jak powinno być. Nareszcie. Chłop z Trakezji nie żyje. Jego dziwka też albo stanie się tak niebawem. Cesarstwo w końcu wraca na właściwe miejsce. – Tak zrobię – odparł. – Wierz mi, że tak zrobię. – Lecanie? – to znów odezwał się Lysippus. – Obiecałeś! Nie zapominaj, że mi obiecałeś. W jego głosie brzmiało wyraźne pożądanie, nadając mu chrapliwy ton. – Najpierw Trakezyjczyk, potem ja – rzekł Lecanus Daleinus. – Oczywiście – obiecał gorliwie Lysippus. – Oczywiście, Lecanie. Perteniusz zobaczył, że kłania się i drży z niecierpliwości, głodu, jakby jego otyłym ciałem wstrząsały skurcze wiary czy żądzy. – Święty Dżadzie! Wychodzę – oznajmił pośpiesznie Tercjusz, odwrócił się i niemal biegiem oddalił się tunelem. Styliane nie podążyła za nim, ale usunęła mu się z drogi i popatrzyła na okaleczonego brata i Calizjanina, który szybko oddychał przez otwarte usta. Pochyliła się i powiedziała coś cicho do Lecana. Perteniusz nie słyszał jej słów. Nie cierpiał tego. Brat nic jej nie odpowiedział. Sekretarz został jeszcze na tyle długo, by zobaczyć, jak ślepiec wyciąga dyszę i spust, a drżący Calizjanin odwiązuje je od okaleczonych rąk Daleina. Wtedy poczuł przypływ mdłości. Podniósł i schował do pochwy nóż i szybko wrócił do drzwi, które sam otworzył. Nie oglądał się za siebie. I tak tego nie opisze. Tłumaczył sobie, że to się nigdy nie zdarzyło, nie jest częścią historii, nie musi tego oglądać. Liczą się tylko rzeczy zapisane. Gdzieś indziej ludzie ścigali się w rydwanach, orali pola, wypełniali trudne zadania, bawiły się albo płakały dzieci. Żeglowały statki. Padał deszcz albo śnieg, wiatr gnał piasek nad pustynią, pożywiano się, gaszono pragnienie, robiono żarty, składano pobożne przysięgi albo przeklinano. Z rąk do rąk przechodziły pieniądze. Za zamkniętymi okiennicami jakaś kobieta wykrzyczała czyjeś imię. W kaplicach, lasach i przed świętymi, strzeżonymi płomieniami modlili się ludzie. Nad powierzchnię błękitnego morza wyskoczył delfin. Jakiś człowiek układał na ścianie tessery. O cembrowinę studni rozbił się dzbanek i służąca wiedziała, że dostanie za to baty. Ludzie przegrywali i wygrywali w kości, w miłości i na wojnie. Chiromanci przygotowywali tabliczki mające przynieść tęsknotę, płodność lub niezmierzone bogactwo. Lub śmierć komuś nienawidzonemu dłużej, niż dałoby się to wyrazić.
Kiedy Perteniusz z Eubulus wychodził z tunelu, poczuł kolejną falę wilgotnego, dalekiego gorąca, ale tym razem nie usłyszał krzyku. Wyszedł w dolnej części Pałacu Attenińskiego, leżącej pod poziomem gruntu. W górę prowadziły szerokie schody, a korytarz biegł w obu kierunkach do innych korytarzy i innych schodów. Żadnych straży. Nikogo. Tercjusz Daleinus już pobiegł gdzieś na górę. Perteniusz pomyślał, że to mały, pozbawiony znaczenia człowiek. Oczywiście nie jest to myśl, którą należy zapisać, a przynajmniej nie w żadnym... publicznym dokumencie. Zaczerpnął tchu, przygładził tunikę i przygotował się do wyjścia na górę, na zewnątrz, by przejść przez ogród i w drugim pałacu znów zejść na dół i powiedzieć Leontesowi, co się stało. Okazało się, że nie musi tego robić. Usłyszał z góry jakiś hałas i podniósł wzrok; w tej samej chwili z tunelu za nim dobiegł stłumiony, daleki krzyk i dotarła do niego ostatnia fala gorąca. Perteniusz nie obejrzał się do tyłu, lecz spojrzał w górę. Po schodach szybkim jak zawsze krokiem schodził Leontes, mając za sobą jak zawsze kilku żołnierzy. – Perteniuszu! Co tak długo, człowieku, na święte imię boga! Gdzie cesarz? Dlaczego drzwi... gdzie są strażnicy? Perteniusz z trudem przełknął ślinę. Przygładził tunikę. – Panie mój – rzekł – stało się coś strasznego. – Co? Tam? – Strateg zatrzymał się. – Nie wchodź, panie mój. To... straszne. Była to niewątpliwie prawda. Wywołała przewidywalną reakcję. Leontes zerknął na swoją straż. – Zaczekajcie tu. Złotowłosy wódz sarantyńskich armii wszedł do tunelu. Musiał więc do niego wrócić i Perteniusz. To też może nigdy nie zostanie zapisane, ale kronikarz po prostu musi być przy tym, co się teraz stanie. Staranie zamknął za sobą drzwi. Leontes szedł szybko. Zanim Perteniusz dotarł do zakrętu, strateg już klęczał przy poczerniałym ciele swego cesarza. Przez chwilę nikt się nie poruszał. Potem Leontes sięgnął do broszy przy szyi, rozpiął ją, zdjął ciemnoniebieski płaszcz i okrył nim delikatnie ciało zabitego. Podniósł wzrok. Perteniusz stał za nim i nie widział wyrazu jego twarzy. Smród spalonego mięsa był okropny. Przed nimi stało bez ruchu dwoje ludzi pozostałych tu przy życiu. Perteniusz tkwił na swoim miejscu, na zakręcie tunelu, na wpół ukryty za ścianą. Zobaczył, że strateg wstaje. Że naprzeciw niego stoi Styliane z wysoko uniesioną głową. Calizjanin Lysippus wyglądał, jakby właśnie sobie uświadomił, że wciąż trzyma dyszę śmiercionośnego urządzenia. Upuścił ją. Jego twarz też miała dziwny wyraz. Obok niego leżały trzy zwęglone, poczerniałe ciała. Dwaj strażnicy. I Lecanus Daleinus, który pierwszy raz palił się tak dawno temu, razem ze swoim ojcem. Leontes milczał. Bardzo powoli ruszył do przodu, by zatrzymać się przed żoną i Calizjaninem. – Co tu robisz? – zapytał Lysippa. Styliane przywodziła na myśl lód, marmur. Perteniusz zobaczył, że Calizjanin patrzy na stratega tak, jakby nie wiedział, skąd żołnierz się pojawił. – A na co to wygląda? – zapytał. Głos zapadający w pamięć. – Podziwiam mozaiki na podłodze.
Leontes, wódz armii Sarancjum, różnił się od leżącego za nim martwego cesarza. Dobył miecza gestem powtarzanym częściej, niż dałoby się zliczyć. Bez słowa wbił klingę w serce człowieka stojącego obok jego żony. Lysippus nawet się nie poruszył, nie miał żadnej szansy obrony. Perteniusz, który nie mógł się powstrzymać i postąpił krok do przodu, zobaczył zdumienie w oczach Calizjanina; Leontes wyszarpnął klingę z jego ciała i ogromny mężczyzna runął z hukiem na posadzkę. Echo spowodowane tym hałasem długo nie milkło. Mąż i żona stali naprzeciwko siebie pod ziemią w smrodzie spalonego mięsa, między już pięcioma trupami, i na ten widok Perteniusz zadrżał. – Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała Styliane Daleina. Dostała w twarz żołnierską ręką. Głowa odskoczyła jej na bok. – Mów krótko i na temat – rzekł Leontes. – Kto to zrobił? Styliane nawet nie podniosła ręki, by dotknąć policzka. Spojrzała na męża. Sekretarz przypomniał sobie, że zaledwie przed paroma chwilami była gotowa spłonąć żywcem. Nie było w niej strachu, nawet najmniejszego jego cienia. – Mój brat – odparła. – Lecanus. Zemścił się za naszego ojca. Dziś rano zawiadomił mnie, że się tu pojawi. Najwyraźniej przekupił strażników na wyspie, a poprzez nich excubitores przy drzwiach tunelu. – A ty też przyszłaś? – Oczywiście. Za późno, by go powstrzymać. Cesarz i ci dwaj żołnierze nie żyli. A Calizjanin już zabił Lecana. Kłamstwa tak gładkie, tak konieczne. Słowa, które mogłyby sprawić, że wszystko się uda. – Mój brat nie żyje – dodała. – Niech zgnije jego zła dusza – rzekł beznamiętnym tonem strateg. – Co tu robił Calizjanin? – To pytanie należałoby zadać jemu – stwierdziła Styliane. Lewa strona jej twarzy, gdzie uderzył ją mąż, poczerwieniała. – Moglibyśmy uzyskać jakąś odpowiedź, gdyby kogoś nie poniosło z wymachiwaniem mieczem. – Uważaj, żono. Ja go wciąż mam. Pochodzisz z Daleinoi, a według twych własnych słów twoja rodzina właśnie zamordowała naszego świętego cesarza. – Tak, mężu. To prawda. Czy teraz zabijesz mnie, mój drogi? Leontes milczał. Po raz pierwszy obejrzał się do tyłu. Zobaczył, że Perteniusz wszystko obserwuje. Nie zmienił wyrazu twarzy. Odwrócił się do żony. – Znajdujemy się na krawędzi wojny. Dzisiaj. Miała zostać ogłoszona dzisiaj. A teraz doszły nas wieści, że Bassanidzi złamali pokój, przekraczając granicę na północy. Cesarz nie żyje. Nie mamy cesarza, Styliane. Wtedy Styliane Daleina uśmiechnęła się. Perteniusz to widział. Kobieta tak piękna, że jej uroda zapierała dech w piersiach. – Będziemy go mieli – rzekła. – I to bardzo szybko. Panie mój. Z tymi słowy uklękła przed swoim mężem, wspaniała i złocista wśród poczerniałych zwłok. Perteniusz oderwał się od ściany, przeszedł kilka kroków i zrobił to samo, opuszczając głowę do podłogi. W tunelu zapadła długa cisza. – Perteniuszu – odezwał się w końcu Leontes – jest wiele do zrobienia. Trzeba będzie zwołać senat. Idź do kathisma w hipodromie. Natychmiast. Przyprowadź tu ze sobą
Bonosa. Nie mów mu, po co, ale daj mu do zrozumienia, że musi przyjść. – Tak, panie mój. Styliane spojrzała na niego. Wciąż klęczała. – Rozumiesz? Nikomu nie mów, co się tu stało, ani o bassanidzkim ataku. Dziś w Mieście musi panować spokój, by dało się to wszystko opanować. – Tak, pani moja. Leontes spojrzał na nią. – Jest tu wojsko. Nie będzie tak samo... jak ostatnim razem, kiedy nie było następcy tronu. Żona oddała mu spojrzenie, a potem popatrzyła na brata leżącego obok niej. – Nie – rzekła. – Nie będzie tak samo. – I po chwili powtórzyła: – Nie będzie tak samo. Perteniusz zobaczył, jak strateg wyciąga rękę i pomaga jej wstać. Uniósł dłoń do jej policzka, tym razem delikatnie. Nie poruszyła się, lecz nie spuszczała wzroku z jego oczu. Perteniusz pomyślał, że oboje są tacy złociści, tacy wysocy. Serce rosło mu z dumy. Wstał, odwrócił się i wyszedł. Miał rozkazy do wykonania. Zupełnie zapomniał o krwi na swoim sztylecie, nie wyczyścił go tego dnia, ale nikt na niego nie zwracał uwagi, więc nie miało to znaczenia. Tak rzadko go zauważano; jako historyk zapisywał wydarzenia, był wszędzie obecny, marginalny i szary, lecz sam nigdy nie odgrywał w owych wydarzeniach żadnej roli. Wchodząc szybko po schodach, a potem śpiesząc przez pałac w kierunku górnej klatki schodowej i tunelu prowadzącego na tyły kathisma, już szukał w myślach odpowiednich wyrażeń otwierających kronikę. Właściwy ton dystansu i refleksji na początku jest przecież tak ważny. „Nawet najbardziej pobieżne spojrzenie na minione wydarzenia uczy, że sprawiedliwa kara Dżada na bezbożników i nikczemników może długo nie nadchodzić, lecz...”. Zatrzymał się nagle, zmuszając jednego z eunuchów znajdujących się w korytarzu do szybkiego obejścia go. Zastanawiał się, gdzie jest ta dziwka. Przecież niemożliwe, by znajdowała się w Loży Cesarskiej, chociaż byłoby wtedy na co popatrzeć. Czy wciąż brała kąpiel w drugim pałacu, naga i śliska w objęciach żołnierza? Wygładził tunikę. Pomyślał, że zajmie się nią Styliane. Powiedziała, że dziś w Mieście musi panować spokój. Wiedział, co miała na myśli. Jakże mogłoby być inaczej? Ostatnim cesarzem, który zmarł, nie pozostawiając następcy, był Apiusz, a podczas zamieszek, które wówczas wybuchły – w hipodromie, na ulicach, a nawet w sali cesarskiego senatu – podniesiono na tarczy, okrzyknięto cesarzem i odziano w purpurę głupiego trakezyjskiego chłopa. Zachowanie porządku i spokoju wśród osiemdziesięciu tysięcy ludzi w hipodromie było ogromnie ważne. Przyszło mu na myśl, że jeśli wszystko pójdzie tak, jak powinno, jeszcze tego dnia jego status może się znacznie podnieść. Wtedy pomyślał o pewnej kobiecie i znów przygładził tunikę. Niosąc wiekopomne wieści do kathisma i mając na klindze sztyletu za pasem krew, nie posiadał się ze szczęścia, co było u niego stanem rzadkim, prawie bezprecedensowym. Słońce stało wysoko nad Miastem i minąwszy zenit, już się zniżało, lecz ten dzień – i noc – będzie jeszcze długo trwał w Sarancjum. W tunelu dwie złociste postacie patrzyły na siebie w milczeniu, stojąc wśród zabitych, a potem powoli wyszły na szerokie schody; nie dotykały się, lecz szły obok siebie. Na kamieniach za nimi, na mozaikowej podłodze leżał pod błękitnym płaszczem
Waleriusz z Sarancjum, drugi cesarz o tym imieniu. Jego ciało, to, co z niego zostało. Jego dusza odeszła do delfinów, do boga, tam, dokąd odchodzą dusze. Właśnie wtedy gdzieś na świecie narodziło się długo oczekiwane dziecko, a gdzie indziej zmarł robotnik, pozbawiając gospodarstwo pary rąk tak bardzo potrzebnych przy wiosennej orce i sianiu zbóż. Katastrofa, której nie da się wyrazić słowem.
Rozdział 12 Cesarska łódź przepłynęła cieśniny – tym razem nie było widać żadnych delfinów – i przybiła do brzegu, bezbłędnie prowadzona przez zmartwioną załogę. Nie tylko Crispin patrzył z niepokojem na zbliżający się port. Na wyspie zginęli ludzie. Zdradzili co najmniej dwaj spośród excubitores. Daleinus uciekł. Cesarzowa opuściła ich, wracając do miasta łodzią wiosłową tylko z jednym żołnierzem. W jasnym powietrzu wisiało niebezpieczeństwo. Nie czekał na nich jednak nikt nowy. Żadnych wrogów, żadnych przyjaciół, nikt. Podpłynęli do nabrzeża; obsługa portu przyjęła liny i zacumowała żaglowiec, po czym odsunęła się, czekając na cesarzową. Crispin pomyślał, że bez względu na kształt spisku rozwijającego się tego dnia na wyspie i w kompleksie cesarskim, nie został on uknuty na tyle starannie, by dopuszczał możliwość, że cesarzowa mogłaby wypłynąć dla przyjemności na morze z przybyłym do Miasta rzemieślnikiem, by oglądać delfiny – oraz odwiedzić na wyspie pewnego więźnia. Pomyślał, że Alixana mogłaby jednak pożeglować do domu razem z nimi. Ale co potem? Miałaby kazać zanieść się w lektyce do Pałacu Attenińskiego czy Trawersyńskiego i zapytać, czy Lecanus Daleinus wraz z przekupionymi excubitores już zaatakowali i zabili jej męża i czy mają jakieś plany względem niej? Uświadomił sobie, że to zdrada excubitores upewniła ją, iż został puszczony w ruch jakiś duży spisek. Skoro przekupuje się gwardię cesarską, to w powietrzu wisi coś bardzo groźnego. To nie była zwykła ucieczka więźnia. Nie, Crispin wiedział, dlaczego zostawiła na plaży płaszcz, by wrócić do miasta w tajemnicy. Zastanawiał się, czy jeszcze ją zobaczy. Albo cesarza. A potem zastanowił się – musiał to zrobić – co się stanie z nim, kiedy wyjdzie na jaw, że tego ranka wybrał się na morze z cesarzową. Będą go pytać, co wie. Nie wiedział, co odpowie. Jeszcze nie wiedział, kto będzie pytał. Wtedy pomyślał o Styliane. Przypomniał sobie, co mu powiedziała, zanim wyszedł od niej w nocy przez okno na dziedziniec. „Teraz muszą nastąpić pewne wydarzenia. Nie powiem, że mi przykro. Zapamiętaj jednak ten pokój, Rhodianinie. Bez względu na to, co zrobię”. Nie był na tyle naiwny, by uwierzyć, że okaleczony brat przebywający na wyspie sam zorganizował sobie ucieczkę, nawet mając duszoptaka. Crispin zastanawiał się, gdzie się podział jego gniew – przecież określał go przez dwa lata. Pomyślał, że gniew jest niejako luksusem. Niósł z sobą prostotę. Tu nie było nic prostego. „Kiedyś popełniono pewien czyn”, powiedziała mu, „i z niego wypływa wszystko inne”. Wszystko inne. Cesarstwo, świat, wszyscy, którzy w tym świecie żyją. Kształt przeszłości określił kształt teraźniejszości. „Nie powiem, że mi przykro”. Pamiętał, jak wchodził na ciemne schody, przepełniony kipiącym pożądaniem. Pamiętał pełną goryczy złożoność tej kobiety. Tak jak zawsze już teraz będzie pamiętał Alixanę. Obrazy rodzące obrazy. Cesarzowa na kamienistej plaży. Perteniusz nazwał ją w swoich sekretnych pismach dziwką. Wstrętne rzeczy, tyle nienawiści. Crispin pomyślał, że gniew jest łatwiejszy. Spojrzał w dół. Obsługa nabrzeża stała w szyku, wciąż czekając na zejście cesarzowej z łodzi. Excubitores i marynarze na żaglowcu popatrzyli niepewnie po sobie, a potem – gdyby na świecie było choć trochę miejsca na śmiech, byłoby to zabawne – na Crispina. Ich dowódca odpłynął z cesarzową.
Crispin potrząsnął głową. – Nie mam pojęcia – powiedział. – Idźcie na swoje posterunki. Chyba powinniście złożyć raport. Zróbcie to, co zwykle robicie, kiedy... dzieje się coś takiego. „Coś takiego”. Czuł się jak idiota. Linon powiedziałaby, że nim jest. Carullus wiedziałby, co im powiedzieć. Crispin nie był jednak żołnierzem. Tak jak jego ojciec. Chociaż to nie przeszkodziło Horiuszowi zginąć w bitwie, prawda? Ojciec Styliane spłonął. Ten budzący odrazę człowiek z wyspy był niegdyś przystojny i dumny. Crispin pomyślał o wizerunku boga na tamtej kopule w Sauradii, o jego szarej twarzy i placach połamanych w walce ze złem. Rozpadał się kamyk po kamyku. Opuszczono na nabrzeże szeroką deskę. Nie rozwinięto dywanu. Cesarzowej nie było na pokładzie. Crispin zszedł na brzeg i zniknął w portowym tłumie szykującym się do wojny. Nikt go nie zatrzymał, nikt nawet go nie zauważył. W miarę jak oddalał się od morza, słyszał z oddali narastający ryk. Hipodrom. Ludzie oglądali konie ścigające się dla ich uciechy. Miał mdłości, jakby mroczne przeczucie. „Teraz muszą nastąpić pewne wydarzenia”. Nie miał pojęcia, dokąd iść, co robić. Przy takich tłumach w hipodromie gospody będą puste, ale nie chciał się upić. Jeszcze nie teraz. Pomyślał, że skoro wyścigi jeszcze się nie skończyły, Carullusa ani Shirin nie będzie w domu. Artibasos, Pardos i Vargos na pewno są w sanktuarium. Mógłby pójść popracować. Zawsze może to zrobić. Przecież pracował, kiedy rano przyszła po niego. Usiłował przywołać odpowiedni dystans i klarowność spojrzenia, umożliwiające przedstawienie jego córeczek na kopule, by tkwiły tam przez wieczność – albo przez tak długi czas, jak przetrwałaby jego mozaika. Teraz nie miał niczego. Ani dziewczynek, ani dystansu, ani klarowności. Nie miał już nawet prostoty gniewu. Po raz pierwszy, odkąd Crispin pamiętał, myśl o wejściu na rusztowanie i pogrążeniu się w pracy budziła w nim wstręt. Widział tego ranka, jak giną ludzie, sam zadał cios. Wejście na drabinę byłoby... ucieczką tchórza. Poważnie skaziłoby to każdą postać, jaką próbowałby ułożyć tego dnia. Kolejny ryk dobiegający z Hipodromu. Zmierzał w jego kierunku. Wszedł na Forum Hipodromu, zobaczył ogromną budowlę, sanktuarium leżące po drugiej stronie placu, posąg pierwszego Waleriusza, a za nim Spiżowe Wrota prowadzące do kompleksu cesarskiego. Coś się tam działo albo wszystko już się skończyło. Spojrzał na wrota, stojąc nieruchomo w olbrzymiej przestrzeni. Wyobraził sobie, że podchodzi do nich i prosi o wpuszczenie do środka. Ma nagłą potrzebę porozmawiania z cesarzem. O jakimś aspekcie jego kopuły, o doborze kolorów, kącie nachylenia tesser. Czy może zostać zapowiedziany i wprowadzony? Crispin uświadomił sobie, że zaschło mu w ustach, a serce bije mu mocno i boleśnie. Jest Rhodianinem, pochodzi z upadłego, pokonanego kraju, który Waleriusz zamierzał ponownie pogrążyć w niszczycielskiej wojnie. Wysłał do matki i przyjaciół wiadomości, wiedząc, że są bez znaczenia, że niczego nie zmienią. Powinien nienawidzić człowieka, który szykował flotę i żołnierzy. Zamiast tego pamiętał, jak pewnej nocy w sanktuarium Waleriusz jak matka przeciągnął dłonią po rozczochranych włosach architekta i powiedział mu – kazał – by poszedł do domu i się wyspał. Czy Antowie są lepsi od tego, co może przynieść na półwysep Sarancjum? Szczególnie Antowie tacy, jacy są teraz, z wiszącą w powietrzu wojną domową. Niezależnie od tego,
czy armia Waleriusza wypłynie, czy nie, zginą ludzie. Patrząc na dumną wspaniałość tych spiżowych wrót, Crispin pomyślał też, że próby zabójstw nie są ograniczone do takich barbarzyńców jak Antowie. Zastanawiał się, czy Waleriusz nie żyje; znów pomyślał o Alixanie. O tym, jak zapytała na plaży pełnej kamyków wygładzonych przez fale: „Kiedy umarła twoja żona... jak żyłeś dalej?” Skąd wiedziała, że ma zadać to pytanie? Nie powinien tak bardzo się przejmować. Powinien być tu wciąż obcy, obojętny wobec tych lśniących, śmiertelnie groźnych postaci i tego, co się działo tego dnia. Ci ludzie byli mu tak dalecy, że poruszali się w zupełnie innej przestrzeni dzieła stworzenia Dżada. On, Crispin, jest artystą. Układa szkło i kamyki. Kiedyś powiedział Martinianowi w gniewie, że bez względu na osobę panującego, zawsze będzie praca dla mozaicystów, więc dlaczego mieliby przejmować się pałacowymi intrygami? Był nieważny, znajdował się tu przypadkiem... i nękały go obrazy. Spojrzał na Spiżowe Wrota, wciąż niezdecydowany, wciąż wyobrażając sobie próbę dostania się do kompleksu, ale po chwili odwrócił się. Poszedł do kaplicy. Nie wybierał jej, wszedł do pierwszej, jaką napotkał przy uliczce biegnącej w dół, na wschód. Nawet nie znał tej uliczki. Kaplica była mała, cicha, prawie pusta. Mamrotało w niej modlitwy kilka kobiet, głównie starszych, ledwie widocznych w półmroku. O tej porze nie było żadnego duchownego. Uwagę ludzi przyciągały rydwany. Stara, stara bitwa. Blask słońca niemal tu ginął w bladym półświetle sączącym się przez zbyt małe okienka otaczające niską kopułę. Żadnych ozdób. Mozaiki są kosztowne, podobnie jak freski. Najwyraźniej nie przychodzili tu żadni zamożni ludzie, pragnący ukoić duszę podarunkami dla duchownych. Z góry zwieszały się lampy w pojedynczym rzędzie biegnącym od ołtarza do drzwi, kilka innych wisiało przy bocznych ołtarzach, lecz paliły się tylko niektóre z nich: pod koniec zimy oszczędza się oliwę. Crispin stał przez pewien czas przed ołtarzem i dyskiem, a potem ukląkł – nie było tu żadnych poduszek – na twardej podłodze i zamknął oczy. Znajdując się wśród modlących się kobiet, pomyślał o matce: drobnej, dzielnej i pięknej, zawsze spowitej wonią lawendy, samotnej od śmierci ojca. Poczuł, że jest bardzo daleko od domu. Ktoś wstał, uczynił znak dysku i wyszedł. Stara kobieta, przygięta do ziemi brzemieniem lat. Crispin usłyszał za sobą skrzypnięcie i stuk zamykanych drzwi. Było bardzo cicho. I wtedy, w tej ciszy, usłyszał śpiew. Podniósł wzrok. Nikt inny się nie poruszył. Głos, delikatny i smutny, dochodził z lewej strony. Przy jednym z bocznych ołtarzy, gdzie nie paliła się lampa, chyba dostrzegał cienistą postać. Obok ołtarza płonęło kilka świec, ale dawały tak nikłe światło, że Crispin nie widział, czy śpiewa dziewczyna czy starsza kobieta. Zebrawszy meandrujące myśli, zdał sobie po chwili sprawę, że słyszy trakezyjski, co było bardzo dziwne. Liturgię zawsze odśpiewywano po sarantyńsku. Trakezyjski – dawny język tych, którzy panowali nad znaczną częścią świata przed epoką Rhodias – znał słabo, ale w miarę słuchania uświadomił sobie, że słyszy lament. Nikt się nie poruszał. Nikt nie wszedł do środka. Klęczał między rozmodlonymi kobietami w ciemnym, świętym miejscu i słuchał głosu śpiewającego w pradawnym języku o smutku. Przyszło mu na myśl, że od czasu śmierci. Ilandry muzyka zniknęła z jego życia. Wieczorne piosenki dla dziewczynek śpiewała także dla niego, nasłuchującego gdzieś w domu. Kto zna miłość?
Kto mówi, że zna miłość? Ta śpiewaczka, będąca zaledwie kształtem w półmroku, głosem pozbawionym ciała, nie śpiewała kołysanki Kindathów. Wyrażała, co w końcu zrozumiał Crispin, całkowicie pogański smutek: zbożowa panna i rogaty bóg, Ofiara i ścigany. W kaplicy Dżada. Obrazy, które były stare już za wielkości Trakezji. Crispin zadrżał, klęcząc na kamieniach posadzki. Jeszcze raz spojrzał w lewo, starając się przebić wzrokiem ciemność. Tylko cień. Świece. Tylko głos. Nikt się nie poruszył. I wtedy, kiedy wyczuwał niewidoczne duchy unoszące się w mroku, przyszło mu do głowy, że cesarz Waleriusz był Petrusem z Trakezji, który przybył na południe do wuja z północnych pól, i że na pewno znał tę piosenkę. Wraz z tą myślą nadeszła następna; Crispin zamknął oczy i wyzwał się od głupców. Bo jeśli to prawda – a oczywiście tak było – to Waleriusz dokładnie wiedział, co oznacza bizon na jego szkicach mozaik do sanktuarium. Pochodził z północnej Trakezji, z lasów i pól, miejsc, gdzie korzenie pogaństwa tkwią w ziemi od wieków. Waleriusz na pewno rozpoznał zubira w chwili, gdy ujrzał go na rysunkach. I nic nie powiedział. Oddał szkice wschodniemu patriarsze, zatwierdził je jako ozdobę swego dziedzictwa, sanktuarium Świętej Mądrości Dżada. Świadomość tego przeniknęła Crispina jak wicher. Oszołomiony, przeciągnął dłońmi po włosach. Zadał sobie pytanie, jakiż człowiek waży się pogodzić tyle spraw w ciągu jednego życia. Wschód znów połączony z Zachodem, Północ przybywa na Południe, tancerka stronnictwa hipodromowego staje się cesarzową. Córka własnego wroga i... ofiary, poślubiona przyjacielowi i strategowi. Zubir z Drzewielasu, ogromny i dziki – esencja dzikości – na kopule poświęconej Dżadowi w sercu Miasta otoczonego potrójnymi murami. Waleriusz. Waleriusz próbował. Był tu... jakiś wzór. Crispin poczuł, że potrafi go niemal dostrzec, zrozumieć. Sam był twórcą wzorów, pracującym w tesserach i świetle. Cesarz pracował w ludzkich duszach i świecie. W kaplicy unosił się żałobny głos. Czy panna już nigdy po jasnych polach chodzić nie może, Panna z włosami żółtymi jak zboże? Rogi boga potrafią podtrzymać błękitny księżyc. Kiedy Łowczyni go zastrzeli, bóg zginie. Jak my, dzieci czasu, mamy żyć, Skoro muszą umrzeć ci dwoje? Jak my, dzieci straty, mamy się nauczyć, Co możemy zostawić po sobie? Kiedy w lesie zabrzmi ryk, Dzieci ziemi uderzą w płacz. Kiedy zwierz, co ryczał, wyjdzie na pola, Dzieci krwi muszą umrzeć. Z trudem rozumiał trakezyjskie słowa, a mimo to pojmował tak dużo, omijając myśl: w taki sam sposób podniósł wzrok w tamtej kaplicy w Sauradii w Dniu Zmarłych i pojął
prawdę o Dżadzie i świecie na kopule. Serce miał przepełnione emocjami i zbolałe. Omiatały go tajemnice. Czuł się mały, śmiertelny i samotny, przeszyty pieśnią jak mieczem. Po pewnym czasie uświadomił sobie, że samotny głos ucichł. Znów się obejrzał. Ani śladu śpiewaczki. Nikogo. Zupełnie nikogo. Odwrócił się szybko do drzwi. Żadnego ruchu w całej kaplicy, żadnych odgłosów kroków. Żadna z kobiet widocznych w nikłym, przefiltrowanym świetle nawet nie drgnęła, ani słuchając piosenki, ani teraz. Jakby jej nawet nie słyszały. Crispin zadrżał mimowolnie; poczuł, że otarło się o niego, o jego życie, coś niewidzialnego. Trzęsły mu się ręce. Popatrzył na nie, jakby należały do kogoś innego. Kto odśpiewał ten lament? Co takiego opłakiwano pogańskimi słowami w kaplicy Dżada? Pomyślał o Linon, leżącej w szarej mgle na zimnej trawie. „Pamiętaj o mnie”. Czy kiedy już się raz weszło do półświata, otaczał on człowieka na zawsze? Crispin tego nie wiedział. Nie wiedział. Złożył ręce i wpatrywał się w nie – zadrapania, skaleczenia, stare blizny – dopóki nie uspokoiły się. Wypowiedział w cień i ciszę inwokację do Dżada, zrobił znak słonecznego dysku i poprosił boga o miłosierdzie oraz światło dla zmarłych i żywych, których znał i tu, i daleko stąd. Potem wstał i wyszedł z powrotem na dzień. Ruszył do domu ulicami i zaułkami, przez place, pod zadaszonymi kolumnadami, cały czas słysząc za sobą hałas dobiegający z hipodromu – teraz bardzo głośny, coś się tam działo. Zobaczył biegnących zewsząd ludzi z kijami i nożami. Zobaczył miecz. Serce wciąż boleśnie waliło mu w piersi jak młotem. Zaczynało się. Albo, widziane z innej perspektywy, kończyło się. Nie powinien tak bardzo się przejmować. Przejmował się jednak bardziej, niż potrafiły to wyrazić słowa. Tej prawdzie nie dało się zaprzeczyć. Nie została mu jednak do odegrania żadna rola. Okazało się, że tu się mylił. Kiedy przybył do domu, czekała na niego Shirin. Na szyi miała Danis. *** Zamieszki wybuchły z niewiarygodną szybkością. W jednej chwili Błękitni świętowali okrążenie zwycięstwa, a w następnej ton okrzyków zmienił się i w hipodromie doszło do gwałtownych starć. Cleander stał w tunelu, w którym leżał Skorcjusz; wyjrzał przez Bramę Parad i zobaczył ludzi walczących na pięści, a potem nożami: to członkowie stronnictw przedzierali się przez neutralne sektory, by dopaść się nawzajem. Ludzie usiłowali zejść im z drogi, ale wielu z nich stratowano. Cleander zobaczył, jak ktoś zostaje uniesiony w powietrze i ciśnięty na głowy widzów znajdujących się kilka rzędów niżej. Na jego oczach kobieta usiłująca wyminąć grupkę walczących padła na kolana i znalazła się pod nogami rozjuszonych kibiców; Cleandrowi wydało się – mimo odległości i panującej wrzawy – że słyszy jej krzyki. Ludzie rozpaczliwie przedzierali się do wyjść w brutalnym ścisku. Młodzieniec spojrzał na macochę, a potem na lożę cesarską znajdującą się przy końcu prostego odcinka toru. Był tam jego ojciec, ale z tej odległości nie mógł im służyć jakąkolwiek pomocą. Nawet nie wiedział, że się tu zjawili. Cleander zaczerpnął tchu. Po raz ostatni zerknął na lekarzy zajmujących się leżącym na brzuchu Skorcjuszem i odszedł. Ujął macochę delikatnie pod ramię i poprowadził ją w głąb tunelu. Szła posłusznie, nic nie mówiąc. Znał to miejsce nadzwyczaj dobrze. W końcu znaleźli się przy niewielkich, zaryglowanych drzwiach. Cleander otworzył zamek (nie było to trudne, a robił to już
wcześniej), pchnął drzwi i znalazł się na zewnątrz hipodromu, u jego wschodniego krańca. Thenais była uległa, dziwnie obojętna i zupełnie nie zwracała uwagi na panującą wokół panikę. Cleander wyjrzał za róg w poszukiwaniu lektyki, którą zostawili przy głównej bramie, ale natychmiast zorientował się, że próby dotarcia do niej nie mają sensu: bijatyka przeniosła się poza hipodrom. Stronnictwa walczyły z sobą już na forum. Zewsząd nadbiegali ludzie. Z wewnątrz hipodromu dochodził wielki, przerażający hałas. Cleander znów ujął macochę pod rękę i ruszył w przeciwną stronę tak szybko, jak mogła za nim nadążyć. Nie mógł wyrzucić z pamięci miny Astorga, kiedy podszedł do niego żółto odziany strażnik bramy i opisał to, co Cleander widział na własne oczy, lecz postanowił zachować dla siebie. Astorgus zesztywniał, a jego twarz zmieniła się w maskę. Po chwili przełożony stronnictwa Błękitnych obrócił się na pięcie i bez słowa wyszedł z powrotem na piasek. Błękitni wciąż dawali upust radości, a młody woźnica, który wygrał wyścig, robił okrążenie zwycięstwa z dwoma woźnicami Białych. Skorcjusz leżał nieprzytomny w tunelu. Jego bassanidzki lekarz, wspierany przez lekarza Błękitnych, rozpaczliwie usiłował zatamować krwotok i utrzymać woźnicę wśród żywych. Obaj lekarze byli usmarowani krwią. W kilka chwil później zgromadzeni w tunelu usłyszeli, jak wiwaty na trybunach zmieniają się w coś innego, w głęboki, przerażający ryk, a potem zaczęła się bijatyka. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, dlaczego ani co zrobił Astorgus. Cleander pociągnął macochę pod kolumnadę, przepuszczając rozpędzoną grupę młodych ludzi wymachujących z krzykiem pałkami i nożami. Zobaczył kogoś z mieczem. Dwa tygodnie wcześniej sam mógłby być tym chłopakiem, pędzącym z bronią w ręku ku rozlewowi krwi. Teraz widział w nich wszystkich szaleńcze, nieopanowane zagrożenie. Coś się z nim stało. Nie puszczał ręki macochy. Usłyszał, że ktoś go woła po imieniu. Odwrócił się na dźwięk potężnego głosu i poczuł ogromną ulgę. To był ten żołnierz, Carullus, którego zeszłej jesieni poznał w „Spina” i któremu niedawno urządziła wesele Shirin. Carullus lewą ręką obejmował żonę, a w prawej trzymał nóż. Weszli szybko po schodach pod kolumny. – Za mną, chłopcze – rzekł energicznie, lecz zupełnie spokojnie. – Zaprowadzimy kobiety do domu, by mogły się spokojnie napić czegoś ciepłego w miły, wiosenny dzień. Czyż nie jest on piękny? Uwielbiam tę porę roku. Cleandra przepełniła wdzięczność. Carullus był wielkim, imponującym mężczyzną i poruszał się jak żołnierz. Nikt ich nie zatrzymywał, choć widzieli, jak tuż obok nich na ulicy jeden człowiek uderzył innego kijem po głowie. Kij złamał się, a zaatakowany padł ciężko na ziemię. Carullus skrzywił się. – Złamany kark – powiedział trzeźwo, oglądając się za siebie, ale nie pozwalając się im zatrzymać. – Już nie wstanie. Przy końcu kolumnady zeszli na ulicę. Ktoś wyrzucił z okna nad nimi garnek, o mały włos nie trafiając jednego z nich. Carullus zatrzymał się i podniósł naczynie. – Prezent ślubny! Jaki nieoczekiwany! Czy jest lepszy od tego, który już mamy, kochanie? – zapytał z uśmiechem żonę. Potrząsnęła głową i nawet się uśmiechnęła. Miała przerażony wzrok. Carullus rzucił garnkiem przez ramię. Cleander zerknął na macochę i nie zobaczył u niej żadnych oznak przerażenia. Nie zobaczył u niej niczego. Zupełnie jakby niczego nie słyszała i nie widziała – ani pojawienia się towarzyszy, ani śmierci człowieka, który padł na ziemię tuż obok
nich. Sprawiała wrażenie, że znajduje się w zupełnie innym świecie. Szli bez dalszych przeszkód, choć ulice pełne były biegnących, krzyczących postaci, a Cleander widział, jak właściciele sklepów pośpiesznie je zamykają i zasłaniają deskami drzwi i okna. Dotarli do domu senatora. Służący ich wyglądali. Byli dobrze wyszkoleni i już zaczęli barykadować bramę prowadzącą na dziedziniec, a mężczyźni czekający w drzwiach dzierżyli ciężkie pałki. To nie były pierwsze zamieszki w mieście. Macocha Cleandra weszła do domu bez słowa. Nie odzywała się od wyjścia z hipodromu. Od rozpoczęcia wyścigu, jak nagle uświadomił sobie Cleander. Złożenie podziękowań żołnierzowi spadło na niego. Wyjąkał słowa wdzięczności, zaprosił oboje do środka. Carullus odmówił z uśmiechem. – Powinienem zameldować się u stratega, jak tylko odprowadzę żonę do domu. Drobna rada: nie wychodź dziś w nocy z domu, chłopcze. Na ulice na pewno wyjdą excubitores i nie będą specjalnie uważać, gdzie w ciemności spadną ich ciosy. – Dobrze – obiecał Cleander. Pomyślał o ojcu, ale uznał, że nie ma się o co martwić, ponieważ z kathisma można przejść do kompleksu cesarskiego. Ojciec zaczeka tam albo każe się odprowadzić do domu. On sam ma obowiązki wobec matki i sióstr. Musi im zapewnić bezpieczeństwo. Kiedy w czterdzieści lat później Cleander Bonosus dyktował swoje słynne Rozważania, dzień, w którym cesarz Waleriusz II został zamordowany przez Daleinoi, a jego własna macocha popełniła samobójstwo w kąpieli – otworzyła sobie żyły nożykiem, o którego istnieniu nikt nie wiedział – opisał jako dzień, w którym stał się mężczyzną. Uczniowie przepisywali dobrze znane sformułowania albo uczyli się ich na pamięć, by móc je później recytować: „Podobnie jak przeciwności wzmacniają ducha narodu, przeciwności mogą też wzmocnić duszę człowieka. To, co potrafimy opanować, możemy później wykorzystać”. *** Przesiewanie złożonych i czasami odległych wydarzeń w celu określenia przyczyn zamieszek nie jest łatwym zadaniem, lecz należało ono do obowiązków prefekta miejskiego, nadzorowanego przez przełożonego urzędów, i nie było mu obce. A kiedy przychodziła pora zadawania ważnych pytań, miał też oczywiście dostęp do pewnych uznanych zawodowców – oraz ich narzędzi. Tak się złożyło, że w przypadku zamieszek, które wybuchły w dniu zamordowania cesarza Waleriusza II, te bardziej surowe metody okazały się – ku rozczarowaniu pewnych osób – niepotrzebne. Niepokoje w hipodromie powstały, zanim ktokolwiek dowiedział się o morderstwie. To było pewne. Wszystko zaczęło się od ataku na woźnicę i tym razem Błękitni i Zieloni nie zjednoczyli się tak, jak przed dwoma laty podczas Zamieszek Zwycięstwa. W gruncie rzeczy stało się wręcz przeciwnie. Śledztwo wykazało, że ktoś z obsługi hipodromu wyjawił, iż tuż przed pierwszym popołudniowym wyścigiem Crescens z Zielonych złośliwie uderzył głównego woźnicę Błękitnych, Skorcjusza. Crescens najwyraźniej pierwszy zauważył powrót swego rywala. Strażnik pilnujący Bramy Parad później przysiągł, że wszystko, co widział, jest prawdą. Potwierdził to niechętnie młody syn senatora Plauta Bonosa. Młodzieniec postąpił mądrze, nic wtedy nie mówiąc, choć potem potwierdził, że widział, jak Crescens uderzył łokciem drugiego woźnicę w połamane żebra. Wyjaśnił swoje ówczesne milczenie świadomością konsekwencji, jakie mogłoby wywołać zwrócenie uwagi na ten incydent.
Chłopak dostał w sprawozdaniu oficjalną pochwałę. Szkoda, że członek obsługi hipodromu nie miał równie zdrowego rozsądku, ale w sumie nie można było go ukarać za to, co zrobił. Personel toru miał być rozsądnie neutralny, lecz to była fikcja, a nie rzeczywistość. Okazało się, że strażnik przy bramie jest zwolennikiem Błękitnych. Neutralność nie należała do sarantyńskich cech w hipodromie. W związku z tym ku zadowoleniu prefekta miejskiego ustalono – oraz zapisano w jego raporcie dla przełożonego urzędów – że Crescens z Zielonych zaatakował rannego woźnicę i że atak ten miał pozostać nie zauważony. Najwyraźniej usiłował zmniejszyć efekt dramatycznego powrotu Skorcjusza na tor. To dawało niejakie wyjaśnienie, choć bynajmniej nie usprawiedliwienie tego, co nastąpiło potem. Astorgus, przełożony stronnictwa Błękitnych, człowiek doświadczony i uczciwy, który doprawdy powinien wiedzieć lepiej, podszedł po piasku do spina, gdzie wciąż stał Crescens, który w ostatnim wyścigu nieszczęśliwie wypadł z rydwanu, i na oczach osiemdziesięciu tysięcy niezwykle podnieconych ludzi zadał mu kilka ciosów, łamiąc mu nos i wybijając ramię. Niewątpliwie został sprowokowany – później miał powiedzieć, że według niego Skorcjusz był umierający – lecz i tak był to nieodpowiedzialny czyn. Jeśli chce się kogoś pobić, to jak ma się choć trochę oleju w głowie, robi się to nocą. Crescens nie występował w wyścigach przez niemal dwa miesiące, ale nie umarł. Skorcjusz też nie. Jednak tego dnia i później, w nocy, w hipodromie i na ulicach odeszło do boga około trzech tysięcy ludzi. Przełożony urzędów zawsze domaga się dokładnych liczb i zawsze trudno było je ustalić. Żniwo było znaczne, lecz nie oburzające jak na zamieszki, na które składało się także podpalanie i rabowanie po zapadnięciu nocy. W porównaniu z ostatnim dużym wybuchem, w którym zginęło trzydzieści tysięcy ludzi, to wydarzenie miało o wiele mniejsze znaczenie. Jak zwykle podpalono parę domów w dzielnicy Kindathów i zabito kilku cudzoziemców – głównie bassanidzkich kupców – ale tego należało się spodziewać po perfidnym złamaniu Wieczystego Pokoju, o czym wieść rozniosła się w Mieście o zmierzchu razem z wiadomością o śmierci cesarza. Przestraszeni ludzie robią nieprzyjemne rzeczy. Większość zabójstw miała miejsce po zmroku, kiedy z kompleksu cesarskiego wyszli z pochodniami i mieczami excubitores, by zaprowadzić porządek na ulicach. Żołnierze dobrze już wtedy wiedzieli, że mają nowego cesarza i że terytorium Sarancjum zostało zaatakowane od północnego wschodu. Do śmierci niektórych cywili oraz Bassanidów niewątpliwie doprowadził nadmierny zapał wywołany tymi faktami. Tak naprawdę nie było o czym mówić. Nie można się spodziewać, że armia wykaże się cierpliwością wobec cywili wszczynających burdy. Nikt jej za to nie winił. W gruncie rzeczy dowódca excubitores otrzymał pochwałę za szybkie stłumienie nocnych rozruchów. O wiele później Astorgus i Crescens stanęli przed sądem za swoje czyny – były to pierwsze głośne procesy przeprowadzone za nowego cesarza. Obaj oskarżeni zachowywali się z godnością i wyrazili najwyższy żal z powodu swego postępowania. Obaj otrzymali nagany i kary grzywny – oczywiście identyczne. Potem sprawa została zamknięta. To byli ważni ludzie. Sarancjum potrzebowało ich obu w hipodromie, żywych i zdrowych. Dzięki nim mieszkańcy Miasta byli zadowoleni. ***
Plautus Bonosus rozmyślał, że kiedy ostatnim razem cesarz umarł, nie pozostawiwszy spadkobiercy, tłum rozbijał drzwi sali posiedzeń senatu i wdzierał się do środka. Tym razem na ulicach trwały prawdziwe rozruchy, a ludzie nawet nie wiedzieli, że cesarz nie żyje. Bonosus pomyślał z ironią, że gdzieś tu się kryje aforyzm, paradoks wart zanotowania. Paradoksy mają wiele warstw, ironia może mieć podwójne ostrze. Senator nie wiedział jeszcze o śmierci żony. W salach senatu czekano na przybycie pozostałych senatorów. Zbierali ich excubitores i jak najszybciej eskortowali na miejsce. Ich pośpiech nie dziwił. Jak dotąd większość mieszkańców Miasta nie zdawała sobie sprawy ze śmierci cesarza. Taka niewiedza nie mogła utrzymać się długo, nie w Sarancjum, nawet w środku zamieszek. Może szczególnie – pomyślał Bonosus, odchylając się wygodnie na swoim siedzisku – w środku zamieszek. W głowie współzawodniczyło mu wiele warstw pamięci, usiłował także – na próżno – pogodzić się z faktem śmierci Waleriusza. Cesarz zamordowany. Nic takiego nie miało miejsca przez bardzo długi czas. Bonosus wiedział, że nie należy zadawać żadnych pytań. Żołnierze mieli powody, by chcieć szybkiego zebrania senatu. Bez względu na to, jak zostanie wyjaśniona śmierć Waleriusza – podobno do Miasta wrócił i był w nią zamieszany wygnany Lysippus, podobnie jak wygnany i uwięziony Lecanus Daleinus – właściwie nie było wątpliwości, kto powinien objąć tron po zabitym cesarzu. „Albo, ujmując rzecz nieco inaczej – pomyślał Bonosus – Leontes miał powody do szybkiego działania, zanim takie wątpliwości mogłyby powstać”. Najwyższy strateg wżenił się przecież do rodu Daleinoi i niektórzy mogliby się zacząć zastanawiać nad zabójstwem jego poprzednika na Złotym Tronie. Szczególnie że zamordowany był jego mentorem i przyjacielem. I że czynu tego dokonano w przeddzień wybuchu wojny. Mogłoby to zostać uznane – przez kogoś o wiele bardziej nierozważnego od Plauta Bonosa – za podły i niegodziwy akt zdrady. Myśli Bonosa nie przestawały się kłębić. Zbyt wiele wstrząsów jak na jeden dzień. Powrót Skorcjusza, zdumiewający wyścig, którego chwała w mgnieniu oka zmieniła się w zamieszki. A potem, kiedy właśnie zaczynała się bijatyka, usłyszał tuż przy uchu głos szarego sekretarza Leontesa: „Jesteś natychmiast proszony do pałacu”. Nie powiedział, przez kogo. Nie miało to znaczenia. Senatorzy robili, co im kazano. Bonosus podniósł się ze swego miejsca w chwili, kiedy coś zaszło przy spina – szczegółów dowie się później – i cały hipodrom wybuchł gardłowym rykiem. Wracając myślami do tamtych wydarzeń, podejrzewał, że Leontes (albo jego żona) chciał, by przyszedł do nich sam, jako przewodniczący senatu, i dowiedział się o wszystkim pierwszy. To dałoby im czas na ciche zwołanie senatu i kontrolowane ujawnienie tej strasznej wiadomości. Nic z tego nie wyszło. Kiedy trybuny ogarnęła wściekłość i ludzie pobiegli do wyjść, widzowie zgromadzeni w Loży Cesarskiej zerwali się na nogi i sami rzucili się do drzwi prowadzących do Pałacu Attenińskiego. Bonosus zapamiętał wyraz bladej twarzy sekretarza: malowały się na niej zaskoczenie, niesmak i strach. Kiedy Bonosus i Perteniusz wrócili długim tunelem do sali audiencyjnej pałacu, tłoczyli się w niej hałaśliwi, przestraszeni dworzanie, którzy wyszli z kathisma przed nimi. Wciąż przybywali kolejni. Na środku sali – obok tronów i srebrnego drzewa – stali Leontes i Styliane. Strateg uniósł rękę, nakazując ciszę. Nie zrobił tego ani przełożony urzędów, ani
kanclerz. Gezjusz wszedł dopiero przed chwilą przez niewielkie drzwi umieszczone za tronami. Zatrzymał się tam z czołem zmarszczonym z zaskoczenia. W ciszy zapadłej po geście Leontesa to właśnie strateg rzekł bez ogródek, lecz z powagą: – Przykro mi, ale trzeba to powiedzieć. Dzisiaj straciliśmy ojca. Najświętszy cesarz Dżada nie żyje. Rozległ się szmer niedowierzania. Jakaś kobieta krzyknęła. Ktoś stojący obok Bonosa uczynił znak słonecznego dysku i za jego przykładem poszli inni. Ktoś ukląkł, a potem zrobili to wszyscy, czemu towarzyszył odgłos jakby poszumu morza. Wszyscy oprócz Styliane i Leontesa. I Gezjusza, jak zauważył Bonosus. Kanclerz nie wyglądał już na zaskoczonego. Miał zupełnie inny wyraz twarzy. Oparł się ręką o stół dla zachowania równowagi i odezwał się zza tych wysokich, złocistych postaci i tronów: – Jak? Jak to się stało? I skąd o tym wiecie? Cienki, wyraźny głos przeszył salę. To jest Sarancjum. Kompleks cesarski. Nie jest to miejsce, gdzie łatwo panować nad sytuacją. Nie przy tylu sprzecznych interesach i sprytnych mężczyznach. Oraz kobietach. To Styliane odwróciła się do kanclerza, Styliane głosem dziwnie pozbawionym siły – jakby właśnie puszczono jej krew, pomyślał Bonosus, powiedziała: – Został zamordowany w tunelu między pałacami. Został spalony sarantyńskim ogniem. Bonosus pamiętał, że na te słowa zamknął oczy. Przeszłość i teraźniejszość zderzyły się tak potężnie, że aż zawirowało mu w głowie. Otworzył oczy. Zobaczył, że Perteniusz, który klęczał obok niego, ma pobladłą twarz. – Przez kogo? – Gezjusz puścił stół i postąpił do przodu. Stał samotnie, z dala od wszystkich innych. Człowiek, który służył trzem cesarzom i przeżył dwie sukcesje. Zadając pytania w taki sposób, raczej nie przetrwa trzeciej. Senatorowi przyszło do głowy, że leciwemu kanclerzowi może wcale na tym nie zależeć. Leontes spojrzał na żonę i odpowiedziała znów Styliane: – Mój brat Lecanus. Oraz wygnany Calizjanin, Lysippus. Najwyraźniej przekupili straże przy drzwiach prowadzących do tunelu. I oczywiście strażników mojego brata na wyspie. Znów pomruk. Lecanus Daleinus i ogień. „W sali audiencyjnej pojawiła się przeszłość”, pomyślał Bonosus. – Rozumiem – rzekł Gezjusz głosem tak pozbawionym niuansów, że było to niuansem samo w sobie. – Tylko oni dwaj? – Na to wygląda – odparł spokojnie Leontes. – Oczywiście będziemy musieli przeprowadzić śledztwo. – Oczywiście – zgodził się Gezjusz i z jego tonu znów nie dało się nic odczytać. – Jak to dobrze, że zwróciłeś na to uwagę, strategu. Moglibyśmy o tym zapomnieć. Wyobrażam sobie, że pani Styliane dowiedziała się od brata o jego złych zamiarach i przybyła tragicznie zbyt późno, by go powstrzymać? Zapadło krótkie milczenie. Bonosus pomyślał, że słyszy to zbyt wiele osób. Rozniesie się po całym Mieście jeszcze przed zachodem słońca. A w Sarancjum już doszło do przemocy. Przestraszył się. Cesarz nie żyje. – Kanclerz jak zwykle jest z nas najmądrzejszy – rzekła cicho Styliane. – Jest tak, jak mówi. Błagam, wyobraź sobie mój żal i wstyd. Zanim przybyliśmy na miejsce, mój brat też już nie żył. Strateg zabił Lysippa w chwili, kiedy zobaczyliśmy, jak pochyla się nad ciałami.
– Zabił go – mruknął Gezjusz. Uśmiechnął się lekko, doskonale obyty z dworskimi intrygami. – Doprawdy. A żołnierze, o których wspomniałaś? – Byli już spaleni – rzekł Leontes. Tym razem Gezjusz nic nie powiedział, tylko znów się uśmiechnął, pozwalając ciszy mówić za siebie. W zatłoczonej sali ktoś szlochał. – Musimy podjąć jakieś działanie. W hipodromie wybuchły zamieszki – odezwał się Faustinus. Przełożony urzędów wreszcie dał o sobie znać. Bonosus zauważył, że jest sztywny z napięcia. – A co z ogłoszeniem wojny? – Nie ogłosimy jej – rzekł stanowczo Leontes. Spokojny, pewny siebie. Przywódca. – A zamieszki nie są powodem do niepokoju. – Nie? A to dlaczego? – Faustinus przyglądał mu się badawczo. – Bo jest tu wojsko – mruknął Leontes i powoli rozejrzał się po zebranym dworze. Potem Bonosus uznał, że w tej chwili sam zaczął widzieć to inaczej. Daleinoi mogli zaplanować zabójstwo z własnych powodów. Ani przez chwilę nie wierzył, że Styliane przybyła do tunelu za późno, że jej ślepy, okaleczony brat mógł wszystko zaplanować na wyspie. Sarantyński ogień bardziej niż cokolwiek innego świadczył o zemście. Jeśli jednak potomkowie Daleina założyli, że mąż Styliane będzie użyteczną postacią na tronie, wentylem ich własnej ambicji... Bonosus uznał, że mogli się mylić. Patrzył, jak Styliane zwraca się do wysokiego mężczyzny, którego poślubiła z rozkazu Waleriusza. Plautus Bonosus był spostrzegawczym człowiekiem, całymi latami odczytywał drobne sygnały, zwłaszcza na dworze. Uznał, że Styliane dochodzi do tego samego wniosku co on. „Jest tu wojsko”. Trzy słowa i ocean znaczenia. Wojsko może stłumić cywilne zamieszki. To oczywiste. Jest jednak coś więcej. Kiedy zmarł Apiusz, nie pozostawiając następcy, wojsko znajdowało się w odległości dwóch tygodni marszu i było podzielone między dowódców. Teraz było zebrane w Mieście i wokół niego, gotowe do wypłynięcia na zachód. A człowiek, który do nich przemawiał, złocisty mężczyzna stojący przed Złotym Tronem, był ukochanym strategiem wojska. Wojsko jest w Mieście i jest to jego wojsko. Wojsko zadecyduje. – Zajmę się ciałem cesarza – odezwał się bardzo cicho Gezjusz. Wszyscy spojrzeli na niego. – Ktoś powinien to zrobić – dodał i wyszedł. Senat Sarancjum został zwołany na nagłą sesję do pięknej sali zwieńczonej kopułą jeszcze tego samego dnia przed zapadnięciem zmroku. Odziany na czarno, zdenerwowany prefekt miejski przedstawił zgromadzonym oficjalną informację o przedwczesnym odejściu umiłowanego przez Dżada Waleriusza II. Głosowanie przez uniesienie dłoni zobowiązało prefekta do przeprowadzenia – we współpracy z przełożonym urzędów – pełnego śledztwa mającego wyjaśnić okoliczności śmierci cesarza, które jednak wskazywały, że było to odrażające zabójstwo. Prefekt miejski potwierdził przyjęcie zobowiązania ukłonem i opuścił salę. Wśród szczęku broni i krzyków dochodzących z ulicy Plautus Bonosus wypowiedział oficjalną formułę wzywającą senat do posłużenia się zbiorową mądrością przy wyborze następcy Złotego Tronu. Na środku podłogi otoczonej kręgiem senatorskich siedzisk była ułożona mozaika przedstawiająca gwiazdę. Z tego właśnie miejsca przedstawiono trzy kandydatury. Najpierw przemówił kwestor świętego pałacu, potem główny doradca wschodniego
patriarchy, a na końcu Auxilius, dowódca excubitores, mężczyzna drobny, ciemny, energiczny. To on wraz z Leontesem stłumił przed dwoma laty Zamieszki Zwycięstwa. Mimo różnic w elokwencji wszyscy trzej mówcy nakłaniali senat do wybrania tego samego człowieka. Kiedy skończyli mówić, Bonosus poprosił o dalsze kandydatury ze strony gości. Nikt się nie odezwał. Następnie poprosił kolegów o wygłoszenie własnych mów i spostrzeżeń. Ponownie odpowiedziała mu cisza. Jeden z senatorów zaproponował natychmiastowe głosowanie. Tuż zza drzwi sali posiedzeń dobiegły odgłosy wznowionej walki. Ponieważ nikt nie zgłaszał sprzeciwu, Bonosus zarządził głosowanie. Wszyscy obecni otrzymali po parze kamyków: biały oznaczał zgodę na jedyne wymienione imię, czarny domagał się dalszych debat i rozważenia innych kandydatur. Wniosek przeszedł czterdziestoma dziewięcioma głosami przy sprzeciwie jednego senatora. Auxilius, który został na galerii dla gości, pośpiesznie opuścił salę. W następstwie tego oficjalnego głosowania Plautus Bonosus zlecił senackim urzędnikom przygotowanie dokumentu głoszącego, że zdaniem dostojnego Senatu Sarantyńskiego następcą nieodżałowanego Waleriusza II, świętego cesarza Dżada, regenta boga na ziemi, powinien zostać Leontes, piastujący chwalebnie stanowisko najwyższego stratega armii sarantyńskiej. Przewodniczący nakazał urzędnikom wyrazić wspólną gorącą nadzieję senatu, że będzie to panowanie obdarzone przez boga łaską i powodzeniem. Senat zakończył obrady. Jeszcze tej samej nocy Leontes, często nazywany „Złocistym”, został namaszczony przez wschodniego patriarchę na cesarza w kaplicy leżącej na terenie kompleksu cesarskiego. Wybudował ją Saranios. Spoczywały w niej jego kości. Postanowiono, że jeśli przez noc Miasto się uspokoi, następnego popołudnia odbędzie się w hipodromie publiczna ceremonia koronacji cesarza i jego cesarzowej. Zawsze tak było. Ludzie powinni oglądać takie rzeczy. Idąc tej nocy do domu w towarzystwie oddziału excubitores, Plautus Bonosus obracał w kieszeni nieużyty biały kamyk. Po namyśle wyrzucił go w ciemność. Na ulicach rzeczywiście było już o wiele spokojniej. Pożary ugaszono. O zachodzie słońca wysłano oddziały wojska z portu i z tymczasowych koszar powstałych za murami. Obecność uzbrojonych po zęby, maszerujących w szyku żołnierzy gładko położyła kres przemocy. Bonosus pomyślał, że tego dnia wszystko poszło bardzo gładko. Nie tak, jak za ostatnim razem, kiedy nie było spadkobiercy. Usiłował zrozumieć, dlaczego odczuwał taką gorycz. Przecież nie było nikogo odpowiedniejszego do przywdziania purpurowych szat cesarstwa. Nie o to jednak chodziło. A może jednak? Żołnierze wciąż przemierzali ulice w zwartych, energicznych grupach. Bonosus nie pamiętał, by kiedykolwiek widział wojsko tak ostentacyjnie zaznaczające swoją obecność w Mieście. Idąc ze swoją eskortą (odmówił przyjęcia lektyki), widział, jak patrole stukają do drzwi i wchodzą do domów. Wiedział, dlaczego. Czuł ściskanie w żołądku. Usiłował stłumić pewne myśli, ale nie bardzo mu się to udawało. Aż nadto dobrze rozumiał, co się dzieje. Zdarzało się to, musiało się zdarzać, ilekroć miała miejsce tak gwałtowna zmiana. Waleriusz, w przeciwieństwie do Apiusza czy własnego wuja, nie odszedł do boga w pokoju, w podeszłym wieku, by odpowiednio odziany spoczywać spokojnie wystawiony na widok publiczny w Sali Porfirowej. Został zamordowany. Pociągnie to za sobą pewne rzeczy – śmierć pewnych osób, jeśli Bonosus miał być uczciwy względem samego siebie.
Szczególnie jednej osoby. Stąd brali się ci żołnierze, rozchodzący się z pochodniami po mieście, przeczesujący uliczki i zaułki w pobliżu portu, portyki zamożnych, labirynt pomieszczeń w hipodromie, kaplice, gospody, tawerny (mimo że tej nocy wydano rozkaz zamknięcia ich), zajazdy i siedziby gildii, warsztaty, piekarnie i burdele, prawdopodobnie nawet zbiorniki na wodę... i wchodzący nocą do prywatnych domów. Głośne stukanie do drzwi w ciemności. Ktoś zniknął i trzeba go znaleźć. Zbliżając się do własnych drzwi, Bonosus spostrzegł, że jego dom jest odpowiednio zabarykadowany na wypadek zamieszek. Dowódca eskorty zastukał do drzwi, tym razem grzecznie, i przedstawił się. Odryglowano drzwi. Bonosus ujrzał syna. Cleander szlochał, miał spuchnięte i zaczerwienione oczy. Niczego nie przeczuwający senator zapytał, dlaczego płacze, a Cleander mu powiedział. Bonosus wszedł do domu. Cleander podziękował eskorcie i żołnierze oddalili się. Zamknął drzwi. Bonosus usiadł ciężko na ławie w holu. Myśli kołujące mu w głowie uspokoiły się. Nie miał żadnych myśli. Pustka. Cesarze umierali przedwcześnie. Inni ludzie też. Inni też. Świat jest taki, jaki jest. *** – W hipodromie wybuchły zamieszki. I był w dzisiaj Mieście jeszcze jeden ptak! – oznajmiła Shirin, gdy tylko Crispin wszedł do domu i zobaczył ją we frontowym pokoju, krążącą przed paleniskiem. Była zdenerwowana i wypowiedziała te słowa w obecności służącej. – Jeszcze jeden ptak! – potwierdziła w milczeniu Danis, niemal równie zdenerwowana. Linon powiedziałaby: „Na myszy i krew”. I nazwałaby go imbecylem za samotne chodzenie po ulicach. Crispin wziął głęboki oddech. Półświat. Czy raz do niego wszedłszy, można go kiedykolwiek opuścić? Czy on sam kiedykolwiek opuszcza człowieka? – Wiem o walkach – powiedział. – Przeniosły się już na ulice. – Odwrócił się i odprawił służącą. Wtedy coś sobie uświadomił. – Powiedziałaś, że ptak tu był. Już go nie ma? – Teraz go nie wyczuwam – odparła w jego głowie Danis. – Był, a potem... zniknął. – Zniknął? Odszedł z Miasta? Widział niepokój trawiący kobietę, wyczuwał go u ptaka. – To chyba coś więcej. Myślę, że... zniknął. Nie zanikł. Po prostu był, a potem już nie. Crispin musiał napić się wina. Zauważył, że Shirin pilnie mu się przypatruje. To jej bystre, spostrzegawcze spojrzenie. Ani cienia pozorów czy gry. – Ty o tym wiesz – stwierdziła. Nie było to pytanie. Córka Zotika. – Nie wyglądasz na... zaskoczonego. Skinął głową. – Coś wiem. Niewiele. Mimo że stała przy ogniu, była blada i wyglądała na zmarzniętą. – Otrzymałam dwie oddzielne wiadomości, od dwóch... informatorów – rzekła, obejmując się rękami. – Obaj mówią, że zbiera się senat. Mówią też... mówią, że być może cesarz nie żyje. Crispin nie miał pewności, ale pomyślał, że Shirin chyba płakała. W ciszy usłyszał głos
Danis: – Mówią, że został zamordowany. Crispin zaczerpnął tchu. Czuł, że serce wciąż bije mu zbyt szybko. Spojrzał na Shirin, szczupłą, uroczą, przestraszoną. – Podejrzewam... że to może być prawda – powiedział. „Kiedy Łowczyni go zastrzeli, bóg zginie”. Czuł większy smutek, niż kiedykolwiek mógł się spodziewać. Przygryzła wargę. – Ten ptak? Którego wyczuła Danis? Powiedziała, że to... zła obecność. Właściwie nie było powodu, by jej tego nie mówić. Szczególnie jej. Znajdowała się razem z nim w półświecie. Wciągnął ich do niego jej ojciec. – Należał do Lecana Daleina. Dzisiaj uciekł z więzienia i dostał się tutaj. Shirin usiadła nagle na najbliższej ławie. Wciąż obejmowała się rękami. Była bardzo blada. – Ten ślepiec? Ten poparzony...? Opuścił wyspę? – Najwyraźniej miał pomoc. – Ze strony? Crispin znów zaczerpnął tchu. – Shirin. Moja droga. Jeśli twoje wiadomości są prawdziwe i Waleriusz nie żyje, zostanie mi zadanych parę pytań. Ze względu na to, gdzie byłem dziś rano. Lepiej... żebyś nie wiedziała. Będziesz mogła powiedzieć, że nie wiesz. Że nie chciałem nic mówić. Wyraz jej twarzy zmienił się. – Ty byłeś na tej wyspie? Och, Dżadzie! Crispin, oni... chyba nie będziesz głupi, co? Udało mu się lekko uśmiechnąć. – Tak dla odmiany, chcesz powiedzieć? Gwałtownie potrząsnęła głową. – Nie żartuję. Wcale nie żartuję! Jeśli Daleinoi zabili Waleriusza, to będą... – Nagle przyszło jej coś do głowy. – Gdzie jest Alixana? Jeżeli zabili Waleriusza... Zostawiła tę myśl niedopowiedzianą, by rozpłynęła się w powietrzu. Mężczyźni i kobiety żyją i umierają. Rozpływają się. Crispin nie wiedział, co odpowiedzieć. Co mógłby powiedzieć. Płaszcz pozostawiony na kamienistej plaży. Na pewno go znajdą. Może już go znaleźli. „Czy panna już nigdy po jasnych polach chodzić nie może?”. – Lepiej tu dzisiaj zostań – odezwał się w końcu. – Ulice będą niebezpieczne. W ogóle nie powinnaś wychodzić. Kiwnęła głową. – Wiem. – Po chwili dodała: – Masz wino? Cudownie bystra kobieta. Kazał służącej przynieść wino, wodę i coś do jedzenia. O służbę w jego domu zadbali eunuchowie. Jego ludzie byli bardzo dobrzy. Na ulicach trwała bijatyka. Było późne popołudnie. Żołnierze zbierali senatorów, eskortowali ich do sali senatu, a potem wracali na ulice, by przywrócić na nich porządek. Dokonali tego niedługo po zapadnięciu zmroku, a potem przystąpili do wykonania drugiego zadania. Kiedy rozległo się mocne stukanie do drzwi, Crispin na nie czekał. Zostawił Shirin samą, by umyć się i przebrać: cały dzień chodził w prostej tunice, którą włożył do pracy i w której był na wyspie. Nie bardzo wiedząc, dlaczego to robi, włożył najlepszą tunikę i spodnie ze skórzanym pasem. Sam poszedł otworzyć drzwi, ruchem głowy nakazując
służącemu, żeby się cofnął. Na chwilę poraził go blask pochodni. – Mam cię trzasnąć hełmem? – zapytał Carullus, stając na progu. Wspomnienie. Ulga. A potem ukłucie smutku: tak beznadziejnie splątane nici lojalności. Nie potrafił nawet zorientować się w swojej. Wiedział, że Carullus musiał specjalnie poprosić o to, by mógł przyprowadzić swój oddział pod te drzwi. Zastanawiał się, kto mu na to zezwolił. Gdzie jest teraz Styliane. – Gdybyś to zrobił – powiedział spokojnie – twoja żona prawdopodobnie bardzo by się zdenerwowała. Tak było ostatnim razem, pamiętasz? – Wierz mi, że tak. – Carullus wszedł do środka. Powiedział coś do swoich ludzi, którzy zatrzymali się na progu. – Przeszukujemy całe miasto. Każdy dom, nie tylko twój. – Och. Dlaczego mój miałby zostać wyróżniony? – Ponieważ dziś rano byłeś z ces... z Alixaną. Crispin spojrzał na przyjaciela. Zobaczył w jego oczach troskę, ale i coś innego: niezaprzeczalne podniecenie. Dramatyczne czasy, najbardziej dramatyczne, jakie można sobie wyobrazić, a on jest jednym ze strażników Leontesa. – Byłem z cesarzową. – Crispin podkreślił to słowo, świadom, że przemawia przez niego przekora. – Chciała mi pokazać delfiny, a potem zawiozła na wyspę więzienną. Rano widzieliśmy Lecana Daleina, a kiedy wróciliśmy po posiłku, który zjedliśmy gdzie indziej, więzień zniknął. Dwaj strażnicy zostali zabici. Cesarzowa odeszła z jednym żołnierzem. Nie wróciła na łódź. W pałacu na pewno już to wszystko wiedzą. Co się stało, Carullusie? – Delfiny? – zapytał żołnierz, jakby zapamiętał tylko to. – Delfiny. Do mozaiki. – To herezja. Zakazana. – Zostanie za to spalona? – zapytał zimno Crispin. Nie mógł się powstrzymać. Zobaczył błysk w oku przyjaciela. – Nie bądź idiotą. Co się stało? – zapytał. – Powiedz mi. Carullus wyminął go i wszedł do frontowego pokoju. Kiedy zobaczył stojącą przy ogniu Shirin, zamrugał. – Dobry wieczór, żołnierzu – mruknęła. – Nie widziałam cię od twojego ślubu. Dobrze się miewasz? A Kasja? – Eee... tak, hmm, tak, dobrze. Dziękuję – wyjąkał Carullus, chociaż raz nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. – Słyszałam, że dziś zamordowano cesarza – powiedziała, nie dając mu wytchnienia. – Czy to prawda? Powiedz, że nie. Carullus zawahał się, a potem potrząsnął głową. – Chciałbym. Został spalony w tunelu między pałacami. Zrobił to Lecanus Daleinus, który rzeczywiście uciekł dziś z wyspy, i Lysippus, ten Calizjanin, który, jak wiesz, został wygnany, ale wrócił potajemnie do miasta. – I nikt więcej? – Było tam też dwóch... excubitores – odparł z zażenowaniem Carullus. – A zatem to rozległy spisek. Ci czterej? – Twarz Shirin wyrażała szczerość. – Czy teraz jesteśmy bezpieczni? Słyszałam, że obraduje senat. – Jesteś dobrze poinformowana, pani moja. Obradował. – I? – zapytał Crispin. – Zakończył posiedzenie przed nocą. Wyznaczył Leontesa, który tej nocy zostanie namaszczony. Zostanie to ogłoszone jutro rano, a koronacja jego i cesarzowej odbędzie się
w kathisma. Znów ta nuta nie dającego się stłumić podniecenia. Carullus kochał Leontesa i Crispin o tym wiedział. Strateg przyszedł nawet na jego wesele, osobiście go awansował, a potem wyznaczył do osobistej ochrony. – Tymczasem – odezwał się Crispin, nie starając się ukryć goryczy – wszyscy żołnierze w Sarancjum polują na dawną cesarzową. Carullus spojrzał na niego. – Proszę cię, przyjacielu, powiedz, że nie wiesz, gdzie ona jest. W piersi Crispina tkwiło coś bolesnego, jak kamień. – Nie wiem, gdzie ona jest, przyjacielu. Patrzyli na siebie w milczeniu. – Mówi, żebyś uważał. I żebyś był uczciwy. Crispin chciał zakląć siarczyście. Nie zrobił tego. Danis – albo Shirin – miała rację. Machnął ręką. – Przeszukaj dom... każ im go przeszukać. Carullus odchrząknął i skinął głową. Crispin spojrzał na niego i dodał: – Dziękuję, że robisz to osobiście. Mam gdzieś iść na przesłuchanie? – Nie aż tak uczciwy! – krzyknęła ostro Danis. Carullus wahał się jeszcze przez chwilę, a potem potrząsnął głową. Wrócił do holu i otworzył drzwi. Było słychać, jak wydaje rozkazy. Do środka weszło sześciu ludzi. Dwóch poszło na górę, pozostali zniknęli na tyłach domu, na parterze. Carullus wrócił do frontowego pokoju. – Być może zostaniesz przepytany później. Teraz nie mam żadnych związanych z tym rozkazów. Popłynąłeś z nią na wyspę, widziałeś Lecana, potem on zniknął, a ona opuściła wyspę. W jaki sposób? – Już ci mówiłem. Z jednym żołnierzem. Nie wiem, jak się nazywa. Nie wiem nawet, czy na pewno opuściła wyspę. Równie dobrze może wciąż tam być, Carullusie. Jak ją znajdą, zabija ją, prawda? Jego przyjaciel przełknął ślinę. Wyglądał na bardzo przygnębionego. – Nie mam pojęcia – odparł. – Ależ masz – wtrąciła się Shirin. – Chcesz powiedzieć, że to nie twoja wina. Ani oczywiście Leontesa. Nikt tu nie jest winien. – Ja nie... Ja naprawdę nie sądzę, że on ma z tym cokolwiek wspólnego – rzekł Carullus. Crispin spojrzał na niego. Na swego najbliższego przyjaciela. Męża Kasji. Najuczciwszego i najprzyzwoitszego człowieka, jakiego znał. – On chyba rzeczywiście nic o tym nie wiedział. – Biedak. W takim razie stoi za tym zapewne Styliane – stwierdziła Shirin, wciąż wściekła. – To ona reprezentuje Daleinoi w naszych czasach. Jeden brat jest ślepy i uwięziony, drugi to kompletny dureń. Crispin spojrzał na nią, Carullus też, po czym obaj mężczyźni wymienili spojrzenia. – Proszę cię, moja droga, żebyś zostawiła tę myśl tutaj – odezwał się Crispin. – Powiedziałaś mi, żebym nie był głupi. Chcę to samo powiedzieć tobie. – On ma rację – stwierdził trzeźwo Carullus. – Niech Dżad porazi was obu! – odezwała się w milczeniu Danis, a Crispin usłyszał w głosie ptaka ból, którego nie mogła wyrazić kobieta. – Wszyscy jesteśmy dzisiaj przygnębieni – dodał Carullus. – To nie są łatwe czasy.
– Przygnębieni? Chyba się roześmieję! Ten człowiek pławi się w chwałę! – rzekła Danis z obcą sobie gwałtownością. To nie była prawda, albo nie cała prawda, ale Crispin nie mógł powiedzieć tego na głos. Spojrzał na Shirin i poniewczasie zorientował się, że tancerka płacze. – Dopadniecie ją jak dzikie zwierzę – powiedziała z goryczą. – Wszyscy. Armia żołnierzy polująca na jedną kobietę, której męża właśnie zabito, której życie umarło wraz z nim. A potem co? Wyślecie ją na powrót do jakiejś nory w hipodromie? Każecie jej tańczyć nago ku uciesze gawiedzi? A może macie ją cicho zabić, jak tylko ją znajdziecie, oszczędzając biednemu, szlachetnemu Leontesowi szczegółów? Crispin w końcu zrozumiał, że to mówi kobieta i aktorka. Strach i nieoczekiwana głębia wściekłości na myśl o tej innej tancerce, która dla nich wszystkich określała Miasto i świat. Lecz także i tu było kilka warstw, bo nawet jeśli Leontes nie wiedział, co się stało, Styliane miała tego pełną świadomość. Tu nie chodziło jedynie o mężczyzn ścigających bezradną kobietę. Chodziło tu też o dwie kobiety prowadzące z sobą wojnę, a teraz tylko jedna z nich mogła przeżyć. – Ja nie wiem, co oni zrobią – rzekł Carullus i nawet Shirin, która uniosła twarz, nie ukrywając łez, musiała usłyszeć rozpacz w jego głosie. Rozległy się kroki. W sklepionym wejściu do pokoju stanął żołnierz. Zameldował, że w domu ani na wewnętrznym dziedzińcu nikt się nie ukrywa. Jego towarzysze wyszli za jego plecami pojedynczo na zewnątrz. Carullus spojrzał na Crispina. Wyglądał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale milczał. Zwrócił się do Shirin. – Czy możemy odprowadzić cię do domu, pani moja? – Nie – odparła. Przełknął ślinę. – Wydano rozkazy, by wszyscy pozostali w domach. Na ulicach jest wielu żołnierzy... niektórzy z nich... są nienawykli do miasta. Będzie bezpieczniej, jeśli... – Nie – powtórzyła. Carullus zamilkł. Po chwili skłonił się jej i wyszedł. Crispin odprowadził go do drzwi. Carullus zatrzymał się przy nich. – Tak jak mówisz, bardzo... chcą ją dzisiaj znaleźć. Podejrzewam, że w trakcie poszukiwań może dojść do nieprzyjemnych scen. Crispin skinął głową. „Nieprzyjemne sceny”. Dworski eufemizm. Dokonują się zmiany, jeszcze tej nocy, jeszcze zanim wzejdą księżyce. Carullus nie był jednak niczemu winien. – Rozumiem. To dobrze, że to ty zastukałeś do moich drzwi. Niech cię Dżad strzeże. – I ciebie, przyjacielu. Nie wychodź z domu. – Dobrze. Naprawdę miał taki zamiar. Któż jednak wie, co może przynieść życie? Zeszłej jesieni, w domu, przyniosło kuriera cesarskiego z wezwaniem do Sarancjum. Tej nocy pojawił się ktoś inny, lecz także z wezwaniem: niedługo po odejściu żołnierzy rozległo się ciche stukanie do drzwi. Crispin znów otworzył je sam. Tym razem żadnego blasku pochodni, żadnych uzbrojonych ludzi. Przed drzwiami stała samotna postać w płaszczu i kapturze. Kobieta, zdyszana od biegu i ze strachu. Zapytała go o imię. Podał je bezmyślnie, cofnął się, ona
pośpiesznie weszła do domu za nim, zerkając przez ramię w mrok. Zamknął drzwi. Stojąc w wejściu do jego domu, bez słowa wyciągnęła ku niemu zapisany kawałek papieru, a potem poszukała czegoś w fałdach płaszcza i wyjęła z niego pierścień. Crispin wziął obie rzeczy. Trzęsły mu się ręce. Rozpoznał pierścień i poczuł jedno mocne uderzenie serca. Zapomniał o kimś. Rozdarł zapieczętowany papier. Zawierał on rozkaz, nie prośbę, i to od osoby, której Crispin miał obowiązek słuchać bez względu na gorycz zamętu i rozdarcie materii lojalności, które kształtowały ten straszliwy dzień i noc. Poczuł, że serce znów zaczyna mu bić normalnie. Okazało się, że jednak musi wyjść na ulice. W łukowato sklepionym wejściu pojawiła się Shirin. – O co chodzi? Powiedział jej. Nie bardzo wiedział, dlaczego, ale jej powiedział. – Zabiorę cię tam – rzekła. Usiłował zaprotestować. Strata czasu. Dodała, że ma lektykę i straż. Jest znana i ma związaną z tym ochronę. Mogła zupełnie spokojnie wracać do domu ze znajomym, nawet mimo zakazu poruszania się po ulicach. Nie miał siły jej odmówić. Co zamierzała robić? Zostać tu pod jego nieobecność? Shirin miała dwuosobową lektykę. Crispin rozkazał służbie zająć się wysłanniczką, nakarmić ją i zaproponować łóżko, jeśli zechce zostać na noc. Oczy kobiety zdradziły jej ulgę: była przerażona, że będzie musiała z powrotem wyjść na ulicę. Crispin włożył płaszcz i mając u boku Shirin, otworzył drzwi, zwlekając z wyjściem, aż ulica będzie pusta. W ciemności unosiło się zagrożenie, wyraźne jak gwiazdy, ciężkie jak ziemia przykrywająca zmarłych. Carullus powiedział, że Waleriusz zginął w tunelu. Tragarze Shirin wyszli z cienia na końcu portyku. Tancerka kazała im zanieść się do domu. Ruszyli. Wyglądając przez zaciągnięte zasłony, oboje widzieli dziwne, powstające z niczego płomyki, które migotały na rogach ulic, pomykały przez place, znikały. Dusze, duchy, echa ognia Heladika. Ale nocą w Sarancjum zawsze się je widziało. Nowe natomiast były hałasy i wszędzie widoczne pochodnie wydzielające dym i rzucające pomarańczowe, niepewne światło. Zewsząd dochodził stukot butów. Odgłosy biegu, nie marszu. Noc wibrowała poczuciem prędkości, napięcia. Łomotanie do drzwi, wykrzykiwane rozkazy. Żołnierze poszukujący jednej kobiety. Tętent dwóch galopujących koni, rzucane komendy, przekleństwa. Crispinowi przyszło nagle na myśl, że większość tych żołnierzy nie ma najmniejszego pojęcia o wyglądzie Alixany. Znów pomyślał o cesarskim płaszczu porzuconym na wyspie. Nie zamierzała chodzić ubrana jak cesarzowa. Nie będzie jej łatwo znaleźć – chyba że ktoś ją zdradzi. Zawsze istniała taka możliwość. Nie usiłowali się ukrywać i zostali zatrzymani dwa razy. W obu przypadkach sprzyjało im szczęście, ponieważ natrafili na ludzi prefekta miejskiego, którzy od razu rozpoznawali główną tancerkę Zielonych i pozwalali jej kontynuować wraz z towarzyszem podróż do domu. Nie udali się do jej domu. Kiedy zbliżali się do jej ulicy, Shirin wychyliła się i kazała tragarzom skręcić na wschód, w kierunku murów. Od tej pory niebezpieczeństwo było coraz większe, stawało się realne, ponieważ teraz nie mogła już twierdzić, że zmierza do domu, ale nikt ich nie zatrzymywał. Wyglądało na to, że poszukiwania jeszcze nie dotarły tak daleko; rozchodziły się z kompleksu cesarskiego i z portu w górę, obejmując w
ciemności dom po domu, ulicę po ulicy. Po pewnym czasie dotarli do domu położonego w pobliżu potrójnych murów. Shirin kazała tragarzom zatrzymać się. W lektyce panowało milczenie. – Dziękuję – powiedział w końcu Crispin. Patrzyła na niego. Danis, którą miała na łańcuszku na szyi, nic nie mówiła. Wysiadł. Spojrzał na zamknięte drzwi przed sobą, a potem w górę, na gwiazdy. Odwrócił się do tancerki. Wciąż milczała. Pochylił się i delikatnie pocałował ją w usta. Przypomniał sobie dzień, w którym się poznali, czułości w drzwiach, gorączkowe protesty Danis, Perteniusza z Eubulus stającego za Shirin. „Oto człowiek, który tej nocy jest zapewne szczęśliwy”, pomyślał nagle z goryczą Crispin. A potem odwrócił się i zastukał – jeszcze jedno stukanie do sarantyńskich drzwi tej nocy – do domu osoby, która go wezwała. Drzwi natychmiast się otworzyły; Crispin uświadomił sobie, że służąca na niego czekała. Wszedł do środka. Służąca wykonała nerwowy gest ręką. Crispin zrobił parę kroków. Królowa Antów czekała w pierwszym pokoju po prawej stronie. Zobaczył ją stojącą przed ogniem, lśniącą od klejnotów przy uszach, na szyi, na palcach i we włosach, odzianą w purpurowo-złocistą szatę z jedwabiu. Purpura oznaczała królewski ród. Kobieta była wysoka, piękna i... całkowicie, oszałamiająco królewska. Bił od niej ostry blask, lśniła niczym ozdabiające ją klejnoty. Jej widok zapierał dech w piersiach. Crispin skłonił się, a potem, nieco oszołomiony, ukląkł na drewnianej podłodze. – Tym razem nie było worka po mące, rzemieślniku. Jak widzisz, posługuję się łagodniejszymi metodami. – Jestem wdzięczny, pani moja. Nie potrafił wymyślić nic innego. Wtedy też wydawało się, że Gisel potrafi czytać w jego myślach. – Podobno cesarz nie żyje. – Jak zwykle bezpośrednia. Antyjka, nie Sarantynka. Inny świat. Zachód, a nie Wschód, lasy i pola, a nie te potrójne mury, spiżowe bramy i złote drzewa w pałacach. – Czy to prawda? Waleriusz nie żyje? Pyta go własna królowa. – Sądzę, że nie żyje – odparł, odchrząknąwszy. – Nie mam pewnych... – Zamordowany? Crispin przełknął ślinę i skinął głową. – Daleinoi? Znów kiwnął głową. Klęcząc i patrząc na nią, pomyślał, że nigdy jej taką nie widział. Nigdy nie widział nikogo wyglądającego tak jak w tej chwili Gisel. Istota niemal płonąca, podobna płomieniom, przed którymi stała, nie całkiem ludzka. Patrzyła na niego słynnymi szeroko rozstawionymi, błękitnymi oczyma. Crispinowi zaschło w ustach. – W takim razie, Caiusie Crispusie, musisz zaprowadzić nas do kompleksu cesarskiego. Jeszcze tej nocy. – Ja? – zdziwił się elokwentnie Crispin. Gisel lekko się uśmiechnęła. – Nie przyszedł mi do głowy nikt inny – odparła. – Nikomu innemu nie mogłabym też zaufać. Jestem bezradną i samotną kobietą, która znalazła się daleko od domu. Znów z trudem przełknął ślinę; nie wiedział, co powiedzieć. Nagle pomyślał, że tej nocy może umrzeć i że wcześniej pomylił się, widząc w tym strasznym dniu i nocy starcie
dwóch kobiet. Nie miał racji i teraz to dostrzegł. To było starcie trzech, a nie dwóch kobiet. * Właściwie wszyscy o niej zapomnieli. Takie przeoczenie mogło mieć ogromne konsekwencje, mogło zmienić w świecie wiele rzeczy, chociaż może nie dla wszystkich w bezpośredni, wyraźny sposób – jak dla tej rodziny z gospodarstwa na północy, gdzie właśnie nagle i przedwcześnie zmarł najlepszy parobek, zostawiając nie obsiane pola.
Rozdział 13 W kompleksie Błękitnych panował strach, jakiego Kyros nigdy przedtem tu nie zaznał. Zupełnie jakby wszyscy byli jeszcze nie okiełznanymi końmi, spoconymi i drżącymi z niepokoju. Skorcjusz nie był jedynym rannym. Przez całe popołudnie ściągali do kompleksu członkowie stronnictwa, którzy odnieśli od drobnych obrażeń po śmiertelne rany. Panował zamęt. Rannymi zajmował się Ampliarus, nowy, bladolicy lekarz stronnictwa, oraz Columella, który właściwie leczył konie, ale u większości wzbudzał większe zaufanie niż Ampliarus. Był też nikomu nie znany siwobrody bassanidzki lekarz, który najwyraźniej opiekował się Skorcjuszem podczas jego nieobecności. To była zagadka, lecz brakło czasu, by się nad nią zastanawiać. O zachodzie słońca zza bramy wciąż dochodziły nawoływania i tupot biegnących ludzi, rytmiczny krok maszerujących żołnierzy, szczęk metalu, stukot końskich kopyt, czasami krzyki. Ludzie przebywający w kompleksie mieli surowy zakaz wychodzenia na zewnątrz. Niepokój zwiększał jeszcze fakt, że mimo późnej pory – niebo nad linią chmur na zachodzie zrobiło się szkarłatne – Astorgus jeszcze nie wrócił. Schwytali go ludzie prefekta miejskiego na początku rozruchów i zabrali do siebie na przesłuchanie. Wszyscy wiedzieli, co może się stać z przesłuchiwanymi w tym pozbawionym okien budynku usytuowanym po drugiej stronie hipodromu. Pod nieobecność przełożonego stronnictwa kompleksem zarządzał zwykle Columella, lecz weterynarz był całkowicie pochłonięty opatrywaniem rannych. Jego obowiązki przejął drobny, pulchny kucharz, Strumosus, który znakomicie się spisywał: wydawał spokojne, krótkie polecenia, zapewnił stały dopływ czystych bandaży i pościeli dla rannych, przydzielił wszystkich zdrowych ludzi – stajennych, służących, żonglerów, tancerzy i masztalerzy – do pomocy trzem lekarzom i ustawił przy bramie kompleksu dodatkowe straże. Słuchano go. Istniała prawdziwa potrzeba poczucia, że ktoś panuje nad sytuacją. Jego własnym personel – podkuchenni, pomocnicy i służący – dwoili się i troili, przygotowując zupy, pieczone mięsa i gotowane jarzyny oraz roznosząc dobrze rozwodnione wino do rannych i zabieganych. Kucharz, zdumiewająco spokojny jak na tak wybuchowego człowieka, powiedział swoim ludziom w kuchni, że w takich chwilach mężczyźni i kobiety potrzebują jedzenia. Pożywienie i złudzenie zwyczajności mają wielką wagę, zauważył, jakby wygłaszał wykład w spokojne popołudnie. Kyros pomyślał, że to ostatnie jest prawdą. Przygotowywanie jedzenia ma skutek uspokajający. Mając wokół siebie kolegów zajętych pracą, czuł, jak jego własny strach zanika pośród przyziemnych, rutynowych czynności wybierania, siekania i krojenia warzyw na zupę, przyprawiania jej i solenia, próbowania i poprawiania smaku. Można było sobie prawie wyobrazić, że to dzień bankietu i wszyscy krzątają się w kuchni zajęci zwykłymi przygotowaniami. Prawie, ale nie do końca. Dobiegały ich krzyki gniewu i bólu ludzi wprowadzanych do kompleksu z rozszalałych ulic za bramą. Kyros słyszał już imiona tuzina znanych mu osób, które tego dnia straciły życie w hipodromie lub w trakcie bójek poza nim. Rasic, stojący na swoim stanowisku obok Kyrosa, nieustannie klął, siekając warzywa z ledwie kontrolowaną wściekłością, traktując cebulę i ziemniaki, jakby to byli Zieloni albo żołnierze. Był na wyścigach rano, ale nie widział popołudniowego wybuchu zamieszek: pracownicy kuchni, którzy wyciągnęli szczęśliwe słomki i mogli pójść na pierwsze wyścigi, musieli wracać przed ostatnim porannym wyścigiem, by pomóc w przygotowywaniu
południowego posiłku. Kyros usiłował nie zwracać uwagi na przyjaciela. Serce miał ciężkie i pełne strachu, nie gniewu. Na zewnątrz doszło do przemocy. Ludzie odnosili rany, ginęli. Martwił się o rodziców, o Skorcjusza i Astorga. Poza tym umarł cesarz. Cesarz nie żył. Kiedy umarł Apiusz, Kyros był dzieckiem, a miał niewiele więcej lat, gdy do boga odszedł pierwszy Waleriusz. Obaj zeszli z tego świata w łóżkach, w spokoju. Dzisiaj mówiło się o zdradzieckim morderstwie, o zabójstwie namaszczonego regenta Dżada. Kyros pomyślał, że kładzie się to na wszystko cieniem, niczym duch ledwie widziany kątem oka, który unosi się nad kolumnadą i kopułą kaplicy, zmienia światło słońca i nadaje ton temu dniowi oraz nadchodzącej nocy. O zmierzchu zapalono pochodnie i lampy. Kompleks przybrał wygląd nocnego obozu rozbitego obok pola bitwy. Budynki wypełniły się już rannymi i Strumosus rozkazał, by na prowizoryczne łóżka dla potrzebujących wykorzystać stoły z sali bankietowej przykryte prześcieradłami. Sam, skoncentrowany i spokojny, był wszędzie naraz. Przechodząc szybko przez kuchnię, zatrzymał się i rozejrzał. Skinął na Kyrosa, Rasica i jeszcze dwóch chłopców. – Odpocznijcie trochę – polecił. – Zjedzcie coś, połóżcie się albo rozprostujcie nogi. Róbcie, co chcecie. Kyros otarł krople potu z czoła. Pracowali niemal bez przerwy od południowego posiłku, a noc dawno już zapadła. Nie miał ochoty jeść ani się położyć. Rasic też nie. Wyszli z rozpalonej kuchni w chłodne, oświetlone pochodniami cienie dziedzińca. Kyros odczuł chłód, co mu się rzadko zdarzało. Żałował, że nie narzucił na przepoconą tunikę płaszcza. Rasic chciał pójść do bramy, więc skierowali się tam obaj. Kyros powłóczył stopą usiłując dotrzymać kroku przyjacielowi. Na niebie świeciły gwiazdy. Nie wzeszedł jeszcze żaden z księżyców. Wszystko przycichło. Nikt w tej chwili nie krzyczał, nikogo nie wnoszono do kompleksu, nikt nie pędził wysłany gdzieś przez lekarza z budynku czy sali bankietowej. Podeszli do bramy i strażników. Kyros spostrzegł, że są uzbrojeni w miecze i włócznie i że mają napierśniki, a do żołnierzy jeszcze bardziej upodabniają ich hełmy. Obywatelom nie było wolno nosić na ulicach broni ani zbroi, lecz kompleksy stronnictw otrzymały własne prawa i mogły się bronić. Tu też było spokojnie. Wyjrzeli przez żelazną bramę na ciemny zaułek. Na leżącej za nim ulicy czasami powstawał ruch: dochodziły odległe dźwięki, wołanie pojedynczego głosu, wylot ich zaułka przecinał płomień niesionej pochodni. Rasic zapytał o wieści. Jeden ze strażników powiedział, że zostało zwołane posiedzenie senatu. – Po co? – warknął Rasic. – Bezużyteczni tłuści pierdziele. Głosują nad kolejną porcją wina i karchickich chłopców dla siebie? – Głosują nad wyborem cesarza – odparł strażnik. – Jeśli masz mały rozumek, chłopaczku z kuchni, to ukrywaj ten fakt i nie otwieraj ust. – Pieprz się – burknął Rasic. – Zamknij się, Rasic – powiedział szybko Kyros. – Jest zdenerwowany – wyjaśnił strażnikom. – Jak my wszyscy – rzekł bez ogródek zagadnięty. Kyros go nie znał. Usłyszeli zbliżające się z tyłu kroki i odwrócili się. W świetle pochodni zatkniętych na
murze przy bramie Kyros rozpoznał woźnicę. – Taras! – odezwał się drugi strażnik z szacunkiem w głosie. Słyszeli w kuchni, że Taras, ich najnowszy woźnica, wygrał pierwszy popołudniowy wyścig, współpracując w oszałamiający, zdumiewający sposób z cudownie odzyskanym Skorcjuszem. Ich stronnictwo zajęło pierwsze, drugie, trzecie i czwarte miejsce, całkowicie anulując zwycięstwa Zielonych z poprzedniego dnia i z rana. Rozruchy wybuchły podczas okrążenia zwycięstwa. Młody woźnica skinął głową i stanął obok Kyrosa. – Co wiemy o przełożonym stronnictwa? – zapytał. – Jeszcze nic – odparł trzeci strażnik. Splunął gdzieś w ciemność poza kręgiem światła rzucanym przez lampę. – Ci dranie w biurze prefekta miejskiego nie chcą nic powiedzieć, nawet kiedy tędy przechodzą. – Pewnie nic nie wiedzą – stwierdził Kyros. Któraś z pochodni rozbłysła jaśniejszym płomieniem, sypiąc iskrami, i chłopak odwrócił głowę. Wydawało mu się, że zawsze usiłuje zachować rozsądek wśród ludzi nie nękanych tą potrzebą. Zastanawiał się, jak by to było pędzić ulicami, wściekle wrzeszcząc i wymachując mieczem. Potrząsnął głową. Inna osoba, inne życie. Inna stopa, jeśli już o to chodzi. – Jak się czuje Skorcjusz? – zapytał, patrząc na woźnicę. Taras miał rozcięte czoło i paskudny siniec na policzku. Taras potrząsnął głową. – Podobno śpi. Dali mu coś na sen. Strasznie go bolały połamane wcześniej żebra. – Czy on umrze? – spytał Rasic. Kyros szybko uczynił w ciemności znak słonecznego dysku i zobaczył, że dwaj ze strażników robią to samo. Taras wzruszył ramionami. – Nie wiedzą albo nie chcą powiedzieć. Ten bassanidzki lekarz jest bardzo rozgniewany. – Pieprzyć Bassanidę – wtrącił się w swoim stylu Rasic. – Kto to w ogóle jest? Zza bramy dobiegł nagle jakiś stukot i ostry rozkaz rzucony ochrypłym głosem. Odwrócili się szybko, by spojrzeć w zaułek. – To nasi – stwierdził pierwszy strażnik. – Otwórzcie bramę. Kyros zobaczył, jak żołnierze poganiają może tuzin ludzi. Jeden z mężczyzn nie mógł iść – podtrzymywali go dwaj inni. Żołnierze mieli obnażone miecze. Kyros widział, jak jeden z nich zamachnął się i uderzył płazem potykającego się człowieka, klnąc przy tym z północnym akcentem. Skrzydła bramy otworzyły się, a od ich ruchu zachybotały się płomienie pochodni i lamp. Uderzony mężczyzna potknął się i upadł na bruk zaułka. Żołnierz znów zaklął i mocno pchnął go czubkiem miecza. – Wstawaj, ty kupo końskiego gówna! Mężczyzna dźwignął się niezręcznie, na jedno kolano, a pozostali pośpiesznie weszli za bramę. Kyros bez zastanowienia wykuśtykał na zewnątrz i przykląkł obok podnoszącego się człowieka. Zarzucił sobie na ramiona jego rękę. Wyczuł zapach potu, krwi i moczu. Z trudem wstał i zachwiał się pod ciężarem mężczyzny. Nie poznawał w ciemności, kto to jest, ale był to Błękitny, wszyscy nimi byli, i potrzebował pomocy. – Ruszaj się, kuternogo! Chyba że chcesz poczuć w tyłku miecz – odezwał się żołnierz. Ktoś się roześmiał. Mają rozkazy, powiedział sobie Kyros. Były rozruchy. Cesarz nie żyje. Oni też się boją.
Te dziesięć kroków dzielących go od bramy kompleksu wydawały się bardzo daleką drogą. Zobaczył, że na pomoc wybiega mu Rasic. Chciał zarzucić sobie na ramię drugą rękę rannego, lecz ten krzyknął z bólu i kucharczykowie zdali sobie sprawę, że został w tę rękę ugodzony mieczem. – Wy gnidy! – warknął Rasic, zwracając się z wściekłością do żołnierzy. – On nie ma broni! Kozy wam pieprzyć! Nie musieliście... Najbliżej stojący żołnierz, ten, który się roześmiał, odwrócił się do Rasica i – tym razem beznamiętnie – uniósł miecz. Mechaniczny, dokładny ruch, jak coś nie całkiem ludzkiego. – Nie! – krzyknął Kyros i obracając się gwałtownie, wciąż podpierając rannego, wolną ręką chwycił przyjaciela. W efekcie tego szybkiego ruchu omal nie stracił równowagi i zatoczył się na bok pod ciężarem mężczyzny. I właśnie w tej chwili, w jakiś czas pod zapadnięciu zmroku w dniu śmierci cesarza Waleriusza II, urodzony w hipodromie Kyros z Błękitnych, który nigdy nie myślał o sobie jako o kimś umiłowanym przez Dżada i nigdy nawet nie widział z bliska najświętszego regenta boga na ziemi, po trzykroć wyniesionego pasterza jego ludu, też poczuł, jak w jego ciało wnika od tyłu coś białego i palącego. Upadł tak samo jak Waleriusz i przez głowę też przebiegła mu myśl o tylu upragnionych i nie dokonanych rzeczach. Coś takiego można dzielić, jeśli nie można dzielić już nic innego. Taras, klnąc na siebie samego za otępiałość i beznadziejną powolność, wyskoczył za bramę; gdyby w zaułku pojawili się strażnicy z bronią, zostaliby powaleni. Rasic stał jak skamieniały, patrząc z otwartymi ustami na leżącego przyjaciela. Taras chwycił go za ramiona i niemal rzucił na bramę i strażników, by i jego nie usieczono. Następnie ukląkł, uniósł ręce ku żołnierzom w krótkim, uspokajającym geście, i podniósł człowieka, któremu usiłował pomóc Kyros. Ranny znów krzyknął, ale Taras zacisnął zęby i na wpół ciągnąc go, a na wpół niosąc, doszedł z nim do bramy. Przekazał go strażnikom i odwrócił się. Chciał wrócić na uliczkę, ale coś go powstrzymało. Kyros leżał nieruchomo na bruku twarzą do dołu. Z rany na plecach wypływała mu krew. W mroku sprawiała wrażenie czarnej. Żołnierz, który go ugodził mieczem, spojrzał obojętnie na ciało, a potem na bramę, gdzie w pełgającym świetle pochodni stali zbici w ciasną grupkę Błękitni. – Niewłaściwa kupa gówna – odezwał się lekkim tonem. – Nieważne. To nauczka. Nie mówi się do żołnierzy w ten sposób. Inaczej ktoś ginie. – Ty... chodź no tu, powiedz to... ty kozolubny... pastuchu! Błękitni! Błękitni! – Rasic płakał bezradnie, wykrzykując sprośności z wykrzywioną twarzą. Żołnierz postąpił ciężko do przodu. – Nie! – warknął rozkazująco jeden z jego towarzyszy z takim samym północnym akcentem. – Rozkazy. Nie wewnątrz. Idziemy. Rasic wciąż szlochał, wołał o pomoc i miotał wulgarne przekleństwa w bezsilnej wściekłości. Taras właściwie miał ochotę zrobić to samo. Kiedy żołnierze odwracali się, a jeden z nich przestąpił nad ciałem zabitego kucharczyka, usłyszał kroki. Na dziedzińcu pojawiły się nowe pochodnie. – O co tu chodzi? Co się stało? To nadszedł Strumosus z bassanidzkim lekarzem i paroma ludźmi niosącymi pochodnie. – Przyprowadzili kolejny tuzin naszych – odezwał się jeden ze strażników. –
Przynajmniej dwóch ciężko ranionych, prawdopodobnie przez żołnierzy. I właśnie... – To Kyros! – zawołał Rasic, chwytając kuchmistrza za rękaw. – Strumosie, popatrz! Właśnie zabili Kyrosa! – Co? – Taras zobaczył, jak zmienia się wyraz twarzy drobnego kucharza. – Wy tam! Stójcie! – wrzasnął i, co zdumiewające, żołnierze odwrócili się. – Przynieście światło! – rzucił Strumosus przez ramię i wyszedł za bramę. Taras chwilę się wahał, a potem poszedł za nim i zatrzymał się za jego plecami. – Wy parszywe, poronione ścierwa! Macie natychmiast podać mi stopień i imię waszego dowódcy! – powiedział kuchmistrz, ledwie kontrolując wściekłość w głosie. – Gadać! – Kim jesteś, by wydawać rozkazy... – Mówię w imieniu stronnictwa Błękitnych, a wy znajdujecie się w naszym zaułku przy bramie naszego kompleksu, plugawe robaki. Regulują to od ponad stu lat przepisy. Masz mi podać swoje imię – jeśli to ty jesteś parchatym dowódcą tych pijanych prostaków, którzy przynoszą hańbę naszej armii. – Za dużo gadasz, grubasku – stwierdził żołnierz, roześmiał się i odszedł, nie oglądając się za siebie. – Rasic, Taras, rozpoznacie ich? – Strumosus zesztywniał i zacisnął pięści. – Chyba tak – odparł Taras. Pamiętał, jak ukląkł, by podnieść rannego, patrząc prosto w twarz żołnierza, który pchnął Kyrosa. – A zatem odpowiedzą za to. Zabili dziś geniusza. Parszywe, nieokrzesane bydlaki. Taras zobaczył, że doktor wysuwa się do przodu. – To coś gorszego niż zabicie zwykłego człowieka? Albo stu zwykłych ludzi? – Bassanida mówił niemal szeptem, zdradzając stopień swego wyczerpania. – Dlaczego geniusz? – Stawał się kucharzem. Prawdziwym kucharzem – rzekł Strumosus. – Mistrzem. – Ach. Mistrzem? Jest młody jak na mistrza. Bassanida spojrzał na leżącego Kyrosa. – Nigdy nie widziałeś, by talent, dar ujawniał się w młodym wieku? Czy ty sam nie jesteś młody, mimo farbowania włosów i tej idiotycznej laski? Taras zobaczył, że na te słowa doktor podniósł wzrok; w świetle pochodni i latarni zauważył w jego twarzy obecność jakby wspomnienia. Lekarz nic jednak nie powiedział. Ubranie miał zakrwawione, smuga krwi czerwieniła mu się nawet na policzku. Teraz nie wyglądał młodo. – Ten chłopiec był moim dziedzictwem – ciągnął Strumosus. – Nie mam synów, spadkobierców. On z czasem... przerósłby mnie. Zostałby zapamiętany. Lekarz znów się zawahał i jeszcze raz spojrzał na ciało. Po chwili westchnął. – Jeszcze może do tego dojść – mruknął. – Kto uznał, że on nie żyje? Nie przeżyje pozostawiony na kamieniach, ale Columella powinien umieć oczyścić i opatrzyć ranę – widział, jak ja to robię. No i potrafi szyć. Potem... – On żyje! – zawołał Rasic i przypadł do Kyrosa. – Ostrożnie! – ostrzegł doktor. – Przynieście deskę i podnieście go na niej. I cokolwiek zrobicie, nie pozwólcie, by ten idiota Ampliarus puścił mu krew. Jeśli to zaproponuje, wyrzućcie go z pokoju. Dajcie go Columelli. Gdzie moja eskorta? – zwrócił się do Strumosa. – Mogę już wracać do domu. Jestem... nadzwyczaj zmęczony. Wsparł się na lasce. Kuchmistrz spojrzał na niego.
– Jeszcze jeden pacjent. Ten. Proszę. Jak ci mówiłem, nie mam synów. Sądzę, że on... sądzę, że... Czy ty nie masz dzieci? Czy rozumiesz, co mówię? – Są tu inni lekarze. Żaden z tych ludzi nie był moim pacjentem. Nie powinienem nawet przychodzić tu dla tego woźnicy. Jak ludzie koniecznie chcą być głupcami... – A zatem są tylko tacy, jakimi uczynił ich bóg albo Perun i Pani. Doktorze, jeśli ten chłopak umrze, to będzie to tryumfem Azala. Zostań. Uczyń zadość swej profesji. – Columella... – ...leczy nasze konie. Proszę cię. Bassanida patrzył na niego przez dłuższą chwilę, a potem potrząsnął głową. – Obiecano mi eskortę. Nie taką medycynę uprawiam, nie takie prowadzę życie. – Nikt z nas nie prowadzi takiego życia z wyboru – rzekł Strumosus głosem, jakiego nikt tu u niego nie słyszał. – Kto wybiera przemoc w ciemności? Zapadło milczenie. Twarz Bassanidy nic nie wyrażała. Strumosus patrzył na niego długi czas. Kiedy znów się odezwał, zrobił to niemal szeptem. – Jeśli podjąłeś już decyzję, nie będziemy cię oczywiście zatrzymywać. Żałuję moich niegrzecznych słów. Błękitni z Sarancjum dziękują ci za dzisiejszą pomoc. Nie odejdziesz bez wynagrodzenia. – Obejrzał się przez ramię. – Dwóch z was niech idzie z pochodniami do ulicy. Nie opuszczajcie zaułka. Wezwijcie ludzi prefekta miejskiego. Na pewno są gdzieś w pobliżu. Zaprowadzą lekarza do domu. Rasic, sprowadź tu biegiem czterech ludzi i deskę ze stołu. Powiedz Columelli, żeby się przygotował. Ludzie rozbiegli się i fryz rozpadł się. Lekarz odwrócił się do wszystkich plecami i stał, wyglądając na ulicę. Z jego postawy Taras poznał, jak bardzo jest znużony. Laska nie wyglądała na rekwizyt; wyglądała jak coś bardzo potrzebnego. Taras znał to uczucie: koniec dnia wyścigów, kiedy prosta czynność zejścia z toru i przejścia tunelem do przebieralni wydawała się wymagać więcej sił, niż ich miał. Też wyjrzał na zaułek i w tej chwili zobaczył u jego wylotu na ulicę okazałą lektykę, która przesunęła mu się przed oczyma jak zjawa, zdumiewające w tę paskudną noc wspomnienie pozłacanego wdzięku i piękna. Do wylotu zaułka zbliżyli się dwaj służący z pochodniami; lektykę oświetlił na krótko złocisty blask, a potem zniknęła, kierując się ku hipodromowi, kompleksowi cesarskiemu i Wielkiemu Sanktuarium, szybka jak sen, nierealny obraz, przedmiot z jakiegoś innego świata. Taras zamrugał i przełknął ślinę. Dwaj posłańcy zaczęli wołać ludzi prefekta miejskiego. Tej nocy na ulicach było ich pełno. Taras znów spojrzał na lekarza ze Wschodu i nagle – zupełnie bez sensu – przypomniała mu się matka we wspomnieniu z dzieciństwa. Stała w taki sam sposób przed kuchennym ogniem, właśnie zabroniwszy mu wyjść do stajni czy hipodromu (gdzie mógłby zobaczyć narodziny źrebięcia, przyuczanie ogiera do uprzęży i rydwanu lub cokolwiek mającego wspólnego z końmi) – a potem wzięła głęboki oddech i z miłością, pobłażliwością czy zrozumieniem, które on sam dopiero zaczynał sobie uświadamiać, odwróciła się do syna i powiedziała: „Dobrze, ale najpierw napij się trochę eliksiru, jest już zimno, i włóż gruby płaszcz...”. Bassanida wziął głęboki oddech. Odwrócił się. Stojąc w ciemności, Taras pomyślał o matce, znajdującej się tak daleko, tak dawno. Lekarz spojrzał na Strumosa. – Dobrze – powiedział cicho. – Jeszcze jeden pacjent. Bo też jestem głupcem. Niech koniecznie położą go na desce na brzuchu, najpierw lewą stroną ciała. Tarasowi mocno biło serce. Zobaczył, że Strumosus patrzy na lekarza. Światło pochodni było niepewne, chwiejne. Noc rozbrzmiewała teraz rozmaitymi dźwiękami, dochodzącymi i z ulicy, i z dziedzińca, skąd Rasic sprowadził pomoc. Zimny wiatr wpychał
między dwóch mężczyzn dym z pochodni. – Masz syna, prawda? – rzekł Strumosus z Amorii tak cicho, że Taras ledwie go usłyszał. Po chwili Bassanida odpowiedział: – Mam. Wtedy za bramę wyszli pośpiesznie za Rasikiem ludzie z deską wziętą z sali bankietowej. Ostrożnie ułożyli na niej Kyrosa, tak jak życzył sobie lekarz, i wrócili na dziedziniec. Bassanida zatrzymał się przy bramie i przestąpił próg najpierw lewą stopą. Taras ruszył ostatni, wciąż rozmyślając o matce, która też ma syna. *** Miała wrażenie, że dużą część życia w mieście nazywanym centrum świata spędza przy oknach, w pokojach wychodzących na ulice, wyglądając, obserwując i właściwie nic nie robiąc. Nie jest to wcale złe, pomyślała Kasja – to, co robiła w zajeździe pocztowym albo w domu (szczególnie po śmierci mężczyzn), wcale jej nie pociągało, ale czasami wciąż miała takie dziwne uczucie, że tu, gdzie podobno rozwija się świat, ona jest zaledwie widzem, jakby całe Sarancjum było jakimś teatrem czy hipodromem, a ona patrzyła na wszystko z góry ze swego miejsca. Z drugiej strony, czy jest tu jakaś aktywna rola do odegrania przez kobietę? Poza tym na pewno nie można powiedzieć, że Kasja ma choćby najmniejszą chęć do wyjścia na ulice. W mieście jest tyle ruchu, tak mało spokoju, tyle zupełnie obcych ludzi. Nic dziwnego, że są tacy pobudzeni – co może im tu dać poczucie bezpieczeństwa albo pewności? Jeżeli cesarz jest w jakiś złożony sposób ich ojcem, to dlaczego po jego śmierci nie mieliby stać się nieobliczalni? Siedząc przy swoim oknie, Kasja uznała, że dobrze byłoby mieć dziecko, cały dom dzieci, i to szybko. Rodzina mogłaby stanowić jej obronę – tak jak ona broniłaby rodziny – przed światem. Zrobiło się ciemno, gwiazdy świeciły na niebie między domami, poniżej błyskały pochodnie, maszerowali i wołali żołnierze. Za domem na pewno już wzeszedł biały księżyc – nawet w mieście Kasja znała ich fazy. Rozruchy właściwie już się skończyły. Gospody były zamknięte, dziwkom zakazano przebywać na ulicach. Zastanawiała się, dokąd pójdą żebracy i bezdomni. Zastanawiała się też, kiedy wróci Carullus. Patrzyła na ulicę; nie zapaliła w tym pokoju lamp, więc nie była widoczna z dołu. Bała się mniej, niż się spodziewała. To dzięki upływowi czasu. Wyglądało na to, że mając dość czasu, można przywyknąć do wielu rzeczy: tłumów, żołnierzy, zapachów i hałasów, miejskiego chaosu, całkowitej nieobecności zieleni i spokoju, chyba że wziąć pod uwagę ciszę w kaplicach czasami w ciągu dnia, ale Kasja nie lubiła kaplic Dżada. Wciąż ją zdumiewało, że ludzie widzą pojawiające się nocą kule ognia, toczące się i błyskające wzdłuż ulic – dowody istnienia mocy znajdujących się całkowicie poza domeną dżadyckiego boga – i całkowicie je ignorują. Zupełnie jakby nie uznawali czegoś, czego nie da się wyjaśnić. Wtedy coś takiego nie istniało. Ludzie rozmawiali swobodnie o duchach i zjawach; Kasja wiedziała, że bez względu na to, co mówią duchowni, wiele osób posługuje się pogańską magią – lecz nikt nigdy nie mówił o ognikach pojawiających się nocą na ulicach. Kasja obserwowała je i liczyła. Wydawało się, że jest ich więcej niż zwykle. Słuchała żołnierzy hałasujących na dole. Widziała, jak wcześniej wchodzili do domów, słyszała nocne walenie do drzwi. Zmiana w powietrzu, zmiana kształtu świata. Carullus był podekscytowany. Kocha Leontesa, a Leontes ma być nowym cesarzem. Kiedy na chwilę
wpadł do domu tuż przed zachodem słońca, powiedział, że oznacza to dla nich wiele dobrego. Uśmiechnęła się do niego. Ucałował ją i znów wyszedł. Szukali kogoś. Wiedziała, kogo. To było jakiś czas temu. Siedząc teraz przy oknie w ciemności, czekała, patrzyła – i zobaczyła coś zupełnie nieoczekiwanego. Jak przed chwilą Taras z Błękitnych, Kasja ujrzała złocistą lektykę wyłaniającą się z mroku i podążającą ich cichą, mało uczęszczaną ulicą. Była to jakby wizja, jak te ogniste kule, coś całkowicie nie pasującego do tej nocy. Oczywiście nie miała pojęcia, kto może być w środku, ale wiedziała, że osoby niesione w lektyce w ogóle nie powinny wychodzić z domu – i że one też o tym wiedzą. Nie było żadnych biegaczy z pochodniami, jacy zwykle towarzyszyli takim lektykom: ktokolwiek znajdował się w środku, starał się pozostać niezauważony. Kasja obserwowała lektykę, aż tragarze dotarli do końca ulicy, skręcili i zniknęli jej z oczu. Rano pomyślała, że może zasnęła przy oknie i że przyśniło jej się coś, czego wcale nie widziała, coś złocistego, przesuwającego się pod jej oknem w mroku pełnym obutych żołnierzy, przekleństw i walenia do drzwi, bo skąd mogła wiedzieć bez światła, że to było złote? *** Dostojny i oświecony, błogosławiony i czcigodny wschodni patriarcha najświętszego Dżada od słońca, Zakarios, także nie spał o tej samej późnej godzinie, a poza tym dawało mu się we znaki i ciało, i duch. Pałac Patriarszy znajdował się poza kompleksem cesarskim, tuż za terenem Wielkiego Sanktuarium – zarówno starego, które spłonęło, jak i tego o wiele większego, które wyrosło na jego miejscu. Saranios Wielki, który założył to miasto, uznał za rzecz użyteczną, by duchowni i urzędnicy pałacowi byli postrzegani jako oddzielne ciała. Później niektórzy nie zgadzali się z tym poglądem, chcąc mieć większy wpływ na patriarchów, lecz Waleriusz II do nich nie należał. Zakarios właśnie wrócił z Sali Porfirowej Pałacu Attenińskiego, gdzie ciało cesarza leżało wystawione na widok publiczny, i zastanawiał się nad tymi sprawami. Rozmyślał też o Waleriuszu i w gruncie rzeczy był w żałobie. Sęk w tym, że tak naprawdę nie zobaczył ciała. Wyglądało na to, że widzieli je tylko niektórzy gwardziści i kanclerz, a potem Gezjusz kazał je okryć – zostało całkowicie owinięte w purpurowy płaszcz – i nikt już go nie oglądał. Został spalony. Przez sarantyński ogień. Rozmyślanie o tym sprawiało Zakariosowi ból. Żadna doza wiary, politycznego obycia czy ich mieszaniny nie mogła mu pomóc w łatwym poradzeniu sobie z obrazem Waleriusza jako poczerniałego, stopionego ciała. To było straszne. Żołądek buntował mu się na samą myśl o nim. Po wypowiedzeniu świętych Słów Przejścia w Sali Porfirowej udał się – co było konieczne i właściwe – do srebrnych drzwi Sali Audiencyjnej tego samego pałacu. Tam przeprowadził równie święty Obrzęd Namaszczenia Leontesa, obwołanego cesarzem Sarancjum z wyraźnej woli senatu. Leontes, człowiek głęboko pobożny, jakiego mógł sobie życzyć na Złotym Tronie każdy patriarcha, ukląkł i wypowiadał właściwe słowa bez podpowiedzi i z głęboką emocją w głosie. Jego żona, Styliane, stała nieopodal z twarzą pozbawioną wyrazu. Byli przy tym obecni wszyscy główni urzędnicy dworu, chociaż Zakarios zauważył, że Gezjusz, wiekowy kanclerz („Jest starszy nawet ode mnie”, pomyślał patriarcha) też stał nieco z boku, przy
drzwiach. Patriarcha piastował swoje stanowisko na tyle długo, by wiedzieć, że w najbliższych dniach, jeszcze podczas trwania obrzędów żałobnych, w kompleksie cesarskim zajdą szybkie zmiany władzy. Po namaszczeniu nowy cesarz poinformował swego patriarchę, że nazajutrz w hipodromie ma się odbyć publiczna koronacja męża i żony. Zakarios otrzymał szczere zaproszenie do kathisma na tę uroczystość. W takich czasach, mruknął Leontes, pokazanie ludziom, że święte sanktuaria i dwór tworzą jedność, jest szczególnie ważne. Było to sformułowane jak prośba, lecz tak naprawdę nią nie było. Mówiąc to, Leontes po raz pierwszy siedział na tronie, wysoki, złocisty i poważny. Patriarcha skłonił głowę na znak zgody. Styliane Daleina, mająca wkrótce zostać cesarzową Sarancjum, zaszczyciła go przelotnym uśmiechem, pierwszym tej nocy. Wyglądała jak jej zmarły ojciec. Zakarios zawsze tak myślał. Osobisty doradca patriarchy, Maximius, dał mu do zrozumienia, że za tym bluźnierczym i nikczemnym czynem stał brat Styliane, wygnany Lecanus, oraz także wygnany Lysippus – człowiek, którego duchowni miasta nienawidzili i bali się. Maximius przyniósł wiadomość, że obaj nie żyją. Leontes, potężny wojownik, osobiście zabił ohydnego Calizjanina. Zakarios pomyślał, że Maximius był tego wieczoru bardzo zadowolony i nawet nie starał się tego ukryć. Mimo późnej pory doradca wciąż mu towarzyszył. Maximius stał na balkonie, skąd rozciągał się widok na Miasto. Naprzeciwko wznosiła się kopuła nowego Wielkiego Sanktuarium. Sanktuarium Waleriusza. Jego wielkie, ambitne marzenie. Jedno z nich. Leontes powiedział, że cesarz zostanie pochowany właśnie tu: było stosowne, by spoczął w sanktuarium jako pierwszy. Żał stratega wydawał się prawdziwy; Zakarios wiedział, że taka jest jego pobożność. Nowy cesarz miał własne poglądy na pewne kontrowersyjne kwestie świętej wiary. Zakarios wiedział, że częściowo dlatego Maximius jest taki zadowolony i że on powinien czuć to samo. Tak nie było. Człowiek, którego wielce szanował, nie żył, a Zakarios czuł się za stary na walkę, która mogła się teraz zacząć w sanktuariach i kaplicach mimo wsparcia kompleksu cesarskiego. Patriarcha poczuł ściskanie w żołądku i skrzywił się. Wstał i wyszedł na balkon, poprawiając nauszniki czapeczki. Maximius spojrzał na niego i uśmiechnął się. – Ulice są już spokojne, Wasza Świątobliwość, Dżadowi niech będą dzięki. Widziałem tylko żołnierzy i straż prefekta miejskiego. Musimy być po wieczność wdzięczni bogu, że w tych niebezpiecznych czasach uznał za stosowne zaopiekować się nami. – Chciałbym, żeby zajął się moim żołądkiem – burknął Zakarios. Maximius zrobił współczującą minę. – Czy miseczka ziołowej... – Tak – odparł Zakarios. – Mogłaby pomóc. To było niedorzeczne, ale tej nocy jego doradca go złościł. Maximius był zbyt radosny. Cesarz nie żył, zamordowany. W ciągu tych lat Waleriusz wiele razy pokazywał Maximiusowi, gdzie jest jego miejsce. Zakarios powinien robić to częściej. Wyraz twarzy duchownego niczego teraz nie zdradzał. Maximius nie zareagował na bezpośredniość patriarchy – był w tym dobry. Był dobry w wielu rzeczach. Zakarios często żałował, że tak bardzo potrzebuje tego człowieka. Teraz Maximius skłonił się i wszedł do pokoju, by wezwać służącego i kazać mu przygotować napój. Zakarios stał samotnie przy kamiennej balustradzie wysoko położnego balkonu. Drżał lekko, bo noc była chłodna, a on zrobił się wrażliwy na ziąb, ale powietrze było zarazem ożywcze, pokrzepiające. Uznał to nagle za przypomnienie, że choć inni są martwi, to on
sam dzięki miłosierdziu Dżada jeszcze żyje. Wciąż tu jest, by służyć, czuć podmuch wiatru na twarzy, widzieć chwałę kopuły wznoszącą się przed nim ku gwiazdom i – właśnie teraz – białemu księżycowi na wschodzie. Spojrzał w dół. Zobaczył coś jeszcze. Na ciemną, pustą ulicę wychynęła z wąskiego zaułka lektyka. Poruszała się szybko, nie towarzyszyli jej biegacze ze światłem; zatrzymała się przy jednych z niewielkich drzwi na tyłach sanktuarium. Były one oczywiście zawsze zaryglowane. Budowniczowie nie skończyli jeszcze dzieła, podobnie jak dekoratorzy. Wewnątrz znajdowały się rusztowania, sprzęt, materiały dekoracyjne, niektóre niebezpieczne, inne kosztowne. Nikomu nie wolno było wchodzić do sanktuarium bez powodu, a już na pewno nie nocą. Z dziwnym, nieoczekiwanym uczuciem Zakarios patrzył, jak rozsuwają się zasłony i z lektyki wysiadają dwie osoby otulone płaszczami. Nie było światła i patriarcha nie widział żadnych szczegółów, tylko ciemne postacie w ciemności. Jedna z nich podeszła do zamkniętych drzwi. Po chwili drzwi otworzyły się. Klucz? Zakarios nic nie widział. Postacie weszły do środka. Drzwi zamknęły się. Tragarze nie czekali, tylko odnieśli lektykę tą samą drogą którą przyszli, i w chwilę potem ulica znów była pusta. Jakby nic się na niej nigdy nie pojawiło, a całe krótkie, zagadkowe zdarzenie było jakimś złudzeniem pod kopułą oświetloną blaskiem gwiazd i księżyca. – Napój już się robi, Wasza Świątobliwość – powiedział z ożywieniem Maximius, wracając na balkon. – Modlę się, by przyniósł ci ulgę. Zakarios, który patrzył w zamyśleniu w dół, nie odpowiedział. – Co się stało? – zapytał Maximius, podchodząc bliżej. – Nic – odparł wschodni patriarcha. – Nic tam nie ma. Nie bardzo wiedział, dlaczego to powiedział, ale to przecież była prawda. Właśnie wtedy na tym samym rogu, za którym zniknęła lektyka, spostrzegł jeden z sarantyńskich ulotnych ogników. On też po chwili zniknął. Zawsze znikały. *** Przekręcił dwa klucze w dwóch zamkach, otworzył małe dębowe drzwi i przepuścił kobietę. Wszedł do sanktuarium za nią, szybko zamknął i zaryglował drzwi. Nawyk, rutyna, rzeczy robione każdego zwykłego dnia. Przekręcanie klucza, otwieranie lub zamykanie drzwi, wchodzenie do miejsca, gdzie się pracuje, rozglądanie się, podnoszenie wzroku. Ręce mu się trzęsły. Dotarli tak daleko. Nie wierzył, że im się uda. Nie przy takiej atmosferze w Mieście. Stojąc pod małymi arkadami pod jedną z półkopuł umieszczonych za tą ogromną, jedyną kopułą ofiarowaną światu przez Artibasa, Gisel z Antów odrzuciła kaptur płaszcza. – Nie! – rzekł ostro Crispin. – Włóż go z powrotem! Złociste włosy, ozdobione klejnotami. Błękitne oczy lśniące jak drogie kamienie, rozświetlone w zawsze oświetlonym sanktuarium. Wszędzie lampy: na ścianach, zwieszające się na łańcuchach z sufitu i ze wszystkich kopuł, świece płonące przy bocznych ołtarzach, mimo że odbudowane sanktuarium Waleriusza nie zostało jeszcze otwarte czy poświęcone. Przez chwilę na niego patrzyła, a potem, o dziwo, posłuchała go. Miał świadomość, że odezwał się tonem nie znoszącym sprzeciwu, lecz zrobił to ze strachu, nie z arogancji. Zastanawiał się, co się stało z jego gniewem; wyglądało na to, że tego dnia gdzieś go
zgubił, pozbył się go tak, jak Alixana pozbyła się płaszcza na wyspie. Boki kaptura znów ocieniły rysy Gisel, ukrywając niemal przerażający blask, który bił od niej tej nocy, jakby kobieta, która weszła z Crispinem do sanktuarium, sama była światłem. W lektyce miał świadomość pożądania, zakazanego i niemożliwego jak lot śmiertelnika lub ogień przed pojawieniem się daru Heladika: było to pobudzenie całkowicie irracjonalne i równie wyraźne. Siedząc obok niej, świadomy jej ciała, jej obecności, przypomniał sobie, jak Gisel przyszła do niego wkrótce po swoim przybyciu do Miasta, jak wspięła się na rusztowanie, gdzie stał samotnie, i zmusiła go do ucałowania jej dłoni na oczach wszystkich, którzy z otwartymi ustami obserwowali z dołu tę scenę. Stworzyła mu w ten sposób powód do odwiedzin, fałszywy jak przetopione monety: samotna kobieta bez doradców, sprzymierzeńców czy kogokolwiek, komu mogłaby zaufać, uwikłana w grę państw, w której stawki były najwyższe z możliwych. Crispin zrozumiał, że Gisel z Antów nie próbowała chronić swojej reputacji. Potrafił ją za to szanować, nawet przy jednoczesnej świadomości, że jest traktowany jak zabawka, wykorzystywany. Pamiętał dłoń zatrzymującą się na jego włosach tej pierwszej nocy w jej pałacu. Była królową, wykorzystującą środki. On był jej narzędziem, poddanym, któremu w razie potrzeby wydaje się precyzyjne rozkazy. Wyglądało na to, że teraz jest potrzebny. „Musisz zaprowadzić nas do kompleksu cesarskiego. Jeszcze tej nocy”. Nocy, podczas której ulice rozbrzmiewają krokami żołnierzy szukających zaginionej cesarzowej. Nocy po dniu morderstwa i wybuchu zamieszek. Kiedy kompleks cesarski będzie rozgorączkowany i szaleńczo napięty: jeden cesarz martwy, drugi mający być wkrótce obwołany. Inwazja z Północy w dniu, kiedy miała być ogłoszona wojna w Bachiarze. Słowa Gisel wydawały się tak nieprawdopodobne, że wysłuchał ich, prawie ich nie słysząc. Nie powiedział jej jednak tego, co tak często mówił sobie i innym: Jestem tylko rzemieślnikiem. Po tym, co się wydarzyło tego ranka, byłoby to kłamstwem. Nieodwołalnie zszedł ze swego rusztowania, został z niego sprowadzony już jakiś czas temu. I oto tej nocy śmierci i zmiany królowa Antów, zapomniana przez wszystkich jak nieważny gość na uczcie, poprosiła, by ją zaprowadzić do pałaców. Podróż przez prawie całe Miasto, w ciemności, w pozłacanej, wyścielonej poduszkami, pachnącej perfumami lektyce, gdzie dwie osoby mogły wygodnie spoczywać na jej przeciwnych krańcach, lecz niepokojąco blisko siebie, kobieta rozświetlona celem, mężczyzna świadom własnego strachu, lecz pamiętający – z dozą ironii przemawiającą do jego natury – że przed niecałym rokiem wcale nie chciał żyć, że wolał raczej szukać śmierci. Łatwo ją znaleźć tej nocy, pomyślał w lektyce. Podał tragarzom drogę i zakazał im brać pochodni. Posłuchali go, tak jak jego terminatorzy. Nie było to jednak to samo: jego sztuką było układanie mozaik na ścianach, kopułach albo sufitach, coś, co dotyczyło świata, lecz było od niego oderwane. Ta sytuacja taka nie była. Przemierzyli miasto szybko, niemal w ciszy, trzymając się cieni, zatrzymując się na odgłos obutych kroków lub na widok pochodni, pokonując place okrężną drogą, pod zadaszonymi kolumnadami. Raz, kiedy czterech uzbrojonych jeźdźców przegalopowało przez Forum Mezarosa, zatrzymali się w wejściu do jakiejś kaplicy. Crispin odciągnął zasłonę, by popatrzeć, a potem robił to co pewien czas, wyglądając na gwiazdy,
zabarykadowane drzwi i okna warsztatów. Widział rozbłyskujące i znikające dziwne ognie Sarancjum – była to w równym stopniu podróż przez oświetlony gwiazdami połświat, jak przez świat; miał poczucie, że podróżują bez końca przez nocne miasto, że samo Sarancjum zostało w jakiś sposób wyniesione poza czas. Zastanawiał się, czy ktoś ich w ogóle widzi w ciemności, czy naprawdę w niej istnieją. Gisel przez cały czas milczała i prawie się nie poruszała, nawet nie wyglądała na zewnątrz, kiedy Crispin odsuwał zasłonę, co jeszcze potęgowało wrażenie niesamowitości. Była spięta, przygotowana, czekała. W lektyce pachniało drewnem sandałowym i czymś nie znanym Crispinowi. Przywodziło na myśl kość słoniową, tak jak wszystko przypominało mu kolory. Jedną stopę oparła o jego udo. Był niemal pewien, że nie zdaje sobie z tego sprawy. W końcu przybyli pod drzwi na tyłach Wielkiego Sanktuarium i Crispin uruchomił – powrót do czasu z zamkniętego świata lektyki – następną część tego, co chyba powinno się nazywać planem, choć w rzeczywistości raczej nim nie było. Niektóre zagadki są trudne do rozwiązania nawet dla tych, którzy się nimi zajmują. Niektóre mogą zniszczyć człowieka usiłującego je rozwikłać, jak te skomplikowane pudełka podobno wymyślane przez Ispahan, z których, jeśli obrócić je w niewłaściwą stronę, wyskakują ostrza zabijające łub kaleczące nieostrożnych. Gisel z Antów podała mu właśnie takie pudełko. Albo, patrząc na to z innej strony, ujmując pudełko nieco inaczej, tej nocy ona sama nim była. Crispin wziął głęboki oddech i uświadomił sobie, że kobiety nie ma obok niego. Gisel zatrzymała się, została w tyle, i patrzyła w górę. Odwrócił się i podążył za jej wzrokiem do kopuły, którą stworzył Artibasos i którą Waleriusz dał jemu – Caiusowi Crispusowi, wdowcowi, jedynemu synowi murarza Horiusza Crispusa z Vareny. Lampy jasno płonęły, zawieszone na srebrnych i spiżowych łańcuchach oraz umieszczone w uchwytach przy wszystkich oknach. Blask wschodzącego białego księżyca padał jak błogosławieństwo światła na dzieło, którego Crispin dokonał w tym miejscu, w Sarancjum, dokąd przyżeglował. Będzie pamiętał, zawsze będzie pamiętał, że w noc, kiedy sama płonęła niezłomnym zamiarem niczym promień słońca skupiony przez szkło na jednym miejscu, królowa Antów stanęła pod jego mozaikami na kopule i popatrzyła na nie przy świetle lamp i księżyca. W końcu powiedziała: – Pamiętam, że skarżyłeś mi się na nieodpowiednie materiały w kaplicy mego ojca. Teraz rozumiem. Milczał. Pochylił głowę. Znów podniosła wzrok na jego wizerunek Dżada nad Miastem, na jego lasy i pola (w jednym miejscu zielone wiosną, w innym czerwone, złote i brunatne jak jesień), na jego zubira na skraju ciemnego lasu, na jego morza i żaglowce, na jego ludzi (teraz była tam już Ilandra, a tego ranka miał zacząć dziewczynki, przesiewając pamięć i miłość przez rzemiosło i sztukę), na jego latające i pływające stworzenia, zwierzęta biegnące i czujne, i na miejsce (jeszcze nie gotowe, jeszcze nie), gdzie zachodnie słońce płonące nad zrujnowanym Rhodias będzie zakazaną pochodnią spadającego Heladika: na jego życie, na całe życie pod bogiem, na świecie, o ile potrafił je przedstawić, sam będąc śmiertelnikiem, uwikłanym w swoje ograniczenia. Wiele już zostało zrobione, przy reszcie pomogą inni – Pardos, Silano i Sosio, terminatorzy i pracujący wśród nich Vargos – układając mozaiki pod kierunkiem Crispina na ścianach i półkopulach. Lecz kształt całości było już widać i Gisel zatrzymała się, i
popatrzyła. Kiedy znów zwróciła na niego spojrzenie, zobaczył, że chyba chce coś powiedzieć, ale milczała. Jej twarz miała zupełnie nieoczekiwany wyraz i w długi czas potem Crispin uznał, że chyba zrozumiał to, co prawie powiedziała. – Crispin! Na świętego Dżada, nic ci nie jest. Baliśmy się... Uniósł rękę gestem w tym miejscu władczym jak u cesarza i szybkim z niepokoju. Pardos, który właśnie do niego podbiegał, stanął jak wryty i zamilkł. Za nim stał Vargos. Crispin poczuł ulgę: najwyraźniej postanowili zostać tu cały dzień i noc, są bezpieczni. Był pewien, że jest tu też gdzieś Artibasos. – Nie widzieliście mnie – mruknął. – Śpicie. Idźcie już. Śpijcie. Jeśli gdzieś tu się plącze Artibasos, powiedzcie mu to samo. Nikt mnie nie widział. – Obaj patrzyli na zakapturzoną postać obok niego. – Ani nikogo innego – dodał. Miał głęboką nadzieję, że jest nierozpoznawalna. Pardos otworzył i zamknął usta. – Idźcie – powtórzył Crispin. – Jeśli będę miał okazję później wam to wyjaśnić, to wyjaśnię. Vargos podszedł cicho do Pardosa: był to człowiek krzepki, odpowiedzialny, spokojny, z którym Crispin widział zubira. To on wyprowadził ich z Drzewielasu w Dniu Zmarłych. – Nie możemy ci służyć żadną pomocą? – zapytał teraz cicho. – W czymkolwiek, co robisz? Crispin zdał sobie sprawę, że bardzo by tego chciał, ale potrząsnął głową. – Nie teraz. Cieszę się, że jesteście bezpieczni. – Zawahał się. – Módlcie się za mnie. – Nigdy przedtem nie mówił czegoś takiego. Uśmiechnął się lekko. – Mimo że mnie nie widzieliście. Żaden z nich się nie uśmiechnął. Vargos poruszył się pierwszy, ujmując Pardosa za łokieć i odprowadzając go w cienie sanktuarium. Gisel spojrzała bez słowa na Crispina. Poprowadził ją po marmurowej posadzce przez rozległą przestrzeń pod kopułą do krużganków po drugiej stronie, a potem do niskich drzwi umieszczonych w murze. Tam głęboko odetchnął i zastukał – cztery razy szybko, dwa razy wolno – i po chwili zrobił to jeszcze raz, pamiętając, wciąż pamiętając. Nastała cisza, czas oczekiwania długi jak noc. Crispin spojrzał na gąszcz świec przy ołtarzu z prawej strony, pomyślał o modlitwie. Gisel stała nieruchomo obok niego. Jeśli to się nie uda, nie miał w rezerwie nic innego. Wtedy usłyszał zgrzyt zamka. Niskie drzwi z jedynego planu, jaki potrafił wymyślić, stanęły przed nimi otworem. Zobaczył odzianego w biel duchownego, który je otworzył, jednego z Bezsennych, stojącego w krótkim kamiennym tunelu wydrążonym za ołtarzem kapliczki wbudowanej w mur kompleksu cesarskiego, poznał go i z całego serca podziękował bogu, pamiętając jednocześnie ten pierwszy raz, kiedy przeszedł te drzwi z Waleriuszem, który teraz nie żył. Duchowny też go poznał. Tak stukał do drzwi cesarz, a potem nauczeni przez niego Artibasos i Crispin. Pracując w świetle lamp, otwierali je Waleriuszowi w niejedną zimową noc, kiedy po skończonym dniu pracy przychodził popatrzeć na ich dzieło. Robił to o wiele później w nocy. Nazywano go Cesarzem Nocy; podobno nigdy nie spał. Duchowny wydawał się na szczęście nieporuszony, tylko bez słowa uniósł brwi. – Przyszedłem z kimś, kto pragnie razem ze mną oddać ostatni hołd cesarzowi – rzekł Crispin. – Chcielibyśmy pomodlić się przy jego ciele, a potem tutaj, razem z tobą.
– Jest w Sali Porfirowej – odparł Bezsenny. – To straszny czas. – Owszem – zgodził się Crispin z przekonaniem. Duchowny nie zrobił im przejścia. – Dlaczego twoja towarzyszka ma na głowie kaptur? – zapytał. – Żeby zwykli ludzie jej nie widzieli – mruknął Crispin. – Byłoby to niestosowne. – Dlaczego? Oznaczało to, że nic nie da się zrobić. Jeszcze kiedy Crispin się do niej odwracał, Gisel zdjęła kaptur. Duchowny trzymał w ręku latarnię. Światło padło na twarz królowej, na jej złociste włosy. – Jestem królową Antów – mruknęła. Była napięta jak cięciwa łuku. Crispin miał wrażenie, że gdyby ją dotknąć, zawibrowałaby. – Czy chciałbyś, zacny człowieku, by kobieta chodziła dzisiejszej nocy po ulicach? Duchowny był wyraźnie oszołomiony – patrząc na królową, Crispin doskonale rozumiał dlaczego – potrząsnął głową i wyjąkał: – Nie, oczywiście... że nie, nie! To niebezpieczne. Straszny czas! – Sprowadził mnie tu cesarz Waleriusz. Uratował mi życie. Jak być może wiesz, zamierzał oddać mi mój tron. Czyż nie jest stosowne w oczach Dżada, bym się z nim pożegnała? Nie zaznam spokoju, jeśli tego nie zrobię. Drobny duchowny w białej szacie cofnął się przed królową, skłonił i odsunął na bok. – Zaiste, jest to stosowne, pani moja. Niech Dżad ześle tobie i jemu światło – rzekł z wielką godnością. – Nam wszystkim – powiedziała Gisel i ruszyła do przodu, wyprzedzając teraz Crispina; schyliła się w nisko sklepionym kamiennym tunelu, a potem wyszła przez kapliczkę na teren kompleksu cesarskiego. Dotarli na miejsce. Kiedy Crispin był młody i uczył się swego rzemiosła, Martinian często wygłaszał wykłady na temat zalet bezpośredniości i unikania zbytniej subtelności. Przez długie lata Crispin to samo powtarzał różnym terminatorom. „Kiedy do rzeźbiarza przychodzi bohater wojenny i prosi o rzeźbę na własną cześć, byłoby rzeczą niewyobrażalnie głupią nie zrobić tego, co oczywiste. Wsadzić go na konia, dać mu hełm i miecz”. Po tych słowach Martinian zwykł robić przerwę. Tak samo postępował Crispin, a potem ciągnął: „To może się wydawać wymuszone, ale musicie zadać sobie pytanie, jaki jest cel tego zamówienia. Czy cokolwiek zostanie osiągnięte, jeżeli klient nie poczuje się uhonorowany dziełem mającym go uhonorować?”. Subtelne koncepcje, wspaniałe innowacje wiązały się z ryzykiem... czasami niweczyło ono wszelkie starania. O to właśnie chodziło. Crispin wyprowadził królową z kaplicy z powrotem w noc i nie poprosił, by znów naciągnęła kaptur na głowę. Nie próbowali się ukrywać. Szli po zadbanych ścieżkach, szurając nogami po żwirze, mijali posągi cesarzy i żołnierzy (odpowiednio przedstawionych) w ogrodach oświetlonych światłem gwiazd i księżyca, nie widząc nikogo po drodze i przez nikogo nie niepokojeni. Mieszkający tu ludzie sądzili, że niebezpieczeństwa, których mogą się obawiać, znajdują się za Spiżowymi Wrotami, w labiryncie Miasta. Minęli fontannę, na początku wiosny jeszcze nieczynną, potem długi portyk gildii jedwabniczej, a potem, mając w uszach szum morza, Crispin poprowadził swoją królową do wejścia do Pałacu Attenińskiego, jarzącego się tej nocy blaskiem lamp. Pilnowali go
strażnicy, lecz podwójne drzwi stały otworem. Wszedł po schodach prosto do nich i zobaczył, że wewnątrz, tuż za strażnikami, stoi mężczyzna odziany w zieleń i brąz eunuchów kanclerza. Zatrzymał się przed strażnikami z królową u boku. Patrzyli na niego czujnie. Zignorował ich i wyciągnął rękę do eunucha. – Hej, ty! – rzucił. – Potrzebujemy eskorty dla królowej Antów. Doskonale wyszkolony eunuch odwrócił się, nie zdradzając najmniejszego zaskoczenia, i wyszedł na portyk. Strażnicy przenieśli wzrok z Crispina na królową. Eunuch skłonił się jej, a po chwili strażnicy poszli w jego ślady. Crispin zaczerpnął tchu. – Rhodianin! – zawołał eunuch, wyprostowując się. Był uśmiechnięty. – Przydałoby ci się kolejne golenie. Z poczuciem tego, że dostąpił łaski, że jest strzeżony i otrzymał pomoc, Crispin rozpoznał człowieka, który zgolił mu brodę, kiedy po raz pierwszy pojawił się w pałacu. – Prawdopodobnie – przyznał. – Jednak w tej chwili królowa pragnie zobaczyć się z kanclerzem i złożyć ostatni hołd Waleriuszowi. – A zatem może zrobić obie rzeczy naraz. Jestem do usług, Wasza Wysokość. Kanclerz jest w Sali Porfirowej przy ciele. Chodźcie. Zaprowadzę was. Strażnicy nawet się nie poruszyli, tak królewsko wyglądała Gisel, tak pewny siebie był towarzyszący jej mężczyzna. Okazało się, że nie musieli iść daleko. Sala Porfirowa, gdzie rodziły cesarzowe Sarancjum i gdzie byli wystawiani na widok publiczny cesarze wezwani do boga, leżała na tym samym poziomie, w połowie prostego korytarza. Co parę kroków mijali lampy poprzedzielane plamami cienia, ale nie spotkali żywego ducha. Zupełnie jakby kompleks cesarski, pałac, korytarz znajdowały się we władaniu jakiegoś alchemicznego czaru, tak było cicho i spokojnie. Ich kroki budziły echo. Byli sam na sam ze swoim przewodnikiem i szli na spotkanie ze zmarłym. Eunuch zatrzymał się przed podwójnymi drzwiami. Były srebrne, ozdobione złotym wzorem z koron i mieczy. Tu też stało dwóch strażników. Najwyraźniej znali człowieka Gezjusza. Skinęli głowami. Eunuch zastukał raz, cicho, i sam otworzył drzwi. Gestem zaprosił ich do środka. Gisel znów weszła pierwsza. Crispin stanął w progu, teraz pozbawiony pewności siebie. Komnata była mniejsza, niż się spodziewał. Na ścianach wisiały purpurowe tkaniny, pod przeciwległą ścianą stało łoże z baldachimem, obok niego sztuczne drzewo z kutego złota, a na środku mary z ciałem przykrytym całunem. Wszędzie paliły się świece; jeden człowiek klęczał – Crispin zauważył, że na poduszce – a dwaj duchowni cicho recytowali tekst obrzędów żałobnych. Klęczący mężczyzna podniósł wzrok. Był to Gezjusz, blady jak pergamin, chudy jak pióro skryby, wyglądający bardzo staro. Crispin zobaczył, że rozpoznaje królową. – Jestem bardzo zadowolona, że cię znalazłam, panie – odezwała się Gisel. – Chciałabym pomodlić się za duszę Waleriusza, który nas opuścił, i porozmawiać z tobą. Na osobności. Podeszła do stojaka z dzbankiem, polała dłonie wodą w rytuale ablucji i wysuszyła je kawałkiem materiału. Crispin zobaczył, że w twarzy patrzącego na nią starca coś drgnęło. – Oczywiście, Wasza Wysokość. Jestem na twe usługi we wszelkich sprawach. Gisel rzuciła okiem na duchownych. Gezjusz zrobił gest ręką. Przerwali recytację i wyszli przez pojedyncze drzwi znajdujące się po drugiej stronie pokoju, obok łoża. Drzwi
zamknęły się, płomyki świec się zachwiały. – Możesz odejść, Caiusie Crispusie. Królowa nawet się nie odwróciła. Crispin spojrzał na eunucha, który ich tu przyprowadził. Mężczyzna odwrócił się z obojętną miną i wyszedł. Crispin już miał pójść za nim, ale zawahał się i odwrócił. Minął Gisel i sam opłukał dłonie, wymawiając półgłosem słowa wypowiadane w obecności zmarłych, a potem osuszył ręce. Następnie ukląkł przy marach, obok ciała cesarza. Mimo wypełniającego komnatę aromatu kadzidła wyczuł swąd spalenizny i zamknął oczy. Istniały słowa modlitwy odpowiedniej do tej chwili. Nie wymówił ich. Na początku miał pustkę w głowie, a potem stworzył sobie w myślach wizerunek Waleriusza. Człowieka ambicji na więcej sposobów, niż Crispin sądził, że je kiedykolwiek pojmie. Człowieka o okrągłej twarzy, miękkich rysach, łagodnym głosie i zachowaniu. Crispin wiedział – wciąż wiedział – że powinien tego człowieka nienawidzić i bać się go. Lecz jeśli istniała jakaś prawda, którą należało zrozumieć tu, na dole, wśród żyjących pod rusztowaniem, to było nią to, że nienawiść, strach, miłość, wszystko to naraz nigdy nie jest takie proste, jak można by chcieć. Nie odmawiając żadnej modlitwy, Crispin pożegnał się w milczeniu z wizerunkiem powstałym w myślach – czuł, że nie ma prawa do niczego ponad to. Wstał i podszedł do drzwi. Po drodze usłyszał, jak Gisel mówi cicho do kanclerza (a później zawsze się zastanawiał, czy odezwała się właśnie wtedy, by mógł usłyszeć jej słowa jako coś w rodzaju daru): – Zmarli od nas odeszli. Możemy rozmawiać tylko o tym, co się wydarzy teraz. Mam do powiedzenia jedną rzecz. Drzwi zamknęły się. Stojąc na korytarzu, Crispin poczuł się nagle niewymownie znużony. Zamknął oczy, zachwiał się. U jego boku znalazł się eunuch. – Chodź, Rhodianinie – powiedział głosem łagodnym jak deszcz. – Kąpiel, golenie, wino. Crispin otworzył oczy. Potrząsnął głową, ale usłyszał własny głos: – Dobrze. Był wykończony i doskonale o tym wiedział. Ruszyli korytarzem, skręcili, a potem jeszcze raz. Nie miał pojęcia, gdzie są. Dotarli do schodów. – Rhodianinie! Crispin podniósł wzrok. Podszedł do nich energicznym, jakby kanciastym krokiem szczupły, siwy mężczyzna. W korytarzu ani na górujących nad nimi schodach nie było nikogo innego. – Co tu robisz? – zapytał Perteniusz z Eubulus. Crispin był naprawdę bardzo zmęczony. – Wciąż się pojawiam, co? – Właśnie. – Oddaję hołd zmarłemu. Perteniusz głośno pociągnął nosem. – Mądrzej jest oddawać go żyjącym – powiedział i uśmiechnął się szerokimi, cienkimi ustami. Crispin bez powodzenia usiłował sobie przypomnieć, czy sekretarz kiedykolwiek tak się uśmiechał. – Jakieś wieści z zewnątrz? – zapytał Perteniusz. – Czy już ją dopadli? Oczywiście nie może długo uciekać.
To było niemądre. Nadzwyczaj niemądre. Crispin wiedział to już w chwili, kiedy się poruszył. W gruncie rzeczy było to najczystsze, samobójcze szaleństwo. Wydawało się jednak, że w tym momencie odnalazł swój gniew, a odnalazłszy go – w chwili, kiedy znów go zlokalizował – zamachnął się i z całej siły trzasnął pięścią w twarz sekretarza nowo namaszczonego cesarza, posyłając go w tył na marmurową posadzkę, gdzie ten upadł bez ruchu. Zapadła sztywna, niemal nieznośna cisza. – Twoja biedna, biedna ręka – odezwał się łagodnie eunuch. – Chodź, zajmiemy się nią. I poprowadził Crispina w górę po schodach, nie obejrzawszy się nawet na nieprzytomnego mężczyznę. Crispin szedł posłusznie za nim. Zajęto się nim troskliwie w komnatach na górnym poziomie, gdzie rezydował kanclerz ze swoją świtą. Wielu jej członków przypomniało sobie z rozbawieniem pierwszy wieczór, jaki spędził tu Crispin przed pół rokiem. Zgodnie z obietnicą wykąpano go, dostał wino i został nawet ogolony, choć tej nocy obyło się bez żartów. Ktoś grał na instrumencie strunowym. Crispin uświadomił sobie, że wszyscy ci ludzie związani z Gezjuszem sami stoją przed wielkimi zmianami. Jeśli kanclerz upadnie, co było niemal przesądzone, ich własna przyszłość będzie bardzo niepewna. Nic nie mówił. Cóż mógłby powiedzieć? W końcu zasnął, w dobrym łóżku i w cichym pokoju, który dostał. I tak spędził jedną noc życia, śpiąc w Pałacu Attenińskim w Sarancjum niedaleko od dwóch cesarzy – żywego i martwego. Śniła mu się żona, która też była martwa, ale i inna kobieta, biegnąca bez końca, uciekająca przed pogonią po nie kończącej się, odsłoniętej plaży z gładkich, twardych kamyków, a z czarnego, lśniącego morza wyskakiwały w zbyt jasnym świetle księżyca delfiny. Kiedy drzwi komnaty z draperiami, złotym drzewem i poczerniałym ciałem w całunie zamknęły się za Crispinem i eunuchem, starszy mężczyzna, który tej nocy spodziewał się spotkać własną śmierć i postanowił przywitać ją z godnością w tym samym pokoju, gdzie modlił się za trzech zmarłych cesarzy, wysłuchał młodej kobiety – kobiety, o której, jak wszyscy, tej nocy zapomniał. Z każdym jej słowem jakby czuł odrodzenie woli, a jego umysł chwytał i kształtował wypadki. Kiedy skończyła, ożywiona i drapieżna, pilnie mu się przyglądając, Gezjusz rozważał możliwość kontynuowania życia po wschodzie słońca. Swojego, choć nie cudzego. I dokładnie w tej chwili, zanim zdołał odpowiedzieć, otworzyły się bez stukania wewnętrzne małe drzwi Sali Porfirowej i – jakby przywołany tu w tę noc tchnącą potęgą i tajemnicą przez coś nadnaturalnego, dawno przewidzianego – do komnaty wszedł wysoki, barczysty, złotowłosy mężczyzna. Po trzykroć wyniesiony Leontes, teraz nowo ogłoszony regent na ziemi Dżada od Słońca, pobożny jak duchowny, przyszedł, by w blasku świec pomodlić się ze słonecznym dyskiem w dłoniach za podróżującą duszę swego poprzednika. Zatrzymał się w progu i zerknął na eunucha, którego obecności się spodziewał, a potem staranniej przyjrzał się stojącej przy marach kobiecie, której nie spodziewał się wcale. Gezjusz rozciągnął się na podłodze. Gisel z Antów tego nie zrobiła, a przynajmniej nie od razu. Najpierw uśmiechnęła się. A potem powiedziała (wciąż stojąc, bo przecież była córką swego ojca, odważną i bezpośrednią jak klinga):
– Niech Dżadowi będą dzięki, wielki panie, że przyszedłeś. Bóg jest miłosierny nad nasze zasługi. Przyszłam ci powiedzieć, że Zachód jest teraz twój, panie, podobnie jak wolność od czarnego, bezbożnego zła tej nocy. Jeśli tylko je wybierzesz. Leontes, który wcale nie był przygotowany na coś takiego, powiedział po dłuższej chwili: – Wyjaśnij, co masz na myśli, pani moja. Oddała mu spojrzenie, nieporuszona, wysoka i piękna, lśniąca jak brylant. „Wyjaśnienie samo w sobie”, pomyślał kanclerz, zachowując całkowite milczenie i ledwie oddychając. Dopiero wtedy z wdziękiem uklękła i dotknęła czołem marmurowej posadzki. A potem, wyprostowana, lecz wciąż na klęczkach przed cesarzem, z klejnotami we włosach i na całym ciele, wyjaśniła. Kiedy skończyła, Leontes przez długi czas milczał. W końcu z powagą we wspaniałych rysach twarzy spojrzał na kanclerza i zadał jedno pytanie: – Zgadzasz się? Lecanus Daleinus nie mógł zaplanować tego sam z wyspy? I Gezjusz, zapewniając boga w myślach, że nie jest godzien takiej hojności, z pozoru spokojny i niewzruszony jak ciemna woda w bezwietrzny poranek, odpowiedział: – Nie, mój wielki panie. Z całą pewnością nie mógł. – A my wiemy, że Trecjusz jest tchórzem i głupcem. Tym razem to nie było pytanie. Ani kanclerz, ani kobieta nie rzekli ani słowa. Gezjusz starał się ukryć fakt, że trudno mu oddychać. Miał poczucie, że w powietrzu nad płonącymi świecami ważą się szale wagi. Leontes odwrócił się do leżącego na marach ciała spowitego w jedwab. – Spalili go. Sarantyński ogień. Wszyscy wiemy, co to oznacza. Oni wiedzieli. Pytanie, czy Leontes kiedykolwiek przyzna się do tego sam przed sobą. Według Gezjusza odpowiedź była negatywna, dopóki nie przyszła ta kobieta – ta druga wysoka, jasnowłosa kobieta o niebieskich oczach – i wszystkiego nie zmieniła. Zachęciła kanclerza, by porozmawiał z nowym cesarzem, by powiedział mu to, co trzeba było powiedzieć. Nie miał nic do stracenia i właśnie zamierzał to zrobić, kiedy przyszedł nowy cesarz we własnej osobie. Bóg jest tajemniczy, nieogarniony, oszałamiający. Jak człowiek może nie okazywać pokory? Leontes podszedł do platformy, na której leżał Waleriusz II okryty od stóp do głów purpurowym jedwabiem. Kanclerz wiedział, że w skrzyżowanych dłoniach tkwi pod materiałem słoneczny dysk: sam go tam umieścił wraz z monetami na oczach Waleriusza. Leontes stał przez chwilę między wysokimi świecami, patrząc w dół, a potem szybkim, gwałtownym ruchem odsłonił ciało zabitego. Kobieta szybko odwróciła wzrok od tej potworności. Podobnie uczynił kanclerz, choć już to widział. Tylko nowo namaszczony cesarz Sarancjum, żołnierz pół setki bitew, który widział śmierć we wszystkich postaciach i przebraniach, wytrzymał ten widok. „Jakby go potrzebował”, pomyślał Gezjusz, patrząc ponuro w marmurową posadzkę. W końcu usłyszeli, jak Leontes z powrotem naciąga całun, należycie zakrywając ciało. Cofnął się. Zaczerpnął tchu. Ostatni odważnik spoczął nieodwołalnie na wadze zawieszonej w powietrzu. – Jest to czyn ohydny i odrażający w oczach Dżada – odezwał się Leontes głosem nie dopuszczającym cienia wątpliwości, pomyłki. – Był namaszczony przez boga, święty i wielki. Kanclerzu, rozkażesz odnaleźć Tercjusza Daleina, gdziekolwiek jest, zakuć go w
kajdany i stracić. I sprowadzisz mi teraz tu, do tej komnaty kobietę, która była moją żoną, aby tej nocy po raz ostatni mogła spojrzeć na swoje dzieło. „Która była moją żoną”. Gezjusz wstał tak szybko, że na chwilę zakręciło mu się w głowie. Wyszedł spiesznie tymi samymi wewnętrznymi drzwiami, przez które wszedł cesarz. Świat się zmienił i zmieniał się ponownie. Żaden człowiek, choćby był bardzo mądry, nigdy nie może powiedzieć, że wie, co kryje przyszłość. Zamknął za sobą drzwi. Dwoje ludzi zostało wtedy samych z martwym człowiekiem, świecami i złotym drzewem w pokoju przeznaczonym na narodziny i śmierć cesarzy. Gisel, wciąż klęcząc, podniosła oczy na mężczyznę stojącego przed nią. Żadne z nich nic nie mówiło. Przepełniało ją coś tak wyrywającego się na zewnątrz, coś tak intensywnego, że niemal sprawiało jej ból. Poruszył się pierwszy, podchodząc do niej. Wstała dopiero wtedy, gdy wyciągnął do niej rękę, a kiedy ucałował wnętrze jej dłoni, zamknęła oczy. – Nie zabiję jej – mruknął. – Oczywiście – odparła. I wciąż mocno zaciskała powieki, by nie można było dostrzec tego, co płonęło w jej oczach. Trzeba było zająć się skomplikowanymi sprawami małżeństwa, cesarskiej sukcesji i tysiącem innych szczegółów z dziedziny prawa i religii. Trzeba było doprowadzić do śmierci paru osób, zachowując przy tym odpowiednie procedury. Kroki podjęte (albo nie podjęte) na początku panowania mogły określić je na długi czas. Zajął się tym wszystkim, łącznie z wyrokami śmierci, czcigodny kanclerz Gezjusz, jeszcze tej samej nocy umocniony na swym stanowisku. Zachowanie koniecznych protokołów zajęło trochę czasu, dlatego cesarska koronacja odbyła się w hipodromie dopiero w trzy dni później. Tego jasnego i pomyślnego poranka w kathisma na oczach dziko wiwatujących obywateli Sarancjum – krzyczało ich na całe gardło w hipodromie ponad osiemdziesiąt tysięcy – Złocisty Leontes przyjął imię Waleriusza III jako wyraz pełnego pokory i szacunku hołdu oraz ukoronował swoją złocistą cesarzową Gisel, która nie zmieniła imienia nadanego jej przez wielkiego ojca, kiedy urodziła się w Varenie, i jako taka przeszła do historii, kiedy zapisywano w kronikach czyny cesarskiej pary za czasów jej wspólnego panowania. W noc, kiedy to wszystko zostało puszczone w ruch, otworzyły się drzwi Sali Porfirowej i mężczyzna i kobieta klęczący w modlitwie przed zakrytym ciałem odwrócili się, by zobaczyć, kto wszedł do komnaty. Kobieta zatrzymała się w progu i spojrzała na nich. Leontes wstał. Gisel pozostała na klęczkach, ściskając w dłoniach słoneczny dysk. Głowę opuściła w geście mogącym uchodzić za wyraz pokory. – Chciałeś się ze mną widzieć? O co chodzi? – zapytała Styliane Daleina człowieka, którego doprowadziła tego dnia do Złotego Tronu. – Mam dziś w nocy dużo do zrobienia. – Nie masz – rzekł Leontes z sędziowską nieodwołalnością. Widział, jak dociera do niej – szybko, zawsze szybko – znaczenie jego tonu. Jeśli miał nadzieję (albo bał się) ujrzeć w jej oczach przerażenie albo strach, to doznał zawodu (albo ulgi). Zobaczył jednak w jej oczach jakiś błysk. Ktoś inny mógł go wziąć za
przejaw ironii, wielkiego, ponurego rozbawienia, ale człowiek, który potrafiłby to tak odczytać, leżał martwy na marach. Gisel wstała. Z trojga żywych ludzi znajdujących się w tym pokoju tylko ona przywdziała królewską purpurę. Styliane patrzyła na nią przez chwilę; nieoczekiwany był może stopień jej spokoju, graniczącego z obojętnością. Odwróciła wzrok od królowej, niejako ją odprawiając. – Znalazłeś sposób na zajęcie Bachiary – rzekła do męża. – Jakiś ty sprytny. Sam to zrobiłeś? Zerknęła na Gisel, a królowa Antów znów spuściła wzrok na marmurową posadzkę, nie zaniepokojona czy zastraszona, lecz dlatego, by jej radość jeszcze przez chwilę pozostawała tajemnicą. – Znalazłem morderstwo i bezbożność i nie zamierzam żyć z nimi pod Dżadem. Styliane roześmiała się. Nawet tu, nawet teraz, potrafiła się śmiać. Spojrzał na nią. Jak żołnierz, który tak dużą część świata oceniał w kategoriach odwagi, mógł tego nie podziwiać, bez względu na to, co czuł? – Ach. Nie zamierzasz z nimi żyć? Zrzekasz się tronu? Dworu? Wstąpisz do stanu duchownego? Zagnieździsz się na skale w górach z brodą po kolana? Nigdy bym sobie tego nie wyobraziła! Wielkie są dzieła Dżada. – Owszem – odezwała się Gisel, zmieniając bez wysiłku w ten sposób nastrój. – Zaiste, są wielkie. Styliane znów na nią spojrzała i tym razem Gisel nie spuszczała wzroku. W sumie zachowanie tajemnicy było po prostu zbyt trudne. Przypłynęła tu zupełnie sama, uciekając przed śmiercią, nie mając żadnych sprzymierzeńców, a ci, którzy ją kochali, zginęli za nią. Ale teraz... Mężczyzna nie odzywał się. Patrzył na arystokratyczną żonę, którą na znak wielkiej łaski dał mu Waleriusz w nagrodę za wspaniałe zwycięstwa na polach walki. Wezwał ją tu, zamierzając jeszcze raz odsłonić ciało zmarłego i zmusić ją do popatrzenia na straszliwie zniekształcone szczątki, ale w tej chwili zrozumiał, że takie gesty nie mają znaczenia albo nie mają takiego znaczenia, jakiego można by się spodziewać. I tak nigdy jej naprawdę nie rozumiał – córki Flawiusza Daleina. Machną ręką do Gezjusza, który stał za nią w drzwiach. Żona spostrzegła ten ruch, spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się. A potem ją zabrali. Przed świtem została oślepiona przez ludzi, których powołaniem było oślepianie, w podziemnym pomieszczeniu, skąd nie wydostawały się żadne dźwięki, mogące zakłócić spokój leżącego powyżej świata. *** Późną nocą pod chmurami gnanymi wiatrem i raz po raz zasłaniającymi gwiazdy, strażnicy prefekta miejskiego odprowadzili lekarza Rustema z Kerakeku do udostępnionego mu domu pod murami; szli przez oświetlone blaskiem księżyca ulice, mijając po drodze piechurów i galopujących kawalerzystów, zamknięte gospody, tawerny i nieoświetlone frontony domów, ciemne kaplice i przygaszone ognie piekarni. Zaproponowano mu łóżko w kompleksie Błękitnych, ale dawno temu nauczył się, że lekarz powinien spać z dala od swoich pacjentów. Pozwalało mu to zachować godność, dystans, prywatność. Mimo straszliwego zmęczenia (po oczyszczeniu i zamknięciu rany chłopca pchniętego od tyłu mieczem opatrzył jeszcze trzech pacjentów) Rustem posłuchał
wyuczonych nawyków i zwróciwszy się ku wschodowi oraz pomodliwszy się w milczeniu do Peruna i Pani, by jego wysiłki zostały przyjęte, poprosił o wcześniej obiecaną eskortę. Jeszcze raz odprowadzili go do bramy i zawołali straż. Obiecał wrócić rano. Żołnierze na ulicach nie sprawiali im żadnych kłopotów, choć panowało wśród nich wyraźne poruszenie, a noc rozbrzmiewała ich krzykami i waleniem do drzwi; tętent koni roznosił się echem po Mieście jak werble wybijane na kocich łbach. Zmęczony Rustem nie zwracał na to uwagi; otoczony eskortą, stawiał stopy jedna przed drugą, podpierając się tej nocy laską, a nie trzymając ją tylko dla efektu, i ledwie widział, dokąd idzie. W końcu dotarli do jego drzwi, drzwi niewielkiego domu Bonosa pod murami. Jeden ze strażników zastukał; drzwi szybko się otworzyły. Rustem pomyślał, że w domu prawdopodobnie spodziewają się żołnierzy. Zobaczył zatroskanego zarządcę i stojącą za nim tę dziewczynę, Elitę, jeszcze nie śpiącą mimo późnej pory. Przestąpił próg najpierw lewą stopą, wymamrotał podziękowania dla strażników, skinął głową zarządcy i dziewczynie i poszedł po schodach do swego pokoju na górze. Niebo tej nocy wydawało się bardzo rozgwieżdżone. Otworzył drzwi i wszedł do środka, najpierw lewą stopą. Przy otwartym oknie siedziała Alixana z Sarancjum, wyglądając na leżący poniżej dziedziniec.
Rozdział 14 Oczywiście nie wiedział, że to ona. Dopóki nie przemówiła. Rustem był otępiały, potykał się ze zmęczenia i nie miał pojęcia, dlaczego w jego sypialni znajduje się ta nieznana kobieta. Jego pierwszą, niespójną myślą było to, że może zna ją Bonosus. Ale wtedy powinna przecież być chłopcem? A potem ją rozpoznał – przyszła do niego jako pacjentka tego pierwszego ranka. Ale to nie miało sensu. Co robi tu teraz? Czy Sarantyńczycy nie mają pojęcia o właściwym zachowaniu? Wtedy kobieta wstała i powiedziała: – Dobry wieczór, lekarzu. Mam na imię Aliana. Dziś rano byłam Alixaną. Rustem oparł się o drzwi, które zamknęły się pod ciężarem jego ciała. Nogi miał jak z waty. Był przerażony. Nie mógł nawet wydobyć głosu. Kobieta była obszarpana, brudna, wyraźnie wyczerpana, sprawiała wrażenie żebraczki, a jemu nawet nie przyszło do głowy, by choć przez chwilę wątpić w prawdziwość jej słów. To ten głos, uznał później. Ten głos. – Szukają mnie – powiedziała. – Nie mam prawa narażać cię na ryzyko, ale narażam. Muszę polegać na twym współczuciu dla byłej pacjentki i muszę ci powiedzieć, że... że nie mam dokąd pójść. Przez całą noc unikałam żołnierzy. Byłam nawet w kanałach, ale tam też szukają. Rustem przeszedł przez pokój. Wydawało się, że trwa to bardzo długo. Usiadł na krawędzi łóżka. Potem przyszło mu na myśl, że nie powinien siadać w obecności cesarzowej, więc wstał. Dla zachowania równowagi chwycił się słupka łóżka. – W jaki sposób... dlaczego... jak tutaj? Uśmiechnęła się do niego, lecz w jej twarzy nie było nic, co przypominałoby rozbawienie. Rustem został wyszkolony do uważnego przyglądania się ludziom. Ta kobieta znajdowała się na skraju wyczerpania. Zerknął w dół. Nie miała butów; na jednej stopie zauważył krew, być może od ugryzienia. Wspomniała o kanałach. Włosy miała nierówno obcięte. Jego umysł znów zaczął pracować i Rustem pomyślał, że to przebranie. Szatę też obcięła, tuż nad kolanami. Oczy miała puste, ciemne, jakby można było zajrzeć w oczodoły, do kryjącej się za nimi kości. Uśmiechnęła się jednak, słysząc jego nieskładny bełkot. – Ostatnim razem byłeś o wiele bardziej wymowny, wyjaśniając, dlaczego pewnego dnia mogę mieć nadzieję na urodzenie dziecka. Dlaczego tu jestem? Wyznaję, że z rozpaczy. Jedną z moich kobiet, osobą, której ufam, jest Elita. Wykorzystywałam ją do zbierania informacji o Bonosie. Wiedza o tym, jakich swoich poczynań przewodniczący senatu wolałby... nie rozgłaszać, była w oczywisty sposób użyteczna. – Elita? Jedna z...? Miał wielkie kłopoty. Cesarzowa skinęła głową. Na czole i policzku miała smugę błota. To była uciekinierka. Jej mąż nie żył. Wszyscy ci żołnierze na ulicach, piechurzy i kawalerzyści walący w drzwi, szukają właśnie jej. – Chwaliła twój charakter, doktorze. A ja sama oczywiście wiem, że odmówiłeś wykonania rozkazów z Kabadhu i nie zabiłeś królowej Antów. – Cooo? Wiesz, że ja...? Znów usiadł. – Doktorze, zaniedbywalibyśmy swe obowiązki, gdybyśmy nie wiedzieli takich rzeczy, prawda? W naszym własnym Mieście? Ten kupiec, który przyniósł ci tę wiadomość... widziałeś go od tamtej pory? – Rustem przełknął z trudem ślinę i potrząsnął głową. –
Namówienie go do wyjawienia szczegółów nie zajęło wiele czasu. Oczywiście byłeś już potem uważnie obserwowany. Elita powiedziała, że po wyjściu kupca byłeś zmartwiony. Nie podoba ci się pomysł zabijania, co? Cały czas go obserwowali. I co się naprawdę stało z człowiekiem, który przyniósł mu tę wiadomość? Rustem wolał nie pytać. – Zabijania? Oczywiście, że nie – odpowiedział. – Jestem uzdrowicielem. – Czy zatem mnie ochronisz? – zapytała kobieta. – Niedługo tu będą. – Jak mogę...? – Nie rozpoznają mnie. Ich słabością jest to, że większość z poszukujących nie ma pojęcia, jak wygląda cesarzowa. Jeśli nie zostanę zdradzona, znajdą jedynie kobiety, które wydają się nie pasować do otoczenia, i zabiorą je na przesłuchanie. Nie poznają mnie. Nie w takim stanie. – Znów się uśmiechnęła. Ta pustka w oczach. – Rozumiesz – ciągnęła kobieta siedząca przy oknie – że Styliane każe wydrzeć mi oczy i język, rozciąć nos, potem odda mnie każdemu mężczyźnie, jaki jeszcze będzie mnie chciał, w pewnych podziemnych pomieszczeniach, a potem każe mnie pogrzebać żywcem. Nie ma... nic innego, co miałoby dla niej większe znaczenie. Rustem pomyślał o arystokratycznej, jasnowłosej kobiecie stojącej obok stratega na weselu, na którym się pojawił pierwszego dnia pobytu w Sarancjum. – Ona jest teraz cesarzową? – zapytał. – Dziś albo jutro – odparła Aliana. – Do czasu, kiedy zabiję ją i jej brata. Potem mogę umrzeć i pozwolić bogu osądzić moje życie i czyny. Rustem patrzył na nią przez długi czas. Teraz pamiętał już lepiej – wracała mu zdolność racjonalnego myślenia i niejaki spokój. Rzeczywiście przyszła do niego tego pierwszego ranka, kiedy przy pomocy służby pośpiesznie zamienił parter domu w pokoje lekarskie. Myślał, że to kobieta z pospólstwa, ale zanim przyjął ją i zbadał, przezornie upewnił się, że stać ją na jego honorarium. Jej głos... był wtedy inny. Oczywiście. Ludzie Zachodu, podobnie do jego pobratymcy, mieli dość ograniczoną wiedzę o poczynaniu i rodzeniu dzieci. Dopiero w Ispahanie Rustem dowiedział się pewnych rzeczy: wystarczyło tego, by zrozumieć, że bezpłodność czasami powstaje u męża, a nie u żony. Oczywiście ludzie Zachodu, w jego kraju, nie lubili słuchać takich rzeczy. Rustem nie był jednak skrępowany, wyjaśniając te sprawy przychodzącym do niego kobietom. Nie czuł się odpowiedzialny za to, co robiły z uzyskanymi informacjami. Ta zwykła kobieta – okazało się, że to cesarzowa Sarancjum – była właśnie kimś takim. I wcale nie wydawała się zaskoczona, kiedy po wszystkich pytaniach i badaniu powiedział jej to, co miał do powiedzenia. Po bliższym przyjrzeniu się lekarz tkwiący w Rustemie doznał na nowo wstrząsu: zobaczył straszliwą, napiętą sztywność, dzięki której kobieta trzymała się w garści, skontrastowaną z beznamiętną, trzeźwą obojętnością, z jaką mówiła o zabijaniu i własnej śmierci. Pomyślał, że jest bliska załamania. – Kto wie, że tu jesteś? – zapytał. – Elita. Dostałam się tu przez mur od strony dziedzińca, a potem wspięłam się do tego pokoju. Znalazła mnie tu, kiedy przyszła rozpalić ogień. Oczywiście wiedziałam, że tu sypia. Wybacz mi to. Musiałam mieć nadzieję, że będzie tu rozpalała. Gdyby zjawił się ktoś inny, już byłabym schwytana. Jeśli zawołasz, od razu mnie stąd zabiorą, chyba to rozumiesz? – Wspięłaś się na mur? Jej uśmiech nie był uśmiechem.
– Lepiej, żebyś nie wiedział, co robiłam albo gdzie dzisiaj byłam, lekarzu. – I po chwili po raz pierwszy dodała: – Proszę. Rustem pomyślał, że cesarzowe nigdy nie muszą tego mówić, lecz tuż zanim wypowiedziała to słowo, oboje usłyszeli, nawet tu, na górze, walenie we frontowe drzwi, a wyjrzawszy przez okno, Rustem zobaczył blask pochodni w ogrodzie i usłyszał na dole głosy. *** Ecodes z Soriyyi, długoletni decurion Drugiego Amoryjskiego, żołnierz oddany karierze, doskonale zdawał sobie sprawę (mimo nocnego zamętu i dwóch szybkich kubków wina, które niemądrze przyjął po przeszukaniu domu pobratymca z południa), że w domu senatora należy zachowywać się z opanowaniem i że dotyczy to także jego podwładnych, nawet jeśli są zdenerwowani, śpieszą się i chcą zdobyć olbrzymią nagrodę. Cała dziesiątka wykonała zadanie energicznie i bardzo dokładnie, lecz nie nękała służek i nawet postarała się niczego nie rozbić, otwierając skrzynie i szafy oraz sprawdzając wszystkie pokoje na piętrze i na parterze. Podczas wcześniejszych rewizji, po tym, jak pomogli oczyścić ulice z motłochu, trochę przedmiotów rzeczywiście zostało zniszczonych i Ecodes spodziewał się rano skarg. Nie martwiło go to zbytnio. Trybuni Drugiego Amoryjskiego byli w sumie dobrymi oficerami i wiedzieli, że ich ludzie potrzebują czasami jakiegoś odprężenia oraz że miękcy obywatele zawsze narzekają na uczciwych żołnierzy chroniących ich domów i życia. Czym jest jakiś rozbity wazon czy talerz w schemacie dziejów? Jak daleko można się posunąć w oburzeniu na żołnierza, który mimochodem chwycił służącą za biust lub uniósł jej tunikę? Z drugiej strony są domy i domy i obrażenie prawdziwego senatora mogłoby źle wpłynąć na możliwość awansu. Ecodesowi dano do zrozumienia, że wkrótce może zostać centurionem, szczególnie jeśli dobrze się spisze na wojnie. Jeśli w ogóle będzie jakaś wojna. Żołnierze spotykający się tej nocy i mijający na ulicach Sarancjum dużo gadali. Armie żywiły się plotkami, a ostatnia głosiła, że jednak nie będzie pośpiechu z wyruszeniem na zachód. Wojna w Bachiarze była częścią wielkiego planu ostatniego cesarza, tego, którego dzisiaj zamordowano. Nowy cesarz był ukochanym wodzem armii i chociaż nikt nie mógł wątpić w odwagę i siłę woli Leontesa, było całkiem rozsądne, że nowy człowiek na tronie może mieć coś do załatwienia tutaj przed wysłaniem swoich wojsk bo bitwy. Prawdę mówiąc, Ecodesowi nawet to odpowiadało, chociaż nigdy by się do tego nikomu nie przyznał. Chodziło o to, że nie znosił statków ani morza i że budziły one w nim strach przenikający do kości, potężny jak pogańskie zaklęcia. Myśl o powierzeniu ciała i duszy jednej z tych okrągłych, powolnych balii tłoczących się w porcie z ich pijanymi kapitanami i załogami przerażała go nieskończenie bardziej niż jakikolwiek atak Bassanidów czy pustynnych plemion albo nawet Karchitów, toczących w bitewnym szale pianę z ust, co widział podczas jedynego okresu służby na Północy. Podczas bitwy można się bronić albo w razie potrzeby wycofać. Człowiek o niejakim doświadczeniu potrafi ją przeżyć. Na statku podczas sztormu (broń Dżadzie!) albo po prostu na pełnym morzu żołnierz może jedynie opróżniać żołądek i modlić się. A Bachiara jest daleko. Bardzo daleko. Jeśli chodziło o Ecodesa z Soriyyi, gdyby strateg – wspaniały nowy cesarz – postanowił przez chwilę dobrze się zastanowić nad Zachodem i skierować swoje armie powiedzmy na północ i wschód (mówiło się w ciemnościach o tym, że pieprzeni
Bassanidzi złamali pokój, przekraczając granicę), to byłoby to zupełnie odpowiednie, mądre posunięcie. Nie można dostać awansu na centuriona za dobre spisanie się na wojnie, jeśli utonęło się w drodze na nią, prawda? Przyjął zwięzły meldunek Prisca, że dziedziniec i ogród są puste. To sprawiło, że przeszukiwanie domu odbywało się już właściwie rutynowo. Robili to wystarczająco wiele razy tej nocy. Główne pokoje frontowe na parterze zostały w tym domu przerobione na coś w rodzaju pokojów przyjęć lekarskich, ale były puste. Zarządca – nadgorliwy typ o szczupłej twarzy – posłusznie zebrał służące na dole i każdą z kobiet nazwał po imieniu. Priscus i czterej inni żołnierze sprawdzili pokoje służby i kuchnię. Ecodes najgrzeczniej jak potrafił, zapytał, kto zajmuje pokoje na górze. Zarządca wyjaśnił, że do rana byli tam dwaj mężczyźni. Zdrowiejący pacjent i bassanidzki lekarz, który zatrzymał się tu jako gość senatora. Ecodes powstrzymał się (grzecznie) przed splunięciem na wzmiankę o Bassanidzie. – Jaki pacjent? – zapytał. – Mężczyzna. Zakazano nam mówić – mruknął zarządca uprzejmie. Ten gładki, zachowujący się z wyższością drań był właśnie takim mieszczuchem, jakimi Ecodes najbardziej pogardzał. Był przecież tylko służącym, a zachowywał się, jakby urodził się właścicielem gajów oliwnych i winnic. – Pieprzę twoje zakazy – rzekł Ecodes dość łagodnie. – Nie mam dziś czasu. Co to za mężczyzna? Zarządca pobladł. Jedna z kobiet uniosła dłoń do ust. Ecodes pomyślał (nie miał pewności), że może chce stłumić chichot. Prawdopodobnie musi ujeżdżać tego wymoczkowatego drania, by utrzymać pracę. Ecodes założyłby się, że ucieszyłaby się, gdyby go na czymś przyłapał. – Mam rozumieć, że rozkazujesz mi powiedzieć? – zapytał zarządca. „Bobek”, pomyślał Ecodes. „Zabezpiecza się”. – Masz rozumieć. Gadaj. – Pacjentem był Skorcjusz z Soriyyi – rzekł zarządca. – Leczył go tu w tajemnicy Rustem z Kerakeku. Aż do dzisiejszego ranka. – Święty Dżadzie! – westchnął Ecodes. – Nie nabierasz mnie? Jeśli istniały dotąd jakieś wątpliwości, wyraz twarzy zapytanego świadczył dobitnie, że nie zwykł nabierać innych. Ecodes nerwowo oblizał wargi i usiłował przetrawić tę informację. Nie miała nic wspólnego z obecną sytuacją, ale cóż to za wiadomość! Skorcjusz był w obecnych czasach najsłynniejszym synem Soriyyi, bohaterem wszystkich chłopców i mężczyzn w tym na wpół pustynnym kraju, łącznie z Ecodesem. Dzisiejsze wyścigi oglądało dość żołnierzy na przepustkach, by wszyscy prowadzący nocne poszukiwania wiedzieli o nieoczekiwanym pojawieniu się w hipodromie najlepszego woźnicy Błękitnych – i o tym, co wydarzyło się potem. Krążyły pogłoski, że może umrzeć z odniesionych ran: cesarz i największy woźnica tego samego dnia. I jaki wpływ miałoby to na zabobonnych żołnierzy w przeddzień rozpoczęcia wielkiej wojny mającej na celu odzyskanie utraconych ziem? A Ecodes stoi w domu, w którym Skorcjusz odzyskiwał siły, leczony w tajemnicy przez Bassanidę! Ale to byłaby opowieść! Nie mógł się doczekać powrotu do koszar. Na razie po prostu skinął głową z poważną miną. – Rozumiem, dlaczego było to utrzymywane w tajemnicy. Nie bój się – nie zdradzimy
jej. Ktoś jeszcze w domu? – Tylko lekarz. – Ten Bassanida? I w tej chwili jest...? – Na górze. W swoim pokoju. Ecodes obejrzał się na Prisca, który już wrócił. – Sam tam zajrzę. Nie chcemy żadnych skarg. Spojrzał pytająco na zarządcę. – Pierwszy pokój na lewo od szczytu schodów. Pomocny gość, jeśli tylko podało mu się zasady gry. Ecodes ruszył w górę. Skorcjusz! Był tutaj! A człowiek, który uratował mu życie... Zastukał energicznie do pierwszych drzwi, lecz nie czekał na zaproszenie. To jest rewizja. Lekarz może i zrobił dobry uczynek, ale to wciąż jest pieprzony Bassanida, prawda? Wyglądało na to, że Ecodes ma rację. Kiedy otworzył drzwi, naga kobieta kołysząca się nad mężczyzną leżącym w łóżku odwróciła się, wydała stłumiony okrzyk, a potem wylała z siebie potok najwyraźniej paskudnych przekleństw. Ecodes mógł się jedynie domyślać ich sensu – kobieta przeklinała po bassanidzku. Zsiadła z mężczyzny, obracając się twarzą do drzwi, i pośpiesznie okryła się prześcieradłem; mężczyzna usiadł. Na jego twarzy malował się – w tych okolicznościach nie bez podstaw – wyraz oburzenia. – Jak śmiesz! – syknął, nie podnosząc głosu. – Czy to jest sarantyńska uprzejmość? W gruncie rzeczy Ecodes jednak trochę się czuł jak nieproszony gość. Ta wschodnia dziwka – zawsze ich tu trochę było z całego znanego świata – pluła i przeklinała, jakby nigdy nie pokazywała żadnemu żołnierzowi nagiego tyłka. Teraz przeszła na sarantyński, nacechowany silnym akcentem, lecz zrozumiały, i zrobiła kilka kąśliwych, niedwuznacznych uwag na temat matki Ecodesa, zaułków za tawernami i jego własnego pochodzenia. – Zamknij się! – krzyknął lekarz i uderzył ją mocno w skroń. Zamknęła się, popiskując. Ecodes pomyślał z aprobatą, że kobietom czasami trzeba czegoś takiego... najwyraźniej było to prawdą w Bassanii tak samo, jak wszędzie indziej – właściwie dlaczego miałoby być inaczej? – Co tu robisz? Siwobrody lekarz usiłował zebrać nieco godności. Rozbawiło to Ecodesa: niełatwo było zachować godność, jeśli zostało się zaskoczonym pod falującym ciałem dziwki. Ci Bassanidzi! Nie są nawet na tyle mężczyznami, by trzymać kobiety pod sobą, gdzie ich miejsce. – Ecodes, Drugi Amoryjski Pieszy. Mam rozkaz przeszukać wszystkie domy w Mieście. Szukamy uciekinierki. – Bo żaden z was nie może sobie sam zdobyć kobiety! Wszystkie od was uciekają! – parsknęła dziwka siedząca obok lekarza, śmiejąc się z własnego żartu. – Słyszałem o tych poszukiwaniach – rzekł Bassanida do Ecodesa, zachowując spokój. – W kompleksie Błękitnych, gdzie opatrywałem pacjenta. – Skorcjusza? – Ecodes nie mógł się powstrzymać. Lekarz zawahał się, ale po chwili wzruszył ramionami. „To nie mój kłopot”, zdawał się mówić tym gestem. – Między innymi. Jak wiesz, żołnierze nie zachowywali się dziś delikatnie.
– Rozkazy – rzekł Ecodes. – Przywrócić spokój. Jak się... czuje woźnica? To dopiero był temat do plotek. Lekarz znów się zawahał, znów wzruszył ramionami. – Ponownie złamane żebra, rozerwana rana, utrata krwi, może przebite płuco. Będę wiedział rano. Dziwka wciąż wbijała wzrok w Ecodesa, choć na razie zamknęła paskudny pysk. Z tego, co widział, miała niezłe, dojrzałe ciało, lecz jej włosy przypominały ptasie gniazdo, głos miała piskliwy i ostry i nie wyglądała na szczególnie czystą. Jeśli chodzi o Ecodesa z Soriyyi, to błoto i przekleństwa były wśród żołnierzy na porządku dziennym, ale od dziewczyny człowiek chciał... czegoś innego. – Ta kobieta to...? Doktor odchrząknął. – No cóż, hmmm, rozumiesz, że moja rodzina jest daleko. A mężczyzna, nawet w moim wieku... Ecodes lekko się uśmiechnął. – Nie pojadę do Bassanii, by powiedzieć twojej żonie, jeśli o to ci chodzi. Ale muszę powiedzieć, że tu w Sarancjum mógłbyś trafić lepiej, chyba że bardzo lubisz, jak mówią ci świństwa w twoim własnym języku? – Pieprz się, żołnierzu – warknęła dziwka z silnym akcentem. – Bo nie zrobi tego nikt inny. – Cóż za maniery – rzekł Ecodes. – To dom senatora. – Owszem – zgodził się lekarz. – A dobrych manier rzeczywiście tu brak. Zechciej skończyć to, co musisz tu zrobić, i wyjdź. Wyznaję, że spotkanie to nie wydaje mi się ani właściwe, ani zabawne. „Jasne, że nie, ty bassanidzka świnio”, pomyślał Ecodes. Powiedział jednak: – Rozumiem, lekarzu. Wykonuję rozkazy, jak zapewne zdajesz sobie sprawę. Musi pilnować swego awansu. Ta świnia tu mieszka i leczy Skorcjusza, co znaczy, że jest ważna. Ecodes rozejrzał się. Zwykły w tej okolicy pokój na piętrze. Najlepszy w całym domu, z widokiem na ogród. Podszedł do okna wychodzącego na dziedziniec. Było ciemno. Tam już szukali. Wrócił do drzwi, spojrzał na łóżko. Oboje patrzyli na niego, siedząc obok siebie w milczeniu. Kobieta naciągnęła na siebie prześcieradło, ale zrobiła to niedokładnie. Zerkała na Ecodesa, drażniąc się z nim, nawet przeklinając. Dziwki! Oczywiście należało zaglądać pod łóżka – ewidentne kryjówki. Należało też jednak samodzielnie oceniać sytuację jako decurion (przyszły centurion?) i nie marnować czasu. Przed świtem trzeba było przeszukać jeszcze wiele domów. Rozkazy były absolutnie jasne: kobieta ma być znaleziona przed jutrzejszą uroczystością w hipodromie. Ecodes miał zamiar autorytatywnie oświadczyć, że kobieta, która tego ranka była cesarzową Sarancjum, nie ukryła się pod łóżkiem używanym przez tych dwoje Bassanidów. – Spocznij, lekarzu – powiedział, pozwalając sobie na uśmiech. – Wróćcie do zajęć. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Korytarzem nadchodził Priscus z dwoma żołnierzami. Kiedy Ecodes spojrzał na niego, potrząsnął głową. – Jeden pokój niedawno zajęty, ale teraz pusty. Jakiś pacjent. – Chodźmy – powiedział Ecodes. – Opowiem ci o tym na zewnątrz. Nie uwierzysz. Miała paskudny język, ta bassanidzka dziwka, ale ładnie zaokrąglony tyłek, pomyślał, schodząc po schodach przed Priskiem i przypominając sobie zaskakujący, podniecający
widok, jaki zobaczył po otwarciu drzwi. Zastanawiał się, czy później sam będzie miał jakąś szansę na dziewczynę. Raczej nie. To nie dla uczciwych żołnierzy wykonujących zadanie. W przedpokoju przy drzwiach frontowych zaczekał, aż jego ludzie wyjdą po kolei na dwór, po czym skinął głową zarządcy. Uprzejmie. Nawet mu podziękował. To dom senatora. Kiedy wchodzili, podał swoje imię. – Och – przyszło mu coś do głowy. – Od kiedy ta bassanidzka dziwka jest na górze? Zarządca sprawiał wrażenie szczerze oburzonego. – Ty oszczerco! Cóż za obrzydliwa myśl! Bassanida jest znanym lekarzem i... czcigodnym gościem senatora! – zawołał. – Zachowaj swoje wstrętne myśli dla siebie! Ecodes zamrugał, a potem roześmiał się. No, no. Zbytnia drażliwość. To o czymś świadczy, prawda? Chłopcy? Zakarbował sobie w pamięci, by później popytać o tego senatora Bonosa. Już chciał wyjaśnić, kiedy zobaczył, że kobieta stojąca za zarządcą mruga do niego, trzymając palec na uśmiechniętych ustach. Ecodes uśmiechnął się szeroko. Ładna. I jest oczywiste, że ten bardzo przyzwoity zarządca nie wie o wszystkim, co się dzieje w tym domu. – No tak – powiedział, patrząc znacząco na służącą. Może będzie miał okazję wrócić tu później. Mało prawdopodobne, ale nigdy nic nie wiadomo. Zarządca obejrzał się szybko przez ramię na dziewczynę, która natychmiast zrobiła całkowicie poważną minę i pokornie złączyła dłonie na wysokości talii. Ecodes znów się uśmiechnął. Kobiety. Urodzone, by oszukiwać, co do jednej. Ta jednak jest czysta, tak jak Ecodes lubił, miała nawet nieco klasy, nie jak ta wschodnia jędza na górze. – W porządku – powiedział do zarządcy. – Wracaj do swoich zajęć. Noc mijała szybko jak pędzące rydwany; kobietę mieli znaleźć przed wschodem słońca. Obiecana nagroda była nadzwyczajna. Nawet podzieliwszy ją na dziesięć części (oczywiście z podwójnym udziałem decuriona), po zakończeniu służby wszyscy mogliby już nic nie robić do końca życia. Mogliby mieć własne czyste służące albo żony – albo i jedne, i drugie, skoro już o tym mowa. Niewielkie szanse na cokolwiek z tego, jeśli będą się ociągać. Jego ludzie czekali niecierpliwie na ulicy. Ecodes odwrócił się i zszedł ze schodków. – Dobra, chłopcy. Następny dom – rzekł energicznie. Zarządca zamknął za nim drzwi. Właściwie nimi trzasnął. *** Był skrępowany własnym podnieceniem, kiedy udawała, że się z nim kocha. Nie pozwoliła mu zamknąć drzwi i Rustem poniewczasie zrozumiał, dlaczego: pokój musiał zostać przeszukany, a chodziło właśnie o to, by żołnierze zastali ich w trakcie zbliżenia, oburzonych na ich wtargnięcie. Jej głos, niski pomruk przechodzący szybko w nosowe zawodzenie, którym mówiła obsceniczne rzeczy z wściekłą elokwencją w języku Rustema, zaskoczył go niemal tak samo, jak wydawał się zmieszać drobnego żołnierza stojącego w progu. Rustem, świadom, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo, nie miał kłopotów z przyjęciem gniewnej i wrogiej postawy. Alixana zeszła z niego, przyciskając do siebie prześcieradło. Rzuciła pod adresem żołnierza kolejną porcję inwektyw, a Rustem, powodowany strachem, uderzył ją w twarz, zaskakując samego siebie. Teraz, kiedy drzwi się zamknęły, czekał straszliwie długą chwilę, usłyszał rozmowę toczoną na zewnątrz, potem kroki na skrzypiących schodach i w końcu mruknął: – Przepraszam. To uderzenie...
Leżała obok niego i nawet nie spojrzała w jego stronę. – Nie. To było dobre. Odchrząknął. – Teraz bym je prawdopodobnie zaryglował, gdyby to się działo... naprawdę. – To się dzieje naprawdę – szepnęła. Wydawało się, że uciekły z niej wszystkie siły. Zdawał sobie sprawę z obecności jej nagiego ciała tuż obok niego, ale nie czuł już pożądania. Poczuł z tego powodu głęboki wstyd i jeszcze coś innego, co niespodziewanie przypominało żal. Wstał i szybko naciągnął tunikę, nie wkładając bielizny. Podszedł do drzwi i zaryglował je. Kiedy się odwrócił, Alixana siedziała na łóżku, dokładnie owinięta prześcieradłem. Rustem zawahał się, kompletnie zdezorientowany, a potem usiadł na ławeczce przy palenisku. Popatrzył na płomienie i dołożył do ognia, na chwilę zatapiając się w tej trywialnej czynności. Nie patrząc na cesarzową, powiedział: – Kiedy nauczyłaś się bassanidzkiego? – Dobrze mi poszło? Skinął głową. – Sam nie potrafiłbym tak przeklinać. – Na pewno potrafiłbyś. – Głos miała całkowicie bezbarwny. – Chwyciłam trochę języka w młodości, głównie przekleństwa. Później nauczyłam się więcej, kiedy mieliśmy do czynienia z ambasadorami. Mężczyznom pochlebia, kiedy kobieta mówi do nich w ich języku. – A ten... głos? Ta zjełczała wiedźma z jakiejś portowej tawerny. – Zapomniałeś, lekarzu, że byłam niegdyś aktorką? Niektórzy mówią, że to prawie to samo co dziwka. Czy byłam przekonująca? Tym razem na nią spojrzał. Wzrok miała pusty, utkwiony w drzwiach, przez które wyszedł żołnierz. Rustem milczał. Miał wrażenie, że noc stała się głęboka jak kamienna studnia i równie ciemna. Dzień był niewiarygodnie długi. Zaczął się rano od zniknięcia jego pacjenta i jego własnego pragnienia obejrzenia wyścigów w hipodromie. Dla niej zaczął się inaczej. Spojrzał uważnie na zbyt spokojną postać leżącą w jego łóżku. Potrząsnął głową na ten widok. Był lekarzem, widywał już tak wyglądające osoby. – Wybacz mi, pani moja, ale musisz teraz zapłakać. Musisz sobie na to pozwolić. Mówię to... jako lekarz. Nawet się nie poruszyła. – Jeszcze nie – odparła. – Nie mogę. – Owszem, możesz – rzekł z rozmysłem. – Człowiek, którego kochałaś, nie żyje. Został zamordowany. Odszedł. Możesz, pani moja. W końcu odwróciła się, by na niego popatrzeć. Blask ognia podkreślił jej nieskazitelne kości policzkowe, zagrał na obciętych włosach i smugach brudu, ale nie dotarł do jej oczu. Rustem poczuł chęć – rzadką u niego jak deszcz na pustyni – by podejść do łóżka i objąć cesarzową. Powstrzymał się od tego. – Mówimy, że kiedy Anahita płacze nad swoimi dziećmi – mruknął – do świata, królestw światła i mroku, wkracza litość. – Ja nie mam dzieci. Taka sprytna. Tak bardzo się pilnuje.
– Sama jesteś jej dzieckiem. – Nie chcę litości. – To pozwól sobie na żałobę, bo inaczej będę musiał się litować nad kobietą, która nie może tego zrobić. Znów potrząsnęła głową. – Jestem złą pacjentką, doktorze. Przykro mi. Jestem ci winna co najmniej posłuszeństwo za to, co właśnie zrobiłeś. Ale jeszcze nie. Jeszcze... nie. Może kiedy... dokona się wszystko inne. – Dokąd pójdziesz? – zapytał po chwili. Krótki, odruchowy uśmiech bez znaczenia, zrodzony jedynie z nawyku dowcipkowania, pochodzącego z utraconego świata. – Teraz jestem naprawdę zraniona. Już masz mnie dosyć w swoim łóżku? Potrząsnął głową. Patrzył na nią w milczeniu. Potem odwrócił się z rozmysłem do ognia i zajął się nim, wykonując ruchy stare jak wszystkie paleniska, ruchy, które może wykonywać każdy mężczyzna i każda kobieta w każdej epoce, może nawet teraz, gdzie indziej na świecie. Nie śpieszył się. I po kilku chwilach usłyszał chrapliwy, zduszony dźwięk, a potem kolejny. Z wielkim wysiłkiem wciąż patrzył w ogień, nie oglądając się na łóżko, gdzie cesarzowa Sarancjum dawała wyraz rozpaczy urywanymi dźwiękami, jakich nie słyszał nigdy w życiu. Trwało to długi czas. Rustem nie odrywał wzroku od ognia, zostawiając jej przynajmniej pozory prywatności, tak jak przedtem udawali, że się kochają. W końcu, kiedy dokładał do ognia następny kawałek drewna, usłyszał jej szept: – Dlaczego tak jest lepiej, lekarzu? Powiedz mi. Odwrócił się. W blasku ognia zobaczył na jej policzkach lśniące łzy. – Jesteśmy śmiertelnikami, pani moja. Dziećmi bogów czy bogiń, które czcimy, lecz tylko śmiertelnikami. Dusza musi się ugiąć, by przetrwać. Odwróciła wzrok, lecz nie patrzyła na nic konkretnego. Przez chwilę milczała. – I nawet Anahita płacze? – zapytała. – Bo inaczej w królestwach nie byłoby litości? Skinął głową, głęboko poruszony, nie znajdując słów. Kobieta, jakiej nie spotkał nigdy przedtem. Wytarła oczy grzbietami dłoni. Dziecinny gest. Znów na niego spojrzała. – Jeśli masz rację, to uratowałeś mnie tej nocy dwa razy, prawda? Nie potrafił na to nic powiedzieć. – Znasz wysokość wyznaczonej nagrody? Skinął głową. Heroldowie ogłaszali to na ulicach od późnego popołudnia. Wiadomość dotarła do kompleksu Błękitnych przed zachodem słońca. Usłyszał ją, opatrując rannych. – Wystarczy, żebyś otworzył drzwi i zawołał. Rustem spojrzał na nią, szukając odpowiednich słów. Pogładził się po brodzie. – Być może mam cię dosyć, ale nie aż tak bardzo – powiedział i zobaczył, że tym razem uśmiech dotarł, na bardzo krótko, do jej ciemnych oczu. Po chwili powiedziała tylko: – Dziękuję ci za to. Dałeś mi więcej, niż miałam jakiekolwiek prawo się spodziewać, lekarzu. – Potrząsnął głową, znów zawstydzony. – Pamiętaj jednak – ciągnęła już nieco mocniejszym głosem – że będziesz musiał coś o tym powiedzieć w Kabadhu. Będziesz musiał im dać cokolwiek. Spojrzał na nią uważnie.
– Cokolwiek...? – Jakieś wyniki twojego tutaj pobytu, lekarzu. – Nie rozumiem... Przybyłem, by zdobyć... – ...wiedzę medyczną Zachodu przed udaniem się na dwór. Wiem. Gildia lekarzy dostarczyła sprawozdanie. Widziałam je. Ale Shirvan nigdy nie napina łuku tylko jedną cięciwą i ty nie jesteś wyjątkiem. Na pewno kazał ci mieć oczy otwarte. Zostaniesz oceniony wedle tego, co zobaczyłeś. Jeśli wrócisz na jego dwór z niczym, podasz broń swoim wrogom, a już ich tam masz, lekarzu. Czekają na ciebie. Nie jest trudno przybyć na dwór, już będąc znienawidzonym. Rustem złożył dłonie. – Mało wiem o takich sprawach, pani moja. Kiwnęła głową. – Wierzę. – Spojrzała na niego i, jakby podjąwszy decyzję, mruknęła: – Czy ktoś ci mówił, że Bassania przekroczyła na północy granicę, zrywając pokój? Nikt mu tego nie powiedział. Cudzoziemcowi wśród ludzi Zachodu? Wrogowi. Rustem przełknął ślinę, poczuł chłód. Jeśli zacznie się wojna, a on wciąż tu będzie... Spojrzała gdzieś obok niego. – Plotki krążyły po Mieście przez całe popołudnie. Przypadkiem jestem dość pewna, że są prawdziwe. – Dlaczego? – wyszeptał. – Dlaczego jestem pewna? Skinął głową. – Bo Petrus chciał, żeby Shirvan to zrobił, sprowokował go do tego. – Dla... dlaczego? Wyraz twarzy kobiety znów się zmienił. Na policzkach wciąż miała łzy. – Ponieważ sam zakładał do swego łuku przynajmniej trzy albo cztery cięciwy. Chciał zdobyć Bachiarę, ale chciał też przy okazji nauczyć Leontesa czegoś o ograniczeniach, nawet klęsce, i miał temu służyć podział armii do walki z Bassania. Oczywiście przestałby płacić Wschodowi. – Chciał utracić Zachód? – Oczywiście, że nie. – Ten sam delikatny, niemal niezauważalny uśmiech, zrodzony ze wspomnień. – Są jednak sposoby zdobywania więcej niż jednej rzeczy, a czasami bardzo się liczy to, w jaki sposób odniosło się tryumf. Rustem pokręcił głową. – A ilu ludzi by przy tym zginęło? Czy to nie próżność? Wiara, że możemy działać jak bóg? Nie jesteśmy bogiem. Czas zabiera nas wszystkich. – Władca cesarzy? – Spojrzała na niego. – Zabiera, ale czyż nie istnieją sposoby na pozostanie w pamięci, doktorze, na zostawienie śladu w kamieniu, nie na wodzie? Że się… tu było? – Dla większości z nas nie, pani moja? Mówiąc te słowa, przypomniał sobie kuchmistrza w kompleksie Błękitnych: „Ten chłopiec był moim dziedzictwem”. Krzyk z głębi jego serca. Jej ręce i ciało spowijało prześcieradło. Wciąż była jak kamień. – Przyznam ci tu połowę racji. Nie więcej… Nie masz dzieci, lekarzu? To było takie dziwne, bo kuchmistrz zapytał go o to samo. Dwa razy w ciągu jednej nocy rozmawiał o tym, co można zostawić po sobie. Zwracając się ku ogniowi, Rustem uczynił znak przeciwko złu. Zdawał sobie sprawę, jak dziwna stała się ta rozmowa, a
jednak wyczuwał, że w pewien sposób te pytania krążą w pobliżu sedna tego dnia i nocy. Powiedział powoli: – Lecz bycie zapamiętanym przez innych, nawet przez własnych spadkobierców, jest także byciem… zapamiętanym niewłaściwie, prawda? Jakie dziecko zna swego ojca? Kto decyduje, w jaki sposób zostaniemy zapamiętani albo czy w ogóle ktoś nas będzie pamiętał? Uśmiechnęła się lekko, jakby ucieszona jego bystrością. – No właśnie. Może kronikarze, malarze, rzeźbiarze, historycy, może to oni są prawdziwymi władcami cesarzy, nas wszystkich, lekarzu. To jest pewna myśl. Czując niezaprzeczalnie rozgrzewającą przyjemność, że zdobył jej uznanie, Rustem miał zarazem króciutką wizję tego, jaka musiała być ta kobieta, siedząca na tronie w blasku klejnotów, otoczona dworzanami rywalizującymi o ten ton aprobaty w jej głosie. Opuścił wzrok, znów spokorniały. Kiedy go podniósł, wyraz jej twarzy zmienił się, jakby interludium dobiegło końca. – Zdajesz sobie sprawę, że teraz musisz być bardzo ostrożny? Kiedy rozejdzie się ta wiadomość, Bassanidzi będą niechętnie widziani. Trzymaj się Bonosa. Będzie ochraniał gościa. Zrozum jednak coś jeszcze: możesz także zostać zabity, kiedy wrócisz do Kabadhu. Rustem wytrzeszczył na nią oczy. – Dlaczego? – Bo nie wykonałeś rozkazów. Zamrugał. – Co? Królowa… królowa Antów? Przecież nie mogą się spodziewać, że zabiję królową tak szybko, tak łatwo? Potrząsnęła głową, nie dając się przekonać. – Nie, ale mogą oczekiwać, że już zginąłeś, usiłując tego dokonać, lekarzu. Otrzymałeś polecenia. Nie odpowiedział. Noc głęboka jak studnia. Jak można się z niej wydostać? A jej głos był teraz głosem kogoś doskonale obznajomionego z niuansami dworów i władzy. – Ten list miał jakieś znaczenie. Była to wyraźna wskazówka, że twoja obecność w Kabadhu w roli lekarza jest dla króla królów mniej ważna od twoich usług jako zabójcy tutaj, bez względu na powodzenie misji. – Przerwała na chwilę. – Nie zastanawiałeś się nad tym, doktorze? Nie. Zupełnie się nie zastanawiał. Był lekarzem z zasypywanej piaskiem wioski na skraju południowej pustyni. Znał się na uzdrawianiu i porodach, na ranach i kataraktach, ruchach jelit. W milczeniu potrząsnął głową. Alixana z Sarancjum, która siedziała w jego łóżku naga, owinięta jedynie prześcieradłem jak całunem, mruknęła: – A zatem to moja drobna przysługa dla ciebie. Myśl do rozważenia, kiedy odejdę. Odejdzie z pokoju? Miała na myśli coś więcej. Bez względu na to, jak głęboka wydawała mu się studnia nocy, jej studnia była o wiele głębsza. Myśląc o tym, Rustem z Kerakeku znalazł u siebie odwagę i łaskę, o jakie się nie posądzał (później miał pomyśleć, że zostały z niego wyciągnięte), i mruknął kwaśno: – Jak dotąd byłem tej nocy dość ostrożny, prawda? Znów się uśmiechnęła. Zawsze będzie to pamiętał. Wtedy rozległo się ciche stukanie do drzwi. Cztery razy szybko, dwa razy wolno. Rustem zerwał się na nogi, rozglądając się gorączkowo po pokoju. Właściwie nie miała gdzie się ukryć.
Alixana powiedziała jednak: – To Elita. Wszystko w porządku. Wszyscy się spodziewają, że tu przyjdzie. Przecież sypia z tobą, prawda? Zastanawiam się, czy będzie na mnie zła? Podszedł do drzwi i otworzył je. Elita weszła pośpiesznie do środka i zamknęła drzwi za sobą. Zerknęła z przestrachem na łóżko, zobaczyła Alixanę. Padła na kolana przed Rustemem, chwyciła obiema rękami jego dłoń i ucałowała ją, a potem, wciąż na klęczkach, odwróciła się do łóżka i spojrzała na siedzącą na nim zmęczoną, brudną, krótkowłosą kobietę. – Och, pani moja – wyszeptała. – Co mamy robić? Wyjęła zza paska sztylet, położyła go na podłodze i rozpłakała się. Od dawna była jedną z najbardziej zaufanych kobiet cesarzowej Alixany. Czerpała z tego faktu przyjemność, która w oczach Dżada i jego duchownych prawie na pewno zasługiwała na naganę. Śmiertelnicy, a szczególnie kobiety, nie powinni puszyć się z grzesznej dumy. Ale tak było. Była jedyną osobą w domu, która nie poszła spać: przed udaniem się do łóżka lekarza zajęła się ogniem na parterze i zgasiła lampy. Przez jakiś czas siedziała sama po ciemku w pokoju frontowym, obserwując przez wysokie okno białe światło księżyca. Słyszała kroki w innych pokojach na parterze, słyszała, jak cichły, kiedy reszta domowników kładła się do łóżek. Przez pewien czas, pełna niepokoju, nie ruszała się z miejsca. Musiała czekać, ale bała się czekać zbyt długo. W końcu ruszyła korytarzem i cicho otworzyła drzwi sypialni. Na wypadek gdyby jeszcze nie spał, przygotowała sobie – nienajlepsze – usprawiedliwienie. Zarządca, który prowadził dom Plauta Bonosa, był kompetentnym, lecz niezbyt bystrym człowiekiem. Kiedy żołnierze już wychodzili, padły pewne słowa – nieporozumienie, które mogło być całkiem zabawne, gdyby nie tak rozpaczliwie wysoka stawka, o jaką szła gra. Gdyby dowódca dopasował do siebie wszystkie kawałki, słowa te mogły się okazać śmiertelnie groźne. Heroldowie przez cały dzień Ogłaszali w Mieście ogromną nagrodę, właściwie niezrozumiale ogromną nagrodę. A jeśli zarządca obudzi się w środku nocy z oszałamiającą myślą? Jeśli w świetle późnych księżyców zda sobie sprawę, że żołnierz nie nazwał dziwką siwobrodego lekarza, tylko kobietę znajdującą się na górze? Kobietę. Zarządca mógł się obudzić, zacząć zastanawiać, poczuć powolne liźnięcia ciekawości i chciwości, wstać, pójść korytarzem z lampą zapaloną od ognia w swoim pokoju. Otworzyć frontowe drzwi. Zawołać strażnika prefektury miejskiej albo żołnierza. To było ryzyko. Ryzyko. Weszła do jego pokoju, sama, cicha jak duch, i spojrzała na zarządcę śpiącego na wznak. Poszukała sposobu, by znieczulić swoje serce. Lojalność, prawdziwa lojalność, czasami wymaga śmierci. Cesarzowa (zawsze będzie ją tak nazywała) wciąż przebywała w tym domu. To nie była noc na podejmowanie ryzyka. Mogą później oskarżyć ją o zamordowanie zarządcy, ale czasami ta wymagana śmierć była własną śmiercią. – Nie mogłam go zabić, pani moja. Próbowałam, poszłam to zrobić, ale... Dziewczyna płakała. Rustem zobaczył, że klinga leżąca przed nią na podłodze nie jest splamiona krwią. Spojrzał na Alixanę.
– Powinnam była wiedzieć – mruknęła cesarzowa, wciąż owinięta w prześcieradło – że nie należy z ciebie robić excubitora. Uśmiechnęła się lekko. Elita podniosła wzrok, zagryzając dolną wargę. – Nie sądzę, by jego śmierć była nam potrzebna, moja droga. Jeśli jakimś sposobem obudzi się, mając jakąś wizję, pójdzie do drzwi i wezwie strażnika... zawsze możesz przebić ich mieczem. – Pani moja. Nie mam... – Wiem, dziecko. Mówię, że nie musimy mordować, by się zabezpieczyć przed taką ewentualnością. Gdyby miał przemyśleć tę rozmowę, już by to zrobił. Rustem, który wiedział coś niecoś o śnie i snach, był mniej pewien, ale milczał. Alixana spojrzała na niego. – Pozwolisz dwóm kobietom dzielić z tobą łoże, lekarzu? Obawiam się, że będzie to mniej ekscytujące, niż sugerują słowa. Rustem odchrząknął. – Musisz się wyspać, pani moja. Połóż się. Ja wezmę sobie krzesło, a Elita może spać na poduszce przy ogniu. – Ty też potrzebujesz odpoczynku, lekarzu. Rano będzie od ciebie zależało życie wielu ludzi. – I zrobię, co w mojej mocy. Nieraz spędzałem noce na krześle. To była prawda. Krzesła, gorsze miejsca. Kamienista ziemia z armią w Ispahanie. Był wyczerpany. Zobaczył, że ona też. – Zabieram ci łóżko – mruknęła, kładąc się. – Nie powinnam tego robić. Ledwie skończyła zdanie, już spała. Rustem spojrzał na służącą, która była gotowa dla niej zabić. Nie odezwało się żadne z nich. Pokazał na jedną z poduszek, dziewczyna wzięła ją, podeszła do paleniska i położyła się. Popatrzył na łóżko, podszedł do niego i przykrył śpiącą kobietę kocem, a potem wziął drugi i zaniósł go dziewczynie. Podniosła na niego wzrok, a Rustem ją przykrył. Wrócił do okna, popatrzył na drzewa w ogrodzie posrebrzone światłem białego księżyca. Zamknął okno, zaciągnął zasłony. Wiatr był teraz silniejszy, noc chłodniejsza. Opadł na krzesło. Zrozumiał, że jeszcze raz będzie musiał zmienić życie, to, co uważał za swoje przyszłe życie. Zasnął. Kiedy się obudził, obie kobiety zniknęły. Przez zasłony sączyła się do środka blada szarość. Odsłonił okno i wyjrzał na zewnątrz. Dzień jeszcze nie wstał, ale świt już wisiał w powietrzu. Rozległo się stukanie do drzwi. Rustem uświadomił sobie, że to właśnie go obudziło. Spojrzał na drzwi i zobaczył, że jak zwykle nie są zaryglowane. Już miał zawołać, żeby ktokolwiek za nimi stoi, wszedł do środka, kiedy przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Wstał szybko. Elita odłożyła swoją poduszkę i koc na łóżko. Rustem położył się i przykrył. Z pościeli już ulatniał się jak znikający sen delikatny zapach kobiety, która odeszła. – Tak? – zawołał. Nie miał pojęcia, dokąd poszła ani czy kiedykolwiek się tego dowie. Drzwi otworzył zarządca Bonosa, już nienagannie ubrany, jak zwykle spokojny, opanowany i oficjalny. Rustem widział w tym pokoju zeszłej nocy nóż, mający ugodzić
tego człowieka w serce podczas snu. Zarządca był o krok od śmierci. Podobnie jak Rustem, choć w inny sposób – gdyby podstęp się nie udał. Zarządca zatrzymał się z szacunkiem w progu, splótłszy ręce na brzuchu, w oku miał jednak dziwny błysk. – Najmocniej przepraszam, ale przed drzwiami są jacyś ludzie, lekarzu – powiedział szemrzącym głosem. – Mówią, że są twoją rodziną. Zwolnił tylko po to, by narzucić na siebie płaszcz. Rozchełstany, nieogolony, nie całkiem jeszcze rozbudzony, przemknął obok zdumionego zarządcy i zbiegł po schodach w sposób nie mający nic wspólnego z godnością. Zobaczył ich z pierwszego podestu, gdzie schody zawracały, i zatrzymał się, patrząc w dół. Wszyscy stali we frontowym korytarzu. Katyun i Dżarita, jedna wyraźnie spięta, druga skrywająca ten sam niepokój. Issa w ramionach matki. Shaski nieco bardziej z przodu. Patrzył w górę nieruchomymi, szeroko otwartymi oczyma; pełen napięcia, przerażający wyraz jego twarzyczki zniknął dopiero wtedy – Rustem wyraźnie to zobaczył – kiedy na schodach pojawił się jego ojciec. I Rustem zrozumiał, w tej chwili zrozumiał z absolutną jasnością, że powodem, jedynym powodem, z którego wszyscy czworo się tu znaleźli, jest Shaski i wiedza ta uderzyła go prosto w serce jak jeszcze nic na świecie. Zszedł na parter i stanął z poważną miną przed chłopcem, splótłszy ręce na brzuchu właściwie jak zarządca. Shaski podniósł na niego wzrok; buzię miał białą jak flaga kapitulujących, a szczupłe ciało napięte jak cięciwa łuku. (Musimy się uginać, mój mały, musimy się nauczyć uginać, bo inaczej się złamiemy). – Witaj, tato – powiedział drżącym głosem. – Nie możemy wrócić do domu. – Wiem – odparł cicho Rustem. Shaski przygryzł wargę. Patrzył na ojca ogromnymi oczyma. Nie spodziewał się tego. Raczej spodziewał się kary. (Musimy się nauczyć większej swobody, mały). – Ani... ani do Kabadhu. Nie możemy tam jechać. – Wiem – powtórzył Rustem. Naprawdę wiedział. Zrozumiał także po tym, czego się dowiedział nocą, że zadziałali tu Perun i Pani i że żadną miarą nie jest godzien tej interwencji. Czuł ucisk w piersiach, którego trzeba było się pozbyć. Ukląkł na podłodze i otworzył ramiona. – Chodź do mnie – powiedział. – Wszystko w porządku, dziecko. Wszystko będzie dobrze. Shaski wydał jakiś dźwięk – jęk, wołanie serca – i podbiegł do ojca, jak kłębek zużytej siły, by go przytulił. Zaczął rozpaczliwie płakać jak dziecko, którym wciąż był, mimo tego, kim był poza nim i kim miał zostać. Przyciskając chłopca do siebie, nie wypuszczając go z ramion, Rustem wstał, podszedł do żon i je też objął, razem z malutką córeczką. Wstawał dzień. Okazało się, że pytały bassanidzkich przedstawicieli handlowych na drugim brzegu i jeden z nich wiedział, gdzie zatrzymał się lekarz imieniem Rustem. Ich eskorta, dwaj żołnierze, którzy razem z nimi przed świtem przepłynęli cieśninę w rybackiej łódce, czekali przed domem. Dwaj inni zostali w Deapolis. Rustem kazał ich wpuścić. Z tego, co teraz wiedział, Bassanidzi nie powinni przebywać na ulicach Sarancjum. Zobaczył ze zdumieniem (sądził, że teraz nic już nie potrafi go
zaskoczyć), że jednym z nich jest Vinaszh, dowódca garnizonu w Kerakeku. – Jak to się stało, dowódco? – Dziwnie było znów mówić we własnym języku. Vinaszh, który, dzięki Pani, miał na sobie sarantyńskie spodnie i tunikę ściągniętą pasem, a nie mundur, uśmiechnął się lekko, robiąc minę zmęczonego, lecz zadowolonego człowieka, który osiągnął trudny cel. – Twój syn – odparł – ma dar przekonywania. Rustem wciąż trzymał Shaskiego w objęciach. Chłopiec oplótł rękoma jego szyję, a głowę oparł mu na ramieniu. Już nie płakał. Rustem spojrzał na zarządcę i powiedział po sarantyńsku: – Czy istnieje możliwość poczęstowania mojej rodziny i tych ludzi, którzy ją tu przyprowadzili, porannym posiłkiem? – Oczywiście, że tak – odparła Elita, zanim zdążył się odezwać zarządca. Uśmiechała się do Issy. – Zajmę się tym. Zarządca przez chwilę sprawiał wrażenie zirytowanego tupetem dziewczyny. Rustem zobaczył nagle w duchu wyraźny obraz Elity stojącej w nocy nad jego ciałem z nożem w ręce. – Chciałbym także jak najszybciej wysłać wiadomość do senatora z pozdrowieniami i prośbą o spotkanie jeszcze tego ranka. Zarządca zrobił poważną minę. – Jest pewna trudność – mruknął. – Jaka? – Senator i jego rodzina nie przyjmują gości ani dzisiaj, ani przez następne kilka dni. Są w żałobie. Pani Thenais nie żyje. – Co? Byłem z nią wczoraj! – Wiem, doktorze. Wygląda na to, że odeszła do boga po południu, w domu. – W jaki sposób? Rustem był naprawdę wstrząśnięty. Poczuł, że Shaski sztywnieje. Zarządca zawahał się. – Dano mi do zrozumienia, że doszło... do samookaleczenia. Znów obrazy. Od wczorajszego dnia. Mroczna, wysoko sklepiona przestrzeń w hipodromie, pyłki kurzu unoszące się w promieniach światła, kobieta bardziej sztywna od niego, rozmawiająca z woźnicą. Jeszcze jeden dobyty nóż. „Musimy się nauczyć uginać, bo inaczej się złamiemy”. Rustem odetchnął głęboko. Intensywnie myślał. Bonosowi nie można przeszkadzać, lecz potrzeba ochrony jest realna. Albo zarządca sam będzie musiał coś załatwić dla strażników, albo... To jest odpowiedź. To jest oczywista odpowiedź. Spojrzał na zarządcę. – Słyszę to z wielkim smutkiem. Była kobietą pełną godności i wdzięku. Będę chciał zatem wysłać inną wiadomość. Każ, proszę, poinformować osobę pełniącą obowiązki przełożonego stronnictwa Błękitnych, że wraz z rodziną i dwiema osobami towarzyszącymi proszę o przyjęcie nas w kompleksie. Oczywiście będziemy potrzebować eskorty. – Opuszczasz nas, doktorze? Wyraz twarzy zarządcy był bez zarzutu. Zeszłej nocy o mało nie został zabity we śnie. Nigdy by się już nie obudził. W tej chwili ktoś mógłby stukać do drzwi jego sypialni, zobaczyć ciało, podnieść straszny krzyk.
Świat jest miejscem znajdującym się poza ludzkimi możliwościami pojmowania. Tak został stworzony. – Sądzę, że musimy się pożegnać – odparł. – Wygląda na to, że nasze kraje znowu znajdują się w stanie wojny. Sarancjum będzie dla Bassanidów niebezpieczne bez względu na to, jak jesteśmy niewinni. Jeśli Błękitni się zgodzą, być może w kompleksie będziemy mieli lepszą ochronę. – Spojrzał na zarządcę. – Oczywiście teraz stanowimy tu zagrożenie dla was wszystkich. Zarządca, nie będący wielkim myślicielem, nie wziął tego pod uwagę. Widać to było po jego oczach. – Każę wysłać twoją wiadomość. – Powiedz im – dodał Rustem, stawiając Shaskiego na ziemi i kładąc rękę na ramieniu chłopca – że oczywiście w czasie mojego pobytu będę służył całą swoją wiedzą. Spojrzał na Vinaszha, człowieka, który pewnego zimowego popołudnia, kiedy z pustyni wiał wiatr, wprawił to wszystko w ruch. Najwyraźniej dowódca znał sarantyński. – Zostawiłem dwóch ludzi na tamtym brzegu – mruknął. – Powrót do nich mógłby się okazać niebezpieczny. Zaczekaj i zobacz, co będzie dalej. Poprosiłem, żeby was wpuszczono razem z nami. To miejsce to strzeżony kompleks, a jego gospodarze mają powody do przychylności względem mnie. – Słyszałem. Rozumiem. – Wydaje mi się jednak, że nie mam prawa decydować za ciebie. Przyprowadziłeś do mnie nieoczekiwanie rodzinę. Z wielu powodów chcę ją teraz mieć przy sobie. Jestem ci winien więcej, niż kiedykolwiek zdołam ci odpłacić, ale nie znam twoich zamiarów. Chcesz wrócić do domu? Czy wymaga tego obowiązek? Czy... nie wiem, czy słyszałeś o możliwej wojnie na północy. – Zeszłej nocy na tamtym brzegu krążyły plotki. Ja widzisz, zdobyliśmy cywilne ubrania. – Vinaszh zawahał się. Zdjął czapkę z grubego płótna i poskrobał się po głowie. – Mówiłem już, że twój syn ma wielki dar przekonywania. Słysząc, że rozmawiają po bassanidzku, zarządca grzecznie się odwrócił i przywołał ruchem palca jednego z młodszych służących. Rustem popatrzył na dowódcę. – To niezwykłe dziecko. Wciąż nie puszczał chłopca. Katyun obserwowała ich, wodząc wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego. Dżarita osuszyła już łzy i uspokajała niemowlę. Vinaszh wciąż z czymś się zmagał. Odchrząknął, a potem zrobił to jeszcze raz. – Powiedział... Shaski powiedział... powiedział nam, że zbliża się koniec. Kerakeku. Nawet... Kabadhu. – Nie możemy wrócić do domu, tato. Głos chłopca był spokojny; brzmiała w nim taka pewność, że, jeśli się o tym wszystkim pomyślało, przejmował człowieka chłód. Niechaj cię chroni Perun, a nas wszystkich niech strzeże Anahita. Niechaj Azal nigdy nie pozna twego imienia. Rustem spojrzał na syna. – Jaki koniec? – Nie wiem. – Było wyraźnie widać, że przyznanie się do tego niepokoi chłopca. – Z... z pustyni. Z pustyni. Rustem spojrzał na Katyun. Wzruszyła lekko ramionami; tak dobrze mu znany gest. – Dzieci mają sny – rzekł, ale potem potrząsnął głową. To nieuczciwe. Unik. Są tu z nim tylko z powodu snów Shaskiego, a zeszłej nocy Rustem usłyszał – całkiem wyraźnie i
to od osoby, która wie, co mówi – że gdyby teraz udał się do Kabadhu, to prawdopodobnie straciłby życie. Nie podjął próby zabójstwa. A rozkazy wydał sam król. Vinaszh, syn Vinaszha, dowódca garnizonu w Kerakeku, powiedział cicho: – Jeśli twoim zamiarem jest tu zostać albo udać się gdzieś indziej, pokornie proszę o pozwolenie podróżowania przez jakiś czas z tobą. Nasze ścieżki mogą się później rozejść, ale teraz chętnie służymy pomocą. Ja chyba... przyjmuję to, co widzi to dziecko. Na pustyni zdarza się, że niektórzy ludzie mają tę... wiedzę. Rustem przełknął ślinę. – My? Mówisz w imieniu pozostałych trzech? – Myślą o chłopcu to samo co ja. Podróżowaliśmy razem z nim. Pewne rzeczy można zobaczyć. Proste. Rustem wciąż trzymał rękę na zbyt szczupłych ramionach Shaskiego. – Dezerterujecie z wojska. Ostre słowo. Trzeba go użyć, otwarcie wypowiedzieć. Vinaszh skrzywił się, a potem wyprostował, patrząc mu prosto w oczy. – Obiecałem właściwie wykorzystać moich ludzi, co leży w mojej mocy jako ich dowódcy. Zostanie wysłany formalny list. – A jeśli chodzi o ciebie? Nie było nikogo, kto mógłby napisać taki list w sprawie dowódcy. Żołnierz zaczerpnął tchu. – Ja nie wrócę. Spojrzał na Shaskiego i lekko się uśmiechnął. Nie powiedział już nic więcej. Życie zmieniło się, zmieniło całkowicie. Rustem rozejrzał się po pokoju, popatrzył na żony, na maleńką córeczkę, na człowieka, który właśnie połączył z nimi swój los, i w tej chwili – opowiadając o tym dużo później, tak właśnie będzie mówił – przyszło mu do głowy, dokąd się udadzą. Był już na dalekim Wschodzie, będzie mawiał gościom przy winie w dalekim kraju, to dlaczego nie miałby zapuścić się równie daleko na Zachód? Za Bachiarą, daleko za Bachiarą, wciąż kształtował się kraj, określał się; pogranicze, otwarte przestrzenie, podobno otoczone z trzech stron morzem. Miejsce, gdzie mogą zacząć wszystko od nowa, a między innymi przekonać się, kim jest Shaski. Zapewne potrzebują w Esperanie lekarzy, prawda? Zostali odprowadzeni przez nienaturalnie ciche ulice do kompleksu Błękitnych tuż przed południem. Z rozkazu przełożonego stronnictwa, Astorga – zwolnionego z prefektury miejskiej właśnie tego ranka – pół tuzina ludzi zostało wysłanych na drugą stronę cieśniny z listem od Vinaszha, by przyprowadzili z gospody w Deapolis pozostałych dwóch żołnierzy. Kiedy Rustem przybył do kompleksu, został powitany (z szacunkiem) i otrzymał kwaterę; tuż przedtem, nim poszedł obejrzeć swoich pacjentów, dowiedział się od drobnego kuchmistrza, który zeszłej nocy zawiadywał kompleksem, że przed samym świtem zostały odwołane poszukiwania zaginionej cesarzowej. Wyglądało na to, że w nocy w kompleksie cesarskim zaszły dalsze zmiany. Okazało się, że Shaski lubi konie. Mała Issa też. Gdy uśmiechnięty stajenny ze słomą
we włosach trzymał ją w ramionach, siedząc na jednym z nich i powoli objeżdżając dziedziniec, wybuchy dziecięcego śmiechu napełniały kompleks, co wywoływało uśmiechy na twarzach ludzi krzątających się przy obowiązkach coraz jaśniejszego dnia.
Rozdział 15 Rano eunuchowie, którzy prawie niezmiennie jako pierwsi słyszeli wieści w pałacach, powiedzieli Crispinowi, co zaszło w nocy. Ich nastrój całkowicie się różnił od skrywanego niepokoju z poprzedniego wieczoru. Można by go nazwać radością. Kolorem nieoczekiwanego wschodu słońca, jeśli miało się umysł działający w ten sposób. Crispin czuł, że jego sny umykają przed ostrą, twardą jasnością ich słów, przed nagłym wirem wszechobecnej krzątaniny, przywołującej na myśl obraz rozwijających się bel płótna. Poprosił, by jeden z nich zaprowadził go do Sali Porfirowej. Nie spodziewał się, że będzie mógł tam wejść jeszcze raz, ale eunuch tylko skinął dłonią i strażnicy otworzyli przed nimi drzwi. Tu też zaszły zmiany. W czterech kątach sali stało sztywno na baczność czterech uroczyście odzianych excubitores w hełmach. Ktoś wszędzie rozłożył kwiaty, a na bocznym stoliku stał tradycyjny talerz z pożywieniem na drogę dla duszy zmarłego. Talerz był złoty, wysadzany na krawędzi drogimi kamieniami. W pobliżu mar, na których spoczywało ciało owinięte w całun, wciąż płonęły pochodnie. Dzień ledwie się zaczął. W sali nie było nikogo więcej. Eunuch czekał grzecznie przy drzwiach. Crispin postąpił kilka kroków do przodu i po raz drugi ukląkł obok Waleriusza, robiąc znak słonecznego dysku. Tym razem odmówił Obrzędy, modląc się za wędrującą duszę człowieka, który go tu sprowadził. Żałował, że nie ma więcej do powiedzenia, ale myśli miał zbyt wzburzone i chaotyczne. Wstał. Eunuch wyprowadził go na zewnątrz i zaprowadził przez ogrody do Spiżowych Wrót, przez które Crispin wyszedł na Forum Hipodromu. Oznaki życia. Normalnego życia. Zobaczył Świętego Błazna stojącego w swoim zwykłym miejscu i wygłaszającego całkowicie przewidywalną litanię szaleństw ziemskiego bogactwa i władzy. Rozstawiono już dwa stragany z jedzeniem: jeden z jagnięcymi szaszłykami, drugi z pieczonymi kasztanami. Ludzie już je kupowali. Po chwili pojawił się sprzedawca jogurtu, a nieopodal Świętego Błazna rozłożył swoje przybory żongler. Początki nowego początku. Powoli, niemal z wahaniem, jakby taniec zwyczajności, jej rytm został zapomniany w gwałtownych wydarzeniach poprzedniego dnia i trzeba było nauczyć się go od nowa. Teraz nigdzie już nie maszerowały grupki żołnierzy i Crispin wiedział, że Miasto wkrótce znów będzie takie jak przedtem. Ludzie są, jacy są. Minione wydarzenia zbledną jak wspomnienia nocy, podczas której wypiło się za dużo i robiło rzeczy, o których najlepiej zapomnieć. Odetchnął głęboko. Za sobą miał Spiżowe Wrota, z prawej strony wznosił się konny posąg Waleriusza I, a samo Miasto rozwijało się przed nim jak sztandar. Wszystko jest możliwe, co tak często czuje się o poranku. Powietrze było rześkie, niebo jasne. Crispin czuł zapach piekących się kasztanów, słyszał srogie zalecenia, by porzucić drogi świata i zwrócić się ku świętości Dżada. Wiedział, że tak się nie stanie. Nie może się tak stać. Świat jest, jaki jest. Zobaczył, jak terminator zaczepia dwie służki zmierzające z dzbankami do studni i rozśmiesza je jakimś żartem. Polowanie na Alixanę zostało odwołane. Eunuchowie powiedzieli, że właśnie jest to ogłaszane. Wciąż chciano ją znaleźć, ale teraz już z innych powodów. Leontes chciał uczcić ją i Waleriusza. Jako nowo namaszczony cesarz i pobożny człowiek chciał rozpocząć panowanie we właściwy sposób. Alixana jednak się nie pojawiła. Nikt nie wiedział, gdzie jest. Crispin przypomniał sobie nagle swój sen: kamienna plaża, srebrzysta i czarna w blasku księżyca. Jeszcze tego samego dnia Gisel z Bachiary miała uroczyście poślubić Leontesa w
Pałacu Attenińskim i zostać cesarzową Sarancjum. Świat się zmienił. Pamiętał ją w jej pałacu, jesienią, gdy opadały liście, młodą królową, która wysyłała go na wschód z wiadomością, proponując siebie dalekiemu cesarzowi. Tamtego lata i jesieni w całej Varenie zakładano się, jak długo pożyje, zanim ktoś dotrze do niej z trucizną albo z klingą. Nazajutrz albo dzień później zostanie przedstawiona ludowi w hipodromie, a potem zostanie ukoronowana wraz z Leontesem. Jest tyle do zrobienia, powiedzieli mu zabiegani eunuchowie, wręcz niemożliwa liczba szczegółów do dopilnowania. Właściwie to on do tego doprowadził. To Crispin przyprowadził ją do pałacu, do Sali Porfirowej przez rozszalałe ulice nocnego Miasta. Mogło to oznaczać – istniała taka szansa – że Varenie, Rhodias, całej Bachiarze zostanie oszczędzony atak. Waleriusz zamierzał rozpętać wojnę; flota była gotowa do wypłynięcia, do zabrania z sobą śmierci. Leontes, mając u boku Gisel, może postępować inaczej. Taką szansę dawała mu ona. To dobrze. Powiedziano mu, że Styliane została oślepiona w nocy. Leontes ją odtrącił, a ich małżeństwo zostało formalnie unieważnione za potworność jej zbrodni. Jak się jest cesarzem, powiedzieli eunuchowie, takie rzeczy można robić o wiele szybciej. Powiedzieli też, że jej brat, Tercjusz, został uduszony w jednym z tych pomieszczeń pod pałacem, o których nikt nie lubił mówić. Jego ciało będzie wystawione na widok publiczny jeszcze tego dnia – zawiśnie na potrójnych murach. Tym też się zajmował Gezjusz. Nie, odpowiedzieli na pytanie Crispina, nic się nie mówi o śmierci samej Styliane. Nikt nie wie, gdzie jest. Crispin spojrzał na wznoszący się przed nim posąg. Mężczyzna na koniu, wojskowy miecz, obraz potęgi i majestatu, wielka postać. Pomyślał jednak, że to kobiety kształtują tu historię, a nie mężczyźni ze swoimi wojskami i mieczami. Nie miał pojęcia, co o tym sądzić. Chciałby rozproszyć przygnębienie, wydobyć się z całego tego grzęzawiska krwi, wściekłości i pamięci. Żongler był bardzo dobry. Podrzucał pięć kul różnych rozmiarów i sztylet, który koziołkował i lśnił w słońcu. Większość ludzi nie zwracała na niego uwagi, mijając go w pośpiechu. Dzień dopiero się zaczynał, było do zrobienia wiele rzeczy. Ranek w Sarancjum to nieodpowiednia pora dnia na marnowanie czasu. Crispin spojrzał w lewo, na sanktuarium Waleriusza; jego kopuła wznosiła się nad tym wszystkim spokojnie, prawie pogardliwie. Patrzył na nią przez chwilę, czerpiąc niemal fizyczną przyjemność z wdzięku dzieła Artibasa, a potem ruszył w kierunku sanktuarium. Na niego też czeka praca. Człowiek musi pracować. Bez zdziwienia zobaczył, że inni są takiego samego zdania. Bliźniacy Silano i Sosio pracowali na tymczasowo odgrodzonym niewielkim podwórku przy sanktuarium, pilnując przy piecach niegaszonego wapna na podłoże. Jeden z nich (nie rozróżniał ich) pomachał niepewnie ręką i Crispin odpowiedział mu kiwnięciem głowy. Znalazłszy się w środku, spojrzał w górę i zobaczył, że Vargos już jest na rusztowaniu i kładzie najcieńszą warstwę tam, gdzie Crispin zamierzał pracować poprzedniego dnia. Jego inicyjski przyjaciel z cesarskiego traktu nieoczekiwanie okazał się całkiem kompetentnym pomocnikiem mozaicysty. Jeszcze jeden człowiek, który pożeglował do Sarancjum i zmienił swoje życie. Vargos nigdy nie mówił wiele, ale Crispin sądził, że dla niego – jak dla Pardosa – duża część przyjemności, jaką czerpał z pracy, pochodziła z tego, że wykonywał ją w miejscu poświęconym bogu. Zapewne żaden z nich nie osiągnąłby
takiego zadowolenia, wykonując prywatne zlecenia w jadalniach czy sypialniach. Pardos także był na górze, na swoim rusztowaniu, i pracował przy wzorze przydzielonym mu przez Crispina nad podwójnym rzędem łuków biegnącym wzdłuż wschodniego odcinka przestrzeni pod kopułą. Pracowali tu też dwaj inni rzemieślnicy z gildii, których zatrudnił w zespole. Artibasos też pewnie gdzieś tu jest, chociaż swoją pracę zasadniczo już skończył. Sanktuarium Waleriusza zostało zbudowane. Właściwie było dla niego gotowe – mogło przyjąć jego zniekształcone ciało. Brakowało tylko mozaik, ołtarzy i jakiegoś grobowca czy posągu. Potem wejdą tu duchowni, zawieszą w odpowiednich miejscach słoneczne dyski i poświęcą całość jako miejsce oddawania czci bogu. Crispin patrzył na to, co stanowiło cel jego przybycia do Sarancjum, i wydało mu się, że w jakiś głęboki, do końca niewytłumaczalny sposób uspokaja go samo patrzenie. Obrazy poprzedniego dnia zaczęły zanikać – Lecanus Daleinus w swoim więzieniu, Alixana upuszczająca płaszcz na plaży, krzyki i ognie na ulicach, Gisel z Antów z oczyma płonącymi w ciemnej lektyce, a potem w przybranej purpurą sali, gdzie leżał martwy Waleriusz – wszystkie te wirujące obrazy zniknęły, zostawiając go wpatrzonego w to, czego tu dokonał. Szczyt tego, co mógłby zrobić jako omylny śmiertelnik pod rządami Dżada. Crispin pomyślał, że trzeba żyć, by mieć cokolwiek do powiedzenia o życiu, ale trzeba znaleźć sposób na wycofanie się, by móc to powiedzieć. Wysokie rusztowanie jest dobrym do tego miejscem, a może nawet lepszym od innych. Ruszył do przodu, otoczony uspokajającymi, znajomymi odgłosami pracy; myślał teraz o swoich dziewczynkach, przypominał sobie ich twarze, które spróbuje dzisiaj przedstawić obok Ilandry, niedaleko miejsca, gdzie na trawie leżała Linon. Zanim jednak dotarł do drabiny, zanim zaczął się wspinać do swej samotni nad światem, zza jednej z ogromnych kolumn ktoś się odezwał. Crispin odwrócił się szybko, poznając ten głos. A potem ukląkł i dotknął głową idealnej marmurowej posadzki. Przed cesarzami w Sarancjum trzeba klękać. – Wstań, rzemieślniku – rzekł Leontes energicznym żołnierskim tonem. – Wygląda na to, że jesteśmy ci wiele winni za twoje usługi zeszłej nocy. Crispin wstał powoli i spojrzał na cesarza. Rozmowy cichły w całym sanktuarium. Wszyscy na nich patrzyli, bo już się zorientowali, kto przybył. Leontes miał na sobie wysokie buty i ciemnozieloną tunikę ze skórzanym pasem. Płaszcz miał spięty na ramieniu złotą broszą, ale całość wyglądała skromnie. Jeszcze jeden człowiek pracy. Za cesarzem Crispin spostrzegł duchownego, którego niejasno sobie przypominał, i doskonale znanego sekretarza. Perteniusz miał siną i spuchniętą szczękę. Patrzył na Crispina lodowatym wzrokiem. Nic dziwnego. Crispinowi było to obojętne. – Cesarz jest łaskaw nad moje zasługi – powiedział. – Po prostu starałem się pomóc mojej królowej w spełnieniu jej pragnienia oddania czci zmarłemu. To, co z tego wynikło, nie ma nic wspólnego ze mną, panie mój. Byłoby zarozumialstwem twierdzić coś innego. Leontes potrząsnął głową. – To, co z tego wynikło, nie nastąpiłoby bez ciebie. Zarozumialstwem jest udawać, że było inaczej. Czy zawsze zaprzeczasz swojej roli w wydarzeniach? – Zaprzeczam jedynie temu, że odgrywałem jakąkolwiek zamierzoną rolę w... wydarzeniach. Jeśli ludzie mnie wykorzystują, to jest to cena, jaką płacę za możliwość
wykonywania mej pracy. Nie bardzo wiedział, dlaczego to mówi. Leontes spojrzał na niego. Crispin pamiętał inną rozmowę z tym człowiekiem, prowadzoną pół roku wcześniej w łaziebnych oparach. Obaj byli wtedy nadzy, owinięci jedynie prześcieradłami. „To, co budujemy, nawet sanktuarium cesarza, utrzymujemy niepewnie i musimy tego bronić”. Owego dnia przyszedł tam człowiek, chcący zabić Crispina. – A czy było to też prawdziwe wczoraj rano? – zapytał cesarz. – Kiedy popłynąłeś na wyspę? Wiedzieli o tym. To oczywiste. Zachowanie tajemnicy było wysoce nieprawdopodobne. Alixana ostrzegła go. Crispin spojrzał w błękitne oczy Leontesa. – Było dokładnie tak samo, panie mój. Cesarzowa Alixana poprosiła, bym jej towarzyszył. – Dlaczego? Nie sądził, by mu teraz cokolwiek zrobili. Nie miał pewności (skąd można ją mieć?), ale tak myślał. – Chciała mi pokazać delfiny na morzu – powiedział. – Dlaczego? – Bezpośredniość i tupet. Crispin pamiętał tę ogromną pewność siebie. Podobno ten człowiek nigdy nie został pokonany na polu bitwy. – Nie wiem, panie mój. Wydarzyły się inne rzeczy i to nigdy nie zostało wyjaśnione. Skłamał. Skłamał namaszczonemu cesarzowi Dżada. Dla niej jednak chciał kłamać. Delfiny były herezją. Nie zdradzi jej. Cesarzowa zniknęła, nie ujawniła się. Teraz nie będzie miała żadnej władzy, nawet gdyby rzeczywiście im zaufała i wyszła z ukrycia. Waleriusz nie żył, mogła zniknąć na zawsze. Lecz Crispin nie zdradzi jej. Nie zdradzi. Niby drobiazg, lecz w pewien sposób wcale nie taki drobiazg. Człowiek żyje ze swoimi słowami i czynami. – Jakie inne rzeczy? Co się stało na wyspie? Na to mógł odpowiedzieć, chociaż nie wiedział, dlaczego chciała, by zobaczył Lecana Daleina i usłyszał, jak ona sama udaje jego siostrę. – Zobaczyłem tam... więźnia. Kiedy uciekł, byliśmy na wyspie, ale w innym miejscu. – A potem? – Jak zapewne wiesz, panie mój, usiłowano ją zabić. Nie dopuścili do tego excubitores. Cesarzowa opuściła nas wtedy i samotnie wróciła do Sarancjum. – Dlaczego? Niektórzy ludzie zadają pytania, znając na nie odpowiedzi. Wyglądało na to, że Leontes jest jednym z nich. – Usiłowano ją zabić, panie mój – odparł Crispin. – Daleinus uciekł. Była przekonana, że rozwija się morderczy spisek. Leontes skinął głową. – Oczywiście rozwijał się. – Tak, panie mój. – Uczestnicy zostali ukarani. – Tak, panie mój. Jedną z uczestniczek, przywódczynią spisku, była żona tego człowieka, złocista jak on. Dzięki jej knowaniom był on teraz cesarzem Sarancjum. Styliane. Dziecko, kiedy to wszystko się zaczęło, ten ogień, który zrodził ogień. Tak niedawno temu Crispin leżał obok
niej w splątanej, rozpaczliwej ciemności. „Zapamiętaj ten pokój. Bez względu na to, co zrobię”. Znów przypomniał sobie te słowa. Podejrzewał, że gdyby spróbował, potrafiłby przypomnieć sobie każde słowo, jakie kiedykolwiek do niego wypowiedziała. Teraz znajduje się w innej ciemności, jeśli jeszcze żyje. Nie zapytał. Nie śmiał zapytać. Zapadło milczenie. Duchowny stojący za cesarzem odchrząknął i Crispin nagle go sobie przypomniał: to doradca wschodniego patriarchy. Drobiazgowy, nadgorliwy człowiek. Poznali się, kiedy Crispin dostarczył szkice mozaiki na kopule. – Mój sekretarz... skarżył mi się na ciebie – rzekł cesarz, zerkając przez ramię. Cień rozbawienia w głosie, niemal uśmiech. Drobne nieporozumienie wśród oddziałów. – Ma powody – zgodził się łagodnie Crispin. – Uderzyłem go zeszłej nocy. Niegodny czyn. To była prawda. Tyle mógł powiedzieć. Leontes machnął lekceważąco ręką. – Jestem pewien, że Perteniusz przyjmie te przeprosiny. Wczoraj wszyscy działali w wielkim napięciu. Muszę powiedzieć, że... sam je odczuwałem. Straszny dzień i noc. Cesarz Waleriusz był dla mnie jak... starszy brat. Spojrzał Crispinowi w oczy. – Tak, panie mój. Crispin spuścił wzrok. Zapadła kolejna chwila ciszy. – Królowa Gisel prosi, byś po południu stawił się w pałacu. Chciałaby, żeby na naszych zaślubinach był obecny któryś z jej rodaków, a biorąc pod uwagę rolę, jaką odegrałeś – choć temu zaprzeczasz – w wydarzeniach zeszłej nocy, jesteś najbardziej odpowiednim świadkiem z Bachiary. – Jestem zaszczycony – odparł Crispin. Powinien być, lecz wciąż odczuwał ten wolno tlący się, sprężony gdzieś głęboko gniew. Nie potrafił go określić ani umiejscowić, ale on w nim tkwił. Wszystko było tu tak brutalnie splątane. – Tym bardziej, że otrzymałem zaproszenie od samego po trzykroć wyniesionego cesarza. Flirt z bezczelnością. Jego gniew już wiele razy wpędzał go w kłopoty. Leontes jednak się uśmiechnął. Ten wspaniały, zapamiętany uśmiech. – Obawiam się, że mam zbyt wiele spraw do załatwienia, by przychodzić tu tylko po to, rzemieślniku. Nie. Chciałem obejrzeć to sanktuarium i kopułę. Jeszcze nie byłem w środku. Wnętrze sanktuarium widzieli nieliczni, a było nieprawdopodobne, by najwyższy strateg prosił o przywilej wcześniejszego obejrzenia architektury czy prac przy mozaikach. To było marzenie Waleriusza i Artibasa, a stało się także marzeniem Crispina. Duchowny stojący za Leontesem patrzył w górę. Cesarz zrobił to samo. – Byłbym zaszczycony, panie mój, mogąc cię oprowadzić – rzekł Crispin – choć o wiele lepszym przewodnikiem jest Artibasos, który na pewno gdzieś tu jest. – To niekonieczne – stwierdził Leontes energicznym, lecz obojętnym tonem. – Sam widzę, jaki jest stan robót, a rozumiem, że Perteniusz i Maximius widzieli rysunki. Po raz pierwszy Crispin poczuł delikatny dreszcz strachu. Spróbował go opanować. – A zatem, jeśli moje usługi nie są potrzebne – powiedział – a później będę zajęty w pałacu, to czy cesarz zechce mi pozwolić na oddalenie się do pracy? Właśnie położono dla mnie na górze zaprawę, która wyschnie, jeśli będę zwlekał zbyt długo. Leontes oderwał wzrok od kopuły i Crispin dojrzał w jego twarzy przebłysk czegoś, co można by – ewentualnie – nazwać współczuciem.
– Nie robiłbym tego – rzekł cesarz. – Na twoim miejscu nie wchodziłbym na górę, rzemieślniku. Proste słowa i można nawet powiedzieć, że zostały wypowiedziane łagodnie. Jest możliwe, by świat, zmysłowe dowody jego istnienia – dźwięki, zapachy, faktura wyczuwana dotykiem, obrazy – oddalił się, zmniejszył się, jakby widziany przez dziurkę od klucza, do jednej jedynej rzeczy. Wszystko inne zniknęło. W dziurce od klucza widniała twarz Leontesa. – Dlaczego, panie mój? – zapytał Crispin. Usłyszał, jak jego własny głos lekko się załamuje. Wiedział jednak. Zanim cesarz odpowiedział, w końcu zrozumiał, dlaczego ci trzej ludzie tu przyszli, zrozumiał, co się dzieje, i krzyknął wtedy w milczeniu, w sercu, jakby znów ktoś umarł. „Jestem lepszą przyjaciółką, niż sądzisz. Przecież powiedziałam ci, byś nie przywiązywał się do żadnej mozaiki na tej kopule”. Styliane. To ona to powiedziała. Za pierwszym razem, kiedy czekała w jego pokoju, a potem znów, jeszcze raz tej nocy przed dwoma tygodniami w jej własnej komnacie. Ostrzeżenie. Dwukrotne. Nie słyszał go albo nie zwrócił na nie uwagi. Ale co mógłby zrobić? Będąc tym, kim jest? I tak Crispin, stojąc pod kopułą Artibasa w Wielkim Sanktuarium, usłyszał, jak Leontes, cesarz Sarancjum, regent Dżada na ziemi umiłowany przez boga, mówi cicho: – Sanktuarium ma być prawdziwie święte, lecz te ozdoby takie nie są, Rhodianinie. Nie jest właściwe, by pobożni ludzie przedstawiali lub czcili wizerunki boga lub pokazywali w świętym miejscu śmiertelne postacie. – Głos miał spokojny, pewny siebie, nieodwołalny. – Zostaną zniszczone, tutaj i wszędzie indziej na ziemiach, którymi rządzimy. – Cesarz przerwał, wysoki i złocisty, przystojny niczym postać z legendy. Jego głos stał się łagodny, niemal dobrotliwy. – Trudno oglądać zniszczenie własnej pracy. Mnie się to zdarzało wiele razy. Traktaty pokojowe i tak dalej. Przykro mi, że to dla ciebie nieprzyjemne. Nieprzyjemne. Nieprzyjemny jest odgłos wozu dudniącego na ulicy pod oknami sypialni zbyt wcześnie rano. Woda w butach na zimowych drogach, kaszel z głębi piersi w zimny dzień, przejmujący wiatr znajdujący szczelinę w murze; kwaśne wino, żylaste mięso, nudne kazanie w kaplicy, uroczystość przeciągająca się w letnim upale. Nieprzyjemność to nie zaraza i grzebanie dzieci, to nie sarantyński ogień, Dzień Zmarłych ani zubir z Drzewielasu wyłaniający się z mgły z krwią skapującąz rogów, to nie... to. To nie to. Crispin odwrócił wzrok od stojących przed nim ludzi i spojrzał w górę. Ujrzał Dżada, Ilandrę, Sarancjum o potrójnych murach, upadłe Rhodias, las, świat taki, jakim go znał i potrafił przedstawić. „Zostaną zniszczone”. To nie była nieprzyjemność. To była śmierć. Spojrzał na stojących przed nim ludzi. Później uświadomił sobie, że w tej chwili musiał wyglądać strasznie, ponieważ nawet duchowny wydawał się zaniepokojony, a nowa, wyrażająca zadowolenie z siebie mina Perteniusza nieco się zmieniła. Sam Leontes dodał pośpiesznie: – Rozumiesz, Rhodianinie, że ty nie jesteś oskarżany o żadną bezbożność. To byłoby niesprawiedliwe, a my nie chcemy być niesprawiedliwi. Działałeś w zgodzie z wiarą, jak ją pojmowano... przedtem. Pojmowanie może się zmienić, lecz nie będziemy obciążali konsekwencjami tych, którzy działali wiernie w... dobrej wierze...
Urwał. Było zdumiewająco trudno coś powiedzieć. Crispin spróbował. Otworzył usta, ale zanim zdołał chociaż spróbować uformować jakieś słowa, rozległ się inny głos. – Jesteście barbarzyńcami? Całkowicie oszaleliście? Czy chociaż wiesz, co mówisz? Czy można być tak głupim? Ty durny wojskowy imbecylu! „Imbecylu”. Ktoś kiedyś używał tego słowa. Tym razem to jednak nie duszoptak alchemika zwracał się do Crispina. To drobny, rozchełstany, bosy architekt wypadł z cieni; włosy miał w niepokojącym nieładzie, głos wysoki i dźwięczny, pełen wściekłości, rozbrzmiewający w całym sanktuarium, i zwracał się do cesarza Sarancjum. – Artibasie, nie! Przestań! – wychrypiał Crispin, odzyskując głos. Architekt zostanie za to zabity. Słyszało go zbyt wiele osób. To jest cesarz. – Nie przestanę. To obrzydliwe, akt zła. Coś takiego robią barbarzyńcy, nie Sarantyńczycy! Chcesz zniszczyć tę wspaniałość? Ogołocić sanktuarium? – Sam budynek nie ma żadnej skazy – rzekł cesarz. Crispin zdał sobie sprawę, że Leontes naprawdę się powstrzymuje, lecz jego słynne błękitne oczy były teraz twarde jak kamień. – Jak miło, że to mówisz. – Artibasos stracił panowanie nad sobaj rękoma wymachiwał jak śmigłami wiatraka. – Czy masz jakiekolwiek pojęcie, czy możesz mieć jakiekolwiek pojęcie, czego dokonał ten człowiek? Żadnej skazy? Skazy? Mam ci powiedzieć, jak poważna będzie skaza, jeśli kopuła i ściany zostaną ogołocone? Cesarz popatrzył na niego z góry, wciąż panując nad sobą. – Nie ma o tym mowy. Właściwa doktryna pozwala na przyozdobienie ich... wszystko mi jedno... kwiatami, owocami, nawet ptakami i zwierzętami. – Ach! Oto rozwiązanie! Oczywiście! Cesarska mądrość jest przeogromna! – Architekt wciąż nie posiadał się z wściekłości. – Chcesz zmienić święte miejsce ozdobione wizją i wspaniałością, która czci boga i wynosi człowieka na wyżyny, w miejsce pokryte... roślinami i króliczkami? W ptaszarnię? W skład owoców? Na boga! Jakież to pobożne, panie mój! – Powściągnij język, człowieku! – warknął duchowny. Sam Leontes przez długą chwilę nic nie mówił. Drobny architekt wreszcie zamilkł pod jego surowym spojrzeniem. Opuścił ramiona. Nie cofnął się jednak. Patrząc na swego cesarza, wyprostował się. Crispin wstrzymał oddech. – Byłoby najlepiej – mruknął zarumieniony Leontes, cedząc słowa przez cienkie wargi – gdyby twoi przyjaciele usunęli cię teraz sprzed naszego oblicza, architekcie. Pozwalamy ci odejść. Nie pragniemy zacząć naszego panowania od sprawiania wrażenia, że surowo traktujemy tych, którzy dobrze służyli, lecz takie zachowanie przy twoim cesarzu wymaga napiętnowania lub egzekucji. – A więc zabij mnie! Nie chcę dożyć widoku... – Przestań! – krzyknął Crispin. Wiedział, że Leontes wyda taki rozkaz. Rozejrzał się gorączkowo i spostrzegł z rozpaczliwą ulgą, że z rusztowania zszedł Vargos. Skinął nagląco głową na rosłego mężczyznę i Vargos szybko wysunął się do przodu. Skłonił się i beznamiętnie, bez ostrzeżenia po prostu podniósł drobnego architekta, przerzucił go sobie przez ramię i wyniósł szamoczącego się, głośno protestującego Artibasa w mrok sanktuarium. W tej przestrzeni dźwięk rozchodził się nadzwyczaj dobrze – budynek został wspaniale zaprojektowany. Przekleństwa i krzyki architekta słyszeli przez długi czas. Potem otworzyły się i zamknęły jakieś drzwi, w mroku jakiegoś zakamarka, i zapanowała
cisza. Nikt się nie poruszył. Przez wysokie okna wpadał blask porannego słońca. Crispinowi znów przypomniała się łaźnia. Jego pierwsza rozmowa z tym człowiekiem, w kłębach pary. Pomyślał, że powinien się domyślić. Powinien być na to przygotowany. Ostrzegła go Styliane, a nawet sam Leontes tamtego popołudnia przed pół rokiem: „Interesują mnie twoje poglądy na wizerunki boga”. – Tak jak powiedziałem, nie obciążamy konsekwencjami rzeczy powstałych przed naszym czasem – znów wyjaśnił cesarz. – Wystąpiły jednak... błędy w prawdziwej wierze, niedociągnięcia w prawidłowym sprawowaniu obrzędów. Nie należy tworzyć wizerunków boga. Dżad jest niewypowiedziany i tajemniczy, znajduje się całkowicie poza naszą zdolnością pojmowania. Śmiertelny człowiek, który waży się przedstawiać boga za słońcem, jest heretykiem. A wynoszenie śmiertelników w świętym miejscu to arogancja. Zawsze nią było, lecz nasi... poprzednicy po prostu tego nie rozumieli. „Zostaną zniszczone, tutaj i wszędzie indziej na ziemiach, którymi rządzimy”. – Zmieniasz wiarę, panie mój. Wypowiadanie słów było ledwie możliwe. – Omyłka, rzemieślniku. Niczego nie zmieniamy. Mając za przewodniczkę mądrość wschodniego patriarchy i jego doradców – a spodziewamy się, że patriarcha w Rhodias zgodzi się z nimi – właśnie przywrócimy właściwe rozumienie. Musimy czcić Dżada, a nie wizerunek boga. Inaczej nie będziemy lepsi od pogan, którzy składali w świątyniach ofiary posągom. – Nikt... nie oddaje czci temu wizerunkowi nad nami, panie mój. Przypomina on jedynie ludziom o potędze i majestacie boga. – Chcesz nas pouczać w sprawach wiary, Rhodianinie? Tym razem odezwał się ciemnobrody duchowny. Doradca patriarchy. Wszystkie te słowa nie miały żadnego znaczenia. Można było się z nimi sprzeczać z równą łatwością, co walczyć z zarazą. Decyzja była ostateczna. Serce mogło się rozpłakać. Nic nie da się zrobić. Albo prawie nic. Martinian mawiał, że zawsze jest jakiś wybór. Nawet tutaj, teraz można było jeszcze spróbować zrobić jedną rzecz. Crispin zaczerpnął głęboko tchu, bo to miało sprzeciwić się wszystkiemu w jego charakterze: dumie i wściekłości, głębokiemu poczuciu, że jest ponad wszelkim błaganiem. Chodziło jednak o zbyt wielką stawkę. Z trudem przełknął ślinę i nie zwracając uwagi na duchownego, patrząc bezpośrednio na Leontesa, powiedział: – Panie mój, cesarzu, zechciałeś powiedzieć, że... masz wobec mnie wielki dług za moje usługi? Leontes oddał mu spojrzenie. Rumieniec powoli schodził mu z twarzy. – Owszem. – A zatem mam prośbę, panie mój. Serce mogło się rozpłakać. Nie spuszczał wzroku z mężczyzny stojącego przed nim. Obawiał się, że gdyby spojrzał w górę, skompromitowałby się łzami. Leontes miał dobrotliwy wyraz twarzy człowieka przyzwyczajonego do próśb. Uniósł rękę. – Rzemieślniku, nie proś o ocalenie tego... tak się nie stanie. Crispin skinął głową. Wiedział o tym. Wiedział. Nie mógł podnieść wzroku. Potrząsnął głową. – To... coś innego.
– A zatem proś – rzekł cesarz z szerokim gestem ręki. – Jesteśmy świadomi twoich zasług względem naszego ukochanego poprzednika i że wedle własnego pojmowania działałeś uczciwie. Wedle własnego pojmowania. – W Sauradii, przy cesarskim trakcie, jest kaplica Bezsennych – powiedział powoli Crispin. – Niedaleko od wschodniego obozu wojskowego. Własny głos słyszał jakby z bardzo daleka. Ostrożnie, ostrożnie. Nie patrzył w górę. – Znam ją – rzekł mężczyzna, który niegdyś dowodził tam wojskiem. Crispin znów przełknął ślinę. Opanować się. Koniecznie trzeba nad sobą panować. – To niewielka kaplica, zamieszkana przez świętych, wielce pobożnych mężów. Jest tam... – Zaczerpnął tchu. – Jest tam... mozaika na kopule, wizerunek Dżada wykonany dawno temu przez rzemieślników o pobożności tak... tak jak ją rozumieli... niemal niewyobrażalnej. – Chyba go widziałem – stwierdził Leontes, marszcząc brwi. – Ona... ona się kruszy, panie mój. Rzemieślnicy byli nad wyraz uzdolnieni i pobożni, lecz ich... zrozumienie techniki... było tak dawno temu niedoskonałe. – A zatem? – A zatem chciałbym... chciałbym cię prosić, po trzykroć wyniesiony panie, by ten wizerunek boga mógł się skruszyć we własnym czasie. By święci mężowie, którzy mieszkają tam w pokoju i za nas wszystkich odmawiają całonocne modlitwy, a także podróżni, nie musieli patrzeć na ogołoconą kopułę kaplicy. Duchowny zaczął coś szybko mówić, lecz Leontes uniósł rękę. Crispin uświadomił sobie, że Perteniusz z Eubulus przez cały czas nie odezwał się ani słowem. Rzadko się odzywał. Obserwator, kronikarz wojen i budowli. Crispin wiedział, czego jeszcze był kronikarzem. Żałował, że poprzedniej nocy nie uderzył go mocniej. Właściwie żałował, że go nie zabił. – On się kruszy, ten... wizerunek? Głos cesarza był bardzo wyraźny. – Kamyk po kamyku – rzekł Crispin. – Święci mężowie o tym wiedzą. Smuci to ich, lecz widzą w tym wolę boga. Może... tak jest, panie mój. Mógłby się znienawidzić za te ostatnie słowa, ale chciał, żeby tak się stało. Potrzebował tego. Nic nie mówił o Pardosie ani o całej zimie spędzonej na odnawianiu. Nic z tego, co mówił, nie było kłamstwem. – Może tak jest – zgodził się cesarz, kiwając głową. – Wola Dżada. Znak dla nas wszystkich świadczący o słuszności tego, co teraz robimy. Obejrzał się na duchownego, który posłusznie skinął głową. Crispin spuścił wzrok. Patrzył na posadzkę. Czekał. – To jest twoja prośba? – Tak, panie mój. – A zatem tak się stanie. – Szorstki głos żołnierza, wydającego rozkazy. – Perteniuszu, przygotujesz odpowiednie dokumenty. Jeden zostanie doręczony z naszą pieczęcią tamtejszym duchownym. Mozaika w tej kaplicy będzie mogła skruszyć się sama, jako święty znak niesłuszności wszystkich takich rzeczy. Zapiszesz to w kronice naszego panowania. Crispin podniósł wzrok. Patrzył na cesarza Sarancjum, złocistego i wspaniałego – właściwie wyglądającego bardzo podobnie do boga słońca przedstawianego na Zachodzie – lecz tak naprawdę
widział wizerunek Dżada w tamtej kaplicy przy drodze na pustkowiu, bladego i ciemnego boga, cierpiącego i okaleczonego w strasznej obronie swoich dzieci. – Dziękuję, panie mój. Wtedy jednak popatrzył w górę. Mimo wszystko. Nie mógł się powstrzymać. Śmierć. Jeszcze jedna śmierć. Ostrzegała go. Styliane. Patrzył, lecz nie płakał. Płakał po Ilandrze. Po dziewczynkach. I tak rozmyślając, zdał sobie sprawę, że jest jeszcze ostatnia rzecz – drobiazg, zaledwie gest – którą może jednak zrobić. Odchrząknął. – Czy mogę odejść, panie mój? Leontes skinął głową. – Możesz. Rozumiesz, że jesteśmy do ciebie usposobieni bardzo przychylnie, Caiusie Crispusie? Nawet użył jego imienia. Crispin kiwnął głową. – Jestem zaszczycony, panie mój. Skłonił się oficjalnie. A potem odwrócił się i podszedł do stojącego nieopodal rusztowania. – Co robisz? – odezwał się Perteniusz, gdy Crispin postawił stopę na szczeblu drabiny. Mozaicysta nie odwrócił się. – Mam pracę do wykonania. Na górze. Jego córeczki. Dzisiejsze zadanie, pamięć, sztuka i światło. – Ale oni ją zniszczą! – W głosie sekretarza brzmiało niedowierzanie. Wtedy Crispin odwrócił głowę, by spojrzeć na niego przez ramię. Patrzyli na niego, wszyscy trzej, tak jak i inni obecni w sanktuarium. – Rozumiem – powiedział. – Ale będą musieli to zrobić. Zniszczyć ją. Ja zrobię to, co robię, w tym cywilizowanym, świętym miejscu. Inni będą musieli wydać rozkaz zniszczenia. Tak jak barbarzyńcy zniszczyli Rhodias... ponieważ nie mogło się bronić. Patrzył na cesarza, który przed pół rokiem rozmawiał z nim dokładnie o tym w wilgotnej, kłębiącej się parze. Spostrzegł, że Leontes to sobie przypomniał. Cesarz, który nie był Waleriuszem, wcale nie był Waleriuszem, lecz który miał własną inteligencję, powiedział cicho: – Chcesz zmarnować swoją pracę? A Crispin odpowiedział równie cicho: – Nie zmarnuję jej. – Odwrócił się i zaczął wspinać na rusztowanie, ku kopule, jak robił to wiele razy. Po drodze, zanim dotarł do miejsca, gdzie czekała na niego gładko położona zaprawa pod tessery, uświadomił sobie jeszcze coś innego. To nie jest marnotrawstwo, to ma znaczenie, i to największe, jakie mógł nadać swojemu czynowi, ale jednak to jest koniec. Leżała przed nim kolejna podróż, a na jej końcu dom. Nadszedł czas odejścia. *** Wytwórca sandałów Focjusz odziany w swoją najlepszą błękitną tunikę opowiadał każdemu, kto chciał słuchać, o wydarzeniach, które rozegrały się w tym samym miejscu dawno temu, kiedy umarł Apiusz, a na Złoty Tron wstąpił pierwszy Waleriusz. Wtedy też miało miejsce morderstwo, powiedział mądrze, a on, Focjusz, widział
owego poranka w drodze do hipodromu wróżącego je ducha. Podobnie jak on, Focjusz, widział innego ducha przed trzema dniami, w biały dzień, skulonego na dachu kolumnady, właśnie tego ranka, kiedy Daleinoi tak podstępnie zabili cesarza. To nie wszystko, dodał, a rzeczywiście miał słuchaczy, co zawsze było przyjemne. Czekali na mandatora, który miał się pojawić w kathisma – a za nim patriarcha, dworscy urzędnicy i ci, którzy mieli zostać ukoronowani. Wtedy oczywiście nie będzie można rozmawiać w hałasie robionym przez ponad osiemdziesiąt tysięcy ludzi. W tamtych czasach, tłumaczył Focjusz niektórym z młodszych rzemieślników w sektorze Błękitnych, doszło tu, w hipodromie, do paskudnej próby obalenia woli ludu – i wtedy też stali za tym Daleinoi! Co więcej, jedną z pomagających im osób był ten sam Calizjanin Lysippus, który dopiero co miał udział w morderstwie w pałacu! I to sam Focjusz, oznajmił dumnie wytwórca sandałów, zdemaskował obleśnego Calizjanina jako oszusta, kiedy ten usiłował udawać, że jest zwolennikiem Błękitnych i podżegał na torze stronnictwo do uznania Flawiusza Daleina. Pokazał to miejsce na piasku. Dobrze je pamiętał. Trzynaście, czternaście lat, a zupełnie jakby wczoraj. Jakby wczoraj. Wszystko zatacza krąg, stwierdził pobożnie, czyniąc znak dysku. Jak wstaje, zachodzi, a potem znów wstaje słońce, tak powtarzają się losy śmiertelników. Zło zostanie wykryte. (Tydzień temu słyszał, jak wszystko to mówił duchowny z jego kaplicy). Flawiusz Daleinus zapłacił za swoje grzechy w ogniu owego dnia dawno temu, a teraz zapłaciły jego dzieci i Calizjanin. Ale, ktoś się sprzeciwił, dlaczego Waleriusz II zginął od tego samego ognia, skoro to była kwestia sprawiedliwości? Focjusz spojrzał z pogardą na młodzieńca, tkacza. Czy chciałbyś, zapytał go, zrozumieć ścieżki boga? Chyba nie, odparł tkacz. Tylko ścieżki mieszkańców Miasta. Jeżeli Calizjanin należał do spisku Daleinoi mającego na celu zdobycie tronu, to dlaczego został kwestorem skarbu Waleriusza I, a potem jego siostrzeńca? Ich obu? Został wygnany dopiero wtedy, kiedy myśmy tego zażądali, powiedział młodzieniec, zyskując nowych słuchaczy. Pamiętacie? Mniej niż trzy lata temu. Tania retoryczna sztuczka, pomyślał z oburzeniem Focjusz. Przecież nikt nie mógł tego zapomnieć. Zginęło wtedy trzydzieści tysięcy ludzi. Niektórzy ludzie, odparł wyniośle Focjusz, zupełnie nie mają pojęcia o sprawach dworu. Nie ma dzisiaj czasu na pouczanie młodych. Rozgrywają się ważne wydarzenia. Czyż tkacz nie wie, że Bassanidzi przekroczyli granicę na północy? No, tak, odparł młodzieniec, wszyscy o tym wiedzą. Ale co to ma wspólnego z Calizjaninem... Odezwały się trąbki. To, co nastąpiło, odbyło się z całym ceremoniałem ustalonym w czasach Saraniosa i w ciągu setek lat zmienionym tylko nieznacznie, bo czym byłyby rytuały, gdyby ulegały zmianie? Cesarza koronował patriarcha, a potem cesarzową koronował sam cesarz. Dwie korony oraz cesarskie berło i pierścień należały do Saraniosa i jego cesarzowej; zostały przywiezione na wschód z Rhodias i były używane jedynie podczas takich okazji, a kiedy indziej strzeżone w Pałacu Attenińskim. Patriarcha pobłogosławił olejem, kadzidłem i morską wodą oboje namaszczonych, a
potem udzielił błogosławieństwa tłumom zebranym w hipodromie. Cesarzowi i cesarzowej przedstawili się najważniejsi, wspaniale odziani dygnitarze dworu i na oczach ludu wykonali pełny, potrójny ukłon. Wiekowy przedstawiciel senatu przyniósł cesarzowi pieczęć Miasta i złote klucze do potrójnych murów. (Przewodniczącemu senatu łaskawie zezwolono na pozostanie w domu. Zdaje się, że w jego rodzinie miała miejsce nagła śmierć, a pogrzeb odbył się zaledwie poprzedniego dnia). Były śpiewy, religijne i świeckie, gdyż stronnictwa brały w uroczystości czynny udział, a ich główni muzycy przewodzili Błękitnym i Zielonym w rytualnych zaśpiewach, wykrzykując imiona Waleriusza III i cesarzowej Gisel w zatłoczonej przestrzeni, gdzie najczęściej wykrzykiwanymi imionami były imiona koni oraz ludzi, którzy stali za nimi w rydwanach. Potem nie było jednak żadnych tańców, wyścigów ani innych rozrywek – cesarz został zamordowany, a jego ciało miało zostać wkrótce złożone na spoczynek w Wielkim Sanktuarium, które rozkazał wybudować po pożarze poprzedniego. Panowało powszechne uznanie dla cesarskiego imienia, jakie Leontes sobie wybrał w hołdzie dla swego patrona i poprzednika. Prawdziwa tajemnica i poczucie zdumienia wiązało się z faktem, że jego nowa żona już jest królową. Kobietom na trybunach wyraźnie się to podobało. Romans i królewska krew. Nic się nie mówiło (a jeśli już, to bardzo cicho) o oddalonej żonie cesarza lub też o tym, jak szybko zawarł ponowne małżeństwo. Daleinoi jeszcze raz okazali się niewysłowienie zdradzieccy. Żaden cesarz nie chciałby wstąpić na Złoty Tron Saraniosa skażony przed Dżadem i ludem związkiem z morderczynią. Podobno darowano jej życie. W hipodromie panował ogólny pogląd, że spotkała ją większa sprawiedliwość, niż na nią zasługiwała. Natomiast obaj bracia i znienawidzony Calizjanin nie żyli. Nikt nie zamierzał popełnić błędu, sądząc, że Leontes – Waleriusz III – jest w jakikolwiek sposób miękki. Dowodem na to była liczba uzbrojonych żołnierzy obecnych w hipodromie. Podobnie jak pierwsze publiczne oświadczenie mandatora, wygłoszone po zakończeniu ceremonii inwestytury. Jego słowa przekazywali dalej na ogromnych trybunach oficjalni mówcy, a ich treść była jasna i radosna. Wyglądało na to, że nowy cesarz nie pozostanie długo w Mieście. W Calizjum znajduje się bassanidzka armia, która znów zdobyła Asen i podobno zdąża w kierunku Eubulusu. Cesarz, który jeszcze przed czterema dniami był najwyższym strategiem, nie zamierzał jej na to pozwolić. Sam poprowadzi połączone wojska Sarancjum. Nie za morze do Rhodias, lecz na północ i wschód. Nie przez niebezpieczne, ciemne wody, lecz w wiosennym słońcu po szerokim, wyłożonym gładkimi płytami cesarskim trakcie, by rozprawić się z tchórzliwym, łamiącym rozejm królem Shirvanem. Cesarz osobiście na polu bitwy! Dawno już tak nie było. Waleriusz III, miecz Sarancjum, miecz świętego Dżada. Już sama myśl o tym budziła grozę i dreszcz emocji. Mieszkańcy Wschodu chcieli wykorzystać fakt, że Leontes wraz z wojskiem wyruszał na Zachód, i podle złamali Wieczysty Pokój, który przysięgali zachować, biorąc na świadków swoich pogańskich bogów. Poznają rozmiary swego błędu, oznajmił mandator, a jego słowa podjęto w całym hipodromie. Eubulus zostanie obroniony, a Bassanidzi odepchnięci za granicę. A także coś więcej. Niech król królów broni teraz Mihrboru, wołał mandator. Niech spróbuje go obronić przed potęgą Sarancjum. Skończyły się czasy kupowania od Kabadhu pokoju za pieniądze.
Niech Shirvan błaga o łaskę. Niech się modli do swoich bogów. Rusza na niego Złocisty Leontes, który teraz jest cesarzem. Niektórzy pomyśleli, że wrzawa, jaką powitano te słowa, była na tyle głośna, by dosięgnąć samego nieba i boga za jasnym słońcem. Jeśli chodzi o Bachiarę, ciągnął mandator, kiedy krzyki ucichły na tyle, że znów było słychać jego głos i można było przekazywać go dalej, spójrzcie, kto jest teraz cesarzową Sarancjum. Spójrzcie, kto może zająć się Rhodias i Vareną, które przecież należą do niej! Cesarzowa ma własną koronę i przywiozła ją tu do nich, jest córką króla, samodzielną królową. Obywatele Sarancjum mogą uwierzyć, że Rhodias i Zachód mogą jednak należeć do nich, mimo że żaden dzielny żołnierz nie straci życia na jakimś dalekim zachodnim polu walki czy na morskich pustkowiach. Okrzyki towarzyszące temu oświadczeniu były tak głośne jak poprzednie i – jak zauważyli spostrzegawczy – tym razem przewodzili im wcześniej wspomniani żołnierze. Był to świetlisty dzień i większość historyków tak właśnie go opisze. Pogoda okazała się ciepła, słońce boga świeciło na wszystkich. Cesarz prezentował się wspaniale, a nowa cesarzowa, wysoka jak na kobietę i całkowicie królewska z zachowania i pochodzenia, dorównywała mu złocistością włosów. W czasach zmian zawsze pojawiają się obawy i wątpliwości. Kiedy wielcy tego świata umierają, a ich dusze odchodzą, półświat może podpełzać bliżej, mogą się ukazywać duchy i demony, ale kto mógłby tak naprawdę się bać, stojąc w hipodromie w blasku słońca i patrząc na tych dwoje? Człowiek opłakiwał zmarłego cesarza i mógł się zastanawiać nad wciąż nieobecną osobą jego cesarzowej, tej, która swego czasu była tancerką, a urodziła się tu, w hipodromie (inaczej niż nowa cesarzowa, zupełnie inaczej niż ona). Można było rozważać straszliwy upadek Daleinoi i nagłe przemieszczenie się teatru wojny... lecz owego dnia na trybunach panowało niezaprzeczalne poczucie uniesienia, radości, nowego początku i w rozbrzmiewającym zewsząd aplauzie nie było nic wymuszonego czy sztucznego. Następnie mandator oznajmił, że sezon wyścigowy zostanie wznowiony, gdy tylko skończy się okres żałoby, a potem dodał, że Skorcjusz z Błękitnych wraca do zdrowia i dobrze się czuje, oraz że Astorgus, przełożony stronnictwa Błękitnych, i Crescens z Zielonych zgodzili się pokornie przyjąć sędziowskie upomnienie i pogodzili się z sobą. Na jego gest ci dwaj dobrze znani ludzie weszli na platformy wzniesione w sektorach ich stronnictw, by wszyscy mogli ich zobaczyć. Pokazali sobie wzajemnie otwarte dłonie, tradycyjny gest woźniców, po czym odwrócili się do kathisma i razem się ukłonili. Osiemdziesiąt tysięcy ludzi oszalało. Święty patriarcha dokładał wszelkich starań, by za swoją siwą brodą zachować kamienną twarz, kiedy tłum oddawał hołd swoim rydwanom i koniom. Uroczystość dobiegła końca. Ani mandator, ani nikt inny nie powiedział tego popołudnia nic o zmianach w doktrynie religijnej dotyczących przedstawiania samego boga w miejscach świętych i wszystkich innych. Nadejdzie czas, by ostrożnie przedstawić takie złożone sprawy ludowi w sanktuariach i kaplicach. Hipodrom nie był tego dnia miejscem odpowiednim dla niuansów i subtelności wiary. U sedna kampanii leży wyczucie czasu, co wie każdy dobry generał. Waleriusz III, w pełnym stroju cesarskiej władzy, wstał z łatwością, jakby te szaty nic nie ważyły, i pozdrowił gestem swój lud, po czym odwrócił się, wyciągnął rękę do cesarzowej i razem z nią wyszedł z kathisma tylnymi drzwiami. Wiwaty nie ustawały. Wszystko było dobrze. Można było naprawdę wierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Focjusz został zupełnie nieoczekiwanie uściskany przez młodego tkacza i odwzajemnił mu się tym samym, a potem obaj odwrócili się, by uściskać innych ludzi obok nich, a wszyscy wykrzykiwali w czystym jasnym świetle imię cesarza. *** W ciągu wyczerpujących dziesięciu dni spędzonych w kompleksie Błękitnych Rustem z Kerakeku rozwinął hipotezę na temat Sarantyńczyków i ich lekarzy. Zasadniczo chodziło o to, że polecenia lekarzy były wykonywane lub ignorowane według widzimisię pacjentów. W Bassanii było zupełnie inaczej. W domu, biorąc na siebie opiekę nad pacjentem, lekarz podejmował ryzyko. Wypowiadając formalne słowa zgody, lekarz narażał na niebezpieczeństwo swój ziemski dobytek, a nawet życie. Jeśli chory nie przestrzegał dokładnie zaleceń lekarza, jego zaangażowanie, jego ryzyko mogło pójść na marne. Tutaj lekarze nie ryzykowali nic oprócz możliwości zdobycia nie najlepszej reputacji, a sądząc z tego, co tu widział (wprawdzie przez krótki czas), Rustem nie sądził, by ktokolwiek się tym przejmował. Żaden z lekarzy, których obserwował przy pracy, nie dysponował chyba wiedzą rozleglejszą od niewystarczająco przyswojonej mieszaniny Galina i Meroviusa, uzupełnionej o wiele zbyt częstym upuszczaniem krwi i samodzielnie skomponowanymi lekami, z których większość w takim czy innym stopniu była szkodliwa. W takiej sytuacji nie dziwiło, że pacjenci samodzielnie decydowali, czy mają słuchać swoich lekarzy, czy nie. Rustem nie był do tego przyzwyczajony i nie zamierzał się z tym godzić. Jako przykład, jako główny przykład, od początku stanowczo oznajmił pomocnikom opiekującym się woźnicą Skorcjuszem, że odwiedziny są ograniczone do jednej osoby rano i jednej po południu, że mają trwać krótko i że nikomu nie wolno przynosić ani pić wina. Na wszelki wypadek przekazał te instrukcje Strumosowi (ponieważ przynajmniej część wina pochodziła z beczek przy kuchni) i Astorgowi, przełożonemu stronnictwa. Ten ostatni słuchał trzeźwo i uważnie i obiecał, że zrobi, co w jego mocy, by wymusić posłuszeństwo. Rustem wiedział, że bardzo mu zależy na wyzdrowieniu woźnicy. Wszystkim zależało. Problem w tym, że pacjent nie postrzegał siebie jako chorego albo kogoś wymagającego jakiejś nadzwyczajnej opieki, mimo że w krótkim czasie dwa razy omal nie postradał życia. Rustem musiał przyznać, że człowiek, który wymyka się ze swego pokoju przez okno, ześlizguje po drzewie, przechodzi przez mur i idzie przez całe miasto, by z połamanymi żebrami i nie zagojoną raną ścigać się na rydwanie w hipodromie, raczej nie potraktuje życzliwie ograniczenia ilości wina czy liczby gości, szczególnie płci żeńskiej, pojawiających się przy jego łóżku. Przynajmniej leżał w łóżku, zauważył kwaśno Astorgus, i to głównie sam. Zdarzały się co prawda doniesienia o nocnych wyczynach niezgodnych z zaleceniami lekarza. Rustemowi, wciąż oszołomionemu wydarzeniami kilku minionych dni i przybyciem rodziny, było trudniej niż zwykle emanować oburzeniem i roztaczać aurę władzy. Między innymi doskonale zdawał sobie sprawę, że gdyby on sam, jego kobiety albo dzieci opuścili ten strzeżony kompleks, to naraziliby się na poważne ryzyko ataku na ulicach. Od czasu wiadomości o przekroczeniu granicy i wyruszenia sarantyńskiej armii pod wodzą samego cesarza na północ Bassanidzi znajdowali się w niebezpiecznej sytuacji, a doszło już do zabójstw. Decyzję Rustema, że nie wróci do domu, umacniało bolesne zrozumienie faktu, iż król królów przypuścił ten atak na północy z pełną świadomością konsekwencji, jakie będzie on miał dla jego poddanych przebywających na Zachodzie. Łącznie z człowiekiem,
który ocalił mu życie. Rustem bardzo wiele zawdzięczał stronnictwu Błękitnych i doskonale o tym wiedział. Oczywiście nie zaniedbywał okazywania wdzięczności. Codziennie leczył ranionych w zamieszkach, przychodził do nich w nocy, budzony w razie potrzeby przez posłańców. Bardzo brakowało mu snu, ale wiedział, że może funkcjonować w ten sposób jeszcze przez jakiś czas. Szczególną przyjemność sprawiał mu powrót do zdrowia tego młodzieńca z kuchni. Na początku wdało się poważne zakażenie i kiedy rana zmieniła kolor i wzrosła gorączka, Rustem spędził pracowitą noc przy łóżku chłopaka. Kuchmistrz, Strumosus, przychodził kilka razy i przyglądał się w milczeniu, a drugi pomocnik z kuchni, Rasic, zrobił sobie nawet legowisko na podłodze w korytarzu na zewnątrz pokoju. A potem, w środku najgorszej nocy rannego, pojawił się też Shaski. Wstał z łóżka bez wiedzy którejkolwiek z matek i na bosaka przyniósł ojcu w środku nocy coś do picia, w jakiś sposób dokładnie wiedząc, gdzie on jest. W jakiś sposób. Rustem przyjął napój w milczeniu, delikatnie pogłaskał chłopca po głowie i powiedział mu, by wracał do pokoju i że wszystko jest w porządku. Zaspany Shaski poszedł do łóżka, nie mówiąc i nie robiąc nic więcej, a obecni przy tym patrzyli na przybycie i odejście chłopca z minami, do których, jak podejrzewał Rustem, będzie się musiał wraz z rodziną przyzwyczaić. Był to jeden z powodów, dla których wyjeżdżali tak daleko. Nad ranem gorączka młodzieńca imieniem Kyros zmalała i potem rana goiła się już normalnie. Największym ryzykiem, jakie mu groziło, było to, że do pokoju mógł się wśliznąć niepostrzeżenie ten idiota Ampliarus i oddać się swej manii puszczania krwi osobom już ranionym. Kiedy Kyros tuż przed świtem odzyskał przytomność, Rustem był przy tym obecny Był też niezaprzeczalnie rozbawiony (choć oczywiście starał się to ukryć). Jego przyjaciel Rasic siedział przy łóżku i kiedy chory otworzył oczy, krzyknął tak, że do pokoju wpadło kilka osób, co zmusiło Rustema do stanowczego wyproszenia wszystkich na korytarz. Rasic, najwyraźniej uznając, że rozkaz ten dotyczy wszystkich oprócz niego, został w pokoju i poinformował pacjenta, co Strumosus powiedział o nim przy bramie, kiedy Kyros był nieprzytomny, a uznano go za nieżywego. W środku tej litanii wszedł Strumosus i zatrzymał się w drzwiach. – Jak zwykle kłamie – odezwał się drobny kuchmistrz kategorycznym tonem, wchodząc do pokoju. Rasic przerwał na chwilę potok wymowy, z lekka przestraszony, ale po chwili uśmiechnął się. – Tak samo jak kłamie o dziewczynach. Szkoda, że nie stąpacie mocniej po ziemi stworzonej przez Dżada, zamiast bujać w obłokach. Kyros mógłby mieć jakieś usprawiedliwienie, wziąwszy pod uwagę eliksiry, które nasz Bassanida wlewa mu do gardła, ale Rasic nie ma żadnej wymówki. Geniusz? Ten chłopak? Moje dziedzictwo? Już sama taka myśl mnie obraża! Czy cokolwiek z tego ma dla ciebie jakiś sens, Kyrosie? Kaleki chłopak, blady, lecz wyraźnie przytomny, pokręcił słabo głową na poduszce, ale uśmiechał się, a potem uśmiechnął się i Strumosus. – Doprawdy! – ciągnął kuchmistrz. – Ten pomysł jest absurdalny. Jeśli mam jakieś dziedzictwo, to z pewnością jest nim mój sos rybny. – Oczywiście – szepnął Kyros. Wciąż się uśmiechał. Tak jak Rasic, który błyskał krzywymi zębami. I Strumosus. – Odpoczywaj, chłopcze – rzekł kuchmistrz. – Kiedy się obudzisz, wszyscy tu będziemy. Chodź, Rasicu, ty też. Idź do łóżka. Jutro będziesz pracował na trzy zmiany
albo coś takiego. Rustem pomyślał, że czasami jego zawód przynosi wiele satysfakcji. Były jednak chwile, kiedy uważał, że mniej wysiłku kosztowałoby go wejście w burzę piaskową. Takie uczucia potrafił u niego wywołać Skorcjusz. Na przykład teraz. Rustem wszedł do jego pokoju, by zmienić opatrunek (robił to co trzeci dzień), i zastał w nim czterech woźniców i nie jedną, nie dwie, lecz trzy tancerki; jedna z nich – ubrana w strój zupełnie nieodpowiedni – wykonywała taniec wcale nie obliczony na ułatwienie rekonwalescentowi zachowania spokoju ciała i ducha. No i było wino. A także, co Rustem zauważył poniewczasie, w zatłoczonym pokoju znajdował się jego syn Shaski, który siedział w kącie na kolanach czwartej tancerki i, roześmiany, wszystko obserwował. – Witaj, tato! – powiedział, w najmniejszym stopniu nie zmieszany, kiedy Rustem stanął w progu i ogarnął pokój piorunującym spojrzeniem. – Ojej. On jest zły. Wszyscy wynocha! – odezwał się Skorcjusz z łóżka. Podał kubek z winem jednej z kobiet. – Weź to. Niech ktoś zaprowadzi chłopca do matki. Nie zapomnij ubrania, Taleiro. Doktor bardzo ciężko pracuje dla nas wszystkich i nie chcemy niepotrzebnie wystawiać na próbę jego cierpliwości. Chcemy, by czuł się dobrze, prawda? Rozległ się śmiech, powstało zamieszanie. Pacjent wyszczerzył zęby w uśmiechu. Okropny pacjent, pod każdym względem. Rustem widział jednak, czego ten człowiek dokonał na piasku hipodromu na początku zeszłego tygodnia; lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, jakiej to wymagało siły woli, i nie mógł wyprzeć się podziwu, jaki dla niego czuł. Właściwie nie chciał się go wypierać. Poza tym ludzie już wychodzili z pokoju. – Shirin, zostań z łaski swojej. Mam kilka pytań. Doktorze, czy może zostać jedna osoba? Jej odwiedziny to dla mnie zaszczyt, a nie miałem jeszcze okazji porozmawiać z nią prywatnie. Chyba ją poznałeś. To Shirin z Zielonych. Chyba przyprowadził cię na ucztę ślubną do jej domu ten mozaicysta? – Tak, to był mój pierwszy dzień – odparł Rustem. Skłonił się ciemnowłosej, nadzwyczaj atrakcyjnej, drobnej kobiecie. Jej perfumy były oszałamiające. Pokój opustoszał; jeden z mężczyzn wyniósł Shaskiego na barana. Tancerka wstała, by przywitać się z Rustemem. – Doskonale cię pamiętam, doktorze – rzekła z uśmiechem. – Jeden z naszych młodszych Zielonych zabił twojego służącego. Rustem skinął głową. – To prawda. Jestem zaskoczony, że pamiętasz o tym mimo tylu późniejszych zabitych. Wzruszyła ramionami. – Był w to zamieszany syn Bonosa. To nie drobiazg. Rustem skinął głową po raz drugi i podszedł do swego pacjenta. Kobieta usiadła cicho. Skorcjusz już odrzucił przykrycie, odsłaniając muskularny, obandażowany tors. Shirin z Zielonych uśmiechnęła się. – Jakież to ekscytujące – powiedziała, szeroko otwierając oczy. Rustem parsknął śmiechem, rozbawiony wbrew samemu sobie. Potem skupił się na odwijaniu warstw opatrunku, by odsłonić ranę. Skorcjusz leżał na prawym boku, twarzą do kobiety. Musiałaby wstać, by zobaczyć czamo-fioletową skórę wokół podwójnego złamania i głębokiej rany od noża.
Rustem przystąpił do oczyszczania rany i nakładania swoich maści. Okazało się, że nie trzeba już stosować sączka. Wyzwaniem było to, co zawsze, lecz w większym stopniu: wyleczenie złamanych kości i rany kłutej w tym samym miejscu. Rustem był w duchu zadowolony z tego, co zobaczył, chociaż nawet mu się nie śniło, by okazać to Skorcjuszowi. Cień dowodu, że lekarz jest zadowolony, a pacjent natychmiast znalazłby się w hipodromie albo zacząłby przemierzać nocne ulice w drodze do tej czy innej sypialni. Powiedziano mu o nocnych zajęciach jego pacjenta. – Mówiłeś, że masz pytania – mruknęła Shirin. – A może doktor... ? – Mój lekarz jest dyskretny jak pustelnik na skale. Nie mam przed nim żadnych tajemnic. – Oprócz planów opuszczenia pokoju bez pozwolenia – mruknął Rustem, obmywając skórę pacjenta. – No cóż, coś w tym jest. Ale poza tym wiesz wszystko. Przypominam sobie, że nawet byłeś... pod trybunami, tuż przed rozpoczęciem wyścigu. Ton jego głosu zmienił się. Rustem to zauważył. Pamiętał ten ciąg chwil. Thenais z nożem, woźnica Zielonych, który pojawił się na czas. – O? A co się wydarzyło pod trybunami? – zapytała Shirin, trzepocząc do nich obu rzęsami. – Musisz mi opowiedzieć! – Crescens wyznał mi dozgonną miłość, po czym uderzeniem łokcia niemal mnie posłał do grobu, kiedy powiedziałem, że wolę ciebie. Nie słyszałaś o tym? Roześmiała się. – Nie. No, co się tam stało? – Różne rzeczy. – Woźnica zawahał się. Rustem czuł bicie jego serca. Nic nie powiedział. – Powiedz mi – mruknął Skorcjusz – czy Oleander Bonosus nadal jest w niełasce u ojca? Wiesz coś o tym? – Shirin zamrugała. Najwyraźniej nie takiego pytania się spodziewała. – Oddał mi wielką przysługę, kiedy zostałem raniony – dodał Skorcjusz. – Zaprowadził mnie do lekarza. Woźnica był subtelny. Rustem domyślał się, że nie jest to pytanie, na które chciał usłyszeć odpowiedź. A ponieważ rzeczywiście był wtedy pod trybunami hipodromu, sądził, że wie, jak brzmi to prawdziwe pytanie. Dość późno przyszło mu coś do głowy. Skorcjusz był niewątpliwie bystrym człowiekiem. Wyraźnie też nie zdawał sobie z czegoś sprawy. Rustem nigdy o tym nie wspomniał i najwyraźniej nie zrobił tego nikt inny. Mogło o tym mówić całe Miasto lub mogło to zostać zapomniane w czasie takiego zamętu, lecz do tego pokoju najwyraźniej nic nie przeniknęło. – Ten chłopak? – zapytała tancerka Zielonych. – Naprawdę nie wiem. Podejrzewam, że po tym, co się stało w ich domu, wszystko się zmieniło. Uderzenie serca. Rustem wyczuł je i skrzywił się. Jednak miał rację. – Co się stało w ich domu? – zapytał Skorcjusz. Powiedziała mu. Wracając później do tego myślą, Rustem jeszcze raz znalazł się pod wrażeniem siły woli okazywanej przez rannego, który na wieść o przedwczesnej, samobójczej śmierci młodej kobiety wyraził konwencjonalny, grzecznościowy smutek. Rustem trzymał jednak dłonie na ciele mówiącego i czuł siłę słów tancerki. Wstrzymanie oddechu, potem odmierzone, ostrożne zaczerpnięcie powietrza, mimowolne drżenie, walące serce. Rustem zlitował się i skończył zmianę opatrunku szybciej niż zwykle (mógł to zrobić jeszcze raz, trochę później) i sięgnął po tacę z lekami stojącą przy łóżku. – Jak zwykle muszę ci teraz dać coś na sen – skłamał. – Nie będziesz mógł bawić
damy w odpowiedni sposób. Shirin z Zielonych, wedle wszelkich oznak nieświadoma, że właśnie wyszło coś niefortunnie na jaw, zrozumiała aluzję i wstała, by wyjść. Zatrzymała się przy łóżku i schyliła się, by ucałować pacjenta w czoło. – On nigdy nie bawi żadnej z nas w odpowiedni sposób, doktorze – wyprostowała się i uśmiechnęła. – Wrócę, mój drogi. Odpoczywaj, byś był na mnie gotów. Odwróciła się i wyszła. Rustem spojrzał na swego pacjenta i bez słowa odmierzył dwie pełne miarki swego ulubionego środka uspokajającego. Skorcjusz patrzył na niego. Oczy miał ciemne, twarz zupełnie bladą. Przyjął miksturę bez słowa protestu. – Dziękuję – powiedział po chwili. Rustem skinął głową. – Przykro mi – rzekł, zaskakując samego siebie. Skorcjusz odwrócił twarz do ściany. Rustem wziął swoją laskę i wyszedł, zamykając za sobą drzwi, by zapewnić woźnicy prywatność. Miał swoje domysły, lecz je zdusił. Bez względu na to, co ten człowiek leżący w łóżku powiedział o pełnej wiedzy lekarza na temat jego spraw, nie było to prawdą, nie powinno być prawdą. Kiedy szedł korytarzem, przyszło mu do głowy, że naprawdę powinni mieć większą kontrolę nad Shaskim. Nie jest właściwe, by dziecko, syn lekarza, brało udział w zamieszaniu panującym w pokojach pacjentów. Będzie musiał pomówić o tym, a także o innych rzeczach, z Katyun. Nadszedł czas południowego posiłku, lecz Rustem zajrzał do swego ambulatorium zaimprowizowanego w sąsiednim budynku, szukając Shaskiego. Chłopca można było znaleźć tam częściej niż gdzie indziej. Teraz zastał tam jednak kogoś innego. Rustem rozpoznał rhodiańskiego rzemieślnika – nie tego, który uratował mu życie na ulicy, lecz tego drugiego, starszego, który ubrał ich w biel i zabrał na ucztę weselną. Człowiek ten – miał na imię Crispinus czy jakoś tak – nie wyglądał dobrze, ale nie wzbudził u Rustema współczucia. Ludzie zapijający się do mdłości, szczególnie tak wcześnie w ciągu dnia, mogli winić za konsekwencje tylko siebie. – Dzień dobry, doktorze – przywitał się dość wyraźnie rzemieślnik i wstał ze stołu, na którym przysiadł. Nie chwiał się. – Przeszkadzam? – Bynajmniej – odparł Rustem. – Czym mogę...? – Przyszedłem w odwiedziny do Skorcjusza i pomyślałem, że zapytam o pozwolenie jego lekarza. No cóż, otumaniony winem czy nie, przynajmniej ten człowiek zna zasady postępowania w takich sytuacjach. Rustem skinął energicznie głową. – Szkoda, że nie wszyscy są tacy jak ty. Przed chwilą w jego pokoju odbywało się przyjęcie z tancerkami i winem. Rhodianin – miał na imię Crispin – uśmiechnął się blado. Nad oczyma rysowała mu się zmarszczka mówiąca o napięciu, a niezdrowa bladość świadczyła, że pił nie tylko cały ranek. Nie zgadzało się to z tym, co Rustem pamiętał na temat stanowczego człowieka, poznanego pierwszego dnia pobytu w Mieście, lecz nie był to jego pacjent i Rustem powstrzymał się od uwag.
– Któż pije wino tak wcześnie? – zapytał Rhodianin z krzywym uśmiechem i potarł czoło. – Tancerki dostarczające mu rozrywki? To bardzo do niego podobne. Wyrzuciłeś je? Rustem musiał się uśmiechnąć. – Czy to do mnie podobne? – Z tego, co słyszałem, tak. – Rustem uznał, że Rhodianin też jest bystry. Zachowywał równowagę, opierając się ręką o stół. – Właśnie podałem mu środek nasenny. Lepiej przyjdź później po południu. – Dobrze. – Mozaicysta oderwał się od stołu i zachwiał się. Minę miał smętną. – Przepraszam. Oddawałem się... smutkowi. – Mogę jakoś pomóc? – zapytał uprzejmie Rustem. – Żałuję, ale nie, doktorze. Nie. Właściwie... wyjeżdżam. Pojutrze. Odpływam na Zachód. – O. Wracasz do domu? Nie ma już tu dla ciebie pracy? – Można tak powiedzieć – rzekł rzemieślnik po chwili. – No cóż... szczęśliwej podróży. Naprawdę nie znał tego człowieka. Rhodianin kiwnął głową, minął Rustema pewnym krokiem i wyszedł za drzwi. Rustem odwrócił się, by ruszyć za nim, lecz gość zatrzymał się w korytarzu. – Wiesz, podano mi twoje imię. Zanim wyruszyłem z domu. Przykro mi, że nie mieliśmy okazji się poznać. – Podano ci moje imię? – powtórzył Rustem ze zdumieniem. – Jak? – Przyjaciel. Zbyt skomplikowane, by wyjaśnić. Ach... jest tam coś dla ciebie. Przyniósł to jeden z posłańców, kiedy na ciebie czekałem. Najwyraźniej zostawił przy bramie. Machnął ręką w kierunku najdalszego z pokoi. Na stole stał jakiś przedmiot owinięty materiałem. – Dziękuję – rzekł Rustem. Rhodianin pokonał krótki korytarz i wyszedł na zewnątrz. „Słoneczny blask, pomyślał Rustem, prawdopodobnie bardzo mu teraz dokucza”. „Oddawałem się smutkowi”. Nie jego pacjent. Przecież nie może przejmować się wszystkimi. To jednak interesujący człowiek. Jeszcze jeden obcy, obserwujący Sarantyńczyków. Ktoś, kogo właściwie mógłby chcieć poznać lepiej. Odjeżdża. Już go nie pozna. To dziwne, że dostał jego imię. Rustem wszedł do najdalszego pokoju ambulatorium. Na stole obok paczki zobaczył kartkę z napisanym na niej swoim imieniem. Najpierw odwinął z materiału przedmiot stojący na stole. A potem, zupełnie oszołomiony, usiadł na stołku, wpatrując się w niego. W pobliżu nie było nikogo. Był zupełnie sam. Patrzył. W końcu wstał i wziął do ręki kartkę. Była zapieczętowana, więc złamał pieczęć. Rozłożył papier, przeczytał go i znów usiadł. „Z wdzięcznością”, brzmiała krótka wiadomość, „ten wzór wszystkich rzeczy, które muszą się ugiąć, bo inaczej się złamią”. Siedział tam bardzo długo, uświadamiając sobie powoli, jak rzadko zdarzało mu się teraz być samotnym, jak nieczęsto doświadczał takiej ciszy czy spokoju. Patrzył na złotą różę na stole, długą i wiotką jak prawdziwa roślina, z rozwijającymi się złotymi płatkami, z ostatnim kwiatem, na samym szczycie, w pełnym rozkwicie, i z rubinami w każdym z nich. Wtedy, z tą przerażającą, nieziemską pewnością, którą wydawał się mieć Shaski, nabrał przekonania, że już jej więcej nie zobaczy.
Kiedy wraz z rodziną w końcu popłynął w bardzo długą podróż na zachód do krainy, gdzie takie dzieła najwyższego rzemiosła i sztuki były jeszcze nie znane, wziął różę z sobą, owiniętą w materiał i ukrytą. Było to miejsce, gdzie pilnie potrzebowano dobrych lekarzy, i Rustem mógł szybko piąć się w społeczeństwie przechodzącym proces samookreślenia. Na tym dalekim pograniczu tolerowano jego niezwykły układ domowy, lecz na samym początku doradzono mu zmianę wiary. Zrobił to, przyjmując boga słońca, czczonego w Esperanie jak Dżad. Miał przecież obowiązki: dwie żony, dwoje dzieci (potem trzecie i czwarte, obaj chłopcy, niedługo po tym, jak się zadomowili) i czterech byłych żołnierzy ze wschodu, którzy zmienili swe życie, by podróżować z nimi. Nieoczekiwanie na statek wsiadły także dwie z jego służących z Sarancjum. Rustem miał też najstarsze dziecko, syna, którego trzeba było poprosić – wszyscy to rozumieli – by jak najlepiej dopasował się do innych, bo gdyby się wyróżniał, mógłby sprowadzić na siebie niebezpieczeństwo. Rustem pomyślał, że człowiek czasami się ugina, by nie złamały go wichry świata, wiejące czy to na pustyni, czy to na morzu, czy na tych rozległych, falujących pastwiskach na najdalszym zachodzie. Okazało się, że wszystkie jego dzieci i jedna z żon bardzo lubią konie. Okazało się też, że jego długoletni przyjaciel, żołnierz Vinaszh – który ożenił się i założył własną rodzinę, lecz nadal splatał swe przeznaczenie z przeznaczeniem Rustema – ma dobre oko do wybierania i hodowli koni. Potrafił prowadzić interesy. Podobnie jak Rustem, co bardzo go zdziwiło. Dokonał swych dni w wygodzie, będąc w równym stopniu hodowcą, co lekarzem. Różę dał córce, kiedy wychodziła za mąż. Kartkę zostawił jednak sobie.
Rozdział 16 Wiedział, że ostatnie dni w Mieście będą trudne, tyle że nie w pełni zdawał sobie sprawę, jak bardzo. Przede wszystkim od chwili, kiedy drugi raz zszedł z rusztowania pod kopułą, późno w nocy, po powrocie z cesarskiego ślubu w pałacu i pracy przy świetle latarni nad ukończeniem wizerunku swoich córeczek, który miał być zniszczony niemal w chwili, kiedy stwardnieje zaprawa, Crispin był bardzo rzadko zupełnie trzeźwy. Nie był zachwycony obrazem samego siebie jako człowieka pijącego po to, by rozmyć ból, ale nie bardzo mógł też cokolwiek na to poradzić. Jedną z najgorszych rzeczy było oburzenie innych. Otaczało go ze wszystkich stron. Tak skryty człowiek znosił to z trudem. Życzliwi, roznamiętnieni przyjaciele (miał ich więcej, niż zdawał sobie sprawę, przecież nigdy ich nie liczył), przeklinający nowego cesarza, proponujący wino u siebie w domu lub w gospodzie. Albo późną nocą w kuchni kompleksu Błękitnych, gdzie Strumosus z Amorii perorował z wściekłą elokwencją na temat barbarzyństwa i jego obecności w cywilizowanym miejscu. Crispin poszedł tam, by zobaczyć się ze Skorcjuszem, lecz woźnica spał po zażyciu leków i mozaicysta wylądował w kuchni na późnej kolacji. Do kompleksu wrócił dopiero tuż przed odjazdem. Skorcjusz znów spał. Crispin porozmawiał chwilę z bassanidzkim lekarzem, tym, którego imię i adres podał mu Zoticus, zanim jeszcze Rustem pojawił się w Sarancjum. Nad tym też już przestał się zastanawiać: na świecie są po prostu rzeczy, których nigdy nie zrozumie, i nie wszystkie mają coś wspólnego z doktrynami świętej wiary. W końcu pożegnał się ze Skorcjuszem później tego samego wieczoru. W jego pokoju przebywało mnóstwo ludzi – najwyraźniej taka sytuacja nie była niczym nadzwyczajnym. Wymusiło to zdawkowość pożegnania, które dzięki temu okazało się łatwiejsze. Crispin przekonał się, że żywiołowość innych ludzi, znajdująca ujście w nadmiernym współczuciu dla niego, jest i męcząca, i upokarzająca. Ludzie tu przecież umierali. Umierają cały czas. Crispinowi odebrano zlecenie, ponieważ jego praca nie znalazła uznania. Takie rzeczy się zdarzają. W każdym razie usiłował zmusić się do postrzegania sytuacji w taki sposób, by inni poszli za jego przykładem. Nie poszli. Kiedy odwiedził Shirin i jej o tym powiedział, tancerka oznajmiła, że jest bezduszny (nie zrobił żadnej dowcipnej uwagi na temat jej doboru słów, to nie była odpowiednia pora) i bezczelnie kłamie, a potem ze łzami na policzkach wypadła z własnego saloniku. Danis, ptak wiszący jej u szyi, już w holu odezwał się w milczeniu, że Crispin jest głupcem niewartym darów, jakie posiada. Jakichkolwiek darów. Cokolwiek to znaczyło. Nie wróciła nawet, by go odprowadzić do drzwi. Zrobiła to jedna ze służących, a potem zamknęła je za nim. Artibasos, podający następnego popołudnia przyzwoicie rozwodnione dobre candariańskie wino, oliwki, świeży chleb i oliwę, zareagował inaczej. – Przestań! – zawołał, kiedy Crispin spróbował tego samego wyjaśnienia o skończeniu się czy odebraniu zlecenia. – Zawstydzasz mnie! – Crispin posłusznie zamilkł, wpatrując się w ciemne wino w swoim kubku. – Nie wierzysz w ani jedno swoje słowo. Mówisz tak tylko po to, żebym ja poczuł się lepiej. Włosy drobnego architekta sterczały prosto do góry, nadając mu niepokojący wygląd
człowieka właśnie przerażonego przez demona. – Niezupełnie – odparł Crispin. Pamiętał, jak Waleriusz przygładził te włosy owej nocy, kiedy pokazał Crispinowi kopułę, będącąjego darem. „Niewart jakichkolwiek darów”. Zaczerpnął tchu. – Nie tylko ty. Staram się wytłumaczyć sobie... znaleźć jakiś sposób... To na nic. Jak można powiedzieć coś takiego na głos i zachować dumę? Wszyscy bowiem mieli głęboką rację. Kłamał albo usiłował to robić. Czasami trzeba być w pewien sposób nieuczciwym, nawet względem samego siebie, by... żyć dalej. To oczywiste, że rzemieślnicy tracą zamówienia. Cały czas. Klienci nie płacą wystarczająco, by kontynuować pracę, biorą dragi ślub i zmieniają zdanie, wyjeżdżają za granicę. Albo nawet umierają, a ich synowie czy wdowy po nich mają inne pomysły na ozdobienie sufitu rodzinnej jadalni albo ścian sypialni w wiejskiej posiadłości. To prawda, wszystko, co mówił, było prawdą, lecz w głębi serca to i tak było kłamstwem. Jeśli się nad tym zastanowić, to dowodem na to było jego picie, które zaczynał rano, co rana. Crispin nie chciał się jednak nad tym zastanawiać. Spojrzał na kubek napełniony przez Artibasa i wychylił go, po czym wyciągnął do gospodarza po dolewkę. To, co się stało, to była śmierć. Serce chciało płakać. – Więcej już tam nie wejdziesz, prawda? – zapytał architekt. – Crispin potrząsnął głową. – Masz to w głowie, prawda? Całość? – Crispin skinął głową. – Ja też – rzekł Artibasos. Cesarz podążył na północ do Eubulusu z wojskiem, lecz mimo wszystko flota też wypłynęła. Dowodził nią strateg marynarki wojennej. Leontes, teraz Waleriusz III, nie był człowiekiem, który pozwoliłby na zmarnowanie takiej armady. Żaden dobry generał nie był takim człowiekiem. Statki, załadowane zapasami, machinami oblężnicznymi i bronią przeznaczoną na wojnę na zachodzie, zostały wysłane na wschód, na Morze Calchas, a potem na północ, przez dalekie cieśniny, by zarzuciły kotwice w pobliżu Mihrboru, na terytorium Bassanii. Wzięły na pokład dość żołnierzy, by lądowanie się udało. Armia posuwająca się lądem, oddziały, które miały wypłynąć do Bachiary, wielokrotnie przerastały liczebnością siły wysłane przez Shirvana do nękania Północy. Była to długo zbierana armia najeźdźcza i nowy cesarz zamierzał ją wykorzystać właśnie w ten sposób – lecz w innym miejscu. Bassanidzi złamali pokój. Był to błąd, zrodzony z chęci utrudnienia zachodniej inwazji oraz zrozumienia – dość dokładnego – pragnień i zamiarów Waleriusza II. Waleriusz II nie żył. Konsekwencje tego błędu spadły na głowy Bassanidów. Żołnierz Carullus, niegdyś z Czwartego Sauradyjskiego, potem bardzo krótko Drugiego Calizjańskiego, a ostatnio wchodzący w skład osobistej straży najwyższego stratega, nie znalazł się w żadnej z tych armii, ani wśród tych, którzy maszerowali czy jechali konno, ani wśród tych, co żeglowali. Był z tego w najwyższym stopniu niezadowolony. Nowy cesarz wciąż wyznawał stanowcze poglądy, stanowiące niemal jeden z elementów jego dobrze znanej pobożności, na temat wysyłania młodych mężów na wojnę, jeżeli istniały inne wyjścia. W armii tych rozmiarów inne wyjścia istniały. Co więcej, z powodu roli, jaką niektórzy z excubitores odegrali w zabójstwie,
przeprowadzono w ich szeregach dramatyczną i śmiercionośną czystkę. Między skazańcami niewątpliwie znajdowali się niewinni, znakomicie wyszkoleni ludzie, lecz było to ryzyko związane z przynależnością do małego, elitarnego oddziału w czasach, kiedy trudno było dociec absolutnej prawdy. Można by nawet powiedzieć, że zapłacili za to, iż nie udało im się wykryć zdrady wśród towarzyszy. Zdrada ta oczywiście umieściła na tronie nowego cesarza, ale nie trzeba chyba mówić, że to nieistotna kwestia. Narzekający ze swadą Carullus musiał zadowolić się kolejnym przesunięciem i awansem – kiedy został wyznaczony na jednego z trzech wysokich oficerów podlegających bezpośrednio dowódcy excubitores. Tym razem było to znaczne wyniesienie, i to na urząd dworski, a nie tylko wojskowy. – Czy masz pojęcie – burzył się pewnego wieczoru, spędziwszy dzień w kompleksie cesarskim na wchłanianiu informacji –– ile zmian ubrania potrzebuje człowiek na tym stanowisku? Jak często trzeba się codziennie przebierać? Ilu ceremoniałów mam się nauczyć? Chcesz wiedzieć, co trzeba włożyć, eskortując pieprzonych posłów z pieprzonego Karchu? Mogę ci powiedzieć! Zrobił to, ze szczegółami. Najwyraźniej mówienie dobrze mu robiło, a Crispin odkrył, że dobrze jest się zastanawiać nad cudzymi problemami (jakiekolwiek by one były). Co wieczór kończyli dzień w „Spina”; towarzyszyli im Pardos i Vargos, a przez ich lożę przewijali się rozmaici inni znajomi. Uznawano ją już za ich lożę. Carullus był znany i lubiany, a i Crispin najwyraźniej osiągnął niejaki rozgłos. Rozeszła się też wiadomość, że opuszcza Sarancjum. Ludzie wciąż się przy nich zatrzymywali. Pardos zaskoczył Crispina. Postanowił zostać w Mieście i mimo zmian w sprawach wiary nadal pracować tu w swoim fachu. Mając później czas na zastanawianie się, Crispin zrozumiał, jak źle oceniał swego byłego terminatora. Wyglądało na to, że Pardos, teraz pełnoprawny członek gildii, przy pracy nad pewnymi wizerunkami sam odczuwa pewien niepokój. Powiedział, że zaczęło się to podczas pracy nad zachowaniem tej wizji Dżada w Sauradii. Konflikt pobożności i rzemiosła, powiedział, jąkając się, świadomość własnej małości. – Wszyscy jesteśmy mali – sprzeciwił się Crispin, trzymając na stole dłoń zwiniętą w pięść. – Właśnie częściowo o to chodzi! Widząc jednak, że Pardos jest wyraźnie strapiony, nie drążył sprawy. Po co unieszczęśliwiać ludzi? Czy można zmienić czyjeś poglądy na wiarę, nawet poglądy przyjaciela? Mimo że Pardos bardzo przejmował się tym, co ma spotkać dzieło na kopule (uderzenia drzewcami włóczni i młotkami, strzaskane i osypujące się tessery), chętnie zająłby się tematami świeckimi i osiadłby w Sarancjum, przyjmując zlecenia od państwa na ozdabianie budynków administracyjnych czy od dworzan, kupców i gildii mogących pozwolić sobie na mozaiki. Powiedział, że mógłby nawet pracować dla stronnictw, wykonując sceny hipodromowe na ścianach i sufitach w ich kompleksach. Nowe doktryny zakazywały przedstawiania ludzi tylko w miejscu świętym. A osobom zamożnym mozaicysta wciąż mógł proponować pejzaże morskie, sceny myśliwskie, skomplikowane wzory na podłogach i ścianach. – Nagie kobiety i ich zabawki dla domów publicznych? – zapytał ze śmiechem Carullus, co wywołało rumieniec na twarzy młodszego mężczyzny i zmarszczenie brwi Vargosa. Żołnierz chciał jednak tylko zmienić nastrój.
Vargos z kolei natychmiast zaproponował, że pożegluje na zachód z Crispinem. Problem, z którym trzeba się zmierzyć. Następnego wieczoru Crispin, prawie trzeźwy, wybrał się z nim na spacer przez Miasto. Znaleźli gospodę nieopodal murów, daleko od kogokolwiek, kto mógłby ich rozpoznać, i przez jakiś czas rozmawiali sam na sam. W końcu Crispin odwiódł Vargosa od jego pomysłu, choć nie bez wysiłku i nie bez żalu. Vargos już się tu zadomowił. Mógł być kimś więcej niż tylko zwykłym robotnikiem – mógł zostać terminatorem u Pardosa, który byłby tym zachwycony. Vargos naprawdę lubił Miasto, o wiele bardziej, niż się spodziewał, a Crispin wymógł na nim przyznanie się do tego. Nie byłby pierwszym Inicyjczykiem, który zmusił cesarskie Miasto do przyjęcia go na swoje łono i zapewnienia mu przyzwoitego życia. Crispin także przyznał, że nie ma pojęcia, co będzie robił po powrocie do domu. Trudno mu było wyobrazić siebie układającego teraz wizerunki ryb, wodorostów i zatopionych statków na ścianie jakiegoś letniego domu w Baianie czy Mylazji. Nawet nie wiedział, czy w ogóle zostanie w Varenie. Nie mógłby przyjąć na siebie ciężaru życia Vargosa, który szedłby za nim wszędzie, dokąd zaprowadziłaby go niepewna ścieżka. W gruncie rzeczy to nie była przyjaźń, lecz coś innego, a Vargos był tu wolnym człowiekiem. Zawsze był niezależnym, wolnym człowiekiem. Vargos mówił mało, nie spierał się, a już na pewno nie lubił nikomu się narzucać. Podczas wywodu Crispina twarz Inicyjczyka wyjawiała niewiele, lecz ten wieczór był trudny dla nich obu. Na drodze coś się wydarzyło, co stworzyło między nimi więź. Więzi można zrywać, lecz trzeba za to płacić. Zaproszenie Vargosa do podróży na zachód stanowiło wielką pokusę. Jego obecność równoważyłaby niepewność Crispina co do jego własnej przyszłości. Rosły, pokryty bliznami służący, którego wynajął na zachodniej granicy Sauradii, by poprowadził go cesarskim traktem, stał się kimś, czyja obecność nadawała światu nieco stabilności. Coś takiego mogło się zdarzyć, jeśli wchodziło się z kimś do Drzewielasu i wychodziło z niego z powrotem. W ogóle nie rozmawiali o wydarzeniach tamtego dnia, lecz leżały one u podłoża wszystkiego, o czym mówili, oraz smutku rozstania. Dopiero na samym końcu Vargos powiedział coś, co na krótko wyciągnęło te sprawy na światło dzienne. – Płyniesz? – zapytał, kiedy płacili rachunek w gospodzie. – Nie idziesz drogą? – Bałbym się – odparł Crispin. – Carullus przydzieliłby ci straż. – Nie przeciwko temu, co mnie przeraża. Vargos skinął wtedy głową. – Nam... pozwolono wyjść z lasu – mruknął Crispin, przypominając sobie mgłę w Dniu Zmarłych, Linon na ciemnej, wilgotnej trawie. – Nie należy wystawiać tego na próbę przez powrót. Vargos znów skinął głową. Wyszli na ulicę. W kilka dni później właściwie musieli wynieść Carullusa ze „Spina”. Żołnierz wpadł w taki wir emocji, że sprawiało to prawie komiczne wrażenie: małżeństwo, błyskawiczny awans, który oznaczał jednoczesną rezygnację ze wspaniałej wojny, radość z tego, co przydarzyło się jego ukochanemu Leontesowi, skontrastowana z tym, co oznaczało to dla jego bliskiego przyjaciela, oraz codzienna świadomość szybko zbliżającej się daty wyjazdu Crispina.
Tego szczególnego wieczoru pił i mówił nawet więcej niż zwykle. Słuchacze byli niemal oszołomieni jego swadą: opowieściami, żartami i uwagami stanowiącymi nie kończący się strumień, doświadczeniami z pól bitew, wspomnieniami z wyścigów sprzed siedmiu lat, pamiętanymi okrążenie po okrążeniu. Pod koniec wieczoru rozszlochał się, mocno objął Crispina i ucałował go w oba policzki. Jego trzej towarzysze zaprowadzili go do domu. Zbliżając się do własnych drzwi, Carullus śpiewał pieśń zwycięstwa Zielonych. Najwyraźniej Kasja go usłyszała. Osobiście otworzyła drzwi; miała na sobie nocny strój, a w ręku trzymała świecę. Podtrzymywany z obu stron, Carullus zasalutował żonie, a potem – wciąż śpiewając – ruszył niepewnie po schodach na górę. Crispin został sam z Kasją w korytarzu przy drzwiach. Gestem ręki zaprosiła go do pokoju frontowego. Oboje milczeli. Crispin przyklęknął i przeganiał ogień żelaznym pogrzebaczem. Po chwili z góry zeszli dwaj pozostali mężczyźni. – Nic mu nie będzie – orzekł Vargos. – Wiem – powiedziała Kasja. – Dziękuję. Na chwilę zapadła cisza. – Zaczekamy na ulicy – zaproponował Pardos. Crispin usłyszał, jak zamykają się za nimi drzwi. Wstał. – Kiedy odpływasz? – zapytała Kasja. Wyglądała cudownie. Zyskała na wadze, straciła przestraszony wyraz oczu, który pamiętał Crispin. „Jutro mnie zabiją”. Pierwsze słowa, jakie wyrzekła do niego. – Za trzy dni – odpowiedział. – Ktoś najwyraźniej wspomniał o tym, że szukam statku, wiadomość się rozniosła i senator Bonosus był łaskaw zawiadomić mnie, że mogę wsiąść na jego statek handlowy płynący do Megarium. To ładnie z jego strony. Statek nie jest szybki, ale dowiezie mnie na miejsce. O tej porze roku będzie już łatwo przepłynąć zatokę z Megarium do Mylazji. Potem wzdłuż wybrzeża i w głąb lądu. Do Vareny. Uśmiechała się lekko, słuchając go. – Mówisz zupełnie jak mój mąż. Wiele słów w odpowiedzi na proste pytanie. – Crispin roześmiał się. Znów zapadła cisza. – Czekają na ciebie – powiedziała. Skinął głową. Poczuł nagle ucisk w gardle. Jej też już nigdy nie zobaczy. Odprowadziła go do drzwi frontowych. Odwrócił się. Ujęła jego twarz obiema dłońmi i, wspinając się na palce, pocałowała go w usta. Była miękka, pachnąca i ciepła. – Dziękuję ci za moje życie – rzekła. Odchrząknął. Kręciło mu się w głowie, nie wiedział, co powiedzieć. Za dużo wina. Zabawne: potok słów, kompletny brak słów. Otworzyła drzwi. Wyszedł chwiejnie na próg, pod gwiazdy. – Masz rację, że wyjeżdżasz – powiedziała cicho Kasja. Położyła mu dłoń na piersi i lekko pchnęła. – Wracaj do domu i miej dzieci, mój drogi. A potem zamknęła drzwi, nim zdołał cokolwiek powiedzieć na coś tak zdumiewającego. To naprawdę było zdumiewające. Są na świecie ludzie, którzy mogą – i chcą – mówić mu takie rzeczy. A przynajmniej jedna osoba. – Przejdźmy się trochę – zaproponował swoim dwóm towarzyszom, czekającym pod ścienną lampą. Obaj byli małomówni i zupełnie mu się nie narzucali. Zostawili go własnym myślom, sami zajęli się swoimi; idąc wolno przez ulice i place, dawali mu swoją obecnością
bezpieczeństwo i towarzystwo. Widywali strażników prefekta miejskiego, gospody i zajazdy znów były otwarte, choć Miasto formalnie wciąż trwało w żałobie. Oznaczało to, że teatry są zamknięte, a rydwany nie będą się ścigać, lecz Sarancjum żyło w wiosennej ciemności zapachami, dźwiękami i poruszeniami widocznymi w świetle latarni. Z jakichś drzwi zawołały do nich dwie kobiety. Crispin zobaczył ognik błyskający w zaułku, jeden z tych, do których musiał się przyzwyczaić, pojawiających się znikąd i znikających, ledwie się je zobaczyło. Półświat. Poprowadził pozostałych w dół, do portu. Flota wypłynęła, zostawiając ze statkami kupieckimi i rybackimi łodziami tylko zwykły kontyngent okrętów. Nabrzeża zawsze są bardziej niebezpieczne od innych dzielnic miasta. Dwaj towarzysze Crispina, idący obok siebie nieco z tyłu, zbliżyli się do niego. Trzej rośli mężczyźni mogli czuć się bezpiecznie, nawet tutaj. Crispin prawie wytrzeźwiał. Podjął decyzję i zamierzał wprowadzić ją w życie: wstać następnego rana, zjeść posiłek bez wina, pójść do łaźni i kazać się tam ogolić (miał to już w zwyczaju; zarzuci go na morzu). Tyle pożegnań, myślał, spacerując z dwoma przyjaciółmi nocą w porcie i wciąż słysząc słowa Kasji. Niektóre jeszcze trzeba ponowić, do niektórych nigdy już nie dojdzie. „Wszystko zostanie zniszczone”. Po drodze stale zaglądał w wejścia do domów i zaułki. Kiedy zawołały do nich te kobiety, proponując siebie i obiecując rozkosz oraz zapomnienie, odwrócił się i spojrzał na nie. Dotarli do wody. Poszli dalej, wspinając się uliczkami prowadzącymi w głąb miasta. Milczenie towarzyszy Crispina było ich darem dla niego. Opuszczał ich. Sarancjum opuszczało jego. Obok nich przeszły dwie kobiety. Jedna zatrzymała się i zawołała do nich. Crispin też się zatrzymał, spojrzał na nią, odwrócił się. Wiedział, że ona potrafi dowolnie zmienić głos. Prawdopodobnie potrafi też wyglądać jak zupełnie inna kobieta. Sceniczne sztuczki. Jeśli żyje. W końcu przyznał się sam przed sobą: spacerował w mroku Miasta, myśląc, że jeśli ona wciąż tu jest, to gdyby go zobaczyła, mogłaby do niego zawołać, by się pożegnać. Czas do łóżka. Wrócili. Wpuściła ich zaspana służąca. Życzył im dobrej nocy. Rozeszli się do swoich pokojów. Crispin poszedł na górę do siebie. Czekała tam Shirin. „Niektóre pożegnania trzeba jeszcze ponowić”. Zamknął za sobą drzwi. Siedziała na łóżku, założywszy nogę na nogę. Obrazy wywołujące obrazy. Tym razem żadnego sztyletu. Inna kobieta. – Jest bardzo późno. Jesteś trzeźwy? – W miarę – odparł. – Poszliśmy na długi spacer. – Carullus? Potrząsnął głową. – Właściwie zanieśliśmy go do domu. Shirin uśmiechnęła się lekko. – Nie wie, co ma świętować, a po czym rozpaczać. – Mniej więcej o to właśnie chodzi. Jak tu weszłaś? Wygięła brwi. – Moja lektyka czeka po drugiej stronie ulicy. Nie widziałeś jej? Jak weszłam? Zastukałam do drzwi. Otworzyła je jedna z twoich służących. Powiedziałam, że jeszcze się nie pożegnaliśmy, i zapytałam, czy mogę na ciebie zaczekać. Pozwolili mi wejść na górę. –
Pokazała ręką na szklankę wina obok siebie. – Zadbali o mnie. A jak wchodzi większość twoich gości? Myślałeś, że wspięłam się przez okno, by uwieść cię we śnie? – Nie jestem aż takim szczęściarzem – mruknął i usiadł na krześle przy oknie. Bardzo tego potrzebował. Skrzywiła się. – W większości wypadków mężczyźni są lepsi, kiedy nie śpią. Chociaż o kilku, którzy przysyłają mi prezenty, mogłabym powiedzieć coś przeciwnego. Crispinowi udało się uśmiechnąć. Na szyi Shirin wisiała na rzemyku Danis. Przyszły obie. Trudno. Ostatnio wszystko było trudne. Nie potrafił jednak powiedzieć, co jest powodem tego spotkania i samo to już stanowiło część problemu. – Perteniusz znów sprawia kłopoty? – zapytał. – Nie. Jest z wojskiem. Powinieneś o tym wiedzieć. – Nie śledzę poruszeń wszystkich ludzi. Błagam o wybaczenie. Powiedział to głosem ostrzejszym, niż zamierzał. Przeszyła go wzrokiem. – Mówi, że ma ochotę cię zabić – odezwała się Danis. – Sama to powiedz – warknął Crispin. – Nie chowaj się za ptakiem. – Nie chowam się. W przeciwieństwie do niektórych ludzi. Mówienie takich rzeczy na głos nie jest... grzeczne. Roześmiał się wbrew samemu sobie. Etykieta półświata. Też się uśmiechnęła. Niechętnie. Zapadło krótkie milczenie. Czuł w pokoju jej perfumy. Używały ich dwie kobiety na świecie. A raczej tylko jedna, bo druga prawdopodobnie już nie żyje albo wciąż się ukrywa. – Nie chcę, żebyś wyjeżdżał – powiedziała Shirin. Patrzył na nią bez słowa. Uniosła drobny podbródek. Już dawno temu uznał, że jej rysy są przyjemne, ale nieruchome nie przykuwają uwagi. Twarz Shirin ożywała w śmiechu, bólu, gniewie, smutku, strachu, a jej uroda przyciągała wtedy uwagę i rodziła pożądanie. Działo się też tak, kiedy Shirin się ruszała; wdzięk tancerki, gibkość jej ciała dawały do zrozumienia, że mogą zaspokoić ledwie uświadomione potrzeby fizyczne. Była istotą, której nigdy nie uda się przedstawić w nieruchomym dziele sztuki. – Nie mogę zostać, Shirin. Nie teraz. Wiesz, co się stało. Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, nazwałaś mnie kłamcą i idiotą za próby... zbagatelizowania tego wszystkiego. – To Danis nazwała cię idiotą – poprawiła go i znów zamilkła. Teraz ona patrzyła na niego. I po długiej chwili Crispin ubrał tę myśl w słowa: – Nie mogę cię prosić, byś popłynęła ze mną, moja droga. – Podbródek uniósł się nieco wyżej. Ani słowa. Oczekiwanie. – Myślałem o tym – mruknął. – To dobrze. – Nawet nie wiem, czy zostanę w Varenie ani co będę robić. – Ach. Trudne życie wędrowca. Nie można tego dzielić z kobietą. – Nie... z tą kobietą. – Był teraz zupełnie trzeźwy. – Jesteś właściwie drugą cesarzową Sarancjum, moja droga. Jesteś rozpaczliwie potrzebna nowym władcom. Chcą ciągłości, chcą, by ludzie mieli rozrywkę. Możesz się spodziewać jeszcze więcej tego, co już masz. – I rozkazu poślubienia cesarskiego sekretarza?
Zamrugał. – Wątpię. – Och. Doprawdy? Widzę, że wiesz wszystko o tutejszym dworze. – Znów spojrzała na niego z gniewem. – A więc może zostaniesz? Kiedy Gezjusz umrze, wykastrują cię i zrobią z ciebie kanclerza. Spojrzał na nią i po chwili powiedział: – Powiedz prawdę, Shirin. Naprawdę boisz się, że zostaniesz zmuszona do poślubienia kogoś – kogokolwiek – właśnie teraz? Milczenie. – Nie o to chodzi – rzekła Danis. A więc nie powinna o tym wspominać, pomyślał, ale tego nie powiedział. Nie powiedział, ponieważ serce mu się krajało. Córka Zotika, na swój sposób równie odważna co jej ojciec. – Czy sprzedałaś... czy Martinian sprzedał gospodarstwo twojego ojca? Potrząsnęła głową. – Nie poprosiłam go o to. Zapomniałam ci powiedzieć. Poprosiłam, żeby znalazł dzierżawcę. Zrobił to. Napisał do mnie kilka listów. Wiele mi o tobie powiedział. Crispin znów zamrugał. – Rozumiem. O tym też zapomniałaś mi powiedzieć? – Chyba po prostu nie rozmawialiśmy wystarczająco często. Uśmiechnęła się. – No właśnie – dodała Danis. Crispin westchnął. – To przynajmniej wygląda na prawdę. – Cieszę się, że się zgadzasz. Upiła wina. Spojrzał na nią. – Jesteś zła. Wiem o tym. Co mam zrobić? Chcesz, żebym wziął cię do łóżka, moja droga? – Jako lekarstwo na mój gniew? Nie, dziękuję. – Jako lekarstwo na ten smutek. Milczała. – Mam powiedzieć, że żałuje, że w ogóle tu przybyłeś – rzekła Danis. – Oczywiście kłamię – dodała głośno Shirin. – Wiem. Chcesz, żebym poprosił cię, byś pojechała ze mną na Zachód? Spojrzała na niego. – A chcesz, żebym pojechała z tobą na Zachód? – Czasami tak, chcę – przyznał się, w takim samym stopniu przed samym sobą, jak przed nią. Wypowiedzenie tych słów przyniosło mu ulgę. Zobaczył, jak kobieta bierze głęboki oddech. – No, to już jakiś początek – mruknęła. – Pomaga też na gniew. Teraz mógłbyś wziąć mnie do łóżka z innych powodów. Roześmiał się. – Och, moja droga. Nie sądzisz, że ja... – Wiem. Nie mów tego. Nie mogłeś myśleć o... tym, kiedy tu przybyłeś, ze znanych mi powodów. A teraz nie możesz z... nowych powodów, które też znam. O co zatem chcesz mnie poprosić?
Miała na głowie miękką, ciemnozieloną czapeczkę z rubinem. Płaszcz położyła na łóżku obok siebie. Jej suknia była jedwabna, zielona jak czapeczka, ozdobiona złotem. Złote były też kolczyki i pierścienie błyskające na palcach. Pomyślał, patrząc na nią, zagarniając ten wizerunek, że nigdy nie stanie mu talentu, by przedstawić ją taką, jaka jest w tej chwili, nawet tak nieruchoma. Powiedział ostrożnie: – Nie sprzedawaj jeszcze gospodarstwa. Może będziesz chciała... odwiedzić swoją posiadłość w zachodniej prowincji. Jeśli będzie to prowincja. – Będzie. Uznałam, że cesarzowa Gisel wie, czego chce i jak to osiągnąć. Sam tak myślał. Nie powiedział tego. W tej chwili nie chodziło o cesarzową. Stwierdził, że serce mocno mu bije. – Mogłabyś nawet... coś zainwestować, w zależności od rozwoju wydarzeń. Gdybyś chciała porady, to Martinian wykazuje w takich sprawach wiele sprytu. Uśmiechnęła się do niego. – W zależności od rozwoju wydarzeń? – Postanowień... Gisel. – Gisel – mruknęła. Czekała. Zaczerpnął tchu. Być może to był błąd; jej perfumy były wszechobecne. – Shirin, nie ma powodu, dla którego powinnaś opuścić Sarancjum i dobrze o tym wiesz. – Tak? – powiedziała zachęcająco. – Ale pozwól mi wrócić do domu i zobaczyć, co... no, pozwól mi... No dobrze, jeżeli rzeczywiście kogoś tu poślubisz, z wyboru, to będę... na krew Dżada, kobieto, co chcesz, żebym ci powiedział? Wstała. Uśmiechnęła się. Poczuł się bezradny w zetknięciu z pokładami znaczeń tego uśmiechu. – Właśnie to zrobiłeś – mruknęła. I pochylając się, zanim zdążył wstać, ucałowała go niewinnie w policzek. – Do widzenia, Crispinie. Szczęśliwej podróży. Spodziewam się, że szybko napiszesz. Może coś o posiadłościach? O takich rzeczach. O takich rzeczach. Wstał. Odchrząknął. Kobieta pociągająca jak blask księżyca w ciemną noc. – Za pierwszym razem, kiedy się poznaliśmy, pocałowałaś mnie lepiej. – Wiem – odparła słodko. – Być może popełniłam błąd. Znów się uśmiechnęła, podeszła do drzwi, sama je sobie otworzyła i wyszła. Crispin stał jak skamieniały. – Idź spać – odezwała się Danis. – Służące nas wypuszczą. Dobrej podróży, każe powiedzieć. – Dziękują – wysłał myśl, zanim przypomniał sobie, że one ich nie rozumieją. Nagle zapragnął sam je zrozumieć. Nie położył się. Nie miałoby to sensu. Przez długi czas siedział na krześle przy oknie. Zobaczył na tacy szklankę z winem i butelkę, ale nie wziął ich do ręki, nie napił się. Wcześniej tego wieczoru, na ulicy, coś sobie w związku z tym obiecał. Cieszył się z porannej trzeźwości. Kiedy zszedł na dół, czekała na niego wiadomość – właściwie spodziewał się jej – doręczona o świcie. Zjadł, powodowany impulsem poszedł do kaplicy z Vargosem i Pardosem, a potem do łaźni, gdzie kazał się ogolić; następnie złożył kilka wizyt w kompleksie Błękitnych i gdzie indziej. Ten dzień, ta noc, jeszcze jeden dzień, i po wszystkim.
„Niektóre pożegnania trzeba jeszcze ponowić”. Zbliżało się jedno z nich. W pałacu. – Przez wzgląd na wspomnienia – rzekła cesarzowa Sarancjum – zastanawiałam się nad workiem po mące. – Jestem wdzięczny, pani moja, że poprzestałaś na zastanawianiu się. Gisel uśmiechnęła się. Stała przy biurku, gdzie otwierała nożykiem zapieczętowaną korespondencję i meldunki. Leontes przebywał na północnym wschodzie z wojskiem, lecz cesarstwem trzeba było zarządzać, przeprowadzić je przez zmiany. Crispin pomyślał, że Gisel i Gezjusz na pewno to robią. Przeszła przez pokój i usiadła. Wciąż trzymała w dłoni nóż do papieru. Crispin spostrzegł, że ma on rękojeść z kości słoniowej, wyrzeźbioną w kształcie twarzy. Cesarzowa zauważyła jego spojrzenie i uśmiechnęła się. – Dostałam go od ojca, kiedy byłam bardzo mała. To jego twarz. Rękojeść można odkręcić. – Pokazała, jak to się robi. W jednej ręce trzymała kość słoniową, w drugiej samo ostrze. – Kiedy wsiadałam na statek, by tu przypłynąć, miałam go pod ubraniem i wciąż go ukrywałam, kiedy przybiliśmy do brzegu. – Spojrzał na nią. – Przecież nie wiedziałam, co zamierzają ze mną zrobić. Na... samym końcu czasami możemy mieć jedynie wpływ na to, jak odejdziemy. Crispin odchrząknął, rozejrzał się po komnacie. Byli prawie sami; w pokojach Gisel w Pałacu Trawersyńskim, które niegdyś były pokojami Alixany, towarzyszyła im tylko jedna służąca. Nie było czasu, by cokolwiek tu zmienić. Inne, ważniejsze sprawy. Róża zniknęła. Alixana chciała tu mieć delfiny. Zabrała go z sobą, by je zobaczył w cieśninach. Kiedy Crispin przyszedł pod Spiżowe Wrota i oznajmił swoje przybycie, czekał już tam na niego kanclerz Gezjusz, uśmiechnięty i zadowolony, by osobiście zaprowadzić go do Gisel. Potem zostawił ich samych. Crispin zdał sobie sprawę, że to późne zaproszenie nie ma w sobie żadnego ukrytego znaczenia: w kompleksie cesarskim pracuje się do późna, szczególnie podczas wojny i kampanii dyplomatycznej już rozpoczynającej się w Bachiarze. Został zaproszony na spotkanie z cesarzową, kiedy znalazła dla niego chwilę w wypełnionym zajęciami dniu. Rodak odpływający do domu, który przyszedł się pożegnać. Teraz nie było żadnej tajemnicy, żadnego uprowadzania po ciemku, żadnej osobistej wiadomości, która, gdyby została ujawniona, mogła sprowadzić na niego śmierć. To należało do przeszłości. Crispin odbył podróż, Gisel odbyła nawet dalszą. On wracał. Zastanawiał się, co zastanie w Varenie, w miejscu, gdzie w gospodach przez rok po pijanemu robiono zakłady na temat długości życia królowej. Wygrywano je i przegrywano. A ci z antyjskich możnowładców, którzy chcieli ją zamordować i rządzić za nią... co się teraz z nimi stanie? – Gdybyś robił plany nieco szybciej, mógłbyś popłynąć cesarskim statkiem – rzekła Gisel. – Wyruszył przed dwoma dniami z moimi listami do Eudrica i Kerdasa. Spojrzał na nią. Znów to niesamowite poczucie, że królowa potrafi czytać mu w myślach. Zastanawiał się, czy na każdym sprawia takie wrażenie. Zastanawiał się, jak można być na tyle głupim, by obstawiać zakłady przeciwko niej. W tej chwili akurat odwróciła wzrok, nakazując gestem służącej, by podała mu wino. Przyniosła je na złotej tacy wysadzanej na brzegu kamieniami szlachetnymi. Bogactwa Sarancjum, niewyobrażalne tutejsze skarby. Nalał sobie wina, dodał wody. – Widzę, że jesteś ostrożnym człowiekiem – rzekła cesarzowa Gisel. Uśmiechnęła się z rozmysłem.
Też pamiętał te słowa. To samo powiedziała za pierwszym razem, w Varenie. To wieczorne spotkanie miało taką dziwną atmosferę. Przemierzona w pół roku odległość. Potrząsnął głową. – Czuję, że potrzebny mi jasny umysł. – Czy zwykle jest inaczej? Wzruszył ramionami. – Sam myślałem o uzurpatorach. Co się stanie? Czy wolno zapytać, Wasza Wysokość? Oczywiście miało to znaczenie. Wracał do siebie, była tam matka, dom, przyjaciele. – To zależy od nich. Głównie od Eudrica. Oficjalnie zaproponowałam mu, by w imieniu cesarza Waleriusza III został gubernatorem nowej sarantyńskiej prowincji Bachiary. Crispin wytrzeszczył oczy, a potem opanował się i spuścił wzrok. To jest cesarzowa. Na cesarzową nie należy gapić się z otwartymi ustami. – Chcesz nagrodzić człowieka, który... – Usiłował mnie zabić? Skinął głową. Uśmiechnęła się. – Kto spośród antyjskiej szlachty nie życzył mi w ostatnim roku śmierci, Caiusie Crispusie? Nie było takiej osoby. Wiedzieli o tym nawet Rhodianie. Kogo mogłabym wybrać, gdybym ich wszystkich wyeliminowała? Najlepiej obdarzyć władzą tego, kto wygrał, prawda? To dowód zdolności. A on będzie żył... w niejakim strachu, jak sądzę. Stwierdził, że znów się zapatrzył. Nic nie mógł na to poradzić. Domyślał się, że cesarzowa ma dwadzieścia lat, a może nawet nie tyle. Wyrachowana i dokładna jak... jak monarchini. Córka Hildrica. Ci ludzie żyją w innym świecie. Nagle pomyślał, że taki był Waleriusz. Właściwie myślał bardzo szybko. – A patriarcha w Rhodias? – Brawo – skwitowała to Gisel. – Dla niego są na tym statku osobne listy. Jeśli się zgodzi, należy zakończyć dżadyckie schizmy. Wschodni patriarcha znów przyjmie jego prymat. – W zamian za...? – Oświadczenia wspierające zjednoczenie cesarstwa, Sarancjum jako cesarską siedzibę oraz pewne określone kwestie doktrynalne proponowane przez cesarza. Wszystko to było tak zgrabne i rozwijało się tak szybko. Trudno mu było opanować gniew. – A w skład tych kwestii ma oczywiście wejść przedstawianie Dżada w kaplicach i sanktuariach. – Oczywiście – mruknęła, niewzruszona. – Ma to wielkie znaczenie dla cesarza. – Wiem. – Wiem, że wiesz. – Zapadło milczenie. – Spodziewam się, że sprawy związane z rządzeniem będą łatwiejsze do rozwiązania niż kwestie wiary. Powiedziałam to Leontesowi. – Crispin nadal milczał. – Rano jeszcze raz poszłam do Wielkiego Sanktuarium – dodała po chwili. – Skorzystałam z przejścia, które mi pokazałeś. Chciałam ponownie zobaczyć kopułę. – Zanim zaczną rozbijać mozaiki, chciałaś powiedzieć? – Tak – odparła z niezmąconym spokojem. – Zanim to się zacznie. Powiedziałam ci, kiedy przechodziliśmy tamtędy w nocy, że teraz lepiej rozumiem sprawy, o których
rozmawialiśmy podczas naszego pierwszego spotkania. – Czekał. – Narzekałeś na swoje narzędzia. Pamiętasz? Powiedziałam ci, że są najlepsze, jakie mamy. Że była wojna i zaraza. – Pamiętam. Gisel uśmiechnęła się lekko. – Powiedziałam ci prawdę. To, co ty mi powiedziałeś, było czymś więcej: zobaczyłam, co może zrobić mistrz dysponujący odpowiednimi materiałami. Pracując nad kaplicą mego ojca, byłeś ograniczony jak strateg dowodzący na polu bitwy tylko rolnikami i robotnikami. Robotnikiem był jego ojciec. Tak właśnie zginął. – Z całym szacunkiem, pani moja, to porównanie nie jest najlepsze. – Wiem. Pomyśl jednak później o nim. Kiedy przyszło mi dziś rano do głowy, byłam z niego zadowolona. Okazywała wielką łaskę, prawiąc mu komplementy i zapraszając na prywatną audiencję tylko po to, by się z nim pożegnać. Nie miał żadnego powodu do zgryźliwości. Wstąpienie Gisel na ten tron mogło uratować od zniszczenia kraj rodzinny ich obojga. Skinął głową i potarł gładki podbródek. – Zapewne będę miał na to dużo czasu na pokładzie statku, Wasza Wysokość. – Jutro? – zapytała. – Pojutrze. Później miał sobie uświadomić (dużo czasu na pokładzie statku), że wiedziała o tym, że kierowała tylko rozmową. – Ach. A więc wciąż kończysz różne sprawy. – Tak, Wasza Wysokość. Chociaż moim zdaniem już je zakończyłem. – Zapłacono ci wszystkie zaległe sumy? Chcemy, aby zostało to właściwie załatwione. – Tak, pani moja. Kanclerz był na tyle łaskaw, że zajął się tym osobiście. Spojrzała na niego. – Zawdzięcza ci życie. My oczywiście też... zdajemy sobie sprawę z naszego długu wobec ciebie. Potrząsnął głową. – Byłaś moją królową. Jesteś moją królową. Nie zrobiłem niczego, co... – Dwa razy zrobiłeś coś, co było nam potrzebne, podejmując osobiste ryzyko. – Zawahała się. – Nie będę się zbytnio rozwodzić nad tą drugą sprawą... – Zauważył, że mówi teraz od siebie. – Ale pochodzę z Zachodu i jestem dumna z tego, co możemy im tutaj pokazać. Żałuję, że... okoliczności wymagają zniszczenia twojego dzieła. – Spuścił wzrok. Cóż tu można powiedzieć? To była śmierć. – Ponadto przy tym wszystkim, czego się dowiedziałam w ciągu kilku ostatnich dni, przyszło mi do głowy, że jest jeszcze jedna osoba, z którą mógłbyś pragnąć się zobaczyć przed wypłynięciem. Crispin podniósł wzrok. Gisel z Antów, Gisel z Sarancjum patrzyła na niego swoimi błękitnymi oczyma. – Ona jednak nie będzie mogła zobaczyć ciebie – rzekła. Znów były delfiny. Zastanawiał się, czy je zobaczy i miał świadomość, że w jego wątpliwościach jest coś śmiertelnie głupiego i próżnego: jakby te morskie stworzenia miały się pojawić albo nie, w związku z czymkolwiek, co robią mężczyźni i kobiety w miastach, na lądzie. A gdyby spojrzeć na to w inny sposób (choć była to herezja), w Sarancjum i w jego
okolicach było ostatnio bardzo wiele dusz do przenoszenia. Znajdował się na niewielkim, zgrabnym cesarskim żaglowcu, na którego pokład wszedł, pokazując cienki sztylet Gisel z wizerunkiem jej ojca na rękojeści z kości słoniowej. Podając mu go, powiedziała, że to prezent, dzięki któremu będzie ją pamiętał. Co prawda powiedziała też, że spodziewa się przybyć do Vareny przed upływem zbyt wielu lat. Jeśli wszystko potoczy się tak jak powinno, w Rhodias odbędą się uroczystości. Przybycie Crispina poprzedził list, informujący załogę, że osoba, która pokaże wizerunek ojca cesarzowej, może popłynąć do miejsca zakazanego dla innych. On już tam kiedyś był. Styliane nie trzymano w celach więziennych pod pałacami. Ktoś o ostrzejszym poczuciu ironii i kary – najprawdopodobniej Gezjusz, który przeżył tyle gwałtownych wydarzeń – wybrał dla niej inne miejsce, gdzie mogłaby dożyć swych dni darowanych jej przez nowego cesarza na znak miłosierdzia dla byłej żony, a dla ludu jako symbol łaskawości. Znowu obserwując delfiny wyskakujące z wody obok żaglowca, Crispin pomyślał, że naprawdę nie trzeba patrzeć dalej niż na Leontesa na Złotym Tronie i Styliane na wyspie, by znaleźć dość ironii. Przybili do brzegu, zacumowali, a załoga wysunęła dla niego trap. Jedyny gość, jedyna osoba wysiadająca w tym miejscu na ląd. Wspomnienia i obrazy. Niemal wbrew woli popatrzył na miejsce, gdzie Alixana zrzuciła na kamienie płaszcz i skąd odeszła. Śniło mu się ono, skąpane w blasku księżyca. Na spotkanie żaglowca wyszło dwóch excubitores. Jeden z tych, którzy przypłynęli, zszedł z trapu i chwilę cicho z nimi rozmawiał. Zaprowadzili Crispina bez słowa ścieżką wśród drzew. Śpiewały ptaki, promienie słońca wpadały ukośnie przez baldachim gałęzi. Wyszli na polanę, na której w dniu zabójstwa Waleriusza zginęli żołnierze. Nikt nic nie mówił. Crispin uświadomił sobie, że wbrew swoim największym wysiłkom czuje głównie strach. Żałował, że tu przyszedł. Właściwie nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego to zrobił. Żołnierze zatrzymali się, a jeden z nich wskazał mu największy z budynków. Niepotrzebnie. Ten sam dom, w którym przebywał jej brat. Oczywiście. Była jednak pewna różnica. Okna otwarte ze wszystkich stron, zakratowane, lecz nie zasłonięte okiennicami, by poranne słońce mogło wpadać do środka. Zdziwiło go to nieco. Ruszył do przodu. Zauważył straże. Trzech ludzi. Spojrzeli na jego eskortę i najwyraźniej otrzymali jakiś znak. Crispin nie odwrócił się. Jeden ze strażników otworzył mu drzwi. Ani słowa. Zastanawiał się, czy zakazano im mówić, by uniknąć jakiejkolwiek możliwości przekupstwa. Wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim. Usłyszał zgrzyt klucza. Nie ryzykowali. Na pewno wiedzą, co zrobiła uwięziona. Uwięziona siedziała spokojnie na krześle pod przeciwną ścianą, profilem do Crispina, nieruchoma. Żadnej widocznej reakcji na jego przybycie. Crispin spojrzał na nią i poczuł, jak strach znika, zastąpiony mnóstwem innych rzeczy, których nie potrafiłby nawet zacząć klasyfikować. – Powiedziałam, że nie będę jadła – odezwała się. Nie odwróciła głowy, nie widziała go. Nie mogła go widzieć. Nawet stamtąd, gdzie stał, z drugiego końca pokoju, Crispin spostrzegł, że wyłupiono jej oczy. Czarne oczodoły w miejsce pamiętanej jasności. Wyobraził sobie, walcząc jednocześnie z tym obrazem, podziemne pomieszczenie,
narzędzia, płonący ogień, pochodnie, zbliżających się do niej rosłych mężczyzn o grubych, wprawnych kciukach. „Jeszcze jedna osoba, z którą mógłbyś pragnąć się zobaczyć”, powiedziała Gisel. – Wcale ci się nie dziwię – powiedział. – Jedzenie na pewno jest tu okropne. Wzdrygnęła się. Crispina ogarnęła na ten widok litość: kobieta tak bezgranicznie opanowana, tak odporna na konsternację, została zmuszona do takiej reakcji zaledwie przez nieoczekiwany głos. Spróbował sobie wyobrazić, jak to jest być niewidomym. Brak koloru i światła, kontrastów, odcieni, ich bogactwa i gry. Nic gorszego w świecie. Pomyślał, że lepsza już byłaby śmierć. – Rhodianin – odezwała się. – Przyszedłeś przekonać się, jak to jest przespać się ze ślepą kobietą? Apetyt na coś nowego? – Nie – odparł, zachowując spokój. – Wydaje się, że w ogóle go nie mam, podobnie jak ty. Przyszedłem się pożegnać. Jutro wyjeżdżam do domu. – Skończyłeś tak szybko? Ton jej głosu zmienił się. Nie odwróciła głowy. Ścięto jej prawie całe złociste włosy. Inną kobietę mogłoby to oszpecić. U Styliane uwydatniło jedynie perfekcję policzka i kości pod wciąż sinym, pustym oczodołem. Pomyślał, że nie naznaczyli jej. Tylko oślepienie. Tylko oślepienie. I to więzienie na wyspie, gdzie jej brat spędzał dni w ciemności, spalony i płonący od wewnątrz, pozbawiony wszelkiego światła. „Oto, pomyślał Crispin, wyraźny znak świadczący o naturze tej kobiety, o jej dumie: światło zalewające pokój, bezużyteczne dla niej, darowane jedynie wchodzącemu”. Mieli tu wchodzić tylko milczący strażnicy, dzień po dniu – lecz Styliane Daleina nie zamierzała się ukrywać, osłaniać ciemnością. Jeśli ma się z nią do czynienia, trzeba zaakceptować to, co się widzi. Zawsze tak było. – Już skończyłeś swoją pracę? – powtórzyła. – Nie – odparł cicho. Już bez goryczy. Nie tutaj, nie przy takim widoku. – Ostrzegałaś mnie, dawno temu. – Ach. To. Już? Nie myślałam, że nastąpi to... – Tak szybko? – Tak szybko. Powiedział ci, że twoja kopuła to herezja. – Tak. Co prawda zrobił to osobiście. Odwróciła się do niego. Wtedy zobaczył, że jednak ją naznaczyli. Lewa strona jej twarzy została napiętnowana znakiem mordercy: proste ostrze w kręgu mającym oznaczać słońce boga. Rana była pokryta zakrzepłą krwią, a skóra wokół niej zaczerwieniona. Pomyślał, że trzeba jej lekarza, i że raczej go tu nie sprowadzą. Policzek zeszpecony paskudną blizną, uczynioną przez ogień. I znów ktoś z mrocznym poczuciem ironii. A może tylko osoba w zamkniętym, dźwiękoszczelnym pomieszczeniu pod ziemią, całkowicie nieczuła na takie sprawy, wykonująca jedynie w kompleksie cesarskim w Sarancjum odpowiednie polecenia machiny sprawiedliwości. Chyba wydał jakiś dźwięk. Uśmiechnęła się; pamiętał ten wyraz jej twarzy, przebiegły i pewny siebie. Teraz ten widok sprawiał mu ból. – Jesteś do głębi serca przejęty moją trwałą urodą? Crispin z trudem przełknął ślinę. Wziął głęboki oddech.
– Prawdę mówiąc, tak. Wolałbym, żeby tak nie było. To ją na chwilę uciszyło. – Przynajmniej jesteś uczciwy. Przypominam sobie, że go lubiłeś. Ich oboje. – To byłoby ze strony rzemieślnika arogancją. Wielce go podziwiałem. – Po chwili dodał: – Ich oboje. – A Waleriusz był oczywiście twoim patronem, gwarancją całej twojej pracy. Która teraz przepadnie. Biedny Rhodianin. Nienawidzisz mnie? – Chciałbym – odparł w końcu. Tyle światła w pokoju. Wiatr chłodny, pachnący lasem. Śpiew ptaków dochodzący z drzew wokół całej polany. Zielonozłote liście. Urodzone teraz, zielone latem, ginące jesienią. „Nienawidzisz mnie?” – Maszeruje na północ? – zapytała. – Na Bassanię? Życie spędzone w korytarzach i komnatach władzy. Umysł, który nie może przestać działać. – Tak. – A... Gisel ma negocjować z Vareną? – Tak. Pomyślał, że Gisel jest w tym dokładnie taka sama. Ci ludzie rzeczywiście żyją w innym świecie. To samo słońce, księżyce i gwiazdy, lecz inny świat. Znów skrzywiła usta. – Zdajesz sobie sprawę, że zrobiłabym to samo? Powiedziałam ci tej nocy, kiedy rozmawialiśmy po raz pierwszy, że niektórzy spośród nas uważają inwazję za błąd. – Jedną z tych osób była Alixana – wtrącił. Zignorowała to, bez wysiłku. – Trzeba było go zabić, zanim wypłynęła flota. Zrozumiesz to, jeśli choć trochę się zastanowisz. Leontes musiał być w Mieście. Gdyby wypłynął, już by nie zawrócił. – Jakież to niepomyślne. A zatem Waleriusz musiał zginąć, żeby Leontes – i ty – mógł rządzić? – Sądziłam... sądziłam, że tak. Otworzył usta i zaraz je zamknął. – Sądziłaś? Znów wykrzywiła wargi. Tym razem syknęła, uniosła ku zranionej twarzy dłoń, a potem opuściła ją, nie dotykając skóry. – Po tunelu to już nie wydawało się ważne. – Nie... – Mogłam go zabić dawno temu. Byłam głupiutką dziewczyną. Myślałam, że chodzi o przejęcie władzy, tak jak powinien otrzymać władzę mój ojciec. Leontes na tronie, ale jemu do szczęścia potrzeba tylko miłości jego żołnierzy i pobożności, a moi bracia i ja... – przerwała. „Mogłam go zabić dawno temu”. Crispin spojrzał na nią. – Myślisz, że Waleriusz zabił twego ojca? – Och, Rhodianinie. Ja to wiem. Nie wiedziałam natomiast, że wszystko inne jest pozbawione znaczenia. Powinnam... powinnam być mądrzejsza. – I zabić wcześniej? – Miałam osiem lat – powiedziała i przerwała. Ptaki na zewnątrz śpiewały głośno. – Myślę, że wtedy skończyło się moje życie. W pewien sposób. Życie, ku któremu... zmierzałam. Syn murarza Horiusza Crispusa spojrzał na nią.
–– Uważasz więc, że to była miłość? To, co zrobiłaś? – Nie, uważam, że to była zemsta – odparła. I dodała bez żadnego ostrzeżenia: – Proszę cię, zabij mnie. Żadnego ostrzeżenia, poza tym, że widział, co jej zrobili i robią pod pretekstem miłosierdzia. Wiedział, jak rozpaczliwie musi pragnąć, by się to skończyło. Nie było tu nawet drewna na opał. W ogniu można zginąć. Pomyślał, że jeśli będzie odmawiać jedzenia, prawdopodobnie będą ją karmić siłą. Są na to sposoby. Leontes zamierzał okazać swą łaskawość, przez jakiś czas utrzymując morderczynię przy życiu, ponieważ w oczach Dżada była niegdyś jego żoną. To pobożny człowiek, wszyscy o tym wiedzą. Czasami może będą ją nawet pokazywać publicznie. Crispin spojrzał na nią. Nie mógł mówić. – Znasz mnie trochę, Rhodianinie – powiedziała cicho, by nie usłyszeli jej strażnicy. – Coś nas łączyło, choć krótko. Chcesz wyjść z tego pokoju i zostawić mnie... przy takim życiu? – Jestem... – Tylko rzemieślnikiem, wiem. Ale... – Nie! – niemal krzyknął, ale zaraz ściszył głos. – Nie o to chodzi. Jestem... niezdolny... do zabijania. Głowa jego ojca, spadająca mu z ramion, krew tryskająca z padającego ciała. Ludzie opowiadający o tym w gospodzie w Varenie. Podsłuchujący ich chłopiec. – Zrób wyjątek – mruknęła, ale pod chłodem jej tonu kryła się rozpacz. Zamknął oczy. – Styliane... – Albo spójrz na to w inny sposób. Umarłam już wiele lat temu. Mówiłam ci. Ty tylko... podpisujesz wyrok dawno już wykonany. – Znów na nią spojrzał. Twarz miała zwróconą prosto na niego; była pozbawiona oczu, zeszpecona, nadzwyczaj piękna. – Albo ukarz mnie za swoją utraconą pracę. Albo za Waleriusza. Za cokolwiek. Proszę cię. – Szeptała. – Nikt inny nie zechce tego zrobić, Crispinie. Rozejrzał się. Nie było tu nic choć trochę przypominającego broń, a pod okratowanymi oknami i za zaryglowanymi drzwiami stali strażnicy. „Nikt inny nie zechce tego zrobić”. A potem przypomniał sobie, w jaki sposób dostał się na wyspę, i coś krzyknęło mu w sercu, i Crispin zapragnął znaleźć się daleko stąd, daleko od Sarancjum, bo Styliane nie miała racji. Jest ktoś inny, kto zechce to zrobić. Wyjął nożyk i popatrzył na niego. Na wyrzeźbionego w kości słoniowej Hildrica z Antów. Piękna robota. Nie wiedział, naprawdę nie wiedział, czy po raz kolejny staje się narzędziem, czy może raczej otrzymał szczególny prezent za swoje usługi, prezent od cesarzowej, która stwierdziła, że jest jego dłużniczką. Nie znał Gisel na tyle, by to ocenić. Mogło chodzić o każdą z tych rzeczy albo o obie. Albo o coś zupełnie innego. Wiedział, czego chce kobieta siedząca przed nim. Czego potrzebuje. Patrząc na nią i rozglądając się po tym pokoju, uświadomił sobie ponadto, że wie, co jest właściwe i dla jej duszy, i dla jego. Pomyślał, że Gisel z Antów, która żeglując do Sarancjum, ukrywała ten nożyk pod ubraniem, także może to wiedzieć. Czasami śmierć nie jest najgorszą rzeczą, jaka może się zdarzyć. Czasami jest uwolnieniem, darem, propozycją.
Crispin zmusił do zatrzymania wszystkie te wirujące koła, intrygi, obrazy rodzące obrazy i przyjął na siebie ciężar tej czynności. Odkręcił rękojeść od klingi, tak jak zrobiła to przedtem Gisel. Położył ostrze na stole; było tak cienkie, że niemal niewidoczne. – Muszę iść. Zostawiam ci coś – powiedział w cudownej, wiosennej jasności tego pokoju, tego dnia. – Jak miło. Małą mozaikę, by przyniosła mi pociechę w ciemności? Kolejny klejnot, by dla mnie lśnił, jak ten pierwszy, który mi dałeś? Potrząsnął głową. W piersiach czuł ból. – Nie – powiedział. – Nic takiego. Może coś w jego głosie zwróciło jej uwagę. Nawet świeżo oślepieni uczą się, jak słuchać. Uniosła lekko głowę. – Gdzie to jest? – bardzo cicho zapytała Styliane. – Na stole. – Na chwilę zamknął oczy. – Blisko mnie, z drugiej strony. Bądź ostrożna. Bądź ostrożna. Patrzył, jak wstaje, rusza do przodu, wyciąga ręce, by natrafić na krawędź stołu, a potem z wahaniem przesuwa obie dłonie po blacie – wciąż się uczy, jak to robić. Znalazła klingę, ostrą i gładką, jaką czasami potrafi być śmierć. – Ach – powiedziała i znieruchomiała. Nie odzywał się. – Oczywiście zostaniesz o to obwiniony. – Wypływam rano. – Byłoby uprzejme z mojej strony, gdybym zaczekała do tego czasu, prawda? – Na to też nic nie rzekł. – Nie jestem pewna – powiedziała cicho – czy starczy mi cierpliwości. Mogliby... mogliby przeszukać pokój i coś znaleźć? – Mogliby – zgodził się. Milczała przez długą chwilę. Potem zobaczył, że się uśmiecha. – To chyba znaczy, że jednak trochę mnie kochałeś. Bał się, że wyrwie mu się szloch. – Chyba tak – odparł cicho. – Jakież to nieoczekiwane – stwierdziła Styliane Daleina. – Starał się zachować panowanie nad sobą. Nic nie mówił. – Żałuję, że jej nie znalazłam – powiedziała. – Jedna rzecz nie załatwiona. Wiem, że nie powinnam ci tego mówić. Myślisz, że nie żyje? Serce mogło się rozpłakać. – Jeśli tak nie jest, to najprawdopodobniej sytuacja się zmieni, kiedy dowie się... że ty nie żyjesz. To dało jej do myślenia. – Ach. Rozumiem. Zatem ten twój dar zabije nas obie. To prawda. Tak tu widziano sprawy. – Być może – powiedział Crispin. Patrzył na nią, widząc ją teraz taką, jaka była przedtem, w pałacu, w jego pokoju, w jej komnacie, kiedy jej usta szukały jego warg. „Bez względu na to, co zrobię...”. Ostrzegała go, i to nie raz. – Biedaku. A chciałeś tylko oddalić się od zmarłych i ułożyć wysoko mozaikę. – Byłem.... nadto ambitny – odparł i po raz ostatni usłyszał jej radosny śmiech. – Dziękuję ci za to – powiedziała. Za dowcip. Zapadło milczenie. Podniosła srebrzystą klingę; jej place były równie delikatne i prawie tak samo długie. – I za to, i... za inne rzeczy, kiedyś. – Stała wyprostowana, niezłomna, nie poddająca się... niczemu. –
Szczęśliwej podróży do domu, Rhodianinie. To była odprawa, i nawet na końcu nie użyła jego imienia. Nagle nabrał pewności, że nie będzie mogła zaczekać. Jej potrzeba była głodem. Spojrzał na nią w tej jasności, którą postanowiła tu utrzymywać, by wszyscy wyraźnie widzieli tam, gdzie ona nie widzi nic, tak jak gospodarz, któremu lekarz zakazał pić, mógłby kazać postawić na stół dla przyjaciół najlepsze swoje wino. – I tobie, pani moja. Szczęśliwej podróży do domu i światła. Zastukał do drzwi. Wypuszczono go na zewnątrz. Opuścił pokój, polanę, las, kamienistą plażę, wyspę. Rano opuścił Sarancjum, razem z odpływem o świcie, kiedy pod koniec długiej podróży boga przez mrok zaczęły wracać na świat odcienie barw. Wstawało słońce, przefiltrowane przez pasmo niskich chmur. Stojąc na rufie statku, na pokładzie którego Plautus Bonosus – zdobywając się na uprzejmość mimo własnego smutku – zaproponował mu miejsce, Crispin wraz z kilkoma innymi pasażerami patrzył na Miasto. Nazywano je Okiem Świata. Chwałą dzieła stworzenia Dżada. Widział krzątaninę i wspaniałość głębokiego, osłoniętego portu, żelazne słupy podtrzymujące łańcuchy, które w czasie wojny można było opuścić w wejściu. Patrzył, jak małe łódki przecinają ich kilwater, promy płyną do Deapolis, jak wyruszają na połów rybacy dzienni, a do portu wracają inni z nocnych żniw na falach, błyskając wielokolorowymi żaglami. Dostrzegł w dali potrójne mury, w miejscu, gdzie schodziły łukiem do wody. Ich zarys naszkicował sam Saranios, kiedy tu przybył. Widział blask tego przytłumionego, wczesnego słońca na wszystkich budowlach Miasta, wspinającego się od morza w głąb lądu: na kopułach kaplic i sanktuariów, na domach patrycjuszy, na ostentacyjnie pokrytych spiżem dachach siedzib gildii. Zobaczył ogromną bryłę hipodromu, gdzie ludzie ścigali się na rydwanach ciągniętych przez konie. A potem, kiedy zmienili kurs z południowo-zachodniego na bardziej zachodni, wypływając z zatoki na fale otwartego morza, gdzie wydęły się żagle statku, Crispin spostrzegł ogrody kompleksu cesarskiego, boiska do gier i pałace; dopóki statek ich nie minął, wypełniały one całe pole jego widzenia. Popłynęli na zachód, wykorzystując poranny wiatr i odpływ. Żeglarze wołali do siebie, rozkazy krzyżowały się w coraz jaśniejszym powietrzu, pachnącym nowym początkiem. Długa podróż. Crispin wciąż patrzył za rufę, podobnie jak pozostali pasażerowie, jakby wszystkich trzymał przy relingu jakiś czar. W końcu jednak, w miarę jak oddalali się coraz bardziej, Crispin patrzył tylko na jedno i ostatnią rzeczą, jaką zobaczył z tak wielkiej odległości, była widniejąca niemal na horyzoncie, lecz lśniąca nad wszystko inne, kopuła Artibasa. A potem wschodzące słońce przebiło się w końcu nad to niskie pasmo chmur na wschodzie i pojawiło się prosto za odległym Miastem, oślepiająco jasne, i Crispin musiał osłonić oczy, odwrócić wzrok; kiedy znów tam spojrzał, mrugając, Sarancjum zniknęło, opuściło go, i zostało tylko morze.
Epilog Stary człowiek w wejściu do kaplicy, niedaleko murów Vareny. Kiedyś zastanawiałby się nad obecnym kolorem tych murów, plasującym się gdzieś pomiędzy miodem i ochrą, oraz nad sposobami wykorzystania szkła, kamienia i światła do oddania odcienia, jaki przybrały w tym szczególnym blasku późnowiosennego słońca. Teraz już tego nie robi. Teraz wystarczy mu po prostu cieszyć się dniem, popołudniem. Zdaje sobie sprawę – co czasami nęka wiekowe osoby – że nie ma pewności co do następnej wiosny. Jest tu właściwie sam, w pobliżu kręci się tylko kilka innych osób; są gdzieś na dziedzińcu czy w nieużywanej starej kaplicy przylegającej do rozbudowanego sanktuarium. Sanktuarium teraz też jest nieużywane, choć spoczywa w nim król. Od próby zabójstwa przeprowadzonej w jesieni duchowni nie chcą odprawiać w nim nabożeństw ani nawet przebywać w dormitorium, mimo że ludzie rządzący obecnie w pałacu wywierają na nich znaczne naciski. Człowiek siedzący w wejściu do kaplicy ma własne poglądy na ten temat, ale w tej chwili po prostu cieszy się spokojem, czekając na czyjeś przybycie. Przychodzi tu od kilku dni, czując większą niecierpliwość, niż powinien czuć stary człowiek, jeśli doświadczenia długiego życia zostały prawidłowo przyswojone – jak sobie mówi. Odchyla stołek, na którym siedzi, opiera się o framugę (stary zwyczaj) i przesuwa do przodu wyjątkowo bezkształtny kapelusz, który ma na głowie. Jest do niego irracjonalnie przywiązany i wszelkie żarty oraz kpiny, jakie prowokuje to nakrycie głowy, znosi z niezmąconym spokojem. Choćby dlatego, że owo nakrycie – wyglądało absurdalnie nawet wtedy, kiedy było nowe – przed niemal piętnastu laty uratowało mu życie, kiedy jeden z terminatorów, przestraszony wieczorem w pociemniałej kaplicy, myślał, że to zbliża się złodziej bez światła. Cios laski, którą młodzieniec (barczysty nawet wtedy) zamierzał spuścić na głowę intruza, został odwrócony w ostatniej chwili, gdy terminator zobaczył i rozpoznał kapelusz. Martinian z Vareny, cieszący się wiosennym światłem, zerka na drogę, tuż zanim ma sobie pozwolić na zapadnięcie w sen. * Zobaczył zbliżającego się tego samego terminatora. Albo, ujmując rzecz dokładniej, wiele lat później zobaczył, jak jego były terminator, a teraz kolega, partner i oczekiwany przyjaciel Caius Crispus zbliża się ścieżką do szerokiej, niskiej drewnianej bramy, prowadzącej na dziedziniec sanktuarium i do jego grobów. – Obyś zgnił, Crispinie – odezwał się łagodnie. – Właśnie wtedy, kiedy zamierzałem się zdrzemnąć. Następnie wziął pod uwagę fakt, że jest zupełnie sam, że nikt go nie słucha, i pozwolił sobie na uczciwą reakcję, szybko przechylając stołek do właściwej pozycji, świadom, jak mocno bije mu serce. Czuł zadziwienie, radość, ogromne szczęście. Skryty w cieniu wejścia, zobaczył, jak Crispin – z włosami i brodą krótszymi, niż miał je, wyruszając z Vareny, ale poza tym nie zmieniony – otwiera bramę i wchodzi na dziedziniec. Martinian zawołał do pozostałych czekających. Nie są to terminatorzy ani rzemieślnicy: nie toczą się tu żadne prace. Dwaj z tych ludzi wyszli szybko zza rogu budowli. Martinian pokazał na bramę. – Jest. Wreszcie. Nie potrafię powiedzieć, czy jest zły, ale ogólnie rzecz biorąc,
bezpieczniej jest założyć, że tak. Obaj mężczyźni zaklęli bardzo podobnie do niego, choć z większą szczerością, i ruszyli do przodu. Przebywali w Varenie już niemal dwa tygodnie, czekając z rosnącą irytacją. To według Martiniana istniały duże szanse na to, że kiedy podróżny wreszcie się pojawi, zatrzyma się przy kaplicy za murami. Ucieszył się, że miał rację, choć martwi go to, co przybysz zastanie w środku. Patrzył z progu, jak dwaj obcy wychodzą podróżnemu na spotkanie – pierwsi ludzie, którzy witają go po powrocie z dalekiej wyprawy. Jak na ironię, obaj pochodzą ze wschodu. Jeden z nich to kurier cesarski, a drugi – oficer w sarantyńskim wojsku. Wojsku, które tej wiosny miało dokonać inwazji, ale do tego nie doszło. To było największą zmianą. W jakiś czas później, kiedy dwaj Sarantyńczycy oficjalnie doręczyli wiadomości, z powodu których spędzili tu tak wiele czasu, i oddalili się z żołnierzami pilnującymi przesyłki, Martinian uznał, że bez względu na treść owych wiadomości Crispin siedzi przy bramie już wystarczająco długo. Wstał powoli i zaczął iść, uważając na stale bolące biodro. Crispin siedział zwrócony do niego plecami, najwyraźniej pogrążony w dokumentach. Martinian zawsze uważał, że nie należy zaskakiwać ludzi, więc już z daleka zawołał Crispina po imieniu. – Zobaczyłem twój kapelusz – rzekł Crispin, nie podnosząc oczu. – Rozumiesz, że wróciłem tu tylko po to, by go spalić. Martinian podszedł do niego. Crispin siedział na dużym, omszałym głazie, który zawsze lubił. Spojrzał na przyjaciela lśniącymi, dobrze zapamiętanymi oczyma. – Witaj – powiedział. – Nie spodziewałem się tu cię zastać. Martinian także zamierzał zażartować, ale stwierdził, że w tej chwili nie potrafi tego zrobić. Pochylił się bez słowa i ucałował młodszego mężczyznę w czoło, jakby go błogosławił. Crispin wstał i uściskał starca. – Moja matka? – zapytał, kiedy odstąpili od siebie. Głos miał burkliwy. – Ma się dobrze. Czeka na ciebie. – Skąd wy wszyscy...? Ach. Kurier. Więc wiedzieliście, że jestem w drodze? Martinian skinął głową. – Przybyli przed paroma dniami. – Mój statek był wolniejszy. Z Mylazji szedłem piechotą. – Wciąż nie znosisz koni? Crispin zawahał się. – Nie lubię na nich jeździć. Spojrzał na Martiniana. Kiedy marszczył czoło, jego brwi stykały się; Martinian to pamiętał. Starał się dociec, co jeszcze widzi w twarzy podróżnego. Różnice, ale trudne do określenia. – Przywieźli wieści z Sarancjum? – zapytał Crispin. – O zmianach? Martinian skinął głową. – Powiesz mi coś więcej? – Wszystko, co wiem. – U ciebie... wszystko w porządku? Idiotyczne pytanie, ale pod pewnymi względami jedyne, które miało znaczenie. Crispin znów się zawahał.
– Zasadniczo tak. Wiele się wydarzyło. – Oczywiście. Twoja praca... dobrze ci poszło? Kolejna przerwa. Jakby z trudem odnajdywali drogę do swobodnego zachowania. – Poszło dobrze, ale... – Crispin usiadł na kamieniu. – Zostanie zniszczona. Tak jak inne mozaiki, wszędzie. – Cooo? – Nowy cesarz ma... poglądy na przedstawianie Dżada. – Niemożliwe. Na pewno się mylisz. To... Martinian zamilkł. – Chciałbym – rzekł Crispin. – Podejrzewam, że nasza praca tu też zostanie zniszczona. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z zamierzeniami cesarzowej, będziemy podlegać cesarskim edyktom. Cesarzowej. Wiedzieli o tym. Niektórzy już mówili o cudzie uczynionym przez boga. Martinian sądził, że można to wyjaśnić w bardziej przyziemny sposób. – Gisel? – Gisel. Słyszałeś? – Wiadomości przywieźli inni kurierzy z tego samego statku. Martinian też teraz usiadł na kamieniu naprzeciwko. Tyle razy siedzieli tu razem – albo na pniakach drzew za bramą. Crispin spojrzał przez ramię na sanktuarium. – Stracimy to. To, co tu zrobiliśmy. Martinian odchrząknął. Trzeba było coś powiedzieć. – Pewna część już zniknęła. – Tak szybko? Nie sądziłem... – Nie z tego powodu. Na wiosnę zdrapali Heladika. Crispin milczał. Martinian pamiętał jednak i ten wyraz jego twarzy. – W obliczu grożącej inwazji Eudric starał się zdobyć wsparcie patriarchy w Rhodias, wycofując się z herezji Antów. Heladikos i jego pochodnia były ostatnimi rzeczami, nad którymi pracował Crispin przed wyruszeniem w podróż. Siedział nieruchomo. Martinian usiłował zrozumieć, co się zmieniło, a co nie. Dziwnie się czuł, po tylu latach nie rozumiejąc Crispina intuicyjnie. Ludzie odchodzą i zmieniają się; trudno się z tym pogodzić osobom, które zostają. „Więcej smutku i więcej życia”, pomyślał Martinian. Obie te rzeczy. Crispin wciąż ściskał dużymi dłońmi dokumenty otrzymane od kuriera. – A czy to coś pomogło? To wycofanie się? Martinian potrząsnął głową. – Nie. W kaplicy została przelana krew, i to w obecności wysłanników patriarchy, co zagrażało ich życiu. Eudric ma przed sobą długą drogę, jeśli zamierza zdobyć jakąkolwiek przychylność duchowieństwa. A kiedy nasze tessery znalazły się na posadzce, spotkało się to w Varenie z ogromnym oburzeniem. Antowie uznali to za oznakę braku szacunku dla Hildrica. Jakby poniekąd złupiono jego kaplicę. Crispin roześmiał się cicho. Martinian usiłował sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem w roku poprzedzającym wyprawę przyjaciela słyszał jego śmiech. – Biedny Eudric. Koło się zamknęło. Antowie protestujący przeciwko zniszczeniu świętego miejsca w Bachiarze! Martinian uśmiechnął się. – Też to powiedziałem. – Teraz on się zawahał. Spodziewał się gniewniej szej reakcji.
Trochę zmienił temat. – Wygląda na to, że nie będzie ataku. Czy to prawda? Crispin skinął głową. – A przynajmniej nie w tym roku. Armia wyruszyła na północny wschód, przeciwko Bassanii. Jeśli negocjacje nie zostaną zerwane, staniemy się prowincją Sarancjum. Martinian pokręcił głową. Zdjął kapelusz, obejrzał go, z powrotem umieścił na łysiejącej głowie. Nie będzie ataku. Przez cała zimę wszyscy mężczyźni, którzy potrafili utrzymać się na nogach, zajmowali się umacnianiem murów Vareny. Wytwarzali broń, ćwiczyli z nią, gromadzili żywność i wodę. Po niezbyt dobrych plonach nie było wiele do gromadzenia. Bał się, że się rozpłacze. – Nie sądziłem, że będę żył tak długo. – Jak się miewasz? – zapytał Crispin. Martinian usiłował wzruszyć ramionami. – Nieźle. Dokuczają mi dłonie. Czasami biodro. Teraz w winie mam głównie wodę. Crispin skrzywił się. – Ja też. Carissa? – Czuje się znakomicie. Bardzo chce cię zobaczyć. Prawdopodobnie jest teraz z twoją matką. – A więc powinniśmy iść. Zatrzymałem się tylko po to, żeby zobaczyć... skończoną pracę. Teraz nie ma to sensu. – Nie ma – potwierdził Martinian. Spojrzał na papiery. – Co... co ci przywieźli? Crispin znów się zawahał. Martinian pomyślał, że chyba bardziej odmierza słowa i myśli. Czy tego uczą na Wschodzie? Bez słowa przyjaciel podał mu gruby plik dokumentów. Martinian wziął je i przeczytał. Nie zamierzał wypierać się palącej ciekawości: paru ludzi długo czekało, by je doręczyć. Zobaczył, co doręczyli. Twarz mu bladła, w miarę jak odwracał kolejny podpisany i opatrzony pieczęcią akt posiadania. Cofnął się do początku i przeliczył je. Pięć, sześć, siedem. Następnie wyliczenie innych obiektów i spis miejsc, skąd można je odebrać. Miał trudności z oddychaniem. – Chyba jesteśmy bogaci – rzekł łagodnym tonem Crispin. Martinian podniósł na niego wzrok. Jego przyjaciel patrzył na daleki las, ciągnący się na wschodzie. Jego słowa stanowiły poważne niedopowiedzenie. A to „my” było wielką uprzejmością. Papiery dostarczone przez kuriera cesarskiego zaświadczały kolejno, że niejaki Caius Crispus, rzemieślnik z Vareny, jest właścicielem ziemi w różnych miejscach Bachiary oraz pieniędzy i ruchomości. Ostatnia strona była osobistym listem. Martinian spojrzał pytająco, a Crispin, który teraz na niego patrzył, kiwnął głową. List, napisany po sarantyńsku, był krótki: „Zostały ci obiecane pewne rzeczy, gdyby Twoja podróż zrodziła dla nas owoce. Nasz ukochany ojciec nauczył nas dotrzymywania królewskich obietnic, a bóg nas do tego gorąco zachęca. Zmiany sytuacji nie zmieniają prawdy. Nie są to dary, lecz rzeczy, na które zasłużyłeś. Jest jeszcze jedna, o której rozmawialiśmy w Varenie, jak zapewne pamiętasz. Nie ma jej tutaj, ponieważ sam ją musisz sobie wybrać – albo i nie. Ufamy, że to, co zostało dołączone do papierów, stanowi dalszy dowód naszego uznania”. Pod spodem widniał podpis: „Gisel, cesarzowa Sarancjum”. – Na krew, oczy i kości Dżada, co ty tam zrobiłeś, Crispinie? – Myśli, że to ja ją zrobiłem cesarzową.
Martinian nie potrafił wykrztusić słowa. Głos Crispina był dziwny, niesamowicie obojętny. Martinian nagle zdał sobie sprawę, że zrozumienie, co się stało z jego przyjacielem na Wschodzie, zajmie mu bardzo dużo czasu. On się naprawdę zmienił. Pomyślał, że nie można pożeglować do Sarancjum i zostać takim samym człowiekiem. Zrobiło mu się chłodno. – Co to jest... ta rzecz, której tu nie ma? – Żona – odparł stanowczym tonem Crispin. Tonem chłodnym, ponurym, zapamiętanym z zeszłego roku. Martinian odchrząknął. – Rozumiem. A „to, co zostało dołączone do papierów”? Crispin podniósł wzrok. Wydawało się, że zmusza się do ruchu. – Nie wiem. Jest tu dużo kluczy. – Uniósł ciężką skórzaną sakiewkę. – Żołnierz powiedział, że mieli rozkazy strzec tego do mojego przybycia, a potem sam się mam tym zająć. – Ach, więc chodzi o te skrzynie w starej kaplicy. Jest ich co najmniej dwadzieścia. Poszli zobaczyć. Skarb?, zastanawiał się Martinian. Złote monety i kamienie szlachetne? To było coś innego. Kiedy Crispin przekręcał kolejno klucze w ponumerowanych zamkach i otwierał wieka skrzyń w łagodnym świetle panującym w starej, mało używanej kaplicy przylegającej do rozbudowanego sanktuarium, Martinian z Vareny, który nigdy nie odbył podróży do Sarancjum ani nawet nie wyprawił się z własnego ukochanego półwyspu, zaczął szlochać, wstydząc się słabości starego człowieka. To były jednak tessery, jakich nigdy nie widział ani nawet nie sądził, że kiedykolwiek zobaczy. Całe życie spędzone na pracy z mętnymi lub skażonymi imitacjami lśniących kolorów z wyobraźni powoli zmusiło go do przyjmowania ograniczeń tego, co możliwe w złamanej Bachiarze. Ułomności śmiertelnego świata, przeszkody stawiane osiągnięciom. A teraz pojawiły się, długo po tym, kiedy mógłby z zapałem przystąpić do realizacji jakiegoś dzieła dorównującego wspaniałością tym oślepiającym, nieskazitelnym kawałeczkom szkła. Było późno. Bardzo, bardzo późno. W pierwszej skrzyni znajdował się jeszcze jeden list. Crispin spojrzał na niego, a potem podał Martinianowi. Martinian wytarł oczy i zaczął czytać. Ten sam charakter pisma, ale inny język, rhodiański, a styl osobisty, nie królewski. „Mam zlecenie od cesarza. Coś, co mi obiecał. Nie wykonasz wizerunku boga ani Heladika. Wszystko inne, co uznasz za odpowiednie do ozdobienia kompleksu sanktuarium mojego ojca, zostanie w miarę moich możliwości uchronione przed edyktem, wyrokiem i jakimkolwiek zalecanym zniszczeniem. To jako drobne zadośćuczynienie za mozaikę w Sarancjum, wykonaną w odpowiednich materiałach i odebraną Ci”. Podpis także był inny: tym razem pod tekstem widniało tylko jej imię. Martinian odłożył list. Powoli włożył dłoń do pierwszej ciężkiej skrzyni, między tessery – ich barwa była ciepła i równa jak miód. – Ostrożnie. Na pewno są ostre – przestrzegł go Crispin. – Rozcinałem sobie takimi tesserami ręce na strzępy, kiedy jeszcze nie było cię na świecie, szczeniaku – rzekł Martinian z Vareny. – Wiem. O to mi chodziło – powiedział Crispin, wziął list do ręki i u–śmiechnął się. – Możemy przerobić kopułę w sanktuarium – stwierdził Martinian. – Mówi, że to nie
ma być ani Dżad, ani Heladikos. Znajdziemy nowe sposoby dekoracji kaplic. Może skonsultujemy się z duchownymi? Tu i w Rhodias? A nawet w Sarancjum? – Głos drżał mu z pożądania, a serce szybko biło. Czuł przemożną potrzebę dotykania tych tesser, zanurzenia w nich rąk. Było późno, ale nie za późno. Crispin znów się uśmiechnął, rozglądając się po cichym, zakurzonym pomieszczeniu. Byli zupełnie sami. Dwaj mężczyźni, dwadzieścia ogromnych, wyładowanych skrzyń, nic więcej. Nikt tu już nie przychodził. Martinian pomyślał nagle, że będą musieli wynająć straż. – Ty ją przerobisz – powiedział łagodnie Crispin. – Kopułę. – Usta lekko mu drgnęły. – Z kimkolwiek, kto nam jeszcze został do pracy i kogo nie zniechęciłeś swoim tyrańskim charakterem. Martinian zignorował to. Reagował na łagodność. Coś, co dawno temu zostało zagubione, wróciło. – A ty? – zapytał. Najpierw przyszło mu do głowy, że młodszy mężczyzna może w ogóle nie będzie chciał pracować. Sprawiał wrażenie prawie obojętnego na to, co się stało z jego Heladikiem. Martinian pomyślał, że chyba go rozumie. Jak po tym, co się stało na Wschodzie, coś takiego może choćby dotrzeć do świadomości? Crispin napisał mu trochę o tej kopule w Sarancjum, o tym, co starał się tam osiągnąć, a co dorównywałoby otoczeniu. Wspomniała też o tym w jednym ze swoich listów ta młoda kobieta, córka Zotika. Nazwała samą kopułę i to, co na niej robił jego przyjaciel, chwałą świata. I ta mozaika była niszczona. Martinian potrafił to sobie wyobrazić. Żołnierzy i robotników. Drzewce włóczni, obuchy toporów i sztylety, narzędzia służące do zdrapywania rozdzierające i obtłukujące powierzchnię. Tessery spadające jak deszcz. Jak po czymś takim można chcieć znów pracować? Martinian wyjął ręce ze skrzyni, ze złocistego szkła. Zagryzł wargę. Chwała świata. W końcu uświadomił sobie, że jego przyjaciel wciąż jest w żałobie, a on się cieszy jak dziecko z nowej zabawki. Mylił się jednak. Albo, jak później zdał sobie sprawę, nie całkiem miał rację. Crispin oddalił się od niego i patrzył nieobecnym wzrokiem na płaskie, szorstkie ściany nad skrzypiącymi, podwójnymi drzwiami po obu stronach kaplicy. Ta budowla została wzniesiona na najstarszym znanym planie: dwa wejścia, centralnie umieszczony ołtarz pod niską, płaską kopułą, półkoliste nisze po wschodniej i zachodniej stronie, przeznaczone do cichej modlitwy i refleksji, miejsca przeznaczone na świece w każdej z nich. Kamienna posadzka, kamienne ściany, żadnych ławek czy podium. Teraz nie było tu nawet ołtarza czy słonecznego dysku. Kaplica miała przynajmniej czterysta lat i datowała się z początków oficjalnego oddawania czci Dżadowi w Rhodias. Sączące się do niej światło było miękkie i łagodne, padało na kamień chłodne niczym blade wino. Martinian, widząc, jak wzrok jego wspólnika wędruje od powierzchni do powierzchni i śledzi kąt, pod jakim promienie słoneczne wpadają przez umieszczone wysoko, pobrudzone i popękane okna (szyby można umyć albo wstawić nowe), sam zaczął się rozglądać. A potem, po pewnym czasie, w milczeniu graniczącym z prostym poczuciem szczęścia, zwyczajnie patrzył na co chwilę obracającego się Crispina. W końcu Crispin znów wodził wzrokiem tylko między północą i południem, patrząc na półkoliste fragmenty ścian nad każdymi z drzwi. Martinian wiedział, że jego przyjaciel
widzi jeszcze nie istniejące obrazy. Sam często to robił. W taki sposób się zaczyna. – Ja zrobię coś tutaj – rzekł Crispin. *** Bardzo stara vareńska kapliczka Dżada Poza Murami nie była używana do sprawowania świętych obrządków od czasu wzniesienia obok niej, po jakichś dwustu latach, większego sanktuarium. Kompleks był następnie dwukrotnie rozbudowywany, zyskując dormitorium, refektarz, kuchnię, piekarnię, browar i niewielki szpital z położonym za nim ogrodem ziołowym; pierwotna kaplica przez jakiś czas funkcjonowała jako magazyn, a potem w ogóle przestano jej używać; teraz stała zakurzona i zaniedbana, a w zimie chroniły się w niej gryzonie i inne polne stworzenia. Pokrywała ją patyna wieków i nawet w tym zaniedbanym stanie miała w sobie atmosferę spokoju, a jej kamienie były bardzo piękne, ze spokojem przyjmując światło słońca. Już dawno nie zapalano w niej tylu lamp, by można było ocenić, jak, odpowiednio oświetlona, kaplica będzie wyglądała po zmroku. Było to nieoczekiwane miejsce na dwie mozaiki, lecz nieobecność ołtarza czy dysku można było uznać za uzasadnienie całkowicie świeckiego charakteru nowego wystroju, który powstawał – co dla mozaik było niespotykane – jako dzieło jednego człowieka. Dwie mozaiki umieszczone nad każdymi z podwójnych drzwi miały średnie rozmiary. „Nie wykonasz wizerunku boga ani Heladika. Wszystko inne, co uznasz za odpowiednie”. Taką otrzymał obietnicę. Jej ojciec nauczył ją dotrzymywania danego słowa. Niegdyś było to miejsce święte, ale przestało nim być przed kilkuset laty. W tej przestrzeni, w kamieniach, w powietrzu schodzącym w dół ukośnymi promieniami porannego lub popołudniowego światła wciąż trwała cicha łaska. Teraz kaplica nie była jednak święta, więc nawet jeśli istniały zakazy przedstawiania postaci ludzkich w takich miejscach, nie będą one przecież dotyczyły tej kaplicy, niezależnie od słowa cesarzowej. Polegał na tym, wiedział, że powinien już być mądrzejszy i nie polegać na niczym oraz wiedzieć, że co może zrobić jeden człowiek, drugi człowiek może zniszczyć mieczem, ogniem lub dekretem. Miał to jednak na piśmie od cesarzowej. A tutejsze światło – nigdy przedtem nawet nie zauważane – stanowiło oddzielną obietnicę. Tak więc stało się, że spędził tu przy pracy cały rok: lato, jesień i chłodną zimę. Wszystko robił sam, jako że stanowiło to część całej tej pracy, tak jak wymyślił ją od samego początku, stojąc tu z Martinianem w dniu swego powrotu do domu. Wszystko: sprzątanie kaplicy, zamiatanie, szorowanie na kolanach, wymiana popękanych okien, mycie tych, które przetrwały. Przygotowywanie wapna niegaszonego w piecach na zewnątrz, wycieranie powierzchni przed położeniem zaprawy, a nawet zbijanie młotkami i gwoździami dwóch własnych rusztowań i drabin. Nie musiały być wysokie, mogły stać w jednym miejscu. Pracował tylko nad dwiema ścianami, a nie nad kopułą. W większym sanktuarium Martinian, wynajęci robotnicy i terminatorzy ozdabiali kopułę. Po konsultacjach z Sybardem z Vareny oraz z innymi duchownymi tutaj i w Rhodias postanowili przedstawić krajobraz: przejście od lasu do pola, zabudowań gospodarskich, żniw... właściwie było to przypomnienie przybycia Antów. Żadnych świętych postaci, żadnych postaci ludzkich. Patriarcha w Rhodias zgodził się ponownie poświęcić sanktuarium po skończeniu prac. Stanowiło to część skomplikowanych
negocjacji wciąż toczących się między Sarancjum i Vareną. Spoczywał tu przecież Hildric, a jego córka była cesarzową Sarancjum; w skład tego cesarstwa wchodził teraz Mihrbor oraz duża część północnej Bassanii. Ostateczny kształt granic zależał od właśnie negocjowanego traktatu pokojowego. Tu, w Varenie, ta nieużywana niegdysiejsza kaplica nie stanowiła przedmiotu żadnych dyskusji. Nie była ważnym miejscem. Dałoby się nawet powiedzieć, że cokolwiek tu robiono, była to robota głupiego, której nikt nie będzie oglądał. Nie szkodzi, pomyślał Crispin. Myślał tak cały rok, mając w sobie więcej spokoju, niż kiedykolwiek pamiętał. Tego dnia jednak nie czuł spokoju. Czuł coś dziwnego, dotarłszy do końca długiego okresu prywatności. Inni przez prawie cały czas zostawiali go zupełnie samego. Czasami pod koniec dnia przychodził Martinian i patrzył kilka chwil, ale nigdy nic nie mówił, a i Crispin go o to nie prosił. To było jego dzieło, za które nie odpowiadał przed nikim żywym. Żaden klient nie aprobował szkiców, nie trzeba było dorównać niczyjej oszałamiającej architekturze czy doczesnym ambicjom, zrozumieć ich czy się do nich dopasować. W pewien dziwny sposób Crispin przez cały rok miał poczucie, że przemawia do nienarodzonych, a nie do żywych, do pokoleń, które być może wejdą przez te drzwi i zastaną dwie mozaiki, po setkach albo i więcej lat od dzisiejszego dnia, spojrzą w górę i zrozumieją z nich... to, co zechcą. Będąc w Sarancjum, stał się częścią czegoś gigantycznego, wspólnej wizji na największą z możliwych skal, aspirującej ku czemuś nadludzkiemu – która nie miała zostać zrealizowana. Jego część tej wizji została już pewnie zniszczona. Tutaj jego wysiłki były ambitne (on to wiedział i na pewno wiedział to Martinian, który milczał za każdym razem, kiedy zaglądał do kaplicy), lecz całkowicie, głęboko, zdecydowanie śmiertelne w swej skali. I może dlatego będą mogły przetrwać. Nie wiedział, czy tak będzie. (Jak człowiek może wiedzieć coś takiego?) Lecz tutaj w miękkim, przyjaznym świetle Crispin przez rok i trochę dłużej (znów lato, liście na zewnątrz ciemnozielone, pszczoły wśród polnych kwiatów i żywopłotów) układał kamienie i szkło, by pozostawić coś po sobie, kiedy umrze. Coś, co powiedziałoby tym, którzy przyjdą później, że żył, był tu, na ziemi boga przez przydzielony sobie czas, kiedy mógł poznać nieco ludzkiej natury i sztuki, niejaki Caius Crispus z Vareny, syn murarza Horiusza Crispusa. Zajęty tą pracą spędził rok. Teraz nie pozostawało mu już nic do zrobienia. Właśnie skończył ostatnią rzecz, jakiej nigdy przedtem nikt w mozaikach nie stosował. Wciąż stał na szczeblach drabiny pod północną ścianą, tą, którą właśnie skończył. Pociągnął się za znów długą brodę. Włosy też miał długie i wcale nie tak schludne, jak powinny być w przypadku człowieka zamożnego i wybitnego, ale był... zajęty. Odwrócił się, przełożywszy zgiętą w łokciu rękę przez szczebel drabiny, i spojrzał na południowe drzwi, na ścianę wznoszącą się łukiem nad nimi, gdzie wykonał pierwszą ze swoich dwóch mozaik. Nie Dżada. Ani nie Heladika. Nic związanego ze świętością czy wiarą. Na ścianie, w wielkiej, lśniącej chwale, w starannie wymierzonej ilości światła, jaka będzie tu padać w ciągu roku i dnia (w pobliżu tkwiły nawet uchwyty dla rozpalanych nocą lamp, które umieścił tu osobiście), widniał cesarz Sarancjum, Waleriusz III, będący niegdyś Złocistym Leontesem, oraz jego cesarzowa, Gisel, która przysłała materiały (tessery niczym klejnoty) i obietnicę, która uwolniła mozaicystę.
Byli otoczeni swoim dworem, lecz dzieło zostało tak wykonane, że jedynie dwie centralne postacie miały indywidualność, pulsowały złocistym życiem (obie też naprawdę były złociste, tak jak ich włosy, ozdoby i nici szat). Dworzanie, mężczyźni i kobiety, zostali przedstawieni hieratycznie, jednolicie, w starym stylu, w którym cechy indywidualne zostały zatarte, a wrażenia ruchu dostarczają oku jedynie drobne różnice w obuwiu i strojach, postawie i kolorze włosów; oko jednak zawsze jest przyciągane do tych dwóch centralnych postaci. Leontes i Gisel, wysocy, młodzi i wspaniali, w chwale dnia koronacji (której nie widział, ale to nie ma znaczenia, nie ma najmniejszego znaczenia), zachowani tu (obdarzeni tu życiem), dopóki nie osypią się kamyki i szkło albo nie spłonie budowla, albo nie skończy się świat. Może przyjść władca cesarzy, na pewno przyjdzie władca cesarzy i postarzy ich, zabierze oboje z sobą, ale to wciąż tu będzie. Ta mozaika była skończona. Ułożył ją pierwszą. Była... taka, jak sobie zaplanował. Wtedy zszedł na ziemię, przeszedł na drugą stronę kapliczki, mijając miejsce, gdzie dawno temu stał ołtarz boga, i wszedł na drabinę pod przeciwległą ścianą, tylko kilka szczebli nad ziemię, odwrócił się i spojrzał na północną ścianę z dokładnie takiej samej perspektywy. Inny cesarz, inna cesarzowa, ich dwór. Prawie dokładnie takie same kolory. I zupełnie inne dzieło, ukazujące coś całkowicie odmiennego (tym, którzy potrafią patrzeć i widzieć), z miłością. Pośrodku, tak jak Leontes na przeciwnej ścianie, stał tu Waleriusz II, w młodości Petrus z Trakezji, nie wysoki, nie złocisty, nie młody. O okrągłej twarzy (taką miał ją naprawdę), łysiejący (tak było), spoglądający mądrymi, rozbawionymi szarymi oczyma na Bachiarę, gdzie narodziło się cesarstwo, o odzyskaniu którego marzył. Obok niego stała jego tancerka. A dzięki sztuczkom perspektywy, światła, szkła i rzemiosła oko patrzącego zmierzało ku Alixanie chętniej niż ku stojącemu obok niej cesarzowi i z trudem się od niej odrywało. Istnieje piękno, można by pomyśleć, oraz istnieje to, czyli coś więcej, niż samo piękno. Wzrok jednak przesuwał się dalej (i wracał), ponieważ te dwie postacie otaczali ich dworzanie, i tutaj Crispin przedstawił ich inaczej, tak by przez wieki można było ich widzieć i w nich zaglądać. Tym razem każda postać mozaiki miała własną indywidualność. Postawę, gest, oczy, usta. Ktoś, kto wchodząc do kaplicy, rzuciłby pośpiesznie okiem na obie mozaiki, mógłby je uznać za takie same. Chwila uwagi wystarczy, by stwierdzić coś przeciwnego. Tutaj cesarz i cesarzowa stanowili klejnoty w koronie innych osób, a każda z nich otrzymała własny blask albo cień. Ponadto Crispin – ich twórca, ich władca – umieścił w fałdach szat ich imiona, napisane po sarantyńsku, by ci, którzy później tu przyjdą, je poznali: bowiem nazwanie, a więc i zapamiętanie, stanowiło dla niego sedno tego wszystkiego. Gezjusz, wiekowy kanclerz, blady jak pergamin, ostry jak klinga noża; strateg Leontes (w ten sposób obecny na obu ścianach); wschodni patriarcha Zakarios, siwowłosy i siwobrody, ze słonecznym dyskiem w długich palcach. Obok świętego męża (nie przez żaden przypadek, tu nie było przypadków) drobna, smagła, muskularna postać w srebrnym hełmie, jasno-błękitnej tunice i z batem w ręce. I jeszcze mniejsza postać, bosa – co dziwne wśród dworzan – z szeroko otwartymi piwnymi oczyma i brązowymi włosami w komicznym nieładzie. Podpis brzmiał: „Artibasos”. Obok Leontesa stał krzepki, czarnowłosy, rumiany żołnierz, nie tak wysoki jak strateg, lecz mocniejszej budowy, odziany nie w dworskie szaty, ale w barwy sauradyjskiej kawalerii i z żelaznym hełmem pod pachą. Przy nim stał chudy, blady mężczyzna (przez to
celowe sąsiedztwo jeszcze bardziej chudy i blady) o ostrych rysach, długim nosie i czujnym spojrzeniu. Niepokojąca twarz, gorycz w oczach zwróconych na centralną parę. Jego imię zostało uwidocznione na trzymanym przez niego zwoju pergaminu. Z drugiej strony znajdowały się kobiety. Najbliżej i nieco z tyłu cesarzowej stała dama nawet wyższa od Gisel przedstawionej na przeciwległej ścianie, równie złocista i – można by powiedzieć – nawet piękniejsza, przynajmniej w oczach człowieka, który wykonał oba wizerunki. Arogancka postawa i przechylenie głowy, płonący, bezkompromisowy błękit w jej spojrzeniu. Pojedynczy niewielki rubin wiszący, o dziwo, na jej szyi. Tliła się w nim jakby iskierka ognia, lecz poza tym jest dziwny w swojej skromności w porównaniu z resztą jej biżuterii oraz blaskiem złota i klejnotów pozostałych dam na ścianie. Jedna z nich stała tuż obok tej złocistej; była niższa, z ciemnymi włosami wymykającymi się spod zielonej, miękkiej czapeczki, odziana w zieloną szatę i pas wysadzany drogimi kamieniami. Widać było w niej śmiech i grację, z jaką jedna jej ręka unosiła się w przód w scenicznym geście. Nawet przed przeczytaniem jej imienia można by dojść do wniosku, że to jeszcze jedna tancerka. Na samym skraju mozaiki, dziwnie umieszczony po kobiecej stronie kompozycji, stał mężczyzna, nieco oddalony od najbliższej mu damy dworu. Gdyby precyzja wykonania nie była tu tak wyraźna, można by uznać, że został dodany później. Właściwie sprawiał wrażenie, że tu... nie pasuje. Ale jest. Był tam. Rosły mężczyzna, ubrany zupełnie stosownie, chociaż jedwab jego szat układał się na jego ciele nieco niezgrabnie. Być może dlatego widać było w nim gniew. Miał rude włosy i jako jedyna postać oprócz Zakariosa miał brodę, lecz nie był to święty mąż. Był zwrócony do środka, patrzył na cesarza albo cesarzową (trudno powiedzieć, na kogo) podobnie jak skryba. Właściwie po przyjrzeniu się poszczególnym elementom można by zauważyć, że linia jego wzroku równoważy linię wzroku szczupłego mężczyzny o wąskiej twarzy przedstawionego po drugiej stronie mozaiki i że – może – właśnie dlatego stał tam, gdzie stał. Rudowłosy człowiek też miał ozdobę na szyi. (Ozdoby na szyi nosił tylko on i ta wysoka, piękna kobieta). Złoty medalion z dwiema splecionymi literami C. Cokolwiek miałoby to znaczyć. I ta druga mozaika też była skończona, oprócz jednego kawałka na dole, pod cesarzem, gdzie na gładką, szarobiałą mieszaninę zaprawy właśnie zostały położone ostatnie tessery. Teraz wszystko wysychało. Crispin stał zawieszony trochę nad ziemią i przez długi czas patrzył na swoje dzieło, także zawieszone, lecz w inny sposób, w trudnej do zdefiniowania chwili: miał poczucie, że gdy tylko zejdzie z drabiny, definitywnie je skończy. Czuł, że zanim to się stanie, unosi się jakby w bezczasowości, a potem ta praca i dokonanie przesunie się w przeszłość lub w przyszłość, lecz nigdy już nie będzie teraźniejszością. Miał przepełnione serce. Myślał o mozaicystach działających przez stulecia... tutaj w Varenie, w Sarancjum, w Rhodias albo daleko na południu, w krajach za morzem, w miastach na wybrzeżach za Candarią, albo na wschodzie w dawnej Trakezji czy w Sauradii (święci mężowie ze swoimi darami, którzy sprowadzili Dżada do jednej z kaplic, lecz ich imiona przepadły w ciszy)... wszyscy ci twórcy nieznani, zaginieni, otuleni minionym czasem, martwi.
Ich dzieła (jeśli jakieś przetrwały) sławią ziemię boga i jego dar światła, a oni sami są mniej widoczni od cieni. Spojrzał na miejsce na dole mozaiki ze świeżo położonymi tesserami i zobaczył podwójne C swoich inicjałów, pasujące do medalionu, który dał sobie na ścianie. Podpisał swoją pracę, myśląc o nich, o nich wszystkich, zaginionych, żyjących czy przyszłych. Zza pleców dobiegło go ciche skrzypnięcie otwieranych drzwi. Koniec dnia, koniec ostatniego dnia. To Martinian, który wie, jak blisko ukończenia dzieła jest Crispin. Nie powiedział swemu przyjacielowi, swemu nauczycielowi o podpisie, o inicjałach. To coś w rodzaju daru, może oszałamiającego dla uczuciowego człowieka, który lepiej niż ktokolwiek na ziemi zna myśli kryjące się za tymi splecionymi literami. Crispin wziął głęboki oddech. Czas znów zejść na dół. Znieruchomiał jednak. Zaczerpnąwszy bowiem powietrza, zorientował się, że to nie Martinian wszedł do kaplicy i stoi za nim na kamiennej posadzce. Zamknął oczy. Poczuł drżenie ręki, którą przytrzymywał się drabiny. Zapach. Nie do pomylenia. Kiedyś używały go w Sarancjum dwie kobiety. Nie wolno było tego robić nikomu innemu. Jedna jako własne perfumy, druga jako prezent za jej sztukę, tę samą, którą niegdyś uprawiała ta pierwsza, efemeryczną jak sen, jak życie. Co się dzieje z tancerką, kiedy nie ma tańca? Umiera. Znika tak, jak zniknęły imiona artystów. Może przetrwa dla innych w sporządzonym tutaj wizerunku. Ale już się nie porusza, nie żyje na ziemi Dżada. To jest świat śmiertelników, gdzie pewne rzeczy nie miały miejsca, nawet jeśli istnieją na nim zubiry, duszoptaki alchemików, półświat czekający zawsze w pobliżu, miłość. I Crispin wiedział, że mimo wszystko znów będzie żył w tym świecie, może nawet znów go pokocha przez te lata, jakie mu pozostały, zanim i on zostanie odwołany. Są dary, łaski, zadośćuczynienia, głębokie i bardzo rzeczywiste. Można się nawet uśmiechać z wdzięcznością za nie. Nie odwracając się, wciąż stojąc na drabinie, powiedział: – Witaj, Shirin, moja droga. Czy Martinian powiedział ci, kiedy masz wejść? I zza siebie słyszy wtedy, w chwili, kiedy zmienia się świat, zmienia się całkowicie, głos Alixany: – Ojej. Jednak mnie tu nie chcą. Nie chcą. Można zapomnieć oddychać, można się rozpłakać z poczucia bezwartościowości. I odwrócić się, zbyt szybko, niemal spadając, z krzykiem wyrywającym się z głębi serca, i znów spojrzeć na jej twarz, w prawdziwym życiu, o czym śniło się w długiej ciemności, co uważało się za niemożliwe. Patrzy na niego w górę, a on widzi, że (będąc, kim jest) już wyczytała to, co ma w oczach, już usłyszała jego bezgłośny krzyk, jakby nie domyśliła się wszystkiego ze swego wizerunku na przeciwległej ścianie. W ciszy patrzy na nią i widzi, jak ona patrzy na niego, przenosi wzrok na to, jak ją przedstawił nad północnymi drzwiami, a potem znów na niego, stojącego na drabinie nad ziemią, i jest żywa i tutaj, a on znów się pomylił co do tego, co może się zdarzyć na świecie. – Myślałem, że nie żyjesz. – Wiem. Znowu spogląda na ścianę, gdzie umieścił ją w samym środku wszystkich oczu, w sercu światła. Patrzy na niego, mówi niespodziewanie drżącym głosem: – Pokazałeś mnie... wyższą, niż jestem.
Patrzy jej w oczy. Słyszy między prostymi słowami to, co chce mu powiedzieć, odległa od swego życia o rok i cały świat. – Nie – zaprzecza. Trudno mu mówić. Wciąż drży. Zmieniła się, teraz nie można by jej wziąć za cesarzową. To oczywiście sposób na przetrwanie, na przemierzenie lądu albo morza. Na przybycie tu. Tu, gdzie jest on. I stanięcie z podniesionym wzrokiem. Jej ciemne włosy są krótsze, ale odrastają. Ma na sobie porządny, ciemnobrązowy strój podróżny z odrzuconym do tyłu szerokim kapturem i pasem. Nie zadbała (to widzi) o usta, oczy czy policzki, nie ma na sobie żadnej biżuterii. Może tylko zacząć sobie wyobrażać, czym był dla niej ten rok. Przełyka z trudem ślinę. – Pani moja... – Nie – mówi szybko i unosi dłoń. – Nie jestem nią. Tutaj. – Uśmiecha się lekko. – Na zewnątrz myślą, że jestem jakimś niecnym stworzeniem. – Nie dziwię się – udaje mu się wykrztusić. – Przybyłym, by zwieść cię wschodnią dekadencją. Tym razem milczy. Patrzy na nią. Rok temu położyła płaszcz na kamienistą plażę, straciła miłość szybciej, niż zabrałaby ją zaraza, zmieniła życie. Przygląda się jego twarzy z niepewnością, delikatnością. Przypomina mu się róża w jej komnacie. – Powiedziałam na wyspie – mruczy – że ci ufam. Kiwa głową. – Pamiętam. Nie wiedziałem dlaczego. – Wiem. Wtedy przyszłam do ciebie drugi raz. – Wiem. Od razu, kiedy się pojawiłem. Dlaczego? Wtedy? – Nie mam pojęcia – potrząsa głową. – Żadnego wyraźnego powodu. Sądziłam, że skończysz swoją pracę i nas opuścisz. Krzywi się. Już potrafi to robić. Minęło dość czasu. – Zamiast tego skończyłem pół pracy i opuściłem ciebie. Jej mina jest pełna powagi. – To mnie zabrano od ciebie. Czasem połowa to wszystko, na co się nam pozwala. Wszystko, co mamy, może zostać nam odebrane. Zawsze o tym wiedziałam. Ale czasami... można za kimś pójść. Znów sprowadzić na dół? Wciąż drży. – Trzy razy? Nie jestem tego wart. Potrząsa głową. – A któż jest? – Ty? Uśmiecha się lekko i znów potrząsa głową. – Zapytałam cię, jak żyłeś dalej. Potem – mówi. Na wyspie, na plaży. – Nawet nie mogłem odpowiedzieć. Nie wiedziałem. Wciąż nie wiem. Byłem jednak tylko na wpół żywy. Zbyt zgorzkniały. W Sarancjum zacząłem się zmieniać. Ale nawet wtedy... usiłowałem trzymać się na uboczu. Na górze. Tym razem kiwa głową. – Zwabiony na dół przez dekadencką kobietę. Patrzy na nią. Na Alixanę. Stojącą na dole. Widzi, że myśli, że analizuje niuanse.
– Czy... sprowadzę na ciebie kłopoty? – pyta. Wciąż to wahanie. – Nie wątpię. Usiłuje się uśmiechnąć. Alixana znów potrząsa głową. Ma zmartwione spojrzenie. Pokazuje ręką na przeciwległą ścianę. – Nie, chcę powiedzieć, że ludzie mogą mnie rozpoznać. Bierze głęboki wdech i wypuszcza powietrze. Rozumie w końcu, że to on musi skończyć z jej wahaniem. – A więc udamy się tam, gdzie to będzie niemożliwe – słyszy własne słowa. Kobieta zagryza wargę. – Zrobiłbyś to? A on odpowiada, zagarnięty z powrotem w nurt czasu i świata: – Trudno byłoby ci wymyślić coś, czego nie zrobiłbym dla ciebie. – Mocniej chwyta się drabiny. – Czy to... wystarczy? Wyraz jej twarzy zmienia się. On to widzi. Kobieta znów zagryza wargę, ale teraz oznacza to coś innego. On o tym wie, widział już to spojrzenie. – No cóż – mówi głosem, którego nigdy nie przestał słyszeć – wciąż chcę te delfiny. Kiwa głową, jakby z namysłem. Jego serce jest pełne blasku. – I dziecko? – dodaje kobieta. Bierze wdech i schodzi z drabiny. Kobieta uśmiecha się.
Aut lux hic nata est, aut capta hic libera regnat. Światło albo się tu zrodziło, albo, schwytane, rządzi tu wolne. Inskrypcja z mozaiki w Rawennie Myślę, że gdybym mógł spędzić miesiąc w starożytności, to najchętniej spędziłbym go w Bizancjum tuż przedtem, nim Justynian otworzył Hagia Sophia i zamknął Akademię Platońską. W jakiejś małej winiarni mógłbym znaleźć jakiegoś filozoficznie nastawionego mozaicystę, który odpowiedziałby na wszystkie moje pytania, a to, co nadprzyrodzone, zeszłoby niżej do niego... W.B. Yeats, Wizja
Od ByrOn’ a dla wszystkich