Książka dostępna w sprzedaży w przystępnych cenach: — w wersji papierowej i elektronicznej — na stronach portalu Histmag.org ‹http://histmag.org›. Jeśli korzystasz z publikacji z naruszeniem praw autorskich, zachęcamy do zakupu oryginału i wsparcia jej twórców.
Maciej Bernhardt
Z Miodowej na Bracką Opowieść powstańca warszawskiego Część druga
Kraków 2012
Redakcja merytoryczna: Roman Sidorski
Projekt okładki, skład i łamanie: Piotr Pielach
Marketing, koordynacja działań promocyjnych: Michał Świgoń
Wszystkie wykorzystane fotografie zostały udostępnione przez autora i pochodzą z jego prywatnych zbiorów.
Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego. Część druga Copyright © 2011 by i-Press Piotr Pielach Copyright © 2012 by Promohistoria Michał Świgoń All rights reserved ISBN: 978-83-935967-0-6 Wydanie elektroniczne Kraków 2012
Portal internetowy „Histmag.org” e-mail:
[email protected] www: http://histmag.org/ i-Press Piotr Pielach e-mail:
[email protected] www: http://i-press.pl
Przedmowa Kiedy w połowie 2008 roku otrzymaliśmy od prof. Macieja Bernhardta propozycję zamieszczenia jego wspomnień z Powstania Warszawskiego na prowadzonym przez nas portalu „Histmag.org”, nie spodziewaliśmy się, że będzie to początek długiej i owocnej współpracy. Relacji z czasów wojny i okupacji ukazało się już w różnej formie bardzo wiele i wydawało się, że kolejne nikogo nie poruszą. Gdy jednak zapoznaliśmy się z nadesłanym fragmentem pamiętnika, zdaliśmy sobie sprawę, że otrzymaliśmy materiał wyjątkowy: napisany świetnym stylem, pozbawiony dłużyzn, niezwykle rzeczowy, a przede wszystkim opowiedziany bez niepotrzebnego patosu i zadęcia. Z wielką przyjemnością zaprezentowaliśmy wspomnienia prof. Bernhardta czytelnikom naszego serwisu. Wzbudziły one ogromne zainteresowanie, które skłoniło nas najpierw do szybszego opublikowania kolejnych odcinków, a następnie do podjęcia decyzji o wydaniu ich w całości w formie książkowej. Tom zatytułowany „Z Miodowej na Bracką” (na ulicy Miodowej w Warszawie mieszkał Autor przed wojną i w czasie okupacji, zaś na Brackiej mieszka obecnie, już od ponad pięćdziesięciu lat) ukazał się w listopadzie 2009 roku i spotkał się również z życzliwym przyjęciem. Wydarzenia w nim opisane obejmują dzieciństwo prof. Bernhardta, kampanię wrześniową, w której uczestniczył z bronią w ręku jako szesnastoletni chłopak, okupację i przede wszystkim Powstanie Warszawskie, w którym zginęła narzeczona Autora, jego matka, siostra i siostrzeniec, a także większość przyjaciół. Akcja urywa się w lutym
1945 roku, gdy przyszły profesor zdecydował się na opuszczenie Warszawy, w której nic go już nie zatrzymywało, i postanowił udać się do Katowic, gdzie przejmowaniem i uruchamianiem kopalń kierował inż. Bolesław Krupiński, ojciec poległego w Powstaniu przyjaciela Autora. W jego życiu rozpoczynał się nowy etap, któremu poświęcona jest druga część prezentowanych wspomnień. Wydawać by się mogło, że powojenne losy Macieja Bernhardta będą dla współczesnego czytelnika mniej interesujące niż opis przeżyć z okresu ii wojny światowej, jestem jednak przekonany, że będzie inaczej. O ile bowiem nie brak na rynku książek i filmów poświęconych okupacji i Powstaniu Warszawskiemu, o tyle trudno powiedzieć, by społeczeństwu dobrze znane były np. dzieje odbudowy kraju po zniszczeniach wojennych czy też zagospodarowywanie Ziem Odzyskanych. Również życie codzienne we wciąż zrujnowanej po wojnie Warszawie, choć wielce ciekawe, pozostaje tematem rzadko poruszanym nie tylko w mediach, ale i w pracach naukowych. Wspomnienia prof. Bernhardta pozwalają spojrzeć na ten wycinek naszych dziejów oczami młodego człowieka, który przez długi czas i z licznymi kłopotami poszukuje dla siebie miejsca w nowych realiach. Dzięki temu otrzymujemy obraz powojennego świata wolny od propagandowych zniekształceń, pokazujący, jak nieprzyjazna mogła być ówczesna rzeczywistość dla osoby wywodzącej się z przedwojennej inteligencji i mającej akowską przeszłość. Obraz, w którym widoczna jest złowroga obecność bezpieki, ale który pozwala jednocześnie spojrzeć na pierwsze lata Polski Ludowej z perspektywy dalekiej od walk z antykomunistycznym podziemiem i politycznych prześladowań, a bliskiej codziennemu życiu zwykłych Polaków. Nie mniej interesujące są też fragmenty wspomnień poświęcone pracy Autora w Oficerskiej Szkole Samochodowej w Pile i Wojskowej Akademii Technicznej. Znany plakat propagandowy, który głosił „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”, zyskuje dzięki
nim kontekst pozwalający przekonać się, jak wyglądało szkolnictwo wojskowe zbudowane na takich założeniach.
Prof. Bernhardt spisywał pamiętniki przez wiele lat¹, w znacznych odstępach czasu, na długo po opisywanych przezeń wydarzeniach. Autor nie myślał początkowo o publikowaniu swoich wspomnień w postaci książki, stąd też zapiski jego miały często charakter luźno powiązanych ze sobą opowiadań poświęconych pojedynczym epizodom z życia. Nie wszystkie dało się połączyć w spójną całość, dlatego też niniejszy tom składa się z dwóch części. Pierwsza przyjęła postać uporządkowanej narracji, druga zaś to kilka aneksów będących samodzielnymi tekstami. Znajdują się tu m.in. niezwykle ciekawe rozważania autora na temat strachu w czasie kampanii wrześniowej, okupacji i Powstania Warszawskiego. Historyków zajmujących się badaniem źródeł wspomnieniowych zainteresują zapewne uwagi odnoszące się do ułomności własnej pamięci i ścisłości zawartych w książce informacji. Bulwersująca jest z pewnością historia kradzieży listów powstańczej poczty harcerskiej, a swoistą ciekawostkę stanowi wzmianka o zdobytym przez prof. Bernhardta autografie Lenina. Bardzo istotnym uzupełnieniem całości pamiętnika jest też rozdzialik poświęcony ojcu Autora, Wacławowi Bernhardtowi. Roman Sidorski
¹ O okolicznościach, które skłoniły autora do podjęcia tego trudu, pisze on we wstępie do pierwszego tomu swoich wspomnień: Z Miodowej na Bracką..., s. nlb. [9–12] [przyp. red.].
Maciej Bernhardt — nota biograficzna Urodzony 16 stycznia 1923 roku w Warszawie w rodzinie inteligenckiej. Syn znanego lekarza Wacława Bernhardta oraz Stefanii z domu Sobolewskiej. Absolwent państwowego gimnazjum im. Tadeusza Czackiego, w 1939 roku uzyskał tzw. „małą maturę”. Uczestniczył w kampanii wrześniowej, wpierw w obsłudze Centralnej Składnicy Meldunkowej Obrony Przeciwlotniczej, a następnie, po wędrówce na wschód Polski, w oddziałach Lubelskiego Batalionu Ochotniczego. Uczeń legalnie działających podczas okupacji: Szkoły Wawelberga i Rotwanda (1940-1942; przemianowanej na Technische Fachschule) oraz Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej (1942-1944). Zaangażowany w pracę konspiracyjną, od jesieni 1940 do wiosny 1942 roku w Narodowych Siłach Zbrojnych, następnie w Armii Krajowej. Używał pseudonimów „Zdzisław” i „Zdzich”. Podczas powstania służył w 237 plutonie ii kompanii batalionu „Serb” (później „Żubr”) iii Obwodu (Żoliborz — „Żywiciel”). Przeżył masakrę pod Boernerowem 2 sierpnia, kiedy zginęło 70 żołnierzy 237 plutonu. Wśród poległych byli najbliżsi przyjaciele Autora oraz jego narzeczona — Hanna Rychłowska. Brał udział m.in. w drugim ataku na Dworzec Gdański oraz w obronie „Olejarni” na Marymoncie i reduty „Straż Ogniowa”. Kontuzjowany 14 września, ranny w ramię 30 września. Pod gruzami zbombardowanego domu przy ulicy Miodowej 9 zginęła jego matka oraz siostra i jej półtoraroczny synek. Po zakończeniu walk został in
ternowany, ale udało mu się uciec z niewoli i ponownie dołączyć do konspiracji. W 1950 roku poślubił Jadwigę Dzieduszycką. W tym samym roku uzyskał dyplom magistra inżyniera i rozpoczął karierę naukową jako starszy wykładowca Oficerskiej Szkoły Samochodowej w Pile. W 1953 roku został przeniesiony do Wojskowej Akademii Technicznej, gdzie w 1966 roku został docentem i kierownikiem Zakładu Silników. W 1970 roku na własną prośbę został po 20 latach zwolniony ze służby wojskowej w stopniu pułkownika. W latach 1969-1971 prowadził wykłady na Politechnice Gdańskiej, po czym rozpoczął pracę w Centralnym Ośrodku Konstrukcyjno-Badawczym Przemysłu Motoryzacyjnego jako samodzielny pracownik naukowo-badawczy. Po odejściu z Ośrodka w 1977 roku został redaktorem naczelnym miesięcznika „Technika Motoryzacyjna”. W 1980 roku został powołany na stanowisko docenta Politechniki Warszawskiej, gdzie objął kierownictwo Zakładu Silników w Instytucie Pojazdów. W latach 1985-1986 prowadził gościnnie wykłady na Uniwersytecie w Orleanie. W 1987 roku uzyskał tytuł profesora nadzwyczajnego i został dyrektorem Instytutu Transportu Samochodowego. Ze stanowiska zrezygnował z przyczyn zdrowotnych w 1990 roku, do 2002 roku pozostając pracownikiem naukowym na niepełnym etacie. Działalność naukowa prof. Bernhardta wiązała się z potrzebami wojska oraz przemysłu motoryzacyjnego. Jest autorem i współautorem szesnastu książek i ponad dwustu artykułów naukowych, a także promotorem ośmiu prac doktorskich. Do jego prac należą m.in.: – M. Bernhardt, Silniki spalinowe o tłokach obrotowych, Warszawa 1964 (nakład 3 200 egz.). – M. Bernhardt, S. Dobrzyński, E. Loth, Silniki samochodowe, Warszawa 1965; 1970, 1979, 1998 r. (nakład trzech pierwszych wydań po 30 000 egz.; ostatnie wydanie 15 000 egz.).
M. Bernhardt, Badania trakcyjnych silników spalinowych, Warszawa 1970. – M. Bernhardt, Silniki wielopaliwowe, Warszawa 1971. – M. Bernhardt, J. Michałowska, St. Radzimirski, Motoryzacyjne skażenia powietrza, Warszawa 1976 (nakład 2 700 egz.) – Samochody od A do Z, pod redakcją mgra inż. Witolda Leśniaka, Warszawa 1960, 1964, 1977, 1978 (praca zbiorowa 28 autorów z udziałem M. Bernhardta). –
Został uhonorowany licznymi odznaczeniami wojskowymi i cywilnymi, m.in. Krzyżem Armii Krajowej (1972), Warszawskim Krzyżem Powstańczym (1982), Krzyżem Partyzanckim (1982) i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2003). Publikował nie tylko teksty naukowe, ale także poświęcone tematom powstańczym i okołopowstańczym, między innymi na łamach paryskiej „Kultury”. Od 2008 roku jest współpracownikiem portalu historycznego „Histmag. org”. Poświęcone mu artykuły pojawiały się w licznych tytułach prasowych, w 2009 roku m.in. w „Stolicy” i „Życiu Warszawy”.
Śląsk
K
atowic praktycznie nie znałem. W maju lub czerwcu 1939 roku byłem w tym mieście przejazdem z wycieczką szkolną, której zasadniczym celem było Zaolzie. Zapamiętałem jedynie katowicki dworzec kolejowy, teatr i wspaniały zespół szkół technicznych.
Krupiński Pytając w informacji na dworcu o instytucję, którą kierował inżynier Krupiński, przekręciłem jej nazwę i w pierwszej chwili powiedziano mi, że takiej tu nie ma. — A kogo pan tam szuka? — Inżyniera Krupińskiego — odrzekłem. — No to znajdzie go pan w… — tu padła nazwa jakiegoś zarządu czy dyrekcji, której dziś już nie pamiętam. — Ale to jest bardzo ważny dyrektor, niełatwo będzie się do niego dostać. Dostałem jednak adres i wskazówki, jak tam trafić. Biuro mieściło się stosunkowo niedaleko dworca, w zupełnie niezniszczonym, potężnym budynku, który zachował jeszcze wyraźne ślady przedwojennej solidności i pewnego luksusu. Prymitywne tablice przy wejściu wskazywały, że mieści się w nim kilka instytucji. Krupiński przyjął mnie bardzo oficjalnie, niemal tak, jakby mnie widział po raz pierwszy:
— Teraz nie mam czasu na rozmowę. Gdzie się pan zatrzymał? — do tej pory zawsze zwracał się do mnie po imieniu. — Nigdzie. Przyszedłem prosto z pociągu. — Skrzywił się z wyraźną dezaprobatą. — Po co pan tu przyjechał? — Myślałem, że chciałby pan porozmawiać ze mną o Andrzeju. A poza tym nie mam co robić w Warszawie: dom nasz został całkowicie zniszczony, moja matka i siostra zginęły, ojciec mieszka we wsi, dokąd go wywieziono¹. Muszę znaleźć pracę i zapewnić mu jakąś egzystencję. Myślałem, że się tu na coś przydam. Przerwał mi: — Ma pan tu mój adres. Proszę przyjść o ósmej wieczorem. Powinienem już być w domu. Pożegnałem się i wyszedłem. Byłem zaskoczony takim przyjęciem. Miałem ochotę iść na dworzec i jechać do Gdańska. Wytłumaczyłem sobie jednak, że rozmowa o śmierci Andrzeja musiałaby wyprowadzić go z równowagi i nie chciał okazywać tego w pracy. W domu zapewne znów zobaczę znanego mi Krupińskiego. Było około trzeciej po południu. Co tu robić przez pięć godzin w obcym mieście? Zapytałem panią w sekretariacie, gdzie tu można coś zjeść. Ponad dobę nie miałem w ustach nic prócz sucharów (przydały się!) i wody. — Tu w gmachu jest kuchnia, gdzie wydają pracownikom zupę i chleb, ale jest już chyba za późno, a ponadto trzeba mieć kartki na jedzenie. Tu są wciąż wielkie trudności z aprowizacją. Szef panu nie dał? On ma kartki dla swoich gości. — Nie było o tym mowy. ¹ W Wielgomłynach pod Radomskiem, dokąd trafi ł, gdy na dom autora i jego rodziny spadły niemieckie bomby, burząc budynek i zabijając przebywających w nim ludzi. Więcej w pierwszym tomie wspomnień M. Bernhardta, Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca Warszawskiego, Kraków 2009, s. 282–306 [przyp. red.].
— Niech pan poczeka, może uda mi się coś załatwić. — Zatelefonowała do kogoś, padło nazwisko Krupińskiego. Znalazła się zupa i chleb, a także możliwość przesiedzenia tych paru godzin w ciepłym pomieszczeniu. Do mieszkania Krupińskiego było niedaleko. Dowiedziałem się jak tam trafić i wyszedłem z ciepłego gmachu tak, żeby być na miejscu dokładnie o godzinie ósmej. Trafiłem bez kłopotu. Dom prezentował się z zewnątrz bardzo dobrze. Klatka schodowa była luksusowa. Otworzył mi sam Krupiński. Bez słowa poczekał, aż zdejmę swą papierową kurtkę, wszedł pierwszy do pokoju i przywitał mnie słowami, które zapamiętam do końca życia: — Dlaczego ty żyjesz, a Andrzej zginął? Po co wyście go w to wciągnęli, przecież to wszystko nie miało sensu od początku? Myślałem, że jesteś mądrzejszy, ale sam się nabrałeś i jego do tego namówiłeś — po raz pierwszy znów odezwał się do mnie per ty. Dosłownie zbaraniałem, usłyszawszy takie przyjęcie. Milczałem, bo i cóż można było odpowiedzieć? Miałem ochotę wyjść. Zrobiłem ze dwa kroki w kierunku przedpokoju i usłyszałem w formie rozkazu: — A teraz opowiedz mi wszystko, co wiesz. — Pozwoli pan, że usiądę. Nie doszedłem jeszcze do pełni sił, byłem ranny ostatniego dnia powstania. Całą wczorajszą noc jechałem tu na lokomotywie, bo nie było innej możliwości. Przesadziłem trochę z tym brakiem sił, ale sposób, w jaki mnie traktował, wyprowadził mnie z równowagi. Usiedliśmy. Opowiadanie było krótkie, tak jak udział Andrzeja w Powstaniu. Krupiński przerywał mi co chwila, pytając o szczegóły, których najczęściej nie znałem lub nie zapamiętałem. Gdy powiedziałem, że do Puszczy prowadził nas dowódca kompanii porucznik „Starża”, przerwał mi i zapytał, jak on się naprawdę nazywał i co się z nim stało. Był wściekły, gdy usłyszał, że nie znałem jego nazwiska, bo zarówno w konspiracji, jak i podczas Powstania, operowaliśmy wyłącznie pseudonimami. Co się z nim stało, także nie wiedziałem. Zanim zostałem
ranny, nie słyszałem, aby zginął lub był ranny, a co było dalej — nie umiałem powiedzieć. — Nic nie wiesz! Nazwiska dowódcy nie znasz, czy żyje, nie wiesz, jak był ubrany Andrzej — też nie wiesz… — Pan chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, czym były dwa miesiące powstania, praktycznie cały czas na pierwszej linii. Pod Boernerowem² zginęła także moja narzeczona i pięciu — nie wiedziałem wtedy, że Staszek Witoszyński³ się uratował — moich najlepszych przyjaciół. Nie pamiętam, jak była ubrana Hanka⁴, nie zapamiętałem też, jak byli ubrani koledzy z wyjątkiem Zbyszka Przestępskiego, który przyszedł w beżowej, zamszowej wiatrówce. Zginęli po dziesięciu–jedenastu godzinach powstania. Mój własny strój pamiętam chyba tylko dlatego, że jako jedyny w kompanii, a może nawet w całym batalionie, przyszedłem na zbiórkę w przedwojennym mundurze przysposobienia wojskowego. Zmitygował się trochę. — Przygotuję coś do zjedzenia, jestem na razie sam na gospodarstwie. Stołuję się w pracy, w domu jadam tylko kolację. Mam tu jakieś konserwy, herbatę, chleb. Musisz tu zanocować, bo od ósmej jest tu godzina policyjna. Nikt mi wcześniej o tym nie powiedział, przyszedłem tu punktualnie na ósmą, ale mógł mnie zgarnąć pierwszy patrol wojskowy lub milicyjny… ² Dzielnica Warszawy na przedpolu Puszczy Kampinoskiej. 2 sierpnia 1944 roku, podczas przemarszu z Marymontu do Puszczy Kampinoskiej, kompania, w której służył autor, natknęła się na stacjonujący tam oddział niemiecki i znalazłszy się pod ogniem karabinów maszynowych poniosła ogromne straty. Więcej: tamże, s. 199–209 oraz w aneksie 3. do niniejszego tomu [przyp. red.]. ³ Przyjaciel autora z czasów okupacji. Więcej w Z miodowej na Bracką…, passim [przyp red.]. ⁴ Hanka Rychłowska, narzeczona autora. Więcej tamże [przyp red.].
— Ja nie zwracam na to uwagi, mam stałą przepustkę — cóż można było na to odpowiedzieć? Przy skromnej kolacji Krupiński mówił cały czas o problemach związanych z przejmowaniem i uruchamianiem kopalń. Operował terminami, o których nie miałem pojęcia. Nagle urwał rozmowę, szukając jakiegoś talerza czy szklanki. — Dostałem to mieszkanie po jakimś dygnitarzu niemieckim. Musiał uciekać dosłownie w ostatniej chwili, bo na stole zastałem talerze z napoczętym jedzeniem. Wszystko zostawił. Szafy są pełne ubrań, bielizny, pościeli. Nie mam czasu, żeby to wszystko przejrzeć. Nie nauczyłem się jeszcze, gdzie są jakie naczynia. Jak żona przyjedzie, to się tym zajmie. Na razie jej tu nie ściągam, bo tu jest strasznie ciężko z aprowizacją. Kilkakrotnie wspominałem w rozmowie, że mój Ojciec (o którym wiedział, że jest inwalidą bez ręki ciężko chorym na serce) mieszka teraz na zapadłej wsi w mieszkaniu bez kanalizacji. Nie wiem, czy nie dotarło to do niego, czy też była to jego reakcja związana z wyrażonymi na wstępie pretensjami. Pokutowały we mnie wtedy jeszcze resztki przedwojennego dobrego wychowania i uważałem, że nie mogłem wprost prosić o pomoc z jego strony — należało jedynie wspomnieć o swej sytuacji w taki sposób, żeby stworzyć mu możliwość wystąpienia z odpowiednią propozycją. Po kolacji mój gospodarz wyciągnął z szafy poduszkę oraz koc i wskazał na kanapę. — Jutro przyjdź do mnie do biura o godzinie dziesiątej, to załatwię ci jakąś pracę. Ja wychodzę o siódmej, ale nie musisz wstawać razem ze mną. Wyśpij się. Wystarczy, że zatrzaśniesz drzwi. Nie musisz też po sobie sprzątać, bo rano przychodzi tu sprzątaczka. Idź spać, widzę, że już ledwie siedzisz. Nie trzeba było mi tego dwa razy powtarzać. Obudziłem się nazajutrz około ósmej. Bez pośpiechu wykąpałem się w eleganckiej łazience i zjadłem śniadanie. Jedynie woda i chleb były miejscowe. Masło,
sery topione, konserwy, dżem, kawa rozpuszczalna, cukier, a nawet sól pochodziły z otwartej paczki unrra. Jeszcze trzy podobne nierozpakowane paczki stały w kącie w kuchni. Kłopoty zaopatrzeniowe nie wyglądały tu bardzo groźnie. Miałem jeszcze trochę czasu do wyjścia na umówione spotkanie. Z ciekawością rozglądałem się po mieszkaniu. Było kompletnie umeblowane, na podłodze leżały dywany, na ścianach zaś wisiały obrazy w solidnych ramach. Przyznaję się, że z ciekawości otworzyłem drzwi od szafy. Półki były zapchane „na sztywno” bielizną pościelową, obrusami, ręcznikami, a obok na wieszakach zobaczyłem kilka ubrań, jesionkę, płaszcz podbity futrem. Biblioteka pełna była niemieckich książek, do tego leżały tam jakieś bibeloty i aparat fotograficzny Leica w futerale.
Kopalnia Kleofas W biurze Krupiński przyjął mnie bez czekania. Wyjął kartkę papieru i napisał (pamiętam dokładnie wszystko z wyjątkiem nazwiska dyrektora): „Kopalnia Kleofas — Katowice Załęże. Dyrektor xyz. Przysyłam panu Macieja Bernhardta, technik-mechanik, może być przydatny”; do tego podpis. — Proszę, przyjmą pana — znów przeszedł na „pan”. „Przecież ja nie mam pojęcia o kopalni węgla — pomyślałem — Co ja tam mogę robić?”. Podziękowałem jednak i wyszedłem. W biurze kopalni otrzymałem od jej dyrektora kolejną kartkę, z nowym nazwiskiem i funkcją. Nie zapytał mnie nawet, co umiem robić i jakie mam wykształcenie. — Panie dyrektorze, ale ja nie mam gdzie się podziać w Katowicach. Dzisiejszą noc przespałem u inżyniera Krupińskiego, ale przecież nie mogę u niego mieszkać.
— To załatwi kierownik warsztatu mechanicznego, do którego pana kieruję. — Przy okazji muszę panu powiedzieć, że nie mam pojęcia o kopalni węgla i zupełnie mnie nie interesuje technika górnicza. Znam się nieco na silnikach spalinowych, pomiarach warsztatowych, dość dobrze daję sobie radę w laboratorium metalograficznym. — To już sprawa kierownika warsztatu, jak pana wykorzysta. Kierownik warsztatu przyjął mnie przyjaźnie. Powiedziałem mu dokładnie to samo, co jego szefowi. — Panie techniku, tu nie ma takiej roboty, o jakiej pan mówi. — No to co będzie należało do moich obowiązków? — No, rozdzielenie roboty i nadzór w warsztacie mechanicznym. Pomyślałem, że to idiotyzm dawać mi robotę, o której nie mam pojęcia, gdy wszędzie potrzeba ludzi, w tym z całą pewnością i takich z moimi kwalifikacjami. — Spróbuję, zobaczymy co z tego wyjdzie, choć nie ukrywam, że wolałbym pracować przy czymś, na czym się znam i co lubię. Od kiedy mam zacząć? — Od jutra, od szóstej rano. — Co mam ze sobą zrobić, gdzie mam się zatrzymać? — Nie ma tu kłopotu z mieszkaniami. Sporo Niemców uciekło, innych aresztowano… Przydzielimy panu mieszkanie, ale to dopiero jutro. Dziś już za późno, żeby to załatwić. — Ale co mam ze sobą zrobić dziś? — Niedaleko są baraki dla robotników przymusowych zwiezionych przez Niemców niemal z całej Europy. Dam tam panu skierowanie na jedną noc, a jutro będzie pan już w swoim mieszkaniu. Baraki były pełne ludzi czekających na repatriację. Wybrałem sobie barak francuski, którego lokatorzy stanowili zbieraninę z różnych miejsc przymusowej pracy. Niemal wszyscy byli robotnikami niewykwalifikowanymi, zaś wszyscy mieli jakieś kuferki, walizki, toboły. Mój nader skromny dobytek, a raczej jego kompletny brak,
budził ogólne zainteresowanie. Poczęstowali mnie konserwami (też z unrra), winem — nie wiem skąd je mieli — i byli bardzo serdeczni. Wreszcie jeden z nich, wyraźnie inteligentniejszy od pozostałych, zapytał mnie z jakich stron Francji jestem, bo po akcencie nie może rozpoznać. Nie chciał uwierzyć, że jestem Polakiem, przyjechałem do pracy i dostałem tu skierowanie tylko na jedną noc. — A gdzie tak dobrze nauczyłeś się francuskiego? Niemożliwe, żeby w szkole. Pokazałem mu kenkartę z warszawskim adresem. Obejrzał, ale nie wyglądał na przekonanego. — Masz tu rodzinę? — Matka i siostra zginęły w Warszawie. Ojciec inwalida jest na wsi wśród obcych ludzi. — Nie bądź głupi, jedź z nami do Francji — co tu masz do roboty? Tam też kraj zniszczony wojną, ale nie tak jak tu. Mówisz bardzo dobrze po francusku, wyrzuć kenkartę, wymyśl sobie historię, skąd cię wywieźli i gdzie pracowałeś u Niemców, bo o to pytają. Jak ci zabraknie słowa po francusku, to powiesz, że przez parę lat nie miałeś okazji mówić w tym języku. Tu z nami są tacy, co po francusku trochę tylko rozumieją i ledwo potrafią sklecić kilka zdań. Udają, że byli kontuzjowani podczas nalotów, słabo słyszą i strasznie się jąkają. Diabli wiedzą, kim są naprawdę. Tu kontrola jest bardzo powierzchowna. Władze starają się jak najprędzej wyekspediować wszystkich, bo nie mają dość żywności i pomieszczeń. Transporty do Francji, Belgii i Holandii idą bardzo okrężną drogą — przecież wojna jeszcze trwa. Co jakiś czas jednak odchodzą. — Dziękuję za kuszącą propozycję, ale tu jest mój kraj i moje miejsce. Mam też pod moją opieką ojca inwalidę. Miałem nosa, że nie skorzystałem z tej oferty. Jak się później dowiedziałem, wśród robotników francuskich było bardzo wielu komunistów, którzy aktywnie pomagali w wyłapywaniu przeciwników nowego porządku i niejeden z amatorów łatwego wyjazdu na zachód
pojechał w przeciwnym kierunku. Kontrola w Katowicach być może była dość pobłażliwa, dalej jednak kontrolowano bardzo szczegółowo. Szukano zarówno zbrodniarzy wojennych, jak i uciekających przed nową władzą.
Ulica Ratuszowa Na drugi dzień rano, po minimalnych formalnościach, dostałem przydział na mieszkanie służbowe. Adres: Chorzów Batory, ulica Ratuszowa, numer chyba 9. Pojechałem tam wraz z pracownikiem administracji kopalnianej, starym górnikiem inwalidą, który po drodze wypytywał mnie, kim jestem i skąd się tu wziąłem. Zdziwił się, że przydzielono mi tu mieszkanie, skoro jestem technikiem. — Zbyt dobre, czy zbyt złe? — zapytałem. — Sam pan zaraz zobaczy. Mieszkanie było na pierwszym, a może na drugim piętrze domu z czerwonej cegły. Wejście do kuchni z piecem węglowym i zlewem, dalej dwa pokoje w amfiladzie. Bez łazienki, z ubikacją nawet nie na klatce schodowej, lecz w podwórzu. Umeblowanie przedstawiało się bardzo skromnie, choć w mieszkaniu było pianino i radio lampowe. Na łóżkach leżała pościel, w kredensie znalazłem resztki kiepskiego serwisu i kilka szklanek, a w kuchni trochę garnków. W szafie wisiał mundur Hitlerjugend i trochę jakichś szmat. Nie oczekiwałem luksusów, ale to było chyba jakieś nieporozumienie. — Przecież tu nawet nie ma gdzie się umyć! Mam starego ojca inwalidę, jak on będzie chodzić do ubikacji na podwórzu? Mój przewodnik był wyraźnie skonfundowany. — Czy pan naprawdę jest technikiem? Jak pan trafił na naszą kopalnię? Przepraszam, że pytam. Jestem starym socjalistą — dostałem za to od Niemców, widzi pan, zostałem inwalidą, ledwie mogę chodzić — ale czegoś tu nie rozumiem.
— Jestem proszę pana technikiem budowy maszyn i mam dwa lata studiów na wydziale mechanicznym Politechniki Warszawskiej. W Warszawie podczas powstania wszystko straciłem, więc przyjechałem tu, bo słyszałem, że potrzeba ludzi do roboty. Poznałem podczas okupacji inżyniera Krupińskiego, poprosiłem go o pomoc w znalezieniu pracy. Skierował mnie do was. Trochę się dziwię, bo o kopalni węgla nie mam pojęcia. — Przepraszam, a pana ojciec jaki ma zawód? — Jest lekarzem, podczas wojny stracił rękę, a podczas powstania żonę, córkę i wnuka. Teraz jest ciężko chory i w bardzo złym stanie psychicznym. — Przecież tu bardzo brakuje lekarzy. Większość pobrali do wojska, a ci nieliczni, których nie wzięli, to przeważnie uciekli. Nic nie rozumiem, nic zupełnie. A Krupiński to zna pana ojca? — Osobiście nie, ale wszystko o nim wie. Byłem kolegą jego syna, który wiele razy był u nas w domu. Zginął podczas powstania. — Niech pan bierze to mieszkanie. Zawsze to lepsze niż barak, w którym pan dziś nocował. Mieszkań u nas nie brakuje, to ludzi brakuje do roboty, zwłaszcza fachowców. Zamienimy panu mieszkanie na lepsze, sam tego dopilnuję. Jestem starym socjalistą, z moim zdaniem w kopalni się liczą. Sam dopilnuję. Ojca niech pan ściągnie jak najprędzej, lekarzy strasznie tu brak. A swoją drogą, czegoś tu nie rozumiem. Zastanawiałem się chwilę czy przyjąć to mieszkanie, czy też podziękować i za robotę, i za mieszkanie. Miałem wielką ochotę na to ostatnie rozwiązanie, ale głupio mi było wobec starego górnika. — Wie pan ja też wielu rzeczy nie rozumiem, ale podpiszę, że przyjmuję to mieszkanie. Muszę ściągnąć ojca. Z wielu powodów muszę to zrobić jak najprędzej. — Jak pan to już zrobi, to proszę mnie zawiadomić. Zostałem sam we własnym mieszkaniu. Pierwszą rzeczą, jaką trzeba było zrobić, było napalenie w piecu. Węgiel był w skrzyni
w kuchni, podobnie jak parę szczapek drewna. Po chwili ogień buzował pod kuchenną płytą. Przeniosłem go do pieców w obu pokojach. Powoli zaczęło robić się cieplej. We wskazanej przez sąsiadkę piwnicy i komórce było dużo węgla i marne resztki ziemniaków. Przygotowałem kolację: ziemniaki w mundurkach i przegotowana woda. Niczego więcej w domu nie było… przepraszam, była jeszcze sól. Tak rozpoczynałem nowy rozdział mojej historii. Na drugi dzień rano pojechałem do pracy w warsztacie mechanicznym w kopalni Kleofas. Kierownik warsztatu przyjął mnie bardzo chłodno. Rozumieliśmy się kiepsko, gdyż on używał niemal wyłącznie niemieckich określeń technicznych (w najlepszym wypadku niemieckich spolszczonych), a ja polskich. Niektórych nazw urządzeń górniczych nie znałem w ogóle. Pierwszym zadaniem, jakie dostałem, było wykonanie rysunku technicznego rolki transportera pasowego, która uległa uszkodzeniu i trzeba było dorobić nową. Przypuszczam, że był to ze strony szefa swego rodzaju egzamin. W kopalni takich transporterów są setki metrów, a rolki liczy się w tysiącach sztuk — nie wyobrażam sobie, aby przy każdej potrzebie wymiany sporządzano rysunek i wykonywano według niego pojedyncze sztuki. Wprawiłem szefa w zdumienie, gdy zapytałem go, gdzie mogę dostać poradnik techniczny Dubbela lub Hüttego — znakomite i znane od kilku dziesiątków lat niemieckie „kalendarze techniczne” dla konstruktorów i technologów. Okazało się, że takimi rarytasami dysponował jedynie niemiecki inżynier, który zniknął. Na szczęście jego biblioteka została. Zajmowany przez niego pokój był dość dokładnie wyszabrowany, ale książek i suwaka logarytmicznego nikt nie ruszył. Zostały teraz przeniesione do szuflady przydzielonego mi stołu. W „biurze” warsztatu nie było nie tylko stołu kreślarskiego, ale nawet deski i żadnych przyrządów kreślarskich. Obiekt do narysowa
nia był bardzo prosty. Zrobiłem w ciągu pół godziny odręczny rysunek techniczny i zaniosłem szefowi. — Szybko się pan z tym uwinął. — Przecież to drobiazg, gdybym miał wszystko, co potrzebne do kreślenia, to mógłbym to zrobić dwa razy szybciej. — To rysował pan bardziej złożone elementy? — Owszem, nie tylko rysowałem, ale też projektowałem. — Na przykład? — Głowicę silnika spalinowego — nieco tu przesadziłem, bo był to projekt studencki. — Przecież to odlew. — Tak. Projektowałem także formy i rdzenie odlewnicze. Oczy szefa wyrażały jednocześnie niedowierzanie i przerażenie. — Dziwi się pan pewnie co ja tu robię w tym warsztacie. Ja też się dziwię, bo na tych urządzeniach, z którymi tu macie do czynienia, zupełnie się nie znam. Ale postawiono mnie tu do pracy, to będę robić wszystko co trzeba, aż nie znajdzie się ktoś, kto mnie tu zastąpi, a ja przejdę do innej roboty, na której się trochę znam. Moje przemówienie spowodowało, że humor szefa radykalnie się poprawił. Byłem potwornie głodny i z trudem doczekałem się przerwy śniadaniowej, w czasie której można było otrzymać zupę i chleb. Dla poważnej części pracowników było to podstawowe pożywienie na cały dzień, a niektórzy część otrzymanej zupy wynosili w menażkach do domu dla rodziny. Tego dnia w stołówce wydawano ekstra przydział. Znaleziono gdzieś ukryte jeszcze przez Niemców skrzynie francuskich sardynek w oleju i innych ryb w sosie pomidorowym. Wszyscy członkowie załogi dostali po kilka pudełek tych smakołyków, a dodatkowo także po dwie cebule i kilka marchewek. Była to zdobycz specjalnej brygady zaopatrzeniowej, która przywiozła je gdzieś z centralnej Polski. Po powrocie do domu ugotowałem na kolację bardzo dziwną potrawę, słynną już w mojej rodzinie, choć nikt ni
gdy nie odważył się jej przygotować. Była to kartoflanka z marchewką na sardynkach. Nawet mi wtedy smakowała.
Ojciec przeprowadza się na Śląsk Nie umiem określić, kiedy rozpocząłem pracę w „Kleofasie”. Wiem tylko z całą pewnością, że w moje imieniny (24 lutego) pracowałem już od co najmniej tygodnia. Po kilkunastu dniach pracy dostałem od mego szefa kilka dni urlopu na przywiezienie Ojca. Byłem z nim w kontakcie — o dziwo poczta działała zupełnie sprawnie, a list z Katowic do Wielgomłyn szedł trzy dni. Uzgodniliśmy listownie, że mimo nie najlepszych warunków w moim nowym mieszkaniu nie ma sensu dalsze przebywanie Ojca na wsi. Wyjazd do Wielgomłyn zaczął się pechowo. Zaspałem i choć wyszedłem z domu bez śniadania, miałem małe szanse na zdążenie na czas na dworzec w Katowicach. Do tego jeszcze tramwaj uciekł mi dosłownie sprzed nosa. Poczekałem jednak na następny. Dojeżdżając do Katowic wiedziałem już, że nie zdążę dojechać na stację przed godziną planowego odjazdu pociągu. Okazało się, że w tramwaju jechało oprócz mnie jeszcze kilka innych osób, amatorów dostania się do tego samego pociągu. Jak wynikało z ich głośnych rozmów i wielkich tobołów, byli to handlarze wiozący stąd różne wyszabrowane rzeczy, a przywożący z centralnej Polski żywność. Zgodnie twierdzili, że pociągiem tym jechali już kilkakrotnie i zawsze odchodził on punktualnie, natomiast później często stał pod semaforem i jedyna szansa złapania go, to dojechanie tramwajem do Sosnowca. Zawierzyłem bardziej doświadczonym. Zbliżając się do Sosnowca, tramwaj jechał równolegle do linii kolejowej — torowiska rozdzielało trzysta–czterysta metrów wertepów. Zobaczyliśmy nasz pociąg stojący pod semaforem. Część bywalców twierdziła, że należy biec ile sił w nogach i tu próbować go złapać.
Reszta była zdania dokładnie przeciwnego. Kilku młodszych handlarzy zatrzymało tramwaj i rozpoczęło bieg do pociągu. Przyłączyłem się do nich, a że nie miałem żadnego obciążenia, natomiast oni taszczyli dość potężne toboły, bez trudu ich dogoniłem, przegoniłem i pierwszy dobiegłem do nasypu kolejowego. Z wysiłkiem wdrapałem się na bardzo wysoki stopień wagonu (w stosunku do stromego nasypu). Drzwi wagonu nie dawały się jednak otworzyć z zewnątrz. Zeskoczyłem, wdrapałem się na stopień sąsiedniego wagonu. Tu drzwi otworzył ktoś uczynny z wewnątrz. Razem z nim wciągaliśmy zadyszanych handlarzy i ich toboły. W tym momencie pociąg ruszył. Dwóch ostatnich amatorów podróży, biegnących z największym obciążeniem, nie zdążyło już wsiąść. Na stacji Sosnowiec, do której dojechaliśmy po kilku minutach, oczekiwało na nasz pociąg bardzo wielu pasażerów. Nie wszystkim udało się do niego wsiąść. Nie zauważyliśmy na peronie handlarzy, którzy postanowili gonić pociąg tramwajem. W pociągu panował potworny tłok. Nie miałem biletu, podobnie jak przeważająca część jadących, która także nie zdążyła do kasy. Gdy wysiadałem w Radomsku, konduktorzy nie dali jeszcze rady dojść do naszego wagonu. Było mi to bardzo na rękę. Otrzymałem wprawdzie zaliczkę na poczet wypłaty i nie wydałem z niej ani grosza, bo nie było gdzie i na co, ale jej wysokość była zupełnie symboliczna i stan mojej kasy był pożałowania godny. W Radomsku udało mi się dostać „na łebka” i za bardzo umiarkowaną cenę do samochodu wojskowego, który jechał do Wielgomłyn. Ojca zastałem w dość dobrej formie, choć bardzo już niespokojnego — w końcu jak długo można zajmować cudze mieszkanie udostępnione „tymczasowo” w geście dobrej woli? Trwało to już sześć miesięcy. Chcieliśmy wyjechać następnego dnia, ale okazało się to niemożliwe, gdyż nie udało się złapać żadnej „okazji” do Radomska. Wobec tego cały dzień składaliśmy wizyty pożegnalne. Zaprzyjaźniliśmy się
tam z wieloma ludźmi i niejednemu z nich byliśmy naprawdę bardzo wdzięczni za okazaną pomoc w najtrudniejszych chwilach. Wzruszający byli zupełnie obcy nam ludzie, którzy mówili: — Jeżeli nie uda wam się urządzić, to wracajcie tutaj, będziecie mile widziani; coś tu wymyślimy. Następnego dnia razem z naszą gosposią Marynią (Marianną Wojtachnio) wyjechaliśmy wozem do Radomska. Bagaże mieliśmy nad wyraz skromne, jednak wieźliśmy ze sobą jakieś drobne ruchomości, a także trochę żywności (kasza, mąka i tym podobne). Magister Dworzaczek — miejscowy aptekarz, z którym zaprzyjaźnił się Ojciec — zaopatrzył nas także w najpotrzebniejsze, podstawowe leki i środki opatrunkowe. Dzień był mglisty, chwilami padał drobny deszcz — typowa marcowa pogoda. Wyjechaliśmy z Wielgomłyn dość późno, a do Radomska dojeżdżaliśmy po zachodzie słońca. Pod koniec naszej drogi zaczął lać solidny deszcz. Pamiętając serdeczne zaproszenia przyjaciela (wspólnika?) mego szwagra, doktora P.R., składane zaledwie kilka tygodni wcześniej, zaplanowałem, że zanocujemy u niego i bez problemu zdążymy na pociąg do Katowic wyjeżdżający około południa. Miałem w planie uprzedzić o tym doktora w drodze do Wielgomłyn, ale przeszkodziła mi w tym wspomniana niespodziewana okazja samochodowa. Dojeżdżając do Radomska zobaczyłem w oknach domu doktora światło przebijające przez zasłony (zaciemnienie jeszcze teoretycznie obowiązywało, ale nie było już bardzo ściśle przestrzegane). Zatrzymaliśmy się, zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła gosposia. — Ojej jacy państwo zmoczeni, proszę wejść. W tym momencie w przedpokoju pojawił się doktor. Przez chwilę patrzył na nas tak, jakby nas pierwszy raz widział. Następnie zaczął krzyczeć: — Co to za najście?! Takie straszne czasy, wszędzie bolszewicy, aresztują ludzi i zabierają im dobytek, a tu wszyscy wiedzą, że pan był powstańcem i w ak! Zniszczą mnie i dorobek całego mego życia!
Proszę natychmiast wyjść! Nie chcę mieć z wami nic wspólnego! Jak śmiecie mnie tak narażać! Ojciec, z niezwykłym, jak na niego, spokojem powiedział: — No nie bardzo udał się Pawłowi ten jego wspólnik do interesów — i zaczął schodzić do wyjścia. Marynia stała na schodach z naszymi tobołkami i nie wiedziała, co ma robić (co bardzo rzadko jej się zdarzało). — Chwileczkę tato. — Podszedłem do doktora, który wykrzykiwał dalszy ciąg swego przemówienia, złapałem go za klapy marynarki i dałem mu z całej siły w mordę. Poleciała mu krew z nosa i przewrócił się. Zdarzyło mi się to w stosunku do starszego ode mnie człowieka po raz pierwszy w życiu. — Zamknij chamie pysk i won stąd, żebym cię więcej nie widział, bo źle się to dla ciebie skończy — warknąłem, po czym zwróciłem się uprzejmie do jego oniemiałej gosposi: — Proszę powiedzieć, gdzie mogę położyć ojca — jest przemoknięty, zmęczony i chory. Ja i Marynia możemy przesiedzieć noc na krzesłach. Gosposia wyprowadziła swego chlebodawcę. Wróciła za chwilę i grzecznie poprosiła nas do drugiej części wielkiego mieszkania. Przygotowując trzy posłania usiłowała tłumaczyć swego chlebodawcę, że to nie jest zły człowiek, ale dziś jest chory i zdenerwowany. Po jej wyjściu Ojciec powiedział: — Nie ulega dla mnie wątpliwości, że ten pan był pod działaniem narkotyku, ale wylazło z niego przy tej okazji nieliche bydlę. Jednak nie musiałeś rozkwaszać mu nosa. Wystarczyło nim potrząsnąć, to przecież straszny tchórz. Porównaj teraz: tu masz niby inteligenta, człowieka z wyższym wykształceniem, o wyraźnie widocznej bardzo dobrej pozycji finansowej, który — wydaje się — nie tylko na wojnie nic nie stracił, ale chyba się nieźle dorobił, za to w Wielgomłynach — prostych, w większości niewykształconych ludzi. A jaka
różnica charakterów i zachowań. Tam ludzie, a tu bydlę, w dodatku narkotyzuje się. Na drugi dzień rano gosposia poprosiła nas do kuchni, gdzie czekało już przyzwoite śniadanie. Jeszcze raz usiłowała tłumaczyć swego szefa. Ojciec cierpliwie wszystkiego wysłuchał i odpowiedział jej: — Nie mam do niego pretensji, nie odpowiadał za swoje czyny i słowa — był pod działaniem narkotyków. Jestem lekarzem, nie musi pani ukrywać tego przede mną. Nic na to nie odpowiedziała.
Fot. 1. Ojciec autora, Wacław Bernhardt.
Dalsza podróż koleją do Katowic i tramwajem do Chorzowa przebiegła bez nadzwyczajnych zdarzeń. Moje więcej niż skromne mieszkanie Ojciec przyjął ze stoickim spokojem: — Trochę daleko trzeba chodzić do ubikacji. Ale dobrze, że już niedługo wiosna. Będzie coraz cieplej. Marynia natychmiast wzięła się do generalnych porządków i urządzania mieszkania. Przywiezione z Wielgomłyn podstawowe zapasy dosłownie ratowały nas od głodu. Żywność była na wagę złota.
Wydawano ją w miejscu pracy, a nieliczne czynne sklepy sprzedawały zapałki, zeszyty, gwoździe i tym podobne rarytasy. Jedzenie można było kupić jedynie od handlarzy, którzy przywozili je z centralnej Polski. Na ogół niechętnie przyjmowali pieniądze, kwitła natomiast wymiana za złoto, biżuterię, markową porcelanę… — niestety, nie mieliśmy absolutnie nic podobnego. Ja dostawałem na kopalni zupę i chleb, ale wyłącznie dla siebie. Po kilku dniach udało mi się załatwić przydział chleba dla Ojca, ale już nie dla Maryni, która nie była członkiem rodziny. Miała wtedy około pięćdziesięciu lat, a więc według moich rozmówców mogła i powinna była pracować. Dokonywała w tym czasie dosłownie cudów, żeby nas jakoś wykarmić. Podstawowym pożywieniem były kartofle z piwnicy i chleb przynoszony z kopalni. Czasami jakieś niespodziewane dodatkowe przydziały w rodzaju wspomnianych już wcześniej sardynek. Paczek unrra nikt tu nigdy jeszcze nie widział. Gdy o nie pytałem, ludzie nie wiedzieli, o czym mówię. Pewnego razu prawie się wygadałem, że widziałem je u inżyniera Krupińskiego (którego niemal wszyscy znali tu ze słyszenia), ale w ostatniej chwili połapałem się, że zrobiłbym mu niedźwiedzią przysługę i powiedziałem, że słyszałem o nich w pociągu. Moi rozmówcy przyjęli to jako jeszcze jedną piękną plotkę, jakich wiele w tym czasie kursowało. Nie pamiętam dokładnie, ile wówczas zarabiałem. Wiem tylko, że obowiązywały jeszcze wojenne stawki niemieckie, a jedną markę przeliczano na dwa złote. Miałem pensję technika, która wynosiła nieco ponad dwieście marek. Wydaje mi się, że dostawałem czterysta trzydzieści lub czterysta czterdzieści złotych. Za Niemców, przy sprawnie działającym systemie kartkowym, można było za to, bardzo skromnie żyjąc, utrzymać rodzinę. Teraz, kupując żywność na targu (jeżeli w ogóle ktoś chciał sprzedawać za złotówki), można było z trudem przeżyć może tydzień. Chodziłem do pracy w kopalni, bo musiałem, ale zupełnie mnie ta robota nie interesowała. Miałem dobre stosunki ze współpracow
nikami i z szefem (zwłaszcza, gdy zorientował się, że absolutnie nie mam zamiaru go wygryźć) — byliśmy dla siebie nawzajem grzeczni, ale nie rozumieliśmy się. Myślę, że patrzył na mnie trochę jak na cudaka, który sam nie wie, czego chce. Oczywiście Marynia od razu odwiedziła sąsiadki. Większość z nich słabo albo wcale nie mówiła po polsku. Miały mężów w wojsku, najczęściej już od dawna nic o nich nie wiedziały. Cześć z nich odnosiła się do nas z lizusowską uprzejmością. Niektóre, gdy okazało się, że klepiemy jeszcze gorszą biedę niż one i nie jesteśmy przedstawicielami nowej władzy, odnosiły się do nas z ledwo ukrywaną wrogością. Żywność przywieziona z Wielgomłyn kończyła się i sytuacja stawała się naprawdę tragiczna. Zastanawialiśmy się z Marynią nad wyjazdem po nowe zapasy. Nie mogliśmy jednak opuścić Katowic we dwójkę i zostawić Ojca na co najmniej trzy dni samego. Jedną ręką nie ukroiłby chleba, nie obrałby kartofli… — nie, to było absolutnie niemożliwe. Wprawdzie na tej samej klatce schodowej mieszkało co najmniej pięć sąsiadek siedzących całymi dniami w domu, ale Ojciec stwierdził, że wolałby nic nie jeść przez trzy dni niż prosić którąkolwiek z nich o pomoc. Wyjazd jednej osoby mijał się z celem — Marynia nie mogła nosić ciężkich paczek. Niespodziewany dodatkowy przydział oleju, margaryny i makaronu uratował nas niemal w ostatnim momencie, ale w piwnicy kończyły się kartofle, podstawa naszego wyżywienia.
Zostaję traktorzystą Postanowiłem szukać innej pracy, która dawałaby lepsze warunki egzystencji. Nie było to proste, gdyż zupełnie nie znałem tutejszych stosunków. Wychodząca na tym terenie jedyna chyba gazeta nie zawierała żadnych ogłoszeń i propozycji pracy. Królowały w niej wiado
mości z frontu oraz nachalna i prymitywna propaganda nowej władzy. Mimo wszystko miałem nadzieję, że może w końcu znajdę tam jakąś informację, która umożliwi mi zmianę pracy. Któregoś dnia natrafiłem na artykuł o utworzeniu Państwowego Przedsiębiorstwa Traktorów i Maszyn Rolniczych, które poszukiwało traktorzystów do zakładanych powiatowych stacji traktorowych. Pomyślałem: „Rolnictwo to żywność, wreszcie odpadną problemy z jej zdobywaniem. Nigdy nie prowadziłem traktora, ale umiem prowadzić samochód” — w marcu 1939 roku zdobyłem prawo jazdy. „O rolnictwie mam wprawdzie bardzo niewielkie pojęcie, ale przecież nie święci garnki lepią”. Pod jakimś pretekstem zwolniłem się wcześniej z kopalni i pojechałem do wojewódzkiego oddziału pptimr zaproponować moje usługi. Byłem tak zgnębiony naszą dotychczasową sytuacją, że doszedłem do — niezbyt mądrego, jak się później okazało — wniosku, że ponieważ poszukują traktorzystów, to nie przyznam się do tego, że jestem technikiem i mam za sobą dwa lata studiów na politechnice, bo mogliby mnie nie zaangażować. W biurze pptimr skierowano mnie do kierownika. Był to pan w starszym wieku. Po pierwszych kilku słowach zorientowałem się, że mam do czynienia z doświadczonym urzędnikiem. Zadał mi kilka rozsądnych pytań: — Skąd pan do nas trafił? — Przeczytałem o pptimr w gazecie. — Skąd pan pochodzi? — Z Warszawy. — To co pan tu robi? — Do Warszawy nie mam po co wracać, wszystko tam straciłem. Tu przyjechałem szukać pracy. — Znalazł ją pan? Tak, pracuję na kopalni, ale mi ta praca zupełnie nie odpowiada i nie mam o niej pojęcia. — A na rolnictwie się pan zna?
— Niewiele, ale umiem prowadzić samochód, więc myślę, że z traktorem dam sobie radę. — A jak się traktor zepsuje? — Byłem na praktyce w Kraftfahrparku i umiem ustawić zapłon, wyregulować gaźnik, odpowietrzyć hamulce. Nie jestem całkiem zielony. — Ile ma pan lat? — Dwadzieścia dwa. — Zna pan nasze warunki? — Nie. Właśnie przyszedłem się tu o nich dowiedzieć. — Wszystkich pracowników przyjmujemy na okres próbny trzech miesięcy. Jeżeli się pan sprawdzi, to może on być skrócony. W tym czasie płacimy dziewięćset złotych miesięcznie, a po okresie próbnym gwarantuję panu podwyżkę. Zapewniamy w praktyce całodzienne utrzymanie, choć w umowie wpisujemy tylko jeden posiłek. No i oczywiście dodatek zachodni. — A co to jest? — To pan go nie dostaje? Wszyscy przyjeżdżający tu do pracy dostają dodatek zachodni: trzy tysiące złotych. — To jest w sumie prawie dziesięć razy więcej, niż płacą mi w kopalni. — No widzi pan, a my mamy tu kłopot z naborem ludzi do pracy. Mimo tak dobrych warunków, wcale się do nas nie pchają. No to co, zgadza się pan? Może pan zacząć choćby od jutra. Jeszcze jedno. W tej chwili organizujemy stację w Tarnowskich Górach, a czeka w naszym województwie na zorganizowanie jeszcze blisko dziesięć. — Oczywiście, że się zgadzam, ale muszę jeszcze załatwić zwolnienie z kopalni, zdać mieszkanie, które mi przydzielili, no i załatwić parę innych spraw. W domu czekał na mnie Ojciec z zaskakującą wiadomością. Przypomniał sobie, że w Sosnowcu mieszkał przed wojną jego kuzyn Brunon Świętochowski. Ojciec wpadł na pomysł, aby wysłać do
niego list w kopercie z adresem: „Brunon Świętochowski, Sosnowiec, Towarzystwo Ubezpieczeń”. List ten doszedł do adresata (okazało się, że przeżył okupację, wrócił do swego dawnego mieszkania i pracował w tym samym co przed wojną miejscu), który wysłał natychmiast odpowiedź. Jego ojciec, Jan Świętochowski, był ciotecznym bratem mego Ojca. Pamiętałem Jana Świętochowskiego, znałem dobrze jego syna Zbigniewa (spikera Polskiego Radia przed i po wojnie oraz radiostacji „Błyskawica” podczas Powstania). Imię Brunon obiło mi się o uszy, ale nie miałem pojęcia, co się z nim dzieje. Teraz Ojciec przypomniał mi, że rodzina zerwała z nim bliższe stosunki, gdyż Brunon popełnił w młodości mezalians. Później wyjechał do Sosnowca, gdzie pracował w towarzystwie ubezpieczeń — w branży związanej od dwóch pokoleń z tą rodziną.
Fot. 2. Zbigniew Świętochowski.
Nie pamiętam, co działo się z Brunonem i jego rodziną (żoną i synem) podczas wojny. W każdym razie wrócili szczęśliwie do swego mieszkania, z którego Niemcy wyrzucili ich zaraz po zajęciu Zagłębia. Wraz z mieszkaniem odzyskali także większość swych mebli, obrazów i tak dalej.
Najbliższej niedzieli pojechaliśmy z Ojcem do Sosnowca. Była to co najmniej dwugodzinna wyprawa tramwajowa. Świętochowscy, uprzedzeni o naszej wizycie, mieszkali w ładnym, nowoczesnym domu w śródmieściu. Drzwi mieszkania otworzył nam Brunon. Zaskoczyło mnie, że był bardzo podobny do mego Ojca — nie mogło ulegać wątpliwości, że to rodzina. Zostaliśmy przyjęci serdecznie. Opowiadaniom o przeżyciach wojennych gospodarzy i gości nie było końca. Żona Brunona (niestety, nie pamiętam imienia, chyba Stefania — mówiłem do niej „ciociu”) była bardzo energiczna i widać było, że rządy w domu sprawowała żelazną ręką. Syn, o kilka lat ode mnie młodszy, wyglądał na dość zastraszonego. O ile pamiętam, nie przejawiał szczególnej ochoty ani do pracy, ani do nauki. Podczas obiadu ciotka wypytywała o nasze warunki życia i mieszkania. — Co cię podkusiło, żeby szukać pracy w kopalni, przecież Śląsk to nie tylko kopalnie? Opowiedziałem w wielkim skrócie o moich kontaktach z inżynierem Krupińskim. — No tak, to oczywiste — on ma do ciebie pretensje o to, że jego syn zginął w powstaniu, tak jakby to od ciebie zależało, czy chciał należeć do ak i jakbyś ty był jego dowódcą. Idiotyczny to żal, bo syn mógł całe powstanie przesiedzieć w piwnicy z rodzicami i też zginąć, tak jak twoja matka i siostra. Ale dla mnie to oczywiste, że on ma do ciebie irracjonalne pretensje i potraktował cię jak obcego, natrętnego petenta. Po chwili namysłu kontynuowała: — Ale żeby ciebie, a zwłaszcza ojca tak urządzić… Przecież tu do tej pory stoją puste mieszkania po Niemcach, którzy uciekli, a ludzi do pracy potrzeba wszędzie, zwłaszcza inteligencji, bo miejscową Niemcy niemal całkowicie wymordowali. Uciekaj od tej kopalni
i mieszkania, a przede wszystkim odczep się od twego, pożal się boże, protektora. Opowiedziałem o otrzymanej „traktorowej” propozycji. — Nie zastanawiaj się ani chwili, tylko bierz. — No tak, ale muszę oddać mieszkanie, a co zrobię z ojcem? Traktory to, przynajmniej początkowo, praca w różnych miejscach. Od zaraz w Tarnowskich Górach, ale już się mówi o Śląsku Opolskim. Kto będzie opiekować się ojcem, przecież nie ma mowy, aby go zostawić samego? Marynia coraz częściej wspomina, że Śląska ma dość i chce jechać do swej rodziny w Kieleckiem. — Jak to co zrobisz? Ojciec zamieszka u nas, miejsca jest dość. Mieszkamy w naszym przedwojennym mieszkaniu. Jest centralne ogrzewanie, ciepła woda w kranach, telefon. Jutro wypowiadasz pracę w kopalni i idziesz do roboty, która cię interesuje i gdzie płacą dziesięć razy lepiej. Ja przyjadę z synem i pomogę wam się przenieść. — No dobrze, a Marynia? — Dla niej też się tu znajdzie miejsce, a o pracę nie musi się martwić. Może wybierać, czy jechać do rodziny, czy zostać tu. Jutro przyjeżdżamy do was na rekonesans, a za dwa–trzy dni przenosiny. A ojciec może tu zostać od razu. Za stary jest na takie podróże tramwajowe przez pół Śląska, tam i z powrotem. Ojciec podziękował za zaproszenie, powiedział, że jest za nie bardzo wdzięczny i chętnie z niego skorzysta, ale dziś musi jeszcze wrócić do naszego mieszkania i porozmawiać z Marynią. Zawdzięcza jej tak wiele, że nie może jej stawiać przed faktem dokonanym, choć nie ulega wątpliwości, że przyjmie tę propozycję z ulgą. Ciotka, przyzwyczajona do dyktatorskich rządów w domu, usiłowała przekonać Ojca, aby od razu został. Bezskutecznie. Wieczorem wróciliśmy na ulicę Ratuszową w Chorzowie i mimo zmęczenia odbyliśmy długą naradę bojową. Propozycja została przyjęta. Nazajutrz złożyłem szefowi rezygnację z pracy. Nie był zdziwiony, chyba był przekonany, że to musi nastąpić. Może tylko nie spodzie
wał się, że tak prędko. Po kilku dniach pracowałem już w pptimr w Tarnowskich Górach.
Tarnowskie Góry W Tarnowskich Górach pracowałem w warsztacie miejscowej stacji traktorowej. Naprawialiśmy uszkodzone poniemieckie traktory ściągane z całego powiatu. Było ich sporo. Wreszcie robiłem to, na czym nieźle się już znałem, a miałem też okazję sporo się nauczyć. Warsztat był znakomicie wyposażony w poniemieckie narzędzia, przyrządy i urządzenia pomiarowe, a także podstawowe części zamienne oraz instrukcje napraw i obsługi dla wszystkich typów naprawianych ciągników. Majster był starym wyjadaczem, a niemal wszyscy pracownicy mieli duże doświadczenie. Do tego dochodziło jeszcze przyzwoite zakwaterowanie w pokojach wynajętych w prywatnych domach i znakomita stołówka. Stosunki w warsztacie były niemal rodzinne, zwłaszcza, że większość zatrudnionych znała się od dawna. Pracowało się spokojnie, bez pośpiechu, a robota postępowała szybko do przodu i naprawione ciągniki wyjeżdżały kolejno z warsztatu. Byłem bardzo zadowolony z pracy. Mnie traktowano początkowo z pewną rezerwą, ale gdy okazało się, że znam się na rzeczy, a w razie wątpliwości proszę majstra o radę, zostałem zaakceptowany. Czułem się tam naprawdę doskonale. Zaczynaliśmy o siódmej rano, kończyliśmy o piątej-szóstej wieczorem. Nieraz jeszcze później. Któregoś dnia, wraz z przydzielonym mi do pomocy młodym i zupełnie zielonym chłopakiem, dostaliśmy do roboty ciągnik świeżo ściągnięty do naprawy. Był to, pamiętam, bardzo zgrabny, nieduży, dwucylindrowy Hanomag, niemal fabrycznie nowy, ale bez pompy wtryskowej, którą mu wyszabrowano. W magazynie nie było w ogóle części do ciągników tego producenta, ale majster stwierdził, że trak
tory wszystkich marek mają pompy firmy Bosch, które są znormalizowane, więc będą pasować i tym razem. Rzeczywiście w magazynie znalazłem pompę od ciągnika, która dawała zamontować się do mojego Hanomaga, ale trudno było powiedzieć, czy odpowiadała silnikowi. Zainstalowaliśmy ją z moim pomocnikiem, ale trzeba było jeszcze ustawić wyprzedzenie wtrysku. Gdy tłumaczyłem koledze, na czym ta czynność polega i jak się ją przeprowadza, przechodził obok nas kierownik techniczny stacji. Zatrzymał się na chwilę, nic nie powiedział i poszedł do swego kantorka, ja zaś do szafy z instrukcjami obsługi napraw różnych ciągników. Niestety, na temat Hanomaga niczego nie znalazłem. Znów zatrzymał się przy mnie kierownik, zapytał czego szukam i po uzyskaniu odpowiedzi wyjaśnił: — Chyba nic pan tu nie znajdzie, ciągników tej firmy na Śląsku prawie nie ma. Niech pan znajdzie dane regulacyjne tego ciągnika, od którego zamontował pan pompę. Może nie będzie to ustawienie idealne, ale silnik powinien dać się uruchomić, nic złego się nie stanie. Zrobiłem tak, jak mi poradził. Silnik dał się uruchomić bez najmniejszych trudności, ładnie pracował bez obciążenia. Zrobiłem nim parę kółek po podwórzu stacji i wyglądało na to, że wszystko było w porządku, trzeba było jednak sprawdzić, jak ciągnik sprawuje się pod obciążeniem. Do wstępnej oceny (pole, na którym robiliśmy próbę orki, było oddalone o prawie kilometr) używaliśmy ciężkiego walca drogowego bez własnego napędu, którego przetaczanie tam i z powrotem przez podwórze wymagało użycia dużej siły i silnik miał co robić. Okazało się, że ciągnik okropnie w czasie tej próby dymił. Z komina wydobywały się dosłownie kłęby czarnego dymu. Mój młody pomocnik stwierdził, że to wina złej pompy wtryskowej i nic z tego nie będzie. Ja zacząłem mu tłumaczyć, że pochodziła ona z silnika o większej pojemności i dostarczała zbyt dużo paliwa. Do spalenia takiej jego ilości brakowało w mniejszych cylindrach powietrza i dla
tego silnik dymił. Trzeba było zmniejszyć dawkę paliwa i wszystko powinno być dobrze. W tym momencie zorientowałem się, że kierownik techniczny stał od dłuższego czasu za mną i słuchał moich wyjaśnień. — Ma pan rację, proszę rozplombować pompę i zmniejszyć dawkę paliwa. Ale to zrobi pan po przerwie obiadowej, a teraz proszę iść ze mną, muszę z panem pogadać — usłyszałem. Poszedłem za nim do jego pokoiku. Poprosił, abym usiadł, sam spoczął w fotelu za biurkiem i dobrą chwilę przypatrywał mi się, nic nie mówiąc. Nie wiedziałem, co to ma znaczyć. — Przepraszam, czy palnąłem jakieś głupstwo? Chyba nie? Przynajmniej nie poczuwam się do tego. — Obserwuję pana już od kilku dni. Przecież pan nie jest monterem-kierowcą, jak pan to podał w swej ankiecie. Mówi pan poprawnym, literackim językiem. Za dużo pan wie o technice. Co pan ukrywa? — Nie mam nic do ukrycia. Wiedziałem, że szukacie traktorzystów, zależało mi na tej robocie i bałem się, że technika nie potrzebujecie, a zresztą nie mogę dowieść, że tym technikiem jestem. Tak w ogóle to mam jeszcze dwa lata studiów na Politechnice Warszawskiej… — To my na głowie stajemy, żeby znaleźć jakich takich fachowców, którzy choć trochę znają się na technice, a tu taki… ukrywa swoje kwalifikacje. To sabotaż, powinienem zawiadomić Urząd Bezpieczeństwa! Ale zamiast tego zapraszam na obiad. Nie, nie do stołówki. Jest tu niezła knajpa — trochę daleko, ze dwa kilometry. Proszę przeregulować pompę, pojadę z panem na próbę traktora. Knajpa wyglądała podle, ale jedzenie było nadspodziewanie dobre i chyba niezbyt drogie, ale to mój szef płacił. Zjedliśmy solidny obiad, wypiliśmy parę wódek (wówczas jazda ciągnikiem po alkoholu nie była jeszcze wykroczeniem, jeżeli kierowca nie spowodował wypadku). Pogadaliśmy przy okazji na różne tematy. Okazało się, że szef kończył politechnikę we Lwowie, a w czasie okupacji był w ak na
tamtych terenach. Po „wyzwoleniu” wyjechał na Śląsk i próbował się tu urządzić. Wiedział, że brałem udział w Powstaniu Warszawskim. Musiałem podawać to we wszystkich życiorysach i ankietach, gdyż blizny na ramieniu były jeszcze świeże i zbyt dobrze widoczne — trudno było kogokolwiek przekonać, że to ślady bójki na chłopskim weselu. Przyjąłem wtedy zasadę pisania we wszystkich oficjalnych dokumentach, że podczas Powstania zgłosiłem się na ochotnika, a przed tym nigdy do niczego nie należałem. Wszyscy moi najbliżsi koledzy, z którymi byłem w ak, zginęli, jak sądziłem, podczas Powstania, nikt więc nie mógł powiedzieć, że zna mnie z konspiracji. Ta wersja mojego życiorysu działała dość skutecznie i trzymałem się jej bardzo długo. Nie dowierzałem odwilżom politycznym i zmianom kursu wobec ak-owców. Wróciliśmy do warsztatu w znakomitych humorach, dobrze już po zakończeniu przerwy obiadowej. Następnego dnia w Oddziale pptimr w Katowicach dostałem skierowanie do organizującej się właśnie stacji traktorowej w Strzelcach Opolskich, gdzie miałem pełnić obowiązki jej kierownika technicznego.
Strzelce Opolskie Stacja traktorowa w Strzelcach Opolskich istniała dopiero od kilkunastu dni. Był tam jej kierownik, pan Ziaja (a może Zieja?) — Ślązak mówiący po polsku z charakterystycznym twardym akcentem. Znał się na biurokracji, natomiast o sprawach technicznych miał dość mgliste pojęcie. Do mnie odnosił się z wielką rezerwą. Według niego byłem zbyt młody, aby być technikiem, uważał też, że ci z centralnej Polski to nie mają pojęcia ani o pracy, ani o technice. Mechanicy byli nieźli, ale większość z nich nigdy przedtem nie miała do czynienia z traktorami. Wywodzili się z małej, zniszczonej
w czasie wojny fabryczki, w której produkowano jakieś części dla wojska. Wszyscy byli bardzo sumienni i dokładni, ale powolni w działaniu i zupełnie pozbawieni inicjatywy. Jeżeli nie było odpowiedniej instrukcji lub specjalistycznego narzędzia, to naprawa była według nich niemożliwa. W warsztacie stało kilka starych traktorów Lanz Bulldog i jeden „przedpotopowy” Fordson. Wszystkie na żelaznych kołach, częściowo rozebrane i rozszabrowane w wyniku niedokończonej naprawy. Do każdego z nich brak było niektórych elementów. W magazynie stacji znajdowały się niemal wyłącznie te części, które bardzo rzadko są potrzebne przy naprawach — wszystkie inne zostały wcześniej zużyte lub rozkradzione, a może ukryte przed nową władzą. Moja propozycja, aby z kilku niesprawnych ciągników złożyć jeden, a jeśli się uda, dwa sprawne, została przyjęta niemal jak bluźnierstwo. Przecież w dokumentach zapisano, jakich części brak w każdym z nich, jak więc można wyjąć coś z jednego, aby zamontować w drugim? To niezgodne z przepisami! Decyzja należała tu do kierownika stacji, a ponieważ nie wiedział, jaką podjąć, nie podejmował żadnej. Po kilku dniach przyjechał ktoś z dyrekcji Oddziału w Katowicach. Przywiózł pieniądze na wypłatę, trochę biurokratycznych pisemek i wiadomość, że Polska dostała dużą ilość traktorów z unrra i za kilka tygodni mieliśmy się spodziewać dostawy pierwszych kilkunastu sztuk. Miały to być ciągniki o zupełnie innej konstrukcji niż te, które znaliśmy. Zaraz po dotarciu ich dokumentacji technicznej miało być zorganizowane szkolenie mechaników i traktorzystów z obsługi i naprawy tych maszyn. Powiedziano nam także, że w najbliższym czasie rozpocznie się organizacja stacji traktorowych w zachodnich i południowych powiatach Opolszczyzny przejmowanej właśnie przez polską administrację. Podstawowym problemem był na tych terenach brak fachowców — zarówno mechaników, jak i traktorzystów — trzeba więc było przerzucić tam wybranych ludzi ze stacji już działających. Wiadomości te nie zrobiły żadnego wrażenia na miej
scowych pracownikach. Nie mieli najmniejszego zamiaru ruszać się z miejsca, a zapowiedź dostawy nowych traktorów uważali za jeszcze jeden chwyt propagandowy. Po dłuższej rozmowie w biurze stacji delegat oddziału poszedł zobaczyć, co dzieje się w warsztacie. — Dlaczego z tych kilku wraków nie spróbowaliście złożyć choć jednego, zdolnego do pracy ciągnika? Proszę natychmiast podjąć taką próbę. Przejęliśmy ostatnio magazyn z częściami do maszyn rolniczych. Jest ich tam sporo również do Lanz Bulldogów, ale bez jakiejkolwiek dokumentacji. Nie mamy jeszcze ich ewidencji, bo brak nam fachowców, aby to wszystko zinwentaryzować. Jeżeli ktoś od was mógłby w tym pomóc, niech natychmiast przyjeżdża. Dostanie za to ekstra zapłatę. Niestety, w naszej stacji nie było nikogo, kto mógłby się podjąć tego zadania. Ciągniki Lanz Bulldog (a było ich co najmniej kilka, zasadniczo od siebie różnych, modeli) miały tak specyficzną konstrukcję, różniącą się od spotykanych w innych ciągnikach i samochodach, że nikt, kto nie miał z nimi przez dłuższy czas do czynienia, nie mógł podjąć się uporządkowania tego magazynu. Następnego dnia od rana próbowaliśmy złożyć choć jeden sprawny ciągnik. Pracowałem przy tym razem z monterami. Chciałem poznać budowę tego najbardziej rozpowszechnionego w Niemczech ciągnika rolniczego — byłem pewien, że będę miał z nim jeszcze nieraz do czynienia, a dotychczas wiedziałem tylko, jak działał jego silnik. Teraz ze zdumieniem stwierdziłem, że cały szereg zastosowanych w nim rozwiązań został żywcem przeniesionych z konstrukcji… maszyn parowych. Udało się zmontować jeden działający ciągnik. Mieszkałem w Strzelcach na terenie stacji traktorowej w pokoiku nad biurem. Warunki mieszkaniowe były znośne, ale zdecydowanie gorsze niż w Tarnowskich Górach. Wyżywienie było tu kiepskie, w ogóle nieporównywalne do poprzedniego. Dostawaliśmy, zgodnie z formalną umową, tylko jeden posiłek dziennie: zupę (najczęściej
dość cienką) i chleb, co miało nam zastąpić obiad. Mieliśmy wszyscy sporo pieniędzy (w stosunku do autochtonów), bowiem dzięki dodatkowi zachodniemu zarabialiśmy dużo, trudno było jednak kupić żywność, mimo że Strzelce Opolskie leżą w okręgu rolniczym. Nie było problemu z kupnem ziemniaków czy kaszy, o masło było bardzo trudno, mięso czy wędliny były praktycznie nie do dostania. Któregoś dnia pojechałem wraz z jednym z pracowników do wsi odległej od Strzelec o około sześć kilometrów. Otrzymaliśmy informację, że znajduje się tam poniemiecki ciągnik. Mieliśmy zorientować się w jakim jest stanie i jak można go ściągnąć do stacji w Strzelcach. Nie mieliśmy na wyposażeniu żadnego samochodu ani motocykla, zaś wszystkie uruchomione Lanz Bulldogi miały żelazne koła z ostrogami i nie nadawały się zupełnie na środek transportu. Pojechaliśmy więc wypożyczoną przez naszego kierownika bryczką zaprzęgniętą w jednego, dość kiepskiego konia. Gdy okazało się, że umiem się z nim obchodzić i powozić, mój kompan był prawdziwie zdumiony. Na miejscu, po załatwieniu spraw służbowych, próbowałem kupić we wsi coś do jedzenia. W gospodarstwach były wyłącznie kobiety, starcy i dzieci. Jedyny spotkany mężczyzna w średnim wieku był inwalidą wojennym bez nogi. Zaskoczyło mnie, że wszyscy mieszkańcy mówili piękną gwarą, wykazującą duże podobieństwo (przynajmniej tak mi się wówczas wydawało) do języka Reya i Kochanowskiego. Przyjmowano mnie we wszystkich zagrodach uprzejmie, ale jedyne, co oferowano do kupienia, to ziemniaki. W jednym z domów gospodyni odpowiedziała, że nie ma nic do sprzedania, ale jeżeli chcę coś zjeść, to ma dla mnie kiszkę. Byłem fest głodny, bo od cienkiego śniadania minęło już kilka godzin. Podziękowałem więc uprzejmie i nie dopytywałem się, czy to kiszka kaszana, czy pasztetowa. Gospodyni wyszła z pokoju i po chwili wróciła, niosąc dużą glinianą miskę pełną zsiadłego mleka i talerz z gorącymi ziemniakami.
Postawiła to przede mną i życzyła dobrego apetytu. Nie zaczynałem jeść, czekając na zapowiedzianą kiszkę. Po chwili usłyszałem pytanie: — Co wom to kiszko nie smakui? Zrozumiałem, że kiszka to kiszone, czyli zsiadłe mleko. Praca w Strzelcach Opolskich nie dawała mi takiego zadowolenia, jak w Tarnowskich Górach. Zespół był senny, rozlazły, kierownik nie bardzo wiedział, czego chce. Wszyscy w wieku emerytalnym lub jego bliskim, trzymali się razem, zachowując wyraźny dystans w stosunku do mnie. Byłem jedynym młodym i do tego obcym w zespole złożonym z miejscowych Ślązaków i nie bardzo rozumiałem ich problemy związane między innymi z tym, który numer volkslisty przyznali im Niemcy. Mieli z tego tytułu różne prawa i obowiązki w Trzeciej Rzeszy, ale także inaczej traktowała ich nowa polska władza. Ja odnosiłem się do nich wszystkich jednakowo. Byli uprzejmi, posłuszni, ale robota postępowała bardzo powoli. W ciągu ostatnich miesięcy czas biegł niesłychanie szybko. Wciąż działo się coś ze mną lub wokół mnie. Teraz życie toczyło się spokojnie, zaczynałem się nudzić. Starałem się przynajmniej raz na dwa tygodnie jeździć do Ojca, do Sosnowca. Przekonałem się, że czuje się u Świętochowskich zupełnie dobrze. Wprawdzie denerwowało go nieraz nieco obcesowe zachowanie pani domu, ale w sumie nie było najgorzej. Ojciec prowadził niekończące się dyskusje z Brunonem na tematy polityczne oraz rodzinne, ale te ostatnie dotyczyły przeważnie wydarzeń sprzed pół wieku i zupełnie się w nich nie orientowałem. Marynia wyjechała do swej rodziny w Kieleckiem i nie dawała znaku życia. Którejś niedzieli zostaliśmy zaproszeni wraz z panem Ziają na uroczystość otwarcia odbudowanego mostu (raczej mostku) w Krapkowicach, małym miasteczku w ówczesnym powiecie strzeleckim. Zjechał się tam cały miejscowy high life: starosta, komendanci milicji, komendant straży ogniowej i tak dalej, i tak dalej. Część oficjalna była dość krótka. Później odbyło się pijaństwo na skalę, o jakiej do
tychczas nie miałem najmniejszego pojęcia. Było też mnóstwo jedzenia. Nie wiem, skąd i jak je zdobyto, w sklepach przecież w dalszym ciągu nie było niemal nic do kupienia, zaś na targu — niewiele i bardzo drogo.
Nieoczekiwane spotkanie Pewnego kwietniowego dnia pojechałem w służbowych sprawach do naszego oddziału wojewódzkiego w Katowicach. Tam okazało się, że mają jakąś sprawę do jednego z profesorów utworzonej właśnie Politechniki Krakowskiej. Zaproponowano mi, abym pojechał do Krakowa. — Pan studiował już na Politechnice, to się pan tam prędzej dogada. „Czemu nie — pomyślałem — mogę jechać, przy okazji zorientuję się, jakie są możliwości dokończenia studiów”. Zawiadomiono telefonicznie Strzelce, że wrócę o dwa dni później niż planowałem i pojechałem do Krakowa. Załatwiłem tam bardzo prędko wszystko to, czego ode mnie żądano i poszedłem na Politechnikę (a raczej do jej biura informacyjnego) dowiedzieć się, jakie są możliwości dokończenia studiów. Uczelnia była w początkowym stadium organizacji i wiele spraw było jeszcze niewyjaśnionych. Dowiedziałem się, że mogę zdawać egzamin na pierwszy rok studiów, nie przewidywali na razie przyjmowania na wyższe lata. Na temat domów akademickich i ewentualnych stypendiów nic konkretnego jeszcze nie wiedziano. Nieco zdegustowany wyszedłem z hałaśliwego i tłocznego punktu informacyjnego. Mieścił się on gdzieś niedaleko Plant. Szedłem więc przez park, rozmyślając nad tym, czego się przed chwilą dowiedziałem, gdy nagle zobaczyłem przed sobą Staszka Witoszyńskiego. Nie wierzyłem własnym oczom: to chyba halucynacja! Przecież Stasz
ka nie zastałem w Puszczy Kampinoskiej i nie wrócił też na Żoliborz czy Bielany. Byłem więcej niż pewien, że zginął podczas masakry pod Boernerowem. Nie ulegało jednak wątpliwości, że to Staszek. On z kolei nie wiedział nic o mnie i też był przekonany, że nie żyję. Padliśmy sobie w ramiona. Chyba obaj sprawdzaliśmy jednak, czy ten drugi to prawdziwy, czy też może zjawa. Nagły powrót nadziei, aż bałem się zapytać: — Staszek, czy oprócz ciebie jeszcze ktoś z kolegów ocalał, czy wiesz coś o Hance? — Nie wiem nic, nie widziałem w pobliżu siebie nikogo z oddziału. Albo trafiły ich już pierwsze pociski, albo też zalegli i bali się biec do przodu. Rozglądałem się dokoła i do tyłu, gdy zasłoniły mnie pierwsze krzaki na skraju pola, ale nikogo nie widziałem. Zupełnie nikogo. Okazało się, że Staszek po pierwszych strzałach zaczął biec ile sił do przodu. Miał szczęście, dotarł do pierwszych krzaków i dalej niezauważony do puszczy. Był przekonany, że niemal wszyscy musieli zginąć, gdyż nie spotkał nikogo z naszej kompanii. Prawdopodobnie zmylił nieco kierunek i odbił od ocalałych resztek. Z puszczy usiłował dostać się do Komorowa czy Leśnej Podkowy, gdzie miał krewnych. Po drodze złapali go Niemcy. Znów miał szczęście. Pojechał nie do obozu koncentracyjnego, lecz na przymusowe roboty do Niemiec. Pracował na kolei w okolicach Berlina. Wyzwolili go Rosjanie. Do Krakowa przyjechał przed kilkoma dniami, bo dowiedział się, że mieszkają tam u dalekiej rodziny jego rodzice. Przeczytał w gazecie o uruchamianiu Politechniki Krakowskiej i poszedł dowiedzieć się, jakie są możliwości kontynuacji studiów. Ja przyjechałem do Krakowa tylko na kilka godzin i zupełnie przypadkowo natknąłem się na tablicę informacyjną Politechniki. W rezultacie tego samego dnia i o tej samej porze szliśmy przez Planty naprzeciw siebie!
Grodków koło Opola W połowie kwietnia Staszek uzyskał mój adres w oddziale pptimr w Katowicach i pojawił się w Strzelcach. Chciał zorientować się w możliwościach pracy w „traktorach”. W mojej stacji mógł zaangażować się natychmiast, brakowało ludzi do roboty. Doszliśmy jednak razem do wniosku, że nie było to najlepsze rozwiązanie. Lepiej było jechać do oddziału wojewódzkiego w Opolu, gdzie organizowali powiatowe stacje traktorowe. Liczyliśmy, że może udałoby się nam zaangażować razem. Staszek pojechał tam i wrócił po dwóch czy trzech dniach z nominacją: dla siebie na kierownika i dla mnie na kierownika technicznego stacji powiatowej w Grodkowie Opolskim. Stacja oczywiście jeszcze nie istniała. Należało ją zorganizować. Pan Ziaja był zaskoczony takim obrotem sprawy i szybkością, z jaką została załatwiona. Pożegnał się ze mną bez żalu, raczej chyba odetchnął z ulgą. Błyskawicznie się ze wszystkiego rozliczyłem, zdałem swe obowiązki i ruszyliśmy ze Staszkiem do Grodkowa. Regularna komunikacja na tej trasie jeszcze nie istniała. Korzystało się z tak zwanej okazji, czyli samochodów, najczęściej wojskowych, jadących w odpowiednim kierunku. Powszechnym środkiem płatniczym była wódka, a jeszcze lepszym spirytus. Wszystkie miasteczka, przez które przejeżdżaliśmy, były niemal całkowicie spalone i dokładnie rozszabrowane. Wiedzieliśmy już, że zniszczenia powstałe w wyniku działań wojennych były tu niewielkie, a okolice zostały złupione i spalone już po zajęciu przez Rosjan. W rowach leżały jeszcze tu i ówdzie niemieckie samochody, działa, a nawet czołgi. Niektóre spalone lub rozbite, inne w zaskakująco dobrym (na pozór) stanie. Walały się także resztki różnego rodzaju uzbrojenia i wyposażenia wojskowego; jakieś skrzynki po amunicji, kotły kuchni polowych, karabiny maszynowe bez zamków i z uszkodzonymi celownikami i tak dalej.
Zabudowania leżące dalej od szosy sprawiały wrażenie, jakby nie uległy zniszczeniu. Nie było też widać, z małymi wyjątkami, śladów działań wojennych na pobliskich polach, choć w kilku miejscach widoczne były jeszcze duże tablice z napisami w języku rosyjskim i polskim ostrzegające przed minami. Do Grodkowa dojechaliśmy we wczesnych godzinach popołudniowych na skrzyni małego furgonu. Pamiętam, że słońce dobrze prażyło, gdy wysiedliśmy na środku mocno zniszczonego i zupełnie pustego rynku. W zasięgu wzroku nie było ani jednej żywej duszy. Po dobrej chwili znaleźliśmy repatrianta zza Buga, który pięknym śpiewnym dialektem poinformował nas, że wszystkie władze powiatowe urzędują w ocalałej części ratusza. W ratuszu, w wielkiej, mrocznej sali rozstawione były pod ścianami stoły i biurka, przy których siedzieli przedstawiciele polskich władz, które dopiero przed kilkunastoma dniami przejęły miasto i powiat od wojska. Nad stołami lub na przypiętych do nich kartkach znajdowały się dość niezdarnie zrobione napisy: „Starostwo”, „Urząd Bezpieczeństwa”, „Milicja Obywatelska”, „Poczta”, „Urząd Ziemski”, „Urząd Repatriacyjny: i tak dalej. Przy większości biurek siedziała jedna osoba, niektóre były puste, a przy części z nich siedziały nawet dwie osoby. Podeszliśmy do biurka z napisem „Starostwo” i próbowaliśmy wyjaśnić, po co przyjechaliśmy. Uzyskaliśmy informację, że w pierwszej kolejności należy zameldować się w Urzędzie Bezpieczeństwa. Trzeba było przejść dwa biurka dalej. Facet, jak się okazało sam komendant powiatowego ub, ubrany był w bryczesy i długie wojskowe buty z cholewami pomarszczonymi w harmonijkę oraz cywilną marynarkę, na której miał pas oficerski z kaburą od szturmowego parabellum. Wyglądał raczej na partyzanta z oddziału, który od pół roku nie wychodził z lasu, niż na wysokiego urzędnika powiatowego. Wziął od nas bez słowa nasze nominacje i kenkarty, długo oglądał je ze wszystkich stron, następnie taksował nas wzrokiem, znów
oglądał dokumenty… Wreszcie przemówił i w tym momencie zorientowaliśmy się, że jest kompletnie pijany. Wygłosił mętne przemówienie o odzyskaniu odwiecznych polskich ziem i naszej roli w ich zagospodarowaniu. Jeszcze raz przyjrzał się kolejno Staszkowi i mnie, po czym życzliwie wybełkotał: — Dobrze, że przysłali was młodych, potrzeba tu takich. Ale pamiętajcie, że musicie żyć ze mną w zgodzie. Ja wam we wszystkim pomogę, ale muszę o wszystkim wiedzieć. O wszystkim! A tu jeszcze działa Wehrwolf. Wiemy, że na terenie powiatu mają swoich ludzi, co najmniej jeden ich oddział tu się kręci. Za mało nas jeszcze, aby ich zlikwidować, ale zlikwidujemy, nie obawiajcie się, zlikwidujemy. A z bronią umiecie się obchodzić? — Umiemy. — A skąd? Kto was nauczył? — Na przysposobieniu wojskowym w szkole, przed wojną. — A to dobrze, znaczy się nie w partyzantce ak? — Nie. — Znaczy się, dobrze. Wyciągnął szufladę biurka. Leżało w niej kilkanaście różnych pistoletów i kilka rewolwerów. — Wybierz sobie — zwrócił się do mnie. — Musicie mieć broń. Wszyscy muszą. Tu i Wehrwolf i różni maruderzy, i zwyczajni bandyci też się mogą trafić. Bez broni ani rusz. Wybrałem sobie pistolet fn kalibru 7,65 mm, tak zwaną „policyjną efenkę”⁵ — taką samą, z jaką wyruszyłem do Powstania. — No, dobrze wybrałeś, dobra broń. Znaczy się znasz się na tym. Tu wybierają albo takie wielkie armaty przydatne na froncie czy w partyzantce, albo takie zabaweczki, co to na dziesięć metrów skórzaną kurtkę nie zawsze przebiją. Masz tu pełen magazynek i jeszcze ⁵ Pistolet belgijskiej firmy zbrojeniowej Fabrique Nationale, nazywany „policyjną siódemką” lub „efenką”.
trochę naboi luzem. Przyjdź za parę dni, może znajdzie się zapasowy magazynek. Poczekaj, jeszcze dam ci pozwolenie na broń. Wyrwał kartkę ze szkolnego zeszytu, coś na niej nagryzmolił, przystawił pieczątkę i dając mi powiedział: — Ale to pozwolenie ważne jest tylko na terenie mojego powiatu. Jak cię złapią z bronią w innym powiecie, to zamkną. Pewno cię wyciągnę, ale co posiedzisz, to twoje. Obeszliśmy następnie całą salę dokoła, przedstawiając się kolejno przedstawicielom wszystkich instytucji urzędujących w powiecie Grodków. Ustaliliśmy, że możemy przebierać w ocalałych budynkach i wybrać taki, który będzie nam najbardziej pasować na umieszczenie w nim stacji traktorowej. Na co dzień mieliśmy współpracować przede wszystkim z Urzędem Ziemskim, który przejął już prawie wszystkie poniemieckie majątki ziemskie. Było ich w tym powiecie sporo i to przeważnie dość dużych, dobrze utrzymanych. O uzyskaniu wykwalifikowanych traktorzystów i mechaników maszyn rolniczych mogliśmy tylko marzyć. Stale przychodziły transporty repatriantów ze wschodu i wśród nich mieliśmy szukać kandydatów na naszych pracowników. Musieliśmy ich też sami przeszkolić, z reguły nie mieli żadnego zawodu. Na terenie miasta była jeszcze spora grupa Niemców czekających na wyjazd do radzieckiej strefy okupacyjnej. Byli oni skoszarowani w barakach na terenie miasta i doprowadzani pod strażą do pracy tam, gdzie byli potrzebni. Przeważały wśród nich kobiety i dzieci oraz niewielka grupa mężczyzn niezdatnych do służby wojskowej. Mogliśmy zgłosić zapotrzebowanie na tego rodzaju pracowników i dostalibyśmy ich bez trudności, powiedziano nam jednak, że są oni przydatni praktycznie tylko do prac porządkowych i nie wymagających żadnych kwalifikacji. Po kilku dniach urzędowaliśmy już w domu na skraju miasta. Była to spora willa obok dużego warsztatu mechanicznego oraz placu, na którym można było postawić co najmniej dwadzieścia traktorów
i dużych maszyn rolniczych. Urządziliśmy w niej biuro stacji oraz stołówkę, a początkowo tam również mieszkaliśmy. Znaleźliśmy także dwóch doskonałych majstrów: emerytowanego pana Rucińskiego, przed wojną zawodowego sierżanta, zbrojmistrza, znakomitego uniwersalnego mechanika, ślusarza, tokarza i spawacza, któremu weszły na szczęście w krew wojskowe nawyki porządku i dyscypliny; oraz pana Ogonowskiego — mechanika i kierowcę, nieprzeciętnego cwaniaka, dla którego nie istniały rzeczy niemożliwe do zrobienia lub załatwienia. Pierwszy z nich patrzył trochę krzywym okiem na kierownictwo stacji, które łącznie liczyło sporo mniej lat niż on. Do prowadzenia biura i spraw finansowych zaangażowaliśmy też dwie panie repatriantki w wieku około czterdziestu lat, które miały pewne doświadczenie w tym zakresie — niestety, nie pamiętam już ich imion i nazwisk. Państwowy Urząd Repatriacyjny (pur) przekazał nam kilkunastu młodych chłopców chętnych do nauczenia się zawodu traktorzysty. Dostaliśmy również kilku starych Niemców do prac porządkowych na placu i pomocy w warsztacie oraz dwie młode Niemki do pracy w kuchni i sprzątania całego domu. Repatrianci byli zupełnie surowi, nie mieli najmniejszego pojęcia o technice, a niektórzy z nich po raz pierwszy w życiu jechali koleją w transporcie repatriacyjnym. Mieli jednak wielki zapał do pracy i chcieli się czegoś nauczyć. Niemcy natomiast byli początkowo bardzo wystraszeni. Gdy ich pierwszy raz przyprowadzono do pracy na stacji, meldowali się z czapką w ręku i kłaniali się nisko z obrzydliwą służalczością. Jedynie młode Niemki z trudem ukrywały swą wściekłość, choć to co im kazano, robiły dość sumiennie. Chyba na trzeci dzień zebrałem podczas przerwy obiadowej całą niemiecką grupę (dostawali taki sam obiad jak my, tyle że jedli osobno), łącznie z dziesięć osób, i przez tłumacza (jeden z nich rozumiał po polsku, choć mówił bardzo źle) wygłosiłem do nich „mowę”, która brzmiała mniej więcej tak:
— Obrzydzenie mnie bierze, gdy patrzę, jak jesteście przestraszeni i jak się płaszczycie przed nami. My nie jesteśmy Niemcami i nie znęcamy się nad bezbronnymi cywilami. Ja mam osobiste powody, aby was nienawidzić. Zamordowaliście mi matkę, siostrę, narzeczoną i stryja. Ale ja moje porachunki wyrównałem na froncie i z dobrym procentem wam odpłaciłem. Nie jestem tu wyjątkiem. Niemal wszyscy pracownicy stacji mają podobne porachunki. Jeżeli będziecie pracować sumiennie, nic złego wam się tu nie stanie. Jesteśmy na siebie skazani. Ja potrzebuję waszej pracy, wy zaś przyzwoitego jedzenia, które tu dostajecie (o ile pamiętam, nie otrzymywali zapłaty w pieniądzach). Wiem, że niedługo się rozstaniemy, zostaniecie przewiezieni do radzieckiej strefy okupacyjnej. Mam do was jedną, prywatną prośbę: przestańcie się płaszczyć i podlizywać, bo nas na to nie nabierzecie, a niedobrze się robi, jak się na to patrzy. Któryś z Niemców powiedział coś do tłumacza, czego nie dosłyszałem. Zaczął on kiepską polszczyzną odpowiadać mi, zginając się w pół, że oczywiście zastosują się do moich rozkazów. Następnego dnia zachowywali się dokładnie tak samo, jak przed moją przemową. Obrzydliwość — nie rozumieli, że pokonanego można traktować jak człowieka. W warsztacie stacji zastaliśmy trzy czy cztery niesprawne traktory. Kilka ściągnęliśmy z terenu miasta i najbliższej okolicy, o wielu zawiadomili nas administratorzy poniemieckich majątków, którzy o rozpoczęciu działalności stacji zostali bardzo szybko poinformowani przez Urząd Ziemski. Niektóre z tych maszyn były sprawne, ale brakowało im paliwa, inne wymagały napraw. Nie mogliśmy ściągnąć uszkodzonych ciągników z dalszej odległości, bo nie było czym. Nie mogliśmy wysłać do nich ekipy remontowej, bo też nie było czym. A do tego wszędzie brakowało paliwa. Pewnego dnia otrzymaliśmy z Opola transport kilku nowiuteńkich traktorów amerykańskich firm John Deere i Farmall oraz dla
wszystkich pracowników paczki żywnościowe z unrra. Były wspaniałe: konserwy, makaron, sery topione, masło, orzeszki, czekolada, kakao, kawa, suchary, a nawet cukier, sól… i wykałaczki. Z żywnością było w Grodkowie nie najgorzej, choć bardzo brakowało mięsa. Nikt nie chodził jednak głodny, jedynie jadłospis był bardzo monotonny. Z pobliskich majątków dostaliśmy w ramach pomocy sąsiedzkiej ziemniaki, kapustę, marchew i tym podobne, a także mąkę i kaszę oraz, w bardzo ograniczonych początkowo ilościach, mleko i masło. Rozpoczęliśmy intensywne szkolenie traktorzystów z obsługi nowych traktorów, a jednocześnie sami uczyliśmy się ich eksploatacji i napraw. Niestety, wszystkie dostarczone opisy techniczne były w języku angielskim. Ja nie znałem go w ogóle, Staszek znał go nieźle, jak na naukę w szkole, obca była mu jednak terminologia techniczna. Męczyliśmy się razem, usiłując rozgryźć zawiłości konstrukcji i zasad użytkowania tych nowych maszyn. Mogliśmy przy tym liczyć wyłącznie na siebie — w Grodkowie i najbliższej okolicy nikt nie był w stanie udzielić nam żadnej pomocy. Także w Oddziale pptimr w Opolu nie wiedziano wiele więcej od nas. Uczyliśmy się więc na własnych błędach i wymienialiśmy później informacje ze stacjami traktorowymi w sąsiednich powiatach. Niewielkie ilości paliwa podrzucano nam samochodami z Opola. Mieliśmy na przełomie kwietnia i maja ponad dwadzieścia traktorów, które prowadziły orkę w różnych majątkach. Poniemieckie wymagały oleju napędowego, zaś unrowskie i kilka starych Fergussonów — nafty traktorowej oraz benzyny do uruchamiania i nagrzewania. W powiecie część ziemi leżała od ponad roku odłogiem, gdyż Niemcom brakowało paliwa oraz części do traktorów Administratorzy majątków alarmowali, że zagospodarowanie ugorów wymaga ich jak najszybszego zaorania. Przebiegało to bardzo wolno i wymagało dużo większych ilości paliwa niż orka pól uprawnych.
Sytuacja paliwowa stawała się krytyczna. W porozumieniu z Oddziałem w Opolu postanowiliśmy przywieźć paliwo własnym transportem z najbliższej pracującej rafinerii, czyli z Trzebini, oddalonej o niemal dwieście kilometrów. Zdecydowaliśmy się wysłać dwa traktory, każdy z dwiema przyczepami. Dysponowaliśmy wyłącznie przyczepami rolniczymi o ładowności trzech ton. Trzeba było zebrać ponad czterdzieści beczek na około sześć ton paliwa i oleju. Więcej nie mieściło się na przyczepach. Ja byłem „wodzem” tej wyprawy, jechał także majster Ruciński, dwóch traktorzystów oraz magazynier organizowanej stacji paliw. Niemal przez cała drogę prowadziłem pierwszy ciągnik — nasi traktorzyści nie mieli żadnego doświadczenia w jeździe po szosie i w miastach. Na drodze największe niebezpieczeństwo przedstawiali kierowcy wojskowych samochodów sowieckich, którzy nie respektowali żadnych zasad ruchu i z reguły byli kompletnie pijani. Traktory osiągały maksymalną prędkość około czterdziestu kilometrów na godzinę. Średnia prędkość jazdy, uwzględniając liczne kontrole drogowe, postoje przed zamkniętymi przejazdami kolejowymi, przerwy na posiłki, przeglądy pojazdów, mocowania beczek i tym podobne, wynosiła około dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę. Prowadzenie traktora w takich warunkach i przez długi czas było zajęciem bardzo nudnym i męczącym. W Sosnowcu zboczyliśmy nieco z trasy i odwiedziłem Ojca. Gdy ciotka Świętochowska dowiedziała się, że pod domem czeka czterech moich pracowników, kazała mi zaprosić ich do domu. Poczęstowała nas wszystkich szybkim obiadem. Jedliśmy go na raty: kolorowe, dotychczas nie widziane tam traktory gromadziły sporo gapiów i trzeba było pilnować, aby nie majstrowano przy nich oraz by nie rozkradziono naszego ładunku. W pierwszej kolejności siadłem do stołu razem z majstrem i magazynierem. Domownicy byli już po obiedzie. Ojciec przysiadł się do nas i wypytywał o warunki życia w Grodkowie. Gdy skończyli
śmy jeść, majster i magazynier chcieli pójść zluzować na dole traktorzystów. Niespodziewanie wtrącił się w tym momencie Ojciec, który stwierdził, że nie wypada, aby stary majster biegał po schodach i wręcz zatrzymał go w domu. Ruciński był speszony, bo nie chciał się sprzeciwiać Ojcu, a wojskowe poczucie dyscypliny i hierarchii służbowej nie pozwalało dopuścić, żebym to ja go zastąpił w pilnowaniu traktorów. Do rozmowy wtrąciła się jeszcze ciotka i niemal siłą zatrzymała majstra w domu. Zszedłem wraz z magazynierem zluzować traktorzystów. Poszli na górę i… zginęli. Nie było ich chyba ponad godzinę. Wreszcie wrócili wraz z majstrem. Poleciałem pożegnać się z Ojcem. Wydało się przy okazji, że dwaj starsi panowie przypadli sobie nawzajem do gustu i przeprowadzili w cztery oczy dłuższą rozmowę na mój temat. Do Trzebini dojechaliśmy w nocy. Zajęliśmy miejsce w długiej kolejce samochodów oraz ciągników i już następnego dnia po południu ruszyliśmy w drogę powrotną. W Grodkowie witano nas niemal jak bohaterów, najważniejsze jednak, że mieliśmy paliwo i można było przystąpić na serio do prac polowych. Wkrótce po tym uzyskaliśmy wreszcie prawdziwe środki transportu. Znaleźliśmy poniemiecki trójkołowy samochodzik „Tempo”, który udało nam się uruchomić. Nadawał się do przewożenia na niewielkie odległości ładunków o wadze do trzystu-czterystu kilogramów z zabójczą prędkością maksymalną około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. W sam raz do przewiezienia ekipy remontowej i beczki paliwa do traktora, który uległ awarii gdzieś w powiecie. Dostaliśmy także ciężarowego Studebakera z wojskowego demobilu. Ułatwił nam bardzo wyprawy do Trzebini po paliwo. Jeździliśmy teraz po całym powiecie w poszukiwaniu traktorów i odwiedzając przejęte przez państwo majątki ziemskie, naszych głównych klientów. Podczas jednego z takich rekonesansów zajechaliśmy do wielkiego pseudozamczyska w Rysiewicach. Budynek powstał w końcu xix lub na początku xx wieku. Był równie wielki jak i brzyd
ki. Coś pośredniego pomiędzy ogromnym pałacem i zamkiem. Majątek nie był jeszcze formalnie przejęty przez Urząd Ziemski. Wejście do budynku było zamknięte. Z trudem znaleźliśmy starego Niemca, który jak nam powiedział, służył w zamku. Uparcie twierdził, że nie ma klucza do drzwi wejściowych. Nasze uprzejme prośby, aby postarał się o klucz, nie odnosiły żadnego rezultatu. Wobec tego wyciągnąłem swą „efenkę” i powiedziałem mu, że jeżeli drzwi nie zostaną w ciągu minuty otwarte, to zamki otworzę pistoletem, a przy tym jemu także może stać się krzywda. Usłyszałem w odpowiedzi, że w jedną minutę nie zdąży przynieść klucza z domu, ale za pięć minut drzwi otworzy. Zgodziłem się na tę rozsądną propozycję, ale na wszelki wypadek, nie chowając pistoletu, poszedłem razem z nim, aby się nie zdematerializował. Facet był niemal cztery razy starszy ode mnie, z trudem jednak dotrzymywałem mu kroku. Zamek był w idealnym stanie, choć „oczyszczony” ze wszystkiego, co dało się względnie łatwo wynieść. Według starego Niemca wszystkie ruchomości wyszabrowali Rosjanie. Myślę, że nie była to prawda, gdyż w zamku był niemal idealny porządek. Piękne posadzki były wyfroterowane, wielkie kredensy i szafy — tyle że puste — stały na swych miejscach, podobnie stoły, przy których mogło siąść ze czterdzieści osób. Ogromne portrety rodzinne wisiały na ścianach. Dziwne — nie pamiętam nazwiska właścicieli, które figurowało na większości portretów, natomiast zapamiętałem nazwisko malarza — Hummel. Po obrazach mniejszego formatu pozostały tylko ślady na ścianach. W całym budynku nie było żadnego krzesła, komódki ani innego mebla niewielkich rozmiarów. Nie było też ani jednego garnka czy talerza, choćby rozbitego. Widziałem już wiele budynków rozszabrowanych przez wojsko rosyjskie i przedstawiały zawsze obraz rozpaczliwy. W tym wypadku, moim zdaniem, właściciele wywieźli lub schowali wszystko, co tylko dało się wynieść. Także w kaplicy
pałacowej panował idealny porządek, ale wyniesiono z niej dokładnie wszystko. Zapamiętałem wiszący wysoko nad ołtarzem piękny, stary obraz głowy Chrystusa w ozdobnej okrągłej ramie. Jedyny wyjątek stanowiła biblioteka mieszcząca się w dwóch (lub trzech) dużych pokojach. Regały pełne były książek różnego rodzaju, a wśród nich znajdowała się chyba cała klasyka literatury europejskiej w oryginałach francuskich, angielskich (pamiętam komplet dzieł Shakespeare’a) i włoskich, a także w tłumaczeniach niemieckich. Oprócz tego było tam wiele encyklopedii i albumów z malarstwem, oczywiście bardzo dużo tytułów niemieckich, a jeden z regałów zajęty był przez stare książki w pięknych oprawach. Tylko na nim panował pewien nieład i można było podejrzewać, że część książek została z niego zdjęta. Ku zdumieniu oprowadzającego Niemca w bibliotece spędziliśmy ze Staszkiem Witoszyńskim sporo czasu, przeglądając książki i wymieniając uwagi na ich temat. Mieliśmy wielką ochotę zabrać ze sobą choć po kilka najbardziej interesujących nas książek, nie zrobiliśmy tego jednak — przecież wszystko to było własnością państwa. Może choć w części mogło powetować straty, jakie poniosły podczas wojny nasze biblioteki i muzea. Wychodząc z zamku podziękowaliśmy uprzejmie staremu Niemcowi za otwarcie drzwi i oprowadzenie. Daliśmy mu też dużą puszkę konserw z unrra. Był zaszokowany i mamrotał jakieś przeprosiny, że różni tu już byli, ale my pierwsi zachowaliśmy się przyzwoicie. Wkrótce po tej wyprawie przyjechał do nas na kontrolę dyrektor oddziału wojewódzkiego pptimr w Opolu. Po zakończeniu wszystkich spraw urzędowych zapytał, czy w powiecie jest jakiś obiekt wart obejrzenia. Bez wahania wymieniliśmy zgodnie Rysiewice. Pojechaliśmy tam. Zastaliśmy rozbite drzwi wejściowe. Wewnątrz ogarnęło nas przerażenie. Na najpiękniejszych posadzkach ślady ognisk. Wszystkie obrazy porąbane szablami i postrzelane, podobnie meble. Okrągła rama nad ołtarzem w kaplicy — pusta. W bibliotece
wszystkie regały przewrócone, część książek podarta i pognieciona brudnymi butami, kilkaset, w tym starodruki, zwalone na stos i częściowo spalone. Szyby w oknach pobite, a na trawniku rozrzucone setki, a może tysiące książek. Obraz przerażający. Starego Niemca nie znaleźliśmy. W parku spotkaliśmy jakąś kobietę. Wyjaśniła nam, że przed kilku dniami zatrzymał się na jedną noc w Rysiewicach oddział Rosjan wracających z frontu. Komentarze były zbyteczne. Nie mogłem odżałować, że jednak nie wziąłem tych książek, które tak mnie zainteresowały. Przynajmniej te ocalałyby od zniszczenia.
Majster Ruciński Od spotkania z Ojcem majster traktował mnie niemal jak własnego syna. Dopiero w kilka tygodni później wydało się, że Ruciński obiecał Ojcu, że będzie miał na mnie oko i nie pozwoli mi robić większych głupstw. Z zadania tego wywiązywał się sumiennie i bardzo taktownie. Przy ludziach był moim podwładnym, a w cztery oczy dawał mi rady, zarówno techniczne, jak i życiowe. Bardzo wiele mu zawdzięczam. Gębę miał niewyparzoną i jego „ojcowskie” wystąpienia brzmiały niekiedy nieco dziwnie. Przypominam sobie jedno z nich, dość typowe: — Panie kierowniku, to coś pan zarządził na warsztacie, to o kant dupy potłuc, ale kazałem robić, bo dyscyplina musi być. Ale następnym razem zapytaj pan starego fachowca o radę. Nigdy nie miałem do niego pretensji i żyliśmy w wielkiej zgodzie. Myślę, że naprawdę mnie lubił. Fachowcem był doskonałym. Potwierdził to wielokrotnie, ale najbardziej utkwiło mi w pamięci następujące zdarzenie: Mieliśmy w naszej stacji tylko dwa traktory na gąsienicach, wręcz niezastąpione
przy likwidacji ugorów. Urząd Ziemski zabiegał o ich jak najszybszą likwidację, więc maszyny te pracowały zawsze na dwie, często także na trzy zmiany. Jednym z tych traktorów był rzadko spotykany model Lanz Bulldoga z silnikiem pięćdziesięciopięciokonnym, w bardzo dobrym stanie technicznym. Ciągnik ten doskonale spisywał się podczas ciężkiej orki. Chętnych do jego obsługi było wielu, gdyż był „głupotoodporny” i przy pracy na akord umożliwiał traktorzystom bardzo dobre zarobki. Pewnego dnia wytopiła się w nim panewka korbowodowa. Zapasowej nie mieliśmy. Był jednak w magazynie stop łożyskowy, więc zgodnie z wszelkimi przedwojennymi regułami sztuki wylaliśmy jej skorupę tym stopem i obrobiliśmy na wymiar podany w opisie technicznym silnika. Niestety, po godzinie czy dwóch pracy panewka wytopiła się ponownie. Powtórzyliśmy tę operację (a żeby dostać się do tej nieszczęsnej panewki, trzeba było rozebrać dosłownie pół traktora), ale z identycznym skutkiem. W tym momencie zainteresował się sprawą miejscowy Urząd Bezpieczeństwa (widocznie mieliśmy u siebie wtyczkę tej instytucji), który widział w tym sabotaż pracujących u nas Niemców lub przeciwników „władzy ludowej”. Sprawa zaczynała być poważna, zwłaszcza gdy okazało się, że w żadnej ze stacji traktorowych w naszym województwie nie mają potrzebnej nam części. Zainteresowanie miejscowych ubeków „sabotażem” zaczynało być groźne. Majster Ruciński wziął do pomocy jednego z traktorzystów, załadowali się do samochodziku Tempo i pojechali w powiat. Wrócili na drugi dzień… z wielkim pogiętym śmigłem odkręconym ze szczątków zestrzelonego samolotu. Tego rodzaju resztek samolotów i wraków czołgów nie brakowało na naszym terenie. Patrzyliśmy wszyscy na majstra jak na wariata. „Co on ma zamiar zrobić z tym pogiętym śmigłem?” — pytaliśmy się w myślach. Majster spokojnie odkręcił od piasty jedną z trzech łopat śmigła wykonaną z bliżej nieokreślonego stopu aluminium, odciął piłką jej naj
grubszą część, umieścił ją na tokarni i wytoczył pierścień, następnie przeciął go, obrobił i uzyskał dwie półpanewki do nieszczęsnego Lanz Bulldoga, tyle że z materiału, którego na pewno nie przewidywał jego konstruktor. Silnik został złożony i uruchomiony. O dziwo pracował bez zarzutu. Na polecenie majstra pracował na placu ze dwie godziny na luźnym biegu, a później z godzinę jeździł nim po podwórzu bez obciążenia któryś z traktorzystów. Nic się nie działo. Pojechał więc na pole, gdzie mu doczepiono najlżejszy, dwuskibowy pług — wszystko było w porządku. Doczepiono więc właściwy, pięcioskibowy pług. Zaczęliśmy od płytkiej orki, doszliśmy stopniowo do głębokiej. Silnik pracował bez zarzutu. Gdy opuszczałem Grodków w rok później, gąsienicowy Lanz Bulldog był wciąż na chodzie. W trzy lata później, na wykładzie z silników spalinowych na Politechnice Warszawskiej dowiedziałem się, że w silnikach spalinowych zaczęto stosować stopy aluminium jako materiały łożyskowe. Nie wiem, czy majster Ruciński wiedział już o tym, czy też miał raczej znakomitą intuicję. Z wyprawy po śmigło Ruciński przywiózł też przy okazji kilkadziesiąt świec zapłonowych wykręconych z… silników spalonych czołgów (niemieckie miały silniki benzynowe Maybacha). Większość ich świec była w pełni sprawna i pasowała do silników traktorów z unrra, do których początkowo często brakowało tych części. Problem ten występował oczywiście nie tylko w naszym powiecie, pomysł został więc „sprzedany” sąsiednim stacjom traktorowym. Wszędzie, gdzie znajdowały się rozbite i spalone czołgi, rozpoczęło się wówczas wielkie polowanie na świece zapłonowe. Stacje płaciły, i to nieźle, za każdą dostarczoną sztukę. Skupowane świece trzeba było jednak specjalnie znakować, znaleźli się bowiem szybko cwaniacy, którzy wykręcali dobre świece z traktorów, przedstawiali je jako odzyskane ze spalonych czołgów, brali za nie pieniądze i wkręcali je ponownie do swych ciągników…
Niemal we wszystkich przejętych majątkach ziemskich były gorzelnie. Część z nich podjęła produkcję. Pozostałe, pomimo że nie pracowały, dysponowały zapasami spirytusu schowanymi przed „kontrolami” przejeżdżających wojsk sowieckich. Wynikiem tego było ukształtowanie się zwyczaju, zgodnie z którym administratorzy majątków przyjeżdżający z zamówieniami na pracę naszych traktorów przywozili z reguły spirytus lub wódkę (niezależnie od różnego rodzaju produktów żywnościowych, dzięki którym nasza stołówka dobrze nas wszystkich żywiła). Jednostką miary był przy tym dwudziestolitrowy kanister. Jak wspomniałem, spirytus był w 1945 roku najlepszą walutą, za którą można było nabyć dosłownie wszystko. Kupowaliśmy, zwłaszcza od Rosjan, różnego rodzaju wyposażenie dla naszej stacji: doskonałe niemieckie narzędzia, obrabiarki, aparat spawalniczy, części samochodowe i traktorowe, a także jeden czy dwa traktory. Od powracających z Niemiec Rosjan oraz polskich cwaniaków przyjeżdżających na szaber na „Ziemie Odzyskane” można było kupić meble, dywany, urządzenia i naczynia kuchenne, markową porcelanę, dobre obrazy i tak dalej. Nie zabiegaliśmy o to zupełnie. Pobyt na Opolszczyźnie i pracę w pptimr traktowałem jako stan przejściowy i ciekawą przygodę. Cały czas poważnie myślałem o dokończeniu studiów na politechnice. Nie miałem stałego miejsca zamieszkania i gdybym skupował i gromadził wyposażenie mieszkania, wyjeżdżając stąd nie miałbym co z nim zrobić. Można je było oczywiście sprzedać, nie miałem jednak do tego zupełnie głowy. Z ciekawości chodziłem niekiedy na miejscowy targ, gdzie wyjeżdżający Niemcy, a następnie różnego rodzaju szabrownicy sprzedawali dosłownie wszystko: od nikomu już niepotrzebnych rupieci, do cennych dzieł sztuki. Korciło mnie nieraz, żeby coś kupić. Skutecznie broniłem się jednak przed gromadzeniem rzeczy, które żal byłoby zostawić.
Bez alkoholu nie można było w tym czasie na Ziemiach Odzyskanych załatwić żadnej sprawy urzędowej, tym bardziej jeszcze, że było powszechnie wiadomo, iż z tytułu bliskich kontaktów z majątkami ziemskimi mieliśmy zawsze alkohol na składzie. Każda wizyta w dowolnym urzędzie wymagała przyniesienia ze sobą co najmniej butelki spirytusu lub zaproszenia odpowiedniego naczelnika do knajpy i poczęstowania alkoholem. W wyniku tego wszyscy piliśmy zbyt często i zbyt dużo. Nie byłem abstynentem, ale w domu moich Rodziców alkohol piło się rzadko, przy okazji rodzinnych uroczystości i to w niewielkich ilościach, za to bardzo dobrego gatunku. Picie zupełnie mnie nie bawiło. Nie sposób było jednak stale i wszystkim odmawiać. W przystępie dobrego humoru robiliśmy różne głupstwa. Moim słynnym wyczynem było wygranie zakładu o to, że wjadę traktorem po szerokich schodach na taras domu, w którym mieściło się biuro naszej Stacji. Porównując małe przednie kółka traktora z wysokością stopni schodów, wydawało się to zupełnie niemożliwe. Jednak tylne koła traktorów z unrra były bardzo duże i tyłem traktor wjeżdżał po schodach bez najmniejszego wysiłku, trzeba było tylko włączyć reduktor w skrzyni biegów. Ciągnik posuwał się wtedy majestatycznie po schodach, a odbywało się to przy niskiej prędkości obrotowej silnika, cicho i tak wolno, że można było spokojnie zejść z traktora i w odpowiednim momencie ponownie wsiąść, aby go zatrzymać. Była to moja popisowa sztuczka, na którą nabieraliśmy wielokrotnie (za każdym razem innych) oficjalnych gości.
Otmuchów Jeszcze przed żniwami 1945 roku otworzyliśmy filię naszej stacji w Otmuchowie. Było to konieczne ze względu na wydłużony kształt powiatu, którego stolica — Grodków — znajdowała się w pobliżu
północnej jego granicy. Obsługa traktorów pracujących w odległych od Grodkowa miejscowościach była utrudniona. Poważne problemy stwarzała także konieczność dostarczania do nich paliwa. Otmuchów znajdował się na przeciwległym końcu powiatu i mógł stanowić doskonałą bazę dla traktorów pracujących w południowej jego części. Rozdzieliliśmy traktory, których posiadaliśmy już ponad siedemdziesiąt sztuk. Otmuchów dostał pod opiekę wyłącznie traktory poniemieckie napędzane olejem napędowym, zaś w Grodkowie pozostały wszystkie traktory dostarczone przez unrra, napędzane naftą traktorową, kilka bardzo starych poniemieckich Fergussonów pracujących na tym samym paliwie oraz reszta (około 10) poniemieckich, zasilanych olejem napędowym. Podział taki początkowo uważany był przez załogę za niesprawiedliwy, gdyż traktory z unrra były fabrycznie nowe i sprawiały mniej kłopotów w eksploatacji. Miały też większą wydajność pracy, a tym samym zapewniały większe zarobki traktorzystom. Wkrótce jednak słuszność takiego rozwiązania potwierdziło życie. W razie awarii traktorzysta krócej czekał na pomoc techniczną, gdyż warsztat, który opiekował się jego traktorem, znajdował się bliżej. Łatwiej było także o zaopatrzenie w paliwo, które otrzymywaliśmy transportem kolejowym prosto do Grodkowa i Otmuchowa. Trzeba przy tym zdać sobie sprawę z tego, że na przykład podczas żniw zużywaliśmy dziennie w sumie od dwunastu do piętnastu ton paliwa. Dostarczenie go (i oleju silnikowego) w odpowiednim gatunku na czas, wszędzie tam, gdzie było potrzebne, stanowiło nie lada problem techniczny i organizacyjny. Traktory były na chodzie po dwadzieścia godzin na dobę, na trzy zmiany, a obsługiwane były na polach. Paliwo trzeba było dowozić bezpośrednio do każdego traktora, większość majątków nie miała bowiem koni i nie było innej możliwości dostarczenia zaopatrzenia na miejsce pracy.
Na wiosnę 1946 roku poprosiłem dyrektora Oddziału pptimr w Opolu o skierowanie mnie na politechnikę w celu dokończenia studiów. W owym czasie skierowanie takie było dość powszechnie stosowane i popierane przez władze. Zapewniało to delikwentowi stosunkowo niezłe stypendium, a firmie kierującej dawało zobowiązanie stypendysty do odpracowania w niej co najmniej pięciu (?) lat. Stacja nasza miała doskonała opinię i na okresowych odprawach była wielokrotnie stawiana za wzór. Byłem też w bardzo dobrych stosunkach z dyrekcją w Opolu. Byłem pewien, że skierowanie na studia dostanę. Niespodziewanie spotkałem się z odmową. Powiedziano mi, że na naukę mam jeszcze dość czasu, a do tego usłyszałem długi państwowotwórczy wywód o konieczności zagospodarowania Ziem Odzyskanych. Zrozumiałem, że jesteśmy tu zbyt wygodni dla dyrekcji i na jej poparcie nie mamy co liczyć. Gdyby stacja działała kulawo, a ja kiepsko dawał sobie radę, wówczas żeby się mnie łatwo pozbyć, pewno dano by mi skierowanie na studia, Zdecydowałem, że w połowie czerwca jadę do Warszawy. Na decyzję moją wpłynęła także obawa, że dłuższy pobyt w Grodkowie grozi mi wpadnięciem w nałóg alkoholowy. Tu nie można było nie pić. Moją prośbę o zwolnienie Staszek poparł, dając mi doskonałą opinię służbową. Dyrektorzy w Opolu poczuli się dotknięci moją decyzją i nasze rozstanie odbyło się w sztywnym, urzędowym nastroju. W połowie czerwca byłem już w Warszawie. Miałem trochę zaoszczędzonych pieniędzy, które powinny mi były wystarczyć na pierwsze dwa–trzy miesiące pobytu, byłem też w miarę przyzwoicie ubrany (jak na drugi rok po wojnie). Najważniejsze zaś, że byłem też w znakomitej formie fizycznej. Staszek nieco później także wrócił do Warszawy, przywożąc z Grodkowa żonę. Ja jakoś się uchowałem. Czternaście miesięcy pobytu na Śląsku Opolskim oraz praca w stacji traktorowej pozostawiły po sobie dobre wspomnienia. Czułem się tam potrzebny i wiedziałem, że wykonuję pożyteczną pracę, a przede wszystkim byłem całkowicie samodzielny. Nikt mi się do ni
czego nie wtrącał, robiłem to, co chciałem i kiedy chciałem. Wyniki były nie najgorsze. Przez cały czas nie miałem przy tym ani jednego poważniejszego spięcia z załogą, choć parę razy musiałem kogoś solidnie obsztorcować. Takiego zapału i sumiennego podejścia załogi do pracy nigdy więcej już nie spotkałem. Zarówno traktorzyści jak i mechanicy dosłownie wychodzili z siebie. Niedostateczne przygotowanie techniczne powodowało, że dobre chęci miały czasami fatalne skutki. Trudno było mieć o to pretensje. Pamiętam traktorzystę, któremu podczas nocnej zmiany zabrakło paliwa — oleju napędowego. Na polu stała przyczepa z naftą traktorową dla ciągników z unrra, które pracowały w tym samym rejonie. Ich traktorzyści nie zgodzili się jednak na pożyczenie tego paliwa, gdyż obawiali się, że może być im potrzebne zanim przyjedzie nowy transport. Wiedzieliśmy, że można awaryjnie stosować naftę traktorową bez złych skutków do silników diesla i pozwalaliśmy na takie postępowanie pod pewnymi ściśle określonymi warunkami. W opisywanym przypadku traktorzysta nalał do baku swego traktora benzynę, której kilka kanistrów znajdowało się także na przyczepie. Skutki były żałosne. Po kilkunastu minutach pracy nastąpiła poważna awaria silnika, który wymagał następnie generalnego remontu. Wezwany na miejsce awarii, zastałem nieszczęsnego traktorzystę zalanego łzami i mówiącego, że poważnie uszkodził silnik, że z jego winy obrobimy o kilkadziesiąt hektarów mniej i w kraju będzie mniej chleba i ziemniaków. Łkał, że przecież mógł nic nie robić i czekać na dostawę paliwa, ale on chciał właśnie zrobić więcej, nie tracić czasu. Niestety, nie zapamiętał z okresu szkolenia, że do Diesla nie wolno używać benzyny. Miałem sporo kłopotu, aby wybronić go przed Urzędem Bezpieczeństwa, który wszędzie doszukiwał się sabotażu. Odpowiednio duża ilość spirytusu oraz spreparowany naprędce plan napraw, z któ
rego wynikało, że ten nieszczęśliwy traktor miał za dwa tygodnie iść do generalnego remontu, pozwoliły na załagodzenie sprawy. Przekonaliśmy pijanego ubeka, że bardzo intensywna eksploatacja spowodowała wprawdzie, że traktor poszedł do naprawy nieco wcześniej, ale wykonał więcej niż od niego można było wymagać i na dobrą sprawę traktorzyście należy się nagroda. Kompletnie zalany ubek kupił moje wyjaśnienie i koniecznie chciał osobiście wręczyć nagrodę zasłużonemu traktorzyście. Z trudem mu to wyperswadowaliśmy. Była bowiem obawa, że przerażony i dobroduszny traktorzysta przyzna się do swej „zbrodni” i wszystko zepsuje. Winowajca dostał ode mnie solidną reprymendę, a „za karę” musiał wysłuchać długiego wykładu na temat tego, dlaczego silnikowi Diesla nie można kazać pracować na benzynie. Ku memu zdumieniu, ten chłopak z niedokończoną szkołą podstawową, do której chodził gdzieś na Kresach Wschodnich pod okupacją kolejno sowiecką, niemiecką i ponownie sowiecką, zrozumiał sens fizyczny problemu, który wcale nie jest oczywisty dla niektórych obecnych studentów. W Grodkowie na pewno palnąłem niejedno głupstwo i z całą pewnością wypiłem zbyt dużo alkoholu, ale bardzo dobrze wspominam ten okres i to nie tylko dlatego, że byłem wówczas o ponad sześćdziesiąt cztery lata młodszy. Pierwszy raz w życiu miałem okazję do samodzielnego działania i obserwowania jego wyników. To była ogromna przyjemność przyglądać się, jak stacja powstaje od zera i rozwija się, jak przybywa traktorów i rośnie liczba hektarów: zaoranych, skoszonych, zasianych i tak dalej.
Warszawa
P
o czternastu miesiącach bardzo intensywnej pracy w Grodkowie byliśmy wszyscy mocno zmęczeni. Postanowiliśmy więc ze Staszkiem Witoszyńskim wpaść do Bydgoszczy „po drodze” do Warszawy. Jego ojciec objął tam właśnie stanowisko dyrektora banku. Rodzice Staszka zajmowali spore mieszkanie w śródmieściu. Oboje byli bardzo mili i w domu panowała sympatyczna atmosfera. Byliśmy intensywnie karmieni i nie mieliśmy nic do roboty. Przez tydzień leniuchowaliśmy na całego. W drugim tygodniu doszliśmy do wniosku, że musimy zrobić prawo jazdy. Wprawdzie obydwaj byliśmy już doświadczonymi kierowcami, ale bez aktualnie obowiązujących dokumentów. W Grodkowie obaj jeździliśmy dużo. Na różnych samochodach, w tym i ciężarowych, przejeżdżałem tygodniowo około pięciuset kilometrów, a trzy–cztery razy w miesiącu miałem dłuższe wyjazdy. Na tym terenie i w tym czasie prawo jazdy nie było koniecznie potrzebne, ale sytuacja w kraju ulegała normalizacji i w centralnej Polsce było już niezbędne. „Zielone” prawo jazdy (na samochody osobowe) uzyskałem w marcu 1939 roku na międzyszkolnych kursach prowadzonych w gimnazjum im. Zamoyskiego. W czasie okupacji, na polecenie i z pomocą moich konspiracyjnych przełożonych, wymieniłem je na niemiecki Fuehrerschein uprawniający do kierowania samochodami osobowym oraz ciężarowymi o ładowności do pięciu (?) ton. Niestety, wychodząc do Powstania zostawiłem je w domu, a mógłbym teraz wymienić je ponownie na polskie prawo jazdy.
Egzamin był zwykłą formalnością i zdaliśmy go obaj śpiewająco, uzyskując zawodowe prawo jazdy drugiej kategorii. Niezbędny do egzaminu samochód ciężarowy „wypożyczył” nam bank kierowany przez ojca Staszka.
Fot. 3. Prawo jazdy autora upoważniające do prowadzenia pojazdów prawie wszystkich kategorii.
Wznawiam studia Wypoczęty i w dobrym nastroju wyjechałem do Warszawy. Staszek jeszcze na kilka dni został w domu. Zatrzymałem się u ciotki Rzewnickiej, z którą byłem w kontakcie listownym. Jej trzypokojowe mieszkanie przy Alei Niepodległości ocalało i nawet zostało niezbyt dokładnie wyszabrowane. Ciotka zajmowała formalnie jeden pokój. Na drugi otrzymała nakaz moja niańka Magda, która podczas okupacji pracowała u ciotki w charakterze gosposi i teraz mieszkała w rzeczywistości w pokoju służbowym. Na trzeci pokój otrzymał nakaz komunistyczny działacz młodzieżowy, późniejszy członek kc pzpr. Według opinii ciotki „jak na komunistę zachowywał się bardzo przyzwoicie”. Pierwszego dnia po przyjeździe do Warszawy poszedłem na gruzy mojego domu przy ulicy Miodowej. Były w stanie niemal identycznym do tego, jaki zapamiętałem ze stycznia 1945 roku. Odkopana była jedynie część, w której mieściła się nasza piwnica. Był to skutek
działania mego szwagra, który na wiosnę 1945 roku ekshumował i pochował na Powązkach spalone szczątki Mamy, swej żony, a mojej siostry i ich synka oraz pani Rychłowskiej. O pracach ekshumacyjnych powiadomił tylko Ojca i to już po ich zakończeniu. Był obrażony na mnie, że nie chciałem mu pomagać w „interesach” i wyjechałem w końcu stycznia 1945 roku na Śląsk.
Fot. 4. Grób matki autora Stefanii, siostry Danuty i jej męża Pawła oraz ich syna Jacka.
Zdawałem sobie sprawę z tego, że będę musiał kończyć studia, pracując na własne, a najprawdopodobniej także i Ojca, utrzymanie. Doszedłem więc do wniosku, że zgłoszę się do Szkoły Wawelberga, w której nauka trwała trzy lata. Ukończyłem ją według wojennego, okrojonego dwuletniego programu, ale potem uczyłem się jeszcze dwa lata na Państwowej Wyższej Szkole Technicznej. Powinienem więc zrobić normalny dyplom bez wysiłku w ciągu jednego roku. W sekretariacie szkoły spotkałem jej dyrektora profesora Uzarowicza, który znał mnie z czasów okupacji. Przywitał mnie serdecznie i wszystko było na dobrej drodze aż do momentu, kiedy powie
działem, że mam także ukończone dwa lata politechniki. Okazało się wówczas, że nie mają one żadnego znaczenia, a podczas wojny program był okrojony i nie powinienem mu zawracać tym głowy (powiedział to nieco oględniej, ale sens nie ulegał wątpliwości), tylko zacząć studia od początku. Przed wojną istniała bardzo silna rywalizacja między politechniką i Szkołą Wawelberga. Ta ostatnia przygotowywała doskonałych praktyków i jej absolwenci otrzymywali często wyższe zarobki w pierwszym miejscu pracy niż absolwenci politechniki, nie dawała jednak tytułu inżyniera. Stąd wzajemne animozje. Słyszałem o nich, ale nie zdawałem sobie sprawy, że mogą przynosić takie skutki, jakich sam doświadczyłem. Pożegnałem się z profesorem Uzarowiczem znacznie mniej entuzjastycznie niż go powitałem i poszedłem na politechnikę. Tam w biurze rekrutacyjnym panowała nowa, zdrowa część narodu: w czerwonych krawatach i o gębach pełnych sloganów. Dowiedziałem się, że politechnika z powodów lokalowych — większość budynków była spalona lub poważnie uszkodzona — oferuje od października jedynie pierwszy rok studiów, a następne lata będą uruchamiane kolejno co rok. Dodatkowo powiedziano mi, że miejsca są przeznaczone dla tych, którzy dotychczas nie mieli możliwości kształcenia się, czyli dzieci chłopów małorolnych i robotników, a byli akowcy stanowią element mało pożądany. Podziękowałem za dokładną informację i wyszedłem na ulicę z przekonaniem, że jednak trzeba emigrować, choć na razie nie wiedziałem jeszcze dokąd i jak to zrobić. Na ulicy koło politechniki zatrzymał mnie znany między innymi z nadzwyczajnej pamięci profesor Moszyński, u którego zdawałem na pwst egzamin i zaliczałem projekty z „Części maszyn”. Na mój ukłon odpowiedział mi pytaniem: — Panie Macieju, czemu ma pan taką złą minę? Opowiedziałem mu przebieg moich starań o dokończenie studiów.
— I pan się przejmuje gadaniem tych zbawicieli świata? Przecież sprawa jest prosta, pójdziemy zaraz do dziekana Płużańskiego i przekażę mu moją opinię o panu, jako studencie pwst. To przyzwoity człowiek i sprawę załatwimy. W wyniku krótkiej i rzeczowej rozmowy zostałem przyjęty na Wydział Mechaniczny Politechniki Warszawskiej w celu dokończenia studiów. Mogłem zdawać wszystkie brakujące mi przedmioty, których profesorowie byli w Warszawie. Usłyszałem: — Ma pan cztery lata, bo właśnie rusza pierwszy rok studiów, na zdanie kilku brakujących egzaminów z pierwszych dwu lat studiów i wszystkich egzaminów z dwu ostatnich lat studiów oraz wykonanie pracy dyplomowej. Myślę, że pogodzi to pan z pracą zarobkową bez większych trudności. Jeżeli upora się pan z tym prędzej — tym lepiej. Takie postawienie sprawy bardzo mi odpowiadało. Tak oto, wskutek animozji pomiędzy Szkołą Wawelberga i Politechniką Warszawską oraz wynikających z nich kompleksów profesora Uzarowicza, zostałem, wbrew moim pierwotnym zamiarom, studentem politechniki i mogłem studiować w wygodniejszych dla mnie warunkach. Wróciłem do ciotki w doskonałym nastroju. Teraz trzeba było „tylko” znaleźć mieszkanie dla siebie i dla ojca. W kompletnie zniszczonej Warszawie i z pieniędzmi, jakimi dysponowałem, było to zadanie właściwie niewykonalne. Zdobycie odpowiedniej pracy wydawało się zadaniem dużo łatwiejszym. Od Magdy, która znała najnowsze wiadomości i plotki o wszystkich, dowiedziałem się, że mój szwagier Paweł ożenił się z Alą B., najbliższą przyjaciółką i koleżanką ze studiów mojej siostry. Mieszkali zresztą razem w Warszawie (bardzo blisko ciotki) już od ładnych kilku miesięcy. Był wdowcem i oczywiście miał prawo to zrobić, ale tempo w jakim się pocieszył i to, że ożenił się właśnie z najbliższą przyjaciółką Danusi, nie poprawiało jego złej opinii, jaką miał u mnie od dawna.
Paweł dowiedział się jakoś o mojej obecności w Warszawie. Przypuszczam, że miała w tym swój udział Magda i to przez nią przekazał mi zaproszenie na swe imieniny (29 czerwca). Nie miałem ochoty z niego skorzystać, ale po dłuższych wahaniach zdecydowałem się jednak pójść. Paweł zajmował duże mieszkanie w domu przy ulicy Kazimierzowskiej, o trzy minuty drogi od ciotki. Część mieszkania wykorzystano na biuro fabryki lekarstw, w której pracował, resztę zajmował jako mieszkanie służbowe. Zastałem u niego tłum gości, niektórych znałem jeszcze z czasów okupacji. Pełnił honory pana domu, zachowywał się normalnie, Ala natomiast wyraźnie mnie unikała. Paweł wiedział, że byłem przez ponad rok kierownikiem technicznym powiatowej stacji traktorowej na Ziemiach Odzyskanych. Chciał koniecznie dowiedzieć się jaką zdobycz sprowadziłem do Warszawy. Gdy powiedziałem mu, że nie przywiozłem żadnego szabru i że zapisałem się na politechnikę, żeby dokończyć studia, przestał się mną interesować. Przyjęcie imieninowe było niesłychanie wystawne. Stół uginał się dosłownie od wszelkiego rodzaju jedzenia, było też morze różnych alkoholi. W tym czasie w Warszawie nie było poważniejszych problemów zaopatrzeniowych, jeżeli miało się pieniądze, można było dostać praktycznie wszystko. To, czym częstowano gości, musiało kosztować majątek. Mowy nie było, aby starczyła na to nawet dyrektorska pensja. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że Paweł w dalszym ciągu robił „interesy” zapoczątkowane podczas okupacji. Towarzystwo piło na potęgę. Rozmowy dotyczyły wyłącznie tego, kto co kupił lub przywiózł z szabru, ile zapłacił, za ile sprzedał. W pewnym momencie Paweł przysiadł się do mnie. Był już na dobrym rauszu. Zaczął mi życzliwie tłumaczyć, że jestem frajer i powinienem wziąć się za interesy tak jak on. — Człowieku, gdybym ja na Ziemiach Odzyskanych był dyrektorem i miał do tego w ręku transport, to dziś kupiłbym pół Warsza
wy. Jesteś frajer, ale jeszcze możesz wyjść na swoje. Miałem do ciebie pretensje, ale pomogę ci, bo ojca szanowałem i szanuję, może wreszcie zmądrzejesz. Przyjdź do mnie za kilka dni to pogadamy. Wyszedłem „po angielsku”. Ala zauważyła, że wychodzę. Nie próbowała mnie zatrzymać, zresztą cały czas wyraźnie mnie unikała. Byłem zły na siebie, że w ogóle przyszedłem na te imieniny. Nigdy nie znosiłem tego rodzaju towarzystwa i atmosfery. Czułem, że wypiłem zbyt dużo, zrobiłem sobie dłuższy spacer po Warszawie, żeby ochłonąć. Ciotka i tak na drugi dzień zauważyła z niesmakiem, że w przedpokoju poczuła ode mnie alkohol.
Mieszkanie U ciotki czułem się niezbyt dobrze, choć formalnie stosunki były poprawne. Nigdy jej nie lubiłem. Nie bardzo mieliśmy o czym rozmawiać. Byłem uprzejmy, ale starałem się jak najmniej przebywać w domu. Wychodziłem rano, wracałem wieczorem. Twierdziłem, że jestem już po kolacji, choć na ogół nie było to zgodne z prawdą. Intensywnie rozglądałem się za mieszkaniem dla Ojca i dla siebie. Odnajdywałem bliższych i dalszych kolegów i znajomych, zasięgałem języka wszędzie, gdzie tylko się dało, ale sytuacja wyglądała beznadziejnie. Mieszkań ocalało bardzo mało, ale jednak trochę się ich ostało, niektórzy zdołali też odbudować swoje lub cudze, zajęte prawem kaduka. Potrzebujących dachu nad głową było jednak bardzo wielu. Wędrując po całej Warszawie i najbliższej okolicy oraz rozmawiając z dziesiątkami ludzi, sporządziłem własną klasyfikację tych, którzy dysponowali „wolną powierzchnią mieszkaniową”, czyli mieszkaniem zbyt dużym — według wprowadzonych norm i przepisów — w stosunku do liczby lokatorów.
Kategoria I: „Może się pan u mnie zameldować, ale mieszkać musi pan gdzie indziej — zapłacę panu za to. Muszę uratować mieszkanie przed przymusowo wprowadzanymi lokatorami”. Kategoria ii: „Wynajmę panu pokój za...” — tu padała na ogół wysoka kwota w złotych. — „Jako gwarancję, że nie będzie się pan starać o urzędowy przydział na ten pokój i wyprowadzi się pan na każde moje żądanie, wpłaci pan kaucję” — i tu suma była już astronomiczna. Kategoria iii: „Ach, pan jest studentem, to świetnie, moja córka potrzebuje pomocy w szkole. Wie pan, to przez tę wojnę jest opóźniona w nauce. Odliczymy tę pomoc od ceny pokoju”. Na ogół okazywało się, że zapobiegliwa mamusia szuka nie tylko sublokatora, ale kandydata na męża dla dorastającej córeczki — po wojnie młodych mężczyzn było jak na lekarstwo. Kategoria iv: „Jeżeli mam dostać z urzędowego przydziału sublokatora, o którym nic nie wiem, to wolę już wybrać sobie sam(a), według własnego uznania”. Ta czwarta, najrozsądniejsza kategoria osób była stosunkowo nieliczna i mimo intensywnych poszukiwań wciąż nie mogłem znaleźć nic odpowiedniego i za możliwą do zapłacenia cenę. Niespodziewanie znalazłem rozwiązanie, choć musieliśmy mieszkać z Ojcem oddzielnie. W tym samym domu co ciotka mieszkała nasza bardzo daleka kuzynka, pani Jarzębowska. Była samotna i nie w pełni zrównoważona psychicznie, czego powód był oczywisty: podczas Powstania Niemcy na jej oczach rozstrzelali przed domem, w którym mieszkały, jej jedyną córkę. Zachowywała się na ogół zupełnie normalnie, a od czasu do czasu widać było, że błądzi gdzieś myślami lub jest bez widocznego powodu zdenerwowana. Miała w mieszkaniu wolny pokój i zgodziła się, żeby Ojciec u niej zamieszkał. Sprowadziłem go natychmiast z Sosnowca, ale pokój był niestety zbyt mały, abym mógł zamieszkać razem z nim. W tym
samym domu mieszkała także Magda, która z radością podjęła się sprzątania i pilnowania porządku w jego pokoju. Odwiedzała go też często Marynia, która wyszła za mąż za swego odwiecznego adoratora i mieszkała z nim w pokoju służbowym z kuchnią wydzielonym z dużego mieszkania w Alejach Jerozolimskich. Mnie niespodziewanie zaproponowano pokój za symboliczną opłatą, ale pod warunkiem, że będę mieszkać sam, bez Ojca, w olbrzymim siedmiopokojowym mieszkaniu na piątym piętrze przy ulicy Marszałkowskiej 6. Znałem je z czasów okupacji. Mieszkał tam u swej ciotki mój dobry kolega ze Szkoły Wawelberga i politechniki Staszek Brzosko. Mieszkanie należało przed wojną do warszawskiego właściciela nowoczesnej drukarni prasowej przy ulicy Marszałkowskiej 3/5 oraz wydawcy kilku gazet i tygodników. Przeżył on obóz koncentracyjny, ale wrócił do domu bardzo ciężko chory i zmarł wkrótce po moim wprowadzeniu się. Dom ten, położony na granicy dzielnicy niemieckiej, ocalał, a mieszkania, zwłaszcza na wyższych piętrach, zostały w niewielkim stopniu rozszabrowane. Z zazdrością patrzyłem na wspaniałą bibliotekę liczącą kilka tysięcy książek, a także na meble, obrazy... Obecnie był to klasyczny powojenny warszawski „kołchoz”. Jeden pokój zajmowała właścicielka, drugi jej córka pracująca jako stewardesa w Locie, a trzeci jej siostra urzędniczka. W czwartym mieszkał bardzo dystyngowany pan pracujący w handlu zagranicznym, w piątym student prawa Paweł, szósty zająłem ja, w siódmym zaś mieściła się przechodnia jadalnia. Mój pokój był bardzo duży, o dwóch oknach. Stały w nim regały z pięknym księgozbiorem. Miałem co czytać! Kontakty towarzyskie lokatorów koncentrowały się w dużej kuchni, zwłaszcza podczas przygotowywania kolacji. Tam też odbywały się gorące dyskusje na bieżące tematy polityczne i gospodarcze. Mieszkało się całkiem przyjemnie. Musiałem jednak na gwałt pomy
śleć o jakimś źródle utrzymania, bo pieniądze przywiezione z Grodkowa gwałtownie się kończyły. Znalazłem pracę w bazie transportowej Związku (Spółdzielni?) Ogrodniczego w charakterze osoby odpowiedzialnej za stan techniczny kilkunastu samochodów ciężarowych. Robota była nudna. Płacili stosunkowo nieźle, ale cała załoga była maksymalnie zdemoralizowana. Kierowcy sprzedawali co się tylko dało, jeździli na lewe kursy, mechanicy naprawiali „obce” samochody, a przy tym wszyscy pili na potęgę. Firma miała duże obroty i chyba dawała dobre zyski. Dyrekcji nie obchodziło, co się dzieje w bazie, byle tylko transport działał właściwie. Uciekłem stamtąd po paru miesiącach. Nie po to wyjechałem z Grodkowa, żeby teraz rozpić się w Warszawie. Ojciec czuł się coraz gorzej. Początkowo myślałem, że to wina warunków mieszkaniowych. Właścicielka jego lokum miała coraz częstsze i coraz głębsze stany depresyjne i jej towarzystwo było wówczas bardzo uciążliwe. Okazało się jednak, że przyczyna złego samopoczucia Ojca była dużo poważniejsza. Badanie lekarskie, na które z trudem go namówiłem, wykazało przerzut nowotworu i konieczność amputacji ręki aż do stawu w ramieniu. Ojciec nie chciał zgodzić się na operację. Twierdził, że jest zbyt stary i schorowany i jej nie przeżyje, a jeżeli nawet przeżyje, to będzie tylko ciężarem dla mnie i dla wszystkich. Po wielu rozmowach i stracie bardzo cennego w tej sytuacji czasu, udało mi się go w końcu przekonać. Ojciec zniósł operację doskonale i wbrew obawom szybko powracał do zdrowia. Pierwszą operację przeprowadzał podczas okupacji kolega Ojca, słynny chirurg profesor Manteuffel. Była to amputacja ręki powyżej łokcia, pod względem chirurgicznym banalny zabieg. Pan profesor spaskudził go fatalnie, uszkodził jakiś nerw i Ojciec przez dwa lata miał okropne bóle. Tym razem operacja była poważniejsza, przeprowadzał ją nikomu nieznany lekarz i po dwóch tygodniach Ojciec czuł się zupełnie dobrze.
Właścicielka mieszkania, uważając widocznie, że Ojciec nie przeżyje operacji, wynajęła zajmowany przez niego pokój (chyba komuś ze swej rodziny). Natychmiastowe znalezienie czegoś dla Ojca graniczyło z cudem. Cud taki się zdarzył, choć nie pamiętam już, dzięki komu. Znalazło się doskonałe lokum w małym domku, czy może raczej dużej willi przy ulicy Orzechowskiej. Pokój z oddzielnym wejściem i ubikacją, uliczka cicha i spokojna, a blisko śródmieścia, z doskonałą komunikacją tramwajową. Cena też była znośna. Problemem było natomiast to, że właściciele nie byli w stanie zapewnić Ojcu żadnej opieki ani pomocy. Marynia gdzieś pracowała, Magda też była zajęta i miała teraz kawał drogi do Ojca. Robiliśmy więc skomplikowane grafiki dyżurów, ale było to bardzo dla wszystkich uciążliwe i nie dawało Ojcu dobrej opieki. Fizycznie czuł się on coraz lepiej, nie miał bóli, których po doświadczeniach poprzedniej operacji bardzo się obawiał. Nie dawał sobie jednak rady z codziennymi czynnościami domowymi i strasznie go to denerwowało. Poszukiwania innego pokoju nie przynosiły żadnego rezultatu. Gdy zaproponowano mi pokój na piątym piętrze w wielkim mieszkaniu i zobaczyłem, jak jest on duży, wspomniałem że mógłbym w nim mieszkać z Ojcem. Otrzymałem odpowiedź, że jest on przeznaczony dla tylko jednej osoby, gdyż w mieszkaniu jest i tak tylu ludzi, że stwarza to już wszystkim pewne kłopoty. Ojciec mieszkał wtedy u pani Jarzębowskiej, więc nie nalegałem. Teraz kilkakrotnie mówiłem o kłopotach, jakie miałem z Ojcem. Jak wspominałem, nauczono mnie w domu rodziców, że w takich sytuacjach nie należy być natrętnym i stawiać rozmówcy w kłopotliwej sytuacji, a można jedynie stworzyć mu warunki do złożenia odpowiedniej propozycji. Któregoś dnia nie miałem już innej możliwości i musiałem sprowadzić Ojca do siebie. Z powodów, których już nie pamiętam, system pomocy przestał całkowicie działać, a Ojciec przez dwa dni był cał
kowicie sam, Gdybym nie wpadł do niego poza harmonogramem, to zostałby tego dnia całkowicie bez jedzenia. W moim pokoju był drugi wolny tapczan, nie było więc kłopotu z noclegiem. Nie wiedziałem, jak rozmawiać z naszą gospodynią i co zrobię, jeżeli mi kategorycznie odmówi. Było to idiotyczne, ale unikałem jej, jakby to miało cokolwiek rozwiązać. Przez dwa dni obie strony udawały, że wzajemnie o sobie nie wiedzą. Wreszcie, podczas mojej nieobecności, odbyła się rozmowa pomiędzy Ojcem i właścicielką mieszkania. Po powrocie wieczorem do domu zastałem ich oboje w przyjacielskiej rozmowie w pokoju stołowym przy herbatce. Było mi bardzo głupio, nigdy nie wróciliśmy do tej sprawy. Przyjemnie jest mieć do czynienia z kulturalnymi ludźmi. Ojciec szybko wracał do sił i zaczął chodzić do swej lecznicy. Początkowo co drugi dzień, później codziennie. Mieściła się przy tej samej ulicy w odległości zaledwie czterech przystanków tramwajowych. Zarabiał niewiele, ale i te przychody liczyły się w naszym skromnym budżecie. Najważniejsze jednak, że miał zajęcie i czuł się potrzebny.
Nauka jazdy Po odejściu od Ogrodników znalazłem sobie pracę jako instruktor nauki jazdy w szkole kierowców inżyniera Prylińskiego, znanej w Warszawie jeszcze przed wojną. Wydawało mi się, że będzie to zajęcie stosunkowo lekkie, urozmaicone i przyjemne. Po kilku dniach stwierdziłem jednak, że to okropna robota. Cały czas trzeba było mieć napiętą uwagę, bo nigdy nie było wiadomo co dany orzeł kierownicy zrobi za chwilę. Znakomitą większość kursantów stanowili dorobkiewicze płci obojga z prywatnej inicjatywy, którzy mieli absolutny antytalent do kierowania czymkolwiek poza własnym interesem. Ruszenie z miejsca bez szarpania lub zgaszenia silnika było dla wielu niewykonalnym
zadaniem, nawet po kilku jazdach. Zapamiętanie układu biegów (uczyłem na trzybiegowej dekawce) też było dla niektórych poważnym problemem, zaś skoordynowanie ruchów obu nóg i rąk i jeszcze do tego obserwowanie, co dzieje się na jezdni — to było już dla nich absolutnie niemożliwe. Nigdy dotąd nie przypuszczałem, że tak wielu ludzi może mieć absolutny antytalent do prowadzenia samochodu. Trzymałem się tej roboty, bo dawała mi nieco swobody. Mogłem tak ułożyć sobie kolejne jazdy, aby mieć czas na przykład na załatwienie czegoś w dziekanacie czy zrobienie zakupów. Zarabiałem dość podle, bo szef miał węża w kieszeni i oszczędzał na wszystkim, a do domu wracałem kompletnie wykończony. Była to chyba najbardziej wyczerpująca praca, jaką wykonywałem. Któregoś dnia, gdy miałem w samochodzie trzech kursantów, spod maski zaczął wydobywać się dym. Zatrzymałem samochód, kazałem kursantom wysiąść. Z przerażeniem stwierdziłem, że w wyniku zwarcia w instalacji elektrycznej zapaliła się izolacja na wiązce przewodów przechodzących do wnętrza samochodu pod zbiornikiem paliwa. Na szczęście w dekawce pod maską znajduje się pojemnik na narzędzia. Chwyciłem klucz czy śrubokręt, wyrwałem przewód z akumulatora i czapką — nie miałem nic innego pod ręką — ugasiłem płomień. Szef nie bardzo chciał wierzyć w moją relację, gdyż po usunięciu zwarcia dojechałem do bazy tym samym samochodem. Dopiero gdy obejrzał w obecności kilku innych instruktorów ślady pożaru pod zbiornikiem paliwa, zmienił zdanie. Wyciągnął portfel i położył na masce jakąś śmiesznie małą sumę „w nagrodę”. Zdenerwowało mnie jego skąpstwo. Wyciągnąłem z kieszeni sumę kilka razy większą, położyłem obok i powiedziałem: — Jeżeli brak panu pieniędzy na zrobienie przyzwoitego przeglądu tej starej dekawki, to proszę bardzo, chętnie panu pożyczę.
Zapadła chwila milczenia. Szef jednak odnalazł się w tej sytuacji nadspodziewanie sprytnie. Założył na nos binokle, przyjrzał się sumie, którą mi ofiarował i powiedział: — Strasznie mi się wzrok popsuł, bez szkieł już nic nie widzę. Bardzo pana przepraszam, pomyliłem się. Za pożyczkę bardzo dziękuję, ale tym razem nie jest konieczna — i wyciągnął z portfela sumę całkiem przyzwoitą. Poszliśmy później na kolację. Zjedliśmy ją w przyjemnym nastroju. Nie sposób opisać wszystkich niesamowitych zachowań uczących się jazdy, ale niektóre warto chyba przytoczyć. Pewnego razu za kierownicą usiadł nieźle już jeżdżący kursant. Byliśmy w bocznej, cichej uliczce, nie było widać żadnego pojazdu ani przechodnia. — Proszę niech pan rusza. W tym momencie coś odwróciło moją uwagę, a kursant włączył bieg wsteczny zamiast pierwszego, ruszył i wpakował się na leżącą za samochodem kupkę gruzu. Zrobił to w taki sposób, że wszystkie koła zawisły w powietrzu (większość bocznych ulic nie była jeszcze całkowicie odgruzowana). Ściągnięcie z rumowiska samochodu opartego wyłącznie na podłodze nie było wcale proste. Przy okazji rozregulowały się mechaniczne hamulce (zresztą zawsze bardzo podle działające) — wyciągnęły się ich linki przebiegające pod podłogą. Innym razem pani w wieku balzakowskim i widać, że nadziana forsą, biorąca dodatkowe lekcje, gdyż wciąż nie była gotowa do egzaminu, zapytała, czy może jechać w kierunku swego domu, gdyż bardzo jej się spieszy. Była ostatnią kursantką tego dnia, więc się zgodziłem. Pojechaliśmy gdzieś na daleki Mokotów. Na miejscu dostałem zaproszenie do domu. Odmówiłem uprzejmie, bo musiałem jeszcze odstawić wóz do garażu, a ponadto babsko było okropne. — Zależy panu na tej pracy? U mnie będzie pan miał lepiej pod każdym względem. Bardzo zapraszam. Nie skorzystałem. Następne lekcje brała już u innego instruktora. Wkrótce zrezygnował z pracy w szkole jazdy.
Ojciec czuł się coraz lepiej, chodził regularnie do lecznicy. Zarabiał całkiem nieźle, to znaczy trochę więcej niż potrzebowaliśmy na skromne utrzymanie. Wracając z pracy od czasu do czasu wstępował do cukierni i przynosił do domu coś słodkiego, podobnie jak to robił na Miodowej. Przy wieczornym spotkaniu wszystkich mieszkańców w kuchni kolacja często kończyła się przyniesionymi przez Ojca ciastkami, a przy okazji odbywały się długie, nocne rodaków rozmowy. Niekiedy nasza gospodyni prosiła wszystkich do pokoju stołowego i wyciągała karafkę z dobrym alkoholem. Dyskusje były wówczas bardziej ożywione, często dłuższe i bardzo ciekawe. Wszyscy mieszkańcy mieli za sobą bardzo urozmaicone życie i było o czym opowiadać. Praca instruktora nauki jazdy męczyła mnie coraz bardziej. Miałem jej serdecznie dość. Ojciec zaczął mnie namawiać, abym rzucił nielubiane zajęcie i poświęcił się wyłącznie nauce. Kusiła mnie ta propozycja, ale z drugiej strony nie pasowało mi, aby Ojciec, dobiegający już siedemdziesiątki inwalida, musiał mnie utrzymywać. Z drugiej strony coraz trudniej było mi pogodzić naukę z pracą. Zaczynał się właśnie trzeci rok studiów, na wykłady mogłem nie chodzić, ale obecność na ćwiczeniach i laboratoriach była obowiązkowa. Uległem więc w końcu namowom Ojca i zrezygnowałem z pracy u Prylińskiego. Nie chciałem jednak być wyłącznie na garnuszku u Ojca. Postarałem się więc o korepetycje z matematyki, fizyki i chemii, na które nie brakowało amatorów i amatorek, zwłaszcza z ostatnich klas liceum. Nie absorbowało mnie to nadmiernie, a dawało zarobek wystarczający na pokrycie moich drobnych wydatków, a od czasu do czasu nawet na zaproszenie do kawiarni znajomej dziewczyny. Na początku roku szkolnego chętnych na korepetycje było mało, ale już w listopadzie nie było z tym kłopotów, a na wiosnę i przed maturami można było przebierać w kandydatach jak w ulęgałkach. Wykorzystywałem dobrą passę, aby zarobić na wakacje i pierwsze
miesiące nowego roku szkolnego. Miałem wtedy nawet po kilka godzin korepetycji dziennie. Z opisu mego pobytu w Warszawie można wysnuć wniosek, że byłem zajęty wyłącznie pracą zarobkową i nauką. Byłby to jednak wniosek całkowicie błędny. Prowadziłem bardzo ożywione życie towarzyskie. Grywałem z kolegami w brydża, choć coraz mniej to mnie pasjonowało. Bywałem na tańcujących wieczorach u wielu kolegów i znajomych. Również w domu na Marszałkowskiej bywały bardzo przyjemne zabawy. Do stewardesy przychodziły jej koleżanki — bardzo interesujące, inteligentne, świetnie tańczące. Szczególnie lubiłem Lulę, która choć nosiła polskie nazwisko, była rodowitą hiszpanką wychowaną w Polsce. Była błyskotliwie inteligentna i miała iście hiszpański temperament. Wszystkie te spotkania odbywały się przy minimalnych ilościach alkoholu, a często i przy skromnym menu, bawiliśmy się jednak znakomicie. Zupełnie natomiast nie pociągały mnie publiczne bale. Byłem na takich kilka razy u medyków, na politechnice i na uniwerku. Nudziły mnie. Nie byłem snobem, ale większość towarzystwa zupełnie mi nie odpowiadała. Ich głównym celem było wypicie dużej ilości alkoholu oraz poderwanie dziewczyny, którą da się zaprowadzić do łóżka. Przez cały czas studiów byłem nie więcej niż na pięciu, może sześciu publicznych balach i ze wszystkich wychodziłem z niesmakiem przed ich zakończeniem. Lubiłem natomiast chodzić w małym gronie na dansingi. Niestety, była to droga przyjemność i rzadko mogłem sobie na to pozwolić.
Tadeusz i Jan W 1947 roku z mieszkania na Marszałkowskiej wyprowadził się Paweł, a do jego pokoju wprowadził się pan Tadeusz — jego kuzyn.
Okazał się on sympatycznym człowiekiem i wkrótce wpisał się doskonale w całe nasze towarzystwo. Pewnego jesiennego dnia odezwał się dzwonek. Ojciec był akurat w przedpokoju, otworzył drzwi wejściowe i zawołał do mnie: — Maciek, czy masz jakieś drobne pieniądze? To ktoś po prośbie. Okazało się jednak, że to nie żebrak, lecz brat Tadeusza, Jan, który właśnie powrócił z zesłania na Syberię. Przed przekroczeniem granicy przez trzy tygodnie przebywał w Brześciu nad Bugiem, gdzie był nadal uwięziony, ale miał już dość znośne warunki, „odpoczywał i dożywiał się” przed wjazdem do Polski. Mimo to z wyglądu i ubrania sprawiał wrażenie żebraka, a nie wypoczętego i odżywionego repatrianta. Nieporozumienie natychmiast się wyjaśniło. Pan Jan niestety nie zastał brata, który był jeszcze w pracy. Wszyscy obecni w mieszkaniu zbiegli się oglądać przybysza z nieludzkiej ziemi. Nie chciał czekać na powrót brata. Został niemal siłą zatrzymany i nakarmiony, po czym otrzymał adres firmy, w której pracował Tadeusz, oraz wskazówki, jak tam trafić, i poszedł na spotkanie. Nie było jeszcze prywatnych telefonów, aby przekazać dobrą nowinę. Pan Jan mieszkał później z rodziną w Warszawie.
Kocioł Działo się to chyba w roku 1948. Wracałem wczesnym wieczorem do domu. Wjechałem windą na piąte piętro i zadzwoniłem do drzwi. Otworzył mi jakiś obcy facet, trzech innych z pistoletami w rękach ustawiło mnie nosem do ściany i zaczęło rewidować. Nie ulegało wątpliwości, że to ubecy. Nic trefnego przy mnie nie znaleźli, pozwolili mi wejść do mego pokoju, komunikując jednocześnie, że w mieszkaniu założono „kocioł” i nikt z obecnych nie ma prawa z niego wyjść, natomiast wszyscy przychodzący są rewidowani i zatrzymywani.
W lokalu tym mieszkało wówczas, jeżeli dobrze pamiętam, w sumie ośmiu ludzi z pięciu różnych rodzin. Niemal do każdego ktoś przychodził, tak że jeszcze wieczorem pierwszego dnia zebrało się nas już ponad dziesięć osób. Nazajutrz liczba zatrzymanych wzrosła do kilkunastu. Przyszło między innymi dwóch moich kolegów, z którymi się razem uczyłem, oraz matka jednego z nich, zaniepokojona, że nie wrócił na obiad do domu. Trzeciego dnia było nas już około trzydzieścioro. Ubecy — młodzi, najwyżej dwudziestodwu- lub dwudziestotrzyletni — byli na początku bardzo oficjalni, nie chcieli z nikim rozmawiać, ale zachowywali się poprawnie. Zmieniali się co dwadzieścia cztery godziny. Dwóch nieco starszych wzywało kolejno na rozmowę wszystkich obecnych. Przesłuchanie było banalne i urzędowo grzeczne. Pytali o dane personalne, gdzie kto pracuje lub uczy się, kogo z obecnych zna i skąd. Wszystko to razem robiło wrażenie, że raczej nie chodzi o obecnych, a czatują na kogoś, kto jeszcze nie przyszedł. Przy tej liczbie ludzi zapasy żywności skończyły się błyskawicznie. Nasi opiekunowie bez szemrania zbierali zamówienia i przynosili z pobliskich sklepików produkty żywnościowe. Niektórzy byli nawet sympatyczni, a gdy jeden z nich zobaczył, że wraz z kolegami gram w jakąś grę zręcznościową, włączył się do niej i cieszył się jak dziecko, gdy udawało mu się wygrać. Nie byli przy tym zbyt czujni i dobrze wyszkoleni. Nie wiedziałem, o co w tej całej aferze chodzi i liczyłem się z tym, że możemy wylądować „do wyjaśnienia” w pudle. Miałem w pokoju swój pamiętnik pisany na bieżąco od przyjazdu do Katowic, czyli od końca stycznia 1945 roku. Było tam wiele niepochlebnych uwag o naszych wyzwolicielach, a także adresów odnalezionych po wojnie kolegów, znajomych i dalszej rodziny. W razie jakichś komplikacji politycznych (czego nie można było przecież wykluczyć) notatki te mogły przyczynić kłopotów ludziom w nich wymienionym, a także i mnie. Był to gruby poniemiecki notes formatu około dziesięć na piętnaście
centymetrów. Jego kartki z bardzo cienkiego, dobrego papieru były gęsto zapisane drobnym pismem — miałem wtedy jeszcze bardzo dobry wzrok. Część stron wyniesiono ze śmieciami, reszta popłynęła do Wisły. Szkoda. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie bardzo wielu zapisków. Nie do odtworzenia są przede wszystkim daty opisywanych wydarzeń. Z niektórymi ludźmi utraciłem kontakt, gdyż już nigdy nie udało mi się uzyskać ich adresu. Fakt istnienia „kotła” był oczywiście tajemnicą, jednak już drugiego dnia wiedziała o nim cała kamienica, a na czwarty dzień wieczorem został on zlikwidowany. W mieszkaniu nie można było już się ruszyć. Nikogo nie zatrzymano. Wszyscy pracujący i uczący się uczestnicy tej imprezy otrzymali oficjalne zwolnienia lekarskie za dni, które spędzili w kotle — okazało się, że wszyscy byliśmy albo przeziębieni, albo mieliśmy zatrucie pokarmowe. Nie dowiedziałem się nigdy, o co ubecji chodziło.
Boże Narodzenie 1948 roku Zbliżało się Boże Narodzenie 1948 roku. Od czterech lat, to jest od czasu śmierci Mamy i Danusi, Święta, a zwłaszcza Wigilia Bożego Narodzenia, były dla Ojca i dla mnie okresem bardzo smutnym. Życzliwi nam ludzie zapraszali nas na wieczerzę wigilijną. Docenialiśmy ich dobrą wolę, ale było to dla nas szczególnie kłopotliwe. Nie wypadało odmawiać, a trudno było też psuć gospodarzom nastrój swoimi wspomnieniami i smutkiem. Pewnego dnia, podczas codziennych wieczornych dyskusji w kuchni, rozmowa zeszła na ten właśnie temat. Po kilku dniach Tadeusz, z którym zdążyłem już się zaprzyjaźnić, zaskoczył mnie niespodziewaną propozycją. Jego rodzice, wyrzuceni ze swego majątku koło Jarosławia, mieszkali wówczas w Rabce i prowadzili pensjonat.
On wyjeżdżał tam na Święta i zachęcał, abym pojechał razem z nim. Zaprosił mnie w imieniu swych rodziców, z którymi już się w tej sprawie porozumiał. Byłem już trochę zmęczony nauką i pracą, a krótki odpoczynek był mi bardzo potrzebny, więc ucieszyła mnie ta propozycja. Nie chciałem jednak zostawiać Ojca samego. Okazało się jednak, że to właśnie on dogadał się wcześniej z Tadeuszem. Twierdził, że chce zostać w czasie Bożego Narodzenia sam. Broniłem się przed tym wyjazdem, gdyż nie byłem pewien, czy Ojciec rzeczywiście chce być sam, czy też twierdził tak, abym ja miał przyjemniejsze Święta. Dałem się w końcu przekonać, choć męczyły mnie wątpliwości, czy na pewno jestem w porządku wobec Ojca. Rodzinę Tadeusza znałem już z jego opowiadań. W rzeczywistości byli właśnie tacy, jakimi ich sobie wyobrażałem: sympatyczni, bezpośredni, całkowicie wolni od arystokratycznych fumów, ciężko pracujący, aby utrzymać się na powierzchni. Od pierwszej chwili czułem się tam tak, jakbym znał ich od dawna.
Fot. 5. Żona autora.
Okazało się, że decyzja o wyjeździe do Rabki miała następstwa, których nie przewidziałem. Półtora roku później ożeniłem się z sio
strą Tadeusza Jadwigą, zwaną w domu i przez przyjaciół Kotem. Była zresztą pierwszym członkiem rodziny mego współlokatora, jakiego poznałem. Zrzucała właśnie koks przez okienko do piwnicy i profilaktycznie obrugała mnie, że nie wytarłem dobrze butów.
Obrazki z uczelni Z nauką nie miałem żadnych problemów. Zaliczałem ćwiczenia, zdawałem egzaminy i to na ogół nie poniżej oceny dobrej. Uczyłem się najczęściej w grupie kilku kolegów, z którymi byliśmy wszyscy na mniej więcej jednakowym poziomie. Wspólna nauka pozwalała na szybsze opanowywanie materiału, a ponadto wzajemnie dopingowaliśmy się i nie marnowaliśmy czasu. Nie oznacza to, że nie widzieliśmy nic poza nauką. Nieraz, gdy głowy już nie przyjmowały nowej wiedzy, zmienialiśmy notatki oraz książki na karty i w ramach relaksu ucinaliśmy sobie małą partyjkę brydża — roberka lub dwa. Z okresu studiów na politechnice utkwiło mi w pamięci kilka zdarzeń wartych wspomnienia. Z pobytu w Rabce wracałem kilka dni po formalnym zakończeniu przerwy świąteczno-noworocznej. Nie miałem w tym czasie żadnych obowiązkowych zajęć i mogłem spokojnie przedłużyć sobie zimowe wakacje. Jadąc rano tramwajem z dworca (mieścił się wówczas tymczasowo przy ulicy Towarowej) do domu na Marszałkowską, wysiadłem koło politechniki i, mimo że nie miałem żadnej konkretnej sprawy, wpadłem na wydział zobaczyć, co się tam dzieje. Na tablicy ogłoszeń przeczytałem ze zdumieniem, że tego właśnie dnia za trzy godziny mam egzamin pisemny z przedmiotu, którego nie wymienię z przyczyn — jak się dalej okaże — oczywistych. Nie był to żaden z przedmiotów kierunkowych ani podstawowych i był kiepsko wykładany. Nie chodziłem na wykłady, a moja znajomość jego tematyki była, oględnie mówiąc, niewielka. Nie było mowy
o przygotowaniu się w ciągu trzech godzin do egzaminu. Nie mogłem nawet przejrzeć notatek, bo ich nie miałem, a czasu było zbyt mało, aby je „zorganizować”. Poszedłem jednak do wykładowcy z zamiarem uzyskania nowego terminu. Profesor nie chciał początkowo rozmawiać ze mną, jednak gdy dowiedział się, że byłem studentem pwst i zaliczyłem ten przedmiot w zakresie wykładanym podczas okupacji, stwierdził, że wobec tego może mnie zwolnić ze sprawdzianu pisemnego i zada mi jedynie parę kontrolnych pytań. Otworzył szufladę i wyciągnął kartkę z trzema pytaniami. Pochylając się nad biurkiem, aby ją odebrać, poczułem od niego silny zapach alkoholu. W tej sytuacji postanowiłem nie prosić o nowy termin egzaminu. Przepisałem pytania i oddałem otrzymaną kartkę. Z trzech pytań na jedno mogłem odpowiedzieć bez trudu. Na dwa pozostałe miałem niewiele do powiedzenia. Profesor dał mi dziesięć minut na przygotowanie odpowiedzi i wyszedł do sali wykładowej obok, aby wydać asystentom ostatnie polecenia dotyczące egzaminu pisemnego. Po chwili namysłu postanowiłem zagrać va banque. Profesor nie czytał pytań na kartce, którą mi wręczył. Zmieniłem więc dwa kłopotliwe dla mnie pytania na inne, wymyślone przez siebie, na które mogłem odpowiedzieć. Po powrocie do gabinetu profesor wysłuchał moich odpowiedzi, zapytał jeszcze o jakieś szczegóły i poprosił o indeks. Postawił mi czwórkę (dobrze) i dodał komentarz: — Ma pan pecha — trafił pan na pytania, które bardzo rzadko zadaję. Nie założyłem okularów i musiałem wyciągnąć z szuflady kartkę nie z tej przegródki co zwykle. No, ale czwórka to też dobra ocena. Nie miałem zastrzeżeń, nie uważałem też, żebym miał tego dnia pecha. U profesora Suchowiaka robiłem projekt przejściowy z dźwignic. Projekt przejściowy to nazwa historyczna — wykonanie go warun
kowało przejście na następny rok studiów. W danym przypadku był to projekt konstrukcji jakiegoś urządzenia dźwigowego obejmujący wszystkie niezbędne obliczenia i rysunki, a także uwzględniający wymagania dozoru dźwigów. Nawiasem mówiąc, pracochłonność takiego projektu znacznie przekraczała pracochłonność wielu obecnie bronionych prac dyplomowych. Stwierdzam to z całą odpowiedzialnością jako profesor tej samej uczelni i od lat członek komisji na egzaminach końcowych. Tematem mojego projektu był żuraw budowlany. Odbywała się właśnie jedna z końcowych korekt rysunków, którą przeprowadzał profesor w obecności asystentów. Projekt był prawie gotów w ołówku, a fragmenty, które nie budziły już żadnych wątpliwości, były wyciągnięte w tuszu. Profesor zwrócił mi uwagę jeszcze na kilka drobnych usterek i nagle zawołał swym charakterystycznym skrzekliwym głosem: — A małpę pan ma? — nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. — No pytam się po polsku, czy ma pan małpę? Proszę o odpowiedź. — Nie mam panie profesorze. — No to po co na końcu dwudziestometrowego wysięgnika dał pan smarownicę łożyska kółka linowego? Przecież człowiek tam nie dojdzie, tylko małpa. Proszę dać tam łożysko niewymagające obsługi! Muszę się przyznać, że kilka razy powtórzyłem pytanie profesora Suchowiaka w podobnych okolicznościach. Profesor Stefanowski, słynny termodynamik, znany był ze swej punktualności. Nigdy sam się nie spóźniał i nie znosił spóźnialskich. Wykonywałem u niego drugi projekt przejściowy. Z reguły miały one wówczas charakter konstrukcyjny, a ja nie lubiłem pracy przy desce kreślarskiej, za to pasjonowała mnie praca w laboratorium. Udało mi się namówić profesora — znałem go z pwst — żeby dał mi temat, który mógłbym realizować w jego laboratorium. Dziekan początko
wo nie chciał się zgodzić na takie odstępstwo od tradycji, ale w końcu dał się jednak przekonać. Z racji pracy w laboratorium często przebywałem w katedrze termodynamiki w godzinach popołudniowych, w których profesor egzaminował. Któregoś dnia czekała na egzamin u profesora grupa studentów. Czekałem i ja, choć nie byłem umówiony. Musiałem zdobyć jego podpis na zgłoszeniu zapotrzebowania na materiały w związku z wykonywanymi badaniami. Profesor przyszedł spóźniony o ponad pół godziny. Przepraszał czekających, czuł się zażenowany, tłumaczył, że wezwano go z rektorem do ministerstwa na bardzo ważną a niespodziewaną naradę i że za godzinę musi być w tej sprawie znów na nieplanowanym uprzednio spotkaniu u rektora. W związku z tym proponował przełożenie egzaminu, gdyż miał zbyt mało czasu. Studenci zaczęli go przekonywać, że może jednak by się udało, bo za parę dni mieli następne egzaminy, bo to, bo tamto i tak dalej. Profesor wciąż przepraszał i tłumaczył, że nie ma czasu tego dnia egzaminować. Z grupy liczącej około dziesięciu studentów połowa zrezygnowała, reszta wciąż jeszcze nudziła profesora. — Wiedzą panowie, że egzamin u mnie to nie zabawa — rzeczywiście, był to jeden z trudniejszych egzaminów na wydziale mechanicznym. Ja nie mam czasu na egzaminowanie według mego zwyczaju, więc jeżeli komuś z was bardzo zależy na tym egzaminie, a jest znakomicie przygotowany to proszę bardzo. Uprzedzam jednak, że będzie to egzamin trudniejszy niż zazwyczaj — dalszych dwu kandydatów zrezygnowało. — To co, ta trójka jest gotowa? — Znów jeden wolał przyjść w innym terminie. — Panów dwóch jest tak dobrze przygotowanych, że jesteście gotowi mimo wszystko zdawać? — Tak panie profesorze. — No dobrze — powiedział — to dajcie swoje indeksy — i bez pytania wpisał im obu ocenę bardzo dobrą.
Mógł sobie pozwolić na taki numer, był bowiem bardzo wymagający — choć sprawiedliwy — i nikt, kto nie miał opanowanego trudnego i bardzo obszernego materiału, nie miał żadnych szans na zdanie egzaminu.
Instytut Motoryzacji Na wiosnę 1949 roku na terenie politechniki zaczęto organizować Instytut Motoryzacji. Był on niezależny od uczelni, ale mieścił się w jej budynku z braku lepszego lokalu. Ponadto pracownik politechniki, profesor Studziński, został powołany do organizacji nowego instytutu i został mianowany jego dyrektorem. Natychmiast złożyłem podanie i zostałem przyjęty w charakterze asystenta do działu prób drogowych, którym kierował bardzo sympatyczny inżynier Rogoziński. Instytut był in statu nascendi, więc pracy było dużo — zarówno durnej biurokratycznej, jak i konkretnej, interesującej. Bardzo dobrze układały się moje stosunki z wicedyrektorem profesorem Minchejmerem, który docenił moją praktykę w stacjach traktorowych oraz znajomość języka francuskiego. Akurat wpłynęły jakieś francuskie materiały i okazało się, że w kilkunastoosobowym zespole pierwszych pracowników Instytutu jestem jedynym, który dobrze zna ten język, w tym także techniczny. Profesor lubił mnie, często ze mną rozmawiał na różne, nie tylko techniczne tematy. Bardzo dużo się od niego nauczyłem. Technicznego języka francuskiego liznąłem nieco jeszcze w ostatnim roku przed wojną. Kupowałem z własnych oszczędności francuskie pisma samochodowe, z których nauczyłem się podstawowej terminologii. Na początku okupacji, zaraz po powrocie do Warszawy, za resztki pieniędzy, jakie otrzymałem podczas wojennej wędrówki od moich chrzestnych, kupiłem w księgarni Gebethnera i Wolffa na Krakow
skim Przedmieściu kilkanaście numerów miesięcznika „Science et Vie” z lat 1938 i 1939. Nie pamiętam, skąd miałem informację, że firma zostanie przejęta lada dzień przez niemiecki zarząd komisaryczny i wyprzedaje wszystko, co ma na składzie, za pół ceny. Informatorem moim był chyba przyjaciel i kolega z gimnazjum im. Reja, Stefan Szeffel, który przyjaźnił się też ze Stanisławem Gebethnerem, synem współwłaściciela firmy. Podczas okupacji wszystkie posiadane zeszyty tego popularnonaukowego pisma przeczytałem wiele razy. Artykuły, które szczególnie mnie zaciekawiły, umiałem niemal na pamięć. Dzięki temu nie traciłem kontaktu z językiem francuskim, zdobyłem też wiele informacji, a przede wszystkim znacznie zwiększyłem zasób słów z dziedziny nauk ścisłych i przyrodniczych. Pierwszą poważniejszą pracą, w realizacji której uczestniczyłem w Instytucie, były badania nad zastosowaniem do zasilania silników spirytusu gorzelanego (surowego) zamiast benzyny. W całej Europie występowały w tym czasie poważne niedobory tego paliwa na rynku i w wielu krajach poszukiwano paliw zastępczych. Do Instytutu sprowadzono z Francji specjalne gaźniki firmy Solex przystosowane do spirytusu. Badania prowadzone były w hamowni silnikowej oraz w ramach prób drogowych na samochodach osobowych Citroën i Skoda. Na badanym paliwie jeździło się zupełnie dobrze. Przy uruchamianiu silnika był on zasilany benzyną z małego zbiorniczka pod maską, a po nagrzaniu jednym ruchem ręki przełączało się na spirytus. W zimie trzeba było uważać, aby silnik nadmiernie nie ostygł podczas dłuższej pracy bez obciążenia, gdyż były po tym kłopoty z ruszeniem, silnik mógł się nawet zatrzymać. Przełączenie w porę na benzynę pozwalało na ponowne jego nagrzanie. Spirytus gorzelany (czyli mocny bimber, tyle że produkowany w gorzelni) zawiera około dziewięćdziesięciu pięciu procent alkoholu (reszta to woda i zanieczyszczenia). Nasz dzielny zespół doszedł do wniosku, że jeżeli samochód nie musi być zasilany czystym alkoho
lem, to należy koniecznie sprawdzić, jaka jest najmniejsza zawartość alkoholu, przy której silnik będzie jeszcze chciał pracować, czyli jaka jest najmniejsza moc wódki spełniającej rolę paliwa. Robiliśmy więc mieszanki spirytusu gorzelanego z wodą, dolewając jej coraz więcej i sprawdzając, jak na to reaguje silnik. Zmniejszaliśmy zawartość alkoholu stopniowo — nie wierząc własnym oczom — aż do pięćdziesięciu pięciu procent. O dziwo, gorący silnik nie chciał już „ciągnąć”, ale pracował jeszcze zupełnie poprawnie. Dopiero przy około pięćdziesięciu procent zaczynały się kłopoty: silnik szybko stygł i po kilkudziesięciu sekundach zatrzymywał się. Wpadliśmy na pomysł, aby z tych „badań” zrobić sprawozdanie według wzoru obowiązującego w naszym instytucie. Podstawowy zamieszczony w nim wniosek (nieco „poprawiony”) był następujący: „Minimalna moc wódki, na której może pracować silnik, wynosi czterdzieści pięć procent. Uwzględnia to przemysł spirytusowy, produkując czystą wyborową o tej właśnie mocy”. Wsunęliśmy nasze sprawozdanie pomiędzy sprawozdania z innych prac i położyliśmy wszystkie na biurku profesora Minchejmera. Na drugi dzień profesor wezwał nas pod koniec pracy do swego gabinetu. Na biurku leżało nasze „sprawozdanie”. Z marsową miną wygarnął nam: — Myślałem, że mam do czynienia z poważnymi ludźmi, a tu okazało się, że to same nieuki. To jest kompromitacja, a nie sprawozdanie. Są w nim błędy, poważne braki... — i tak dalej i tak dalej w tym samym stylu. Zbaranieliśmy wszyscy. Czyżby profesor nie połapał się i potraktował „sprawozdanie” poważnie, a do tego stracił zupełnie poczucie humoru? Po dobrej chwili wypełnionej ruganiem profesor nagle zapytał: — Czemu macie takie głupie miny? Chcieliście mnie nabrać na lipne sprawozdanie, to ja was nabrałem na lipny jego odbiór. Zapraszam więc teraz panów na kawę i pączki do cukierenki obok.
Spotkanie przeciągnęło się do późnego popołudnia. Profesor opowiadał nam o swoich doświadczeniach technicznych zebranych podczas wojny w Anglii. Na wiosnę 1949 roku w instytucie zgłoszono „wynalazek” zmniejszający jakoby zużycie paliwa w silnikach gaźnikowych. Był to stożek z gęstej siatki z drutu osadzony na osi i zaopatrzony w śmigiełko. Umieszczony w gaźniku miał zapewniać lepsze wymieszanie benzyny z powietrzem i co za tym idzie zmniejszenie zużycia paliwa. Idea była identyczna jak w tak zwanej „turbince Kowalskiego”, na którą w końcu lat osiemdziesiątych grupa cwaniaków (wśród których znaleźli się, niestety, także ludzie z tytułami naukowymi) nabrała żądnych spektakularnych sukcesów urzędasów. Nawet generał Jaruzelski potępił w telewizji „tych, którzy hamują postęp”, tj. tych, którzy mówili prawdę: skuteczność tego „wynalazku” jest żadna. Referowałem tę sprawę profesorowi Minchejmerowi. Wysłuchał cierpliwie. — Z podobnymi wynalazkami miałem do czynienia jeszcze przed wojną. Zapamiętaj sobie, że w motoryzacji era prostych, a niezwykle skutecznych rozwiązań już dawno minęła. Zaś rzetelna ocena eksploatacyjnego zużycia paliwa przez samochód, to jedno z trudniejszych zadań. W przyszłym tygodniu jedziemy samochodem na targi poznańskie. W jedną stronę będę jechał w rozpiętej marynarce, a w drugą — w zapiętej. Na pewno będzie różnica w zużyciu paliwa, tylko jeszcze nie wiem o ile i w jaką stronę. Charakterystyczne, że w końcu lat czterdziestych władze uwierzyły fachowcom i pomimo nacisków z wysoka, nie dały się nabrać na poronione pomysły. W czterdzieści lat później wydano duże pieniądze na pseudobadania i narażono zakłady, które uruchomiły produkcję tego bubla, na duże straty. Sukces był potrzebny za wszelką cenę. Na targach poznańskich pokazano motocykl Junak, całkowicie oryginalną polską konstrukcję. Po raz pierwszy zastosowano w nim resorowanie przedniego koła na teleskopach. Dopiero po wielu la
tach dowiedziałem się, że wewnątrz teleskopów były wstawione kołki z drewna, bo nie zdążono na czas wykonać sprężyn o odpowiedniej charakterystyce. Ale zobowiązanie zostało wykonane i „gotowy” prototyp motocykla został wystawiony na targach. W Poznaniu instytut zakupił jako wzorce do badań: ciągnik siodłowy Panhard z naczepą, samochody osobowe Fiat 1100, Škoda Rapid i Citroën 11 oraz motocykle: cz-150, Jawa 250 i Ogar 350. Na tych obiektach uczyliśmy się prowadzenia podstawowych badań potrzebnych między innymi przy homologacji nowych typów pojazdów. Byłem w tym czasie całkowicie pochłonięty pracą i nauką. Dawało mi to bardzo dużo satysfakcji. Miałem do czynienia z techniką, która mnie szczególnie interesowała. Stosunki z kolegami i przełożonymi układały się doskonale. Niemal wszyscy, inżynierowie oraz kierownictwo, wywodzili się ze środowiska przedwojennej inteligencji, Do tego instytut całkiem przyzwoicie płacił. Na stanowisku asystenta, półtora roku przed dyplomem, zarabiałem znacznie powyżej przeciętnej pensji urzędniczej. Na uczelni pozostały mi do zaliczenia jedynie przedmioty specjalistyczne oraz praca dyplomowa. Egzaminy zdawałem śpiewająco. Instytut był dobrze zaopatrzony w aktualną zachodnią prasę fachową, którą namiętnie studiowałem. Korzystałem też z biblioteki Instytutu Francuskiego — wówczas na Alejach Jerozolimskich, między Kruczą i Marszałkowską — dopóki go nie zamknięto, oskarżając o „wrogą działalność”. Pracę dyplomową robiłem w katedrze silników spalinowych u profesora Rytla. Dostałem temat, który sam zaproponowałem: silnik do ciągnika rolniczego. Mogłem wykorzystać swe doświadczenia ze stacji traktorowej. Po zakończeniu typowych badań motocykli, przydzielono je pracownikom instytutu w celu przeprowadzenia „eksploatacyjnej próby długotrwałej”. Ja dostałem początkowo cz-150, później zaś Jawę 250. Mogliśmy używać tych motorów bez ograniczeń do przejazdów
służbowych i po godzinach pracy, byle zgodnie z fabrycznymi zaleceniami i przepisami ruchu. Jeździliśmy po całej Polsce, braliśmy udział w rajdach (z niezłymi rezultatami). Przez ponad rok, do czasu zakończenia przeze mnie pracy w instytucie, nikt z nas nie miał żadnego wypadku, nie licząc niegroźnych wywrotek na terenowych odcinkach rajdów. Wszędzie, gdzie się pojawiliśmy, nasze pojazdy budziły sensację. Były to pierwsze w Polsce nowoczesne motocykle o teleskopowym resorowaniu obu kół i automatycznym wyłączaniu sprzęgła przy zmianie biegów, stosunkowo ciche i (jak na owe czasy) bardzo szybkie. Samochody osobowe objeżdżali nasi szefowie, nie było natomiast amatorów na ciągnik siodłowy z naczepą. Tylko ja i Staszek Witoszyński mieliśmy zawodowe prawa jazdy upoważniające do prowadzenia tego rodzaju pojazdów. Zawsze interesowały mnie samochody ciężarowe o dużej ładowności, zgłosiłem się więc na kilka dłuższych wyjazdów. Obsługiwałem też z reguły przeprowadzki wszystkich pracowników instytutu, a niekiedy i znajomych.
Fot. 6. Instytut Motoryzacji: (od lewej) Stanisław Brzosko, autor i Stanisław Witoszyński.
Ciągnik garażował na terenie Politechniki w dość przypadkowym pomieszczeniu, bardzo ciasnym, gdzie były zawsze kłopoty z parkowaniem. Z reguły pomagał przy tym któryś z kolegów, pokazując, ile centymetrów i w którą stronę można jeszcze podjechać. Pewnego razu przyjechałem późno, nikogo z kolegów już nie było i musiałem dać sobie radę sam. Manewrowałem, przesuwając się to o pół metra do przodu, to o metr do tyłu, energicznie przy tym kręcąc kierownicą. W pewnym momencie z przerażeniem stwierdziłem, że spod maski silnika wydobywa się dym. Pierwszą reakcją, jaka przyszła mi do głowy, było zatrzymanie silnika, zorientowałem się jednak, że samochód jest tak ustawiony w ciasnym pomieszczeniu, że nie otworzę drzwi kabiny. Wrzuciłem więc bieg, żeby ustawić pojazd inaczej. I wtedy okazało się, że na biegu wstecznym jadę do przodu. a na biegu pierwszym i drugim — do tyłu. Zrozumiałem! Musiałem nacisnąć sprzęgło o ułamek sekundy za późno i zdławiony hamulcem silnik „odbił”, przez co zaczął obracać się w drugą stronę. W przypadku Diesla jest to możliwe. Zasysa wtedy powietrze przez rurę wydechową, a spaliny ulatują przez filtr powietrza. Zatrzymałem silnik, uruchomiłem go ponownie i wszystko było w porządku. Na drugi dzień, gdy opowiedziałem to zdarzenie kolegom, przyjęli je z niedowierzaniem. Poszliśmy więc do hali, gdzie usiłowałem odtworzyć manewry z poprzedniego dnia. Okazało się, że nie jest to takie proste. Udało mi się dopiero po kilkunastu próbach, gdy koledzy na dobre już zaczęli się podśmiewać ze mnie, że widać musiałem dobrze opić przeprowadzkę i pomyliło mi się, gdzie jest bieg pierwszy, a gdzie wsteczny. Później wiele razy zadawałem studentom na egzaminie pytanie, czy silnik może pracować przy przeciwnym kierunku obrotów niż ten, dla którego został skonstruowany. Bardzo rzadko zdarzało mi się uzyskać prawidłową odpowiedź.
Na Raszyńskiej Nieco wcześniej musieliśmy wraz z Ojcem wyprowadzić się z Marszałkowskiej. Córka pani domu wychodziła za mąż i trzeba było zwolnić pokój. Znaleźliśmy nowe lokum w mieszkaniu wdowy po koledze Ojca. Odbudowała spalone podczas Powstania duże mieszkanie, dzieląc je przy tym na mniejsze, i teraz szukała pewnych lokatorów, to znaczy takich, którzy nie wystarają się o nakaz i będą płacić odpowiedni czynsz. Szczególnie dobrze widziani byli młodzi mężczyźni — w domu była córka na wydaniu... Był to spory, samodzielny pokój na pierwszym piętrze przy ulicy Raszyńskiej 56. Miał balkon, oddzielne wejście z klatki schodowej, własne wc oraz miniłazienkę, a także wnękę w przedpokoju na kuchenkę gazową. Mieścił się w tym samym domu, w którym mieszkała Hanka, gdy ją poznałem. Leżał bezpośrednio nad jej pokojem! Co za zbieg okoliczności! Punkt był wyborny. Ojciec miał doskonały dojazd tramwajowy do swej lecznicy (7 krótkich przystanków), ja na politechnikę szedłem stamtąd dziesięć minut spacerowym krokiem wzdłuż filtrów lub przez park i uliczki dzielnicy willowej, prawie już odbudowanej ze zniszczeń wojennych. W tym czasie na ulicy Raszyńskiej ruch był niewielki, było spokojnie i cicho. Najważniejsze, że pokój był samodzielny. Nie krępowaliśmy nikogo, nie było problemem przejście w nocy do ubikacji czy też późny powrót do domu. Na kuchence gazowej można było gotować o dowolnej porze i to nie tylko wodę na herbatę. Pokój był duży, nareszcie mogłem postawić w nim rysownicę i przygotowywać dyplom w domu. Nie musiałem przesiadywać w kreślarni politechnicznej i zostawiać Ojca całymi dniami samego w domu. Porządku pilnowała Marynia, która mieszkała niedaleko i wpadała do nas co najmniej dwa razy w tygodniu.
Finansowo staliśmy z Ojcem nieźle, to znaczy nie było problemów z opłaceniem czynszu i codziennych wydatków na jedzenie, komunikację i tym podobne. Kupno butów, ubrania czy nawet bielizny było niemal nierealne i to zarówno ze względu na stan naszej kasy, jak i brak zapału do chodzenia po sklepach z nadzieją, że wreszcie „rzucą” właśnie to, co chce się kupić. Ja nie miałem na to po prostu czasu, dla Ojca wystawanie w kolejkach czy przepychanie się w tłoku było wręcz niewykonalne. Wczesną wiosną 1950 roku otrzymałem wezwanie do stawienia się na wojskową komisję lekarską. Zdziwiło mnie to bardzo. Miałem bardzo nielubianą przez władzę ludową akowską przeszłość, przekroczyłem dwadzieścia siedem lat i obowiązek służby wojskowej już mnie nie dotyczył, Uważałem, że to biurokratyczna formalność: gdzieś ktoś czegoś nie dopatrzył i urzędasy muszą coś tam w swoje rubryki powpisywać. Z mojego roku studiów podobny obowiązek musiało wypełnić jeszcze kilku kolegów, nie mogliśmy jednak dostrzec w tym żadnej prawidłowości. Wezwania dotyczyły różnych roczników; zarówno tych osób, które w wojsku nie służyły, jak i tych, które były na froncie; tak aktywistów młodzieżowych i nielicznych partyjnych, jak i zatwardziałych bezpartyjnych; i żonatych, i kawalerów... — i tak dalej. Przy tym wielu kolegów będących w identycznej sytuacji formalnej wezwań nie otrzymało. Komisja lekarska odbyła się według najlepszych wzorów opisywanych przez Haszka w „Dzielnym wojaku Szwejku”. Zważono nas i zmierzono, zadano nam kilka banalnych pytań o przebyte choroby, zrobiono prześwietlenie płuc i gotowe. Wszystko to razem załatwiał sympatyczny starszy pan w cywilu o wyraźnie cywilnych manierach, który do pomocy miał dwóch podoficerów. Żeby było śmieszniej, komisja ta działała w lokalu izby adwokackiej w Alejach Ujazdowskich. W domu Ojciec zainteresował się papierkiem, jaki otrzymałem na komisji. Z jego lakonicznej treści wynikało, że jestem zdrów jak
ryba. Pod tym widniała pieczątka i podpis lekarza. Ojciec stwierdził, że znał to nazwisko i zaczął mnie wypytywać, w jakim wieku był ten lekarz, jak wyglądał i tak dalej. Na koniec stwierdził ze zdziwieniem. — No tak, to ja go znam, ale on jest przecież ginekologiem... Na politechnice zdawałem ostatnie egzaminy i przygotowywałem pracę dyplomową. Teoretycznie powinienem ją ukończyć do pierwszego października 1950 roku, był to jednak termin bez praktycznego znaczenia i nikt z kolegów się na niego nie szykował. Status studenta bardzo mi odpowiadał, o pracę nie musiałem się martwić, w końcu już pracowałem tam, gdzie chciałem i robiłem to, co mnie interesowało, a do tego dobrze zarabiałem. Postanowiłem spokojnie i bez pośpiechu przygotować pracę dyplomową na koniec zimowego semestru, czyli na połowę lutego 1951 roku. W instytucie dostaliśmy na wiosnę dość znaczne podwyżki, a do tego profesor Minchejmer zaproponował mi całkiem nieźle płatną „fuchę”. Polegała ona na robieniu analiz bibliograficznych z fachowych czasopism zagranicznych. Dostałem do obróbki kilka samochodowych czasopism francuskich i niemieckich oraz jedno rosyjskie. Tego ostatniego języka dotychczas nie znałem — zacząłem się go uczyć, gdy przygotowywałem pracę dyplomową, na potrzeby której korzystałem z rosyjskich podręczników. Ku mojemu zdumieniu były doskonałe, choć drukowane na okropnym papierze i wszystkie miały obowiązkowy polityczny wstęp, z którego niezbicie wynikało, że cały dotychczasowy postęp techniczny ludzkość zawdzięcza Rosjanom i „ludziom radzieckim”. Było w tym czasie nawet takie obiegowe powiedzonko, że schody też wynaleźli Rosjanie — mówi się przecież „klatka Schodowa”. Zrobienie analizy polegało na przeczytaniu artykułu i sporządzeniu jego bardzo krótkiego streszczenia, które miało wskazywać potencjalnemu czytelnikowi, czego może oczekiwać. Zmuszało mnie to do uważnego (profesor był nieubłagany i wyłapywał wszystkie potknięcia) czytania prasy technicznej i pogłębiania znajomości języ
ków. Okazało się, że do tego rodzaju roboty mam „dryg” i robiłem najwięcej analiz ze wszystkich kolegów, którzy zostali do tej roboty zaproszeni. Dodatkowo profesor zaproponował mi jeszcze udział w opracowywaniu pięciojęzycznego słownika technicznego. Dużo się przy tym nauczyłem i zarobiłem — jak na moje ówczesne wymagania — całkiem sporo pieniędzy. W moich zmaganiach z językiem rosyjskim usiłował mi pomagać Ojciec — skończył przecież ze złotym medalem rosyjskie gimnazjum i cztery lata podczas pierwszej wojny światowej spędził w Rosji1. Niestety, niewiele mógł mi pomóc. Słownictwo techniczne było mu zupełnie obce, a ponadto nie mógł się przyzwyczaić do nowej rosyjskiej ortografii (wprowadzonej przez bolszewików). Trochę jednak skorzystałem z jego porad. W wolnych chwilach — były również i takie, choć trudno mi dziś uwierzyć, że starczało na to wszystko czasu — bywałem częstym gościem u rodziny Kota — początkowo na Brackiej, później na Saskiej Kępie na ulicy Bajońskiej. Odpowiadała mi atmosfera panująca w tym domu.
Ulica Madalińskiego Pewnego pięknego majowego popołudnia w parku w Wilanowie zaręczyłem się z Jadwigą zwaną Kotem. Nie potrafię pisać o swych własnych uczuciach, więc nic więcej o tym nie opowiem. Kot jest młodsza ode mnie o pięć lat. Dwa lata wcześniej zdała maturę i nie miała wówczas najmniejszych szans na dostanie się na jakąkolwiek uczelnię wyższą z powodu zupełnie nieodpowiedniego pochodzenia społecznego. Zajmowała się dwojgiem dzieci swego starszego brata. 1
Więcej na ten temat w Z Miodowej na Bracką..., s. 143–145 oraz w aneksie 1 do niniejszego tomu [przyp. red.]
W parę dni później prosiłem oficjalnie przyszłych teściów o rękę ich córki. Mój Ojciec uważał, że najwyższy już czas, abym się wreszcie ustatkował, ale był zdania, że powinienem wpierw zrobić dyplom, a do skończenia studiów pozostawało jeszcze ponad pół roku. Do tego wciąż nie mieliśmy mieszkania i brak było szans na zdobycie własnego kąta. Moi przyszli teściowie pobrali się 20 sierpnia. Dzień ten był świętem rodzinnym, obchodzonym bardzo uroczyście. Ich najstarsza córka Hanka i syn Jan (ten co „zwiedzał” Syberię) również brali ślub w tym samym dniu. Wszystkim im bardzo zależało, abyśmy i my stanęli przed ołtarzem 20 sierpnia. Nie miałem nic przeciwko temu, ale jak tu było zdobyć jakieś znośne lokum? I to w ciągu zaledwie trzech miesięcy! A jednak udało się. Wynająłem dwa pokoje w dużym mieszkaniu na bliskim Mokotowie (przy ulicy Madalińskiego, dosłownie o parę kroków od ciotki Rzewnickiej) i stać mnie było na zapłacenie za pół roku z góry, gdyż takie warunki stawiała gospodyni. Zupełnie nie pamiętam, w jaki sposób ją znalazłem. Mieszkanie mieściło się w przedwojennym spółdzielczym domu: ładne, duże, dość zaniedbane. Oprócz gospodyni mieszkało tam dwóch jej dorastających synów oraz tajemniczy lokator — na mój nos regularny ubek. Przeprowadziliśmy się tam z Ojcem w lipcu. Warunki były gorsze niż na Raszyńskiej, mimo że mieliśmy teraz dwa pokoje. Tam byliśmy niemal zupełnie samodzielni, tu czuło się, że jesteśmy sublokatorami w kołchozie mieszkaniowym. Wprawdzie kołchoz ten był mniej liczny niż na Marszałkowskiej, ale też i współlokatorzy zupełnie innej klasy. Nie było też wątpliwości, że ściany miały tam uszy.
Ślub Ślub nasz odbył się w niedzielę, 20 sierpnia 1950 roku, w dość dużej kaplicy jezuitów przy ulicy Narbutta. Ślubu miał nam udzielać prymas Wyszyński, który był zaprzyjaźniony z moimi teściami. Podczas okupacji ukrywał się przez dłuższy czas w ich majątku Zarzecze koło Jarosławia. W działającym tam tajnym gimnazjum uczył historii Kościoła między innymi moją żonę. Niestety, w ustalonym rodzinnym terminie był zajęty i skierował nas do wspomnianej kaplicy. Kaplica Jezuitów z trudem mieściła bardzo liczną rodzinę żony i moich kolegów oraz przyjaciół. Z mojej rodziny był jedynie Ojciec, ciotka Rzewnicka i oczywiście nasza gosposia Marynia, która służyła jeszcze u mojej babki, a od dawna była traktowana jak członek rodziny. Świętochowskich nie było w Warszawie — wyjechali na wakacje. Nikogo więcej z nielicznych już ocalałych z pożogi wojennej znajomych i krewnych nie było w tym czasie w Warszawie. Do kościoła przywiózł mnie eleganckim daimlerem mój kolega z politechniki. Była to postać bardzo malownicza i sympatyczna, ale i podejrzana. Zawsze miał dużo pieniędzy i eleganckie samochody, a także szerokie kontakty z ówczesną prywatną inicjatywą. Podejrzewano go także o dobre stosunki z władzą ludową, nie słyszałem jednak, aby ktoś z kolegów czy znajomych miał z jego powodu jakieś kłopoty. Na wiadomość, że się żenię, natychmiast zaofiarował się, że zadwiezie mnie do ślubu. Samą ceremonię pamiętam jak przez mgłę. Byłem ubrany w szary garnitur, a moja żona była w sukience koloru „gołębiego” — na tyle skromnej, aby nadawała się później do noszenia jako wizytowa. Nie byłem w tym czasie przyzwyczajony do publicznych występów i krępował mnie tłum w kaplicy. Jego większość stanowili liczni bliżsi i dalsi krewni mojej żony, których przeważnie nie znałem, a nawet nie miałem pojęcia o ich istnieniu, nie mówiąc już o pamiętaniu koligacji. Wolałbym, aby uroczystość ta była skromniejsza — tak zrobili
moi rodzice, którzy wybrali na swój ślub maleńką kaplicę. Nie miałem jednak nic do powiedzenia w tej sprawie.
Fot. 7. Zdjęcia ślubne autora i jego żony.
Po ślubie pojechaliśmy Daimlerem na godzinny spacer. W tym czasie moi teściowie z najbliższą rodziną wrócili do domu na Saską Kępę, aby przygotować śniadanie. Było na nim około trzydziestu osób. Popołudniu odbyło się jeszcze bardzo skromne przyjęcie na stojąco: kawa, herbata, kanapki i słodkości przeważnie domowego wyrobu. Przez dom przewinęło się podobno ponad sto osób. Niemal nic z tego nie pamiętam. Wiem tylko, że było kilku moich najbliższych kolegów oraz całe mnóstwo bardzo utytułowanych osób, które natychmiast mi się zupełnie pomieszały. W pamięci pozostał tylko ogromny tłok i szum oraz pragnienie, aby to wszystko wreszcie się skończyło. Przed wieczorem mój kolega z gimnazjum im. Reja i serdeczny przyjaciel — Stefan Szeffel — odwiózł nas swą dekawką do wynajętego pensjonatu w Józefowie (a może w Świdrze?). Mieliśmy trzy dni dla siebie. Na więcej nie mogliśmy sobie pozwolić — zarówno ze względu na moją pracę, jak i na brak pieniędzy.
Wprawdzie zarabiałem przez ostatnie kilka miesięcy zupełnie nieźle, ale opłacenie mieszkania za sześć miesięcy z góry, przeprowadzka, uzupełnienie własnej garderoby i wydatki związane ze ślubem nadwerężyły mocno moją kieszeń. O stanie moich finansów najlepiej świadczy to, że nie stać mnie było na kupno złotych obrączek. Musiałbym się w tym celu zapożyczyć. Nie byłoby z tym problemu, pożyczkę proponował mi Stefan Szeffel, który prowadził (podobnie jak przed wojną jego ojciec) sklep z narzędziami lekarskimi i stał zupełnie nieźle finansowo. W domu wpojono mi jednak, że należy zawsze wydawać nie więcej niż się zarabia i wystrzegać się jak ognia długów. Unikałem ich więc skutecznie. Nie dotyczyło to oczywiście drobnych awaryjnych pożyczek, które mogłem natychmiast zwrócić. Ale i z tych korzystałem bardzo rzadko. Postanowiliśmy z Kotem, że będziemy mieli obrączki srebrne. Nie chcąc tłumaczyć się wszystkim znajomym, w końcu złamaliśmy się i kupiłem obrączki srebrne, ale pozłacane. Złocenie oczywiście wytarło się po kilku miesiącach, nosimy więc srebrne do dziś i wcale nam to nie przeszkadza. Kilku snobom w wielkiej tajemnicy zdradziłem, że obrączki są... platynowe. Dziwili się, ale uwierzyli. Było to dla nich bardziej prawdopodobne niż to, że można nosić obrączki srebrne. Moi szanowni koledzy przywiązali do zderzaka dekawki Stefana stare kapcie na sznurku, które wlokły się po drodze za samochodem. Jeździł z nimi jeszcze następnego dnia, zanim ktoś mu zwrócił na to uwagę. Wróciliśmy z „podróży poślubnej” na Madalińskiego. Mieszkało nam się tam nie najgorzej. Wprawdzie do naszego pokoju musieliśmy przechodzić przez pokój Ojca, ale nie stwarzało to większych problemów. Natomiast współlokatorzy byli mało sympatyczni (choć zachowywali się poprawnie), a zaniedbana łazienka nie zachęcała do korzystania z niej.
Wychodziłem rano do instytutu, wracałem do domu koło wpół do czwartej. Szliśmy coś zjeść, wracałem do domu, rozkładałem rysownicę i zabierałem się do mej pracy dyplomowej. Gdy miałem już dość rysowania, siadałem do maszyny do pisania i albo robiłem tłumaczenia, albo przepisywałem na czysto obliczeniową część pracy dyplomowej. W połowie września wszyscy moi koledzy, którzy wcześniej niż ja zostali wezwani na komisję lekarską, dostali powołania na przeszkolenie wojskowe. W kilka dni później otrzymałem polecenie stawienia się w departamencie kadr mon-u. Przyjął mnie tam starszy, mocno zaciągający z rosyjska pułkownik. Zadawał mi mnóstwo pytań, wypełniłem jakąś ankietę, napisałem życiorys. Trwało to co najmniej ze dwie godziny. Jedno z pytań w ankiecie dotyczyło mego stanu cywilnego. Nie wiedziałem co odpowiedzieć, gdyż ślub kościelny nie miał w tym czasie żadnego prawnego znaczenia. Zapytałem więc pułkownika, co mam napisać, bo mam tylko ślub kościelny. Usłyszałem: — Nas to nic nie obchodzi. Ważny jest tylko ślub cywilny, a w wojsku trzeba mieć zezwolenie na zawarcie ślubu. Napisałem więc, że jestem kawalerem. Mój rozmówca długo wypytywał mnie, co robiłem podczas okupacji. Zgodnie z przyjętą w styczniu 1945 roku wersją odpowiedziałem, że nie brałem udziału w żadnej konspiracyjnej robocie. Mój Ojciec był ciężko chory na serce i strasznie się o mnie bał. Ja też nie byłem zbyt odważny i nie pociągała mnie żadna konspiracja. Pracowałem i uczyłem się. Robiłem maturę na kompletach i byłem uczniem szkoły technicznej. Jak wybuchło Powstanie, to zgłosiłem się na ochotnika. Nie mogłem przecież siedzieć w piwnicy. Nie wiem, czy mi uwierzył. Wiedziałem jednak, że trudno byłoby mi udowodnić udział w konspiracji. Z moich konspiracyjnych kolegów Powstanie przeżył tylko Staszek Witoszyński, którego byłem pewien — przyjął wersję życiorysu analogiczną do mojej. Oczywiście
wielu domyślało się prawdy, ale nikt nie mógł podać żadnych dowodów na moje członkostwo w ak przed Powstaniem. Po powrocie do domu postanowiliśmy z Kotem jak najprędzej wziąć ślub cywilny. Z rozmowy w departamencie kadr mon-u wynikało, że prawdopodobnie czeka mnie powołanie do wojska na trzymiesięczne przeszkolenie, trzeba było więc załatwić tę formalność. Liczyłem przy tym, że pochodzenie społeczne mojej żony uchroni mnie być może od zaszczytu służby w wojsku ludowym. Formalnie pobraliśmy się 2 października w urzędzie stanu cywilnego przy ulicy Willowej. Ślubu udzielał nam młodszy ode mnie o kilka lat urzędnik ubrany w fioletową marynarkę. Z jej rękawów wystawały potwornie brudne rękawy białej kiedyś koszuli. Zapamiętałem też brudne paznokcie tego osobnika. Profesor Minchejmer poinformował mnie, że powołanie na przeszkolenie do wojska jest niemal pewne i nie ma gwarancji, że służba potrwa tylko trzy miesiące. Uzgodniliśmy razem, że załatwi mi służbowe przeniesienie z Instytutu Motoryzacji do organizowanej właśnie Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu. Potrzebowali tam pracowników i mogło mnie to uchronić od wojska. Po kilku dniach pracowałem już w fso. Dostałem tam przydział do biura konstrukcyjnego i projektowałem jakieś urządzenia transportu wewnętrznego, o których nie miałem żadnego pojęcia i które mnie zupełnie nie interesowały. Najgorszy był jednak dojazd do pracy i to na godzinę szóstą rano! Linia tramwajowa na Żerań jeszcze nie istniała. Przez pierwsze dni jeździłem tramwajem na Pragę i tam przesiadałem się na kolejkę wąskotorową (!) jadącą do Jabłonny. Powrót odbywał się w podobny sposób. Dopiero po kilkunastu dniach zacząłem dojeżdżać fabrycznym autobusem, który łapałem gdzieś w śródmieściu. Praca ta nie dawała mi żadnego zadowolenia. W dodatku po ośmiu godzinach siedzenia przy desce kreślarskiej wracałem do
domu, gdzie po obiedzie siadałem do podobnej deski i wykańczałem moją pracę dyplomową. Któregoś dnia po powrocie do domu dowiedziałem się, że rano, zaraz po moim wyjściu, zjawił się żołnierz z wezwaniem do stawienia się 1 grudnia w szkole oficerskiej w Pile. Przewidując taką ewentualność, uzgodniliśmy z żoną, że nie przyjmie wezwania, tłumacząc, że wyjechałem służbowo i nie ma ze mną kontaktu. Kot nie umie jednak kłamać i wezwanie przyjęła.
Fot. 8. Autor z żoną krótko po ślubie.
Egzamin dyplomowy Planowałem dotychczas oddanie pracy dyplomowej pod koniec semestru zimowego i obronę w połowie lutego. Postanowiłem przyspieszyć i zakończyć studia przed pójściem do wojska, to jest przed 1 grudnia. Sprawa nie była prosta. To, co zaplanowałem na cztery miesiące, trzeba było zrobić w około sześć tygodni, w dodatku jeżdżąc do fso na szóstą rano do pracy. Pracę miałem gotową w ołówku, a do tego przepisane na czysto były już niektóre obliczenia oraz fragment części
opisowej. Miałem jeszcze do zdania egzamin z budowy samochodów u profesora Studzińskiego. Była to dla mnie formalność, ale trzeba było ją załatwić. Brak mi też było wpisu w indeksie o odbyciu trzech tygodni praktyki dyplomowej, ale prawie dwa lata na stanowisku inżynierskim w Instytucie Motoryzacji z naddatkiem ją zastępowały. Nie przewidywałem tu najmniejszych trudności, zwłaszcza, że profesor Studziński był jednocześnie dyrektorem wspomnianego instytutu i dziekanem naszego wydziału i to on wpisywał do indeksu zaliczenie praktyki. Gotowy w ołówku i wyciągnięty w tuszu w około trzydziestu procentach projekt dyplomowy dokończył wyciągać mój kolega, dobry konstruktor, który też właśnie robił dyplom i dorabiał sobie pracami kreślarskimi. Zgodził się na bardzo umiarkowane honorarium. Kreślił pięknie i moja praca dyplomowa niewątpliwie zyskała pod względem estetycznym. Wyłapał też kilka drobnych błędów, które uszły uwadze zarówno mojej, jak i profesora prowadzącego. Egzamin u Studzińskiego zdałem bez trudności, ale za to z przykrą przygodą. Było późne popołudnie i szatnia była już nieczynna. W małej kreślarni, przez którą wchodziło się do gabinetu profesora, było dwóch czy trzech studentów. Elegancką jesionkę kupioną w Grodkowie zostawiłem na wieszaku przy drzwiach, a kapelusz i szalik rzuciłem nieco dalej na krzesło. Wszedłem do gabinetu profesora i po około dwudziestu minutach wyszedłem z piątką w indeksie. W kreślarni był już tylko jeden dyplomant, mój kapelusz i szalik. Jesionka zniknęła. Student słyszał, że ktoś wchodził i wychodził, ale nic nie widział. Był zajęty kreśleniem i zasłonięty rysownicą. Na dworze był lekki mróz i prószył śnieg. Przed politechniką złapałem taksówkę i dojechałem nią do domu. Ojciec przywitał mnie pytaniem, czy po egzaminie przepiłem jesionkę. Kot stwierdziła: — Cieszę się, że zdałeś na pięć. Jesionka i tak już się tu i ówdzie przecierała.
Było tak w rzeczywistości, ale jak następnego dnia jechać do pracy? Moja garderoba była więcej niż skromna. Sweter i zniszczona skórzana kurtka, w której jeździłem na motorze, musiały na razie wystarczyć za wyjściowy strój zimowy. Do pełnego absolutorium brakowało mi teraz już tylko zaliczenia wspomnianej uprzednio praktyki. Poszedłem więc do instytutu i zgłosiłem się do profesora Studzińskiego z prośbą o wpis do indeksu. Zwrócił mi uwagę, że tu to on jest dyrektorem instytutu, a jako dziekan urzęduje w gmachu głównym. Powinienem więc zgłosić się do jego sekretarki, aby wypisała mi zaświadczenie o pracy w instytucie i złożyć je wraz z indeksem u jego drugiej sekretarki w dziekanacie. W odpowiednim czasie miał wpisać mi do indeksu zaliczenie praktyki. Nie wierzyłem własnym uszom. Pan dyrektor Studziński ma wystawiać dokument dla pana dziekana Studzińskiego? Przy tym znał mnie dobrze od co najmniej trzech lat, byłem jego pracownikiem przez blisko dwa lata, miałem w instytucie bardzo dobrą opinię, znał moje kłopoty związane z powołaniem do wojska... Myślałem, że chyba żartował, zacząłem więc wyjaśniać, że mam nóż na gardle, że lada dzień muszę stawić się w wojsku... Usłyszałem w odpowiedzi wykład o konieczności zachowania drogi służbowej i o tym, że mogłem zadbać o swoje sprawy wcześniej. Popatrzyłem na niego jak na wariata i wyszedłem trzaskając drzwiami. Wpadłem jak furia do pokoju, gdzie siedzieli moi koledzy. Słyszeli trzaśnięcie drzwiami, ale nie wiedzieli, co się stało. Nie chcieli wierzyć mojej relacji. — Staremu coraz częściej coś odbija, ale żeby taki numer zrobił, to nie jest możliwe. Nie, żeby pan Studziński pisał pisma urzędowe do samego siebie? Nie, coś kręcisz, to poszło o coś innego, nie wierzę. Któryś z kolegów musiał zatelefonować do profesora Minchejmera i zrelacjonować mu mój zatarg ze Studziński. Minchejmer był wówczas prorektorem. Traktował nas, młodych pracowników instytutu,
jak kolegów. Był bardzo bezpośredni, wręcz przyjacielski w stosunku do wszystkich, a mnie wyraźnie lubił. Wykorzystywali to koledzy, gdy trzeba było załatwić jakąś drażliwą sprawę. Po chwili sekretarka zawołała mnie do telefonu. Dzwonił prorektor Minchejmer. — Panie Macieju, czemu pan tak głośno zamyka drzwi w instytucie, że słychać to w rektoracie? Zaskoczony, zacząłem coś bąkać w odpowiedzi. Przerwał mi. — Nic nie mów, idź zaraz do profesora Studzińskiego i wpisze ci do indeksu wszystko co trzeba. Tylko idź zaraz, póki jeszcze działa moja perswazja. Wszedłem do gabinetu, położyłem indeks na biurku. Wziął go bez słowa, wpisał „zaliczam praktykę dyplomową” i bez słowa mi podał. Z trudem wykrztusiłem „dziękuję” i wyszedłem. Mój zatarg ze Studzińskim był publiczną tajemnicą i aktualną sensacją na wydziale. Wszyscy też wiedzieli, że mam 1 grudnia stawić się w Oficerskiej Szkole Samochodowej w Pile na przeszkolenie wojskowe. Wobec tego dziekan Studziński wyznaczył mi termin egzaminu dyplomowego na dzień... 3 grudnia 1950 roku. Poprosiłem Minchejmera o zaświadczenie stwierdzające termin egzaminu dyplomowego, z którym miałem zamiar pójść do komendy rejonowej i starać się o przesunięcie terminu stawienia się w Pile. W pierwszej chwili prorektor mi odmówił, gdyż tego rodzaju zaświadczenie powinien mi wystawić dziekan wydziału, czyli profesor Studziński. Po chwili jednak zawołał sekretarkę i podyktował jej treść odpowiedniego pisma. — Zdecydowałem się dać ci to zaświadczenie, bo boję się o drzwi gabinetu profesora Studzińskiego. Mogą nie wytrzymać następnego trzaśnięcia. Tylko nie chwal się, że ci dałem. W komendzie rejonowej nie chcieli ze mną rozmawiać o przesunięciu terminu zgłoszenia o trzy dni. Powołanie to rzecz święta i nie było ich zdaniem nad czym dyskutować. Pamiętałem nazwisko puł
kownika, który mnie przepytywał w departamencie kadr i nadspodziewanie łatwo się do niego dostałem. Pamiętał mnie. Wyjaśniłem o co chodzi. — W zasadzie nie zmieniamy decyzji komend rejonowych, ale tu sprawa niecodzienna. Tylko trzy dni i zamiast obywatela Bernhardta przyjmiemy magistra inżyniera Bernhardta. Poczekamy, opłaca się nam poczekać. A i wy będziecie spokojniejsi. Zaraz każę przygotować odpowiednie pismo. Musicie iść jeszcze raz do komendy, bo to ich sprawa. Nie bójcie się, załatwią tam jak trzeba. Podziękowałem i poleciałem biegiem do komendy. Tam przywitali mnie słowami: — Już wam raz mówiliśmy, że nie ma mowy o zmianie terminu powołania, po co znów tu przyszliście? Pismo z departamentu kadr zrobiło niesamowite wrażenie, jakby po komendzie przeleciał huragan. Czegoś takiego jeszcze tu nie było. W dodatku od mojej poprzedniej bytności minęło nie więcej niż trzy–cztery godziny. „W tak krótkim czasie tyle załatwił. Musi mieć nie lada plecy” — pomyślano zapewne. Zostałem obsłużony niesłychanie uprzejmie, sprawnie i szybko, życzono mi powodzenia i doradzono, jak najlepiej dojechać do Piły. Wprost sielanka. Egzamin dyplomowy odbył się z niewielkim tylko zgrzytem, dyplomatycznie załagodzonym przez mego promotora, profesora Rytla. Przedstawiłem swój projekt, opisałem założenia, przyjęte rozwiązania, użyte materiały i przewidywane zalety mojej konstrukcji, odpowiedziałem na kilka pytań dotyczących szczegółów. Następnie proste, rutynowe pytanie z urządzeń dźwigowych zadał mi profesor Suchowiak (ten, który na egzaminie z dźwignic pytał mnie „a małpę pan ma?”). Kolejny był Studziński. Zadał mi jakieś banalne pytanie, a następnie po mojej odpowiedzi wyciągnął szkic dość skomplikowanej planetarnej skrzynki biegów i poprosił o podane wzoru na jej przełożenie. Odpowiedziałem, że dla takiego układu wzoru nie pa
miętam, ale mogę go zaraz wyprowadzić i zacząłem pisać na arkuszu papieru. Przerwał mi, że inżynier samochodowy powinien znać tak podstawowe wzory. Zrozumiałem co się święci i ze stoickim spokojem, ale głośno, tak aby wszyscy dobrze słyszeli, odpowiedziałem: — Tego rodzaju wzorów, podobnie jak i tablic trygonometrycznych, nie uczę się na pamięć. Natomiast umiem wyprowadzać te wzory, a w razie braku tablic, umiem obliczyć również te funkcje. W tym miejscu włączył się mój promotor, zadając proste pytanie z silników spalinowych, ale wymagające dość długiej odpowiedzi. Gdy ją zakończyłem, przewodniczący komisji egzaminacyjnej stwierdził, że to wystarczy i że zdałem egzamin dyplomowy.
Fot. 9. Autor w 1950 roku.
Wyszedłem z sali egzaminacyjnej, chwilę rozmawiałem z kolegami czekającymi na swą kolejkę i zbierającymi informacje na temat przebiegu egzaminu. Wyszedłem z budynku i mimo kiepskiej pogody poszedłem na piechotę w kierunku domu. Powinienem cieszyć się z osiągniętego wyniku i dobicia do celu pomimo robionych mi w ordynarny, prostacki sposób kłopotów. Perspektywa wyjazdu następnego dnia do wojska psuła mi jednak całkowicie humor. Byłem
do tego bardzo zmęczony i marzyłem przede wszystkim o tym, aby się wyspać. Na szczęście obowiązujące w tym czasie przepisy przewidywały udzielenie na egzamin dyplomowy dziesięciu dni płatnego urlopu. Bez niego nie dałbym rady załatwić wszystkich niezbędnych formalności i choć trochę przygotować się do egzaminu. W domu Ojciec, który obawiał się, czy zawarcie małżeństwa nie przeszkodzi mi w zakończeniu studiów, był wyraźnie zadowolony i dumny z moich wyników i dyplomu. Były jakieś ciastka, wino i nie mówiło się o moim wyjeździe. Trudno było robić konkretne plany na przyszłość. Coraz częściej dochodziły pogłoski, że trzy miesiące przeszkolenia to tylko początek, a po tym mamy zostać w wojsku na dłużej. Trwała wojna w Korei i obawiano się, czy nie ulegnie ona rozszerzeniu także na Europę. Następnego dnia wyjechałem na trzymiesięczne przeszkolenie wojskowe do Oficerskiej Szkoły Samochodowej w Pile.
Wojsko
D
o Piły jechałem nocnym pociągiem. Był zupełnie pusty, a ja byłem sam w przedziale. Wyciągnąłem się więc na ławce, przykryłem kurtką i leżałem prawie jak w slipingu. Odsypiałem zaległości i nerwy ostatnich tygodni. Konduktor z trudem mnie obudził, gdy sprawdzał bilety gdzieś w połowie drogi. Piła, niewielkie miasto powiatowe tuż za dawną granicą polskoniemiecką, była bardzo zniszczona. W śródmieściu ocalały dosłownie pojedyncze domy, charakterystyczne jednak, że koszary i budynki wojskowe były nieuszkodzone. Jak się później dowiedziałem od mego szwagra Kazika Szeptyckiego, który walczył w tych stronach w styczniu 1945 roku i przechodził przez Piłę zaraz po jej wyzwoleniu, podczas działań wojennych Piła ucierpiała stosunkowo niewiele, a została w znacznej części spalona dopiero po rozszabrowaniu przez Armię Czerwoną.
Przeszkolenie Oficerska Szkoła Samochodowa mieściła się na przedmieściu w starych poniemieckich koszarach. Zostałem dołączony do dwunastu kolegów przybyłych trzy dni wcześniej — razem tworzyliśmy grupę szkoleniową, którą opiekował się major. Była tu także znacznie większa grupa przybyła dwa miesiące wcześniej. Mówiło się, że istnienie naszej nader skromnej liczebnie grupki spowodowane było jakimś ba-
łaganem organizacyjnym, bowiem powinniśmy być powołani razem z poprzednikami. Wszyscy kursanci — tak nas tam nazywano — byli studentami ostatnich lat studiów, głównie wydziałów mechanicznych Politechniki Warszawskiej i Łódzkiej oraz Szkoły Wawelberga. Wśród nich było nawet kilku kolegów z mego wydziału, z mojego i młodszego roku studiów. W naszej grupie (tak samo było chyba w tej przybyłej wcześniej) byłem jedynym magistrem, a wszyscy byli jeszcze studentami i to na ogół studiów inżynierskich (pierwszego stopnia).W szkole byliśmy razem zbyt krótko, aby się dobrze poznać. Nasza sytuacja była nieco dziwna: byliśmy oficerami bez stopnia. Status taki przyznawano w owym czasie powołanym do wojska po studiach wyższych (a jak widać na naszym przykładzie, po nieukończonych studiach także) i niemającym przeszkolenia wojskowego. Traktowani byliśmy poprawnie — kadra szkoły była przede wszystkim zaciekawiona, co to za uczone cudaki przyjechały. Nasi poprzednicy mieli pod tym względem znacznie gorzej. „Opiekował” się nimi początkowo podoficer zawodowy, który postanowił nauczyć tych „lalusiów”, co to jest wojsko. Przeliczył się jednak, bo w grupie byli „towarzysze skierowani przez partię do kariery wojskowej”, a dodatkowo znalazły się w niej także wtyczki służb specjalnych. Podoficera z hukiem przeniesiono ze szkoły do jednostki liniowej i nasza grupka nie miała już żadnych nadzwyczajnych nieprzyjemności ani kłopotów. W mojej grupie wszyscy traktowali przeszkolenie jako przykrość życiową, przez którą trzeba przejść, bo nie można jej ominąć. Nikt z nas nie miał żadnych ciągot w stronę wojska, tylko ja przeszedłem przed wojną przysposobienie wojskowe, a podczas okupacji roczny kurs podchorążówki i miałem doświadczenia bojowe z Powstania Warszawskiego. Pozostali byli na ogół młodsi ode mnie i większość z nich nigdy nie miała chyba w ręku żadnej broni, nie mówiąc już o jej użyciu. Być może maskowali się tak dobrze, że sprawiali takie
wrażenie. W tych czasach za udział w konspiracji podczas okupacji można było trafić także na dobre kilka lat do więzienia. Nasza niewielka grupa zmniejszyła się jeszcze o trzy osoby. Zaraz na początku ubył jeden z kolegów. Okazało się, że podczas wojny był... volksdeutschem. Jak twierdził, nigdy tego nie ukrywał, a w komendzie rejonowej powiedzieli mu, że im to nie przeszkadza, a do wojska iść musi, bo jest na ich liście. Inny chłopak (nazwiskiem Poźniak, imienia nie pamiętam, był sympatyczny i inteligentny) głośno wypowiadał opinie o swym powołaniu, a gdy nasi poprzednicy zostali po przeszkoleniu zatrzymani w wojsku, stwierdził oficjalnie, że on w nim służyć nie będzie. Wylądował w kompanii karnej w kopalni węgla. Nigdy więcej z nim się nie spotkałem, ale słyszałem, że udało mu się w końcu wydostać z wojska. Kolejny członek naszej grupki został zwolniony ze służby, gdyż był zbyt duży i ciężki (ważył ponad sto czterdzieści kilogramów) i nie pasował na niego żaden mundur. Przyspieszony kurs musztry, regulaminów, obsługi broni strzeleckiej i tym podobnych, nie różnił się specjalnie od tego, co zapamiętałem ze szkolnych zajęć przysposobienia wojskowego. Uczono nas strzelania z karabinu, pistoletu i pistoletu maszynowego, rzutu granatem, posługiwania się mapą, a także kierowania samochodem i ciągnikiem gąsienicowym. Byłem wychowany na polskiej broni przedwojennej: karabinie Mausera i pistolecie Vis oraz niemieckich i włoskich pistoletach maszynowych poznanych podczas Powstania. Tu dostaliśmy rosyjskie karabiny, pistolety tt i pistolety maszynowe typu pepesza. Poznałem tę broń podczas ostatnich dni Powstania. Rosjanie zrzucali je w nocy z Kukuruźników, owinięte w szmaty i zapakowane do prymitywnych drewnianych skrzynek. Spuszczano je, podobnie jak amunicję do nich, bez spadochronów. W ten sposób nikt nie mógł im zarzucić, że nie pomagali Powstańcom, a że większość broni była uszkodzona i wymagała naprawy, której w ostatnich dniach walk nie było gdzie przeprowadzić, to już nie ich sprawa. Pogniecioną przy
upadku amunicję sortowaliśmy, ale nie mieliśmy możliwości przeprowadzenia tak dokładnej kontroli jakości, jaką robiono przy produkcji. Przepuszczaliśmy pozornie nieuszkodzone naboje, które powodowały jednak zacięcie się broni. Niejednego ze szczęśliwych posiadaczy zrzutowej broni kosztowało to życie lub ranę. Na pierwszym strzelaniu z karabinu pokazywano po każdym strzale miejsce trafienia w tarczy. Pierwszy mój strzał ulokowałem w środku dziesiątki. Był to oczywisty przypadek. Strzelałem po sześciu latach przerwy, z broni, której dotąd nie znałem i którą miałem pierwszy raz w ręku. Dziesiątka ta wzbudziła małą sensację wśród kolegów. Prowadzący strzelanie podoficer stwierdził krótko i słusznie, że to przypadek, tak jak trafienie dużej wygranej na loterii. Nieznany mi kapitan, który obserwował zajęcia, zainteresował się jednak moją osobą, więc następne cztery pociski rozrzuciłem, na wszelki wypadek, po całej tarczy. Nie miałem ochoty na opowiadanie, gdzie nauczyłem się dobrze strzelać. W przypadku pistoletu nie musiałem starać się o kiepskie wyniki, gdyż nigdy dobrze nie strzelałem z krótkiej broni. Pepeszy używałem po raz pierwszy w życiu. W porównaniu do niemieckiego Bergmanna czy włoskiej Beretty, które miałem okazję poznać podczas Powstania, była to broń bardzo prymitywna i mało celna. Jej zaletą była duża pojemność bębnowego magazynka, ale jego ładowanie było bardzo niewygodne i trwało dużo dłużej niż znanych mi automatów. Podczas nauki jazdy, którą nam wszystkim zaaplikowano, okazało się, że z całej naszej grupki tylko ja jeden miałem prawo jazdy (i to od ponad dziesięciu lat, a zawodowe od ponad pięciu), Tym nie mniej musiałem, tak jak pozostali, przejść przez cały cykl szkolenia. Mój instruktor chwalił się, że przejechał już ponad trzy tysiące kilometrów. Nie popsułem mu dobrego samopoczucia i nie przyznałem się, że przejechałem grubo ponad sto tysięcy i to na różnych samochodach i motocyklach.
Na wschód od północy Przeraziły mnie zajęcia polityczne. Nie tylko ze względu na ich ideologiczny charakter, ale przede wszystkim bełkot i głupotę prowadzących. Byli tak beznadziejnie ograniczeni, że trudno było wytrzymać na krześle te czterdzieści pięć minut. Nawet nasi nieliczni partyjni koledzy, mimo usilnych starań, nie byli w stanie ukryć swej dezaprobaty. Cała wiedza naszych wykładowców polegała na opanowaniu kilkudziesięciu sloganów, którymi raczyli nas szczodrze, ale bez jakiegokolwiek sensu. Recytowali wyuczone na pamięć cytaty z „poradnika agitatora” — istniało wówczas coś takiego — który zawierał tłumaczenia z analogicznego dzieła przeznaczonego dla Armii Czerwonej. Redagowali ten periodyk „intelektualiści” podobni do tych, którzy i nas „uczyli”. Nigdy dotychczas nie miałem bezpośredniej styczności z tego rodzaju twórczością (pisaną przez duże „tfu”!) i wiedzą. Na uczelni (gdy formalnie byłem na pierwszym i drugim roku studiów), dzięki zaliczeniu większości przedmiotów z pierwszych lat studiów i życzliwości dziekana Płużańskiego, ominął mnie zaszczyt słuchania i zdawania tych bzdur. Na czwartym roku było jakieś seminarium z filozofii i jego część dotyczyła filozofii marksistowskiej. Zarówno wykładowcy, jak i studenci traktowali to z przymrużeniem oka, a przedmiot zaliczano na podstawie „czynnego uczestnictwa” w dyskusji na zajęciach. Byłem na niewielu z nich, nigdy nie zabrałem głosu, wpis do indeksu otrzymałem jednak bez najmniejszych trudności. Szczyty głupoty reprezentował w oss pewien oficer polityczny, który zapoznawał nas z „prawdziwą wiedzą”. Na ścianie sali wykładowej wisiała mapa Związku Radzieckiego w ujęciu umożliwiającym pokazanie całego tego wielkiego kraju, a także Europy. Takie odwzorowanie powierzchni kuli ziemskiej na płaszczyźnie spowodowało, że arkusz mapy nie miał zwykłego kształtu prostokąta, lecz odcinka szerokiego pierścienia, którego prawy koniec znajdował się wyżej od lewego. Syberia znalazła się na nim powyżej centralnej Rosji.
Nasz dzielny politruk wygłosił na jednym z pierwszych zajęć następujące zdanie, machając wskaźnikiem po owej mapie: — Na wschód od północy, w południowej części zsrr, powstają wielkie budowle komunizmu. Z trudem pohamowaliśmy śmiech. Była to nie pierwsza, ale najlepsza „perełka” jego intelektu. Na przerwie któryś z kolegów uprzejmie poprosił go o wyjaśnienie tego zdania, bo nie bardzo je zrozumiał. — Podobno kończycie studia wyższe, a takiej prostej rzeczy nie rozumiecie. Popatrzcie tylko na mapę. Te budowle komunizmu powstają w tej części zsrr — tu wskazał na mapie południowowschodnią część Syberii. Północ na mapie mamy tu u góry, a ten rejon jest na prawo od górnej części mapy, czyli na wschód od północy, a te nowe budowle powstają na południu Syberii, czyli w południowej części zsrr. Przecież to proste. Nazywaliśmy go od tej pory: „Na wschód od północy”.
Fot. 10. Autor (pierwszy z lewej) na ćwiczeniach wojskowych w Pile.
Lanie wody do chłodnicy Czas mijał nadspodziewanie szybko. Byliśmy przez cały dzień zajęci w salach wykładowych, w polu, na strzelnicy. Oprócz politycznych, do bardzo słabych zajęć należały też te poświęcone taktyce. Wykładowcy umieli operować tylko szablonami pojęciowymi i liczbą luf na kilometr. Szczytem ich wiedzy była umiejętność pisania rozkazu bojowego oraz nanoszenia na mapę sytuacji panującej na froncie. Przekazywali nam w mało inteligentny sposób podręcznikowe informacje opracowane przez biurokratów od spraw wojskowych. W porównaniu z ich nudnym bełkotem, wykłady na podchorążówce ak, mimo że też budziły czasami moje wątpliwości, to były fajerwerki intelektu. Natomiast zajęcia techniczne były prowadzone na ogół zupełnie dobrze, tak pod względem merytorycznym, jak i dydaktycznym, choć wykładowcom brakowało nieco głębszej wiedzy technicznej. Zaskoczyły mnie doskonałe pomoce do wykładów o technice wojskowej. Kolorowe plansze, przekrojone całe samochody, silniki, skrzynie biegów, karabiny, granaty i tak dalej. Wiele tego rodzaju eksponatów było ruchomych. Muszę się przyznać, że dowiedziałem się na tych zajęciach wielu szczegółów o budowie pojazdów wojskowych, których wcześniej nie znałem. Wśród prowadzących wyróżniał się zwłaszcza kapitan Maksymilian Kowalski, z którym później zaprzyjaźniłem się już jako wykładowca tej szkoły. Natomiast poziom zajęć z eksploatacji pojazdów był bardzo słaby i wyraźnie odbiegał od pozostałych zajęć technicznych. Przekazywano nam instrukcje postępowania opracowane dla analfabetów technicznych. Ważne było co, kiedy i jak należy zrobić, natomiast sens techniczny wykonywanych czynności był zupełnie nieistotny. Zajęcia te nazywaliśmy „laniem wody do chłodnicy”, gdyż wykładowca poświęcił tej super złożonej czynności dużo czasu i uwagi. Mieliśmy też sporo zajęć w terenie. Poza musztrą, którą prowadzono jak z poborowymi, reszta była na ogół do wytrzymania. Mie
liśmy przynajmniej sporo ruchu na świeżym powietrzu. Po bardzo intensywnym trybie życia w ostatnich kilku miesiącach, pierwsze tygodnie w Pile traktowałem jak pobyt w nie najlepiej wyposażonym i zorganizowanym ośrodku wczasowym. Wysiłek umysłowy żaden, a fizyczny dość duży, ale bez przesady. W sumie pobyt na przeszkoleniu — przynajmniej na początku — zapewnił bardzo mi potrzebny odpoczynek umysłowy i psychiczny. Wieczorem po zajęciach byliśmy wszyscy na tyle zmęczeni, że zasypialiśmy natychmiast. W budynkach koszarowych nie przesadzano z ogrzewaniem i temperatura była dość niska, można było jednak wytrzymać. Listy z domu przychodziły regularnie. Oczywiście były cenzurowane i tego nawet przed nami nie ukrywano. Niestety, nie zawierały dobrych wiadomości: Ojciec czuł się źle i coraz trudniej było mu pracować. Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok spędziliśmy w Pile — nie puścili nas do domu. Wyjechali nieliczni bardzo partyjni z grupy naszych poprzedników. Widocznie tylko oni zasługiwali na spędzenie religijnych świąt z rodzinami. W styczniu przyjechała do mnie którejś soboty żona. Mieliśmy do wyboru pójść na spacer albo do knajpy przy miejscowym hotelu — strasznej spelunki. Do kasyna garnizonowego nie miałem prawa wstępu, mimo że byłem „oficerem”. Pogoda była kiepska, więc po krótkim spacerze poszliśmy jednak do tej knajpy. Miałem przepustkę do niedzieli, do wieczora, zostaliśmy więc na noc w hotelu. Z uwagi na jego stan, wyposażenie i gości, zasługiwał on raczej na inną nazwę, choć też kończącą się na „el”. Dowiedziałem się od żony, że jest w ciąży. Byłem tą nowiną zaskoczony, choć w pięć miesięcy po ślubie można było się tego spodziewać. Komplikowało to coraz bardziej naszą i tak niewesołą sytuację. Wiedziałem już, choć wciąż nieoficjalnie, że po zakończeniu przeszkolenia pozostawią nas w wojsku. Nie miałem pojęcia w jakim charakterze, gdzie i w jakich warunkach. Trzeba było więc koniecznie
likwidować nasze mieszkanie. Nasza gospodyni nie zgodziłaby się na lokatorów z dzieckiem, a ponadto nie byłoby mnie stać na opłacenie czynszu. Do tego Ojciec coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Chodził do swej lecznicy nieregularnie i zarobki jego stawały się zupełnie symboliczne. W niedzielę popołudniu odprowadziłem żonę na stację kolejową i z głową zaprzątniętą kłębiącymi się myślami wróciłem do koszar. Nasze przeszkolenie kończyło się w końcu lutego lub na początku marca. Ostatnie dni dłużyły się strasznie, a listy z Warszawy były coraz bardziej niepokojące. Wreszcie nadeszły „egzaminy końcowe”, przez które przebrnąłem nadspodziewanie gładko, choć w żaden sposób nie byłem w stanie nauczyć się na pamięć (bo praktycznie tego od nas wymagano) różnych regulaminów.
Promocja oficerska Pewnego pięknego dnia ustawiono naszą małą grupkę na placu apelowym szkoły, odczytano nam rozkaz ministra obrony narodowej o mianowaniu na stopnie oficerskie oraz powiadomiono, że przychylił się on do naszej prośby o pozostawienie nas w służbie zawodowej. Wprawdzie nikt nie przypominał sobie, abyśmy się o taki zaszczyt ubiegali, ale to był nieistotny drobiazg, o którym dżentelmeni nawet nie wspominają. Wszyscy moi koledzy, którzy mieli nieukończone studia wyższe, otrzymali stopnie podporucznika. Ja miałem dyplom magistra inżyniera i otrzymałem — ku memu zdumieniu — stopień porucznika. Koledzy dostali (w ramach troski o człowieka) skierowania do służby w miastach (lub miejscowościach położonych w pobliżu miast), w których studiowali, aby mogli dokończyć edukację. Ja jedyny miałem dyplom w kieszeni, więc dostałem przydział do Oficerskiej Szkoły Samochodowej w Pile w charakterze wykładowcy. Dostałem też tydzień czy może dziesięć dni urlopu na załatwienie swych spraw osobistych.
Jeszcze przed promocją dostaliśmy „wyprawę oficerską”: dwa mundury (służbowy i wyjściowy), dwie czapki, płaszcz zimowy, pelerynę, trzewiki, buty z cholewami (zwijającymi się w harmonijkę), bieliznę osobistą i pościelową, ręczniki, pas, torbę oficerską, mapnik i tym podobne, dwa wełniane koce oraz wielką walizę. Dostaliśmy chyba też jakieś niewielkie pieniądze na zagospodarowanie się. Jako człowiek żonaty, otrzymałem także przydział na mieszkanie w bloku oficerskim, około kilometra od koszar. Dwa maleńkie pokoiki z kuchnią oraz łazienką. Piece kuchenny i w łazience były węglowe. Pojechałem natychmiast do Warszawy. Żona i Ojciec wyprowadzili się już z ulicy Madalińskiego. Ojciec zamieszkał w pokoju sublokatorskim w mieszkaniu w małym domku należącym do samotnej starszej pani. Mieścił się bodaj przy ulicy Tynieckiej — dziś jest to bliski Mokotów, wówczas wydawało się, że to niemal koniec świata. Nasza gospodyni zwróciła na szczęście wpłacone z góry za kilka miesięcy komorne. Podobno nie miała na to wielkiej ochoty, ale nie miała także ochoty na rozmowę ze mną. Jako wielka działaczka partyjna wolała nie mieć sporu z oficerem i tłumaczyć się z „kapitalistycznych praktyk pobierania paskarskich opłat za nielegalnie udostępnioną część mieszkania” — tak mniej więcej opisywano w ówczesnych gazetach wynajmowanie wolnych pokoi, które teoretycznie wszystkie podlegały zarządowi kwaterunku miejskiego. Żona zamieszkała czasowo u swych rodziców na Saskiej Kępie. Było to duże, przedwojenne, czteropokojowe mieszkanie, ale mieszkało w nim już czternaście osób z najbliższej rodziny, w tym czworo dzieci. Zdecydowaliśmy, że żona przeniesie się do mnie do Piły. Ojciec czuł się ostatnio nieco lepiej i nie wymagał stałego doglądania. Na poprawę jego samopoczucia wpłynęła chyba wiadomość, że nie utknąłem w jakimś leśnym garnizonie, ale zostałem wykładowcą w Pile. Przyjął mnie w nadspodziewanie dobrej formie i humorze. Stwierdził, że w mundurze mi do twarzy, ale jeśli już muszę w nim chodzić,
to wolałby, abym nosił przedwojenny. Zdziwił się też, że mam stopień tylko porucznika. — Kiedy mnie powołali do wojska podczas wojny bolszewickiej, to jako lekarz dostałem od razu stopień kapitana. Prawie cała swą służbę wojskową Ojciec przebył jako lekarz szpitala wojskowego twierdzy w Modlinie. Podczas bitwy warszawskiej miał tam ręce pełne roboty, a sytuacja na froncie, który trzymał się resztkami sił, była bardzo stresująca. Ojciec zgadzał się, że żona powinna pojechać za mną do Piły: — Powinniście być tam razem, skoro już musisz tam tkwić. Tylko nie myśl, że pojadę z wami. Co ja bym tam robił między tymi, których „nie matura, lecz chęć szczera...”? A poza tym mieszkasz na trzecim piętrze i nie ma tam żadnej komunikacji miejskiej, więc byłbym uwięziony na stałe w domu. Byłbym tam dla was tylko ciężarem, a tu jeszcze trochę pracuję, mam znajomych i na razie czuję się znośnie. Nie ma mowy, nie pojadę z wami. Do dziś nie wiem, czy postąpiłem słusznie, zgadzając się na pozostanie Ojca w Warszawie. Wiem, że w Pile nie czułby się dobrze, ale byłby z nami. Z drugiej strony wyjazd Ojca byłby decyzją nieodwracalną, nie byłoby żadnych szans na powrót do Warszawy. Ja nie miałem przy tym żadnych gwarancji, że nie zostanę z dnia na dzień przeniesiony na drugi koniec kraju. Co byłoby wtedy z Ojcem? Z mego pobytu w Warszawie utkwiło mi w pamięci następujące zdarzenie. Przed hotelem Bristol — właśnie świeżo wyremontowanym po wojnie — zauważyłem duży czarny samochód osobowy nieznanego mi dotąd kształtu, na bardzo szerokich oponach i z dziwnie małymi oknami. Podszedłem do niego, chcąc rozpoznać znak fabryczny. Nie było żadnego. Zacząłem mu się przyglądać, gdy podszedł do mnie oficer, chyba w stopniu kapitana. Zażądał ode mnie legitymacji oficerskiej (byłem w mundurze) i zaczął wypytywać, dlaczego akurat ten samochód mnie tak interesuje. Zdumiony wyjaśniłem mu, że jestem oficerem służby samochodowej i inżynierem samochodowym,
a pierwszy raz widzę takie auto i usiłuję dojść, co to za marka. Po dokładnym przejrzeniu mojej legitymacji oficerskiej (z bardzo świeżą datą wydania i wpisanym przydziałem do oss), wyjaśnił mi, że jest to Škoda i że na przyszłość radzi mi nie interesować się zbytnio tego rodzaju samochodami bez służbowego polecenia. Dowiedziałem się później, że była to limuzyna przeznaczona dla wysokich dostojników rządowych i ważąca z opancerzeniem ponad cztery tony. Zrozumiałem wtedy, dlaczego miała tak bardzo szerokie opony.
Starszy wykładowca Na razie wróciłem do Piły sam, żona musiała jeszcze jakiś czas zostać w Warszawie. Karierę wykładowcy (i to od razu starszego) rozpocząłem w — jak to się zgodnie z rosyjskimi zwyczajami i terminologią nazywało — cyklu technicznym. Jako inżynier mechanik wykładałem — zgodnie z logiką wojskową — elektrotechnikę samochodową. Usiłowałem przekonać moich przełożonych, że dużo lepiej znam się na mechanice niż elektrotechnice, ale nie robiło to na nikim żadnego wrażenia. Umiałem przecież wyjaśnić podchorążym jak zbudowane są i jak działają elektryczne urządzenia w samochodzie, więc w czym miał być problem? Do spraw nauczania podchodzono w szkole niesłychanie poważnie. Przed pierwszym moim wykładem musiałem napisać do niego konspekt, który był dyskutowany na zebraniu wszystkich wykładowców cyklu technicznego. W konspekcie trzeba było podać nie tylko kolejno omawiane zagadnienia, ale także treść wypowiedzi, tytuły czy numery plakatów i modeli, na które zamierzało się powoływać, a także w jakiej kolejności chciało się pokazywać poszczególne elementy na modelach i plakatach. Konspekt po omówieniu podlegał zatwierdzeniu przez kierownika cyklu i dopiero wtedy można było iść na wykład.
Cała ta procedura budziła moje najgłębsze zdziwienie i przerażenie, że będę musiał przygotowywać coś takiego na każdy wykład, a najczęściej miałem ich (podobnie jak inni pracownicy dydaktyczni) przez cztery dni w tygodniu „pierwsze sześć albo pierwsze osiem godzin”. Dwa dni w tygodniu przeznaczone były na nasze szkolenie wojskowe i zawodowe oraz zajęcia sportowe. Dość prędko zorientowałem się, że ten system przygotowywania konspektów miał swoje uzasadnienie. Tylko w ten sposób można było sprawić, by wykładowcy mogli uczyć tego, o czym dotąd mieli bardzo mgliste pojęcie. Trafiali się jednak przełożeni „intelektualiści”, którzy uważali, że konspekt to nie tylko pomoc dla wykładowcy, ale także sposób na zajęcie mu czasu, aby nie przychodziły mu do głowy niewłaściwe myśli. Niektórzy z tych orłów wymagali zatem oddzielnych konspektów do identycznych wykładów w kilku grupach szkolnych. Oczywiście ciężkim wykroczeniem było także skorzystanie z konspektu z ubiegłego roku, choć program i wymagania nie uległy żadnym zmianom. Natomiast po dosłownym przepisaniu zeszłorocznego konspektu otrzymywało się akceptację przełożonego i wtedy wszystko było już w porządku. Muszę jednak dodać, że tak skrajna głupota, choć nie trafiała się zupełnie wyjątkowo, nie była też nagminną. Wprawiłem kiedyś mego przełożonego, zresztą zupełnie przyzwoitego i w miarę rozsądnego faceta, w niemałe zakłopotanie. Miał on nad sobą właśnie „intelektualistę” wymagającego oddzielnych (co nie znaczy: o odmiennej treści) konspektów na te same zajęcia prowadzone w kilku grupach kursantów. Skorzystałem z uprzejmości zawodowego podoficera pracującego w kancelarii szkoły i napisałem konspekt przez kalkę na maszynie. Konsternacja była ogólna. „Po pierwsze — myślano — skąd on umie pisać na maszynie i to, jak życzliwi donieśli, znacznie szybciej niż plutonowy, który był do tej pory wyrocznią w tych sprawach? Po drugie, czy konspekt może być napisany na maszynie? Wprawdzie żaden regulamin nic na ten temat nie mówi, ale przecież nikt do tej pory nic takiego nie zrobił. A może
to jest działanie politycznie niewłaściwe? No a już najgorsze te konspekty napisane przez kalkę. Są niby oddzielne dla każdej grupy, ale wykładowca nie musiał ich przepisywać i nie wiadomo, jakie w tej sprawie stanowisko zajmą wyżsi przełożeni”. Ktoś w szkole miał jednak dość oleju w głowie, bo z zapowiadającej się wielkiej afery nic nie wynikło, poza tym, że trzech kolejnych (coraz wyższych) moich przełożonych odbyło ze mną rozmowę, usiłując się dowiedzieć, gdzie nauczyłem się pisać na maszynie. Moja odpowiedź, że we własnym domu, przyjmowana była z niedowierzaniem. W końcu kto trzyma w domu maszynę do pisania? A już najgorsze, że nie można tego sprawdzić — pan major był niepocieszony, gdy dowiedział się, że po moim domu nie pozostał nawet ślad. W rezultacie całej tej afery uzyskałem oficjalne zezwolenie na pisanie na kancelaryjnej maszynie. Nie tylko konspektów, ale także artykułów do prasy wojskowej lub technicznej, byle nie naruszały tajemnicy wojskowej! Do dziś nie wiem, czy był to odruch rozsądku, czy też chytry pomysł informacji (wywiadu i kontrwywiadu): „zobaczymy w ten sposób, co i po co on pisze, może go na czymś złapiemy”, czy też może chodziło o poprawienie statystyki publikowanych przez kadrę szkoły materiałów. W dni powszednie byłem tak bardzo zajęty sprawami służbowymi i drobnymi domowymi, z którymi nie bardzo umiałem sobie radzić, że po bardzo skromnej kolacji w kasynie przychodziłem wieczorem do domu kompletnie wykończony i natychmiast kładłem się spać. W sobotnie popołudnia i niedziele nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Nie miałem ochoty na nawiązywanie kontaktów towarzyskich, w domu nie miałem nawet radia, w bibliotece w szkole nie było książek, które miałbym ochotę przeczytać. „Do miasta” nie było po co chodzić, do kasyna wstępowałem tylko na obiady i kolacje. Nie było tam rozrywek, które by mnie interesowały. Pewnego niedzielnego ranka ubrałem się w mój nowy wyjściowy mundur i pojechałem koleją do Poznania. Nie pamiętam już, czy umó
wiłem się z siostrą żony, która pracowała tam wtedy jako nauczycielka w szkole, czy też chciałem po prostu choć na kilka godzin uciec z Piły. W Poznaniu gdzieś w śródmieściu wszedłem do dość eleganckiej kawiarni, w której było niewiele osób. Usiadłem przy wolnym stoliku. Przy sąsiednich siedzieli z jednej strony starsi państwo, z drugiej kilka młodych osób zajętych wesołą rozmową. Jedni i drudzy ostentacyjnie przenieśli się do dalszych stolików — nie mieli ochoty siedzieć obok oficera. Rozumiałem ich, ale nie mogę powiedzieć, żeby było mi przyjemnie. Trudno było przecież tłumaczyć każdemu nieznajomemu, w jaki sposób stałem się oficerem ludowego wojska. Wkrótce przyjechała do Piły moja żona. Wreszcie zaczęliśmy mieć w miarę normalny dom. Skończyło się stołowanie w kasynie i gotowanie wody na herbatę na maszynce elektrycznej. Zaczęły się natomiast kłopoty finansowe. Moja pensja oficerska była niemal o połowę mniejsza od tej, którą otrzymywałem w cywilu, a ponadto nie miałem tu żadnych możliwości dodatkowego zarobkowania. Postanowiliśmy więc, że również żona pójdzie do pracy. Z jej znalezieniem nie było wówczas w Pile większych problemów. Świadectwo maturalne i umiejętność pisania na maszynie to były na tym terenie bardzo wysokie kwalifikacje, zaś niewłaściwe pochodzenie społeczne wyrównywało na mniej eksponowanych stanowiskach małżeństwo z oficerem. Żona znalazła więc pracę bez trudu (nie pamiętam już nazwy instytucji), ale gdy wydało się, że jest w piątym miesiącu ciąży (choć zupełnie nie było tego po niej widać), nie doszło do sfinalizowania angażu. Szkoda, bo pieniędzy brakowało nam coraz bardziej, a potrzeby mieliśmy ogromne: w domu nie było żadnych mebli i sprzętów domowych, brakowało pościeli, naczyń, ubrań, bielizny i butów dla żony (ja miałem mundury) — dosłownie wszystkiego. Pensja z trudem wystarczała na niezbędne codzienne wydatki, więc wciąż musieliśmy liczyć się z naprawdę każdym groszem. Zajęcia w szkole zaczynały się o godzinie ósmej. Przedtem trzeba było jednak być na treningu strzeleckim. Polegał on na celowaniu
przez piętnaście minut do tarczy i pociąganiu za spust niezaładowanego pistoletu. Moim zdaniem taki trening pomagał w utrwalaniu złych nawyków, gdyż nie pozwalał na sprawdzenie prawidłowości postępowania. Myślę jednak, że jego podstawowym celem było zmuszenie kadry do przychodzenia wcześniej niż na ostatnią chwilę. Cel może i słuszny, tylko szkoda, że tak bezsensownie realizowany. Moje stosunki z kolegami wykładowcami układały się zupełnie dobrze. Początkowo większość obawiała się mnie, gdyż zdawała sobie sprawę z braków swego wykształcenia, zarówno ogólnego, jak i technicznego. Nie dawałem im jednak odczuć mojej wyższości w tej materii i po początkowym „obwąchiwaniu” nasze relacje ułożyły się zupełnie prawidłowo. Pamiętam pierwszą próbę zagięcia mnie i udowodnienia, że koledzy wykładowcy, choć bez studiów i dyplomów, jednak wiedzą więcej ode mnie. Jeden z nich zapytał mnie przy świadkach: — Iloma śrubami przykręcona jest głowica w silniku samochodu ZiS 150? — Nie wiem — odpowiedziałem. — No to czego was nauczyli na tej politechnice? Tu każdy słuchacz wie że... — i tu podał liczbę. — A czy wiecie, dlaczego właśnie tyloma, a nie jedną więcej lub mniej? — zapytałem. Popatrzyli na mnie ze zdumieniem. Uważali, że udowodnili moją niekompetencję, a tu facet zamiast przyznać się do porażki stawia pytania, które nigdy im nie przyszły do głowy. Wygłosiłem więc krótki wykład w bardzo popularnej formie, wykazując, od jak wielu czynników zależy nie tylko ilość tych nieszczęsnych śrub, ale także ich średnica, rozmieszczenie, a nawet rodzaj gwintu. Udało mi się zrobić to w takiej formie, że nikt nie poczuł się dotknięty. Nigdy więcej już nie spotkałem się z podobnymi próbami udowodnienia mi braków w wykształceniu. Coraz częściej natomiast zdarzało się, że któryś z kolegów prosił mnie o wyjaśnienie jakiegoś problemu technicznego.
Wróżbita Najgorsze były obowiązkowe zajęcia szkoleniowe dla kadry. Trudno było na nich wysiedzieć, słuchając nauk zaczerpniętych z klasyków marksizmu lub regulaminów wojskowych. Znalazłem sobie jednak sposób, który pozwalał mi, choć w części, dyskretnie odciąć się od ględzenia wykładowcy. Na ścianach wszystkich sal wykładowych wisiały, wykonane z papieroplastyki, różne mądre sentencje polityczne. Obojętne, w którą stronę skierowało się wzrok, wszędzie napotykało się cytaty z Marksa, Lenina, Stalina lub na przykład Bieruta czy Rokossowskiego. Wymyślałem więc różne sposoby wróżenia z tych tekstów, czy urodzi mi się syn, czy córka. Metoda ulegała ciągłym modyfikacjom i sam proces stawał się coraz bardziej złożony. Pozwalało mi to nieraz przesiedzieć czterdzieści pięć minut zajęć politycznych lub prasówki (czyli omawiania głębokich myśli o pokojowym działaniu zsrr i okropnych imperialistach z usa zaczerpniętych z aktualnego numeru „Żołnierza Wolności”) w zupełnej nieświadomości tego, co działo się wokół mnie. Wynik wróżenia był przy tym nieistotny. Cytatów na ścianach było wiele, metod wróżenia wymyśliłem też sporo, więc zgodnie z zasadami rachunku prawdopodobieństwa ostateczny wynik był mało odkrywczy: albo syn, albo córka. Jednak sama czynność wróżenia i wymyślania coraz to nowych metod pozwalała mi na całkowite wyłączenie się, przy zachowaniu jednocześnie miny skupionego, uważnego słuchacza. Większość kadry to byli ludzie ze wsi lub małych miasteczek, powołani do wojska w końcowej fazie wojny lub tuż po wojnie na zachodnich terenach Polski. Przeważająca ich część nie brała udziału w walkach na froncie. Wszyscy (z wyjątkiem młodych dowódców plutonów, wśród których byli członkowie organizacji młodzieżowych) byli członkami pzpr. Było też kilku repatriantów z Francji (przedwojennych emigrantów lub ich synów), bojowych komunistów. Wszyscy
zajmowali jakieś stanowiska w sztabie, a myślę, że również w informacji. Mieli zwyczaj rozmawiania między sobą po francusku. Mówili dość płynnie, ale z kiepskim akcentem. W szkole trochę podkpiwano sobie z tych rozmów, ale oni się tym nie przejmowali — myślę, że język ten traktowali jako swego rodzaju szyfr, który izolował ich od „maluczkich”. Pewnego dnia dwóch z nich dłuższy czas rozmawiało przy mnie po francusku. Przygotowywałem konspekt na zajęcia i udawałem, że nie interesuje mnie to zupełnie, ale oczywiście słuchałem, bo stali tuż obok mnie. Mówili o rzeczach banalnych, zwykłych sprawach dnia codziennego. Jeden z nich pracował w kadrach i musiał znać moją ankietę personalną, gdzie wyraźnie napisano, że znam biegle ten język. W pewnej chwili, w pół zdania, przeszli na język polski. Nie wiem czy kadrowiec przypomniał sobie nagle moją ankietę, czy też było to działanie celowe, aby zaobserwować moją reakcję. Nie wiem też, czy doszli do wniosku, że znam francuski znacznie gorzej niż to podałem w ankiecie, czy też że bardzo dobrze się maskuję. Sytuacja finansowa moich kolegów była na ogół dobra, mimo że ich pensje były nie wiele większe od mojej, gdyż w większości przypadków różniły się tylko o niewielki dodatek z tytułu wysługi lat. Niemal wszyscy mieli jednak zaplecze wiejskie: dostawali od rodzin paczki z żywnością, na którą ja wydawałem moje pobory niemal w całości. Rewanżowali się rodzinie zakupami w wojskowym sklepie, który trudno było uznać za dobrze zaopatrzony, ale było w nim jednak wiele rzeczy zupełnie niedostępnych w sklepach wiejskich i trudno dostępnych w miastach. Wielu dorabiało też zupełnie nieźle na polowaniach. Zapewniali w ten sposób mięso dla domowników, a nadwyżki sprzedawali. Na początku sierpnia wziąłem należny mi miesięczny urlop i pojechaliśmy z żoną do Warszawy, gdzie zamieszkaliśmy u teściów na Saskiej Kępie. Ojca znalazłem w dość dobrej formie. Wciąż jeszcze
usiłował pracować i choć z wielkim trudem, zarabiał jednak na swe bardzo skromne utrzymanie. Dwudziestego pierwszego sierpnia 1951 roku urodził się nasz syn Marek. Gdyby stało się to o kilka godzin wcześniej, jego urodziny przypadłyby na rocznicę naszego ślubu. Urodził się w klinice położniczej na Placu Starynkiewicza. Nikt mnie nie poinformował, że mogliśmy skorzystać ze szpitala wojskowego, w którym warunki były dużo lepsze niż w szpitalu miejskim (opieka lekarska była chyba porównywalna). Po porodzie żona przez tydzień miała bardzo wysoką temperaturę i napędziła mi nie mało strachu, ale na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Nie bardzo dochodziło jeszcze do mnie, że mam syna, a z nim nowe obowiązki. Dotychczasowych mi nie brakowało. Żona wróciła do rodziców na Saską Kępę, a ja w kilka dni później do Piły. Kończył się mój urlop, zaczynał się nowy rok szkolenia podchorążych, a jednocześnie chyba najtrudniejszy okres mego życia.
Fot. 11. Autor na urlopie. Pierwsze lata po ślubie.
Oficer zawodowy Wracałem do Piły w okropnym nastroju. Znów musiałem pozostawić żonę w Warszawie i nie wiadomo było, na jak długo. Byłem zmęczony niepokojem o nią, pobytem w potwornie zatłoczonym mieszkaniu teściów i zupełnym brakiem pieniędzy. Wiedziałem, że wracam do ciężkich i zupełnie nieinteresujących mnie obowiązków. Wracałem do ludzi, dla których byłem „klasowo obcy” nie tylko z powodów politycznych, ale i braku wspólnych tematów do rozmowy wychodzących poza kłopoty dnia codziennego i sprawy służbowe. W Pile wpadłem od razu w wir codzienności szkoły oficerskiej. Odprawy, szkolenia, pisanie konspektów, wykłady, służba oficera dyżurnego szkoły i garnizonu, treningi strzeleckie i sportowe. Ciągłe zmęczenie i marzenie o chwili wolnego czasu dla siebie. Jednak gdy czasu tego było więcej niż potrzebowałem do odespania zaległości (co zdarzało się jednak rzadko), to nie bardzo było co z nim robić. Stołowałem się wyłącznie w kasynie, w którym jedzenie nie było nadzwyczajne, ale od biedy można było wytrzymać. Nie musiałem dzięki temu kupować żywności, co nie było wcale sprawą prostą, a także pichcić na maszynce elektrycznej lub rozpalać ognia pod kuchnią. Po opłaceniu mieszkania, elektryczności i posiłków zostawała mi suma, z którą nie wiadomo było co zrobić. Nie wystarczała na oddanie pieniędzy teściom, którzy ledwo wiązali koniec z końcem, a utrzymywali moją żonę i syna, ani na przekazanie jej choć paru złotych na drobne wydatki A musiałem także pomagać Ojcu i sam również nie mogłem zostać bez grosza. Sytuacja finansowa była zupełnie tragiczna. Nie podejmuję się opisać w kolejności chronologicznej moich perypetii w oss w Pile, będą to tylko obrazki, które najsilniej utkwiły mi w pamięci. Większość młodszych oficerów starała się (z niewielkim na ogół skutkiem) unikać służby oficera dyżurnego szkoły lub garnizonu,
gdyż była ona dość męcząca i stresująca. Odpowiadało się praktycznie za wszystko, co działo się w szkole lub garnizonie, do tego nigdy nie mogłem zapamiętać wszystkich komend i czynności oficjalnych, co stwarzało mi dodatkowe kłopoty. Po kilku tygodniach zacząłem, ku zdumieniu kolegów, chętnie zastępować ich w pełnieniu tych służb. Patrzyli na mnie z niedowierzaniem, a przyczyna była dziecinnie prosta. Oficer dyżurny szkoły miał obowiązek skontrolowania wszystkich posiłków żołnierskich. Jadłem więc śniadanie, obiad i kolację w stołówce, a w kasynie zwracano mi pieniądze za niewykorzystane posiłki. Były to śmiesznie małe sumy, ale w mojej sytuacji i tak nie do pogardzenia. Oficer dyżurny garnizonu nie miał obowiązku „kontroli” kuchni, ale mógł z niej korzystać, gdy wymagały tego jego obowiązki, to znaczy nie mógł, z powodów związanych z pełnieniem służby, iść do kasyna w porze wydawania tam posiłków. Większość oficerów dyżurnych garnizonu stołowała się zatem w kuchni żołnierskiej.
Interwencja na dworcu Którejś nocy, gdy pełniłem służbę oficera dyżurnego garnizonu, otrzymałem meldunek, że na bocznicy stacji kolejowej w Pile stoi transport wojskowy i pijani żołnierze z tego transportu awanturują się. W Pile znajduje się duży i bardzo rozbudowany węzeł kolejowy. Tory postojowe stacji towarowej zajmują ogromny teren. W roku 1951 przejeżdżały przez Piłę liczne wojskowe transporty radzieckie, a zdarzały się także polskie jadące do centrum kraju w celu demobilizacji. Prawie zawsze dochodziło do jakichś awantur i oficer dyżurny garnizonu nie mógł narzekać na brak zajęcia. Wziąłem ze sobą kilku ludzi z patrolu garnizonowego i pojechaliśmy na stację. Dyżurny stacji złożył formalną skargę, że pijani polscy żołnierze wywołali burdę i pobili strażników kolejowych. Fe
ralny transport stał na torach odległych od budynku stacyjnego co najmniej z pięćset metrów i nie dało się tam podjechać samochodem, lecz trzeba było iść na piechotę przez nieoświetlone tory. Wreszcie zobaczyliśmy kilkadziesiąt wagonów towarowych załadowanych samochodami ciężarowymi. Wdrapałem się na pierwszy z nich i zajrzałem do kabiny stojącego na nim samochodu ciężarowego. Spał w niej żołnierz (kierowca, konwojent?) tak pijany, że nie udało mi się go obudzić. Wspiąłem się na sąsiedni wagon i jeszcze kolejny i wszędzie sytuacja była identyczna. Poszedłem więc wraz z moimi żołnierzami wzdłuż pociągu, szukając dowódcy transportu. Po minięciu około trzydziestu wagonów załadowanych samochodami i różnego rodzaju sprzętem doszliśmy do jasno oświetlonego wagonu osobowego starego typu. Znalazłem tam komendanta transportu w stopniu kapitana oraz kilku młodszych oficerów i podoficerów. Byli na rauszu, ale zachowywali się poprawnie i można było się z nimi porozumieć. Zapytałem dowódcę, czy wie, że w przewożonych samochodach znajdują się pijani do nieprzytomności żołnierze i że naczelnik stacji skarży się, iż jego ludzie awanturują się i pobili straż kolejową. — Obywatelu poruczniku, to musi być jakieś nieporozumienie, to musieli być ludzie z innego transportu. U mnie zawsze jest idealny porządek. Ja mam frontowych, doświadczonych żołnierzy, nie są to aniołki, ale znają umiar. Gotów jestem iść razem z wami i wykazać, że u mnie nie ma ani jednego pijanego. Poszliśmy. Nie trudno było zapamiętać wagony z pijanymi konwojentami — trzy ostatnie w składzie. Wdrapaliśmy się teraz na pierwszy z nich, zajrzeliśmy do szoferki, a tam zameldował się nam żołnierz. W sąsiednim wagonie nie było nikogo. W kolejnym konwojent zatrzymał nas okrzykiem „Stój! Kto idzie?!”. Kierownik transportu protekcjonalnym tonem powiedział do mnie: — Musieliście poruczniku pomylić transporty. Stoimy na dużej stacji, ruch tu ogromny, ciemno, nietrudno o pomyłkę. Proszę do
mnie do wagonu na chwilę odpoczynku i może mały kieliszek na rozgrzewkę. Nic nie odpowiedziałem. Poszliśmy w kierunku wagonu osobowego. Wewnątrz kapitan wyciągnął butelkę, ktoś szykował szklanki (wówczas wypicie w takiej sytuacji „kielicha” nie było poważnym naruszeniem regulaminu). — Panie kapitanie, przerwałem mu, chętnie wypiję, ale wpierw muszę do końca wypełnić moje obowiązki. Jaki jest stan ludzi w tym transporcie? Bez wahania podał mi liczbę, chyba około pięćdziesięciu. — No to proszę zrobić zbiórkę. — Sierżancie, za trzy minuty wszyscy mają się tu zebrać przed wagonem, zostawić tylko dwóch ludzi na posterunku na końcu pociągu — wydał od razu polecenie. Nie mierzyłem czasu, ale wkrótce przed wagonem stało w dwuszeregu dokładnie tylu ludzi, ilu liczył transport, minus dwóch pozostawionych na posterunku. Wszystko się zgadzało. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że podał mi mniejszy stan ludzi od rzeczywistego i zdołali usunąć wszystkich nienadających się do pokazania oficerowi dyżurnemu. Organizacja była imponująca. Tak mogła zachować się tylko grupa dobrze zgranych, frontowych żołnierzy. Przyjąłem wyjaśnienie za dobrą monetę. Przeprosiłem komendanta transportu za nieporozumienie, wypiliśmy po „kielichu” dobrego samogonu, pożegnałem się i wyszedłem z wagonu. Kapitan wyszedł za mną. — Odprowadzę was, a przy okazji skontroluję jeszcze raz cały transport. Szliśmy przez chwilę w milczeniu. Wreszcie, z pewnym wahaniem, powiedział: — Pierwszy raz oficer dyżurny garnizonu zwrócił się do mnie „panie kapitanie”, a nie „obywatelu kapitanie”, a do tego jeszcze mnie przeprosił. I to przy ludziach.
— Należało się to panu za wzorowe wybrnięcie z tej sytuacji i za tak zgranych podwładnych. — Nie wygląda pan na to, ale chyba także był pan na froncie? — Byłem. — Można wiedzieć gdzie? — W Warszawie, w powstaniu. — Cieszę się, że na pana trafiłem, może się jeszcze kiedyś spotkamy? Zasalutował, uścisnął mi rękę tak, że o mało nie jęknąłem i poszedł wzdłuż wagonów transportu. Po kilku krokach odwrócił się do mnie i powiedział. — Tak naprawdę to mam o dwudziestu ludzi więcej. — Tak właśnie myślałem. Czołem panie kapitanie. — Czołem panie poruczniku; życzę powodzenia.
Jak zostałem autorem tekstów technicznych Pełniłem służbę oficera dyżurnego szkoły. Siedziałem w nocy w pokoju służbowym i czyniłem nadludzkie wysiłki, żeby nie zasnąć. Na stole leżał przede mną skoroszyt z rozkazami dziennymi szkoły. Trudno było uznać je za pasjonującą lekturę, zacząłem je jednak czytać, żeby nie usnąć. Nagle natrafiłem na fragment, który mnie zainteresował. Przeczytałem raz i drugi, przetarłem oczy i jeszcze raz. Sens jego był następujący: Przypominano oficerom i podoficerom zawodowym, że obowiązuje ich zakaz podejmowania jakichkolwiek prac zarobkowych. Jedynie lekarze (i chyba prawnicy) mogli sobie dorabiać po uzyskaniu specjalnego zezwolenia. Jednocześnie informowano, że wolno publikować w prasie różnego rodzaju oraz wydawać książki naukowe, zawodowe i beletrystyczne, jeżeli ich treść nie narusza tajemnicy wojskowej lub służbowej.
„Teraz wszystko jest jasne” — myślałem. „Wolno pisać, więc będę pisał. Nie wiem jeszcze co i gdzie będę to publikować, ale będę, bo jest to jedyny dostępny mi sposób zarobienia dodatkowych pieniędzy. Mam już jedną publikację techniczną, którą napisałem jeszcze jako student. Profesor Minchejmer chwalił mnie za logiczne i zwięzłe sprawozdania oraz poprawny ich styl. Więc będę pisać”. Przy najbliższej okazji poszedłem do biblioteki i wziąłem po kilka ostatnich numerów dostępnych tam rosyjskich czasopism technicznych. Znalazłem w nich jakieś nowinki i wysmażyłem na tej podstawie artykuł do Wojskowego Przeglądu Samochodowego. Złożyłem go memu bezpośredniemu przełożonemu do zaakceptowania. Po kilku dniach zostałem niespodziewanie wezwany do komendanta szkoły. Okazało się, że byłem pierwszym autorem artykułu do czasopisma technicznego wśród kadry szkoły. Byli w niej „zawodowi” pisarze panegiryków do prasy wojskowej i politycznej o działalności szkoły i sukcesach jej kadry oraz szkolonych podchorążych, ale do prasy technicznej nikt jeszcze nie próbował pisać. Otrzymałem błogosławieństwo dla dalszej działalności pisarskiej i zezwolenie na korzystanie po godzinach pracy ze sztabowej maszyny do pisania. Na comiesięcznej odprawie oficerskiej, ku memu zdumieniu, otrzymałem oficjalną pochwałę. Artykuł został przyjęty do druku i ukazał się, jak na miesięcznik, bardzo szybko, bo już po trzech miesiącach. Nie pamiętam, ile wynosiło honorarium autorskie, ale było dość wysokie. Przynajmniej w stosunku do mojej pensji oficerskiej. Liczyło się w moim budżecie.
Drobna pomoc Pewnego dnia jeden z kolegów poprosił, abym wpadł do niego do domu po południu i pomógł mu w przygotowaniu konspektu na jakiś temat techniczny. Zdziwiłem się nieco, bo był to jeden z najlepszych
wykładowców, ale poszedłem do niego. Napisaliśmy wspólnie konspekt. Żona jego przygotowała skromny podwieczorek. Porozmawialiśmy razem chwilę o naszych codziennych sprawach i kłopotach, po czym poprosił mnie o wyjaśnienie pewnego interesującego go problemu technicznego, wykraczającego poza program szkolenia. Zrobiłem cały wykład na ten temat, po czym pojawiły się nowe pytania, dodatkowe wyjaśnienia, rozwinęła się dłuższa dyskusja. Przerwała ją jego żona prosząc nas na kolację. Byłem zaskoczony, tłumaczyłem, że mam kolację w kasynie, ale zostałem niemal siłą zatrzymany. Po kilku dniach podobne zaproszenie dostałem od innego kolegi, potem jeszcze innego. Przebieg był za każdym razem jednakowy. Wspólne przygotowywanie konspektu, dłuższa dyskusja na tematy techniczne i... kolacja. Doszedłem wkrótce do tego, że koledzy wykładowcy zorientowali się w mojej sytuacji finansowej, zauważyli, że zdarzało mi się rezygnować z posiłków w kasynie, aby oszczędzić parę groszy i opracowali „grafik wspólnego przygotowywania konspektów”, które zawsze kończyło się kolacją. Byłem zażenowany, ale jednocześnie podziwiałem ich koleżeński stosunek do mnie i delikatność, z jaką całą tę sprawę zorganizowali i przeprowadzili. Podzieliłem się swoim odkryciem z porucznikiem Pagórskim, z którym byłem zaprzyjaźniony. Wiedział o całej sprawie, delikatnie poinformował wszystkich zainteresowanych, że dowiedziałem się o grafiku. Od tej pory byłem zapraszany na kolację lub niedzielny obiad zupełnie niezależnie od tego, że czasami któryś z kolegów prosił mnie o pomoc w sprawach technicznych. Wszyscy moi koledzy pochodzili z bardzo prostych rodzin, rodzice niektórych z nich byli analfabetami. Skąd u nich tego rodzaju inicjatywa i taka delikatność w jej wcielaniu w życie? Nigdy nie dowiedziałem się, kto był inicjatorem całej tej akcji. W dowództwie szkoły znane były moje kłopoty rodzinne. Wiedziano o moim ciężko chorym ojcu inwalidzie i o żonie z dzieckiem
mieszkającej na drugim końcu Warszawy, która się nim opiekowała. Starałem się przynajmniej raz w miesiącu dojeżdżać na niedzielę do stolicy. Oznaczało to dwie kolejne noce w pociągu (sobota była w tym czasie normalnym dniem pracy), a także poważny wydatek finansowy na bilety kolejowe. Pewnego dnia wezwano mnie do sztabu i zaproponowano dostarczenie w sobotę poczty do departamentu służby samochodowej w Warszawie. Mogłem wyjechać w piątek w nocy i być dwa dni w stolicy. Zgodziłem się z radością. Od tej pory miałem zapewniony jeden tego rodzaju wyjazd służbowy w miesiącu, a czasami nawet dwa. Nie były one dla moich kolegów specjalną atrakcją (dwie noce w pociągu) i zazwyczaj za każdym razem z pocztą jeździł kto inny. Teraz zostałem etatowym „poczmistrzem”. Dla machiny biurokratycznej była to drobna sprawa, komuś jednak chciało się nad nią zastanowić, podjąć decyzję i naruszyć ustalony od dawna porządek, żeby ulżyć mi w trudnej sytuacji rodzinnej.
Przyzwyczajam się? Było to jesienią 1951 roku. Wróciłem do domu po obiedzie w kasynie bardzo zmęczony. Miałem przez ostatnie kilka tygodni bardzo dużo pracy, a wiadomości z Warszawy były coraz bardziej denerwujące. Wyjątkowo miałem tego dnia wolne popołudnie i postanowiłem wykorzystać je na odespanie zaległości. Zdjąłem mundur i buty, położyłem się w spodniach na łóżku i natychmiast usnąłem. Obudziłem się wyspany, na dworze było ciemno. „Cholera, przespałem całą noc w ubraniu” — pomyślałem. Spojrzałem na zegarek i przeraziłem się: „Zaspałem, chyba już nie zdążę na śniadanie do kasyna!”. Ubrałem się błyskawicznie, nie ogoliłem się (co mi się nigdy nie zdarzało), umyłem czubek nosa i wyleciałem z domu jak z procy. Trochę dziwiło mnie, że nie spotykam po drodze nikogo z kolegów —
sądziłem, że wyszli wcześniej. Postanowiłem wpaść jednak do kasyna: śniadania nie zdążyłbym już zjeść, ale przynajmniej zabrałbym ze sobą chleb i wędlinę lub ser. Wbiegłem do środka. Było tam pustawo i panował senny nastrój. Dopiero po dobrej chwili zrozumiałem, że była nie siódma rano, jak byłem przekonany, lecz siódma wieczorem i mam przed sobą kolację i jeszcze całą noc do spania! Opowiedziałem ze śmiechem tę historię spotkanemu koledze. Nie zdziwił się. — Każdemu z nas zdarzyło się coś takiego przynajmniej raz. Znamy to. Jest to oznaka przepracowania i zmęczenia. Postaraj się odpocząć. Rada była dobra, tylko bardzo trudna do zastosowania w praktyce. Przez kilka dni usiłowałem się oszczędzać, ale w praktyce sprowadzało się to do nieco wcześniejszego chodzenia spać. Po kilku dniach wydawało mi się, że przyszedłem nieco do siebie. A może po prostu przyzwyczaiłem się do warunków pracy i służby w szkole oraz życia w Pile.
Kapitalistyczna literatura techniczna Podczas wizyt w Warszawie wpadałem zawsze do biblioteki Naczelnej Organizacji Technicznej przy ulicy Czackiego. Była nieźle zaopatrzona w zachodnie czasopisma techniczne. Korzystałem z nich jeszcze jako student i od dawna znałem starszą panią, która była tam bibliotekarką. W zasadzie nie wypożyczała czasopism na zewnątrz, ale z samochodowych prawie nikt prócz mnie w tym czasie nie korzystał, więc po kumotersku pozwalała mi wynosić interesujące mnie tytuły na kilka dni. Z pewnym wahaniem zgodziła się teraz na moją prośbę wypożyczania aż na miesiąc (do następnego przyjazdu) najnowszych egzemplarzy jednego miesięcznika francuskiego („Journal de la sia”)
i dwóch niemieckich (mtz i atz). Wywiązałem się z terminowego zwrotu i później już bez przeszkód otrzymywałem co miesiąc kolejne egzemplarze czasopism. Pozwalały mi one śledzić na bieżąco, co dzieje się w mojej specjalności i zapewniały trening we francuskim i niemieckim. Nie przynosiłem tych pism do szkoły, aby uniknąć pytań ciekawskich kolegów, na które nie miałem ochoty odpowiadać. Czytałem je z reguły w nielicznych wolnych chwilach w domu. Było to chyba na wiosnę 1952 roku. Z jakiegoś powodu przez kilka dni nie było wykładów, dzięki czemu mieliśmy kilka ulgowych dni i w szkole zapanował niemal urlopowy nastrój. Wbrew przyjętej zasadzie wziąłem tego dnia wypożyczone zachodnie czasopisma do szkoły. Miałem własny pokój, nie było zwyczaju wpadania na pogawędkę, zresztą koledzy wiedzieli, że każdą wolną chwilę wykorzystuję na przygotowywanie artykułów i starali się mi w tym nie przeszkadzać. Siedziałem więc w swym pokoju i czytałem przyniesione czasopisma, gdy zadzwonił telefon. Mój przełożony prosił, abym wpadł do niego na chwilę w jakiejś drobnej sprawie. Nie schowałem czasopism do szuflady i wybiegłem z pokoju. Gdy po chwili wróciłem, przy moim biurku stał jeden z wykładowców i z zainteresowaniem (czemu się nie dziwiłem) przeglądał pozostawione czasopisma. Wymieniliśmy uwagi na temat ich zawartości, przetłumaczyłem podpisy pod rysunkami, które go zainteresowały i wyszedł. W kilkanaście minut później odezwał się telefon. Dzwonił oficer informacji i prosił, abym natychmiast do niego przyszedł. Oczywiście wiedziałem już, o co chodziło. Mój kolega, zresztą jeden z uczestników „akcji kolacyjnej”, nie omieszkał zawiadomić kogo trzeba o podejrzanych materiałach, które zastał na moim biurku. Wziąłem je więc do teczki i poszedłem na rozmowę. Odbywała się w atmosferze super grzecznej, ale w stylu dobrze mi już znanym z wcześniejszych kontaktów ze służbami bezpieczeństwa.
— Skąd macie te pisma? A do czego są wam potrzebne? A dlaczego nie korzystacie z czasopism radzieckich? Skąd znacie język niemiecki i francuski? — jak gdyby nie czytał mojej ankiety personalnej. Zanotował wszystkie moje odpowiedzi. Najbardziej zaskoczyła go informacja, że prenumeruję (okazało się, że jako jedyny w tym czasie w szkole) radziecką „Avtomobilną Promyszlennost’”. Grzecznie mi podziękował i wyszedłem ze „spowiedzi”. Już na drugi dzień zorientowałem się, że atmosfera wokół mnie zrobiła się gęsta. Po mniej więcej tygodniu informacyjny wezwał mnie ponownie. — Sprawdziliśmy podane przez was informacje. Zgadzają się. Nie mamy nic przeciw temu, że czytacie prasę fachową i interesujecie się, co dzieje się w państwach kapitalistycznych. Nie wykorzystujecie tego w celach propagandowych, więc wszystko jest w porządku, a nawet możecie być dla nas pożyteczni. Jesteście jeszcze bardzo krótko w wojsku. Być może wrócimy jeszcze do tej rozmowy. Ledwo wróciłem do mego pokoju, zadzwonił telefon. Kierownik cyklu technicznego przekazał mi prośbę (?) komendanta szkoły o zorganizowanie prasówek, na których przedstawiałbym raz w miesiącu wybranej (!) kadrze najświeższe nowinki z zachodniej prasy technicznej. Zgodziłem się bez wahania. Jeszcze tego samego dnia atmosfera wokół mnie zmieniła się nie do poznania. Kolega, którego zastałem przy przeglądaniu czasopism na moim biurku, przyszedł nie z przeprosinami czy też aby się wytłumaczyć, lecz żeby mi powiedzieć, jak bardzo się cieszy, że wszystko jest w porządku, on przecież spełnił tylko swój podstawowy obowiązek. W tydzień później pojechałem do Warszawy. Wpadłem jak zawsze do not-u, do biblioteki. Moja znajoma bibliotekarka powitała mnie okrzykiem: — Panie Macieju co się z panem działo?! Przychodzili tu z ub i przez dwa dni pytali się o pana. Sprawdzali jakie czasopisma, od kiedy i na jak długo pan pożyczał. Wypytywali skąd pana znam, czy
pan się tu z kimś spotykał i zadawali jeszcze wiele innych pytań, ale już nie pamiętam, byłam strasznie zdenerwowana. Po kilku dniach przyszedł jeden z nich i powiedział, że mogę panu pożyczać czasopisma, nie mają nic przeciwko temu. Ale ile się o pana martwiłam, tego już mi nikt nie odbierze. O co im chodziło?
Pewnego dnia zniknął dyrektor nauk (czyli zastępca komendanta do spraw szkolenia) pułkownik Kita, przedwojenny oficer — niestety nie pamiętam jego imienia. Zniknął i przestano o nim w ogóle mówić. W wiele lat później dowiedziałem się, że w ramach wielkiej czystki został skazany na karę śmierci i wyrok wykonano. Później został zrehabilitowany. Nie wiele mogę o nim powiedzieć. Tylko raz miałem z nim do czynienia i to stosunkowo krótko przed jego zniknięciem. Wydał mi się jakiś zamyślony, nie bardzo słuchał, co do niego mówiłem. Dziś wiem, dlaczego. Atmosfera wokół niego musiała gęstnieć już od pewnego czasu.
Pożary Dookoła Piły były piękne, duże lasy. Nie sprzyjało im sąsiedztwo licznych jednostek wojskowych oraz poligonów, zarówno polskich, jak i radzieckich. Często wybuchały w nich pożary, niekiedy dość groźne. Wtedy na pomoc straży ogniowej zjawiało się wojsko, także podchorążowie z naszej szkoły. Nie miałem okazji brać udziału w gaszeniu pożaru lasu, a jedynego razu, gdy znalazłem się w grupie jadącej na pomoc strażakom, przyjechaliśmy już po ugaszeniu ognia. Szkołę zaalarmowano na wyrost, bowiem pożar stłumiono w zarodku, do tego jeszcze lunął solidny deszcz.
Z wyprawy tej zapamiętałem historię nieszczęśliwego wypadku, który zdarzył się kilka lat wcześniej. Opowiedział mi o nim jeden ze starszych podoficerów podczas jazdy powrotnej do Piły. Podchorążowie jechali, tak jak my teraz, na otwartych samochodach ciężarowych do pomocy straży ogniowej przy gaszeniu poważnego pożaru lasu. Samochody jechały wolno leśną drogą, nie było widać dymu i trudno było zorientować się, w którą przecinkę należy skręcić, żeby dojechać do strefy ognia. Oficer siedzący w szoferce krzyknął w pewnej chwili do kierowcy „w prawo”. Ten gwałtownie skręcił i zahaczył skrzynią o linkę odciągu słupa telegraficznego stojącego na skrzyżowaniu leśnych dróg. Napięta linka pękła... i odcięła głowę żołnierzowi siedzącemu na skrzyni samochodu. Wszystko to działo się przy prędkości jazdy dosłownie kilku kilometrów na godzinę. Historię tego wypadku muszą znać wszyscy podchorążowie i kierowcy szkoły. Pożary wciąż się zdarzają, a na leśnych drogach wciąż stoją słupy telegraficzne (a może telefoniczne) i niektóre z nich utrzymywane są przez odciągi ze stalowych linek.
Egzamin wstępny Byłem członkiem komisji egzaminacyjnej z matematyki i fizyki. Poziom zdających był bardzo różny, ale na ogół kiepski, choć trafiali się młodzi ludzie dobrze przygotowani i naprawdę inteligentni. Jeden ze zdających chłopaków wyciągnął kartkę z pytaniami z elementarnej fizyki. Nic nie umiał, a co gorsza nic nie rozumiał. Ostatnie pytanie brzmiało „Podaj definicję mocy”. Nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. Usiłowałem mu więc pomóc. — No, proszę powiedzieć, co to jest moc, przecież to proste pytanie.
Po dłuższym milczeniu zobaczyliśmy nagły błysk w oczach i usłyszeliśmy zdecydowaną odpowiedź: — Moc spirytusu dziewięćdziesiąt osiem procent, a wódki czterdzieści pięć procent. Wysoka komisja z trudem zachowała powagę, a delikwent po chwili dodał: — Przeważnie tak, ale są i słabsze, a bywają też mocniejsze.
Choroba i śmierć Ojca Od początku 1952 roku nadchodziły coraz bardziej niepokojące wiadomości od Ojca. Jego stan zdrowia pogarszał się niemal z dnia na dzień, przestał chodzić do pracy w lecznicy. Początkowo tłumaczył to silnymi mrozami, które zawsze źle znosił, a do tego jeszcze nie miał odpowiedniego ubrania i butów. Bardzo się martwił i denerwował, że nie może zarabiać na swe utrzymanie. Zawsze był szalenie dokładny we wszystkich sprawach finansowych, nie znosił żadnych długów, nawet najdrobniejszych, których spłacenie nie sprawiałoby najmniejszego kłopotu. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek kupował coś na raty, albo żeby brał pożyczkę na przykład z banku. Przejąłem od niego tę niechęć do długów i chyba dotąd tylko raz wziąłem pożyczkę z kasy samopomocy w Pile, gdy już w żaden sposób nie mogłem dać sobie rady. Raz też spłaciłem na raty jakieś inwestycje domowe (zresztą niewielkie). Niestety, okazało się, że to nie tylko pogoda uniemożliwiała Ojcu chodzenie do lecznicy. Nie miał już na to sił. Przestał zupełnie wychodzić z domu. Zorganizowany został cały system dostarczania Ojcu jedzenia oraz zapewniania mu towarzystwa choć przez godzinę lub półtorej w ciągu dnia. Odwiedzały go na zmianę moja żona i teściowa, Marynia i Magda, gosposia ciotki Rzewnickiej. Dla żony
było to szczególnie uciążliwe, gdyż w tym czasie wciąż jeszcze karmiła piersią Mareczka (miał wtedy pięć miesięcy). Podczas jednego z wyjazdów do Warszawy zastałem Ojca w bardzo złym stanie. Żona dotarła do profesora Mossakowskiego — młodszego kolegi Ojca — ordynatora w szpitalu praskim, który stwierdził, że u Ojca najprawdopodobniej wystąpił nowy przerzut nowotworu i konieczna jest kolejna, trzecia już operacja. Wobec złego ogólnego stanu Ojca: ciężkiej choroby serca i starczej gruźlicy, szanse na powrót do zdrowia były niewielkie, ale jedynie operacja dawała niewielkie nadzieje. Ojciec początkowo się na nią nie zgadzał, uważając, że nie ma to już żadnego sensu. Po kilku dniach niespodziewanie uległ. Podejrzewam, że miał już dość samotnej wegetacji i nie chciał być ciężarem dla swych bliskich. Był przekonany, że nie przetrzyma operacji. Podczas jednego z moich pobytów w Warszawie wraz z żoną zawieźliśmy Ojca do szpitala praskiego. Pamiętam, że jechaliśmy taksówką przez budowany właśnie Plac Konstytucji. Ojciec przyglądał się z uwagą murom wschodniej strony placu, podciągniętm już do czwartego lub piątego piętra. Pamiętam też jego uwagę: — Odbudowują miasto szybciej niż się spodziewałem, ale strasznie brzydko i to nie będzie już ta sama Warszawa. Zresztą już jej i tak nie zobaczę. Ojciec przeżył operację, której zresztą do końca nie przeprowadzono. Okazało się, że przerzuty nowotworu były tak rozległe, iż nie mogło być już mowy o ich usunięciu. Ojcu powiedziano, że wszystko udało się doskonale. Początkowo być może w to uwierzył, później nie miał już żadnych wątpliwości. Był zbyt doświadczonym lekarzem. Po krótkim okresie rekonwalescencji pobyt Ojca w szpitalu nie miał już żadnego uzasadnienia medycznego. Profesor Mossakowski znał dobrze naszą sytuację rodzinną i finansową, zgodził się więc zatrzymać Ojca w szpitalu tak długo, jak tylko to będzie możliwe, zapewniając mu w ten sposób minimum opieki oraz choć trochę odcią
żając moją karmiącą żonę od coraz bardziej absorbujących czynności pielęgniarskich. Ojciec był w tym szpitalu przez cztery i pół miesiąca. Ważne, że był wreszcie między ludźmi, w pierwszym okresie usiłował nawet być pomocny jako lekarz. Nie wiem, czy rzeczywiście potrzebowano jego pomocy, czy też było to zapotrzebowanie fikcyjne, zorganizowane po to, aby go czymś zająć. Nadal nie wiedziałem wówczas, że mogłem korzystać ze szpitala wojskowego, w którym Ojciec miałby na pewno lepsze warunki. W szpitalu praskim opieka lekarska była dobra, byli tam lekarze, którym nazwisko Ojca jeszcze wiele mówiło, ale warunki pobytu były bardzo kiepskie. Nie wiem jednak, czy w szpitalu wojskowym czułby się lepiej. Byłem u Ojca przy okazji każdej bytności w Warszawie. Będąc u niego w połowie lipca, wiedziałem, że stan jego był zły, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, że widzę go po raz ostatni. 1 sierpnia 1952 roku zaczynał się mój urlop, dwa czy trzy dni wcześniej przyjechała do mnie żona. Stan Ojca nieco się poprawił, a teściowa dosłownie zmusiła ją do wyjazdu do Piły pod pretekstem, że musi mi pomóc w porządkach domowych, a tak naprawdę chodziło o to, aby trochę odetchnęła inną atmosferą i odpoczęła. Drugiego sierpnia wcześnie rano dostałem telegram, że Ojciec nie żyje. Zmarł poprzedniego dnia — w rocznicę wybuchu Powstania. Tak się dziwnie składa, że piszę te słowa 17 marca 1995 roku, w dniu, w którym mam 72 lata i 2 miesiące — dokładnie tyle, ile miał Ojciec w dniu śmierci (31 maja 1880–1 sierpnia 1952). Błyskawicznie spakowaliśmy z żoną najpotrzebniejsze rzeczy i z trudem zdążyliśmy na dzienny pociąg do Warszawy. Wybiegliśmy z domu bez śniadania, na dworcu pociąg stał już na peronie, nie było nawet mowy o tym, żeby kupić cokolwiek w bufecie. Przez całą drogę, a z Piły do Warszawy jechało się wtedy ponad dwanaście godzin, nie mogliśmy na żadnej stacji kupić nic do jedzenia ani nawet do picia. Dzień był upalny, pociąg wlókł się (był to chyba pociąg osobo
wy), zatrzymywał się na wszystkich stacjach, a na węzłowych czekał na przyjazd innych pociągów. Dojechaliśmy do Warszawy wczesnym wieczorem, naprawdę ledwo żywi. Podróży tej nigdy nie zapomnę. Na szczęście sprawami pogrzebu zajęła się już siostra żony Bisia. Nie wiem, skąd pożyczyła pieniądze. Z pomocą naszej gosposi Maryni, która pamiętała o grobowcu dziadków Bernhardtów na Powązkach, zdążyła załatwić wstępne formalności. Ja miałem jeszcze niemal całą moją pensję, ale było to dużo za mało, aby pokryć wszystkie koszty związane z pogrzebem. Nie wiem, co bym zrobił bez pomocy Bisi. W dwa dni później odbył się pogrzeb Ojca. Pośpiech był wymuszony przez szpital, który nie miał chłodni, a lato było upalne. W pogrzebie uczestniczyło bardzo niewiele osób. Był okres urlopowy, wielu znajomych i krewnych (na przykład Świętochowscy) byli na urlopach. Nie było czasu (i pieniędzy) na nekrolog w gazecie, prywatne telefony były w tym czasie w Warszawie zupełną rzadkością. tak że trudno było kogokolwiek zawiadomić.
Fot. 12. Grób Wacława Bernhardta (ojca autora) i jego siostry.
Ojciec był bardzo znanym w Warszawie lekarzem. Miał wielu kolegów, przyjaciół, znajomych. Niemal nikogo z nich na pogrzebie nie było. Z naszej rodziny oprócz mnie i żony była tylko siostra Mamy — ciotka Rzewnicka oraz gosposia Marynia, która już od dawna zaliczała się do rodzimy. Byli też teściowie i siostra Żony — Bisia. Dosłownie kilka osób, jak na pogrzebie nędzarza z przytułku. W pokoju Ojca znalazłem wśród jego rzeczy kopertę zaadresowaną: „wp Mgr inż. Maciej Bernhardt. Warszawa Saska Kępa Bajońska 2” (adres moich teściów) i opatrzoną dwukrotnie podkreślonym dopiskiem: „List otworzyć po mojej śmierci!”. Wewnątrz znajdowała się złożona na czworo kartka papieru ze szkolnego zeszytu zapisana równym, znanym mi tak dobrze, pismem mego Ojca. Tylko kolejne wiersze były coraz krótsze. Widocznie miał trudności z utrzymaniem papieru i pisaniem jedną ręką. Oto jej treść: Warszawa, dn. 11.iii.1952 Kochany mój Maćku. Jutro udaję się do szpitala, gdzie będę, jak Ci wiadomo, operowany. Stan mojego zdrowia w ostatnich dniach tak się pogorszył, że nie mogę się już utrzymać na nogach. Niemal 80 mam pewności, że przyczyną tego jest złośliwy nowotwór i nawet operacja, o ile ją przetrzymam, nie uratuje tu nic lub też na bardzo krótki czas. Dlatego też, chociaż ledwo mogę utrzymać pióro w ręku, kreślę do Ciebie ten list, aby Cię pożegnać i życzyć Ci jak największego powodzenia w życiu, zdrowia, szczęśliwego pożycia małżeńskiego i pociechy z kochanego Mareczka. Dbaj jak najwięcej o Kotka, bo to jest przezacne stworzenie, uosobienie dobroci, skromności i zawsze zdolna do poświęceń. Troszcz się także o jej zdrowie, które moim zdaniem dużo pozostawia do życzenia. [...]
Dlatego b. Cię proszę, abyś w razie mej śmierci, chociaż małymi ratami spłacił me długi, które mi bardzo leżą na sercu i które mogą wywołać różne i niepożądane komentarze. Podziękuj również w moim imieniu p. Dzieduszyckiej i Kotkowi za karmienie mnie ostatnimi czasy i męczące spacerki bez względu na pogodę z Saskiej Kępy na Wierzbno. Przykro mi również, że połączone to było z dużymi wydatkami, a wiem przecież, że warunki Ich są dość ciężkie. Pamiętaj również o grobie Mamy, Danuśki i Jaculka, w czym Ci będzie pomocna Marynia. Jeszcze jedną mam prośbę do Ciebie, mianowicie, aby zawiadomienie o mej śmierci ukazało się dopiero po 2 dniach po pogrzebie. Maćku mój drogi, kochany, przyjmij ojcowskie błogosławieństwo dla siebie, Kotka i Mareczka! Bądźcie szczęśliwi i pomódlcie się czasem za moją osobę. Jeszcze raz żegnam Was najdroższe dzieci Wasz W. Bernhardt P.S. Podaję treść nekrologu: Ś.P. Dr Wacław Bernhardt, b. oficer W.P. długoletni konsultant i lekarz Ambulatorium Szpitala Dz. Jezus, ur. 31.V.1880 r. zmarł po dłuższej chorobie dn... r... Pochowany został dn... r... w grobie rodzinnym. O czym zawiadamiają: syn, synowa, wnuczek i szwagierka.
Nekrolog ten nie ukazał się. List Ojca odnalazłem na drugi dzień po pogrzebie, nie było więc siły, aby ukazał się, zgodnie z wolą Ojca, następnego dnia. Nie było też na niego pieniędzy. Kilka dni zajęło mi likwidowanie pokoju Ojca. Nie było tam jego mebli, a rzeczy osobistych miał bardzo mało.
Urlop spędzaliśmy w Warszawie, przeważnie na dzikiej plaży nad Wisłą, rzadziej w parku Łazienkowskim lub Saskim. Dopiero teraz po raz pierwszy byłem dłużej z moim synem, który miał już rok i którego dotąd znałem tylko z widzenia. Obecnie poznawaliśmy się naprawdę. Mógłby to być udany urlop, gdyby nie okoliczności, w jakich się zaczął. Jak wspominałem, nie byłem pewien, czy dobrze zrobiłem, że nie zabrałem Ojca oraz żony i syna do Piły, przez co spędził ostatnie miesiące w niemal zupełnej samotności. Wiedziałem, że z powodu starczej gruźlicy, na którą także w ostatnim czasie chorował, pobyt jego w jednym ciasnym mieszkaniu razem z małym dzieckiem był co najmniej niewskazany i Ojciec na pewno by się na to nie zgodził. Może jednak można było znaleźć jakieś lepsze rozwiązanie od sublokatorskiego pokoju na dalekim Mokotowie w Warszawie. W domu wszyscy byli szalenie mili, ale panował tam wielki tłok i nigdy nie mogliśmy być choć przez chwilę sami; trudno było też nad czymś się zastanowić, czy poważnie porozmawiać. Był to bardzo męczący urlop. Zdecydowaliśmy z żoną, że przyjedzie z synem do mnie do Piły. Nie miał sensu mój „kawalerski” żywot w Pile i jej w Warszawie, w tej strasznej ciasnocie. Okazało się jednak, że z powodów, których dziś już nie mogliśmy sobie przypomnieć, nie mogła ona wyjechać razem ze mną, lecz miała przyjechać o tydzień czy dwa później.
Royal Air Force Do Piły nie wracałem jednak sam. Pojechał ze mną Raf — czteroletni pies rasy airedale terier, dotychczas własność najmłodszego brata mej żony, Tytusa. Dostał małego szczeniaka w prezencie, jeszcze gdy teściowie mieszkali w Rabce, a teraz nie bardzo miał czas (i ochotę), by się nim zajmować, a pies w zatłoczonym mieszkaniu był bardzo nieszczęśliwy. Znałem go od dwóch lat i byliśmy w wielkiej przyjaźni.
Pies został nazwany Raf na cześć Royal Air Force. Nie wiem, czy był to najlepszy sposób uczczenia tej formacji, ale ktoś wpadł na taki pomysł i tak już zostało. W szczytowym okresie stalinizmu nazwa ta nie była zbyt szczęśliwa. Nadmiernie ciekawym tłumaczyłem, że pies — mocno kudłaty — znalazł się w rodzinie mojej żony jako maleńki szczeniak i były podobno kłopoty z ustaleniem jego płci. Uznano, że to suczka i nazwano, nie bardzo wiadomo dlaczego, Rafa. Następnie okazało się, że szczeniak jest płci męskiej, a ponieważ reagował już na swe dotychczasowe imię, więc skrócono mu je do Raf. Ludzie się dziwili, ale przyjmowali to wyjaśnienie za dobrą monetę. Bo skąd wzięłoby się takie dziwne imię?
Fot. 13. Autor w 1952 roku.
Pojechaliśmy więc z Rafciem do Piły. Niestety, zgodnie z obowiązującymi przepisami kolejowymi, musiał jechać w specjalnym kojcu w wagonie bagażowym. Po drodze, gdy w moim przedziale zjawił się konduktor, zapytałem go, czy mogę wziąć psa do swojego wagonu. Byłem w mundurze, jechały ze mną tylko dwie osoby, które nie protestowały, więc na najbliższej stacji Raf znalazł się w przedziale. Konduktor stwierdził, że pies musi pozostać w kagańcu. Takowy mieliśmy jedynie na pokaz — był zbyt mały i nie można go było założyć. Raf jednak zachowywał się niezwykle godnie, a współpasażerowie
poczęstowali go kanapkami, które zniknęły w jego wielkiej paszczy w ciągu kilku sekund. Podróż minęła bez zakłóceń. W Pile Raf został zaprowiantowany w kasynie oficerskim. Dostawał tam wszystkie możliwe resztki. Chyba jeszcze nigdy tak dobrze mu się nie powodziło.
Mieszkamy w Pile Rozpoczął się kolejny rok pracy w Oficerskiej Szkole Samochodowej w Pile. Od razu wpadłem w wir zajęć. Wkrótce przyjechała żona z Markiem, który ledwo co skończył rok. Przyjechała też moja teściowa, by sprawdzić, czy w tej Pile da się żyć, a przy okazji pomóc nam w zagospodarowaniu się. Podstawowym problemem stał się teraz chroniczny brak pieniędzy. Wciąż nie starczało nam na najbardziej niezbędne wydatki. Kupowaliśmy jedynie żywność, mydło i proszek do prania oraz opłacaliśmy czynsz (bardzo niski, symboliczny) i rachunek za prąd. Moja pensja starszego wykładowcy, porucznika i magistra inżyniera w żaden sposób nie wystarczała. Trochę ratowały nas moje dodatkowe dochody z pisania. Dobrze, że były, ale stanowiły przysłowiową kroplę w morzu potrzeb. Jedynie Raf był w pełni zadowolony. Jeszcze nigdy nie dostawał tyle i tak dobrego jedzenia, a od czasów, gdy teściowie mieszkali w Rabce, nie miał tak wiele swobody. Marek dostawał mniej więcej wszystko to, co w owym czasie powinien i mógł w Pile dostać młody człowiek w wieku kilkunastu miesięcy. Ja z żoną żywiliśmy się więcej niż skromnie. Podstawę diety stanowiły chleb, ziemniaki, kapusta, mleko i biały ser. Cukier i masło były jedynie dla dziecka. Na ogół nie starczało nam na wykupienie całego (ale bardzo skromnego) przydziału mięsa i wędlin na kartki.
Umeblowanie nasze było równie skromne. Dwie siatki od łóżek oparte na brzozowych pieńkach. Łóżeczko dziecinne, tak zwane przechodnie, ofiarowane przez kogoś z rodziny, w której akurat nie było nikomu potrzebne. Krzesło kuchenne uratowane jeszcze z Zarzecza (mamy je do dzisiaj, przetrzymało wszystkie inne). Biureczko zrobione z dykty i listewek drewnianych oraz przykryte marmurową płytą, która kiedyś zdobiła umywalnię. Było to „dzieło” mego młodszego kolegi, który mi je ofiarował jeszcze gdy mieszkałem z Ojcem na Raszyńskiej. Mały stół kuchenny, który wziął się nie wiem skąd. Kilka garnków, parę talerzy i szklanek — to dosłownie wszystko, co posiadaliśmy. Jakieś krzesła i chyba także stół wypożyczyłem z koszar. Z domu do koszar (szkoły) miałem dobrze ponad kilometr. Bardzo szybkim krokiem trzeba było iść ponad kwadrans. Niemal codziennie musiałem być w szkole zarówno rano (wykłady i zajęcia wojskowe kadry), jak i popołudniu (konsultacje dla podchorążych i od czasu do czasu zajęcia dla kadry). Z domu do centrum Piły było też dość daleko. Okazało się, że w tej sytuacji konieczne jest posiadanie roweru. Wszyscy moi koledzy mieli taki środek lokomocji i dzięki niemu oszczędzali sporo cennego czasu. Bez tego pojazdu trudno było zdążyć do domu na obiad, a w każdym razie natychmiast po obiedzie trzeba było lecieć niemal biegiem do szkoły. Musiałem więc kupić rower. O nowym nie mogłem nawet marzyć: nie miałem na to dość pieniędzy, a ponadto można było kupić taki rarytas jedynie na specjalny kupon, który otrzymywali tylko wybrani. Byłem wprawdzie w szkole jedynym magistrem inżynierem, ale w sprawie kuponu na rower zupełnie bez szans, gdy konkurentem był na przykład oficer polityczny, który, sądząc ze sposobu wyrażania się i zasobu wiedzy, chyba nie skończył nawet szkoły podstawowej. Kupiłem więc używanego (bardzo) poniemieckiego grata, który trzeszczał i piszczał, ale jednak jechał. W niczym nie przypominał mego przedwojennego Łucznika, na którym zrobiłem tyle pięknych wycieczek. Nie pamiętam już, ile za ten rower zapłaciłem, ale koszto
wał mnie co najmniej ze trzy miesiące jeszcze większych niż dotychczas wyrzeczeń. Nie byłem z niego zadowolony, bo miał mnóstwo usterek i wad, ale jedną zaletę — można było na nim jeździć, choć niezbyt szybko i niezbyt wygodnie. Zadowolony natomiast był Raf. Wszędzie mi towarzyszył i wreszcie mógł się wybiegać. Raf chodził ze mną do szkoły, więc wkrótce wszyscy go tam znali. Siedział ze mną w moim gabinecie lub cierpliwie czekał, aż skończę zajęcia. Włóczył się wtedy po terenie koszar, najczęściej w pobliżu kuchni, gdzie zawsze wyżebrał jakieś resztki. Wracaliśmy potem do domu na obiad, gdzie już czekała pełna miska przyniesiona przez żonę z kasyna. Czasami Raf zostawał w domu i szedł z żoną i Markiem (w wózku) na spacer i po drobne zakupy. Nie pozwalał przy tym nikomu zbliżyć się do dziecinnego wózka. Tolerował kilka osób z najbliższego sąsiedztwa oraz z pewną rezerwą ludzi w mundurach. Cywile byli bez szans. Nie mieli prawa zatrzymać się koło wózka.
Fot. 14. Autor z żoną.
Do domu przyjeżdżałem ze szkoły na obiad o mniej więcej stałej godzinie. Dość często jednak zdarzało się, że zatrzymywały mnie jakieś sprawy, a czasami (ale bardzo rzadko) wracałem nieco wcześniej.
Po południu „z drugiej zmiany” wracałem o bardzo różnym czasie. Raf, gdy zostawał w domu, zawsze wyczuwał mnie na dość dużą odległość i robił tyle hałasu w domu, że trzeba było go wypuszczać, aby mógł wybiec mi na powitanie. Myślę, że gdy jechałem na rowerze, kierował się nie tyle węchem, co słuchem. Mój pojazd bardzo skrzypiał podczas jazdy i żadne smarowanie go nic nie pomagało. Stary, wyciągnięty łańcuch źle współpracował z kołami łańcuchowymi.
Pies oficera dyżurnego Co jakiś czas przypadała mi służba oficera dyżurnego garnizonu lub szkoły. Raf zawsze pomagał mi ją pełnić. W garnizonie nie było z tym kłopotu. Pies jeździł ze mną gazikiem i uczestniczył w patrolowaniu miasta. Główne moje zadanie polegało na wyłapywaniu pijanych żołnierzy i odsyłaniu ich do aresztu w szkole. Raf zdecydowanie wzbudzał respekt pijaczków. Sprawa trochę się komplikowała, gdy miałem służbę oficera dyżurnego szkoły. Rano na placu apelowym musiałem składać raport komendantowi, a Raf koniecznie chciał także brać w tym udział. Zamykałem go w moim pokoju, ale zdarzało się, że ktoś zaglądał tam, pies wylatywał i na przykład siadał grzecznie obok mnie, podczas gdy składałem raport. Z początku miałem z tego powodu trochę kłopotów, ale wkrótce wszyscy się do tej nieregulaminowej atrakcji przyzwyczaili. Uprzedzano mnie tylko życzliwie, abym jednak dokładnie zamykał psa w razie przyjazdu kogoś z okręgu lub z Warszawy. Gdy miałem służbę oficera dyżurnego szkoły, Raf bardzo się jednak przydawał. W nocy miałem prawo położyć się na leżance w dyżurce, ale w pełnym umundurowaniu. Nie było to najwygodniejsze. Przy Rafie mogłem za to spokojnie zdjąć kurtkę mundurową i długie buty, był bowiem tak czujny, że ostrzegał mnie dostatecznie wcze
śnie w przypadku nadchodzącej kontroli (zdarzała się bardzo rzadko), abym mógł doprowadzić mój ubiór do stanu regulaminowego. Pewnej nocy na kontrolę do szkoły przyjechał szef wyszkolenia Dowództwa Pomorskiego Okręgu Wojskowego. Nie znałem go osobiście, ale wielokrotnie słyszałem opowiadania o tym, że jest on niesamowitym służbistą, kocha kontrole i zawsze do czegoś się przyczepi. Kontrolujący wylegitymował się dowódcy warty, przedstawił upoważnienie do kontroli i nie pozwolił się odprowadzić do sztabu, gdzie było pomieszczenie oficera dyżurnego szkoły. Szedł cicho, zapewne chciał z zaskoczenia sprawdzić, jak działają w szkole służby. Tego dnia (a raczej nocy) również pełniłem służbę oficera dyżurnego. Mój pokój mieścił się na pierwszym piętrze. Raf usłyszał, że ktoś się skrada, wybiegł po cichutku na schody i na dole, szczerząc zęby, przyparł do muru zaskoczonego tego rodzaju atakiem przybysza. Na szczęście Raf był bardzo czujny i obudził mnie, zanim niespodziewany gość doszedł do budynku sztabu. Zdążyłem włożyć buty i mundur, zapiąć pas, wybiegłem na schody tuż za psem i odciągnąłem go. — Kto tu właściwie pełni służbę — wy czy pies? — usłyszałem. — Ja z psem obywatelu pułkowniku. Regulamin tego nie zabrania, a pies jest bardzo czujny i obcego z daleka wyczuje. — Hm, rzeczywiście regulamin nie zabrania, a psa macie czujnego i dobrze wyszkolonego. Trudno was obu tu zaskoczyć. — Wylegitymował się i poprosił, aby mu towarzyszyć w kontroli szkoły. Raf, widząc, że rozmawiam spokojnie z przybyszem, przestał warczeć i machał przyjaźnie ogonem. Dał się też pułkownikowi pogłaskać. Nie zapamiętałem nazwiska, które odczytałem z przedstawionej mi legitymacji i upoważnienia do kontroli. Na drugi dzień ktoś mi przypomniał, że kontrolował szkołę straszny służbista i aż dziw, że nie przyczepił się do tego, że miałem ze sobą psa. Nic mi jego nazwisko wówczas nie mówiło, a skoro służbista, to wiedział, że nie złamałem regulaminu.
Zajęcia i rozrywki Czas w Pile płynął bardzo szybko. Roboty w szkole miałem dużo. Nie pamiętam już dokładnie, ale roczna norma zajęć lekcyjnych z podchorążymi (czyli dzisiejsze pensum) wynosiła dla starszego wykładowcy blisko osiemset godzin (czyli po około dwadzieścia godzin tygodniowo; wykładowcy mieli jeszcze o około sto godzin więcej). Do tego dochodziły obowiązkowe konsultacje, egzaminy, a także odprawy wykładowców przedmiotów technicznych, wszystkich wykładowców oraz wszystkich oficerów szkoły. Odbywały się również zajęcia dla kadry, na których to my występowaliśmy w roli uczniów i słuchaliśmy wykładów politycznych oraz poświęconych budowie broni i sprzętu, taktyce, topografii. Od czasu do czasu mieliśmy też zajęcia w terenie i strzelanie oraz nocne alarmy, a także pełniliśmy służbę oficera dyżurnego szkoły i garnizonu.
Fot. 15. Autor (stoi po prawej) jako wykładowca OSS w Pile.
Oprócz wspominanych konspektów do wszystkich wykładów, niejednokrotnie trzeba było przygotować pracochłonne mapy i materiały na potrzeby własnych szkoleń, zwłaszcza z taktyki i topografii. Jeden dzień w tygodniu poświęcony był właśnie takiemu „doskonaleniu” własnych umiejętności. W pozostałe dni byłem zajęty praktycznie od rana do wieczora z dwugodzinną przerwą na obiad. Sześć godzin wykładów było niemal codzienną normą, a zdarzały się dni, w których miałem ich osiem. Należy przy tym przypomnieć, że sobota była w tym czasie dniem pracy (skróconej, o ile pamiętam, o dwie godziny), a w niedziele organizowano różnego rodzaju imprezy sportowe i „kulturalne”, zajmujące z reguły godziny przedpołudniowe, a nierzadko także popołudniowe lub wieczorne. Oficjalnego zakazu uczestnictwa we mszy nie było, więc w ten sposób je uniemożliwiano. Wśród wykładowców krążyło takie powiedzonko: „Ile mam dziś zajęć? Pierwsze osiem!”. Podchorążowie mieli według programu po osiem godzin zajęć dziennie. Na temat naszego obciążenia pracą i służbą opowiadano też inny dowcip, który być może tylko nieznacznie odbiegał do rzeczywistości: „Gdy wychodzę rano do szkoły, mój syn jeszcze śpi. Kiedy wracam, to już śpi. Kiedyś w niedzielę zobaczył mnie rano w domu i zapytał: mamo, kto to jest ten pan, co spał dziś z tobą?” Jak mówią Włosi: si non e vero, bene trovato, czyli w wolnym tłumaczeniu: „Jeżeli nawet nie jest to prawdziwe, to jednak dobrze wymyślone”. Mego syna widywałem w dni powszednie jedynie w porze obiadowej przez godzinkę i wieczorem, gdy szedł spać oraz w niedziele i święta. Rzadko kiedy mogliśmy być razem przez cały dzień. Smutne to spostrzeżenie, ale z Rafem przebywałem dużo więcej niż z własnym synem. Trudno było jednak brać rocznego dzieciaka do pracy. W domu nigdy nie skarżyliśmy się przy synu na to, że znalazłem się w wojsku wbrew własnej woli i że z tego samego powodu musiałem siedzieć w tej beznadziejnej Pile oraz zajmować się nauczaniem na
poziomie zasadniczej szkoły zawodowej (fakt, że dobrej). Nie wiem jak, ale wyczuwał on jednak sytuację i gdy ktoś powiedział, że jestem oficerem, prostował: „tata nie oficiej, tata inżiniej”, choć nie miał wówczas najmniejszego pojęcia, kto to jest inżynier. W nielicznych wolnych chwilach chodziliśmy na spacery — na szczęście dokoła były piękne lasy. W domu rozrywką było radio, maleńka Tesla. Miejscowe gazety i tygodniki nie bardzo nadawały się do czytania, a warszawskie były niemal niedostępne. Trzeba było na nie polować w kiosku na dworcu kolejowym, do którego było z domu dość daleko. Mimo że były tanie, to jednak w naszym niesłychanie napiętym budżecie domowym kupno na przykład „Przekroju” stanowiło poważną pozycję i niejednokrotnie trzeba było z niego zrezygnować. W czytelni klubu oficerskiego było sporo książek, ale z trudem znajdowaliśmy coś, co nadawało się do czytania. Pozostawało więc radio. Tam też nie żałowano w programie audycji propagandowych i pieśni masowych, ale było sporo jeszcze dobrej muzyki i trafiały się bardzo dobre słuchowiska. Ponadto Tesla łapała wiele stacji zagranicznych, w tym także polskie audycje bbc oraz „Głosu Ameryki”. Trzeba było jednak niesłychanie uważać, gdyż ich słuchanie było w wojsku oficjalnie zabronione i można było za to trafić do więzienia. Któregoś dnia wpadł do mnie niespodziewanie któryś z kolegów (myślę, że nie całkiem przypadkowo) i zauważył, że wskaźnik na skali nie był nastawiony na Poznań lub Bydgoszcz — dwie stacje lokalne najlepiej odbierane. Krzyknąłem do żony: — Znów nie pilnowałaś Marka i znów kręcił gałką od radia. W końcu kiedyś je zrzuci na podłogę i zepsuje. Na szczęście żona zorientowała się natychmiast i nie prostowała, że Marek od dawna wie, iż radia nie wolno dotykać i na pewno niczego dziś nie ruszał. Słuchana przeze mnie zakazana stacja znajdowała się niemal na końcu skali, skonstatowałem więc tylko, że jeśli Marek znów dobierze się kiedyś do radia, ukręci gałkę odbiornika lub urwie linkę porusza
jącą wskazówkę skali. Włączyłem radio. Mogłem to śmiało zrobić, bo odbiór zakazanej stacji był możliwy jedynie wieczorem i w godzinach nocnych. Nie wiem, czy mój gość był w pełni przekonany, ale po włączeniu radia usłyszał jedynie lekki szum aż do momentu nastawienia lokalnej rozgłośni.
Rozmowa w Kadrach Szkoły W kilka dni później zostałem wezwany do wydziału kadr szkoły. Myślę, że nie miało to nic wspólnego z opisaną wyżej wizytą. Wielokrotnie, jeszcze za życia Ojca, pisałem raporty z prośbą o przeniesienie do Warszawy. Oczywiście otrzymywałem odpowiedzi odmowne, jednak za każdym razem odpowiedź przychodziła w przewidzianym regulaminem czasie. Tym razem rozmowa znów dotyczyła mojej prośby o przeniesienie. Zaczęła się nieciekawie. Usłyszałem długą przemowę, że jestem potrzebny w szkole w Pile, że są ze mnie tu zadowoleni, bo bardzo dobrze prowadzę zajęcia dydaktyczne, mam dobry kontakt z podchorążymi i chwalą sobie moje wykłady. Wykładowcy przedmiotów technicznych także korzystają z mojej obecności. Po raz nie wiem już który przedstawiłem wszystkie swoje argumenty za przeniesieniem i pretensje, że z powodu mego pobytu w Pile mój Ojciec ostatnie lata swego życia spędził w strasznych warunkach. Opowiadałem o tym, jak ciężko chory, stary inwalida bez ręki przebywał całymi dniami sam w sublokatorskim pokoju, czekając na przyjazd mojej żony, która między karmieniami dziecka jechała na drugi koniec miasta, żeby mu przywieźć coś do jedzenia i choć chwilę z nim porozmawiać. — A dla czego nie oddaliście Ojca do szpitala wojskowego w Warszawie? Miałby tam na pewno dobrą opiekę. — Przecież Ojciec nie mieszkał razem ze mną, więc mu szpital wojskowy nie przysługiwał. Próbowałem, odmówiono mi.
— Ale to można było załatwić. Dlaczego nie przyszliście z tym do mnie? W tym miejscu straciłem cierpliwość i panowanie nad sobą: — Przecież rozmawiałem w tej sprawie wielokrotnie z Komendantem Szkoły, jego zastępcami, pisałem raporty do wszystkich, którzy teoretycznie mogli mi w tym pomóc — wygarnąłem to wszystko, denerwując się coraz bardziej. — A trzeba było przyjść do mnie — usłyszałem. — A po co? Przecież o moich kłopotach rodzinnych wszyscy dokoła doskonale wiedzieli. Jeżeli obywatel major mógł mi w tym pomóc, to trzeba mnie było do siebie wezwać. Teraz dostaję dobre rady, kiedy Ojciec już nie żyje i nic mu już nie wynagrodzi tej strasznej, samotnej wegetacji. Nerwy zaczęły mnie ponosić, przeszedłem z regulaminowego obywatela na pan i powiedziałem o wiele za dużo na temat tego, co o tym wszystkim myślę. Szczegółów zupełnie nie pamiętam. Wiem tylko, że w pewnym momencie ochłonąłem i zdałem sobie sprawę, że cała ta rozmowa może mieć dla mnie bardzo niedobre konsekwencje. — No, po tym, co tu usłyszałem, mogę was bez problemu zamknąć, albo jeszcze lepiej przenieść, ale do jednostki liniowej w leśnym garnizonie, gdzie do najbliższego miasteczka jest ze dwadzieścia kilometrów. Zamiast tego jednak obiecuję, że załatwię wam przeniesienie do Warszawy, tylko to musi jeszcze trochę potrwać. — Dziękuję, ale nie wierzę już w żadne obietnice. — To już wasza sprawa. Ja swych obietnic dotrzymuję. Jeżeli dalej będziecie chcieli przenieść się ze szkoły, to wam to umożliwię, ale to musi potrwać jeszcze z pół roku. Możecie w to nie wierzyć, ale lepiej nie opowiadajcie o mojej obietnicy, bo może to tylko utrudnić całą sprawę. No, możecie już odejść. Ale nie dajcie się ponosić nerwom i uważajcie co mówicie, bo możecie wpaść w kłopoty i to poważne. Patrzyłem na mego rozmówcę zdumiony. Pierwszy raz ktoś z przełożonych rozmawiał ze mną normalnie, po ludzku.
— No, idźcie już, mam jeszcze dziś sporo pracy. Po przyjściu do domu żona zauważyła, że coś musiało się wydarzyć. Nie wiem, jak to poznawała, ale nie myliła się w takiej diagnozie nigdy. — Czy znów miałeś propozycję wstąpienia do partii? — Nie, od czasu jak trzykrotnie kategorycznie odmówiłem, dają mi spokój. — To może propozycja „transakcji wiązanej” za przeniesienie do Warszawy? Nie wierzyłem w otrzymaną obietnicę i nie chciałem stwarzać żonie złudzeń, odpowiedziałem więc, że miałem rozmowę w kadrach, ale tak naprawdę, to nie wiem, o co chodziło. Chyba nie bardzo w to uwierzyła, ale nie wracaliśmy już do tego tematu. Wyciągnąłem więc swoje notatki i zacząłem przygotowywać konspekty na zajęcia, które miałem następnego dnia.
Dydaktyka Zaczynając pracę wykładowcy w szkole oficerskiej w Pile, nie miałem żadnego przygotowania dydaktycznego. Postępowałem według własnego uznania, kierując się tak zwanym zdrowym rozsądkiem oraz własnymi spostrzeżeniami z czasów szkolnych i studenckich. Wkrótce jednak stwierdziłem, że do dobrego przeprowadzenia wykładu bardzo przydatny jest (przynajmniej dla mnie) konspekt, choć może nie tak drobiazgowy, jak tego wymagano w Pile. Do dziś, po czterdziestu pięciu latach praktyki, przygotowuję się do każdego wykładu i zawsze mam przy sobie karteczkę z wypisanymi zagadnieniami, które chcę poruszać oraz ewentualnie danymi liczbowymi, które akurat przy tym temacie trzeba podać. Zdarzało się, że musiałem nagle zastąpić któregoś z kolegów lub że nawał innych zajęć nie pozwolił mi na przygotowanie mego minikonspektu. W takich przypadkach nie byłem
z reguły w pełni zadowolony z wykładu, nawet jeśli jego temat był mi szczególnie dobrze znany. Zapominałem powiedzieć o jakimś szczególe we właściwym czasie i musiałem do niego wrócić, przestawiałem kolejność omawianych zagadnień, brakowało mi czasu na wyczerpanie tematu albo kończyłem zbyt wcześnie. To ostatnie nie było najgorsze, bo „zaoszczędzony” czas zawsze można było przeznaczyć na dyskusję. Rutyna pozwalała mi na ogół na wybrnięcie z takich sytuacji i moi słuchacze najczęściej nie zauważali, że coś jest nie tak. Ja jednak zawsze to czułem. Zajęcia pokazowe, prowadzone w obecności jedynie kolegów wykładowców, utrwaliły we mnie elementarne nawyki — oczywiste, ale przez wielu nieuświadamiane — niezbędne wykładowcy: że należy mówić do sali, a nie do tablicy; że objaśniając coś na niej, na schemacie czy modelu, nie należy ich sobą zasłaniać; że zagadnieniom o podobnej objętości i trudności należy poświęcić tyle samo uwagi. I tym podobne. Na pierwsze tego rodzaju zajęcia szedłem z przekonaniem, że to oczywista strata czasu. Bardzo prędko przekonałem się (a raczej przekonano mnie), że wbrew pozorom mają one sens i są potrzebne. Przełożeni i koledzy wyłapywali i wytykali najmniejsze potknięcia, a odbywało się to w taki sposób, że nikt nie czuł się urażony czy dotknięty uwagami. Stopnie wojskowe nie miały przy tym naprawdę żadnego znaczenia. Wyraźnie było widać, że celem było doskonalenie warsztatu wykładowcy, a nie udowadnianie mu, że jest nieukiem i nieudacznikiem. Oczywiście przy okazji wyłapywano różne śmiesznostki, ale to raczej dla urozmaicenia zajęć. Kiedyś podczas takiej kontroli w ferworze wykładu powiedziało mi się: — To rozwiązanie konstrukcyjne ma następujące zady i walety. Sala ryknęła śmiechem, a ja w pierwszej chwili nie mogłem zorientować się, o co chodzi. Obecny wówczas szef wyszkolenia, ob
śmiawszy się solidnie, stwierdził, że czasami może nawet warto celowo popełnić tego rodzaju przejęzyczenie, żeby trochę rozerwać słuchaczy. Bardzo często odbywały się kontrole zajęć przeprowadzane przez kierowników cykli (grup przedmiotów, na przykład technicznych), a rzadziej także komendanta szkoły i jego zastępców. Bywały zapowiadane na kilka dni naprzód oraz zupełnie niespodziewane. Na te pierwsze od czasu do czasu przychodzili wszyscy wolni w tym czasie wykładowcy danego cyklu. Po każdej z nich odbywało się omówienie zauważonych błędów i usterek dydaktycznych. Wiem, że mam na uczelni opinię bardzo dobrego wykładowcy. Jestem pewien, że przynajmniej w części jest to zasługa zajęć dydaktycznych w Pile. Obserwując wielu pracowników wyższych uczelni oraz słuchając ich wystąpień na konferencjach i seminariach, dochodzę do wniosku, że bardzo przydałoby się im przeszkolenie dydaktyczne w szkole oficerskiej — tej z początków lat pięćdziesiątych. W owym czasie, przy ogromnych brakach kadrowych, przedstawione tu postępowanie było niezbędne i pozwoliło w krótkim czasie wychować zupełnie niezłych wykładowców. Niektórych z nich spotkałem później jako swych studentów na Wacie i na Politechnice. Wiem, że od wielu już lat młodzi asystenci rozpoczynający pracę na wyższych uczelniach przechodzą przeszkolenie dydaktyczne. Daje to pewne wyniki, ale niewspółmierne do poświęconego na to czasu. Wydaje mi się, że zbyt wiele czasu poświęca się teorii, a za mało praktyce w warunkach rzeczywistych, podczas obserwowanych zajęć dydaktycznych różnego rodzaju. Ponadto brak jest kontroli ze strony przełożonych. Przez czterdzieści lat pracy dydaktycznej na Politechnice Warszawskiej nie zdarzyło mi się, aby kiedykolwiek ktoś z moich przełożonych przyszedł na mój wykład. Koledzy przychodzili czasami, ale wyłącznie na moje zaproszenie i zapowiedź, że mam coś nowego do przedstawienia. Ewentualna dyskusja po wykładzie dotyczyła wyłącznie spraw merytorycznych, nigdy dydaktycznych.
Przez dwa i pół roku wykładałem jako visiting professor na uniwersytecie w Orleanie. Na pierwszy mój wykład przyszedł dziekan wydziału i chyba wszyscy wolni akurat wykładowcy. Na sali było niemal tylu przedstawicieli „ciała pedagogicznego”, ilu studentów. Jak się później dowiedziałem, od ich opinii zależał mój angaż na serię wykładów. Zapewne wielu z obecnych przyszło z ciekawości, co też ten profesor zza żelaznej kurtyny może mieć do powiedzenia. Na wszystkich dalszych moich wykładach pierwszej serii był zawsze co najmniej jeden członek kadry. Myślę, że nie zawsze tylko z ciekawości.
Niespodziewana wygrana Pewnego dnia, pełniąc służbę oficera dyżurnego garnizonu, czekałem na dworcu w Pile na przyjazd pociągu z Poznania, którym często wracali z przepustek pijani żołnierze. Z nudów przeglądałem ogłoszenia o wynikach losowania pożyczki, której na początku roku 1950, a może jeszcze w 1949, udzieliłem „dobrowolnie” państwu w wysokości ponad tysiąca złotych, czyli mojej ówczesnej miesięcznej pensji. Nie liczyłem, że kiedykolwiek otrzymam jej zwrot. Ku memu zdumieniu zobaczyłem numer mojej obligacji. Wylosowałem zwrot pięciuset złotych oraz premię w wysokości dalszych dwustu. Była to niemal cała pensja porucznika. Poszedłem następnego dnia do miejscowej placówki pko po odbiór pieniędzy. Okazało się, że byłem pierwszym klientem, który zgłosił się w tej sprawie. Nie bardzo wiedziano, jak ją załatwić. Od okienka skierowano mnie do samego dyrektora, który przyjął mnie tak, jakbym chciał obrabować jego bank. Po długich deliberacjach stwierdził, że musi zwrócić się po instrukcje do oddziału wojewódzkiego w Bydgoszczy. Po kilku dniach „uświadomiony” dyrektor osobiście i uroczyście wypłacił należne mi pieniądze. Wydałem je na
tychmiast na najpilniejsze domowe potrzeby, a także zrobiłem dwa zupełnie nieprzewidziane wcześniej zakupy. Od pewnego czasu marzyłem o maszynie do pisania, korzystanie ze służbowej było bowiem dość niewygodne. Coraz częściej była zajęta także w godzinach popołudniowych, a ponadto mogłem z niej korzystać tylko w szkole. Realizacja mojego marzenia była zupełnie nierealna, bowiem maszyn nie sprzedawano w owym czasie w sklepach (przynajmniej nic o tym nie wiedziałem), a nikt ze znajomych nie tylko nie chciał sprzedać, ale też nie miał takiego burżuazyjnego urządzenia w domu. Niespodziewanie któryś z kolegów poinformował mnie, że ktoś z jego cywilnych znajomych ma wyszabrowaną gdzieś poniemiecką maszynę w dobrym stanie i chce ją sprzedać. Był to Underwood z długim wałkiem, w idealnym wprost stanie. Nigdy przedtem (i nigdy później) nie widziałem takiego modelu. Miał on krótki dodatkowy rząd klawiszy i czcionki kilku liter greckich, znaku pierwiastka, wykładniki drugiej i trzeciej potęgi (mniejszego wymiaru niż normalne 2 i 3), kwadratowe nawiasy oraz czcionki 1/2, 1/3 i 1/4. Nie ulega wątpliwości, że była to maszyna przeznaczona do pisania tekstów technicznych. Widać było też, że jej właściciel (właściciele?) bardzo o nią dbali. Wyglądała jakby przed chwilą wyjęto ją z fabrycznego opakowania: na niklowanych częściach nie było najmniejszej ryski, działała bez zarzutu. O takiej maszynie nie mogłem nawet marzyć, bo nie wiedziałem, że coś takiego w ogóle istnieje — była wprost idealna dla moich potrzeb. Zdecydowałem się ją kupić, obawiałem się jedynie, że nie będzie mnie na nią stać. Przecież musiała ona kosztować, jak myślałem, z tysiąc złotych, a może nawet więcej. Nie wierzyłem własnym uszom, gdy usłyszałem cenę: trzysta złotych. Zapłaciłem natychmiast i z dumą (oraz trudem) przytaszczyłem mój nabytek do domu. Pomagał mi w tym kolega, który naraił tę transakcję. Wypominał mi całą drogę, że się nie targowałem. Jego
zdaniem sprzedający bardzo potrzebował pieniędzy i zgodziłby się na dwieście pięćdziesiąt złotych. W kilka dni później usłyszałem jakiś łomot na klatce schodowej domu, w którym mieszkałem. Sąsiad z góry, oficer informacji, został przeniesiony do innej jednostki i właśnie się przeprowadzał. Wyniósł wraz z pomagającymi mu dwoma żołnierzami już wszystkie swe meble i rzeczy, zostało mu jeszcze biurko, które w żaden sposób nie chciało przejść przez drzwi wejściowe. Usiłowałem mu pomóc w jego wyniesieniu wraz z jeszcze jednym sąsiadem, ale bezskutecznie. Po kilku nieudanych próbach, zgrzany i zmęczony, powiedział do nas: — Cholerne biurko, nie mam już czasu ani siły na walkę z tym poniemieckim gratem. Kto je chce? Sprzedam tanio! — Za ile? — zapytałem. — Za sto złotych. Kupi pan? — Kupuję. Zapłaciłem i dostałem klucze do jego mieszkania. — Jak się pan z nim upora, to proszę zamknąć drzwi i oddać klucze w administracji. Pobiegł do czekającego pod domem samochodu ciężarowego. Wraz z drugim sąsiadem wycofaliśmy biurko do pokoju i zaczęliśmy je dokładnie oglądać. Okazało się, że blat dawał się odkręcać, a bez niego możliwe było, przy odpowiednim manewrowaniu, przeniesienie mebla przez drzwi. Po godzinie było już w moim mieszkaniu. Brakowało mu czterech nóżek i części okuć, a sukno na blacie było bardzo zniszczone, ale poza tym było w bardzo dobrym stanie. Nie miałem czasu ani możliwości by szukać nowego sukna; znajomy stolarz pokrył blat fornirem i dorobił nóżki. Nigdy nie zdobyłem się na doprowadzenie biurka do całkowitego porządku. Po wielu latach, podczas generalnego remontu mego mieszkania, z żalem stwierdziłem raz jeszcze, że biurko nie bardzo się w nim mieści i podarowałem je córce mego stryjecznego brata. Pięknie je odnowiła.
Wojskowa Akademia Techniczna (WAT)
M
iesięczny urlop w lipcu 1953 roku spędzałem z żoną, prawie dwuletnim synem i Rafem w Pile i jej pięknych okolicach. Pierwsze tygodnie sierpnia w Oficerskiej Szkole Samochodowej były spokojne, podchorążowie byli jeszcze na ćwiczeniach, a komendant i jego zastępcy na jakimś szkoleniu. Kadra szykowała się powoli do nowego roku szkolnego.
Fot. 16. Żona autora.
W połowie sierpnia zakomunikowano mi, że zostanę przeniesiony do Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie. W ciągu kilku dni miałem zamknąć wszystkie swoje sprawy w oss i jak najprędzej
zgłosić się w Warszawie do departamentu kadr. Miałem tam otrzymać dalsze instrukcje i polecenia.
Fot. 17. Synowie autora: młodszy Andrzej i starszy Marek (w głębi).
Fot. 18. Synowie autora: Andrzej i Marek.
W pierwszej chwili zaniemówiłem. Poleciałem natychmiast z dobrą nowiną do domu, do żony. W szkole zdałem wszystkie służbowe materiały, broń (pistolet tt), wypożyczone krzesła, stołki i tym po
dobne. Nasz bardzo skromny dobytek (siatki łóżek na brzozowych nóżkach, biurko, kosz z garnkami, talerzami i tak dalej, jakieś drobiazgi) załadowano do przysługującego mi wagonu towarowego, który opieczętowano odpowiednią pieczęcią wojskową. Z resztą bagażu pojechaliśmy z żoną i Markiem pociągiem pospiesznym. W warszawskim czteropokojowym mieszkaniu moich teściów na Saskiej Kępie mieszkało już siedem osób dorosłych i czworo dzieci, a do czasu przyznania mi wojskowej kwatery miała tam jeszcze zamieszkać z Markiem moja żona (w siódmym miesiącu ciąży). Mnie tymczasowo umieszczono w hotelu wojskowym przy ulicy Mazowieckiej. Mój teść kategorycznie nie zgodził się na obecność w mieszkaniu jeszcze dużego psa. Musieliśmy zostawić naszego Rafa w Pile. Trafił tam do dobrych ludzi, którym niestety nie udało się go opanować. Uciekał od nich, szukał nas, wył nocami i zaginął. Prawdopodobnie został zestrzelony przez myśliwych, którym płoszył zwierzynę. W departamencie kadr zameldowałem się regulaminowo. Mój rozmówca roześmiał się i przywitał mnie po imieniu: — Macieju, nowy rok szkolny zaczniesz w Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie. Ja nie rzucam słów na wiatr, zawsze dotrzymuję moich obietnic. Rozmawialiśmy chwilę, wspominając nasze losy w Pile. Podziękowałem mu za przeniesienie do wat-u i dodałem, że jestem mu za nie bardzo wdzięczny, ale nigdy nie myślałem o karierze wojskowej i przyznałem, że wolałbym pracować jako cywil. Odpowiedział mi: — Masz dwie drogi do cywila: przez szpital lub przez prokuraturę. Nie życzę ci żadnej z nich. A do wojska przyzwyczaisz się. Wyjął z szafy przygotowaną kopertę zaadresowaną do komendanta fakultetu (wydziału) samochodowego w Wacie. — Jedź zaraz. Masz mu to doręczyć osobiście, a po rozmowie zatelefonuj do mnie bez względu na przebieg rozmowy i porę dnia. Pojechałem natychmiast tramwajem do Boernerowa. Budynki wat-u wznoszono w odległości zaledwie kilkuset metrów od pola, na
którym zginęła Hanka, żołnierze kompanii „Starży” i moi przyjaciele. Budowa i organizacja akademii były w fazie początkowej. Komendanta — w stopniu pułkownika — powstającego fakultetu samochodowego zastałem w jego gabinecie. Przedstawiłem się, oddałem kopertę i powiedziałem, że otrzymałem przeniesienie do wat-u. — A co wy umiecie? — Przed trzema laty otrzymałem dyplom magisterski wydziału mechanicznego Politechniki Warszawskiej. — Jaką macie praktykę? Macie chociaż prawo jazdy? — Zawodowe mam od ośmiu lat, a dla autobusów i ciężarowych z przyczepą od pięciu. Przez półtora roku byłem w cywilu kierownikiem technicznym stacji traktorowej na Opolszczyźnie. Przez trzy lata byłem starszym wykładowcą w oss w Pile. — Znacie jakiś język obcy? — Biegle francuski, dość dobrze niemiecki, słabiej rosyjski — we wszystkich wymienionych, a także w angielskim znam podstawowe słownictwo techniczne oraz specjalistyczne dotyczące silników spalinowych, samochodów i paliw silnikowych. — No to gratuluję, ale mnie nie jesteście tu potrzebni. Wymagane tu są inne kwalifikacje. Odpowiedź do departamentu kadr prześlę jutro pocztą. Dziękuję za wizytę i żegnam was. Odmeldowałem się, znalazłem automat telefoniczny (co w tym czasie nie było łatwym zadaniem, a w tej wojskowej okolicy na pewno był on na podsłuchu) i zatelefonowałem do mego protektora w kadrach. W skrócie przekazałem mu, jak zostałem przyjęty. Usłyszałem: — Spodziewałem się, że tak będzie. Bądź u mnie jutro o ósmej rano. Cześć. O ósmej następnego dnia dostałem podpisaną przez szefa departamentu kadr nominację na zastępcę komendanta fakultetu samochodowego wat-u oraz usłyszałem komentarz dotyczący mojej po
przedniej wizyty w akademii, którego nie przytoczę, bo nie nadaje się do powtórzenia. Około godziny dziesiątej znalazłem się ponownie w Wacie, w gabinecie szefa fakultetu. Usłyszałem: — Co mi tu znów głowę zawracacie, nie mam dla was czasu. — Polecono mi przekazać do rąk własnych obywatela pułkownika to pismo. Otworzył je, przeczytał — było bardzo krótkie — wstał, przeszedł się po pokoju i po dłuższej chwili powiedział: — Witam mego zastępcę i gratuluję porucznikowi awansu na nowe stanowisko [nie stopień!]. Od jutra rozpoczniecie służbę jako mój zastępca. Przez następnych kilka dni poznawałem współpracowników, organizację wat-u, rozmieszczenie poszczególnych komórek i tak dalej. Odkryłem kilku kolegów z oss w Pile (moich poprzedników), którzy wylądowali w akademii. Moim podwładnym został też absolwent Politechniki Łódzkiej, bardzo czynny członek partii (pzpr), a jak się później okazało, również informacji. Podczas wszelkich rozmów, nawet prywatnych, trzeba było bardzo uważać na słowa, bo ściany miały tu uszy. W ostatnich dniach sierpnia dowiedziałem się, że dotychczasowy komendant fakultetu (czyli dziekan wydziału) samochodowego został odwołany i ja będę czasowo pełnić jego obowiązki.
Piszę doktorat Na początku września 1953 roku wezwano mnie do komendanta wat-u na comiesięczną odprawę komendantów fakultetów. Wszyscy obecni mieli stopnie generała lub pułkownika, ja byłem jedynym między nimi porucznikiem. Tematem odprawy był przebieg przygotowań do pierwszego roku akademickiego oraz postęp prac budowlanych. Na zakończenie komendant zakomunikował, że oficerowie,
którzy mają dyplomy magisterskie (lub odpowiadające im dyplomy wojskowych i cywilnych uczelni rosyjskich) i są zainteresowani pracą naukową, mogą przejść na tak zwaną aspiranturę. Uzyskają oni zwolnienie ze wszystkich obowiązków wojskowych i w ciągu dwóch lat mają zajmować się wyłącznie przydatną dla wojska pracą naukową zakończoną otrzymaniem dyplomu kandydata nauk (rosyjski odpowiednik doktora) do końca 1955 roku. Wszyscy komendanci fakultetów mieli już wstępne propozycje kandydatów. Ja takowej nie posiadałem, gdyż mój poprzednik nie był uprzejmy przekazać mi odpowiednich dokumentów. Odprawa trwała dość długo, rozpatrywano bardzo szczegółowo poszczególnych osoby i ich propozycje. Nie dotyczyło to fakultetu samochodowego, który był jeszcze w bardzo początkowym stadium organizacji. Na koniec okazało się, że po ostatecznej akceptacji kandydatów pozostało jeszcze jedno wolne miejsce. Zapanowała konsternacja, ale natychmiast wysunięto propozycje z kilku fakultetów. Generał Leoszenia (komendant wat-u) uciszył dyskutantów i zwrócił się do mnie: — A wy, poruczniku, macie pozytywną opinię z oss i z politechniki — możecie przygotować rozprawę do końca 1955 roku? Zatkało mnie, ale postanowiłem zaryzykować. — Myślę obywatelu generale, że jest to możliwe. — A temat i promotora wybraliście już? — Interesuje mnie kilka tematów, muszę zdecydować wraz z promotorem. — A kto ma nim być? — Profesor Politechniki Warszawskiej Jerzy Dowkontt. — No to macie za trzy dni zameldować się u mnie z pisemną zgodą promotora i z tematem. Jasne? — Jasne obywatelu generale. — No to do roboty. Jutro przekażecie swe obowiązki i za trzy dni u mnie.
— Obywatelu generale, za cztery dni. — Dlaczego? — Bo jutro będę zajęty przekazywaniem obowiązków. Zaśmiał się na cały głos. — Macie rację poruczniku, macie racje. Podobasz mi się poruczniku. Ci pułkownicy baliby się odpowiedzieć mi w ten sposób. No to czekam za cztery dni. Po czterech dniach złożyłem u komendanta wat-u pismo mego promotora, profesora Jerzego Dowkontta, który oznajmiał, że podejmuje się naukowej opieki nade mną i akceptuje proponowany temat dysertacji („Wpływ doładowania na pracę czterosuwowego silnika spalinowego o zapłonie iskrowym”). Otrzymałem dokument stwierdzający, że jestem aspirantem na kandydata nauk technicznych w Wacie i do 31 grudnia 1955 roku jestem — tak jak i pozostali aspiranci — zwolniony ze wszystkich odpraw, służb, zajęć szkoleniowych, dydaktycznych i tym podobnych oraz zobowiązany do comiesięcznego składania na ręce zastępcy komendanta wat-u do spraw naukowych krótkich i zwięzłych notatek o przebiegu realizacji mojego tematu oraz szczegółowych sprawozdań co sześć miesięcy. Moi koledzy z politechniki gratulowali mi i jednocześnie stwierdzali, że przygotowanie takiej dysertacji w ciągu dwóch lat i trzech miesięcy jest niemożliwe. Temat był doświadczalno-badawczy, a w Wacie nie było jeszcze żadnego laboratorium przystosowanego do tego rodzaju zadań. Otrzymałem do dyspozycji dość staroświecką hamownię silnikową na Politechnice Warszawskiej oraz niezwykle skromne i przestarzałe wyposażenie. Mogłem też dysponować personelem pomocniczym, ale jego członkowie reprezentowali poziom fachowy dobrego mechanika samochodowego na stacji obsługi.
Różne trudności Nie miejsce tutaj na szczegółowe omawianie problemów technicznych i naukowych związanych z moją dysertacją. Przytaczam jedynie parę przykładów ilustrujących warunki jej przygotowania oraz przypadki życzliwej pomocy i nieukrywanej zazdrości. Najważniejsze było na początku znalezienie sprężarki doładowującej do badanego silnika. Wybitni specjaliści słyszeli, że coś takiego podobno istnieje, mniej było wiadomo o tym, jak to działa i wygląda, a zupełnie nikt nie wiedział, gdzie takiego dziwnego urządzenia szukać. Po kilku tygodniach udało się mimo wszystko takowe cudo zdobyć — i to w doskonałym stanie technicznym. Okazało się, że pod koniec wojny niektóre jednostki radzieckie otrzymały z usa ciągniki mające silniki wyposażone w takie sprężarki. Na jakimś złomowisku starych samochodów i sprzętu wojskowego znaleziono odpowiedni ciągnik z kompletnym silnikiem. Wymontowano jedną sprężarkę i zamontowano ją na stanowisku badawczym w raczkującym właśnie laboratorium Wydziału Samochodów i Ciągników Politechniki Warszawskiej.
Do badań potrzebny był między innymi czujnik do pomiaru przebiegu ciśnienia w cylindrze pracującego silnika. Dostępne czujniki mechaniczne stosowane w wolnych maszynach parowych i przemysłowych silnikach spalinowych nie wchodziły tu w rachubę — konieczny był czujnik piezokwarcowy rejestrujący szybkie zmiany ciśnienia. Poszukiwania na wyższych uczelniach oraz w fabrykach i laboratoriach przemysłowych nie dały rezultatu. Najczęściej w ogóle nie rozumiano, o czym mówiliśmy. W czasie jednej z dyskusji naukowych w Wacie spotkałem radzieckich profesorów, którym wspomniałem o moich kłopotach i nie musiałem tłumaczyć, czego szukam i do czego potrzebne mi są takie
czujniki. Jeden z nich, profesor doktor pułkownik Łowcow z fakultetu lotniczego, zatelefonował do mnie po kilku dniach z prośbą, żebym wpadł do niego na chwilę. Na jego biurku leżały trzy czujniki piezokwarcowe nadające się do moich pomiarów. Gdy mu dziękowałem, powiedział mi: — Przepraszam, że są to czujniki używane, nawet mocno używane, ale są jeszcze sprawne, musicie się tylko z nimi delikatnie obchodzić.
Po zakończeniu budowy stanowiska badawczego wystąpił pozornie banalny problem, którego nie przewidziałem. Spełniało ono wszystkie moje wymagania, ale po podłączeniu sprężarki okazało się, że w badanym silniku gaźnik jest niedostosowany do podwyższonego ciśnienia i wydostaje się z niego benzyna. W laboratorium politechniki pracował stary, doświadczony monter-laborant. Próbował stosować różne uszczelnienia — bez skutku. Niektóre były początkowo skuteczne, ale po kilkudziesięciu minutach pracy zaczynały przepuszczać paliwo. Brakowało nam już pomysłów, a czas uciekał i badania czekały. Któregoś dnia wróciłem zmordowany do domu z przekonaniem, że nie potrafię rozwiązać głupiego problemu, który całkowicie wstrzymuje moje badania. Moja żona robiła jakieś większe porządki w domu i miała na sobie fartuch z grubego przezroczystego tworzywa sztucznego. Rozmawialiśmy przy kolacji o moich problemach i żona pół żartem, pół serio powiedziała, że może powinienem spróbować jeszcze jej fartucha — był tak duży, że kawałek gotowa była mi ustąpić. Ucięła i wziąłem go następnego dnia do laboratorium. Założyliśmy go z majstrem bez przekonania, ale silnik pracował potem sprawnie do końca moich badań, to znaczy ponad rok. Do dziś nie wiem,
dlaczego fartuchowe tworzywo było lepsze od wszystkich innych, bardzo podobnych materiałów uszczelniających.
Desant Z mojego opisu pracy nad dysertacją można by wyciągnąć wniosek, że towarzyszył jej ciąg koleżeńskiej pomocy oraz że badania przebiegały spokojnie i zgodnie z założeniami. Rzeczywiście, wielu kolegów oraz bliżej i mniej znanych mi ludzi ogromnie mi pomogło, ale byli i tacy, którzy bardzo się starali, abym nie zdążył przygotować i obronić dysertacji. W kilka, może kilkanaście dni po otwarciu przewodu otrzymałem pisemne zawiadomienie o tym, że zostałem wytypowany na rozjemcę w dużych wojskowych manewrach z udziałem obserwatorów radzieckich i musiałem za dwa dni stawić się w jednostce wojskowej, gdzie miałem otrzymać wszystkie niezbędne informacje i materiały. Manewry, wraz z przygotowaniami i spisywaniem uwag oraz wniosków, zająć miały w sumie nie mniej niż dwa tygodnie. Z fakultetu samochodowego wyróżniono w ten sposób tylko mnie. Chciałem interweniować u komendanta wat-u — miałem być przecież zwolniony ze wszelkich obowiązków wojskowych i zajmować się jedynie przygotowaniem dysertacji — ale generał był przez kilka dni nieobecny w akademii, a zastępcy radzili mi, abym poczekał na jego powrót. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że o mój udział w manewrach postarał się ktoś bardzo mi „życzliwy”. Ćwiczenia odbywały się w okolicach Kołobrzegu, a główną ich część stanowić miał desant morski w pobliżu tego miasta. Pojechałem więc na miejsce, gdzie przez kilka dni zapoznawano ponad stu oficerów z założeniami manewrów i obowiązkami rozjemców. Były dość skomplikowane. Ćwiczenia mieli obserwować także oficerowie
radzieccy, w związku z tym zorganizowano próbny desant, aby usunąć ewentualne niedociągnięcia przed właściwą operacją. Mogły to być ostatnie dni września lub pierwsze października. Na kilka barek załadowano po jednym czołgu oraz kilkudziesięciu żołnierzy z pełnym uzbrojeniem. Wypłynęliśmy wczesnym wieczorem przy dobrej pogodzie i spokojnym morzu w stronę Gdańska. Po północy wykonaliśmy zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i zaczęliśmy zbliżać się do celu. Niestety, pogoda zaczęła się pogarszać, wiał coraz silniejszy wiatr i fale były coraz większe. Płaskodenne barki desantowe zupełnie nie nadają się do pływania przy wzburzonym morzu, są mało stateczne, podnoszą się wysoko na fali, a następnie opadają gwałtownie. Trzeba się dobrze trzymać, by w takiej chwili nie upaść albo nie uderzyć o hełm sąsiada czy gąsienicę czołgu. Coraz więcej pasażerów barki zapadało na chorobę morską i nie wszyscy dobiegali na czas do burty. Sytuacja stała się mało przyjemna. Wreszcie nad ranem znaleźliśmy się w na wysokości miejsca desantu. Wywiad zbadał wcześniej brzeg i wytypował lokalizacje, w których barka po przybiciu do brzegu oraz otwarciu i rozłożeniu przedniej klapy umożliwiała przedostanie się bez problemów na ląd. Niestety, sztorm zmienił kształt dna oraz linii brzegowej i trzeba było wychodzić, będąc zanurzonym po pas w wodzie. Ja skorzystałem ze swej funkcji i wskoczyłem na czołg, który bez trudu wydostał się na brzeg. Za dość wąskim pasem plaży znajdowała się wysoka na około dziesięć–dwanaście metrów skarpa. Broniący jej żołnierze musieli wciągać na gorę swoich ledwie żywych przeciwników. Wszyscy byli tak zmęczeni, że ledwo trzymali się na nogach. Po dwóch czy trzech dniach nastąpił właściwy desant. Pogoda była nieco lepsza, ale tym razem nie wszedłem na barkę. Wiedziałem, gdzie odbędzie się atak i uszykowałem sobie wygodne miejsce
na szczycie skarpy. Przebieg desantu był nieco lepszy od próbnego, ale chyba bardzo daleki od oceny zadowalającej. Następnego dnia w bardzo dużej sali odbyły się: omówienie manewrów oraz odprawa rozjemców. Oddałem kilka kartek moich zapisków z przebiegu całej akcji. Były bardzo mało czytelne i niezbyt konkretne, bo prawdę mówiąc, nie wiem do dzisiaj, co powinienem był napisać. Na odjezdne dostaliśmy po dwieście kilkadziesiąt złotych, kilka puszek wojskowych konserw i paczkę rosyjskich papierosów W Warszawie zdałem moje notatki. Nikt nigdy mnie o nic nie pytał. Na dobrą sprawę, gdybym nie pojechał, chyba nikt by tego nie zauważył. W Wacie zainteresował się mną jedynie podoficer z tajnej kancelarii, który zapisał, że nie miałem do oddania żadnych tajnych materiałów. Zapytał mnie, jak było na manewrach. Odpowiedziałem mu, że wspaniale. Wprawdzie na początku pogoda trochę nie dopisała, ale później było doskonale. Zmęczyłem się trochę, ale to było dobre zmęczenie, nie takie od siedzenia w papierkach. Wiedziałem, że moja opowieść zostanie natychmiast dokładnie przekazana gdzie trzeba.
Obrona Brulion z moją dysertacją przekazałem maszynistce do przepisania. Zrobiła to szybko i prawie dobrze, tylko wszędzie gdzie występowało słowo „doładowanie” lub „doładowania”, pisała „do ładowania”. Oddając mi maszynopis, pochwaliła się, że poprawiła drobne literówki i poprosiła: — Niech mi pan powie, co tam właściwie ładowaliście, bo z tekstu nie można tego zrozumieć. — Powietrze... — Ee, pan porucznik żartuje. — Naprawdę powietrze.
— Rozumiem, to jest coś nowego, utajnionego, nie może pan powiedzieć...
Dysertacja moja miała, zgodnie z przepisami, trzech recenzentów: dwóch profesorów Politechniki Warszawskiej oraz Rosjanina, profesora komendanta fakultetu wojsk pancernych, wybitnego specjalistę w tej dziedzinie. Zwrócił mi uwagę na kilka drobnych szczegółów. Stwierdził między innymi, że jeden z podanych przeze mnie wykresów należy poprawić, bo moment obrotowy silnika nie może mieć przedstawionego przebiegu. Następnego dnia przyniosłem mu najnowszy numer poważnego niemieckiego czasopisma technicznego, w którym pokazano dokładnie taki właśnie wykres krzywej, jaki mu poprzedniego dnia zaprezentowałem. Wyjaśniłem też korzyści, jaki daje taki przebieg, który można było zresztą uzyskać bez większych trudności. Powiedziałem, że mogę mu to pokazać na stanowisku badawczym na politechnice. Na obronie w dniu 21 grudnia 1955 roku wszyscy recenzenci dobrze ocenili moją rozprawę. Rosjanin dodał tylko na końcu, że na jednym rysunku przebiegu momentu obrotowego jest mały błąd i w drukowanej wersji dysertacji należałoby to drobne uchybienie poprawić. No cóż, przebieg momentu obrotowego silnika także musiał być w zgodzie z radziecką literaturą techniczną.
Niepisanym zwyczajem wyższych uczelni jest to, że gdy jednego dnia odbywają się obrony kilku (zazwyczaj nie więcej niż dwóch) dysertacji, to o kolejności decyduje pierwsza litera nazwiska. Jest przy tym dobrym obyczajem, że młodszy wiekiem doktorant proponuje starszemu, aby jego obrona była pierwszą. Moja obrona była drugą tego dnia i czwartą w historii wat-u. Otrzymałem dyplom kandydata
nauk technicznych, który kilka lat później zamieniono na dyplom doktora w tej samej dziedzinie.
Fot. 19. Należący do autora dyplom doktora nauk technicznych.
Wydawnictwa Komunikacyjne Krótko po rozpoczęciu pracy w Wojskowej Akademii Technicznej urodził mi się drugi syn. Sytuacja finansowa stała się katastrofalna. Moja pensja porucznika magistra inżyniera była wciąż niższa niż trzy lata wcześniej jako dyplomanta Politechniki Warszawskiej w Instytucie Motoryzacji na etacie asystenta, a ceny w tym czasie znacznie wzrosły. Możliwości zarobku dla inżynierów były wówczas bardzo
duże. Fachowców po wojnie nadal brakowało. Mnie wciąż jednak obowiązywał zakaz podejmowania jakiejkolwiek pracy zarobkowej z wyjątkiem publikowania prac naukowych. W bibliotece wat-u dostałem kilka adresów wydawnictw. We wszystkich przeważali jeszcze pracownicy przedwojenni. Przyjmowano mnie uprzejmie, proszono o podanie adresu, proponowanej tematyki i obiecywano zawiadomić, gdyby były dla mnie jakąś propozycje. Nie robili jednak na to wielkiej nadziei. Lista wydawnictw skończyła się. Była zresztą bardzo krótka. Sytuacja finansowa pozostawała rozpaczliwa. Któryś z kolegów, widząc moją smętną minę, zapytał: — A byłeś w Wydawnictwach Komunikacyjnych? — Nie, nie wiem, że takie w ogóle istnieją. Nie ma sensu dalsze chodzenie. Uprzejmie mnie spławiają i tyle. Po paru dniach postanowiłem jednak pójść, żeby nie mieć później do siebie samego pretensji, że nie wykorzystałem wszystkich potencjalnych możliwości. Poprzednio do wydawnictw chodziłem po cywilnemu. Mundur oficera w tych czasach na ogół nie był dobrze przyjmowany w społeczeństwie. Po zbyt wielu oficerach było widać, że na plakatach zachęcających do wstępowania do szkół oficerskich zgodnie z prawdą napisano: „nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Było mi wszystko jedno, poszedłem w mundurze. W sekretariacie przyjęto mnie bardzo uprzejmie. To nic nowego. Tak było we wszystkich poprzednio odwiedzanych wydawnictwach. Dowiedziałem się, że dyrektor jest nieobecny, ale za chwilę przyjmie mnie pan x (nazwiska nie pamiętam), który go chwilowo zastępuje. Poproszono mnie do gabinetu. Zostałem przyjęty przez pana znacznie ode mnie starszego, sądząc ze sposobu bycia niewątpliwie przedwojennego inteligenta. Powitał mnie w taki sposób, że w pierwszej chwili chciałem trzasnąć drzwiami i wyjść. Byłem przekonany, że mój rozmówca ze mnie kpi. Nie potrafię dokładnie odtworzyć jego przemowy, była dość długa, ale brzmiała mniej więcej tak:
— Bardzo się cieszę, że pan przyszedł do naszych wydawnictw. Właśnie potrzeba nam autorów młodych, zdolnych, świeżych, nieobarczonych rutyną, znających nową technikę. Czekamy teraz na takich właśnie ludzi. Niestety, nie przychodzą do nas. Nie wiem czemu. Ale świetnie, że pan przyszedł — i tym podobne, i tak dalej. Słuchałem podenerwowany i coraz bardziej pewien, że jestem wydrwiwany. Opanowałem się jednak i nie odzywałem. — Zaraz przyniosę nasz plan wydawniczy na rok 1954. Masę w nim jeszcze pozycji nieobsadzonych. Może pan wybierać. Położył przede mną skoroszyt z planem wydawniczym. Większość pozycji dotyczyła transportu kolejowego. Prac poświęconych samochodom było znacznie mniej, a wśród nich przeważały zagadnienia z zakresu organizacji i biurokracji transportu. Nie miałem o nich zielonego pojęcia. Samochodowych tematów technicznych było zaledwie kilka. Zatrzymałem się nad jednym z nich: „Podwozie samochodu — budowa i obsługa”. Wolałbym dotyczący silników albo samochodu jako całości. Planowana objętość była niewielka, o ile dobrze pamiętam czternaście arkuszy. — Odpowiada panu ten temat? To świetnie, bardzo nam na nim zależy. Szczególnie, żeby omawiał w sposób popularny podwozia najnowszych radzieckich samochodów ciężarowych : gaz 51, zis 120 i ich pochodnych. — Bardzo mi to pasuje. Na przykładzie tych właśnie typów uczyłem budowy, obsługi i napraw samochodów w Oficerskiej Szkole Samochodowej. — Świetnie panie poruczniku; zaraz każę przygotować umowę i natychmiast ją podpisujemy. Ale czy zna pan nasze stawki? Nie znałem. Okazały się zupełnie niezłe, widełki były jednak dość szerokie. O ile dobrze pamiętam, rozpiętość od średniej wynosiła plus minus dwadzieścia pięć procent.
— Z zasady nie oferujemy najwyższych stawek autorom, którzy piszą dla nas po raz pierwszy. W przypadku pana porucznika proponuję średnią plus piętnaście procent. Nie pamiętam, jaka była to suma, ale przekraczała w każdym razie moje najśmielsze oczekiwania. — Po podpisaniu umowy wypłacamy zaliczkę w wysokości dwudziestu procent wynagrodzenia, po złożeniu pracy i przyjęciu jej przez redakcję otrzyma pan kolejne trzydzieści procent, zaś po zatwierdzeniu do druku czterdzieści procent. Końcowe rozliczenie i ostatnie dziesięć procent po wydaniu książki. Po półgodzinie podpisywałem umowę, a zaraz po tym — ku mojemu zaskoczeniu — poproszono mnie do kasy i wypłacono zaliczkę. Wynosiła dobrze ponad połowę mojej oficerskiej pensji. Gdy wracałem do domu, wydawało mi się, że jestem krezusem. Nie pamiętam, jaki termin wykonania pracy przewidywała umowa. Było to chyba około sześciu miesięcy. Po powrocie do domu wyciągnąłem konspekty z Piły. Po minimalnych, czysto redakcyjnych zmianach ich tekst można było wykorzystać na potrzeby książki. Miałem też komplet rysunków z instrukcji fabrycznych oraz z radzieckiego podręcznika kierowcy wojskowego. Nie pamiętam już, czy wydawnictwa miały prawo ich wykorzystania, czy też problem praw autorskich jeszcze nie istniał. W każdym razie mogłem je bez przeszkód i zgodnie z prawem zamieścić w swojej pracy. Pod względem merytorycznym prowadził moją książkę redaktor Czesław Blok. Początkowo traktował mnie bardzo oficjalnie i z wyraźną rezerwą. Współpraca między nami od początku układała się jednak doskonale. Pan redaktor przekonał się, że nie jestem „oficerem z chęci szczerej” i moje teksty dają się czytać, a ja, że mój prowadzący zna dobrze technikę samochodową i jest bardzo sprawnym redaktorem. Po pewnym czasie okazało się (nie ukrywał tego, ale też nie chwalił się), że był oficerem w dywizji pancernej u generała Macz
ka, on zaś z kolei dowiedział się o mnie, że byłem w ak i walczyłem w Powstaniu Warszawskim oraz w partyzantce. Wkrótce zostaliśmy przyjaciółmi. Brudnopis książki powstawał w oparciu o pilskie konspekty, w przeważającej części z wykorzystaniem metody nożyczek i kleju. Maszynopis książki oddałem, ku zdumieniu całej redakcji, znacznie przed umówionym terminem. Został dobrze oceniony i książka ukazała się wyprzedzając plan. Wkrótce złożyłem propozycję napisania następnej książki. Zastała przyjęta. Nawiązana współpraca trwała nieprzerwanie, choć z różnym natężeniem, przez czterdzieści pięć lat. Przez ten czas jako autor i współautor opublikowałem w Wydawnictwach Komunikacyjnych (w 1961 roku nazwa została zmieniona na Wydawnictwa Komunikacji i Łączności) dziewiętnaście tytułów, w tym jeden w pięciu wydaniach, dwa w czterech, jeden w trzech i dwa w dwóch. Były to bardzo różne pozycje, od popularnych do podręczników akademickich, a także encyklopedii i słowników technicznych, których byłem współautorem. Jak mi wiadomo, żadna z tych książek nich nie zalegała w magazynach. Większość znikała z rynku w krótkim czasie. Wszystkie moje książki pobiła pod względem poczytności pozycja bardzo specjalistyczna, wydana 1964 w roku: „Silniki o tłokach obrotowych”. Po trzech miesiącach nie było po niej śladu w księgarniach, znikała też z bibliotek i czytelni.
Ubecka wtyczka Na koniec warto wyjaśnić, czemu zawdzięczałem tak niezwykłe przyjęcie w Wydawnictwach podczas pierwszej wizyty. Po kilku latach doskonałej współpracy zaprosiłem kilku redaktorów do restauracji na „oblewanie” publikacji mojej nowej książki. Po paru kolejkach redaktorzy Blok i Leśniak powiedzieli mi:
— Człowieku, myśmy się ciebie początkowo strasznie bali. Byliśmy pewni, że jesteś wtyczką przysłaną z ub. Dosłownie na kilkanaście dni przed twoją wizytą bezpieka miała jakieś poważnie pretensje do naszej dyrekcji. Były rewizje, wzywali ludzi na przesłuchania, grozili, straszyli. I niedługo potem ty zjawiłeś się w redakcji w mundurze i powiedziałeś, że chciałbyś napisać dla nas jakąś książkę, ale nie bardzo wiesz jaką. No nic innego, tylko oczywista wtyczka! Redaktor, który z tobą rozmawiał, przesadzał celowo z uprzejmością, bo myślał, że „ten ubek” zorientuje się może w końcu, że wiemy, z kim mamy do czynienia, i się wyniesie. A ty nic, zgodziłeś się na pierwszą z brzegu propozycję. „No — pomyśleliśmy — to już na pewno wtyczka, na dodatek tępa, bo nic z naszego przyjęcia nie zrozumiała”. Przed odejściem na emeryturę dostałem w prezencie od redaktora Czesława Bloka — z którym wiele lat pracowałem i od którego bardzo dużo się nauczyłem — srebrną papierośnicę z wygrawerowanym napisem: Królowi Maciusiowi ii — C. B. Gwoli ścisłości: nigdy nie skorzystałem z interesujących propozycji służb specjalnych, nie należałem też do pzpr ani do jej przybudówek.
Spóźnione awanse W wojsku był wówczas ściśle wyznaczony czas awansowania. Kolejny stopień dostawało się po określonej liczbie lat dobrze ocenianej służby. Ja jednak, mimo bardzo dobrych ocen, nie dostałem w terminie przysługującego mi awansu — jako jedyny w mojej specjalności magister inżynier, aspirant na kandydata nauk technicznych. Moimi podwładnymi byli w tym czasie między innymi kapitanowie i jeden major. Wobec tego złożyłem raport z prośbą o zwolnienie do cywila. Dokładnie po miesiącu otrzymałem negatywną odpowiedź i spóźniony o rok awans do stopnia kapitana.
Analogicznie otrzymywałem kolejne awanse do stopnia majora i podpułkownika — każdy o rok spóźniony. Stopień pułkownika dostałem dla odmiany dużo wcześniej, przed normalnym terminem. Dlaczego tak prędko? Bo mijało właśnie dwadzieścia lat mojej służby w wojsku i zgodnie z przepisami mogłem — choć nie musiałem — przejść do rezerwy.
W cywilu W 1970 roku wypromowałem (dwie dysertacje z wyróżnieniem) dwóch doktorów nauk technicznych. W tym samym roku w grudniu, ku zgorszeniu większości moich kolegów, przeszedłem do cywila. Na odchodnym odbyła się uroczystość pożegnania z bronią, ale nie w auli wat-u, jak to było na ogół przy takich okazjach, lecz na terenie fakultetu. W cywilu wykładałem na Politechnice Warszawskiej i gościnnie na Gdańskiej oraz Krakowskiej, a także jako visiting professor na Wydziale Technicznym Uniwersytetu w Orleanie. Współpracowałem z instytutem Abgasprüfstelle w nrd, Istituto Motori w Neapolu, a także z zakładami przemysłowymi (Ursus, fso, Bielsko-Biała, Starachowice i inne). Pierwsze i przez dłuższy czas jedyne w Polsce laboratorium przystosowane do badań emisji toksycznych składników spalin silnikowych (w Przemysłowym Instytucie Motoryzacji) powstało z mojej inspiracji i według moich założeń. Byłem autorem i współautorem kilkunastu książek technicznych i podręczników akademickich oraz słowników technicznych i wojskowych (polskiego, francuskiego i niemieckiego) i ponad dwustu publikacji naukowych. Jestem także (obecnie jako emeryt) członkiem rzeczywistym Międzynarodowej Organizacji Rzeczoznawców (Organisation Internationale des Experts „ordinex”).
Fot. 20. Legitymacja profesorska autora z okresu pracy na Politechnice Warszawskiej.
Niepisanym wymogiem, jaki trzeba było spełnić przed uzyskaniem habilitacji, było wypromowanie co najmniej jednego doktora. Jak wspomniałem, do końca służby w wojsku wypromowałem dwóch, a do 1987 roku w sumie ośmiu doktorów, byłem też recenzentem ponad trzydziestu dysertacji doktorskich i sześciu habilitacji (choć sam jej nie miałem), a w całej swej działalności dydaktycznej wypromowałem ponad dwustu magistrów inżynierów oraz trudną do ustalenia liczbę inżynierów. Nigdy nie zrobiłem habilitacji, gdyż zarówno w wojsku, jak i na mojej macierzystej uczelni dowiadywałem się, że stać mnie na więcej, niż robiłem Uważałem wówczas i uważam dziś także, że szkoda było mojego czasu na udowadnianie, że nie jestem wielbłądem. Tak się złożyło, że nominację na profesora otrzymałem krótko po tym, gdy do Politechniki Warszawskiej wpłynęła prośba o przesłanie
informacji o moim dorobku dydaktycznym i naukowym w związku z zamiarem zatrudnienia mnie jako visiting professora w Orleanie. Przekazano tam niekompletny materiał — moja wina, było tego tak dużo, że można było wiele pozycji przeoczyć. Francuzom to jednak wystarczyło.
Aneksy
Ojciec — Wacław Bernhardt
P
rzeglądając moje wspomnienia zatytułowane „Z Miodowej na Bracką”, stwierdziłem, że wprawdzie w kilku miejscach znajdują się tam wzmianki o moim Ojcu (nieco szersze w rozdziale „Wielgomłyny”), ale w sumie informacje o nim są bardzo skromne. Postanowiłem uzupełnić te braki i podać nieco szczegółów na jego temat. Będą to fragmenty wspomnień, które zachowały się w mojej pamięci.
„Wilczy bilet” w warszawskim gimnazjum O młodych latach Ojca wiem, że ukończył gimnazjum w Kielcach. W warszawskim miał jakiś zatarg z belfrem, który zwykł był stawiać dobre stopnie za odpowiednie „prezenty”, i na dwa lata przed maturą został usunięty ze szkoły z tak zwanym wilczym biletem. Uniemożliwiał on kontynuację nauki na terenie całego państwa rosyjskiego. Dziadek Bernhardt był dość zamożny, miał udziały w przemyśle papierniczym w Austrii (firma Hutter und Schranz), a w posagu babcia wniosła majątek ziemski w Kieleckiem. Myślę, że przymknięcie właściwych oczu na wilczy bilet kosztowało znacznie więcej niż „prezent” dla warszawskiego nauczyciela. W drodze wyjątku Ojciec został przyjęty do gimnazjum w Kielcach. Bardzo przyjemnie wspominał swe kieleckie czasy, a szkołę ukończył ze złotym medalem.
Obywatel niemiecki? W końcu lat osiemdziesiątych nieco przypadkowo znalazłem się na dość nudnej konferencji. Ucieszyłem się, gdy podczas przerwy przysiadł się do mnie sympatyczny pan w średnim wieku i zaczęliśmy klasyczną rozmowę o wszystkim i o niczym. Nie pamiętam już, czego dotyczyła. W pewnym jej momencie powiedziałem: — W takiej właśnie sytuacji był mój Ojciec, wówczas obywatel niemiecki. Mój rozmówca zdziwił się, zamyślił i po chwili dodał z powagą: — No tak, taka sytuacja była możliwa, ale — przepraszam — dlaczego obywatel niemiecki? Czy rodzina pana ojca mieszkała na stałe w Niemczech? — Nie, w Warszawie. Mój ojciec, Wacław Bernhardt, urodził się w Warszawie w 1880 roku i do odzyskania przez Polskę niepodległości był obywatelem niemieckim, podobnie jak jego rodzice i rodzeństwo. Ale dlaczego moi antenaci byli obywatelami niemieckimi, a nie na przykład poddanymi cara Rosji? Pamiętam, że Ojciec, jako najstarszy mężczyzna w rodzinie, przechowywał w swym wielkim biurku staroświecką teczkę z rodzinnymi dokumentami oraz tekturową rurę z dwoma rulonami pergaminów. Widziałem je parokrotnie, ale nie interesowały mnie zbytnio koligacje rodzinne, a ponadto znajdowały się na nich teksty w języku niemieckim (pisane gotykiem) i rosyjskim, a najstarsze były po łacinie. Wszystkie zostały zniszczone podczas Powstania Warszawskiego, gdy 26 sierpnia 1944 roku dom, w którym mieszkaliśmy — Miodowa 9 — został zbombardowany, a następnie spalony. Pod jego gruzami, w piwnicy w prawej oficynie, zginęli: moja Matka, starsza o osiem lat siostra Danuta, jej półtoraroczny synek Jacek oraz moja niedoszła teściowa Maria Rychłowska. Ojciec i nasza gosposia Marynia ocaleli. Ojciec opatrywał rannego w piwnicy w lewej oficynie, Marynia poszła po wodę do piwnicy sąsiedniego domu (Miodowa 11), gdzie była studnia artezyjska.
Uniwersytet w Dorpacie Ojciec ukończył medycynę na Uniwersytecie Warszawskim, a następnie w roku 1906 obronił doktorat na wydziale medycznym słynnego (powstał w 1632 roku) w carskiej Rosji Uniwersytetu w Dorpacie — (obecnie Tartu w Estonii).
Fot. 21. List z dorpackiego archiwum informujący, że w jego zbiorach znajdują się dokumenty poświadczające, iż Wacław Bernhardt studiował na tamtejszym uniwersytecie i otrzymał tam stopień doktora nauk medycznych.
Po doktoracie Ojciec rozpoczął prywatną praktykę w Łodzi, a wkrótce potem w Warszawie. Zapamiętałem następującą historię związaną z pobytem Ojca w Dorpacie: Sprawy urzędowe związane z otwarciem przewodu doktorskiego na uniwersytecie Ojciec załatwił korespondencyjnie. Przed wyjazdem do Dorpatu otrzymał od starszych kolegów i przyjaciół kilka adresów
dobrych stancji, w których mieszkali przyjezdni studenci i doktoranci (w Dorpacie na różnych wydziałach studiowało wiele takich osób, między innymi Polaków). Po przyjeździe Ojciec zatrzymał się w hotelu i po załatwieniu wszystkich formalności obszedł polecane mu adresy. Wszędzie mówiono mu, że nie ma już wolnych pokoi. Spotkani polscy studenci zapytali Ojca, czy już znalazł dla siebie odpowiednie lokum. Opowiedział im o nieudanych poszukiwaniach, a w odpowiedzi usłyszał: — A w jakim języku rozmawiałeś? — W rosyjskim. — No to idź jeszcze raz i mów po niemiecku. Tu nie lubią Rosjan, a w niektórych stancjach można się dogadać także i po polsku. Rada była dobra. Mrukliwe uprzednio właścicielki stancji, usłyszawszy język niemiecki, natychmiast zmieniały się w uśmiechnięte i życzliwe gospodynie. Warto też przy tym wspomnieć, że część wykładów na Uniwersytecie Dorpackim prowadzona była wówczas także w języku niemieckim.
Moskwa Po wybuchu i wojny światowej Ojciec musiał jako jeniec cywilny wyjechać na jesieni 1914 roku do Rosji. Razem z nim wyjechała moja Matka wraz z kilkumiesięczną córką Danutą, a także jej opiekunka, pani Zofia. Niezależnie od Ojca, jako jeniec cywilny wyjechał do Moskwy również jego młodszy brat, Tadeusz. Nie znam szczegółów, ale wiem, że z wielkimi kłopotami udało się stryjowi uniknąć powołania do wojska i po rewolucji bolszewickiej powrócić do Polski. Wiem, że (chyba nawet kilkakrotnie?) zmieniał tam nazwisko i w którymś mo
mencie „zgubiono” literę „t” na jego końcu. Miał następnie sporo biurokratycznych kłopotów z jej odzyskaniem. Warto tu wspomnieć, że w warszawskim kościele Zbawiciela, w prawej nawie znajduje się ufundowana przez Stryja marmurowa chrzcielnica z ledwo widocznym skromnym napisem (bez brakującego „t”): „Za szczęśliwy powrót z Rosji — Tadeusz Bernhard”. Stryj zginął na wiosnę 1942 roku. Wyszedł z mieszkania w Warszawie i wszelki ślad po nim zaginął. Wstyd mi, ale nie pamiętam dokładnej daty jego zniknięcia. W Rosji większość rosyjskich lekarzy została zmobilizowana. Nieliczni, którzy nie kwalifikowali się do wojska, a także lekarze będący obywatelami krajów neutralnych oraz lekarze-jeńcy cywilni, byli na wagę złota. Po przybyciu do Moskwy Ojciec miał obowiązek meldowania się co miesiąc w odpowiednim cyrkule (komisariacie). Zrobił to tylko raz — zaraz po przyjeździe. Następnie regularnie co miesiąc zjawiał się u Ojca sam naczelnik komisariatu, który sprawdzał, że jeniec cywilny nie uciekł, otrzymywał odpowiedni bakszysz i zapowiadał kolejną wizytę za miesiąc. Ojciec miał także zakaz opuszczania Moskwy, jednak w latach 1915 i 1916 za zgodą naczelnika komisariatu spędzał wraz z żoną, córką i jej opiekunką miesięczny urlop w Eupatorii na Krymie. Po przybyciu do Moskwy Ojciec podjął praktykę lekarską w przydzielonym mu w centrum miasta mieszkaniu. Po kilku tygodniach miał już wielu pacjentów i wkrótce wynajął w tym samym domu mieszkanie trzypokojowe i przeznaczył je wyłącznie na przyjmowanie chorych (gabinet lekarski, pokój zabiegowy oraz poczekalnia). Jak zgodnie wspominali moi rodzice, ojciec rozpoczynał przyjmowanie pacjentów o godzinie ósmej rano i zajmował się nimi do późnych godzin wieczornych (z dwugodzinną przerwą obiadową i krótkimi przerwami po południu i wieczorem — jak mówił — dla złapania oddechu).
Ojciec zatrudniał sekretarkę przyjmującą telefony, udzielającą informacji i zapisującą terminy wizyt, asystenta — studenta medycyny, który z racji inwalidztwa, nie został powołany do wojska — pomagającego w prostych zabiegach chirurgicznych, mierzeniu ciśnienia, wypisywania pod dyktando recept i tym podobnych, a także chłopca na posyłki. Pacjentami Ojca byli przeważnie zamożni kupcy różnych branż i właściciele ziemscy oraz rosyjscy nowobogaccy dorabiający się podczas wojny na dostawach dla wojska. Podczas pobytu w Moskwie (to jest w niecałe cztery lata) Ojciec stał się bardzo zamożnym człowiekiem. Wrócił do Warszawy w 1918 roku z moją matką i siostrą oraz panią Zofią, bez „zaginionego” bagażu i z plikiem papierowych pieniędzy, których wartość spadła podczas kilkudniowej podróży koleją praktycznie do zera. Mama przywiozła kilka złotych pięciorublówek obszytych futrem i udających guziki w jej zimowym płaszczu. Jak sięga moja pamięć, Rodzice dość często i raczej dobrze wspominali swój pobyt w Moskwie w charakterze jeńców cywilnych. Do Ojca zgłaszało się więcej pacjentów niż był w stanie obsłużyć. Jak opowiadał, nigdy w życiu nie zarobił tyle pieniędzy, ile wówczas w Moskwie. Rodzice nie mieli tam żadnych problemów finansowych. Ojciec od dawna bardzo interesował się sztuką dramatyczną i był zachwycony poziomem i repertuarem moskiewskich teatrów oraz tamtejszej opery. Bardzo prędko nawiązał kontakty ze związanym z nimi środowiskiem i bywał na wszystkich premierach wystawianych na czołowych scenach, których nazwy dawno wyleciały mi z pamięci. W pierwszych dwóch latach wojny teatry w Moskwie działały zwyczajnie, jak przed wybuchem konfliktu. Rodzice mieli licznych znajomych i wręcz przyjaciół Rosjan, z którymi utrzymywali bliski kontakt. Wielu z nich przyznawało się do polskich korzeni. Ojciec wielokrotnie powtarzał, że inteligencja rosyjska (ale nie arystokracja!), to zupełnie inny rodzaj ludzi niż za
chłanni na łapówki „czynownicy” przysyłani do „Prywislianskawo Kraju” w charakterze urzędników różnych szczebli. Ojciec cenił też urodę kobiet rosyjskich, ale przestrzegał mnie, że piękno i wdzięk, a także i wybitna inteligencja, często idą u nich w parze z nadmierną egzaltacją i niezbyt miłym charakterem. Pamiętam znajomych i przyjaciół Rodziców, którzy przywieźli z podobnego pobytu w Rosji żony.
Lata dwudzieste — lata trzydzieste W Warszawie rodzice zamieszkali u rodziców Mamy. Ojciec został wkrótce po powrocie powołany do wojska i w stopniu kapitana-lekarza służył w szpitalu wojskowym w twierdzy Modlin od wiosny 1920 do wiosny 1921 roku — w tym przez cały okres bitwy warszawskiej. Po zdemobilizowaniu w roku 1921 Ojciec wraz z kolegami założył przychodnię lekarską (na parterze prawej oficyny budynku przy ulicy Marszałkowskiej 66, przetrwała Powstanie). Założycielami lecznicy było kilku lekarzy o różnych specjalnościach i wyrobionej już pozycji, którzy postanowili udzielać porad za cenę znacznie niższą niż w zwykłym gabinecie lekarskim. Ojciec przyjmował tam cztery dni w tygodniu od godziny jedenastej do dwunastej. Wiem, że kolejka oczekujących była zawsze dość długa. Pacjenci przyjeżdżający specjalnie do Ojca z głębokiej prowincji nie należeli do rzadkości. Ojciec był także konsultantem w warszawskim szpitalu imienia Dzieciątka Jezus. Wzywano go (na ogół telefonicznie) do chorych w różnych oddziałach szpitala wymagających dodatkowych konsultacji dermatologicznych. Podczas okupacji wyjątkowym pacjentem był między innymi Władysław Bartoszewski, którego Ojciec kurował po jego zwolnieniu
z obozu w Oświęcimiu, gdy jego stan zdrowia był tragiczny (dowiedziałem się o tym z książki Bartoszewskiego w roku 2005).
Fot. 22. Fotografia ojca autora z paszportu, 1921.
Lekarz teatralny Ojciec był także lekarzem teatrów warszawskich. Większość aktorów nie miała ubezpieczenia zdrowotnego w kasie chorych, powołano więc zespół lekarzy, którzy udzielali im porad lekarskich za bardzo umiarkowaną opłatą. W owym czasie przepisy administracyjne wymagały, aby na każdym przedstawieniu w teatrze był obecny lekarz. We wszystkich te-
atrach dwa miejsca (oczywiście bezpłatne) w czwartym rzędzie, po lewej stronie środkowego przejścia, były zawsze przeznaczone dla lekarza teatralnego oraz towarzyszącej mu osoby, aby w razie konieczności nie trzeba było go szukać. Jeżeli lekarz nie mógł być obecny, zobowiązany był do zapewnienia odpowiedniego zastępstwa (mógł to być także lekarz nieteatralny). Ojciec obsługiwał teatry: Narodowy, Polski, Ateneum, Letni (w ogrodzie Saskim) oraz „Qui pro quo” (nie jestem pewien czy to wszystkie), a po jego zamknięciu także „Cyrulik” na ulicy Kredytowej. W latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego stulecia należało do dobrego tonu należeć do zespołu lekarzy teatralnych. Nie wiem, ilu było takich lekarzy, ale dyżury teatralne przypadały Ojcu mniej więcej raz w miesiącu. W ostatnich dniach czerwca lub pierwszych lipca 1939 roku byłem po raz pierwszy z Ojcem w teatrze kabaretowym „Cyrulik”. Krótkie „sprawozdanie” z tego zdarzenia opisałem we wspomnieniu „Awantura w teatrze”¹. W tym miejscu warto przypomnieć, jak w okresie międzywojennym popularyzowano przedstawienia teatralne wśród młodzieży szkolnej. Nie wiem, czy dotyczyło to wszystkich gimnazjów, czy tylko państwowych i „wybranych”. Wiem, że w dwóch, które „zwiedziłem”, imienia Reya i Czackiego, dostawaliśmy na początku roku szkolnego książeczkę z ośmioma biletami na konkretne dni i miejsca na popołudniowe szkolne przedstawienia klasycznego repertuaru w różnych teatrach, dopasowane do wieku uczniów w danej klasie. Miejsca na poszczególne przedstawienia dobrane były tak, aby wypróbować w ciągu roku zarówno pierwsze rzędy krzeseł, jak i środkowe oraz te najdalsze na balkonie. Obecność była obowiązkowa. Bilety nie były darmowe, ale ich cena była raczej symboliczna, a niezamożni uczniowie byli zwolnieni z opłat.
¹ Z Miodowej na Bracką..., s. 72–76 [przyp. red.].
Ojciec mój — gdy był sam w domu (albo tak mu się wydawało) — lubił spacerować po mieszkaniu i półgłosem śpiewać między innymi fragmenty arii operowych oraz piosenek kabaretowych. Miał bardzo dobry słuch muzyczny i głos (baryton) — jako student występował między innymi w słynnym w owym czasie chórze „Lutnia”. Ojciec śpiewał arie i piosenki polskie, rosyjskie oraz niekiedy francuskie i niemieckie, a czasami recytował teksty klasyków polskich, rosyjskich, niemieckich oraz... łacińskich i greckich.
Polowania W sezonie myśliwskim Ojciec jeździł w towarzystwie kilku przyjaciół na polowania na zające i kuropatwy w rewirze myśliwskim niedaleko od Warszawy. Twierdził, że to dla niego najlepszy odpoczynek. Był zapalonym myśliwym, ale przywoził na ogół niewielkie trofea. Kilka zajęcy lub kuropatw, czasami kaczki. Dubeltówkę („dwunastka” firmy fn) Ojciec przechowywał w leśniczówce. Twierdził, że kiedy w domu jest młody chłopak (czyli ja), a nie ma pancernej szafy, w której można by dubeltówkę schować, trzeba ją umieścić daleko od domu. Ojciec był dobrym strzelcem i na polowaniach liczba trofeów była niewiele mniejsza od liczby wystrzelonych nabojów. Nie uznawał polowania metodą, „dużo huku, a nuż się uda”. Od broni myśliwskiej trzymał mnie początkowo z daleka, ale uczył mnie strzelać do celu z floweru (kaliber 5 milimetrów). Pamiętam, że chodziłem z Ojcem na strzelnicę do wojskowego klubu. Pokazał mi, jak rozbierać, czyścić i składać broń oraz wpoił podstawowe zasady bezpieczeństwa. Mając dwanaście lat, strzelałem już dobrze z floweru, a po skończeniu przeze mnie lat czternastu Ojciec nauczył mnie posługiwać się bronią myśliwską. W wieku lat szesnastu miałem już brązową odznakę strzelecką.
Pamiętam pięćdziesiąte urodziny Ojca (31 maja 1930 roku). Uroczysty obiad z tej okazji odbywał się w naszym domu w niedzielę. Obecna była najbliższa rodzina i kilku przyjaciół Ojca. Popołudniu w salonie było jeszcze słodkie przyjęcie przy kawie dla kilkudziesięciu osób. Jubileuszowy obiad został przerwany w połowie uroczystego przemówienia jednego z przyjaciół Ojca. Usłyszeliśmy (był bardzo gorący dzień, więc okna były otwarte) jakieś zamieszanie na ulicy, a po chwili gwałtowny dzwonek do drzwi i gorącą prośbę do pana doktora o ratunek. Na ulicy Miodowej, przed naszym domem, tramwaj potrącił pieszego, ciężko go raniąc. Ojciec zerwał się od stołu, zrzucił marynarkę, w biegu założył biały fartuch i pobiegł ratować poszkodowanego. Po dłuższej chwili usłyszeliśmy sygnał karetki pogotowia, a po kilku dalszych minutach wszedł Ojciec w mocno zakrwawionej koszuli i fartuchu. Przeprosił obecnych i po chwili wrócił przebrany do stołu.
Fot. 23. Kamienica przy Miodowej 9, w której mieściło się mieszkanie autora.
Ojciec nigdy nie leczył (z wyjątkiem przypadków zupełnie banalnych) nikogo z domowników ani z bliskiej rodziny. Zawsze prosił o pomoc któregoś ze swych kolegów lub przyjaciół. Nie pamiętam też Ojca chorego. Narzekał nieraz na zmęczenie, miał jakieś dolegliwości sercowe, ale do roku 1942 nigdy nie widziałem go chorego w łóżku lub zażywającego jakieś poważniejsze lekarstwa. Pamiętam powrót Ojca z polowania na zające na początku lat trzydziestych. Po pięknej pogodzie pod koniec dnia nastąpiła burza i długotrwała silna ulewa. Ojciec wrócił do domu wieczorem zmęczony, przemarznięty i przemoczony „do suchej nitki”. Następnego dnia pracował normalnie, nie miał nawet kataru. Na jesieni 1942 roku Ojciec zauważył na lewej ręce, powyżej łokcia, szybko rosnącą narośl. Stwierdzono, że jest to rak kości i konieczna jest amputacja ręki. Przeprowadził ją starszy kolega Ojca, chirurg profesor doktor Manteuffel. Po tej operacji Ojciec przyjmował w domu pacjentów z pomocą studenta medycyny. Już po wojnie, w roku 1947, konieczna okazała się druga operacja, a w roku 1951 trzecia. Ojciec zmarł 1 sierpnia 1952 roku, w ósmą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego.
Granatowy
D
o mego Ojca kilkakrotnie przychodziły różne typy spod ciemnej gwiazdy z propozycją nie do odrzucenia: albo dostaną dużo pieniędzy, albo doniosą Gestapo, że Ojciec leczy ukrywających się Żydów. Pierwszego takiego typka Ojciec po prostu wyrzucił za drzwi. Wyszedł jak niepyszny i przez jakiś czas był spokój. Ale sytuacja była groźna. Niemcy niejeden raz najpierw strzelali, a dopiero później pytali, o co chodzi.. No a poza tym każdy kontakt z ich władzami był niebezpieczny, bo nigdy nie było wiadomo, co ich może zainteresować lub co się im nie spodoba. Mieszkanie nasze też nie było czyste. Prawie zawsze były w domu jakieś gazetki, często odbywały się w nim lekcje w ramach tajnych szkolnych kompletów, a ponadto mieliśmy zamelinowane radio. Wprawdzie ukryte było bardzo dobrze (w wielkim kaflowym piecu za kominkiem, w części bardzo ozdobnej, praktycznie nienagrzewającej się, gdy palono w podłączonym do pieca wojennym trociniaku), a jego uruchomienie było możliwe bez wyjmowania go ze skrytki, ale w razie dokładnej rewizji fachowcy mogli je jednak znaleźć, a za posiadanie radioodbiornika obowiązywała kara śmierci. Przy okazji kolejnej tego rodzaju wizyty, w czasie której nie było mnie w domu, Ojciec z pełnym spokojem podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił numer policji niemieckiej i poprosił o przysłanie patrolu. Mówił po niemiecku, z doskonałym berlińskim akcentem. Szantażysta nie uwierzył, że była to prawdziwa rozmowa i domagał się coraz bardziej natarczywie pieniędzy, roztaczając barwny opis tego,
co w razie ich nieotrzymania czeka Ojca i naszą rodzinę. Oficer wraz z dwoma niemieckimi policjantami zjawili się bardzo prędko. Zapytali czy to ten, a po potwierdzeniu facet dostał profilaktycznie w mordę i został dokładnie zrewidowany. Ojciec wyciągnął z biurka bardzo starą skórzaną teczkę z wytłoczonym herbem, a z niej stare rodzinne papiery w języku niemieckim i francuskim oraz pergaminy po łacinie. Po krótkiej i bardzo grzecznej rozmowie oficer przeprosił Herr Graf von Bernhardt i patrol wyszedł, zabierając szantażystę ze sobą. Z dokumentów (które po raz pierwszy zobaczyłem po tych wydarzeniach) niezbicie wynikało prawo do rzeczonego tytułu. Na wszelki wypadek zniknęliśmy z Ojcem na pewien czas z domu, aby nie narażać się na ewentualny dalszy ciąg tej sprawy, na przykład na propozycję oficjalnego zaliczenia do „narodu panów”. Takie niebezpieczeństwo zawsze istniało, gdyż ojciec mój i dziadek (nie wiem, jak wcześniej) mieli przed i wojną światową obywatelstwo niemieckie, o czym mowa jest w innym miejscu tej książki¹. Rezygnacja z takiego zaszczytu była „zbrodnią wobec narodu niemieckiego” i gwarantowała pobyt na jego koszt w obozie koncentracyjnym. O incydencie tym zameldowałem moim przełożonym w konspiracji (było to jeszcze nsz²). Sprawdzili swoimi kanałami, że sprawa nie miała dalszego ciągu. Szantażysta wykpił się, mówiąc, że się pomylił: myślał, że działa dla dobra Niemiec. Prawdopodobnie pojechał „na ochotnika” na roboty do Niemiec. Po blisko dwóch latach podobną wizytę złożył Ojcu (o ile dobrze pamiętam stopień) sierżant granatowej policji. Krótko po jego
¹ Zob. aneks „Ojciec Wacław Bernhardt” [przyp. red.]. ² Autor należał przejściowo do tej organizacji zanim wstąpił do ak. Więcej na ten temat w: Z Miodowej na Bracką..., s. 141–142, 146–155.
przyjściu wszedłem wraz z dwoma kolegami³ z wojennej Politechniki i z konspiracji do mieszkania. Mieliśmy przy sobie pistolet Vis, bowiem wracaliśmy ze zbiórki, po której nie zgłosiła się po niego łączniczka⁴ i miałem przechować go w domu. Z gabinetu Ojca słychać było głośną rozmowę. Ojciec był w tym czasie w bardzo złym stanie zdrowia po amputacji lewej ręki i w fatalnym stanie psychicznym. Zaniepokojony, wbrew obowiązującym w naszym domu zwyczajom, zapukałem i otworzyłem szeroko drzwi do gabinetu. Granatowy krzyczał na Ojca, groził mu i straszył. Jurek Miller (mój przełożony konspiracyjny) wyjął z kieszeni płaszcza pistolet i repetując go wszedł za mną do gabinetu. Poprosił uprzejmie granatowego o oddanie broni. Ten zbladł, zbaraniał i pozwolił bez oporu wyjąć ze swej kabury siódemkę fn. Waldek Misiorowski wyjął mu z kieszeni kajdanki oraz klucz do nich i przypiął go do siebie. Widziałem, że Jurek przedłuża rewidowanie jego kieszeni, przegląda legitymację policyjną, notes i jakieś szpargały, nie bardzo wiedząc, co dalej robić. Postawił wreszcie naszego jeńca twarzą do ściany, porozumiał się z nami wzrokiem i wyszliśmy wszyscy razem na Miodową. Było późne popołudnie (lub może wczesny wieczór) i zaczynał się zmierzch. Szedłem z Jurkiem Millerem kilka kroków za Waldkiem, który spięty kajdankami z granatowym wyglądał jak aresztant. Przeszli na drugą stronę Miodowej i weszli do bramy pod numerem sześć. Dom ten był całkowicie spalony i częściowo zburzony w 1939 roku, ale przez gruzy biegła wydeptana wśród ruin ścieżka skracająca drogę do ulicy Podwale. Idąc w pewnej odległości za nimi, zastanawialiśmy się z Jurkiem Millerem, co z tym fantem dalej zrobić. Nie było rady, trzeba było ³ Jurkiem Millerem i Waldemarem Misiorowskim, kolegami z jednej drużyny 237 plutonu batalionu „Żubr”. Obaj zginęli pod Boernerowem w drugim dniu Powstania. ⁴ Broń na zbiórki szkoleniowe z reguły przynosiły i odbierały łączniczki.
drania sprzątnąć — za dużo widział i mógł być niebezpieczny. Sądy podziemne skazywały szantażystów na karę śmierci, ale my nie byliśmy sądem i nie mogliśmy się na to powoływać. Z drugiej strony sukinsyn był nie tylko zdrajcą, który pomagał szkopom, ale stanowił też dla nas zagrożenie. Musieliśmy mieć pewność, że nie będzie już nikomu szkodzić. Wprowadziliśmy go między resztki murów spalonego domu, tak że nie było nas widać z Miodowej ani z Senatorskiej i Podwala. Zrozumiał, co go czeka. Trząsł się jak galareta i obiecywał nam za puszczenie kilogramy (dokładnie tak mówił) złota. Jeszcze raz zrewidowaliśmy go, zabraliśmy bluzę mundurową, czapkę, pas z kaburą (mogły się przydać), a także wszystkie drobiazgi, jakie miał w kieszeniach — w tym złoty zegarek ze złotą dewizką — aby utrudnić jego ewentualną identyfikację. Ciągnęliśmy losy, po chwili padł strzał. Waldek wyjął z kieszeni kawałek papieru, napisał na nim dużymi, grubymi literami „Jude”, położył mu na piersi i przycisnął kawałkiem cegły. Był to makabryczny chwyt, ale okazał się skuteczny. Jurek dowiedział się po kilku dniach, że trupa znalazła nazajutrz miejska służba porządkowa i został pochowany gdzieś w masowym grobie na terenie byłego Getta. Dziwne, ale nie miałem najmniejszych wyrzutów sumienia. Jedyne uczucie, jakie pamiętam, to obrzydzenie na widok zmasakrowanej i okopconej gęby granatowego. Odgłos strzału pistoletowego w ruinach nikogo nie zdziwił. Przypadkowi nieliczni przechodnie prawdopodobnie przyspieszyli jedynie kroku i rozpłynęli się na sąsiednich ulicach. Poszliśmy w kierunku Rynku Starego Miasta. Z jednej z małych knajpek-spelunek zatelefonowałem do domu. Powiedziałem Ojcu, że pan Dunkelblau (Granatowy) miał wypadek, stan jego jest beznadziejny, a ja będę nocować u cioci. Jurek Miller przesłał meldunek o tym wydarzeniu do swoich przełożonych i przekazał wszystkie zarekwirowane rzeczy i przed
mioty — w tym złoty kieszonkowy zegarek i złotą dewizkę. Zarządzono formalne śledztwo. Przesłuchiwali nas (każdego osobno) jacyś nieznani nam uprzednio faceci. Wiem też, że ktoś rozmawiał z moim Ojcem. Okazało się, że gliniarz miał wiele na sumieniu i miano go od pewnego czasu na oku. Uprzedziliśmy konspiracyjny wymiar sprawiedliwości. Po około czterech–pięciu tygodniach zakomunikowano nam oficjalnie, że dochodzenie w tej sprawie zostało umorzone. Dostaliśmy podziękowanie za zdobycie broni i amunicji oraz dokumentów i umundurowania policyjnego. Nie przypominam sobie, aby wspomniano także o złotym zegarku z dewizką... Opisując po wielu latach tę historię, z końca czwartego lub początków piątego roku wojny, czuję się tak, jakbym opisywał obce sprawy, zupełnie mi obojętne. Wojna zdemoralizowała wszystkich, a jej okropności uodporniły nas psychicznie. Rozumiem ówczesny brak głębszej reakcji, ale dziś? Dziś chyba zrobiłbym w tych samych warunkach i w analogicznej sytuacji dokładnie to samo. Do dziś bowiem pamiętam, mam ten obraz przed oczami: mój Ojciec, niski, szczupły staruszek, inwalida bez lewej ręki, zdenerwowany, jąkający się — w takim stanie jeszcze go wcześniej nie widziałem. A naprzeciw spasiony, wysoki chłop krzyczący i bawiący się przerażeniem Ojca. Ciekawe, że z Ojcem nigdy później na ten temat nie rozmawiałem. Nie pytał, co się stało z policjantem, co zrobiliśmy. Tak, jak gdyby tego zdarzenia nigdy nie było. Być może wolał nie wiedzieć. Mnie pozostał szczególny wstręt do granatowych policjantów będących na służbie u Niemców, choć dziś wiem, że niektórzy z nich pozostali nimi na polecenie polskich władz konspiracyjnych i byli bardzo pożyteczni. A cała ta historia powróciła do mnie w szczegółach dopiero podczas pisania wspomnień z okresu okupacji. Wcześniej nie istniała, jakby rozpłynęła się wśród innych, zbyt licznych zdarzeń.
Strach
W
ielokrotnie podczas różnego rodzaju spotkań, gdy rozmowa dotyczyła kampanii wrześniowej, okresu okupacji, konspiracji, członkostwa w AK, czy udziału w Powstaniu Warszawskim, padało pod moim adresem pytanie: „czy bałeś się?”. Oczywiście, że się bałem. Z moich obserwacji wynika, że ci, którzy twierdzą, iż nigdy się w takich sytuacjach nie bali, po prostu kłamią. Nie spotkałem dotąd nikogo, kto w żadnej krytycznej (lub tylko potencjalnie krytycznej) chwili nie okazywał w większym lub mniejszym stopniu strachu. Natomiast jego rodzaj i natężenie bywały różne i zależały od okoliczności. Nie potrafię przy tym znaleźć żadnej prawidłowości.
Kampania wrześniowa We wrześniu 1939 roku maszerowałem szosą lubelską, szukając składnicy meldunkowej obrony przeciwlotniczej, w której pełniłem służbę od 2 września, a którą ewakuowano 7 września. Gdy przyszedłem tego dnia na nocny dyżur, nie było już po niej żadnego śladu¹. Po raz pierwszy naprawdę się bałem — byłem wręcz sparaliżowany strachem podczas nalotu na tę szosę, chyba gdzieś między Garwolinem i Rykami. Bomby spadły tak blisko mnie, że podmuch jednej z nich ¹ Więcej zob. w: Z Miodowej na Bracką..., s. 98–100 [przyp. red].
zerwał mi czapkę z głowy. Dokoła leżały konie i ludzie porozrywani na strzępy. Niedobitków ostrzeliwano z karabinów maszynowych. Leżałem ukryty za grubym przydrożnym drzewem, przerażony masakrą i kompletnym brakiem jakiejkolwiek reakcji naszego lotnictwa i obrony przeciwlotniczej. Około dwóch tygodni później byłem żołnierzem lubelskiego batalionu ochotniczego (do końca jego istnienia, to jest przez dwa i pół dnia). Przeszedłem wówczas swój chrzest bojowy. Brałem udział w potyczce z niespodziewającym się ataku oddziałem niemieckim². Ku memu późniejszemu zdziwieniu, nie bałem się wówczas zupełnie. Nie zauważyłem też objawów strachu u moich najbliższych sąsiadów. W wiele lat po wojnie, rozmawiając ze znajomym psychologiem o ludzkich zachowaniach podczas wojny, doszliśmy do wniosku, że przed tą potyczką wszyscy byliśmy tak przejęci możliwością odpłacenia wreszcie Niemcom, że uczucie to stłumiło naturalne odruchy strachu. Późniejsze pełne zaskoczenie, duże straty Niemców i ich ucieczka wprawiły nas wręcz w euforię. Chwilowy sukces przekroczył chyba nasze najśmielsze oczekiwania.
Okupacja W okresie okupacji budziłem się wielokrotnie mokry ze strachu, że do drzwi dobija się policja niemiecka i zaraz mnie aresztuje. Działo się tak nawet jeszcze przed podjęciem przeze mnie działalności konspiracyjnej, gdy w domu nie było żadnych zakazanych materiałów ani broni, a także później, gdy dom często nie był już czysty i pozytywny wynik rewizji oznaczał aresztowanie wszystkich domowników, a po męczarniach śledztwa w najlepszym wypadku obóz koncentracyjny.
² Więcej zob. tamże, s. 104–107 [przyp. red].
Bałem się na ulicy na widok niemieckiego patrolu, gdyż nigdy nie było wiadomo, co przyjdzie do głowy jego członkom — kogo zaczną legitymować i rewidować, co znajdą, kogo zatrzymają, dlaczego i do kogo zaczną strzelać.
Radzieckie naloty Bałem się podczas radzieckich nalotów. Bomby dużego kalibru, zrzucane w nocy z bardzo dużej wysokości na dokładnie zaciemnione miasto, spadały w najbardziej niespodziewanych miejscach (często na budynki mieszkalne, z dala od jednostek i urządzeń wojskowych) i trudno było się nawet domyślić, co było celem ataku. Pamiętam skutki bombardowania (chyba jesienią 1943 roku), które zniszczyło całkowicie kilka domów mieszkalnych w śródmieściu. Mam przed oczyma widziany rankiem po nalocie kompletnie zniszczony dom na rogu ulicy Śniadeckich i Marszałkowskiej. Zginęło tam wówczas bardzo wiele osób.
Fot. 24. Budynek przy Miodowej 2 po powstaniu warszawskim.
Na początku lata 1944 roku „kukuruźniki” zrzucały bomby niewielkiego kalibru. Lecąc cichym lotem ślizgowym (przy silniku pracującym na wolnych obrotach), udawało im się przechytrzyć
niemiecką obronę przeciwlotniczą i znaleźć się nad miastem na tak niskim pułapie, że działa przeciwlotnicze nie mogły już do nich strzelać, a ogień przeciwlotniczych karabinów maszynowych był w tych warunkach mało celny. Bomby spadały jednak na ogół także w przypadkowych miejscach. Pamiętam dość silny nalot na kilka (a może kilkanaście?) dni przed Powstaniem. Bombardowanie poprzedziło zrzucenie wielu flar³. Nie wiem, gdzie spadły wówczas bomby. Błyski wybuchów widać było z różnych stron, ale w dość dużej odległości od naszego domu przy ulicy Miodowej. Nikt z naszej rodziny nie schodził do piwnicy pełniącej rolę schronu. Dawno już skutki wcześniejszych bombardowań wykazały, że piwnica domu budowanego pod koniec xix wieku nie stanowi w takich wypadkach niemal żadnej ochrony. Staliśmy więc w wychodzących na ulicę oknach salonu, obserwując opadające flary i usiłując zgadnąć, co jest celem ataku. Ustawiłem na statywie mój aparat fotograficzny (Kodak Retina) i fotografowałem na tle jasnych flar ruiny domów stojących po przeciwnej stronie ulicy, spalonych podczas oblężenia Warszawy w 1939 roku. Zużyłem cały film. Zdążyłem go wywołać i zrobić powiększenia dosłownie tuż przed Powstaniem. Wyszły znakomite zdjęcia, a na jednym z nich widać było nieostry, rozmyty zarys dwupłatowca lecącego tuż nad dachami i ruinami domów. Niestety, wszystkie fotografie wkrótce przepadły.
Butelki z benzyną Podczas późniejszego nocnego bombardowania lotniczego byłem na punkcie zbornym po ogłoszeniu pierwszego alarmu powstańczego ³ Powoli opadających na spadochronach i bardzo silnie świecących ładunków oświetlających.
(odwołanego następnego dnia rano). Był to nieduży, dwupiętrowy domek przy ulicy Podleśnej na Marymoncie. Nie potrafię dokładnie określić, ilu nas — zaalarmowanych żołnierzy drugiej kompanii — tam było. Część znajdowała się w kilku mieszkaniach, a większość, w tym i nasza sekcja, w piwnicy. Od wieczora zajmowaliśmy się przygotowywaniem butelek zapalających przeznaczonych do walki z czołgami. Nalewaliśmy do typowych półlitrowych flaszek od wódki „koktajl” benzynowy. Przestrzegaliśmy bardzo ostrych zasad bezpieczeństwa — najmniejsza nieostrożność mogła spowodować zapalenie się benzyny i tym samym wywołać bardzo groźny pożar. Nie wszyscy obecni zdawali sobie sprawę z zagrożenia. W naszej sekcji Zbyszek Przestępski, student wydziału chemii politechniki, wyjaśnił nam dokładnie, dlaczego następuje zapłon, gdy po rozbiciu butelki jej nalepka nasączona odpowiednią substancją zetknie się z benzyną. Oczywiście taki sam skutek powodowało wylanie „koktajlu” na nalepkę. Butelki były po napełnieniu korkowane, a korki dla zapewnienia dobrej szczelności zalewaliśmy jeszcze smołą podgrzewaną w sąsiedniej piwnicy. Po wykładzie Zbyszka byliśmy dość przestraszeni, gdyż wydawało się, że pożar, a może nawet wybuch, jest w naszych piwnicznych warunkach tylko kwestią czasu. W nocy, gdy produkcja butelek zapalających była w pełni rozwinięta, zaczął się radziecki nalot. Bomby wybuchały gdzieś niezbyt daleko, nawet bardzo blisko. Baliśmy się wszyscy i to raczej wybuchu nagromadzonych butelek zapalających niż bomb. Kilku kolegów wyszło z piwnicy i położyło się w pobliskich krzakach.
Boernerów Nad ranem 2 sierpnia, podczas przemarszu z Marymontu do Puszczy Kampinoskiej, druga kompania batalionu „Serb” (później przemiano
wanego na „Żubr”), a w szczególności jej pluton 237., poniosła ogromne straty (ponad siedemdziesiąt procent stanu) pod Boernerowem. Przechodziliśmy przez duże puste pole w odległości stu–stu pięćdziesięciu metrów od willi i lasku boernerowskiego, w którym stała część niemieckiej dywizji pancernej. O tym, że w Boernerowie kwaterują Niemcy, wiedzieliśmy w naszej sekcji już od kilkunastu dni. Ostrzeżono nas, aby nie przychodzić do meliny, z której korzystaliśmy przy niektórych ćwiczeniach w Puszczy Kampinoskiej. Zdziwiła mnie trasa naszego marszu, ale doszedłem do wniosku, że przecież nasi dowódcy lepiej znają sytuację niż ja i wiedzą, co robią — jednostka niemiecka musiała już wyjść z Boernerowa, tylko do nas, podchorążych, informacja o tym jeszcze nie dotarła. Niestety, myliłem się. Znaleźliśmy się przed niemieckimi placówkami, gdy zaczynało świtać. Niemcy przepuścili straż przednią i otworzyli ogień z karabinów maszynowych, gdy główna część kompanii znalazła się na pustym polu. Prawie wszyscy zginęli. To nie była walka, lecz niemal egzekucja. Ja ocalałem przez przypadek. Kilkaset metrów wcześniej, w rejonie Szwedzkich Gór⁴, porucznik Dunin, dowódca plutonu 237., kazał dotychczasowej straży tylnej dołączyć do kolumny (zachowywała się zbyt głośno i szła zwartą grupą, zbyt blisko osłanianej grupy), a mnie i kilku nieznanym mi bliżej kolegom polecił zająć jej miejsce, przypominając, że mamy iść tyralierą i w znacznie większej odległości od głównej części oddziału. Dochodziliśmy do brukowanej kocimi łbami drogi⁵ łączącej Boernerów z Wawrzyszewem, za którą znajdowało się wspomniane uprzednio pole, gdy Niemcy otworzyli ogień. Czołgając się, udało nam się dotrzeć na około sto–sto pięćdziesiąty metr w głębi tego pola. Widziałem przed sobą ciała poległych kolegów; doczołgałem się do ⁴ Resztki umocnień ziemnych z czasów wojen szwedzkich, obecnie nie ma po nich ani śladu. ⁵ Dziś nie ma po niej nawet śladu.
śmiertelnie rannego dowódcy mojego plutonu, porucznika Dunina. Sytuacja była beznadziejna. Nie widziałem żadnych szans na dotarcie do przedniej części kolumny, której być może udało się przedostać do widocznych na horyzoncie kęp drzew i krzaków, ani też możliwości wycofania się w stronę Bielan. Zdawałem sobie sprawę, że moja narzeczona (Hanka Rychłowska) oraz przyjaciele i koledzy (Andrzej Krupiński, Zbyszek Przestępski, Jurek Miller, Waldek Misiorowski, Staszek Witoszyński), którzy szli w środkowej części kolumny, najprawdopodobniej zginęli. Moje obawy były niestety słuszne, myliłem się tylko w przypadku Staszka Witoszyńskiego, który nieco wyprzedził w marszu pozostałych. Nie wiem, jak udało mi się wycofać, dotrzeć przez zupełnie nieznany teren na Bielany i tam spotkać kolegów z naszego plutonu na wysuniętej placówce, o istnieniu której nie miałem pojęcia i której nie powiadomiono o wymarszu całej kompanii do Puszczy Kampinoskiej⁶. Wiedziałem, że Powstanie nie będzie łatwym przedsięwzięciem, ale w najczarniejszych myślach nie liczyłem się z tym, że już w pierwszych jego godzinach zginie Hanka i wszyscy moi najbliżsi koledzy. Byłem przytłoczony rozwojem wydarzeń, rozumiałem też, że moja sytuacja jest beznadziejna. Byłem zrezygnowany. Nie bałem się. Wiedziałem, że czeka mnie taki sam los. Albo Niemcy w końcu mnie zobaczą, albo natknę się na nich, wędrując przez zupełnie nieznany mi teren. Wszyscy liczyliśmy się z tym, że podczas walk powstańczych muszą być ofiary, może nawet duże. Nie mieliśmy wątpliwości, że będziemy walczyć z doskonale wyszkoloną i wyposażoną regularną armią. Wierzyliśmy jednak, że Powstanie jest świetnie przygotowane, podobnie jak ufaliśmy w umiejętności naszych dowódców. Nie bałem się. Byłem zrozpaczony i wściekły, że nie miałem do tej pory i już nie będę miał okazji wziąć udziału w walce i że przez głu⁶ Więcej zob. w: Z Miodowej na Bracką..., s. 199–209 [przyp. red.].
potę i fanfaronadę dowódców nasza kompania poniosła tak ogromne straty.
Dworzec Gdański Brałem udział w drugim natarciu na dworzec Gdański. Pierwsze, wcześniejsze o kilka dni, nie udało się, atakujący zaś ponieśli wielkie straty. Drugie zostało wsparte przez oddziały przybyłe z Kampinosu i zasilone przyniesioną przez nie bronią i amunicją. Atak się nie powiódł. W czasie walki zginął jeden z moich amunicyjnych, „Bończa”, a mnie samego przed postrzałem w brzuch uchroniła prawdopodobnie rękojeść mojego rewolweru⁷. Czy się bałem? Chyba jednak nie. Pamiętam wściekłość z powodu zmarnowania wystrzelonego bez zapalnika pocisku do piata⁸, a także wściekłość, że dwa następne pociski moi amunicyjni podali mi również bez zapalników i musiałem wołać, aby mi je dorzucili. Pamiętam zadowolenie, gdy zamilkły kolejno dwa gniazda karabinów maszynowych i bezsilną złość, że nie miało to większego wpływu na natężenie ognia i naszą sytuację. Pamiętam wreszcie potworne zmęczenie i przerażenie, że nie udało się ściągnąć z pola rannego „Bończy”. Na strach nie było chyba czasu i sił.
Dalekie bombardowanie Pod koniec sierpnia „odpoczywałem” na posterunku wewnętrznym w budynku straży ogniowej. Był to posterunek „ulgowy”, na drugim (trzecim?) piętrze, z doskonałym widokiem na przedpole. Niemcy do⁷ Jej przebieg autor opisuje dokładnie w: Z miodowej na Bracką..., s. 221–228 [przyp. red.]. ⁸ Angielski granatnik przeciwpancerny.
tychczas nigdy z tego kierunku nas nie atakowali, a ukształtowanie terenu i rozmieszczenie naszych sił powodowały, że ewentualne uderzenie było tu raczej mało prawdopodobne. Należało jednak uważnie obserwować przedpole, bo licho wszak nie śpi, ja zaś byłem bardzo zmęczony i walczyłem ze snem. Wydaje mi się, że chwilami spałem z otwartymi oczami. W pewnej chwili usłyszałem daleki warkot silników lotniczych i natychmiast się ocknąłem. Wydawało mi się, że samoloty są tużtuż. Rozglądając się po niebie, ze zdumieniem zobaczyłem daleko po prawej stronie trzy sztukasy, które kolejno zrzuciły bomby, zrobiły nawrót i zrzuciły następne. Samoloty były dobrze ponad kilometr ode mnie. Pamiętam, że byłem przerażony ich widokiem, chwyciłem przypisany do mego posterunku włoski pistolet maszynowy i z największym wysiłkiem, dosłownie trzęsąc się ze strachu, powstrzymałem się od — całkowicie bezsensownego — strzelania w ich kierunku. Równie skutecznie można by strzelać do tych samolotów z procy. Wkrótce przyniesiono na posterunek obiad. Wcześniej byłem głodny i nasłuchiwałem, czy nie nadchodzi łączniczka lub zmiennik z menażką gorącej, gęstej zupy. Byłem głodny, ale teraz nie mogłem jeść. Wielokrotnie zastanawiałem się później, skąd pojawił się w opisanej sytuacji tak okropny, paraliżujący i nieuzasadniony w tym wypadku strach oraz przemożna chęć bezsensownego strzelania. Doszedłem do wniosku, że był to chyba skutek wielkiego przemęczenia — przecież od dłuższego czasu byliśmy wciąż w ogniu. Po latach, wspominając i analizując rozmaite sytuacje i wypadki powstaniowe, siedziałem kiedyś nad planem Warszawy. W pewnej chwili nastąpiło olśnienie: przecież pole obserwacji z tamtego posterunku obejmowało ulicę Miodową, na której stał mój dom! Oczywiście budynki zasłaniały samą ulicę, ale można było obserwować to, co działo się nad nią. A właśnie tam widziałem pikujące sztukasy. Wiem, że moja Matka, Siostra, Siostrzeniec i Matka Hanki zginęły 26 sierp
nia między 13.30 i 14.30 w naszym zbombardowanym przez sztukasy domu przy ulicy Miodowej 9.
Fot. 25. Plan ulicy Miodowej w latach 1936–1941.
Służbę na tym ulgowym posterunku pełniłem dwa razy. Pierwszy raz około 18 sierpnia, gdy wyznaczono mnie omyłkowo i po godzinie byłem z powrotem w plutonie, po raz drugi zaś mniej więcej tydzień później. Nigdy nie udało mi się ustalić dokładnej daty, ale 26 sierpnia jest bardzo prawdopodobny, a godzinę bombardowania mogłem ustalić w miarę dokładnie. Obiad roznoszono na posterunki — jak na warunki bojowe — bardzo punktualnie: około godziny czternastej. Nie mogę oprzeć się myśli, że mój przeraźliwy strach i niczym nieuzasadniona, absurdalna chęć strzelania do nurkujących sztukasów pojawiły się wówczas, gdy ginęli moi najbliżsi. Nie mogę udowodnić tego w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości, ale czym uzasadnić taką bezsensowną reakcję na widok samolotów?
Kradzież listów powstańczej poczty harcerskiej
W
e wrześniu 1973 roku jeden z kolegów ze środowiska żołnierzy „Żywiciela” poinformował mnie, że w poczekalni u lekarza przeczytał w tygodniku „Za Wolność i Lud” (był to organ milicji i służby bezpieczeństwa) artykuł o Harcerskiej Powstańczej Poczcie Polowej, w którym była wzmianka o mnie. Zdziwiło mnie to bardzo (i zaniepokoiło), bo nie byłem żołnierzem Szarych Szeregów i nie miałem też kontaktów i znajomości w sferach, których organem był wspomniany tygodnik. Zaintrygowany dotarłem do 31 (516) numeru tego pisma (z 4 sierpnia 1973 roku). Znalazłem w nim wzmiankę o harcerskiej poczcie, fotografie trzech listów i informacje o okolicznościach ich znalezienia. Jeden z nich — którego nigdy nie otrzymałem — był adresowany do mnie. Nadawcą był profesor Bronisław Krupiński, ojciec mego kolegi i serdecznego przyjaciela oraz towarzysza broni Andrzeja Krupińskiego (pseudonim „Jacek”), żołnierza batalionu, w którym i ja służyłem. Andrzej zginął pod Boernerowem. Autor tekstu pisał między innymi: „List ten znaleziony został wraz z wielu innymi przy zwłokach harcerza-listonosza podczas odgruzowania ulicy Szpitalnej. [...]
Po latach stały się bowiem [odnalezione listy] swego rodzaju dokumentem historycznym, oddającym choćby w części realia i atmosferę dni Powstania Warszawskiego. A równocześnie — może odnajdą kogoś z żyjących, może staną się dla adresatów, nadawców, krewnych czy kolegów jakimś cennym śladem, może pamiątką ostatnią...”¹. Po przeczytaniu tego tekstu natychmiast zatelefonowałem do redakcji pisma. Rozmawiający ze mną młody (sądząc po głosie) redaktor był bardzo miły i zachwycony, że pojawił się odzew na artykuł. Podobno byłem jedynym, który odpowiedział na apel redakcji, a od ukazania się wspomnianego numeru minęły już ponad cztery tygodnie. Zaproszono mnie do redakcji na spotkanie z autorem tekstu. Atmosfera tegoż spotkania była już zupełnie inna. Przyjął mnie osobnik w średnim wieku, o fizjonomii i zachowaniu klasycznego ubeka (nie mam pewności, czy to rzeczywiście on napisał artykuł w „Za Wolność i Lud”). Po grzecznym przywitaniu, przy którym nie był uprzejmy przedstawić się, podkreślił, że wie wszystko o mojej akowskiej działalności oraz o moim stryjecznym bracie, lotniku raf-u, który latał ze zrzutami dla Powstania, a po strąceniu (podczas lotu powrotnego do Brindisi) należał do partyzantki ak i, podając się fałszywie za strąconego pilota-Kanadyjczyka, wrócił przez zsrr na Zachód. Po tym wstępie rozmówca mój zauważył, że listy poczty powstańczej mają dziś dużą wartość filatelistyczną i nie radzi mi zajmować się dalej tą sprawą. Myślę, że się zrozumieliśmy? No to żegnam pana. Nie pamiętam, kiedy odgruzowywano ulicę Szpitalną. W każdym razie wiele lat przed opisaną rozmową. Nikt ze znalazców ani posiadaczy (czy raczej złodziei) listów nie zadał sobie trudu, aby odnaleźć ich adresatów lub nadawców.
¹
Wytłuszczone przez Autora [przyp. red.].
Moje nazwisko nie należy do rozpowszechnionych w Polsce i, o ile mi wiadomo, nie ma (a w opisywanym czasie na pewno nie było) drugiego Bernhardta o imieniu Maciej. Od jesieni 1946 roku mieszkam ponownie w Warszawie, od 1955 mam telefon i wystarczyło sięgnąć do książki telefonicznej, aby mnie znaleźć. Nadawcą listu był światowej sławy specjalista od górnictwa węglowego, profesor zwyczajny Akademii Górniczo-Hutniczej, członek pan-u, Przewodniczący Rady Górniczej w randze ministra, profesor Bolesław Krupiński. Mieszkał po wojnie pod tym samym adresem, który podany był w znalezionym liście! Trzeba było bardzo dużo złej woli, aby dysponując możliwościami milicji i służby bezpieczeństwa, nie trafić ani do nadawcy, ani do adresata listu. Na koniec jeszcze jedna uwaga. Profesor Bolesław Krupiński zmarł w 1972 roku. Artykuł został opublikowany w rok później. Przypadek, czy też autor czekał na śmierć nadawcy listu, aby nie mógł on dochodzić prawdy? A możliwości w tym względzie miał duże. Powyższą sprawę usiłowałem rozwiązać w latach siedemdziesiątych, a następnie w pięćdziesiątą rocznicę wybuchu Powstania starałem się zainteresować nią redakcje różnych pism. Żadna nie tylko nie zamieściła mego listu, ale nawet nie uznała za stosowne odpowiedzieć, że temat ich nie interesuje. Przed kilkoma laty moją krótką wzmiankę zamieścił dziennik (niestety, o niewielkim nakładzie) „Głos”. Myślę, że sprawa ta warta jest przypomnienia; chodzi tu bowiem nie tylko o przywłaszczenie cudzej własności, ale i o skrajny cynizm, obłudę i hipokryzję. Współczesnym czytelnikom warto przypomnieć, że wszystkie akcje odgruzowywania odbywały się zawsze pod czujną opieką władz, które skrzętnie „zabezpieczały” wszelkie znalezione materiały. Wiele z nich zginęło dzięki takiej „opiece” na zawsze, a niektóre, przedstawiające oprócz wartości historycznej także rynkową, znalazły się między innymi w zbiorach przypadkowych „filatelistów”.
Autograf Lenina
W
maju 1963 roku późnym wieczorem zatelefonował do mnie profesor Jan Werner (Politechnika Łódzka) z nieśmiałą, ale gorąca prośbą. Mimo dość dużej różnicy wieku i pozycji naukowej (byłem wówczas „zastępcą profesora” — radziecki stopień między profesorem nadzwyczajnym i docentem), blisko z nim współpracowałem i byliśmy zaprzyjaźnieni. Po zakończonej konferencji profesor był umówiony na następny dzień na zwiedzanie Warszawy z jednym z uczestników sympozjum, radzieckim specjalistą z tej samej dziedziny. Niestety, łódzkiego uczonego powaliła grypa, leżał z wysoką gorączką i bardzo prosił, abym go zastąpił. Twierdził, że Rosjanin to znakomity naukowiec i dobry kompan, że zna go od dawna i bardzo mu zależy na podtrzymaniu z nim kontaktu. Zgodziłem się; a po chwili dostałem następny telefon: — Hotel nn, pokój numer xy, godzina dziesiąta, profesor (tu imię i otczestwo) Lenin. Zaniemówiłem. — Tak, to jego prawdziwe nazwisko, bardzo miły i kulturalny pan. Zapewne masz jego doskonały podręcznik — weź go ze sobą i poproś o autograf, będzie zachwycony. Następnego dnia (była to chyba niedziela) stawiłem się o umówionej godzinie w hotelu. Zastałem starszego, skromnego pana, który po wymianie zwyczajowych grzeczności zapytał mnie: — Który język panu bardziej odpowiada: niemiecki, francuski, angielski, czy włoski? Ja w Warszawie nie chcę mówić po rosyjsku.
Fot. 26. Fotografia pierwszej strony podręcznika z prawdziwym autografem prawdziwego Lenina.
Wybrałem francuski. Zdziwił się nieco, ale natychmiast przeszedł na francuski. Mówił biegle, z dość dobrym, ale obcym akcentem.
Poszliśmy na Stare Miasto, zwiedziliśmy Muzeum Warszawy, Nowe Miasto. Wreszcie po paru godzinach wylądowaliśmy u Fukiera. Był doskonałym gawędziarzem. Rozmawialiśmy długo niemal o wszystkim, z wyjątkiem techniki i polityki. Po obiedzie wyciągnąłem z torby książkę profesora i poprosiłem o autograf. Wpisał mi podziękowanie za spotkanie w Warszawie i powiedział: — Dodam komentarz jak wyjdziemy. Na ulicy rozejrzał się dokoła i rzekł niemal szeptem: — Moje nazwisko, Lenin, to jest stare, dobre, ziemiańskie, rosyjskie nazwisko, a ten, z którym się ono wszystkim kojarzy, to je sobie przywłaszczył. Żegnając się przed hotelem, dziękowaliśmy sobie wzajemnie za bardzo miłe i ciekawe spotkanie.
Rozważania o ścisłości opisu zdarzeń w moich wspomnieniach
W
spomnienia z różnych okresów mego burzliwego i urozmaiconego życiorysu pisałem przez kilkadziesiąt lat — oczywiście z przerwami, i to niekiedy bardzo długimi. Przeważająca ich część powstawała wiele lat po zdarzeniach, które relacjonowałem. Czytając je po dłuższym czasie, zadawałem sobie pytanie: „jak to możliwe, że często pamiętam doskonale nieistotne szczegóły, a jednocześnie wiele znacznie ważniejszych zdarzeń nie zachowało się w mojej pamięci?” Nie wdaję się tu w rozważania na temat pamięci z zakresu fizjologii i psychologii, na których zupełnie się nie znam. Omawiam jedynie cztery przypadki zaczerpnięte z moich pamiętników i obrazujące trudności w odtwarzaniu zdarzeń z pamięci.
Zawiadomienie o godzinie „W” W moich wspomnieniach opisuję szczegółowo¹, jak Jurek Miller, dowódca naszej sekcji, zawiadomił mnie o drugim alarmie (pierwszy, kilka dni wcześniej, został odwołany), jak dotarłem na miejsce zbiórki i co się tam działo do godziny „W”. Z opisu wynikało, że wiadomość o alarmie dotarła do mnie w dniu 31 lipca 1944 roku, około godziny 14.30. ¹ Z Miodowej na Bracką..., s. 187–193 [przyp red.].
Data jednoznacznie wynika z opisanego w moich wspomnieniach przebiegu zdarzeń. Godzinę mogłem ustalić dość dokładnie: Jurek Miller przyszedł (a raczej wbiegł zdyszany), gdy wraz z Mamą i narzeczoną jedliśmy obiad. Ojciec badał w tym czasie w swym gabinecie pacjenta. Odkąd sięgam pamięcią, godziny przyjęć (podane na tabliczce na drzwiach) wyglądały następująco: od pierwszej do drugiej oraz od piątej do siódmej po południu. W dni powszednie obiad zaczynał się w naszym domu o drugiej trzydzieści. Podczas okupacji rodzice starali się zachowywać przedwojenny rozkład dnia, jeśli tylko było to możliwe. Gdy pacjenci się spóźniali, albo ich badania się przeciągały, zaczynaliśmy obiad bez Ojca. Wspominając kiedyś z kolegami po raz enty jakieś zdarzenia z czasów Powstania, zacząłem mieć wątpliwości, czy moja relacja dotycząca drugiego alarmu jest na pewno ścisła. Czy nie pomyliłem szczegółów odnoszących się do alarmu pierwszego i drugiego. Część dyskutantów pamiętała, że zawiadomiono ich 1 sierpnia i to tak późno, że ledwo zdążyli na zbiórkę. Inni dowodzili, że decyzja o rozpoczęciu Powstaniu zapadła 1 sierpnia rano, ale w poważnych źródłach znalazłem informację, że stało się to 31 lipca około południa. Przecież to nieprawdopodobne, żeby sekcyjny (dowódca jednej trzeciej drużyny, czyli pięciu ludzi) został o tym powiadomiony natychmiast, w pierwszej kolejności. Z mojej sekcji (której stan zwiększył się krótko przed Powstaniem ponad normę i 31 lipca 1944 roku wynosił siedmiu ludzi plus jeden). Powstanie przeżyły tylko trzy osoby: ja, Władek Brzozowski i Staszek Witoszyński. Władek został ranny w pierwszych godzinach Powstania (był chyba pierwszym rannym w naszym plutonie). Odnalazłem go korespondencyjnie wiele lat po zakończeniu wojny, później nasz kontakt znów się urwał. Staszek nie chciał po wojnie wracać do wspomnień z Powstania, nie pamiętał dokładnie, jak dostał zawiadomienie o drugim alarmie. Byłem już skłonny uznać, że zawiodła mnie pamięć i musiałem pomieszać fakty dotyczące pierwszego (odwołanego) i drugiego alarmu.
Fot. 27. Informacja o przyznaniu autorowi Krzyża Armii Krajowej.
W tym okresie w środowisku żołnierzy Żywiciela spotkała się akurat — nie pamiętam już z jakiej okazji — spora grupa kolegów. Jak zwykle dyskutowaliśmy na powstaniowe tematy. Gdy zapytałem, kto z obecnych został zawiadomiony o drugim alarmie 31 lipca 1944 roku, kilka osób podniosło rękę. Wśród nich był między innymi „Boy” (plutonowy podchorąży Jan Ogulewicz, kawaler Virtuti Militari), kolega mego przełożonego Jurka Millera i przez pewien czas dowódca mojej drużyny. Dodałem jeszcze: — Jestem tego samego zdania, ale spotkałem się z argumentami, że nie było to technicznie możliwe; zastanówcie się więc dobrze, czy jesteście pewni? Nikt z obecnych nie zmienił swego zdania. Niektórzy podawali fakty i okoliczności, które potwierdzały ich stanowisko. Ktoś z obecnych stwierdził, że nie można wykluczyć, iż któryś z dowódców niższego szczebla, którego pododdział nie zdołał się zebrać w komplecie podczas pierwszego alarmu, będąc przekonanym o nieuchronności wybuchu Powstania w ciągu najbliższych godzin,
zarządził alarm „na własną rękę”. Wydaje mi się to mało prawdopodobne, ale czy na pewno niemożliwe?
Numer pułku na naramiennikach bluzy Przysposobienia Wojskowego Na obie zbiórki alarmowe jako jedyny w plutonie, a najprawdopodobniej w całej kompanii, przyszedłem ubrany w przedwojenny mundur przysposobienia wojskowego. Na naramiennikach miałem przypięte metalowe cyfry oznaczające numer pułku piechoty, któremu formalnie podlegał (przed wojną) hufiec pw naszej szkoły (im. Tadeusza Czackiego). Pamiętałem, że nosiliśmy numer 21. W naszej kompanii było wielu młodych inżynierów oraz studentów wyższych uczelni i nazywano ją często Legią Akademicką. Przed wojną wchodziła ona w skład 36. pułku piechoty. Wszyscy koledzy, z którymi na ten temat dyskutowałem, tak właśnie twierdzili. Nie miałem żadnych kontrargumentów oprócz własnej pamięci, zatem w tekście pisanych właśnie wspomnień zmieniłem, choć z niedowierzaniem, numer pułku z 21 na 36. W pół wieku po Powstaniu otrzymałem od mego szkolnego kolegi Stanisława Likiernika książkę zawierającą jego wspomnienia, a w niej między innymi fotografie z lata 1939 roku przedstawiające autora pamiętnika oraz naszego wspólnego szkolnego kolegę Aleksandra Tyrawskiego (zginął na początku Powstania na Żoliborzu) — obu w bluzach pw z bardzo wyraźnie widocznym numerem 21 na epoletach². Na mojej bluzie musiała widnieć ta sama liczba, byliśmy przecież kolegami z jednej klasy, służyliśmy w tym samym hufcu pw.
² S. Likiernik, Diabelne szczęście czy palec boży? Wspomnienia, Warszawa 1994, s. 33, 47.
Podana w publikowanym dawniej fragmencie moich wspomnień z Powstania, poprawiona informacja, że na epoletach bluzy pw nosiłem numer 36, jest więc błędna. Natomiast prawdą jest, że kompanię naszą nazywano Legią Akademicką. Między innymi na grobie Zbyszka Przestępskiego (z naszej sekcji) znajduje się napis informujący, że był on żołnierzem 237. plutonu Legii Akademickiej.
Ilu nas było w schowku? W pierwszych dniach Powstania wraz z około dziesięcioma kolegami znaleźliśmy się na Bielanach, na „ziemi niczyjej” co pewien czas patrolowanej przez Niemców. Jak do tego doszło, to długa historia, nieistotna dla niniejszych rozważań. Niemcy wiedzieli, że na terenie Bielan znajdują się powstańcy i po akcji, w której nasz oddział dał się im we znaki, rozpoczęli systematyczne poszukiwania na tym obszarze. Ostrzeżeni w porę, zostaliśmy ukryci przez mieszkańców willi na rogu ulic Kasprowicza i Kleczewskiej w prymitywnym schowku na strychu. Łączniczki i jeden czy dwóch kolegów schronili się gdzieś poza tym budynkiem. Podłogę na strychu wysypano (zgodnie z niemieckimi wymaganiami przeciwpożarowymi) piaskiem, na którym rozrzucono nieco starych śmieci, tak że wyglądał, jakby dawno nikt po nim nie chodził. Niemcy rewidowali cały dom, byli na strychu, przez szpary w deskach widzieliśmy ich buty, ale nas nie odkryli³. W 1957 roku, w rocznicę wybuchu Powstania, po uroczystościach na cmentarzu wojskowym na Powązkach, wraz z „Boyem” (Jan Ogulewicz) i dwoma jeszcze kolegami, którzy siedzieli z nami w schowku na strychu, pojechaliśmy samochodem „Wichra” (doktora Piotra Badmajewa) odwiedzić ludzi, którzy uratowali nam wówczas życie. Nasz ³ Więcej zob. w: Z miodowej na Bracką..., s. 209–214 [przyp. red].
schowek został przebudowany na pokój, a gospodyni tego domu już nie żyła. Część jej rodziny pamiętała historię naszego wspólnego ocalenia (w razie wykrycia nas, mieszkańcy tego domu zostaliby bez wątpienia rozstrzelani), młodzież znała ją z relacji starszych. Zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci. Spotkanie było naprawdę wzruszające. W wiele lat później, przygotowując materiały do książki o batalionie „Żubr”, usiłowaliśmy dojść z „Boyem” i kilkoma kolegami, kto przebywał wówczas w schowku na strychu. Nie udało się ustalić wszystkich nazwisk lub pseudonimów, ani nawet ilu nas tam było. Oceny nasze różniły się bardzo: od pięciu do dziewięciu. Według mnie było nas tam sześciu lub siedmiu. Nigdy nie doszliśmy do prawdy, mimo że wszyscy pamiętali doskonale wiele szczegółów i powracaliśmy do tej sprawy wielokrotnie. Takie przeżycia zapamiętuje się dobrze. Ale rozpiętość od pięciu do dziewięciu osób?
Zamiana kurtki z kennkartą w kieszeni W masakrze pod Boernerowem o świcie 2 sierpnia zginęła znaczna część drugiej kompanii batalionu „Serb” (później przemianowanego na „Żubr”), najwięcej z plutonu 237, w tym niemal wszyscy moi najbliżsi koledzy. Podczas Powstania i w obozie jeńców dowódca kompanii, porucznik „Starża” (Jerzy Terczyński), unikał rozmów na ten temat i dowodził, że poległo wówczas znacznie mniej żołnierzy niż oceniali to nieliczni, którzy uszli z życiem. Po wojnie wyjechał on do Australii i jako jedyny z naszych dowódców nie utrzymywał kontaktu ze swymi podwładnymi. „Starża” jeszcze podczas Powstania przyznawał, że nie wiedział, ilu ludzi prowadził do Puszczy Kampinoskiej. Ich liczby nie dało się też później dokładnie odtworzyć, gdyż na przykład w moim plutonie zginęli zarówno dowódca, jak i jego zastępca. Polegli też dowódcy dwóch drużyn, kilku sekcyjnych (między innymi Jerzy Miller z mojej sekcji). Zginął także szef kompanii,
który prawdopodobnie miał przy sobie jej dokumentację. Pozostałe dwie kompanie batalionu, prowadzone przez przewodników, przeszły wówczas do Puszczy Kampinoskiej bez strat! Po wojnie przez wiele lat usiłowałem dojść prawdy, ilu powstańców zginęło wówczas przez fanfaronadę („mnie przewodnik nie jest potrzebny!”) i głupotę naszego dowódcy. Liczbę poległych trudno było ustalić także podczas ekshumacji zbiorowych i pojedynczych grobów na terenie masakry. Nieznaną liczbę ciał rodziny poległych ekshumowały w tajemnicy ⁴ jeszcze przed oficjalnymi ekshumacjami. Istnieją też poważne poszlaki mówiące, ze kilku wziętych do niewoli powstańców mogło zostać przewiezionych poza Boernerów na przesłuchanie, po którym wszelki ślad po nich zaginął. Ustalona z wielką starannością, wspólnym trudem wielu kolegów lista poległych i rozstrzelanych w Boernerowie powstańców na pewno jest niekompletna. Zawiera co najmniej siedemdziesiąt jeden osób, czyli sześćdziesiąt dwa procent odtworzonego stanu drugiej kompanii. Po wydrukowaniu książki „Żubry na Żoliborzu” okazało się, że jeden z wymienionych w niej poległych żyje. Potwierdziło to kilku kolegów, między innymi „Boy”. Okazało się, że „ocalony” (niestety, nie dysponuję jego danymi personalnymi) przed wymarszem do Puszczy oddał (z nieznanych mi powodów) swoją marynarkę z dokumentami kuzynowi czy też przyjacielowi, który parę godzin później poległ pod Boernerowem. Znalezione przy jego zwłokach dokumenty trafiły do Czerwonego Krzyża, a nazwisko z dokumentów na listę poległych. Pomimo wielkiej staranności, z jaką prowadzono odtwarzanie stanu drugiej kompanii i listy poległych jej żołnierzy, popełniona została w opisanym przypadku zasadnicza pomyłka. Niestety, jej sprostowanie nie zmieniło liczby poległych. ⁴ Z. Grunwald, „Żubry” na Żoliborzu. Wspomnienia żołnierzy powstania warszawskiego, Warszawa 1993, s. 81–82.
Spis treści Przedmowa ....................................................................................5 Śląsk..............................................................................................13 Warszawa .................................................................................... 67 Wojsko ........................................................................................ 115 Wojskowa Akademia Techniczna (WAT)....................................171 Aneksy Ojciec — Wacław Bernhardt ..................................................195 Granatowy .............................................................................207 Strach......................................................................................213 Kradzież listów powstańczej poczty harcerskiej ...................... 223 Autograf Lenina ..................................................................... 227 Rozważania o ścisłości opisu zdarzeń w moich wspomnieniach .........................................................231