Anna Łacina Zadzwoń, kocham cię
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA
Zadzwoń, kocham cię Spis treści OkładkaKarta tytułowaZajrzyj na stronyROZDZIAŁ IROZDZIAŁ IIROZDZIAŁ IIIROZDZIAŁ IVROZDZIAŁ VROZDZIAŁ VIROZDZIAŁ VIIROZDZIAŁ VIIIROZDZIAŁ IXROZDZIAŁ XROZDZIAŁ XIEPILOGPODZIĘKOWANIAKarta redakcyjna
Zajrzyj na strony: www.nk.com.pl
Znajdź nas na Facebooku www.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia
Poznaj naszą ofertę książek dla dziewczyn http://nk.com.pl/literatura-dla-dziewczyn/8/kategoria.html
ROZDZIAŁ I Sobota, 25 czerwca 2016
1. Weronika zakochała się podczas dogrywki meczu Polska–Szwajcaria. Miłość spadła na nią jak letni deszcz, gwałtowny i długo wyczekiwany po fali dusznego upału; deszcz, który nie pyta o pozwolenie, tylko wylewa się przez rozdzierane błyskawicami niebo szumiącym wodospadem, ogarnia i zatapia wszystko. Ignoruje peleryny i parasole, moczy włosy, twarz, dłonie, płynie chodnikiem jak rzeka, wlewa się do butów, wpada za kołnierz i nie ma sposobu, by się przed nim zabezpieczyć. Oczywiście, można siedzieć w domu, obserwując ulewę przez szybę. Ale jeśli ktoś decyduje się wyjść akurat w czasie burzy, z pewnością nie wróci do domu suchy. Kiedy Szwajcaria remisowała z Polską, niebo pociemniało, zerwał się wiatr, więc Weronika szybko zdjęła z balkonu pranie, które wywiesiła na początku drugiej połowy. Zdziwiła się, że już wyschło, nie minęło nawet czterdzieści pięć minut. Kiedy je segregowała, za oknem rozpętało się pandemonium. Błyskawice co chwilę rozjaśniały niebo, po szybach spływały strumienie wody, drzewa chłostane deszczem biły niskie pokłony, rośliny w skrzynkach porzuciły leniwą wegetację i próbowały wyrwać się z korzeniami z rozmiękłej ziemi, jakby chciały polecieć do Francji obejrzeć dogrywkę. Weronika patrzyła na tonące w strugach deszczu osiedle i nagle głośno wciągnęła powietrze. – Dziadek siedzi na ławce – powiedziała ze zdumieniem. Ojciec i Maks, wpatrzeni w telewizor, nie zareagowali. – Dziadek siedzi na ławce – powtórzyła. – W taką ulewę... – Jaki dziadek? – zdziwił się ojciec. Druga połowa meczu właśnie się skończyła, więc co nieco zaczęło do niego docierać. Maks nadal wgapiał się w ekran. – No ten... – Nie wiedziała, jak go określić, chociaż niemal codziennie widywała go z okna, kiedy drobniutkim kroczkiem, wsparty na lasce, powoli przemierzał osiedle. Charakterystyczne szuranie rozlegało się kilka razy dziennie, gdy dokądś szedł lub skądś wracał. Weronika, mijając go na ulicy czy w sklepie, parę razy spełniła jego prośbę, by coś mu przynieść, podać albo kupić. Nie wiedziała, jak się nazywa ani gdzie mieszka, sam czy z kimś, był po prostu częścią krajobrazu. – No ten... – powtórzyła. – Co tak wolno chodzi. Pewnie nie zdążył do domu przed burzą. Siedzi na ławce.
Ojciec podniósł się z kanapy i zerknął przez okno. – Rzeczywiście... – mruknął. – Teraz to już po ptokach. Ale leje! Chyba oberwanie chmury. – Przecież nie można go tak zostawić! – oburzyła się. – Maks – szturchnęła brata – chodź, weźmiemy parasole i zejdziemy do niego. Trzeba mu jakoś pomóc. – Daj spokój! – Maks machnął ręką, jakby oganiał się od natrętnej muchy. – Pewnie specjalnie tak siedzi, ma darmowy prysznic i pralnię. Ciepło jest, nic mu nie będzie. – Oszalałeś?! Wcale nie jest ciepło! Zbieraj się! – Szturchnęła go mocniej. – Idziemy! To starszy człowiek. – Ale co mu pomożesz, jak JUŻ jest cały przemoczony? – Spojrzał na nią z politowaniem. – Przecież on chodzi pół centymetra na godzinę! Zaniesiesz go? – Popukał się w czoło i wrócił do kontemplacji telewizora. – Nawet jeśli mieszka dwa kroki stąd – dorzucił – to zanim się dowlecze, skończy się dogrywka! Dziadkowi nie pomożesz, a sama zmokniesz. Weronika gniewnie zacisnęła usta. „Dogrywka”! Zabrała z przedpokoju największy parasol i wybiegła z domu. Trudno. Sama sobie poradzi. Kiedy otworzyła drzwi klatki schodowej, zrozumiała, że się przeliczyła. Mimo to brnęła przed siebie, wspierając się na parasolu jak na lasce. Nawet nie próbowała go otwierać. Miała wrażenie, że znalazła się nie na osiedlu, ale na środku wzburzonego morza. Woda zalewała ją ze wszystkich stron, wiatr szarpał i popychał. W pewnej chwili tuż obok niej wylądował z trzaskiem spory konar. Przyśpieszyła kroku. Nie, nie zawróci, nie ma mowy! Maks śmiałby się z niej przez miesiąc i wyzywał od naiwnych idealistek albo Matek Teres. Skręciła za róg i wreszcie znalazła się wewnątrz nieforemnego kwadratu, w jaki ustawiono budynki, więc szło się trochę łatwiej. Kątem oka zarejestrowała obecność jeszcze kogoś, kto wybiegł z sąsiedniego bloku i pochylony parł w stronę ławki, na której, nawet oślepiona deszczem, wciąż mogła dostrzec nieruchomą sylwetkę dziadka. Weronika też zaczęła biec. Dopadła ławki chwilę po niespodziewanym sprzymierzeńcu; teraz, z bliska, mogła dostrzec, że to chłopak. Pochylony nad staruszkiem o coś się dopytywał. Razem pomogli dziadkowi się podnieść i pod osłoną parasola Weroniki ruszyli powolutku drogą między blokami. Chłopak trzymał parasol w mocnym uścisku, nie pozwalając, by wiatr wyrwał mu go z ręki albo przewrócił na lewą stronę. Co prawda nie zabezpieczało to nikogo przed zacinającym ze wszystkich stron deszczem, ale przynajmniej dziadkowi nie lało się już na głowę. Po nieskończenie długim marszu znaleźli się przed drewnianym domkiem na tyłach ulicy Leśnej. Na pewno powstał w czasach, gdy budowa osiedla Karolin nikomu się jeszcze nie śniła. – Bój się Boga, panie Stasiu, jest pan po prostu cały mokry! – wykrzyknęła
korpulentna kobieta, gdy tylko weszli na zapuszczone podwórko. Stała na progu, w otwartych drzwiach, z naręczem grubych ręczników, podskakując z niecierpliwości. Weronice skojarzyła się z piłką plażową w niebieskie i białe pasy. – Już się po prostu zastanawiałam, czy po syna nie dzwonić, ale zanimby dojechał, to już pewnie przestałoby padać – mówiła, równocześnie wciągając ich do środka, podając im ręczniki i usiłując największym owinąć pana Stasia. – Stańcie na tej szmacie, bo przecież ze wszystkich was po prostu się leje! Podłoga się, że tak powiem, wypaczy. Trochę pana Stasia doglądam – wytłumaczyła – bo jego syn w Poznaniu, po prostu nie ma, że tak powiem, czasu, wiadomo, jakie tam tempo życia, praca, a on się do syna nie przeniesie, bo i po co? Po prostu nie przesadza się starych drzew. Tam by, że tak powiem, zawadzał, a tu ma swój pokój i jakby go tak nie nosiło, to po prostu w ogródku by przecież mógł posiedzieć, czy ja mu bronię? No kto to widział, panie Stasiu, na taki deszcz! – Kiedy wychodziłem, była piękna... – bronił się dziadek, ale pani nie dopuściła go do głosu. – Szybciutko teraz gorąca, że tak powiem, kąpiel! Po prostu widziałam przez okno, że idziecie, to już napuściłam wody – wyjaśniła. – A potem, że tak powiem, do łóżka, bo się pan, panie Stasiu, po prostu przeziębi! A wy się wytrzyjcie w kuchni – wskazała uchylone drzwi po prawej – tam już stoi dla was, że tak powiem, gorąca herbata, śpieszcie się, zanim wystygnie, tylko nie wiem, w co byście się, że tak powiem, suchego mogli przebrać... – Nie trze... – zaczął chłopak, ale i jemu pani nie pozwoliła dokończyć zdania. – Żadne „nie trzeba”! Nie trzeba to się, że tak powiem, krygować, przecież na tę ulewę nie wyjdziecie, bo jeszcze was, po prostu, szlag trafi! – Zaśmiała się. – Pioruny walą niby gdzieś dalej, ale burza dopiero się, że tak powiem, przybliża, po prostu liczyłam sekundy, więc wiem. Ja muszę teraz zająć się panem Stasiem, a wy do kuchni i niech mi żadne się nie waży wyściubiać nosa na tę pompę! Ruszyła w kierunku łazienki, w której już znikał owinięty ręcznikiem dziadek. – Teraz grzecznie, po prostu, poczekacie – dorzuciła zachęcająco, odwracając się jeszcze ku nim, jakby chciała sprawdzić, czy wykonują polecenie – a kiedy skończę z panem Stasiem, poczęstuję was ciasteczkami. – „Kiedy skończę z panem Stasiem”... – szepnął chłopak, gdy znaleźli się w kuchni. – Ciasteczka pewnie z arszenikiem. Weronika przestała wycierać włosy i po raz pierwszy mu się przyjrzała. Wydał się jej znajomy, chociaż nie umiała skojarzyć, skąd go zna. Może z widzenia, mieszkają przecież w sąsiednich blokach. – Czy my się... – zaczął chłopak i umilkł, marszcząc brwi. – Wiem! –
wykrzyknął. – „Wera drzwi otwiera”! Chodziłaś do przedszkola na Zawadach, prawda? – Winiu?! – Właściwa szufladka w głowie wreszcie się otworzyła. – Winiu Klamka! Przed oczami stanął jej obraz chuderlawego szczerbulca od starszaków, który popychał ją na zjeżdżalni. I któremu zabrała foremki i ukradkiem zakopała w piaskownicy. Znalazła je Ola Zając i nie była skłonna oddać. Winiu Klamka musiał poszukać sobie innej zabawki. Z dawnego Winia pozostało charakterystyczne przymrużenie oczu, kiedy się uśmiechał. I sam uśmiech, lekko asymetryczny, chociaż już nie szczerbaty. Ale teraz chłopak przewyższał ją prawie o głowę, a pod mokrą koszulką widziała rysujące się mięśnie. On też chyba coś dostrzegł pod jej mokrą sukienką, bo popatrzył tak, że nagle poczuła się nieswojo, a potem oboje uciekli spojrzeniem. – Tu jest ta herbata – wybąkała. – Uhm. – Szybko podszedł do stołu. Usiedli naprzeciwko siebie, dziwnie speszeni. – Właściwie co to za imię „Winiu”? – rzuciła, by przerwać krępującą ciszę. Herbata była mocno ciepła, ale nie gorąca. Weronika z przyjemnością upiła łyk. – Taki film kiedyś leciał: Historia żółtej ciżemki. Moja mama była fanką i już całe wieki temu postanowiła, że nazwie swojego syna Wawrzyniec. Wawrzuś – dorzucił, krzywiąc się. Wsypał dwie łyżeczki cukru do szklanki i zamieszał. – Wolisz „Winiu”? Potrząsnął głową. Poczuła kilka drobnych kropel na policzkach, jedną na wargach. Odważyła się spojrzeć mu w oczy. Szaroniebieskie, przyjemnie kontrastowały z opaloną twarzą. Dziwne, w przedszkolu nie zauważyła, że Winiu ma takie ładne oczy. – Wawrzyniec... – Na próbę wymówiła jego imię. – Podoba mi się. Niemal poczuła zapach rozgrzanej słońcem Grecji, wawrzynowego żywopłotu w którymś ze zwiedzanych miast, laurowych drzew we Włoszech. Przypomniała sobie gorzki i nieco cierpki smak na języku, kiedy zerwała jagodę wawrzynu, myśląc, że to może oliwka. Uśmiechnął się do niej. – Pomału zaczynam się do niego przyzwyczajać. Nawet lubić. Zwłaszcza odkąd dowiedziałem się trochę o moim patronie. To jednak musiał być megagość, skoro potrafił żartować, leżąc na rozpalonej kracie. Za oknem błysnęło, a zaraz potem przewalił się grzmot. – A przy okazji – dorzucił Wawrzyniec – wiesz, że liście laurowe miały chronić dom przed piorunami? – To dlatego wybiegłeś na tę burzę?
Roześmiał się. – Znasz pana Stanisława? – uchwyciła się kolejnego tematu. – Tylko z widzenia, a ty? – Też. Kiedy zobaczyłam, jak tak siedzi... w tej ulewie... Potwierdzająco skinął głową. – Nie oglądasz Euro? – zdziwiła się, myśląc o Maksie. – Oglądam. – Spojrzał na zegar. – Dwadzieścia po – westchnął. – Pewnie już po dogrywce. Wymknę się, co? Usprawiedliwisz mnie przed gospodynią. – Idę z tobą, ona jest gorsza od mojej matki! Że tak powiem, po prostu zagada mnie na śmierć. Parsknęli cichym śmiechem, jak spiskowcy, a potem, nie umawiając się, równocześnie wstali od stołu i na palcach podkradli się do drzwi. Z łazienki dobiegał szum wody i monolog. – Teraz! – powiedział bezgłośnie Wawrzyniec. Chwycił w jedną rękę stojący w kącie parasol Weroniki, drugą ręką wziął ją pod ramię i oboje wypadli na szalejącą ulewę. 2. – Możesz przeczekać deszcz u mnie – zaproponował, kiedy dobiegali do jego bloku. Weronika powinna poczuć się urażona. Co za: „możesz”? Jakby ona się napraszała, a on łaskawie pozwalał. Powinna uprzejmie podziękować i skręcić w stronę swojej klatki, tymczasem zdrowy rozsądek i konwenanse pewnie były z lukru, bo rozpuściły się w deszczu. No przecież ma prawo odwiedzić kolegę z przedszkola? Zapytać, co u niego, powspominać stare czasy... Pewnie ze dwanaście lat się nie widzieli! Mieszkanie wyglądało inaczej, niż się spodziewała. Zupełnie nie z tej epoki. Meblościanka z telewizorem, stary komplet wypoczynkowy, kryształowa patera pełna przykurzonych sztucznych owoców, ława typu jamnik nakryta kordonkową serwetą i szklaną taflą. Na ławie napoczęta torebka chipsów – jedyny współczesny akcent – i szklanka w plastikowym koszyczku. Wawrzyniec od razu podskoczył do włączonego telewizora, gdzie na ekranie ciągle biegali piłkarze. – Jeden jeden – rzucił podekscytowany, zupełnie nie zwracając uwagi na mokre ślady, które zostawiał na wykładzinie i wytartym dywanie. – Sto dziewiętnas... – zaczął i umilkł, przygryzając wargi. Weronika przyglądała mu się z rozczuleniem. Wpatrywał się w ekran, jakby od tego zależało jego życie. Widziała podobne zachowania u Maksa i ojca, ale żaden z nich nie poświęciłby dogrywki, żeby wybiec w deszcz. Wawrzyniec wydał z siebie długie westchnienie ni to ulgi, ni to zawodu
i opadł na kanapę. – Koniec meczu. Będą karne. Kurczę, gdyby Piszczek... Mało brakowało. – Potrząsnął głową i chyba przypomniał sobie, że jest cały mokry, bo wstał i szybko otworzył jedną z szafek meblościanki. Weronika zauważyła różnokolorowy stos ręczników. Chłopak wybrał dwa najgrubsze ze środka sterty. Kiedy je wyciągał, inne pospadały na podłogę, ale w ogóle się tym nie przejął. – Proszę! – Nie odrywając wzroku od ekranu, podał jej wielki płaszcz kąpielowy z kapturem, sam owinął się drugim i znów siadł przed telewizorem. Rozsądek i duma Weroniki krzyczały, że powinna wyjść jak najprędzej, jest tu zbędna, ale druga część rozsądku uspokajała, że byłoby to najgłupsze wyjście w historii. W tym puszystym płaszczu kąpielowym czuła się tak ciepło i bezpiecznie, dlaczego więc miałaby teraz pchać się na deszcz? Poza tym dokąd się śpieszy? Do ojca i brata tak samo wpatrzonych w ekran? Pewnie by jeszcze zażądali herbaty albo nawet kolacji, a żadnemu nie wpadłoby do głowy podać jej ręcznik. Tymczasem Wawrzyniec zrobił to, mimo karnych. – Lewandowski... – budował napięcie komentator. – Ależ pięknie!!! Mamy remis! – Jeden jeden. – Wawrzyniec rzucił jej radosne spojrzenie i znów wpatrzył się w telewizor, bo do strzału przygotowywał się kolejny Szwajcar. – Jest! – wykrzyknął, kiedy tamten chybił. Weronikę bawiło przyglądanie się jego emocjom. Widziała, jak wstrzymuje oddech przed strzałem, jak bezwiednie zaciska kciuki, kiedy strzela Polak, przygryza wargi, marszczy brwi... – Jeeest! – wykrzyknął chyba razem z całym osiedlem. Zerwał się z miejsca. – A jednak! Jesteśmy w ćwierćfinale Euro! W telewizorze komentator coś krzyczał na coraz wyższych tonach, piłkarze cieszyli się i obejmowali, a Wawrzyniec niespodziewanie chwycił Weronikę i... uściskał. – Po raz pierwszy w historii, rozumiesz to?! Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko się uśmiechnęła. „ZNALAZŁA SIĘ w jego ramionach”. W ilu książkach czytała to zdanie? Ale dopiero w tej chwili dotarł do niej jego sens. Znalazła się. Wreszcie. A do tej pory nawet nie wiedziała, że się zgubiła. „Coup de foudre – przemknęło jej przez głowę. – Uderzenie pioruna”. Chyba rzeczywiście musiał ją niepostrzeżenie trafić, kiedy tak biegali w deszczu tam i z powrotem, bo czuła się dziwnie. Jakby miała za chwilę zemdleć albo zasnąć, a jednocześnie nigdy nie była równie przytomna, jak w tej chwili. Chciała powiedzieć, żeby tak na nią nie patrzył, ale nie mogła wydobyć głosu z zupełnie suchego gardła. Uciekła spojrzeniem i zaraz zatęskniła do widoku
szarych oczu Wawrzyńca. Podniosła wzrok. „No przecież nie może mnie pocałować, nie całuje się nikogo na pierwszej randce, zresztą to nawet nie jest randka... – Wiedziała, że jeśli za chwilę coś się nie wydarzy, pocałuje go pierwsza, a to już byłaby totalna klęska. – Odkąd się znalazłam, jestem zgubiona”. Nigdy dotąd nie całowała się z żadnym chłopakiem. Tak wyszło, nie trafił się nikt na tyle sensowny, by Weronika chciała się z nim umówić na drugą randkę, a na pierwszej całować się przecież nie wypada. Zresztą, nie oszukujmy się, ile tych pierwszych randek miała w życiu? Cztery? Pięć? Same nieciekawe, więc nawet gdyby wypadało, żadna siła nie skłoniłaby jej do pocałunku. Umawiała się z nadzieją, że może potem zaiskrzy, ale nie iskrzyło. Więc w końcu przestała się umawiać. Tymczasem to, co działo się teraz, to nawet nie było iskrzenie. – Muszę iść – wyszeptała. Wysunęła się z jego ramion, zostawiając w nich tylko ręcznik, i zanim Wawrzyniec zdołał cokolwiek powiedzieć, ona już była po drugiej stronie drzwi. Zbiegła po schodach, nie oglądając się za siebie. Szła powoli, okrężną drogą, pozwalając, by deszcz spłukał z niej wszystkie emocje. I dopiero kiedy naciskała klamkę swojego mieszkania, przypomniała sobie o parasolu. „Jak Kopciuszek, cholera” – pomyślała i poczuła niespodziewaną radość. 3. „Odkąd się znalazłam, jestem zgubiona” – ta myśl kołatała w głowie Weroniki przez cały wieczór. Nie wypłoszyły jej ani docinki Maksa, ani milczenie ojca, ani gadanie matki, która akurat wróciła z zebrania i oczywiście zdążyła zobaczyć ją całą przemoczoną. Weronika mogłaby sobie to zdanie zapisać, zrobić z niego sygnaturkę, może nawet rozwinąć w wiersz, ale nigdy nie pisała wierszy i nie zamierzała teraz zaczynać. „Zrób coś dobrego, a kara cię nie minie” – kto to powiedział? Wańkowicz? Tak twierdzi matka, powtarzająca tę maksymę średnio trzy razy w tygodniu. I wychodzi na to, że ma rację. Gdyby Weronika nie wybiegła w deszcz ratować zupełnie obcego dziadka, nie spotkałaby Wawrzyńca i jej dni toczyłyby się stałym rytmem, może bez fajerwerków, ale za to przewidywalnie i pewnie. Mogłaby chociaż tego żałować, tymczasem co chwilę łapała się na tym, że się uśmiecha. Albo krzywi na wspomnienie swojej haniebnej ucieczki. Zrezygnowała z kolacji i wymawiając się złym samopoczuciem, zaszyła się w swoim pokoju. Ciemność ukryła i uśmiech, i błyszczące oczy, i pojawiające się znienacka zdradzieckie rumieńce.
A może to rzeczywiście zwyczajna gorączka, tak jak twierdziła matka, wmuszając w Weronikę aspirynę oraz herbatę z miodem i cytryną? Nie. Czuła, że wcale się nie przeziębiła. „Nic mi nie jest, mamusiu. Po prostu poraził mnie piorun”. Ciekawe, jak matka zareagowałaby na coś takiego. „Przecież to Winiu Klamka – próbowała sobie tłumaczyć. – Zwyczajny kolega z przedszkola”. Jak to możliwe, że w ogóle go zapamiętała? Bo że on ją zapamiętał, wcale Weroniki nie dziwiło. „Wera się wydziera”, „Wera drzwi otwiera”, „Weronika w majty sika”, „Weronika-skarżypyta”... Ciekawe, czy pamiętał wszystkie przezwiska i tylko z grzeczności ich nie zacytował, czy naprawdę zostało mu w pamięci wyłącznie to jedno. Córka pani z kuratorium nie mogła być lubiana. Co z tego, że matka wtedy zajmowała w kuratorium najpośledniejsze stanowisko? Wystarczyło, że pracuje w TEJ instytucji, by niektóre panie bardzo chciały się Weronice podlizać. A Weronika wtedy jeszcze nie wiedziała, jakie są konsekwencje takiego „wyróżnienia”. Winiu Klamka. „W co się uderzyłeś? W klamkę”. Nawet go nie spytała, jak naprawdę ma na nazwisko. „Wera, śpij wreszcie” – powiedziała do siebie, ale równie dobrze mogłaby zapragnąć lewitacji. Chociaż kto wie, czy w jej obecnym stanie lewitacja nie okazałaby się łatwiejsza. Nie ma mowy, nie zaśnie, póki nie rozplącze i nie uporządkuje kłębiących się w niej emocji. Pozwoliła sobie na rozpamiętywanie ostatnich wydarzeń, scena po scenie: szaroniebieskie oczy, uśmiech, dotyk jego ręki, kiedy uciekali przed panią Piłką Plażową, ciepło jego ciała, gdy biegli ramię w ramię, bok przy boku, nie zadając sobie trudu, by otworzyć parasol, przecież i tak byli przemoczeni. Brakowało jej powietrza, biegł za szybko, zauważył to i zwolnił, dostosowując swoje tempo do jej możliwości. Potem puszysta szorstkość ręcznika, zapach lawendy... Ręczniki Wawrzyńca pachną lawendą? I właściwie dlaczego był sam w domu, a mieszkanie sprawiało wrażenie dawno nieużywanego? I ten moment, kiedy ją przytulił. Zdziwienie w jego oczach, jakby się zastanawiał, skąd się wzięła w jego ramionach, i... co on takiego miał w spojrzeniu, co nawet teraz sprawia, że serce Weroniki bije mocniej, oddech przyśpiesza, a całe ciało ogarnia dziwna słabość? Właściwie dlaczego go nie pocałowała? Ze strachu? Czego miałaby się bać? Bo nigdy wcześniej tego nie robiła? Kiedyś, w szóstej klasie, zastanawiały się z koleżankami, czy nie powinny się podszkolić, żeby wiedzieć, jak się zachować, gdy przyjdzie co do czego. I wtedy Natalia, która miała dwie starsze
siostry i brata, powiedziała, że oni wszyscy, zapytani, mówią to samo: „Dziewczyno, wyluzuj. Kiedy przyjdzie co do czego, na pewno będziesz wiedziała, co robić. Poczujesz to”. Poczuła to. Jak nigdy wcześniej. Więc czemu uciekła? Czy nie właśnie dlatego? Żeby nie zepsuć? „Żeby on się o mnie starał – przyszła nagła jasność. – Bo to mężczyzna ma się starać i pokazać, że jest porządny”. A więc chciała, żeby Wawrzyniec okazał się tym jedynym? „Teraz?! – przeraziła się. – Na rok przed maturą?!”. Przecież miała plany: skończyć szkołę z takimi ocenami, które otworzą jej drogę na studia jak najdalej od domu. Musi znaleźć kierunek, którego nie ma w Poznaniu, żeby wyprowadzka była nieunikniona. Skończyć dobre studia z możliwie wysoką lokatą, by szybko znaleźć pracę i już nie wracać do zapyziałych Koziegłów, zrzędzącej matki i przyklejonego do fotela ojca. Chłopak z Koziegłów ani nawet z Poznania nie mieścił się w tych planach. A chłopak tylko na rok to strata czasu. „A może on studiuje albo będzie studiował gdzieś daleko? – rozmarzyła się. Wtedy nie tylko nie pokrzyżowałby jej planów, ale wręcz dopomógł w ich realizacji! – Jeśli rzeczywiście jest księciem z bajki, to będzie szukał właścicielki pantofelka – pomyślała, zasypiając. – A jeżeli nie jest, to może szkoda, że go nie pocałowałam? Skąd wiadomo, kiedy trafi się następny kandydat na księcia?”. Czwartek, 30 czerwca
1. Minął prawie tydzień (dokładnie sześć dni bez siedemnastu godzin), Polska nie przegrała z Portugalią, ale odpadła przez głupiego karnego, a książę wcale się nie kwapił do szukania właścicielki pantofelka. Może nawet nie zauważył, że Weronika czegoś zapomniała w panicznej ucieczce? A może uznał, że za taką wariatką nie warto się uganiać? Albo był przekonany, że zostawiła parasol specjalnie, i nie miał ochoty grać w babskie gierki pod tytułem „ach, och, uciekam, szukaj mnie”? No cóż, obustronna miłość od pierwszego wejrzenia czy, jak mówią Francuzi, coup de foudre, zdarza się tylko w książkach albo filmach. Trochę szkoda, ale przecież od początku wiedziała, że nic z tego nie będzie. Rozczarowanie bolało, mimo że rozum tłumaczył miliony razy w ciągu każdego dnia, ile korzyści płynie z bycia singielką. Natrętne wspomnienia powracały już tylko przed snem i dość szybko udawało się je uciszyć. Po co jej chłopak? Żeby siedział całymi dniami przed telewizorem? Jak to
mówi matka: z pustego fotela jest więcej pożytku. Nie przynosi co prawda do domu marnych groszy, ale przynajmniej nie trzeba go karmić i tracić nerwów na skłonienie go do wykonania najprostszej czynności. Nie musiałaby też wyzywać go od niedołęgów i nieudaczników, sprzątać po nim, a potem na niego narzekać. Nie. Zdecydowanie lepiej jest liczyć wyłącznie na siebie. Tylko parasola szkoda. Mecz skończył się z pół godziny temu, ale ojciec z Maksem jeszcze zalegali w salonie, dyskutując zawzięcie. Nawet w swoim pokoju Weronika słyszała ich rozemocjonowane głosy. Ciekawe, co robi Wawrzyniec. Z kim dzieli pomeczowy smutek? Może źle, że do niego nie zapukała pod pretekstem parasola? Kiedy zaczął się mecz, postanowiła iść na spacer. Wawrzyniec z pewnością oglądał, nie miała więc obaw, że się na niego natknie. Ledwo wyszła z domu, osiedle zadrżało radosnym: „Jeest!”, a jej przypomniała się chwila, kiedy Polska awansowała do ćwierćfinału. Przez ułamek sekundy zapragnęła znaleźć się w tamtym mieszkaniu, nawet bezwiednie skręciła w stronę sąsiedniego bloku, ale szybko wzięła się w garść. Wszystko przez to, że siedzi bezczynnie w domu i marnuje wakacje. Matka wprawdzie obiecywała, że gdzieś pojadą całą rodziną, jak tylko weźmie urlop, przebąkiwała o wyjeździe zagranicznym, ale to dopiero za dwa tygodnie. Albo i później, bo pewnie w ostatniej chwili się okaże, że jeszcze ma coś ważnego do zrobienia, w czym nikt jej nie zastąpi, więc urlop trzeba przesunąć. Zawsze tak było. Nie ma sensu czekać. Musi wyjechać już teraz, jak najszybciej, gdziekolwiek, bo zwariuje. Tylko dokąd? Najfajniej byłoby nad morze. Zwłaszcza że matka raczej wybierze jakiś Paryż, Madryt albo inną stolicę naszpikowaną muzeami, bo to „edukacyjne”. Albo pojadą do ciotki Danki do Niemiec, bo znów nie będzie miejsc w hotelach. Słońce, plaża, kojący szum fal... Przeliczyła w myślach posiadane fundusze. Na podróż starczy, na jedzenie też, jeśli nie będzie szaleć, najgorzej z noclegiem. Matka pewnie coś dorzuci, ale szkoda wydawać wszystko na początku wakacji i potem być totalnie zależną od rodziców. A gdyby wprosić się do wujostwa? Może pozwolą jej spędzić chociaż tydzień w Gdyni? Wprawdzie zajmowanie się młodszymi kuzynami to żadna przyjemność, ale wszystko wydaje się lepsze od siedzenia w domu i unikania spotkań z Wawrzyńcem na przemian z włóczeniem się po osiedlu w nadziei, że się na niego natknie. Musi jak najszybciej się odkochać. A może na plaży w Gdyni pozna lekarstwo na to głupie zauroczenie? Jeśli uda się jej dużo przebywać poza domem, to chyba nawet belferskie ciągotki wujka Grześka zdoła znieść. I on, i jego żona pracowali w szkole, ale tylko
wujek miał zwyczaj robienia miniwykładów przy każdej okazji, a potem egzaminowania słuchaczy. – Aaaach! – jęknęło osiedle. – Oooo! – Czyli 1:1. Wujostwo pewnie oglądają mecz. Zadzwoni, kiedy się skończy. Ale nie zadzwoniła, choć kilka razy sięgała po komórkę. Nie wypada o tak późnej porze. Weronika spojrzała na zaczęty SMS: „Czy mogłabym przy”. Nie, to bez sensu. Takie sprawy omawia się osobiście. Spróbuje rano. Piątek, 1 lipca
1. – Weronika?! No słowo daję, telepatia! – ucieszyła się wujenka. – Właśnie o was myślałam! Nie macie ochoty pomieszkać u nas przez jakiś tydzień albo dwa? – Mama bierze urlop dopiero w połowie lipca, ale ja bardzo chętnie. Wujenka zamilkła. Przytłumione dźwięki świadczyły, że omawia coś, zasłoniwszy słuchawkę. – Maks przyjechałby z tobą? – zapytała po chwili. Weronika się zawahała. – Nie wiem – powiedziała ostrożnie. – Mam zapytać? – Prawdę mówiąc – wujenka zniżyła głos – skoro Teresa nie może, to wolałabym, żebyś przyjechała sama. Wiesz, Maksio to fajny chłopak, bardzo go lubię, ale... Urwała, pewnie szukając jak najdelikatniejszych określeń, lecz Weronika dobrze wiedziała, w czym problem. Chłopak, który nie ma zwyczaju sprzątać po sobie, nie jest mile widzianym gościem w wypieszczonym mieszkaniu wujostwa. Zwłaszcza bez żandarma w postaci matki – ona jedna była w stanie uświadomić mu, że talerze nie zmywają się same, i wyegzekwować po meczu odkurzenie pokoju z pokruszonych chipsów i orzeszków. – Ja też wolałabym przyjechać bez niego – powiedziała szybko. Wakacje z Maksem to nie był szczyt jej marzeń. Pewnie tak jak dwa lata temu spaliby w pokoju bliźniaków, a Maks przez całą noc słuchałby muzyki przez słuchawki. I do tego chrapał. – No to dobrze. – Wujenka wyraźnie odetchnęła. – To bardzo dobrze. Ale dzisiaj pewnie i tak nie dasz rady przyjechać? – Mówiła to takim tonem, jakby sama nie mogła się zdecydować, czy Weronikę namawiać, czy zniechęcać. – Jeśli tylko będzie pociąg, to mogę nawet dziś. – Naprawdę? Bo myślałam o Malwinie, ale skoro możesz, to już nie będę zawracać jej głowy. Ale musiałabyś najpóźniej przed siedemnastą, bo po dziewiętnastej mamy samolot z Gdańska. Polska nie weszła do półfinału, więc
jednak lecimy na Majorkę, miałam zaklepane bardzo atrakcyjne last minute, niesamowita okazja, co za szczęście, że Błaszczykowski nie strzelił tego gola! Modliłam się o to cały tydzień! Tylko ktoś musiałby się zaopiekować domem i zwierzętami, dlatego... – Oczywiście, bardzo chętnie! Zaopiekuję się! – Do Weroniki dopiero teraz dotarło, jakiego ma farta. Dwa tygodnie w Gdyni i całe mieszkanie dla niej! Bez Maksa, bez matki, bez ojca! Dobrze, że zatelefonowała tak wcześnie! „Bo myślałam o Malwinie”. Pewnie, własna siostra bliższa niż rodzina męża. Mało brakowało. – Zaraz sprawdzę połączenia i wyślę SMS, o której przyjeżdżam. – Ale z dworca musiałabyś dotrzeć sama – zastrzegła wujenka. Czyżby zaczynała żałować, że się zgodziła? – Tak, pamiętam drogę. 194, prawda? – No to czekamy. Tylko bardzo proszę, nie spóźnij się, bo muszę ci przecież przekazać klucze i wyjaśnić, gdzie co jest. – Zdążę! – Uśmiechnęła się do słuchawki. – Czy wujek mógłby w wolnej chwili zadzwonić do mamy i powiedzieć, że jestem potrzebna w Gdyni? „Kochanemu braciszkowi niczego nie odmówi – dodała w myślach, włączając komputer. – Zresztą kiedy wróci z pracy, ja już będę daleko. A jeśli nie ma pociągu, to pojadę czymkolwiek, choćby autostopem, stanę na rzęsach, ale dotrę do Gdyni przed siedemnastą!”. 2. Weronika nigdy w życiu tak szybko się nie pakowała. Pociąg odjeżdżał za niewiele ponad godzinę, bilet wprawdzie kupiła przez internet, ale pytanie, jak długo będzie się przepychać przez zakorkowany i rozkopany Poznań. Ojciec w pracy, Maks oczywiście spał, więc nie uznała za stosowne informować go o swoim wyjeździe. A nuż nabrałby chęci jej towarzyszyć? Zamknęła drzwi na klucz i szła w stronę przystanku tak szybko, jak pozwalała na to podskakująca na nierównym bruku walizka na kółkach. Trzeba było wziąć plecak. Szybciej i nie robiłaby tyle hałasu. Dochodziła już do świateł, kiedy poczuła, że ktoś stanął obok niej. – Cześć! – Wawrzyniec! Lekko zdyszany, jakby ją gonił. Skąd się tu wziął, i to akurat teraz? – Cześć – odpowiedziała spokojnie, chociaż jej serce też chyba zaczęło ćwiczyć biegi, i to przełajowe, bo czuła je wszędzie: w gardle, tłukące się o żebra, przeskakujące przez żołądek... – Wyjeżdżasz? Skinęła głową. Głos ukrył się gdzieś przed szalejącym sercem i udawał, że go nie ma. Zmieniły się światła. Ruszyła, chociaż każda noga ważyła chyba ze dwie
tony. – Na długo? – indagował Wawrzyniec. Dotarła do krawężnika po drugiej stronie ulicy, a czuła się, jakby przepłynęła wzburzoną rzekę. Wzięła głęboki oddech. – Masz mój parasol – wydusiła. – Parasol? – Chłopak rozejrzał się dookoła. – Zostawiłam u ciebie. Po meczu. – Nie patrzyła mu w oczy i chyba tylko dzięki temu mogła panować nad głosem. – Ojej! Naprawdę? Zaraz ci... – Nie! – Świadomość, że on teraz odejdzie i nie zobaczą się przez następne dwa tygodnie, nagle wydała się Weronice nie do zniesienia. Zatrzymał się. Odwrócił. Nie zdążyła uciec przed jego spojrzeniem, ale tym razem patrzył na nią... zwyczajnie. Jak dawny kolega. – Zaraz mam autobus. Nie zdążysz. – Słowa przychodziły coraz łatwiej, serce znowu wróciło na swoje miejsce. – Pojedziesz następnym. Potrząsnęła głową. – O dziesiątej pięćdziesiąt mam pociąg do Gdyni. – Do Gdyni... Kiedy wracasz? – Nie wiem. – Co on ją tak wypytuje? – Za tydzień, dwa? – Wzruszyła ramionami. – Jak mi się znudzi. W oddali pojawiła się zielona sylwetka autobusu. Wawrzyniec też go zauważył. – No to ci wyślę ten parasol do Gdyni. Podasz mi adres? 3. – Czyś ty oszalała, dziewczyno?! – Głos matki nieprzyjemnie skrzeczał, tak że Weronika musiała odsunąć komórkę od ucha. Przeszła na koniec wagonu i stanęła obok toalety. Tu nikt nie usłyszy ich rozmowy. – Przecież za tydzień idę na urlop! Mówiłam przecież! Pomyślałam, że może pojedziemy do Francji? Nie chcesz zobaczyć Paryża? Nie. Weronika wcale nie miała ochoty. Co za przyjemność łazić w upale po zatłoczonym mieście od muzeum do muzeum? – Za tydzień? Mówiłaś, że w połowie lipca. Zdążę wrócić. Chcesz, żeby przez ciebie wujek Grzesiek musiał zrezygnować z urlopu? Wiesz, ile oni czekali na tę Majorkę? Ktoś musi karmić, nie wiem, co oni teraz mają, chomika? – I ty już do nich jedziesz? – odezwała się mama nieco łagodniej. – Czemu nie powiedziałaś wcześniej? Zawiozłabyś coś, a nie tak z gębą na pączki. Mama jeszcze trochę pozrzędziła, ale Weronika wiedziała, że tylko dla formalności. Zresztą nie mogła gadać za długo, bo zaraz zaczynała się jakaś
konferencja czy zebranie. Oni chyba w tym starostwie nie umieją żyć bez zebrań. Udzieliła jej jeszcze miliona dobrych rad, przypomniała o sprzątaniu po sobie i wreszcie się rozłączyła. Weronika schowała komórkę i wpatrzyła się w krajobraz za oknem. Trzeba się zbierać, niedługo Gdynia. Na niebie szarym jak oczy Wawrzyńca kłębiły się ciężkie grafitowe chmury. Ciekawe, czy przyśle jej parasol. Powinna mu była dać numer telefonu, a nie adres wujostwa. Ale przynajmniej zna teraz jej nazwisko. Jeśli będzie chciał, znajdzie ją także w Koziegłowach.
ROZDZIAŁ II Poniedziałek, 4 lipca
1. Lało przez całą sobotę i prawie całą niedzielę. Ale przynajmniej Weronika mogła bezkarnie poleniuchować, poczytać książki, pooglądać telewizję, posłuchać ulubionej muzyki bez komentarzy ze strony Maksa czy matki. Czasem trzeba pobyć zupełnie samej i wreszcie jej się to udało, jeśli nie liczyć towarzystwa rybek (szczypta pokarmu raz dziennie), jeża pigmejskiego imieniem Sonic (codziennie wieczorem zmienić wodę, nasypać miseczkę karmy, otworzyć terrarium na noc; nie zapomnieć o zastawieniu drzwi deską, żeby nie wyszedł z kuchni) oraz kanarka Bursztynka (zmieniać wodę, dosypywać ziarna, a raz na jakiś czas pozamykać okna i drzwi, wyłożyć pokój gazetami i otworzyć klatkę, żeby polatał; wymienić papier w klatce, a wieczorem po ciemku złapać kanarka i zamknąć). Weronika miała nadzieję, że zdoła nawiązać kontakt z kanarkiem albo jeżem, ale najbardziej kontaktowe okazały się rybki. Ptak na jej widok uciekał, a kiedy zbliżała rękę do klatki, stroszył pióra, rozkładał skrzydła, syczał i groził, że zaraz ją dziobnie. Jeż w ogóle się nie pokazał. O tym, że żyje i ciągle przebywa w kuchni, świadczyła opróżniana przez noc miseczka. No i kupy, które musiała sprzątać każdego ranka. Tego dnia Weronika obudziła się późno. Wreszcie przyzwyczaiła się do nowych hałasów i tym razem nie zbudziły jej ani tupot i szuranie Sonica, ani poranne ćwierkanie i śpiewy Bursztyna, ani nawet odgłosy zza okna. Obudziło ją dopiero słońce, świecące jej prosto w twarz. Słońce?! Nareszcie! Będzie mogła pójść na plażę! Spojrzała na zegar. Co?! Już po dziesiątej?! Wyskoczyła z łóżka. Nie może stracić ani chwili, nie wiadomo, jak długo taka pogoda się utrzyma! Szorując zęby, równocześnie pakowała rzeczy: koc, ręcznik, pareo, książka, krem do opalania. Kostium włoży na siebie. Wypłukała usta, przeczesała włosy palcami. Jeszcze tylko coś przekąsi i może ruszać. A właśnie, „przekąsi”! Kanarek i rybki! Zajrzała do pokoju bliźniaków. Rybki znowu poprzestawiały wszystko w akwarium. Przewróciły wrak statku, powyrzucały kolorowe szkiełka z kufra i rozwłóczyły je po całym dnie, przesunęły szkielet pirata w inne miejsce. Sięgnęła po torebkę z witaminizowaną dafnią i sypnęła hojną szczyptę. Przez chwilę obserwowała mieszkańców akwarium, zapominając, że się
śpieszy. „Najmądrzejsza jest krewetka, kto by pomyślał? – przebiegło jej przez głowę. – Spokojnie sobie podpływa na powierzchnię i je, a ryby miotają się jak głupie i biją o to, co spada na dno. Fajnie by było mieć coś takiego w domu, to lepsze niż telewizor”. Z wraku wysunęło się długie zielonkawe coś, bardziej przypominające gąsienicę niż rybę. Weronika widziała je po raz pierwszy. Może to ono przestawia dekoracje? A może raczej należałoby podejrzewać stwora jeszcze bardziej tajemniczego, który zdradzał swoją obecność tylko poprzez ruch kamyczków na dnie i czasem pokazywał kawałek ogona albo pyska? W dużym pokoju rozćwierkał się Bursztyn, przypominając, że też nie jadł śniadania. Weronika spojrzała na zegar. Niedługo jedenasta, a ona jeszcze w proszku! Zanim nakarmiła kanarka, zebrała wszystkie kupy po Sonicu i przetarła podłogę, zrobiło się naprawdę późno. Zje coś nad morzem, dwa w jednym, śniadanioobiad, sama oszczędność. Chwyciła torbę, podbiegła do drzwi i dokładnie w chwili, gdy naciskała klamkę, rozległ się dzwonek. Otworzyła, zanim zdążyła pomyśleć. Na progu stał Wawrzyniec. Z parasolem. A ona taka rozczochrana... I nie pościeliła łóżka w salonie! 2. Oczywiście, że brała tę możliwość pod uwagę. Miała nadzieję i równocześnie bardzo się starała nie robić sobie nadziei. A jednak kiedy naprawdę się zjawił, zupełnie ją to zaskoczyło. Siedział teraz przed nią, w kuchni wujostwa i pił ich kawę (zbożową!). A słońce pięło się coraz wyżej po niebie. Weronika miała ochotę siebie kopnąć za te gościnne, wpojone przez matkę odruchy. Przyjechał? Świetnie! Ale dlaczego ona musi zmieniać z tego powodu cały plan dnia? – Gdzie się zatrzymałeś? – Niech sobie nie myśli, że wkręci się do niej. – Nigdzie. – Uśmiechnął się. – Po siedemnastej mam ostatni pociąg. Pokażesz mi Gdynię? – Miałam zamiar iść na plażę. – Dlaczego jest dla niego taka wredna? Powiedziała to takim tonem, jakby miała pretensje, że przyjechał. – Nie masz ochoty wybrać się ze mną? – złagodziła. – Dziś pierwszy słoneczny dzień. Szkoda, że nie przywiozłeś parasola wczoraj albo w sobotę. No nie... Znowu zaczyna zrzędzić. Zupełnie jak matka. A przecież obiecała sobie, że nigdy nie będzie taka jak ona.
– Weekendy mam ostatnio trochę zajęte. – O której wyjechałeś? – Naprawdę tak powinna wyglądać rozmowa z chłopakiem, za którym tęskniła? Który wdarł się w jej myśli i marzenia, nie pytając o zgodę, a teraz nagle się zmaterializował i wyjadał ulubione ciastka wujka Grześka? Trzeba będzie odkupić, te ciastka to świętość. Krążyły o nich rodzinne legendy. Zawsze musiały być w domu, chociaż jedna paczka w zapasie. – Koło szóstej. – Dopił kawę i wstał. – To co z tą plażą? – Sięgnął po kolejne ciastko. – Bo niedługo południe – dodał z pełnymi ustami. – Szkoda dnia. Wawrzyniec rycersko wziął torbę z rzeczami, co bardzo się spodobało Weronice, chociaż trochę też ją speszyło. W drodze na przystanek zadał jej parę pytań o okolicę i miejsce, do którego się udają, a potem nagle zamilkł. Weronika miała wrażenie, że chce coś ważnego powiedzieć, tylko nie wie jak. Bardzo się bała tego, co mogłaby usłyszeć, nieważne, na „tak” czy na „nie”. Gorączkowo szukała neutralnego tematu do rozmowy. – Chodziłaś do Rydza-Śmigłego? – odezwał się znienacka. – Bo chyba lepiej cię pamiętam z przedszkola niż z podstawówki. Odetchnęła. Nie czuła się gotowa na żadne deklaracje. – Tylko pierwsze trzy lata. Potem na szczęście mama dostała pracę w Czerwonaku i zawoziła mnie do tamtej szkoły, bo miała po drodze. Pokiwał głową, jakby wiedział, dlaczego wyrwało się jej to „na szczęście”. – A gimnazjum społeczne, więc nie było źle – dorzuciła. – A ty? – Wyprowadziliśmy się w połowie mojej piątej klasy. Też na szczęście. Rodzice kupili dom na Bajkowym, więc resztę edukacji dokończyłem w Poznaniu. „To dlatego nie spotykałam go na osiedlu!” – olśniło ją. I równocześnie zastanowiło zaakcentowane „też”. – Ciebie też dręczyli? – upewniła się. Gang szkolnych prześladowców czasem wracał do niej w sennych koszmarach. Nic się z tym nie dało zrobić, bo nauczycielki bały się rodziców dręczycieli, a prowodyr był pod opieką pani pedagog, jako dziecko wymagające szczególnej troski. – Autobus – powiedział. – Czy to nasz? Wsiedli. – Mieliśmy jechać do Mechelinek, ale skoro ten nadjechał, to pojedziemy do Babich Dołów. Znasz? Dawno tam nie byłam. Przez kilka kolejnych przystanków omawiała wady i zalety obu miejsc, ale zorientowała się, że Wawrzyniec wcale jej nie słucha. Tak się starała, by nie zapadło krępujące milczenie, że zanudziła chłopaka na śmierć! – A to mieszkanie na Karolinie? – rzuciła rozpaczliwie. Zamrugał oczami jak ktoś zbudzony z głębokiego snu. – To, w którym... – urwała, nie wiedząc, jak je określić, i poczuła, że milknąc, zupełnie się pogrążyła. Bo teraz tak to zabrzmiało, jakby zdarzyło się tam
nie wiadomo co. – W którym zostawiłam parasol! – Ostatkiem sił znalazła wyjście z sytuacji. – To mieszkanie po dziadkach. – Powiedział to jakoś tak miękko. Z czułością. – Babcia mi je zapisała, więc do października chcę je trochę odświeżyć i będę tam mieszkał. Bliżej na uczelnię i w ogóle. – Na którą uczelnię? – A więc jednak studiuje w Poznaniu! Jaka szkoda! – Jeszcze nie wiem. – Uśmiechnął się. – Dopiero złożyłem papiery. – A nie myślałeś, by wybrać coś dalej od domu? Odpowiedział dopiero po chwili. – Myślałem. Jeszcze w liceum. Ale mam mieszkanie... Chyba jednak wolę Poznań. „Powinnam to przerwać. Powinnam to przerwać jak najszybciej! – tłukło się w głowie Weroniki. – Zanim sprawy zajdą zbyt daleko”. I kogo ona chce oszukać? Już zaszły zbyt daleko. Była rozpaczliwie i beznadziejnie zakochana. W chłopaku z Koziegłów, który będzie mieszkał w sąsiednim bloku! I jak w takiej sytuacji zdoła wyrwać się z domu i odciąć od... od tego wszystkiego? Czy powtórzy życiorys swojej matki, jak ona powtórzyła życiorys swojej, mimo składanych sobie samej obietnic, że jej życie na pewno potoczy się inaczej? – Posmutniałaś – zauważył Wawrzyniec, a ją znienacka zapiekły oczy, więc odwróciła się twarzą do szyby. – Teraz chyba będzie nasz przystanek – zmieniła temat, chociaż dobrze wiedziała, że wysiadają dopiero na następnym. – Musimy się przesiąść. – Miałem nosa, że kupiłem bilet dobowy – roześmiał się, ale jakoś wymuszenie. Aż do samego klifu rozmowa się nie kleiła. Weronika czuła się okropnie. Pewnie Wawrzyniec uzna, że jest nudna i nieciekawa, a najgorsze, że będzie miał rację. Na pewno żałuje, że przyjechał. Powinna mu powiedzieć, żeby już wracał, nie musi jej towarzyszyć, ale byłoby to nieuprzejme. Skoro i tak zmarnował cały dzień, niech przynajmniej wykąpie się w morzu czy co tam będzie chciał robić na plaży. Dopiero kiedy wysiedli na pętli, przeszli przez osiedle i trafili na miejsce, z którego było widać całą Zatokę Pucką aż po Hel, rozwiązały im się języki. Mogli tylko patrzeć z daleka, bo dostępu do samej krawędzi broniła siatka, ale przynajmniej zrobili kilka zdjęć komórką. Potem on uparł się, że sfotografuje Weronikę na tle Helu, więc odpłaciła mu pięknym za nadobne i też kazała zapozować. – „Jakubie, jeśli na ostatnim piętrze zbudujesz dla mnie pokoik, będę wiedziała, kiedy wracasz z morza” – zacytowała. Uniósł brwi.
– Nie znasz historii Elżbiety i Jakuba Scheibów? – ucieszyła się. – Mają nawet swój pomnik na placu Kaszubskim. Taka fajna para staruszków. Z okna Elżbiety też było widać Zatokę aż po Hel. Nigdy o nich nie słyszał, więc mu opowiedziała, błogosławiąc w duchu wujka Grześka i jego belferskie zapędy. Wawrzyniec miał straszną ochotę przejść przez płot, by zobaczyć, jak bardzo jest wysoko i stromo, jednak Weronikę odstraszały tablice o „wstępie wzbronionym” i „zakazie chodzenia po klifie pod karą grzywny”. – No, chodź – poprosiła. – Kawałek stąd jest zejście na plażę. Już niedaleko. Niechętnie usłuchał. Poprowadziła go wzdłuż płotu, widząc kątem oka, jak łakomie zerka na biegnącą po drugiej stronie ścieżkę niknącą gdzieś w gęstwinie. A przecież tu było o wiele lepiej. Bezpieczniej i słoneczniej niż tam. A potem doszli do schodów. Zbiegały ze szczytu klifu, zygzakiem w dół i w dół, aż Weronice zakręciło się w głowie od samego patrzenia. Już zapomniała o tym hardkorowym zejściu. Czyżby je wyremontowali? Ostatnio (ile to już lat temu?) wydawały się jakby mniej strome. – Ale super! Chodź! – Wawrzyniec chwycił ją za rękę i pognali na łeb na szyję, aż jej dech zaparło z przerażenia. Próbowała liczyć stopnie, żeby nie myśleć o stromiźnie ani o tym, że zaraz się przewróci, ale na każdym zakręcie myliła rachunek. Mimo to liczyła dalej, choć niewiele to pomagało na narastające przerażenie. Co z tego, że on ją trzyma, pociągnie go za sobą i oboje spadną! Zbiegali i zbiegali. 99, 100, 120, 150... Naliczyła 177 stopni, zanim wreszcie ten koszmar się skończył. – Fajnie było? – spytał zdyszany, ciągle trzymając ją za rękę. I całe szczęście, że trzymał, bo chybaby upadła. Próbowała się uśmiechnąć, potwierdzić, ale zamiast tego wybuchnęła płaczem. – Ojej, przepraszam. – Objął ją i przytulił. – Masz lęk wysokości? Nie wiedziałem, przepraszam. – Właściwie to nie. – Przełknęła ślinę, bo ciągle czuła mdłości. – Tylko czasami... tak jakby... – Było jej strasznie wstyd. – Nie wiem, od czego to zależy – próbowała się usprawiedliwić. – Czasem coś takiego czuję, jak wychodzę na cudzy balkon, który jest wyżej niż mój. Jak się oswoję, to przechodzi. Zaraz przejdzie. Dobrze, że ją trzymał w ramionach. Oparła policzek na jego piersi i zamknęła oczy. Zawroty głowy powoli mijały, chociaż nogi ciągle miała jak z waty. Nigdy wcześniej nic takiego jej się nie zdarzyło, nie aż tak. Ale też nigdy wcześniej nie zbiegała po schodach w równie wariacki sposób. Zadrżała, przypomniawszy sobie, jak kiedyś w podstawówce jeden chłopak z gangu ją zepchnął. Nie było wysoko, nic poważnego sobie nie zrobiła, ale Maciek, ten prowodyr, ryczał ze śmiechu i opowiadał każdemu, kto chciał i nie chciał słuchać,
jak podczas upadku zadarła się jej spódniczka. Dobrze, że wtedy nie nosiło się do szkoły komórek. Na pewno by to udokumentował. Usłyszała odgłos klepnięcia, potem drugi, a potem Wawrzyniec uderzył ją w ramię otwartą dłonią. Spojrzała na niego zaskoczona. – Chodź – powiedział, rozcierając policzek. – Wyjdźmy na słońce, bo komary nas zjedzą. 3. – Strasznie cię przepraszam – pokajał się raz jeszcze, kiedy rozkładali koc pod kępą krzewów o długich srebrzystych liściach, przypominających liście oliwki. – Już wszystko dobrze? Czasem zapominam, że nie każdy lubi to, co ja – uśmiechnął się – a pewnym rzeczom trudno się oprzeć. Znowu się uśmiechnął i spojrzał w taki sposób, że nie wiedziała, czy nie powinna doszukiwać się w jego słowach drugiego dna. – Na przykład ta konstrukcja. – Wskazał niedaleką torpedownię. – Gdyby nie stała w morzu, to nie wiem... – Jednym ruchem ściągnął T-shirt, szybko pozbył się spodni. – Muszę obejrzeć ją z bliska. Idziesz? – A rzeczy? – Było jej trochę niezręcznie odmawiać wprost. – Rzeczy? – Rozejrzał się. – Przepraszam, mogliby państwo rzucić okiem? – zwrócił się do najbliżej leżącej grupki. – Idziemy popływać. Tamci oczywiście zapewnili, że jak najbardziej, nie ma problemu, przypilnują, więc Weronice nie pozostało nic innego, jak też szybko się rozebrać i iść razem z Wawrzyńcem. Im bliżej byli brzegu, tym szła wolniej. Zauważył to. – Co jest? – Nie umiem pływać – wydusiła, czując, że się czerwieni. Wybuchnął śmiechem. – Ja też! – Wziął ją za rękę. – Chcę tylko popatrzeć, chodź! Poprowadził ją morzem, sięgało im do kolan, chwilami do pół uda, tak że Weronika po pierwszym krótkim szoku termicznym oswoiła się z temperaturą, a nawet uznała wodę za dość ciepłą. – O, zobacz, chełbie! – ucieszył się. – Lekko dotknął najbliższej, delikatnie przesuwając ją w stronę morza. Sam też zrobił kilka kroków, zanurzając się po pas. – Tu jest jeszcze płytko, chodź! Znienacka nadpłynęła większa fala. Weronika krzyknęła, kiedy nagle poczuła się uniesiona i popchnięta. A do tego cała mokra. Wawrzyniec tylko się roześmiał. Odgarnął mokre włosy z czoła. Spojrzał na pasmo glonów, które przylepiło mu się do palców. Strzepnął je do wody. – I znowu wyglądamy jak dwie zmokłe kury. To już pomału staje się nałogiem – zaśmiał się. – Połóż się na fali – zachęcił i sam też to zrobił. Posłuchała
go. Ciągle mogła poczuć grunt pod nogami, a na plaży byli przecież ratownicy. Zielonkawa, gęsta od wodorostów woda zamknęła się nad nią. Weronika, spanikowana, natychmiast wstała, prychając i trąc oczy. – Napiłaś się? – spytał z troską. Wyplątał długą zieloną mackę spomiędzy jej włosów i wrzucił do morza. – Wyglądasz jak córka Neptuna. Weronika wzdrygnęła się, patrząc na pływający po powierzchni wody oślizgły glon. I ona to miała na głowie?! – Mówiłam ci, że nie umiem pływać! – syknęła ze złością i ruszyła do brzegu. Wawrzyniec nie poszedł za nią, tylko w stronę resztek drewnianego falochronu czy może mola. Patrzyła, jak wchodzi coraz głębiej, w końcu podpływa do drewnianych słupów, ignorując gwizdy ratowników. Uwiesił się na jednym z pali i długo wpatrywał się w torpedownię. Ktoś zbliżył się do niego, zawołał coś, a Wawrzyniec machnął uspokajająco ręką. Odepchnął się od falochronu i popłynął ku plaży. Weronika zacisnęła wargi i szybkim krokiem ruszyła w stronę koca, nie oglądając się już za siebie. Rzeczy leżały nienaruszone, tak jak je zostawili, trochę tylko przysypane piaskiem. Wyszarpnęła z torby ręcznik, wytarła włosy, wytrzepała resztki wodorostów. Zastanawiała się, czy pod osłoną pareo nie zmienić mokrego i pewnie brudnego od glonów kostiumu, ale nie zabrała drugiego na zmianę, a szkoda jej było słońca. Wakacje dopiero się rozpoczęły, ciągle wyglądała jak córka młynarza. „Ciekawe, gdzie on się tak opalił?” – przebiegło jej przez głowę, chociaż bardzo się starała o nim nie myśleć. Wawrzyniec nadszedł, kiedy rozwieszała ręcznik na gałęziach srebrnolistnego krzewu. Podziękował sąsiadom za przypilnowanie rzeczy („Skubaniec umie się znaleźć”) i sięgnął po drugi z zabranych ręczników. – Mówiłeś, że nie umiesz pływać! – nie wytrzymała. Wyjęła książkę, ułożyła się na kocu i ostentacyjnie zaczęła ją czytać. – Ty to nazywasz pływaniem? – Spokojnie dokończył wycieranie, rozwiesił ręcznik i położył się obok niej. Nie odezwała się. Nawet nie zapytał, co czyta! Mogłaby wtedy prychnąć wzgardliwie i rzucić coś o braku spostrzegawczości. Próbowała się skupić na tekście, ale litery nie chciały układać się w słowa. – Mam ochotę jeszcze raz zbiec z tobą po schodach – powiedział. – Tak fajnie się potem do mnie tuliłaś. 4. „Nie no, bezczelny!” – Weronikę na chwilę zatkało ze złości. Obróciła się na plecy i spojrzała groźnie na chłopaka, a on się uśmiechnął.
Jeszcze przez chwilę próbowała robić marsową minę, ale kąciki ust wbrew jej woli zaczęły drgać, aż w końcu też podjechały do góry. Zamarła, kiedy pochylił się nad nią z tym swoim lekko krzywym uśmiechem i łobuzerskim spojrzeniem. Pocałuje ją czy nie? Postanowiła patrzeć na niego cały czas, nie będzie niczego mu ułatwiać. Gdyby teraz zamknęła oczy, byłoby to równoznaczne z wysłaniem błagalnego komunikatu: „Całuj, proszę, czekam!”. I chyba spaliłaby się ze wstydu, gdyby jednak jej nie pocałował, a ona sterczałaby jak idiotka, z zamkniętymi oczami i wystawionym dziobem. Lepiej udawać, że niczego się nie spodziewa ani do niczego nie zachęca. Jego twarz była coraz bliżej, tak blisko, że zrobiło jej się zimno. Miała ochotę zarzucić mu ręce na szyję, przyciągnąć do siebie, nie czekać już ani chwili. I wtedy usłyszała głośne burczenie w brzuchu. Chłopak cofnął się z zakłopotaną miną. Nastrój prysł. Obok nich przemaszerowało dwóch mężczyzn, niosąc styropianowe pojemniki z jedzeniem. Doleciał ją zapach frytek i smażonego mięsa. – Zjadłbym coś – mruknął Wawrzyniec. Wyciągnął komórkę z kieszeni spodni. – Prawie trzecia, najwyższy czas. Idziemy? Nie znaleźli niczego na plaży, trzeba więc było podjąć mozolną wędrówkę po schodach. Pojechali do centrum, Wawrzyniec po drodze wyguglał bar wegetariański niedaleko dworca i tam właśnie zaprosił Weronikę na obiad. Miała trochę obiekcji, kiedy za nią płacił, ale uciął krótkim: – Następny obiad ty ugotujesz. Serce załomotało jej radośnie i nie zdołała ukryć błysku w oczach. Miała wrażenie, że to zauważył. Nieważne. Najważniejsze, że planuje kolejne spotkanie. – A co byś sobie życzył? – Obiad. – Uśmiechnął się. Nie lubiła takich odpowiedzi. Ruszyli w stronę dworca. – A na kiedy chcesz ten... „obiad”? – zaryzykowała. – To już zależy wyłącznie od ciebie. „To może jutro? – przebiegło jej przez głowę. – Czy mógłbyś zostać do jutra?”. – Masz już bilet? – zapytała głośno. – Nie byłem pewien, którym będę wracał. „To może nie wracaj?”. – Daj mi swój numer – wydusiła i poczuła, że płoną jej policzki. – Wyślę ci SMS, kiedy hmm... „obiad” – starała się głosem podkreślić cudzysłów – będzie gotowy. O ile się nie boisz, że cię otruję – dodała szybko, żeby wszystko
zabrzmiało mniej poważnie. – Lubię ekstremalne wyzwania. Sięgnął po telefon, ona wyjęła swój. Dlaczego nie może zwyczajnie zapytać, czy nie chciałby zostać? Gdy weszli do hali dworca, Weronika o mało nie podskoczyła z radości na widok długiej kolejki do kas. Ale przecież nie może zaproponować mu noclegu u wujostwa? Nie, lepiej niech jedzie. – Co zrobisz, jeśli nie zdążysz kupić biletu? Wzruszył ramionami. – Kupię u konduktora albo pojadę tym o dwudziestej. – To jednak ten nie jest ostatni? – Poczuła się nieprzyjemnie zaskoczona. – Ostatni sensowny. Następny jedzie prawie osiem godzin, okrężną drogą. Byłbym w domu o czwartej rano. – No tak... Może zdążymy... Ile masz do odjazdu? – Spoko, ponad pół godziny. Zapadło milczenie. Kolejka posuwała się w ślimaczym tempie. Weronika kilka razy nabierała powietrza, by zapytać, czy Wawrzyniec musi wracać, bo jeśli nie, to może kupiłby bilet na następny dzień, ale słowa nie chciały przejść jej przez gardło. A gdyby wysłać SMS? Może: „Jadłospis na wtorek, 5 lipca. Obiad. Zapraszam”. I niech on się zastanawia, jak na to zareagować. Ukradkiem sięgnęła po komórkę. – Lar! Larry!!! Hej! Dziewczyna, bardzo ładna, gwałtownie machała, próbując zwrócić na siebie uwagę. „Larry”? – Martyna! – Wawrzyniec cały się rozpromienił. Przeskoczył przez linkę oddzielającą czoło kolejki od jej ogona. No tak... Teraz kupi bilet bez kłopotu. Czy to przypadkowe spotkanie? Bo sprawiał wrażenie, jakby byli umówieni. I tak serdecznie się uściskali. Właściwie na jakiej podstawie Weronika wysnuła wniosek, że taki fajny chłopak nie ma dziewczyny? A może ma ich cały harem? Zrobiła krok do tyłu, potem drugi i wmieszała się w tłum. Zauważyła, że Wawrzyniec się rozgląda, jakby jej szukał, ale nie zamierzała pozwolić się znaleźć. Nie będzie się z nim żegnać, nie ma mowy! Za dużo by zdradziły łamiący się głos i mokre oczy. A do haremu dołączać nie zamierza! 5. Autobus za sześć minut. Weronika odwróciła się plecami do dworca, choć i tak zasłaniały go dwa rzędy budynków i hale targowe, przez które przeszła w ślimaczym tempie, kryjąc się przed ludzkim wzrokiem i bardzo próbując się nie rozpłakać. Dlaczego czuje się taka nieszczęśliwa? Przecież wiedziała, że
Wawrzyniec dzisiaj odjedzie. Przeczesała palcami wronie gniazdo, jakie na pewno miała na głowie po kąpieli w morzu, i przypomniała sobie świetnie ostrzyżone włosy tej... Martyny. „I tak chciałam z nim zerwać – pomyślała. – Całe szczęście, że się pojawiła”. Telefon rozśpiewał się w torbie. Wawrzyniec. Przerwała połączenie i zaraz wyzwała się w myślach od idiotek. Trzeba było odebrać. Odebrać i rozmawiać, jakby nigdy nic. Strzelenie focha odsłoniło ją bardziej niż cokolwiek innego. Wawrzyniec zyskał pewność, że wpadła jak śliwka w kompot. Najpierw uciekła bez słowa wyjaśnienia, a teraz nie chce z nim rozmawiać, jakby była zazdrosna, jakby traktowała go jak... jak swojego chłopaka, którym przecież nie jest! Oddzwonić? Skłamać, że coś źle wcisnęła? Za późno, on już wie. I pewnie się z niej śmieje razem z tą całą Martyną. Jak mogła w ogóle myśleć, że ma szanse u takiego chłopaka? Zwyczajnie chciał się zabawić. A ona niczyją zabawką nie będzie! Nadjechało 194, szybko wsiadła i stanęła twarzą do szyby. Wolałaby wypłakać się dopiero w domu, ale nie dała rady dłużej walczyć ze łzami. To na szczęście był ten rodzaj cichego płaczu, który nie powodował szlochów ani zasmarkania. Koił i uspokajał. Zlizała słone krople płynące jej po policzkach, aż do warg. „Już dobrze, wszystko będzie dobrze, przetrwasz to. Przeżyłaś coś pięknego i z tego się ciesz...”. W torbie zabrzęczał SMS. Nie miała ochoty sięgać po telefon. Czuła się jak linoskoczek stojący na cienkiej nici rozpiętej w kosmosie, w chwiejnej równowadze, którą wszystko mogło zburzyć. Już zburzyło. Pomyślała o Wawrzyńcu, o ich dzisiejszym spotkaniu, i łzy znowu napłynęły jej do oczu. Niechętnie wyjęła komórkę. Tak, to od niego. „Gdzie jesteś?”. Bardzo, kurde, błyskotliwe. „W Gdyni” – odpisała, ale w ostatniej chwili zamiast „Wyślij” nacisnęła przycisk kasowania. I po co ta złośliwość? „Wracam do domu. Przepraszam, że się nie pożegnałam. – Tak, to brzmiało o wiele lepiej. – Zdążyłeś kupić bilet?”. – Może i głupie pytanie, na pewno zdążył, ale chciała dodać coś takiego... coś, co mu pokaże, że wcale się na niego nie obraziła. Nie ma przecież o co. Cofnęła kursor i w drugim zdaniu, przed kropką, dopisała: „ale nie lubię pożegnań”. Tak, teraz jej zachowanie nabrało sensu. Może nawet wyjdzie z tego zdarzenia z twarzą? Wysłała, a po paru minutach przyszła odpowiedź: „Nie mieli już miejsc na 17:56”. Serce załomotało jej jak szalone. Jak ma to rozumieć? Został? Pojedzie
następnym? Nie może pozwolić, żeby spędził całą noc w pociągu! Wzięła kilka głębokich oddechów. Spokojnie, najpierw trzeba zbadać sytuację. Drżącymi rękami wpisała pytanie: „I co zrobisz?”. Tym razem czekała dłużej. Kiedy już myślała, że się nie doczeka, telefon znowu się rozświetlił i zabrzęczał: „Jadę na stojąco”. Jakby uszło z niej powietrze. Przecież mógł nocować u niej! Wujostwo mają trzy pokoje, co w tym złego, gdyby zaproponowała mu jeden z nich? Głupia! Głupia! Ciekawe, czy jedzie z Martyną. Telefon znowu brzęknął, ale nie zdążyła przeczytać SMS-a, bo autobus gwałtownie skręcił, a ona akurat nie trzymała się niczego. Poleciała do tyłu i byłaby upadła, gdyby nie pochwyciło jej czyjeś ramię. Ostatnio ma dziwne szczęście do męskich ramion. Chciała podziękować swojemu wybawcy, zdziwiona, że wcale jej nie puszcza, chociaż już przecież złapała równowagę, i słowa zamarły jej na ustach. – Co ty... – wykrztusiła. – Skąd ty... – Jadę na stojąco – powiedział z tym swoim uśmiechem i iskierkami w oczach. Wskazał wyświetlacz jej komórki, na którym ciągle było widać ostatni SMS: „Za tobą”. 6. Tym razem nie wytrzymała i pocałowała go pierwsza. A on nie pozostał jej dłużny. Zapomniała o ludziach w autobusie, zapomniała, że właściwie nie ma zielonego pojęcia „jak”. Nie myślała, co będzie potem ani jak on to odbierze. Rzeczywiście starsze rodzeństwo Natalii miało rację, to się robiło „samo”. I tak trudno było się zatrzymać, kiedy już się zaczęło. Zupełnie nowe doświadczenie, którego nie umiała z niczym porównać. I którego nie zamieniłaby na nic innego. I żeby tak czas przestał płynąć, a oni tak zostali na wieczność... – Ej! Zakochana para! – rozległ się obok gruby głos. – Wysiadka! Przystanek końcowy! Wysiedli czym prędzej, zawstydzeni, z zupełnie pustego autobusu, na szczęście tylko jeden przystanek dalej, niż powinni, i pieszo ruszyli z powrotem. Wawrzyniec milczał, ona też. Cieszyła się, że cały czas ją obejmuje, było jej dobrze w tym uścisku. Mogłaby tak iść i iść... Weszli w cień nielicznych drzew, a wtedy znowu ją pocałował. I znowu nie mogli przestać, aż zaczęło się jej kręcić w głowie i nogi miała jak z waty, ale było to przyjemne uczucie, nie takie jak po wariackim zbieganiu ze schodów. – Już dawno chciałem to zrobić – szepnął. Nie odpowiedziała, tylko mocniej się do niego przytuliła. Ruszyli dalej.
Domofon w bloku wujostwa nadal był zepsuty, a drzwi otwarte na oścież, więc weszli i znowu się pocałowali. Tym razem krótko, bo Weronika poczuła, że ściska ją w gardle ze strachu. Co będzie dalej? Nie czuła się gotowa na żadne „dalej”. Nie czuła się też gotowa, by się z nim rozstać. Wtuliła twarz w jego ramię, pozwalając, by całował ją po włosach i szyi. Jak ma mu powiedzieć, że może u niej spać i że „u niej” nie znaczy „z nią”? – Dobranoc – szepnął, chociaż na dworze było jeszcze zupełnie jasno. – Przyjdę jutro. – Przyjdź – odszepnęła i wtedy dotarło do niej, co powiedział. – A gdzie TY będziesz spał? – zapytała już normalnym głosem. – Znajomi Martyny są na polu namiotowym całkiem niedaleko, w Rewie. Mogę dojechać miejskim autobusem. Obiecała, że się trochę ścieśnią. – Przecież nie masz śpiwora ani karimaty. – Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że pożyczysz mi ten koc. – Wskazał torbę z rzeczami na plażę. – A gdybym zaproponowała ci nocleg u wujostwa? Pokój bliźniaków jest wolny. Potrząsnął głową. – I przenocują obcego gościa tylko dlatego, że to twój znajomy? Daj spokój! To jak, pożyczysz? Jutro oddam. Wyjęła koc z torby. Tak, to było najlepsze rozwiązanie. Ale nie mogła się uwolnić od obrazu Wawrzyńca gniotącego się w czyimś namiocie. Bez karimaty, owiniętego cienkim kocem. Miała straszną ochotę spytać, co łączy go z Martyną, ale to nie był dobry moment. – Larry... – przymierzyła. – Wolę, jak mówisz do mnie „Wawrzyniec”. – Wawrzyniec... może chociaż zostaniesz na kolacji? – Wiedziała, że robi głupio, on na pewno się zorientuje, że mieszka sama, ale myśl, że odejdzie już teraz, wydawała się nie do zniesienia. Pójdą do niej, zajmie się szykowaniem jedzenia, emocje opadną. I wtedy będą mogli się pożegnać. – Wujostwo wrócą bardzo późno. – No przecież nie skłamała? Czy „za prawie dwa tygodnie” to jest „wcześnie”? – Mam nadzieję, że jesz ser? I zdaje się, że są jajka. I pomidory. 7. – I pomyśleć, że chyba nie za bardzo cię lubiłem w przedszkolu – rzucił znienacka, zajadając chleb z serem i pomidorem. – Wiem. – Miałem zamiar dokończyć, że teraz to co innego. Popsułaś mi błyskotliwą konwersację przy stole, albo, jak wolisz, podbój serca dziewczyny, która mi się
podoba. Odwróciła się w stronę czajnika, by ukryć rumieniec. – Uważasz, że w taki sposób zdobywa się dziewczynę? – rzuciła lekkim tonem. – Zaczynając od tego, jaka jest beznadziejna? Zalała herbatę wrzątkiem i dopiero kiedy postawiła ją przed chłopakiem, przypomniała sobie, że już to zrobiła parę minut wcześniej. – Jaka KIEDYŚ była beznadziejna. Nie, no sorry, teraz to już całkiem beznadziejnie zabrzmiało. – Roześmiał się. Przytrzymał ją za rękę, zmuszając, by znów usiadła naprzeciwko niego. – A właściwie skąd wiesz, że cię nie lubiłem w przedszkolu, skoro ja sam nie jestem tego pewien? – Bo nikt mnie wtedy nie lubił. – Znowu mnie zaskakujesz. Myślałem, że powiesz: „Bo ja cię też nie lubiłam”. Milczała, próbując przywołać tamte emocje. Potrząsnęła głową. – Może... Nie pamiętam. Głupie dziecięce pretensje. Nie warto nawet wspominać. – Popatrz, po latach nasze sympatie i antypatie, smutki, małe końce świata... to wszystko wydaje się teraz takie nieważne... Już nawet nie pamiętamy, o co nam wtedy chodziło. A z podstawówki mnie pamiętasz? – Chyba nie. Byliśmy przecież w innych klasach. Czemu pytasz? – A tak... Dla podtrzymania rozmowy. – Uśmiechnął się. Podsunął jej chleb. – Ja już wcinam drugą kromkę, a ty nawet nie zaczęłaś. Jedz. – Nie jestem głodna. Napiję się tylko herbaty. – Sięgnęła po nadprogramową szklankę. – Dlaczego uważasz, że nikt cię wtedy nie lubił? – podjął po chwili, smarując kromkę masłem, obkładając serem i pomidorem. Wyjaśniła, jaki typ zależności panował między przedszkolankami a jej matką. – Dzieciaki od razu wyczują nierówne traktowanie – podsumowała. – Musiało ci być ciężko. – To mnie uodporniło na pochlebstwa. Nie wierzę nikomu, kto prawi mi komplementy. – Już kiedy to mówiła, poczuła, że odrobinę mija się z prawdą. Nie powinna wierzyć. Ale chciała. – A komuś, kto próbuje cię dokarmiać? – Podał jej kanapkę. – Ode mnie chyba zjesz? Nie lubię, jak dziewczyny się odchudzają. – Nie odchudzam się – burknęła. – Ale nie uważasz, że to prywatna sprawa każdej dziewczyny? – Tylko do pewnego momentu. – To znaczy? – Zjeżyła się, gotowa na dyskusję, ale Wawrzyniec wzruszył ramionami, sięgnął po kolejną kromkę i z wielką uwagą zaczął smarować ją
masłem. Każda kolacja, choćby najwolniej jedzona, kiedyś musi się skończyć. – Czas na mnie. – Wstał od stołu. Weronika nie ruszyła się z miejsca. Popatrzyli sobie w oczy. – No tak, wiem, nie lubisz pożegnań – mruknął. I wyszedł. Dopiero trzaśnięcie drzwi ją odblokowało. Wyskoczyła na korytarz. Pusto. Zbiegła po schodach i wypadła na zewnątrz. – Wawrzyniec! Zatrzymał się. Odwrócił. – Zapomniałam cię zapytać... – wydyszała, dobiegając do niego, i nagle słowa uwięzły jej w gardle. – Ojej! – jęknęła, łapiąc się za głowę. – Co się stało? Łzy napłynęły jej do oczu. I co teraz? On na pewno pomyśli, że specjalnie. – O kurczę... – wydukała. Nie, nie może mu tego powiedzieć! Patrzył pytająco, zdziwiony. Co robić? Co robić?! Ale obciach! Wzięła głęboki oddech. – Wybiegłam za tobą, bo nie ustaliliśmy, o której jutro przyjdziesz, a chciałam cię zaprosić na śniadanie, ale... – Przygryzła wargi. Co za wstyd! – Zapomniałam... bo u nas jest inny zamek niż u wujka – wykrztusiła wreszcie. – Oni mają zatrzaskowy. Wybiegłam tak szybko, że... nie zabrałam kluczy! – Głos jej się załamał. – I teraz... nie dostanę się do domu. A jeszcze nie nakarmiłam jeża. I w ogóle... Nie wiem, co robić – dokończyła szeptem. – Ja nie... To się naprawdę stało przez nieuwagę. Policzki ją paliły, oczy piekły. Ale się urządziła! Co on sobie o niej pomyśli! – A wujostwo o której wracają? Potrząsnęła głową. Gdyby miała czekać do ich powrotu, to przywitają ich trupki zwierząt i stół w kuchni nakryty na dwie osoby. Masakra. Wawrzyniec opiekuńczo otoczył ją ramieniem. – Chodź! Zobaczymy, co da się zrobić. Obeszli blok dookoła. – Zostawiłaś uchylony balkon – zauważył. – No właśnie! – Wstąpiła w nią nadzieja. Wujostwo mieszkali na pierwszym piętrze. – Gdyby się dało zdobyć jakąś drabinę – myślała głośno. – Tylko skąd? Nie odpowiedział, uważnie przyglądając się ścianie domu. – Potrzymaj! – Podał jej koc, portfel i swoją komórkę. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, już stał na balustradzie balkonu sąsiadów z parteru, a zanim przestraszyła się, że go zobaczą i narobią krzyku, w jakiś dziwny sposób dostał się na górę. Przez ułamek sekundy widziała go wiszącego na rękach, a już po chwili uśmiechał się do niej z balkonu.
– Jak ty to zrobiłeś? Położył palec na ustach i przywołał ją gestem. A potem zniknął w mieszkaniu wujostwa. 8. Kiedy skręciła za róg domu i nie można jej było widzieć ani z balkonu, ani od frontu, zatrzymała się. Serce waliło jej jak młotem, kiedy otwierała portfel. Nie zauważyła zdjęcia Martyny ani w ogóle żadnych zdjęć. A co, jeśli Wawrzyniec wyszedł jej naprzeciw i zobaczy, jak grzebie w jego rzeczach? Rozejrzała się trwożnie, ale jednak spomiędzy dokumentów wysunęła różowy prostokąt dowodu osobistego. Nazwisko/Surname Klaman Imiona/Given names Wawrzyniec Marek Nazwisko rodowe/Family name Klaman Imiona rodziców/Parents’ given names Bernard Wioletta 04.04.1996 Data urodzenia/Date of birth Powiedział, że dopiero zaczyna studia. Czy rocznikowo nie powinien być już po pierwszym roku? Może zawalił maturę albo miał za mało punktów? Rzuciła jeszcze okiem na adres zameldowania („Koziegłowy? Mówił, że przeprowadzili się na osiedle Bajkowe. Dlaczego nie mieszka z rodzicami?”) i schowała dokument. Co ona wyrabia? Jakim prawem grzebie w cudzym portfelu? Chyba nikt jej nie widział? Pędem ruszyła do domu, licząc, że szybki bieg zamaskuje rumieńce i targające nią emocje. Czuła niesmak. Dlaczego to zrobiła? Gdyby chociaż przejrzała inne dokumenty, jakieś legitymacje czy karty, na pewno więcej by się dowiedziała
o chłopaku. Czemu sięgnęła akurat po to?! Matka mówiła, że kiedyś w dowodzie wpisywano stan cywilny i dzieci, więc wystarczyło zajrzeć i wszystko było jasne. Ale nawet gdyby nic się w tej kwestii nie zmieniło, to i tak nikt przecież nie wpisuje do dowodu aktualnej dziewczyny! Niczego się nie dowiedziała z tego kawałka plastiku. Klaman... A więc „Klamka” to od nazwiska? „Uderzyłem się w klamkę”. Zaryczany dzieciak, jak przez mgłę pamiętany z przedszkola, to był przecież Miki, nie Winiu! Twierdził, że uderzył się w klamkę, a może... uderzył go Klamka? Zresztą to bez znaczenia. W przedszkolu ciągle dochodziło do rękoczynów. Przypomniała sobie Tymka, który podczas zabawy wybił jej ząb. Niechcący, mleczaki wtedy ledwie się trzymały. Ale Kuba z jej grupy poczuł się w obowiązku wybić ząb Tymkowi. I potem wszystkie przedszkolaki wyszły na podwórko, a oni dwoje siedzieli w szatni z gazikami w ustach. Wawrzyniec stał w otwartych drzwiach mieszkania. Czy zastanawiał się, czemu powrót zajął jej tyle czasu? Czy wie? – Dziękuję ci – wysapała. – Uratowałeś mi życie. I zwierzakom. – Przemknęła pod jego ramieniem. Była zła na siebie, że tak się zachowuje, ale czuła, że nie potrafi spojrzeć mu w oczy. – Wolę nie myśleć, co by się stało, gdybym nie zostawiła otwartego balkonu, ale gdyby nie ty... Jak to zrobiłeś? – Drobiazg, trochę się wspinam, nie musisz aż tak mi dziękować. Może szkoda, że balkon był otwarty? Słyszała uśmiech w głosie chłopaka, ale ciągle unikała jego wzroku. Wyjęła z kieszeni portfel i komórkę, położyła razem z kocem na szafce w przedpokoju. A jeśli coś pomieszała w ułożeniu dokumentów i Wawrzyniec zauważy, że ktoś w nich grzebał? – Gdyby był zamknięty – ciągnął – musiałbym ci dotrzymać towarzystwa i tak byśmy sobie romantycznie siedzieli pod drzwiami, czekając na powrót gospodarzy. – Trochę byśmy sobie poczekali. – Chyba zwariowała! Po co mu to mówi?! – Ostatni autobus do Rewy prawie na pewno by ci odjechał. No i czemu znowu wprowadza go w błąd? – Może wujostwo poczuliby się wtedy w obowiązku zaproponować mi nocleg w pokoju bliźniaków? – Musiałbyś obiecać, że nie będziesz bałaganił, straszył rybek, a zwłaszcza że nie będziesz wychodził w nocy z pokoju. – Popatrzyła mu prosto w oczy. – Dałbyś radę dotrzymać takiej obietnicy? Nawet gdyby ich nie było? Pierwsza uciekła spojrzeniem i nie czekając na odpowiedź, ruszyła w stronę kuchni. Trzeba nakarmić jeża. To dobry pretekst, by ukryć twarz. Nasypała pokarmu do miseczki i właśnie zmieniała Sonicowi wodę, kiedy Wawrzyniec stanął w drzwiach kuchni.
– Zawsze tak krążysz jak bocian dookoła gniazda? – Nie rozumiem. – Cały czas wpatrywała się w miseczkę, jakby od nieuronienia ani kropli zależały losy świata. – Wolałbym, żebyś powiedziała wprost, o co ci chodzi, zamiast rzucać aluzje. Ja jestem prosty jak konstrukcja cepa. Nie lubię owijania w bawełnę. Słucham. Wtorek, 5 lipca
1. Tej nocy Weronika długo nie mogła zasnąć. Świadomość, że Wawrzyniec śpi nieomal na wyciągnięcie ręki, oddzielony tylko ścianą, była równocześnie przerażająca i fascynująca. Długo rozmawiali, zanim w końcu powiedzieli sobie „dobranoc”, i chociaż nie padły żadne deklaracje, czuła, że zaczyna się między nimi coś ważnego. Powiedział, że może mu zaufać i chyba rzeczywiście zamierzał dotrzymać słowa, ale na wszelki wypadek zastawiła drzwi krzesłem. I rano wyrwał ją ze snu głośny łomot. – Dzień dobry, Śpiąca Królewno – usłyszała. – Pukałem, ale nie odpowiadałaś, więc postanowiłem sprawdzić, czy żyjesz, ewentualnie wypróbować skuteczność znanej metody budzenia królewien. Czy twój czworonożny strażnik zechce mnie wpuścić? Wyskoczyła z łóżka i czym prędzej usunęła krzesło, czerwona jak burak. – Chwileczkę, nie wchodź jeszcze! Która godzina? – Pięć po dziesiątej. – Co?!!! Daj mi minutkę. – Gdzie znowu posiała grzebień? No przecież nie wyjdzie z pokoju w nocnej koszuli! Sukienka, gdzie jest sukienka? Albo spodnie? Szorty? Na pewno wygląda okropnie! Lusterko, gdzie położyła lusterko? – Skoro już się obudziłaś, to starożytną metodę sprawdzę przy innej okazji. Czekam w kuchni. Zrobić ci herbatę czy kawę? – Kawę. Albo nie, herbatę, bo chyba nie ma mleka, a jeśli jest, to raczej już niedobre. – Czy ona musi się tak miotać, niezdecydowana? Nie może chociaż raz zachować się jak dama? Usłyszała, że wszedł do kuchni, i włosy jej się zjeżyły na myśl, co tam zastał po nocnym buszowaniu jeża. Ale nie mogła tracić ani chwili, to jedyna okazja, by niepostrzeżenie przebiec do łazienki. Wawrzyniec jakoś będzie musiał sobie poradzić. Zamknęła się w łazience i dopiero wtedy do niej dotarło: chłopak, którego kocha, znajduje się w jej mieszkaniu! Na wyciągnięcie ręki. Nie muszą się rozstawać aż do środy!
Poczuła się nieskończenie szczęśliwa. I bezpieczna. 2. Po szybkim śniadaniu znowu wybrali się na plażę. W pośpiechu, bo co jakiś czas się chmurzyło. Po południu raczej na pewno popsuje się pogoda. Wawrzyniec proponował, żeby pojechali do Rewy zobaczyć, jak Martyna trenuje windsurfing, ale na szczęście pierwszy autobus, który się pojawił, dojeżdżał tylko do Mechelinek. – Kim właściwie jest Martyna? – zapytała, gdy już wsiedli i znaleźli dwa miejsca obok siebie. Wzruszył ramionami. – Koleżanką? – zabrzmiało to jak pytanie. – Skąd się znacie? – Mieszkaliśmy obok siebie, chodziliśmy do tych samych szkół. Ma super braci. Fajna dziewczyna, można z nią konie kraść. Weronika poczuła się nieco urażona, ale miała nadzieję, że tego po niej nie widać. – Czemu mówi do ciebie „Larry”? – Wolałaby zapytać, czemu Martyna może tak do niego mówić, a ona nie. – Lar to gatunek gibbona, takiej małpy, a ja się przecież wspinam. A do tego Larry to zdrobnienie od Lawrence, czyli Wawrzyniec. Wydało się nam mniej obciachowe niż Wawrzuś. „Wydało się nam”. Poczuła ukłucie zazdrości. A co tam, spyta, sam mówił, że lubi mówienie wprost. – To twoja eks? – rzuciła obojętnie, udając, że bardziej ją interesują widoki za oknem. Wybuchnął śmiechem. – Jeśli wliczymy czasy podstawówkowo-wczesnogimnazjalne, to mógłbym udawać, że tak, ale niestety jest trzy lata ode mnie starsza. To była najlepsza przyjaciółka mojej siostry. Martyna i Marta, papużki nierozłączki. Zresztą ona ma męża! – zaśmiał się. – Też psycholog i tak samo zakręcony na punkcie sportów wodnych jak Martyna. To znaczy Martyna jeszcze studiuje, ale Olek już jest po i teraz robi szkołę terapeutyczną. „Jak psycholog nastawia wodę na herbatę? Pozytywnie”. Byłem świadkiem na ich ślubie. – Nie wiedziałam, że masz siostrę – zauważyła. Wzruszył ramionami. Wychylił się ponad jej ramieniem, wyglądając przez okno. – Zobacz, jaki fajny las. Sosnowy. Pewnie pachnie żywicą. Może wysiądziemy i połazimy, zamiast gnieść się na plaży? Nie wiedziała, czy chodziło mu o las, czy o to, by przysunąć się bliżej, tak że
policzkiem prawie dotykał jej policzka. Pomyślała, że rzeczywiście fajnie byłoby wysiąść i pójść z nim między nagrzane słońcem sosny. Jego dłoń była tak blisko jej dłoni. Dlaczego nie weźmie jej za rękę, nie wyprowadzi stąd nawet wbrew jej woli? Ale autobus jechał i jechał, aż w końcu wjechał między domy i stanął. Gdyby naprawdę chcieli pospacerować po lesie, musieliby spory kawałek się wracać. Wawrzyniec chyba doszedł do tego samego wniosku, bo nie ponowił propozycji. Ostatnich kilka przystanków przejechali w milczeniu. Od pętli do plaży nie było daleko. Weronika właśnie pokazywała, w którym z wielu barów i smażalni można zjeść najsmaczniejszego turbota prosto z morza, kiedy Wawrzyniec nieoczekiwanie szarpnął ją za ramię i przyciągnął do siebie tak gwałtownie, że krzyknęła. Tuż obok nich przejechały dwa samochody, nieomal stykając się lusterkami. Oba najwidoczniej chciały zająć to samo miejsce na dzikim parkingu. Zielony okazał się zwrotniejszy albo bardziej zaprawiony w manewrach, więc czerwony musiał obejść się smakiem. Zatrąbił z oburzeniem i wycofał się z powrotem na ulicę, a po chwili zniknął za zakrętem. Z zielonego wysiadła rodzina z kilkuletnim chłopcem. – Ale ją urządziłeś, prawda, tato? – Chłopiec aż podskakiwał z emocji. – A pewnie! – puszył się ojciec. – Założę się, że i tak by nie umiała tutaj wjechać za pierwszym razem, tylko by manewrowała pół godziny, jak na tym filmie, cośmy oglądali na YouTubie, pamiętasz, Iza? Pani Iza wydęła wargi. – Moim zdaniem kobiety mają pierwszeństwo. – Nie na drodze – zaoponował mężczyzna. – Na drodze obowiązują przepisy. Pierwszeństwo to kobieta może mieć w szykowaniu obiadu. – A czy nie jest tak, że pierwszeństwo ma ten z prawej? Ona była z prawej. – Bo się wepchnęła. Poza tym kto pierwszy, ten lepszy. Odeszli, zawzięcie dyskutując, a Weronika zorientowała się, że Wawrzyniec ciągle mocno przyciska ją do siebie. On też chyba w tej samej chwili to zauważył, bo rozluźnił uścisk. – Przepraszam, musiałem – szepnął. – Dziękuję – odszepnęła. Dopiero teraz wszystko zaczęło do niej docierać. Oczami wyobraźni zobaczyła siebie uderzaną przez rozpędzone samochody i zrobiło jej się słabo. A ona myślała, że ją szarpnął, bo zapomniała, że jest wegetarianinem, i jak głupia ględziła o jedzeniu ryb. – Zobacz, jaką ma śmieszną rejestrację. – Co? – Ta rzucona mimochodem uwaga pomogła jej wrócić do rzeczywistości. Spojrzała na tablicę zielonego samochodu. WR 44RR.
– Wrrr – zawarczał Wawrzyniec. – „Rrrobiony w Rradomiu”. Ciekawe, czy specjalnie taką wybrał. – Cztery, cztery. Jak... – W ostatniej chwili ugryzła się w język. O mało nie powiedziała: „Jak data twoich urodzin”! – ...jak: „A imię jego czterdzieści i cztery”. – Pewnie nazywa się Milijon – podchwycił ze śmiechem. – To co, idziemy na turbo? – Na jakie turbo? – Turboobiad. Tak mi się skojarzyło. Smakowicie opowiadałaś o tym turbocie. Zgłodniałem. – Myślałam, że jesteś wege? – Może kiedyś będę, nie lubię mięsa. Ale dobrze usmażonej świeżej rybie jeszcze nie potrafię się oprzeć. 3. Ryba smażyła się powoli, ale warto było czekać. Szkoda tylko, że zanim skończyli jeść, zachmurzyło się na dobre. Początkowo planowali długi spacer wzdłuż brzegu, może nawet aż do Rewy. Chociaż Rewa to był pomysł Wawrzyńca, Weronika nie za bardzo się do tego paliła. Kiedy okazało się, że pogoda zniechęciła część urlopowiczów i wcale nie ma tłoku, z łatwością namówiła chłopaka, by rozłożyć koc na wąziutkiej plaży, niedaleko molo. Leżeli przytuleni, trochę ociężali po turboobiedzie, przyjemnie nasyceni. Weronice nie chciało się rozmawiać, a nawet otwierać oczu, on też milczał. Jego palce delikatnie rysowały esy-floresy na jej dłoni, nadgarstku, wewnętrznej stronie przedramienia, powoli sunęły coraz wyżej, aż dotarły do rękawa T-shirtu, zawahały się, jakby szukając dalszej drogi, a potem przefrunęły na jej policzek. – Tu będzie dobrze – usłyszała męski głos gdzieś niedaleko i szelest rozkładanego koca. Palce Wawrzyńca, obrysowujące kontur jej ust, znieruchomiały. – Ale woda zimna – odpowiedział głos kobiecy. Weronika miała wrażenie, że zna tych ludzi. Niechętnie otworzyła oczy. Rodzina Milijonów właśnie rozkładała się obok nich. – Coś mamy do nich szczęście – szepnął Wawrzyniec – albo raczej pecha. Kiedy czekali na rybę, Milijonowie przechodzili obok z lodami i chłopiec zaczął usilnie prosić, by rodzice pozwolili mu posiedzieć w bujanej lokomotywce na monety, stojącej przy wejściu do smażalni. Szybko go zniechęcili, śmiejąc się, że lubi zabawki dla maluszków. Weronice zrobiło się trochę przykro, bo gdy tylko tamci odeszli, pojazd został zajęty przez inne dziecko, na oko starsze niż ten mały. Obserwowała spod rzęs, jak rozkładają koc, wyciągają rzeczy, kłócą się, czy Maciek powinien wchodzić do morza.
– Zimna woda – upierała się pani Milijonowa. – E, nie – powątpiewał Milijon. – Ale ja mam taki strój, że nie będzie mi zimno, prawda? – cieszył się chłopiec. – Zimna, najwyżej siedemnaście stopni. – Matka pomogła mu włożyć piankowy, nieco za obszerny kombinezon i mały pobiegł do wody. – W Babich Dołach było szesnaście – szepnął Wawrzyniec. Skinęła głową. Ona też zauważyła tamtą tablicę z informacjami ratowników. Tu nie było ani ratowników, ani tablicy z danymi pogodowymi. – Chyba jednak zimna – stwierdził Milijon po chwili – bo Maciek jednak nie wchodzi. – Mówiłam. Najwyżej siedemnaście stopni. – Skąd wiesz, przecież nie sprawdzałaś. – Widzę. Chłopiec usiadł w wodzie tuż przy brzegu i zaczął grzebać w mokrym piasku. – Jednak wszedł – stwierdził mężczyzna. – Wcale nie taka zimna. – Maciek! – krzyknęła kobieta. – Nie siedź za długo w wodzie, bo pęcherz przeziębisz! Mały posłusznie wstał. – Przecież mam specjalny strój – stwierdził z dumą. – Od babci. To taki specjalny strój, w którym nie jest zimno, prawda? – Tak, tak, tylko nie siedź za długo, bo dzisiaj zimna woda. Mały podbiegł do koca rodziców. – To taki specjalny strój, w którym nie jest zimno, prawda? – ponowił pytanie. – Tak, specjalny – westchnął ojciec zniecierpliwionym tonem. – Wsadź rękę do środka i zobacz – poleciła matka. – Mokre, prawda? – To on nie jest nieprzemakalny? – Nie, on jest tylko po to, żeby nie było zimno. – To ja go zdejmę. Bo jest ciepło. – Nie możesz się zdecydować? – zrzędził Milijon. – Najpierw wkładasz, potem zdejmujesz... Idź wreszcie się pobawić. Pani Milijonowa pomogła synkowi zdjąć kombinezon i lekko popchnęła go w kierunku morza. – No, idź, pobaw się na brzegu. Tylko nie siedź za długo w wodzie, bo zimna. Mały pobiegł. – Wcale nie jest zimna – mruknął ojciec. – Przecież nie sprawdzałeś. Jest zimna. Mówię ci, siedemnaście stopni.
– Na pewno co najmniej osiemnaście. Ty też nie sprawdzałaś. – Zanurzyłam jedną stopę. Nie ma więcej jak siedemnaście. – Na pewno ma więcej, woda w jeziorze miała ponad dwadzieścia, a była taka sama pogoda. – Ale pomyśl! – zirytowała się kobieta. – Jezioro to mały zbiornik, więc szybciej się nagrzewa. – Kojarzysz kabaret Potem? – szepnął Wawrzyniec, a jego oddech połaskotał Weronikę w ucho. – Chyba nie, a co? – Jak wrócimy, pokażę ci taki film na YouTubie: Zadziwiająca praca umysłu Wytwórni Ayoy. Zupełnie jakbym to oglądał na żywo – zaśmiał się cicho. – Siedemnaście, to znaczy, że nie szesnaście ani nie osiemnaście, ani nie, na przykład, dwadzieścia. Miała wrażenie, że coś cytuje i świetnie się przy tym bawi. Chłopiec znów pojawił się w okolicach koca. – Czemu nie jesteś w wodzie? – spytał ojciec. – Korzystaj. – Za głęboko. – Wcale nie jest głęboko. – Jest. – Byliśmy tu, jak miałeś dwa lata, i nic ci nie przeszkadzało, nie można cię było z wody wyciągnąć – włączyła się matka. – A teraz za głęboko? – Jak miałeś dwa lata, nic ci nie przeszkadzało, a teraz wszystko ci przeszkadza – dorzucił Milijon. – Wiecznie jesteś niezadowolony. Nie umiesz się nawet sam pobawić. Chłopiec zagryzł wargi i wrócił na brzeg, ale po chwili się pojawił. – No co znowu? – W głosie ojca pobrzmiewała nieukrywana irytacja. – Nie możesz chwilę bawić się sam? – Nie mam wiaderka. Potrzebuję czegoś do nabierania wody. – Nie wzięliśmy wiaderka – stwierdziła kobieta z żalem. – Może jutro się kupi. Spróbuj się pobawić bez wiaderka. Chłopiec odbiegł. – Mamo! Zobacz, meduza! – krzyknął po chwili. – Muszę ją zabić! Rodzice nie zareagowali. – Trafiłem ją kamieniem! – Chłopiec znów przybiegł, oczekując pochwały. – Czy ty naprawdę nie umiesz sam się pobawić? – jęknął ojciec. – Przyjechaliśmy tu odpocząć, a ty co chwilę zawracasz nam głowę. Idź na brzeg i się pobaw. Inne dzieci umieją zająć się sobą. – Daj mi coś do nabierania wody – mały zwrócił się do matki, ostentacyjnie ignorując ojca. – Nie mam, niestety. Jutro kupimy.
– To ja nie idę do wody! – W takim razie idziemy do pokoju – warknął ojciec. – Chcesz tego? Jak nie umiesz sam się bawić, wracamy do pokoju i już nigdzie nie będziemy wychodzić. Mały powlókł się na brzeg, ale przybiegł już po chwili. I tym razem zwrócił się tylko do matki. – Muszę mieć coś do nabierania wody. – No ale co ci dam, jak nic nie mam? – Masz ciastka. – Chcesz jeść? – ucieszyła się. – Proszę, jedz. – Nie chcę ciastek, chcę worek od ciastek. – No to już przechodzi ludzkie pojęcie! – zirytował się ojciec. – Ciastek nie, tego nie! Inne dzieci nie mają tyle co ty, zapytaj po wakacjach, jak pójdziesz do szkoły, czy gdzieś wyjeżdżały. Pewnie nigdzie nie były, a ty byłeś i w górach, i nad jeziorem, i teraz nad morzem... – Byłem u babci – przypomniał chłopiec. – Cicho, cicho – zmitygowała go matka, podając mu plastikowy woreczek. Mały pobiegł na brzeg i przez parę minut usiłował nabrać wody do woreczka. Rodzice obserwowali go w milczeniu, zajadając kruche ciastka. Wawrzyniec uniósł się na łokciach i patrzył przed siebie, zamyślony. Już się nie uśmiechał. „Diabli nadali” – pomyślała Weronika ze złością. Było tak fajnie, tak... jakby wszystko znalazło swoje miejsce we wszechświecie, i nagle przyleźli tamci i zburzyli tę harmonię. Chciała zaproponować, żeby może się gdzieś przenieść, ale po namyśle stwierdziła, że to bez sensu. Nastrój prysł. Chłopak ciągle gapił się na morze, jakby zobaczył coś ciekawego na horyzoncie. Poczuła się zignorowana. Maciek, czy jak tam było małemu, przebiegł obok i zatrzymał się przy kocu rodziców. – Co znowu? – jęknął ojciec. – Zrobiła się dziura, chcę inny woreczek. – Trzeba było uważać – pouczył go Milijon. – Jak dbasz, tak masz. – Muszę mieć woreczek! – Nie mam innego, kochanie. – Matka westchnęła. – Spróbuj pobawić się bez woreczka. Przecież potrafisz. – A pobawisz się ze mną? – Nie. No, leć. Wymyśl jakąś ciekawą zabawę. – Ale pobaw się ze mną – nudził mały. – Nie widzisz, że mama jest zmęczona? – warknął ojciec. – Albo się bawisz, albo idziemy do pokoju i skończy się plażowanie. Mały odbiegł. – Może szkoda, że nie zabraliśmy mamy? – mruknęła kobieta. – Maciek
fajnie się z nią dogaduje. Zabrałaby go gdzieś... – Tak. Już to widzę. Na pewno by powiedziała: „Iza ma się bawić z Maćkiem w wodzie”, a ja bym siedział sam. Dzieciakowi nie wolno ustępować. No patrz, znowu tu idzie, czy on naprawdę... – Muszę mieć coś do nabierania wody! – oznajmił chłopiec. – Może pójdziesz do budek z lodami i poprosisz o jakiś woreczek albo kubeczek? – podsunęła matka. – A pójdziesz ze mną? – Mały wyraźnie się ucieszył. – Nie. To przecież niedaleko. Chłopiec potrząsnął głową. – Sam nie pójdę. – No to nie będziesz miał woreczka – stwierdził z satysfakcją ojciec. Chłopiec sypnął w jego stronę garścią piasku. – Tak, może jeszcze mnie uderz, niech wszyscy zobaczą, jak mnie bijesz – szydził ojciec. – Idź na brzeg – poleciła matka. – A pójdziesz ze mną pobawić się w wodzie? – spytał mały z nadzieją. – Nie. – Mama tu przyjechała odpocząć, nie będzie się ciągle tobą zajmować – poparł ją Milijon. – A jak się nie podoba, to zaraz pójdziemy do pokoju, tam cię zamknę i będziesz siedział sam do wieczora. – A może chcesz lody? – Matka próbowała załagodzić sytuację. – Dam ci pieniążki, wybierzesz sobie, jakie będziesz chciał, i przy okazji będziesz miał kubeczek do zabawy. – Chcę! – Mały się rozpromienił. – Pójdziesz ze mną? – Nie. – Ale ja sam się boję... – Nie pajacuj – upomniał go Milijon. – On znowu pajacuje – zwrócił się nie wiadomo do kogo. – Siedem lat i on się boi iść po lody! Inne dzieci w twoim wieku już dawno by pobiegły i jeszcze rodzicom przyniosły. No co za nieudacznik. Kolejny błąd życiowy. Wawrzyniec zerwał się z koca. – Wracamy – syknął przez zaciśnięte zęby. – Pozbieraj rzeczy. Weronikę zatkało. Co za „pozbieraj”? Za kogo on ją uważa? Za swoją służącą?! Chciała się odgryźć, ale chłopak już był na brzegu. Widziała, jak brodzi w płytkiej wodzie zatoki, schyla się, coś mówi do chłopca i coś mu pokazuje w wodzie. Chłopiec trzymał się w bezpiecznej odległości od niego, patrząc nieufnie. Wawrzyniec pochylił się, jakby zgarniał coś tuż pod powierzchnią wody i przesuwał to w głąb morza. Chłopiec zrobił to samo, a Wawrzyniec się
uśmiechnął. Zawrócił do Weroniki. – Gotowa? – spytał szorstko. Pomógł pozbierać resztę rzeczy do torby i zarzucił ją sobie na ramię. – Mamo, tato! Ja ratuję meduzy! – Chłopiec znów zjawił się przy kocu rodziców. Ponieważ nie uzyskał odpowiedzi, wrócił do wody. Wawrzyniec podniósł koc, strzepnął go i złożył. Ruszyli wzdłuż brzegu. – Zobacz – powiedział dobitnie, wskazując chłopca – głupie meduzy pływają za blisko lądu i na pewno by zginęły, gdyby ten młody bohater ich nie ratował. Mały sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego zabawą, ale Weronika zauważyła, że z jeszcze większym zapałem zabrał się do wyszukiwania meduz i delikatnego wpuszczania ich do wody. – Dokąd idziemy? – zapytała po chwili, bo Wawrzyniec gnał, że ledwie mogła nadążyć. – Do Rewy? – Może być. Wyobraziła sobie najbliższych kilka kilometrów pokonywanych w takim tempie. I to jeszcze do Rewy... – A może już wrócimy do domu? – podsunęła. – Chyba pogoda się psuje. – Jak chcesz. Nie odzywał się dotąd w taki sposób. – No to chodź. Wracamy. – Lekko pociągnęła go za rękę, bo nie zmienił tempa ani kierunku. Strząsnął jej dłoń, jakby sam dotyk wydał mu się obrzydliwy, i bez słowa zawrócił. Nie rozumiała, co się dzieje. Minęli molo i halę, gdzie sprzedawano wędzone ryby. Widziała je przez szeroko otwarte drzwi, apetyczne, świeże; może coś smacznego poprawiłoby mu humor? Nawet zwolniła, zastanawiała się, czy nie wejść do środka, może to by go obudziło z dziwnego, wściekłego transu, ale Wawrzyniec parł przed siebie jak czołg. Na dzikim parkingu stało już tylko kilkanaście samochodów. Zielone jak trucizna auto Milijonów rzuciło jej się w oczy. To przez nich! Najpierw o mało jej nie rozjechali, a potem popsuli wszystkie piękne chwile! Wawrzyniec schylił się, podniósł coś z ziemi i Weronika ku swemu zdumieniu zobaczyła, jak rysuje szeroką, nierówną krechę na błyszczącym zielonym lakierze przez całą długość samochodu... – Co ty wyrabiasz?! Nieprzyjemny metaliczny zgrzyt wydał jej się strasznie głośny. Zaraz ktoś zauważy i wezwie policję!
Chłopak pochylił się, szybko odkręcił wentyl i rzucił go gdzieś daleko. Schylił się do kolejnego koła. – Oszalałeś?! – Szarpnęła go. – Przestań! – syknęła. To naprawdę cud, że jeszcze nikt się nie zorientował, co robią. – Wiejemy, zanim ktoś zobaczy! Wyrwał się, przez chwilę patrzył na nią tak, że pomyślała, że ją uderzy, ale nagle zagryzł wargi, wyminął ją i ruszył szybkim krokiem w stronę pętli. Weronika pobiegła za nim. Byle dalej od tego miejsca. Na przystanku stało kilka osób, ale autobus jeszcze nie nadjechał, więc uznała, że lepiej się nie zatrzymywać. Bo co, jeśli ktoś ich widział? Czekając tutaj, narażają się na złapanie. Wawrzyniec pewnie pomyślał tak samo, bo nawet nie spojrzał w tamtą stronę. Narzucił ostre tempo, ledwo mogła nadążyć. Początkowo była z tego zadowolona, im szybciej stąd znikną, tym lepiej. „Jeszcze kawałek – mówiła sobie. – Byle do Mostów”. Kiedy jednak zobaczyła w oddali przystanek, uznała, że mogą zwolnić. Autobusu ciągle nie było, i tak muszą na niego poczekać. – Wawrzyniec! Zareagował dopiero po chwili. Zatrzymał się, ale nie odwrócił. – Po co za mną idziesz? – Po pierwsze nie idę ZA tobą, tylko ty idziesz ZE MNĄ – oburzyła się. – Więc bądź łaskaw mnie nie wyprzedzać! – Nigdzie z tobą nie idę. Znowu ruszył przed siebie. Jednym susem zastąpiła mu drogę. Odwrócił głowę, jakby nie chciał jej znać. – Co to ma być?! – krzyknęła. – Jak ty mnie traktujesz?! Co ty sobie myślisz?! Nie wiem, co ci odwaliło, ale nie musisz się na mnie wyżywać! Wreszcie przestał kryć twarz. Zauważyła, że ma mokre oczy. – Przepraszam – westchnął. – Zostaw mnie. Wyminął ją i powlókł się dalej ze spuszczoną głową. Zrobiło jej się go żal. Totalnie mu odbiło, ale musiała przyznać, że w myślach robiła Milijonom jeszcze gorsze rzeczy. – Chodź. – Dogoniła go i wzięła za rękę. – Jedzie nasz autobus. Miała nadzieję, że w środku nie spotkają nikogo, kto ich widział i mógłby skojarzyć. – Nie wracam z tobą. – Wysunął dłoń z jej uścisku. – OK. Dojedziemy do Gdyni i wtedy zrobisz, co będziesz chciał. – Uznała, że nie ma sensu się z nim teraz spierać. Zresztą nie była pewna, czy chce, żeby po tym wszystkim został u niej. – Najważniejsze to ewakuować się z tej okolicy. – Ale... – Żadnego „ale” – przerwała. – Pośpiesz się! – Pociągnęła go w kierunku
autobusu, który właśnie dojeżdżał do przystanku. – Nie lubię dziewczyn, które się rządzą – warknął, kiedy wsiadali. – A ja nie lubię, kiedy dorosły zachowuje się jak gówniarz! – odpaliła. – Powinieneś mi dziękować, że cię z tego wyciągam! – Nikt cię o to nie prosił! Wyrwała mu torbę i ostentacyjnie przeszła na przód pojazdu. To nawet lepiej, że usiądą osobno. Jeśli ktoś ich szuka, raczej rozgląda się za parą. 4. Weronika szła szybkim krokiem w stronę osiedla. Sama. Wawrzyniec zniknął. Może wysiadł wcześniej, może został w autobusie, specjalnie albo niechcący, nic jej to nie obchodziło. Nic a nic! Nie prosił jej o to, więc nawet myśleć o nim nie będzie. W ogóle! Weszła do domu, trzasnęła drzwiami, rzuciła torbę na szafkę. Nie to nie! Poczyta sobie coś na uspokojenie. Szkoda, że się rozpadało, posiedziałaby na balkonie. Zaraz... czy rano nakarmiła rybki? Akwarium zastała zdemolowane: piracki kufer przewrócony, wrak statku spoczywał na szkielecie, część roślin, powyrywana, pływała po powierzchni, a wszystkie rybki z wściekłymi minami ostentacyjnie wpatrywały się w paczkę z pokarmem opartą o bok akwarium. Sięgnęła po nią. Rybki podążyły za ruchem torebki. „Jakie mądre bestie – pomyślała. – Wiedzą, skąd się bierze żarcie!”. Sypnęła im hojną szczyptę, obiecując w myślach dokładkę na dobranoc. Miała straszną ochotę cieszyć się oglądaniem rybek z kimś. Najlepiej z Wawrzyńcem, akwarium bardzo mu się wczoraj spodobało. „Pewnie próbowałby mnie przekonać, że one umieją czytać”. A co tam, zadzwoni do niego! Ile można się dąsać? Wybrała jego numer i w tym samym momencie torba plażowa zaczęła wibrować. Zajrzała do środka. No ładnie! Nie dość, że zniknął, to jeszcze bez komórki. Portfel też zostawił. Pewnie nawet nie wie, że jedzie na gapę. Mogłaby teraz przejrzeć wszystkie jego dokumenty, ale jakoś straciła ochotę. Wyjrzała przez balkon, potem na drugą stronę bloku przez okno sypialni. Mżawka przeszła w deszcz. Za parę godzin zrobi się ciemno. Dokąd on poszedł? Sięgnęła po telefon Wawrzyńca. Znalazła numer Martyny, wzięła głęboki oddech i zadzwoniła. – No co tam, Lar? Jak twoje podboje? Przerwała połączenie. A więc nie ma go u Martyny. „Twoje podboje”? A ona myślała, że jest dla niego kimś szczególnym... Środa, 6 lipca
1. Obudził ją zapach róż. Otworzyła oczy i zdumiona odkryła kilka kwiatów na poduszce. Zapaliła lampkę, by się upewnić, że nie śni. Róże. Te mocno pachnące, z których robi się konfitury. Kilka kwiatów leżało na kołdrze, a cały pęk wychylał się z emaliowanego rondla. Zegar w komórce wskazywał prawie czwartą. Dopiero zaczynało świtać. „O, nie, nie, nie! – powiedziała do siebie. – Nie ma mowy, nie dam się na to złapać! Poza tym jakim prawem wszedł tu bez pozwolenia?”. Sięgnęła po najbliżej leżący kwiat i wtuliła w niego twarz. Płatki mokre od rosy, a może raczej od deszczu, przyjemnie chłodziły rozpalone policzki. „Jeszcze chwileczkę, one tak cudnie pachną...”. Ucałowała złoty środek i delikatnie odłożyła różę na poduszkę. „Wera, bądź twarda!” – rozkazała sobie. Zmieniła prześwitującą nocną koszulkę na bardziej neutralny T-shirt, włożyła spodnie, klapki i wyszła z sypialni. Znalazła go w pokoju bliźniaków. Spał. Jej serce momentalnie stopniało. Wyglądał tak niewinnie i bezbronnie w słabym świetle poranka. Chyba niedawno się położył, skoro ciągle jeszcze miał mokre włosy. Powie mu, co o nim myśli, ale przecież nie musi się tak z tym śpieszyć. Najpierw pozwoli i jemu, i sobie się wyspać. Zrobiła krok do tyłu. Stos gier edukacyjnych rozsypał się z hukiem. Wawrzyniec gwałtownie usiadł. Spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem. – Już wstałaś? – wymamrotał. Ziewnął. – Myślałem, że zdążę zrobić kawę, zanim wstaniesz. Popsułaś mi niespodziankę. – Niespodziankę ci popsułam – nie wytrzymała – czy raczej kolejny podbój? – Jaki podbój? – Znowu ziewnął. Potrząsnął głową, usiłując się obudzić. – Ty mi powiedz! Albo nie. Ja ci powiem! – Cały stres ostatnich godzin wreszcie znalazł ujście i już nie umiała powstrzymać wybuchu. Powiedziała dobitnie, co sądzi o znikaniu bez słowa, wchodzeniu do cudzego mieszkania bez zaproszenia, i to przez okno, niszczeniu cudzego mienia, wyładowywaniu złości w infantylny sposób i ogólnej arogancji. – I ty myślisz, że parę badyli załatwi sprawę i możesz się zachowywać, jakby nigdy nic?! – zakończyła. – Skoro tak uważasz... – Wstał. W milczeniu zebrał resztę swoich rzeczy do plecaka. „Zachowałam się jak matka” – uświadomiła sobie. Powtórzyła jej wrzaski niemal słowo w słowo. A tyle razy sobie obiecywała, że nie będzie do niej podobna... Powinna go zatrzymać, powiedzieć, że ona przecież wcale tak nie myśli, że
w nerwach człowiek czasem mówi za dużo. I że te róże strasznie jej się spodobały... Chciała zawołać go po imieniu, przeprosić za te wszystkie złe, niepotrzebne słowa, ale nie mogła wydobyć głosu. Wawrzyniec wyszedł na balkon, odwrócił się do niej, przysiadając na barierce. Czy on chociaż raz nie może czegoś zrobić normalnie?! „Ostatnia szansa. Przeproś go! – ponagliła się w myślach. – JA mam go przepraszać?! A niby za co?”. – Możesz wyjść drzwiami – zwróciła mu uwagę zrzędliwym głosem swojej matki. – Dziękuję za pozwolenie – odparł z krzywym uśmiechem, a potem... chyba chciał wstać, ale poślizgnął się na mokrych kafelkach i... poleciał do tyłu. 2. To wszystko rozegrało się tak szybko, że Weronika nawet nie zdążyła krzyknąć. Jeszcze przed chwilą siedział na barierce, a teraz go nie było! Wybiegła na balkon. – Wawrzyniec... – wyszeptała. Leżał na dole z rozrzuconymi ramionami, zupełnie nieruchomy. „To pierwsze piętro – myślała, zbiegając po schodach. – Może tylko się połamał, może się nie zabił!”. Wypadła na błyszczącą od deszczu ulicę. Obiegła blok najkrótszą drogą, nie zważając na błoto ani kałuże, i ślizgając się na mokrej trawie, pognała pod balkon. Chłopak nadal leżał w tej samej pozycji. Przysiadła obok, z trudem się powstrzymując, by go nie przytulić. Nie wolno, mogłaby zrobić mu krzywdę. – Wawrzyniec, kochany, przepraszam... – Chciała go wziąć w ramiona, potrząsnąć, obudzić, by nie leżał tak przerażająco nieruchomy, jakby... jakby... – Wcale tak nie myślałam, przepraszam, proszę, otwórz oczy. – Delikatnie pogłaskała go po policzku. – Wawrzyniec, proszę... Powinna chyba sprawdzić tętno, gdzie się sprawdza tętno? Nie wyczuła na nadgarstku, więc przyłożyła głowę do jego piersi. Serce biło. A więc żyje! Ulga była tak wielka, że Weronice pociekły łzy. – Wawrzyniec, otwórz oczy. Spójrz na mnie. Co teraz? Teraz chyba sprawdza się oddech. Tylko jak? Zbliżyła twarz do jego twarzy. Oddycha czy nie? Gdyby chociaż wiedziała, jak naprawdę się robi sztuczne oddychanie... Powieki chłopaka zadrgały i lekko się uniosły. – Wawrzyniec! – Z radości go pocałowała. – Jak się czujesz? – Gdybym nie wiedział, kim jesteś, pomyślałbym, że trafiłem do nieba. – Nigdy więcej tego nie rób! Śmiertelnie mnie wystraszyłeś. Czekaj, nie
wstawaj, możesz mieć uszkodzony kręgosłup! – Kręgosłup w porządku, ale leżenie na zimnej i mokrej trawie to średnia przyjemność. Usiadł, objął ją, a może to ona go objęła, i znów się pocałowali. „Kocham cię!” – O mało nie powiedziała tego głośno. – Pomogę ci wstać, możesz iść? Nic sobie nie złamałeś? Zrobili kilka ostrożnych kroków, ściśle objęci. – Miałem wrażenie, że złamałem... – Zatrzymali się. Wawrzyniec pomacał się po żebrach. – A właściwie, że złamano mi... – zawiesił głos i spojrzał wymownie na Weronikę – ...serce. Ale może to tylko lekkie zwichnięcie. – No, weź przestań, ja pytam poważnie! Nic cię nie boli? Nie kręci ci się w głowie? – Kiedy jesteś tak blisko, to jakby trochę... – Wawrzyniec! – jęknęła. – Zleciałeś z pierwszego piętra, tu nie ma żartów! – O, przepraszam bardzo, żadne „zleciałeś”. Co najwyżej „zeskoczyłeś”. Obiema dłońmi chwyciła jego głowę, szukając guza. Ta głupawka nie była normalna. – Jedziemy na pogotowie – zdecydowała. – Niech cię prześwietlą. – Wolę, kiedy ty to robisz. – Przestań pajacować! – syknęła. Zesztywniał. – Nigdzie nie jadę – powiedział zupełnie innym tonem. – Nic mi nie jest. Jeśli pozwolisz mi przedrzemać w cieple do odjazdu pociągu, będę wdzięczny. A jeśli nie, to daj mi tylko moje rzeczy i znikam. Nadal trzymała ręce na jego głowie, więc przyciągnęła go do siebie i pocałowała. Tym razem nie pozwoli mu odejść. Już raz to przeżyła. Wystarczy. – Martwię się o ciebie, nie rozumiesz? – szepnęła. – Gdyby coś ci się stało... – To co? – podchwycił, bo umilkła. – Czułabym się spokojniejsza, gdyby obejrzał cię lekarz. Martwi mnie twoja głupawka. – Kiedy jestem zmęczony, zawsze dostaję głupawki, ty nie? A dzisiaj jestem potwornie zmęczony. Przewędrowałem pieszo pół Gdyni. Naprawdę muszę się przespać, a wolałbym jednak suchsze miejsce niż trawnik. – Ojej! – wykrzyknęła. – Znowu wybiegłam bez kluczy! 3. Musieli wrócić pod balkon i Wawrzyniec, obserwowany przez zesztywniałą ze strachu Weronikę, po raz kolejny wspiął się na pierwsze piętro. Wiedziała, że potrafi, a jednak nie mogła się uwolnić od wizji chłopaka lecącego w dół. Odetchnęła, dopiero kiedy zobaczyła, jak schyla się po swój plecak i wchodzi do
salonu wujostwa. I w tym samym momencie uświadomiła sobie, że pewnie ma zabłocone buty! A tam jest biały dywan! Popędziła z powrotem. Wawrzyniec czekał na nią w otwartych drzwiach, tak jak w poniedziałek. Znów przebiegła pod jego ramieniem, choć z innego powodu, i zatrzymała się na progu najbardziej reprezentacyjnego pokoju wujostwa. Uniosła ręce do ust, żeby nie krzyczeć. Przez środek dywanu, dokładnie widoczne w świetle wschodzącego słońca, przechodziły dwie, a może i trzy błotniste ścieżki. Osunęła się wzdłuż framugi. Jak ona to sprzątnie? Do tej pory starała się być bezwonna i bezśladowa, ale odkąd przyjechał Wawrzyniec... Wujenka na pewno zauważy najdrobniejszy pyłek, a tu są wyraźne ślady męskich butów. Chłopak usiadł obok i objął ją ramieniem. – Przepraszam – szepnął. – Było ciemno, nie zauważyłem. Poczekamy, aż wyschnie, a potem zbiorę odkurzaczem. – A plamy? – chlipnęła. Bursztyn, który rozćwierkał się, komentując otwarty balkon i poranne hałasy, zaczął śpiewać. Jakby ten zabrudzony dywan to nie był żaden problem. – Coś wymyślę. – Wawrzyniec pocałował ją w policzek. – Ale może lepiej się przebierzmy, bo zaraz poplamimy ściany. Spojrzała na niego, potem na siebie i parsknęła śmiechem przez łzy. – Idź pod prysznic – poleciła. – A ubranie namocz w miednicy, zaraz dam ci proszek. – Lepiej daj mi szczelny worek, żebym nie pobrudził plecaka w środku. Upiorę w domu. Przecież za... – spojrzał na zegar – ...niecałe dwanaście godzin mam pociąg. – Szkoda, że nie możesz zostać – wyrwało się jej. – Też żałuję. Ale już się umówi... – Ziewnął. – Zaraz tu zasnę – ostrzegł. – Cały brudny na tym ślicznym białym dywaaa... – Ziewnął znowu. Podniósł się ze stęknięciem i poczłapał do łazienki. Weronika miała ochotę go zapytać, gdzie włóczył się przez całą noc, a zwłaszcza dlaczego tak się zachował w Mechelinkach, ale uznała, że lepiej poczekać na odpowiednią chwilę. Niech się wyśpi, może będzie bardziej skłonny do zwierzeń. Sama postanowiła już się nie kłaść, po ostatnich wydarzeniach i tak nie zdołałaby zasnąć, a przecież nie wiadomo, czy zmęczenie Wawrzyńca to nie są na przykład pierwsze objawy wstrząsu mózgu albo czegoś gorszego. Lepiej mieć go na oku. Usłyszała, że wyszedł z łazienki, odczekała jeszcze chwilę i cicho wsunęła się do pokoju bliźniaków. Chłopak spał. Nawet nie zaciągnął zasłon, chociaż poranne słońce świeciło prosto na niego. Nie włożył koszulki, więc wyraźnie widziała jego ramię i bark. Lekko opuchnięte, miejscami podbarwione czerwonofioletowo. Za parę godzin będzie tutaj wielki granatowy siniak. I oby
tylko to. A nic po sobie nie pokazał, że go boli... Zauważyła też poobijane kostki na dłoniach, jakby boksował się ze ścianą, i pozdzierany naskórek na palcach, jakby przerzucał gruz gołymi rękami. Zdusiła niedorzeczne pragnienie, by go chociaż pogłaskać, i podeszła do akwarium. Co to jednak znaczy najedzone ryby! Wszystko pięknie poukładały, wrak wreszcie we właściwej pozycji. Szkielet pirata, wsparty o kufer, piastował na podołku różową muszlę. Sypnęła im hojną szczyptę, postanawiając dorzucić drugą po południu. Na palcach wyszła z pokoju, uważając, by tym razem niczego nie strącić. Nie zamknęła drzwi. Na wszelki wypadek. Co jakiś czas będzie tu zaglądać. A teraz trzeba nastawić pranie. Ciekawe, czy uda się wywabić plamy z trawy na kolanach dżinsów. 4. Kiedy Weronika uporała się z najpilniejszymi sprawami, wyjęła róże z rondla i wstawiła do szerokiego wazonu. Musiała chwytać je przez ściereczkę do naczyń, bo bardzo kłuły. Ciekawe, jak Wawrzyniec sobie z tym poradził... Ustawiła wazon w kuchni, żeby móc zerkać na kwiaty, kiedy będzie szykować śniadanioobiad. Te zebrane z poduszki umieściła w salaterce. Ciągle pachniały. Kiedy już nasyciła oczy i nawąchała się do woli, przyszło jej do głowy, że mogłaby oberwać płatki i utrzeć je z cukrem. Róże stojące w wazonie niedługo zwiędną, a jeśli zrobi z nich konfiturę, zamknęłaby w słoiku i zapach, i kolor, i wspomnienie. A gdyby tak upiec rogaliki i dać Wawrzyńcowi na drogę? Żeby pamiętał o niej, kiedy się rozstaną. I szybko zatęsknił. Bo ona już tęskniła. Skończyła z sałatką z pomidorów i zabrała się do obrywania płatków. „Kocha, lubi, szanuje...” – zaśmiała się w myślach. Zastanawiała się, skąd je wziął. Pamiętała, że wyjątkowo dużo rosło ich wokół plaży w Babich Dołach, czyżby aż tam się wybrał? Chyba nie próbował dostać się na torpedownię? Przyszło jej do głowy, że każdy człowiek ma inny sposób radzenia sobie ze smutkiem. Ona swój zaczytuje. Sięga po książkę, kiedy świat wali jej się na głowę albo żeby zapomnieć o bólu. „Trochę się wspinam” – przypłynęło do niej. Czy w Gdyni jest inne miejsce, gdzie mógłby się powspinać? Wrzuciła płatki do blendera. Lepszy byłby moździerz, ale nie miała czasu. Nasypała cukru, dodała odrobinę kwasku cytrynowego. Ogołocone z kwiatów łodygi ugniotła w koszu na śmieci. Wypełniły go prawie po brzegi, trzeba będzie wynieść, ale to za chwilę. Konfitura gotowa. Teraz tylko szybko zagnieść ciasto. Może zdąży, zanim Wawrzyniec się obudzi. Usłyszała, że wstał, ale nie przerwała pracy. Gdyby wcześniej wpadła na
pomysł z rogalikami, już rumieniłyby się w piekarniku, a ona delektowałaby się jego zaskoczoną miną. Zjawił się po chwili, cicho jak kot. Wtulił twarz w jej włosy, pocałował w kark. – Co robisz? – szepnął. – Niespodzianka. – To nie będę przeszkadzał. Powiedz mi tylko, gdzie znajdę odkurzacz i jakąś ostrą szczotkę. Zapunktował u niej, nie da się ukryć. Nie mogła wyjść z kuchni, bo rozniosłaby mąkę po całym domu, słyszała tylko, jak odkurza, potem dobiegł ją odgłos szurania, pewnie chłopak szczotkował dywan, potem znów dźwięk odkurzacza, aż w końcu trzaśnięcie drzwi. Zanim wrócił, zdążyła pozawijać rogaliki i ułożyć na blasze. Właśnie wstawiała je do piekarnika, kiedy usłyszała chrobot klucza w zamku, a potem z salonu znowu dobiegły odgłosy syczenia, szurania, drapania i buczenia odkurzaczem. Nastawiła minutnik na kwadrans i zaczęła sprzątać kuchnię. Jeśli odłoży to na później, może nie dać rady usunąć wszystkich śladów swojej działalności. Wycierała blender, kiedy zjawił się Wawrzyniec z szufelką. Zanim zdążyła go powstrzymać, otworzył szafkę, w której był kosz. Znieruchomiał na parę sekund. Opróżnił szufelkę i wyszedł z kuchni bez słowa. Dzwoniący minutnik zatrzymał Weronikę w pół kroku. Najpierw rogaliki. Nie mogą się przypalić. Znalazła go na balkonie. Znowu siedział na barierce, jakby wydarzenie dzisiejszej nocy niczego go nie nauczyło. Zamarła, w irracjonalnym przeświadczeniu, że jeśli ona się poruszy, on się cofnie. I spadnie. – Wawrzyniec, proszę, zejdź... Tylko ostrożnie. Nie zareagował. – Zejdź stamtąd. Boję się. Proszę... Nie mogła na to patrzeć, nie chciała przeżywać tego drugi raz. Skuliła się na dywanie, ukrywając twarz w dłoniach. – Zejdź, proszę, zejdź – szeptała, chociaż tego już nie mógł słyszeć. – Proszę, zejdź. Poczuła, że siada obok niej. – Co się stało? Nie płacz. Łatwo mu mówić. Teraz, kiedy miała go znów przy sobie, rozsypała się zupełnie i za nic nie mogła się poskładać. Objął ją, zamknął w mocnym uścisku, całował po mokrych policzkach, po włosach, po oczach, dopóki się nie uspokoiła. – Co się stało? – powtórzył, kiedy przestała szlochać. Wyjęła kolejną chusteczkę z paczki, wydmuchała nos. – Bałam się – wyszeptała. – Że spadniesz. – Znowu zaczęła drżeć, bo przypłynęło do niej wspomnienie Wawrzyńca leżącego nieruchomo pod balkonem.
Słowa więzły w gardle, więc tylko delikatnie dotknęła potłuczonego barku chłopaka. – Boli? – E tam – zbagatelizował. – Błąd w sztuce. Bałaś się, że spadnę?! – dotarło do niego. – Aż tak? Przecież... Umilkł. Pogłaskał ją po włosach. Przez dłuższą chwilę żadne się nie odzywało. – Słuchasz czasem Stinga? – zapytał nieoczekiwanie. – Stinga? – zaskoczył ją nagłą zmianą tematu. – Kojarzę go, oczywiście, ale żebym jakoś specjalnie słuchała, to nie. A co? – Nic, byłem ciekaw, czy znasz Moon over Bourbon Street. – Wypuścił ją z objęć, pocałował w policzek i delikatnie odsunął od siebie. – Jestem głodny jak wampir pod nieczynną stacją krwiodawstwa. Zjemy coś? – Podniósł się z podłogi i podał Weronice rękę, pomagając wstać. – Może być makaron z pesto i sałatka z pomidorów? Nie kojarzę tej piosenki. Czemu pytasz? – Pasta z pesto? Super! Umieram z głodu! – Nie wyobrażaj sobie za wiele – ostrzegła. – Pesto mam gotowe, ze słoika. Weszli do kuchni. Pochwyciła spojrzenie, jakim omiótł szafkę z koszem, bezwiedne wytarcie rąk o spodnie i przelotny cień na twarzy, który zaraz zamaskował uśmiechem. – Bardzo się pokłułeś? – Pstryknęła czajnik, by podgrzać wodę na makaron. – Jak? Gdzie? – Odruchowo spojrzał na ręce. – Kiedy zrywałeś róże. Zastanawiam się, jakim cudem doniosłeś taki pęk. – Zawinąłem w koszulkę. Drobiazg. – Wyciągnął z kieszeni wielofunkcyjny scyzoryk. – Zobacz, mam nawet mały sekator. – Czego szukałeś w Babich Dołach? – Woda się zagotowała, więc przelała ją do garnka i napełniła czajnik ponownie. – Skąd wiesz, że tam byłem? – zdziwił się. A więc trafiła. – Po różach. – Zapaliła gaz. – Co tam robiłeś, zanim wpadłeś na pomysł, by ich narwać? Wzruszył ramionami. – Nie lubisz kwiatów – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Martyna mówiła, że KAŻDA kobieta lubi dostawać kwiaty. – Martyna podsunęła ci pomysł z różami? – Nawet nie próbowała ukryć rozczarowania. Potrząsnął głową i się zaśmiał. – Zazdrosna – stwierdził z zadowoleniem. – Nie, to jej ogólne nauki. Ale jednak nie jest taką ekspertką, za jaką chce uchodzić. Woda w czajniku zawrzała, Weronika dolała ją do garnka, posoliła i sięgnęła po torebkę z makaronem.
– Lubię kwiaty. – Powoli wkładała makaron do wody, by nie przerwać wrzenia. – Najbardziej frezje, bo pięknie pachną, każdy kolor inaczej, ale nawet nie wiesz, jak mi się te róże spodobały. I też pięknie pachną. Najpiękniej ze wszystkich róż. – To dlaczego... – zaczął i urwał. – Nieważne. Pomóc ci przy obiedzie? Zamieszała makaron, ustawiła czas i podeszła do lodówki, na której, przykryte ściereczką, stygły rogaliki. – Zamierzałam dać ci połowę na drogę, a resztę zjemy po obiedzie, ale jednego możesz spróbować teraz. Widzisz... radość dzielona z kimś jest podwójną radością, a mnie te róże naprawdę ucieszyły. Patrzył, nie rozumiejąc. Podała mu ciastko. – Spróbuj. Poznajesz? Na moment w oczach stanęły mu łzy, jakby to był utarty chrzan, a nie róża. – Czym to nadziałaś? – Widziała, że już rozpoznał, ale jeszcze potrzebował się upewnić. Wyjęła z lodówki malutki słoiczek po koncentracie, w połowie wypełniony konfiturą. – Powąchaj. Sama też powąchała. Pachniało jak ogród z milionem róż. Albo jak jej dzisiejsze przebudzenie. – Tu jest MOJE wspomnienie. – Mocno zakręciła słoik i odstawiła na miejsce. – A ty swoje dostaniesz w rogalikach. Żebyś o mnie pamiętał. I zatęsknił. – Już tęsknię. – Ja też. Podszedł do niej. Popatrzyli sobie w oczy. I w tym samym momencie zadzwonił minutnik, wyrywając Weronikę ze stanu niebezpiecznego rozmarzenia. – Trzymaj. – Podała mu durszlak. – Zaraz będziemy jeść. 5. – No więc co robiłeś w Babich Dołach? – wróciła do tematu, kiedy zaspokoili pierwszy głód. – Nic. – Napił się herbaty. – To po co tam pojechałeś? Przez chwilę wydawał się całkowicie pochłonięty obiadem. – Przesłuchaj sobie tego Stinga – powiedział w końcu. – Moon over Bourbon Street. Chodzi mi o samą końcówkę. O słowa. – A nie możesz powiedzieć wprost? Musisz zagadkami? – Przez Stinga byłoby mi łatwiej – wymamrotał, wpatrując się w prawie pusty talerz. Sięgnęła po smartfon. „Moon over bourbon street”. Szukaj. Jest!
Zanim zdążyła przebiec oczami cały tekst, usłyszała: How could I be this way when I pray to God above? I must love what I destroy and destroy the things I love. Zerknęła na tłumaczenie: Jakże mogę być taki, skoro modlę się do Boga w niebiosach? Muszę kochać to, co niszczę, i niszczyć to, co kocham. Spojrzała pytająco, ale Wawrzyniec nie patrzył jej w oczy. Dokończył makaron i ukrył się za kubkiem z herbatą. Weronika wstała. Przełożyła kilka rogalików z blachy na półmisek i ustawiła na stole. – Częstuj się. – A może... – Spojrzał na ciastko w ręku Weroniki i szybko sięgnął do półmiska. – Może co? – Ugryzła rogalik i zamarła. – Czemu nic nie powiedziałeś?! Zerwała się od stołu i uciekła do sypialni. Rzuciła się na łóżko, pragnąc zapaść się pod ziemię. Jak to się mogło stać? Usłyszała ciche pukanie. Nakryła głowę poduszką. Nie wyjdzie stąd, nie ma mowy! Poczuła, jak łóżko ugina się pod ciężarem, a potem znalazła się w ramionach Wawrzyńca. – Nie były takie złe – szepnął jej do ucha. – Szok jest tylko przy pierwszym kęsie, bo się nie spodziewasz takiego zestawienia smaków. A konfitura naprawdę ci się udała. Dopiero teraz zaczęła płakać. – Otwórz oczy – poprosił. – Spójrz na mnie. Pocałował ją. Oddała pocałunek. Wargi Wawrzyńca przesunęły się na jej policzek i powędrowały aż do kącika oka. – Twoje łzy mają smak rogalików – szepnął. Nie wytrzymała. Parsknęła śmiechem. – Naprawdę nie wiem, jakim cudem dałam do ciasta szczyptę cukru i dwie łyżki soli. Pojemniki są podobne, ale przecież chwilę wcześniej brałam ten sam cukier do konfitury! Jak mogłam się tak pomylić? – Zamiast rozpaczać, lepiej się ciesz, że pomyliłaś się dopiero przy cieście. – Pocałował ją w szyję, potem w obojczyk... Przyciągnęła go do siebie, nie pozwalając, by zabłądził jeszcze niżej. Leżeli, ciasno spleceni, czując swoją bliskość. – Pomyliłaś się przeze mnie – powiedział. – Nie. Kiedy wszedłeś, już wyrabiałam ciasto. – To nie ma znaczenia. Widziałem niedawno takiego demota: „Cokolwiek dasz kobiecie, ona zwróci ci to z nawiązką. Dasz jej seks, ona da ci dziecko, dasz
jej zakupy, ona da ci posiłek, dasz jej uśmiech, ona da ci serce”. – Pocałował ją. – Dasz jej róże, dostajesz konfiturę. Dasz łzy, dostajesz przesolone rogaliki. Kocham cię. Powiedział to wszystko na jednym oddechu, więc nawet nie zdążyła się żachnąć na to instrumentalne potraktowanie kobiety. Gwałtownie otworzyła oczy, szukając potwierdzenia w jego spojrzeniu. – Kocham cię – powtórzył. – I to wcale nie jest dobra wiadomość. Powiedziałbym, że rogaliki to bardzo znacząca metafora. Ale... nie potrafię z tego zrezygnować. Nie chcę. Nie mogę. Zresztą już za późno, bo ty też mnie kochasz. Nie zapytał, nie wyraził przypuszczenia, po prostu stwierdził z niezachwianą pewnością: „Ty też mnie kochasz”. Bezczelny! – Niby skąd wiesz? – prychnęła. – Jesteśmy razem trzeci dzień, a ty już wszystko wiesz?! I o mnie, i o sobie?! No, Sokrates to ty nie jesteś. Uśmiechnął się. – Znamy się od przedszkola – przypomniał. – Wtedy mnie nie lubiłeś – weszła mu w słowo. – Zresztą niewykluczone, że z wzajemnością. – A teraz cię kocham. Zresztą niewykluczone, że z wzajemnością. – Uśmiechnął się. – Ale OK, mogę to na razie nazywać zakochaniem, zauroczeniem, chemią. Nie zamierzam spierać się o słowa. Wiem tylko, że „ciągnie mnie do ciebie jak mnicha do nieba, Cygana do skrzypiec, głodnego do chleba”[*]. Więc naprawdę całe szczęście, że dzisiaj wyjeżdżam. Chciała zapytać, czy to cytat, czy sam wymyślił, a równocześnie chciała zaprotestować przeciwko „całe szczęście”, ale nie mogła wydobyć głosu. Czuła się dziwnie słaba, jakby miała wysoką gorączkę, i było to przyjemne uczucie. – Mówi się, że co z oczu, to i z serca – ciągnął Wawrzyniec – więc to będzie dobra weryfikacja i dobry czas na decyzję. Bo kiedy cię widzę, nie myślę. – Na jaką decyzję? – udało jej się wyszeptać. – Kiedy wyjadę i emocje opadną, zastanów się na chłodno, czy warto. Bo miałaś rację we wszystkim, co mi wykrzyczałaś dziś w nocy. – Ale ja nie... Położył palec na jej ustach. Umilkła. – Wczoraj chciałem to wszystko przerwać. Spojrzała zdumiona, przerażona, ale nie patrzył jej w oczy. – Widziałaś, jak zachowywał się Milijon? Zupełnie jak – przełknął ślinę – jak mój stary. I jego stary... – W niczym nie przypominasz... – How could I be this way when I pray to God above? Nie nadaję się do związków, przynoszę tylko cierpienie. Jestem pomyłką, błędem życiowym. I must love what I destroy and destroy the things I love. Ile razy płakałaś przeze mnie
w ciągu ostatnich trzech dni? Policz. – A ty policz, ile razy przez ciebie byłam szczęśliwa w ciągu ostatnich trzech dni! – odpaliła natychmiast. – I przestań się samobiczować, bo było tego o wiele, wiele więcej. Zauważyła, że zaszkliły mu się oczy. – Pytałaś mnie, czego szukałem w Babich Dołach. Nie wiem. Nie mogłem wrócić z tobą, za bardzo byłem nabuzowany. Narozrabiałem jak cholera. Temu małemu wcale nie pomogłem, a stary Milijon pewnie jeszcze ich pobił. Przeze mnie. Czego się nie dotknę, spieprzę! Łaziłem po Gdyni, szukałem jakiejś ściany, z którą mógłbym się zmierzyć, trafiałem na sam badziew: stare domy do rozbiórki, prościzna. Bo prawdziwej skały tu nie ma. I przypomniała mi się torpedownia. Też pewnie badziew, ale franca stoi za daleko, nie mogłem sprawdzić. Siedziałem na brzegu, a ona śmiała się ze mnie. Cienias, nie umie pływać. Więc wszedłem do wody i dopiero to mnie otrzeźwiło. – Mogłeś się utopić. – Mogłem. Nie było łatwo wrócić, chociaż wcale nie odpłynąłem daleko i cały czas trzymałem się tych drewnianych pali. Nie spodziewałem się, że fala zrobi się taka silna. Ale podpłynął jakiś gość w łódce, nie wiem, skąd się wziął, plaża była pusta, padał deszcz, a tu nagle ten facet. Nawrzeszczał na mnie, kazał mi wsiadać i powiosłował do brzegu. Wyrzucił mnie na plaży i odpłynął. I on... zapytał, czy mam dziewczynę. Nie wiem, może pomyślał, że przeżywam zawód miłosny? Bo kazał wracać i prosić dziewczynę o przebaczenie. No to naciąłem tych róż i... jestem. Wybaczysz mi? – Ale co mam ci wybaczyć? – To, jak się zachowałem, że cię zostawiłem i że... chciałem cię sprawdzić, i... – Sprawdzić? – Kiedy rano weszłaś i powiedziałaś... powiedziałaś... prawdę... – mówił urywanymi zdaniami, nie patrząc jej w oczy. – A przedtem miałem wrażenie, że... z twojej strony... że coś z twojej strony... jest. A tu nagle... Musiałem to wiedzieć! Gdybym nie wiedział, że ty... też... nie powiedziałbym ci teraz, że cię kocham. Przepraszam. – Odetchnął z ulgą, widocznie uznał, że zdołał powiedzieć to, co chciał. Ale Weronika nic z tego nie zrozumiała. – Za co przepraszasz? – Za ten... skok z balkonu. Zamarła. – Skoczyłeś z pierwszego piętra, żeby sprawdzić, czy cię kocham? Przecież mogłeś się zabić! Połamać! Zostać kaleką na całe życie! Jak mogłeś tak ryzykować?! – Wszystko pod kontrolą, zresztą to nie był skok, tylko przewrotka w tył na
barierce. Robiłem to setki razy. – W jego głosie pojawiła się nutka chełpliwości. – Tej barierki można się chwycić z drugiej strony, wyczaiłem to już za pierwszym razem, ja mam prawie metr dziewięćdziesiąt, więc do ziemi wcale nie było daleko. Przypomniała sobie tamtą scenę i ciarki przeszły jej po plecach. – Nie rób tego więcej, to wyglądało okropnie. Zresztą wcale nie pod kontrolą, bo przecież się potłukłeś. Dotknęła jego barku. – Oj tam, zaraz potłukłeś. Nie wyszło mi lądowanie. Byłem zmęczony, zaspany i źle oceniłem odległość. Zdarza się. Ale to drobiazg. Takie rzeczy na treningach parkourowych są na porządku dziennym. – Ładny mi drobiazg, skoro straciłeś przytomność! Przez cały czas uciekał spojrzeniem, a teraz nagle podniósł wzrok. Widziała w jego oczach niedowierzanie. – Czy ty naprawdę... – Udawałeś... – dotarło do niej. Przypomniała sobie tamten szaleńczy bieg, strach, rozpacz i w gardle urosła jej wielka klucha. – Jak mogłeś... – wyszeptała. – Jak widzisz, mogłem. Taki właśnie jestem. Dopiero teraz, przed obiadem, kiedy tak strasznie się rozpłakałaś, zrozumiałem, co ci zrobiłem. Przepraszam. [*]
Piosenka zauroczonego, sł. Józef Baran.
ROZDZIAŁ III Czwartek, 7 lipca
1. „Wawrzyniec, tęsknię, wróć! – Weronice nie chciało się nawet wstać z łóżka. Cały dzień bez niego? Mieszkanie wujostwa nagle stało się więzieniem. – Będę wolna dopiero za dziewięć dni, cztery godziny i dwadzieścia minut. Nie wytrzymam tak długo bez ciebie!”. Myślała, że chłopak da radę przyjechać w przyszłym tygodniu, znów mogliby spędzić ze sobą kilka dni. Niestety, gdy mu to zasugerowała, kiedy już stali na peronie, od razu rozwiał jej nadzieje. – Strasznie bym chciał, ale od poniedziałku przez dwa tygodnie pakuję meble w Swarzędzu, kumpel mi załatwił! Wyczuła, że cieszy się z tej pracy. Powinna cieszyć się razem z nim, jednak myśl, że nie zobaczą się przez cały tydzień, wydała się jej nie do zniesienia. Schowała dumę do kieszeni i podjęła ostatnią próbę: – A w sobotę albo niedzielę? Też pracujesz? – Nie mówiłem, że weekendy mam zajęte? – A co robisz? – Odwiedzam babcię. No tak, zapisała mu mieszkanie. Ale czy nie mógłby odwiedzić babci na przykład w piątek, a w sobotę przyjechać do dziewczyny? Babcia też była kiedyś młoda, na pewno by zrozumiała. Chyba miała te myśli wypisane na twarzy, bo wyjaśnił: – Babcia jest w domu opieki. W tygodniu jest tam pełna obsada, ale w weekendy część personelu ma wolne. Gdybym nie przyjeżdżał, mogłaby się nabawić odleżyn. Nie spytała, dlaczego chociaż czasem nie mogliby zmienić go rodzice albo siostra, widać były powody, dla których zapisała mieszkanie właśnie jemu. A potem podstawili pociąg. Wawrzyniec pocałował ją i odjechał, uwożąc ze sobą przesolone rogaliki. Uparł się, że je weźmie. „Sama mówiłaś, że to są moje wspomnienia. Nie bez powodu smakują właśnie tak”. Kiedy wróciła do domu, nadszedł pierwszy SMS. „Czy mogę czasem napisać, że Cię Johan, czy poznasz to za nieuczciwe zagranie oburzenie twojego pokoju?”. Kiedy zaskoczona wpatrywała się w tekst, przyszedł następny: „Sorry, kocham, kocham, żaden Johan!”. Roześmiała się w głos i szybko odpisała.
„Możesz, mój pokój nie był oburzony. Też Cię kocham”. Jak łatwo przyszło jej to wyznanie, kiedy zamieniła je na literki. Emocje poczuła dopiero później, ale na szczęście SMS-a nie da się cofnąć. Albo na nieszczęście. Bo Wawrzyniec nie odpowiedział, chociaż czekała do późna. Weronika ziewnęła i namacała komórkę. Był SMS! Wysłany wczesnym rankiem, kiedy jeszcze spała. W środku znalazła tylko link. Otworzyła. Piosenka zauroczonego Ciągnie mnie do ciebie jak mnicha do nieba Cygana do skrzypiec głodnego do chleba jak pijaka do szklanki do miodu niedźwiedzia na oślep na pal licho ciągnie mnie do ciebie jak wędrowca do drogi karciarza do kart na złe i na dobre i na bógwiejak i jak wszyscy diabli i wszyscy anieli co się w twoich oczach tak na mnie zawzięli No nie, to już był chwyt poniżej pasa! Najpierw nagadał o sobie tych wszystkich strasznych rzeczy, próbował ją zniechęcić, a teraz robi wszystko, żeby ją jeszcze bardziej sobą zauroczyć. Wzięła komórkę i napisała: „Jeśli rzeczywiście cię ciągnie, to przyjedź”. Odpowiedź przyszła bardzo szybko. „Grawitacja też ciągnie, a jednak się wspinasz wbrew siłę ciążenia. Bardzo bym chciał ulic Cię teraz w ramionach ale mam tu żądanie do wykonania”. „Mógłby czytać przed wysłaniem” – pomyślała. No, chyba że pisze ukradkiem. Mówił przecież, że w czwartek jest umówiony. Jakoś nie było okazji zapytać z kim. Przy Wawrzyńcu tyle się dzieje, człowiek nie ma czasu zebrać myśli. „A co robisz?”. „Ostatnie przygotowania do ŚDM. Jedziesz?”. ŚDM? Światowe Dni Młodzieży? Matka ostatnio ciągle narzekała, że mają przez to w starostwie więcej roboty.
„Nie wiem” – odpisała ostrożnie. „Jedz, może dałoby się razem”. Postanowiła na razie nie odpowiadać. On też nie odpowiedział na jej wczorajszego SMS-a od razu. Sobota, 9 lipca
1. „Jedna eska i taka mobilizacja!”. Weronika ciągle nie mogła się nadziwić temu, czego dokonała w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. A wszystko przez SMS-a, którego Wawrzyniec przysłał jej w piątek wieczorem: „Wyślij się”. „Gdzie mam się wysłać?” – odpowiedziała. Dopiero wtedy załapał i napisał: „Najlepiej do Koziegłów, bo tęsknię, ale może na razie to... wyśpij się”. A jej te słowa długo nie pozwoliły zasnąć. „Kiedy jedziesz do babci?” – zapytała. „Jutro o 6”. „Czym? Nocujesz?”. „Mam bezpośredni pociąg z Karolina 6:01. Nie notuję, ale w niedzielę też jadę, mówiłem Ci”. Wywołała rozkład jazdy. „Skoro nie nocujesz, to o której wracasz w sobotę? Też bezpośrednim?” – badała dalej. „Też koło 6. Czemu pytasz?”. „Może zadzwonię powiedzieć Ci dobranoc, gdy już będziesz wolny” – odparła wymijająco, chociaż w jej głowie krystalizował się zupełnie inny plan. Dopytała jeszcze o nazwę miejscowości, gdzie znajdował się dom opieki, i już miała całkowitą pewność, którym pociągiem Wawrzyniec będzie wracał. A to znaczyło, że jeśli ona wyjedzie z Gdyni pośpiesznym przed czternastą, bez problemu na niego zdąży. Sprawdziła, czy są jeszcze miejsca. Były. (Żeby ich tylko nikt nie wykupił!!!). Pytanie, co z jeżem, kanarkiem i rybkami... Zadzwoniła do mamy i już po chwili miała numer telefonu do Malwiny, czyli młodszej siostry wujenki. Spojrzała na zegarek: 21:43, ostatni moment! „Jeśli Malwina będzie chciała spędzić tydzień w Gdyni, to znak, że mam do niego jechać” – pomyślała. A potem wybrała numer. Pociąg zwalniał. Widziała za oknem znajome budynki. Trzeba się zbierać, za parę minut Poznań Główny. 2.
Głośniki zapowiedziały pociąg z Wolsztyna do Gołańczy i po chwili biało-czerwony szynobus wsunął się na peron z lekkim świstem. Weronika postanowiła wsiąść z samego przodu i przejść aż do końca pojazdu. Miała dziesięć minut na znalezienie Wawrzyńca, o ile w ogóle jechał tym pociągiem. Ale nawet jeśli go nie wypatrzy, to spotkają się na Karolinie, kiedy oboje wysiądą. „Żeby tylko był! Żeby nic go nie zatrzymało, żeby nie wybrał tym razem innej drogi powrotu do domu” – od pół godziny zaklinała rzeczywistość. Zanim wsiadła, dokładnie przyjrzała się wszystkim wysiadającym. Bo a nuż Wawrzyniec wpadł na pomysł, by akurat dziś nocować w domu rodziców? Gdyby się rozminęli... chybaby tego nie przeżyła! Z mocno bijącym sercem przesuwała się wzdłuż wagonu. Znów pożałowała, że nie spakowała się do plecaka. Ciężka walizka co jakiś czas zahaczała o fotele i cudze bagaże, na szczęście o tej porze pociąg był prawie pusty. Powinna była wsiąść od drugiej strony, siedzenia ustawiono w przeciwnym kierunku, tak że musiała oglądać się za siebie, chcąc zajrzeć w twarze pasażerów. A może to dobrze? Wawrzyniec zobaczy ją w ostatniej chwili i zrobi mu większą niespodziankę. Serce skoczyło jej do gardła i zaczęło tłuc się jak oszalałe, pierwsze sygnalizując obecność chłopaka, dopiero potem potwierdził to wzrok. Wawrzyniec siedział na jednym z foteli, ze słuchawkami w uszach, oparty o okno, wyraźnie zmęczony. Oczy miał przymknięte, więc jeszcze jej nie zauważył. Weronika stała przez chwilę nieruchomo, pozwalając sercu wrócić do normalnego rytmu. Wzięła kilka głębszych oddechów. Policzki powoli przestawały ją palić, chociaż ciągle czuła dreszcze. Zupełnie jakby się bała. Przecież nie ma czego? Cicho wsunęła się na wolne siedzenie obok. Nie otworzył oczu, nie zareagował. Wolał chyba udawać, że śpi. Pociąg zatrzymał się i zaraz ruszył dalej. – Następna stacja: Poznań Wschód – zapowiedział głośnik. Weronika delikatnie położyła swoją dłoń na dłoni Wawrzyńca. Cofnął ją natychmiast, spojrzał ze zdziwieniem i znieruchomiał. – Nika? – wyszeptał. Dotknął jej, jakby sprawdzał, czy nie jest zjawą. – Nika! – powtórzył. – To naprawdę ty! Wtulili się w siebie, jakby nie widzieli się trzy lata, a nie trzy dni, i w tym samym momencie głośnik zapowiedział: – Poznań Wschód. Następna stacja: Poznań Karolin. – Wysiadamy – szepnął Wawrzyniec między jednym pocałunkiem a drugim. – Mam nadzieję, że nie jedziesz dalej? 3.
– Skąd się tu wzięłaś? – zapytał, kiedy wreszcie skończyli się całować na pustym peronie stacji Poznań Karolin i ciasno objęci ruszyli w stronę osiedla. Zatrzymał się, spojrzał jej w oczy i znów pocałował. – No nie mogę się nacieszyć, że cię widzę! Jak to zrobiłaś? – Chwycił ją, podniósł i okręcił wokół siebie. – Chyba mnie rozniesie z radości, mam ochotę wspiąć się na najwyższy wieżowiec, tyle że tu nie ma wieżowców. Chyba że pójdziemy pod Korvitę. – Ani mi się waż! – Żartowałem. – Uśmiechnął się, postawił ją na ziemi i znów pocałował. Ruszyli dalej. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, próbując ubrać w słowa swoją tęsknotę, radość i te ponad siedemdziesiąt dwie godziny spędzone z daleka od siebie. – Jutro wracam od babci tak samo jak dzisiaj – mówił Wawrzyniec. – Gdybyś wyszła po mnie na stację, mielibyśmy o te pół godziny więcej. Zaprosiłbym cię gdzieś, ale w poniedziałek wstaję o czwartej. Wiesz, nowa praca, nie mogę się spóźnić. W kieszeni Weroniki rozdzwonił się telefon. – Malwina się zgodziła? Zastąpi cię? – usłyszała głos matki. – Gdzie jesteś? – Zastąpi. – Weronika wolała drugą kwestię pominąć. – A czemu pytasz? – odbiła piłeczkę. – Wiedziałam! – stwierdziła matka z zadowoleniem. – Dzwoniłam do niej wczoraj, zaraz po naszej rozmowie. Powiedziałam, że jesteś potrzebna w domu. Wiesz, żeby cię później nie obgadali, że najpierw się wpraszasz, a potem słomiany zapał. Mam nadzieję, że nie zostawiłaś po sobie bałaganu? – Nie. – Ach, więc dlatego Malwina od razu przyjęła propozycję! Weronice wydało się to trochę dziwne, przecież ze Stężycy, gdzie mieszkała, nie jest tak daleko nad morze, do tego popsuła się pogoda, ale uznała to za znak, że ma jechać do Wawrzyńca. A teraz się okazuje, że za znakiem stała matka! – No, czemu się nie odzywasz? – zaskrzeczało. – Słyszysz mnie? Gdzie jesteś? – Przepraszam, bardzo źle cię słyszę, za chwilę zadzwonię – rzuciła do słuchawki i przerwała połączenie. Koniecznie musiała zebrać myśli. Wawrzyniec patrzył pytająco. Przytuliła się do niego. – Matka już chyba wie, że dzisiaj wracam. A jeśli jeszcze nie wie, to na pewno się dowie. – A to jakiś problem? – Wiesz... miałam nadzieję, że może... że przedłużymy Gdynię – wymamrotała, kryjąc w jego bluzie i twarz, i nagły rumieniec. – Na tych samych warunkach! – dodała szybko, żeby sobie za wiele nie pomyślał. – Ale skoro tak, to może... chociaż... zjemy kolację? U ciebie. Nie chcę jeszcze wracać do domu.
– Ja też nie chcę, żebyś jeszcze wracała. A wspólna kolacja to świetny pomysł! – Tylko matka... Co ja jej powiem? – Że będziesz w domu przed dwudziestą trzecią. I że kolega odprowadzi cię pod same drzwi. Jak trzeba, to potwierdzę. Spojrzała z niedowierzaniem. – Odprowadziłbym cię nawet pod drzwi Smoka Wawelskiego, gdybyś dzięki temu mogła ze mną spędzić jeszcze trochę czasu. Chociaż nie, smokowi bym cię przecież nie oddał – zreflektował się. – Jeśli twoja mama jest smokiem, to powiedz. Naostrzę miecz. Roześmiała się i potrząsnęła głową. – Nie, aż tak to nie. – No to super. – Pocałował Weronikę w czubek nosa. – Wstąpimy po drodze do marketu, bo chyba kończy mi się chleb. 4. – No jak to tak, po prostu! – Ktoś chwycił Weronikę za rękę. – To było bardzo, że tak powiem, niegrzeczne! Nie potrzebowała się odwracać, by wiedzieć, kogo zobaczy. Akurat dziś musiała się napatoczyć? – Dzień dobry pani – powiedział uprzejmie Wawrzyniec. – Ty mnie nie czaruj, młody człowieku... – pani Piłka Plażowa spojrzała na niego z dezaprobatą – ...bo ja się na te gierki złapać nie dam. Ręcznik, jak się go użyje, to się porządnie składa i rozwiesza na oparciu krzesła, a nie rzuca, że wygląda po prostu jak psu z gardła! Szklanki, moja panno – zwróciła się znów w stronę Weroniki – też się myje, osad z niedopitej wystygniętej, że tak powiem, herbaty bardzo trudno tak po prostu usunąć. Ale macie okazję, żeby się, że tak powiem, zrehabilitować. Skoro już was widzę, to zrobię większe zakupy, pomożecie mi je zanieść do domu. – Może umówimy się na inny... – zaczął Wawrzyniec, ale pani jak zwykle nie dopuściła go do głosu. – Na inny dzień jak najbardziej możemy się umówić, ale niektórych produktów potrzebuję teraz. Po prostu cudowny, że tak powiem, zbieg okoliczności, że was spotkałam. – Mówiąc to, wypełniała wózek kolejnymi słoikami: gołąbki, pulpety, fasolka po bretońsku, bigos, kolejne gołąbki, fasola w sosie pomidorowym... Wawrzyniec z Weroniką popatrzyli po sobie. – Tak, widzę, że koleżanka z podróży – pani zauważyła ich wymianę spojrzeń – ale walizkę ma na kółkach, bez problemu sobie z nią poradzi, nie musisz odgrywać, że tak powiem, rycerza, kiedy nadarza się okazja, by naprawdę pomóc!
Skąd ona wiedziała, że to walizka Weroniki? Przecież trzymał ją Wawrzyniec. – Dobrze – skapitulował. – To my zrobimy nasze zakupy i spotkamy się przy kasach. – Tylko żebyście znowu po prostu nie uciekli! Tym razem będę was pilnować! Weronika poczuła buzującą złość. Jakim prawem ta kobieta tak nimi rozporządza? No ale co mogła na to poradzić? Matce też wiele razy próbowała odpysknąć, postawić się, chociaż raz zrobić inaczej, ale zawsze kończyło się na tym, że potulnie wypełniała polecenia. No chyba że udało się uprzedzić wypadki i postawić matkę przed faktem dokonanym albo jej uciec, zanim zdąży wydać rozkaz. Tak jak planowała dziś. Ale ta już ją wyczuła, dopadła i wzięła na smycz. Jeśli Weronika nie oddzwoni, matka za parę minut zatelefonuje ponownie i każe jej natychmiast wracać do domu. A tak się cieszyła na wspólną kolację z Wawrzyńcem! A może... może właśnie Piłka Plażowa będzie dobrym pretekstem, by opóźnić swój powrót? Przecież trzeba pomóc starszej kobiecie, a ona na pewno z wdzięczności zatrzyma ich na kolacji. Matka nie musi wiedzieć, że kolację zjedzą już w innym domu. Wawrzyniec podszedł bliżej i wkładając do koszyka ser, równocześnie dyskretnie podał jej klucze. – Zostaw to, zabierz walizkę i idź do mnie. Pamiętasz, gdzie mieszkam? Skinęła głową. – Ja ją jeszcze chwilę tu przetrzymam. Wolałbym, żeby nie znała mojego adresu. Zabrał koszyk i przesunął się w kierunku stoiska z warzywami, gdzie Piłka Plażowa właśnie wybierała pomidory. Weronika odetchnęła z ulgą. Może jednak nie wszystko stracone? Wyszła ze sklepu i... wpadła na Maksa. No czy dzisiaj wszyscy się zmówili? – Cześć, co tu robisz? – powiedzieli równocześnie, oboje speszeni. – A co cię to obchodzi? – odpowiedzieli również w tej samej chwili, a Maks dodał jeszcze: – Wracam do domu. – Tak? – ucieszyła się Weronika. Dyskretnie wsunęła komórkę do bocznej kieszeni walizki. Podała bratu uchwyt. – Skoro wracasz, weź mi to, proszę. Powiedz matce, że będę późnym wieczorem, wpadnę jeszcze do kole... żanki. – Miała nadzieję, że Maks nie usłyszał milisekundowego zawahania w ostatnim słowie. – I nie czekajcie na mnie z kolacją, coś sobie zrobimy do jedzenia. – A ty nie jesteś w Gdyni? – oprzytomniał Maks. – No przecież widzisz, że wróciłam. – Wcisnęła bratu w rękę uchwyt walizki, bo jakoś się nie kwapił, by go wziąć. – Lecę, cześć!
Musiała jak najszybciej stąd zniknąć, kątem oka zauważyła przez szybę marketu, że Piłka Plażowa i Wawrzyniec już dochodzą do kasy. Celowo obrała kierunek dokładnie przeciwny niż mieszkanie Wawrzyńca. Wiedziała, że Maks ją obserwuje. Lepiej, żeby nie dowiedział się za dużo. W piętnastkach mieszkała Karolina, z którą Weronika trochę się kolegowała. Niech Maks myśli, że spotka się właśnie z nią. Nie żeby się wstydziła, ale nie mogła się uwolnić od irracjonalnego przekonania, że póki swą miłość trzyma w ukryciu, to nic jej nie zagraża. Kiedy przedstawi Wawrzyńca rodzinie, na pewno zaraz zaczną oceniać, komentować, dawać „dobre rady”, sprawdzać, wypytywać... Kiedyś to zrobi. Ale jeszcze nie teraz. 5. – No i gdzieś ty była?! – wykrzyknęła matka, ledwo Weronika przekroczyła próg mieszkania. – Wiesz, która godzina?! – Dwudziesta trzecia siedemnaście, a co? – Wspomnienie pocałunków Wawrzyńca było tak świeże, że nic nie mogło jej przestraszyć. – A o której porządne dziewczyny wracają do domu? – Mamo, są wakacje, nie muszę rano wstawać do szkoły. – Gdzie byłaś?! Dzwoniłam, ale komórkę miałaś w walizce. Czemu nie nosisz komórki przy sobie? – Maks nie mówił? Byłam u koleżanki. – Trochę się czuła nieswojo, zmieniając Wawrzyńcowi płeć; miała nadzieję, że tego po niej nie widać. Bardzo starannie ustawiła buty, długo szukała w szafce swoich kapci, byle tylko nie patrzeć matce w oczy. – Jedziemy razem na Światowe Dni Młodzieży, musiałyśmy obgadać parę spraw. – U której ko... Na co?! – Na Światowe Dni Młodzieży – powtórzyła ciągle jeszcze spokojnie, chociaż już czuła lekkie ściskanie w gardle. – Przecież to historyczne wydarzenie, nie wiadomo, kiedy znowu odbędą się w Polsce, raczej już wtedy młodzieżą nie będę. – Argumenty, które tak niedawno słyszała z ust chłopaka, niepostrzeżenie stały się jej przekonaniami i była gotowa bronić ich do upadłego. – Oszalałaś?! Przecież to niebezpieczne, ty wiesz, co tam się będzie działo?! – Wiem, przyjedzie papież i młodzież z całego świata. – Wyminęła matkę i ruszyła do swego pokoju. – Przepraszam, jestem zmęczona po podróży, a już późno. Dobranoc. – Ale zamachy! Przecież islamiści na pewno skorzystają z okazji, by coś wysadzić! Absolutnie się nie zgadzam, żebyś jechała do Krakowa! – dogonił ją jeszcze krzyk matki, ale Weronika zamknęła drzwi, ucinając wszelkie dyskusje. Miała nadzieję, że matka też jest zmęczona i nie wejdzie za nią do pokoju.
I rzeczywiście. Kiedy przebrana w piżamę wymknęła się do łazienki, zastała całe mieszkanie ciemne i ciche. Tylko z sypialni rodziców dobiegało pochrapywanie ojca.
ROZDZIAŁ IV Środa, 13 lipca
1. Hotel w Nicei nie był taki zły, Weronika wiedziała to od samego początku, ale wcale jej się nie podobał. Przy ulicy, niedaleko dworca, półtora kilometra do plaży... Ulubiona sieć mamy, miała tam kartę stałego klienta. Nicea też się Weronice nie podobała. A najbardziej nie podobała się jej własna potulność. Przecież nie chciała tu przyjeżdżać. Chciała być z Wawrzyńcem, chociaż odkąd zaczął pracę, widywali się przelotnie, bo wracał bardzo późno, śmiertelnie zmęczony, i miał dla niej tyle czasu, ile trwało przejście od przystanku do jego domu. Wiedziała, że inaczej się nie da, a jednak czuła się trochę odrzucona, odstawiona na boczny tor. Chłopak po drodze prawie z nią nie rozmawiał, widziała, że nie jest w stanie jej słuchać, a w ogóle marzy tylko o tym, by rzucić się spać. Nie była więc mu potrzebna. Może dlatego zgodziła się na ten wyjazd? Wystarczyły ledwie dwa dni takiego traktowania i ona już spasowała? Teraz, kiedy leżała w nicejskim hotelu, udając, że śpi, czuła się jak zdrajczyni. Rychło w czas! Przecież wiedziała, że matka przyśpieszyła urlop właśnie ze względu na jej chęć wyjazdu na Światowe Dni Młodzieży. W niedzielę miały na ten temat poważną rozmowę. – Dziecko, zrozum, w obecnych czasach pchanie się w takie miejsce to proszenie się o nieszczęście – tłumaczyła matka. – Myślisz, że terroryści przepuszczą okazję, kiedy mają w jednym miejscu papieża i tylu młodych ludzi z całego świata? Słyszałam, że Brzegi są bardzo trudne do ewakuacji, gdyby coś się stało. A podobno na stronach ISIS pokazały się zdjęcia z wyjść ewakuacyjnych z Krakowa. Rozpracowali już teren, na którym spotka się młodzież!!! Nie ma mowy, nie puszczę cię. – Skąd terroryści mieliby tak szczegółowe zdjęcia tego terenu? – zapytał Weronikę Wawrzyniec, gdy spotkali się wieczorem i zrelacjonowała mu całą dyskusję. – Myślisz, że ISIS ma własne satelity? Nie wiem, kto rozsiewa takie informacje, ale z pewnością nie są prawdziwe. – Ty się naprawdę nie boisz? – A czego miałbym się bać? Głównym celem terrorystów jest wprowadzenie społecznego lęku. Żeby ludzie przestali sobie ufać. Żeby w każdym widzieli
potencjalnego wroga. Jeżeli nie pojedziesz, bo się boisz, to osiągnęli swój cel. Zostaw sprawy bezpieczeństwa państwu i organizatorom. Co ma być, to będzie. Zresztą co może ci się stać? Najwyżej umrzesz. A jak pojedziesz ze mną, to najwyżej umrzemy razem. Patrz, jak romantycznie. A potem nas beatyfikują na kolejnym ŚDM jako męczenników. – Wariat! – powiedziała ze śmiechem, ale zaraz spoważniała. – Mama mnie nie puści. A osiemnastka dopiero we wrześniu. Nie mam nawet jak przelać opłaty rejestracyjnej, bo skąd wezmę kartę kredytową? – Nic się nie martw – szepnął tym swoim krzepiącym tonem. – Coś wymyślimy. W razie czego zarejestrujesz się w ostatniej chwili w Krakowie. Tak też można. A prosto z Krakowa jadę w Tatry się powspinać. Pojedziesz ze mną, prawda? Będzie większa ekipa, więc mama nie musi się o ciebie bać. Kiedy patrzył jej w oczy, była gotowa obiecać mu wszystko. Nawet ucieczkę z domu. Ale o to jej nie poprosił. Wieczorem raz jeszcze spróbowała się zmierzyć z obawami matki. I to był błąd. Trzeba było już w ogóle nie poruszać tego tematu, tylko po cichu robić swoje. Matka niby jej wysłuchała, dyskusji nie podjęła, ale następnego dnia po powrocie z pracy oznajmiła, że jednak na urlop idzie już teraz i zabiera całą rodzinę do Paryża. O dziwo, w sukurs Weronice przyszli Maks i ojciec. Po zbiorowym jęku udało się Paryż razem z jego muzeami i łażeniem po rozgrzanych ulicach zamienić na plażowanie w Nicei. Matka jeszcze próbowała argumentować, że skoro do Nicei trzeba lecieć z przesiadką, a do Paryża są bezpośrednie loty, to może najpierw Paryż, a potem Nicea, ale widząc totalny brak entuzjazmu, poddała się. „Chcecie lecieć z przesiadkami, wasza sprawa. Zresztą może i macie rację, Paryż nie jest teraz bezpieczny. Ale do muzeum Marca Chagalla pójdziemy!” – zastrzegła. A potem rzuciła ojcu powłóczyste spojrzenie. – Nicea... Pamiętasz? Byliśmy tam w podróży poślubnej. – Mhm... – Ojciec jak zwykle ukrył się za „Przeglądem Sportowym”, chociaż od paru lat prenumerował go w wersji cyfrowej. A jednak mimo to potrafił się nim „zasłonić”, jakby to była wielka papierowa płachta. Matka już nic nie powiedziała. Wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi, i była to cisza przed burzą. Weronika słyszała w nocy syczące szepty rodziców. Kłócili się, a rano udawali, że nic się nie stało. Chyba jednak coś się stało. Czekanie na Wawrzyńca, myślenie o Wawrzyńcu, chodzenie wokół bloku Wawrzyńca, wymiana SMS-ów, czekanie na przystanku, aż wróci z pracy, odprowadzanie go do domu, szybki pocałunek pachnący trocinami i klejem i... drzwi zatrzaśnięte przed nosem, bo przecież chłopak musi się wyspać, następnego dnia znów wstaje o czwartej – to wszystko tak bardzo absorbowało Weronikę, że nie zauważyła, co się święci. Była całkowicie zaskoczona, kiedy w środę matka kazała zabrać bagaże i zejść do
taksówki. To już dzisiaj? Przyzwyczaiła się, że gdy matka mówi: „Idę na urlop”, przeważnie przynosi jeszcze robotę do domu i wyjeżdżają co najmniej tydzień po pierwszym ustalonym terminie. Jakim cudem uwinęła się w dwa dni z bukowaniem hotelu i samolotu? I jeszcze zdążyła sama spakować wszystkie walizki?! Mogła chociaż spytać Weronikę, które ubrania chciałaby wziąć ze sobą! To, że ojciec nie jechał z nimi, niespecjalnie dziwiło. Od lat wykręcał się od wspólnych wyjazdów. Nawet jeśli odwiedzali jego rodzinę na Opolszczyźnie, to najdalej po dwóch, trzech dniach chciał wracać do domu. Weronika już się do tego przyzwyczaiła. Jednak odniosła wrażenie, że Nicea to dla rodziców szczególne miejsce. Czyżby nadal byli pokłóceni? O to, że tata zignorował aluzję do podróży poślubnej?! – Tata zostaje? – spytała dla porządku. – Dostanie urlop dopiero w sierpniu, coś się pozmieniało w grafiku. To się nawet dobrze składa, bo ja będę pracować, a wy wtedy pojedziecie z tatą do Olesna. – Ja nie chcę! – zaprotestował natychmiast Maks. – Wystarczy, że muszę teraz jechać z tobą i do tego z Werą. Sierpień chcę mieć dla siebie. Może pojedziecie tylko we dwie? – spytał z nadzieją. – A my z tatą zrobimy sobie męskie wakacje. – Już wszystko zarezerwowałam – ucięła matka i zaczęła opowiadać o czekających ich przyjemnościach. Cokolwiek by o Maksie mówić, lubił komfort i luksusy, więc szybko się udobruchał. A teraz spał na sofie w pokoju dziennym, podczas gdy Weronika dzieliła z matką sypialnię. I to mają być te luksusy? Dlaczego nie zareagowała w porę, dlaczego nie postawiła się matce i potulnie pozwoliła się wywieźć do Francji? Namacała komórkę i boso wymknęła się do łazienki. Żadnego SMS-a od Wawrzyńca. Nawet nie zauważył, że nie wyszła po niego na przystanek? „Musiałam pojechać do Nicei. Kocham cię” – napisała. Nic. Żadnej odpowiedzi. Pewnie już śpi. „Może to wcale nie będą takie złe wakacje?” – pomyślała nieoczekiwanie. „Hotel, spa, plaża, tydzień słodkiego nieróbstwa, a potem wypięknione i pachnące wpadniemy jeszcze do ciotki Danki w Monachium. Niech nam zazdrości” – przypomniały jej się słowa matki. Wawrzyniec i tak nie ma teraz dla niej czasu. Wróci do niego opalona, „wypiękniona i pachnąca”, a on oszaleje z zachwytu. Niech zatęskni. To mu dobrze zrobi. Czwartek, 14 lipca
1.
Dzień wstał jasny, z krystalicznie lazurowym niebem, słoneczny. W taką pogodę po prostu nie dało się mieć skwaszonej miny. Nawet matka przestała zrzędzić. Weronice wydała się jakby młodsza i... ładniejsza? Obudziła ich z samego rana, ale inaczej niż w ciągu roku szkolnego. Łagodnie, z uśmiechem i z niecierpliwym zapałem, który udzielił się też Weronice i Maksowi. Wyskoczyli z łóżek, czując się jak dzieci w wigilijny poranek. Zjedli pyszne śniadanie i bez większych oporów dali się zaprowadzić do muzeum Chagalla. Zwłaszcza że potem mama obiecała najlepsze lody na świecie. No i z tym był niewielki problem, bo jadła te lody prawie dwadzieścia lat wcześniej i nie mogła sobie przypomnieć gdzie. – To chyba było w bok od Promenade des Anglais – zastanawiała się głośno. – Bo pamiętam taki długi bulwar, z palmami, po prawej widziałam morze, trzeba było skręcić w lewo, na taki jakby ryneczek czy plac, i właśnie tam po raz pierwszy w życiu spróbowałam lodów z pieprzem i chilli, migdałowych, cytrynowych, kawowych i paru innych smaków. W Polsce wtedy nikomu się o takich nie śniło. Więc zaglądali do różnych lodziarni i próbowali. Po kilku godzinach błądzenia, kiedy znaleźli wreszcie „chyba TO” miejsce, ale TEJ lodziarni już nie, Maks i Weronika czuli się nieco zmęczeni, natomiast mama ani trochę. Co chwilę ciągnęła ich w kolejną uliczkę albo zatrzymywała się przed pomnikiem czy fontanną i snuła wspomnienia. – Kiedy byłam tutaj z waszym tatą – powiedziała rozmarzona, mocząc stopy w jednej z fontann na placu Massena – nie było nas stać nawet na podrzędne schronisko, co dopiero mówić o hotelu. Spaliśmy na polu namiotowym, kilka dobrych kilometrów od plaży, i wszędzie chodziliśmy pieszo, bo żal nam było pieniędzy na autobus czy tramwaj. Ale to były jedne z najcudowniejszych wakacji w moim życiu. Maks ziewnął. – Głodny jestem – oznajmił. Weronika miała ochotę go kopnąć. Przez twarz mamy przemknął cień. – Masz rację – powiedziała zupełnie innym tonem. Wyjęła nogi z fontanny, wytarła stopy chusteczką higieniczną i z powrotem włożyła buty. Znów zaczęła przypominać Panią Urzędnik, a nie mamę. – Poszukamy czegoś do zjedzenia. – A gdzie się żywiliście, kiedy byłaś tu ostatni raz? – spytała Weronika. – Tata ustalił dzienny limit pieniędzy do wydania. Zabraliśmy z Polski kaszki błyskawiczne dla niemowląt, zupki w proszku i inne takie. Jak ja wtedy marzyłam o owocach! Albo żeby chociaż raz posmakować słynnych francuskich serów... Wtedy jeszcze nie było nas na nie stać. Jedyne odstępstwo to właśnie te lody, temu nawet tata nie umiał się oprzeć. Przychodziliśmy, ba, wręcz
zakradaliśmy się do tamtej lodziarni! Zawsze któreś wymyśliło pretekst, żeby przejść niedaleko. A jak już się przechodziło w pobliżu, to czemu nie pozwolić sobie na chociaż jedną gałkę? Czasem jedną na dwoje... Weronika obserwowała, jak mama zmienia się podczas opowiadania. Zaczęła suchym, rzeczowym tonem, z nutką goryczy, jakby nawet teraz czuła żal do taty o tamte limity, ale stopniowo rysy jej twarzy się wygładziły, powrócił uśmiech, a w oczach zabłysły wesołe iskierki. – A właśnie! – przypomniała sobie. – Gdzieś tu niedaleko jest galeria Lafayette. Pamiętam, że ostatniego dnia, za ostatnie pieniądze poszliśmy do jednej z knajpek w pobliżu galerii na „prawdziwe francuskie jedzenie”. Zgadnijcie, co w końcu zamówiliśmy! – Żabie udka? – rzucił Maks. – Ślimaki? – podpowiedziała Weronika. Mama się roześmiała. – Spaghetti. Ale za to z owocami morza. Bardzo nam smakowało. Jak człowiek jest młody i zakochany, to wszystko mu się podoba – dodała tak cicho, że chyba tylko Weronika, która szła bliżej, zdołała to usłyszeć. „A więc mama też kiedyś była po wariacku zakochana? – pomyślała. – W tacie, którego codziennie wyzywa od niedołęgów i nieudaczników?! Czy między mną a Wawrzyńcem też kiedyś tak będzie?”. I zrobiło jej się bardzo smutno. 2. Zanim zjedli i bez pośpiechu dotarli do hotelu, nadszedł wieczór. Jeszcze jasny, ale z niebem już różowiejącym od zachodu i pękatym „D” księżyca wiszącego nad miastem. – Wiecie co? – powiedziała mama, wyciągając się na łóżku. – Chyba jestem zmęczona. Jakoś mi się nie chce iść na te fajerwerki. Kolacji też nie będę jadła. – Sięgnęła po laptop. – Mam trochę roboty, wybierzcie się sami, dobrze? Nicea nocą jest śliczna, ale dziś jak dla mnie to chyba będą za duże tłumy. – Ja idę! – Maks wyciągnął z torby świeżą koszulkę. Tę z napisem „Kiss me, I’m Polish”. – Daj mi tylko sprawdzić Fejsa i zaraz znikam. – A ja bym chyba została. – Weronika przysiadła na krawędzi swojego łóżka. Zdjęła buty. – Też nie przepadam za tłumami. Sięgnęła po smartfon i wysłała Wawrzyńcowi kilka swoich najładniejszych zdjęć z Nicei. A on nic nie napisał? – I kto to mówi! – prychnęła matka. – Na Dniach Młodzieży tłumy mogą być o wiele większe. Coś podejrzana była ta twoja nagła chęć wyjazdu. – Ze znajomymi to inaczej... – próbowała się bronić. – A tu masz znajomego brata. Zresztą już postanowione: albo idziecie oboje,
albo żadne z was. Wybierajcie! – Ale dasz nam kasę na kolację? – upewnił się Maks. Równocześnie rzucił Weronice spojrzenie mówiące: „Tylko wychodzimy i wracamy razem”. – Pieniądze dostanie Weronika. – Matka od razu przejrzała jego zamiary. – Jest starsza. Maks fuknął oburzony. Po wakacjach zaczynał liceum, do tego wybrał klasę mundurową, sportowo-obronną, więc uważał się za dorosłego. – A ty jako mężczyzna masz jej zapewnić bezpieczeństwo w tłumie – dokończyła matka. – Jesteś wyższy. Potraktuj to więc jako usługę ochroniarską, za którą zapłaci ci kolacją. A teraz zmykać mi stąd! Mam pilną pracę do wykonania! Przeniosła laptop na biurko i odwróciła się do nich plecami. 3. Pokaz sztucznych ogni rzeczywiście był imponujący. Weronika cieszyła się, że dała się wyciągnąć. Siedzieli na plaży wśród rozkrzyczanego tłumu i sami też nie mogli się chwilami powstrzymać od westchnień zachwytu. Po biało-czerwono-niebieskich pomponach wzbiły się w górę ogniste węże. Zmieniły się w chryzantemy i deszczem ciągle rosnących płatków powoli opadły ku ziemi. Oklaski, gwizdy aplauzu, wielojęzyczne okrzyki i wiwaty. A potem niebo znów zrobiło się ciemne, komórki pogasły, pokaz się skończył. Ludzie zaczęli się zbierać. – Wracamy? – spytała Maksa. – Coś ty?! Zabawa dopiero się rozkręca! Chodź! – Pociągnął ją w kierunku muzyki. – Poszalejemy! Ciemna dotąd Promenade des Anglais rozjarzyła się latarniami. Maks torował drogę w tłumie, a Weronika szła za nim w stronę prowizorycznej estrady. Całodzienne zmęczenie gdzieś odeszło, naprawdę nabrała ochoty na zabawę. Dobra okazja, by spalić kolację! Po prawej stronie podwyższenia zostawiono miejsce dla tańczących, podrygiwał tam facet z leżakiem w ręku, rodzina z dziećmi, trochę młodzieży. Para w wieku rodziców Weroniki wirowała i podskakiwała, jakby oboje zapomnieli, ile mają lat. Biało ubrany zespół grał skoczną, silnie synkopowaną melodię. Cokolwiek to było, nogi same się rwały do tańca. Weronika z przyjemnością poddała się rytmowi. Tego było jej trzeba! Tańczyła dłuższą chwilę, póki nie zmieniła się muzyka, a może nawet cały zespół? Grali teraz wolniej, spokojniej. Mimo dwóch lat francuskiego w liceum Weronika nie rozumiała, o czym śpiewa wokalista. Pewnie o miłości, bo o czym może być francuska piosenka? Wysunęła się z roztańczonego tłumu. Nie miała ochoty na wolne tańce-przytulańce. Rozejrzała się za Maksem. Ochroniarz od siedmiu boleści!
Wykorzystał okazję i zniknął! Ruszyła wzdłuż promenady, cały czas rozglądając się za bratem. Gdzie on się podział? Spojrzała na zegarek. Wpół do jedenastej. Wcześnie. Do hotelu na pewno nie wrócił. Raczej gdzieś się snuje w pobliżu. Nie będzie zachwycony, jeśli Weronika go znajdzie, ale wolała nie zostawać całkiem sama w obcym mieście. Ani wracać samotnie po nocy. Maks musi gdzieś tu być. Niemożliwe, żeby ją zostawił samą. Dwóch podpitych gości zamachało do niej przyjaźnie, wołając coś w nieznanym języku. Zawróciła i ukryła się w tłumie. Znów minęła scenę i szła dalej wzdłuż promenady, wypatrując wysokiej sylwetki brata. Jest! Kiedy on zdążył przygruchać tę długowłosą blondynę?! Nie marnuje czasu. – Maks! – Ruszyła biegiem. Para skręciła w prawo, kierując się do restauracji po drugiej stronie, i wtedy Weronika zobaczyła twarz chłopaka, przelotnie oświetloną latarnią. Zatrzymała się. To jednak nie on. „Telefon!”. Przecież może zadzwonić. Sięgnęła do kieszeni i nagle znieruchomiała, zdjęta niewytłumaczalnym niepokojem. Babcia miała takie powiedzonko: „Ktoś przeszedł po moim grobie”. Weronika nie rozumiała go, śmieszyło ją, kiedy była dzieckiem, a teraz... teraz właśnie tak się poczuła. Dziwny lęk ścisnął ją za gardło. Z tyłu za nią ciągle grała muzyka, ludzie tańczyli, bawili się, a ona miała wrażenie, że na dnie tej beztroskiej zabawy słyszy czyjś ból... Widziała przed sobą spacerujących ludzi, zakochane pary, rodziny z dziećmi. Szli nieśpiesznie, zagadani... A za nimi działo się coś strasznego. Była tego pewna. Tłum zafalował. Coś wielkiego, białego, kwadratowego pojawiło się nie wiadomo skąd, rozrzuciło ludzi na boki, tak jak kula przewraca kręgle, i z rykiem gnało prosto na nią. Słyszała krzyki, jęki, wrzaski. Białe cielsko potwora minęło ją bardzo blisko, poczuła podmuch powietrza i smród spalin. Mężczyzna szarpnął małego chłopca, cofnął się, potknął o krawężnik, upadli obaj. Mężczyzna zdążył się jeszcze przeturlać, by zasłonić dziecko własnym ciałem, ale potwór jakby specjalnie skręcił i przejechał po nich obu. Potem odbił w lewo, ścigając kolejną uciekającą osobę. Weronika chciała zasłonić oczy, ale nie mogła się ruszyć, jakby coś zamieniło ją w kamień. To był samochód! Wielka biała ciężarówka ze zgaszonymi światłami, co czyniło jej atak bardziej upiornym. Jechała po chodniku! Zygzakiem! To, co zostawiała za sobą... Weronika nie chciała na to patrzeć. Wiedziała, że powinna podbiec do tej krwawej kupy łachmanów, może chociaż tamto dziecko... może żyje. Powinna jakoś pomóc, ale strasznie bała się tego, co zobaczy z bliska. Nadludzkim wysiłkiem zdołała zacisnąć powieki
i dopiero wtedy osunęła się na ziemię. Skuliła się, osłaniając głowę rękami. Zatkała uszy, a mimo to słyszała narastający krzyk, zbiorowy pisk, jęk, płacz, nawoływania, głośną kanonadę. Coś twardego uderzyło ją w bok. Otworzyła oczy. Rwąca ludzka rzeka przetaczała się wokół niej, depcząc i tratując wszystko. Weronika z trudem wstała, potrącana i popychana przez przerażony tłum. Ludzie coś krzyczeli, także do niej, ale nie rozumiała ani słowa. W głowie kołatała jej niejasna myśl, że musi wrócić, odszukać brata. Że nie może zostawić tamtych, leżących, chociaż zupełnie nie umie im pomóc. Tłum porwał ją, wessał i pociągnął za sobą. Jeśli nie chciała zostać stratowana, też musiała biec. Słyszała strzały i krzyki, syreny karetek pogotowia i policji, ale wszystkie dźwięki docierały do niej przytłumione, jakby znajdowała się pod wodą albo pod szklanym kloszem. Ktoś upadł obok, pomyślała, że może został trafiony, ale nie, tylko się potknął. Zaraz się podniósł i popędził dalej. Zwolniła. Właściwie dokąd biegnie i po co? Hotel jest w przeciwnym kierunku. Zresztą musi odnaleźć Maksa. Tłum się przerzedził. Ci, którzy mieli uciec, uciekli, reszta kręciła się zdezorientowana, jak mrówki ze zniszczonego mrowiska. Ktoś rozpaczliwie nawoływał, ktoś płakał, ktoś jęczał... Zawróciła. Bardzo się bała widoku zakrwawionych ciał, na szczęście podczas jej panicznej ucieczki jakieś dobre dusze poprzykrywały leżących. Obrusami, a może prześcieradłami? Na niektórych mogła nawet dostrzec logo restauracji czy hotelu, wiele zaczynało już nasiąkać krwią. Odwróciła wzrok. Ludzie wyglądający na ratowników pochylali się nad rannymi. Okrywali ich błyszczącą folią, układali na noszach. Widziała strażaków, dziennikarzy przeprowadzających pierwsze wywiady, fotoreporterów i zwykłych ludzi robiących zdjęcia. Usłyszała warkot helikoptera i odskoczyła przerażona, kiedy tuż obok niej przejechała kolejna karetka na sygnale. Znów oczami wyobraźni zobaczyła białego potwora, usłyszała ryk silnika, poczuła smród spalin. Zrobiło jej się niedobrze. Oparła się o palmę i wzięła kilka głębokich oddechów. „Już w porządku, już po wszystkim” – tłumaczyła sobie i miała nadzieję, że rzeczywiście tak jest. Pomacała się po kieszeniach w poszukiwaniu telefonu. Musi w końcu zadzwonić do Maksa. Ale telefon zniknął. Chyba wypadł jej zaraz na początku, bo nie pamiętała, by potem trzymała coś w ręku. Ruszyła w kierunku TAMTEGO miejsca, rozglądając się. Telefony, tablety, torebki, dziecięcy pistolet, słomkowy kapelusz, lalka, jeden elegancki but na szpilce... Ten pojedynczy but zupełnie ją rozwalił. Nagle zaczęła szlochać i nie mogła tego opanować. „Uspokój się, głupia – próbowała przywołać się do porządku. – Pewnie właścicielka tego buta już jest w hotelu, bezpieczna”. Człowiek filmujący leżące ciała podniósł wyżej komórkę, próbując uchwycić
płaczącą Weronikę w kadrze. Odwróciła się do niego plecami, zasłaniając twarz. Na szczęście nie był natrętny. Kątem oka dostrzegła, że facet się oddala, na przemian filmując i robiąc zdjęcia. Jeszcze kilka kroków i... tak, chyba stała gdzieś tutaj. Pomyślała o mężczyźnie i chłopcu. Czy nadal tam leżą? Czy któreś z nich przeżyło? Nie chciała tego wiedzieć, a równocześnie chciała. Nie, to nie tak. Chciała tylko wiedzieć, że oboje przeżyli, ale wolała tego nie sprawdzać. Przykucnęła, rozglądając się za telefonem. Był. Leżał na jezdni przy samym krawężniku. W kawałkach. „Tego się nie da naprawić!” – myślała, a z oczu kapały jej łzy. Pewnie wystarczyłoby wyjąć tylko kartę SIM, licząc, że chociaż ona nie uległa zniszczeniu, a jednak pozbierała to, co zostało z telefonu, starając się nie przeoczyć ani okruszka, i zawinęła w chusteczkę higieniczną. Delikatnie, jakby bała się sprawić ból martwemu urządzeniu. Znalazła reklamówkę, wyglądającą na suchą i czystą, i umieściła w niej swoje smutne zawiniątko. Zjawił się policjant. Coś mówił szybko po francusku. Za szybko. Zrozumiała tylko „Partez!”. No tak, ma stąd iść. Słusznie. Nic tu po niej. – Mon frère...[*] – wybąkała i dopiero w tym momencie dotarło do niej, że jedno z ciał leżących na chodniku może być ciałem Maksa! Albo którymś z pakunków owiniętych metalicznie błyszczącą folią, przewożonych właśnie na noszach do karetek. Tamten znowu coś mówił i znowu nie zrozumiała ani słowa. Posłusznie pozwoliła się poprowadzić w poprzek promenady do jednej z bocznych uliczek. Policjant coś jeszcze powiedział, pokazał kierunek i lekko ją popchnął, jak mechaniczną zabawkę, a ona, jak nakręcana zabawka, posłusznie ruszyła przed siebie. Musi powiedzieć mamie. Mama na pewno wszystko załatwi. Znajdzie Maksa i wszystko będzie dobrze... 4. Trochę pobłądziła w plątaninie uliczek. Widziała żołnierzy w moro, z karabinami, ludzi ostrożnie wychodzących z restauracji, czujnych, przestraszonych, rozglądających się na boki. I zapłakanych, z komórkami przy uchu, biegnących w stronę promenady albo w przeciwnym kierunku. Czasem ktoś ją zaczepiał, ale nie odpowiadała. Miała wrażenie, że zapomniała, jak się mówi. Szła przed siebie jak automat, starając się nie myśleć i nie czuć. Tory tramwajowe. A jednak poszła trochę okrężną drogą. Ale teraz już trafi, w Nicei jest tylko jedna linia. Jechali tym tramwajem parę godzin wcześniej, ona i Maks, zupełnie nie przeczuwając, co spotka ich tej nocy.
Minął ją samochód. Mały citroën, więc nie zrobił na niej wrażenia, nawet gdy się zatrzymał, a potem zaczął cofać. Szła dalej. Było jej wszystko jedno, już nie miała siły się bać. Drzwi auta się otworzyły, ktoś wołał i machał, ale go zignorowała. Niech dadzą jej spokój. Drzwi trzasnęły, samochód ruszył i po chwili zniknął za zakrętem. Aha, McDonald. Ona też tu musi skręcić. Widok różowej bryły hotelu na końcu ulicy przyniósł taką ulgę, że pod Weroniką niemal ugięły się nogi. Jeszcze kilka kroków i wreszcie będzie bezpieczna! Zaczęła biec. Przed wejściem oparty o narożnik stał... Maks! Pomachał do niej, ale nie ruszył się z miejsca. Podbiegła do niego. – Wołałem cię – powiedział z wyrzutem. – Było jedno miejsce z tyłu. Tacy goście mnie podwieźli, bo nie mogłem iść. Tyle pytań cisnęło jej się na usta, że nie zdołała wykrztusić żadnego. – Chociaż w sumie może i racja – ciągnął Maks. – W trzydrzwiowym więcej kłopotu z wsiadaniem, niż to warte. Zwłaszcza ze skręconą nogą – zaakcentował ostatnie dwa słowa. – Ale mogłaś chociaż pomachać, że mnie widzisz. Pogniewałaś się? – Gdzie byłeś? – zdołała w końcu wyszeptać. Maks poczerwieniał, a jego oczy napełniły się łzami. A potem poczerwieniał z powodu okazania niemęskich emocji. Wzruszył ramionami. – Idziemy do pokoju – burknął. – Pomożesz mi dojść? – Co ci się stało? – Dopiero teraz zauważyła bandaż na jego kostce. – Ludzie skakali z promenady na plażę – mruknął. – To było głupie. I tak miałem szczęście. – Usta mu się wykrzywiły i dokończył łamiącym się głosem: – Ja tylko skręciłem nogę, a ona się chyba zabiła. Wcale nie chciałem skakać. To było głupie. „Noga się zabiła?” – zapytałaby innego dnia, ale nie dziś. Dziś nie chciała już o nic pytać. Nikogo. Wsunęła się pod ramię Maksa i mocno objęła go w pasie. W milczeniu weszli do hotelu. Hol był prawie pusty, jeśli nie liczyć osób zgromadzonych wokół telewizora w recepcji. Zdziwiła się, nie widząc mamy wśród nich. Chyba nie wyszła ich szukać? Któryś z pracowników hotelu podbiegł do nich, zaczął coś mówić, ale Weronika machnęła ręką. Zrozumiał i dał im spokój. Wjechali windą na górę. Weronika zastanawiała się, co zrobią, jeśli zastaną zamknięte drzwi, ale po naciśnięciu klamki ustąpiły bez oporu.
Mama siedziała pochylona nad biurkiem, stukając w komputer. – Piętnaście po drugiej – mruknęła, cały czas wpatrzona w monitor. – Nie przesadzacie czasem? 5. Maks i Weronika spojrzeli po sobie. Maks ciężko opadł na krzesło. – No już, już! – Mama nadal stukała w klawiaturę. – Myć się i spać! – Mamo – wychrypiał chłopak nieswoim głosem. – Żadne „mamo”! Do łóżka powiedziałam! Zęby, piżama, raz, raz! Weronika bez słowa skierowała się do łazienki. Z lustra spojrzała na nią blada brudna twarz ze śladami łez na policzkach. Wyszorowała zęby, a potem weszła pod prysznic, mając nadzieję, że zdoła spłukać z siebie przygniatający ją ciężar. Kiedy wyszła, wprawdzie czysta na ciele, ale z głową nadal pełną strasznych obrazów, usłyszała, jak Maks opowiada: – ...mieszka we Francji, ale jest Polką. Tak fajnie mówiła po polsku. – Usłyszała, jak brat się uśmiecha, ale następne zdanie wypowiedział już poważnym, błagalnym tonem. – Pójdziemy jej poszukać jutro w szpitalu? – Jak się nazywa? – Głos mamy był spokojny, chociaż lekko drżał. – Marie... No... Marie. – Nie znasz nazwiska? Cisza. – Nie chciałem jej zostawić – mówił dalej Maks. – Ludzie nagle zaczęli biec, Marie przetłumaczyła, że terroryści, bomba, że wzięli zakładników. Słyszeliśmy strzały, a potem... puściłem jej rękę. Znów długa chwila ciszy. Mama coś szeptała, ale Weronika nie mogła rozróżnić słów. – Nie o to chodzi! – oburzył się Maks. – To nie była żadna moja dziewczyna! Znałem ją od dziesięciu minut! A potem... – przerwał na chwilę i dokończył łamiącym się głosem: – ...widziałem ją na plaży. Chyba nie żyła. – Zastrzelona? – spytała mama ze zgrozą. Weronika zadrżała, przytulając się do ściany. – Jak tłum zaczął uciekać... to było kompletne wariactwo, ludzie skakali z tej promenady jak lemingi. Tam było za wysoko. A na dole kamienie, beton. Ja pobiegłem dalej, a ona... pewnie spadła, a może ją zepchnęli... Ja zeskoczyłem w innym miejscu, a i tak... Dałbym radę – dodał pośpiesznie – ale... ktoś mnie popchnął, spadłem na kogoś i dlatego źle wylądowałem. – Mój biedaku – rozczuliła się mama. – I taki kawał szedłeś z bolącą nogą? Weronika nie chciała słuchać dalej. Zresztą mogła się domyślić dalszego ciągu.
Cicho przeszła do sypialni i ukryła się pod kołdrą. Zamknęła oczy, ale zaraz znów je otworzyła, bo wydało się jej, że widzi zbliżającą się białą ciężarówkę bez świateł. Żeby tak można było: pstryk! – i zasnąć. Odlecieć, stracić przytomność. Chociaż przez chwilę nie myśleć, nie pamiętać... Drzwi otworzyły się z impetem, ostre światło wlało się do sypialni. – Jak mogłaś! – wykrzyknęła matka. – Mieliście się pilnować! Milczała. – Głupia, nieodpowiedzialna dziewoja! To cud, że Maks tylko skręcił nogę. Mógł się zabić! Jak mogłaś na to pozwolić?! Jesteś starsza! Mogliście oboje wylecieć w powietrze! Co ty w ogóle tam robiłaś? Miałaś go pilnować! Zostawiłaś go samego na pastwę losu! Dbałaś tylko o własną skórę. Mógł zginąć!!! Weronika odwróciła się twarzą do ściany. Nakryła głowę kołdrą i spróbowała wyobrazić sobie plażę w Babich Dołach. Krzyk matki zastąpić krzykiem mew i szumem morza. Niestety wyobraźnia ciągle zamiast piasku podsuwała jej mokre od krwi kamienie błyszczące w świetle latarni. Zaczęła więc całym wysiłkiem woli liczyć słone rogaliki z różanym nadzieniem. Jeden rogalik z różanym nadzieniem, drugi rogalik z czerwonym nadzieniem, trzeci zakrwawiony rogalik, zakrwawione palce, dłoń, ręka... Niedziela, 17 lipca
1. Piątek i sobota zlały się Weronice w jeden ciąg koszmarów, prób złapania chociaż chwili snu bez snów oraz nieustannego świdrującego utyskiwania matki. Przeleżała je w łóżku, z poduszką na głowie, głucha na prośby i groźby. Wstawała tylko do toalety, i to wyłącznie wtedy, kiedy zostawała sama w pokoju albo w nocy, gdy wszyscy spali. Jeść też nie mogła, sam zapach jedzenia wywoływał mdłości. Matka chyba wezwała do niej lekarza, bo Weronika jak przez mgłę pamiętała, że w pokoju pojawił się ktoś obcy, a potem pewnie dostała zastrzyk, bo wreszcie zapadła w upragnioną czarną otchłań bez wspomnień. Kiedy znów się obudziła, czuła się o wiele lepiej. Przede wszystkim znikło dławiące uczucie strachu i smutku. Poza tym ze zdumieniem stwierdziła, że jest głodna. No i bardzo chciało jej się pić. Na nocnej szafce obok swojego łóżka zauważyła szklankę i butelkę wody. Usiadła. Zakręciło jej się w głowie, tak że musiała oprzeć się o ścianę. Zupełnie jak po ciężkiej chorobie. Sięgnęła po wodę. Przez dłuższą chwilę mocowała się z zakrętką. Może to trzeba jakoś inaczej, sposobem? Poczuła, jak ogarnia ją
rozpacz. Mieć wodę na wyciągnięcie ręki i nie móc się napić... Mama zajrzała przez otwarte drzwi sypialni. – Nie śpisz – stwierdziła z zadowoleniem. Podeszła, zabrała jej butelkę i odkręciła jednym ruchem. Napełniła szklankę. – Jak się czujesz? Weronika odpowiedziała, dopiero kiedy wypiła wszystko do ostatniej kropli. – Dobrze. Tylko zjadłabym coś. – Wcale się nie dziwię. Wiesz, jaki dzień mamy? – Sobota? – Niedziela. – Mama się uśmiechnęła. – Nieźle sobie pospałaś! Cały piątek, całą sobotę, pół niedzieli! Wstawaj, niedługo południe. Właśnie się zastanawiałam, czy cię nie budzić, ale lekarz powiedział... Weronika spojrzała na przedramię lewej ręki. Potem prawej. Żadnych śladów. – Dostałam zastrzyk? – upewniła się. – Zastrzyk? – zdziwiła się mama. – Musiało ci się przyśnić. – Ale mówiłaś, że lekarz... – Był. A tak, to ja go pytałam, czy nie trzeba ci czegoś podać – przypomniała sobie. – Że może jakiś zastrzyk. Po francusku, ale widzę, że zrozumiałaś nawet przez sen, brawo! Powiedział, żeby pozwolić ci spać do oporu. No ale nie przypuszczałam, że prześpisz tyle godzin! Jak się czujesz? – Dobrze. – No to zbieraj się. Pójdziemy coś zjeść. – A Maks? Co z Maksem? – On?! Na nim wszystko przysycha jak na psie! Już gania od samego rana, chociaż mu mówiłam, że ma oszczędzać nogę. – Wyszedł? – Pojechał zobaczyć, co się dzieje na promenadzie. Zresztą nieważne. Co byś zjadła? Dokąd pójdziemy? – Puściłaś go samego?! – No przecież jest środek dnia! On ma prawie szesnaście lat! To chłopak. Nie mogę go trzymać pod kloszem, bo wyrośnie na mięczaka. – Ale zamach... – Właśnie dlatego mam pewność, że będzie bezpieczny. Wiesz, ile tam teraz policji? Piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce. Po każdej katastrofie właśnie tam jest najbezpieczniej, bo dopiero wtedy wszystko się kontroluje i sprawdza aż do przesady. Nicea to teraz najbezpieczniejsze miejsce pod słońcem, możesz mi wierzyć! Naprawdę nie ma się czego bać! 2.
Stanęły w drzwiach hotelu. Weronika popatrzyła na ulicę, jeżdżące samochody i... cofnęła się do środka. – A może dzisiaj zjemy tutaj? – To znaczy gdzie? – W hotelu. – Nie masz ochoty się przejść? Po dwóch dniach w zamknięciu... Potrząsnęła głową. – No tak, ostatni raz jadłaś w czwartek – zreflektowała się matka. – Masz prawo czuć się słabo. Dobra! Teraz coś lekkiego, za dużo nie możesz po takiej przerwie, bo ci zaszkodzi, a potem wyjdziemy na świeże powietrze, dobrze? A kiedy Maks wróci, wybierzemy się na porządny obiad. Weronika nie miała ochoty na dyskusje. Marzyła o tym, by znów zaszyć się w sypialni. Ale najpierw rzeczywiście musiała coś zjeść. – Wiesz, dzwonił tata – oznajmiła mama radośnie. – W piątek z samego rana, jak tylko się dowiedział. Martwił się o nas. Powiedział, że spróbuje jednak dostać urlop i przyjechać. Może gdzieś koło wtorku czy środy zdołałby do nas dołączyć. – Chcesz tu zostać do środy?! – Rezerwację mamy na tydzień, ale można przedłużyć. A co, nie podoba ci się? Zobacz, jaka piękna pogoda. „Ciebie tam nie było – pomyślała. – Nie widziałaś tego, co ja”. – Chciałabym już wrócić do domu – powiedziała cicho. – Może tata przyjedzie na moje miejsce w hotelu, a ja wrócę? – Wykluczone! Jesteśmy rodziną, powinniśmy wakacje spędzać razem! Usiadły przy stoliku. Mama sięgnęła po kartę. – Zobacz, może taki delikatny bulionik na początek? 3. – Ludzie ciągle składają tam kwiaty. – Maks wpadł do pokoju rozemocjonowany. – O, cześć, Wera, wreszcie wstałaś! Wiesz, że o zakładnikach to fake? To był tylko jeden człowiek, wiesz? Jakiś Tunezyjczyk, który je wieprzowinę, bije żonę i nie czyta Koranu. To znaczy jadł, bo teraz to już raczej niczego nie zje. – Maks! – Mama próbowała go uciszyć. – Czekaj, bo ona spała jak zabita i nic nie wie. – Brat machnął niecierpliwie ręką. – To był jeden gościu w ciężarówce. A w piątek widziałem tego ich premiera czy coś takiego. Wygwizdali go. I słusznie. A tam, gdzie zginął zamachowiec, zrobili śmietnik. I ciągle tam kładą kartki z napisami, nie wiem, co tam piszą, bo to po francusku, ale po angielsku ktoś napisał „go to hell”, wszędzie kwiaty, znicze, zabawki, a w tym jednym miejscu śmietnik. Mamo, co to znaczy „lache”? –
powiedział to wszystko na jednym oddechu i zamilkł, wpatrując się w matkę. – Lache? A jak to się pisze? – No tak właśnie się pisze, ktoś nabazgrał kredą czy cegłą koło tego śmietnika, gdzie on zginął. A wiesz, Werka... – A! – zrozumiała matka. – Czyta się „lasz”. Tchórz, głupek, nikczemnik, podły... Ale zmień płytę. Dokąd dziś pójdziemy na obiad? – Może gdzieś blisko plaży? Pewnie Wera chce zobaczyć, jak to wszystko teraz wygląda. – Nie! – Weronika gwałtownie zaprotestowała. – Ale z ciebie lâche – zastosował nowe słowo. – W sensie „tchórz” – doprecyzował natychmiast – bo tak w ogóle to jesteś w porzo. Ale ja myślę, że powinnaś tam iść. Bo do końca życia będziesz się bała. A za dnia to zupełnie inaczej wygląda. Wiedziała, że miał rację. Właściwie to chciała tam pójść. A równocześnie na samą myśl, że miałaby wyjść na ulicę, robiło jej się niedobrze. – Zobacz, ja zostałem ranny i nic! A ty co? – ciągnął Maks. – Będziesz się bała jednego martwego gościa, który nic ci nie zrobił? Ty go w ogóle widziałaś? No, weź, nie bądź baba! – Maks, spokój! – Matka powiedziała to tonem, jakim się wydaje polecenia psu, ale Maks zdecydowanie nie był tresowany. – Wera, a słyszałaś ten dowcip? Przywiózł facet lody na promenadę i dostał tylko dwie kulki. Nie miała ochoty pytać, o co chodzi, ale Maksa nie trzeba było prosić. – Bo wiesz, on tam wcześniej czekał, aż się ludzie zbiorą, zanim ruszy. I przyuważyła go policja, i... Czaisz to? Oni go pytają, czemu tam stoi, to znaczy ta ciężarówa, a on, że wiezie lody! Jarzysz? Ciężarówka pełna broni, a on, że lody wiezie! I idioci nie sprawdzili! No, nie siedź tak, idziemy, bo umieram z głodu! Jak się nie ruszysz, to będę opowiadał dowcipy! „Jechał facet ciężarówką i coś mu strzeliło do głowy”... Możemy iść do Maca, skoro się boisz na plażę. I blisko, i swojsko. Jak w domu. Weronika posłusznie wstała. Wcześniejszy posiłek trochę ją pokrzepił, już nie kręciło jej się w głowie. Właściwie chętnie się przejdzie. Zjechali na dół, podeszła do drzwi i... znowu to samo. Jakby na ulicy ktoś ustawił wielką szklaną taflę. Nie do przebicia. Zanim matka czy Maks zdołali ją powstrzymać, zawróciła, chwyciła klucz – na szczęście recepcjonista nie zdążył go jeszcze odwiesić na haczyk – i pobiegła do pokoju. Trudno. Nie będzie jadła. Może jutro. Dziś zostanie w hotelu. Matka może sobie mówić, że jest bezpiecznie. Co z tego, że Weronika też to wie i na rozum z matką się zgadza? Ciało pamięta i nie
daje się przekonać, że już po wszystkim. [*]
Mon frère (fr.) – Mój brat.
ROZDZIAŁ V Poniedziałek, 18 lipca
1. Mama dała się ubłagać. Może spowodowała to wiadomość od taty, że dostanie urlop dopiero za kilka dni, może topniejące środki na koncie, a może pomysł Weroniki, żeby NA RAZIE pojechać do ciotki Danki. Poczekają u niej do przyjazdu taty, bo taniej, a do Nicei tata I TAK przecież musi lecieć przez Monachium. A potem się zobaczy. Może rodzice pojadą tylko we dwoje? Mamie ten pomysł się spodobał. Maksowi też, bo już mu się trochę zaczęło nudzić. Bilety udało się dostać dopiero na wieczorny lot, ale pozwolono im zostawić bagaże w recepcji. Nie mogli jednak całego dnia przesiedzieć w holu, chociaż Weronika nie miałaby nic przeciwko temu. Zebrała wszystkie siły i mimo mdłości, zawrotów głowy oraz ściskającego żebra lęku zdołała się przemóc i wsiąść do autobusu, by pojechać do Musée de Paléontologie Humaine de Terra Amata. Świadomość, że już tego wieczora wylecą z Nicei, dodała jej sił. Muzeum podobało się chyba tylko Maksowi, a i to bez przesady, ale jej dobrze zrobiła ta wycieczka, później zaś spacer po parku. Wśród zieleni wreszcie nie czuła smrodu spalin ani nie widziała niczego, co kojarzyłoby się z promenadą. Mimo to naprawdę się uspokoiła, dopiero kiedy dotarli na lotnisko. Zastanawiała się wcześniej, czy nie będzie bała się latać. Ale nie. Kiedy samolot w końcu wzbił się w powietrze, poczuła tylko ulgę. I powiew wolności. Jak dobrze wreszcie uciec z tego strasznego miejsca! Trochę ją dziwiły własne reakcje. Była zła, że nie przełamała się, by pójść na promenadę, tak jak Maks. Kiedyś na pewno to zrobi. Może z Wawrzyńcem? Właśnie! Wawrzyniec! Dopiero teraz, gdy ustąpiło to dziwne zaćmienie, które nie pozwalało jej normalnie funkcjonować, uświadomiła sobie, że przecież on wie o jej pobycie w Nicei! Sama wysłała mu zdjęcia. Z promenady też. I na pewno usłyszał o zamachu. A jej komórka, ciągle w kawałkach, spoczywała na dnie walizki. Jak mogła mu to zrobić? Przecież wystarczyło przełożyć kartę SIM do innego telefonu. Obiecała sobie, że zadzwoni, gdy tylko wylądują. Jeszcze z lotniska. Kiedy tylko dostanie się do swojego bagażu. – Maks. – Szturchnęła brata. – Pożyczysz mi komórkę? – Teraz? – Wyciągnął jedną słuchawkę z ucha. – Po co ci? – Chcę zadzwonić. – Przecież nie wolno. – Potem, na lotnisku. Pożyczysz?
Skrzywił się. – Z mojej karty – powiedziała szybko. Miała nadzieję, że zniszczył się tylko telefon. Gdyby straciła też kartę... Wolała o tym nie myśleć. Nie zapisała nigdzie numeru Wawrzyńca. 2. Mama odebrała SMS od ciotki, że kiedy przejdą przez odprawę i wyjdą na zewnątrz, mają zadzwonić, a ona zaraz podjedzie. Trochę ją to zdziwiło, zwykle ciotka czekała w hali przylotów. Chyba że była w pracy, wtedy sami docierali do jej domu. Odebrali bagaże i mama zaraz ich pogoniła do wyjścia. Weronika nie miała czasu wydobyć resztek komórki. Trudno, zrobi to później. Szła przez terminal, rozglądając się ciekawie. Ostatni raz była u ciotki Danki strasznie dawno, żył jeszcze wtedy wuj Gerhard, który po polsku umiał powiedzieć tylko „tszeńtopry” i „tszenkuje”. Niewiele pamiętała z tamtego wyjazdu. Maks skumał się z kuzynami, chociaż byli od niego starsi o dobre dziesięć lat, a ona zaszyła się na antresoli i czytała przez całe dwa tygodnie. Ciotka miała sporo polskich książek, i to takich, których Weronika z pewnością nie ośmieliłaby się wypożyczyć w bibliotece, nawet gdyby były. Matka odwiedzała swoją starszą siostrę przy okazji podróży służbowych, ale jakoś się nie składało, by znów jechać do niej całą rodziną. Raz czy drugi zabrała Maksa, by podszlifował niemiecki. Czasem ciotka przyjeżdżała do nich albo umawiali się na wspólne wczasy w Polsce, gdzieś nad morzem czy w górach. Teraz przez telefon dopytała matkę o numer parkingu przed terminalem, kazała im czekać, a potem zgarnęła ich stamtąd w tempie kojarzącym się Weronice z filmami akcji. Drzwi zamykali już w biegu, kiedy ciotka odjeżdżała z piskiem opon. – Czy ktoś cię ściga, Danusiu? – Matka z trudem ukrywała rozbawienie. – Śmiej się, śmiej – burknęła ciotka. – A gdyby tam była bomba? – Na short-term parkingu? Chyba nie, przecież nikt nie stoi tu dłużej niż kilka minut? – Mama też się zaniepokoiła. – Myślałam, że to niemiecki Ordnung zaczął z ciebie wyłazić. Dlaczego bomba? Ogłaszali coś? – Nigdy nic nie wiadomo, strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wjechali do miasta i dopiero wtedy ciotka się rozluźniła. Przestała cisnąć pedał gazu, zwolniła i wygodniej rozsiadła się za kierownicą. – Bogu dzięki, że dotarliście bezpiecznie! – rzuciła z ulgą w głosie. – Jak to dobrze, że nie jechaliście pociągiem! – A czemu mielibyśmy jechać pociągiem? – zdziwiła się mama. – Przecież to cały dzień jazdy, i do tego z przesiadkami! A samolotem niecałe dwie godziny i jesteśmy.
– Nie boisz się? Po tym, co się stało w marcu w Brukseli, unikam lotnisk jak ognia! Ale dzisiaj znowu był zamach. Pół godziny temu. – Spojrzała na zegarek. – Teraz już godzinę. Więc wyobraź sobie, co ja przeżyłam! – Na lotnisku? – spytał Maks z ekscytacją w głosie. Weronika poczuła, że robi jej się niedobrze. – Nie, w pociągu. Niedaleko, jakieś dwieście kilometrów stąd, między Treuchtlingen a Würzburgiem. Co najmniej cztery osoby nie żyją, nie wiem, ilu rannych. Jak to dobrze, że lecieliście samolotem, chociaż to wcale nie było bezpieczne... – Ale to chyba nawet nie jest trasa z Nicei? – zwróciła uwagę mama. – A jakie to ma znaczenie? – Ciotka znowu przyśpieszyła. – Jaką mam pewność, że jutro następny szaleniec nie wejdzie z siekierą do kolejki podmiejskiej, metra albo, nie daj Boże, do autobusu? Całe szczęście, że zrobiłam prawo jazdy! – Włączyła radio i zaczęła na bieżąco tłumaczyć napływające informacje. Weronika starała się nie słuchać. To jakiś koszmar. Czy na Ziemi nie ma już spokojnego miejsca, gdzie mogłaby się ukryć i być szczęśliwa? 3. Zanim dojechali do mieszkania ciotki na Moosachu, zrobiła się prawie dwudziesta trzecia. Potem ciotka koniecznie chciała ich nakarmić i chociaż Weronika wiedziała, że niczego nie przełknie, musiała swoje odsiedzieć przy stole. Dochodziła północ, kiedy wreszcie znalazła się w sypialni na antresoli. Wawrzyniec już na pewno śpi. Ale chociaż wyśle mu SMS. Wydłubała kartę ze szczątków telefonu, by włożyć ją do komórki Maksa, i zawahała się. A jeśli chłopak jest tak zapracowany, że nie ogląda telewizji, nie wchodzi do netu i w ogóle nie wie, co się dzieje na świecie? A ona nagle wyskoczy z „nic mi się nie stało”. Obciach! Włożyła kartę do telefonu brata i już po chwili ekran zaczął błyskać sygnałem przychodzących wiadomości. Dobrze, że wyłączyła wcześniej dźwięk! „Nika, proszę, odezwij się, bo oszaleję!” – tak brzmiał ostatni SMS. Z soboty. A potem Wawrzyniec już ani jednego nie wysłał? Dlaczego? Przejrzała wcześniejsze. Wszystkie były błaganiem o kontakt. „Nika, daj znać, że nic ci się nie stało”. „Czy jesteś bezpieczna? Kocham cię”. „Zadzwoń. Kocham cię”. „Dlaczego nie odbierasz?”. Wybrała numer poczty głosowej i wysłuchała informacji o zapełnionej skrzynce. Ale te wiadomości, które się nagrały, też wszystkie były od Wawrzyńca. Ostatnia z soboty. Słyszała jego zdenerwowany, pełen niepokoju głos. A ona wtedy spała i nic jej nie obchodziło!
Co się stało później? Dlaczego od niedzieli ani nie dzwoni, ani nie pisze? To już dwa dni. Oddzwoniła czym prędzej, ale usłyszała tylko pocztę głosową. Pewnie Wawrzyniec już wyłączył komórkę i poszedł spać. – Po sygnale zostaw wiadomość – ponaglił ją głos, więc wydukała coś o zniszczonym telefonie i pobycie w Monachium. – U ciotki – dorzuciła rozpaczliwie. Beznadziejnie to zabrzmiało. Nie lubiła nagrywać się na pocztę. Wyśle mu SMS. Lepiej, by Wawrzyniec wiedział, że już jej nie ma w Nicei. Bo co, jeśli w desperacji postanowił ją odnaleźć i właśnie jest w drodze? To by mogło tłumaczyć brak kontaktu. A tego szalonego chłopaka stać na wszystko! Zanotowała jego numer na dwóch kartkach, jedną schowała do portfela, drugą do walizki. Nigdy nic nie wiadomo. A w ogóle najlepiej nauczyć się go na pamięć. Wtorek, 19 lipca
1. Weronika przez cały dzień próbowała porozmawiać z mamą, ale dopiero wieczorem nadarzyła się okazja. Wcześniej mama albo plotkowała z ciotką Danką, która tego dnia szła do pracy na popołudnie, albo siedziała przed komputerem i żądała, by jej nie przeszkadzano, albo gadała przez telefon. Kiedy nie robiła żadnej z tych rzeczy, wysyłała to Weronikę, to Maksa do pobliskiego sklepu, bo umówiły się z ciotką, że tym razem matka zrobi kolację. Musieli więc oboje jej pomagać, szykując tartę z warzywami, chociaż ani Weronika, ani matka nie jadały po dwudziestej pierwszej. Nie szkodzi, odgrzeje się rano na śniadanie. Ale teraz Maks dorwał się do znalezionej przypadkiem konsoli po którymś z dorosłych już kuzynów, tarta dochodziła w piekarniku, więc Weronika zagaiła: – Mamo, muszę mieć nową komórkę. – A co, tamta niedobra? Znudziła się? A mówiłaś, że posłuży ci kilka dobrych lat, tymczasem nie minął nawet rok... Bez słowa pokazała smętne resztki. – Jak to się stało?! Jeśli będziesz zużywać komórki w takim tempie... – To nie ja, to w Nicei – przerwała. – No tak... – Mama spuściła z tonu. – No tak... Rozumiem. Ale wiesz, ile kosztuje nowy telefon tej klasy? – Może jakiś używany? – podsunęła. – Najtańszy. – Nie wiem, czy w Polsce nie byłyby tańsze. Albo zamówiony przez internet. Może poczekasz trochę i kupimy ci porządny na urodziny? Trzeba się zorientować,
który z tych nowych modeli jest dobry, popytam w pracy. – A teraz kupimy jakiś gorszy? Tymczasowy? – A po co ci? Teraz jesteśmy razem, komórka niepotrzebna. W razie czego będę dzwonić na numer Maksa. „Tak, bo tylko ty do mnie dzwonisz” – pomyślała z ironią. – A czym będę robić zdjęcia? – spróbowała z innej strony. Mama się roześmiała. – Za moich czasów zdjęcia robiło się aparatem fotograficznym. – Wolałabym komórkę. – Weronika nie dawała za wygraną. – Zobaczymy, co się da zrobić. Może Danka ma jakąś starą? – Kto mnie wołał? Co mam stare? – Ciotka weszła do kuchni, objuczona siatkami. Położyła zakupy na blacie. – Uff... ale to ciężkie. Co za szczęście, że wyjechałyście z tej Nicei! Mama i Weronika spojrzały pytająco. – Jakiś Marokaniec podziabał nożem kobietę z dziećmi. Najmłodsza dziewczynka w stanie ciężkim w szpitalu. No co to się wyprawia na tym świecie! Podobno nie odpowiadało mu, jak były ubrane. Tyle lat mieszkałam w jednej dzielnicy z Turkami, nikt nikomu nie wadził, a teraz co się dzieje? – W Nicei? – zdziwiła się mama. – Nie, jakiś kurort. Ale niedaleko. Mówili w radiu, jak jechałam z pracy. „A nas tam już dawno nie ma! – pomyślała Weronika z satysfakcją. I nagle ją zmroziło. – A jeśli Wawrzyniec tam pojechał? Wprawdzie mówili o kobiecie z córkami, ale kto wie, co jeszcze wydarzy się na wybrzeżu Francji?”. – Mamo – powiedziała błagalnie. – Ja MUSZĘ mieć jakąś komórkę. DZISIAJ! Czwartek, 21 lipca
1. Albo stara komórka ciotki nie nadawała się do niczego, albo coś stało się z Wawrzyńcem. A może chłopak próbuje ją ukarać za to, co przeżył po zamachu w Nicei, kiedy ona nie odbierała telefonu? Bo teraz z jego strony zgłaszała się poczta głosowa. Weronika przełamała swoją niechęć do gadania z automatem i już chyba ze trzy razy się nagrała, najpierw spokojnie: „Jestem w Monachium, miałam zniszczony telefon, kocham cię”, potem coraz natarczywiej prosiła go o kontakt, ale nie odpowiedział. I nie odpisywał na SMS-y. Ale dziś wreszcie przyjeżdżał tata. Mama już we wtorek zarezerwowała dla niego bilet na samolot, mrucząc coś o nieudacznikach, którzy nie potrafią najprostszej rzeczy wykonać samodzielnie. O 17:55 miała odebrać go z lotniska.
Leciał do Monachium prosto z pracy, co dziwnie mamę cieszyło. Kilka razy napomknęła, że specjalnie dla niej urwie się wcześniej, chociaż szef nie będzie zachwycony. Takim tonem, jakby mówiła, że tata specjalnie dla niej zabije smoka. Weronika liczyła, że może on zdoła przekonać mamę do powrotu. Albo niech jadą we dwoje w podróż sentymentalną, a wtedy Weronika z łatwością namówi ciotkę, by ta puściła ją do Polski, gdy tylko rodzice znikną z horyzontu. Pociągiem, autobusem, samolotem, czymkolwiek, byle szybciej. Nawet za cenę zwierzenia się ciotce z sercowych rozterek. Dziwne. Ciotka Danka miała w sobie coś takiego... zachęcającego do zwierzeń. Ale póki mama była na miejscu – nic z tego. Na razie to ona zwierzała się swojej starszej siostrze. Weronika podłapywała czasem strzępki rozmów: – Zrozum, głupia babo – mówiła ciotka do matki – że mężczyźni nie są jasnowidzami. Jeśli nie mówisz mu, jak chłop krowie na rowie, czego oczekujesz, to on w życiu się nie domyśli. Albo: – Bo to tak, jakbyś wyszła za mąż za Chińczyka: rozmawiacie jak gęś z prosięciem, bo każde mówi w swoim własnym języku i nie zadaje sobie trudu, by zrozumieć to drugie. Weronika poczuła się zaintrygowana, więc korzystając z tego, że Maks zajął się konsolą, przysiadła pod otwartymi drzwiami ciotczynej sypialni. Może i nieładnie podsłuchiwać, ale przecież to są bardzo przydatne rady. A ciotka miała trzech mężów, na pewno wie, co mówi. – Teresa, słuchaj mnie uważnie – strofowała matkę. – Powtarzałam ci to setki razy, ale ty jakaś tępa jesteś w tych sprawach. – Obie siostry miały we krwi mówienie sobie przykrej prawdy prosto w oczy. I nie tylko sobie, niestety. – Jest pięć języków miłości: język dobrych słów, język drobnych prezentów, język czynów, język dotyku i język spędzania czasu. Twoim językiem, odkąd pamiętam, jest język czynów. Jeśli ktoś robi coś dla ciebie, to automatycznie uznajesz, że cię kocha. Sama też urabiasz sobie ręce po łokcie, a potem się dziwisz, że nikt nie dostrzega twojego poświęcenia. A jak Zbyszek nie naprawia cieknącej uszczelki albo przestał rano latać po chrupiące bułki, to już rozpacz, bo nie czujesz się kochana. A przecież widziały gały, co brały, on się nigdy na uszczelkach nie znał. Mama zaszemrała płaczliwie. – Tyle razy mu nagadałaś, że złe bułki kupił, to nie lata – odparła ciotka. – A o ile znam Zbyszka, jego językiem jest język dobrych słów, więc to w ogóle cud, że on jeszcze z tobą wytrzymuje, bo straszna z ciebie sekutnica. No, nie zaprzeczaj, przecież wiesz, że mam rację. – Jaki język dobrych słów?! – rozległ się piskliwy głos mamy. – Nie pamiętam już, kiedy mi powiedział jakieś dobre słowo! Właściwie to on nic nie mówi! Mam, cholera, mebel w domu, a nie męża! Z fotela jest więcej pożytku!
– Zakneblowałaś go, to i nie mówi – stwierdziła ciotka bezlitośnie. – A kiedy ty mu po raz ostatni powiedziałaś coś dobrego? Pochwaliłaś? No, kiedy? My tu sobie możemy walić prawdę prosto w oczy, bo się znamy, ale jak raz czy drugi rąbniesz faceta w czuły punkt, to się potem nie dziw, że się zamknie. I nie otworzysz go tak łatwo. Mama coś wymamrotała. – No i całe szczęście, może to was jeszcze trzyma? Tylko nie myl seksu z językiem dotyku, bo to wcale nie musi się zazębiać. Język dotyku to przytulenie, trzymanie się za rękę, siedzenie blisko siebie, pogłaskanie... takie drobne gesty. Masz rację, on może sobie rekompensować seksem fakt, że jesteś zimna ryba. Oburzone fuknięcie mamy ciotka skwitowała cichym śmiechem. – Brak wylewności mamy w genach, nie zaprzeczaj, zresztą widzę, jak traktujesz dzieciaki. Kiedy ostatni raz przytuliłaś Werkę? A Maksa? Ja tego za ciebie nie zrobię, bo nie lubię, ale ty mogłabyś się czasem przemóc. Ale, moja droga, ja mam dobrą pamięć i pamiętam, jak na początku ciągle chodziliście przytuleni ze Zbyszkiem. Jak bliźniaki syjamskie, obrzydliwość! – Roześmiała się. – Niewykluczone, że to on inicjował te wszystkie przytulasy. No to wpadł chłopak jak śliwka w kompot, bo dwa języki, które on najlepiej rozumie i których używa, to są akurat te, które ty znasz najsłabiej. Przez chwilę panowała cisza. Weronika pomyślała, że powinna dyskretnie się wycofać, zanim obie siostry wyjdą z pokoju, ale ciotka znów się odezwała. Zupełnie innym tonem. – No, nie rycz. Masz tu chusteczkę. Sama byłam równie głupia i z perspektywy czasu jedno ci powiem: możesz się bawić w rozwód, ale choćbyś miała stu mężów, to z każdym, rozumiesz? Z KAŻDYM dojdziesz do takiego punktu, w którym albo się nauczysz jego języka, a on twojego, albo zaczniecie się ranić, głodzić, w końcu się rozstaniecie i będziesz musiała całą tę zabawę zaczynać od początku. Uwierz, nie warto. Chlipnięcie. A może to było pytanie? – Głodzić, moja droga, głodzić! – odparła ciotka. – Tak, wiem, że dbasz o Zbyszka i gotujesz mu to, co lubi, ale głodzisz go, bo mu nie mówisz, jaki jest wspaniały, mądry, męski. I uważaj, bo jak już będzie strasznie głodny, to poleci na pierwszą, która go nakarmi. Z głodu, a nie z miłości. – Ale jak mogę go chwalić, skoro on nic nie robi? – pisnęła mama. – Nie pomaga w domu ani... – Toż ci tłumaczę, idiotko, że nic nie robi, bo umiera z głodu! – przerwała ciotka. – Ty zresztą też jesteś zagłodzona, bo ci nie naprawia uszczelek, spłuczek, nie biega do sklepu, chociaż kiedyś biegał, nie poświęca się w ostentacyjny sposób i nie robi całego tego szumu wokół ciebie, który uwielbiasz. Dlatego się mścisz. Mama znowu coś wymamrotała, a ciotka parsknęła śmiechem.
– Przy zakochaniu, kiedy hormony szaleją, jest taki dinks, że człowiek na krótko staje się poliglotą. Ale to prędzej czy później mija. To była promocja, rozumiesz? Dostałaś bezpłatną próbkę tego, jak może być fajnie. Ale na kolejne trzeba zapracować. Ile włożysz, tyle potem wyciągniesz. – No ale ja przecież... – No słowo daję, tępa dzida! Toż tłumaczę, że oboje płacicie sobie w niewłaściwej walucie! A jednak, mimo twojego paskudnego charakteru, on chyba ciągle jeszcze cię kocha, skoro tak się przejął, że mogłaś zginąć w zamachu. Nie świadczy to dobrze o jego inteligencji, ale nie zmarnuj tego, durna dziewojo. Weronika uśmiechnęła się do siebie. „Durna dziewoja”, „tępa dzida”, „głupia baba”. I mama, i ciotka w emocjach nie przebierały w słowach. Nawet powiedzonek używały tych samych. A jednak czuło się silną więź między siostrami. Obelgi użyte w tej rozmowie brzmiały niemal pieszczotliwie. Prawie jak komplementy. Nie powinna się przejmować, kiedy matka zwróci się do niej w podobny sposób. Po prostu taka jest. – Posłuchaj mnie, kretynko – mówiła właśnie bardzo uprzejmie ciotka Danka – jeśli zależy ci na tym małżeństwie i nie chcesz całej zabawy zaczynać znów od zera z kolejną kopią Zbyszka, to naucz się doceniać go za każdą rzecz, którą chcesz, żeby jeszcze kiedyś zrobił. Naprawi uszczelkę? Wspaniale! Nieważne, że nadal cieknie. Daj mu buziaka albo pogłaszcz. Zachwyć się, jakby co najmniej skonstruował statek kosmiczny. Za jakiś czas naprawi ją znowu, bo mu się spodoba, jak go chwalisz. A przy pięćdziesiątej będzie już mistrzem uszczelek. Tylko wiesz, to nie tak, jak w twojej pracy, że wygłaszasz wyświechtany tekst z segregatora B23 łamane przez 77. Wykaż trochę inwencji! Powiedz: „Zawsze świetnie naprawiasz uszczelki, ale ta to już mistrzostwo świata! I jeszcze dobrałeś kolorystycznie!”! – Ale dlaczego to ja mam go chwalić? – nie wytrzymała mama. – A on? – Choćby dlatego, że wykazał się wyjątkową odpornością, wytrzymując z tobą prawie dwadzieścia lat, chociaż go głodzisz i się mścisz za to, że nie jest jasnowidzem, zamiast mu zwyczajnie powiedzieć, czego potrzebujesz. Ile razy tu przyjeżdżasz, to na niego skarżysz, a nie zauważyłam, żebyś zastosowała chociaż jedną radę, którą ci daję. Zawsze byłaś tępa, ale teraz jest naprawdę ostatni dzwonek. I dobra okazja, by jeszcze uratować te resztki. Jedźcie do Nicei, przypomnijcie sobie, jak wam było fajnie. Jeśli to nie pomoże, to sama powiem Zbyszkowi, żeby cię rzucił. Święty by z tobą nie wytrzymał, słowo daję! – Z tobą nie wytrzymało trzech! – Zgadza się – stwierdziła spokojnie ciotka. – Głupota jest u nas rodzinna, przynajmniej w linii kobiet. Ale z Gerhardem było nam naprawdę dobrze, pewnie dlatego, że nic nie rozumiał, kiedy na niego wrzeszczałam po polsku, a bawiła go
moja pantomima. Tylko trochę późno zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Więc mówię ci z doświadczenia: nie zmarnuj tego, co masz, bo potem będziesz żałować, a to už se nevrátí. Mama znowu zaczęła płaczliwie mamrotać, tak że Weronika nie mogła rozróżnić słów. – Jeżeli zdołasz się zmienić, a na niego to nie zadziała i nic się w waszym małżeństwie nie poprawi, to obiecuję, że przyjadę i osobiście dam Zbyszkowi w mordę. A tobie przywiozę rycerza na białym koniu. To jak? Umowa stoi? 2. – Zbieraj się – powiedziała ciotka Danka do matki, kiedy skończyły jeść wczesny obiad. – Weronika, Maks, posprzątajcie ze stołu i pozmywajcie. Gary też! A my idziemy. – Dokąd? – zdziwiła się mama. Spojrzała na zegar. – Czy ty nie musisz już wychodzić do pracy? – Muszę, więc mówię: pośpiesz się, bo nie mogę się przecież spóźnić. – Ale... – Chcę ci dać samochód na popołudnie, żebyś miała czym pojechać na lotnisko – wytłumaczyła ciotka tonem, jakim się tłumaczy niezbyt rozgarniętemu dziecku sprawy oczywiste. – Tylko nie zapomnij o dwudziestej pierwszej odebrać mnie z pracy! Werka... – zwróciła się z kolei do Weroniki – ...zadanie bojowe dla ciebie: upiec ciasto. Nie musisz osobiście, możesz rękami Maksa, ale ciebie czynię odpowiedzialną. Jeśli nie macie pomysłu, to w szafce nad zlewem jest kilka ciast w proszku, wystarczy dodać mleka i jajek. Maks uczy się niemieckiego, niech ci przetłumaczy. – Przecież dwa kroki stąd jest stacja S-Bahn! – Matce wreszcie udało się wtrącić. – S1 jeździło na samo lotnisko. Coś się zmieniło? – Chyba żartujesz! – Ciotka popukała się w czoło. – Wszystko się zmieniło! Odkąd się zaczęło to wariactwo, nie jeżdżę ani metrem, ani pociągami. I tobie też nie pozwalam! Wzięłaś dokumenty? No to lecimy, bierz tę torbę, obiecałam frau Franken, że jej przyniosę stare numery „Burdy” do przejrzenia. Mama zadzwoniła z lotniska, że nie będą z tatą jeździć dwa razy, poczekają na ciotkę i dopiero przyjadą do domu. Ciasto pachniało na całą kamienicę, kiedy wreszcie się zjawili. Maks od razu podbiegł do taty i zaczął opowiadać o Nicei i swojej kontuzjowanej nodze, więc Weronika razem z ciotką zabrały się do nakrywania stołu. Potem Weronika patrzyła, jak wszyscy jedzą kolację, aż w końcu ciotka dała sygnał do spania. – Żadnego wysiadywania! – stwierdziła. – Ja mam jutro do pracy na rano, muszę się wyspać, a ponieważ po drodze podrzucę was – spojrzała na rodziców Weroniki – na lotnisko, więc wstajecie, moi drodzy, równo ze mną. A nawet
wcześniej, bo ja muszę być w pracy o szóstej, więc przez was się nie wyśpię. O piątej wyjazd! Mama już nawet nie próbowała argumentować, że przecież do pracy ciotka ma dziesięć minut samochodem, a lotnisko jest w przeciwnym kierunku i spokojnie mogliby z tatą podjechać pociągiem. Widocznie przedyskutowali tę kwestię wcześniej. – Weronika, Maks! – odezwała się teraz. – Ostatnia szansa, jeszcze dzisiaj mogę przebukować bilety. Chcecie jechać z nami do Nicei? – Ja nie chcę – powiedziała szybko Weronika. Dobrze jej zrobił ten pobyt w Monachium: labirynt kamienic w uspokajającym pomarańczowym, kremowym czy ciemnopistacjowym kolorze. Niektóre obrośnięte dzikim winem, każda z wesołym czerwonym dachem. Wszystkie solidne. Gotowe oprzeć się nawet najbardziej szalonej ciężarówce. Mnóstwo zieleni, kwiatów, rzeźb i fontann. Całe osiedle jakby specjalnie zaprojektowane, by dawać Weronice poczucie bezpieczeństwa i stałości. Chętnie spędziłaby u ciotki resztę wakacji, nie wyściubiając nosa poza Borstei. Ale przecież MUSIAŁA sprawdzić, co się dzieje z Wawrzyńcem. Maks potrząsnął głową. – A nie możemy wrócić do domu i chodzić na Termy Maltańskie? Tu nie ma nic ciekawego. – Nic ciekawego?! – oburzyła się ciotka. Wstała od stołu. – Idziemy! W piwnicy są rowery po chłopakach, wybierz sobie jeden, Weronika, ty też! Zdaje się, że gdzieś powinny być też rolki. I jutro z samego rana nie chcę nikogo widzieć przy konsoli ani przed telewizorem! Po drugiej stronie ulicy macie Dantebad, pogoda wymarzona, żeby się poopalać i popływać. Olympiapark pod bokiem: kryty basen, drogi rowerowe, wesołe miasteczko, a ten mówi o jakichś termach! Jak wrócę z pracy, to do was dołączę i pójdziemy na wieżę widokową. Nie żebyście nie mogli sami, ale strasznie lubię tam chodzić. Pokażę wam PRAWDZIWE Monachium. Może nawet Alpy będzie widać! I nic nie gotuję, obiad też tam zjemy. Albo do Einkaufszentrum możemy się wybrać. Wera poogląda sobie komórki. A w sobotę to dopiero zobaczycie! Maks podniósł się od stołu, Weronika niechętnie zrobiła to samo. – Teresa, Zbyszek! Spać! – zakomenderowała ciotka. – Już ja się nimi zajmę pod waszą nieobecność. Nie będą chcieli wracać! 3. – Aha, Weronika... – powiedział tata półgłosem, gdy mijali się w łazience. – Szukał cię jakiś chłopak. – Kiedy? – spytała bez tchu. – Nie pamiętam. – Tata podrapał się w głowę. – Jakoś tak wieczorem.
W sobotę? Może w niedzielę? Nie, chyba nie niedziela, bo było zakończenie Tour de Pologne w telewizji. Czyli w sobotę. – No i? – ponagliła, bo tata uznał widocznie, że przekazał informację, i chciał odejść. – Nic. Przyszedł, pytał o ciebie, powiedziałem, że jesteś na wakacjach. Nieznajomy jakiś. – Nie zostawił żadnej wiadomości? – A, tak. Mówił, że nie może się do ciebie dodzwonić. – I co mu powiedziałeś? – Że ja też nie mogę i poradziłem, żeby przyszedł za dwa tygodnie, powinnaś już wrócić. – Tato... – jęknęła. – Przecież to było po zamachu w Nicei. Wiedziałeś, że ze mną wszystko w porządku. Nie mogłeś mu tego zwyczajnie powiedzieć?! – No, później też tak sobie pomyślałem, że chyba o to mu chodziło. A skąd on wiedział, że jesteś w Nicei? Kto to w ogóle jest?! Uciekła spojrzeniem. – To mój... chłopak. – Nie przedstawiłaś go nam. – Dopiero niedawno zaczęliśmy się spotykać. – Czyli żaden chłopak, raczej kandydat. Może lepiej daj sobie z nim spokój? To jakiś nerwus. Tak trzasnął drzwiami na dole, że szyba mało nie pękła. Weronika westchnęła i weszła do łazienki. Nie ma sensu tacie tłumaczyć. I tak nie zrozumie. Wyjęła komórkę z kieszeni szlafroka, wybrała numer Wawrzyńca, ale odezwała się tylko poczta głosowa. Piątek, 22 lipca
1. Weronika słyszała w półśnie, jak ciotka i rodzice szykują się do wyjścia. Nie chciało jej się otwierać oczu. Dopiero kiedy szczęknęły drzwi i usłyszała chrobot przekręcanego klucza, wyskoczyła z łóżka. Chętnie pospałaby dłużej, ale Maks ostatnio zaczął bardzo wcześnie wstawać, a jej zależało na swobodnym dostępie do komputera ciotki. Wielokrotnie widziała, jak matka zmieniała rezerwację biletów, teraz zrobi to sama. No ładnie! Nie ma wolnych miejsc na popołudnie. Pewnie dlatego, że piątek, dużo Polaków wraca na weekend do domu. Co teraz? Sobota też pełna. No tak, zaczynają się Światowe Dni Młodzieży. Jedyna dostępna opcja to lecieć tym o 11:10 albo dopiero w poniedziałek. Ale najpierw musi porozmawiać z ciotką, nie
może tak po prostu zniknąć. Sięgnęła po telefon i uświadomiła sobie, że przecież nie zna numeru. Iść do szpitala? Nawet nie wiedziała, na którym oddziale ciotka pracuje, zresztą nie może jej przeszkadzać. Czyli poleci dopiero w poniedziałek? Nie wytrzyma tyle czasu w niepewności! „Wawrzyniec i tak zjawi się w domu dopiero późnym wieczorem – próbowała przemówić sobie do rozsądku. – A w soboty i niedziele jeździ do babci. Może rzeczywiście lepiej lecieć w poniedziałek? Będzie swobodniejszy”. „O ile będzie – podpowiedział strach. – Jeśli coś mu się stało, to w poniedziałek może już być za późno. A jeśli nic mu nie jest, to przecież będzie zajęty na Dniach Młodzieży i tyle go zobaczysz”. Po raz kolejny wybrała numer chłopaka („na pewno już nie śpi, o tej porze właśnie zaczyna pracę”) i po raz kolejny usłyszała pocztę głosową. Wzięła głęboki oddech, jak przed skokiem do wody, i zmieniła datę powrotu na piątek 11:10. Trudno. Są rzeczy ważne i ważniejsze. Jakoś się potem wytłumaczy. 2. Weronika wyszła przed budynek lotniska Ławica i wybrała numer Maksa. Nie odebrał. Pewnie jeszcze jest na basenie. Miał zamiar siedzieć tam może nawet do obiadu. Niebo nad Poznaniem zwiastowało rychły deszcz. Weronika przez chwilę pożałowała, że nie zdecydowała się lecieć w poniedziałek. Wzdrygnęła się w zbyt lekkiej sukience i zaczęła pisać SMS. „Nie zapomnij powiedzieć ciotce, żeby do mnie zadzwoniła, bo ja nie mam numeru! Albo puść sygnał, że już jest obok, a ja do Ciebie oddzwonię”. Wprawdzie tak właśnie umówili się z Maksem, wolała jednak bratu przypomnieć. Po chwili namysłu dopisała: „Bawcie się dobrze. Buziaki!”. Spojrzała na zegar w komórce. Dochodziła pierwsza. Co teraz? Po drugiej stronie ulicy, za dźwiękoszczelną szybą, widziała osiedle Bajkowe. To tam przeprowadzili się rodzice Wawrzyńca, kiedy był w piątej klasie. A gdyby przejść się uliczkami w nadziei natrafienia na jego dom? Może będzie nazwisko na domofonie? Spojrzała z niesmakiem na ciężką walizkę i poszła na przystanek. Najpierw sprawdzi, czy Wawrzyńca nie ma na Karolinie. Zostawiła rzeczy, chwyciła pierwszy lepszy sweter, bo wcale się nie rozgrzała, nawet tachając ciężką walizę po schodach, i od razu pobiegła do Wawrzyńca. Mieszkanie chłopaka zastała zamknięte na głucho, nikt nie odpowiadał na dzwonienie i pukanie. W sumie tego się właśnie spodziewała. Byłoby gorzej, gdyby drzwi zastała otwarte, a w środku... wolała nie myśleć. Albo
znicze pod jego balkonem. A tak może mieć nadzieję, że Wawrzyniec jest w pracy. Tylko dlaczego nie odzywa się już prawie tydzień? Zaburczało jej w brzuchu. Przez chwilę rozważała pomysł, by pójść do Grosika na obiad, ale uznała, że szkoda czasu i pieniędzy. Musi oszczędzać, nie wiadomo, co ją jeszcze czeka. W domu na pewno znajdzie choćby suchy chleb albo makaron, ale to później. Teraz pojedzie na Bajkowe. I tak nie ma co robić do wieczora. Wiedziała, że to głupi pomysł, ale coś ją tam ciągnęło. Trasę już sobie przetarła, wracając z lotniska. Dwie przesiadki, trzy autobusy. Jak na warunki poznańskie – normalka. Dotarła na miejsce w niewiele ponad godzinę. Tyle co lot z Monachium do Poznania. Z tego, co mówił o sobie Wawrzyniec, wywnioskowała, że mieszkał w domu jednorodzinnym albo szeregowcu. Ale to za mało, by go odnaleźć. – Przepraszam bardzo – zaczepiła starszą kobietę z siatkami, wyglądającą na miejscową – orientuje się pani, gdzie mieszka pan Klaman? Bernard Klaman – przypomniała sobie wpis w dowodzie osobistym. – I pani Wioletta. – Klaman... Klaman... – Kobieta wyraźnie chciała pomóc. – Nazwisko jakby znajome, ale to nie tu. Na tej ulicy na pewno nikt taki nie mieszka. Poszukaj, moje dziecko, w tamtej części. – Pokazała kierunek. – Coś mi się kojarzy, ale... nie. Nie wiem. Przykro mi. No cóż. Zyskała przynajmniej tyle, że ma o jedną ulicę mniej do sprawdzenia. To też jest jakaś metoda. – Beniu Klaman?! – wykrzyknął jowialny mężczyzna z brzuszkiem, usłyszawszy pytanie, które Weronika zadała pani pracującej w ogródku. – Ty też idziesz do niego na grilla? No to chodź, pójdziemy razem! Weronice nie pozostało nic innego, jak się przyłączyć. Chęć ucieczki walczyła w niej z żądzą przygód. Czy może zjawić się na grillu nieproszona? E tam, jak już dojdą, to najwyżej powie, że szukała Martyny, a wiedziała, że jest sąsiadką pana Klamana. Z dwojga złego chyba wolałaby o Wawrzyńcu porozmawiać z Martyną niż z jego rodzicami. Ciekawe, z jakiej okazji ten grill. Pogoda mało zachęcająca, na szczęście jeszcze nie pada. – A ty tak z pustymi rękami? – zdziwił się jej przewodnik. – Beniu zawsze mówi, żeby nic nie przynosić, ale przecież to urodziny! Serce Weroniki wykonało radosnego fikołka. A więc już niedługo spotka się z Wawrzyńcem! Na pewno przyjdzie na urodziny ojca. To dlatego tak ją ciągnęło na to osiedle. – Poza tym on tylko mówi, żeby nie przynosić, ale wiadomo, że to takie gadanie! – ciągnął mężczyzna. Pokazał papierową torbę, w której prawdopodobnie ukrywał butelkę. – Nigdy nie wierz temu, co mówi Beniu Klaman, dziewczyno. Skąd wy się w ogóle znacie?
Otaksował ją wzrokiem i miał w spojrzeniu coś niemiłego. Weronika szczelniej owinęła się swetrem. – No, mówił, że będą niespodzianki, ale chyba nie takie... – mruknął tamten. – Beniu cicha woda. Nie za wcześnie zaczynasz? – Bo ja właściwie... Ja idę jako osoba towarzysząca – wybąkała. – Tylko umówiliśmy się osobno, bo syn pana Bernarda będzie jechał prosto z pracy. I... zapomniałam adresu. – O! – Zmierzył ją od stóp do głów. – Odważny szczeniak. Niezłą niespodziankę tatusiowi szykuje. – Nie rozumiem. – Postanowiła przyznać się do niewiedzy. Ma prawo nie orientować się w relacjach między swoim chłopakiem a jego ojcem. – No przecież ojciec wyrzucił go z domu. A on po tym, co nawywijał, przychodzi niezaproszony, jakby nigdy nic, i to jeszcze z dziewczyną?! I pewnie w ciąży, co? 3. Weronikę na chwilę kompletnie zamurowało. Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać, czy może dać facetowi w pysk. To było tak nieoczekiwane i tak absurdalne... „Skąd panu to przyszło do głowy?!” – chciała zapytać, ale z trudem wydusiła tylko: – Skąd... – Skąd wiem? – napuszył się facet. – Skoro wyrodny syn marnotrawny wraca i jeszcze dziewczynę ciągnie, to musowo w ciąży, nie? Inaczej po co by ją tutaj ciągnął? Żeby z ojca kasę wycisnąć. Nic się nie martw, mała. Wiadomo, że Beniu dobry chłop i zapłaci. Pokrzyczy trochę, bo nerwus, ale to dusza człowiek! Ale coś ci powiem. Bierz kasę i zwiewaj, gdzie pieprz rośnie, bo z tym hultajem nic cię dobrego nie czeka. Chłop sobie ręce urabia po łokcie, żeby kobiecie i dzieciom niczego nie brakowało, i myślisz, że jakaś wdzięczność go spotyka? Wszystko na zmarnowanie! Oj, nie udał mu się syn... – Ale co on takiego zrobił? – zdołała w końcu wyartykułować najbardziej palące pytanie. – Nie mam pojęcia. Awanturę było słychać na pół osiedla. A na koniec synalek tak trzasnął drzwiami, że szyba poszła w drobny mak! Ty wiesz, jaki to wydatek? I od tej pory nikt go już tutaj nie widział. Żal mi Benia. Komu on zostawi masarnię i sklep? Chyba będzie musiał zamknąć albo sprzedać, a przecież tyle serca włożył w ten interes. Tyle lat pracy! Nawet za komuny, wszystko niby państwowe, ale z dziada pradziada Klamanowie robili w mięsie. A ten... wyrodził się, ot co! No, ale jak ktoś nazywa syna Wawrzuś... Wchodzisz czy czekasz tutaj na swojego Romea od siedmiu boleści?
Weronika dopiero teraz zauważyła, że niepostrzeżenie stanęli przed jednopiętrowym domem. Zupełnie zwyczajnym. Spodziewała się raczej nowobogackiej rezydencji. Od innych domów różnił go tylko parter częściowo przerobiony na sklep. I szyld: „Mięso, wędliny”. Miejsca na grill nie dostrzegła, pewnie ogród znajdował się na tyłach. Natomiast sąsiednia posesja była jednym wielkim ogrodem, w którym ktoś z drewnianych palet, przywleczonych skądś konarów, sznurów, łańcuchów i pociętych pniaków zbudował amatorski tor przeszkód. Poczerniały ze starości, ale ciągle w dobrym stanie. Sam dom natomiast był niewielki, rozrastał się raczej wzwyż niż wszerz. Piętrowy, z mansardowym dachem, wciśnięty w kąt ogrodu. Czy to tutaj mieszkała Martyna? – A może i dobrze się stało? – ciągnął swój monolog pan z brzuszkiem. – Dzieciaki się Beniowi nie udały, może wnuk mu się uda? To się często zdarza, że wnuki są bardziej za dziadkami niż dzieci. Więc chyba źle ci doradziłem, weź ty lepiej to dziecko zachowaj. Nie będziesz miała u Klamanów źle, możesz mi wierzyć! – Jakie dziecko?! – pisnęła Weronika. – Nie ma żadnego dziecka! Odwróciła się i pobiegła. Byle dalej od tego miejsca i gadatliwego pryka w ciąży spożywczej. Niech sam urodzi Beniowi wnuka! 4. Weronika całą drogę powrotną przepłakała. Dopiero gdy wysiadła z ostatniego autobusu, zebrała się na tyle, by sięgnąć po telefon. Przecież już prawie piąta, czemu Maks jeszcze nie zadzwonił? No jasne! Dobijał się do niej, i to kilka razy, tylko ona w samolocie wyciszyła telefon i zapomniała z powrotem włączyć dźwięk! I jeszcze ktoś telefonował. Pewnie ciotka. Wybrała numer brata. – No hej, Wera, co jest? Każesz mi dzwonić, a potem nie odbierasz. Ciotka cię już sklęła wzdłuż, wszerz i w poprzek i obiecała, że jak się spotkacie, to ci nogi z tyłka powyrywa. A ja jako „ten dobry” w nagrodę idę właśnie do McDonalda, bo tak wybrałem, wieżę widokową zostawiamy na później, ciotka ma nadzieję, że wyskoczyłaś tylko na chwilę i wrócisz przed powrotem rodziców. Tak, ciociu, Werka... Zaraz jej powiem. Mam ci przekazać, że już nie żyjesz – roześmiał się. – Podwójnego big maca bym chciał w zestawie powiększonym. A potem – zwrócił się znów do Weroniki – połazimy po Olympia Einkaufszentrum. I coś mam obiecane fajnego! – zakończył z żartobliwie chełpliwą intonacją. – Znaczy wyszło ci to na zdrowie. Dobra, daj mi ciotkę. Spróbuję się wytłumaczyć. Ciotka Danka tylko udawała groźną. Tak jak Weronika przeczuwała: zrozumiała w lot, że to była naprawdę sprawa niecierpiąca zwłoki.
– Są sytuacje, kiedy człowiek musi postąpić wbrew całemu światu – skomentowała chaotyczne zwierzenia Weroniki. – Mam tylko nadzieję, że ten chłopiec był tego wart. – No właśnie nie wiem. – Weronika westchnęła, a potem opowiedziała o swojej wizycie na Bajkowym. Ciotka słuchała uważnie, dając znać potakującym „uhm”, że rozmowa nie została przerwana. – Czyli wychodzi na to, że niewiele o nim wiesz, tak? – upewniła się. – Znamy się bardzo krótko, jeszcze nie zdążyliśmy... – Nie chcę, żebyś się tłumaczyła – ciotka weszła jej w słowo. – Jeśli dasz radę wrócić w tym tygodniu – mogę ci kupić bilet, jakby co – to pogadamy, bo to nie jest rozmowa na telefon. I zapamiętaj sobie starą rzymską maksymę. Wisiała na ścianie w mojej szkole, jeszcze nigdy się na niej nie zawiodłam: Audiatur et altera pars – należy wysłuchać i drugiej strony. Wysłuchać, co nie znaczy: „przesłuchać”. Zapamiętasz? – Tak, ciociu. – Na ja[*]. W takim razie czekam na twój telefon jutro i wtedy zastanowimy się, co dalej. Pamiętaj, bądź rozsądna, ale bardziej skłonna do ocalenia niż potępienia. Rozumiesz? – Chyba tak. – Nigdy nie rób niczego pod presją czasu, wiesz, te wszystkie gadki, że „nasz ostatni wieczór”, „nie wiadomo, czy się jeszcze zobaczymy” i tym podobne bzdury. To mit, że „szczęście raz się uśmiecha”. Unikaj rzeczy nieodwracalnych i definitywnych. A w każdym razie, jeśli zdecydujesz się na coś nieodwracalnego, to nigdy pod wpływem impulsu. Rozumiesz, co mam na myśli? – No... ja... – Muszę kończyć. Powodzenia i dzwoń do starej ciotki! Jutro mam na popołudnie. – Zadzwonię. Dziękuję. Dziękuję bardzo! 5. Wiedziała, że drzwi do mieszkania Wawrzyńca zastanie zamknięte, ale poszła sprawdzić. No tak. To było do przewidzenia. Jeśli nadal pracuje w Swarzędzu, zjawi się najwcześniej za cztery godziny. Powlokła się do domu. Czuła się wykończona. I przecież od rana niczego nie jadła! Dziwne, ale w ogóle nie czuła głodu. Potknęła się o zostawioną w przedpokoju otwartą walizkę. Oczywiście musiała się uderzyć w mały palec! Na jednej nodze doskakała do kuchni, sycząc z bólu. Tata nie zostawił chleba. Nawet suchego. Nalała wody do czajnika. Ugotuje sobie ryż. Albo makaron.
Przeszła do swojego pokoju i wyciągnęła się na łóżku. Tylko na sekundkę. Najpierw musi odpocząć... Poczuła, że odpływa. No tak, wstała przed szóstą. Ostatkiem sił wymacała komórkę i nastawiła budzik na dwudziestą pierwszą. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby przespała spotkanie z Wawrzyńcem. Zamknęła oczy tylko na chwilę, może na dwie minuty, kiedy koło jej ucha rozległo się pianie koguta. Natarczywe. Raz za razem. – Sio! – wymamrotała. – Cicho! Kogut nie ustępował. Weronika z trudem otworzyła oczy. Komórka na przemian świeciła i piała. Czyżby źle ustawiła budzik? Niemożliwe! Już po dwudziestej pierwszej?! Za oknem szaro i ponuro. Zmierzchało i deszcz stukał o parapet. Wstała i powlokła się do kuchni. Woda w czajniku zdążyła wystygnąć. Weronika nalała jej do kubka i wypiła duszkiem. Trzeba się zbierać. Co zrobi, jeśli Wawrzyniec się nie zjawi? A może powinna była jednak iść na tego grilla? Nieważne. Włożyła buty, narzuciła pelerynę, poprawiła włosy i wyszła na dwór. Psia pogoda. Czekać na przystanku? Zmoknie, zmarznie, będzie wyglądać jak półtora nieszczęścia... Lepiej zaczeka na niego pod drzwiami. Mieszkanie nadal wydawało się puste. Weronika zdjęła pelerynę i usiadła na niej, opierając się plecami o ścianę. Przymknęła oczy. Chyba się jeszcze na dobre nie obudziła, bo trochę kręciło jej się w głowie. No tak, przecież zapomniała zjeść! Nieważne, od tego się nie umiera. Kiedy znowu spojrzała na zegarek, ze zdumieniem stwierdziła, że dochodzi dziesiąta. Musiała przysnąć na chwilę. Wstała, przeciągnęła się, zeszła pół piętra i wyjrzała przez okno. Mokra od deszczu ulica błyszczała w świetle lamp. Przebiegły dwa koty, potem pies wyprowadził pana na spacer. Usłyszała rzężenie silnika z trudem wjeżdżającego pod górę. Autobus! Wpatrzyła się w gęstniejący mrok. Jest! To naprawdę on! Szedł przygarbiony, ze spuszczoną głową. A może to nie on? Nie! To on! Widziała z góry, jak się zbliża, podchodzi do wejścia, usłyszała melodię wbijanych klawiszy i brzęczyk domofonu, ciche szczęknięcie drzwi, a potem na klatce schodowej rozbłysło światło. Zmrużyła oczy. Serce waliło jej jak młotem, a cicha radość niemal ją rozsadzała. „Co powie, kiedy mnie zobaczy?”. Wchodził po schodach powoli, a ona umierała z niecierpliwości. Najpierw zobaczyła jego włosy, mokre od deszczu. Potem dostrzegła biel bandaża na ręku. Wawrzyniec wyczuł czyjąś obecność. Zatrzymał się, podniósł głowę. Chyba
od kilku dni się nie golił. Z podkrążonymi oczami wyglądał jak smutna, wychudzona panda. A potem Weronika już niczego nie widziała, bo znalazła się w jego ramionach. Tulił ją tak mocno, że zabrakło jej tchu. – Jesteś – szeptał. – Bałem się, że cię straciłem. Bogu dzięki... Światło zgasło. Otuliła ich miękka ciemność. – Byłam w Nicei. – Wiem, widziałem zdjęcia. – Czemu nie odbierałeś telefonu? – To długa historia. Kiedy przyjechałaś? Długo czekasz? – Dzisiaj. Nie, niedługo. – Jesteś głodna? Tak strasznie się o ciebie martwiłem. Przeszli pół piętra w górę. Wawrzyniec zapalił światło i sięgnął po klucze. – Jak to dobrze, że wyjechaliście dzisiaj z Monachium! – powtarzał, nie wypuszczając jej z objęć. – Co za szczęście... – Dlaczego? – Była tam strzelanina parę godzin temu. W centrum handlowym. Jak usłyszałem w pracy, to mnie zmroziło... – W którym centrum, kiedy?! – przerwała. – Olimpia czy jakoś tak. I w McDonaldzie. Jak wychodziłem, mówili, że... Słowa chłopaka dobiegały do niej coraz mniej wyraźnie, jakby to wszystko jej się śniło, nierzeczywiste, rozmyte. Wawrzyniec został gdzieś wysoko, w świetle, a pod nią nagle rozwarła się czarna otchłań. Wessała Weronikę i zamknęła w sobie. 6. – Nika... – Coś zimnego i mokrego przesunęło się po jej czole. – Nika, oddychaj! Posłusznie zaczerpnęła powietrza. Coś jej się przed chwilą śniło, coś miłego, nie pamiętała co, ale jeśli nie otworzy oczu, może sen wróci, a ona sobie przypomni, gdzie była? Na pewno śniło jej się coś pięknego, bo czuła się przed chwilą tak błogo... Twarde lądowanie w realu wcale jej się nie podobało. – Nika... „Wawrzyniec!” – przypomniała sobie. Prawda, spotkali się przed chwilą na schodach, to wcale nie był sen! Otworzyła oczy. Chłopak wpatrywał się w nią z napięciem i troską. Uśmiechnęła się do niego, a on cały się rozjaśnił. I oczywiście zaraz ją pocałował. Zdała sobie sprawę, że leży na kanapie w jego pokoju, z nogami na oparciu, a Wawrzyniec klęczy obok. – Zemdlałam? – zdziwiła się. – Pierwszy raz w życiu! – I wtedy sobie
przypomniała. Usiadła. Zawirowało jej w głowie, a przed oczami przeleciały czarne płaty. – Proszę, włącz telewizor – wyszeptała. Zęby zaczęły jej dzwonić, nie mogła opanować nagłych dreszczy. Chłopak spełnił jej prośbę, a potem usiadł obok i przytulił. Poczuła się trochę lepiej. Ekran starego telewizora powoli się rozświetlił i najpierw usłyszała, a zaraz potem zobaczyła strzelaninę. Ginęli ludzie. Spadali z dachów, murów, koni i powozów. Bili się pięściami, szablami, kolbami karabinów. Strzelali do siebie i trafiali. Zakryła oczy rękami i zaczęła płakać. – Nika, to tylko jakiś stary western! – Wawrzyniec przeskoczył na dwójkę. Akurat po to, by mogli zobaczyć zmasakrowane zwłoki. Z bliska, w kolorze, szczegół po szczególe. Wściekły wyłączył telewizor. Posadził sobie Weronikę na kolanach, objął i tulił, delikatnie kołysząc. – Już dobrze, wszystko będzie dobrze. Zobaczysz, na pewno nikomu nic się nie stało. – Maks... – wychlipała. Sięgnęła do kieszeni w poszukiwaniu komórki. – Maks i ciotka poszli do McDonalda, a potem mieli iść do Olympia Einkaufszentrum... – Może zdążyli wyjść, zanim tam się zaczęło? Kto to jest Maks? – Mój brat. Wreszcie udało jej się znaleźć telefon. Drżącymi rękami wybrała numer. Nikt nie odebrał. Dopiero teraz zauważyła, że oprócz Maksa dobijały się do niej dwa nieznane numery, nie jeden. Oba po kilka razy. Dziwne. Pierwszy, ten który dobijał się wcześniej, nie odpowiadał. Kiedy wybrała drugi, w kieszeni Wawrzyńca rozdzwoniła się komórka. – Mam nowy telefon – wyjaśnił. – Potem ci wszystko opowiem. Słuchaj, czy ty dzisiaj coś jadłaś? – Nie jestem głodna. – Wierzę. Pytam, czy jadłaś. – Tak. – Kiedy? – Rano – przyznała po chwili milczenia. – I ty się dziwisz, że mdlejesz. – Wstał. – Siedź tu! – przykazał. – Albo możesz się położyć. Zaraz wracam. Zanim zdążyła odpowiedzieć, wyszedł z pokoju. Usłyszała szum czajnika, szczęk naczyń. Siedziała w dziwnym odrętwieniu, próbując skupić całą uwagę na dźwiękach dobiegających z kuchni. Wiedziała, że jeśli pozwoli myślom się rozbiec, stanie się coś strasznego. A jednak obrazy z Nicei znów zaczęły wypełzać z zakamarków pamięci. Wielka biała ciężarówka przejeżdżająca po ludziach, krew,
płacz... I strzelający Meksykanie z westernu, zwłoki z CSI... – Proszę. – Wawrzyniec przystawił jej do ust kubek z czymś ciepłym i słodkim. Herbata? Woda z sokiem? Drugą ręką znów ją objął, nie pozwalając się odsunąć. – Masz to wypić. Innego dnia może by zaprotestowała przeciw takiemu traktowaniu, ale dziś stanowczość chłopaka i to, że narzucił jej swoją wolę, nie pytając o zdanie, okazały się wybawieniem. Poczuła się bezpieczna. Zaopiekowana. Przypomniało jej się to, co usłyszała od pana z brzuszkiem. Coś mu się musiało pomylić. „Hultaj, z którym nic jej dobrego nie czeka”, nie zachowywałby się w ten sposób. Czuła, jak z każdym łykiem wracają jej siły. Wzięła kubek od Wawrzyńca. Przecież da radę sama, chociaż ręce ciągle jej się trzęsły. Kubek przyjemnie grzał zziębnięte dłonie, napój rozgrzewał od środka. Palący, korzenny smak. Dziwny, ale dobry. – Co ty mi dałeś? – Syrop piernikowy mojej babci. – Chłopak pocałował ją w policzek i znów zniknął w kuchni. Zapachniało przysmażaną cebulką, a Weronikę nieoczekiwanie skręciło z głodu. W takiej chwili myśli o jedzeniu?! Dopiła, cokolwiek to było, i znów wybrała numer Maksa, a potem prawdopodobny numer ciotki. Bez efektu. Minęła dwudziesta trzecia, może zwyczajnie poszli spać? „Wszystko u was w porządku? Odezwij się!” – napisała szybki SMS. Wyślij. Teraz może tylko czekać. Wawrzyniec stanął przed nią z dwoma talerzami w rękach. Podał jej jeden, a sam zaczął pałaszować zawartość drugiego. Jajecznica. Na kolację? O tej porze?! I tyle chleba?! Skrzywiła się i niechętnie skubnęła. Nawet niezłe. Ku swojemu zdumieniu zjadła wszystko do ostatniego okruszka. – Smakowało? – Wziął od niej pusty talerz. – Co ci się stało w rękę? Spojrzał na świeży bandaż i się uśmiechnął. – Chwila nieuwagi. Nic poważnego. Zamyśliłem się w pracy. Dyskretnie ziewnął. No tak, z pewnością jest bardzo zmęczony. – Gdyby nie ja, już byś spał – zauważyła. Uśmiechnął się smutno. Potrząsnął głową. – Gdyby nie ty, krążyłbym teraz jak lew w klatce i czekał na nowe informacje o Monachium. Po tym, co się stało w Nicei... – głos mu się załamał – ...a ty nie odbierałaś telefonu... I dzisiaj znowu to samo... Déjà vu. Przecież nawet nie zdążyliśmy dobrze się poznać.
– Jak myślisz, zadzwonić do rodziców? Ale jeśli o niczym nie wiedzą, a Maksowi i ciotce nic się nie stało? O której była ta strzelanina? – Koło osiemnastej. Poczuła, że robi jej się niedobrze. – Są... – przełknęła ślinę – ...są zabici? Westchnął. – Kiedy wychodziłem z pracy, słyszałem sprzeczne informacje. Nie wiem. Może są tylko ranni? – Chciałabym... Czy mógłbyś... – Wtuliła się w niego. – Boję się. – Mam sprawdzić wiadomości, a potem ci powiedzieć? – zrozumiał. Skinęła głową. Włączył komputer. – Ruch pociągów i komunikacji miejskiej wstrzymany – powiedział po chwili. – Taksówki mają zakaz brania pasażerów. Być może twój brat nie odbiera, bo jest też zakaz używania komórek? Albo mu się rozładowała, a jest poza domem, więc nie doładuje? Wstąpiła w nią nadzieja. Przecież Maksowi nic nie mogło się stać! Takie rzeczy przydarzają się innym, nie własnemu bratu. – O! – ucieszył się Wawrzyniec. – Ta druga strzelanina w centrum Monachium okazała się fałszywym alarmem. – Tak samo było w Nicei – przypomniała sobie. – Mówili o ataku grupy terrorystycznej, o zakładnikach, a potem okazało się, że to tylko jeden człowiek. – Widzisz? Może nie będzie tak źle. – Tam zginęło ponad osiemdziesiąt osób. – Znowu zaczęła płakać. – Nie licząc rannych. – Zobacz! – Odwrócił laptop w jej stronę i pokazał wytłuszczony napis: „Polski konsul w Monachium: nie ma informacji, by wśród ofiar byli Polacy”. – „20:43 Lekarze i pielęgniarki zostali alarmowo wezwani do monachijskich szpitali” – przeczytała wyżej. – Ciotka Danka jest pielęgniarką. Może nie odbiera, bo asystuje przy operacji? – No widzisz. Wszystko dobrze się skończy, zobaczysz. – „Rannych jest około 20 osób” – przeczytała głośno wiadomość, która właśnie wyskoczyła na samej górze. – „Część z nich jest w stanie ciężkim”. – Nika! – Wawrzyniec z trzaskiem zamknął laptop. – Nic im nie pomożemy, śledząc serwisy. Musisz odpocząć. Jutro pewnie wszystko się wyjaśni. – Dobrze ci mówić... Usiadł obok. – Tak. Tydzień temu spędziłem prawie całą noc przed laptopem. Wiem, co mówię. Przytuliła się do niego w nagłym poczuciu winy. Choć przecież nic nie
mogła poradzić na zniszczoną komórkę. Ułożył się wygodniej na kanapie, nie wypuszczając Weroniki z objęć. – Dobrze znowu cię widzieć – wymamrotał w jej włosy. – Ciebie też. Nie odpowiedział. Po chwili zrozumiała, że zasnął. Leżała w ramionach chłopaka, bojąc się poruszyć, aby go nie obudzić, i wpatrywała się w mdłe światło lampki nocnej, której nikt nie wyłączył. Może uda się przeleżeć z otwartymi oczami, aż będzie tak zmęczona, że od razu zaśnie jak kamień? Może wtedy nic jej się nie przyśni? Z niedomkniętej szafy wysunął się rewolwerowiec w czarnym sombrero i pasie szahida. I z długą czarną brodą. Czy rewolwerowiec nie powinien być gładko ogolony? Trzymał strzelbę gotową do strzału. Przekradł się przez pokój, wiedziała, że idzie kogoś zabić, kogoś bardzo dla niej ważnego, ale nie mogła się ruszyć. Przygniatało ją koło wielkiej ciężarówki. Próbowała uwolnić się spod niego, ale coś trzymało ją także od spodu. Szarpnęła się i poczuła, że wpada pomiędzy pękające żebra. Biała czaszka z przestrzelonym czołem wyszczerzyła się do niej w upiornym uśmiechu. Zakrwawione ręce przyciągnęły ją do siebie. Zaczęła się dusić, nie mogąc złapać powietrza. – Nika! Otwórz oczy! To ja! Nika, obudź się! Tylko jeden człowiek tak do niej mówił. Jeden na całym świecie. Otworzyła oczy i zobaczyła rozkładające się zwłoki. Oszukał ją! Udawał kolegę z przedszkola, zdobył jej zaufanie, ale teraz wreszcie się okazało, kim jest naprawdę! Spojrzała na swoje ręce. Całe we krwi. Ona też jest trupem. Zginęli oboje, ona w Nicei, on na Światowych Dniach Młodzieży, a teraz spotkali się na cmentarzu. – Nika! Uderzenie w twarz. Cmentarz zniknął. Siedziała skulona na kanapie w nieprzytulnym mieszkaniu Wawrzyńca, mokra od potu i łez, i cała się trzęsła. – Nika? Dotknęła dłonią piekącego policzka. – Przepraszam, nie mogłem cię dobudzić. Wstała bez słowa. Sprawdziła, czy ma klucze w kieszeni. Musi koniecznie wejść pod prysznic. Ale nie tu. Ruszyła do wyjścia. – Nika, poczekaj! Dokąd idziesz? Potrząsnęła głową. Otworzyła drzwi i zaczęła schodzić po schodach. Czuła się dziwnie odrętwiała, jakby wszystko wokół było nierzeczywiste i nieważne. Liczyło się tylko jedno: znaleźć się w swojej łazience, zmyć z siebie cały ten strach, krew, brud, całą tę obrzydliwość.
– Nika! Chciała mu odpowiedzieć, ale nie mogła wydobyć głosu. Noc była chłodna, na szczęście przestało padać. Światło księżyca uparcie próbowało się przebić przez zasłonę ciężkich chmur. Weronika wzięła kilka głębokich oddechów. Uczucie odrętwienia powoli mijało. Ruszyła w stronę swojego bloku. Wawrzyniec szedł obok. Była mu za to wdzięczna, chociaż ciągle nie mogła się odezwać. – Przepraszam, nie chciałem cię uderzyć, po prostu... Położyła mu dłoń na ustach, a potem pocałowała. Zdumiony oddał pocałunek. Wreszcie znowu coś poczuła: dotyk jego rąk, ciepło jego ciała, nocny chłód, muśnięcie warg, szorstkość zarostu. To było takie... rzeczywiste. Ruszyli dalej w milczeniu. Weszli po schodach na trzecie piętro i stanęli pod drzwiami. – Nika, wszystko w porządku? Pokręciła głową. Nie. Nic nie było w porządku. I nikt nie mógł nic na to poradzić. – Mogę jakoś pomóc? Znowu potrząsnęła głową. Drzwi wreszcie się otworzyły. Stanęła na progu, zasłaniając sobą wejście. Wawrzyniec się zawahał. – Mogę z tobą zostać? Popatrzyła mu w oczy. Tak, bardzo chciała, żeby został, żeby już nigdy nie musieli się rozstawać. Ale w tym świecie to niemożliwe. Jeśli Wawrzyniec zostanie, a potem odejdzie, zniknie, zginie, ona tego nie przeżyje. Wyjęła klucze z zamka i włożyła mu w rękę. Spojrzał zaskoczony, a ona zamknęła mu drzwi przed nosem. I przekręciła zamek od środka. [*]
Na ja (niem.) – No tak, no dobrze.
ROZDZIAŁ VI Sobota, 23 lipca
1. Nie wiedziała, ile czasu spędziła pod prysznicem, ale chyba sporo. Potem długo wycierała się szorstkim ręcznikiem. Nie ma co odwlekać, trzeba iść spać. Gdyby dało się zażyć jakiś środek, po którym zasypia się natychmiast i bez snów. Przebrała się w nocną koszulę, pozapalała światło we wszystkich pomieszczeniach, żeby poczuć się raźniej, i pomyszkowała w apteczce. Witaminy, stary syrop na kaszel, końcówki niezużytych leków, paracetamol, polopiryna, wapno, kilka przeterminowanych tabletek do ssania... Paracetamol działa przeciwbólowo. Szkoda, że nie nasennie. I szkoda, że nie pomaga na ból duszy. Usłyszała chrobot klucza w zamku. Serce skoczyło jej do gardła. Kto wraca do domu o tej porze? A jeśli to Maks? Drzwi się otworzyły i do środka wsunął się... Wawrzyniec. – Ach, to ty... – wyrwało się jej. Prawda, przecież sama dała mu klucze. – Spodziewałaś się kogoś innego? – Miałam nadzieję, że może Maks... – Umilkła. Wawrzyniec otworzył ramiona, a ona podeszła i wtuliła się w niego. Zauważyła, że zdążył się wykąpać i ogolić. – Dobrze, że przyszedłeś. Po prostu miałam nadzieję, że... Maks... – Westchnęła. – Że... – Rozumiem. – Pocałował ją we włosy. – Gdzie śpisz? – Mój pokój jest tam. Poprowadził ją we wskazanym kierunku. Odsunął kołdrę. – Wskakuj! Zabrałem śpiwór, położę się w pokoju obok. Jakby co, wystarczy, że zawołasz. – Czekaj! Zaraz dam ci czystą pościel! Nie będziesz spał w śpiworze. – Innym razem. Jestem tak zmęczony, że mógłbym spać nawet na trawniku. Kładź się już, dobrze? Posłusznie wsunęła się pod kołdrę. – Wawrzyniec... – Tak? – Wcześniej... to nie było tak, że strzeliłam focha czy coś. Ja... Nie wiem. Po prostu NIE MOGŁAM niczego powiedzieć. Chciałam, ale... Usiadł na krawędzi łóżka. Pogłaskał Weronikę po głowie. – Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś. A teraz śpij. Będę blisko. 2.
– Nika! Obudź się! Śniadanie! Nie chciała się obudzić, śniadania nie chciała tym bardziej, ale głos Wawrzyńca był stanowczy. Niechętnie otworzyła oczy. – Która godzina? – wymamrotała. – Prawie jedenasta. – Nie pojechałeś do babci? – Już byłem. Potem pojadę jeszcze raz. Nika... – Coś w jego głosie kazało jej natychmiast oprzytomnieć. – Zostawiłaś u mnie telefon. – Dzwonił?! Odebrałeś?! – Nie czułem się upoważniony. – Podał jej komórkę. Sześć połączeń. Od mamy. Dlaczego nie od Maksa?! Oddzwoniła, najpierw do mamy, potem do taty, ale bez efektu. Maks i ciotka bez zmian. Zrobiło jej się zimno. – Dlaczego wyłączyli telefony? – spytała Wawrzyńca, jakby mógł cokolwiek wiedzieć na ten temat. Zerwała się z łóżka. – Wracam do Monachium! Przyciągnęła z przedpokoju walizkę. Nie, to bez sensu, weźmie plecak. A może lepiej jechać bez bagażu? Tylko czym? Na bilet jej nie stać. BlaBlaCar! Musi włączyć komputer! – Poczekaj! – Objął ją, powstrzymując jej szaleńcze miotanie się po pokoju. – A jeśli się rozminiecie? Usiądź, musimy się dobrze zastanowić. Rodzice są w Monachium? Urywanymi zdaniami opowiedziała mu, jak wygląda sytuacja. – Ile się leci z Nicei do Monachium? – zapytał. – Półtorej godziny, nie licząc odprawy. – Jego spokojny ton sprawił, że też zaczęła się uspokajać. Zabrał jej telefon i spojrzał na spis połączeń. – Myślę, że mogą być w samolocie. Telefonowali w drodze na lotnisko, a w tej chwili mają wyłączone komórki. Jeśli za półtorej godziny się nie odezwą, zaczniemy się martwić, OK? A teraz chciałbym, żebyś mi w czymś pomogła, bo nie dam rady. Wyciągnął się na jej łóżku. – Spałem dzisiaj trzy godziny – mówił coraz cichszym głosem. – Przed chwilą zawiozłem do swojego mieszkania pięcioro Filipińczyków. Mieli przyjechać wczoraj, ale samolot się spóźnił, a dziś Natalia, koleżanka, nie mogła ich odebrać, bo jest ze swoją grupą na Cytadeli. A oni są ledwo żywi, muszą się umyć, przebrać, coś zjeść i tak dalej. Tyle że zaczęła dzwonić twoja komórka, więc kazałem im się rozgościć i poszedłem do ciebie. Wieczorem część z nich pójdzie na inny nocleg, a część zostanie, ale teraz trzeba się nimi zająć. Mogłabyś im zrobić coś do jedzenia? Ten makaron z pesto był świetny. Muszę chwilę się
przespać. Drzwi są otwarte, ale zabrałem dla ciebie zapasowe klucze na wszelki wypadek. Gdybym sam nie wstał, obudź mnie o drugiej, za dziesięć trzecia mam pociąg do babci. W mieszkaniu Wawrzyńca Weronika zastała trzech Filipińczyków i dwie Filipinki. Każdy jedyny w swoim rodzaju: żylasty, długowłosy Jori, jak wyciosany z kamienia Indianin z hiszpańską bródką, Leslie, raczej krępy, prezentował azjatycki typ urody, a siwy staruszek, ojciec Greg, który okazał się księdzem, przypominał eleganckiego leśnego skrzata. Niewiele od niego wyższa filigranowa Gracia Maria, z prostymi włosami do ramion, wyglądała jak postać z mangi, natomiast Mary Grace, jej zupełne przeciwieństwo, skojarzyła się Weronice z zadowoloną Eskimoską z bajki dla dzieci, uśmiechającą się każdą cząstką swojego krągłego ciała, od skośnych oczu, poprzez dołeczki w policzkach, aż po gruby, sięgający pasa warkocz smoliście czarnych włosów. Sama Mary Grace też nosiła się na czarno, ale nie było w niej ani miligrama ponurości. Już po kilku kulawych słowach przywitania wymienianych w łamanym angielskim Weronika odniosła wrażenie, że znają się od lat i wreszcie się spotkały po długim niewidzeniu. Odpowiadając uśmiechem na jej zaraźliwy uśmiech, poczuła, niczym przecież nieuzasadnione, przekonanie, że świat jednak jest piękny, a życie daje wiele powodów do radości. Ubrana we wszystkie odcienie różu drobniutka Gracia Maria wzbudzała dla odmiany opiekuńcze uczucia, nie zostawiając miejsca na myślenie o własnych problemach. „Dobrze, że Wawrzyniec dał mi to zadanie do wykonania – przemknęło Weronice przez głowę podczas sprawdzania stanu zaopatrzenia jego spiżarni. Skupiona na działaniu, przestała wreszcie obsesyjnie się zamartwiać. – Na pewno wszystko będzie dobrze, dobrych ludzi nie spotykają przecież złe rzeczy”. Znalazła makaron i resztkę sera, ale pesto trzeba będzie dokupić. Wyjaśniła to Filipińczykom, a ci natychmiast zaofiarowali się towarzyszyć jej do sklepu. Postanowiła więc, co przekazała im głównie za pomocą rąk, że z zakupami pójdą do niej, bo jednak lepiej jej się gotuje we własnej kuchni. No i Wawrzyniec też przecież musi coś zjeść, zanim pojedzie do babci. 3. Gracia Maria kroiła filet z kurczaka, Jori paprykę i czosnek. Mary Grace myszkowała po szafkach w poszukiwaniu liści laurowych i innych przypraw, szykując marynatę, a Leslie i ojciec Greg pilnowali ryżu. W sklepie zdecydowali, że skoro Weronika MOŻE kupić zarówno filet z kurczaka, jak i ryż, to oni przygotują filipińskie danie. Opowiadali, w jakim ubóstwie żyje większość ich rodaków. Weronice wydawało się niewiarygodne, że w XXI wieku, mimo komórek i komputerów, są ciągle rejony, gdzie ludzie zwyczajnie umierają z głodu. Afryka,
tak, o tym słyszała, ale Filipiny? – Z głodu? – Może coś źle zrozumiała? Jej angielski nie był perfekcyjny, a i Filipińczycy czasem mieszali słowa. Przed oczami stanęły jej obrazy tropikalnej dżungli, takie w każdym razie miała skojarzenia z tym regionem: morze, palmy, dużo zieleni, owoce, ryby, kokosy, plaża. – Czy u was jest sucho i dlatego nie ma co jeść? – Chciwość – powiedział Leslie. – To gorsze niż sucha pogoda. – Wyobraź sobie – dorzucił Jori – że ktoś chce wybudować na przykład nowe osiedle pod Manilą. – Takie jak twoje, tutaj – zauważyła Gracia Maria – tylko bardzo ekskluzywne. Żeby bogaci nie tłoczyli się w mieście. – Albo klub golfowy – ciągnął Jori, pomagając sobie gestami. – Ośrodek wypoczynkowy. Hotel. Biedotę, która tam mieszka, wywożą na jakąś małą wysepkę i oni tam nie mają pracy. Ani łodzi, żeby popłynąć na inne wyspy do pracy. Załamują się. Popadają w taki stan... – Zawiesił głos, szukając odpowiedniego określenia, w końcu usiadł na podłodze i wpatrzył się pustym wzrokiem przed siebie. Uosobienie totalnej rezygnacji. – Nic nie robią – powiedział po chwili. Wstał. – Leżą i czekają na śmierć. Dzieci i dorośli, szczególnie starzy, naprawdę umierają z głodu. Ci silniejsi uciekają w narkotyki, prostytucję... – Oczywiście nie wszyscy – zaznaczyła Mary Grace – ale najbiedniejsi tak. – Problemem jest nie tylko głód – dopowiedział Leslie. – Korupcja, brak edukacji i to, że możesz iść do więzienia za nic. Jeśli nie masz prawnika, to na wyrok czekasz kilka lat. Kobiety w więzieniu są zwykle wykorzystywane seksualnie przez policjantów. Rodzą się nielegalne dzieci... – Głodne dzieci nie mają szans na normalny rozwój – weszła mu w słowo Mary Grace – nie są w stanie nawet ukończyć szkoły podstawowej. Konsekwencją jest to, że w przyszłości nie mogą znaleźć pracy, by utrzymać rodzinę, więc przestępstwo: kradzież, narkotyki i... – narysowała okrąg w powietrzu – ...koło się zamyka. – Mówi się, że Filipińczyk zje wszystko, co ma cztery nogi i nie jest stołem – dodał Leslie. – Ja słyszałam, że Chińczyk – wyrwało się jej. – Ale psów chyba nie jecie? – Próbowałem. Dobre. Ale na przykład Jori nie jada. – Ja hoduję i trenuję psy – odezwał się Jori. – Nie jadam przyjaciół. – A koty? – Nie mogła się powstrzymać. Zaintrygowało ją nagłe spotkanie z egzotyką, o której myślała dotąd, że występuje tylko w książkach i dowcipach. Jori potrząsnął głową. Leslie się skrzywił. – Koty są bardzo niesmaczne – powiedział. – Można zjeść, ale trzeba umieć przyrządzić. Długo gotować, z przyprawami. Trzeba być naprawdę głodnym, żeby
jeść kota. W kieszeni Weroniki rozdzwonił się telefon. Mama! Nareszcie! – Nareszcie! – usłyszała w słuchawce. – Gdzie jesteś? Czemu nie odbieracie? Wszystko w porządku? – A gdzie wy jesteście? – W Monachium, a gdzie możemy być w takiej chwili? Czemu nie dzwoniłaś, my tu odchodzimy od zmysłów. Jesteście cali? – Jestem cała. A wy jesteście na lotnisku? – No całe szczęście, że nic ci się nie stało! To przecież prawie przy domu Danki! Właśnie stoimy pod drzwiami. Zamknięte na głucho. Gdzie jesteście? Czemu nikogo nie ma w domu?! Weronika przełknęła ślinę. – Nikogo nie ma w domu? – powtórzyła, czując, że robi jej się zimno. Przeszła do pokoju i usiadła na kanapie. – Co się głupio pytasz? Gdzie jesteś? W szpitalu? Mów mi zaraz! – Nie. Jestem... w Polsce. – W Polsce?! Jak to: w Polsce?! Dlaczego w Polsce?! A Maks?! – Nie wiem. Ciotka wczoraj pozwoliła mi pojechać do domu. O zamachu dowiedziałam się już w Polsce. – Danka pozwoliła ci jechać do domu?! Za moimi plecami?! Zabiję ją! Żebyś mi się nie ważyła jechać do Krakowa! A Maks? Jest z tobą? – Oni... – Wsunęła się w róg kanapy, szukając oparcia dla pleców, bo ściany zaczęły się niebezpiecznie chwiać. – Oni planowali wczoraj iść do McDonalda. Właśnie... właśnie tam. Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. Potem usłyszała szmer niewyraźnej rozmowy, cichy szloch, aż w końcu w słuchawce odezwał się tata: – Werka, jesteś tam? – Tak. – W domu? – Tak. – Całe szczęście, że chociaż ty jesteś bezpieczna! – powiedział z ulgą. – Zrelacjonuj, co wiesz. – Nic nie wiem. Od wczoraj nie mogę się dodzwonić ani do cioci, ani do Maksa. – Zostań tam, gdzie jesteś, i miej włączony telefon. Dzwoń, gdyby odezwał się Maks albo Danka. Zaraz to wyjaśnimy, nic się nie martw. – Tato... – słowa z trudem przeciskały się przez zaciśnięte gardło – ...może ona ma dyżur? Wczoraj mówili, że wezwali do szpitali cały personel. – Tak, to bardzo możliwe. Zaraz tam pojedziemy i sprawdzimy. – Ale czemu Maksa nie ma w domu? – wydusiła i poczuła, że robi jej się
słabo. Słowa raz wypowiedziane rosły, potworniały... „Maksa nie ma w domu, skoro go nie ma w domu, to...”. – Może Danka dla bezpieczeństwa zabrała go ze sobą? Uczepiła się tej myśli. Rzeczywiście. Wczoraj komunikacja była wstrzymana, ciotka wezwana NATYCHMIAST do szpitala nie chciała puszczać Maksa samego, i to w najniebezpieczniejszym rejonie. W takich chwilach lepiej trzymać się razem, niż drżeć, czy druga osoba szczęśliwie dotarła. Obręcz ściskająca żebra nieco się rozluźniła, Weronika znowu mogła głębiej odetchnąć. – Werka, halo! Jesteś tam? – Tak. Co mówiłeś? – Jedziemy do tej Klinikum Dritten Order, czy jak to się tam nazywało, poszukać Danki. Zadzwonimy, gdy tylko coś będziemy wiedzieli. Trzymaj się. Nigdzie nie wychodź, dobrze? – Tato... A czy teraz... Czy tam już jest bezpiecznie? – Na pewno. Zamachowiec nie żyje, wszędzie pełno policji. Nic się nie martw. Teraz to najbezpieczniejsze miejsce na ziemi. Zadzwonimy niedługo. Pa. 4. Z kuchni dochodziły orientalne zapachy, Gracia Maria rozstawiała na stole miseczki pełne parującego ryżu, mówiąc coś po angielsku. Weronika zdała sobie sprawę, że od paru minut siedzi zupełnie nieruchomo, cały czas ściskając w ręku komórkę, a Filipińczycy odwalają za nią całą robotę. Zaszurało i z pokoju Weroniki wynurzył się zaspany, rozczochrany Wawrzyniec. – Tu ich przyprowadziłaś? – Ziewnął. – Super. Ale jestem głodny! – Rzucił jej uśmiech i poczłapał w kierunku kuchni. Słyszała dobiegające stamtąd wesołe głosy i wybuchy śmiechu. Ostrożnie wstała. Od zastygnięcia w niewygodnej pozycji zdrętwiały jej nogi i teraz przebiegło po nich całe stado mrówek. Co się z nią dzieje? Zegar wskazywał piętnaście po pierwszej, co najmniej kwadrans przesiedziała w dziwnym letargu, zupełnie poza czasem! Chyba nie zaczyna wariować? Do pokoju wszedł Wawrzyniec, niosąc stos talerzy i sztućce, za nim Leslie wniósł patelnię z kurczakiem, a Jori podstawkę pod gorące naczynie. Gracia Maria i Mary Grace zatroszczyły się o szklanki i wodę w dzbanku. – Rodzice dzwonili? – trochę stwierdził, a trochę zapytał Wawrzyniec. Skinęła głową. Spojrzał pytająco. Z troską. – Nic nie wiem – udało się jej wychrypieć. Odstawił talerze i podszedł do niej.
– Na pewno wszystko będzie dobrze. – Przytulił ją. – Musi być dobrze. Rozszlochała się, zupełnie jakby chłopak, otulając ją ramionami, stopił wielki sopel lodu, który miała w gardle, w głowie, w brzuchu... Wypływał teraz przez oczy i nos w postaci gorącego strumienia łez. Słyszała, jak Wawrzyniec tłumaczy Filipińczykom, co się stało, i po chwili oni też ją objęli i zaczęli mówić coś jeden przez drugiego. Ktoś podał jej chusteczkę. Poczuła się jak owinięta ciepłym kocem, opleciona kłębkiem puszystej wełny. Wawrzyniec ma rację, na pewno wszystko będzie dobrze. 5. Myślała, że niczego nie przełknie, ale Wawrzyniec był stanowczy. Nałożył jej łyżkę ryżu i łyżkę potrawki z kurczaka i dopilnował, żeby zjadła, grożąc, że zaraz zacznie ją karmić. Więc skubnęła. Smaczne. Nawet bardzo. Ostre. Ale to dobrze. Mdły ryż stanowił dobrą przeciwwagę dla ostrego, słodko-kwaśnego sosu. Ledwo uporała się ze swoją porcją, Wawrzyniec dołożył jej następną. – Przecież to tylko jedna łyżka ryżu – zachęcił. – No, nie mów, że nie dasz rady. Chciała zaprotestować, przecież przed chwilą już zjadła wszystko z talerza, ale tak ładnie się uśmiechnął, że postanowiła go posłuchać. – Filipińczykom będzie przykro, że ci nie smakuje – powiedział, dokładając jej trzecią łyżkę. Pomyślała o tym, co usłyszała od nich w kuchni. Że woreczek ryżu to czasami szczyt marzeń jakiegoś dziecka z przedmieścia. Zjadła więc wszystko do ostatniego ziarenka. Bez grymaszenia. Po obiedzie chciała pozmywać, by w ten sposób zrekompensować brak pomocy przy przygotowaniu posiłku, ale Filipińczycy byli szybsi. Kiedy weszła do kuchni, zauważyła, że role przy zlewie już rozdzielono. Nawet ojciec Greg dostał ściereczkę i już wycierał pierwsze umyte talerze. Leslie nie zmywał. Stroił gitarę. – Znajdą się u ciebie dwa jednakowe kije? – zapytał Wawrzyniec. – Na przykład od mopa albo od miotły. – Mam, ale niejednakowe. Jeden czerwony, a drugi chyba żółty. Po co ci? – Zobaczysz. – Uśmiechnął się tajemniczo. – Czerwony i żółty mogą być, ważne, żeby rozmiar się zgadzał. Stół przesunięto pod okno, tworząc pustą przestrzeń. Filipińczycy wyjaśnili, że chcą pokazać swój narodowy taniec, tinikling. Nazwa oznacza dosłownie „jak tikling”, a tikling to ptak, którego można spotkać na przykład na polach trzciny cukrowej albo ryżowych. Taniec naśladuje sposób chodzenia tych ptaków między łodygami trzciny, przeskakiwanie nad gałęziami czy unikanie bambusowych pułapek zastawianych przez rolników. Filipińczycy napomknęli, że są i inne legendy o pochodzeniu tego tańca, ale nie chcieli ich opowiadać.
Leslie i Mary Grace chwycili oba kije z dwóch przeciwległych końców, przyklęknęli i zaczęli rytmicznie uderzać kijami na przemian o siebie i o podłogę, nucąc równocześnie skoczną melodyjkę. Wtórował im ojciec Greg. Prosty rytm na trzy: łup, trzask, trzask, łup, trzask, trzask. Raz o podłogę i dwa uderzenia kija o kij. Ale nie o perkusję tutaj chodziło. Jori i Gracia Maria wskoczyli boso między otwierające się i zamykające kije. Przebierali nogami tak szybko, że trudno było za nimi nadążyć wzrokiem. Przypominało to trochę skakanie w gumę, a trochę pokonywanie przeszkód w Prince of Persia, kiedy książę usiłował przejść przez miarowo kłapiące szczęki. Leslie skinął na Wawrzyńca, by ten zmienił go w operowaniu kijkami, a sam chwycił gitarę. Popłynęła coraz szybsza melodia, Jori i Gracia Maria krążyli wokół siebie, omijali się i obracali w tańcu, zupełnie jakby pod nogami mieli zwykły parkiet, a nie dwa kije od mopa usiłujące złapać ich za kostki. „Ja bym na pewno już dawno miała siniaki na nogach” – pomyślała Weronika. Jori zaprosił ją gestem do tańca. Pokręciła głową, ale Filipińczyk nie ustępował. Mary Grace dała znak Wawrzyńcowi i położyli kije na podłodze, równolegle do siebie. Leslie przestał grać. – To bardzo proste – zapewnił Jori i kilka razy zademonstrował kolejność ruchów. Weronika spróbowała powtórzyć kroki razem z nim. „Na sucho”, przy nieruchomych kijkach, nie wydawało się to takie straszne. Leslie znów zaczął grać, bardzo powoli, by łatwiej można było uchwycić rytm. Mary Grace i Gracia Maria chwyciły kijki. Łup, trzask, trzask, łup, trzask, trzask. Raz kozie śmierć! Odważyła się. Wystarczyło tylko pamiętać, by wskakiwać do środka na „łup!”, a nie na „trzask!”, a potem już „tańczyło się” samo. – To można skomplikować jeszcze bardziej – powiedział ojciec Greg. – Używając czterech kijów ułożonych prostopadle po dwa. Jori tylko się uśmiechnął. – Wieczorem przyniosę dwa od siebie – obiecał Wawrzyniec. – Bo teraz już naprawdę muszę zbierać się do babci. Dźwięk telefonu z trudem się przebił przez wesołą melodię. Weronice, zdyszanej od szybkiego tańca, nagle zabrakło powietrza. Przy Filipińczykach na chwilę zapomniała o całym świecie, a teraz strach znowu chwycił ją za gardło. Spojrzała na zegar. Od rozmowy z rodzicami upłynęły ponad dwie godziny! Aż tyle? Dlaczego tak długo? – Wpół do czwartej – wychrypiała. – O trzeciej miałeś pociąg. – Pojadę MZK. – Wawrzyniec podał jej telefon. – Albo późniejszym. Odbierz.
6. Weronika rozmawiała przez telefon spokojnie i zupełnie bez emocji. Jakby zamiast niej w pokoju stał android albo raczej bot, który zawsze umie znaleźć właściwą odpowiedź i właściwe pytanie. Kiedy jednak odłożyła komórkę na stół, zdała sobie sprawę, że nie pamięta ani słowa z tej rozmowy. Poza jednym. – Przecież powiedziałeś, że wszystko będzie dobrze! – Rzuciła się na Wawrzyńca z pięściami. – Obiecałeś! Okłamałeś mnie! Wynoś się! Nie chcę cię widzieć! Nie pozwoliła się przytulić, wyrwała się z jego niezdarnych objęć i uciekła do swojego pokoju. Nakryła głowę poduszką i zastygła. Umrzeć. Nie myśleć. Nie pamiętać. Nie czuć. Ktoś chyba jej dotykał, coś mówił, ale nie reagowała. Słyszała szmer wielu głosów i starała się potraktować je wszystkie, jakby były szumem morza albo krzykiem ptaków. Czymkolwiek, co nie niesie żadnej treści. Choćby i wyciem wichru, włączonym przypadkowo radiem, melodią dobiegającą z cudzych słuchawek. Byle nie warkotem ciężarówki. Nie słyszeć, nie widzieć, nie pamiętać, nie śnić. Przecież nie pragnie zbyt wiele!
ROZDZIAŁ VII Niedziela, 24 lipca
1. Dźwięk telefonu wwiercał się w czaszkę. Weronika próbowała go zignorować, ale telefon na chwilę przestawał, a potem znowu zaczynał dzwonić. Do tego ktoś szarpał ją za ramię. Nie mocno, ale stanowczo. Niechętnie sięgnęła po komórkę. – Halo? – wyszeptała. – Werka? – usłyszała głos matki. – No nareszcie! Nic ci nie jest? – Nie. – Słowa z trudem przeciskały się przez zupełnie suche gardło. – Wera, ja ciebie proszę, jeszcze ty nam nie dodawaj kłopotów. Jak się czujesz? Wzruszyła ramionami. A jak miała się czuć? – Werka, jesteś tam? – Tak. – Spałaś? Obudziłam cię? – Tak. – Dziewczyno, bój się Boga, jest prawie południe! Zjedz coś. Masz co jeść? Dzwoniłam do Grześka, przyjedzie po ciebie samochodem. Pomieszkasz u nich, dopóki nie wrócimy. – Nie! Nie chcę! – Wizja wspólnego mieszkania z gadatliwym wujkiem, jego żoną i bliźniakami sprawiła, że Weronika nagle oprzytomniała. – Niech nie przyjeżdża. Proszę. Ale gdybyś mi kupiła bilet do Monachium... – zaczęła błagalnie. – Mówiłam już, wybij to sobie z głowy. Lotniska nie są bezpieczne, pociągi też. Nie chcę jeszcze dodatkowo drżeć o ciebie. Zresztą i tak nie miałabyś gdzie spać. Przyjechał Patryk, Karol, nawet Adam z żoną i dzieciakami. Ledwo się mieścimy. Grzesiek... – Nie pojadę do Gdyni! – przerwała. – Zresztą tam też jest ciasno. Powiedz wujkowi, żeby nie przyjeżdżał, bo i tak z nim nie pojadę! – No w sumie racja, Gdynia to też nie jest dobre miejsce. Oksywie w pobliżu i port... To nie wiem, tata ma przyjechać do ciebie? Bo ja tu muszę zostać. Tata? Zawahała się. Przez krótką chwilę zatęskniła za jego milczącą niby-obecnością. Nie, w niczym jej nie pomoże. Będzie musiała robić mu jedzenie, zmywać po nim... A czuje się taka zmęczona. – Nie – wydusiła. – Dam radę sama. Wspomnienie poprzedniego wieczoru stanęło jej przed oczami. Dopóki nie
odebrała telefonu, mogła udawać, że to tylko zły sen. – Kiedy... – Przełknęła ślinę. – Wiadomo, kiedy pogrzeb? – Jeszcze nie. – Głos mamy, aż do tej chwili chłodny i rzeczowy, zaczął niebezpiecznie drżeć i się załamywać. – Na razie... trwają... sekcje. – A... – Weronika wzięła głęboki oddech. – A Maks? – Bez zmian. Przez chwilę milczały po obu stronach słuchawki. – Weronisiu – szepnęła mama. – Dbaj o siebie, dobrze? W poniedziałek wyślemy ci pieniądze, bo pewnie ci się kończą. Koziegłowy to dobre miejsce, na pewno nie ma tam nic, co by przywabiło terrorystów, ale Poznania raczej unikaj. Zakupy możesz robić w osiedlowym sklepie. Albo stołować się w Grosiku. Obiecaj, że będziesz regularnie jadła i nie zrobisz niczego głupiego. Obiecujesz? – Ty też – odszepnęła. – Dbaj o siebie. I o tatę. I... o Maksa. 2. Czuła się zdrętwiała, skostniała i wymięta. Nigdy więcej spania w ubraniu! I nie umyła zębów przed snem! Obrzydliwość. Powinna wejść pod prysznic, ale przejście do łazienki wydawało się jej zadaniem ponad siły. Siedziała oparta o ścianę, ściskając w ręku telefon, i walczyła z pokusą, by się poddać. Znów ukryć się pod kołdrą i starać się niczego nie czuć. To by było najlepsze. Może nawet tak zrobi. Ale najpierw musi zadzwonić do wujka Grześka. – No cześć, Werka! – usłyszała jego głos w słuchawce. – Nie musisz mnie poganiać, już po ciebie jadę. – No ja właśnie dzwonię, żeby wujek nie jechał! – O, a to dlaczego? Teresa dopiero co suszyła mi głowę, że mam rzucać wszystko i pędzić do Poznania, bo... – Zawahał się. – To naprawdę żaden kłopot – dodał miękko. – Będę u ciebie za jakieś cztery godziny. Nic się nie martw. Już ci z Basią szykujemy miejsce. – Wujku, nie. Mama już się zgodziła. Dam sobie radę, nic mi nie trzeba. – Oszaleję z tymi kobietami! Przecież Teresa głowę mi urwie, jeśli coś ci się stanie! – Mama wie. Zgodziła się – powtórzyła. – Ale gdyby wujek jechał na... – Poczuła, że głos odmawia jej posłuszeństwa. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Pomogło. – Do Monachium. Na... pogrzeb... – Co za straszne słowo. Takie... nieodwracalne. – To ja też! – Naprawdę chcesz jechać? Nie boisz się? – Wujek chwilę się zastanawiał. – No w sumie mogę zahaczyć o Poznań. Rozbiłbym trasę na dwa skoki z noclegiem. A kiedy pogrzeb? – Jeszcze nie wiadomo. – Dobra, w takim razie będziemy w kontakcie. Trzymaj się i jakby coś, to
dzwoń. Będzie dobrze, mała! Zobaczysz. Ze złością odłożyła telefon. Kolejny prorok. „Będzie dobrze”. Co niby ma być dobrze? Nic nie będzie dobrze. Już nie jest. Chyba znów wpadła w ten przerażający stan trwania poza czasem, bo nie zauważyła, kiedy Mary Grace weszła do pokoju. A może była tu już wcześniej? Telefon przecież nie przydreptał sam do jej łóżka. Mary Grace powiedziała coś niezrozumiałego. Usiadła obok, otoczyła ją ramieniem, pogłaskała. – You need to eat something – powtórzyła. Dopiero po chwili do Weroniki dotarło, że musi się przestawić na angielski. Przerażało ją, że tak wolno myśli. „Potrzebujesz coś zjeść”. Wcale nie potrzebuje. Potrząsnęła głową. Mary Grace uśmiechnęła się, wstała i podała Weronice rękę. – Chodź. Trzeba się umyć, przebrać. Racja. Na pewno wygląda okropnie i jeszcze gorzej pachnie. Przyjęła pomocną dłoń i też się podniosła. Wyjęła z szafy świeże ubranie. Jutro musi zrobić przepierkę, to już ostatni czysty T-shirt. Codzienne rutynowe czynności uspokajały. Dowodziły, że świat się nie skończył, życie dalej się toczy, zupełnie normalnie. Przeszły do salonu. Stół wrócił na swoje miejsce, siedziała tam Gracia Maria, pisząc coś w dużym zeszycie. Wszędzie panował idealny porządek. O wiele bardziej idealny niż poprzedniego dnia. „Zaraz... – zreflektowała się Weronika. – Co one tu robią? Przecież miały gdzieś iść na nocleg?”. – Przepraszamy, że bez twojego zaproszenia – wyjaśniła Mary Grace, kiedy spytała je o to – ale nie chciałyśmy zostawiać cię samej. „No to ładna ze mnie gospodyni” – pomyślała, gorączkowo usiłując sobie przypomnieć, jak jest po angielsku „pościel”. Chyba nie spały na gołej kanapie? – Znalazłyście... Białe, z materiału. Do spania... Koc i... i prześcieradło! – przypomniała sobie właściwe słowo. Miała nadzieję, że prawidłowo je wymówiła. – Lawrence przyniósł. Wawrzyniec... Pamiętała jak przez mgłę, że kazała mu się wynosić. Chyba nie potraktował jej słów serio? A może to był tylko sen? – Gdzie jest Lawrence? – Rozejrzała się, jakby spodziewała się znaleźć go ukrytego za kanapą. – Pojechał do swojej babci. Wróci niedługo. Odetchnęła z ulgą. Wróci. Kiedy wyszła spod prysznica, czekała na nią miseczka czegoś gorącego, przypominającego rosół. Usiadła przy stole, zanurzyła łyżkę w zupie i... poczuła, że niczego nie przełknie. Zupełnie jakby zapomniała, jak to się robi. Wpatrywała się w miskę, czuła zapach jedzenia, a w głowie huczał jej głos Maksa: „Podwójnego big maca bym chciał w zestawie powiększonym”. A jeśli to był ostatni big mac
w jego życiu? Odsunęła zupę i ukryła twarz w dłoniach. Nawet nie wie, co ciotka Danka zamówiła dla siebie. Czy wybrałaby tamto miejsce, gdyby wiedziała, że to jej ostatni posiłek? Gdyby nie miłość Maksa do McDonaldów, może oboje by żyli? „Gdyby nie twój głupi wyjazd do Polski, oboje by żyli!”. Tak. Nie ma co się oszukiwać. Zginęli przez nią. Gdyby wstrzymała się z wylotem do poniedziałku, w piątek poszliby wszyscy do Olympia Park, a potem na wieżę widokową. Ciocia tak bardzo chciała tam pójść! Nie zdążyła. Przez nią! Po jaką cholerę uparła się lecieć w piątek? Bo było ostatnie wolne miejsce? Ciotka miała rację: „Nigdy nie rób niczego pod presją czasu”. Straciła jedyną może szansę na rozmowę z osobą, która naprawdę mogła ją zrozumieć, coś doradzić! A ciotka Danka straciła przez nią życie... Poczuła obejmujące ją ramiona Mary Grace i Gracii Marii, słyszała pocieszające słowa. – To moja wina – wyszeptała po polsku, ciesząc się, że żadna z nich nie rozumie. – To ja ich zabiłam... To przeze mnie. 3. – Nika, obiad. – Wawrzyniec usiadł obok. Znów miała lukę w pamięci? Nie zauważyła, kiedy się pojawił. Nie pamiętała też, w jaki sposób znalazła się z powrotem w swoim pokoju. – Grace powiedziała, że od wczoraj niczego nie jadłaś. – Daj mi spokój! – Za chwilę. Najpierw obiad. – Przestań mi matkować! Odczep się! – Nika... – Nika, Nika – przedrzeźniała. – Może jeszcze powiedz, że wszystko będzie dobrze? No, dalej! Rzuć garść pocieszających frazesów, to nic nie kosztuje! Poczujesz się wtedy taki dobry, nie? Pomogłeś, pocieszyłeś... No superbohater, nie? „Będzie dobrze, musi być dobrze”. Co się będziesz ograniczać, powiedz od razu, że ciotka odżyje, przyklepie cięcia po sekcji, zaceruje dziury po kulach, otrzepie się i wróci do domu. A Maks na pewno podrywa pielęgniarki w szpitalu. Czy ty w ogóle wiesz, jak to jest, kiedy umiera ci brat?! No? Wiesz, jak to jest, gdy tracisz kogoś bliskiego? I masz świadomość, że to by się nie zdarzyło, gdybyś... gdybyś... – Umilkła. Szkoda słów. Niczego nie zmienią. Stało się. Łzy znowu napłynęły jej do oczu. Zacisnęła powieki. Gdyby dało się cofnąć czas... Poczuła obejmujące ją ramiona Wawrzyńca. Powinna się wyrwać, nie pozwolić... To przez niego! Gdyby odpowiadał na jej SMS-y i telefony... – Wiem – szepnął jej do ucha.
– Co wiesz? – nie zrozumiała. – Wiem, jak to jest. – Nic nie wiesz! – Aż się w niej zagotowało. Jak on śmie! – Nie rozumiesz! Nie było cię tam! Nie przeżyłeś niczego takiego! Pocałował ją. – Przepraszam za te frazesy, zaklinanie rzeczywistości... On ją przeprasza?! Złość nagle uleciała, Weronika poczuła się jak przekłuty balonik. Chciała powiedzieć, żeby nie brał jej słów do siebie, przecież dobrze wiedziała, że tylko ona, nikt inny, jest winna śmierci ciotki Danki, ale znowu ją zamroziło. – Powinienem pamiętać, że to nic niewarte, ale takie słowa narzucają się same, kiedy człowiek nie wie, co powiedzieć. Więc mówi o tym, co chciałby, żeby się wydarzyło. To głupie, wiem, ale czy znasz lepszy sposób? Milczała. Dlaczego tak jest, że w jednej chwili wylewa się z niej niepohamowany potok idiotyzmów, które potrafią tylko ranić, a już za moment nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa? A jeśli to początek choroby psychicznej? – Zrobisz coś dla mnie? Zaskoczył ją tym pytaniem. I chyba to zaskoczenie sprawiło, że wreszcie ją odblokowało. Otworzyła oczy. Patrzył na nią. Uśmiechnął się, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Jego usta musnęły jej usta, przesunęły się na policzek i powędrowały aż do kącika oka. Przypomniała sobie bardzo podobną chwilę, kiedy zrobił to samo. Wtedy też płakała. Czy to możliwe, że był taki czas w jej życiu, gdy przesolone rogaliki wydawały się końcem świata? – Zrobisz coś dla mnie? – powtórzył. – Zależy co. – Moja siostra umarła przez anoreksję. Źle się czuję, kiedy widzę, że ktoś nie chce jeść. Ach, więc to dlatego zawsze ją pytał, czy jadła! Robił jej kanapki, kolację... „Wiem, jak to jest”. I to o wiele bardziej, niż się spodziewała. Przytuliła się do niego, pragnąc tym gestem wynagrodzić mu wszystkie złe i niesprawiedliwe słowa, jakie od niej usłyszał. – Przepraszam – szepnęła. – Zawsze musiała być najlepsza – powiedział, nie wiadomo, do niej czy do siebie. – Najlepsza w klasie, w domu, wszędzie. Najlepsza w jedzeniu, najlepsza w odchudzaniu. Perfekcyjnie posprzątany pokój, perfekcyjnie prowadzone zeszyty, perfekcyjna fryzura, figura, makijaż... Ideał i spełnienie oczekiwań rodziców. Wzorzec z Sèvres. Nawet w sporcie do pewnego momentu była lepsza ode mnie. A potem wszystko się rypło. Totalnie. – Głos mu zadrżał. – Nie było co zbierać. Niespecjalnie ją lubiłem, w każdym razie tak mi się wydawało, bo potem... Nie
chciałbym przeżywać tego drugi raz. A już zwłaszcza kiedy chodzi o kogoś, kto... kogo... – Odetchnął, wyraźnie próbując wziąć się w garść. – A już zwłaszcza gdyby miało chodzić o ciebie. – Ale ja nie... Zamknął jej usta pocałunkiem. Uświadomiła sobie, że to ich pierwszy „prawdziwy” pocałunek od chwili, gdy usłyszała o zamachu w Monachium. Zza drzwi dobiegły odgłosy strojenia gitary. Poczuła, że nienawidzi Filipińczyków, gdyby nie oni, może zdołałaby zapomnieć o całym świecie, o zamachach, o Maksie, o ciotce. Byliby tylko Wawrzyniec i ona. A równocześnie poczuła, że kocha Filipińczyków, gdyby nie oni, mogłaby się za bardzo zapomnieć. A w ogóle jak może się aż tak zapominać teraz? Kiedy myślami powinna być cały czas w Monachium. Niechętnie oderwali się od siebie. – Goście głodni – szepnął Wawrzyniec, jeszcze trochę zdyszany. – Pójdziesz? Ze mną. Na obiad. Proszę. Poszukała jego ręki. – Nie masz już bandaża – zauważyła. Przyjrzała się uważniej jego dłoniom. Świeże blizny, mniej lub bardziej zagojone rany, nacięcia, zadrapania. Z boku prawej dłoni naklejony duży plaster. – Jeszcze czasem się otwiera – zauważył jej spojrzenie – nie chcę poplamić ubrania. Ale to nic poważnego. Skaleczyłem się folią. – Folią? – Dziwne, nie? Zwykła miękka folia do pakowania mebli. Ale jeśli nie uważasz, potrafi ciąć jak nóż. Zresztą kartką papieru też się przecież można zranić. – A to? – To od zszywek tapicerskich. Czasem któraś się nie zamknie, chwycisz mebel i się nadziewasz. Chodź! – Sinong makapaghihiwalay – dobiegło z drugiego pokoju – sa atin sa pag-ibig ni Kristo... Weszli. Flipińczycy powitali ich szerokim uśmiechem. – Sinong makapaghihiwalay sa atin sa pag-ibig ng Diyos. Gracia Maria i Jori, nie przestając śpiewać, wyszli do kuchni. Leslie gestem zaprosił Weronikę, by usiadła na wolnym miejscu obok niego. – Paghihirap ba, kapighatian. Pag-uusig, o gutom, o tabak. Srebrzysty, aksamitny głos Mary Grace wybijał się nad pozostałe. – At kahit na ang kamatayan walang makapaghihiwalay sa atin sa pag-ibig ng Diyos. Ojciec Greg, siedzący z drugiej strony Weroniki, nachylił się ku niej. – Wiesz, o czym śpiewają? – Sinong makapaghihiwalay sa atin sa pag-ibig ni Kristo...
Wrócili Gracia Maria i Jori, niosąc duży parujący garnek, chyba z rosołem, i sitko pełne makaronu, który Mary Grace zaraz zaczęła rozdzielać do miseczek. – Sinong makapaghihiwalay sa atin sa pag-ibig ng Diyos. – Kto zdoła oddzielić nas od miłości Chrystusa? – przetłumaczył ojciec Greg. – Kto zdoła oddzielić nas od miłości Boga? Weronika uśmiechnęła się z goryczą. – Ani prześladowanie, ani głód, ani miecz – ciągnął – ani nawet śmierć. – Spojrzał jej w oczy. – At kahit na ang kamatayan, nawet śmierć. Walang! Nic! Nic nie zdoła odłączyć nas od miłości Boga. Miała ochotę wzruszyć ramionami, ale nie chciała urazić staruszka. Dobrze mu mówić. Leslie odstawił gitarę pod ścianę i wszyscy wstali, by pomodlić się przed posiłkiem. Usiedli. Weronika złowiła wyczekujące spojrzenie Wawrzyńca. Ostrożnie nabrała odrobinę zupy i przełknęła. Nic się nie stało. Dała radę. Chłopak uśmiechnął się i zabrał do swojej porcji, ale widziała, że śledzi każdy ruch jej łyżki. „Zjem wszystko. Dla ciebie” – obiecała mu w myślach. – Być może zadajesz sobie pytanie – powiedział ojciec Greg – dlaczego dobrym ludziom przydarzają się złe rzeczy i jak to pogodzić z miłością Boga. Skinęła głową. Nie trzeba być prorokiem, by to odgadnąć. Posłał jej szelmowski uśmiech leśnego skrzata. – Odpowiem: „Nie wiem”. Złe rzeczy przydarzają się tak samo dobrym, jak złym. Deszcz pada... – nalał wody z dzbanka do jej szklanki – ...na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Słońce wysusza pole i u dobrego, i u złego człowieka. Jeśli kogoś spotyka nieszczęście, to wcale nie znaczy, że na to zasłużył. Spojrzała na niego. No niby racja, ona też tak czuje. Ale czy to czasem nie oznacza, że całe życie to tylko suma przypadków mniej lub bardziej szczęśliwych? Ksiądz i mówi coś takiego? – Gdzie tu miejsce dla Boga i Jego miłości? – zapytał, jakby to ona była osobą duchowną, a on zagubioną licealistką. – Tej miłości, od której nic nas nie zdoła odłączyć? Wzruszyła ramionami. Nie czuła się na siłach, by się nad tym zastanawiać. Jeśli ojciec wie, to niech powie, a jeśli nie wie, to niech spyta kogoś mądrzejszego. Czemu akurat jej zawraca głowę? – Nasz Bóg nie stoi na zewnątrz, nie przygląda się ani nie eksperymentuje na nas. – Ojciec Greg się uśmiechnął. – On jest WEWNĄTRZ tej rzeczywistości. Sam przeżył to, w co „wrzucił” człowieka. Bóg sam wszedł w te nieszczęścia, w ten trudny, przerażający świat. Rozumie nas, bo tego wszystkiego doświadczył: straty, odejścia bliskich, strachu, gniewu, rozczarowania, upokorzenia i tak dalej... Pakikiramay. To słowo oznacza u nas – zawahał się, szukając najlepszego odpowiednika – odczuwanie razem tego samego. Ciebie boli i mnie boli. Tobie
smutno i mnie też smutno. I Jemu – pokazał wiszący na ścianie krzyż – też smutno, tak samo jak tobie. Żachnęła się, a ojciec Greg podsunął jej kawałek gorącej pizzy, którą Leslie niepostrzeżenie przyniósł z kuchni i rozdzielił. – Dlaczego są nieszczęścia, nie wiem. – Pogłaskał ją po ramieniu. – Ale wiem, że kiedy człowieka spotyka cierpienie, Bóg cierpi razem z nim. Na Nim naprawdę możesz się oprzeć, On chce to nieść razem z tobą. Sama nie dasz rady. – Ale dlaczego po prostu nie uratował mojej cioci i brata? – wyrwało się jej. Ojciec Greg rozłożył bezradnie ręce. – Może nie mógł? Czy jeśli twój ukochany okaże się nie tak mocny, jak myślałaś, przestaniesz go kochać? 4. – Pojedziesz z nami, prawda? Skinęła głową. Pewnie, że pojedzie. Miała już dość siedzenia w tym mieszkaniu, gdzie wszystko przypominało jej o strachu i zagrożeniu. MUSI się przewietrzyć. Co z tego, że mama prosiła, by unikała Poznania? Była tam od powrotu kilka razy i nic złego jej się nie stało. A ciotka Danka? Tak unikała lotnisk, pociągów, niebezpiecznych miejsc i co? I zginęła parę metrów od domu. Zresztą niczego matce nie obiecywała. Nie może odpowiadać za jej lęki, ma dosyć własnych. Nie sprzątali ze stołu, tylko od razu poszli na przystanek. Weronika poczuła się nieswojo, kiedy sobie uświadomiła, że już od paru godzin w Poznaniu dzieją się ciekawe rzeczy, z których goście zrezygnowali, żeby być z nią. A zupełnie nie dali jej odczuć, że się śpieszą! Szukała odpowiednich słów, by wyrazić swoją skruchę i wdzięczność, ale nie znajdowała. Po drodze dołączyło do nich jeszcze kilkoro maruderów, Wiktoria niektórych znała z widzenia. Oni także prowadzili zagranicznych gości. Zauważyła też roześmiane grupki stojące na przystanku po drugiej stronie ulicy. I ciągle dochodzili nowi. Może więc nie zawiniła tak bardzo? Filipińczycy od razu wdali się w rozmowę z grupą ciemnoskórej młodzieży, jak się okazało, aż z Madagaskaru. Wawrzyniec zagadał się z ich opiekunką, którą Weronika mgliście pamiętała ze szkoły. – Werka, cześć! – zaczepiła ją... chyba Julka? Znały się z podwórka jeszcze z czasów podstawówkowych i zdarzało się, że mówiły sobie „cześć” na mijankach. – Ty tutaj? Chyba całe Kozie uczestniczą w ŚDM. Fajnie, nie? Przytaknęła, by podtrzymać rozmowę. Stały teraz przy przejściu dla pieszych, czekając na zmianę świateł. Tuż obok przejechał duży samochód dostawczy, plując kłębami dymu z rury
wydechowej. Weronice zrobiło się niedobrze. Znała ten zapach. Julka ciągle mówiła, ale Weronika przestała ją słyszeć. Obraz też się rozmazał. Zaczęło brakować jej powietrza. Całym wysiłkiem woli skupiła się na tym, by nie zemdleć ani nie upaść, chociaż ziemia pod jej stopami zrobiła się dziwnie niestabilna. Światła zmieniły się na zielone, wszyscy ruszyli, ale Weronika widziała tylko ogromną białą ciężarówkę. Przed chwilą jej tutaj nie było! Wynurzyła się znienacka zza wzgórza, minęła market i powoli, nieubłaganie zbliżała się do pasów. Nie zatrzyma się, to pewne, za chwilę białe pasy pokryją się krwią... Zasłoniła oczy rękami, ale nadal patrzyła przez palce. Niezdolna do tego, by zamknąć oczy, niezdolna do ucieczki i niezdolna, by powstrzymać potwora. Otworzyła usta, chcąc ostrzec ludzi krzykiem, bo zupełnie nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, tak jak w Nicei, ale gardło miała zupełnie ściśnięte. Za późno. Zaraz zobaczy martwych Filipińczyków, których zdążyła już tak bardzo polubić, i... nieżywego Wawrzyńca... Krew, płacz, rozrzucone ciała... Gdyby chociaż znalazła w sobie tyle siły, żeby stanąć obok niego, na środku ulicy, niechby ten koszmar wreszcie się skończył... Czuła smród spalin, słyszała ryk i sapanie silnika. Ktoś, a może coś jej dotknęło i wtedy ciało Weroniki, zupełnie jakby należało do kogoś innego, odwróciło się tyłem do jezdni i zaczęło biec. Uciekała, zostawiała ich! A przecież wcale nie chciała uciekać! Mimo to biegła przed siebie. Potknęła się, upadła, wstała i biegła dalej. Dom, dom! Uciec do domu! Może tam wreszcie się schroni. Ktoś chwycił ją za ramię, ale nie pozwoliła się zatrzymać. Dopadła drzwi klatki schodowej, szarpnęła raz i drugi. Zamknięte. Nie może tu zostać, potwór zaraz ją dopadnie i zmiażdży. Ruszyła dalej. Przewróciła się jeszcze kilka razy, pot, a może łzy, zalewały jej oczy, słabła, mimo to ciągle biegła przed siebie. Ktoś chwycił ją, przytrzymał, szarpała się, wyrywała, aż w końcu zabrakło jej sił. Poczuła, że odpływa, odlatuje, rozwiewa się jak mgła, znika. Znikłaby zupełnie, gdyby tylko tak bardzo nie bolało jej serce... 5. Szum w głowie stopniowo cichł, świat przestał po wariacku wirować, powietrzem znów dało się oddychać. Nie zemdlała, ale przed chwilą działo się z nią coś dziwnego, czego nie umiała wytłumaczyć. A może tylko śnił jej się dziwaczny koszmar i teraz po prostu się budzi? Ostrożnie otworzyła oczy. – Wawrzyniec... – szepnęła. – Nic ci się nie stało? Miałam straszny sen... Przytulił ją mocniej. – Już dobrze – szepnął. – Już wszystko dobrze... Za plecami chłopaka widziała rudobrązowy pień sosny, łuszczącą się korę,
nad jego głową pochylała się sosnowa gałąź, pachniało żywicą. „To nie był sen...” – uświadomiła sobie. Gdyby śniła, obudziłaby się w swoim łóżku. – Pójdziemy stąd, OK? – poprosił. – Dasz radę iść? Skinęła głową. Dopiero teraz dotarło do niej, że znajdują się w zaśmieconym zagajniku, ledwie parę metrów od torów kolejowych. Nie lubiła się tu zapuszczać, nigdy nie wiadomo, na kogo można się natknąć. Ze zdumieniem spojrzała na brudne, pozdzierane dłonie, poobijane kolana. – Nie wiem, co się ze mną dzieje – wyznała ze strachem. – Boję się, że... – Urwała. „Boję się, że zaczynam wariować” nie chciało przejść jej przez gardło. Kto by chciał się zadawać z wariatką? Pomógł jej wstać. Ruszyli w stronę bloków ciasno objęci. – Masz w domu apteczkę? – zapytał. – A co się stało?! – Jej serce znowu zaczęło tłuc się jak motyl o szybę. – Ja... nie chciałam uciekać. Nie chciałam was... zostawić, ale... Przepraszam. – Nika... – Zatrzymał się tak, że stanęli twarzami do siebie. – Wszystko w porządku, naprawdę. Apte... – Czy ta ciężarówka – przerwała – zatrzymała się? – Jaka cię... No oczywiście! Przecież miała czerwone światło. – I wszyscy bezpiecznie przeszli na drugą stronę? – Tak. Odetchnęła z ulgą. Wiedziała, że zadaje głupie pytania, ale nie mogła się powstrzymać. Musiała to usłyszeć. – A ty? – A ja pobiegłem za tobą. – Przytulił ją mocniej. – Nie mogłem cię dogonić. Chyba pobiłaś swój rekord życiowy. Bałem się, że pobiegniesz aż na tory. Byłaś WTEDY w Nicei na... promenadzie? – właściwie nie pytał, upewniał się. Skinęła głową. Poczuła, że strach znowu chwyta ją za gardło. Zaczęła drżeć. – Przejechała tuż obok mnie. Gdybym wyciągnęła rękę, mogłabym jej dotknąć. I zabiła... – Głos jej się załamał. Przypomniała sobie tamtego mężczyznę i dziecko. – Patrzyłam na to... nic nie mogłam zrobić. On specjalnie skręcił, żeby ich przejechać! – Moje kochane biedactwo. – Pogłaskał ją po plecach, po karku. – To już minęło. Zobacz, jaki piękny dzień. Lato. Wakacje. Nie masz ochoty gdzieś się wybrać? Dokąd byś chciała? Potrząsnęła głową. Podsunął jej otwartą paczkę chusteczek. – Mahal kita – szepnął jej do ucha. – Co? – Chyba się przesłyszała. – Mahal kita. – Pocałował ją. – To w języku tagalog, którym mówią nasi
Filipińczycy. Powinnaś teraz powiedzieć: Mahal din kita. – A co to znaczy? – Najpierw powiedz – droczył się. – Śmiało. Albo nawet wystarczy samo mahal kita, tylko musisz patrzeć mi głęboko w oczy. No... jak będzie? Ja powiedziałem i nie wyrosły mi ośle uszy ani wilcze kły, w ogra też się nie zmieniłem, więc... może się odważysz zaryzykować? – Tak w ciemno? Stali naprzeciwko siebie. Wawrzyniec obejmował ją w talii, ręce Weroniki jakimś cudem znalazły się na jego szyi. – Mahal kita – podpowiedział bezgłośnie. Spojrzał wyczekująco. – Mahal kita – powtórzyła. – Mahal din kita – odszepnął, a potem ją pocałował. Na środku osiedla, między blokami, gdzie wszyscy znajomi i nieznajomi mogli ich zobaczyć. Nie żeby to miało dla niej znaczenie, ale jednak była to publiczna demonstracja uczuć. Coś zupełnie innego niż w Gdyni, gdzie nikt ich nie znał. – Co ja powiedziałam? – spytała, kiedy w końcu ją puścił i ruszyli dalej, trzymając się za ręce. – Domyśl się. – Jesteś okropny! Obiecałeś! – Ja? – Mina niewiniątka i ten krzywy uśmiech. Cały Wawrzyniec! Nawet nie mogła groźnie na niego popatrzeć, bo kąciki ust zaraz jej podjeżdżały do góry. – Domyśl się, domyśl, nie udawaj, że nie wiesz. – Jeśli się okaże, że obiecałam pozmywać całą tę górę talerzy, to nie chcę cię znać! – Przecież ja też to powiedziałem, pozmywamy razem. Idziemy do ciebie czy do mnie? Bo to koniecznie trzeba zdezynfekować. – Pokazał na jej brudne kolana. – Mam plastry i wodę utlenioną, więc chyba do mnie? Przebiegł ją dreszcz na wspomnienie dziwnego stanu, w którym znajdowała się jeszcze nie tak dawno, a równocześnie zdała sobie sprawę, że to minęło. Wawrzyniec jakimś cudem zdołał wydobyć ją z dna rozpaczy i strachu i przywrócić do normalności. Przytuliła się do niego. – Co ja bym bez ciebie zrobiła... – Czyli do mnie? – O, nie! Prysznic wolę brać we własnej łazience. – Odprowadzę cię. Weszli na górę. – To ty się spokojnie kąp – powiedział, kiedy znaleźli się w przedpokoju – a ja też się ogarnę i przyjdę później z apteczką. Możesz się zamknąć, bo mam klucz.
Spojrzała na ich odbicie w dużym lustrze i parsknęła śmiechem. I oni tak szli, przez całe osiedle? Tacy umorusani? – Przynieś potem rzeczy, jak się przebierzesz, to ci upiorę – zaproponowała. – Dam sobie... – I tak muszę uprać swoje, poza tym to ja ci przecież pobrudziłam koszulkę. – Wskazała czarne i rdzawe smugi w miejscach, których dotykała brudnymi rękami. – Dobrze, że nie widzisz się z tyłu. Masz plamy z żywicy i jakieś zeschłe liście na plecach. Roześmiał się. – No to idę. – Zaraz – zatrzymała go. – A co znaczy mahal kita? Objął jej twarz dłońmi, zajrzał w oczy. – Kocham cię. Pocałował ją i wyszedł. Stała oparta o ścianę, czując miłe ciepło w okolicy serca. Owszem, powiedział jej to już wcześniej, potwierdzili to sobie potem kilkakrotnie w SMS-ach. Ale to było dawno. Takie wyznanie po wszystkim, co ostatnio narozrabiała? – Ja też cię kocham – szepnęła w przestrzeń. – Bardzo. 6. Weronika wyszła na balkon, by wywiesić mokre ręczniki i wysuszyć włosy. Lubiła suszyć włosy na słońcu. Usiadła na stołku, zerkając przez pręty na klatkę schodową chłopaka. Czyżby kąpał się dłużej niż ona? A może postanowił jeszcze zrobić pranie? Roztrzepała włosy, narzuciła sobie na twarz, przegarnęła palcami i odsunęła do tyłu. Jak fajnie, że jest lato. Serce załomotało jej radośnie, kiedy wreszcie go zobaczyła wychodzącego; już miała wstać, zawołać, pomachać, ale uśmiech spełzł jej z twarzy, gdy zdała sobie sprawę, że Wawrzyniec nie jest sam. Towarzyszyła mu zgrabna opalona dziewczyna na chyba półmetrowych obcasach! Czarne włosy (na pewno farbowane!) upięła wysoko w koński ogon. Mocny makijaż, błyszcząca biżuteria, bransoletki na szczupłych nadgarstkach przyciągały wzrok. Kusa sukienka eksponowała długie nogi. Dziewczyna potknęła się na nierównym bruku, a Wawrzyniec natychmiast ją podtrzymał. A może było to markowane potknięcie? W każdym razie wzięła go pod rękę, on zaś nie protestował. Rozmawiali i była to rozmowa pełna emocji. Coś sobie tłumaczyli, gestykulując, jedno drugiego usiłowało do czegoś przekonać. Dziewczyna naciskała, Wawrzyniec się wzbraniał. Potem on prosił, a ona odmawiała. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej, oburzonej, zaczęła na niego
krzyczeć. On stał spokojnie. Potrząsnął głową. Wtedy ona zarzuciła mu ręce na szyję, a on ją objął. Czy się pocałowali? Weronika nie była pewna, ale z pewnością się przytulili. Dziewczyna odeszła kilka kroków, chwiejąc się na wysokich obcasach, i zawróciła, grzebiąc w torebce. Znalazła to, czego szukała, wcisnęła Wawrzyńcowi w dłoń, przytrzymując jeszcze drugą. On, nie patrząc, schował to do kieszeni i ponownie wyciągnął rękę, jakby żądał jeszcze czegoś. Dziewczyna znowu zaczęła grzebać w torebce, wyraźnie wściekła. Wcisnęła mu coś błyszczącego w wyciągniętą rękę. Wawrzyniec i to schował do kieszeni. Wziął dziewczynę pod ramię i ruszyli ścieżką między blokami. Weronika patrzyła za nimi jak wmurowana, póki nie zniknęli jej z oczu. 7. Nic jej nie pasowało. Niecałą godzinę temu Wawrzyniec powiedział, że ją kocha. Nie miała powodu, by w to wątpić, za słowami szły też czyny. Ale kim w takim razie była ta atrakcyjna dziewczyna? Nie tylko się znali z Wawrzyńcem, ale nawet kłócili. Jego eks czy kolejna „Martyna – przyjaciółka siostry”? Coś musiało ich łączyć, jeśli nie miłość, to może wspólne interesy? Coś mu przecież wręczała. A on chciał więcej. Dała. Jakie interesy może mieć Wawrzyniec z tego rodzaju dziewczynami? I dlaczego była na niego taka wściekła? Weronika wyszła z balkonu i zaczęła krążyć po pokoju. Zapytać go o to, kiedy przyjdzie? A może nie przyjdzie wcale? Dokąd poszedł z tamtą? Sięgnęła po komórkę. A gdyby wysłać żartobliwy SMS? Coś o zbyt długiej kąpieli. Obiecał, że zaraz wróci. Jeśli się spóźnia, powinien się wytłumaczyć. Czy może lepiej zadzwonić? Chrobot klucza w zamku sprawił, że podskoczyła. Zupełnie jakby to ją Wawrzyniec na czymś przyłapał. Chwyciła kilka talerzy ze stołu i ruszyła z nimi do kuchni. Spotkali się w przedpokoju. – Zostaw. – Wyjął jej talerze z rąk. – Przecież masz pokaleczone ręce. Włożył naczynia do zlewu i uśmiechnął się do Weroniki. – Pokaż. Wziął jej dłonie w swoje i dokładnie obejrzał otarcia. – Do wesela się zagoi. Wcześniej wyglądało to gorzej. Ale i tak posypiemy Czarodziejskim Żółtym Proszkiem. – Czym? Zdjął plecak, oparł go o taboret i wyjął z bocznej kieszeni małą papierową torebkę. – Moja babcia tak mówiła. Odkąd pamiętam, w jej domu zawsze był Czarodziejski Żółty Proszek, cudowny lek na wszystkie rany. – Nasypał odrobinę
specyfiku na wewnętrzną stronę jej dłoni i delikatnie rozsmarował palcem. – Zresztą, pomijając aspekt psychologiczny, żółty proszek działa ściągająco, tamując krwawienie. I skaleczenie rzeczywiście szybciej się goi. Siadaj i pokaż kolana! – Nie trzeba, już się zasklepiło. – Dobra, dobra. Może i zasklepiło, ale kiedy będę miał drugą taką okazję? – Okazję? – By bezkarnie podziwiać twoje nogi. Uważaj, będzie szczypało. – Przyłożył gazik nasączony wodą utlenioną. Kiedy on zdążył to wszystko wyciągnąć i rozłożyć na blacie? – „Chcę oglądać twoje nogi (nogi, nogi, nogi)[*]”. – Długo cię nie było – przerwała jego popisy. Miała wrażenie, że Wawrzyniec mówi więcej niż zwykle, jakby wesołkowatością próbował coś zamaskować. – No tak – spoważniał. – Zasięgałem informacji. – To znaczy? – Ciągle siedziała na taborecie, a chłopak przykucnął przy jej kolanach, przez co patrzyła na niego z góry. Nie podniósł głowy. Starannie posypywał żółtym proszkiem świeże otarcia na kolanach i każde zalepiał plastrem. Będzie musiała potem włożyć długie spodnie, bo wygląda co najmniej dziwnie. Jak futurystyczna zebra. – Pewnie będziesz na mnie zła, że rozmawiałem o twoich problemach z Martyną, ale teraz przynajmniej wiemy, na czym stoimy. – Z Martyną? – Znowu ją zaskoczył. Przecież to na pewno NIE BYŁA Martyna! – Tak, zadzwoniłem do niej. Nie tylko dlatego, że studiuje psychologię, chociaż naprawdę jest dobra w te klocki, lecz także ze względu na Olka, który... – Ilu jeszcze osobom... – zaczęła, czując narastającą wściekłość. – Cśś... – przerwał. – Chodź. Wstał i wyciągnął do niej rękę. Pozwoliła wyprowadzić się z kuchni. Przeszli do pokoju i usiedli na kanapie. – Nie zaczynasz wariować – powiedział. Przytulił Weronikę i tak jakoś się ułożył, że wylądowała z głową na jego piersi, ciasno objęta ramionami. Ale nie protestowała. Dobrze jej było w tej pozycji. Cokolwiek jej powie, czuła, że ją akceptuje. – Wygląda na to, że masz PTSD, czyli zespół stresu pourazowego. Dziwiłbym się, gdybyś nie miała po takich przeżyciach. – Pocałował ją. – To, co ci się dzisiaj przydarzyło, to był atak paniki. Potrzebujesz fachowej pomocy, bo nieleczony PTSD może wywoływać nawet trwałe zmiany w mózgu. Martyna ci to lepiej wytłumaczy, ja tylko powtarzam, co mi powiedziała. Żachnęła się, chciała się wyplątać z jego ramion, ale nie pozwolił. – Kiedy złamiesz nogę, to nie czekasz, aż się „samo” zrośnie, tylko idziesz do chirurga, prawda? Potem przez jakiś czas chodzisz w gipsie, a potem masz jeszcze rehabilitację, zanim odzyskasz sprawność. Oczywiście możesz nie iść do
lekarza, cały ten czas przeleżeć, czekając, aż „samo przejdzie”, ale wtedy ryzykujesz, że do końca życia będziesz miała z tą nogą problemy. Może być tak, że się krzywo zrośnie albo nie zrośnie się w ogóle, do tego czeka cię więcej bólu. Jeśli spróbujesz poradzić sobie sama i źle założysz usztywnienie albo nie założysz go wcale, to przy każdym ruchu urażasz chore miejsce i ciągle nie pozwalasz kościom się zrosnąć. Rozumiesz, o co mi chodzi? Pokiwała głową. Pocałował ją we włosy. – Martyna i Olek są teraz dość daleko, zresztą nie podjęliby się profesjonalnej terapii, to jeszcze nie ten poziom. Mogłabyś po prostu zgłosić się do ośrodka pomocy psychologicznej, a tam by cię skierowali do odpowiedniego terapeuty, ale Martyna obiecała, że uruchomią swoje kontakty i znajdą ci kogoś sprawdzonego, kto w Poznaniu na pewno zajmuje się PTSD. Obiecaj mi, że nie odrzucisz tej oferty, dobrze? „Czy będziesz przy mnie? Czy mnie nie zostawisz?”. Bała się zadać takie pytania. Bo gdyby potwierdził, a potem... – Obiecujesz? – naciskał. – To ważne. W poniedziałek dostanę namiary. Pójdziesz tam, prawda? Milczała. Babrać się w jakichś terapiach... Czy jest aż tak źle? – Oczywiście jeśli chcesz porozmawiać ze mną o tym, co przeżyłaś, to jestem gotów w każdej chwili. Ale ja mogę twoje rany co najwyżej posypać Żółtym Proszkiem, nakleić plaster... Często tyle wystarczy. Tylko... co jeśli ten drań w Nicei naprawdę coś ci połamał? Tu potrzeba profesjonalnej pomocy. Przyjmiesz ją? – Nie wiem – szepnęła. Zaczął głaskać ją po włosach. – Moja siostra długo, bardzo długo była przekonana, że nic jej nie jest, ma tylko lekką nadwagę. Nawet wtedy, gdy przy stu siedemdziesięciu centymetrach ważyła czterdzieści kilo. Nadwagę, owszem, miała. W podstawówce. Rodzice się podśmiewali, nazywali pulpecikiem. Ja zresztą też – dorzucił z goryczą. – Klopsem. Potem mama zaczęła się odchudzać i Marta razem z nią. Nawet im wyszło: dieta, aerobik, inne takie i figura jak marzenie. Tylko że Marta jak zwykle chciała być najlepsza. Martyna pierwsza zauważyła, że coś jest nie tak, ale wtedy jeszcze nie umiała jej pomóc. Myślę, że właśnie dlatego wybrała psychologię. Z bezsilności. A może przeciwnie, z poczucia zwycięstwa, które okazało się złudne? – Nie rozumiem. – Nikt tego nie rozumiał. Tego, co się stało. Bo Marta w końcu zaczęła jeść, a nawet przybierać na wadze. Dotarło do niej, że ma problem, i próbowała się leczyć. Doszła do takiej wagi, że wypuszczono ją ze szpitala. Wydawało się, że wszystko idzie ku dobremu, chociaż w chwilach kryzysów jeszcze jej się zdarzały
nawroty, wiesz, w początkowej fazie anoreksja daje chorującemu poczucie euforii. To lepsze niż wszystkie pochwały, nagrody, docenienie. Powiedziała mi... bo pod koniec jej życia wreszcie zaczęliśmy rozmawiać, a nie tylko do siebie mówić... Umilkł. Wziął kilka głębokich oddechów. Słyszała przyśpieszone bicie jego serca. – Powiedziała mi kiedyś – podjął łamiącym się głosem – „Wiesz, Lar, kiedy tak długo głodujesz, to wreszcie czujesz, jak smakuje życie. I że coś w końcu od ciebie zależy. Jesteś mocarzem. Tylko że potem strasznie drogo za to płacisz. Nie warto sprzedawać życia za ten tombak. Teraz to wiem”. To było na jakiś miesiąc przed jej śmiercią. Naprawdę chciała żyć! Wydawało się, że najgorsze za nami. Ale niestety serce nie wytrzymało. – Ostatnie zdanie wypowiedział szeptem i zamilkł. Objęła go za szyję i pocałowała. Przytuliła policzek do jego policzka. – Pójdę na tę terapię – wyszeptała mu do ucha. – Dziękuję – odszepnął. Zauważyła pojedynczą łzę zdradziecko wyciekającą spod powieki, ale udała, że niczego nie widzi. Wtulili się w siebie, ciasno, nie tylko z powodu wąskiej kanapy. Czoło przy czole, usta przy ustach, oddech przy oddechu. Wdech, wydech... Zupełnie jakby wzajemnie ratowali sobie życie. 8. Nie wiedziała, jak długo tak leżą, myśli o tamtej dziewczynie odfrunęły. Nie będzie go o to dzisiaj pytać. Kiedyś na pewno się dowie. Ale nie dziś. Wawrzyniec spojrzał na zegarek. – Nasi Filipińczycy zaczęli eucharystię. My też będziemy się zbierać, co? – Dokąd? – Do kościoła. Niedziela przecież. Wzięła go za rękę, by spojrzeć na jego zegarek. – Już po siódmej?! U Alberta ostatnia msza była o siedemnastej. – No to pójdziemy do Fatimy. – Wysunął się spod Weroniki i sturlał z kanapy. Zrobił kilka pompek i rozciągnięć. – Au, zdrętwiałem. – Wawrzyniec... – Usiadła. Zastanawiała się, jak najlepiej sformułować pytanie. Bo nie mogła zrozumieć, dlaczego teraz jest dla niej taki... czuły, a przedtem ignorował jej rozpaczliwe SMS-y. Może gdyby wtedy dał znak życia, gdyby ona nie gnała do Polski na złamanie karku w obawie, że coś sobie zrobił, to ciotka Danka i Maks... Zapiekły ją oczy. MUSIAŁA to wyjaśnić. Teraz. – Obiecałeś, że „potem mi wszystko opowiesz”, ale jakoś nie ma okazji. O co chodzi z tym twoim nowym telefonem? – Ech... – Opadł na podłogę i obrócił się na plecy. – Szkoda gadać. Leżał przez chwilę zapatrzony w sufit.
– Bo to było tak... – zaczął. – Nagle dostałem twojego esa z Nicei, potem zdjęcia. No OK, rozumiem, wakacje są po to, żeby wyjeżdżać. Zresztą, nie powiem, bardzo ładnie wyszłaś w tym niebieskim czymś na tle fontanny. – Omiótł ją spojrzeniem, cały czas leżąc na podłodze. Weronika wyrównała sukienkę i poprawiła się na kanapie. Pokazała Wawrzyńcowi język, a on się uśmiechnął. – Ale potem usłyszałem wiadomość o tym świrze w ciężarówce. – Spoważniał. – W serwisach mówili, że to się stało zaraz po pokazie sztucznych ogni. A ostatnie zdjęcie od ciebie było właśnie z tego pokazu. I miałaś wyłączony telefon... – On mi się wtedy zniszczył. Tam, w Nicei. Zupełnie... – głos jej zadrżał – ...na kawałki. Dlaczego tak to przeżywa? Przecież to tylko martwy przedmiot. Wawrzyniec usiadł obok niej. Przytulił, a ona położyła mu głowę na ramieniu. – Początkowo mówiono, że wśród ofiar nie ma Polaków – ciągnął – ale już w piątek było wiadomo, że zginęły dwie dziewczyny... – Dwie Polki... – zaczęła i urwała. W głowie tłukła jej się myśl: „To mogłam być ja!”. Dlaczego dwie osoby są w tym samym miejscu, może nawet stoją obok siebie i jedna ginie, a drugiej nic się nie dzieje? – Nie wiedziałam – wykrztusiła. W tym momencie rozdzwonił się jej telefon. Zesztywniała, bojąc się poruszyć. Wawrzyniec sięgnął po komórkę, a widząc, że Weronika siedzi jak słup soli, wcisnął zieloną słuchawkę i głośnik. – Werka, to my! – rozległ się głos mamy. – Dzwonimy, żeby powiedzieć, że z nami wszystko w porządku! Jesteś tam? Nie denerwuj się, z nami wszystko w porządku. Odetchnęła. „W porządku. Jak dobrze... Ale skoro dzwonią...”. Wyrwała Wawrzyńcowi telefon. – Czy Maks... – spytała bez tchu. – Obudził się?! – Nie. – Głos mamy zmatowiał. – Ale Karol rozmawiał z lekarzami i jutro będą go wybudzać. Dzisiaj niedziela, może dlatego nic nie robią. Stracił dużo krwi, ale mówią, że wyjdzie z tego. Weronika wzięła kilka łapczywych oddechów. Szum w głowie ustawał, dreszcze powoli mijały. – Czemu mam się nie denerwować? – wybąkała. – Uznaliśmy z tatą, że lepiej zadzwonić, żebyś wiedziała, że wszystko w porządku i nie denerwowała się niepotrzebnie. – Ale czemu miałabym się denerwować?! – A bo to wiadomo, co media z tego zrobią? Godzinę temu jakiś fanatyk
wysadził się w Ansbach. Ale to jest bardzo daleko od Monachium. A parę godzin temu Syryjczyk zarąbał Polkę w Reutlingen. Ale to jeszcze dalej. Obie miejscowości ponad dwieście kilometrów stąd. Nie mówili w telewizji? – Nie oglądam. – I słusznie! Ale dzwonimy, żebyś się nie martwiła. A co u ciebie? Wszystko w porządku? Dajesz sobie radę? – Tak. Pozdrówcie Maksa, kiedy się obudzi. – Na pewno. Trzymaj się. Zadzwonimy jutro. Tata stoi tu obok i też cię pozdrawia. Pa! Zapadła cisza. Weronika czuła się jak po długim, wyczerpującym biegu. Pokój nagle wydał jej się duszny i ciasny. – Idziemy do tego kościoła? 9. Weronikę ujęło, że Wawrzyniec nie wybrał najprostszej trasy, tylko od razu skręcił w Rolną, unikając bliskości samochodów. Szli w milczeniu przez osiedle domków jednorodzinnych. Próbowała skupić myśli na tym, co widzi: ukwieconych rabatach, owocach dojrzewających na drzewach, przelatujących ptakach, bawiących się dzieciach. Wawrzyniec nie przerywał jej zamyślenia. Być może przypominał sobie dowcipy, bo kiedy w końcu musieli przekroczyć Poznańską, zaczął znienacka je opowiadać. Była mu wdzięczna, że próbuje odwrócić jej uwagę od przejścia przez jezdnię. – No i co z tym telefonem? – zapytała, gdy w końcu weszli między kręte uliczki osiedla Leśnego. Czuła się jak po trudnym egzaminie. A jednak się bała, że znów zacznie bez sensu uciekać. Na szczęście tutaj nic już jej nie grozi. – No cóż... – Wawrzyniec podrapał się po głowie. – W sobotę byłem tak zdesperowany, że postanowiłem odnaleźć twoje mieszkanie i sprawdzić, czy tam czegoś o tobie nie wiedzą. Nie spodziewałem się, że ktoś mi otworzy, ale chwytałem się już naprawdę wszystkiego. – I otworzył ci mój tata. To wiem. I wiem, co ci powiedział. Ale co to ma wspólnego z telefonem? Westchnął. – No... wkurzyłem się – mruknął niechętnie. – I kiedy wyszedłem od twojego taty i znowu usłyszałem pocztę głosową, to po prostu trzasnąłem telefonem o ziemię. I po komórce. Zatrzymała się. Stanęła naprzeciw chłopaka, opadły jej ręce. – Przecież mogłeś wyjąć kartę SIM i przełożyć do innego aparatu! Ja właśnie tak zrobiłam. – Pokazała telefon ciotki Danki. Uśmiechnął się krzywo. – Mogłem – potwierdził. – I nawet wygrzebałem kartę z tego pobojowiska,
kiedy do mnie dotarło, co zrobiłem. – Tylko co? – Tylko potem pobiegłem się powspinać. Żeby się uspokoić. Tędy biegłem, wiesz? – Uśmiechnął się. Pokazał ręką. – Obok Fatimy, przez las, koło cmentarza, po drodze zaliczyłem orlik, tam jest fajna siatka, żeby się powiesić... – Żeby co?! – Nie. – Potrząsnął głową. – Tak zwyczajnie. Powisieć sobie, trochę się porozciągać, przejść przez płot w tę i we w tę. Pobawić się w pająka... Może by to wystarczyło, ale jakimś gościom się nie podobało, że wiszę, więc pognałem dalej Polną, a potem na ukos przez wertepy i parę cudzych płotów prościutko na ściankę w Czerwonaku. Zamyślił się, ale oczy mu się śmiały. – Biegłem wtedy taki... taki rozżalony. A teraz idę tą samą trasą. Z tobą. Chociaż wtedy wydawało mi się, że już nic dobrego mnie w życiu nie spotka. – Pocałował ją. – To minie. Teraz jest ci ciężko, ale to minie. Zobaczysz. Znowu przeszli kilka kroków, dopóki Weronika nie uświadomiła sobie, że znów zjechali z tematu. – Ale co to ma wspólnego z tym, że potem nie odbierałeś moich telefonów? Westchnął. – Przez te wszystkie akrobacje gdzieś mi ta karta musiała wylecieć. Szukałem potem przez pół niedzieli. Nawet skróciłem wizytę u babci. Znikła. – A właśnie! – przypomniała sobie. – Przecież w każdy weekend jeździsz do babci. Jak to rozwiążesz w czasie ŚDM? – Już rozwiązałem. – Uśmiechnął się. – Mama obiecała, że wpadnie. Mam nadzieję, że sobie poradzi. Ruszyli dalej. Byli już niedaleko kościoła, kiedy do Weroniki nagle coś dotarło. Zatrzymała się. – Chwileczkę. Skoro straciłeś telefon i kartę, to skąd wiedziałeś, że jestem w Monachium? Tata na pewno ci tego nie powiedział, bo w sobotę byłam jeszcze w Nicei. – Na szczęście nagrałaś mi się na poczcie głosowej. A tę można odsłuchać z innego telefonu. Kolega w pracy pożyczył. Kamień z serca! – Czyli nie dostałeś żadnego mojego SMS-a? Potrząsnął głową. – Nie. Było tam coś ważnego? – A nie pomyślałeś, że też się martwiłam, że nie odbierasz?! Zresztą nagrałam ci się na poczcie! Prosiłam, żebyś zadzwonił! Objął ją. – Sorry, jakoś mi nie przyszło do głowy, że też możesz się martwić. Udało
mi się odsłuchać pocztę, nie pamiętam... chyba we wtorek. Powiedziałaś, że wszystko OK, że jesteś u ciotki w Monachium, że nie masz telefonu, więc już potem nie sprawdzałem poczty. Miałem kupić sobie nową komórkę, ale ciągle nie było kiedy. Dopiero jak usłyszałem o tej strzelaninie, to od razu pognałem do galerii. Majster pozwolił, bo rozharatałem rękę, więc i tak przez dobrą godzinę nie mogłem pakować, żeby mebli nie pobrudzić. Kupiłem komórkę, starter i od razu do ciebie zadzwoniłem, ale nie odbierałaś. Déjà vu. A potem – uśmiechnął się – wreszcie się spotkaliśmy. No hej, Nika... Nie płacz... 10. – Musimy się śpieszyć – powiedział Wawrzyniec, kiedy wyszli z kościoła. – Tam na pewno wszystko skończy się później niż w programie, no i trzeba jeszcze doliczyć czas, jaki nasi Filipińczycy spędzą w autobusach, ale jednak nie chciałbym, żeby pocałowali klamkę. Nie za szybko idę? – Nie – skłamała, chociaż tempo, jakie narzucił, już zaczynało ją męczyć. Ale może właśnie powinna się zmęczyć? Może te wszystkie jej lęki to z bezczynności? Podobno sport podnosi poziom endorfin, może wystarczy trochę pobiegać, poćwiczyć i obejdzie się bez terapii? – Byłeś u komunii – zmieniła temat. – A ty nie. Dlaczego? Wzruszyła ramionami. – Zaskoczyło cię to? – podjął po chwili, przerywając milczenie. – No... trochę – przyznała. – Zwłaszcza jak sobie przypomnę, co zrobiłeś Milijonom. Sposępniał. – Wiesz... jest taka historia o pewnym kapitanie, który strasznie klął. Wydzierał się na majtków, nawet na oficerów, zdarzało się, że któremuś dał w ucho, jak się wkurzył. A kiedy zaczynał kląć, to uszy zwijały się w trąbkę. I ten kapitan był bardzo pobożny. Ponieważ statkiem płynął też kapelan, więc kapitan codziennie rano uczestniczył we mszy świętej i przystępował do komunii. Marynarze to widzieli. Kiedyś jeden z oficerów, potwornie zrugany, nie wytrzymał i mu się odciął: „Ładny z pana kapitana chrześcijanin, codziennie u komunii, a potem tylko same bluzgi”. A ten mu na to (pozwolisz, że bluzgi pominę i zacytuję w wersji ocenzurowanej): „Synu, gdybym nie był codziennie u komunii, to już dawno bym cię, kurde, zabił!”. Uśmiechnęła się blado. – Rozumiesz, co chcę powiedzieć? – upewnił się. – Komunia to nie order zasługi, tylko lekarstwo. Pomoc. Ratunek. Bez niej... – Potrząsnął głową. – Szkoda gadać. – Ale to tak można? Porysować komuś samochód, narażać własne życie, być w konflikcie z ojcem, a potem, jakby nigdy nic...
Zatrzymał się. – Skąd wiesz o moim ojcu? Ups... Sama nie zauważyła, kiedy jej się to wymknęło. Popatrzył na nią z odrazą, a może z żalem? Jakby zrobiła mu coś złego, coś, czego się nie spodziewał. Zanim Weronika zdążyła się odezwać, wyjaśnić, odwrócił się i ruszył przed siebie. Nie goniła go. Może potrzebuje chwilę pobyć sam. Zresztą zdenerwowało ją, że nawet nie dopytywał, nie próbował wysłuchać, od razu coś sobie dopowiedział (ciekawe co?) i... tak po prostu ją zostawił?! Niebo na zachodzie złociło się jeszcze, ale zanim Weronika dojdzie do domu, pewnie zrobi się całkiem ciemno. I Wawrzyńca to wcale nie obeszło? To ma być mężczyzna?! „Ukochana, dla ciebie przepłynąłbym cały ocean – przypomniał jej się stary dowcip. – A przyjdziesz do mnie jutro? Oczywiście, że przyjdę! O ile nie będzie padać”. Westchnęła i ruszyła dalej przez osiedle. „Tacy właśnie są mężczyźni – pomyślała z goryczą. – Wystarczy, że któregoś coś dotknie czy zaboli, i już nie myślą o niczym ani o nikim, tylko o swoim bolącym paluszku”. Przyśpieszyła, bo zaczęła czuć się nieswojo. Chyba lepiej będzie, jeśli znajdzie się w domu, zanim całkiem się ściemni. Ciemność mogłaby się jej za mocno skojarzyć z Promenade des Anglais. Ledwo to pomyślała, poczuła, że robi jej się gorąco, a zaraz potem zimno. Nie, nie, nie zemdleje, mowy nie ma! I uciekać też nie będzie. Da radę. Bez jakichś durnych wawrzyńcowych terapii! Poradzi sobie sama. Próbowała zagwizdać, by dodać sobie animuszu, ale wargi miała zupełnie suche, nawet ich oblizanie nie pomogło. No to może spróbuje zaśpiewać, choćby w myślach? „Co to jest? Zielone, leży pod drzewem i robi szszsz...? – przypomniała sobie jeden z dowcipów, który opowiedział jej Wawrzyniec. – Pijany gajowy próbuje zaśpiewać Szła dzieweczka...”. Wtedy bardzo ją to rozbawiło, ale teraz nie widziała w tym nic śmiesznego. Przeciwnie: nagle zachciało jej się płakać. A jeśli gdzieś zza rogu znienacka wyjedzie pijany kierowca? Zaczęła biec. Nic nie jedzie? Zacisnęła zęby i w dwóch susach pokonała osiedlową uliczkę. Udało się! Jest po drugiej stronie! No i z czego się tak cieszy? Dla ciężarówki nie miało znaczenia, czy ktoś był na jezdni, czy na chodniku. Zatrzymała się, by wydyszeć zmęczenie. Wytarła nos. I pot z czoła. „Spokojnie, Werka, dasz radę. Teraz prosto chodnikiem, już widać skrzyżowanie ze światłami”. „Samochody zatrzymują się na czerwonym świetle. Wszystkie samochody
zatrzymują się, kiedy masz zielone światło. Spokojnie, dasz radę”. Wzięła głęboki oddech i wbrew sobie ruszyła dalej. Zielone... czerwone... Zielone. Idąc w tym tempie, dojdzie akurat na zmianę świateł. Ulica prawie pusta. Od czasu do czasu przemknie jakaś osobówka. Nic nadzwyczajnego. Wdech, wydech. Oddychaj, Werka, oddychaj. Nie myśl. Przebiegnie na drugą stronę i będzie bezpieczna. Tam już nie powinno być samochodów. Spokojny spacer wśród domków z ogródkami, gdzie mieszkają spokojne, szczęśliwe rodziny. Przypomniała sobie bajkę o szklanej górze, kiedy podróżnemu nie wolno było obejrzeć się za siebie. „Ale ciemno, pies by się zabłąkał” – pomyślał jeden i zaraz usłyszał za sobą psa. Potem całą sforę. A to znaczy, że w takich chwilach trzeba myśleć o czymś przyjemnym i zabawnym. Uczepić się tego obrazu. To jak pokonywanie bogina w Harrym Potterze. Istotę, która przybierała postać tego, czego ktoś najbardziej się boi, należało sobie wyobrazić tak, by ze strasznej stała się śmieszna. Riddikulus! Kosmaty, puchaty samochodzik. Z szerokim uśmiechem. Nie, uśmiech nie, bo widać zęby. Gumowa, piszcząca kaczuszka na kółkach. W kapeluszu. Ciężarówka z budyniu. Albo z bitej śmietany. A w szoferce siedzi krasnoludek. I Wawrzyniec w śpioszkach. Ze smoczkiem. Tak, to mu pasuje! Weronika wreszcie się uśmiechnęła. Już się nie bała. Ciężarówka z bitej śmietany prowadzona pospołu przez krasnoludka i Wawrzyńca w śpioszkach nie wydawała się groźna. Krasnoludek przywalił mu grzechotką. I słusznie! Należało mu się! Przybiegły dzieci z łyżkami i zaczęły zjadać ciężarówkę, a ta robiła się coraz mniejsza, aż zupełnie zniknęła! Naprawdę nie ma czego się bać. Proszę, jak świetnie można sobie poradzić bez terapii! Wystarczy trochę wyobraźni. Stanęła przy krawężniku i... zamarła. Czerwone światło zgasło, ale zielone wcale się nie zapaliło. Skrzyżowanie zalała migotliwa pomarańczowa poświata. No tak. Minęła dwudziesta druga. Wyłączono sygnalizację. „Nieważne, przecież nic nie jedzie. Idę!” – pomyślała, ale nie ruszyła się z miejsca. Jakby ktoś przykleił ją do krawężnika. Przytrzymała się sygnalizatora, bo chodnik pod nogami znowu zaczął się chwiać. Serce załomotało jak oszalałe. Uciekać! Uciekać! „Spokojnie, Werka, nic się nie dzieje, to tylko atak paniki. Nic się nie dzieje”. Próbowała znowu przywołać ciężarówkę z bitej śmietany, ale wyobraźnia tym razem odmówiła posłuszeństwa. Weronika zamknęła oczy, cały czas trzymając się sygnalizatora. Jeśli go puści, znowu zacznie biec na oślep. Coś się zbliżało. Coś wielkiego i groźnego. Słyszała tętent i sapanie. Chciała płakać, ale oczy miała zupełnie suche i zamknięte tak mocno, że już chyba nigdy nie zdoła ich otworzyć. – Nika, to ja. Przepraszam. To ja. – Zdyszany głos Wawrzyńca rozległ się
w tej samej chwili, w której objęły ją jego ramiona. – Jestem idiotą, przepraszam. Już nie musiała uciekać, osłonił ją sobą jak płaszczem, ale nadal nie mogła się ruszyć. Poczuła, jak delikatnie, palec po palcu, odczepia jej dłonie przyklejone do sygnalizatora, jak nie puszczając jej rąk, nie pozwalając uciec, chwyta ją przez plecy i pod kolanami, podnosi, przytula. Objęła go za szyję i ukryła twarz na jego ramieniu. Niech ją stąd zabierze. Tam, gdzie będzie bezpieczna. 11. Powoli się uspokajała, ale wraz z racjonalnym myśleniem pojawił się wstyd. Znowu jej się to przydarzyło. Drugi raz w ciągu tego samego dnia! Wawrzyniec naprawdę powinien ją zostawić i więcej nie zawracać sobie nią głowy. Ale ona go o to nie poprosi. Przypomniała sobie tamte chwile w Gdyni, gdy było im ze sobą tak dobrze... Gdyby wtedy nie musiał wyjechać, gdyby ona nie pojechała za nim, tylko została w Gdyni do końca, matka nie wpadłaby na pomysł z Niceą. A nawet gdyby tam się wybrali, to o tydzień później, więc TO by się nie wydarzyło! Ciotka Danka by żyła, Maks byłby po swojemu nieznośny, a ona i Wawrzyniec... mogliby być zwyczajnie szczęśliwi. Jak normalni ludzie, którzy po raz pierwszy zakochują się na poważnie. – Nika... – Wawrzyniec postawił ją na ziemi, nie wypuszczając z objęć. – W porządku? Dasz radę iść? Skinęła głową, chociaż nogi ciągle miała jak z waty. Ale chłopak mocno ją trzymał, więc się nie bała. To minie. Teraz jest już bezpieczna. Coś jeszcze do niej mówił, pozwoliła, by jego słowa opływały ją i znikały nieusłyszane. Chyba po pewnym czasie zrozumiał, bo też zamilkł. Odprowadził ją do domu, otworzył drzwi kluczem, który kiedyś mu dała, i posadził na kanapie. – Herbaty? – zapytał. – A może wody? Skinęła głową. Dopiero teraz poczuła, że bardzo chce jej się pić. Wawrzyniec zniknął w kuchni, usłyszała szum czajnika, szczęk naczyń, trzaskanie drzwi szafek, a po paru minutach chłopak zjawił się z dwoma parującymi kubkami w jednej ręce, dwiema pustymi szklankami w drugiej i butelką wody pod pachą. – Nie wiedziałem, czego właściwie chciałaś się napić – wyjaśnił z uśmiechem. Powoli sączyła wodę ze szklanki. Musiał ją wyjąć z lodówki, bo z zimna aż bolały ją zęby. Ale to dobrze, ból był realny. Przywracał ją do rzeczywistości. – No i widzisz? – powiedział ze smutkiem. – Znowu narozrabiałem. – Wstał. – Filipińczycy będą tu za jakiś kwadrans, dzwoniłem do Natalii, właśnie wsiadali do autobusu. Wpadnę jutro. Pochylił się, niezgrabnie musnął jej policzek i zanim zdążyła zrozumieć, co się dzieje – wyszedł.
Przez chwilę wpatrywała się w dwa kubki pełne herbaty, a potem nagle zerwała się i pobiegła za nim. Nie wiedziała dlaczego. W głowie ciągle miała mętlik. Wiedziała tylko, że muszą sobie coś wyjaśnić, ale nie wiedziała co. Takie zakończenie dnia było... jak z innej bajki. Uwierało. Musiała je zmienić. Wybiegła z bloku i już miała skręcić w lewo, by pobiec najkrótszą drogą do mieszkania chłopaka, gdy tknięta niewytłumaczalnym odruchem spojrzała jeszcze w prawo, tak jak się to robi przy przechodzeniu przez jezdnię. Wawrzyniec właśnie znikał za rogiem. Dokąd on idzie? Pobiegła, nie wiedząc, czy chce go dogonić, czy raczej śledzić. Ostrożnie wyjrzała zza bloku. Chłopak kierował się w kierunku osiedlowego marketu. Może chce sobie kupić coś na kolację? Ale przecież już dawno zamknięte. Ruszyła za nim, kuląc się w cieniu i przykucając za zaparkowanymi przed blokiem samochodami, ilekroć wydawało się jej, że Wawrzyniec zwalnia. Chłopak podszedł do czerwonego sportowego auta stojącego na sklepowym parkingu. Sięgnął do kieszeni. Weronika usłyszała cichy klik, samochód błysnął światłami. Wawrzyniec wsiadł i odjechał. Weronika bezwiednie zrobiła kilka kroków i stanęła jak wryta, gapiąc się na puste miejsce po samochodzie. Stała i stała, ciągle nie mogąc sobie tego poukładać w głowie. – Jak miło, że na nas czekasz! – usłyszała radosny głos Mary Grace i za chwilę obie Filipinki ją objęły. – Witaj! Miło znowu cię widzieć! Jak się masz! – dopowiadali Leslie, Jori i ojciec Greg. Wokół niej nagle zrobiło się gwarno i kolorowo. Ze stojącego na przystanku autobusu wysypywali się zagraniczni goście i ich opiekunowie oraz nowi znajomi. – Czyli ty już je przejmujesz, tak? – upewniła się dziewczyna, którą Weronika widziała wcześniej rozmawiającą z Wawrzyńcem. To pewnie była ta Natalia. – To ja zabieram panów do siebie. Myślę, że jutro rano najlepiej spotkać się bezpośrednio przy autokarze. Szósta trzydzieści, nie zaśpijcie! Dam im śniadanie i prowiant na drogę. Ty swoim zrobisz? – Czyli oni nocują u ciebie? – zdziwiła się Weronika. – Myślałam, że u Wawrzyńca. Aż do tej chwili w ogóle się nie zastanawiała, gdzie podziewają się ojciec Greg, Leslie i Jori, kiedy znikają z jej mieszkania. – U mnie jest więcej miejsca – wyjaśniła Natalia. – Całe piętro. Spodziewaliśmy się większej grupy, a jak przyszło co do czego, to trzeba było uważnie dzielić, żeby każdy chętny mógł chociaż jednego gościa otrzymać. A może już nie chcesz, żeby u ciebie spały?
– Chcę! – zaprzeczyła natychmiast i pomyślała, że bez Filipińczyków chybaby nie przeżyła ostatnich dni. – Mogliby zostać jeszcze z tydzień! – No! – Natalia potwierdziła skinieniem głowy. – Są słodcy! Czyli co, dziewczynom ty zrobisz śniadanie? [*]
Nogi, sł. Jarosław Janiszewski.
ROZDZIAŁ VIII Poniedziałek, 25 lipca
1. Wawrzyniec, wyraźnie niewyspany, zjawił się przed szóstą, by pomóc Filipinkom znieść bagaże do autokaru. Weronika ucieszyła się z tej pomocy, wcale jej się nie spodziewała, ale uparcie unikała wzroku chłopaka. Nie będzie go o nic pytać! Zresztą w ogóle nie miała ochoty na rozmowy. Po źle przespanej nocy bolała ją głowa, do tego chciało jej się płakać, ilekroć pomyślała, że Gracia Maria i Mary Grace za chwilę odjadą i być może już nigdy ich nie zobaczy. Szybko skończyła pakowanie kanapek i wszyscy ruszyli na miejsce zbiórki. A jednak ucieszyło ją, kiedy zobaczyła, że Wawrzyniec nie ma własnego bagażu. – Nie jedziesz z nimi? – upewniła się. Potarł nieogolony policzek. – Może jutro. Albo pojutrze. Dowiemy się, co załatwiła Martyna, i wtedy zdecydujemy, co dalej. Sama nie wiedziała, czy poczuła ulgę, że chłopak zostanie, czy złość, że tak rozporządza jej życiem. Wmieszała się w tłum i zaczęła się przeciskać w stronę Joriego, który wraz z Lesliem i ojcem Gregiem machał do nich z oddali. Mary Grace i Gracia Maria poszły jej śladem. Wawrzyniec z walizkami ruszył w stronę autokaru, gdzie odbywało się pakowanie bagaży. – Weronika! – Ojciec Greg uśmiechnął się szeroko, kiedy w końcu dotarła. – Miło było cię poznać. To dla ciebie. Poczuła w ręku paciorki. Różaniec. – Wiemy, że w Polsce to znacie – dorzucił Jori. – I praktykujecie. Jestem pewien, że masz. Ale... – Spojrzał na ojca Grega, jakby szukał u niego pomocy. – To jest ważne. Dla nas – zakończył. – To był rok 1986 – powiedział ojciec Greg. – Luty. Dwa miliony ludzi zebrały się z różańcami w rękach na Epifanio de los Santos Avenue. W klasztorach zakonnice modliły się i pościły. Kto był daleko od Manili, modlił się w domu. Pamiętam to. Dobrze to pamiętam. Modliliśmy się cały czas, przez cztery dni i cztery noce, bo tak poprosił kardynał Sin. – Pokazał różaniec, który trzymał w ręku. – Ferdinand Marcos wysłał helikoptery. Przeleciały nad ludźmi, ale wylądowały. Nikt nie został zaatakowany. Jedni mówili, że coś się zepsuło, inni – że po prostu nie chcieli wykonać rozkazu. Marcos wysłał czołgi. Dwadzieścia pięć
czołgów i kilka tysięcy żołnierzy. Czołgi stanęły. Nie wjechały w tłum. Żołnierze dołączyli się do modlitwy. Nikomu nic się nie stało. Wtedy Marcos wysłał swoje oddziały specjalne, żeby rozpędzić ludzi, Tirgas, ale wtedy nagle wiatr zmienił kierunek i Tirgas rozpędził oddziały specjalne. – Tirgas? – Myślała, że to nazwa oddziałów, ale chyba coś źle zrozumiała? – Gaz do łez – podpowiedział Leslie. – Gaz łzawiący – przetłumaczył w tym samym momencie Wawrzyniec. Nawet nie zauważyła, kiedy do nich dołączył. On również dostał mały drewniany różaniec. – Marcos dwa razy wysyłał oddziały z gazem łzawiącym – potwierdził ojciec Greg. – I za każdym razem wiatr zmieniał kierunek i nikt z modlących się nie cierpiał z powodu gazu. To była różańcowa rewolucja. Obaliliśmy dyktatora bez jednego wystrzału. – To były dni ogromnej solidarności – dodał Jori. – Biedak ze slumsów i bogaty z najlepszej dzielnicy, student i robotnik, biznesmen i tragarz, starzec i dziecko, wszyscy razem. – Jeden pomagał drugiemu. – Ojciec Greg pokiwał głową. – Każdy dzielił się tym, co miał. Jedliśmy razem, spaliśmy razem, modliliśmy się razem. Pamiętam kwiaty w lufach karabinów i żółte wstążki. Pamiętam żołnierza i zakonnicę modlących się na jednym różańcu. Pamiętam, jak potem kardynał Sin powiedział: „Problem dyktatorskich rządów rozwiązaliśmy w cztery dni. To był cud. Jednak wyczerpaliśmy już należną nam pulę cudów; teraz musimy rozwiązywać nasze problemy przez mądre planowanie i ciężką pracę”... – Westchnął. – No i z tym nie bardzo nam wychodzi. Ludzie znowu są podzieleni, chciwi, egoistyczni. Ale... – Popatrzył na otaczający go kłębiący się kolorowy tłum i się uśmiechnął. – Pracujemy i staramy się. „A co się stało z Marcosem?” – chciała zapytać, ale nie zdążyła, bo autokar nagle ryknął silnikiem. Zadrżała. Tłum zafalował, nastąpiły pożegnania, uściski, okrzyki, wymiana ostatnich adresów i telefonów. Weronika poczuła znajomy ucisk w gardle, przyśpieszone bicie serca, ale postanowiła, że się temu nie podda. Przecież to tylko zwykły autokar. Wpadła w objęcia Mary Grace, potem sama objęła drobniutką Gracię Marię. Pozwoliła się wyściskać Lesliemu, Joriemu i ojcu Gregowi. – Miłość jest silniejsza niż śmierć – szepnął jej na pożegnanie. – I lepsza niż nienawiść. Odwagi! Na końcu i tak zawsze zwycięża dobro. 2. Do samego autokaru wolała nie podchodzić. Starając się myśleć o pogodzie, o tym, że świeci słońce i zapowiada się piękny dzień, ostrożnie wycofała się z parkingu. Dała radę. Nie jest tak źle! Może wcale nie będzie musiała iść na
terapię? Serce się uspokoiło, w uszach przestało szumieć. No super! Chyba zdrowieje! Zupełnie spokojna pokonała całkiem długi odcinek, sama. Podeszła do przejścia dla pieszych i wcisnęła przycisk. Przejechało kilka osobówek i jedna furgonetka, ale nie zrobiło to na niej wrażenia. – Nika! Poczekaj! Wawrzyniec. Akurat teraz? Nie zdekoncentruje jej. Da sobie radę bez niego. Światło zmieniło się na zielone, więc przeszła, chociaż widziała w oddali nadjeżdżający samochód. No i proszę! Nic się nie stało. Wawrzyniec dogonił ją i szli teraz ramię w ramię, w milczeniu. – Gniewasz się na mnie? – zapytał po chwili. Czy jeśli mu odpowie, nie rozproszy się za bardzo? – A mam powód? – postanowiła zaryzykować. Nic się nie stało. Strach nie wrócił. Uff... Poczuła się nagle bardzo zmęczona. Zatrzymała się w otwartych drzwiach swojej klatki schodowej. Uniosła głowę i popatrzyła chłopakowi w oczy. – Czy ty w ogóle dzisiaj spałeś? – wyrwało się jej. – Krótko. – Uśmiechnął się. – Musimy porozmawiać, ale masz rację, że trochę później. Niczego takiego nie powiedziała! Pochylił się i pocałował ją w policzek. – Dobranoc – szepnął. – Albo raczej dzień dobry. Wpadnę koło południa i zabiorę cię gdzieś na obiad, co ty na to? – Samochodem? Roześmiał się. – Chciałbym, ale na razie mogę ci zaproponować tylko autobus. Albo pociąg. Co wybierasz? – Dobranoc – odparła lodowato i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. 3. Obudził ją dobiegający skądś dźwięk hejnału. Spała prawie pięć godzin?! Miała wrażenie, że tylko na chwilę przyłożyła głowę do poduszki. Żołądek Weroniki potwierdził głośnym burczeniem, że naprawdę minęło południe. „Zabiorę cię gdzieś na obiad” – obiecał Wawrzyniec. Ciekawe dokąd. Byłoby fajnie, bo niespecjalnie chciało jej się gotować. – Lawrence... – powiedziała głośno. Podobała się jej filipińska wersja tego imienia. Dlaczego nie chciał, żeby zwracała się do niego Larry? A Natalia mówiła o nim „Wawek”. Ale ona też nie wiedziała, dokąd mógł pojechać wczoraj w nocy. „Musimy porozmawiać” – powiedział. Może dlatego postanowił zaprosić ją
na obiad? W miejscu publicznym łatwiej kontrolować emocje. Raczej nie grozi, że się pokłócą, gdyby nagle się okazało... Nie wiedziała, co mogłoby się okazać, ale jej serce z uporem maniaka twierdziło, że Wawrzyniec ma względem niej dobre zamiary. Wzięła szybki prysznic, poodklejała mokre plastry, wyciągnęła z szafy długą zwiewną spódnicę, żeby zasłonić poobijane kolana. Będzie w sam raz z tą nową bluzką. I wysokie obcasy. Przecież została zaproszona na obiad. Ułożyła włosy. Jeszcze delikatny makijaż, kropelka perfum... Gotowe! „No co jest, Lawrence? – pomyślała. – Dziewczyna głodna czeka, niedługo pierwsza, a ty gdzie?”. Postała przez chwilę na balkonie, wpatrując się w jego klatkę schodową. O, nie, nie zamierza czekać bezczynnie! Zebrała pościel po Filipinkach (dobry pretekst, by pójść do Wawrzyńca i mu ją zanieść) ale po namyśle wrzuciła ją do pralki. Nie będzie się zasłaniać pretekstem. Po prostu zwyczajnie do niego zapuka. Umawiali się przecież. Już prawie dochodziła do klatki chłopaka, kiedy tknięta nagłym impulsem minęła ją, doszła do końca bloku i skręciła w prawo wzdłuż osiedlowej uliczki, przyglądając się zaparkowanym tam samochodom. Dotarła aż do marketu, znów skręciła w prawo, a po zatoczeniu koła z powrotem znalazła się przed wejściem do domu Wawrzyńca. Czerwonego samochodu nigdzie nie dostrzegła. Owszem, widziała kilka w podobnym kolorze, ale żaden nie był tym, którym chłopak wczoraj odjechał. Zastanawiające. Drzwi się otworzyły i z bloku wybiegł brodaty mężczyzna, mało nie rozdeptując stojącej na jego drodze Weroniki. Mruknął coś pod nosem, nie wiadomo: przeprosiny czy przekleństwo, i skierował się w stronę Poznańskiej. Weronika chwyciła drzwi, zanim się zamknęły. Ruszyła po schodach do mieszkania chłopaka. Przed drzwiami poprawiła jeszcze włosy, wyrównała spódnicę. Zapukała. Nikt nie odpowiedział. Już miała sięgnąć ręką do dzwonka, ale najpierw nacisnęła klamkę. Otwarte? Cicho weszła do środka. W mieszkaniu też panowała cisza. Duży pokój był pusty. Na biurku zauważyła włączony laptop z wygaszonym ekranem i migającą diodą wskazującą na stan uśpienia. Zajrzała do sypialni. Chłopak siedział w fotelu, z odchyloną do tyłu głową, z poderżniętym gardłem, a z uszu sączyła mu się krew. 4. – Nika, oddychaj, proszę. Bolała ją głowa i wcale jej się nie podobało, że ktoś rozpinał jej bluzkę. Sięgnęła ręką, by go powstrzymać.
– Nika, spójrz na mnie. Otwórz oczy. Nie chciała otwierać oczu. Powieki były takie ciężkie. I ciągle miała pod nimi tamten przerażający obraz. Przypomniała sobie swój krzyk. Nie, nie chce do tego wracać. Poczuła, że znów odlatuje w bezpieczną ciemność. Ktoś nie pozwalał jej zasnąć. Dzielił się z nią swoim oddechem, swoim ciepłem, bo nagle zaczęła trząść się z zimna. Znowu poczuła, że ma ręce i nogi, ale chyba ktoś je trzymał w lodówce, kiedy nie było jej w środku. – Nika, kochanie, oddychaj. „Nika”? Wawrzyniec?! Zobaczyła jego twarz bardzo blisko swojej. Uśmiechnął się. – Wróciłaś... Co się stało? „Co się stało”?! Dotknęła dłonią jego policzków, szyi, karku. Spojrzała na palce, szukając śladów krwi. Nic... – Nie wiem... – szepnęła. – Zobaczyłam... Chyba naprawdę wariuje. – Ćśś... leż spokojnie. Nic nie mów. – Przecież sam mnie pytałeś. – A bo już głupieję, śmiertelnie mnie wystraszyłaś. Właściwie to chyba powinienem wezwać pogotowie? Jak się czujesz? – OK. – Czekaj, nie ruszaj się... – Ostrożnie dotknął jej głowy. Nieprzyjemny ucisk na chwilę zelżał, by zaraz znów powrócić. – Co ty mi... – Uniosła rękę, ale chwycił ją za nadgarstek i przytrzymał. – Nie dotykaj. – Ale co się... – Uderzyłaś się o kant łóżka. Będziesz miała śliczną fioletową śliwę. Przyłożyłem lód. To znaczy warzywa na patelnię. – Dobrze, że nie patelnię. Roześmiał się, a potem ją pocałował. – Idę do kuchni po nową porcję. Nie wstawaj, póki nie wrócę, dobrze? Nie miała takiego zamiaru. Czuła się dziwnie słaba, a w głowie ciągle miała mętlik. Co się właściwie stało? – Rozmawiałeś z Martyną? – spytała Wawrzyńca, kiedy wrócił z nową torebką warzyw. Chyba jednak nie obejdzie się bez pomocy fachowca. Czy takie halucynacje to początek choroby psychicznej? – Dobrze, że mi przypomniałaś. – Delikatnie zdjął z głowy Weroniki torebkę z byłą mrożonką i przyłożył nową. – Miałem do niej zadzwonić jakąś godzinę temu, ale... zasnąłem. Potem chyba ona dzwoniła, ale nie mogłem odebrać, bo
byłem zajęty tobą. Nie rób więcej takich numerów. – Jakich? – Wiesz, jak się o ciebie bałem? Żaden ze mnie ratownik. A gdybym zrobił coś źle? Zresztą nie wiem, może lepiej wezwać pogotowie? Jak na złość Piotrek jest akurat na urlopie. To brat Martyny. Lekarz. – Nie trzeba. – Sięgnęła ręką do bolącej głowy. Wawrzyniec położył jej na czole coś miękkiego i szorstkiego, a na tym umocował mrożonkę. Boleśnie zimną. Nie było to przyjemne uczucie. – Może by już to zdjąć? – Ani mi się waż! – Pocałunkiem złagodził ostry ton. – Gdyby robiło ci się niedobrze czy cokolwiek było nie tak, to mów. A na razie po prostu odpoczywaj. Idę usmażyć warzywa. Za minutę wracam. – Czekaj... Zatrzymał się. Spojrzał na nią. Odłożył mrożonkę na szafkę nocną i z powrotem usiadł na łóżku. Wziął Weronikę za rękę. – Jestem – powiedział miękko. – Opowiedz, co się zdarzyło. Od chwili, kiedy się pożegnaliśmy. – Nic szczególnego. Poszedłem do domu i padłem. Obudziłem się koło jedenastej, ogarnąłem się, zadzwoniłem do Martyny, ale jeszcze niczego nie załatwiła i kazała zadzwonić za godzinę. Z tobą też byłem umówiony za godzinę, więc sobie usiadłem na chwilę i... chyba zasnąłem, bo obudził mnie twój krzyk, zobaczyłem, że biegniesz do mnie, i... nie zdążyłem cię złapać. Zaplątałaś się w kable. Przepraszam. Położył się obok niej i mocno przytulił, bo znowu zaczęła drżeć. Przywarła do niego całym ciałem. – Co się stało? – wyszeptał, muskając wargami jej wargi. – Miałem wrażenie, że przybiegłaś, bo stało się coś strasznego. Powiesz mi? Milczała. Jak ma mu powiedzieć, że widziała rzeczy, których nie było? Czy to w ogóle da się leczyć? – Czy coś... – wziął głęboki oddech – ...z Maksem? Zesztywniała. Maks! Zapomniała zupełnie! Sięgnęła do kieszeni po komórkę, ale ta spódnica nie miała kieszeni. Telefon na pewno został w domu. Jak mogła zapomnieć o własnym bracie?! Chciała wstać, ale Wawrzyniec ją przytrzymał. – Puść mnie, muszę zadzwonić! – Proszę. – Podał jej swój telefon. – Z mojego. Zostawiłam w domu! – Przyniosę. Powiedz tylko, gdzie leży. – Daj mi spokój! Zdarła z głowy mrożonkę i usiadła. Zabolało, świat na chwilę zawirował, a przed oczami zobaczyła jasne punkty. Ostrożnie dotknęła bolącego miejsca na
czole, a potem ze zdumieniem spojrzała na zakrwawione palce. – No przecież mówiłem. – Podaj mi lusterko. – A będziesz grzecznie leżeć i czekać? Wiesz, na wypadek wstrząsu mózgu. Uderzyłaś się bardzo blisko skroni. Objął ją i delikatnie, ale stanowczo skłonił, by znów się położyła. Tym razem nie protestowała, bo na widok krwi zrobiło jej się... dziwnie. – Jeśli będziesz rozrabiać, wezwę pogotowie, uprzedzam – ostrzegł, przykładając jej do głowy sterylny gazik, który przedtem posypał Żółtym Proszkiem. – Kończą mi się środki opatrunkowe, więc nie próbuj tego zdejmować. – Znów położył jej na głowie mrożonkę. – A może jest ci niedobrze albo coś? – Nie. W porządku. Daj mi... chusteczkę. Wytarła zakrwawione palce i zaczęła zapinać guziki. – Musiałem. – Uśmiechnął się przepraszająco. – Może ci pomóc? – W jego oczach znów tańczyły wesołe iskierki. – O, zobacz, krzywo się zapięłaś. Poprawię. – Zabieraj łapy! – Też się uśmiechnęła. Była pewna, że nie opuściła żadnego guzika i to tylko pretekst. I zaraz się skrzywiła, z cichym syknięciem, bo od szerszego uśmiechu zabolała ją cała prawa strona, od skroni aż do szczęki. – Co jest? – spoważniał natychmiast. – Nic. – Dotknęła bolącego miejsca. – Nie mogę się... śmiać. – Kurczę... – Wyraźnie się zmartwił. – To była ostatnia mrożonka. Nie mam co ci przyłożyć. Chciała powiedzieć, żeby dał spokój, jeszcze nie umarła, żeby ją trzymać w chłodzie, ale komórka Wawrzyńca nagle się rozdzwoniła, a ją od tego zaświdrowało w głowie. – Martyna – oznajmił i odebrał. – A bo mieliśmy tu mały wypadek – powiedział do telefonu. Weronika była trochę zła, że Wawrzyniec wywleka wobec Martyny jej prywatne sprawy, chociaż słuchała z zaciekawieniem, gdy z przejęciem opisywał akcję ratunkową. – Myślisz, że powinienem wezwać pogotowie? – zakończył. – No, fajnie. Zapytaj. Przez chwilę słuchał w milczeniu, zerkając na Weronikę. – Dobra, sprawdzę. Dzięki. Będę miał oko na wszystko. Jesteś nieoceniona! Rzucił jeszcze kilka komplementów, zapisał coś na kartce, spytał, czy na pewno nie da się wcześniej, i odłożył komórkę. – Nika... – Spojrzał na nią uważnie. – Pamiętasz, co się wydarzyło? – W jakim sensie? – Opowiedz mi po kolei, co się działo, od chwili kiedy się rozstaliśmy. Wprawdzie schrzaniłem wszystko, jak zwykle, bo połowę wiesz ode mnie, ale zapomnij o tym i spróbuj teraz opowiedzieć wszystko, co pamiętasz, dobrze? Patrzył na nią z napięciem w oczach, więc zaczęła opowiadać, aż doszła do
momentu, gdy nacisnęła klamkę jego mieszkania. – Było otwarte – zaczęła i urwała. Nie, nie powie mu, co zobaczyła. – I dalej nie pamiętasz? – spytał z troską. Milczała. – Wiesz co? – Potarł policzek. – Myślę, że jednak powinien zobaczyć cię lekarz. Z takimi urazami nie ma żartów! – Sięgnął po telefon. – Dzwonię! – Nie! – Nika... – rzucił karcąco. – Utrata pamięci sugeruje wstrząśnienie mózgu albo coś gorszego. Może już robi ci się krwiak? Nie ma co czekać. Komórka piknęła wybieranym numerem. – Nie! Przestań! Rozłącz! Pamiętam! Popatrzył na nią ze zdziwieniem, ale odłożył telefon. – Bo ja... – wzięła głęboki oddech – ...weszłam tu i... Pogłaskał ją po policzku, wziął za rękę, w końcu położył się naprzeciw niej, tak że patrzyli sobie w oczy. – Słucham – szepnął. Powiedziała mu, co jej się przydarzyło. Przez chwilę patrzył ze zdumieniem, zmarszczył czoło i nagle się rozjaśnił. – Moje biedactwo... – Pocałował ją. – Wszystko z tobą w porządku. Sięgnął do kieszeni i wyjął słuchawki. – Stare mi się popsuły, kupiłem nowe parę dni temu i akurat trafiły mi się czerwone. Nie sądziłem, że... – Rozwinął krwistoczerwony kabelek, włożył słuchawki do uszu. – Z daleka rzeczywiście to mogło makabrycznie wyglądać. – Z bliska też – szepnęła. – Nawet kiedy już wiem. – No to nie będę ich używał. I cisnął je przez otwarte okno. 5. Wawrzyniec zaproponował, że przyniesie telefon Weroniki, a przy okazji także jej szczoteczkę do zębów i piżamę. – Chcę cię dzisiaj mieć na oku. W nocy też. Skutki takiego urazu mogą się pojawić nawet po kilkunastu godzinach albo jeszcze później. Pomyślała, że gdyby wysłała Maksa albo tatę po swoją szczoteczkę, to pewnie rzuciłby ją niedbale do torby, bez opakowania, razem z kapciami i piżamą. Poza tym jak wytłumaczyć facetowi, że ma jej przynieść również płyn do demakijażu, płatki kosmetyczne i tym podobne rzeczy? – Przenieśmy się do mnie – zaproponowała. – Będzie wygodniej. Wawrzyniec trochę protestował, upierał się, że najpierw usmaży całkiem już rozmrożone warzywa, na różne sposoby próbując odwlec chwilę, kiedy pozwoli Weronice wstać, ale jej naprawdę zależało na jak najszybszym sprawdzeniu swojej
komórki. Poza tym marzyła, by przebrać się w coś wygodniejszego. Spódnica nadawała się na eleganckie wyjście, a nie do leżenia. – Albo mnie odprowadzasz TERAZ, albo idę sama – powiedziała twardo. Usiadła. Auć, trochę za gwałtownie. Oparła głowę o ścianę, czekając, aż minie bolesne łomotanie. – Idę po twój telefon – odpowiedział równie twardo. – Przyniosę ci też bezpieczniejsze buty. – Podniósł z podłogi jej sandałki na szpilce. – Potem zjemy obiad i zobaczymy, co dalej. Wyszedł, nie czekając na odpowiedź. No cóż... boso mu przecież nie ucieknie. – No wreszcie! Czemu nie odbierasz, co się z tobą dzieje?! – rozległ się głos matki, kiedy Weronika odpowiedziała na szesnaście nieodebranych połączeń. Odsunęła telefon od siebie, bo każde słowo rezonowało w głowie ostrym bólem, i przełączyła na głośnik. – Przepraszam, miałam wyciszoną, bo spałam. A potem wyszłam i zapomniałam zabrać. – Prawie udało się jej nie skłamać. – No jak mogłaś?! W ogóle cię nie interesuje, co u nas?! Nie spytasz, co z twoim bratem? I gdzie ty w ogóle chodzisz? Miałaś unikać niebezpiecznych miejsc i Poznania. – Nie byłam w Poznaniu. Jak Maks? – Wybudzili go. Jeszcze go tu potrzymają, ale idzie ku dobremu. Teraz śpi. Odetchnęła z ulgą. Wreszcie coś optymistycznego. – Wszyscy skaczą koło niego, bo to w końcu siostrzeniec Danki. – Głos mamy zadrżał. – Bardzo ją tu... lubili. Weronika poczuła, że łzy znów napływają jej do oczu. Dlaczego właśnie ciotka Danka...? – Werka, jesteś tam? Czemu się nie odzywasz? Co się tam u ciebie dzieje?! Chyba nie przesypiasz całego dnia? – Wszystko w porządku. – No, ja nie wiem... Co dzisiaj jadłaś? Uświadomiła sobie, że nic. – Rano zrobiłam kanapki – powiedziała zgodnie z prawdą. Mama nie musi wiedzieć, że dla Filipinek. – A niedługo będę jeść obiad. – A na obiad co zjesz? – Warzywa na patelnię. Muszę kończyć, bo mi się rozmrażają. Cześć! Przymknęła oczy. Ta rozmowa jednak ją wyczerpała. A więc z Maksem dobrze. Co za szczęście! – Kiedy szukałem telefonu – usłyszała głos Wawrzyńca – przyszła jakaś dziewczyna. To znaczy najpierw ktoś zadzwonił domofonem, ale nie odebrałem, a kiedy wychodziłem z twojego mieszkania, okazało się, że stoi pod drzwiami.
Komórka Weroniki znów zaczęła dzwonić. Mama. Znowu? – Ty nie rzucaj słuchawką, kiedy z tobą rozmawiam! – usłyszała jej zirytowany głos. – Mówiłam, że ci wyślemy pieniądze, dlatego tak do ciebie wydzwaniam. Bo jak zrobię przelew, to za dziesięć minut będzie do odebrania na poczcie. Wawrzyniec wykonywał rozpaczliwe gesty, że ma odmówić. To wiedziała i bez niego. Zdecydowanie nie czuła się na siłach, by chodzić gdziekolwiek. – Ojej, mamo, może jutro? – Dlaczego jutro? – W głosie mamy brzmiała podejrzliwość. – Nie potrzebujesz pieniędzy? – Nie aż tak bardzo, by iść taki kawał na pocztę. – No jak sobie chcesz – odpowiedziała mama lodowato. – Ja tu nie mam czasu czekać, aż się namyślisz. Człowiek biega jak kot z pęcherzem, szpital, dom, zakład pogrzebowy, policja, szpital, a tej się nie chce iść dwa kroki na pocztę! – Ale mamo... – Zadzwoń, kiedy postanowisz pokonać tę daleką drogę. Jeśli będę akurat miała czas, to ci przeleję – warknęła mama i wreszcie się rozłączyła. Weronika zamknęła oczy, próbując powstrzymać łzy. Może powinna była powiedzieć, co się stało? Mama na pewno by zrozumiała. Zrzędzi, bo ma za dużo na głowie. Ale gdyby się dowiedziała, zaraz przysłałaby wujka Grześka, żeby ją ratował. I co pięć minut dzwoniłaby z pytaniem, jak Weronika się czuje. I pewnie tata by przyjechał z Monachium, a chyba jednak lepiej, żeby teraz był z Maksem. Poczuła dotyk palców Wawrzyńca na swojej ręce. Pogłaskał ją delikatnie, samymi opuszkami, ujął za nadgarstek i przycisnął jej rękę do ust. Całował grzbiet jej dłoni, potem wnętrze, potem każdy palec z osobna, znów środek dłoni, podczas gdy jej palce oglądały jego policzek, kontur ust, kształt brody, nosa, linię szczęki... Nie musiała i nie chciała otwierać oczu. Opuszkami palców widziała więcej i lepiej. – Nie przejmuj się – szepnął. – Oni tacy są. Albo cię sprawdzają na każdym kroku i nic im się nie podoba, albo mają cię w nosie. Nie umieją znaleźć złotego środka. – My też tacy będziemy? – zapytała, nadal nie otwierając oczu. Przesunęła dłoń na kark chłopaka i przyciągnęła go ku sobie. Wysunął się spod jej ręki. – Leż. Idę zrobić te warzywa, żeby nie wyszło, że nakłamałaś mamie. 6. Wawrzyniec najpierw poświecił Weronice w oczy, sprawdzając źrenice. Dopiero gdy badanie wypadło jego zdaniem zadowalająco, łaskawie pozwolił jej wstać. Ale odprowadził ją pod same drzwi łazienki, aż musiała go ofuknąć, bo
wyraźnie miał ochotę wejść tam razem z nią. – Ale gdyby robiło ci się słabo albo coś, to nie zgrywaj twardzielki, tylko od razu mów. Tu naprawdę nie ma żartów. – Spojrzał na nią groźnie, a potem się uśmiechnął. – Nie chciałbym, żebyś sobie nabiła drugiego guza. Lubię symetrię, ale bez przesady. – Dobra, sprawdź, czy cię nie ma w kuchni, albo nakryj do stołu. – Jego troska już zaczynała ją męczyć. – Nic mi się nie stanie. – OK, ale się nie zamykaj! Nie będę wchodził. Sprawdziła, że naprawdę sobie poszedł, i cicho zamknęła się od środka. Skorzystała z toalety, a potem w końcu spojrzała w lustro. No ładnie... Rozmazany tusz, podsinione oczy, połowę czoła zasłaniał monstrualny opatrunek. Kilka kosmyków zlepionych krwią. Poczuła nieprzyjemny ucisk w gardle i szum w uszach. O, nie, nie! To tylko emocje. Ochlapała twarz zimną wodą, uważając, by nie zmoczyć gazy, wypłukała krew z włosów. No i już! „Zrobiłaś się na bóstwo, a wyglądasz jak z krzyża zdjęta”... Rozbawiła ją ta myśl i pomogła wziąć się w garść. Zmyła tusz, na tyle, na ile dało się samą wodą, i wytarła oczy chusteczką higieniczną, żeby nie zabrudzić ręcznika. – Wszystko w porządku? – dobiegł ją głos Wawrzyńca. Wściekła wyskoczyła z łazienki. – Dasz mi wreszcie spokój?! Nic mi nie jest! Przestań mnie traktować jak... – Skrzywiła się, bo głowa znowu łupnęła ostrym bólem promieniującym aż do szczęki. – No właśnie widzę – powiedział z ironią. – Obiad gotowy. – Jestem wściekle głodna – wymamrotała, przełykając ślinę. – I głodno-wściekła – dopowiedział. Wyciągnął rękę, jakby zapraszał do menueta. – Pani pozwoli... Podano do stołu. Wtorek, 26 lipca
1. Weronika ostrożnie dotknęła opatrunku na czole. Przy dotyku jeszcze bolało, ale na szczęście znikło uczucie, że ma w głowie zwariowanego chomika, który wyjadł jej mózg, a teraz obija się o ściany czaszki. Spojrzała na zegarek. Dochodziło wpół do siódmej. Rano czy wieczorem? Nie mogła się zorientować, bo w pokoju panował półmrok. Chyba jednak rano? No tak, przecież jadła kolację, jak mogła zapomnieć! Przespała wczoraj całe popołudnie, na szczęście w swoim własnym łóżku i w wygodnej piżamie, budząc
się tylko kilka razy, aby napić się wody albo coś zjeść. A Wawrzyniec zawsze wtedy świecił jej latarką w oczy, sprawdzając źrenice. Ponoć wyczytał na jakiejś stronie, że tak trzeba. Stwierdził, że utrzymujący się ból głowy może być objawem lekkiego wstrząśnienia mózgu, a skoro tak, Weronika powinna leżeć w ciszy, pozbawiona wszelkich bodźców, żeby mózg się zregenerował. Nawet okno zasłonił. Rozmawiać z nią też nie chciał, trzymał ją tylko za rękę i gładził po głowie, póki nie zasnęła. Albo kładł się koło niej, obejmował i tak sobie zasypiała, wtulona w niego. Ale teraz go nie było. Powoli usiadła, czekając na łupnięcie bólu. Nic. Dobry znak. Włożyła kapcie i podeszła do okna. Odsunęła zasłony. Pochmurno. Chyba będzie padać. – Nie śpisz... – Wawrzyniec stanął w otwartych drzwiach. – Jak się czujesz? Ucieszyła się na jego widok tak bardzo, jakby nie widziała go od miesięcy. Zanim pomyślała, nogi same zaniosły ją w kierunku chłopaka, a ręce owinęły się wokół jego szyi. – Zupełnie dobrze. – Uśmiechnęła się do niego. – Co tak wcześnie wstałeś? – W jakim sensie „wcześnie”? – Nie wyglądasz na kogoś, kto się dopiero co obudził, więc musisz już nie spać od jakiegoś czasu. Uśmiechnął się. – Podoba mi się twój sposób wnioskowania. – Pocałował ją w czubek nosa. – Jesteś głodna? – Czekaj... – Miała wrażenie, że coś jej umyka. Jakaś istotna myśl. Przeszła razem z Wawrzyńcem do dużego pokoju. Na kanapie nie zauważyła pościeli, za to na stole stał laptop chłopaka. – Od ilu godzin już nie śpisz? – Bo ja wiem...? – Potarł się po nieogolonym policzku. – Ze sześć pewnie będzie. W jego oczach znów tańczyły wesołe iskierki, które kazały Weronice domyślać się drugiego dna w tej wypowiedzi. Parsknął śmiechem na widok jej miny. – Jest siódma wieczorem – powiedział i znów ją pocałował. – Przecież... Nie jedliśmy razem kolacji? – Wtorek – szepnął. – Przespałaś półtora dnia. Ale widać potrzebowałaś tego. – O, nie... – jęknęła. – Mama mnie zabije. Na pewno dzwoniła. – No... nie da się ukryć. – Uśmiechnął się. – Już załatwione. Nic się nie martw. Spojrzała przestraszona na Wawrzyńca. – Chyba nie odebrałeś?!
– A gdybym odebrał, to co? – Wolę nie myśleć... Wyobrażasz to sobie? Dzwonisz do córki, a tu się odzywa obcy głos. Ja bym chyba zawału dostała. – A kiedy dzwonisz i dzwonisz, a ona ciągle nie odbiera, to lepiej? – No fakt, i tak źle, i tak niedobrze. Jak to załatwiłeś? – Zadzwoniłem ze swojego telefonu na jej numer, który znalazłem w twoim. Żeby nie wystraszyć. Przedstawiłem się i wyjaśniłem sytuację. – To znaczy co? – No żeby nie dzwoniła, bo śpisz, jak się obudzisz, to się do niej odezwiesz. – I ona to łyknęła?! – No... musiałem powiedzieć, że uderzyłaś się w głowę. I potrzebujesz spokoju. I dla sprawdzenia odezwałem się jeszcze z twojego telefonu, żeby wiedziała, że rzeczywiście jesteś ze mną. Aha, pozwoliłem sobie zrobić ci parę zdjęć, jak śpisz. – Przecież telefon ciotki Danki nie robi zdjęć. – Ale mój tak. Zrobiłem i wysłałem. Chyba podziałało, bo od tej chwili nikt już do ciebie nie dzwonił. Za to dwa razy jakieś dziewczyny dobijały się domofonem, więc w końcu go wyłączyłem, żeby cię nie obudził. Najpierw jedna, a parę godzin później następna. Pytały o Maksa. No i tu chyba niestety schrzaniłem sprawę. Przy tej drugiej. – To znaczy co? Potarł w zakłopotaniu policzek. – Pierwszej powiedziałem, że go nie ma, i odłożyłem słuchawkę. Ale ta druga mnie obudziła, więc byłem trochę rozkojarzony i bez zastanowienia powiedziałem, że jest w szpitalu w Monachium. – A co w tym złego? – Mogłaś sobie nie życzyć, żeby rozpowiadać o waszych prywatnych sprawach. – Nic się nie stało. – To dobrze, bo powiedziałem jeszcze, że postrzelili go w zamachu. I dopiero wtedy do mnie dotarło, co robię, więc wyłączyłem domofon, co prawdopodobnie dodało dramatyzmu sytuacji. No ale stało się. Może i dobrze. – Uśmiechnął się po swojemu. – Jak wróci, będzie miał powodzenie. Dziewczyny lubią bohaterów. – A właśnie, czekaj, czy mi się wydaje, czy wczoraj też mówiłeś o jakiejś dziewczynie? – Tak, była, ale nie wiem, czy to ta sama. – Roześmiał się. – Na mój widok zrobiła wielkie oczy, żebyś ty widziała jej minę! – A czego chciała? – No właśnie niczego. Tylko się zapowietrzyła i szybko poszła piętro wyżej.
Nie wiem, może moja uroda tak na nią podziałała? – Na pewno. – Też tak myślę, zwłaszcza że miałem zakrwawioną koszulkę, co sobie uświadomiłem dużo później. Więc może lepiej zadzwoń teraz do mamy i daj znak życia, bo jeśli tamto dziewczę było wysłaną przez nią sąsiadką incognito, to brygada antyterrorystyczna jest już w drodze. 2. Kolację mimo chłodnego wieczoru postanowili zjeść na balkonie, a właściwie Wawrzyniec tak zdecydował. Stwierdził, że trzeba dotlenić mózg, a na spacery dla Weroniki jeszcze za wcześnie. W pierwszej chwili chciała zaprotestować, dla zasady, ale kiedy zobaczyła, jak zapala i rozstawia tealighty, poddała się nastrojowi. Blok naprzeciwko rzucał już długi czarny cień, niebo za nim, mocno zachmurzone, szalało feerią barw: od delikatnego różu, poprzez amaranty, aż do ciemnych fioletów. Złote płomyki wywołały z zakamarków tajemniczo drżące cienie, a balkon nagle stał się przytulną przystanią. Weronika przypomniała sobie o ozdobnej, ręcznie robionej świecy, którą kiedyś dostała w prezencie, a której dotąd nie odważyła się zapalić, czekając na bardzo specjalną okazję. Chyba właśnie na tę chwilę czekała. Ustawiła ją na stoliku, dołożyła kolorowe serwetki przy obu nakryciach. Przyniosła filiżanki i podgrzewacz do herbaty. – Zapowiada się nam ekskluzywna kolacja – zauważył Wawrzyniec, wnosząc miskę czegoś kolorowego. – Mam nadzieję, że menu się wpasuje. – To sałatka? Skąd masz? – Wyczarowałem. Poznaj Saladyna, sułtana sałatek. – Roześmiał się z jej zdumionego spojrzenia. – Przez jakiś czas pracowałem w barze sałatkowym – wyjaśnił. – Zrobiłem, kiedy rozmawiałaś z mamą. – Słowo daję, chodzący ideał. Ciekawa jestem, jakie jeszcze masz talenty, których nie ujawniłeś. – Całe mnóstwo. Ale jestem za inteligentny, by się do wszystkich przyznawać. Usiedli. Ozdobna świeca, właściwie bardziej lampion, rzucała wokół kolorowe blaski. Wtopione w wosk kwiaty ożyły. Świat poza balkonem rozmył się jak akwarela, zredukował do miękkich cieni. – Pięknie wyglądasz – powiedział Wawrzyniec, nakładając sałatkę na talerz Weroniki. – Jak hawajska tancerka z kwiatem białej orchidei we włosach. Parsknęła śmiechem, mimowolnie dotykając świeżego opatrunku, ale zrobiło jej się przyjemnie. Przed oczami stanął jej obraz z jakiejś reklamy. Zakochana para, kolacja przy świecach, chyba na tarasie, nawet podobne nakrycia na stole, ale tam stało coś
jeszcze, w czym tak pięknie załamywało się światło... – Wiesz co? – zaproponowała. – A może wypijemy do tej sałatki po kieliszku wina? – Usiłowała sobie przypomnieć, jakie wino widziała w reklamie. Półmrok, świece i rubinowe błyski, kiedy dziewczyna uniosła kieliszek do ust. – Powinno być czerwone w barku. Wezmą tylko odrobinę. Dla nastroju. Chyba mama nie zaznacza poziomu alkoholu na butelkach? A nawet jeśli, to co? Skoro nakrzyczała na Weronikę, że głowę pewnie rozbiła po pijanemu, to niech przynajmniej ma powody do takich podejrzeń. Wawrzyniec się uśmiechnął. – Zauważyłaś może, że nie piję kawy? No fakt, w Gdyni poprosił o zbożówkę. – Nie piję, nie palę, nie ćpam, odstawiłem nawet kawę i mocną herbatę. I co ty na to? – Spojrzał wyzywająco. – Hardkor. Dopisuję kolejną twoją zaletę do listy. Nie odwzajemnił jej uśmiechu. – Nie zapytasz, dlaczego przyjąłem taką zasadę? – Miałeś problem z dragami? – Właściwie to nie, chociaż niewiele brakowało. Ale od paru lat jestem czysty. Jednak mój główny problem to ja sam. Oglądałaś może taki film animowany Skok przez płot? – Nie, chyba nie. – To o zwierzakach, które budzą się ze snu zimowego i odkrywają, że ktoś postawił w środku lasu ogromny płot, za którym pojawiło się ludzkie osiedle. Nieważne. W każdym razie tam występuje taka wiewiórka z ADHD, Hammy. No. To właśnie ja. – W końcu się uśmiechnął. – To znaczy? – Nadal nie rozumiała, co chłopak chce powiedzieć. Odnotowała w pamięci, że koniecznie musi obejrzeć ten film. – Zwierzaki podkradają ludziom jedzenie, próbują nowych smaków i nowych możliwości. Ale wszystkie bardzo pilnują, żeby Hammy nie zjadł ani nie wypił niczego z kofeiną. Nie powiem ci, co się wtedy dzieje, może kiedyś razem obejrzymy ten film, nie chcę robić spoilerów. Ale chodzi o to, że na dopalaczach naprawdę trudno mi nad sobą zapanować. Nawet po zwykłej kawie mnie roznosi. A ja jednak wolę swój normalny stan świadomości. Życie na haju zawsze kończy się wylądowaniem goło w pokrzywach. W najlepszym wypadku. Sama widziałaś, że i bez dopalaczy potrafię się nabuzować. Więc wolę dmuchać na zimne. – I tak cię kocham. – Coraz łatwiej jej przychodziło to wyznanie. – To się dobrze składa, bo ja ciebie też. – A na tym winie wcale mi nie zależało. Po prostu pomyślałam, że... dla nastroju.
Objął ją, przyciągnął do siebie i pocałował długim pocałunkiem, po którym zakręciło jej się w głowie. – To my tworzymy nastrój – szepnął jej do ucha. Przesunął wargami po jej szyi, obojczyku, dekolcie, aż do krawędzi wycięcia sukienki. – To między nami ma być chemia, a nie w kieliszku czy tabletce. 3. – Ale dlaczego masz spać na podłodze? – zdziwiła się, kiedy Wawrzyniec rozłożył karimatę obok jej łóżka. – Mam się wynieść do pokoju obok? – Nie o to chodzi. Będzie ci twardo. Niewygodnie. Roześmiał się. – W górach, jak się nocuje w kolebie albo gdzieś na taborze, to pod karimatą raczej nie ma wykładziny. Poza tym przespałem tak poprzednią noc i jak widzisz – przeżyłem. Przytuliła się do niego. – Nie musiałeś. Przez chwilę trzymał ją w ramionach. – Już mówiłem – pocałował ją we włosy i puścił – wolę mieć cię na oku. Skutki takiego urazu czasem wychodzą nawet po trzech dniach. – Odchylił kołdrę na jej łóżku. – Wskakuj. Przykryję cię i gaszę światło. Posłusznie spełniła polecenie. Było jej dziwnie dobrze z tą jego troskliwością. Nikt dotąd tak się nią nie zajmował. Nie otulał kołdrą i nie całował na dobranoc. Przyciągnęła go do siebie. – Chodziło mi o to, że łóżko jest szerokie. Spokojnie zmieścimy się we dwoje. Oddał pocałunek, poprawił kołdrę Weroniki i zgasił światło. – Bardzo bym chciał, ale... moglibyśmy się rano obudzić we troje. – Usłyszała, jak Wawrzyniec wsuwa się do śpiwora. – Tak jest... rozsądniej. Nie wiedziała, co powiedzieć. Miał rację, oczywiście, że tak, a jednak było jej trochę żal. Chociaż na dnie tego żalu czuła dziwną radość. I jakby... ulgę? Nie umiała się połapać w swoich uczuciach. – Daj rękę – dobiegł ją jego szept. Przesunęła się bliżej krawędzi łóżka i namacała najpierw śliską tkaninę śpiwora, a potem policzek Wawrzyńca, jego włosy, czoło, brwi, nos, usta, policzek... – Jesteś śpiąca? – zapytał. Śpiwór zaszeleścił i jej dłoń zniknęła w dłoni chłopaka. – Nie.
– Powiedz mi... skąd wiesz o moim ojcu? Opowiedziała Wawrzyńcowi, jak szukała go na osiedlu, i o spotkaniu z panem w ciąży spożywczej. Usłyszała, jak się śmieje. – To pewnie był pan Zenek. Zawsze zwęszy imprezę. Dobrze, że jednak z nim nie poszłaś. Bo nie poszłaś, prawda? – Przecież mówiłam. Odetchnął z ulgą. – Myślę, że nie bawiłabyś się tam najlepiej, zwłaszcza mając pana Zenka za jedynego znajomego. – To były urodziny twojego ojca – zwróciła mu uwagę. – Wysłałem mu e-kartkę. Nie lubię imprez. Nie lubię mięsa. A już zwłaszcza nie znoszę takich imprez, gdzie się kupa z mózgiem miesza. Zaskoczyła ją twardość w jego głosie. I to, co powiedział. Z taką gwałtownością. – Więc mówił, że ojciec wyrzucił mnie z domu? – odezwał się po chwili milczenia. – Uhm... – Dotąd myślałem, że sam odszedłem. A za szybę mu zwrócę, tylko jeszcze nie teraz. – Dlaczego odszedłeś? Nie da się tego jakoś naprawić? Milczał. Puścił jej rękę. – Chodzi o to, że nie chcesz przejąć jego ukochanego interesu? No... tej masarni. – Taka jest wersja oficjalna? – Nie wiem, jaka jest wersja oficjalna. Słyszałam od pana Zenka. Znowu zamilkł. Poczuła się niepewnie. – Może sama sobie dopowiedziałam? – wycofała się. – Już nie pamiętam, co wiem od niego, a czego się próbowałam domyślić. Przecież to było strasznie dawno! – Zaledwie cztery dni temu – powiedział cicho. Teraz ona umilkła. Cztery dni?! Wydawało się jej, że minęły miesiące albo i lata. – To nie jest żaden ukochany interes – odezwał się po chwili. – Dziadek, tak, on godzinami mógł opowiadać o robieniu wędlin. Tata skończył marketing i zarządzanie, nie musi się babrać w mięsie. Tylko zarządza i pewnie jest mu wszystko jedno, czy to mięso, czy śrubki. On... miał zupełnie inne plany życiowe. – Gwałtownie zaszeleścił śpiworem, jakby nie mógł znaleźć wygodnego miejsca na podłodze. – Kurr... czę! Jak to życie głupio się pieprzy! – Co masz na myśli?
– No przecież wie, jak to jest! Nie musi mścić się na mnie, że mu dziadek... Nie! Że SAM sobie spieprzył życie! Poszukała go w ciemności. Pogłaskała po włosach, czole, zamkniętych powiekach... Znalazła rękę i z powrotem splotła palce z jego palcami. – Gdybyś chciał o tym opowiedzieć, to... jestem. Potrząsnął głową. – Nie. Nie chcę! – Westchnął. – Ale ci powiem. Wbrew tym słowom zamilkł. Może chodziło mu o to, że KIEDYŚ jej powie? Nie będzie go poganiać. Delikatnie pogłaskała kciukiem grzbiet jego dłoni. Uniósł jej rękę do ust i pocałował. – Moja mama – odezwał się po chwili – miała tyle lat co ty, a tata tyle co ja, kiedy... wpadli. Żeby było śmieszniej, to był lipiec. Teraz też jest lipiec. Tylko oni znali się dłużej niż my, zanim... Potem szybki ślub i w marcu urodziła się moja siostra. Dziadkowie od strony ojca wniebowzięci, bo wreszcie przestali się bać, że im syn ucieknie do Łodzi albo Warszawy, do szkoły filmowej. Dziadkowie od strony mamy... mniej szczęśliwi, bo to było na rok przed maturą. Ale w ten sposób połączyły się dwie zaprzyjaźnione rodziny, więc kogo obchodzi, że Wioletka zda maturę za dwa albo trzy lata? Za to ma ustawioną przyszłość i może wreszcie przestanie myśleć o zrobieniu kariery w szołbiznesie. Czasem się zastanawiam, kim byłoby każde z nich, gdyby nie ta wpadka. Czy w ogóle byliby razem? Czy byłbym ja? Może wcale nie powinno mnie tu być? Tak jak... Marty? – Co ty mówisz?! – Zsunęła się na karimatę i mocno go objęła. – Gdyby ciebie nie było... – Pocałowała go. Gwałtownie. Łapczywie. – Wypluj to słowo! Jesteś... Jesteś mi potrzebny!
ROZDZIAŁ IX Środa, 27 lipca
1. Długo leżeli objęci, aż w końcu Wawrzyniec poprosił, żeby Weronika wróciła do łóżka. Wsunęła się pod kołdrę, a on znowu ją otulił i pocałował na dobranoc. Zasnęli, trzymając się za ręce. To znaczy Wawrzyniec zasnął, a Weronika jeszcze trwała w dziwnym zawieszeniu pomiędzy snem a jawą. Przyjemny stan. Trochę nierzeczywisty, kiedy półsenne marzenia przeplatały się ze świadomością obecności chłopaka tak blisko niej, z dotykiem jego ręki, ze wspomnieniem ich rozmów na balkonie i pocałunków. Wsłuchiwała się w jego równy oddech, chrobot klucza w zamku, skrzypnięcie drzwi, ciche kroki... Jak Wawrzyniec może przychodzić do niej, skoro leży tuż obok i trzyma ją za rękę? Gwałtownie otworzyła oczy i przycisnęła dłoń do piersi, próbując uspokoić szybko bijące serce. Czy to koszmar, czy naprawdę w mieszkaniu ktoś był? Zesztywniała z przerażenia, kiedy w salonie ktoś zapalił światło, drzwi do jej pokoju powoli się otworzyły... Krzyknęła na widok czarnej sylwetki, a potem wszystko rozegrało się równocześnie: jej krzyk, znajomy głos, który coś mówił, ale nie zrozumiała co, bo zagłuszyły go słowa Wawrzyńca: „Spokojnie, to tylko zły sen”. Wtuliła się w niego, ciągle nie mogąc się uspokoić. – Przepraszam, nie chciałam cię... was obudzić – usłyszała głos matki. – Co ty tu robisz? – wybąkała, nie wiedząc już, czy to sen, czy jawa. – Przyleciałam sprawdzić, jak się czujesz. Na piętnastą nie zdążyłam, więc musiałam lecieć tym o dwudziestej drugiej. Dlaczego twój kolega śpi na podłodze i do tego nie dałaś mu pościeli? Zaraz przygotuję panu łóżko w pokoju syna. – Tylko jeśli chce mnie pani zastąpić przy Weronice – powiedział spokojnie Wawrzyniec, wskazując na karimatę. – Wolałbym, żeby w nocy ktoś przy niej był. – A co się dzieje? – Mama natychmiast się zaniepokoiła. – Nic, mamo. Wawrzyniec „chce mnie mieć na oku”, bo wczoraj uderzyłam się w głowę. Przecież ci mówiłam. – I czasem śnią jej się koszmary – dopowiedział. „Takiego koszmaru w życiu bym nie wyśniła” – pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. – Która godzina? – zapytała tylko. Przecież mama chciała jak najlepiej. – Dochodzi pierwsza. Byłabym wcześniej, ale coś mnie podkusiło, żeby wsiąść w autobus, bo akurat nadjechał, i utknęłam na Kaponierze. Nie mogłam
złapać taksówki. Wszystko rozkopane, gdzieś się pochowały. – Mama rozejrzała się po pokoju Weroniki i westchnęła. – No cóż, skoro pan woli podłogę... Śpijcie. Porozmawiamy rano. Czy to złudzenie wywołane stresem i późną porą, czy naprawdę w ostatnich słowach czaiła się groźba? Matka szurała i tupała, przemierzając po kolei wszystkie pomieszczenia w tę i we w tę, gasząc i zapalając światło. Weronika słyszała, jak zagląda do szafek i do barku, odsuwa i zasuwa szuflady. Potem doleciały ją szum wody, odgłos szorowania zębów, skrzyp i stukot rozścielanej kanapy, aż w końcu z ulgą powitała szczęknięcie drzwi sypialni. I dopiero wtedy, nieoczekiwanie dla siebie samej, zaczęła płakać. Wtuliła twarz w poduszkę, by szlochem znowu nie przywabić matki ani nie obudzić Wawrzyńca. – Nie śpisz – usłyszała jego szept. Zaszeleścił śpiwór, a potem cichutko jęknęły sprężyny, kiedy chłopak położył się obok niej. – Już dobrze – szepnął, wtulając twarz w jej włosy. Jego oddech połaskotał ją w kark. – Przestraszyłaś się i teraz wychodzi z ciebie cały stres. Jestem przy tobie. Śpij. 2. Obudził ją smakowity zapach. Taki... domowy. Czy mama naprawdę przyjechała w nocy, czy Weronice to się tylko śniło? Wawrzyniec spał na karimacie obok łóżka, a po domu wyraźnie ktoś się krzątał. A więc jednak nie sen. Chociaż takie śniadanie mogłoby się przyśnić... Delikatny, słodko waniliowy zapach... Znała go. Czyżby racuszki? Chyba minęły całe wieki od czasu, kiedy mama smażyła racuszki na śniadanie. Drzwi powoli się otworzyły i mama wsunęła głowę do środka. Weronika obserwowała ją spod zmrużonych powiek. Mama zlustrowała wzrokiem pokój, przyjrzała się śpiącemu Wawrzyńcowi, przeniosła spojrzenie na Weronikę i uśmiechnęła się szeroko. – Werka, nie udawaj! Widzę, że nie śpisz. Wstawajcie! Śniadanie na stole! I pośpieszcie się, zanim wystygnie! Raz, raz! Wyszła. Weronika przeciągnęła się i wychyliła w stronę chłopaka. Nadal leżał w tej samej pozycji, ale oczy miał otwarte. Złapał ją znienacka i zanim zdążyła zaprotestować, ściągnął z łóżka na siebie. Przytulił z całej siły. Pocałował we włosy, w szyję, w ramię, aż zaczęła chichotać od niespodziewanych łaskotek. Przez chwilę leżeli ciasno objęci, w końcu Wawrzyniec westchnął: – Trzeba wstawać. Usiadł, a potem wstał, nie wypuszczając jej z objęć. Raz jeszcze pocałował
i dopiero wtedy postawił na ziemi. Wyplątał się ze śpiwora, który owinął mu się wokół kostek, zrobił kilka ćwiczeń rozciągających, parę skrętów, skłonów i podskoków. Wyszedł, nie czekając na Weronikę; usłyszała, jak mówi jej mamie „dzień dobry” i znika w łazience. – Przepraszam, że obudziłam was tak wcześnie – powiedziała mama przy śniadaniu – zwłaszcza że przeze mnie macie zarwaną noc, ale o trzynastej dziesięć mamy z Weroniką samolot, a jeszcze trzeba się spakować. Zamówiłam taksówkę na jedenastą piętnaście. Niby o tej porze nie ma korków, ale sami wiecie, jak to jest w Poznaniu. Wszędzie daleko. – Jak to...? – Weronika przestała jeść. – Jak to samolot? – Zabieram cię do Monachium. Bardzo panu dziękuję za opiekę nad córką – zwróciła się do Wawrzyńca, ale zabrzmiało to bardziej jak przytyk niż jak podziękowanie. – Szkoda, Werka, że nie przedstawiłaś nam wcześniej swojego kolegi. – Tu już było słychać wyraźny wyrzut. – Proszę mi mówić po imieniu – odezwał się Wawrzyniec, jakby wziął jej słowa za dobrą monetę. – Dla znajomych jestem Wawa albo Wawek. – Do Monachium? – wybąkała Weronika. – Na pogrzeb? Kiedy pogrzeb? – Jeszcze nie wiadomo, pewnie w przyszłym tygodniu. – No to czemu mam dzisiaj lecieć? – Przecież chciałaś? Objęła się ramionami, bo nagle zrobiło jej się zimno. Przypomniała sobie dom w Borstei, w którym mieszkała ciotka Danka, a potem stanęły jej przed oczami Olympia Einkaufszentrum, krew na asfalcie, martwi ludzie... Przecież jej tam nie było, a w każdym razie nie było jej w chwili zamachu, a jednak ten obraz nagle pojawił się w jej głowie. Zobaczyła jadące na sygnale karetki i wozy straży pożarnej, wielką białą ciężarówkę, ciała owinięte błyszczącą folią, rannych i zabitych... – Jedz szybko, mamy mało czasu. – Głos matki dobiegał gdzieś z bardzo daleka. – Mówiłaś, że w domu ciotki nie ma miejsca – wychrypiała. – Bo nie ma. Trzeba będzie się jakoś ścieśnić. – Już... – słowa z trudem przeciskały się przez suche gardło – ...już się nie boisz? – Chyba się przyzwyczaiłam. – Matka zaczęła wyliczać na palcach: – Piątek Monachium. Niedziela Reutlingen i Ansbach, poniedziałek Fort Myers i Mogadiszu, wtorek Saint-Étienne-du-Rouvray i znów Mogadiszu, dziś... dopiero co mi się wyświetliło, że coś wybuchło na granicy Syrii i Turcji. Przepraszam za wisielczy humor, ale już mi to wszystko wisi. Co ma być, to będzie. Danka, taka, zdawałoby się, ostrożna... – Mama wstała i podeszła do okna. – Wczoraj Maks powiedział trochę... jak było. Danka, zanim... No w każdym razie zdążyła mu
założyć prowizoryczny opatrunek. Gdyby... nie ona... – Westchnęła. – Wykrwawiłby się przed przyjazdem karetki. Bo wiesz, ta najgorsza kula uszkodziła kość piszczelową i rozerwała tętnicę. Maks ma teraz w nodze metalowy stabilizator. Makabrycznie to wygląda. I to Danka powiedziała, żeby ich wieźć do JEJ szpitala. Znajomego zawsze się inaczej ratuje. Ale jej... już nie zdołali. Poprawiła firankę, sprawdziła wilgotność ziemi w doniczce. – No proszę! Suche jak pieprz! Wyszła z pokoju szybkim krokiem i zaraz wróciła z konewką, burcząc pod nosem, co myśli o niepodlewaniu kwiatków. Weronika poczuła obejmujące ją ramię Wawrzyńca. Dopiero teraz dotarło do niej, że podczas przemowy matki przesuwała się coraz bardziej do tyłu, aż w końcu utknęła skulona w rogu kanapy. Chłopak czołem dotknął jej czoła. – Chcesz jechać do Monachium? – szepnął. – Muszę – odszepnęła. – Pytam, czy chcesz. Bo wiem, że chciałaś. Chcesz? Pomyślała o zatłoczonym mieszkaniu w Borstei. Wliczając dzieci Adama (na pewno hałaśliwe), już w tej chwili jest tam dziewięć osób. Trochę dużo. Nic dziwnego, że matka chodzi taka wściekła. I pewnie cały czas rozmowy o zamachu. I samochody, ruchliwe ulice... Czy da radę? – Wolałabym przylecieć na sam pogrzeb. Niż tam... czekać. – Co mówiłaś? – Matka podeszła do stołu. – No co ty, nic nie zjadłaś?! Całkiem ci wystygnie! Pośpiesz się! – Czy mogłabym... później? Lecieć. – No jak ty to sobie wyobrażasz? Wyskoczyłam tylko na chwilę, ale nie będę tu sterczeć bez sensu, kiedy tam jestem potrzebna. Przecież twój ojciec nic nie załatwi! Dobrze, że chociaż przy Maksie posiedzi. – Ale wolałabym... – Nie ma co się nad sobą rozczulać. Jedz, pakuj się i jedziemy. Jestem panu wdzięczna za opiekę nad córką, ale teraz chciałybyśmy zostać same, bo pana obecność wyraźnie Werkę rozprasza. A samolot nie poczeka. Weronika kurczowo ścisnęła dłoń Wawrzyńca. Zebrała wszystkie siły, żeby się nie rozpłakać. Więc to już? Wiedziała, że za chwilę się rozstaną i nigdy więcej nie zobaczą. Albo ona zginie w Monachium, albo on na ŚDM. Za krótko, za mało się znali... „Nic nie może przecież wiecznie trwać... – refren starej piosenki tłukł jej się w głowie w kółko i w kółko, jak dzwonek telefonu – ...co zesłał los, trzeba będzie stracić”[*]. Gdyby tak dało się umrzeć już teraz, zaraz, natychmiast. Nie przeżywać tej męki czekania, tęsknoty, braku... – Nawet pani nie spytała, czy Werka chce lecieć do Monachium. – Głos
Wawrzyńca przebił się przez łomot perkusji w głowie Weroniki, zagłuszył śpiew piosenkarki. – A co tu jest do chcenia? – odparła matka lekceważąco. – Są rzeczy, które się robi, bo tak trzeba. – Ale dlaczego uważa pani, że trzeba, by leciała dzisiaj do Monachium? Do czego jest tam niezbędna? – Bardzo pana proszę o niewtrącanie się w cudze sprawy. – Dobro mojej dziewczyny to jest MOJA sprawa. Serce Weroniki, galopujące jak oszalałe, pod wpływem spokojnego głosu Wawrzyńca zaczęło zwalniać. Biała ciężarówka znikła, chociaż na asfalcie ciągle leżeli martwi ludzie. – Zatrudnić lisa, by kurnika pilnował – burknęła mama. – Wera, pożegnaj się z kolegą i... – Chwileczkę – przerwał. – Jeśli ma pani konkretne zarzuty co do mojego zachowania wobec Weroniki, albo konkretne obawy, to słucham. Wyjaśnijmy to sobie. – Nie jesteś dla mnie partnerem do rozmowy, smarkaczu. Proszę opuścić... – Mamo... – przerwała Weronika, w końcu odzyskując głos. – Ja... przyjadę dopiero na pogrzeb. – Nie ma mowy! – Matka chwyciła częściowo rozpakowaną walizkę córki i zaczęła wpychać do niej wysypujące się rzeczy. – Pozwoliłam ci nie jechać do Gdyni i co widzę? Sprowadzasz do domu jakiegoś... Kim pan w ogóle jest?! Rozbiłaś głowę, bardzo jestem ciekawa, w jaki sposób. Ja cię muszę mieć na oku, jeszcze nie dorosłaś do samodzielności! – Mamo... – Każde słowo bolało. W głowie znowu zaczęło szumieć. Usiadła, pokonana, i ukryła twarz w dłoniach. Wawrzyniec położył jej rękę na ramieniu. Pogładził po włosach. – A jaką ma pani pewność, że zadba pani o Weronikę lepiej niż ja? Co pani o niej wie? Czy chodzi pani o jej dobro, czy o własną satysfakcję? – Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. – Czy wie pani, gdzie Weronika była podczas zamachu w Nicei? Co widziała? Co przeżyła? Spytała ją pani o to? Bo ja tak. Matka znieruchomiała nad niedomkniętą walizką. – Czy zainteresowała się pani, co ona czuje? Osądziła ją pani bez pytania. Jeśli rozbiła głowę, to na pewno po pijanemu. Rozbite kolana, tak samo! Do głowy pani nie przyjdzie, że to się mogło stać w ataku paniki. W ogóle pani wczoraj nie obeszło, kiedy powiedziałem, że Weronika ma koszmary. Nie pyta pani o jej plany, tylko próbuje wcisnąć ją w swoje! Proszę mi dać chociaż jeden dowód na to, że źle ją traktuję albo że robiliśmy coś niedozwolonego! – zapalał się coraz bardziej. – Czy zdaje sobie pani sprawę, że Weronika ma zespół stresu pourazowego
i potrzebuje terapii? – I może pan ma być tym terapeutą? – syknęła mama, podnosząc się znad walizki. – Nie – odparł bardzo spokojnie, chociaż pierś unosząca się w przyśpieszonym oddechu i zaciśnięte pięści świadczyły, ile go kosztuje ten spokój. – Jest umówiona na terapię poznawczo-behawioralną w Poznaniu. Ze sprawdzoną terapeutką. Pierwsze spotkanie ma niestety dopiero czwartego sierpnia, wcześniej się nie dało, i byłoby dobrze, gdyby już na pierwszym, najpóźniej na drugim spotkaniu towarzyszyło jej któreś z rodziców. – Sięgnął do kieszeni. Wyjął portfel. – A jeśli chodzi o mnie – dorzucił przez zaciśnięte zęby – proszę mnie spisać! Cisnął w jej stronę swój dowód osobisty i usiadł na kanapie obok Weroniki z długim westchnieniem. Matka nie odzywała się przez dłuższą chwilę. Może oglądała dowód? Weronice nie chciało się tego sprawdzać. Siedziała ze spuszczoną głową, czując Wawrzyńca przy swoim boku. Cały drżał od powstrzymywanych emocji. Nakryła dłonią jego dłoń, próbując go uspokoić. – Gratuluję – powiedziała matka. – Był pan wspaniały. Ktoś, kto broni mojej córki jak lew, zasługuje na to, by mu ją powierzyć. Wawrzyniec drgnął, jakby chciał się na nią rzucić. Weronika objęła go, przytrzymując. Jeszcze by tego brakowało, żeby dla odmiany puściły mu nerwy i zaczął pyskować. – Mamo, ja... przyjadę z wujkiem Grześkiem. Już się umówiłam. – Przylecisz. Przecież kupiłam ci bilet. Muszę go tylko teraz szybko przebukować. No co ja mam z tymi dzieciakami... Same straty... – To już wiadomo, kiedy pogrzeb? – Nie. Zrobię ci rezerwację na jakiś lot w sierpniu, żeby nie przepadła. A kiedy się wyklaruje, to sobie zmienisz. Wiem, że bez problemu potrafisz to zrobić. – Ostatnie zdanie wypowiedziała sarkastycznym tonem, ale Weronika już się nie bała. Matka taka jest. Pozrzędzi, pozrzędzi, a w gruncie rzeczy dobra z niej kobieta. – To ja znikam – szepnął Wawrzyniec. – Pogadajcie sobie w cztery oczy. – Zostań. Potrząsnął głową. – Polecę na ściankę. Wrócę za jakieś dwie, może trzy godziny. – Cmoknął ją w policzek. – Zrób coś dobrego na obiad. 3. Interwencja Wawrzyńca oczyściła atmosferę i coś odblokowała, bo kiedy poszedł, udało się im szczerze porozmawiać. Tak, jak nie rozmawiały od lat.
A kiedy zegar wybił jedenastą i odezwała się przypominajka w maminym telefonie, obie poczuły żal, że muszą się pożegnać. Tyle jeszcze miały sobie do powiedzenia. – Fajny ten twój Wawrzuś – stwierdziła mama, wsiadając do taksówki. – Gdzieś ty wynalazła takiego chłopaka? – Spadł z nieba – zaśmiała się Weronika. – Razem z deszczem. Mama też się roześmiała. Trzasnęła drzwiami, kierowca dodał gazu i biały mercedes ruszył, zostawiając Weronikę w chmurze spalin. Poczuła, że się dusi. Nagle zrobiło jej się zimno i straciła czucie w rękach i nogach, zupełnie jakby je odmroziła. Całym wysiłkiem woli ruszyła w stronę domu. To tylko kilka kroków. Nie wolno jej uciekać, obiecała Wawrzyńcowi, że przygotuje obiad. Uczepiła się tej myśli: jeśli ucieknie i coś jej się stanie, Wawrzyniec nigdy jej nie odnajdzie. Nie zrobi mu tego. Ani mamie. Poza tym może przecież uciec DO domu! Serce waliło jej, jakby chciało wyskoczyć z piersi, do tego mimo łapczywych oddechów ciągle miała wrażenie, że się dusi. Na domiar złego zaczęło jej się kręcić w głowie. Zaraz upadnie, zemdleje, umrze. Namacała klamkę, ale nie mogła przypomnieć sobie kodu do domofonu. Dobrze chociaż, że ma się czego przytrzymać. Przynajmniej nie rozbije sobie głowy. Spokojnie... spokojnie. Klucze. Przecież ma klucze. Wyjęła je, wstrzymała oddech, cała skoncentrowana na trafieniu do zamka drżącymi rękami. Udało się! Otworzyła drzwi klatki schodowej i weszła do środka. Co za ulga... W głowie powoli przestawało się kręcić. Strach osłabł. Powlokła się na górę, czując się jak po ciężkiej walce. Koniecznie musi wejść pod prysznic i zmienić przepocone ubranie. Jednak nie obejdzie się bez terapii. Wawrzyniec ma rację. „Dla znajomych jestem Wawa albo Wawek” – przypomniała sobie. „Dla znajomych”. Czemu dla niej nie? Czemu nie pozwolił mówić do siebie ani „Larry”, ani „Wawek”, tylko „Wawrzyniec”? 4. Piętnasta trzydzieści. Weronika zdążyła wziąć prysznic, wysuszyć włosy, poczuć się na tyle dobrze, by odważyć się na wyprawę do marketu, zrobić zakupy, potem obiad. Obiad zdążył już wystygnąć, a Wawrzyńca ciągle nie było. „Za jakieś dwie, może trzy godziny” minęło dobrą godzinę temu, nawet gdyby liczyć od chwili odjazdu mamy na lotnisko. A jeśli coś mu się stało? Po raz kolejny wybrała numer chłopaka, ale jego telefon nadal nie odpowiadał. Poczuła, jak strach zaczyna zamrażać ją od środka. Najpierw końce palców, potem dłonie i stopy, czubek nosa, potem lodowa bryła utworzyła się w żołądku i szybko urosła, sięgając aż do gardła... „O, nie!”. Zerwała się z miejsca. Nie będzie siedzieć bezczynnie, czekając, aż całkiem zamarznie i stanie się niezdolna do jakiegokolwiek działania.
Napisała na żółtych karteczkach: „Zaraz wracam, nigdzie nie wychodź!” i przykleiła jedną na stole, drugą na lustrze w przedpokoju, trzecią na drzwiach łazienki. Ta powinna mu się rzucić w oczy, kiedy tylko wejdzie do domu. A gdyby przegapił, to ma jeszcze dwie. O ile przyjdzie. Dokleiła jeszcze jedną kartkę: „Zadzwoń do mnie natychmiast!”, nie mając wielkiej nadziei, że to pomoże. Ale przynajmniej COŚ robiła. Zamknęła drzwi na klucz i pobiegła do mieszkania chłopaka. Nacisnęła klamkę, ale tym razem drzwi okazały się zamknięte. Otworzyła je kluczem, który kiedyś dał jej Wawrzyniec. Wewnątrz panowała cisza. Tak jak wtedy. Weronika poczuła, że uginają się pod nią nogi. „Spokojnie – powiedziała sobie. – Po prostu go tu nie ma. Dlatego jest tak cicho”. Przeszła parę kroków i na podłodze znalazła spodnie, te, w których widziała go rano. Z oparcia krzesła krzywo zwisała porzucona koszulka. Laptopa tym razem nie dostrzegła. Prawda. Wawrzyniec zostawił go u niej. Zajrzała do sypialni, czując nieprzyjemne ściskanie w dołku. Pusto. Przeszła się po mieszkaniu, zaglądając do wszystkich pomieszczeń. Wawrzyńca nie było. Sama nie wiedziała: cieszyć się czy martwić? Sięgnęła po komórkę i po raz kolejny wybrała jego numer. Aż podskoczyła i chyba nawet pisnęła, kiedy gdzieś blisko nagle rozległ się głośny chrobot, do którego zaraz dołączyła muzyka. Przez chwilę łapała oddech, a potem przykucnęła i ze spodni Wawrzyńca wyjęła jego telefon. Ten chłopak kiedyś przyprawi ją o zawał. Nic tu po niej. Pozostaje tylko czekać. Położyła komórkę na stole, przez chwilę się zastanawiała, czy nie zostawić kartki z prośbą o kontakt, ale uznała, że osiem nieodebranych połączeń mówi samo za siebie. 5. Jeden pokój i okno. Drugi pokój i okno. Kuchnia i okno. Salon i balkon. Który to już raz przemierza tę trasę, snuje się z pokoju do pokoju, nie mogąc znaleźć sobie miejsca? Jej pokój i okno. Sypialnia rodziców i okno, pokój Maksa i okno. Salon. Usiadła na kanapie, ale zaraz znowu wyszła na balkon. Przerobiła już wszystkie stany. Od płaczu, poprzez wściekłość, po milczącą rezygnację. Krążenie między pomieszczeniami pomagało rozładować napięcie. A może powinna wybrać się do Czerwonaka? Sprawdziła już na mapie Google’a, że to ponad trzy kilometry. Co, jeśli się rozminą? Może Wawrzyniec po prostu źle obliczył odległość? Godzina w jedną stronę, godzina w drugą, na ściankę
wspinaczkową też zostałaby mu godzina. Może stracił poczucie czasu? Tylko że nie ma go już ponad sześć godzin! Ile można się wspinać? Zawróciła do pokoju, ale zatrzymała się w drzwiach balkonowych, bo nagle serce zabiło jej radośnie, oddech przyśpieszył. Bardziej wyczuła, niż dostrzegła znajomą sylwetkę. Gdy spojrzała uważniej, przyszło jej do głowy, że się pomyliła. Już wszędzie widzi Wawrzyńca. Nie rozpoznawała ani tego ubrania, ani powolnego, człapiącego chodu. To nie on. Zdawało się jej. A może jednak...? Tak, to on! Zbliżał się wolnym krokiem. Rozczochrany i brudny. Podniósł głowę, szukając wzrokiem jej okna, a gdy zobaczył ją na balkonie, rozjaśnił się i pomachał. Nie wytrzymała. Wybiegła. Cały czas czując obawę, że to wszystko jej się przywidziało, że kiedy znajdzie się po stronie balkonów, wcale go nie spotka. Musiała zbiec ze schodów, okrążyć kawałek bloku i... – Nika! – Wawrzyniec otworzył ramiona, ale zaraz się zreflektował i opuścił ręce. – Nie dotykaj mnie, bo się ubrudzisz. Wezmę prysznic i zaraz do ciebie przyjdę. Wyglądał zabawnie z liśćmi we włosach. Błoto miał wszędzie, nawet na twarzy. – Prysznic możesz wziąć u mnie. Co ci się stało? Jak ty wyglądasz?! Gdzie byłeś tak długo?! – Nie widać? – Oczy mu się śmiały. – Najpierw na ściance, potem spotkałem kumpli i zrobiliśmy sobie bieg przełajowy na Dziewiczą Górę i z powrotem. Hardkor. Drugi raz nie dam się namówić. – Na Dziewiczą Górę?! Przecież to chyba z dziesięć kilometrów! – Od ścianki, drogą, zaledwie dwa – zaśmiał się. – Ale kto normalny będzie biegł asfaltem? Nie wiem, ile w sumie zrobiliśmy, bo lecieliśmy po takich chaszczach, że szkoda gadać. Zresztą widać! – Pokazał na siebie. – Mówiłem, że hardkor. Połowa z tych gości to traceurzy, więc dla mnie to naprawdę było wyzwanie. W technikach nie mam do nich startu, ale fajnie się z nimi biega po lesie. – Czemu nie zabrałeś telefonu? – Miała w nosie „tych gości” i to, kim jest „połowa z nich”. – Nigdy nie biorę. – Cały czas się uśmiechał, wręcz kipiał radością. I zupełnie go nie obeszło, że spóźnił się ponad trzy godziny! – Umieram z głodu. Znajdzie się coś dla zgłodniałego wędrowca? – Był obiad, ale nie wiem, czy się jeszcze nadaje do jedzenia – odparła lodowato. – Wszystko dawno wystygło. – Nie szkodzi, zjadłbym konia z kopytami. Nawet na zimno. Kochana jesteś, że coś przygotowałaś.
– Przecież mnie prosiłeś. – I za to cię kocham. Zawsze można na tobie polegać. – Bo na tobie nie bardzo. – Czekaj, wstąpimy do mnie – powiedział w tej samej chwili. – Muszę wziąć jakieś ciuchy do przebrania. Jeśli ci nie będą przeszkadzać ze dwa kilogramy ziemi i liści w łazience, to faktycznie wolę wziąć prysznic u ciebie. A ty mi w tym czasie odgrzejesz obiad. I pocałował ją w policzek. 6. – Jestem strasznie zbułowany, mogłabyś mnie podeptać? – Wawrzyniec wyszedł z łazienki, wycierając włosy ręcznikiem. – Co mam zrobić? – Chyba się przesłyszała. – Już ci nakładam rybę po grecku, ale odgrzewana to nie to samo. Rozgotowała się i przypaliła. – Przypalona najlepsza! Z pewnością będzie świetna, ale wcześniej chciałbym, żebyś mnie podeptała, bo ledwo się ruszam. Wszystkie mięśnie mnie bolą. – Jak to „podeptała”? – Zwyczajnie. – Położył się na podłodze. – Zdejmij buty i stań mi na plecach, o, w tym miejscu – pokazał ręką – a potem się przespaceruj. Ważne jest, by nie skakać ani nie tupać, tylko spokojnie rozmasować mięsień po mięśniu. Bez gwałtownych ruchów. Płynnie. – No coś ty? – Nie bój się. Możesz przytrzymać się krzesła. Tak jakbyś chodziła po lodzie. Albo po gumowych piłeczkach. Spokojne, posuwiste ruchy. No, śmiało! Staraj się równomiernie rozkładać ciężar na obu stopach. I nie stawaj bezpośrednio na kręgosłupie ani na kościach, zresztą zaraz sama wyczujesz. To proste. – Nie, no chyba zwariowałeś... Mam po tobie chodzić?! – Nie. Masz mi rozmasować zbułowane mięśnie. Pośpiesz się, bo obiad stygnie. – Na twoją odpowiedzialność. – Ostrożnie postawiła jedną nogę, przytrzymując się oparcia krzesła, i zaraz dostawiła drugą, bo przecież powiedział, by równomiernie rozkładała ciężar. – Masz trochę przymałe stópki – zaśmiał się – ale za to jesteś leciutka jak piórko, więc to się wyrównuje. Ostrożnie przespacerowała się po plecach Wawrzyńca, stosując się do podawanych z podłogi instrukcji. Potem zeszła na jego nogi, a następnie wróciła na plecy. Nawet jej się to zaczęło podobać. – Coraz lepiej ci idzie – pochwalił ją. – O, jeszcze tu. Możesz się trochę pobujać. O, właśnie! O to chodziło. Uch... ale ulga. Jeszcze trochę bliżej
kręgosłupa, śmiało, dobrze, a teraz przejdź na łopatki. Aż do barków. Auć! Jak dobrze... – No to „auć” czy „dobrze”? – Jedno i drugie. Aua... jeszcze trochę. Rozdepcz ten mięsień. No pięknie. Takie śliczne stópki to mnie jeszcze nie deptały. – A kto cię zwykle depcze? – Najczęściej koledzy od liny. Jeden ma takie wielgaśne stopy. Mówimy na niego „Troll”. Waży ze sto kilo, więc jak on się po kimś przespaceruje, to da się poczuć. Auć... ale fajnie! Dobra... teraz bardzo delikatnie zejdź. Bez gwałtownych zmian nacisku. Chociaż w sumie ważysz tyle, co nic, więc nawet mogłabyś zeskoczyć i pewnie bym nie odczuł. Super! Sfrunęłaś jak motylek. Wawrzyniec powoli podniósł się z podłogi. Przeciągnął się, a potem pocałował Weronikę. – Dzięki. A teraz zjadłbym coś. 7. „Powiedzieć mu czy nie powiedzieć? – zastanawiała się, patrząc, jak Wawrzyniec je. – Ale co mu powiem? Że się martwiłam? Czy on to w ogóle zrozumie?”. Właściwie powinna się cieszyć, że się dobrze bawił. Teraz pochłaniał już drugą dokładkę ryby. Tak się przy niej napracowała, a on nawet nie pochwalił, nawet nie zauważył, co je, po prostu wciągał danie jak odkurzacz. Mogła zrobić warzywa na patelnię albo nawet zupkę chińską czy panierowaną tekturę – a jadłby z identycznym entuzjazmem. Opowiadał o tej cholernej ścianie i o kumplach, i o lesie, o biegu przez jakieś bagniska, ale Weronika nie słuchała. Irytowała ją euforia chłopaka. Myśli tylko o sobie! Nie ma co liczyć, że się zorientuje, jak bardzo się spóźnił. Nawet nie zwrócił uwagi, że ona dopiero teraz siadła do jedzenia. Bo najpierw czekała, aż on się zjawi, a potem, kiedy wciąż nie przychodził i wszystko ostygło, już nie była w stanie niczego przełknąć. A przecież obiecał! Powiedział: „Wrócę za dwie, góra trzy godziny”. Nie dotrzymał słowa. Jak mógł?! Ona tak się starała! Wymyśliła tę rybę po grecku, bo wiedziała, że Wawrzyniec lubi ryby, naprawdę włożyła w przygotowanie obiadu całe serce! A on teraz pożerał jej serce, jakby to były chipsy. Nie, tak nie może być. Muszą porozmawiać! Ale co mu powie? Jak opowiedzieć o tych trzech godzinach piekła, które przeżyła, czekając na niego? – Pyszny obiad! – Wawrzyniec odsunął od siebie pusty talerz. – Bardziej kolacja – odparła lodowato.
Wybuchnął śmiechem. – Nie da się ukryć. To co, pora spać, nie? Jestem taki zrypany, że zaraz zasnę nawet na chodząco, więc to rzeczywiście świetny pomysł! Wziął talerz, podniósł się ze stęknięciem i poczłapał do kuchni. – Właściwie mogłem od razu przebrać się do spania! – zawołał stamtąd. Usłyszała, jak wstawia talerz do zlewu, ale nie usłyszała, jak go myje. No chyba nie myśli, że ona będzie po nim zmywać?! Wawrzyniec tymczasem poczłapał do łazienki, skąd dobiegł po chwili odgłos szorowania zębów. Zjawił się po chwili, już przebrany, objął Weronikę i wycisnął na jej wargach pachnący miętą pocałunek. – No to dzisiaj pójdziemy spać jak grzeczne dzieci. – Pocałował ją w policzek, szyję, obojczyk. – Po dobranocce! – Podniósł Weronikę, tak że przez chwilę patrzyła na niego z góry, znów pocałował, uściskał i postawił na ziemi. Cały czas miała wrażenie, że wbrew deklarowanemu zmęczeniu rozsadza go nadmiar energii. – Myj zęby, tobie też przyda się więcej snu. Pocałował ją jeszcze w czubek nosa i zniknął za drzwiami jej pokoju. Zupełnie jakby to był już JEGO pokój! Nawet jej nie spytał, czy może tam się rozłożyć! Pościeli mu u Maksa albo chociaż w salonie! Żeby sobie nie myślał, że zawsze będzie spać tam, gdzie mu się zachce. Ale właściwie dlaczego miałaby JEMU ścielić? Bozia rączek nie dała?! Wyjęła z szafy czyste powłoczki, prześcieradło i rzuciła na kanapę. Niech sam ją sobie rozłoży i oblecze pościel! Weszła do swojego pokoju z zamiarem wyproszenia stamtąd Wawrzyńca i zatrzymała się w progu. Chłopak ułożył się na karimacie obok jej łóżka. Już spał. Wyglądał tak słodko i niewinnie, że nie pozostało jej nic innego, jak też szykować się do spania. Jutro porozmawiają. [*]
Nic nie może przecież wiecznie trwać, sł. Andrzej Mogielnicki.
ROZDZIAŁ X Czwartek, 28 lipca
1. Weronika ma dziewięć lat, chodzi do trzeciej klasy. Jest duża przerwa, udało jej się ukryć przed Maćkiem z piątej A i jego bandą. Już wcześniej wraz z Karoliną wpadły na pomysł, że schowają się na trzecim piętrze. Weronika dobrze wie, że piąta A ma w środy trzecią lekcję w podziemiach, koło biblioteki, a czwartą na drugim piętrze. Może Maćkowi nie będzie się chciało wchodzić aż na trzecie? Może znajdą sobie kogoś innego do dokuczania? Siedzą pod ścianą na końcu korytarza. Ona i Karolina. Jedzą śniadanie. Rozmawiają o tym, co każda z nich będzie robiła w ferie. Weronika nie może doczekać się ferii. Przede wszystkim dlatego, że przez dwa tygodnie nikt nie będzie jej dokuczał. Może poza Maksem, ale Maks jest młodszy, nie stanowi zagrożenia. Poza tym to brat, można na niego naskarżyć mamie. „Jak dobrze, że Maciek nie lubi też Karoliny – myśli Weronika. – Przynajmniej mam chociaż jedną koleżankę”. I zaraz robi się jej wstyd za takie myśli. Rozlega się pierwszy dzwonek. Krótki. Sygnał, że za trzy minuty skończy się duża przerwa. Obie niechętnie podnoszą się z podłogi. Najchętniej zostałyby jeszcze w tym bezpiecznym miejscu, ale pani przychodzi na lekcje bardzo punktualnie i złości się na spóźnialskich. Czy Maciek i jego banda już poszli pod swoją salę? To na końcu korytarza, za zakrętem, jest więc szansa, że nie będą patrolować schodów. Bo Weronika i Karolina muszą zejść nimi na pierwsze piętro. Które schody wybrać? Obie bez namysłu decydują się na te po lewej. To dalej od klasy Maćka. Większa szansa, że się go nie spotka. A może Maciek już się nadokuczał? Tak, na pewno. Miał na to całą długą przerwę. Dziewczynki ostrożnie schodzą na dół. Mija je kilku szóstoklasistów biegnących w górę, ale żaden ich nie zaczepia. Półpiętro, drugie piętro... „Nie ma się czego bać” – powtarza sobie Weronika. I w tym samym momencie rozlega się drugi dzwonek. Jest uratowana. Maciek na pewno już stoi pod salą. Mogą spokojnie zejść. A jednak strach nie chce odlecieć. Weronika kurczowo ściska nowe pudełeczko śniadaniowe. Dostała je pod choinkę. Z postaciami z filmu, który tak bardzo jej się podobał. I z brokatowymi ozdobami. Karolina trochę jej tego pudełka zazdrości. Jest takie ładne, że samo pogłaskanie go dodaje otuchy. – Weronika w majty sika! – rozlega się znienacka wrzask, a zaraz potem
rechot. – Karolina głupia glina! Wera pysk otwiera! Karolucha ma karalucha! Weronika zaraz się posika! Co tam masz? Pokaż! Maciek wyrywa jej pudełko. Pokazuje kolegom. Wszyscy się śmieją, podając je sobie z rąk do rąk. – Wera dzidziuś! Ogląda bajki! Beksa-lala! – Wcale nie płaczę – mówi Weronika z godnością, chociaż rzeczywiście łzy już czają się zdradziecko w gardle, a głos nie brzmi tak pewnie, jak by chciała. Widzi wodniste oczy Maćka patrzące na nią spod niskiego czoła, szeroką bruzdę pod perkatym nosem, odstające uszy, bardzo jasne włosy. Maciek uśmiecha się złośliwie, a potem jednym szybkim ruchem rozłamuje pudełko na dwie części. – I co? – śmieje się. – Dalej nie płaczesz?! Błagaj o litość, bo nikt cię nie uratuje! – Powiem pani – szepcze Weronika, z trudem powstrzymując łzy. – I mamie powiem. Mojej mamy słuchają się wszyscy nauczyciele. – Jak powiesz mamie, to przyjdę i podpalę twój dom! – syczy złowieszczo Maciek. Jego twarz coraz bardziej przypomina Weronice głowę węża. – Wiem, gdzie mieszkasz. Chyba że zostaniesz moją niewolnicą. Tak jak ona. – Wskazuje zapłakaną Karolinę, którą trzyma za włosy chłopak z jego bandy. – To ona przyprowadziła cię do mnie. Czekałem na ciebie. Weronika patrzy zdumiona na koleżankę. A więc nawet Karolina jest już po stronie Maćka? Zdradziła ją? Chyba tak, bo nie mówi ani słowa, tylko z oczu płyną jej łzy. Jak znak przyznania się do winy. Dlaczego w pobliżu nie ma żadnej pani? Czy naprawdę nikogo nie dziwi, że dwie dziewczynki nie przyszły na lekcję? A może panie też są w zmowie z Maćkiem? – Będziesz mi służyć? – pyta Maciek. – Będziesz robić wszystko, co ci rozkażę? Jest już trochę po dzwonku, a wszędzie panuje hałas, jakby ciągle trwała przerwa, i nikt nie przychodzi zobaczyć, co się dzieje na schodach między drugim a pierwszym piętrem. Weronika bardzo się boi. Ale jeszcze bardziej żal jej ulubionego pudełka. Nawet nie zdążyła się nim nacieszyć, a już go nie ma. To nie jest pierwsza rzecz, którą zniszczył Maciek. Dlatego od miesięcy nie przynosi do szkoły niczego cennego. Ale zwykłe pudełko śniadaniowe? Skąd wiedział, że strata tak ją zaboli? Zamierza się i z całej siły tłucze w ten wężowy, syczący pysk Maćka. Ale nie trafia. Maciek śmieje się z niej i to boli najbardziej. – Numer osiem! – rzuca gdzieś w bok. – Egzekucja! Spomiędzy przybocznych Maćka wysuwa się drobny, chudy chłopaczek. Nie patrzy Weronice w oczy. Przydługa grzywka zasłania mu twarz. Podchodzi i zanim Weronika zdoła się zorientować, co tamten zamierza, chłopiec popycha ją z całej
siły. – Nika, obudź się! Już dobrze, to tylko zły sen. Głos Wawrzyńca był jak lina rzucona do studni, jego ręce schwyciły Weronikę i zatrzymały w wariackim spadaniu w dół i w dół. Wtuliła się w niego z całej siły, zapłakana, drżąca, obolała. – Już dobrze – powtórzył, całując ją we włosy. – Jestem przy tobie. Przez chwilę po prostu pozwalała się tulić i całować, obserwując swój strach. Jeszcze przed momentem taki ogromny, ciężki, przygniatający – teraz malał, opuszczał ją z każdym wydechem. Jak dobrze, że to tylko sen... – Śniła mi się szkoła – wyszeptała. – I Maciek. Zniszczył mi pudełko. Zupełnie zapomniałam, że je miałam. Było takie śliczne... – Znów zaczęła płakać. Wawrzyniec nic nie mówił, głaskał ją tylko po włosach. – Karolina potem powiedziała, że Maciek kłamał. Wcale mnie nie zdradziła. Ale... nie umiałam już jej później zaufać. Nie odezwał się. Nie spytał, jaka Karolina. A Weronika wiedziała dlaczego. Wyplątała się z jego objęć i spojrzała mu prosto w oczy. – To byłeś ty, prawda? To ty zepchnąłeś mnie ze schodów? – Tak. Odsunęła się od niego pod samą ścianę. – Czemu mi nie powiedziałeś? – wyszeptała. Przypomniała sobie jego pytania o szkołę. Próbował wybadać, ile Weronika pamięta. Ile wie. – Myślałeś, że zapomniałam?! Miałeś nadzieję, że cię nie rozpoznam? Milczał. – Dlaczego mi nie powiedziałeś?! – powtórzyła głośniej. – Chciałem. – Dobrymi chęciami piekło wybrukowano. Chciałeś i co? – Uwierz mi, płacz tamtej dziewczynki dźwięczy mi w uszach do dziś. Wiele razy zadawałem sobie pytanie, co się z tobą później działo. Bo po feriach już nie wróciłem do Rydza. Akurat byliśmy w trakcie przeprowadzki, mówiłem ci, i udało mi się przekonać rodziców, żebym nie musiał dojeżdżać do Kozich. Im też to pasowało, więc po feriach zacząłem nowe życie. W nowej szkole. Z czystą kartą. Ta przeprowadzka to w ogóle była najlepsza rzecz, jaka mi się przydarzyła. – Ty nie chciałeś wracać do Rydza? A co ja mam powiedzieć? – Jeszcze jak! Bałem się, że mnie oskarżysz i pójdę do więzienia. Dlatego wolałem się tam nie pokazywać. – Ja musiałam się męczyć do końca trzeciej klasy – westchnęła. – Bardzo się potłukłaś? – No, dosyć... Na szczęście nic poważnego się nie stało. Albo na nieszczęście, bo może gdybym coś sobie złamała, mama wcześniej zabrałaby mnie z tej szkoły?
– Chcesz powiedzieć, że kazała ci tam chodzić, mimo że wiedziała, co się dzieje?! – Nie wiedziała. – Jak to? – Maciek zagroził, że jeśli komuś wygadam, to podpali nasze mieszkanie. I że będzie dręczył Maksa, a on wtedy dopiero zaczął pierwszą klasę! I że spowoduje wypadek samochodu mamy. Na przykład uszkodzi hamulce. Albo tata będzie miał wypadek w pracy. Wszystko o mnie wiedział. Tak wtedy myślałam. – Moje biedactwo... – Nie dotykaj mnie! – wycedziła i wyciągnięte ręce Wawrzyńca opadły. Posłusznie usiadł na drugim końcu łóżka. – Powiedziałam mamie dopiero w wakacje. Kiedy usłyszałam, że zmienia pracę. I wtedy przepisała nas do innej szkoły. Mnie i Maksa. Maks był trochę niezadowolony, bo nie wiedział dlaczego, ale szybko się zaadaptował. A ja odetchnęłam. Zapadło ciężkie milczenie. – Też się bałem Maćka – odezwał się po chwili. – Naprawdę chciałem ci powiedzieć, przeprosić... To był mój wyrzut sumienia. Nie jakiś silny, który nie dawał mi spać, ale jednak to we mnie tkwiło przez te wszystkie lata. I nagle, znienacka, cię spotykam. Dlatego przyjechałem do Gdyni. Żeby porozmawiać. A więc przyjechał nie ze względu na nią, tylko dlatego, że coś sobie postanowił?! – Wynoś się – syknęła. Przyjechał, rozkochał w sobie, a w gruncie rzeczy chodziło mu o spokój własnego sumienia?! O to, by doprowadzić do końca nierozwiązaną sprawę z dzieciństwa? Pozbyć się poczucia winy? Popatrzył na nią z bolesnym zdumieniem. Pod wpływem tego spojrzenia była gotowa natychmiast wszystko odwołać, ale na szczęście zdołała sobie przypomnieć, jak wygląda łazienka po jego wczorajszej kąpieli. Nieumyty talerz. Wystygły obiad. I wczorajszą mękę czekania. – Wyjdź! I nie dzwoń do mnie więcej. – Jak sobie życzysz. Wstał. Zwinął śpiwór razem z karimatą. Wyszedł z jej pokoju. Słyszała jego kroki, kiedy zbierał swoje rzeczy rozrzucone po całym mieszkaniu. A potem trzasnęły drzwi. 2. Wyszła na balkon w nadziei, że poranne słońce przepędzi ten straszny mrok z jej duszy. Minęła ledwie godzina od chwili, kiedy kazała Wawrzyńcowi się wynosić, a już tęskni, jakby nie widziała go od miesięcy. Kilka razy gotowa była sięgnąć po telefon, by mu powiedzieć: „Wróć!” albo
wysłać SMS: „Porozmawiajmy”, ale w ostatniej chwili rezygnowała. Usiadła przy stoliku, przy którym zaledwie przedwczoraj jedli romantyczną kolację. Właściwie dlaczego kazała mu odejść? I DLACZEGO JEJ POSŁUCHAŁ?! Po prostu zabrał swoje rzeczy i wyszedł. Załatwił sprawę, przeprosił ją w końcu i... zniknął z jej życia. Odhaczone. Może teraz zająć się kolejnymi zadaniami z listy. Drań! Łzy zaczęły płynąć, a Weronika nawet nie próbowała ich powstrzymywać. Niech się z niej w końcu wyleje cała ta złość i tęsknota. Niech się w końcu odkocha! Po co jej Wawrzyniec? Wywrócił całe jej życie do góry nogami. Codziennie je wywracał. Odkąd go poznała, nie przeżyła ani jednego normalnego dnia. Dobrze, że sobie poszedł. Przez niego to wszystko! Czas się w końcu z niego wyleczyć! Zesztywniała i z napięciem wpatrzyła się w jego klatkę schodową, bo tamte drzwi nagle drgnęły i zaczęły się otwierać. A jeśli postanowił wrócić? Przeprosić, wytłumaczyć, powiedzieć, że kocha... Serce zaczęło jej walić jak oszalałe, kiedy zobaczyła, że to naprawdę on. Zapiekły ją policzki, aż musiała przyłożyć do nich dłonie. „Wawrzyniec! – chciała zawołać, ale tylko zerwała się z miejsca i stanęła przy krawędzi balkonu, wpatrując się w chłopaka. – Spójrz na mnie, proszę!” – zaklinała go w myślach. Ubrany był jak do długiej podróży. Na ramionach ogromny plecak z przytroczoną kolorową liną. Z boku kask. Z różnych bocznych uchwytów zwieszały się pęki żelastwa. Nawet tu słyszała ciche pobrzękiwanie, kiedy szedł. Ścigała go wzrokiem, dopóki nie zniknął w przejściu między blokami. Ani razu nie spojrzał w jej stronę.
ROZDZIAŁ XI Piątek, 29 lipca
1. – No i co tam u was słychać? – Telefon od mamy zmusił Weronikę do podniesienia się z łóżka. – W porządku – skłamała. – Dajesz sobie radę? – Tak. – Co ty taka jakaś... Daj no mi Wawka do telefonu. – Nie ma go. – Starała się powiedzieć to spokojnym głosem. Jakby komunikowała, że wyszedł na chwilę i zaraz wróci. – A gdzie jest? – Mama się zaniepokoiła. To było słychać. – Pojechał na Światowe Dni Młodzieży. – Weronika nie miała pewności, czy rzeczywiście akurat tam, czy może od razu wybrał się w góry, ale przecież szykował się do tego wyjazdu od tylu miesięcy... – Sam?! Bez ciebie? – Przecież mi zabroniłaś. – Hmm... No tak. Tak... Ale w sumie z takim rycerzem spokojnie mogłaś jechać! Poczuła się, jakby ktoś uderzył ją w brzuch. – Werka, jesteś tam? – dopytywała się mama. – Już się nie boisz, że coś wybuchnie? – Gniew dodał Weronice sił. Podniosła głos. – Terrorystów? – wyrzucała z siebie słowa. – Zamachów? Nie boisz się?! – Boję. Ale co z tego? Wywiozłam was z Polski i po co? Chciałam was chronić, a naraziłam na o wiele gorsze rzeczy. Okazuje się, że zginąć można nawet na progu własnego domu. Jak Danka. Pamiętasz, jak unikała lotnisk? Komunikacji publicznej? Głupio postąpiłam. Teraz to już pewnie za późno, żebyś pojechała do Krakowa, co? – Za późno. „Na wszystko już za późno” – pomyślała. – To może przyjedź do nas? Ciasno jest, ale jakoś dajemy radę. No i wreszcie załatwione wszystkie formalności, w przyszłym tygodniu planujemy pogrzeb, właśnie dlatego dzwonię. Gdybyś mogła przylecieć dzisiaj albo jutro, to spróbujemy zaklepać początek tygodnia, tak by na czwartego wrócić do Polski. Wprawdzie jeszcze bez Maksa, bo go na pewno nie wypiszą przed dwunastym sierpnia, ale potem po niego pojadę. Adam naciska, żeby pogrzeb był najpóźniej
we wtorek, bo już mu się śpieszy do Brukseli. Druga opcja to piątek, po twojej terapii, wtedy też jest szansa, że Maks wyjdzie na przepustkę, ale z kolei Adam musiałby zostawić tu żonę z dzieciakami i latać tam i z powrotem, bo nie może sobie pozwolić na taką długą nieobecność w pracy. Co ty na to? Bo ja uważam, że poniedziałek albo wtorek to świetny pomysł! Wszyscy są wykończeni siedzeniem tu na kupie. Weronika słyszała nadzieję w głosie mamy. Rzeczywiście dla wszystkich byłoby najlepiej, gdyby pogrzeb odbył się jak najszybciej. Rodzice mogliby wreszcie opuścić dom ciotki w Borstei. „Tak, to świetny pomysł. Zaraz zarezerwuję lot i jeszcze dziś postaram się przylecieć” – powinna tak powiedzieć. Chciała tak powiedzieć. Nawet włączyła komputer. Ale ze zdumieniem usłyszała swój własny głos, mówiący: – No chyba nie chcesz zostawić Maksa samego? Najlepiej byłoby w ogóle wstrzymać się z pogrzebem, póki go nie wypiszą. A jak Adamowi i pozostałym się śpieszy, to niech wracają i przylecą za ten tydzień czy dwa. – Nie, no co ty! Tak długo odwlekać się nie da! – zaprotestowała mama. – Najpóźniejszy możliwy termin to sobota. O czternastej, żeby Adam dojechał. – Niech będzie sobota. Postaram się przylecieć albo tym o szóstej piętnaście, albo w piątek wieczorem. – Wstaniesz tak rano? „I tak nie sypiam – pomyślała. – Leżę tylko bez sensu, gapiąc się w sufit. Równie dobrze mogę siedzieć na lotnisku nawet całą noc. Ale nie dziś. I nie jutro. Teraz dajcie mi wszyscy święty spokój!”. – Wstanę, cześć – rzuciła do słuchawki i z ulgą zakończyła rozmowę. Najważniejsze, że udało się odsunąć w czasie moment, w którym będzie musiała wyjść z domu. Bo w ogóle nie zamierzała tego robić. I zyskała pewność, że jeszcze przez tydzień będzie sama. Nikt jej nie zapyta o Wawrzyńca ani o Niceę, ani o to, dlaczego cały dzień leży bezczynnie na kanapie. Szkoda, że nie może spać. Gdyby dało się zasnąć i więcej się nie obudzić. I już się tak nie męczyć... Za oknem od rana na przemian to lało, to siąpiło. Od czasu do czasu gdzieś daleko uderzył piorun. Beznadziejna pogoda. Zupełnie nie przypomina tamtej burzy z piorunami, dzięki której poznała Wawrzyńca... Wszystko jest beznadziejne. Weronika popatrzyła na telefon, po czym wyłączyła go zupełnie. Wawrzyniec na pewno nie zadzwoni, przecież sama mu zabroniła. A ona nie zadzwoni do niego. W tej chwili nie da rady zdobyć się na żadne działanie. Może tylko na to, by włączyć telewizor. Kiedy będzie zamach w Krakowie i zaczną ginąć ludzie, chce to zobaczyć. Tylko tak zdoła znaleźć się bliżej Wawrzyńca w chwili, gdy straci go już na zawsze. A może stanie się cud i chłopak jednak ocaleje?
Nie powinna za nim tęsknić. Nie powinna go kochać. Gdyby można było wykroić sobie serce i wyrzucić... czy wtedy łatwiej byłoby żyć? – Gdzie jest Bóg, gdy niewinni ludzie umierają z powodu przemocy, terroryzmu, wojen? – zapytał z ekranu papież Franciszek. – Gdzie jest Bóg, kiedy bezlitosne choroby zrywają więzy życia i miłości? „Gdzie jest Bóg, kiedy szalony zamachowiec zabija dobrą kobietę, która mogła jeszcze zrobić tyle dobrych rzeczy? – dopowiedziała w myślach Weronika. Sięgnęła po pilota i zgłośniła dźwięk. – Albo kiedy jakiś świr jeździ ciężarówką po ludziach?”. – Istnieją takie pytania, na które nie ma żadnych ludzkich odpowiedzi. – Obraz z kamery przesunął się ponad tłumem i zatrzymał na krzyżu. – Możemy tylko spojrzeć na Jezusa i Jego pytać. – A on tylko czeka, by odpowiedzieć! – prychnęła Weronika z kanapy. – Odpowiedź Jezusa brzmi następująco: „Bóg jest w nich”, Jezus jest w nich, cierpi w nich, głęboko utożsamiony z każdym z nich. Jest On tak zjednoczony z nimi, że tworzy niemal „jedno ciało”. – Srutututu, majtki z drutu – burknęła i wcisnęła przycisk pilota. Ekran pociemniał i zgasł. Zupełnie jak serce Weroniki. Za oknem zagrzmiało i niebo rozpłakało się na dobre. Tak jak ona. A w Krakowie nie pada i wszyscy pewnie mają tam suche oczy. Wawrzyniec też. Na pewno zupełnie o niej zapomniał. Sobota, 30 lipca
1. A jednak zasnęła. Niespokojnym, przerywanym snem pełnym ciężarówek i brodatych mężczyzn z karabinami, przed którymi to uciekała krętymi uliczkami Nicei, to znów próbowała się ukryć za wypieszczonymi żywopłotami Borstei. Budziła się i zanim zdołała na dobre się ocknąć, ponownie zapadała w sen, przeskakując tylko między miastami i dzielnicami. To kryła się w szkole, to znów na osiedlu albo na plaży. W jednym śnie uciekała, w innym usiłowała dogonić obciążonego plecakiem Wawrzyńca. Nie słyszał jej. Krzyczała, ale sama też nie słyszała swojego krzyku. Ledwo sobie uświadomiła, że to tylko sen, gdy znalazła się w Babich Dołach na schodach. Wawrzyniec pociągnął ją za sobą, ale nie spadła, oboje przefrunęli na krawędź klifu, a on chciał ją z niego zepchnąć. Broniła się i wyrywała, aż odłupał się kawał ziemi i spadli oboje. Upadek zabolał. Weronika z trudem wyplątała się z koca, którym owinęła się w dziwaczny sposób razem z głową. W dzikiej walce o życie zsunęła się z kanapy i wylądowała
na podłodze. Wreszcie NAPRAWDĘ się obudziła. Powlokła się do łazienki, opłukała twarz chłodną wodą. Nie wiadomo, co lepsze: męczące przewracanie się z boku na bok czy koszmary. Gardło miała zupełnie suche. Czuła się, jakby najadła się piasku. Wypiła duszkiem całą wodę prosto z czajnika i napełniła go ponownie. Kiedy woda się zagotuje, zaparzy sobie mocnej herbaty. A może lepiej melisę? Zegar w kuchni wskazywał 7:40. Rano czy wieczorem? Wyszła na balkon, zastanawiając się, gdzie są strony świata. Słyszała głosy synogarlic. A więc to pewnie poranek. Deszcz ustał i przeszedł. Powietrze pachniało świeżością. Ktoś niósł ogromny bukiet ogrodowych kwiatów. Niebo złociło się na zachodzie. Prawda! Przecież z tej strony jest zachód! Gdyby był ranek, nie widziałaby słońca. Znowu przespała cały dzień?! A teraz czeka ją bezsenna noc... Poczuła strach pełznący po kręgosłupie jak lodowata gąsienica, by owinąć się wokół szyi i zadławić. Czy w Krakowie już był ten zamach, czy jeszcze nie? Czy Wawrzyniec przeżył? Wróciła do pokoju. Dobrą chwilę wpatrywała się w pilota, zanim odważyła się nacisnąć guzik. – Istnieją sytuacje, które mogą wydawać się nam odległe aż do chwili, kiedy w jakiś sposób ich dotkniemy. Weronika chciwie wpatrzyła się w ekran. Są! Żyją! Nikomu nic się nie stało! Odroczone! – ...już nigdy więcej nie może się zdarzyć, aby bracia byli „otoczeni śmiercią i zabójstwami”, czując, że nikt im nie pomoże. Skąd papież Franciszek wie, co ona czuje? – Drodzy przyjaciele – powiedział – zachęcam was do wspólnej modlitwy z powodu cierpienia tak wielu ofiar wojny, tej wojny, która jest teraz na świecie, abyśmy raz na zawsze mogli zrozumieć, że nic nie usprawiedliwia krwi brata, że nic nie jest cenniejsze od osoby stojącej obok nas. „Nic nie usprawiedliwia krwi brata” – powtórzyła w myślach. Wiedziała, że papież nie mówi o Maksie, ale czuła się tak, jakby ktoś wreszcie się za nim ujął. I za nią też. I za tymi wszystkimi, których widziała leżących na Promenade des Anglais. – Teraz nie zabierzemy się do wykrzykiwania przeciw komuś, nie zabierzemy się do kłótni, nie chcemy niszczyć – usłyszała. I poczuła, że ona też tego pragnie. – Nie chcemy pokonać nienawiści większą nienawiścią, przemocy większą przemocą, pokonać terroru większym terrorem. A nasza odpowiedź na ten świat w stanie wojny ma imię: nazywa się przyjaźnią, nazywa się braterstwem, nazywa się komunią, nazywa się rodziną.
Przyjaźń... Czy to, co pojawiło się między nią a Wawrzyńcem, to była... przyjaźń? Czy zachowywał się wobec niej nie tylko jak jej chłopak, lecz także jak prawdziwy przyjaciel? Rodzina... A ona przez cały dzień miała wyłączoną komórkę! – Świętujemy fakt, że pochodzimy z różnych kultur, i łączymy się, żeby się modlić – mówił dalej papież, a ona przypomniała sobie Filipińczyków. Może uda się ich zobaczyć gdzieś w tłumie? – Niech naszym najlepszym słowem, naszym najlepszym przemówieniem będzie zjednoczenie w modlitwie. Pozostańmy na chwilę w milczeniu i módlmy się; stawiajmy przed Bogiem świadectwa tych przyjaciół, utożsamiajmy się z tymi, dla których „rodzina jest pojęciem nieistniejącym, a dom jedynie miejscem do spania i jedzenia”, lub z tymi, którzy żyją w strachu, przekonani, że ich błędy i grzechy definitywnie ich wykluczyły. Postawmy w Bożej obecności także wasze „wojny”, nasze wojny, zmagania, które każdy niesie ze sobą, w swoim sercu. Dlatego, aby być w rodzinie, w braterstwie, wszyscy razem, poproszę Was, abyście wstali, wzięli się za ręce i pomodlili się w ciszy, wszyscy razem. Weronika bezwiednie zsunęła się na podłogę i przysiadła na piętach. Ukryła twarz w dłoniach, a sercem poszukała Wawrzyńca, Mary Grace, Gracii Marii, Joriego, Lesliego i ojca Grega. Na pewno gdzieś tam są, w tym nieprzebranym tłumie i robią w tej chwili to samo, co ona. Proszą o pokój. Ten prawdziwy, który jest czymś więcej niż tylko chwilowym brakiem wojny. Papież mówił jeszcze długo. O strachu, który prowadzi do zamknięcia i zawsze idzie w parze ze swoim bliźniakiem, paraliżem; o myleniu szczęścia z wygodną kanapą, o tym, że warto tak przejść przez życie, by zostawić w nim swój ślad. A Weronika sięgnęła po telefon i napisała SMS: „Kocham cię. Przepraszam”. Potem włączyła komputer i zarezerwowała najbliższy wolny lot. Zaraz napisze do mamy, że będzie w Monachium w poniedziałek rano. Może jeszcze się uda przesunąć termin pogrzebu? Nie zdążyła, bo telefon zawibrował SMS-em: „To ją przepraszam!!! Bardzo Cię Johan. Tęsknię”.
EPILOG Piątek, 23 września
1. Polonistka ględziła i ględziła, a Weronika udawała, że notuje, z trudem tłumiąc ziewanie. Jak dobrze, że to ostatnia lekcja. I jak dobrze, że w piątki kończy wcześniej. Nie dałaby rady wysiedzieć dłużej. Kiedy wróci do domu, chyba od razu rzuci się spać. Nie tak sobie wyobrażała swoją osiemnastkę jeszcze rok temu. Pochyliła głowę nad zeszytem, starając się ukryć kolejny potężny ziew. No cóż, to było do przewidzenia. Przegadała z Maksem niemal całą noc. Dzisiaj on został w domu, wymawiając się złym samopoczuciem, a Weronika nie miała czym się wymówić. Zresztą rano wydawało się jej, że da radę. Ale nie żałowała tej rozmowy. Nagle zobaczyła brata zupełnie innymi oczami. Nie jako pewnego siebie czarusia, któremu koleżanki z klasy przynoszą lekcje, ilekroć pozwala sobie na nieobecność w szkole; nie jako szkolnego celebrytę, „tego chłopaka z blizną na policzku”, poprzedzonego sławą ofiary PRAWDZIWEGO zamachu, który zyskał na atrakcyjności, ponieważ namacalnie ucierpiał w zdarzeniu, o którym mówiło się w mediach; nawet nie jako spryciarza chodzącego (no dobrze, kuśtykającego) w glorii bohatera, który nie waha się wykorzystywać tej sytuacji na wszelki możliwy sposób. W końcu udało jej się dostrzec przestraszonego młodszego braciszka, który z trudem niesie ciężar tak dobrze jej znany. A cała reszta to pancerz i maska. Weronika wstała w nocy napić się wody i usłyszała dziwne dźwięki dobiegające z pokoju brata. Płakał?! – Co się stało? Boli cię noga? – Przysiadła przy jego łóżku. – Głowa? Potrzebujesz czegoś? Przynieść ci wody? – Nie. Nic mi nie jest – odburknął dopiero po dłuższej chwili. – Spadaj. Zdjęła ubrania z krzesła, nie zwracając uwagi na protesty, i rozsiadła się wygodniej. Bez słowa. Nie da się sprowokować. Nie odzywał się przez dobry kwadrans. Pewnie liczył, że Weronika sobie pójdzie. I naprawdę miała na to ochotę, ale coś kazało jej siedzieć i czekać. – Czemu nie śpisz? – zapytał w końcu. – Miałam zły sen. – Phi! Ja od Nicei ani jednej nocy nie przespałem spokojnie. Chyba że w szpitalu. Na prochach. Nie skomentowała tego. Maks znów umilkł na parę minut, a potem w końcu zaczął mówić. Poczuła się, jakby opowiadał o niej. O jej lękach, wyrzutach sumienia, natrętnych pytaniach, powracających obrazach. O zapachach
i dźwiękach, które nagle przenoszą w TAMTEN czas i nic się nie da z tym zrobić. O bezradności, wszechobecnym smutku i problemach z koncentracją. Łączyło ją z bratem więcej, niż sądziła. – I muszę omijać tę część szkoły, gdzie jest sklepik – zakończył z rozpaczą. – Bo tam sprzedają frytki. Do Maca to już w ogóle nie ma mowy. Jak poczuję ten zapach, to... Byłby obciach, gdybym nagle zemdlał, nie? – Nie zemdlejesz. Prychnął rozzłoszczony. – Na pewno nie upadniesz i nie zemdlejesz – powtórzyła to, co tłumaczyła jej pani psycholog. – Żeby zemdleć, musisz mieć spadek ciśnienia, a przy ataku paniki ciśnienie wzrasta. – A jeśli dostanę zawału? To może być rodzinne! Czasem serce tak mi wali, jakbym miał zaraz umrzeć. I zaczynam się dusić. Jak się schowam gdzieś, gdzie nie ma ludzi, to wszystko powoli mija. Ale ile można siedzieć w kiblu? – Głos mu zadrżał. – Poza tym boję się o stabilizator. – Pokazał ręką metalową konstrukcję wystającą z nogi. – W szkolnym kiblu jest straszny syf. Jakbym go czymś zabrudził... – Uważam, że powinieneś chodzić razem ze mną na terapię. Mnie ona pomaga. – Nie jestem wariatem – syknął. – Poradzę sobie! Albo zdechnę – dodał po chwili. – Też dobrze. – Uważasz, że ja jestem wariatką? Wzruszył ramionami. – Nigdy nie byłaś normalna. Rozmawiali do rana. Tłumaczyła Maksowi to, co już zdążyła jej wyjaśnić pani psycholog. Opowiadała o swoich napadach paniki i o tym, jak sobie z nimi radzi. Co jej pomaga, a co przeszkadza. O wygranych i o przegranych potyczkach. – Wiesz, to trochę tak jak z tym dowcipem o facecie, który codziennie rano rozsypywał przed domem garść soli, żeby odstraszyć lwy. „Ale przecież w centrum Warszawy nie ma lwów” – zwrócił mu uwagę przyjaciel. „No jasne, że ich nie ma – odparł facet. – Właśnie dlatego, że codziennie pamiętam o rozsypaniu soli”. Maks parsknął śmiechem. – Sam widzisz – ciągnęła – jakie to absurdalne. A jednak z obawy przed kolejnym atakiem paniki „rozsypujemy sól”. Uciekamy z miejsc, w których może nas dopaść lęk, chowamy się, siadamy, żeby nie upaść, i tak dalej. Ja teraz uczę się tego, że lęk mnie nie zabije. Że spokojnie dam radę go przeczekać. To trudne, ale to jedyny sposób, by z tego błędnego koła wyjść. – Jak ludzie wokół mnie zaczynają szybko biegać, to zaraz robi mi się słabo – pożalił się Maks. – A przecież kiedy zadzwoni dzwonek, wszyscy się zachowują, jakby uciekali przed strzelaniną.
– Ale w takiej sytuacji jeszcze ani razu nie zemdlałeś, prawda? Nie stanęło ci serce, nie udusiłeś się. Kręci ci się w głowie właśnie dlatego, że za szybko i za głęboko oddychasz. Psycha ci siada, nie serducho. – Poklepała go po ramieniu. – Dasz radę, brat. Zawsze dawałeś. Wtedy Maks znowu się rozpłakał i wyznał, że chyba będzie musiał zmienić klasę. Po rocznym zwolnieniu z wuefu raczej nie da rady dogonić kolegów. Do tego odkrył, że boi się strzelania. Masakra. Przecież wybrał ten profil właśnie po to, żeby sobie postrzelać! Problem w tym, że inne profile dostępne w tej szkole zupełnie mu nie odpowiadają. I w ogóle nie ma pojęcia, co chciałby teraz w życiu robić. – Może przeniesiesz się do mojego liceum? Bliżej i razem jeździlibyśmy do szkoły. Zawsze to raźniej. Potrząsnął głową. – Straciłem wszystko – wyszeptał. – Niby kumple mówią, że nic się nie zmieniło, ale sam widzę. Nie mogę już z nimi chodzić na... – tu się zawahał – ...no, robić różnych rzeczy, więc właściwie się nie spotykamy. Zresztą... nawet nie chcę już... To były głupie zabawy. Kiedyś mi się wydawało, że fajne, ale teraz... bez sensu. – A Szczypior i Olej? – Nie mogła sobie przypomnieć ich imion. To byli jego najlepsi przyjaciele w gimnazjum i wszyscy wybrali to samo liceum i ten sam profil. – No tak... – przyznał niechętnie. – Codziennie się widzimy. Ale tylko w szkole. Nawet nie siedzimy razem, bo ja w pierwszej ławce ze względu na nogę, a oni w ostatniej. Już mają swoje sprawy. Beze mnie. Ja nie mam nic. Nie wiem, co teraz mógłbym robić w życiu, do niczego się nie nadaję. Kulawy tchórz! To ja powinienem zginąć, nie ciotka! Usiadła obok Maksa i mocno go przytuliła. Bez słowa, chociaż cisnęły się jej na usta rozmaite frazesy, że wszystko się ułoży, że to minie. Ale milczała. Bo przecież nie wszystko się ułoży i nic już nie będzie takie samo. Pozwoliła, by się wypłakał, otuliła go kołdrą i głaskała po głowie, dopóki nie zasnął. A potem wróciła do łóżka, gdzie zdołała złapać ostatnią godzinę snu, zanim tata obudził ją do szkoły. I nie złożył jej życzeń! Zapomniał o jej osiemnastych urodzinach! No dobrze, ona też zapomniała. Dopiero w autobusie dotarło do niej, co to za dzień. Zapomniała, mimo że w niedzielę rozmawiała o tym z mamą, kiedy odwiedziła ją w szpitalu rehabilitacyjnym w Kiekrzu. – Powinnaś spędzać więcej czasu z rówieśnikami – tłumaczyła mama. – Naprawdę nie musicie z tatą tak często do mnie przyjeżdżać. Rozumiem, że nie chce ci się przygotowywać domówki, ale nie mam nic przeciwko temu, żebyś
urządziła coś w klubie. Albo chociaż gdzieś się wybrała z tej okazji. Zwłaszcza pod eskortą Wawrzyńca. Nie dam rady kupić ci żadnego prezentu, zresztą te wakacje mocno nas trzepnęły po kieszeni, ale jakieś pieniądze w granicach rozsądku się znajdą. Przecież to osiemnastka! No? Co byś chciała? – A żałoba? – zaprotestowała Weronika. W ogóle nie czuła się w nastroju do wyprawiania urodzin. Ani do wychodzenia gdziekolwiek z Wawrzyńcem. „Kochał i tęsknił”, a jednak prosto z Krakowa pojechał w góry! No dobrze, ona wtedy była w Monachium, ale przecież nie cały tydzień! Owszem, zadzwonił, nawet kilkakrotnie się upewniał, czy Weronika wróci przed czwartkiem do Polski i czy na pewno pójdzie na spotkanie z terapeutką, ale kiedy wróciła, on ciągle siedział gdzieś pod Zamarłą Turnią czy jak to się tam nazywało. A potem... potem dzwoniła do niego, bo bardzo potrzebowała rozmowy, pocieszenia, wsparcia, a on nie odbierał! Wrócił dopiero w sobotę i prosto z pociągu pojechał do babci. Do Weroniki tylko wysłał eskę, że wpadnie po południu, jak odeśpi. – Przecież to twoja osiemnastka – powtórzyła mama. – Danka na pewno nie miałaby nic przeciwko temu. I Maks by się trochę rozerwał... – On się już wystarczająco porozrywał. – Może i masz rację – skapitulowała. – Po prostu pomyślałam sobie, że kiedyś mogłoby ci być żal. To przecież bardzo szczególny dzień. Już się nie powtórzy. Do mamy chyba w końcu dotarło, że nawet kończąc osiemnaście lat, można nie być w nastroju imprezowym, bo kiedy widziały się w środę, już nie poruszała tego tematu. Weronika powinna odetchnąć z ulgą. A jednak było jej przykro, że tata nie złożył jej rano życzeń, a od mamy przyszedł tylko zdawkowy SMS. Zadzwonił dzwonek, wyrywając Weronikę ze stanu półsnu. Całe szczęście, bo coraz bardziej zaczęła odpływać. Zebrała rzeczy do plecaka i ruszyła w stronę wyjścia. 2. – Ty, zobacz, jakie ciacho! – usłyszała głosy koleżanek. – Ciekawe, na kogo czeka. Podniosła wzrok i stanęła jak wryta. Czerwony sportowy samochód. Taki sam jak ten, którym kiedyś odjechał Wawrzyniec. Światło odbijało się w szybie, więc nie dało się dostrzec, kto siedzi w środku. Zresztą wcale jej to nie obchodzi! – Skąd wiesz, że ciacho? – Magda bezwiednie poprawiła włosy. – W takim czymś MUSI siedzieć nieziemsko przystojny gość – westchnęła
Natalia. – Albo stary, bezzębny dziad – zgasiła ją Paulina. – Albo superlaska – zauważyła Domi. – Tylko na kogo czeka? – Ale się Werka zapatrzyła – zaśmiała się Magda. – Chodźcie, zobaczymy, na którą ten nieziemsko przystojny dziad poleci – zażartowała i wszystkie poza Weroniką wybuchnęły śmiechem. – Ta, która go poderwie, funduje pozostałym podwózkę! – dorzuciła Paulina. – Przynajmniej nie musiałabym tachać ciężkiej torby. – Nie ma mowy! – sprzeciwiła się Natalia. – Swoją zdobyczą nie dzielę się z nikim. No... ewentualnie pozwolę wam potem poobgryzać kości. – A może to kobieta? – upierała się Dominika. – Pewnie jakaś matka albo ojciec. – Jeśli czeka na syna, to ja bym była tym synem zainteresowana... – Natalia udała, że marzycielsko wzdycha. – A jakby to była matka tego typka z drugiej politechnicznej? Który cię wczoraj w bufecie opryskał musztardą?! I nawet nie zauważył! – przypomniały dziewczyny jedna przez drugą. – No cóż... – Na twarzy Natalii najpierw odbiło się obrzydzenie, potem zaś pojawił się wesoły uśmieszek. – Wprawdzie wczoraj definitywnie go skreśliłam, ale... – Przyłożyła rękę do serca i wyszeptała z udaną egzaltacją: – Prawdziwa miłość wszystko przetrzyma. Znów wybuchnęły śmiechem. Podchodziły coraz bliżej, a Weronika zamarła, bo drzwi auta zaczęły się otwierać. „Uspokój się, głupia – mówiła sobie. – Takich samochodów w samym Poznaniu są pewnie setki”. W szeroko otwartych drzwiach zobaczyła Wawrzyńca. A jednak... To dlaczego wcześniej powiedział: „Na razie mogę ci zaproponować tylko autobus. Albo pociąg”? Wawrzyniec sięgnął po coś leżącego na siedzeniu obok, a kiedy wysiadł, w ręku trzymał przepiękny, mieniący się kolorami bukiet frezji. „Zapamiętał! – przebiegło jej przez głowę. – Po takim czasie on wciąż pamięta, że najbardziej lubię frezje?! A może to wcale nie dla mnie?”. Nie widzieli się od ponad tygodnia. Od jego powrotu z gór spotkali się z pięć razy, no, może trochę więcej, ale nie potrafili wskrzesić tego, co wcześniej było między nimi. A potem Wawrzyniec w ogóle przestał się z nią umawiać. Spotkała go przelotnie na osiedlu w zeszły poniedziałek (jedenaście dni temu!!!), ale gdzieś pędził i bardzo się śpieszył. Sprawiał wrażenie, jakby szedł na randkę, taki był radosny. A może naprawdę poczuł się „głodny” i poznał kogoś, kto go „dokarmia”? Zawołał tylko, żeby zadzwoniła do niego wieczorem, i pobiegł, bo
nadjeżdżał autobus. ONA ma do niego dzwonić?! Niedoczekanie. Kiedy Wawrzyniec znikał, tęskniła za nim jak opętana. Podglądała go na Facebooku, przeglądała telefon, licząc, że może próbował się z nią skontaktować, jednak sama nie potrafiła pierwsza się do niego odezwać. Zupełnie jakby była obrażona. Nawet ją o to zapytał, ale gwałtownie zaprzeczyła. Kiedy się umawiali, nie mogła się doczekać spotkania. Piętnaście razy zmieniała ubranie i poprawiała makijaż. A potem spotykali się i... jakby coś ją nagle zamroziło. Nie umiała pokonać tej obcości. W sobie? W nim? Nie potrafiła się nawet ucieszyć, że znowu się widzą. Czy miała pretensje o tamto wydarzenie sprzed lat? Nie, na pewno nie! Więc o co? A może to on miał do niej o coś pretensje? Na przykład o to, że przegapiła jego imieniny. Jeśli tak, to okazałby się pozbawionym uczuć burakiem! Jak mogła myśleć o imieninach, kiedy mama leżała w szpitalu?! Potem tata pojechał po Maksa, a mamę akurat tego samego dnia wypisywali. Wawrzyniec nawet się zjawił, starał się pomóc, ale Weronikę irytowało, że plącze się pod nogami. Poradzi sobie sama. Co za problem zamówić taksówkę pod szpital i przywieźć mamę do domu? Pozwoliła odprowadzić się na przystanek, ale nie chciała, by Wawrzyniec jej towarzyszył. Potrzebowała go tydzień wcześniej, nie teraz. Wzdrygnęła się na wspomnienie tamtej strasznej środy, chociaż minęły przecież prawie dwa miesiące. Mama postanowiła z samego rana wybrać się do przychodni po skierowanie dla Maksa, żeby jak najszybciej wcisnąć go w kolejkę do ortopedy. Tak, by od razu został objęty opieką, kiedy wreszcie wypuszczą go ze szpitala w Monachium. Wprawdzie narzekała, że chwyta ją przeziębienie i chyba się przeforsowała z bagażem, bo bolał ją bark i kręgosłup, ale uznała, że nikt tego nie załatwi lepiej od niej. „Pewnie przewiało mnie wczoraj na pogrzebie – tłumaczyła. – Poproszę przy okazji o coś na grypę”. Weronika i tata skorzystali ze sposobności, by jeszcze trochę poleniuchować. Mamy nie ma, nikt nie rozdziela zadań. Weronika zaszyła się w swoim pokoju z książką, tata zapadł w fotelu przed telewizorem, ale już po kwadransie głos komentatora sportowego zmieszał się z tatowym pochrapywaniem. Trudno się dziwić, wrócili z Monachium w nocy, ona też czuła się zmęczona. Minęła pora śniadania, powoli dochodziło południe, a mamy wciąż nie było. A potem się okazało, że nie zabrała ze sobą komórki. – Nie wiesz, czy mama mówiła, że gdzieś jeszcze się wybiera? – spytał w końcu tata. Weronika pokręciła głową. – Może robi zakupy na obiad?
Poczuła znajomy strach chwytający ją za gardło. Gdyby w przychodni było dużo ludzi, to mama zajęłaby kolejkę i przyszła do domu. Nie siedziałaby tam tyle czasu. Przypomniała sobie, że rano słyszała sygnał karetki. A jeśli znowu był... zamach? Albo wypadek? – Idę jej poszukać! – zdecydował tata. Pomyślał o tym samym, co ona? – Czekaj tu, a gdyby mama wróciła, zaraz dzwoń! Skinęła głową, ale nagle zrozumiała, że nie wytrzyma biernego czekania. Zerwała się z miejsca. – Idę z tobą! – Nie, bo mama może w tym czasie się zjawić – zaprotestował. – Zostaw jej kartkę, żeby zadzwoniła. – Weronika już wkładała buty. W przychodni mamy nie zastali. Ich lekarka rodzinna pojechała na wizyty domowe, nikt niczego nie wiedział. Na szczęście tata zasugerował, by zajrzeć do karty Maksa (zgadza się, zostało wystawione skierowanie, a nawet kilka), potem zaś poprosił o kartę żony. – A, już wiem! – ucieszyła się rejestratorka. – To ta pani, co do niej doktor Kowalska pogotowie wezwała. Pojechała do szpitala. Zawał chyba czy coś... – Zasłabła? – Tata zbladł. – Jak to „zawał”? Weronika przestraszyła się, że za chwilę do niego też trzeba będzie wezwać karetkę. – A skąd! Jeszcze się kłóciła, że nic jej nie jest! – Rejestratorka nadal grzebała w papierach, nie podnosząc wzroku na tatę. – Że wcale nie boli jej serce, tylko bark, bo pewnie ją przewiało. Ale doktorka wie, co robi. O, proszę, mam! Wystawiono skierowanie na kardiologię. Na cito. U kobiet objawy zawału zawsze są dziwaczne. Tata w ciągu tego tygodnia, kiedy zostali tylko we dwoje, bez mamy i bez Maksa, okazał się zupełnie innym człowiekiem. Stanowczym, pomysłowym, zaradnym... No owszem, roztrzepanym i nie wszystko mu wychodziło, ale czy to źle? Przypomniała sobie ciasto drożdżowe, jakie postanowili upiec dla mamy. Zaczęli je przygotowywać w misce, potem okazało się, że trzeba przełożyć je do większego garnka, a właściwie do dwóch... aż w końcu tata rozwiązał problem może niekonwencjonalnie, lecz skutecznie, przynosząc z piwnicy największą miednicę. Jedli tę drożdżówkę (a potem drożdżowe sucharki) przez chyba dwa tygodnie. Nawet Maks się załapał. Kiedy jednak mama wróciła do domu, tata z powrotem wszedł w rolę kanapowca, albo raczej „fotelowca”, chowającego się za „Przeglądem Sportowym”. Na szczęście okazało się, że mama zupełnie musi zmienić tryb życia, więc tata ostrożnie zaczął przejmować władzę w domu. A teraz, kiedy mama wreszcie dostała przydział do szpitala sanatoryjnego w Kiekrzu, naprawdę stał się
głową rodziny. Ciekawe, czy starczy mu odwagi, by utrzymać ten stan po powrocie mamy. Weronice coraz bardziej podobała się ta zamiana ról. Miała wrażenie, że mamie chyba też, bo ciągle tatę chwaliła za różne drobiazgi i przestała wypominać mu błędy. A może wreszcie wzięła sobie do serca rady ciotki Danki? „A jeśli... – Weronikę poraziła nagła myśl – ...może Wawrzyniec ostatnio wydaje się inny, bo to ja niechcący podcięłam mu skrzydła, tak jak mama robiła to tacie?”. Podniosła wzrok na nadchodzącego chłopaka. Potem przeniosła spojrzenie na bukiet. Uśmiechnęła się. To aż niemożliwe, żeby zapamiętał! Popatrzyli sobie w oczy. Wawrzyniec też się uśmiechnął. – Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin – powiedział. – Pozwolisz się porwać? – Dokąd tylko chcesz. 3. Wawrzyniec pocałował ją w rękę, wręczył kwiaty i ścigany spojrzeniami osłupiałych koleżanek Weroniki poprowadził do samochodu. Czuła się trochę jak we śnie. To wszystko wydarzyło się tak nagle, tak niespodziewanie... Otworzył przed nią drzwi, a kiedy wsiadła, obszedł auto i zajął miejsce kierowcy. Nigdy nie zachowywał się w ten sposób. Ale też nigdy nie jechała z nim samochodem. Wtuliła twarz w kolorowy bukiet. Końce kwiatów zostały zabezpieczone przed utratą wody. Nie musiała się martwić, że zwiędną. Gdyby to był sen, powinna się teraz obudzić od intensywnego zapachu. Chociaż wcale nie chciała, by taki sen się skończył. Wawrzyniec uruchomił silnik i ostrożnie wyjechał z parkingu. – Mówiłeś, że nie masz samochodu! – zdołała wybąkać. – Bo nie mam – odpowiedział dopiero po chwili. – Pożyczyłem. – Od kogo? – Słuchaj... pogadamy później, dobrze? Nie jestem najlepszym kierowcą, muszę się skupić. Obcość znów rozsiadła się między nimi i zaczęła budować najeżony kolcami mur. Weronika umilkła urażona. Przymknęła oczy, bo raziło ją wrześniowe słońce. Ciotka Danka mówiła o językach miłości. O tym, że na początku każdy jest poliglotą, ale to tylko promocja. Czyżby już się skończyła? „Jaki jest mój język, a jaki Wawrzyńca? – zastanawiała się Weronika. – Co zgubiliśmy? Dlaczego nie potrafimy się porozumieć?”. „Kiedy po raz ostatni powiedziałaś mu coś dobrego? – usłyszała w myślach podpowiedź, zupełnie jakby ciotka Danka szeptała jej do ucha swoje mądrości. –
Pochwaliłaś? No, kiedy? Jak raz czy drugi rąbniesz faceta w czuły punkt, to się potem nie dziw, że się zamknie. I nie otworzysz go tak łatwo”. Gdzie Wawrzyniec ma czuły punkt? A może jego językiem ojczystym nie jest język pochwał, tylko zupełnie inny? Próbowała sobie przypomnieć podsłuchaną rozmowę ciotki i matki, ale nie była pewna, czy wszystko zapamiętała właściwie. Zaczęła się zastanawiać, gdzie ona ma swoje czułe punkty. Przecież to bardzo dobrze, że Wawrzyniec, kiedy prowadzi samochód, nie chce rozmawiać, a jednak ją to dotknęło. Dlaczego tak dziwnie zareagowała? Może warto omówić to na terapii? Słońce grzało przez szybę, samochód delikatnie kołysał... A może to był statek? Nie. Latający dywan. Kwiatowy! Lekko uginał się pod stopami. Z nieba padały kwiaty, jak kolorowy śnieg. Wirowały w powietrzu, delikatnie muskały jej policzki, wargi, czoło i odfruwały, łącząc się z kwiatami w dywanie. – Nika... – Złocisty słonecznik pochylił się nad nią, płatki pogłaskały ją po policzku. – Nika, obudź się! Dojechaliśmy! – No patrz, zasnęłam. – Przetarła oczy. – Śniły mi się kwiaty. – Zastanawiała się, czy te kwiatowe pocałunki też jej się śniły. – Pewnie przez twój bukiet. Śliczny jest. I pamiętałeś, że lubię frezje. Uśmiechnął się wreszcie. – Całą noc dzisiaj przegadałam z Maksem – dodała, by wyjaśnić swoją senność. – Jak on się czuje? – Fizycznie coraz lepiej, chociaż noga jeszcze go boli. Zwłaszcza gdy nie trzyma jej uniesionej. Ale też przydałaby mu się terapia. Tylko że nie chce o tym słyszeć. – Może naślę na niego Martynę? Jest świetna w przekonywaniu zbuntowanych nastolatków, że już czas zmądrzeć. – I ładna – dodała wbrew sobie. – A przez to bardziej przekonująca. Coś ci później pokażę. – Co? – Zobaczysz. – Dokąd mnie porwałeś? – spytała, rozglądając się. Przez szybę widziała zagajnik, po obu stronach domki jednorodzinne. – Wygląda na to, że kawy tu nie dostanę. – Ziewnęła, zasłaniając ręką usta. – Pomyślałem... To znaczy: o kawie nie pomyślałem – zakłopotał się. – Jeśli chcesz, możemy gdzieś podjechać, tylko... Trochę inaczej to... Sam nie wiem. Wydaje mi się, że musimy porozmawiać. – Jestem tego pewna. Nie rozmawialiśmy, odkąd wróciłeś z gór. A jednak nie udało się jej uniknąć zrzędliwego tonu. Chciała, żeby to on
poczuł się winny. Jak bardzo jest podobna do matki! „Nie rozmawialiśmy, odkąd wyrzuciłam cię z domu” – poprawiło ją sumienie, ale nie przełamała się, by powiedzieć to głośno. Myśli Wawrzyńca chyba biegły tym samym torem. – Ciągle masz do mnie żal o... tamto? W podstawówce. Pokręciła głową. – Byliśmy wtedy dziećmi. Bałeś się Maćka. Zastraszył cię tak samo jak mnie. – Więc o co? – O nic! – Przecież widzę. Milczała. W życiu się nie przyzna, co ją naprawdę zabolało. Przyjechał do Gdyni nie dlatego, że Weronika mu się spodobała, tylko dlatego, że chciał się pozbyć wyrzutów sumienia! Rozumiała absurdalność tych pretensji. Pewnie dlatego nie chciała się do nich przyznać. Przecież później zmieniło się wszystko. A jednak głupie serce – czy może tylko urażona próżność – nie umiało pozbyć się żalu. Nie stawiało to jej w dobrym świetle. – Dlaczego nie mogę mówić do ciebie inaczej niż „Wawrzyniec”? – spytała, by zmienić temat. Zresztą ciągle ją to nurtowało. – W jakim sensie inaczej? – zdziwił się. – Nie podoba ci się „Wawrzyniec”? A jak byś chciała? – Podoba. Bardzo mi się podoba! Ale inni mówią do ciebie Wawek albo Larry... – „Larry” mówiła tylko Marta – przerwał. – To już zamknięty rozdział w moim życiu. Nie chcę do niego wracać. Chciała mu wytknąć, że Martynie jednak pozwala, więc gdzie to zamknięcie rozdziału, ale nagle zrozumiała. – A „Wawek” mówi każdy – ciągnął Wawrzyniec. – Chciałem... – Rozumiem. – Nakryła dłonią jego dłoń. – Też lubię, kiedy nazywasz mnie „Nika”. Chciałam się jedynie upewnić. Znów zapadła cisza. – Uświadomiłem sobie niedawno – odezwał się po chwili – że nie dokończyliśmy bardzo ważnej rozmowy. – Usiadł, opierając się barkiem o oparcie fotela, tak by cały czas patrzeć na Weronikę. – I że... chyba przestałaś mi ufać. – Ja... – Chciała zaprzeczyć, ale nie zrobiła tego. Czy Wawrzyniec przypadkiem nie trafił w sedno? Narosło między nimi tyle tajemnic (JEGO tajemnic!), że zaczęła się w nich gubić. Jakby otoczyły chłopaka kolczastym labiryntem, przez który nie umiała się przedrzeć. – Ten samochód – powiedziała.
– Jaki samochód? – Popatrzył zaskoczony. – Ten. – Machnęła ręką wokół siebie. – Do kogo należy? – Do mamy. „Do mamy”?! A więc to byłoby takie proste? Ale... Tak wiele pytań skłębiło się jej w głowie, że żadnego nie potrafiła uchwycić. Co właściwie chciała wiedzieć? Co ją uwiera? Czy to takie dziwne, że ktoś jeździ samochodem mamy? Nie, nie na tym polegał problem. Miała wrażenie, że została okłamana. Nie teraz. Wcześniej. Ciągle czuła smak rozczarowania na wspomnienie... No właśnie, czego? – Nie dokończyliśmy ważnej rozmowy – powtórzył Wawrzyniec, ponownie ją rozpraszając. – A w każdym razie ja nie zrobiłem tego, na czym bardzo mi zależało. – To znaczy czego? – Z trudem ukrywała złość. Dlaczego nagle zmienił temat? Myśl uciekła, wspomnienie rozwiało się, zanim zdążyła je złapać. – Chciałem cię przeprosić. Osobiście, a nie SMS-em. – Za co? – Za to, że cię wtedy... zepchnąłem ze schodów. Przepraszam. – Popatrzył jej w oczy. – Daj spokój! To było sto lat temu! Było, minęło... Nie musisz już się tym gryźć. – To dlaczego kazałaś mi się wynosić? – No przecież nie o tamto! Byłam zła, że mi tego od razu... – Urwała. Uświadomiła sobie, że to nieprawda. – To znaczy nie – poprawiła się. – Dobrze, że mi tego wcześniej nie powiedziałeś. Gdybyś przyznał się od razu... nie wiem, czy... czy byłoby coś między nami. Może tak, ale... chyba nie. Nie wiem. – No właśnie. – Skinął głową. – Spodobałaś mi się i... było mi żal... Nie chciałem zepsuć... Poczuła się tak, jakby nagle urosły jej skrzydła. Albo jakby ktoś wlał jej ciepło i dobro wprost do serca. Usta same ułożyły się w uśmiechu, ręce wyciągnęły w kierunku chłopaka. Odpowiedział tym samym, trochę zaskoczony, dopiero dźwignia skrzyni biegów, która wepchnęła się między nich, nieco ich ostudziła. – Więc dlaczego...? – zapytał, kiedy skończyli się całować. – Dlaczego co? – nie zrozumiała. – Nagle... przekreśliłaś to wszystko, co było wcześniej. Jakby w jednej chwili przestało mieć dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. – Słuchaj! – zirytowała się. – To była, nie wiem, chyba szósta rano. Jeszcze się dobrze nie obudziłam. Dopiero co śnił mi się koszmar. Nie wymagaj ode mnie, bym w takiej chwili myślała racjonalnie! Właściwie to powinieneś przeprosić, że mnie posłuchałeś! Co ty, nie masz własnego zdania?!
– Przepraszam. – Pochylił się i pocałował ją w policzek. – Obiecuję, że już więcej nie będę cię słuchał. – Ej! Tego nie powiedziałam! Wawrzyniec uśmiechnął się i wysiadł z samochodu. Otworzył drzwi od strony Weroniki. – Chodź. – Podał jej rękę. – Chciałbym, żebyś kogoś poznała. 4. Poprowadził ją wąską uliczką, potem skręcili w kolejną i jeszcze jedną, aż stanęli przed dużym domem z ogrodem. Napis głosił, że to dom opieki. Weszli do środka, przeszli schludnym korytarzem i znaleźli się w niewielkiej sali przypominającej szpitalną separatkę. Jedno łóżko było puste, chociaż najwyraźniej używane. Na drugim leżała chudziutka staruszka. – Babciu – powiedział Wawrzyniec, biorąc ją za rękę. – To właśnie jest Weronika, o której tyle ci opowiadałem. Nika, poznaj moją babcię. Palce staruszki zacisnęły się na dłoni chłopaka, twarz wykrzywiła się w dziwnym, asymetrycznym grymasie. A jej oczy, szare jak oczy Wawrzyńca, nagle się zaszkliły. – Dzień dobry pani – bąknęła Weronika, czując się trochę głupio. Nie była pewna, czy kobieta w ogóle zdaje sobie sprawę z jej obecności. Chłopak przywołał Weronikę gestem, a kiedy podeszła bliżej, wziął jej rękę i wsunął w pomarszczoną dłoń babci. Dziwne, że w lewą, nie w prawą. Poczuła, jak palce staruszki przesuwają się po grzbiecie jej dłoni i zaciskają na nadgarstku. Miała ochotę wyrwać się i uciec, na szczęście kobieta trzymała ją tylko przez moment. – Babcia prawie nie widzi – wyjaśnił Wawrzyniec. – Chociaż wszystko słyszy i rozumie, po udarze niestety nie może mówić, co chyba jest największym cierpieniem, bo zawsze była straszną gadułą, prawda, babciu? Prawa ręka babci cały czas spoczywała bezwładnie, ale Weronika, zdumiona, zauważyła, jak palce lewej dłoni powoli układają się w figę. Wawrzyniec się roześmiał. Lewy kącik ust babci podjechał do góry. Prawa połowa twarzy pozostała martwa. – I jak ten nowy rehabilitant? – zapytał chłopak. – Przystojny chociaż? Babcia uderzyła dłonią o kołdrę. – Taki brzydki? Dłoń przesunęła się kilka razy w lewo i prawo. – To jest ona? – zrozumiał. Dłoń potwierdzająco poklepała kołdrę, a potem pokazała trzy palce. – Jest ich kilkoro?
Potwierdzenie. – Super! No to mam nadzieję, że teraz ruszymy z kopyta. Logopeda też jest? Znowu potwierdzenie. A potem figa. Wawrzyniec się uśmiechnął i pocałował babcię w policzek. – Walcz, walcz. Nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie. A masażysta? Ćwiczenia gimnastyczne też wykonujecie? Chłopak zadawał kolejne pytania, a babcia potwierdzała lub zaprzeczała ruchem ręki. Weronika była zdumiona, jak świetnie się dogadują. Chłopak upewnił się, czy babcia ma właściwą opiekę, czy nic jej nie brakuje, czy coś jej nie boli, co jadła na obiad, dopytał, czy czegoś jeszcze jej nie potrzeba. A potem znów przeniósł spojrzenie na Weronikę. – Nika... – Popatrzył prosząco. – Pozwolisz, żeby babcia zobaczyła, jak wyglądasz? Tyle jej opowiadałem, na pewno by chciała. Prawda, babciu? Babcia potwierdziła ruchem dłoni. – To znaczy: co mam zrobić? – Weronika czuła, że trochę się boi. – Pozwolisz się dotknąć? Skinęła głową, jakby też straciła mowę. Wawrzyniec ujął dłoń staruszki i po kolei dotykał włosów, twarzy, ramion Weroniki, cały czas opowiadając, jaka jest piękna. Nikt nigdy o niej tak nie mówił. Nikt nie opisywał miękkości i koloru jej włosów, gładkości skóry, linii ramion, szyi, ślicznie wykrojonych ust, kilku piegów na zgrabnym nosku i tych wszystkich zachwycających szczegółów, które Wawrzyniec nazywał po imieniu. Próbowała z całych sił zachować pokerową twarz, jakby te komplementy słyszała codziennie i wcale jej nie obeszły, ale nie mogła powstrzymać łez. Nigdy nie sądziła, że w domu opieki, przy łóżku starej, na wpół sparaliżowanej kobiety można komuś w taki sposób wyznać miłość. Pomyślała, że chciałaby być z tym chłopakiem do końca świata i jakiekolwiek są te jego tajemnice, nie mają żadnego znaczenia. Ani jego wady, ani nawet to, że kiedyś spóźnił się trzy godziny na obiad! „Właściwie to ja okazałam się większą egoistką niż on – dotarło do niej z jasnością błyskawicy. Zirytował ją radosny nastrój chłopaka, bo jej akurat nie było do śmiechu. Złościła się, że myślał tylko o sobie, a ona? Wawrzyniec przynajmniej próbował się podzielić swoją radością, podczas gdy ona dusiła w sobie pretensje i gniew. I zazdrość. Zazdrościła mu, że się tak dobrze bawił, kiedy jej wcale dobrze nie było. – Oj, nieładnie, Werka, nieładnie...”. Wawrzyniec ułożył rękę babci z powrotem na kołdrze i podał Weronice chusteczkę. – Będziemy się zbierać. – Znów pocałował starszą panią w policzek. – Nika kończy dzisiaj osiemnaście lat i mam bogate plany na ten dzień, ale jutro zjawię się jak zwykle.
Coś szepnął jeszcze babci do ucha, poprawił jej poduszkę, wyrównał kołdrę i wyszli. 5. – Babcia jest tutaj od niecałych dwóch tygodni – powiedział, kiedy znaleźli się na dworze. – Nie było łatwo zdobyć tu miejsce, nawet nie wiedziałem, że mama ciągle się o nie starała. Aż w końcu się udało! Myślę, że ten czas, kiedy pojechałem do Krakowa, przyśpieszył decyzję o przeprowadzce. Wiesz, kiedy mama nie mogła już się wymawiać strachem, MUSIAŁA zająć się babcią i NAPRAWDĘ zobaczyła, jak tam jest. – Babcia to mama mamy czy mama taty? – Mamy. „Czy gdyby moja mama leżała sparaliżowana w DPS-ie, odwiedzałabym ją?” – zastanowiła się Weronika. Zanim Wawrzyniec jej pokazał, że w tym bezwładnym ciele jest żywy człowiek, czuła przede wszystkim strach. Idąc korytarzem, omijała wzrokiem leżących na salach chorych. Czuła się zażenowana, że musi patrzeć na ich bezradność, zależność, słabość. Tak jakby krzywdziła ich samą obecnością. Może mama Wawrzyńca ma tak samo? – Też przedtem sądziłem, że chcieli się jej pozbyć, kiedy zachorowała. – Chłopak przerwał jej zamyślenie. – Wiesz, babcia z wozu, koniom lżej. Ale podczas tej przeprowadzki zrozumiałem, że jednak nie są tacy całkiem bez serca. – Od dwóch tygodni? – dotarło do niej. – To dlatego ostatnio prawie cię nie widywałam? – Uhm. To było poważne wyzwanie logistyczne. – Uśmiechnął się. – Przydały się taty umiejętności z marketingu i zarządzania. Wiesz, żeby wszystko zgrać w czasie i przestrzeni. Miejsce, transport, nawet pogodę. Mamy teraz trochę dalej do babci i jest drożej, ale opieka nieporównanie lepsza. Nie będę się musiał martwić o weekendy, jakby co. No i więcej rehabilitacji. Najtrudniej było chyba przekonać babcię, że to dobra zmiana. – Umiejętności taty? Pogodziliście się? Potarł policzek w zamyśleniu. – No... w pewnym sensie. Ale samodzielność za bardzo mi zasmakowała, żebym chciał z nimi mieszkać. – O co właściwie się pokłóciliście? Roześmiał się. – Raczej spytaj, o co się nie kłócimy. I dla mnie, i dla ojca chyba lepiej, kiedy mieszkamy osobno. Gdy przychodzę jako gość, to przez pierwsze pół godziny bywa całkiem miło. – A ta awantura, o której opowiadał pan Zenek? – przycisnęła. – Ta z rozwaloną szybą. To chyba nie był wytwór jego wyobraźni? O co się tak
pożarliście? Wzruszył ramionami. – O babcię, o Martę... O wszystko. Jak zwykle. I w sumie na dobre nam wyszło, że... trzasnąłem drzwiami i wreszcie sobie poszedłem. Dorosłem. A wiesz, że ojciec po cichu dopłacał mi do czynszu? Rozliczenie przychodziło na ich adres, od kiedy babcia zachorowała. Miałem to zmienić, ale ciągle się nie składało, zwłaszcza że ojciec raz na kwartał wysyłał mi oficjalny SMS, ile mam płacić przez kolejne trzy miesiące, więc nie zawracałem sobie głowy chodzeniem do spółdzielni. Dopiero niedawno odkryłem, że zawsze podawał połowę tej sumy, resztę płacił sam. A nawet chyba trochę więcej, bo ostatnio miałem nadpłatę. – Zwróciłeś mu już za szybę? – Jeszcze nie. Ale zwrócę. Na pewno. Przez chwilę szli w milczeniu. Zauważyła, że Wawrzyniec poprowadził ją okrężną drogą i właśnie zatoczyli koło, znów przechodząc obok domu opieki. – Wiesz co? – zawahał się. – Ja tam jednak zajrzę na chwilę. Teraz się mnie nie spodziewają, zobaczę, czy na pewno wszystko w porządku. To nowe miejsce, wolę sto razy sprawdzić, niż się naciąć. Poczekasz? Skinęła głową. Wawrzyniec podciągnął się na rękach i przeskoczył przez ogrodzenie. Pobiegł, kryjąc się w cieniu rozłożystych żywotników. Weronika wyjęła telefon i wybrała numer taty. – Cześć, Werka, już po lekcjach? – zapytał. – Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! A jednak nie zapomniał. – Chciałam tylko powiedzieć, że będę w domu trochę później – zaczęła ostrożnie. Wprawdzie tata kończył pracę dopiero po piętnastej, ale wolała dać sobie większy zapas czasowy. Wawrzyniec miał chyba jakieś plany. – Wiem. Jesteś z Wawkiem? – Tak. Skąd wiesz? – Poprosił o pozwolenie i je dostał. Bawcie się dobrze! Muszę kończyć. Do zobaczenia wieczorem. Schowała telefon, zaskoczona. Nie miała jednak czasu nad tym rozmyślać, bo zjawił się Wawrzyniec. – I co, w porządku? – spytała. – Wszedłem przez taras, nikt mnie nie widział. – Uśmiechnął się, zdyszany. – Wygląda na to, że wszystko OK. W takich miejscach trzeba ludziom patrzeć na ręce, bo nie zawsze to, co pokazują rodzinie, pokrywa się z rzeczywistością. A starszy człowiek się nie obroni. Nie zaprotestuje. Czasem nawet nie ma jak się poskarżyć. – Twoja babcia ma szczęście, że ma takiego wnuka. Wzruszył ramionami. Szli powoli w kierunku samochodu.
– Właściwie to ona mnie wychowała – powiedział po chwili. – Zawsze miała dla mnie czas. Zawsze obchodziły ją moje sprawy. To z nią chodziłem do kina i na plac zabaw, z nią zjeżdżałem na sankach. Kiedy wyprowadziliśmy się z Koziegłów, byłem rozdarty. Z jednej strony cieszyłem się, bo inna szkoła, bez Maćka, bez złej opinii, ale babci strasznie mi brakowało. Na szczęście była Martyna, jej bracia i rodzice. „Kiedy Bóg drzwi zamyka, to otwiera okno”. – Ksiądz Twardowski – ucieszyła się, jakby rozpoznała starego znajomego. – No właśnie. – Wawrzyniec nacisnął przycisk pilota, a czerwone auto odpowiedziało cichym klikiem i błyskiem świateł. Otworzył przed nią drzwi. – Przeprowadzka na Bajkowe to była najlepsza rzecz, jaka mi się w życiu przydarzyła. Zwłaszcza to, że po drugiej stronie płotu mieszkali Dolatowie. Martyna i reszta. Banda oryginałów. Właściwie przez wiele lat to był mój drugi dom. A może nawet pierwszy? – Babcia do was nie przyjeżdżała? – Przyjeżdżała. Czasami. Nie chciała się narzucać, wolała, kiedy my ją odwiedzaliśmy. A ja z wiadomych względów przez kilka lat unikałem Koziegłów. Nawet babci nie powiedziałem wtedy dlaczego. Zajął miejsce kierowcy, ale jeszcze nie uruchamiał silnika. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. – Dziękuję ci... – Weronika przełknęła ślinę. – Dziękuję, że pozwoliłeś mi poznać swoją babcię. Miała ochotę dodać: „i za te wszystkie piękne słowa, które powiedziałeś o mnie”, ale nie dała rady. Wiedziała jednak, że będzie przechowywać je w sercu do końca życia, jak najcenniejszy skarb. Wyciągać w trudnych i mrocznych chwilach, rozkładać przed sobą, klejnot po klejnocie, by rozjaśniły te mroki. – Kocham cię – szepnęła. – Mahal kita. Poszukał jej dłoni i lekko ją uścisnął. – Mahal din kita. – Właściwie nawet cię nie zapytałam, jak było na Dniach Młodzieży. Spotkałeś Filipińczyków? – Nawet kilka razy. Masz pozdrowienia. – Żałuję, że nie pojechałam z tobą. – Ja też. Znów umilkli, ale nadal trzymali się za ręce. – W piątek... w tamten piątek, kiedy byłeś w Krakowie, u nas strasznie lało. – Właściwie nie wiedziała, po co to mówi. – A wy mieliście słońce. Widziałam w telewizji. Parsknął śmiechem. – Potem było. Ale żebyś ty widziała, jak zmokłem! Przyszliśmy na Błonia dużo wcześniej, żeby znaleźć sobie dobre miejsce. Bo poprzedniego dnia nie
dostaliśmy się na powitanie papieża. Siedzimy, czekamy, chmurzy się, zaczęliśmy odmawiać koronkę, bo była piętnasta, i nagle... lunęło! Zupełnie jak w tym dniu, kiedy cię poznałem. Jak ja strasznie chciałem, żebyś nagle mi się zmaterializowała w tym deszczu! Ale tym razem nic takiego się nie zdarzyło. Coś między nami pękło i nie wiedziałem, czy się poskłada. Przysunęła się bliżej, a on natychmiast ją objął. Czuła ciepło jego ramienia na barkach i było jej z tym dobrze. Jak mogła myśleć, że o niej zapomniał? – A w sobotę nagle przyszedł SMS – dorzucił. – I dał mi nadzieję. „A potem pojechałeś na tydzień w góry” – miała ochotę mu wytknąć, ale zdołała ugryźć się w język. Czy Wawrzyniec bez swoich pasji byłby tym chłopakiem, którego pokochała? 6. – Zbieramy się, bo czas ucieka. – Wawrzyniec zabrał rękę z jej ramienia i uruchomił silnik. – Porywam cię teraz na obiad, bo pewnie umierasz z głodu. – Dokąd? – Porywacz nie musi się tłumaczyć. – Uśmiechnął się, jakby knuł coś zabawnego, ale miała wrażenie, że uśmiechem maskuje zdenerwowanie. A może tylko jej się wydawało? Ostrożnie wykręcił samochodem w wąskiej uliczce. Znowu przestał się odzywać, skupiony na prowadzeniu. Weronika zamknęła oczy. Na wszelki wypadek. Wolała nie patrzeć na jadące z przeciwka ciężarówki. Ukołysana monotonną jazdą prawie odpłynęła, aż wreszcie poczuła, że samochód zatrzymuje się na dobre. Silnik umilkł. Przetarła oczy, tłumiąc ziewanie. Byli na osiedlu Bajkowym, pod domem Wawrzyńca. Chłopak podał jej rękę, pomagając wysiąść, a potem poprowadził ją nie do domu z szyldem „Mięso, wędliny”, tylko do tego obok, wciśniętego w kąt ogrodu. – No nie odmówię sobie – powiedział cicho, nie wiadomo: do Weroniki czy do siebie. – Chodź! – Pociągnął ją za rękę. Podbiegli do toru przeszkód. Wawrzyniec ustawił stoper w komórce i podał ją Weronice. – Zmierz mi czas! – poprosił, podekscytowany jak mały chłopiec. Ruszył, nie czekając na odpowiedź. Wcisnęła „uruchom”, a potem patrzyła, jak wbiega na stos palet, przeskakuje po skośnie ustawionych skrzynkach i nie tracąc szybkości, pokonuje równoważnię, kładkę, pieńki, ruchome mosty. Wspiął się na drzewo, wisząc na jednej ręce, zjechał niedużą tyrolką na dach ogrodowej szopy, przedostał się przez rząd łańcuchowych huśtawek, pokonał kolejny most i kładkę, a na koniec wziął rozbieg, by wbiec na szczyt śliskiej pochylni i zjechał stamtąd zjeżdżalnią.
– Jaki czas? – zapytał zdyszany. Oczy mu się śmiały. – Spróbujesz? To jest właśnie to coś, co obiecałem ci pokazać. Tor przeszkód u Dolatów. Dzięki niemu nie zwariowałem z moimi starymi. Jaki miałem czas? Spróbuj, wiesz, jak super?! – Dwie minuty, trzynaście sekund. Nie, raczej nie. – Dwie trzynaście?! No to wyszedłem z wprawy. – Zresetował stoper i podał Weronice komórkę. – Poprawię tylko rekord i zaraz idziemy. – Wawrzyniec... – jęknęła. – Nie byłem tu od ponad roku – wyjaśnił, jakby to mogło cokolwiek tłumaczyć. – Mierz czas! – rzucił i pobiegł. „On jednak czasami jest strasznie dziecinny – pomyślała. – Albo się popisuje”. Okno na mansardzie otworzyło się z trzaskiem i wysunęła się stamtąd głowa chłopca. – Wuja gibo przyjechał! – zawołał radośnie. – Zapraszamy na herbatę! Wyglądał na jakieś dwanaście lat. Mówił trochę niewyraźnie, jakby był zakatarzony, sepleniąc i połykając niektóre głoski. Weronika spojrzała uważniej, by się upewnić. Tak, chłopiec miał zespół Downa. – Cześć, Dominik! – odkrzyknął Wawrzyniec, biegnąc po zawieszonym na łańcuchach grubym konarze. Przeskoczył na kolejny. – Powiedz mamie, że przyjdę, ale trochę później! – Tata mówił, że nie wolno używać toru! Tata mówił... – Nie dokończył, bo nagle Wawrzyniec z trzaskiem zwalił się na ziemię razem z pękniętym konarem. Weronika krzyknęła, przyciskając ręce do ust, a potem pobiegła ku niemu. – Tata miał rację! – odkrzyknął Wawrzyniec, gramoląc się z ziemi, ale Dominika już w oknie nie było. Weronika słyszała dobiegający z domu krzyk: „Wuja gibo spadł i się zabił! Wuja gibo spadł! I się zabił!”. – Nic ci się nie stało? – dopadła do chłopaka bez tchu. Głupie pytanie, przecież widziała krew lejącą się z rozbitego łuku brwiowego. – Bardzo się potłukłeś? Pokręcił głową i zębami wyciągnął długą drzazgę wbitą w dłoń. Weronika sięgnęła po chusteczki. Zwinęła kilka razem, przyłożyła do najbardziej krwawiącej rany. – Masz, uciśnij. – No nieźle, Wawrzuś. – Podbiegła do nich kobieta w podomce i z twarzą wysmarowaną maseczką. – Pierwsza wizyta po roku, a ty zaczynasz od demolki. Zobacz, do czego mnie zmusiłeś! Ale Dominik podniósł taki alarm, że nie było czasu pomyśleć. Żyjesz? Piotr cię opatrzy, ja się idę ogarnąć. – Pokaż. – Młody mężczyzna z równo przystrzyżoną brodą pochylił się nad Wawrzyńcem. – Gdzie cię boli? – Piotrek! – ucieszył się Wawrzyniec. – Na długo przyjechałeś? Seba też
jest? A Przemo? – Tylko na weekend. Wreszcie się wyśpię – zaśmiał się – bo Bartuś właśnie ząbkuje. Nie, Seby nie będzie, ale jutro wpadną Przemek i Martyna. Czekaj, nie ruszaj się! Dołożył kolejnych kilka chusteczek z paczki Weroniki do przesiąkającego krwią prowizorycznego tamponu. – Trzymaj mocno. Zaraz ci to zaceruję. Dominik mnie obudził. Podniósł taki raban, że wypadłem z domu, jak stałem. A mogłem przecież zabrać choćby jakąś gazę. – Chwycił chłopaka pod ramię. – No to teraz chwila prawdy. Dasz radę wstać? – Spoko. – Wawrzyniec podniósł się z ziemi, mimowolnie krzywiąc się z bólu. – Bywało gorzej. – W sobotę mieliśmy z tatą wymieniać ten konar, ale oczywiście musiałeś przetestować bieganie po próchnie. Nadeszła kobieta z zapłakanym Dominikiem uczepionym jej spódnicy. Zdążyła już zmyć maseczkę i rozpuścić włosy. – Widzisz? – zwróciła się do chłopca. – Wujkowi nic się nie stało. Piotrek zaraz przyklei mu plasterek. – Wuja gibo spadł – mruczał Dominik, machając rękami. Kiwał się przy tym w przód i w tył. – Wuja gibo spadł. Tata mówił. Ja pilnowałem. Wuja spadł. – No i bardzo dobrze pilnowałeś. – Wawrzyniec położył mu rękę na ramieniu. Drugą cały czas przyciskał do czoła kłąb chusteczek. – Ostrzegłeś mnie i dzięki temu zdążyłem się przygotować. Gdyby nie ty, na pewno bardzo bym się potłukł, a może nawet połamał. – A może zabił? – A może zabił – potwierdził Wawrzyniec. – Bardzo dobry z ciebie strażnik. Chłopiec mocno go przytulił. – Dominik... – odezwała się kobieta. – Zaproś gości do domu. Zrobimy przyjęcie? – Tak!!! Przyjęcie! – Spojrzał na Weronikę, kłaniając się szarmancko. – Zapraszamy na gorące kakao! – I znów odwrócił się do Wawrzyńca. – Zapraszamy na herbatę i ciasto! Zachowywał się tak, jakby poprzednia sytuacja była tylko stroną w książce, którą kobieta przewróciła, umiejętnie zmieniając temat. – Co tu się dzieje?! – Wysoki, przystojny mężczyzna zjawił się nie wiadomo kiedy. – Coś ty sobie znowu zrobił?! – Spojrzał groźnie na Wawrzyńca, a potem na kobietę. – Kamila, co on znowu nawywijał? – Ależ nic! – No przecież widzę! Macie tu niezłą rozpierduchę. Zwrócę koszty, Winiu potem odpracuje. Stary koń i placu zabaw mu się zachciało! Pokaż! – Podszedł do
Wawrzyńca, a ten lekko się cofnął. „To chyba nie jest jego tata?” – zastanawiała się Weronika. Spodziewała się raczej kogoś w typie pana Zenka: łysiejącego mężczyzny z brzuszkiem, w rzeźnickim fartuchu i z tasakiem w ręku. Przystojniak w typie Jamesa Bonda zupełnie jej nie pasował do obrazka. Może to ojciec Martyny? – Nie trzeba! – zaprotestowała pani Kamila. – Ten konar był nadpróchniały i łańcuch się poluzował, Marek z chłopakami mieli wszystko jutro wymieniać, ale... – A ty go nie broń! – zaczął tata Wawrzyńca i nagle do niego dotarło. – Spróchniały?! – ryknął. – I Marek zostawił to badziewie bez zabezpieczenia?! Przecież ktoś mógł się zabić! – Zostawił strażnika – przerwał Wawrzyniec, wskazując wzrokiem Dominika, który ukrył twarz w maminej spódnicy, mrucząc w kółko: „Zabić! Mógł się zabić!”. – Wszystko było zabezpieczone, tylko ja nie zapytałem. – Wlazłeś bez pytania?! Czy ty się nigdy nie nauczysz?! A w ogóle po co się tu pchałeś? Ty domu nie masz? Zawraca głowę, że w odwiedziny przyjedzie, matka obiad szykuje, czekamy, a ten gdzie lezie?! Do sąsiadów! Jakby własnej rodziny nie miał! – Przepraszam, tato, zaraz przychodzę. Poczekaj na mnie w domu, dobrze? – Wawrzyniec próbował delikatnie wypchnąć ojca z ogrodu. – Mowy nie ma, żebym cię teraz z rąk wypuścił! Ciebie nie można na chwilę stracić z oczu, bo czegokolwiek się dotkniesz, to spieprzysz! Zbieraj się, jedziemy do chirurga, trzeba to zszyć. Przy rozwalonym łuku brwiowym człowiek zawsze krwawi jak szlachtowana świnia. – Beniu, spokojnie – zmitygowała go pani Kamila. – Piotrek jest. Zaraz go opatrzy. – Nie będzie mi jakiś świeżo upieczony konował syna dotykał! Pani Kamila zacisnęła usta, chwyciła za rękę Dominika bijącego się po głowie i bez słowa ruszyła do domu. – Tato... – jęknął Wawrzyniec. – Milcz i nie podskakuj! Już dość narozrabiałeś! Idziemy! Wawrzyniec nabrał powietrza, by odpowiedzieć, ale Piotr położył mu rękę na ramieniu. – Jedź, Wawek. Tak będzie lepiej. I wpadnij wieczorem na herbatę. – Na żadną herbatę do was nie wpadnie! – wrzasnął ojciec. – Masz szlaban do końca przyszłego tygodnia! Wawrzyniec uśmiechnął się smutno i pokręcił głową. – Już z wami nie mieszkam, zapomniałeś? Wziął osłupiałą Weronikę za rękę i poprowadził ją w kierunku domu sąsiadów.
– Przepraszam cię za to przedstawienie – powiedział półgłosem. – To nie tak miało wyglądać. Dołączył do nich Piotr. Przez chwilę szli w milczeniu ścigani okrzykami pana Benia, nakazującemu synowi natychmiastowy powrót do domu, ale Wawrzyniec nie obejrzał się ani razu. – I coś ty nawyrabiał, cholerny idioto! – rozległ się kobiecy głos, a krzyki taty Wawrzyńca umilkły jak ucięte nożem. – Dominik ma więcej oleju w głowie niż ty! Weronika miała ochotę się odwrócić, ale ponieważ ani Piotr, ani Wawrzyniec nie zareagowali, ona również udała, że niczego nie słyszy. Wawrzyniec poczerwieniał i przyśpieszył kroku. Oczy miał pełne łez. – Zaraz przyjdę – powiedział Piotr. – Skoczę tylko do samochodu po torbę lekarską. Rozgośćcie się w salonie. Z tyłu za nimi kobieta wrzeszczała na pana Benia, ten zaczął jej odwrzaskiwać. Wawrzyniec przepuścił Weronikę w drzwiach domu sąsiadów i starannie je zamknął, odcinając się od krzyków dobiegających z ogrodu. Za to usłyszeli dobiegający z kuchni płacz Dominika i uspokajający głos pani Kamili, a potem cichy śpiew. Wawrzyniec osunął się wzdłuż ściany i usiadł na podłodze, obejmując kolana rękami. – Słabo ci? – Weronika przykucnęła obok niego. – Jak się czujesz? Potrząsnął głową. – W porządku – wychrypiał. – Nic mi nie jest. No to już... – westchnął – ...poznałaś mojego starego. Inaczej to zaplanowałem, ale on nie poddaje się żadnym planom. – Zupełnie jak ty – zauważyła. Spojrzał na Weronikę ze zdumieniem. – Ale mnie pocieszyłaś. Miałem nadzieję, że nie jestem do niego podobny. Wszedł Piotr z torbą lekarską w ręku. Uśmiechnął się do Weroniki. – Hej, co to za wycieranie podłogi? – Wyciągnął rękę do Wawrzyńca i pomógł mu wstać. – Chodź do łazienki, tam chyba będzie najwygodniej cię opatrzyć i zbadać. – Przepraszam, znowu narozrabiałem. – Wawrzyniec westchnął. – I nawet nie zdążyłem dokonać prezentacji. Nika, to jest Piotr, najstarszy brat Martyny, którą już znasz. Od trzech lat pan doktor, chwilowo zaszczycający swoją obecnością powiatową przychodnię, ale jak się w końcu dostanie na staż specjalizacyjny, to jeszcze o nim usłyszymy. Piotrek, to Weronika, moja dziewczyna, ma dzisiaj urodziny, więc proszę ją traktować z należytym ceremoniałem. – Wiemy, wiemy. Martyna już zdążyła rozplotkować. – Brodacz wyciągnął
rękę do Weroniki. – Witamy w rodzinie. Dziewczyny naszych przyjaciół są naszymi dziewczynami czy jak to tam leciało. – Ej! – rzucił Wawrzyniec z udaną groźbą, ale wreszcie się uśmiechnął. – I wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – Piotr nadal ściskał rękę Weroniki. – A zwłaszcza dużo sukcesów w uczłowieczaniu tej małpy. – Wskazał na Wawrzyńca. – Powinien raczej nazywać się Tytus de Zoo. – Dobra, dobra – przerwał mu Wawrzyniec – Słuchaj, czas nas goni, to już prawie nie krwawi, daj mi tylko jakiś plaster, żebym ludzi nie straszył, i znikamy. Przeproś mamę i Dominika za to zamieszanie. – No chyba żartujesz! – oburzył się Piotr. – Łuk brwiowy bardzo długo się goi. Jeśli nie oczyszczę i nie zszyję, to ci się potem rozejdzie! Niestety nie mam ze sobą stripów, więc będę musiał dziergać. – Objął obiema dłońmi głowę Wawrzyńca i dokładnie przyjrzał się ranie. Aleś się załatwił! Założę się, o co chcesz, że jutro będziesz miał do kompletu piękną śliwę pod okiem. 7. – Ratuj mnie, gdy mam głupie pomysły![*] – śpiewała pani Kamila w kuchni. – Ratuj mnie, gdy idę do dentysty! – wtórował jej Dominik. Weronika wsłuchiwała się w ich coraz głośniejszy i coraz weselszy piosenkodialog. Niektóre wersy śpiewali osobno, inne razem. Czasem przerywali, na przykład po słowach „Pomóż mi lubić naczynia zmywać” Dominik się pochwalił, że on przecież lubi zmywać naczynia. Pani Kamila musiała chyba zacząć go wtedy łaskotać albo przytulać, bo Weronika usłyszała najpierw radosny pisk, potem śmiech, a następnie nabrzmiały śmiechem niski, matowy głos chłopca: „Aj! Już nie skub! Już dosyć! Albo nie! Jeszcze! Nie! Już dość! Już dość!”. Otworzyły się drzwi kuchni i wybiegł stamtąd Dominik, zanosząc się od śmiechu. Widząc siedzącą przy stole Weronikę, ukłonił się elegancko i powiedział: „Zapraszamy na herbatę!”. Po czym zawrócił do kuchni, śpiewając: – Ratuj mnie! Gdy wuja spada z toru! – Ratuj mnie! Gdy nie mam humoru! – dośpiewała natychmiast pani Kamila. – Ratuj mnie! Gdy pan Beniu krzyczy! – znów Dominik. I natychmiastowa odpowiedź: – Ratuj mnie! Gdy nie mogę jeść słodyczy! Końcówkę refrenu wykonali już wspólnie. Do ostatniego zdania dołączył bas Piotra, który właśnie wyszedł z łazienki razem z Wawrzyńcem. Weronika zauważyła, że chłopak jest bez koszuli, za to owinięty bandażem wokół klatki piersiowej. – Podejrzewam uraz żebra – wyjaśnił Piotr, widząc wlepiony w nich wzrok Weroniki. – Nic poważnego, do wesela się zagoi. Dotrzymaj towarzystwa swojej lady, a ja zaraz przyniosę ci jakąś koszulkę, żebyś ludzi nie straszył.
Dominik podbiegł do Wawrzyńca i pomacał bandaż. – Boli? – Nie bardzo. Wiesz, że Piotrek lubi bandażować. Co z tą herbatą? – Herbata! – ucieszył się Dominik. – Zapraszamy na herbatę! I popędził do kuchni. Wawrzyniec usiadł naprzeciwko Weroniki. Ujął jej ręce w swoje, spojrzał w oczy. – Strasznie cię przepraszam. Schrzaniłem ci urodziny. – Nic się nie stało. Powiedz lepiej, jak się czujesz. – A jak mam się czuć?! Jak kretyn! Gdybym cię od razu zaprowadził do rodziców, tak jak się z nimi umówiłem, byłabyś teraz po obiedzie, a tata może wytrzymałby do deseru bez zrobienia czegoś głupiego. – Właściwie dlaczego chciałeś mnie zaprowadzić do swoich rodziców, i to akurat w MOJE urodziny? – Taki miałem plan. Zupełnie jak Egon Olsen. – Uśmiechnął się z goryczą. – Wydaje mi się, że dość dobrze zdołałem cię poznać przez te wakacje. A ty mnie nie. Samo tak wyszło, ale chyba przestałaś mi ufać i coś się między nami... Nie można budować tylko na emocjach. Na zakochaniu, na chemii. Dlatego... – Machnął ręką. – E tam, znowu się zaplątałem. Nie wiem, czy rozumiesz, co chcę powiedzieć. Pogłaskała go kciukiem po grzbiecie dłoni. – Ale przynajmniej nie można z tobą się nudzić. – Z trudem stłumiła potężne ziewnięcie. – Marzę, żeby znaleźć się w domu. Mam dosyć wrażeń na dzisiaj. Posmutniał. – To twoja osiemnastka. Chciałem, żeby była niezapomniana, ale niekoniecznie w taki sposób. Dominik będzie zawiedziony, uwielbia gości i przyjęcia, ale to TWOJE urodziny. Może się przejdziemy do King Crossa i zakotwiczymy w jakimś barze? Musisz w końcu coś zjeść. No i obiecałem ci kawę. Do pokoju zajrzał Piotr, ale widząc, że rozmawiają, rzucił tylko w Wawrzyńca czystym T-shirtem i się wycofał. – Chętnie się przespaceruję. Tylko... – Westchnęła. Wcale nie miała ochoty o tym przypominać. – Co z twoimi rodzicami? Obiecałeś im, że przyjdziesz. – Chcesz ich odwiedzić? – Spojrzał z niedowierzaniem. – Nie chcę. Ale obietnic się dotrzymuje. Umówiłeś się z nimi. Czekali. Ja też kiedyś czekałam na ciebie z obiadem, więc wiem, jak to boli. – Boli? – Jego oczy robiły się coraz bardziej okrągłe. – Z jakim obiadem? Kiedy? Opowiedziała mu. – I sam mówiłeś, że Dominik będzie zawiedziony, a chcesz się zwinąć –
zakończyła. – Trochę to nie fair, skoro już przyjąłeś zaproszenie. Ale nie mam pojęcia, jak chcesz w jednym czasie obskoczyć obiad, „herbatę i ciasto” i „gorące kakao”. – Ale ty jesteś cudownie empatyczna! – powiedział z zachwytem. – Poczekaj tu! Pobiegnę do rodziców i sprawdzę, czy zaproszenie jest aktualne. Trzymaj za mnie kciuki, dobrze? – Jasne! – Pokazała zaciśnięte pięści. – Nie zapomnij przeprosić za spóźnienie! Wawrzyniec nagle zmienił się na twarzy. Wpatrywał się w coś za oknem. – O, nie... – szepnął bezgłośnie. Usiadł ciężko na krześle i podparł głowę dłońmi. Weronika podążyła za jego wzrokiem. Zdążyła zobaczyć czarne włosy upięte w koński ogon, błysk kolczyków, długie nogi i nieprzyzwoicie wysokie obcasy. Musiały być wysokie, bo Weronika zarejestrowała niepewny krok tamtej. Widziała ją tylko przez mgnienie oka, zanim dziewczyna zniknęła za rogiem, a zaraz potem rozległy się walenie do drzwi i długi, natarczywy dzwonek. – Otwieraj! Wiem, że on tam jest! Otwieraj, ale to już! Z kuchni wypadł Dominik ze swoim „zapraszamy na herbatę”, a zaraz za nim pani Kamila. Zatupotały kroki na schodach i Weronika zobaczyła Piotra. Wawrzyniec powoli podniósł się z krzesła. – Zostań, proszę. – Spojrzał błagalnie na Weronikę. – Wiem, że tam jesteś! – dobiegło zza drzwi. – Kamila, wiem, że on tam jest! Otwieraj, bo drzwi rozwalę! Otwieraj, bo wezwę policję! Do salonu wszedł Piotr, prowadząc Dominika, i nakazał mu zająć się gościem. Po czym zamknął za sobą drzwi. – Mam ci dać obiad – powiedział Dominik. – Chodź do kuchni. Zapraszamy na pyszny obiad. Z korytarza dobiegały podniesione głosy. Weronika przez chwilę walczyła z pokusą, by podsłuchać, ale przypomniała sobie błagalny wzrok Wawrzyńca i bez słowa poszła za chłopcem. Ten zdjął dwa talerze z suszarki, postawił je na stole, dołożył sztućce i wysuwając język, ostrożnie napełnił oba talerze zupą z garnka. – Teraz się modlimy: „Pobłogosław, Panie Boże, nas i ten posiłek ze wszystkimi naszego amen!”. Zapraszamy na pyszny obiad. Usiadł i zaczął siorbać zupę. Weronika wpatrywała się w swój talerz, czekając nie wiadomo na co, w końcu jednak też zaczęła jeść. Szczęknęły drzwi. Wszedł Piotr. Nalał sobie zupy, przeżegnał się i bez słowa do nich dołączył. – To dobry chłopak – odezwał się po chwili. – Nie skrzywdź go.
Wiedziała, że nie mówi o Dominiku. Skinęła głową. Z przedpokoju nadal dobiegały podniesione głosy, wreszcie umilkły. Weronika zobaczyła przez okno Wawrzyńca, idącego pod rękę z dziewczyną na obcasach, oraz panią Kamilę. Dokąd szli? – Kim ona jest? Piotr odwrócił się, by spojrzeć przez okno, a potem przeniósł wzrok na Weronikę. – Nie powiedział ci? Pokręciła głową. – W takim razie nie czuję się upoważniony do podejmowania tego tematu. Ale proszę cię, bądź dzisiaj dobra dla Wawka, OK? – Jesteś potrzebny mi! Bez Ciebie trudno żyć! Kto mi pomoże, gdy upadnę? – zabuczał Dominik. Zjadł zupę i właśnie radośnie rozchlapywał wodę, myjąc swój talerz. – Nie puszczaj nigdy mnie, bez Ciebie jest mi źle. Ja wołam Cię, ja wołam: Ratuj mnie[**]! 8. Weronika stała przy oknie, ukryta za firanką. Patrzyła na Wawrzyńca i panią Kamilę, idących przez ogród już bez tajemniczej dziewczyny. Kim była? Co ją łączy z Wawrzyńcem? „Bądź dzisiaj dobra dla Wawka”. Dlaczego Piotr tak powiedział? Pytania szalały jej w głowie, aż Weronice chciało się płakać od tego zamętu. Dokąd poszli? Co robili? Skąd wracali? W co on się uwikłał?! Wawrzyniec szedł zrezygnowany, powłócząc nogami. Pani Kamila coś mówiła, gestykulując. Spokojnie, bez złości. Czasem nawet z uśmiechem. W pewnym momencie się zatrzymali. Chłopak powiedział coś gwałtownie, z pasją, zaciskając pięści, a wtedy pani Kamila go przytuliła. Pogłaskała po włosach. Wawrzyniec, chociaż wyższy, wyglądał jak skrzywdzony dzieciak tulący się do matki. Stali tak przez dłuższą chwilę, w końcu pani Kamila poklepała go po plecach i podała chusteczkę. Ruszyli dalej i wkrótce zniknęli z pola widzenia Weroniki. Kiedy weszli do kuchni, nie było po nim widać, że płakał. Wydawał się spokojny, chociaż smutny. Pani Kamila poprosiła Dominika, by nalał im zupy, i pochwaliła go za pięknie pozmywane naczynia. Weronika usiadła obok Wawrzyńca, przysuwając krzesło tak, że zetknęli się ramionami. Pochwyciła aprobujące spojrzenie Piotra. Szczęknęły drzwi. – Jestem! – dobiegło z korytarza. – Tata! – pisnął Dominik i wypadł z kuchni. Pani Kamila też wstała, ale zanim doszła do drzwi, stanął w nich niewysoki, barczysty mężczyzna
w znoszonym garniturze. Jedną rękę trzymał na głowie syna, burząc mu czuprynę. – Cześć, Mareczku! – Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała. – Bardziej głodny czy zmęczony? Weronika patrzyła z zazdrością, jak ci dwoje wymieniają uściski, pocałunki i miłe słowa, zupełnie się nie krępując. A równocześnie nie było w tym nic z ostentacji. Po prostu się witali i naprawdę cieszyli na swój widok. Jej rodzice nigdy się tak nie zachowywali, nawet po dłuższej rozłące. Wawrzyniec przytulił policzek do policzka Weroniki. – Chciałbym kiedyś być taki jak oni – szepnął jej do ucha. – Ja też – odszepnęła, z trudem się powstrzymując, by go nie pocałować. Nie chciała, żeby to wyglądało jak małpowanie tamtych. Pan Marek przywitał się z Piotrem, a potem szeroko otworzył ramiona. – No, kogo ja widzę! Wawa! Chodź, chłopie, niech cię uściskam! – Uważaj, nie połam mu żeber do reszty! – ostrzegł Piotr. – Dopiero co zabandażowałem! – Dobrze, będę uważał. No, chodź, Wawek! Strasznie długo cię u nas nie było. Stęskniliśmy się! I przedstaw mi swoją sympatię. Cóż to za trofeum zdobyłeś? – Wskazał opatrunek na czole. – Całkiem ci do twarzy. – Wawek wypróbował wytrzymałość toru i dołączył się do prac demontażowych – wyjaśnił Piotr. Mężczyzna wybuchnął śmiechem i zamknął Wawrzyńca w niedźwiedzim uścisku. A może raczej niedźwiadkowym, bo był sporo niższy od chłopaka. – Zmężniałeś – powiedział z aprobatą. – I przyprowadziłeś piękną dziewczynę. Proszę mi ją natychmiast przedstawić. Tak przyjemnie zrobiło się u Dolatów wraz z powrotem pana Marka, a właściwie wujka Marka, bo tak się kazał Weronice nazywać (dla Wawrzyńca to też byli ciocia i wujek), że Weronika przyjęła zaproszenie na drugie danie i deser. Dopiero potem spojrzała na Wawrzyńca i zobaczyła popłoch w jego oczach. – Nie możemy zostać? – spytała szeptem. – Myślałam, że chcesz. – Chcę – odszepnął. – Jeśli tobie się tu podoba, to bardzo chcę! Poczekaj chwilę, zaraz wracam. – Idziesz do rodziców? – zrozumiała. – No faktycznie, przepraszam, zapomniałam. – Nie. – Pogłaskał ją po policzku. – Z rodzicami już załatwiłem. Odwiedzimy ich innym razem. Oczywiście jeśli się zgodzisz. Zaraz wracam, muszę zadzwonić. – Czekaj, co ty knujesz? Może lepiej od razu się przyznaj, naprawdę mam dosyć niespodzianek na dzisiaj. – No dobrze, to już ci powiem – rzucił i umilkł. – No i na jakie studia się w końcu zdecydowałeś? – Wujek Marek zaczął
rozkładać na stole talerze. – Fizjoterapia. Na AWF-ie. – Dobry wybór! – ucieszył się Piotr, który przyniósł właśnie parujący garnek i ustawił na środku stołu. – Kiedyś otworzymy tę klinikę, co? Ja będę szył i składał, ty zrehabilitujesz, Seba dobierze właściwą dietę, a Martyna zaleczy rany na duszy. – A Przemo? – Będzie dostarczał nam pacjentów! – Piotr się roześmiał i Wawrzyniec też lekko się uśmiechnął. – Przemo to człowiek orkiestra – wyjaśnił Weronice. – Prowadzi wycieczki, organizuje wyjazdy integracyjne, takie z przygodami też, ma uprawnienia przewodnika górskiego, jest instruktorem jazdy na nartach i snowboardzie, trenerem w paru dyscyplinach i co tylko chcesz. Więc faktycznie, z jego pomocą Piotrek nie wyjdzie z sali operacyjnej. – A wiesz, co podsłuchałem? – odezwał się znowu Piotr. Sięgnął po talerz Weroniki i nałożył jej ziemniaków, które przyniosła ciocia Kamila. – U nas jest medyczne studium zawodowe, teraz się trochę inaczej nazywa, ale i tak wszyscy mówią „medyk”... – „U nas”? – dociął mu Wawrzyniec. Za pomocą chochli rozdzielał na talerze potrawę z garnka. Zapachniało ziołami, pomidorami i duszoną papryką. – Ojej, to znaczy tam, gdzie teraz pracuję i mieszkam, zresztą tak, u nas, bo całkiem mi się mój nowy dom podoba... Nieważne. W każdym razie jadę sobie autobusem i słyszę, jak dwie dziewczyny rozmawiają na temat wyboru szkoły. No i któraś mówi, że technik masażysta to dobry zawód. Dwa lata nauki, potem możesz już pracować, a pacjenci zawsze są. Dziewczyny się zapaliły, oglądają plakat, bo akurat plakat „medyka” w tym autobusie wisiał, i nagle jedna mówi: „Ale czy wy wiecie, że to trzeba będzie CHORYCH ludzi masować? Chorych i często starych!”. – I co? – spytał Wawrzyniec, kiedy Piotr przestał się śmiać. – Nic. Tylko miny im zrzedły. A potem wysiadłem, więc nie wiem, co zdecydowały. Noż kurka, a ja nie wiedziałem, że będę musiał chorych ludzi leczyć! Miałem nadzieję, że same piękne damy w opałach. – To chyba nie na chirurgii. – Teraz i tak przepadło. Ania by mnie zabiła. Już lepiej zostanę przy dziadkach z grypą i strzykaniem w kościach, nie tracąc jednak nadziei na przyszłe leczenie połamańców. O ile się w końcu dostanę na ten staż. – Dostaniesz, dostaniesz! – Wujek Marek poklepał go po plecach. – Widzę, że dzisiaj na drugie medyczna potrawa? Maczałeś w tym palce? – Jeszcze nie. – Piotr umoczył koniec palca w tym, co nałożył mu Wawrzyniec, i oblizał. – Faktycznie – stwierdził. – Medyczna. Wiesz, Weronika, co lekarze robio w kuchni? Leczo!
9. Ostatnim etapem niespodzianki, do czego Wawrzyniec w końcu się przyznał, okazało się przyjęcie urodzinowe na cześć Weroniki. Mama jednak nie dała za wygraną i jakimś cudem zdołała przekonać personel szpitala, by użyczył jej na wieczór salkę do terapii zajęciowej. Tata przywiózł zamówiony wcześniej tort, koleżanki z pokoju mamy pomogły udekorować pomieszczenie. Zadaniem Wawrzyńca było dostarczyć Weronikę do Kiekrza, kiedy wszystko będzie gotowe. Przyjęcie okazało się kameralne, nie za długie i raczej ciche, bo to w końcu szpital, chociaż sanatoryjny. Były świeczki, prezenty i życzenia. Wszyscy tak się cieszyli, że zrobili Weronice niespodziankę, że w końcu i ona, mimo zmęczenia, też zaczęła się cieszyć. Ale najbardziej ucieszyło ją, kiedy równo o dziewiętnastej trzydzieści zjawiła się oddziałowa i uprzejmie przypomniała, że czas kończyć. Gdy wyszli ze szpitala, Maks na widok czerwonego auta zaczął prosić, by mógł się zamienić z siostrą na miejsca w samochodzie. Weronika nawet była skłonna się zgodzić, ale Wawrzyniec stanowczo odmówił. – Jutro po południu będę go oddawał i wtedy zabiorę cię ze sobą – obiecał. – Przy okazji poznasz fajnych ludzi. Ale dzisiaj mam inne plany. „O, nie! – westchnęła w duchu. – Jeśli przygotował jeszcze jakieś niespodzianki, to chyba zacznę krzyczeć”. Zmierzchało, na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, ale zmrok jeszcze całkiem nie zapadł. Ruszyli i chłopak znów przestał się odzywać. Przymknęła oczy. Kiedy co jakiś czas unosiła coraz bardziej ciążące powieki, widziała przed sobą czerwone światła samochodu taty. Ciekawe, jakie plany miał Wawrzyniec. Może chciał tylko pobyć z nią jeszcze trochę sam na sam, zanim się pożegnają? „To miłe” – pomyślała, czując, że znowu odpływa. Nigdy więcej całonocnych rozmów z bratem! A w każdym razie nie w przeddzień własnej osiemnastki. Zwłaszcza jeśli w organizację dnia wmiesza się Wawrzyniec. Życie z nim to jak jazda kolejką górską, extrema i wahadło w jednym. Chyba zasnęła na chwilę, bo zdała sobie sprawę, że od pewnego czasu nie słyszy silnika. Otworzyła oczy, ale zamiast spodziewanych koziegłowskich bloków zobaczyła przed sobą puste pole, drzewa i coraz bardziej ciemniejące niebo. Wawrzyniec siedział obok. Wpatrywał się w coś daleko przed nimi. – Gdzie jesteśmy? – zapytała. – Na Morasku. Parking koło rezerwatu. – Chcesz mi pokazać meteoryt? – Nie miała ochoty na spacer po chaszczach,
zwłaszcza po zmroku. Uśmiechnął się. – Może innym razem. – Więc czemu tu stoimy? Milczał przez chwilę. – Chciałem zawieźć cię w jedno fajne miejsce, bliżej Biedruska, ale już jest za ciemno i za zimno. Planowałem, że pojedziemy tam po obiedzie, przed tortem, ale nie starczyło czasu. Dlatego zatrzymałem się tutaj. Znów umilkł. Nie poganiała go. – W sumie to nie ma znaczenia. Wydawało mi się, że spodoba ci się sceneria, bo... chciałem ci coś dać. Z okazji urodzin. I nie chciałem przy wszystkich. – Chciałeś? To znaczy, że już nie chcesz? – docięła mu lekko, żeby nieco rozładować napięcie. – Chcę, ale nie wiem, czy będziesz chciała wziąć. Poczuła ucisk w gardle, senność odeszła. Serce zaczęło wyczyniać dzikie harce, bynajmniej nie z radości. Mogła mieć tylko nadzieję, że Wawrzyniec nie postawi jej w sytuacji wymagającej podjęcia wiążących decyzji. „Nie dziś, proszę, nie dziś – zaklinała go w myślach. – Kocham cię, ale zwolnij trochę, proszę!”. A równocześnie jakaś druga część Weroniki cała była oczekiwaniem i nadzieją, że Wawrzyniec powie to, na co czeka każda zakochana dziewczyna. „I co mu wtedy odpowiesz, idiotko? – pytała ta pierwsza, mądrzejsza. – Jeszcze nawet nie skończyłaś liceum!”. A trzecia, przypominająca złośliwego chochlika, śmiała się w kułak i pukała w czoło. „Nie wyobrażaj sobie za dużo. Pewnie chce ci dać bilety na mecz albo coś w tym rodzaju”. – Myślę... – Wawrzyniec podłożył sobie ręce pod głowę i się przeciągnął – ...myślę, że dobrze się stało. Ja to planowałem inaczej, ale... chyba dobrze, że zobaczyłaś moich rodziców takich... od najgorszej strony. Bez ściemy, bez pudru. Teraz już wszystko o mnie wiesz. „Widziałam tylko twojego tatę, mamę słyszałam” – miała ochotę doprecyzować, ale nie to było teraz najistotniejsze. – Nie wszystko – zwróciła mu uwagę. – To znaczy? – Nie wiem, kim jest ta dziewczyna. – Jaka dziewczyna? – Aż uniósł się na łokciu i spojrzał na nią zdziwiony. Weronika też się zdziwiła. – Czarne włosy, długie nogi... Dobijała się dzisiaj do drzwi.
– Ach... – Opadł z powrotem na siedzenie, wypuszczając z płuc całe nagromadzone powietrze, i jęknął, dotknąwszy żebra. Znów umilkł, a kiedy się odezwał, głos mu drżał. – To była... To moja... mama. Teraz ona usiadła, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. – Ile ona ma lat?! – Czterdzieści... – liczył w myślach – ...prawie czterdzieści dwa. No tak! Widziała ją tylko z tyłu, z boku, z daleka. Nigdy twarz. – Po co zostawiła ci samochód w Koziegłowach? – wyrwało się jej. To wszystko nie miało sensu. Przyjechała, żeby mógł gdzieś pojechać w nocy? – Nie rozumiem. – Widziałam ją już wcześniej – wyjaśniła. – W Kozich. Kłóciliście się. A wieczorem odjechałeś jej samochodem. – Śledziłaś mnie? Potrząsnęła głową. – Niespecjalnie. Samo wyszło. – I nie zapytałaś?! Wzruszyła ramionami. – Liczyłam, że w końcu mi powiesz. Westchnął. – Mama... Pewnie zauważyłaś. Mama ma... problemy z alkoholem. Raczej nie wpada w ciągi czy coś, ale... kiedy się zestresuje, musi się napić. A potem rozrabia. Tak to na nią działa. Przyjrzała się w myślach raz jeszcze tamtej scenie. – Zabrałeś jej kluczyki! – zrozumiała. – To jak wróciła do domu? – Wsadziłem ją do taksówki. Przyjechała bez zapowiedzi, ale mnie nie zastała, bo... byłem u ciebie. Więc poszła poodwiedzać dawne koleżanki. Tu kieliszek, tam domowa nalewka, wiesz, jak to jest. Nawet dużo nie wypiła, nie tak jak dzisiaj, więc nie rozrabiała, ale przecież nie mogłem pozwolić, żeby usiadła za kierownicą! Milczał przez chwilę, zanim dodał: – Chciała się upewnić, że daję sobie radę. Opieka nad babcią to był tylko pretekst, bo przecież już wcześniej to z nią omówiłem. I jak zwykle wcisnęła mi pieniądze, a ja... wziąłem. – To coś złego? – Powiedziałem im... kiedy się wyprowadzałem, powiedziałem, że poradzę sobie bez ich pomocy. No i wyszło, że jednak to oni mieli rację. Gdybym płacił pełny czynsz, to... zęby w ścianę. I mama też czasem mi coś podrzucała. Teraz widzę, że to nie takie proste. – Głupoty gadasz! Świetnie sobie poradziłeś!
– To miło, że masz o mnie takie dobre zdanie. – Bo cię kocham. Przez chwilę grzebał po kieszeniach. Zobaczyła panikę w jego oczach, a potem ulgę. – Już myślałem, że został u Dolatów, razem z brudną koszulą. Ale jest. – Uśmiechnął się. Wyciągnął z kieszeni trochę sfatygowaną paczuszkę, przewiązaną wstążeczką. – To dla ciebie. Nie wyglądało jak bilety na mecz. Nie przypominało też pierścionka. Łańcuszek z wisiorkiem. – Należał do mojej babci. Pewnie nie jest jakiś specjalnie ładny, nie wiem nawet, czy teraz takie się nosi, i... zresztą nie musisz go nosić – powiedział szybko. – Chciałbym, żebyś go miała, bo... to nie jest zwykły wisiorek. – Jest śliczny! – zapewniła go. Wyjął jej łańcuszek z rąk. – To nie jest taki zwykły prezent, to... indykator. – Co?! – Chciałbym, żebyś miała go tak długo, jak długo będziesz pewna, że mnie kochasz i że mi ufasz. A gdybyś poczuła, że coś między nami się psuje albo że znów wyrosły między nami nieporozumienia, niedomówienia, pretensje, wtedy mi go zwróć, dobrze? – Dlaczego? – Żebym tego nie przegapił. Ognisko płonie, póki dorzucasz do ognia. Kwiat rośnie, póki go podlewasz. Pamiętasz twoją mamę, kiedy przyjechała, by cię zabrać do Monachium? Czy pamięta?! Od razu zrobiło jej się ciepło na sercu. – Byłeś wspaniały – szepnęła. – Nie to miałem na myśli. – Też się uśmiechnął. – Mama od razu zauważyła, że kwiatki umierają z pragnienia. My byliśmy w tym pokoju codziennie przez kilka dni i żadne tego nie dostrzegło. Rozumiesz, co próbuję powiedzieć? Skinęła głową, ale i tak wyjaśnił: – Kiedy poczujesz się jak tamte kwiatki, oddaj mi ten medalion, dobrze? O ile w ogóle go chcesz. Chcesz? Teraz, kiedy widziałaś moich s... rodziców, kiedy już mnie znasz, wiesz, jak potrafię narozrabiać, że czego się dotknę, spieprzę... Położyła mu rękę na ustach. – Nie mów tak. Chcę. Delikatnie podważył paznokciem coś z boku wisiorka i otworzył go. W środku było zdjęcie Wawrzyńca dopasowane wielkością do medalionu. – Ojej! – wyrwało się Weronice. Wawrzyniec przesunął zdjęcie i pokazał leżące pod nim drugie, czarno-białe.
– To mój dziadek od strony mamy. To on podarował babci ten medalion. Nie pamiętam go, zmarł, kiedy byłem mały. Początkowo chciałem wyjąć jego fotografię, ale pomyślałem, że ją zostawię. Bo jeśli mnie kochasz, to z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie da się inaczej. – Nie ma zdjęcia twojej mamy – zauważyła. – Nie zdążyła dać tego medalionu tacie. Za bardzo się pośpieszyli i teraz do końca życia będą jedli kwaśne jabłka. Miłość musi dojrzeć. Tak mi tłumaczył wujek Marek. W kieszeni Wawrzyńca zawibrowała komórka. Do Weroniki dotarło, że jej telefon też od jakiegoś czasu błyskał, ale nie zwróciła na to uwagi. Chłopak spojrzał na wyświetlacz. Uśmiechnął się do Weroniki i włączył głośnik. – Gdzie wy jesteście? – rozległ się zdenerwowany głos taty. I w tle głośny szept Maksa: – Tato, daj spokój! – Widziałem, że skręciliście na Złotniki, Suchy Las. Spokojnie mogliście jechać Serbską, o tej porze nie ma korków. Po co dookoła? – ciągnął tata. – Utknęliście gdzieś czy pomyliłeś drogę? Macie jakieś kłopoty? – Nie, wszystko w porządku. Jesteśmy na Morasku – odpowiedział Wawrzyniec, a Weronika dorzuciła: – Czekamy na spadające gwiazdy. Tata roześmiał się z ulgą. – No, ja bym uważał z życzeniami w takim miejscu. Nie siedźcie za długo! To w końcu wrzesień. Pożegnali się. Wawrzyniec schował komórkę i wysiadł z samochodu. Obszedł auto, wyciągnął rękę do Weroniki. – Chodź. Bardzo nie lubię, kiedy dźwignia zmiany biegów wbija mi się w żebra. A dziś to już szczególnie. Stanęli naprzeciwko siebie. – Czy wiesz, że nie całowałem cię już od co najmniej pięciu godzin? – zapytał. – A kiedy odwiozę cię do domu, znów nie będę miał okazji. – Zawiesił jej medalion na szyi i musnął jej wargi szybkim pocałunkiem. – Więc trzeba korzystać. Odjechali z parkingu po dobrym kwadransie. Weronika wpatrywała się w wygwieżdżone niebo. Palcami bezwiednie gładziła medalion. Za tydzień Wawrzyniec zaczyna studia. To dobra okazja, by wręczyć mu mały upominek. I nawet miała pomysł, co będzie jej indykatorem. [*]
Ratuj mnie, sł. Robert Friedrich. Ratuj mnie, sł. Robert Friedrich.
[**]
PODZIĘKOWANIA Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do powstania tej książki. Lista jest długa, jeśli kogoś pominęłam, proszę o wybaczenie, ale wszystkim Wam pragnę w tym miejscu wyrazić wdzięczność. Jeśli ktoś wie, że ma swoją cząstkę w tej powieści, niech poczuje się w tym momencie doceniony i „podziękowany”. Serdecznie dziękuję Ani Garbal i Magdzie Korobkiewicz – moim redaktorkom. Jesteście nieocenione! Dzięki Waszej pracy czuję się przy pisaniu bezpiecznie, wiem, że zależy Wam na tej historii tak samo jak mnie. Magdo, jestem pod wrażeniem Twoich eksperymentów z telefonem i bardzo za nie dziękuję. I za czujność. Cieszę się, że moje książki trafiają właśnie w Twoje ręce. Ałbenie Grabowskiej, Małgosi Kędzierskiej i Eli Sobczak dziękuję za konsultacje medyczne. Wiem, że czasem mocno Was męczyłam, drążąc temat. Karolinie Wilczyńskiej ponownie dziękuję za konsultacje psychologiczne i psychoterapeutyczne. Pszczółkom z Miodownika za kolejną porcję wsparcia, wszelką pomoc oraz różnorakie konsultacje i sondy. Szczególnie wdzięczna jestem pierwszym czytelniczkom: Magdalenie Orłowskiej, Marzenie Krugiołce, Ani Narolskiej-Kucharczyk, Dominice Kaczmarek za to, że znalazły czas, by przeczytać książkę od deski do deski i podzielić się swoimi emocjami oraz przemyśleniami. Grupo Siedlecka! Jesteście zołzy i nie dociera do Was, jak mam na imię, ale bez Was nie wiem, czy w ogóle chciałoby mi się pisać. Dziękuję nawet za docinki. Fajnie, że jesteście! Małgosi Wardzie bardzo dziękuję za Gdynię, akwarium i jeża. Gdyby nie Ty, być może cała historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Beata Andrzejczuk i Ania Fila – Wam chcę szczególnie podziękować za to, że pozwalałyście mi się wygadać i wspierałyście mnie na różnych etapach tworzenia historii. Przemek Borowiak pokazał mi Monachium, pomógł znaleźć „dzielnicę idealną” i rozwiał wiele wątpliwości dotyczących życia codziennego Polaków w tym mieście. Dziękuję! Swój udział miała też Basia Mucha – nieoceniona pomoc przy konstrukcji postaci Dominika i nie tylko. Cieszę się bardzo, że znamy się już od tylu lat. Dzięki! A na koniec chcę podziękować Wam, Drodzy Czytelnicy, że ciągle sięgacie po moje książki, a potem piszecie do mnie maile, w których dzielicie się wrażeniami z lektury. To bardzo miłe. I tym z Was, którzy po raz pierwszy
trzymacie w ręku moją książkę – że się odważyliście spróbować i dotarliście aż do tego miejsca. Mam nadzieję, że to nie ostatnie nasze spotkanie. Mój e-adres się nie zmienił:
[email protected]. Zapraszam też na moją stronę na Facebooku. Tam możecie się dowiedzieć, czym obecnie się zajmuję i nad czym pracuję, albo podejrzeć okładkę nowej książki na długo przed premierą. Pozdrawiam!
© Copyright by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2017 Text © copyright by Anna Łacina 2017 Projekt okładki Joanna Gwis Redaktor prowadzący Anna Garbal Opieka merytoryczna Magdalena Korobkiewicz Korekta Małgorzata Ruszkowska, Malwina Łozińska Korekta plików po konwersji Irmina Garlej ISBN 978-83-10-13277-2 Plik wyprodukowany na podstawie Zadzwoń, kocham cię, Warszawa 2017
www.naszaksiegarnia.pl Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o. 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c tel. 22 643 93 89, 22 331 91 49, faks 22 643 70 28 e-mail:
[email protected]
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail:
[email protected] www.eLib.pl