Elizabeth Adler Karuzela Sukcesu Dla Liz, Piotra i Jonasza Adler z ogromną miłością Prolog: Jasny odblask ekranu telewizyjnego, na którym Jessie-Ann p...
19 downloads
16 Views
2MB Size
Elizabeth Adler Karuzela Sukcesu
Dla Liz, Piotra i Jonasza Adler z ogromną miłością
Prolog: Jasny odblask ekranu telewizyjnego, na którym Jessie-Ann płynnym,
rozkołysanym krokiem, poruszającym jej płowo-blond włosami, podkreślającym jej długie, zdawałoby się nie kończące się nogi, przemierzała wybieg paryskiego pokazu mody, rozjaśniał ciemne wnętrze pokoju Laurindy. Jessie-Ann zatrzymała się właśnie na moment, aby kamery telewizyjne mogły uchwycić jej słynny, rozbrajający uśmiech. Nikt nie domyśla się nawet, co kryje się za tym uśmiechem ulubienicy całej Ameryki, pomyślała Laurinda, wpatrując się bacznie w swoją ofiarę; nikt nie uwierzyłby, że to niewiniątko, symbol
sukcesu, jest ucieleśnieniem zła. Ale ona, Laurinda, poznała smak cierpienia z powodu zgnilizny Jessie-Ann... — Czyż to nie wspaniałe — komentowała wydarzenie prezenterka lokalnej stacji telewizyjnej w Spring Falls — być świadkiem fantastycznej kariery naszej dziewczyny, która święci triumfy na tak trudnej do podbicia międzynarodowej scenie mody? I choć Jessie-Ann robi to już od kilku lat, nam nadal nie udało się przeprowadzić z nią wywiadu. Domyślam się, że ma po prostu znacznie ciekawsze propozycje podróży dookoła świata, gdzie prezentuje te wszystkie luksusowe
stroje, o których ty i ja możemy tylko pomarzyć. Nikt nie potrafi ich lepiej nosić niż nasza Jessie-Ann — i właśnie tego zdania są panowie Ives SaintLaurent, Karl Lagerfeld i Ungaro. Jessie-Ann potrafi sprawić, iż nawet worek nabiera seksownego wyglądu. Ale zdaniem naszych ludzi stąd, ze Spring Falls, Jessie-Ann pozostała tą samą słodką dziewczyną z Montany, jaką zawsze była... Laurinda Mendosa wyłączyła telewizor, odgradzając się od świata dźwięków i barw.
Jej pokój wyglądał jak laboratorium — ogołocony ze wszelkich ozdób, które umilają życie. Podłoga wyłożona winylowymi płytkami była wyszorowana i wypolerowana do połysku, pachniała środkami dezynfekcyjnymi. Na tanim, drewnianym biurku stała niemodna maszyna do pisania oraz szklany słoik wypełniony długopisami. Pośrodku, ułożony z pedantyczną dokładnością, leżał plik papieru maszynowego. Na prostym, drewnianym krześle nie było miękkiej poduszki, a obok łóżka, tego samego piętrowego łóżka, które stało tutaj od czasu gdy była dzieckiem, nie
leżał puszysty dywanik, na którym Laurinda mogłaby postawić bose stopy. Początkowo, kiedy dostała to łóżko, myślała, że będzie mogła zapraszać do siebie inne dzieci. Ale nigdy żadne dziecko nie zostało zaproszone na wizytę z nocowaniem do domu Mendosów. Laurinda położyła głowę na poduszkach i z zamkniętymi oczami rozmyślała o Jessie-Ann. Mogła przywołać w pamięci wszystkie sceny, po kolei, tak jakby były rolką nakręconego filmu... Jessie-Ann była najpopularniejszą dziewczyną zarówno w podstawowej,
jak i w średniej szkole. Oczywiście, dla swoich przyjaciółek bez przerwy urządzała przyjęcia z nocowaniem, ale Laurinda nigdy nie została zaproszona do jej przestronnego, słonecznego domu, narożnej posesji, gdzie dwa psy Parkerów ujadały radośnie, przesadzając susami sąsiednie trawniki. Laurinda dotąd jeszcze widzi trzech starszych braci Jessie-Ann, którzy traktowali swoją siostrę niczym małą księżniczkę, a także uśmiechniętą mamę, która piekła fantastyczne ciasta i dbała o to, by zęby jej córki były proste, i aby zawsze miała ładne ubrania, nie wyłączając opiętych
dżinsów, które w jakiś niewytłumaczony sposób leżały zawsze na Jessie-Ann jak druga skóra. Jessie-Ann miała także wspaniałego ojca, wysokiego, jasnowłosego olbrzyma, który kochał swoją córkę w sposób, jaki przystaje ojcu. Nikły odgłos zakłócił ciszę; Laurinda błyskawicznie otworzyła oczy. Ponurym wzrokiem spojrzała na zamknięte na klucz drzwi swojej sypialni; kroki powłóczącej nogami matki przybliżały się. — Laurinda? — Posłyszała głośne sapanie za drzwiami, a następnie
niecierpliwe i gwałtowne szarpnięcie klamki. — Laurinda? Wiem, że tam jesteś. Dlaczego się nie odzywasz? — Choć głos zabrzmiał teraz silniej, był jednak łamiący się i już nieco zamglony. Laurinda uśmiechnęła się. Po powrocie z biura, jak zwykle, zostawiła na stole kuchennym zawiniętą w brązowy papier paczkę, której magiczna moc zaczynała już działać. Pani Mendosa powoli wkraczała w stan nocnego zamroczenia. Wydając złowieszcze pomruki, szurając nogami, matka ruszyła z powrotem. Kiedy potknęła się na schodach, do Laurindy dotarło jeszcze jej siarczyste przekleństwo. Któregoś
dnia stoczy się zwyczajnie na łeb na szyję z tych schodów, i znajdzie się w stanie wiecznego zamroczenia — im wcześniej, tym lepiej! Nigdy nie wpuściła matki do swojego pokoju. I nikt nigdy tutaj nie wchodził — już od dobrych paru lat. Czasami wydawało się jej, że w tym pokoju zawsze było tak jak teraz, że był szary, cichy i przez nikogo nie odwiedzany, ale właśnie wtedy, gdy tak myślała, powracały wspomnienia, które sprawiały jej niewymowny ból. Kiedyś myślała, że znalazła sposób, żeby się ich pozbyć. Oczekująca na biurku stara maszyna do pisania
przynajmniej do pewnego czasu spełniała swoje zadanie. Lecz w ostatnim okresie przeszłość drążyła jej mózg nawet podczas pracy, zakłócając jedyną rzecz, która naprawdę sprawiała jej radość, jedyną rzecz, w której naprawdę była dobra. Praca księgowej nie każdemu wydawała się najlepszym pomysłem, ale kiedy wskutek „choroby" matki zmuszona była porzucić swoje marzenie o college'u, to zajęcie wydało się najbliższe jedynej, prawdziwej pasji jej życia. W matematyce zawarta jest zimna logika, której brakowało w gmatwaninie jej codziennej egzystencji — a nie miała wątpliwości, że gdyby mogła
kontynuować studia matematyczne, zostałaby jednym z uznanych przez świat geniuszy matematyki. Lecz tak się nie stało. A wszystko to przez Jessie-Ann. W ciągu ostatniego roku starannie układała swoje plany, przygotowując grunt. Jeszcze nie była pewna, jaki obrót przybiorą sprawy, ale poczyniła już przynajmniej pierwsze kroki, z których z pewnością najważniejszym było podjęcie pracy u ojca Jessie-Ann w prowadzonej przez niego gazecie. Ponieważ była bardzo dobrą pracownicą, stała się tam osobą
niezastąpioną. A kiedy pani Parker zaprosiła ją na kawę do domu, tak świetnie odegrała rolę „małej, bohaterskiej Laurindy, walczącej i poświęcającej się dla ciężko chorej matki", iż odtąd pani Parker okazywała jej współczucie i sympatię, i często zatrzymywała na filiżankę kawy. Laurinda uważała panią Parker za anioła... często myślała jak inaczej mogłoby wyglądać jej życie, gdyby jej matką i ojcem byli tacy ludzie jak Parkerowie. Ale nie byli — byli rodzicami Jessie-Ann! I to Jessie-Ann sprawiła, że cały świat Laurindy rozpadł się, zamieniając w koszmarną ruinę.
Usiadła na łóżku i rozejrzała się po szarym, pogrążonym w mroku zachodzącego dnia pokoju. Było w nim tylko to, co niezbędne; żadnego przytulnego kącika, który łagodziłby jej cierpienie, żadnych miłych dla oka ozdób, które mogłyby uśmierzyć ból zadanych jej ran. Połyskujący ostrością, stary ogrodniczy nóż ojca czekał na półce, przypominał jej o powziętym zamiarze... już tylko ten nóż mógł zaspokoić potrzebę zemsty na JessieAnn. Laurinda uśmiechnęła się na myśl, że prezenterka lokalnej telewizji będzie o niej mówić jak o „lokalnej bohaterce", o słynnej osobie, podobnie jak przed chwilą mówiła o Jessie-Ann. To ona,
Laurinda, będzie tą dziewczyną z South Falls, która zdobyła sławę. A JessieAnn nie będzie już na tym świecie i, jak za poruszeniem czarodziejskiej różdżki, znikną wszystkie straszne wspomnienia.
1. Zmierzając ku wyjściu, mijając lustrzany hol budynku, w którym znajdował się jej apartament, JessieAnn Parker przystanęła, by sprawdzić swój wygląd i dokonać ostatnich poprawek. Szła na bardzo ważne spotkanie w Agencji Reklamowej Nicholls Marshall na Madison Avenue i było szalenie ważne, by dokładnie tak właśnie wyglądała: praca w charakterze Royle Girl należała do tych
najlepiej płatnych, które w świecie modelek uchodzą za rarytas, a ona za wszelką cenę chciała ją dostać. Poprzedniego dnia zatelefonował jej agent. Powiedział, że Harrison Royle, właściciel i prezes ogólnokrajowej sieci domów towarowych, uznał, iż jedynym sposobem dotarcia do ogromnego, zamożnego rynku młodzieżowego jest wylansowanie dla tej grupy wiekowej ubrań firmowanych przez jakąś renomowaną znakomitość. Postanowili pójść na całego i zaatakować rynek z wielkim rozmachem. To Harrison
zasugerował, iż Jessie-Ann doskonale nadaje się do tej roli. Wszyscy ją znają i podziwiają... jeśli Jessie-Ann tak się ubiera, w jej ślady pójdzie reszta! Z bukietu kwiatów dekorujących hol wyjęła jaskrawożółtą stokrotkę i zatknęła ją w ozdobną, srebrną spinkę wpiętą w szkocki szal, zarzucony na wełnianą koszulę w kolorze ochry. Uśmiechnęła się — płatki stokrotki rzucały ciepły, żółty refleks na jej podbródek. Jessie-Ann miała dwadzieścia cztery lata, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i grzywę jedwabistych jasnoblond włosów, które sięgały jej do ramion.
Ubrana była w dżinsową spódnicę firmy Ralph Lauren z kosztownym, ze srebrnymi ozdobami, skórzanym paskiem firmy Barry Kieselsteih-Carol, w ciemnobrązowe kowbojskie buty i obszerne, superszykowne, modne futro ze strzyżonych bobrów, farbowane na ciemnoszafirowy kolor. Zadowolona z wyglądu, przemierzyła szybkim krokiem hol, wyjmując po drodze pocztę. Podczas gdy portier próbował upolować dla niej taksówkę, zabrała się do przeglądania listów. Jak zwykle rachunki... Boże, czy rzeczywiście aż tyle wydała u Bloomingdale'a w ubiegłym miesiącu? List
od mamy i taty ze Spring Falls w Montanie... wspaniale, przeczyta go w taksówce. A także dobrze jej znana, biała, kwadratowa koperta z wypisanym drobną, równiutką, czerwoną czcionką jej nazwiskiem. Serce jej zamarło na widok tej koperty. Minęły już miesiące od tamtego anonimowego listu i miała nadzieję, iż ten, kto go wysłał, kimkolwiek był, zapomniał o niej na dobre, lub że po ośmiu latach znudził się nią i znalazł sobie inną sławną ofiarę dla uprawiania swego niecnego procederu. Nie potrzebowała go otwierać, nazbyt dobrze znała jego treść... niemniej taki
plugawy list może wytrącić z równowagi — zwłaszcza w taki dzień jak dzisiejszy... A swoją drogą to chyba nie przypadek — listy pojawiały się właśnie w kluczowych momentach jej życia, tak jakby ten ktoś dokładnie ją obserwował... Jeszcze dzisiaj ma żywo w pamięci ten pierwszy. Nadszedł tuż po tym, jak wygrała konkurs na modelkę, a jej zdjęcie ukazało się w ogólnokrajowej prasie oraz w telewizji, zaś lokalne gazety trąbiły o czekającej ją sławie i bogactwie. Nie obeszło się, oczywiście, bez fotografii w kostiumie kąpielowym, zupełnie niewinnych jak je; się
wydawało, lecz ten zboczony typ uważał inaczej. Scott Parker miotał się w bezsilnej wściekłości na tego, którego nazwał „tchórzliwym, ciemnym, ziejącym nienawiścią szaleńcem, który zagraża jego córce, uczennicy szkolnej". Wezwał policję. Powiedzieli mu, że takie sprawy są na porządku dziennym i żeby zapomniał o tym — są szanse, że to już się nie powtórzy. Ale stało się inaczej, nadeszły trzy kolejne listy, ich styl i pogróżki stawały się coraz bardziej dosadne i konkretne. Przez kilka tygodni Jessie-Ann nie wychodziła z domu bez asysty. Bracia odprowadzali ją do szkoły, oni też albo jej przyjaciele towarzyszyli jej w
drodze powrotnej do domu. Nawet dziewczynki, z którymi nie utrzymywała w szkole bliskich kontaktów te które ona i jej przyjaciele nazywali „outsiderkami", włączyły się do akcji. Niektóre, wyrażając ubolewanie z powodu tak przykrej sprawy, zgłosiły gotowość dotrzymywania jej towarzystwa w razie, gdyby musiała zostać dłużej w szkole. — Wydaje im się, że spada na nie część twojej sławy — zawyrokował Ace McLaren, jej chłopak, szkolna gwiazda footballu. I chociaż ta uwaga wydała się Jessie-Ann pozbawiona sensu, pozostało niemiłe wrażenie, iż może Ace ma rację.
Niektórych zainteresowanie jej osobą cieszyło bardziej niż ją samą: tajemnicze listy z pogróżkami, patrole policyjne, mające na wszystko oko wyborowe gliny krążące jakby od niechcenia wokół szkoły — to było podniecające. Ale nie dla niej. Przez kilka miesięcy była w centrum uwagi, po czym listy przestały przychodzić i wydawało się, że kryzys minął. Nie myślała o tej całej sprawie aż do chwili, kiedy rok później podjęła w Nowym Jorku swoją pierwszą, poważną pracę, kiedy jej fotografie
zapełniły kwietniowe wydanie Glamour, kiedy zaczęła bywać tu i ówdzie w towarzystwie znanych fotografów, gwiazdorów kina i muzyki rockowej, i w ogóle świetnie się bawiła. List, napisany czerwoną czcionką, pełen brutalnych zwrotów dotyczących seksu, brzmiał tym razem następująco: SIEJESZ ZEPSUCIE. OBSERWUJĘ CIĘ. Z NIEWINNĄ BUZIĄ I PLUGAWYMI MYŚLAMI WYKORZYSTUJESZ SEKS, BY
MANIPULOWAĆ MĘŻCZYZNAMI I ZADAWAĆ CIERPIENIE DLA WŁASNEJ PRZYJEMNOŚCI. SZERZYSZ ZŁO... Dalszy ciąg listu czytała przez łzy; był tam sugestywny obraz stosunku seksualnego, przedstawiający ją z jakimś obcym mężczyzną... przeszywającym ją swoją męskością. Słowa były obleśne, cuchnące zgnilizną, tak obrzydliwe, że zrobiło się jej niedobrze. A list podpisany był — „Przyjaciel".
Tym razem ojciec wynajął prywatnego detektywa, i znowu na próżno; po kilku miesiącach listy przestały przychodzić. Na przestrzeni lat pojawiały się sporadycznie, czasami trzy do czterech w ciągu tygodnia, po czym następowała wielomiesięczna przerwa. A Jessie-Ann coraz bardziej bała się widoku białej, kwadratowej koperty. 13 Zdaniem detektywów i policji był to na pewno jakiś dziwak. — Takie historie przytrafiają się większości sławnych ludzi — powiedzieli jej. — Ci zbzikowani faceci
upatrują sobie jakąś znaną osobę i odreagowują na niej swoje skrywane świry — to może byc zwykły, cieszący się szacunkiem, przykładny domator, który poprzez te listy do pani uzewnętrznia swoje intymne fantazje. Prędzej czy później znudzi go to. m a jednak tak się me stało, pomyślała zatroskana Jessie-Ann. Do licha z tym wszystkim, nie załamie się z tego powodu! Praca u Royle'a jest o wiele ważniejsza niż cała reszta... to przecież finansowe uwieńczenie kariery, klucz otwierający drogę do wszystkich marzeń. Cisnęła nie rozpieczętowaną kopertę do
kosza na śmieci. Wtuliła głowę w ramiona — wiał lodowaty wiatr, a wraz z nim pokazały się pierwsze płatki śniegu, które niczym płatki kwiatu pomarańczy spadały na chodnik Central Park West. Ten widok ją wzruszył, obudził tęsknotę za wspaniałymi, śnieżnymi zimami z dzieciństwa, które spędzała w środkowo-zachodniej części Stanów wraz z trzema wysokimi, jasnowłosymi braćmi; zatęskniła za domem zawsze pełnym przyjaciół; za zabawą z dyniami w przeddzień Święta Zmarłych i indykiem w Święto
Dziękczynienia — nikt nie potrafił lepiej przyrządzić gotowanych na słodko ziemniaków niż mama; a także za porankami w święta Bożego Narodzenia, kiedy z górki za domem zjeżdżało się na nowych saneczkach. Przypomniała sobie ojca, jak wyjmuje przeznaczoną specjalnie na Boże Narodzenie butelkę dobrego porto i ostrożnie nalewa nad świecą^ tak aby mogła podziwiać rubinowy kolor, pozwalając także jej, w^ym łagodnym, zaczarowanym dniu Bożego Narodzenia, wychylić łyczek świątecznego napoju. Ten coroczny poczęstunek miał szczególne znaczenie dla ojca,
przypuszczała natomiast, że dla kogoś takiego jak Harrison Royle nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Ponieważ pan Royle był przyzwyczajony do tego, co najlepsze. — Przykro mi, panno Parker, ale wygląda na to, że gdy tylko zaczyna sypać śnieg, taksówki w Nowym Jorku zapadają w zimowy sen — powiedział portier. — W porządku, Michael. Pójdę na piechotę. Złapię coś po drodze. Spacer dobrze jej zrobi, pobudzi krążenie i pozwoli pomyśleć o pracy u
Royle'a, i o tym co ta praca dla niej oznacza. Będąc „modelką roku nastolatek", a także „twarzą roku", pozując do błyszczących okładek Glamour i Mademoiselle, przemierzając świat w pogoni za najbardziej idealną, sugestywną oprawą do demonstrowania coraz bardziej młodzieżowych amerykańskich fasonów, Jessie-Ann przez cały ten czas miała dwa marzenia: rozległe ranczo pośród błękitnych traw, dokąd mogłaby uciekać przed naporem miejskiego życia, oddychać pełną piersią i prowadzić hodowlę pięknych koni arabskich; oraz własna, spokojna i
poważna agencja modelek, funkcjonująca jak w zegarku, równomiernie pomnażająca jej konto bankowe — bez potrzeby stałego mizdrzenia się i tych wszystkich cholernych uśmieszków! Zatrzymała się przy światłach. Wystawiła niebieskie, futrzane ramię, rzucając gniewne spojrzenie w stronę pustej, mijającej ją taksówki. Zręcznie pokonując ruch na jezdni, przecięła Szóstą Ulicę i ruszyła w kierunku Columbus Circle. Jako czołowa modelka nastolatek zarobiła oczywiście masę pieniędzy —
ostatnie lata były udane, a ona rozsądnie lokowała swój kapitał. Ale dobra passa nie mogła trwać wiecznie, zaś wizja ciężkiej pracy, podobnie jak wysiłek, by wciąż wyglądać najlepiej, była zbyt brutalna dla kogoś z gruntu tak leniwego jak ona. Co innego, gdyby miała inną urodę — chłodne, powłóczyste spojrzenie modelek z Vogue'a. Ale ona była „Młodzieżową Miss Ameryki", miała gęste, proste blond włosy spadające ciężko na ramiona, kołyszące się wdzięcznie gdy szła. Miała także długie, smukłe nogi, szerokie ramiona i małe piersi dobrze zbudowanej,
wysportowanej dziewczyny spędzającej dużo czasu na świeżym powietrzu. Oprócz tego miała także olśniewająco białe zęby, czarujący uśmiech i wiecznie opaloną skórę. No i naturalnie moc piegów! Jessie-Ann uśmiechała się do całej Ameryki z tysięcy tablic reklamowych, oferowała jej kosmetyki na milionach ogłoszeń. Lecz co za dużo to niezdrowo! Gdy wyrośniętej nastolatce stukną dwadzieścia cztery lata, droga się kończy. Już teraz jej miejsce zajmowały szesnastolatki. Rzucając się w kierunku wolnej
taksówki odepchnęła łokciem ubranego w czarny, dwurzędowy płaszcz mężczyznę z parasolem, ofiarowując mu w zamian skruszony uśmiech. — Róg Madison i Pięćdziesiątej Siódmej — powiedziała kierowcy, sadowiąc się na popękanym plastikowym siedzeniu, marszcząc nos z powodu gryzącego, zastarzałego zapachu papierosów. Praca Royle Girl byłaby dla niej szansą zdyskontowania tego wszystkiego, co robiła od piętnastego roku życia, to
znaczy od czasu kiedy jako cheerleaderka z Montany wygrała konkurs na modelkę ogólnokrajowego magazynu. Byłby to wreszcie sposób zarobienia dodatkowej, niebagatelnej sumy pieniędzy umożliwiającej kupno upragnionego rancza i własnej agencji modelek. Jej agent powiedział, że gdyby ją wybrali, Royle gotów jest zapłacić majątek, i to nie tyle za reklamy, co za prawo umieszczania j e j nazwiska na ubraniach. Otrzymywałaby tantiemy, prowizje, wynagrodzenie za reklamę, sowicie opłacano by koszta jej podróży
promocyjnych. Jessie-Ann stałaby się prawdziwą instytucją! A potem, za kilka lat, kiedy to wszystko będzie już za nią, otworzy Images — swoją własną firmę. Jessie-Ann chciała odnieść sukces w branży, którą znała na wylot, chciała także dać się poznać jako ktoś inny, nie tylko ładna buzia. Chciała, by o Images, jej agencji modelek, mówiono w nowojorskim świecie mody... Czyż nie znała wszystkich modelek, fotografów, charakteryzatorów, stylistów i projektantów pracujących w tym biznesie? Gdyby tylko dostała tę pracę u Royle'a, jakże bardzo przybliżyłoby to realizację jej marzeń!
Zapłaciła za taksówkę, zdecydowanym krokiem przemierzyła strzeliste, przeszklone atrium luksusowego biurowca i wjechała windą na trzydzieste piętro. Powitała ją uśmiechnięta, ciemnowłosa recepcjonistka, która zaprowadziła ją tam gdzie czekali pan Royle i sztab ludzi zajmujących się reklamą. Wyprężyła się, uniosła do góry podbródek, wzięła głęboki oddech i weszła do środka. Harrison siedział u szczytu olbrzymiego, mocno wypolerowanego konferencyjnego stołu, w otoczeniu całej „góry" Agencji Nicholls Marshall. Przed
nim stała nietknięta filiżanka kawy, zaś on sam, nie przerywając rozmowy telefonicznej, rzucił w stronę przecinającej salę Jessie-Ann zaledwie przelotne spojrzenie. Powitał ją Stu Stansfield, prowadzący zlecenie Royle'a, i wskazał jej podobny do tronu fotel, na lewo od stołu, w miejscu, gdzie sączące się od strony wąskich kanionów Madison Avenue światło padało 16 prosto na jej twarz. Harrison odłożył słuchawkę i odsunął fotel. Podniósł się. Zmierzał w jej stronę z wyciągniętą na powitanie ręką.
— Cieszę się, panno Parker, że znalazła pani czas, by się z nami spotkać. Wiem jak bardzo jest pani zajęta — powiedział bez cienia uśmiechu. Harrison Royle miał czterdzieści jeden lat. Wysokiego wzrostu, o szpakowatych skroniach, ubrany w ciemny, nienagannie skrojony garnitur, miał w sobie tę specyficzną gładkość charakterystyczną dla bardzo bogatych ludzi. Miał także ciemne, przenikliwe oczy, które, gdy patrzył na nią, zdawały się zaglądać w jej duszę. Choć jej serce biło tak mocno, iż bała się, że wszyscy mogą usłyszeć,
wytrzymała to spojrzenie. Dawno się tak nie czuła, ostatnio gdy miała szesnaście lat i Ace McLaren, po ważnym, wygranym przez ich szkołę meczu, podczas którego wbił trzy gole — cztery, jeśli doliczyć jej osobę... czym się naokoło przechwalał, a co, oczywiście, było nieprawdą — rozpinał na tylnym siedzeniu forda mustanga guziki jej bluzki. Harrison wrócił do stołu. — Proszę podać pannie Parker kawę lub, jeśli pani woli, herbatę — zadysponował.
Sekretarka ruszyła pośpiesznie, aby wykonać jego polecenie. — Dziękuję, wolałabym raczej kawę bez kofeiny — odrzekła, podczas gdy on zatopił już wzrok w leżących przed nim na błyszczącym blacie stołu notatkach. Spokojnie i z całą powagą Jessie-Ann przesiedziała te pół godziny, podczas której Stu Stansfield i jego współpracownicy przeglądali jej fotografie, omawiali jej zalety, analizowali urodę i styl — tak jakby jej tutaj wcale nie było. Harrison Royle, w swym wielkim fotelu u szczytu stołu,
zdawał się przysłuchiwać temu bez większego zainteresowania. Następnie, rzucając okiem na zegarek, wstał. — Dziękuję wam, panowie — powiedział. — Myślę, że jestem już dostatecznie zorientowany. Uczestnicy zebrania, wpatrzeni w niego, zgarniali swoje papiery i fotografie, oczekując na ostateczny werdykt. — Jessie-Ann — powiedział, a jej imię wypowiedziane teraz przez niego
zabrzmiało bardziej miękko i łagodnie. — Jessie-Ann, że wszyscy dyskutowali tutaj o pani pracy, mówili o pani talencie. Czy zechciałaby pani zjeść ze mną lunch? Może w ten sposób jeden z nas będzie mógł panią naprawdę poznać? Na jej twarzy pojawił się olśniewający uśmiech. W mgnieniu oka podniosła się z fotela i z notesem pod pachą, w gładkiej spódniczce opinającej jej ładnie wymodelowane biodra, prowadzona przez Harrisona Royle'a ku wyjściu, opuściła konferencyjną salę, pozostawiając za sobą zastygłych w
zdumieniu najbardziej wpływowych nowojorskich speców od reklamy. Jedli lunch w szykownej restauracji „21", a gdy spożywała swój stały zestaw — kurczaka i sałatkę — on ani przez chwilę nie spuszczał oczu z jej twarzy. Ale nawet nieporuszone brązowe oczy Harrisona RoyIe'a nie były w stanie zakłócić jej apetytu. A jego pytania nie miały nic wspólnego z pracą Jessie-Ann dla firmy Royle — dotyczyły jej samej: skąd pochodzi, jak sobie radziła zostając w wieku kilkunastu lat modelką, jak się czuje będąc sławną, jak jej się żyje z dala od rodziny. Gdy się później
nad tym zastanawiała, doszła do wniosku, iż tylko bardzo nieliczne osoby chciały się naprawdę czegoś dowiedzieć o niej — dla większości liczył się tylko jej wygląd. Nawet dla jej kochanków. Czasami Jessie-Ann odnosiła wrażenie, iż publiczne pokazywanie się w jej towarzystwie i związany z tym rozgłos są dla nich ważniejsze niż obowiązek pójścia z nią do łóżka. A przecież wtedy właśnie była sobą, była Jessie-Ann szukającą kolejny raz miłości. Po lunchu spacerowali zimnymi, bezbarwnymi ulicami Manhattanu, które nagle wydały się jej złociste i
roziskrzone. Przed hotelem Plaża Harrison zatrzymał się przy czekających na amatorów dorożkach. Poklepując po szyi łagodnego, czarnego konia wyciągnął do niej rękę i śmiejąc się zapytał: — Wsiadamy? A po chwili, otuleni ciepłą, futrzaną derką, zataczali wokół Central Parku tę samą starą rundkę, jak wszyscy kochankowie, z tą oczywiście różnicą, że oni nie byli kochankami. Ale trzymał ją za rękę, a Jessie-Ann nie była pewna, czy jest to przyjacielski gest, czy też Harrison traktuje go jako przywilej należący się szefowi — jeżeli, rzeczywiście, zamierzał ją
wybrać na Royle Girl. Jednak to nie był stosowny moment, by o to pytać. Tego samego wieczoru poszli razem do teatru, a następnie na kolację do uroczej, dyskretnie oświetlonej, szykownej francuskiej restauracji, gdzie tym razem pytania zadawała Jessie-Ann. Podobnie jak ona, Harrison nie był przyzwyczajony do mówienia o sobie, powiedział, że jest wnukiem założyciela firmy Royle. Że mają obecnie ogólnokrajową sieć trzydziestu domów towarowych, a także katalog wysyłkowy, który przysparza większych dochodów niż wszystkie sklepy razem wzięte.
— Przypominam sobie, że mama zamawiała zasłony kuchenne z pańskiego katalogu — powiedziała z uśmiechem — nazywały się „kawiarnianymi" zasłonami. Były w czerwono-białą kratę i wisiały na specjalnych mosiężnych kółkach. Zakrywały połowę okna, a na górze ozdobione były falbanką. Moja mama wspaniale gotuje — dodała. — Jeszcze teraz pamiętam, gdy wracając ze szkoły, czułam cudowne zapachy domowego ciasta i chleba, a także czegoś pysznego, pichcącego się w piekarniku na kolację. No i pańskie
zasłony! Dostrzegła lekko posmutniałe spojrzenie ciemnobrązowych oczu Harrisona. — W naszej kuchni nigdy tak nie było — powiedział. — Była za wielka, wyłożona kaflami i biała, i zawsze czysta. Był francuski kucharz, który przygotowywał wspaniałe kolacje dla gości moich rodziców, ale nie miał czasu, by zawracać sobie głowę pieczeniem ciast dla małych chłopców. Jessie-Ann starała się wyobrazić sobie opanowanego, potężnego pana
Royle'a jako małego chłopca, szybko jednak skapitulowała. — To nie miało wielkiego znaczenia — przyznał. — Przeważnie przebywałem poza domem, w szkole. A letnie wakacje spędzaliśmy na Cape Cod, a później za granicą. Kształcił się w college'u i na uniwersytecie w Princeton, a następnie ukończył prestiżową szkołę biznesu w Harvardzie. Powiedział jej, że jest Żydem, że był żonaty, lecz jego żona zmarła w młodym wieku, i że ma syna będącego nieomal rówieśnikiem JessieAnn (w rzeczywistości
Aiarcus miał dopiero osiemnaście lat). Miewał sporadyczne związki z kobietami, nie na tyle jednak poważne, by któraś z nich mogła mu zastąpić Michelle, jego miłość z czasów dzieciństwa i matkę jego syna. Obecnie mieszka przy Park Avenue, zajmuje ogromny apartament, który dzieli z matką i synem Marcusem, gdy ten spędza czas poza uczelnią. — No i to wszystko — zakończył. — Wszystko? — zdumiała się JessieAnn. — Wszystko, co mam do powiedzenia o sobie — o mojej przeszłości, o tym kim jestem...
— Och, nie. Nie sądzę, aby opowiedział pan już wszystko o sobie, ale może sama będę musiała wydobyć z pana więcej szczegółów. Popijając małymi łyczkami wybornego szampana, wyrzucała sobie nadmierne zainteresowanie jego osobą. Jest potwornie bogaty, jest Żydem i mieszka z matką! Czy ma u niego jakąkolwiek szansę? Powinna się skoncentrować na zdobyciu pracy, nie zaś wpatrywać się w jego błyszczące brązowe oczy, gładko ogolone policzki z delikatnym śladem zarostu, wyzywającą linię ust.
— Panie Royle — powiedziała stanowczym tonem, choć wcześniej zwracała się już do niego po imieniu — sądzę, że powinniśmy porozmawiać poważnie o biznesie. W końcu przyszłam do agencji w związku z pracą Royle Girl. Sądzę, że mogę pana zapytać, czy jest jakaś szansa otrzymania tej pracy. Widzi pan, to dla mnie ważne. Bardzo ważne. — Jessie-Ann — odparł łagodnie, ujmując jej dłoń — czy mogłaby pani rozważyć możliwość poślubienia mnie? Z wrażenia rozlała szampana na
spódnicę. Harrison pochylił się ku niej i uśmiechając się przyłożył serwetkę do jej uda. — Nie ma oczywiście pośpiechu — zapewnił ją. — Mamy czas. Wiele czasu. Będzie pani mogła przemyśleć moją propozycję i spróbować lepiej mnie poznać. Ściskał mocno jej ręce, a ona poczuła jak pod spojrzeniem jego ciemnych oczu rumieniec oblewa jej policzki. — A jeśli chodzi o pracę Royle Girl, może ją pani mieć w każdej chwili, Jessie-Ann, nawet jeśli powie pani „nie" i nie zechce zostać panią Royle. — A jeśli powiem „tak"? — zapytała
oszołomiona. — Wtedy koniec z pracą modelki, koniec z Royle Girl... będzie pani moją żoną. Odtąd, przez kolejne dwa tygodnie, spotykali się co wieczór. Wszystko, każdy jego dotyk, jego milcząca obecność obok niej w prowadzonym przez szofera samochodzie, ukradkowe spojrzenie rzucone w jej kierunku w przyćmionym świetle teatru, przyprawiało ją o drżenie. A jego lekki pocałunek na dobranoc pod drzwiami jej domu — pocałunek, za którym kryła się z trudem opanowywana
namiętność — sprawiał, iż brakowało jej tchu, i kompletnie oniemiała, zastanawiała się, co by było gdyby ją naprawdę pocałował, gdyby posunął się dalej... gdyby się z nią kochał. Harrison Royle nie należał do mężczyzn, którzy kierują się impulsem, ale kiedy Jessie-Ann przekroczyła próg sali konferencyjnej, rozjaśniając ją swymi blond włosami niczym zabłąkany promień słońca, poczuł się zbity z tropu, wytrącony ze swej codziennej rutyny. Jej żywiołowa młodzieńczość poruszyła jego serce i to było zaraźliwe. Patrzenie na nią, przebywanie z nią, słuchanie jej
opowiadań czyniły go na powrót młodym, w sposób nie znany mu od śmierci Michelle. Przez ostatnie dziesięć lat żył i oddychał pracą. Jessie-Ann była samym życiem — i stała mocno na ziemi, była praktyczna i zaradna. Powiedział jej, iż pomimo całej świetności i blasku jest nadal tak świeża i bezpośrednia, jak gdyby nigdy nie opuszczała Montany — i że za to ją kocha. Harrison opowiedział jej wszystko o swoim życiu, o biznesie, o domach przy Park Avenue, na Cape Cod, a także na
Bahamach. Opowiadał jej o swojej matce i synu — lecz nigdy nie wspomniał zmarłej żony, Michelle. Powiedział, że pragnie jej, że ją kocha, że będzie się nią opiekował, i że nigdy nie będzie musiała pracować. No i oczywiście, że będą mieli dzieci. Codziennie rano telefonowano do Jessie-Ann z agencji, pozostawiając wiadomości, na które nigdy nie odpowiedziała; pierwszy raz w życiu zdarzyło się jej zapomnieć o całym świecie, a zwłaszcza o pracy. Pod koniec trzeciego tygodnia, kiedy powinna była znajdować się w Paryżu i prezentować kolekcję, polecieli z Harri-
sonem jego prywatnym odrzutowcem na Florydę; zatrzymali się tylko na krótko w małym miasteczku, w którym z wyjątkiem sympatycznego mężczyzny i jego rozpromienionej sekretarki, występujących w charakterze świadków, nikt ich nie znał i nie zwracał na nich uwagi, i gdzie w budynku sądu otrzymali ślub z rąk miejscowego sędziego pokoju. Następnie udali się na miesiąc miodowy na Eleutherę, jedną z wysp bahamskich. Duża, biała hacjenda położona nad samym morzem stanowiła idealne miejsce dla dwojga
zakochanych — długi, niski, biały dom z plażą o cudownie miękkim piasku, z bezkresnym widokiem na błękitną zieleń morskiej wody pod bezchmurnym, przejrzystym niebem. Ogrody tonęły w mieniących się barwą klejnotów kwiatach — oleandrów, hibiskusów, bugenwilli i słodko pachnących jaśminów, ocienionych strzelistymi palmami. Rivą — szybką motorówką — przepływali zatokę, by w klubie Windmere Island zjeść lunch, delektując się świeżo złowionymi langustami i orzeźwiającym
białym winem. Kiedy indziej znowu ślizgali się na nartach wodnych lub penetrowali maleńkie, przez nikogo nie zamieszkane zatoczki. Oprócz tego była jeszcze 15-metrowa łódź motorowa, przysposobiona do połowu ryb na pełnym morzu, na której Harrison z powagą spędzał wiele godzin popijając whisky i czekając aż jakaś duża sztuka złapie przynętę. W kraciastej koszuli Harrisona i czapce z daszkiem chroniącym przed słońcem Jessie-Ann nauczyła się zarzucać kołowrotek i walczyć o upolowaną zdobycz — i
nawet jeśli to był tylko mały tuńczyk, była dumna z sukcesu. No i był jeszcze 12-metrowy jacht, na którym Harrison demonstrował podstawy żeglarstwa, odsuwając ją w pośpiechu na bok, przerażony, iż targany wiatrem bom mógłby ją skaleczyć, ostrzegając ją o konieczności zachowania ostrożności. W garażu stały trzy idealnie wypolerowane samochody: biały aston martin z siedzeniami z miękkiej, niebieskiej skóry, jasno-szkarłatne porche 928 S oraz długi, srebrzysty mercedes combi. Przed domem stał lśniący, żółty
helikopter, a na lotnisku w Governor's Harbor oczekiwał na rozkazy Harrisona prywatny, ośmioosobowy odrzutowiec. „Zabawki bogatych mężczyzn", jak jej wyjaśnił z chłopięcym uśmieszkiem. Wieczory na Eleutherze były ciepłe i łagodne. Spędzali je siedząc na werandzie, przy podmuchu zawieszonych u sufitu wentylatorów rozwiewających jej włosy, sącząc chłodne drinki przy rubinowym świetle zachodzącego słońca. Służący w białej marynarce podawał im kolację, a potem, przy świetle księżyca, boso,
spacerowali wzdłuż srebrzystej plaży, rzucając płaskimi kamykami po spokojnej, pociemniałej wodzie oceanu, zatrzymując się co parę metrów na pocałunki. Później, w wielkim, wymoszczonym poduszkami łożu, rozebrani do naga, spalali się w namiętności. Jessie-Ann uznała, że Harrison jest najdoskonalszym kochankiem, czułym i namiętnym, że wspaniale panuje nad swoim silnym, jędrnym ciałem, aż do tego najbardziej wyczekiwanego przez nią ekstatycznego momentu, kiedy przez kilka niedościgłych
chwil stanowili naprawdę jedność. A gdy chłodny świt wkradał się przez otwarte okna, zasypiali, spleceni w objęciach. Harrison chciał wiedzieć o niej wszystko, a ona opowiadała mu o swojej młodości i o szkole, o swoich przyjaźniach — nigdy nie napomknęła jednak o ohydnych, wstrętnych, pełnych nienawiści listach, które otrzymywała przez te wszystkie lataj była tak bardzo szczęśliwa, że po prostu zapomniała o nich. Opowiedziała mu natomiast o swoich kochankach.
W swej naiwności nie ukrywała niczego przed nim, zwierzając mu się zarówno ze swego młodzieńczego zadurzenia w McLarenie, jak i ze znacznie poważniejszych związków, które bądź to zakończyły się przyjaźnią, bądź to przepłakanymi nocami. Kiedy po tych wyznaniach ujrzała pociemniałą z gniewu twarz Harrisona, jego reakcja ją zaskoczyła. — Ale przecież nie znałam ciebie wtedy — zawołała zakłopotana, gdy on, szybkimi, dużymi krokami oddalał się w kierunku plaży.
Nie spodziewała się, że będzie zazdrosny. W końcu to on poprosił, żeby opowiedziała mu o sobie. Patrzyła z niepokojem, jak z utkwionym przed siebie wzrokiem, obojętny na otaczające go piękno przyrody, krąży niespokojnie wzdłuż plaży. Gdy zawrócił wreszcie w kierunku domu, Jessie-Ann wybiegła mu na spotkanie. Była przerażona, że już jej nie kocha. Popatrzył na nią uważnie i przytulił do siebie. — Kocham cię, Jessie-Ann, i nic poza tym się nie liczy. Po prostu cię kocham — wyrzucił z siebie jednym tchem.
— I ja cię kocham — zawołała czując niewypowiedzianą ulgę. — I dlatego poślubiłam ciebie, a nie kogoś innego. Harrison wziął ją na ręce, zaniósł do sypialni i położył delikatnie na ich wielkim łożu. Kiedy ją pieścił, utrzymując na wodzy pożądanie, jego szczupłe, opalone ciało drżało z namiętności, chcąc przede wszystkim zadowolić jej pragnienie. Jej małe koralowe sutki zesztywniały pod jego dotknięciem, jego wargi przesuwały się w dół po gładkiej pochyłości jej brzucha i długich, miękkich udach, i jeszcze niżej po koniuszki
delikatnych gładkich stóp, aż krzykiem zaczęła go przywoływać do siebie, domagać się dotyku i pieszczot tego gorącego, wilgotnego miejsca. Wyginając w łuk plecy wyszła mu naprzeciw. Harrison zanurzył się głęboko wykrzykując swą namiętność, gdy jego miłość rozlewała się w niej. — Jesteś moja, Jessie-Ann — wyszeptał gdy leżeli spleceni ze sobą — teraz należysz do mnie. Martwiło ją, iż tak niewiele opowiedział jej o swej pierwszej żonie; tak jakby osobę Michelle okrywała
jakaś mroczna tajemnica. W końcu, nie mogąc się powstrzymać, zapytała: — Czy zechciałbyś opowiedzieć mi o Michelle? Harrison z nikim nie rozmawiał o tym co się wydarzyło, nawet z własnym synem, przechowując te nazbyt bolesne wspomnienia w raz na zawsze zamkniętej przegródce świadomości. Na początku myśl o Michelle nie odstępowała go na krok, towarzyszyła mu zawsze i wszędzie, i nawet w miarę upływu lat pozostawała kobietą, która
stanowiła jego punkt odniesienia, do której przyrównywał wszystkie inne poznane kobiety. Ale to było osiemnaście lat temu. Teraz nagle możliwość mówienia o niej sprawiła mu ogromną ulgę. Jessie-Ann słuchała jak zaczarowana. Harrison znał Michelle od dziecka. Ich rodziny mieszkały w sąsiedztwie i przyjaźniły się. Uwielbiał ją od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał ją jako noworodka w ramionach matki, gdy miał cztery lata i chodził już do szkoły. Michelle wyrosła, uśmiechała się słodko i była nieśmiałym dzieckiem, a Harrison w naturalny sposób uznał, że
na nim spoczywa obowiązek dbania o nią. To on przychodził jej w sukurs w dziecięcych bójkach, on pomagał jej w odrabianiu lekcji; bywali u siebie na urodzinowych przyjęciach, i często wspólnie z rodzicami spędzali razem wakacje. Kiedy opuszczał dom — najpierw była to szkoła, następnie college — szalał z tęsknoty za nią, i przez cały czas pisali do siebie listy. Gdy mając dziewiętnaście lat przyjechał z Princeton na wakacje do domu, okazało się, że Michelle ma chłopaka. Harrison był chory z zazdrości. Facet miał na oko siedemnaście lat i był
prawdziwym atletą. Grał w mistrzowskiej drużynie baseballu, biegał przez plotki i zdobył złoty medal w pływaniu — cokolwiek robił, był w tym naprawdę dobry. Przewaga Harrisona polegała tylko na tym, że był o dwa lata starszy i że uczył się już w Princeton. Postanowił odzyskać Michelle; zaprosił ją na mecz footballu do college'u, a także na bożonarodzeniowe przyjęcie do Princeton, gdzie w swojej paczce ze słodyczami znalazł maleńki złoty
24 pierścionek, z niedużym sztucznym szmaragdem i dwoma malutkimi, błyszczącymi „diamentami" po bokach. Gdy nakładał pierścionek na palec Michelle, jej równie ciemne jak jego oczy spoglądały na niego poważnie i uroczyście. — Zachowam go na zawsze — obiecała. Harrison zamówił u Tiffany'ego kopię pierścionka i czekał cierpliwie aż Michelle skończy siedemnaście lat, kiedy to oświadczył się i ofiarował pierścionek prawdziwy.
— Teraz mogę nosić oba, każdy na innej ręce — zaśmiała się Michelle. Ich rodzice byli zachwyceni, niczego lepszego nie pragnęli dla swoich dzieci. Ślub odbył się w dniu osiemnastych urodzin Michelle. Harrison miał dwadzieścia dwa lata, ukończył właśnie Princeton i zamierzał podjąć studia w szkole biznesu w Harvardzie. Wynajęli nieduże mieszkanie z oknami wychodzącymi na Charles River i byli nieprzytomnie szczęśliwi. Ona stanowiła wszystko czego naprawdę zawsze pragnął — była przyjacielem, kochanką, towarzyszką... a wkrótce miała zostać matką ich syna.
W ciąży Michelle była niemal nieziemsko piękna. Jej szczupłe ciało z dumą dźwigało drogocenny i wcale niemały ciężar. Jej bladą cerę rozświetlił różowy rumieniec, a w oczach pojawił się blask zadowolenia. Ich syn, Marcus, ważył dobre cztery i pół kilo. Zdawało się, że Michelle oddała mu całą swoją siłę. Była szczęśliwa ze swoim dzieckiem, ale czuła się zmęczona, apatyczna. Przeprowadzili się poza miasto, do domu, wokół którego było dla dziecka dużo trawników do zabawy i drzew chroniących je przed promieniami
słońca. Ponieważ Michelle narzekała na zmęczenie, do opieki nad dzieckiem zatrudniono pielęgniarkę. — Uważam, że jestem po prostu leniwa — protestowała Michelle, gdy Harrison nalegał, aby zbadała się u lekarza. Ale to nie było lenistwo. To była białaczka. Michelle żyła jeszcze niecały rok. Została pochowana z dwoma pierścionkami, jednym z zabawy bożonarodzeniowej, drugim od Tiffany'ego. Na początku Harrison winił siebie za
wszystko co się stało. Powinien się był o nią bardziej troszczyć, nie dopuścić by zaszła w ciążę, była zbyt młoda, zbyt delikatna... Później winił Marcusa, uważał, że dziecko wyczerpało ją, wyssało z niej siły, tak jak ssało jej mleko. W końcu jednak zdał sobie sprawę, iż żaden z nich nie zawinił, i że nic nie było w stanie jej uchronić. Michelle była chora i dlatego umarła. To zdarza się każdego dnia... ale dlaczego to musiało spotkać Michelle? Michelle i jego? Harrison pozostawił dziecko pod opieką swej matki, Racheli Royle, i wyjechał do Europy, by spróbować uciec od
wspomnienia tragedii. Z początku włóczył się po Londynie i Paryżu, ale po kilku miesiącach odkrył położony wśród lasów stary francuski zamek, gdzie, o dziwo, mieściło się centrum szkolenia europejskiego i międzynarodowego biznesu. Z dala od zgiełku, w pięknym, kojącym otoczeniu przyrody, z nowym impulsem powracał do rzeczywistości i odzyskiwał siły, by ponownie stawić czoło życiu. W końcu wrócił do domu, znajdując odskocznię w pracy, grzebiąc swoje uczucia w zimnych realiach faktów i cyfr. I wtedy ponownie odkrył
radość z posiadania syna. Jako mały chłopiec Marcus był zaniedbywany przez Harrisona: zanadto przypominał mu o chorobie i śmierci Michelle. Początkowo, już po powrocie z Europy, Harrison nie mógł jeszcze zbliżyć się do dziecka. Trzyletni wówczas Marcus był wyrośniętym, patrzącym śmiało w oczy chłopczykiem z czupryną blond włosów — nie wiadomo zresztą po kim, ponieważ zarówno Harrison jak i Michelle mieli włosy ciemne. Ujmował
swym zachowaniem. Gdy Harrison pracował, malec tkwił w bezruchu, po czym nieśmiało zaczynał się kręcić, początkowo koło okna, następnie torował sobie powoli drogę w stronę biurka, by znaleźć się w pobliżu łokcia Harrisona, w oczekiwaniu aż ojciec oderwie na chwilę wzrok znad papierów. Spoglądał wtedy na niego ufnymi ciemnymi oczami i przesyłał mu szeroki, wcale niedziecięcy uśmiech, tak jakby byli kumplami i jakby Marcus był tutaj po to, by pomóc mu i próbować dzielić z nim życie. Oziębłe serce Harrisona stopniało. Odtąd ojciec i syn zostali przyjaciółmi.
Jessie-Ann poczuła, że pomimo ciepłej, parnej nocy ręce Harrisona są zimne. Podniosła się, pomaszerowała nago do jadalni i nalała mu porcję brandy, ogrzewając kulisty kieliszek w dłoniach. Gdy napotkała ciemne oczy Harrisona, dostrzegła, że zasnute są jeszcze mgłą wspomnień. — Nigdy nie rozmawiałem z nikim o Michelle w ten sposób — wyznał. — To piekielnie boli. — Cieszę się więc, że właśnie przede mną się otworzyłeś — wyszeptała, czując iż jest jej jeszcze bardziej bliski niż wtedy, kiedy się kochali.
Pozwolił jej zobaczyć swoje drugie oblicze — bezbronnego mężczyzny ukrytego pod maską pewnego siebie potentata biznesu. Człowieka, który wiedział wszystko o tym, co oznacza utrata czegoś najcenniejszego. Harrison poznał cierpienie, przez które ona nigdy nie przeszła. Całym sercem dzieliła jego ból. Klęcząc u boku łóżka, nadal trzymając go za rękę, obcałowała jego palce, a on uśmiechnął się do niej, mierzwiąc jej jedwabiste blond włosy. — To wszystko wydarzyło się bardzo dawno temu. Michelle i ja byliśmy
jeszcze dzieciakami. Teraz jest zupełnie inaczej. Jesteśmy razem, ty i ja, JessieAnn. I chcę, abyś wiedziała, że nigdy w życiu nie byłem bardziej szczęśliwy. Następnego ranka, gdy nadzy odpłynęli od swojej prywatnej plaży, Harrison objął ją mocno, całując jej roześmianą, mokrą twarz pośród spienionych fal. — Jesteś taka piękna — powiedział. — Nie mogę oderwać od ciebie oczu. Sposób w jaki się poruszasz, cudowna linia twojego policzka, twój uśmiech... to tak jakby tchnąć życie w najbardziej ulubiony obraz.
— Trzeba było mnie widzieć kiedy byłam dzieckiem — roześmiała się. — Do czternastego roku życia byłam chudą, wyrośniętą smarkulą z aparatem prostującym zęby. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że będę kiedykolwiek ładna — a poza tym było wesoło i nie zaprzątałam sobie głowy takimi sprawami. Za to moje przyjaciółki były naprawdę śliczne. To one miały normalny wzrost i wdzięk, i tam gdzie ja miałam kanty one były zaokrąglone. Ich zęby nie potrzebowały klamerek, a ich włosy kręciły się i same się trzymały. O Boże, jak nam było wesoło, ile było uciechy!
Chłopcy przezywali nas „Dziewczynami z rozkładówki", chociaż ja z pewnością nie kwalifikowałam się do tego określenia. Ale podejrzewam, że tworzyłyśmy rodzaj elitarnej grupy w szkole. Byłyśmy cheer-leaderkami i nam powierzano organizację potańcówek i lokalnych uroczystości. Myśmy decydowały kto się nadaje, a kto nie... choć tak naprawdę to nie miało znaczenia, ponieważ miałyśmy nasze własne małe kółko, i tylko ono było dla nas ważne. Wszystko robiłyśmy w grupie, nocowałyśmy u siebie, razem odrabiałyśmy lekcje, wychodziłyśmy razem na randki w sobotnie wieczory, zawsze z najlepiej prezentującymi się
chłopakami. W lecie razem pływałyśmy, a w zimie ślizgałyśmy się. To był nasz mały, ciepły, prywatny światek w tym świecie. Ale wiesz co? Zawsze czułam się lekko winna wobec innych dzieci, tych które, jak mi się wydawało, nie miały przyjaciół ani prawdziwego życia, takich prawdziwych outsiderów. — Jak ja — odparł. — Powinnaś się czuć winna wobec mnie, ponieważ znajdowałem się poza waszym zaczarowanym kręgiem.
— To była tylko taka prowincjonalna namiastka — zażartowała. — A ty jako siedemnastolatek byłeś na pewno wyrafinowanym światowcem w porównaniu z chłopakami, których znałam. Przyjrzała mu się uważnie. — Jakoś nie mogę sobie ciebie wyobrazić jako outsidera, Harrisonie — jesteś urodzonym przywódcą, zawsze panującym nad sytuacją... — To nieprawda — szeptał, całując znowu jej mokrą od wody twarz —
nieprawda, moja najdroższa Jess. Marzę o tym, by dzielić twoje małomiasteczkowe wspomnienia; pragnąłbym spotkać się z twoją rodziną, przyjaciółkami... zazdroszczę ci twojego dzieciństwa. — Zazdrościsz? Ależ przecież ty miałeś wszystko! — wykrzyknęła. — Moja rodzina miała pieniądze, lecz nie miała wszystkiego, Jess. Nigdy nie miałem tego, co ty miałaś. — Oczywiście, zabiorę cię do mojego domu — obiecała — ale wiesz co? Ilekroć tam wracam, wszystko wydaje
mi się jakby trochę... oddalone. Jest inaczej, choć wygląda tak samo. Zadumała się na wspomnienie ostatniej wizyty w domu. Czyż nie było jej trudno przystosować się do codziennego rytmu życia rodziny i przyjaciół? Czy jej własne tempo było teraz szybsze? Bardziej wytężone? Bardziej dostosowane do ostrych kantów życia w Nowym Jorku i jego specyficznej atmosfery? Ale teraz, kiedy wyszła za mąż, wszystko to się zmieni. Będzie dokładnie taką żoną, jakiej pragnie Harrison. 28
Dwa miesiące później Jessie-Ann przechadzała się po nieskazitelnym salonie trzy poziomowego, liczącego dwadzieścia osiem pokoi penthouse'u na Manhattanie, który teraz nazywała domem — z jego dziesięcioma czynnymi kominkami i ścianami wyłożonymi dębową boazerią, obitymi drogą, jedwabną tkaniną, z salą gimnastyczną i basenem oraz niezrównaną kolekcją Dawnych Mistrzów. Z niepokojem zastanawiała się, czy aby podczas tego ich pierwszego miesiąca nie opowiedzieli sobie wszystkiego, co
mieli sobie do powiedzenia. Teraz Harrison wstawał o szóstej raiio i zanim zdążyła otworzyć oczy, wypijał filiżankę kawy. Składał na jej czole pośpieszny pocałunek i w czarnym dresie ruszał w swój pierwszy dzienny kurs; następnie ćwiczył w sali gimnastycznej, skąd udawał się do biura. Telefonował do niej rano, po południu, a po raz trzeci wieczorem, z samochodu, żeby ją powiadomić, iż znajduje się w drodze do domu. Początkowo podobało się jej, że myśli o niej, lecz później zaczęło ją to drażnić. Zastanawiała się, czy ją sprawdza. Upewnia się, że jest na swoim miejscu, i
że na własną rękę nie robi niczego, czego nie powinna robić. Na przykład czego, zasępiła się. Pracuje jako modelka? Przyjmuje kochanków? Co do tego Harrison nie powinien mieć żadnych wątpliwości. Ich noce nadal były namiętne... tak jak jej dni schodziły na niczym — z wyjątkiem nudy. Teraz zrozumiała, co Harrison miał na myśli, kiedy mówił: — Mieliśmy pieniądze, ale nie mieliśmy wszystkiego. Ze smutkiem pomyślała o życiu jakie mogłaby wieść jako Royle Girl;
działanie, podróże, indywidualne pokazy, nowe twarze. Ludzie! A niech to... w tym cały szkopuł. Harrison uznał jej przyjaciół za nazbyt frywolnych — ona stwierdziła, że jego są nudni. Kiedy wracał późno do domu, zmęczony, gotów zjeść w spokoju kolację i trochę odpocząć, ona była gotowa, by wyjść do miasta; prawie zawsze poprzestawali na kompromisowym rozwiązaniu — na wspólnej kolacji w jakiejś wytwornej restauracji. W skrytości ducha podejrzewała, iż Harrison postrzegał ją w zupełnie innym świetle niż ona widzi samą siebie. Była
oczywiście panią Harrisonową Royle — lecz ubierała się jak Jessie-Ann, we wszystko co jej podpowiadała fantazja, omijając perły i bogate futra, które jej kupował. Myślała, że Harrison uzna to za zabawne, lecz on najwyraźniej czuł się nieswojo, kiedy na wydanym przez siebie przyjęciu dla szefów domów towarowych Royle'a wystąpiła w białej, mocno rozbudowanej w ramionach, skórzanej kurtce lotniczej, w czerwonych, satynowych, obcisłych spodniach, z wielką,
szkarłatną, sztuczną broszką przypiętą na piersi. Wiedziała, że wygląda rewelacyjnie i była świadoma tego, tyle tylko że inne żony ubrane były w tradycyjne i bardzo kosztowne suknie, i wszystkie miały perły. W tamtym czasie nigdy nie widywała nikogo interesującego. Utrzymywali sporadyczne kontakty z ludźmi, ponieważ Harrison wolał przebywać z nią sam na sam, i to byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że on spędzał dzień bardzo aktywnie, spotykał się z wieloma ludźmi, podczas gdy jej dni były puste i samotne. Wychodzili często do teatru — także sami. Zaś od czasu do czasu jedli kolację z jego matką.
Rachela Royle była niedużą, podobną do ptaka kobietą, zdaniem Jessie-Ann bardziej przypominała kruka niż wróbelka. Miała kruczoczarne włosy ze srebrzystymi pasmami na skroniach, uczesane do tyłu w kok, który przeważnie zdobiła kunsztowna srebrna lub aksamitna plecionka firmy Chanel. Wokół ładnych, ciemnych oczu, podobnych do oczu Harrisona, widoczne były drobne zmarszczki — jedyne świadectwo jej sześćdziesięciu pięciu lat — które w osobliwy sposób kontrastowały z gładką jak u nastolatki cerą, nadając twarzy budzący szacunek wyraz mądrości.
Jessie-Ann była pewna, że gładka skóra Racheli jest naturalna, że nie zawdzięcza jej interwencji chirurgicznego skalpela, jednakże ten kontrast pomiędzy przenikliwymi, znającymi życie oczyma starszej kobiety i młodą twarzą onieśmielał Jessie-Ann. Rachela Royle z taką swobodą nosiła kreacje Chanel, jak gdyby były jej drugą skórą. Pasowały do jej drobnej figury i dystyngowanego stylu; wciąż jeszcze mogła nosić kostiumy, które kupiła gdy miała trzydzieści lat. Bez oporów przestawiała się na lansowany przez Lagerfelda „new look"
i zaakceptowała poszerzone ramiona oraz zmieniony krój żakietów. Nie ulega wątpliwości, iż była najbardziej zdyscyplinowaną i stanowczą kobietą, jaką Jessie-Ann kiedykolwiek spotkała. Wiedziała, że wstępując bez zapowiedzi do Racheli nigdy nie zastanie jej rozwalonej bezczynnie przed kominkiem w starym swetrze, pogryzającej czekoladki lub zaczytanej w kolorowych magazynach. Rachela będzie zawsze nienagannie ubrana w szykowną tweedową spódnicę i jedwabną bluzkę,
oraz w pantofelki od Chanel z dwóch pastelowych odcieni delikatnej skórki. Wszystko zawsze starannie przemyślane, żadnej przypadkowości! Po pierwszym, pełnym napięcia spotkaniu ze starszą panią Royle JessieAnn powiedziała z posępną miną do Harrisona: — Założę się, że gdyby wybuchł pożar i musielibyśmy wszyscy pędem opuszczać budynek, ona miałaby na sobie perły i swoją przepaskę na włosach, a także te cholerne pantofle i idealnie pozapinany na guziki żakiet!
Harrison roześmiał się. — Nie przejmuj się nią. Matka zawsze taka była. Jest niebywale zorganizowana, działa w co najmniej pół tuzinie stowarzyszeń charytatywnych i nie daje nikomu chwili wytchnienia. — Nie wątpię! — podsumowała uszczypliwie Jessie-Ann. Choć ich pierwsze spotkanie przebiegło w poprawnej atmosferze — Rachela nigdy nie pozwoliłaby sobie na nieuprzejmość wobec
kogokolwiek — niemniej w urocze powitanie wetknięte zostały złośliwe szpileczki. — A więc — powiedziała, wyciągając rękę do Jessie-Ann. (Nawet nie pocałowała panny młodej? — zdziwiła się Jessie--Ann). — Oto, kogo poślubił Harrison! Kogo poślubił? Już choćby przez grzeczność mogła powiedzieć: „Oto dziewczyna...", a nawet „...urocza dziewczyna..."! Jessie-Ann od razu zorientowała się, że porusza się po śliskim, niebezpiecznym gruncie. Ręka
Racheli była chłodna i stanowcza, podobnie jak przenikliwe spojrzenie jej ciemnych oczu, którym zlustrowała od stóp do głów nową synową. Rozpromieniona ze szczęścia i opalona na złoto po miesiącu spędzonym na słońcu, przyodziana w pierwsze lepsze czarne, lniane spodnie postrzępione u dołu oraz w długi, luźny podkoszulek, Jessie-Ann poczuła się nagle fatalnie ubrana na tę okazję. — No cóż, dużo jest ciebie — skomentowała Rachela z zimnym jak stal uśmiechem. — Jesteś bardzo wysoka, kochanie.
Odwróciła się, by ucałować syna. — Co za niespodzianka, Harrisonie, tak nagle zaskoczyć starą matkę! Harrison uśmiechnął się. — Od kiedy zrobiłaś się starą matką? — Takie niespodzianki jak ta mogą bardzo postarzyć — odparła, zajmując miejsce na błękitnej, jedwabnej sofie, by nalać herbatę z dużego srebrnego dzbanka. — Z cytryną czy z mlekiem? — zapytała, wręczając Jessie-Ann delikatną, porcelanową filiżankę w niebieskie kwiatki. Nie odważając się na
sprostowanie, że nigdy nie pije niczego co zawiera kofeinę, Jessie-Ann wzięła filiżankę i plasterek cytryny. — No a teraz, Jessie-Ann, opowiedz mi o sobie. Pod bacznym spojrzeniem czarnych oczu Racheli odstawiła ostrożnie filiżankę na spodeczek. Czuła się jak daleki krewny z prowincji składający wizytę królowej. Do diabła, powiedziała sobie, rzucając szybkie spojrzenie w stronę Harrisona, masz dwadzieścia cztery lata, objechałaś cały świat, odniosłaś sukces, który tylko sobie zawdzięczasz. Raz, parę lat temu, na recepcji, spotkałaś w Londynie
prawdziwą królową. Dlaczego więc do jasnej cholery ta kobieta tak cię onieśmiela? Co takiego nadzwyczajnego, poza poślubieniem ojca Harrisona, zrobiła w życiu Rachela? Odstawiła herbatę i powiedziała: — Sądzę, że będzie lepiej jeśli wyjaśnimy sobie pewne sprawy, pani Royle, ponieważ domyślam się przyczyny pani zmartwienia. Otóż, nie wyszłam za mąż za pani syna dla pieniędzy. Sama doskonale sobie radzę w moim zawodzie, a Harrison nie jest pierwszym bogatym mężczyzną, który poprosił mnie o rękę. Niepotrzebne mi
są pieniądze, nawet tak duże jakie posiada rodzina Royle'ów. A poza tym — dodała, uśmiechając się do Harrisona — nie należę do kobiet, które zadowala rola zabawki bogatego mężczyzny. Harrison uśmiechnął się, a ona z wdzięcznością odwzajemniła uśmiech. Blada twarz pani Royle zaróżowiła się nieznacznie — to był jedyny przejaw jej złości. — No cóż! — zawołała. — Na pewno jesteś szczera, choć, oczywiście, to co powiedziałaś trzeba jeszcze udowodnić.
Zapewniam cię, że wiele dziewczyn polowało na Harrisona po śmierci jego pięknej żony Michelle, ale on zawsze był wierny jej pamięci. Pozostaje mi tylko żywić nadzieję, dla twojego dobra, że okażesz się jej godną następczynią. — Co za bzdura, mamo — zaprotestował Harrison. — Przemawiasz zupełnie tak samo jak Max de Wynter w Rebecel Kocham Jess i ona mnie kocha, chyba więcej nie trzeba niczego wyjaśniać. Najwyższy czas, abyś odłożyła na bok wszystkie swoje uprzedzenia i troski; gdy lepiej poznasz
Jessie-Ann, sama zrozumiesz dlaczego ożeniłem się z nią. Spojrzał na żonę, która zdawała się górować nad Rachelą. — A poza wszystkim, nie potrafię żyć bez niej — dodał zwyczajnie. Rachela wiedziała, że została pokonana — na razie. — Jeśli tak, cieszę się, że wszystko zostało wyjaśnione — powiedziała z uśmiechem. — Jessie-Ann, kochana, chodź i usiądź obok mnie, i opowiedz mi wszystko o swojej pracy. To musi być bardzo ciekawe.
Jessie-Ann nie uważała, by w ich wzajemnych stosunkach nastąpiła od tamtego czasu poprawa. Wprawdzie za stanowczą namową Harrisona Rachela Royle przeprowadziła się do oddzielnego mieszkania na niższym piętrze w tym samym budynku, niemniej zarezerwowała sobie przywilej wyrażania dezaprobaty dla małżeństwa swojego syna, ukrywając ją za fasadą uprzejmego niezadowolenia. Inaczej natomiast ułożyły się stosunki z Marcusem Royle'em. — Jedno jest pewne, że nie mogę nazywać cię mamusią — powiedział
podczas pierwszego spotkania, uśmiechając się do niej wesoło. — Wyznaję, że w szkole wieszałem sobie na ścianie twój słynny plakat w spodenkach tenisowych. O rany! — wykrzyknął rozpromieniony, obejmując ją ramieniem. — Nawet nie potrafię powiedzieć, jak się cieszę widząc, że tata jest nareszcie szczęśliwy. Wciąż się martwiłem o niego, był taki samotny, i wiesz co, myślę, że czasami bogaty człowiek może być bardziej samotny niż inni. Jessie-Ann pomyślała, że jak na swoje
dziewiętnaście lat Marcus jest najbardziej spostrzegawczym i wrażliwym młodym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Był równie wysoki jak ona, z czupryną gęstych, prostych blond włosów, odziedziczył po ojcu wydatny nos i stanowcze usta, a także brązowe oczy Royle'ów, tyle że oczy Marcusa były o parę odcieni jaśniejsze. Nosił kraciastą koszulę, levi'sy 501 i białe reeboki. Był mistrzem w wioślarstwie, miał umięśniony jak atleta tors i był bezpośredni, w szczery sposób przyjacielski, co sprawiło, iż od razu zostali kumplami.
Po ich pierwszym spotkaniu Marcus często bez konkretnej przyczyny telefonował do niej z college'u — pytał co słychać, jak się czuje i czy doszła do ładu z tą starą „brzytwą" — jego babką. Te pogawędki umilały jej długie, samotne popołudnia. Zwierzał się z osobistych spraw, opowiadał o szkole i o tym, jak trudno jest pogodzić wyniki w nauce z intensywnym uprawianiem wioślarstwa i innymi sportami, które uwielbiał, licznymi przyjęciami na uczelni i sprawami sercowymi. Miała wrażenie, jakby byli przyjaciółmi od wielu lat, i czasami — był przecież prawie jej
rówieśnikiem — stwierdzała, że o wiele łatwiej i swobodniej rozmawia jej się z Marcusem niż z Harrisonem. Przepiękny apartament, z nie kończącą się ilością pokojów wypełnionych dziełami sztuki i kwiatami, zaczął z czasem sprawiać na niej wrażenie luksusowej klatki, wymoszczonej przepysznymi jedwabiami i aksamitem, krępującej jej młodość i witalność. Tryb życia jaki prowadziła przyprawiał ją stopniowo o szaleństwo; budziła się coraz później i później, zabijając w ten sposób kilka dodatkowych godzin, dzwoniła na pokojówkę, która przynosiła jej do łóżka herbatę i grzanki,
po czym długo kartkowała gazety i ilustrowane magazyny. Kąpiel i ubieranie się zabierały jej kolejne dwie godziny. Później mogła pójść do fryzjera albo umówić się na lunch lub na ploteczki z przyjaciółką, ponieważ jednak wszyscy jej znajomi pracowali i musieli pędem wracać do swoich biur, zdarzało się często, iż porzucali ją w pośpiechu przy filiżance odkofeinowanej kawy, rozmyślającą posępnie co zrobić z resztą popołudnia. Atrakcje dnia rozpoczynały się dopiero, gdy w marmurowym holu słyszała kroki Harrisona. Kiedy wręczając teczkę pokojowemu witał go
tradycyjnym „Dobry wieczór", po czym lekkim, szybkim krokiem wbiegał po schodach, wtedy otwierała drzwi i ruszała mu na spotkanie; przytulali się do siebie i dopiero od tego momentu życie stawało się ekscytujące i cudowne. To Marcus poradził jej, by powiedziała Harrisowi o swoim znużeniu i potrzebie włączenia się w aktywną pracę. Miała głowę, i talent i rozpaczliwie pragnęła zużytkować swoje możliwości. — Tata jest zazdrosnym mężczyzną — ostrzegał ją. — Chciałby mieć cię całą
wyłącznie dla siebie. Nie wolno ci go potępiać za to, ale uważam, że to nie jest w porządku. Nie należysz do tego typu kobiet, które zadowalają się spędzaniem życia na chodzeniu do fryzjera i na robieniu zakupów... Zdobyła się wreszcie na odwagę i powiedziała Harrisonowi, że chce pracować. — Ale przecież obiecałaś mi, że koniec z pokazami! — wykrzyknął zaniepokojony. — A poza tym Royle Girl została już Meredith McCall. Jessie-Ann poczuła się urażona w swej
dumie. Merry McCall była młodsza, wysoka, długonoga, i miała lśniące, kasztanowe włosy. — Dobry wybór — przyznała, próbując zachować spokój i nie myśleć o frajdzie jaka zamiast niej przypadła Merry. — Ale ja mam na myśli coś zupełnie innego; chciałabym otworzyć małą, ekskluzywną agencję mody, po prostu kilka naprawdę wspaniałych dziewczyn i chłopców... Znam każdego w tym biznesie, pracowałam dla nich wszystkich! Mówiła to z takim przejęciem i błyskiem w oczach, iż patrząc na nią Harrisonowi
zrobiło się smutno. — Jestem zaprzyjaźniona ze wszystkimi czołowymi modelkami, ciągle narzekają, że agenci ich nie rozumieją. Ale przecież jestem jedną z nich, wiem co to znaczy. To się zmieni, gdy będą mieli moją agencję. Czy tego nie rozumiesz? Bliskie mi są ich wszystkie problemy, mogę im pomóc, ponieważ znam to wszystko od podszewki, wiem czego naprawdę potrzebują! Zdaję sobie sprawę, oczywiście, z wiecznego nienasycenia agencji reklamowych i magazynów ilustrowanych i ich zapotrzebowania na coś odmiennego; zamierzam więc
dostarczyć im nowych atrakcji! Na jej twarzy malował się tak wielki zapał, iż Harrison wiedział, że nie potrafi odmówić. — Zdaję sobie sprawę, że marzenie, by zatrzymać cię w domu, było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe — powiedział z odcieniem smutku w głosie. —Usiądźmy i spokojnie porozmawiajmy o tym. Najlepiej podczas kolacji. Jessie-Ann złapała pośpiesznie płaszcz i zmierzała już w stronę drzwi. — Jestem gotowa — zawołała.
— Chwileczkę, dokąd tak pędzisz? — Na kolację. Zrobiłam rezerwację w „21"... — Ależ Jess, sądziłem, że zostaniemy w domu. Poza tym na dworze pada. Przy kominku będzie nam o wiele przyjemniej. Czy nie moglibyśmy zjeść kolacji sami, tylko we dwoje? Spojrzała na niego skruszona. Jak mogła być taka nieuważna, niewrażliwa... Harrison ciężko pracował przez cały dzień... ale była tak szalenie podniecona i pochłonięta swoimi planami... Podczas kolacji
wyjaśni mu szczegółowo o co jej chodzi. — Nazwę agencję Images, ponieważ to słowo dokładnie odzwierciedla istotę całego przedsięwzięcia — powiedziała na zakończenie. — Czy naprawdę gotowa jesteś zaczynać wszystko od zera, Jess? Czy też może wolisz wystartować od razu z wysokiego pułapu w luksusowym lokalu na Madison? Wiedziała, że gdyby tylko wyraziła zgodę, dostałaby od niego wszystko.
— Zawsze ciężko pracowałam — powiedziała z dumą w głosie. — Żeby osiągnąć sukces, Images nie potrzebuje superwnętrz, potrzebne są twarze. Ale dziękuję ci za wszystko, jesteś najlepszym i najszlachetniejszym człowiekiem — zawołała, podrywając się radośnie na nogi i przytulając się do niego — nie mówiąc już o tym, że jesteś najprzystojniejszym i najbardziej seksownym mężem na całym świecie! Miała wrażenie, że ich miłość osiągnęła tej nocy nową jakość. Tyle w niej było czułości i namiętności. Nie mogła się nim nacieszyć, oderwać się od niego, pragnęła go pieścić i dotykać, opleść go
swym ciałem; pragnęła go w swych ustach i w ciele, chciała, żeby ta noc nigdy się nie skończyła. Dwa dni później udała się z Harrisonem w długą i pełną wrażeń podróż służbową na Daleki Wschód, a kiedy wrócili, stwierdziła, że jest w ciąży. Agencja Images będzie musiała poczekać.
2. O godzinie 21.20 samolot z Los Angeles do Nowego Jorku, choć planowy odlot miał nastąpić o 21.00, stał jeszcze na polu startowym. Danae Lawrence nerwowo obgryzała paznokcie, klnąc w duchu z powodu nieprzewidzianego opóźnienia, które jej zdaniem zdarzają się zbyt często. Klasa turystyczna wypełniona była po brzegi, w związku z czym zmuszona była zająć miejsce w części
dla palących, a mogłaby dać głowę, że gdy tylko zgaśnie napis „No smoking" i samolot uniesie się w powietrze, siedzący obok niej facet natychmiast zapali papierosa. W posępnym nastroju pomyślała, że odwlekając wyjazd do ostatniej chwili zasłużyła sobie na taki los, choć tak naprawdę jeszcze i teraz nie była do końca pewna, czy stać już ją na powrót do Nowego Jorku. No, ale gdyby teraz nie podjęła tej decyzji, mogłaby stracić wszystko nad czym pracowała, czego się nauczyła... a więc teraz albo nigdy! Kiedy wreszcie samolot potoczył się po
pasie startowym, rzuciła okiem na plik czasopism na swych kolanach — Harpers, Vogue oraz Town and Country — same najnowsze numery kupione przed startem. Okładkę Town and Country zdobiła Jessie-Ann Parker — tyle że teraz, oczywiście, była „olśniewającą panią Harrisonową Royle sfotografowaną we wnętrzu wspaniałego apartamentu przy Park Avenue..." Danae bacznie przyjrzała się zdjęciu. To z całą pewnością nie był Brachman. A więc kto? Na pewno 37 żaden z amerykańskich fotografików. Ta specyficzna miękkość,
nastrojowe ujęcie! To musi być Snowden! Zawsze potrafiła rozpoznać pewne niewielkie szczegóły, które składały się na osobisty styl każdego z wielkich artystów fotografików. Okładka Vogue'a z nową modelką o azjatyckich rysach była dziełem Brachmana. Wiedziała, ponieważ była przy tym obecna. Pamięta jeszcze dobrze scenę, jaką zrobił stylistce w drodze na sesję zdjęciową, gdy zgubiła gdzieś pantofle modelki; Brachman rozpętał jedną ze swych scen wściekłości, wichrząc rękami i tak już zmierzwione włosy i obrzucając stekiem wyzwisk stylistkę, modelkę i Danae, by na końcu
okazało się, że awantura nie była potrzebna, ponieważ sfotografował dziewczynę z nogami opartymi o poręcz eleganckiego empirowego szezlongu w jedwabnej, organzowej sukni, której delikatnie udrapowane fałdy odsłaniały kolana — idealny obraz zmęczonej piękności, odpoczywającej po balu. I tylko Danae wiedziała, że rozpalone oczy nie wyrażają bynajmniej seksu, lecz złość. Jednak Danae, bardziej niż okładka Vogue'a, interesował środek magazynu. W numerze były najnowsze
kolekcje mody. Jeśli Brachman pokazał redaktorom jej londyńskie fotografie i, przy odrobinie szczęścia, Vogue je zaakceptował, powinny się znajdować w tym numerze. A jeśli tak, całe jej dotychczasowe życie mogło ulec radykalnej zmianie. Wpatrywała się w magazyn. Ociągała się z otwarciem go. Bała się rozczarowania, gdyby wewnątrz nie znalazła swoich fotografii. Zbyt dobrze miała w pamięci charakter Brachmana i okoliczności, w jakich to wszystko się zaczęło — i skończyło!
Przeistoczenie się Danae z gońca, dziewczyny parzącej i podającej herbatę, prawdziwego Piętaszka Brachmana — fotografa o międzynarodowej sławie — w Danae Lawrence, drugiego asystenta Brachmana, nastąpiło zupełnie nieoczekiwanie, choć pracowała już dla niego od dziewięciu miesięcy. W jakimś sensie, pomyślała, były to jej ponowne narodziny. Przez studio Brachmana przy Wschodniej Dwudziestej Szóstej Ulicy, w pomysłowo przerobionym domu, z fasadą z czerwonego piaskowca,
przeciągał korowód olśniewających sław, słynnych modelek, bogatych, goniących za wszystkim co modne młodych ludzi i gwiazd muzyki rockowej, drugoplanowych postaci z królew38 skich rodów, projektantów mody i artystów. Danae znała ich wszystkich, choć oni nie rozpoznaliby oczywiście wysokiej, szczupłej, rudowłosej dziewczyny poza terenem studia. Jednakże ona ich znała. Przygotowywała im niezliczone filiżanki Earl Greya — ulubionej herbaty Brachmana,
podawała im szczotkę do włosów lub błyszczek do warg i biegała po pudełka chusteczek kosmetycznych, by usunąć usterki w makijażu lub zetrzeć rozlaną herbatę. Otwierała nie kończące się butelki taniego białego wina — odkrycie Brachmana, pochodzące rzekomo z jego ojczystych Węgier, a które było tak kwaśne, iż pijący je przysięgali, że usuwa emalię z zębów. Danae pożyczała jego sławnej klienteli dwudziesto-pięciocentówki na telefon i dolary na taksówki, odmawiała jednak, zgodnie z życzeniem Brachmana,
wymiany gotówki na czeki. To Danae pod koniec każdej sesji porządkowała studio, usuwając sterty pobrudzonych szminką chusteczek, zapomnianych pudrów i cieni, umocowując piękne ubrania na metalowych wieszadłach w oczekiwaniu na odesłanie ich przez stylistę do magazynu lub domu mody. A na koniec długiego dnia z czułością zwlekała przy drogocennym sprzęcie fotograficznym, układała z powrotem nadzwyczaj precyzyjne obiektywy w wyłożonych aksamitem skórzanych
futerałach, kładła na miejsce cudownego hasselblada, superprędkiego nikona, rolleia i leicę — najwyższej klasy sprzęt; daleko poza zasięgiem jej kieszeni. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej Brachman zaczął z trudem dostrzegać jej obecność. Ogniste, ciemne oczy węgierskiego fotografa, które zawsze ciskały pełne zniecierpliwienia błyski, przywołując z miejsca do porządku każdą modelkę, spoczęły na niej przez ułamek sekundy gdy podawała mu filiżankę ze spodkiem z białej porcelany Limoges. Cienki jak opłatek plasterek cytryny unosił się na bursztynowej
powierzchni pachnącej herbaty. Po pierwszym łyku Brachman pokiwał z aprobatą głową i tym razem spojrzał na nią z pewnym odcieniem zainteresowania. — To jak ty się nazywasz? — zapytał, choć widywał ją codziennie od wielu miesięcy. Gdy odpowiedziała, pokiwał znowu głową. — Danae — powtórzył za nią. — To ładne imię. Kiedy odchodził, krocząc przez sklepione, pomalowane na biało studio, powiodła za nim wzrokiem. Brachman
był wysoki i chudy, o lekko zdegenerowanym wyglądzie głodującego artysty. Jednakże to były tylko pozory! Jego blada twarz, z głębokimi bruzdami wokół nosa i ust, a także głęboko osadzone czarne oczy były w ustawicznym ruchu. Nawet gdy nie pracował, niespokojnie wypatrywał odpowiednich kątów, świateł i cieni. Jego gęste, czarne włosy były zawsze w nieładzie; gdy chciał sterroryzować modela czy asystenta i zmusić go, by robił dokładnie to czego od niego żądał, miał zwyczaj mierzwić je i targać. Brachman był
egoistyczny i samolubny, z czym się zresztą nie krył. Robił w studiu dzikie awantury niczym zepsute dziecko. Wybaczano mu zawsze, ponieważ jego prace były znakomite. Jego fotografie sławnych ludzi bywały czasami miękkie, delikatne i łagodne, czasami okrutne, zaś przed laty jego nowatorskie zdjęcia mody zrewolucjonizowały fotografię, która odeszła od statycznych, upozowanych ujęć do pełnych ruchu póz, podkreślających strój i jego związek z ciałem modela, a także z nową rzeczywistością. Brachman często podróżował, znał
każdego kto cokolwiek znaczył, i miał budzącą grozę reputację niestrudzonego kochanka. Danae uwielbiała go. Odkąd ją dostrzegł, zaczął częściej korzystać z jej pomocy. — Gdzie jest Danae? — pytał. — Ona to znajdzie. Jest tutaj jedyną osobą, która będzie wiedziała gdzie tego szukać... Albo: — Danae to zrobi. Aż kiedyś, pewnego cudownego dnia, krzyknął zniecierpliwiony: — Niech Danae potrzyma flesz, tylko do niej jednej mogę mieć tutaj zaufanie!
Nagle okazało się, że jest niezbędna. Przychodziła pierwsza do pracy i ostatnia ją opuszczała. Radośnie ciągnęła ciężkie, stroboskopowe lampy, rozstawiając je dokładnie wedle zaleceń Brachmana i uśmiechając się z zadowolenia gdy zaskoczony wyrażał zdziwienie, że ktoś tak dobrze i trafnie potrafi odczytać jego intencje — a co ważniejsze ona wiedziała jakie są j e j intencje! I zawsze, gdy Brachman odrywał się od kamery, miała w pogotowiu kolejną filiżankę herbaty. Po długiej wieczornej sesji, kiedy już nikogo nie było w studiu, Brachman
zaprosił ją do pobliskiej restauracji. Był chorobliwie skąpy. Wzięli do spółki jedną małą pizzę, przy której powiedziała mu jak bardzo jest szczęśliwa mogąc pracować dla niego. Wrodzony zdrowy rozsądek kazał jej przemilczeć ambicje, jakie wiązała z tą współpracą. Czarne oczy Brachmana wyrażały najwyższe zainteresowanie; Danae miała wrażenie, iż na całej planecie nie ma nikogo oprócz niej. Czuła lekkie drżenie przebiegające niczym prąd po jej plecach. Hojną ręką rozlał do kieliszków czerwone wino,
przyjacielsko dotykając jej palców w trakcie rozmowy. — Masz taką białą skórę — mruczał z aprobatą — nie używasz tych jakichś idiotycznych samoopalających środków, które sprawiają, że ciało dziewczyny staje się jednowymiarowe. Najlepsze kochanki, o których wspomina historia, zawsze miały skórę białą jak twoja, Danae. Wpatrując się w jego czarne oczy, czuła się jak zahipnotyzowany samochodowymi reflektorami zając
pośrodku szosy. — Ja... wiesz, to idzie w parze z rudymi włosami — szepnęła oblewając się rumieńcem. *— Opowiedz mi więcej o sobie — prosił — pozwól, abym słuchając cię mógł nasycić się twoją młodością... moja była taka smutna, a nawet tragiczna... Brachman miał wiele wersji swojej młodości na Węgrzech, od „nieślubnego syna skazanego na wygnanie hrabiego i habsburskiej
księżniczki" po „ojca, prostego człowieka, który swą ciężką harówką na roli zapewnił synowi wykształcenie". Zmieniał wersje w zależności od towarzystwa w jakim przebywał lub od nastroju. Za każdym jednak razem towarzyszyły im równie silne emocje. Oczy zaszkliły mu się od łez. Danae wstrzymała oddech i nerwowo rozejrzała się po sali. Co zrobi jeśli Brachman zacznie szlochać? — Mów dalej, Danae! — rozkazał i zabrał się do jedzenia pizzy ąuattro stagione, którą sam wybrał. Odgryzając potężny kęs, w mgnieniu oka zapomniał o swoim tragicznym
dzieciństwie. — Mam dwadzieścia dwa lata — zaczęła. — Dwadzieścia dwa! O Boże! — zawołał donośnym głosem, wznosząc oczy do nieba — dlaczego każdy jest teraz taki młody?! A jak myślisz, ile ja mam lat? — zapytał przeszywając ją swym przenikliwym spojrzeniem. Danae doskonale wiedziała, że ma pięćdziesiąt jeden lat. — Sądzę, że około czterdziestu — odpowiedziała przezornie, nie
podnosząc oczu znad talerza. — Hmmm... niewiele się pomyliłaś — mruknął z wyraźnym zadowoleniem. — No i co dalej? Przełknęła łyk wina i powiedziała mu, że jako dziecko pragnęła zostać plastyczką, lecz że już we wczesnych latach szkolnych, zmagając się w poszukiwaniu właściwej formy i linii, zorientowała się, ku swej rozpaczy, że nigdy nie wyjdzie poza amatorszczyznę. Wtedy to, na piętnaste urodziny, ojciec podarował jej pierwszą w życiu kamerę, dzięki której odkryła nagle nowe możliwości wypowiedzi.
Aparat pozwalał jej uchwycić wszystkie kolory i linie, a także ruch, których nie potrafiła oddać przy pomocy pędzla i ołówka. Dom Danae znajdował się w San Fernando Valley, na obrzeżach Los Angeles. Ojciec pracował jako księgowy w małym showbiznesie w telewizji CBS, podczas gdy matka wypełniała sobie czas robiąc makramy i uczęszczając na kursy kreatywnego pisarstwa w Valley College. — Mama była zawsze zajęta — posmutniała, łykając kolejny haust wina.
— Wydawała starannie przygotowane przyjęcia z okazji moich lub brata urodzin, ale zawsze zapraszała dzieci z rodzicami, których ona pragnęła olśnić. Organizowała różne zabawy, jak na przykład chowanie i szukanie pisanek wielkanocnych, choć tak naprawdę szukała pretekstu do kontaktów z bardziej wpływowymi i lepiej ustawionymi ludźmi. Urządzała nawet różne sztuczki i figle zaduszkowe, przez co my z bratem nigdy nie mieliśmy okazji obchodzenia sąsiednich domów z innymi dziećmi... chodziliśmy z n i ą! To ona pukała do drzwi ludzi, z którymi chciała
się zobaczyć! Podczas gdy Brachman zanurzył zęby w kolejnym kawałku pizzy, powiedziała mu, że pani Lawrence zawsze ostatnia zjawiała się po nią w szkole. Matka Danae spóźniała się notorycznie, raz nawet w ogóle się nie pokazała i czyjaś matka musiała ją odwieźć do domu. Brachman ujął ją serdecznie za rękę, gdy wyznała mu, że to właśnie wtedy nauczyła się nie płakać; stojąc samotnie na opustoszałym szkolnym podwórzu zaciskała oczy i na siłę powstrzymywała łzy. — Wciąż prześladowało mnie potworne uczucie, że na zawsze mnie
opuściła — powiedziała, a jej niski głos drżał na wspomnienie tamtych czasów. — Jedyne co potrafiła, to mierzyć u I. Magnina futra, na które nie było jej stać, lub kupować suknie na specjalne okazje, które nigdy się nie zdarzały. Wydaje się, iż życie mojej matki polegało na nieustannych zakupach, nieustannych lekcjach gry w tenisa oraz nieustannych lunchach... Po szkole średniej Danae uczyła się w szkole filmowej na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Chłonęła wszystko, czego mogli ją tam nauczyć w dziedzinie sztuki filmowej i technik kinematograficznych. Lecz jej pasją
pozostała fotografia — sztuka chwytania i utrwalania pojedynczego, ulotnego obrazu na niepokaźnej błonie filmowej, a następnie nadawanie mu w ciemni innych wymiarów poprzez skracanie lub przedłużanie ekspozycji, kadrowanie, nakładanie obrazów na siebie. A najbardziej ze wszystkiego lubiła podglądać aparatem samo życie, ukazywać całą różnorodność ludzkich emocji i uczuć. Brachman patrzył na nią z wyraźną aprobatą, taksując wzrokiem delikatność jej bladej cery w
zestawieniu z naelektryzowaną czupryną ognistych jak miedź rudych włosów i szarością szeroko rozstawionych oczu okolonych ciemnobrązowymi, długimi rzęsami. Odnotował jej smukłe ciało, a także długie palce i nieco za duże ręce, które świadczyły o jej zdecydowaniu i pewności, nawet teraz, gdy miękko spoczywały w jego dłoniach. Zarejestrował jej starą, popielatą bluzę dresową i wypłowiałe dżinsy, jej znoszone, skórzane buty sportowe i brak makijażu na twarzy. — Twoja twarz jest tak czysta jak twoja dusza — powiedział z uśmiechem. — Zwierzyłaś mi się ze
wszystkiego, moje dziecko. Po czym odwrócił się, by poprosić o rachunek, a Danae poczuła się winna, ponieważ oczywiście, nie zwierzyła się wcale Brachmanowi ze wszystkiego. Nie powiedziała mu, że chce zostać lepszym — sławniejszym — i większym fotografem od niego. Nie powiedziała mu, że zżera ją ambicja... że jest zdecydowana na wszystko, by tego dokonać. I nie powiedziała mu także o tym, że gdy patrzy na zdjęcie, na którym udało się jej uchwycić niedostrzegalny dla nieuważnego widza wyraz
fotografowanej osoby, jej chwilę słabości, a czasem strachu, coś co utrwalić może tylko kamera fotograficzna, a co jest w stanie zburzyć dotychczasowe wyobrażenie o sobie pozującej osoby, ma poczucie własnej siły i dominacji. I że to sprawia jej radość. Gdy wędrowali w chłodną noc w kierunku jego studia, Brachman przyjacielskim ruchem otoczył ją ramieniem. — A co było później, po szkole filmowej? — zapytał. — W jaki sposób dotarłaś do mnie?
Wsuwając ręce do kieszeni swych starych dżinsów Danae dopasowała chód do jego wielkich kroków. Wydawało się jej jakby to wszystko razem było jakimś snem na jawie. Brachman obejmował ją... naprawdę interesował się jej życiem — Brachman — on, który znał wszystkich i wszędzie bywał — wolał spędzić ten wieczór z nią! Była wniebowzięta, miała wrażenie, że jej znoszone skórzane adidasy niosą ją w powietrzu, a nie po zabłoconych chodnikach manhattańskich ulic. Równocześnie poczuła nagle, iż chciałaby wyglądać ładniej dla Brachmana... wolałaby mieć
czas na przebranie się, była zmartwiona, że od wilgotnego, nocnego powietrza jej włosy mogły się poskręcać w grajcarki. Podtrzymywała jednak swoją opowieść; szczególnie rozbawiła go opisem podstarzałego, niegdyś sławnego hollywoodzkiego fotografa, u którego podjęła pracę asystentki. Jego specjalnością były błyszczące fotografie formatu 8xio szukających szczęścia w świecie filmu aktoreczek; prawdziwe hollywoodzkie gwiazdy dawno już przerzuciły się na takich mistrzów światowej fotografii jak Brachman czy Avedon. Danae przez
szereg miesięcy dźwigała ciężki sprzęt w obawie, że nawet uniesienie kamery fotograficznej może okazać się zbyt dużym wysiłkiem dla jej szefa. Od czasu do czasu była dopuszczana do wykonywania próbnych polaroidów, a w porze lunchu biegała do restauracji Mai-Ling na Bulwarze Zachodzącego Słońca po dania na wynos. Przytrzymywała lustro, by hollywoodzkie piękności mogły nałożyć kolejną warstwę szminki na wydęte usteczka; parzyła i podawała nie kończące się ilości filiżanek kawy i
robiła niezliczoną ilość kursów do laboratoriów fotograficznych. Wypisywała setki faktur, z którymi biegła na pocztę. No i uczyła się! Po roku uświadomiła sobie, że nie ma już tu dla niej żadnej przyszłości i że tego czego szuka nie znajdzie w Hollywood. Musi wyjechać do Nowego Jorku. — Zdobycie pracy u czołowego fotografa nie jest takie proste — wyznała Brachmanowi z uśmiechem — a ja chciałam pracować u najlepszego. To
znaczy u pana. Znałam wszystkie pańskie fotografie, włącznie, oczywiście, ze zdjęciami Jessie-Ann Parker. Mam na myśli zwłaszcza te na koniu, w pobliżu jej domu w Montanie. To właśnie one a nie zdjęcia Jessie-Ann jako najsłynniejszej modelki Ameryki sprawiły, że zapragnęłam pracować dla pana. Udało się panu w jakiś magiczny sposób uchwycić czysty, nieskażony wizerunek prawdziwej Jessie-Ann Parker, dziewczyny z małego miasteczka, szczęśliwej, że znowu jest w domu, gdzie spędzi weekend ze swoją rodziną. A wyjątkowość tych zdjęć polega na
tym, iż przekazał pan spojrzenie oczu Jessie-Ann, które mówi światu, że nie ma powrotu do domu, że w życiu nic się nie powtarza. Przydał pan patosu tej ogólno-amerykańskiej historii o sukcesie, Brachman. I właśnie wtedy zdecydowałam się, że wolę najbardziej podrzędną pozycję w pańskim studiu niż tytuł asystentki u byle kogo. I w ten sposób doszliśmy do momentu, gdy wylądowałam u pana jako osoba parząca panu Earl Greya. Musi pan przyznać, że stałam się ekspertem i że nie muszę już dłużej terminować w tej dziedzinie — dodała uśmiechając się szeroko.
Był szczerze ubawiony jej poczuciem humoru i aż pokładał się ze śmiechu. — A w dodatku jesteś najlepsza — powiedział, obejmując jej szczupłe ramię. — Zawsze idealnie kroisz cytrynę. Ty mnie naprawdę rozumiesz. Zatrzymał się przed wysokim, wąskim budynkiem z czerwonego piaskowca, gdzie mieściło się jego studio. Wyprostowując się jęknął nagle. — A niech to, znowu zaczynają mnie boleć plecy, a jutro muszę lecieć do Londynu, potem do Paryża. Muszę
chociaż trochę pospać, mam nadzieję, że to samo przejdzie... dobranoc, Danae. Musnął wargami czubek jej rudych loków i sztywnym krokiem pokuśtykał przed siebie, by po chwili zniknąć za wielkimi, podwójnymi drzwiami. Danae kręciła się niepewnie przy krawężniku chodnika. Dokładnie nie wiedziała, czego się spodziewała, ale na pewno nie przewidziała takiego zakończenia. Jeszcze przed chwilą oboje byli w tak świetnej, pełnej zażyłości komitywie i nastroju, rozmawiali o życiu... albo raczej ojej życiu. I nagle po prostu odszedł, tak jakby nigdy nic...?
45 W końcu złapała taksówkę. Była przygnębiona. Brachman najzwyczajniej w świecie wykorzystał ją, by zabić kilka wolnych godzin... odleci concordem na jakiś tydzień, a kiedy wróci, z całą pewnością nie będzie pamiętał o tym wieczorze. Myliła się jednak. Po powrocie Brachman zatrudnił nowego Piętaszka na miejsce Danae, natomiast jej coraz częściej pozwalał pomagać sobie przy pracy. Pozwolił jej nawet stać obok siebie, by mogła obserwować sposób w jaki komponuje swoje ujęcia. Nigdy jednak nie wspomniał o wspólnie
spędzonym wieczorze. Kiedy po jednej z kolejnych, gwałtownych sprzeczek między pierwszym i drugim asystentem Brachmana drugi asystent odszedł, Danae zajęła jego miejsce. I wtedy właśnie stwierdziła, że nadszedł czas, by zrobić coś ze swoim wyglądem. Długo, krytycznym wzrokiem, przyglądała się sobie w lustrze. Ujrzała w nim odbicie przemęczonej dwudziestodwulatki, zbyt chudej jak na sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, o bladej, przezroczystej cerze, która pasowała do rudych włosów. Może to nie było najwłaściwsze
określenie ich koloru; były raczej miedziane. W każdym razie ten kolor nie był najlepszy... no i zanadto się kręciły. Zastosowała więc kasztanową płukankę, która nadała jej długim włosom dodatkowy połysk, jednocześnie złagodziła nazbyt jaskrawy, miedziany kolor. Żeby podczas pracy włosy nie zakrywały oczu, zakładała na czoło tenisową przepaskę. Nie na darmo spędziła dwa lata wśród modelek i aktoreczek, by nie podejrzeć różnych trików praktykowanych w ich zawodzie; położyła żółty i bursztynowy cień na powieki, zaś ciemne ze zmęczenia obwódki pod oczyma przykryła jasnym podkładem. Na policzkach
zrobiła dyskretne rumieńce w kolorze terakoty, na usta nałożyła cieniutką warstwę jasnej, błyszczącej pomadki. Dotychczas ubierała się wyłącznie w dżinsy i bluzy. Wiedziała, że niełatwo jej będzie zwrócić na siebie uwagę i konkurować z tymi wszystkimi modelkami i sławami ubranymi w efektowne i bardzo drogie stroje. Tygodniami szperała po małych manhattańskich butikach zanim doszła do wniosku, że dyskretny ubiór pasuje do niej najlepiej. Czarne spodnie, biała bluzka, czarny zapinany sweter i duży, z miękkiej, czarnej skóry żakiet na chłodne dni w plenerze — oto jej
„uniform". Pozwoliła sobie tylko na jedno odstępstwo na rzecz kobiecości — jej biała bluzka musi być zawsze jedwabna. Z zadowoleniem przyjęła swoje nowe wcielenie. W lustrze ujrzała nieco wyrośniętą dziewczynę, wyglądającą jeszcze smukłej z powodu wyjątkowej szczupłości i długich nóg. Przy gładkiej, białej bluzce jej cera wydała się jaśniejsza, a oczy, dzięki cieniom na powiekach, stały się mglistopopielate. Prosty, zdecydowany nos usiany był drobnymi piegami. Zadowolona z siebie, uśmiechnęła się do własnego odbicia. Czuła, że to jest to
— Danae Lawrence, fotograf! Choć Brachman nie skomentował jej nowego wyglądu, wiedziała, że zauważył zmianę. W ciągu kolejnych miesięcy zlecał jej coraz więcej zadań, a klienci zaczynali ją rozpoznawać, witali się z nią serdecznie, gdy przychodzili do studia. Rick Valmont, pierwszy asystent Brachmana, przyglądał się temu wszystkiemu jak zazdrosny jastrząb, gotów spaść na swoją ofiarę przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie podobały mu się postępy Danae, czuł się urażony okazywaną jej przez Brachmana
aprobatą i robił wszystko, aby uprzykrzyć jej życie. Gnał na powitanie przybywających do studia klientów, odsuwając ich czym prędzej od Danae, do której obowiązków należało między innymi przyjmowanie ich i wprowadzanie do Brachmana. Valmont osobiście odprowadzał ich do garderoby i upewniał się czy charakteryzatorzy i fryzjerzy-styliści są gotowi by się nimi zająć. Trzymał klientów jak najdalej od Danae, która doszła do wniosku, iż robi to, by mieć pewność, że po wyjściu będą pamiętali jego a nie ją. Valmont
zgarniał punkty na przyszłość. Gdyby się tylko nadarzyła okazja, popsułby jej dobry układ z Brachmanem. W dniu poprzedzającym wyjazd do Europy, gdzie wraz z Brachmanem mieli fotografować najnowsze kolekcje, Valmont miał wypadek. Jechał właśnie ze sklepu z akcesoriami fotograficznymi, kiedy na skrzyżowaniu Piątej Alei i Czternastej Ulicy jego taksówka zderzyła się z drugą. Do rozbitych, nowych dwuwol-towych lamp doszedł jeszcze nos Valmonta i jego prawe ramię. Danae nie była do końca pewna, które ze zniszczeń najbardziej zasmuciło Brachmana — podejrzewała
jednak, że nie nos ani ramię Valmonta. W końcu, znając perfekcjonizm Brachmana i jego zależność od sprzętu, nie było to takie trudne do odgadnięcia. Najważniejsza była nieskazitelna jakość techniczna fotografii! Brachman wysłał nowego Piętaszka z wielką listą spraw do załatwienia, by zaraz potem rozpętać istną burzę w studiu. Krzyczał na Danae i wydawał jej mnóstwo poleceń. Odbyła niezliczoną ilość rozmów telefonicznych w sprawie zapasowego
sprzętu, musiała dopilnować tysiąca drobiazgów, które należały do obowiązków Valmonta. A Brachman potrafił być nieznośny! Jedno polecenie goniło drugie! — Zamów rozmowę z Paryżem i upewnij się, czy zarezerwowali mój stały apartament w hotelu Crillon. I powiedz, żeby zrobili rezerwację na szóstego, na wtorek wieczór, w restauracji Voltaire. A kiedy już będziesz przy telefonie, sprawdź rezerwację hotelu w Mediolanie, nie mam zaufania do tego biura podróży od kiedy nie uwzględnili zmiany czasu i
zarezerwowali pokój o dobę wcześniej, zostawiając mnie — Brachman a, bez pokoju w okresie gdy z powodu pokazów mody miasto było przepełnione do ostatnich granic przez kupujących i dziennikarzy! Aha, Danae, skontaktuj się także z moim bieliźniarzem w Paryżu, znajdziesz jego numer w notesie obok, powiedz mu, że będę u niego po koszule i bieliznę dziesiątego... możesz również zadzwonić do Lobbsa do Londynu w sprawie butów dla mnie... I porozum się z moim kręgarzem. Niech mnie zapisze na wizytę. Powiedz, że to pilne i że muszę się z nim widzieć teraz!
Chryste, znowu bolą mnie plecy... Było wpół do piątej po południu. Danae piekło ucho od przyciskania go do słuchawki, była wyczerpana wysiłkiem jaki włożyła w przekazywanie wiadomości po francusku i po włosku zniecierpliwionym telefonistkom i obcym konsjerżkom. Wtedy właśnie Brachman wrzasnął ze studia: — Danae, gdzie jest moja herbata... nie wydaje ci się, że to już najwyższa pora?! Ani słowa, nawet jedne/ choćby wzmianki o je; ciężkiej pracy. Słowa podziękowania czy pochwały za załatwienie wszystkich jego spraw...
Kipiąc ze złości zaparzyła herbatę i ostrożnie wniosła tacę po schodach na ostatnie piętro studia. — No, wreszcie jesteś — krzyknął zniecierpliwiony. — Coś ty przez ten cały czas robiła? Danae spojrzała na niego z furią, z trudem powstrzymując się, by nie chlusnąć mu herbatą w twarz. Postawiła przed nim tacę i oddaliła się w stronę drzwi. — A dokąd teraz idziesz? — zawołał. — Prawdę powiedziawszy idę zrobić sobie kanapkę — odburknęła ze
złością. — Musiałam odwalić całą robotę Valmonta i nie zdążyłam wyjść na lunch — a pan nieźle przytrzymał mnie przy telefonie. Odwrócił się w jej kierunku i nagle na jego szczupłej, atrakcyjnej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. — Dlaczego nie zaczekasz chwilę? Wypij filiżankę herbaty i zrelaksuj się. Później możemy pójść na pizzę, też jestem głodny. Była tak zmęczona, że nie wiedziała, czy ma się śmiać czy płakać... Brachman był niemożliwy. Pastwił się
nad nią i traktował jak niewolnika, po czym nagle stawał się ludzki i łaskawie zniżał się do jej poziomu, traktując ją jak przyjaciela. Gdyby nie był tak cholernie genialny, nie zostałaby z nim dłużej... nie mogła się także wyprzeć przed samą sobą, że za nim szaleje. Brachman wyciągnął się w wielkim, czarnym, skórzanym fotelu. Herbata stała obok nietknięta, a on pogrążył się w myślach. — Zadzwoń do Brytyjskich Linii Lotniczych — warknął nagle. — Niech zmienią bilet Valmonta na twoje nazwisko. Łapiąc oddech Danae zachłysnęła się i
sparzyła gardło gorącą herbatą. — Na moje? Ale w jaki sposób... to znaczy, przecież to jutro... dlaczego ja? — A czy ktoś inny potrafi ze mną pracować? Znasz się przecież na robocie, nie mylę się chyba? Jeśli uważasz, że się nie nadajesz, powiedz to lepiej od razu, Danae. Te pokazy to potworna szamotanina i przepychanka. Oczekuję, że będziesz się uwijać i rozpychać, i że łokciami przebijesz się przez tłumy ludzi, by zdobyć to na czym będzie mi zależało, a z góry cię uprzedzam, że zdarzy się, iż czasem nawet i przed drugą w nocy nie uda nam
się ściągnąć modelek równolegle z ubraniami od projektantów. To ciężka praca, to istne szaleństwo... potrzebuję twojej pomocy. Jego ciemne oczy rzucały jej groźne wyzwanie, by nie sprawiła mu zawodu, podczas gdy ona myślała już gorączkowo o paszportach i pakowaniu się. To była jej życiowa szansa — wyjazd do Europy na pokazy wiodącej mody światowej w charakterze asystentki Brachmana! To oznacza także, że będzie z nim sama w Paryżu —
najbardziej romantycznym mieście na świecie. Nie była nawet pewna, na czym jej bardziej zależy. — No więc — zapytał — jaka jest odpowiedź, tak czy nie? — Och, tak — szepnęła. — Tak, proszę! Wyobraziła już sobie ich dwoje na pokładzie samolotu do Mediolanu, przeprawiających się przez Atlantyk, pochłoniętych błyskotliwą konwersacją, popijających szampana. Tymczasem rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Brachman najzwyczajniej w świecie rozciągnął się na podwójnym
siedzeniu pierwszej klasy, nakrył oczy czarną, jedwabną przepaską i zasnął. Wypiła dwa kieliszki szampana i wpatrywała się bez końca w jego bladą, nieruchomą twarz, pragnąc, aby się obudził. Ale tak się nie stało, zaś szampan nie spełnił swej roli, nie podniósł jej na duchu, był jak zwietrzały. Kiedy samolot usiadł na mediolańskim lotnisku Malpensa i kierował się do terminalu, Brachman przejechał ręką po zmierzwionych włosach, zdjął czarną maseczkę i powiedział: — Jadę prosto do hotelu. Zajmij się
bagażem i dokumentami, i przyjeżdżaj jak tylko się z tym uporasz. Odnalezienie sprzętu, który w jakiś dziwny sposób „zapodział się gdzieś" między samolotem a salą bagażową, zajęło jej godzinę szaleńczej bieganiny, zaś następne dwie godziny spędziła na gorączkowej dyskusji z wymachującym rękami Włochem, którego wreszcie udało się jej przekonać, że bagaż Brachmana jest zwolniony od cła. — Do cholery, Danae, gdzieś ty była?
— huknął, rzucając złowieszcze błyski, gdy wreszcie pojawiła się w hotelu Principe e Savoia. Znużona, opowiedziała mu o swoich perypetiach na lotnisku. — Ależ z ciebie głuptas, trzeba mu było dać garść lirów — grzmiał. — Miałabyś wszystko załatwione w ciągu dziesięciu minut. Danae patrzyła na niego z niedowierzaniem. Powieki szczypały ją od łez; była pewna, że gdyby postąpiła zgodnie z jego sugestią, wylądowałaby we włoskim więzieniu!
— Ruszajmy więc — wydał rozkaz, wziął nikona i skierował się w stronę drzwi. Jej marzenia o romantycznej przygodzie pierzchły błyskawicznie... nie zdążyła nawet złapać oddechu, udać się do swojego pokoju, umyć rąk. — Dokąd idziemy? — zapytała obojętnie. Brachman kroczył już wyłożonym czerwonym dywanem korytarzem w stronę windy. — Weź polaroida — krzyknął przez ramię — idziemy na próbny pokaz
Armaniego. Giorgio Armani był jednym z najwybitniejszych włoskich projektantów, i na sam dźwięk jego nazwiska Danae oprzytomniała, zapominając o takich błahostkach jak nerwy i znużenie, chęć na gorącą, kojącą kąpiel czy miękkie łóżko. Szybko porwała kamerę i pognała za Brachmanem, nie czując już nawet zmęczenia w przypływie nagłej i jakże podniecającej mobilizacji. Czy można w ogóle myśleć o odpoczynku, gdy nadarza się okazja obejrzenia próbnego pokazu Armaniego? Przez cały tydzień wlokła się za
Brachmanem, nosiła kamery i światłomierze, zawsze jako dziewczyna na drugim planie wśród poprzedzającej występ histerii i krzykliwych popisów romańskiego temperamentu. Wraz z długonogimi, modnie ubranymi modelkami przemieszczali się od projektanta do projektanta, obsługując każdy pokaz. Danae dźwigała te kamery, sprawdzała światłomierze i spędzała godziny przy telefonie w swoim wymuskanym, całym w szkarłacie i złoceniach
pokoju hotelowym, zamawiając studia i limuzyny oraz rezerwując kolacje w zatłoczonych po brzegi restauracjach. Każdy liczący się w świecie kupiec, każdy poważny redaktor zajmujący się modą, wszyscy dziennikarze od spraw artystycznego krawiectwa, a także każdy powszechnie znany fotograf — wszyscy oni najechali z różnych stron to stare miasto, i Mediolan pękał dosłownie w swych wytwornych szwach. Sen stał się zjawiskiem z odległej przeszłości; Danae spędzała wczesne poranki i późne nocne godziny w kawiarniach w Galerii lub przy Via
Montenapoleone, przełykając maziste, czarne espresso posłodzone trzema łyżeczkami cukru dla podtrzymania słabnącej energii, nadsłuchując jednocześnie z uwagą ploteczek z pokazów od sąsiednich stolików. Pracowała do późna w nocy w przegrzanych studiach, starając się uspokoić Brachmana, gdy, sadząc długie kroki i przeczesując palcami włosy, miotał obelgi pod adresem projektanta, który mu obiecał pierwszeństwo sfotografowania kolekcji, po czym przesłał ją jego
rywalowi, czy też wściekał się, że nie dostarczono mu ubrań na czas, lub też w ogóle ich nie dostarczono; a zmęczone modelki traciły humor i paliły po kątach papierosy; trudno zresztą było się im dziwić, skoro miały za sobą dzień wyczerpującej pracy, a przed sobą kolejną, tak samo przeciążoną dobę. I oczywiście zadaniem Dana'e było kojenie ich roztrzęsionych nerwów, gdy w chłodny, mglisty poranek w plenerze drżały z zimna w wieczorowych szyfonach. Do niej także należało ocieranie im łez —
ostrożnie, by nie naruszyć makijażu, którego nałożenie trwało godzinę — kiedy krocząc w kierunku kamery Brachmana na niebezpiecznie wysokich obcasach, po spłukanych deszczem kocich łbach, skręcały nogę w kostce. Oczywiście od łez rozpływał się tusz do rzęs, i zmęczony charakteryzator, który przeważnie był już spóźniony na kolejny pokaz, musiał poprawiać piękne twarze modelek. Ale Danae ujrzała modę w tak odmiennym świetle, o jakim nigdy się jej nie śniło. Zahaczyła potężną, ożywczą siłę płynącą od projektanta do modelek podczas gorących, pełnych
emocji pokazów na żywo. Magiczny wybieg i salon szczelnie wypełniony zblazowanymi redaktorami pism mody i superkrytycznymi kupcami, gotowymi oklaskami zapewnić projektantowi bajeczny sukces albo też, kiedy indziej, położyć całą kolekcję, jako „opatrzoną" lub „zachowawczą", muzyka i zderzenie się tak wielu najróżnorodniejszych osobistości, potężne światła, rozgrzane z emocji ciała, temperamenty — o ileż to wszystko było bardziej ekscytujące niż sesje w studiu!
Nigdy nie zapomni dnia, w którym Brachman wręczył jej aparat fotograficzny i powiedział: — Okay, to wszystko jest twoje, zobaczymy co potrafisz, Danae. I już po chwili fotografowała pokaz Krizia, starając się uchwycić na taśmie rytm i ruch, a także czystą energię emanującą z tego wszystkiego. Kiedy późnym wieczorem otrzymali z laboratorium odbitki — goniec na motorowerze najszybciej pokonywał korki w zatłoczonym mieście — Danae dokładnie przejrzała zdjęcia
Brachmana, a następnie swoje własne, i prawdę powiedziawszy była pewna, że nikt nie dostrzegłby różnicy! A jedno z jej ujęć ukazało się w Women's Wear Daily, tyle że z podpisem Brachmana. Trudno, ale i tak była niesłychanie przejęta swoim cichym sukcesem. Polecieli do Rzymu na przyjęcie wydane z okazji odbywających się pokazów, z udziałem najwybitniejszych włoskich projektantów oraz ponad pięciuset sławnych osobistości z całego świata. Danae ukryła się w swoim pokoju hotelowym. Czuła się jak Kopciuszek; wbrew wszelkiej nadziei spodziewała się, że może Brachman
poprosi ją, by poszła razem z nim. Nagle znalazła się z dala od krytycznych sytuacji, z którymi borykała się na co dzień, nie musiała myśleć o szaleńczym pościgu taksówką, by zdążyć na plan z jakimiś zapomnianymi pantoflami, nie kłóciła się w łamanej włoszczyźnie z powodu podwójnej a nawet potrójnej rezerwacji studia, i poczuła się niepotrzebna, opuszczona, odsunięta od działania. Jutro będą już w drodze do Paryża i wszystko zacznie się od początku. Ale teraz była sama w swoim pokoju hotelowym, podczas gdy cały Rzym
szedł na przyjęcie. — Danae — usłyszała krzyk Brachmana, walącego do jej drzwi. — Danae, czy jesteś gotowa? Serce jej biło jak młot, gdy biegła do drzwi. Brachman, w białym smokingu, wyglądał bardzo przystojnie, oczywiście na swój własny, specjalny sposób znużonego światowca. Uśmiechnął się szeroko, gdy wchodząc do pokoju lekko ją musnął. — Nie myślisz chyba, że zostawię moją
biedną, zapracowaną, małą Danae w domu, prawda? — powiedział, wręczając jej białą kartę. — Dzisiejszej nocy zbierze się w jednym miejscu więcej słynnych twarzy, niż ty czy ja kiedykolwiek będziemy mogli jeszcze zobaczyć. Oto karta prasowa. Weź aparat, Danae, i zbieraj się... — Ale, Brachman... Nie mam się w co ubrać — zaprotestowała. — Włóż to co zwykle — zawołał już z korytarza. — Dla mnie zawsze
dobrze wyglądasz. Nieprzytomna ze szczęścia z powodu tak nieoczekiwanego komplementu, ruszyła ku szafie. Nowa atłasowa biała bluzka z czystego jedwabiu kupiona w ekskluzywnym, niedużym magazynie na Via Montenapoleone, która kosztowała jej trzytygodniową pensję, nadawała się doskonale na tę okazję. Do niej zaś najlepiej pasowały czarne, zamszowe spodnie, które zafundowała sobie w niewiarygodnie tanim butiku, a które leżały na niej jak ulał. Po godzinie była gotowa. Starannie
zaczesała do tyłu świeżo umyte miedziane włosy, które wbrew wysiłkom już po chwili zaczęły się z powrotem kręcić; na wysokości nisko podciętego dekoltu atłasowej bluzki zawiesiła gruby złoty naszyjnik, a do małych uszu przypięła dobrane klipsy; na nogi włożyła czarne, zamszowe pantofle na niskim obcasie. Jeszcze tylko złapała swój skórzany żakiet oraz kamerę i ruszyła ku drzwiom. Danae Lawrence, fotoreporterka, udawała się na bal. Tłumnie przybyła, olśniewająca, międzynarodowa śmietanka towarzyska,
która, w zależności od fantazji i zaproszeń, przenosiła się odrzutowcami od plaż Sardynii po zbocza Gstaadu, krążyła między Rzymem i Paryżem, Londynem i Nowym Jorkiem, ginęła nieomal w olbrzymich, wysokich na dwanaście metrów wnętrzach Palazzo Venezia. Danae musiała dobrze wytężać wzrok, by poprzez dym świec dojrzeć dziesiątki ozdobionych kwiatami stołów połyskujących od sreber i kryształów, a także girlandy kwiatów oplatające wysmukłe kolumny i reprezentacyjną klatkę schodową. Tłum zachwycających,
wytwornych kobiet i opalonych, przystojnych mężczyzn wypełniał pomieszczenie, a podawany przez ubranych w błękitną liberię kelnerów różowy szampan lał się obfitym strumieniem. Miała wrażenie, jak gdyby przypadkowo znalazła się na planie włoskiego filmu! Rozpoznała atrakcyjne, całe w szkarłatach siostry Fendi, rozmawiające z Karlem Lagerfeldem; a czyżby ta elegancka, ubrana w ciemny błękit dama nie była Palomą Picasso? A to z pewnością jest Catherine Deneuve w kreacji St. Laurenta... Były tutaj także Amerykanki...
Diana von Furstenberg, jakże seksowna w czerni, i Lynn Wyatt, wspaniała w romantycznej, marszczonej żółtej sukni balowej. Trzymając mocno kamerę Danae przeciskała się przez tłum, pstrykając zawzięcie na wszystkie strony... Wszystko było tak dobre, że niczego nie można było zmarnować... ale gdzie jest Brachman? Mijała właśnie Tomaso Alieriego. Stał pod ścianą z założonymi rękami i krztusił się, gdy podmuch dymu ze świec uderzył prosto w jego stronę; nie brał udziału w toczących się wokół niego rozmowach. W wieku
trzydziestu lat Tomaso był jednym z najsłynniejszych, wybijających się włoskich projektantów; dzięki wylansowanemu przez siebie stylowi, który był jednocześnie młodzieńczy i szykowny, wyrobił już sobie międzynarodową markę. Jego niespokojne orzechowobrązowe oczy spoczęły leniwie na Danae, gdy z gotową do naciśnięcia kamerą obchodziła wokół tłum... odnotował miękką, jedwabną atłasową bluzkę opływającą jej piersi, zaróżowione z podniecenia policzki, i niesforne, kręcące się rude włosy...
Pokonując tłum Danae dostrzegła wreszcie Brachmana. Był z dziewczyną, która miała około dziewiętnastu lat i była bardzo piękna. Miała długie, czarne włosy i takie jak on ciemne oczy. Ubrana była w czerwony, aksamitny staniczek bez ramiączek i marszczoną, szeroką, organzową spódnicę. Danae błyskawicznie rozpoznała w kreacji rękę Valentino. A poza tym miała na sobie masę ozdób — rubinowe kaboszony oplatały jej szyję, zwisały z uszu, okręcały jej szczupłe ramię — można by powiedzieć, że przeniesiono na nią całą wystawę jubilerskiego salonu Bulgari!
Kiedy ręka Brachmana muskała ramiona dziewczyny, Danae wycelowała obiektyw i zrobiła kilka szybkich ujęć. Płonąc z zazdrości, wmieszała się z powrotem w tłum. Nie chciała na nich patrzeć, ale równocześnie nie mogła się zdobyć, by czym prędzej opuścić to miejsce. Była zła na siebie, wmawiała sobie, że nie ma podstaw do podobnych uczuć... nie przyszła tu w charakterze kochanki Brachmana, jest zaledwie jego asystentką... a on podczas całego pobytu we Włoszech nie dał żadnego pretekstu, by mogła myśleć, że jest inaczej. Kładła to zresztą na karb ich nieustających zajęć —
nie było czasu na drobne kurtuazje ani na intymne rozmowy, nie było czasu na romans. Zalewała ją wściekłość — a niech szlag trafi Brachmana, niech go szlag trafi, powtarzała w myśli. Prześlizgując się ponownie w stronę stolika Brachmana, ukryta w cieniu schodów, trzaskała jedno zdjęcie za drugim. — Pardone, carina, sądzę, że po tej ciężkiej pracy przydałby się pani kieliszek szampana? Spojrzała na szczupłego, ciemnowłosego, uśmiechającego się do niej
mężczyznę. — Tomaso Alieri — przedstawił się. Jego orzechowobrązowe oczy uśmiechały się do niej spod gęstych brwi. Automatycznie wyciągnęła rękę i wzięła podany jej kieliszek. Z właściwą sobie spostrzegawczością odnotowała prędko jego szerokie czoło, mocny nos i zmysłowe, pełne usta, zdecydowany podbródek i gładkie czarne włosy. Była to twarz, którą Danae znała z Oggi, Paris Matcha czy People, twarz z magazynów
zajmujących się międzynarodowymi ploteczkami! — Pani jest zupełnie inna — powiedział półgłosem, niepomny na otaczający ich zgiełk — niczym rzadki okaz ptaka o szlachetnym upierzeniu pośród pstrokatego stada papug, krzykliwych kakadu... No tak, oczywiście! Już wiem kim pani jest! Mówią, że jest pani wybranką Brachmana. Oparł rękę o ścianę tuż koło niej i pochylił głowę w jej kierunku.
— Powiedz mi, carina — szepnął — czy to prawda? Wybranka Brachmana? — pomyślała zdumiona. Co on o niej naopowiadał? — Jestem asystentką Brachmana. Pracuję z nim od prawie dwóch lat — odparła chłodno. — A nazywam się Danae Lawrence. — Ach tak. Cieszę się więc, że to co usłyszałem nie jest prawdą. Mam szczęście. Powiedz mi jeszcze jedno, carina — mówiąc to ujął jej rękę i poprowadził w stronę dużych,
podwójnych drzwi, które wychodziły na marmurowy hol. — Czy czułaś się kiedyś potwornie osamotniona pośród tłumu ludzi? Rzuciła w jego kierunku krótkie, zaintrygowane spojrzenie — czyżby obserwował ją, gdy podglądała Brachmana? Czy poznał jej myśli? Albo, być może, jej prawdziwe odczucia zbyt jaskrawo odzwierciedlały się na jej twarzy? — Czy kiedyś poczułaś się nagle zmęczona tym wszystkim? Zmęczona pompą i plotkami, zmęczona szampanem
i zbyt wyszukanymi potrawami? Kątem oka Danae pochwyciła wzrok Brachmana. Odwrócił się w jej stronę i, najwyraźniej zły, patrzył na nią. Odwzajemniła się równie piorunującym spojrzeniem. Ostatecznie oboje mogą prowadzić tę samą grę, pomyślała, i jeżeli nie podoba mu się, że rozmawia z młodym, przystojnym włoskim projektantem, którego reputacja romantycznego uwodziciela była równie oszałamiająca co jego artystyczne talenty, to trudno! Do diabła z tobą, Brachman, pomyślała ze
złością, nie jestem twoją własnością... — Czy nigdy nie tęsknisz za spaghetti i chłodnym winem — ciągnął Tomaso — w zwyczajnej trattorii, gdzie kobieta w kuchni rozumie, że jedzenie służy do zaspokojenia głodu, a nie do wywoływania efektów? Przerwał, ujmując jej obie dłonie. Przyglądała mu się zdumiona, zastanawiając się, co jeszcze za chwilę powie. — Jeśli tak, moja sroczko Danae, to sądzę, że ulitujesz się nade mną i uciekniemy razem z tego zbyt
przegrzanego i zakopconego pomieszczenia, od tych zawsze zajętych ludzi, jak najdalej od tego całego światka mody i blichtru. Pójdziemy tam, skąd pochodzę, do dobrze znanej mi dzielnicy w tym mieście. Mogę ci obiecać, że zjemy tam kolację, której nigdy nie zapomnisz. Odwracając się triumfalnym ruchem od przyglądającego się jej Brachmana, Danae wzięła Tomaso pod rękę. — Och świetnie. Oczywiście, uwielbiam takie miejsca. To brzmi po prostu niezwykle zachęcająco —
powiedziała jednym tchem. — Ale dlaczego? — zapytała zakłopotana, gdy z maksymalną prędkością gnali jego białym ferrari przez rzymskie skwery z podświetlonymi fontannami. — Dlaczego pan chciał opuścić party? I dlaczego ze mną? — Właśnie zdałem sobie sprawę, że umieram z głodu — przyznał Tomaso patrząc z ukosa na nią i uśmiechając się. — Nie pamiętam kiedy w ogóle jadłem w tym tygodniu, z wyjątkiem oczywiście tych nieustających przyjęć — byłem po prostu zbyt zajęty.
A musisz wiedzieć, mała sroczko, że uwielbiam jedzenie. Dobre, solidne północnowłoskie jedzenie. Nie znoszę także samotnych posiłków. Dobre jedzenie wymaga omówienia. Powinno być starannie wybrane, przyprawione i spożywane w towarzystwie... dobre jedzenie jest doświadczeniem zmysłowym, które należy dzielić z innymi. Poza tym, czy udałoby mi się zmusić do opuszczenia przyjęcia i pójścia ze mną do sąsiedniej restauracyjki którąkolwiek z tych kobiet dźwigających na sobie suknie za dziesięć tysięcy
dolarów i swoje najcenniejsze diamenty? Pomimo zazdrości i złości na Brachmana Danae roześmiała się. — Gdybym nie skończyła już pracy na dziś wieczór, nie dałabym się wyprowadzić z przyjęcia — powiedziała zdecydowanym głosem. — Pracy? — Moich zdjęć. Uniosła kamerę i zrobiła mu zdjęcie za kierownicą.
— Naturalnie, mała sroczko, masz już wystarczająco dużo fotografii Brachmana. Danae wcisnęła się głębiej w skórzane siedzenie ferrari. Nie chciała, żeby zauważył, że się czerwieni. On ją obserwował! — A więc naprawdę pracujesz dla Brachmana? — Pracuję z Brachmanem — poprawiła go — na razie. Ostrzegam cię, Tomaso Alieri, że już niedługo będę jedną z tych dam, której nie będziesz mógł zabrać do swojej małej trattorii, nie dlatego, że będę przystrojona w
moje diamenty, ale dlatego, że będę rozchwytywana jako fotograf. Albo może będę ubrana w pana wspaniałe kreacje — rzekła, dodając sobie animuszu. Swoją drogą przebywanie z dala od Brachmana, jego złego, ponurego spojrzenia i nieustannych wymagań było swojego rodzaju ulgą. — A więc, Danae, wykorzystajmy razem jak najlepiej dzisiejszą noc, udawajmy, że urwaliśmy się na wagary z najwytworniejszego przyjęcia. Wzbijając tuman żwiru i ostro parkując ferrari, Tomaso poprowadził ją przez stary dziedziniec do malutkiej,
rustykalnej restauracji. W wielkim ceglanym kominku paliły się potężne bierwiona, a z kuchni dolatywały niebiańskie zapachy. Usiedli w przytulnej wnęce. Niezwłocznie, z butelką ulubionego wina Tomaso, pojawiła się uśmiechnięta patrone. — Musisz usiąść tutaj — powiedział Tomaso, przysuwając krzesło Danae bliżej swojego — tak aby światło wydobywało kolor twoich włosów... twoich pięknych włosów... ciemnomiedzianych z domieszką terakoty. Zawstydzona, odwróciła wzrok, podczas gdy jego wprawne oko szacowało jej
wygląd. — Czy wiesz dlaczego dostrzegłem cię na przyjęciu, Danae? Dlatego, że wyróżniałaś się z tego tłumu. I nie chodzi o twoje ubranie, dostrzegłem błysk czegoś innego w twoich oczach. Nie zazdrościłaś tym kobietom ich biżuterii, kiedy je fotografowałaś; nie zazdrościłaś im ich futer ani bogatych mężów. Podejrzewam, że jedyne czego naprawdę im zazdrościsz, Danae, to ich powodzenia, odniesionego sukcesu. Wyczuwam w tobie żar spalającej cię ambicji, carina. Powiedz, czy mam rację? — I jeszcze drobne ostrzeżenie —
dodał, biorąc jej rękę w swoją gładką, opaloną dłoń — nigdy nie dopuść do tego, by pracuje właśnie tutaj, sam, aż do chwili gdy, jak teraz, na szczyty rzymskich dachów spływa poranny brzask. W przyjacielskim uścisku wychylili się przez idę tarasu i obserwowali jak niebo zmienia się z bladoróżowego w złociste, a pierwsze promienie słońca rzucają złote światło na pastelowe iglice kościelnych wieź i rzymskich kopuł. — I co, carina — dopytywał się całując jej palce — czy masz już dość
fotografii? — Byłeś bardzo hojny, poświęcając mi tyle czasu — odparła półgłosem Danae, zastanawiając się jakby tu z wdziękiem i bez obrazy wycofać się z tej sytuacji. Jego wczorajsze wieczorne pocałunki wydawały się cudowne, ale teraz otrzeźwiające światło poranka zmieniło jej zapatrywanie na dalsze erotyczne igraszki. — O ósmej rano odlatuję do Paryża... muszę wracać i spakować się... — Oczywiście — zgodził się wzdychając — sroczki zawsze wraca; ych gniazdek, prawda?
Pocałował ją delikatnie w usta i dodał: — Było zabawnie i milo, Danae Lawrence, wieiki fotografie, o wiele zabawniej niż na przyjęciu... oczywiście, mogło być jeszcze lepiej. Mozę więc do następnego razu? Białe ferrari szybko mknęło przez spokojne o tej wczesnej porze rzymskie ulice, a po długim, pożegnalnym pocałunku Tomaso opuścił ją przy wejśch :lu Patrzyła jeszcze jak jego samochód znika za zakrętem i przez moment czuła się jak zbudzona ze snu. Ale miała przecież fotografie Tomaso;
wkrótce przekona się, czy to wszystko wydarzyło się na ja' Kiedy samolot Air France kołował nad Farszem, Danae z najwyższym trudem pokonywała zmęczenie i dochodziła do siebie. Brachman wołał coś do niej. Otworzyła oczy i obojętnym wzrokiem spojrzała na niego. — Spójrz jak ty wyglądasz! — wykrzyknął. -— jesteś tak zmęczona, ze nawet nie wiesz gdzie jesteś. Oto skutki szampańskiej nocnej zabawy z Tomaso Alierim! — Moja sprawa z kim spędzam czas — warknęła, patrząc wyzywająco na
przyglądających się im pasażerów. Jakim prawem Brachman ośmiela się wydzierać na nią przy wszystkich, w końcu przecież jej prywatne życie jest jej osobistą sprawą! — A poza tym — dodała wciągając skórzany żakiet, gdy samolot lądował już na płycie — odniosłam wrażenie, że sam też się świetnie bawiłeś. — Dość — uciął. — Będziemy znów bardzo zajęci, wyświadcz mi więc przysługę i skoncentruj się na pracy. To był pierwszy w życiu pobyt Danae w Paryżu, a ponieważ Brachman
uwielbiał poranne plenery, poznawała miasto jeszcze senne i nieruchome. Zaczynało zaledwie budzić się po uciechach nocy. W asyście taksówek i furgonetek wyprawiali się o czwartej rano na brzeg Sekwany i czekali aż pojawi się ulubione przez Brachmana zamglone, szare światło jutrzenki; tkwili we wczesnej, porannej mgle na opustoszałym jeszcze Placu Zgody, a Brachman tak ustawiał modelkę, by smugi światła spływały po jej twarzy niczym woal. Robili zdjęcia przy Akademii Sztuk Pięknych i na tarasie Cafe Florę, a także w Beaubourg, w Lasku Bulońskim i na Dworcu
Północnym; byli także obecni na wszystkich pokazach mody. Rano, przed wschodem słońca, Danae wstawała na zdjęcia plenerowe, które kończyli tuż przed kolejnym pokazem — czasami nawet dwoma w ciągu dnia. Brachman nigdy nie zadowalał się samymi ujęciami w studiu, rozkwitał dopiero na planie, gdzie, jak mówił, znajdował natchnienie. Kiedy Danae kończyła pracę, było już na ogół dobrze po północy, a czasami nawet jeszcze później; mając w perspektywie kolejne wstawanie przed
świtem, dopadała pierwszej z brzegu kawiarenki, by „urwać" choć kilka dodatkowych minut snu. I tak, w szalonym, podniecającym wirze pracy i wydarzeń upłynął tydzień, a czar Paryża sprawił, że nawet Brachman uspokoił się nieco. — Danae — zwrócił się do niej serdecznie pewnego późnego wieczoru, gdy modelki rozeszły się już do domów, a ona zapakowała aparaty — chodźmy coś zjeść, umieram z głodu. — Właśnie w tym miejscu kość odbija blade światło, powodując, że twoja skóra jest taka wspaniale świetlista...
Zamarła w bezruchu, przestała prawie oddychać, gdy jego długie, wrażliwe palce zakreśliły kształt jej twarzy. Nareszcie stało się to, o czym marzyła... Brachman ujrzał w niej kobietę, nie tylko Danae Lawrence, swoją asystentkę, narzędzie do wykonywania jego poleceń... — Musimy iść — powiedział nagle, odstawiając kieliszek na stół i machając na kelnera o rachunek. W taksówce zaszył się w rogu i, nie dotykając jej, zatonął w myślach. Zaskoczona, zachodziła w głowę, co się
stało. Jeszcze przed sekundą, bez pośpiechu, wspólnie delektowali się kolacją, a w chwilę później Brachman pogrążył się w posępnym nastroju. Ale okazało się, że to nie były jego dąsy — po prostu starannie przemyśliwał ujęcia na następny dzień. — Zainspirowałaś mnie, Danae — powiedział, gdy znaleźli się w hotelu. — Chciałbym razem z tobą sprawdzić pewien pomysł. Dziś wieczór będziesz moją modelką! Ale okazało się, że po drugiej stronie
kamery Danae jest sztywna i skrępowana. Wrzeszczał na nią, żeby się zrelaksowała. — Utyłaś! — krzyczał oskarżycielsko, wykonując kolejne próby polaroidem. — Odkąd awansowałam na twoją asystentkę, stać mnie na codzienny posiłek — uśmiechnęła się. Ale głowa opadała jej ze zmęczenia i nie mogła powstrzymać potężnego ziewania. — Do cholery, Danae — zrzędził — jak mam cię fotografować, kiedy
masz usta otwarte jak wrota! Czy nie możesz się opanować choć na kilka sekund? I zauważ, Danae, że to wszystko zrobiłem sam. Nie przerywałem twego jakże drogocennego snu dla tak przyziemnej, podrzędnej pracy. Jako syn chłopa, człowieka ziemi, który harował przez całe życie, by móc wykształcić synów, rozumiem co to znaczy ciężka praca. Aby uczcić zakończenie paryskich zdjęć, udali się w rozkrzyczanym tłumie na obiad do Brasserie Lipp, gdzie posadzono ich na honorowym miejscu;
wszyscy znali i odnosili się z czcią do słynnego fotografa, który bywał tutaj od lat. Siedzieli blisko siebie. Brachman powiedział jej, jak bardzo jest zadowolony z sesji, i że to ona stała się jego inspiracją. Od czasu do czasu brał jej rękę i szeptał do ucha uwagi na temat tej czy innej pojawiającej się w restauracji znanej osoby. Później poszli w dół Sekwany i w świetle księżyca przyglądali się katedrze Notre Damę, przeszli przez maleńki Pont Marie i znaleźli się w przytulnym barze, gdzie wypili szampana, a Brachman opowiadał jej o swych pierwszych krokach w
Paryżu, gdy był jeszcze młodym, borykającym się z trudnościami i walczącym o uznanie fotografem. Słuchała go, zafascynowana opowiadaniami o artystach i pisarzach, modelkach i projektantach, którzy, jak on, nie szczędzili sił, by zdobyć sławę w mieście światła, miłości i natchnienia. I nagle Brachman pocałował ją w policzek — Danae odwzajemniła pocałunek — a następnie, trzymając się mocno za ręce, wzięli taksówkę, która zawiozła ich do hotelu.
W hotelu George V, w dużym apartamencie Brachmana, panował typowy dla niego nieład — zabraniał pokojowym tknąć choćby jednej z porozrzucanych odbitek, stykówek czy starannie opakowanych i opisanych negatywów. Jedynie drogocenny sprzęt fotograficzny, równiutko poukładany w kącie przez Danae, znajdował się poza zasięgiem tego nieprawdopodobnego rozgardiaszu. Usunął z szerokiego łóżka plik zdjęć przedstawiających pełne rezerwy twarze modelek, wziął ją w ramiona i
powiedział, że to właśnie jest Paryż. A ona, oczywiście, uwierzyła mu. Czyż nie mówił zawsze, że Paryż jest miastem kochanków? A potem usta Brachmana dotknęły jej ust, i trzymał ją tak blisko, tak blisko, że z trudem łapała oddech. — Rozbierz się — wydał polecenie, odsuwając ją nagle i nieoczekiwanie, by zdjąć koszulę. Spojrzała na niego zdumiona. Czyżby nie zamierzał jej pomóc? Czy tak ma wyglądać początek miłosnej przygody? Brachman zdążył już zdjąć spodnie i, cisnąwszy je na ziemię, zmarszczył brwi na widok
stojącej wciąż nieruchomo Danae. — Pośpiesz się, Danae — zawołał — na co czekasz? Rozpinając guziki bluzki Danae zerknęła na niego spod rzęs; zaskoczyła ją jego chudość i bladość. To ciało z całą pewnością nigdy nie widziało słońca. Oczywiście, przypomniała sobie teraz jak mówił, iż nienawidzi gorącego, parnego klimatu i że nigdy, z wyjątkiem podróży związanych z pracą, nie wyjeżdża na wakacje. Brachman leżał na łóżku z założonymi pod głowę rękami, z zamkniętymi oczami. Ale nawet teraz nie rozluźnił czoła, a zaciśnięte szczęki i usta wyrażały udrękę
zniecierpliwienia. Nagi, kręcił się nerwowo na łóżku. — Na Boga, chodź już tutaj, Danae — krzyknął, po czym uśmiechnął się, a w jego ciemnych oczach dostrzegła podziw. — Śliczna — wyszeptał — naprawdę śliczna Danae, delikatna jak baletnica, o skórze półprzezroczystej jak perła. Chodź tu, moja ty piękna dziewczyno. Wyciągnął rękę, a ona wślizgnęła się do łóżka obok niego, tuląc się do jego rozognionego ciała. Brachman całował ją, a Danae zamknęła oczy, nie mogąc do końca uwierzyć, że to się dzieje
naprawdę. Przesuwając palcami po jego plecach, liczyła jego żebra. Boże, jakże był chudy... ale to nie była chudość cherlaka — ciało Brachmana było szczupłe i sprężyste jak ciało wygłodzonej pantery... — Piękny — szeptał Brachman wśród pocałunków — powiedz mi, że jestem piękny, Danae... Danae zachichotała, najpierw wydała pojedynczy, nieśmiały chichot, by po chwili nie móc już nad nim zapanować. — Jesteś piękny, Brachman! — wydusiła z siebie.
— Chryste Panie! — zdziwił się. — Co w tym śmiesznego? — Ha, ha... haaa — wyła ze śmiechu. — Och, Brachman, to nic, to moje idiotyczne poczucie humoru, o rany, haha ha, haaa... — Do cholery, uspokój się — grzmiał Brachman. — Ty masz się kochać nie zaś oglądać nocny program rozrywkowy. Kładąc się na niej, przykrył jej ręką usta, co pobudziło ją do jeszcze większej wesołości. Jego pożądanie słabło, patrzył na nią skonsternowany. — O co chodzi? — zapytał zdumiony. — Co cię tak śmieszy, Danae?
— No bo... poprosiłeś, żebym ci powiedziała, jaki jesteś piękny — chwytała powietrze — i to mnie tak rozśmieszyło, Brachman... — A nie jestem piękny? — zapytał zaniepokojony. — Mówiły mi to inne kobiety. I żadna nigdy nie śmiała się przedtem z Brachmana! — Ja nie śmieję się z ciebie — odparła. — Sądzę, że ubawił mnie sposób, w jaki to wypowiedziałeś. — Do dobrze, w porządku, powiedz mi, że jestem piękny, Danae. To mi sprawi przyjemność. — Nachylił się nad nią, kiedy uroczyście
wypowiadała zdanie, że jest piękny, a gdy był już usatysfakcjonowany, przyciągnął ją do siebie gwałtownym ruchem. — Aaa — wrzasnął nagle. — Aaaa... o mój Boże... Przygnieciona jego ciężarem Danae leżała sztywno, zastanawiając się, czy te okrzyki Tarzana stanowią nowy, nie znany jej wyraz węgierskiej namiętności. — Aaaa — krzyczał Brachman. — Pomóż mi, Danae, pomóż mi... — Co się stało? — zawołała. — O co
chodzi? — Moje plecy! Znowu ten dysk! — Uciska na nerw! O Jezu, Danae, rusz się. Zrób coś! Wezwij lekarza! Z trudem wysunęła się spod niego. Zaniepokoił ją jego wygląd. Twarz Brachmana była bledsza niż zazwyczaj, oczy mu błyszczały, a czoło zroszone było kropelkami potu. Nie ulegało wątpliwości, że cierpi. — Doktora — stęknął — wezwij doktora. Podbiegła do telefonu i poprosiła o natychmiastowe przysłanie lekarza do
apartamentu Brachmana. Wróciła do niego i brzegiem prześcieradła otarła mu pot z czoła. — To wszystko przez ciebie — wymamrotał. — Gdybyś się nie śmiała, nic by się nie stało. No i co? Gdzie jest doktor? — Będzie za piętnaście minut, Brachman. — Piętnaście mi mu t?! Myślisz, że ja tak długo wytrzymam!? — Zamknął oczy, a ona ostrożnym, niepewnym ruchem przysiadła na brzegu łóżka. — No i na co czekasz? Nie siedź
bezczynnie. Idź, spakuj się i przygotuj wszystko co potrzeba — powiedział nagle. — Najlepiej zamów wczesny lot, na wpół do siódmej rano. Musisz polecieć do Londynu beze mnie. Sama zrobisz zdjęcia. — Ja? — aż pisnęła z przejęcia. — Nie zaczynajmy wszystkiego od początku — warknął znudzonym tonem Brachman. — Jesteś moją asystentką, czy nie? No więc w porządku, rusz swój tyłek i jedź do Londynu. Danae była bliska łez. Przed chwilą
oskarżał ją o spowodowanie bólu, by za chwilę zaproponować jej życiową szansę. Ona — Danae Lawrence — będzie fotografować londyńskie pokazy mody! Szkoda, że romans z Brachmanem miał tak krótki żywot — ale i na to przyjdzie odpowiednia pora. O ile wybaczy jej, że śmiała się z niego! Idąc w stronę drzwi, widząc porozrzucane na podłodze ubrania, uświadomiła sobie dopiero, że jest zupełnie goła. — No, no, Danae — zawołał za nią Brachman — ale t y ł e k masz niezły! W Londynie wszystko było zupełnie
inne! — ubrania, kolory, modelki, projektanci — wszystko to było młodzieńcze i szalone. Nic z ugrzecznionego krawiectwa mediolańskiego, żadnej paryskiej elegancji; tutaj myślano o młodych i odważnych, pragnących robić wrażenie w niekonwencjonalny sposób. To były ubrania dla gwiazd muzyki rockowej, dla punków z Kings Road, dla młodych duchem, i Danae z taką łatwością wtopiła się w ten nowy krajobraz, jak gdyby czekał on na nią przez całe życie. Stwierdziła, że będzie potrzebowała asystenta, kogoś, kto zna dobrze teren,
kto wtajemniczy ją i wprowadzi na tę scenę. Wiedziała, że będąt po raz pierwszy w tym mieście, jako nie znana nikomu osoba, której powierzono tak wielkie i odpowiedzialne zadanie, może sobie sama nie poradzić. Brachman dał jej całą masę numerów telefonów, i już za pierwszym razem — gdy zadzwoniła do Dina Marleya, jednego z czołowych fotografów — udało się jej; Dino wypożyczył jej na tydzień Camerona Mace'a, jednego ze swych uczniów. Cameron tryskał energią i Danae
odprężyła się przy nim, przejmując z radością rolę Brachmana, ubawiona faktem, że teraz ona wydaje polecenia, a ktoś inny skwapliwie je wykonuje. Choć nowa rola bardzo jej dogadzała, nie opuściło jej oczywiście wrodzone poczucie odpowiedzialności — przecież Brachman oczekuje, że bezbłędnie wywiąże się ze swojego zadania! Uganiali się z Caem w szaleńczym tempie: między pokazami w wielkiej, podobnej do baraku hali Olimpii a najlepszymi projektantami, którzy organizowali pokazy w kameralnych wnętrzach takich restauracji jak
Langans, czy wytworny hotel Ritza. Wybierała młode modelki o klasycznej urodzie, aby lepiej wydobyć kontrast z szalonymi, udziwnionymi kreacjami, w które je ubierała; fotografowała je konno, na tle wspaniałych, wiejskich rezydencji, w lnianych bryczesach zaprojektowanych przez Katherine Hamnett; robiła zdjęcia w parującej saunie, gdzie prawie nagie modelki pozowały w najrozmaitszych, jaskrawych, przylegających do ciała gorsecikach, legginsach i spódniczkach mini z
kolekcji Body Map; pełne seksu i powabu dziewczyny w olśniewających wieczorowych strojach fotografowała w londyńskich taksówkach, w objęciach znacznie młodszych, przystojnych chłopców, rekrutujących się z ekskluzywnych brytyjskich szkół. Danae odlatywała do Nowego Jorku z arkuszami drogocennych zdjęć stykowych i z negatywami w dużej, brązowej kopercie, którą kurczowo trzymała w ręku. Bacznie i z niepokojem zaglądała Brachmanowi przez ramię,
gdy wkładał negatywy do przeglądarki i sprawdzał jej pracę. — Hmmm — mruknął bez entuzjazmu — hmmm, taak, to zdjęcie nie jest złe... Zagryzając nerwowo wargi Danae zastanawiała się, które to zdjęcie przypadło mu do gustu. Sądziła, że wszystkie są znakomite — ale być może, rzeczywiście były do niczego? Do diabła, były dobre, wiedziała, że są dobre — i Brachman też na pewno tak uważa. Bawi się z nią po prostu...
Wyprostowując się Brachman skrzywił się z bólu; ucisk na nerw w plecach nadal sprawiał mu niewymowne cierpienie. — Zastanowię się nad tym — powiedział. — Może spróbujemy ze zdjęciami kolekcji Body Map i Hamnett. Zobaczę, co na to powie Vogue. Dobra robota, Danae, i cieszę się, że przypadła tobie a nie mnie. Przeszedłem te wszystkie historie z rewolucją młodzieżową w latach sześćdziesiątych i nie chciałbym tego
ponownie doświadczać. Naprawdę dobra robota, Danae, bardzo dobra. Z ulgą wypuściła długo wstrzymywany oddech. — Naprawdę? — wykrzyknęła uszczęśliwiona. — Naprawdę podobają ci się, Brachman? — Są dobre — przyznał z rezerwą, przejeżdżając palcami po włosach — ale nie traćmy już czasu. Mamy dużo pracy! — Poganiacz niewolników! — zawołała
radośnie, zbierając pośpiesznie wybrane przez niego negatywy. I dopiero teraz przypomniała sobie o fotografiach Tomaso Alieriego — oczywiście, zamówi także i te odbitki! Kilka dni później odebrała w studiu telefon z Kalifornii. — Czy to ty, Danae? — usłyszała głos matki. Głos był stłumiony, jakby matka płakała; Danae zaniepokoiła się — matka nigdy nie dzwoniła do pracy. — Mamo? Co się stało? O co chodzi?
— Danae... chodzi o ojca... twój ojciec... miał atak serca, po powrocie z joggingu, och, Danae, zawsze mu powtarzałam, że się zanadto przemęcza, ale on się uparł... — Mamo — zawołała Danae — jak on się czuje? Czy już lepiej? — Lepiej? — głos Julii Lawrence wyrażał zdumienie. — Och, nie, Danae, nie. Ojciec nie żyje. Pogrzeb odbył się w gorące, słoneczne kalifornijskie popołudnie. Śmierć męża i ojca była bolesnym i trudnym przeżyciem. Danae i jej brat Rick, który był obecnie wziętym neurologiem w Valley Medical Center,
pozostali jeszcze po ceremonii, by uporządkować sprawy majątkowe. Wiadomość, iż ojciec okazał się wcale zamożnym człowiekiem i że pieniądze nie stanowią problemu, sprawiła im ulgę. Oboje z bratem wiedzieli, że gdy matka pozbiera się tylko po wstrząsie, ubrana wdzięcznie w czerń, powróci do swoich komitetów, zajmie się znowu dobrymi uczynkami. A Frank Lawrence pozostawił Danae i jej bratu po dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.
Ze łzami w oczach wpatrywała się w czek wręczony jej przez adwokata, pragnąc z całej mocy, by ojciec żył, nie zainteresowana pieniędzmi, a jedynie jego powrotem. Kiedy wróciła do domu, do ich nieskazitelnie czystego domu w Encino, do pastelowego, brzoskwiniowo-różowo-zielonego salonu z półkami ze szkła i chromu, i ładnym wzorzystym dywanem, oczekiwał tam na nią list od Brachmana. W najświeższych numerach People i Oggi zobaczył zrobione przez nią fotografie Tomaso Alieriego. Pisał, iż nie wątpi, że wkrótce ukażą się także inne jej
fotografie; przecież zrobiła ich tak dużo i wciska je wszędzie gdzie się tylko da! Ponieważ wykonała je podczas pracy u niego, a on nie toleruje braku lojalności, nie widzi zatem możliwości dalszej współpracy i nie potrafi wybaczyć jej tego postępku. Nie będzie więc już korzystał z jej usług i zwalnia ją z pracy. Danae wpatrywała się w kartkę papieru. Nie wierzyła własnym oczom. Brachman wylał ją! Jak on śmiał? Jak on mógł? — Zapomnij o nim — radził jej brat. — Nauczyłaś się wiele od niego, prawda? Dlaczego nie zaczniesz pracować na własny rachunek? „Danae
Lawrence — słynny fotograf, czyż nie marzyłaś o tym od dawna? Tak było w istocie, nauczyła się wiele od niego — czy w przeciwnym razie mogłaby zrobić te fotografie w Londynie? Ale nie wszystko było jego techniką, niektóre kadry i kąty padania światła zawdzięcza Brachmanowi, niemniej to ona przeniosła na papier fotograficzny tę radość życia, wybrała modelki i uchwyciła specyficzny, młodzieńczy styl, ponieważ była młoda, „na czasie" z londyńskim szaleństwem i potrafiła to doskonale oddać.
— Weź pięćdziesiąt tysięcy Danae — radził Rick. — Kup własnego nikona i rolleia czy hasselblada. To twoja szansa, Danae. Weź to! Przed nią rysowała się niepewna, stojąca pod wielkim znakiem zapytania przyszłość. Pracując z Brachmanem miała poczucie bezpieczeństwa — w końcu była jego asystentką przez dwa lata. Wiedziała jednak, że brat ma rację, nadszedł czas, by zacząć samodzielną pracę. — Okay — powiedziała wreszcie, ciężko wzdychając. — Chyba pora, bym to zrobiła. Danae Lawrence, as
fotografów, gotowa do przyjmowania zleceń. I tak znalazła się na pokładzie samolotu w drodze powrotnej do Nowego Jorku. A uznanie, jakie zdobyła w Vogue'u, będzie tym złotym kluczem, który otworzy jej drogę do przyszłej kariery, sprawi, że tysiące drzwi staną przed nią otworem. Wzięła do ręki magazyn, przekartkowała go, wypatrując znajomych ujęć, zamierając z wrażenia, gdy wreszcie trafiła na nie. Tak, och, tak... są tutaj! Na czterech stronach magazynu ujrzała swoje modelki — wysypujące się ze śmiechem z taksówek, baraszkujące w
saunie, siedzące na rasowych koniach... Zdjęcia wyglądały fantastycznie, lepiej nawet niż się spodziewała... A wzdłuż fotografii, na górze, dużymi, rzucającymi się w oczy białymi literami, przeczytała: „Młody, nowy Londyn na fotografiach Brachmana". Nie dowierzając własnym oczom Danae przerzuciła prędko pozostałe strony — wszędzie podobne nagłówki: „Brachman uwielbia Mediolan", „Brachman trafia w samo sedno Rzymu", „Paryż oczyma Brachmana"... Notatka na obwolucie krzykliwie obwoływała Brachmana nowym odkrywcą Londynu,
zachwalała genialne zdjęcia z sauny, a także jego zabawne, oryginalne podejście do brytyjskiej elegancji i łatwość z jaką dostraja się do atmosfery i tempa każdego miasta. Vogue wysławia geniusz Brachmana, a Brachman wykorzystał jej foto grafie! Rzuciła pismo i potykając się o zajmującego sąsiednie siedzenie mężczyznę popędziła wąskim przejściem do łazienki. Zamknęła za sobą małą, duszną przestrzeń i dając upust bólowi i rozpaczy rozczarowania zalała się łzami. Gdy po jakimś czasie złość wzięła górę nad bólem, obmyła twarz, przyłożyła zimne kompresy na
spuchnięte oczy, przyrzekając solennie, że nie dopuści, by kiedykolwiek coś podobnego mogło się powtórzyć w jej życiu. Wiedziała, że jest dobra, i że może sama wspiąć się na sam szczyt kariery — dowodem są fotografie w Vouge'u; i nieważne, że nikt nie wie, iż są jej dziełem. Ponadto wiedziała teraz, że musi być tak bezwzględna, jak wszyscy Brachmanowie na świecie. Przyglądając się w małym lusterku swojej zapłakanej twarzy przyrzekła sobie także, że ona — Danae Lawrence, będzie się pchać, rozpychać łokciami i roztrącać przeciwników w
drodze do kariery — nieważne jak — poświęci wszystko, by osiągnąć upragniony cel.
3. Ilekroć Caroline Courtney przeglądała się w lustrze, znajdowała w sobie dziesiątki wad i defektów — kształt jej małego, lecz w powszechnej opinii wyzywającego nosa, ciemnobrązowe włosy, które najchętniej zamieniłaby na lśniący jasnoblond i do tego białoróżową, typowo angielską cerę, podczas gdy jedyną zaletą jej lekko oliwkowej skóry była łatwość opalania się i smażenia godzinami w niebezpiecznych promieniach słońca... Dobrze jeszcze by było, gdyby zamiast swoich zaledwie stu sześćdziesięciu
pięciu centymetrów była wysoka i miała władczy wygląd, pomyślała z westchnieniem. Całe szczęście, że żółte ubranie od Soni Rykiel miało tak sprytne cięcia, iż dodawało parę centymetrów jej szczupłym, lecz nie najdłuższym nogom, a jasny kolor pasował do ciemnych włosów i zielono-brązowych oczu. Zastanawiała się czy wyraz jej oczu, biorąc pod uwagę fakt, iż była świeżo porzuconą kochanką, stał się trochę bardziej tragiczny. Ale tragizm nie pasował jakoś do jej osobowości. Zniechęcona, odwróciła się od małego lusterka w toalecie samolotu
Brytyjskich Linii Lotniczych, lot 747 z Londynu do Nowego Jorku i powróciła na swoje miejsce. Dobrze chociaż, że Perykles nie odesłał jej klasą dla najbiedniejszych; mógł oczywiście, w wielkim, pożegnalnym geście zafundować jej pierwszą klasę, ale Perykles nie należał do tego typu ludzi, którzy są skłonni szastać pieniędzmi, zwłaszcza gdy w grę wchodziła ustępująca metresa! Spójrzmy prawdzie w oczy, pomyślała posępnie, ten nagły pomysł z wysłaniem jej do Nowego Jorku w sprawach „biznesu" galerii był
zwykłym pretekstem! Chodziło po prostu o to, by zeszła mu z drogi i aby mógł naprawić swoje stosunki z Evitą. Teraz, gdy patrzyła na to wszystko trzeźwo, nie starając się szukać usprawiedliwień dla Peryklesa ani przekonywać samej siebie, że wszystko dobrze się ułoży, widziała wyraźnie, że ich romans był przez nią przegrany już od miesięcy, jeśli nie od samego początku. Spoglądając z wysokości tysiąca kilometrów na nieskażony błękit nieba pośrodku Atlantyku Caroline pomyślała, że gdyby już trzeba było wskazać winnych jej niepowodzenia, byłaby nią
ciotka Catriona. Dzień, w którym zatelefonowała ciotka, zwiastował burzę. Umykając przed pierwszymi, ciężkimi kroplami deszczu, które lada chwila mogły zamienić się w ulewę, Caroline przebiegła South Molton Street i wpadła do sklepu „Maudie". Gdy błyszczące, stalowe drzwi zamknęły się za nią, otrząsała jak zmokły pudel swoje kręcące się włosy. — Znowu się spóźniłaś, Caroline! — odezwała się z uśmiechem Jacyntha Michaels. Caroline spóźniała się notorycznie, ale ponieważ była
niezastąpiona w sklepie, pani Alichaels skłonna była wybaczyć jej praktycznie każde przewinienie. Była warta każdego pensa z trzydziestopięcioprocentowego rabatu, jakiego jej udzielała; wprawdzie Caroline nie miała ani wzrostu, ani wagi modelki, posiadała jednak styl. Z fantazją i brawurą nosiła najbardziej awangardowe kreacje butiku przyciągając uwagę klientek i przekonując je, że i one mogą pozwolić sobie na ostatni krzyk mody. Caroline potrafiła namówić klientki do mierzenia ubrań, których normalnie unikałyby,
uważając je za zbyt „odważne"; pokazywała im jak należy je nosić, dobierała właściwe paski, wyszukiwała odpowiednie naszyjniki, klipsy, pantofle... Caroline aranżowała ich wygląd, redukując obawy do minimum, aż umocnione w samoocenie, w uczuciu pełnej harmonii ze światem, uskrzydlone opuszczały sklep. — Przepraszam, pani Michaels, to się już nie powtórzy! — odpowiedziała Caroline, uśmiechając się szeroko; oczywiście, obie dobrze wiedziały, że
tak nie będzie i że już jutro prawdopodobnie Caroline spóźni się znowu. Caroline pokochała ten sklep od pierwszej chwili. Lubiła panujący w nim kameralny nastrój, pełną skupienia krzątaninę, cieszyła się na widok klientek, wśród których było sporo jej przyjaciółek. Uwielbiała elegancki, supernowoczesny, teatralny wystrój sklepu: lśniące stalowe półki i światła reflektorów padające na kolorowe buty, swetry i biżuterię, niczym eksponaty wciąż zmieniającej się sceny. Długie, stalowe stojaki, na których wisiały kwieciste, cudownie zwiewne
ubrania Azzadine Alaia i jaskrawe, prowokacyjnie kobiece stroje Ungaro, a obok nich spokojna, klasyczna moda Basile'a i Sopraniego oraz wysmakowana kolekcja młodej generacji japońskich projektantów — istne szaty Kopciuszka oczekujące na ciało, które w magiczny sposób ożywi je i przeistoczy w szykowną kreację. Oprócz tego Caroline miała także dobrą głowę do interesu i wciąż się martwiła, że choć „Maudie" cieszy się dużym powodzeniem, nie przynosi większych dochodów — panią Michaels w zupełności zadowalał fakt, że sklep po prostu funkcjonuje i że nie trzeba do niego dokładać.
Traktowała butik jako swego rodzaju hobby — coś własnego, niezależnego od prowadzonego na międzynarodową skalę biznesu bogatego męża. Miała zajęcie i czuła się szczęśliwa; sklep miał wspaniałą reputację, a ona, dzięki temu, znała teraz oczywiście wszystkich w Londynie. Uczestniczyła we wszystkich ważnych pokazach mody, krążyła między Paryżem i Mediolanem, między Tokio i Nowym Jorkiem, gdzie witano ją z otwartymi ramionami, podejmowano najlepszym szampanem. I o nic więcej jej nie chodziło.
Tymczasem Caroline taka sytuacja denerwowała; biznes powinien przynosić dochody — w przeciwnym razie jest stratą czasu. Mając przygotowanie handlowe, Caroline widziała możliwości rozwoju „Maudie", wyrobienia mu międzynarodowej marki — a nawet przekształcenia go w spółkę akcyjną. Niestety, jej pomysły nie interesowały nikogo — dla większości była po prostu jedną z wielu dobrze wychowanych, atrakcyjnych dziewczyn, wypełniających czas pracą, w
oczekiwaniu na poznanie i poślubienie „odpowiedniego" młodego człowieka. Jej ojciec miał oczywiście rację, uważając, że nie powinna tkwić w „Maudie" do końca życia. I wcale, tak naprawdę, nie miała mu za złe, że pohukiwał i gderał, iż nie po to łożył pieniądze na jej kształcenie, by w końcu wylądowała jako sklepowa! Bo tak to w rezultacie wyglądało: miała dwadzieścia cztery lata, skończyła dobrą, prywatną angielską szkołę, uzyskała tytuł magistra historii sztuki w Cambridge, a także dyplom ukończenia kursów biznesu w słynnej Londyńskiej
Szkole Ekonomii, i nadal — jak się wyraził jej ojciec — „marnowała czas w jakimś ogłupiającym sklepie przy South Molton Street". Istota sprawy zaś polegała na tym, że te wszystkie kwalifikacje nie wystarczały, jej zdaniem, by robić to, co naprawdę chciała robić — problem komplikował się jeszcze bardziej, kiedy zastanawiała się, co tak naprawdę chciałaby robić! A zatem miała dwadzieścia cztery lata i była jedyną córką dobrze skoligaconej, lecz raczej zubożałej
szkockiej rodziny. Odkąd jej dziadek, by spłacić dług hazardowy, w absurdalny sposób pozbył się pięćdziesiąt lat temu dużego, dwufrontowego domu w Londynie, w eleganckiej dzielnicy BeJgravia, za który dzisiaj przy gwałtownym wzroście cen na nieruchomości, mogliby dostać okrągły milion funtów i żyć w luksusie — w ich posiadaniu pozostał położony nad smaganym wichrami jeziorem w górzystej części północnej Szkocji nieduży gotycki zameczek. Caroline nie przywiązywała wielkiej wagi do utyskiwań rodziny i ufnie patrzyła w przyszłość, wierząc, iż życie ma jej
jednak coś do zaoferowania, albo że, w najgorszym razie, sama może coś od niego wziąć. Bo przecież życie nie przyjdzie do niej i nie powie: „Bardzo proszę — oto złota taca, a na niej wszystko o czym kiedykolwiek marzyłaś, Caroline". Dzięki nieprzeciętnej inteligencji i przykładaniu się do wszystkiego co ją interesuje — dotyczyło to zwłaszcza grupy dramatycznej — bez trudu ukończyła szkolę i studia. Wiedziała, że brak jej talentu by zostać aktorką, tancerką czy śpiewaczką — podobnie jak nie potrafiła prawidłowo zeszyć dwóch kawałków materiału, nie mówiąc
o zaprojektowaniu scenografii. Natomiast chlapanie grubych warstw farby na płótno sprawiało jej radość, pod warunkiem jednak, że nie musiała troszczyć się o umycie pędzli i sprzątnięcie pozostawionego po sobie bałaganu. Ale naprawdę błyszczała, gdy mogła wykazać się swoim nieprzeciętnym talentem wprowadzania ładu w najbardziej dramatycznych, karkołomnych sytuacjach; była urodzoną organizatorką. To zawsze ona, Caroline, przewodniczyła pierwszym spotkaniom
szkolnego kółka teatralnego i tak się jakoś składało, że to ona podejmowała ostateczną decyzję w sprawie repertuaru. Ona też załatwiała scenariusze i prawa autorskie; także ona godziła ubiegających się o główne role rywali i sprawowała kontrolę nad całym przedstawieniem. Opracowywała harmonogram zajęć, wyznaczała terminy prób i zapędzała ociągające się dziewczęta do roboty; wyganiała je wieczorem z przytulnych pokoi, sprzed telewizorów, zmuszając je, by malowały, szyły lub przygrywały do tańca na planie nieco ociężałym, nieskoordynowanym
uczestniczkom muzycznych przedstawień. Czasami marzyły jej się studia w Królewskiej Akademii Sztuk Teatralnych lub w Szkole Dramatycznej Guildhall, ale co trzeba studiować, aby zostać producentem na Broadwayu? Albowiem t o właśnie było jej marzeniem. Skończyło się na tym, że wybrała studia historii sztuki w Cambridge. Pobyt w Cambridge utrwalił się w jej pamięci jako okres zabaw oraz ciężkiej pracy. Jak wiele innych osób brała oczywiście udział w
dorocznych przedstawieniach uniwersyteckiego kółka dramatycznego, była także jedną z organizatorek największego towarzyskiego wydarzenia uczelni — Majowego Balu. Po zdaniu ostatnich egzaminów Caroline zapomniała o pracy i całą duszą i sercem oddała się przygotowaniom do radosnej uroczystości. Nad zielonymi trawnikami pojawiły się jaskrawo--pasiaste markizy, a z zabytkowych, z jasnoszarego kamienia krużganków przez całą noc rozbrzmiewała rock and rollowa
muzyka, strzelały korki od szampana. Gdy nad pięknym, tonącym w zieleni campusem pojawiły się pierwsze promienie słońca, setki studentów ruszyły w stronę rzeki. W długiej, szerokiej sukni z tafty w kolorze morskiej wody, podkreślającej jej zielonkawe, cętkowane oczy, Caroline złożyła zmęczoną głowę na oparciu płaskodennej łodzi, zanurzyła dłoń w chłodnej wodzie, pozwalając jej przepływać między palcami, i płynęła tak w dół rzeki porośniętej na brzegach liśćmi paproci, a przy drągu popychającym łódź stał przystojny młodzieniec, w którym była trochę
zakochana; czuła się jak postać z obrazu francuskiego impresjonisty Seurat. Niejeden raz rozkwitała w Cambridge miłość, ale nigdy nie na poważnie i nie na długo. Kiedy wspominała tamte lataj widziała siebie jako wiecznie zajętą osobę. Kursowała między Londynem i Cambridge, starając się wchłonąć jak najwięcej, dzieląc po trochu czas między przyjaciół, kuzynów i innych członków rodziny. A była to liczna i bardzo ze sobą związana rodzina, spędzająca wspólnie letnie weekendy i ogrodowe party, wyjeżdżająca w zimie razem na narty. Przy tak wypełnionym
życiu Caroline potrafiła jednak zawsze w porę skoncentrować się na nauce. Rozstanie z akademickim życiem, które dawało jej schronienie od dzieciństwa, a z którego wynurzyła się mając dwadzieścia dwa lata, było dla niej szokiem. Po raz pierwszy zetknęła się z twardą i surową prozą codziennego życia. Jej starszy brat Angus robił olśniewającą karierę jako adwokat i było wielce prawdopodobne, że będzie kandydował w kolejnych wyborach do parlamentu. Zaś jej młodszy brat Patrick objeżdżał świat wraz z zespołem mechaników Formuły I, nie tracąc nadziei, iż pewnego dnia sam zasiądzie
za kierownicą jaguara czy lotusa. W żadnym jednak teatrze nie było miejsca dla bystrej, ładnej dziewczyny z dyplomem historii sztuki, mówiącej biegle po francusku i trochę po niemiecku. Jakie zatem było jej przeznaczenie? Czy nie nadszedł czas, by walnąć pięścią w stół i za jednym zamachem zmienić całe życie? Ale wciąż coś się nie układało. Praca w dużym domu aukcyjnym dzieł sztuki uciekła jej sprzed nosa. Uległa w końcu presji rodziny i zapisała się na studia biznesu.
Po ukończeniu ich składała podania o pracę, na której wcale jej nie zależało. Odrzucała kolejne oferty, ponieważ przerażała ją zarówno wizja pracy w jakimś ponurym biurze, jak i udział w zebraniach poświęconych produktom, którymi nie była zainteresowana. Snuła się bezczynnie po domu, czuła się coraz bardziej nieszczęśliwa, popadała w coraz większą depresję, szukała pracy w teatrze jako sekretarka lub asystentka dekoratora — cokolwiek, byle tylko przekroczyć te fascynujące wrota — ale i tu okazało się, że wszystkie dziewczyny w Londynie polują na to samo.
W końcu, z braku pieniędzy, nie będąc jeszcze w stanie podjąć ostatecznej decyzji w sprawie zawodu i przyszłej kariery — czy też w oczekiwaniu na mało realną szansę, iż ktoś wyciągnie do niej pomocną rękę — Caroline podjęła dorywczą pracę jako sprzedawczyni butów w sklepie na South Molton Street, by przenieść się stamtąd na drugą stronę ulicy, do supereleganckiego, drogiego butiku, w którym londyńska złota młodzież kupowała cudowne ubrania francuskich i japońskich projektantów. Z upływem czasu praca w „Maudie" pochłonęła ją doszczętnie. Była jak zbyt
wygodne łóżko — zbyt kuszące, by z niego wstać, tyle że prowadzące donikąd! W ten pechowy poniedziałek ruch był niewielki, jakby nikt nie śmiał stawić czoła deszczowi, i Caroline leniwym ruchem kartkowała żurnal z modą, zatrzymując się, by nacieszyć wzrok zdjęciami Jessie-Ann Parker kroczącej majestatycznie po wybiegu na paryskim pokazie mody, zniewalającej zaprojektowaną przez Lagerfelda kaszmirową, wieczorową kreacją, przylegającą mocno do ciała, z wysoko rozciętą spódnicą. Jak
fantastycznie wygląda ta dziewczyna, pomyślała z zazdrością, ale ona nawet i w prześcieradle wyglądałaby rewelacyjnie, przy jej długich nogach! Ba, do tego jeszcze taki sukces! Były prawie w tym samym wieku, no i proszę, do czego Jessie-Ann doszła! Ale ona zaczynała gdy miała piętnaście lat! A do tego jeszcze wystartowała od razu z właściwej pozycji. Ulubienica całej Ameryki, panna Parker, mogłaby z pewnością udzielić jej kilku lekcji, nauczyć realizować marzenia. Tak, Jessie-Ann wszystko się udało... — Caroline — zawołała pani Michaels
— telefon. Twoja ciotka Catriona. Caroline jęknęła głucho. Jeżeli ciotka dzwoni do sklepu, to tylko w jednej sprawie: kolejna „krytyczna sytuacja". Ciotka Catriona zawsze mówiła przez telefon głośno i piskliwie, tak jakby nie rozumiała, że nie musi wcale krzyczeć, żeby ją usłyszano na odległość. — Caroline, kochana, czy mogłabyś mi pomóc?! — wrzeszczała. — Wydaję jutro uroczystą kolację, a ta głupia, stara Mary Anderson zostawiła mnie na lodzie, mówi, że ma grypę, ale jestem pewna, że znowu wypiła za dużo dżinu... pewnie ją boli wątroba...
— Och, ciociu Catriono, będą sami twoi starzy przyjaciele — jęknęła Caroline. — Czy nie mogłabyś poprosić kogoś starszego ode mnie? — Proszę cię, nie bądź głupia, kochanie, wiesz przecież, że nie wszyscy moi przyjaciele są starymi ramolami... właśnie zaprosiłam kilka miłych osób. Oczekuję cię więc o ósmej, i postaraj się wyglądać normalnie, kochana Caroline... — Co to znaczy „normalnie"? — zapytała, odsuwając słuchawkę od obolałego ucha. — W i e s z o czym mówię... włóż coś,
co choć trochę przypomina suknię, nie jakiś japoński worek na kartofle, który miałaś poprzednio... Odkładając słuchawkę słyszała jeszcze jak ciotka rechocze z własnego dowcipu. Nie miała oczywiście najmniejszej ochoty na to przyjęcie. Wiedziała, że nie spotka tam nikogo poniżej pięćdziesiątki, a ciotka będzie skąpić jej drinków, ponieważ nadal uważa ją za małą dziewczynkę. Ale ciotka Catriona była jej chrzestną matką. Była opiekuńcza i dbała o nią. Regularnie pisywała do niej do szkoły, niekiedy dołączając banknot
pięciofuntowy, który bardzo przydawał się Caroline w sobotnie popołudnia, podczas wypadów do miasteczka po „zapasy", pozwalające jej przetrwać całotygodniową szkolną głodówkę. Caroline jęknęła poirytowana. Oczywiście będzie musiała pójść na to przyjęcie! Była w doskonałym nastroju i wydawało się jej, że wreszcie los zaczyna się do niej uśmiechać. Dostrzegła Peryklesa, gdy tylko przekroczyła próg drzwi. Stał oparty o ścianę koloru morskiej zieleni, który ciotka Catriona uznała za „swój" kolor, nie dostrzegając, że duża przestrzeń salonu przy Cadogan Sąuare
upodabnia się z tego powodu do małego, zimnego akwarium. Peryklesa zagadywały dwie żwawe, wiekowe damy, a jego zdesperowane spojrzenie dotarło do niej zaraz po wejściu do pokoju. Rozglądając się błyskawicznie Caroline wywnioskowała, że przyszedł tutaj razem z wysoką, smukłą blondynką o wydatnych kościach policzkowych i ogromnych, potwornie znudzonych oczach. Oboje z całą pewnością nie należeli do stałych bywalców salonu ciotki. Flirtowała z
miłym, korpulentnym, niewysokim mężczyzną, w którym Caroline rozpoznała jednego z przyjaciół ciotki — podobnie jak ona zamiłowanego koniarza. Ciotka patronowała na wsi kołu miłośników koni, zaś w mieście kręgom artystycznym — błędem z jej strony była próba łączenia obu tych środowisk! Zanim Caroline zdążyła odpowiedzieć na błagalne spojrzenie ciemnoniebieskich oczu Peryklesa, ukazała się ciotka Catriona. Ucałowała ją i natychmiast — nie częstując drinkiem — poprowadziła do Bunty
Sotwella, którego Caroline znała od czwartego roku życia — a być może jeszcze dłużej... W każdym razie był on na tyle stary, że mógłby być jej ojcem. Złapała się na tym, że jej wzrok uporczywie krąży między błękitnookim nieznajomym i blondynką... i że prześladuje ją pytanie kim on jest... kim ona jest... i w jaki sposób mogłaby nawiązać z nim rozmowę, zanim ciotka porwie ich wszystkich na kolację i posadzi do końca wieczoru między Buntym i kimś w tym rodzaju... Gdy ciotka pojawiła się na moment obok niej, Caroline złapała ją za ramię.
— Chcę siedzieć podczas kolacji obok tego mężczyzny — szepnęła z naciskiem, pokazując wzrokiem nieznajomego. — Masz na myśli Peryklesa Jago... No tak, sądzę, że każda kobieta chciałaby dzisiaj usiąść obok niego... jest znawcą nowoczesnej sztuki, sama rozumiesz... — Ciociu Catriono! Ja muszę siedzieć obok niego! Jeśli mnie nie posadzisz, nigdy tu więcej nie przyjdę! — Niepotrzebnie mi grozisz, dziecko.
Oczywiście, że siedzisz obok niego. — Spojrzała rozpromienionym wzrokiem na Caroline. — Widzisz, że twoja stara ciotka dba o ciebie — dodała, przebijając się przez tłum gości, pozostawiając Caroline uśmiechniętą i szczęśliwą. Perykles Jago prowadził w Mayfair cieszącą się uznaniem znawców galerię sztuki. Miał około trzydziestu pięciu lat, wysokie, szlachetne czoło — choć niektórzy złośliwi twierdzili, że jest to po prostu efekt przerzedzających się włosów... Lecz gdy
usiadł obok Caroline, widziała tylko jego piękne, ciemnoniebieskie oczy. Przyglądał się jej w milczeniu przez chwilę, jakby sprawdzał jej autentyczność i badał szczegóły, jakby zastanawiał się nad autentycznością obrazu Caravaggia, którego atrybucji nie był jeszcze pewien. W końcu uśmiechnął się do niej. — Jesteś Caroline — powiedział. — Chciałem cię poznać, gdy tylko pojawiłaś się w drzwiach. Powiedz mi, czy znasz portret Goi, z wczesnego okresu, przedstawiający kobietę z małym pieskiem na kolanach? Przypominasz mi ją... twoje ciemne oczy
i włosy... z pewnością masz w rodzinie hiszpańskich przodków? Caroline uśmiechnęła się nieco speszona i wyjaśniła mu, że niestety, wszyscy jej przodkowie pochodzą ze Szkocji, ale że oczywiście, zna ten obraz. Rozmawiali o sztuce. Uznała, że jego opinie są prawie tak interesujące jak jego oczy. Rozmawiali o Wenecji — jego ulubionym mieście, a od tej pory również i jej. Podziwiał jej suknię, jedną z ostatnich zwiewnych kreacji Alaia od „Maudie", która leżała na niej jak jedwabista skóra. Wahała się nawet czy warto ją wkładać dla tych starych dinozaurów ciotki, teraz jednak była
szczęśliwa, że się zdecydowała. Perykles zapytał, co daje jej praca w „Maudie" skoro wie tyle o sztuce i zna się na niej tak dobrze. Bo właśnie tak się składa, że szuka kogoś do pomocy w galerii... może by ją to interesowało? Wkrótce po kolacji Perykles wyszedł. Musiał odprowadzić swą piękność, ale odchodząc odwrócił się jeszcze i rzucił Caroline przeciągłe spojrzenie. W drodze powrotnej do domu Caroline uważnie i długo wpatrywała się w jego wizytówkę... The Jago Gallery, Hill Street, Londyn, W.i., PERYKLES JAGO. Nowa, solidna, na czerpanym papierze — należy z pewnością do
osoby wyrażającej się zwięźle i rzeczowo — w dobrym stylu. Nie mogła się doczekać, kiedy go znów zobaczy. Kilka dni później, w zagraconym pomieszczeniu na tyłach galerii Peryklesa, kręciła się nerwowo w oczekiwaniu na rozmowę o nowej pracy. Ubrana była w starannie przemyślany strój; przymierzyła trzy zestawy zanim wreszcie zdecydowała się na jaskrawożółty wełniany płaszcz z kapturem Lagerfelda, coś w rodzaju długiej budrysówki, szeroki w ramionach, wykończony czarnymi
lamówkami i pętelkami. Pod spód włożyła prosty, kaszmirowy czarny sweter i spódnicę. Była zdruzgotana, gdy ze świątyni sztuki wyszedł do niej inny mężczyzna, by powiedzieć jej, że Perykles jest bardzo zajęty ważnym klientem i nie może się z nią osobiście zobaczyć, ale że może zacząć pracę od zaraz, i że otrzyma taką pensję jaką ma w „Maudie" plus dodatkowo dwieście funtów miesięcznie. Dla Caroline była to suma, po której wiele sobie obiecywała idąc z powrotem do „Maudie", by zakomunikować pani Michaels, że opuszcza ją.
W pierwszym tygodniu pracy w galerii czuła się lekko zagubiona. Perykles rzadko się pojawiał — we wtorek poleciał concordem do Nowego Jorku, wrócił w środę, by zaraz potem wyjechać w piątek do Paryża na długi weekend. Praktycznie więc Caroline była zdana w pracy na samą siebie. Obrazy były jednak bardzo ciekawe, zwłaszcza tych młodych, nie znanych jeszcze artystów, którymi Perykles zaczynał się interesować. Galeria Jago słynęła również poza granicami Anglii, w związku z czym panował w niej nieustanny ruch — kolekcjonerzy, odwiedzający, handlarze i pośrednicy
— mogła więc bez trudu zaspokoić wrodzoną potrzebę organizacyjną, wykonując jeszcze, oprócz obsługi klientów, morderczą pracę, zbierając informacje, sprawdzając autentyczność certyfikatów, redagując hasła do nowego katalogu. W następny piątek Perykles zaprosił ją na lunch. Długo siedzieli w Caprice, zaszyci w cichej, przytulnej wnęce, nie zwracający uwagi na zajętych sprawami biznesu stałych bywalców restauracji. Opowiadała mu o szkole i o Cambridge, o swojej miłości do teatru, podczas gdy on
siedział odchylony do tyłu i wpatrywał się w nią swym przenikliwym błękitnym wzrokiem, od którego robiło się jej gorąco na całym ciele — tak jakby podczas gdy ona mówiła, myślał o zupełnie innych sprawach. Kilka dni później zaprosił ją na kolację do wyjątkowej, niepodobnej do innych, japońskiej restauracji, z zadziwiająco świetnym jedzeniem, które spożywali siedząc na matach, bez butów, obsługiwani cicho i dyskretnie przez miłą Japoneczkę. Sake podgrzana była do odpowiedniej temperatury, a potrawy przepyszne, zaś panująca tu atmosfera i swoboda — wspólne siedzenie boso na
macie za parawanami ze słomy ryżowej — spowodowała, iż Perykles rozluźnił się do tego stopnia, że rozpiął guziki kamizelki i obluzował krawat. Gdy taksówka wysadziła ją pod drzwiami jej domu, pocałował ją delikatnie w policzek, a Caroline marzyła by znaleźć się w łóżku, zamknąć oczy i śnić o nim — takim spokojnym, opanowanym, o nieskazitelnych manierach, takim z rezerwą, i tak atrakcyjnym. W następnym tygodniu Perykles zapytał, czy nie zechciałaby pójść razem z nim na aukcję do Sotheby, na co, oczywiście, przystała z zapałem.
Podskoczyła ze zdziwienia, kiedy poprosił ją, żeby udała się na Bond Street, do Swissairu, po bilety. Okazało się, że następnego ranka o jedenastej wyruszają razem do Genewy. Na aukcji Perykles wściekał się, kiedy nieduży obraz Maneta, który chciał kupić dla swojego klienta, został przelicytowany i kupiony przez muzeum amerykańskie za nieoczekiwanie astronomiczną sumę, która, jego zdaniem, była zawyżona o co najmniej dwa zera! Zniechęcony, opuścił godnym krokiem salę aukcyjną. Caroline pobiegła za nim.
Spojrzała na niego z niepokojem, gdy zatrzymał się przed dużym weneckim lustrem w pozłacanej ramie, by przygładzić włosy. Przez chwilę zastanawiała się, czy złości się z powodu obrazu, który mu uciekł sprzed nosa, czy też z powodu wypadających włosów. Nie wiedziała, oczywiście, że główną przyczyną jego złości była Evita, która udała się do Mustiąue, pozostawiając go własnemu losowi. Gdy dostrzegł w lustrze jej wzrok, uśmiechnął się nagle. — Coś ci powiem — wykrzyknął w przypływie nagłego, chłopięcego
zapału — w Bazylei odbywa się fantastyczna wystawa młodych malarzy, której nie chciałbym przegapić. Pojechałabyś ze mną? Zatroskana twarz Caroline rozpromieniła się. Perykles roześmiał się i delikatnie pocałował ją w policzek. Rozejrzał się po foyer i gdy upewnił się, że nikt ich nie obserwuje, pocałował ją znowu — tym razem tak jak trzeba — w usta. Nawet teraz, w zaciemnionej kabinie Brytyjskich Linii Lotniczych, w drodze do Nowego Jorku, z migającym na ekranie filmem i siedzącym
obok niej biznesmenem popijającym szkocką i wystukującym pismo na filofaxie, Caroline nadal miała w pamięci ten pocałunek. Czuła jeszcze namiętny ucisk jego warg i delikatność jego skóry... Idiotka! — pomyślała o sobie ze złością, ustawiając siedzenie w pionowej pozycji... miałaś przecież o tym wszystkim zapomnieć... Postanowili, że wynajmą samochód i pojadą nim do Bazylei, skręcając jeden czy dwa razy z drogi, by popatrzeć na godne uwagi, piękne krajobrazy. Caroline pakowała bagaże, gdy Perykles zapukał do jej drzwi.
— Gotowa do drogi? — spytał, wchodząc do środka i rozluźniając krawat. Następnie objął ją tak nieoczekiwanie, że straciła równowagę i upadła na wznak na łóżko; głowę miała wciśniętą w poduszki, serce waliło jej jak dzwon, a Perykles, leżąc na niej, wpijał się w jej usta. Wszystko to stało się tak nagle, zbyt szybko, pomyślała, podczas gdy on namiętnie ją całował. Nie dlatego, żeby 85 tego nie chciała — ale wolałaby, żeby to się stało po intymnej kolacji przy świecach, podczas przechadzki nad jeziorami; żeby to nie było takim
miętoszeniem między aukcją i pakowaniem się! Gdy powiedziała mu o swoich odczuciach, czuła się jak głupawa bohaterka wiktoriańskiej powieści. Lecz on, oczywiście, natychmiast ją przeprosił: — Obawiam się, że mnie poniosło — powiedział poprawiając krawat i przygładzając do tyłu włosy. — Jesteś tak cholernie atrakcyjna, Caroline, nie mogłem się powstrzymać. Kiedy to mówił, był taki przystojny, uśmiechał się do niej tak czarująco.
Dlaczego, u licha, odepchnęła go? Wysoko, na czystym, błękitnym niebie świeciło słońce, ośnieżone szczyty górskie skąpane w jego promieniach jarzyły się oślepiającym blaskiem. Białym, wynajętym mercedesem okrążali stalowoniebieskie jezioro. Perykles odsunął okienko w dachu. Powiało czystym i rześkim powietrzem. Rozradowana Caroline podśpiewywała do dźwięków płynącej z radia melodii, gdy Perykles przełączył je nagle na magnetofon, z którego po chwili popłynęły dźwięki
muzyki Elgara. — Nie potępiam cię, że nie podoba ci się mój śpiew — zawołała ze śmiechem — ale E1gar! — W muzyce Elgar reprezentuje wszystko czym może poszczycić się Anglia — odrzekł sztywno. Gdy rzuciła okiem w jego stronę, uświadomiła sobie, że mówi to poważnie. Czy przypadkiem nie jest nieco zbyt pompatyczny? Znaleźli niewielki zajazd. Był jak z obrazka: nad brzegiem jeziora, z do
połowy zamkniętymi okiennicami, zatopiony w posezonowej ciszy, z małymi łódkami przycumowanymi do brzegu na zimowy spoczynek. Powitał ich uśmiechnięty, żwawy właściciel, którego żona parzyła najlepszą kawę i piekła najlepsze ciasta, jakie Caroline kiedykolwiek jadła. Perykles poszedł zatelefonować, a ona zabrała się do rozpakowywania. Rozłożyła na wielkim, puszystym łóżku swoją czarną, koronkową nocną koszulę. Wykąpała się bez pośpiechu, a następnie ubrała w miękką, luźną, kaszmirową
suknię, a do swych zgrabnych uszu przymocowała ogromne, połyskujące, „diamentowe" kolczyki firmy Butler i Wilson. Jeszcze kropelka Ysatis Givenchy i była gotowa. Perykles pił w barku. — Jesteś wreszcie — skomentował jej przyjście z przekąsem. Przez chwilę zastanawiała się co złego mogła zrobić, odniosła jednak wrażenie, że to raczej ta długa rozmowa telefoniczna wyprowadziła go z równowagi. Trzaskający w kominku ogień odbijał się różowym blaskiem na sosnowej,
rzeźbionej boazerii jadalnej sali. Oprócz nich nie było tu innych gości, a na ich stole stały kwiaty i świece. Atmosfera była tak romantyczna, że niczego lepszego Caroline nie mogłaby sobie wymarzyć. Obsługiwał ich sam właściciel, podczas gdy jego żona przygotowywała jedzenie; podano im wybornego pstrąga z jeziora, pili duże ilości niemarkowego, białego wina z tutejszej, własnej piwniczki, od którego Caroline poczuła przyjemny zawrót w głowie. Pamięta jak błogo wpatrywała się w niebieskie oczy Peryklesa, gdy opowiadał jej o zwyżkach cen na
międzynarodowym rynku sztuki na przestrzeni ostatnich trzech lat; mógłby jej opowiadać o skomplikowanych maszynach dieslowskich, albo o systemie nawadniania w dolnym dorzeczu Nilu, i też słuchałaby go z równym zachwytem. Była totalnie i beznadziejnie zakochana. Było dużo śmiechu i zabawy kiedy żona właściciela wniosła triumfalnie dymiący śliwkowy suflet, a Caroline i Perykles bili jej brawo... Później pili ognistą wódkę i wznosili toasty za zdrowie gospodarzy, zaś oni wznosili toast na ich cześć. W ten sposób opróżnili niemal całą zawartość butelki.
Mogłaby jeszcze teraz dokładnie opisać ich pokój; gorący, czerwony żar ognia w kominku rzucający miękkie światło na drewniane boazerie i na otwarte okiennice, przez które widać było księżyc zawieszony nad jeziorem. Kiedy zanurzyli się w puszystym łożu, Perykles wziął ją w ramiona i całował żarliwie, gwałtownie... Romantyczna sceneria była jakby stworzona dla Caroline — nie włożyła wprawdzie nawet czarnej, koronkowej koszuli, ale Perykles tak był podniecony i rozpalony, że nie zostawił jej czasu na przebranie się.
Wyswobodziła się z sukni, a on wpatrywał się w nią — leżącą w seksownej, czarnej bieliźnie, w pantoflach na wysokich obcasach, których nie zdążyła zdjąć, i w czarnych pończochach — jakby była zmysłowym ucieleśnieniem jego erotycznych fantazji. Po czym odwrócił się i zaczął rozbierać. Spod miękkiej, puchowej kołdry Caroline obserwowała pedantyczne poczynania Peryklesa; powiesił w szafie starannie złożone spodnie,
zaczesał przed lustrem do tyłu swe ciemne włosy i powoli zbliżył się do łóżka. To dziwne, pomyślała Caroline, jak bardzo zmienia się obraz człowieka kiedy jest nagi. Perykles pozbył się wszystkich etykietek, które określały jego status w grze zwanej życiem. Bez idealnie skrojonego, ciemnoniebieskiego garnituru w prążki, niebiesko-białej koszuli w paseczki z gładkim, białym kołnierzykiem, czerwonego, jedwabnego krawata i szkarłatnych szelek, Perykles przestał być zagadkowym właścicielem galerii i szykownym
światowcem. Gdy się do niej zbliżał, pomyślała w przelocie czy przypadkiem nie wolałaby go raczej widzieć ubranego niż nagiego, w niebieskich, kaszmirowych skarpetkach, z erekcją... lecz gdy przygniatając ją, zdecydowanym, wręcz brutalnym ruchem wziął ją w ramiona, liczył się tylko ten moment, to wielkie, miękkie łóżko — i oni razem. Usta Peryklesa pożądały jej warg, a jego ciało przykrywało ją i zatapiała się w jego pocałunkach, tonęła pod jego ciężarem, wciśnięta w łóżko siłą jego pożądania. Jedyną przykrością, pomyślała ze smutkiem kilka minut później, był fakt,
że jego namiętność miała tak krótki żywot! Ale wypił przecież dużo wódki, a poza tym to był ich pierwszy raz. Zaraz potem Perykles zapadł w sen, a ona odgarnęła delikatnie ciemne włosy z jego czoła, starając się nie myśleć o doznanym zawodzie. Kochała Peryklesa, i on ją kochał, a zatem wszystko będzie się układało coraz lepiej. Następnego ranka tak bardzo ponaglał ją, by bezzwłocznie ruszali do Bazylei i na wystawę, w której, jak mówił, bierze udział wielu jego przyjaciół, że w końcu ich pierwotny plan wyszukiwania po drodze małych, usytuowanych na uboczu
hotelików, w których mogliby spędzać czas tylko we dwoje, stał się nieaktualny. Kiedy dotarli do Bazylei, odbył szereg długich rozmów telefonicznych, po czym oznajmił jej, iż następnego dnia wyruszają do Paryża. W Paryżu zatrzymywał się zawsze w pięknym hotelu Crillon, z jego nowym, bogatym wystrojem wnętrz. Tym razem jednak nie wzięli wspólnego pokoju; on zamieszkał w apartamencie na piątym piętrze,
Caroline zaś dostała pokój na drugim. — Przyjechałem tu w sprawach zawodowych — powiedział, widząc jej zaskoczenie — i nie byłoby dobrze, gdybyśmy zaszkodzili twojej reputacji, prawda? Dla Caroline sprawa reputacji w przypadku jej związku z Peryklesem nie miała żadnego znaczenia, czekała więc na niego rozgoryczona i rozczarowana, podczas gdy on godzinami uganiał się, jak mówił, za biznesem. Caroline miałaby wielką
ochotę pochodzić razem z nim, ale skoro jej o to nie prosił, musiała zadowolić się samotnymi wędrówkami; wertowała żurnale i książki na Rue St. Honore lub przesiadywała w Angelinie na Rue de Rivoli, popijając herbatę i chrupiąc rozpływające się w ustach ciasteczka, zamartwiając się równocześnie, że przybywa jej na wadze i że może z tego powodu Perykles odkocha się w niej — choć, prawdę mówiąc, nie przypominała sobie, by kiedykolwiek powiedział, że ją kocha. Właśnie w Angelinie wpadła wprost na Paulette Villiers, dawną
przyjaciółkę szkolną, a obecnie dziennikarkę zajmującą się sprawami mody, przebywającą w Paryżu z okazji pokazów najnowszych kolekcji. Paulette była wysoką, niezbyt ładną dziewczyną, z krótkimi, zgrabnie wymodelowanymi czarnymi włosami i wydatnym nosem; prezentowała się natomiast szalenie szykownie w noszonych „na cebulkę" czarno-szarych kreacjach Rei Kawakubo, które nadawały jej wygląd zapalczywego młodego jastrzębia. Oprócz tego Paulette znała wszystkich — i wszystkie ploteczki.
— Perykles Jago! — wykrzyknęła między jednym a drugim kęsem orzechowych beżów. — Myślałam, że jest już z kimś poważnie związany. — Myślisz o blondyneczce? — zapytała Caroline wstrzymując oddech. — Nie pamiętam, jak się nazywa, ale jest wyjątkowo piękna, choć prawdę mówiąc nikt nic bliższego o niej nie wie. Zdaje się, że ma fantazję i w zależności od sytuacji podaje różne wersje na swój temat. Może się mylę, Caroline, ale odniosłam wrażenie, że ich związek jest trwały — powiedziała dobitnie patrząc
przyjaciółce prosto w oczy. — Az tobą? Czy to poważna sprawa? Czy tylko taki paryski romans? — Och, kochana — wyszeptała Caroline, z trudem powstrzymując łzy. — Obawiam się, że to bardzo poważne... — Boże, tak mi przykro — zawołała skonsternowana Pau-lette. — Zawsze muszę coś niepotrzebnego palnąć! Ale z drugiej strony, myślę, że może to lepiej jeśli będziesz znała prawdę, Caroline. — Możesz przynajmniej coś z tym fantem zrobić.
— Na przykład co? Caroline była tak nieszczęśliwa i tak niepodobna do tej pełnej życia i energii dawnej Caroline, że Paulette zrobiło się przykro. — Jestem pewna, że się pomyliłam — próbowała ją pocieszyć. — To co było między nimi to już z pewnością przeszłość i dlatego Perykles jest teraz tutaj z tobą. Nie dziwię się, że się w tobie zakochał! Połowa chłopaków w Cambridge szalała za tobą... nawet nie wyobrażasz jak bardzo zazdrościłyśmy ci powodzenia u mężczyzn, Caroline!
— Ale ja go kocham, Paulette! — zawołała dramatycznym głosem Caroline, odgryzając kolejny kęs czekoladowego ciastka. Paulette wzruszyła ramionami. — Jestem pół-Francuzką — powiedziała. — I może dlatego bardziej filozoficznie podchodzę do miłości. W tych sprawach należy w równej mierze odwoływać się do rozumu, jak do emocji, Caroline; nie pozwól, by miłość brała górę nad rozumem, to jedyna recepta, by zapobiec nieszczęściu. Musisz nauczyć się
samokontroli. Obiecaj, że spróbujesz! — Obiecuję — odrzekła Caroline z nieszczęśliwą miną. — Świetnie. A teraz słuchaj: mam dodatkowy bilet na jutrzejszy pokaz u St. Laurenta. Nie chciałabyś pójść ze mną? Caroline, choć nie pracowała już w „Maudie", nadal uwielbiała modę, rozchmurzyła się więc natychmiast. — Pewnie, że bym chciała — zawołała — ale może Perykles będzie chciał gdzieś pójść... Paulette westchnęła. Wyłowiła z
przepastnej czarnej, skórzanej torby zaproszenie i powiedziała bez ogródek: — Posłuchaj mojej rady, niech on na ciebie czeka... powiedz, że masz coś innego do roboty i że nie możesz się z nim spotkać... niech się zastanawia co robisz i gdzie jesteś. To mu dobrze zrobi! A więc do zobaczenia jutro! Zarzuciła czarną torbę na ramię i pocałowała Caroline w oba policzki, dodając: — I nie zapominaj co ci powiedziałam o miłości! Ochłodziło się bardzo. Caroline błąkała się bez celu, zaglądała do
przygodnych butików. Czuła się potwornie samotna, pragnęła uporać się ze swoją rozterką. Perykles ani razu nie wspomniał przy niej o jasnowłosej kobiecie — do tego stopnia był tajemniczy, że nawet nie znała jej nazwiska. Gdyby to była poważna sprawa, dlaczego byłby teraz z nią w Paryżu? Nie miała wątpliwości, że jego tęskne spojrzenie na party u ciotki Catriony było szczere... podobnie jak nie ulegało wątpliwości, że to on dążył do zbliżenia z nią zaproponował jej pracę u siebie, zapraszał na lunche i kolacje, poprosił, żeby razem z nim pojechała na aukcję do Szwajcarii. Paulette z pewnością jest w błędzie. Wszystko
między nimi układa się cudownie; będą dzisiaj razem na kolacji — wprawdzie wraz z tłumem ludzi, ponieważ Perykles ma w Paryżu wielu przyjaciół, ale później, gdy zostaną sami, pójdą do jej przytulnego pokoju, tylko we dwoje — a przecież to o czymś świadczy, tak wiele znaczy. Perykles podejmował grupę przyjaciół i grono związanych z biznesem znajomych w swojej ulubionej restauracji Archistrates. — W starożytnej Grecji — wyjaśniał jej w taksówce, w drodze na
przyjęcie — skąd wywodzi się moje imię i niektórych moich przodków, nie wątpię, że znasz herbarz Burkesa — dodał pompatycznie — grecki Perykles był nie tylko słynnym mężem stanu, również wywarł ogromny wpływ na życie artystyczne i kulturalne swojej epoki. Z przyjemnością myślę, że być może odziedziczyłem jakieś jego zalety. No a Archistrates był wodzem Peryklesa... w ten sposób czuję się rodzinnie związany z tą restauracją. Opowiedziałem oczywiście tę historię szefowi, bardzo go uradowała. No i rzecz jasna, mają tam wyszukaną kuchnię.
Caroline zauważyła, że Perykles wybiera na ogół miejsca, w których portierzy i barmani witają go po imieniu — wynagradzał ich za to sowitym napiwkiem. Przypomniała sobie, że właśnie wtedy, w pięknej, pochodzącej z końca ubiegłego wieku restauracji, skubiąc markotnie wyborne czekoladki Senderensa podane po kolejnej znakomitej potrawie, pomyślała, że ona i Perykles stoją na dwóch skrajnych pozycjach i że ich zapatrywania na życie są radykalnie odmienne. O wiele bardziej odpowiadałby jej wieczór spędzony w Dzielnicy Łacińskiej w
gronie młodych artystów, o których jej opowiadał, niż wśród tych pretensjonalnych gości, których zaprosił na dzisiejsze przyjęcie. Nadstawiła jednak uszu, kiedy Claude d'Amboise zapytał Peryklesa o „piękną Evitę", dziwiąc się, że jej tu dzisiaj nie ma. Początkowo pomyślała, że chodzi mu o słynny musical, lecz gdy Perykles odpowiedział, że Evita jest zajęta w tym tygodniu, uświadomiła sobie, że mówi o pięknej blondynce! — Evita jest dla mnie kimś więcej niż przyjaciółką — powiedział jej później tego wieczoru, gdy ze szklanką brandy w ręku przemierzał wzdłuż i wszerz
wyłożoną niebieskim dywanem podłogę pokoju w Crillon, ubrany jedynie w jedwabną, indyjską nocną koszulę w „fasolkowe" wzorki, wyglądając, pomyślała nielojalnie Caroline, cokolwiek absurdalnie. — Evita była moją kochanką przez trzy lata — ciągnął. — Jest półBrazylijką, pół-Francuzką. Została służbowo przeniesiona do Paryża — wychylił mały łyk brandy — i dlatego moi przyjaciele pytają mnie o nią. Evita zna wszystkich. — A co wobec tego ja tutaj robię? —
zawołała Caroline. — Jeśli kochasz Evitę, to do czego ja jestem tobie potrzebna? Nagle przeraziła się, że usłyszy coś przykrego... — Wcale nie kocham Evity — uspokajał ją — a jestem z tobą tutaj dlatego, że jesteś młoda, śliczna i urocza, i że dobrze się przy tobie czuję. I być może jestem nawet trochę w tobie zakochany... Gdy przygarnął ją do siebie i poniósł w stronę łóżka, zsuwając ramiączka z jej nowej, satynowej koszuli nocnej w kolorze brzoskwini i całując jej piersi,
twarz Caroline pojaśniała z radości. Zapomniała o wszystkich pytaniach, jakie miała na końcu języka na temat Evity. Gdy wkrótce potem odsunęła się od pogrążonego już w głębokim śnie Peryklesa, powlokła się z niewesołymi myślami do wyłożonej białymi kafelkami łazienki, mrużąc oczy od zbyt ostrego światła. Wolałaby przypuszczać, że ich pośpieszne stosunki miłosne wynikają po prostu z tempa życia, jakie narzucił sobie Perykles — robił wszystko w galopie, biegając tu i tam, zawsze w pośpiechu, nie
spoczywając nawet na minutę. Jednak gdy stała teraz namydlona, pod gorącym prysznicem, zapragnęła z całej mocy, żeby nie zasypiał natychmiast po zaspokojeniu swoich potrzeb, żeby pozostali choć przez jakiś czas razem, przytuleni do siebie, tak jak czynili to prawdziwi kochankowie. Następnego ranka, gdy Perykles zaproponował jej wspólny lunch, stosując się do rady Paulette odpowiedziała mu stanowczym tonem, że ma na ten dzień inne plany. Siedząc na kruchym krześle, pośród tłumu pełnych gotowości dziennikarzy i kupców oczekujących na rozpoczęcie pokazu St.
Laurenta, Caroline poczuła nagły przypływ radości. W powietrzu wytwornego salonu czuło się napięcie i podniecenie. Z zainteresowaniem obserwowała manewry i ruchy fotografów szukających dla siebie jak najlepszych miejsc tuż przy krawędzi wybiegu. Ten atrakcyjny, ciemny mężczyzna to z pewnością Brachman, a rudowłosa dziewczyna jest chyba jego asystentką — swoją drogą, biedaczka, musi mieć nerwy ze stali, skoro znosi sposób, w jaki on jej wydaje polecenia! Wszyscy znali despotyczny charakter Brachmana.
— Hej! — pomachała do niej Paulette. W popielatym turbanie, w jasnym makijażu z jaskrawo-szkarłatną pomadką na ustach, przeciskała się między rzędami krzeseł w kierunku Caroline, przepraszając gdy deptała komuś po nogach czy potykała się o krzesło. — Przepraszam za spóźnienie, ale na zapleczu panuje kompletne zamieszanie, nie przyjechała Jessie-Ann Parker i nikt nie wie gdzie jej szukać! Gdyby to był ktoś inny, a nie Jessie-Ann, nie byłoby w tym nic dziwnego, ale ona jest stuprocentową profesjonalistką i
nigdy nie robi takich kawałów. W jej agencji nie mieli od niej wiadomości od trzech tygodni, krążą natomiast słuchy, że dała gdzieś nogę i wyszła za mąż... ale nikt nawet nie wie kim jest ten szczęściarz. A jak twoje sprawy z Peryklesem? — Wszystko sobie wyjaśniliśmy na temat Evity. On jej nie kocha, Paulette, i sądzi, że zakochany jest we mnie... Paulette uważnie przyjrzała się rozpromienionej twarzy przyjaciółki; wolała nie wyprowadzać Caroline z błędu, zamilknąć, by jej szczęście nie
pękło jak bańka mydlana... choć czuła, że nastąpi to już wkrótce. — Skorzystałam z twojej rady, powiedziałam mu, że po południu jestem zajęta — że mam inne plany... — roześmiała się uszczęśliwiona. — Czyż to nie szaleństwo, Paulette? Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że aż tyle można czuć do mężczyzny. — Żadna z nas nigdy w życiu nie przypuszczała — skomentowała Paulette, gdy światła przygasły i rozległy się dźwięki muzyki. Kurtyna poszła w górę i na wybiegu, przy brzęku cymbałków, w szalonym
pędzie pojawiła się trupa prawie nagich połykaczy ognia, wyrzucających w powietrze zapalone pochodnie — po chwili zastygli, tworząc szereg żywych posągów, gdy po scenie rozbiegły się modelki, paradujące w pierwszych, zapierających dech, wiosennych strojach St. Laurenta. To istna magia, pomyślała Caroline, gdy modelki, fala za falą, wylewały się nonszalancko i swobodnie w oszołamiających wieczorowych kreacjach. Spływały po wybiegu w eleganckich dziennych strojach, które mogłyby być ozdobą imprez w Ascot czy wytwornego wesela,
kokieteryjnie pozowały w czarnych koronkach, cekinach i piórach stosownych na koktajlowe okazje... To było lepsze niż Broadway, uświadomiła sobie nagle Caroline. Pół roku ostrej pracy i jedno widowisko, którym geniusz projektanta podbija widownię najwybitniejszych światowych profesjonalistów! Fotografowie, stłoczeni przy krawędzi wybiegu, strzelali aparatami, robili zdjęcia przepływających nad nimi najlepszych modelek. Caroline zauważyła jak Brachman
wyczekuje stosownej chwili i, wyszukując właściwą modelkę w najbardziej dostosowanej do jej typu urody kreacji, robi zdjęcia. Pomyślała, że gdy się jest tak dobrym fotografem, nie trzeba pstrykać wszystkiego co popadnie, w nadziei, że jedna lub dwie fotografie okażą się dobre. Brachman dokładnie wiedział co robi i jaki efekt osiągnie. Pokaz zakończyła oszołamiająca suknia ślubna uszyta z organzy skrojonej w kształcie płatków kwiatu, ozdobiona bukiecikami gardenii. Caroline z zazdrością patrzyła na pozostałe modelki, które, pośród burzy oklasków i
deszczu pocałunków, tłoczyły się na wybiegu wokół maestro — szczupłego, w okularach na nosie, Yves St. Laurenta. Jakże bardzo pragnęła być jedną z uczestniczek tego emocjonującego spektaklu. Wracając do hotelu płynęła na fali radosnego uniesienia, mając wciąż przed oczyma piękne stroje, przepych i bogactwo widowiska, i towarzyszące mu spontaniczne, niekłamane podniecenie! W pokoju zastała krótką wiadomość od Peryklesa. Serce w niej zamarło, gdy czytała jej treść: „Wybacz, Caroline, ale zostałem
wezwany z powrotem w pilnej sprawie zawodowej — amerykański klient będzie w Londynie tylko przez jeden dzień. Nie wiem, niestety, gdzie jesteś, nie mogę więc inaczej się z tobą skontaktować. Hotel jest wliczony do mojego rachunku, więc, proszę, nie krępuj się i zostań jeszcze kilka dni dłużej, jeśli masz ochotę. Było fajnie — Perykles". Caroline kolejny raz przeczytała notatkę, z trudem pojmując jej treść. Perykles odjechał! Jest już chyba w Londynie... Czy naprawdę z powodu spraw zawodowych? Czy też z powodu E v i t y? Może go wezwała i
postawiła mu ultimatum? Łzy spływały jej po policzkach gdy opadła na fotel ściskając wciąż tę nieszczęsną karteczkę w ręku. Czy nie mógł chociaż zaczekać do jej powrotu? Do Londynu samoloty odlatują co godzinę — z pewnością jedna czy dwie godziny nie zrobiłyby mu wielkiej różnicy!? A może jednak? Może bał się, że rozminie się z klientem, a przecież wiedziała, że Perykles stawia sprawy biznesu na pierwszym planie. Wpatrywała się ze smutkiem w kartkę, studiując jego zawiły charakter pisma, jakby doszukując się w nim jakiegoś klucza do intencji, którymi się kierował.
Nie napisał na dole „ściskam cię", pomyślała z żalem; a przecież niewiele by go kosztowało, gdyby napisał: „Ściskam cię, Perykles" — nawet gdyby tak nie myślał. Nagle, wbrew temu co powiedział jej poprzedniej nocy, zwątpiła w jego miłość. Była natomiast tak bardzo pewna swojej miłości do niego! Następnego ranka, o dziewiątej, odleciała do Londynu, i po wrzuceniu bagażu do mieszkania udała się wprost do Galerii Jago. Przyglądano się jej ze zdziwieniem, ucichły wszystkie rozmowy.
Na biurku czekała na nią duża, kremowa koperta. Perykles pisał:,,Droga Caroline, niespodziewanie trafiło mi się naraz wielu klientów, będę bardzo zajęty i nie będzie mnie w biurze przez parę tygodni. Zamierzałem udać się do Nowego Jorku w przyszłym tygodniu, ale ponieważ moje plany uległy zmianom, chciałbym wiedzieć czy nie mogłabyś tam pojechać zamiast mnie, sprawdzić parę nowych galerii i rozejrzeć się ogólnie w sytuacji. Wiem, że mogę mieć zaufanie do twojej oceny. Sekretarka załatwi wszystko.
Nie musisz się śpieszyć, zostań jakieś trzy lub cztery tygodnie, jeśli masz ochotę. Nie wyobrażasz sobie, jak było fajnie. Dziękuję ci za wszystko. Perykles". Na pokładzie samolotu Brytyjskich Linii Lotniczych, udającego się do Nowego Jorku, film dobiegał końca. Kiedy pojawiły się napisy i zapaliło światło, Caroline otarła ukradkiem łzy, przypominając sobie jak bardzo jest zła na Peryklesa — a także na samą siebie za swoją naiwność. Opuściła galerię dumnym krokiem nie zwracając nawet uwagi na
ciekawskie spojrzenia kolegów i udała się wprost do siebie, gdzie schroniła się jak zranione zwierzę. Przez tydzień próbowała złapać Peryklesa przez telefon, zostawiła dla niego niezliczoną ilość krótkich informacji. Lecz on ani razu się nie odezwał. Kiedy kilka dni później pojawiły się w gazetach fotografie z jego ślubu z piękną, jasnowłosą Evitą, ogarnęła ją złość na siebie, na własną głupotę, a następnie złość na niego. Przepłakała dwa bite dni, a następnie, w słoneczny poranek, usiadła na łóżku i stwierdziła, że nagle czuje się znacznie lepiej. Do diabła z mężczyznami,
postanowiła. Skorzysta z propozycji Peryklesa — choć doskonale wie, że jest to pretekst, by się jej pozbyć w ogóle. Zawsze pragnęła pojechać do Nowego Jorku. „Panie i panowie, kapitan schodzi do lądowania na lotnisko Johna F. Kennedy'ego w Nowym Jorku. Uprzejmie prosimy o zapięcie pasów..." Caroline zacisnęła pas. Przez okno lądującego samolotu zobaczyła nienaturalnie pochylone wybrzeże New Jersey, usilnie wypatrując
magicznej sylwetki Manhattanu... Perykles był już za nią — a Broadway na nią czekał...
4. S tojąc w otwartym oknie pociągu Gala machała ręką na pożegnanie tak długo, aż zgrabna sylwetka Debbie zniknęła zupełnie, a po Leeds pozostały już tylko brudne, szare, odrapane składy, magazyny i budynki fabryczne, stopniowo ustępujące miejsca falującym zielonym łąkom zachodniej części Yorkshire. Następnie usiadła i wzięła głęboki oddech. Była dziewczyną samodzielną. Na nią
czekał w Londynie malutki pokój — sypialnia i salon jednocześnie — w tajemniczej dzielnicy zwanej EarPs Court. Obmyślała z niepokojem, co powinna zrobić, gdy pociąg dojedzie do stacji King's Cross... nie wolno jej spuszczać oka z bagażu, słyszała bowiem, że wystarczy jedna chwila nieuwagi, by złodzieje błyskawicznie ulotnili się z cudzymi rzeczami; torebkę musi trzymać przy sobie, nawet jeśli ma w niej tylko dokładnie wyliczone pieniądze na taksówkę i kanapkę na drogę. Resztę gotówki ukryła w specjalnym pasie umocowanym dość niewygodnie w talii
pod spódnicą, zaś nową — pierwszą w życiu — książeczkę czekową schowała do portfela. Gryząc nerwowo wargi Gala spojrzała ukradkiem na towarzyszy podróży. Wydawało się jej, że wagon pełen jest znudzonych biznesmenów czytających Timesa, wyglądających tak jakby co tydzień, w każdy poniedziałek, udawali się do Londynu, oraz studentów z plecakami, nonszalancko pogryzających jabłka i kartoflane chipsy w trakcie lektury gazet
Sun i Guardian. Ponieważ nikt z podróżnych nie spojrzał nawet w jej stronę, z niepokojem przyjrzała się sobie. Starannie wybierała w sklepach nowe ubranie. W końcu, przecież miał to być jej pierwszy wypad do wielkiego miasta, a także jej pierwszy kontakt z Londynem. Uważała, że ubrała się dokładnie tak jak trzeba na taką okazję. Popielata, układana spódnica, luźny popielaty sweter i czerwone, na płaskim obcasie pantofle. A do całości popielaty żakiet, starannie poukładany i złożony na półce nad głową, i jasna apaszka wokół szyi, z puszczonymi luzem dwoma końcami,
dokładnie tak jak ją nauczono w szkole dla modelek. Ufarbowane w pasemka blond włosy były zaczesane do tyłu i spięte dużą, czerwoną klamrą, zaś na twarzy staranny, dyskretny makijaż. Tymczasem okazało się, iż niepotrzebnie martwiła się, że będzie zwracać na siebie uwagę. Nikt nie spojrzał w jej kierunku. Nie dostrzegł jej. Była niewidoczna tak jak zawsze... Stłumiła w sobie nagły przypływ lęku... nie podda się złym myślom — nie będzie się nikim przejmować, tak jak i nikt się nią nie przeitnuie. Była przecież Galą-Rose, słynną międzynarodową
modelką in spe, podobnie jak jej idol, Jessie-Ann Parker, i jechała do Londynu po sukces. Wycinane z magazynów i gazet fotografie Jessie-Ann pokrywały w domu całą ścianę jej skromnej sypialni, i co wieczór, przed zaśnięciem, Gala wpatrywała się w wysoką, smukłą, długowłosą blondynkę, która równie pięknie wyglądała w zwyczajnych szortach i koszuli sportowej, co w czarnej aksamitnej sukni i w diamentach. Olśniewająca — tym słowem, jakże obcym w jej rodzinnym mieście Garthwaite, tak jakby było zarezerwowane dla ludzi żyjących na
jakiejś innej planecie, Gala zwykła była określać Jessie-Ann. W marzeniach widziała już siebie jako sławną modelkę, podróżującą po świecie tak jak Jessie-Ann, uwielbianą przez wszystkich — wreszcie widzialną dla wszystkich. Imię Gala nie było oczywiście jej prawdziwym imieniem. Tym imieniem nazywała siebie w swoich dziecięcych fantazjach, kiedy mogła się wcielać w dowolną postać, przestając, choć na chwilę, być tym pulchnym, o nieładnej twarzy dzieckiem obarczonym imieniem Hildy Mirfield. Hilda! Wszystkie inne dziewczynki nosiły ładne imiona, jak Trący, Angela lub Sharon.
Jej fantazje nie skończyły się wraz z dzieciństwem — choć miała już teraz siedemnaście lat, nadal je kontynuowała. Różnica polegała tylko na tym, że będąc dzieckiem nie mogła ich urzeczywistnić. Imię Hilda było jej przypisane — tak jak przypisane jej było życie w ponurym, położonym na uboczu domu z dwoma pokojami na dole i dwoma na górze, oraz szarą, wylaną cementem przestrzenią, w której urządzono małą, zimną łazienkę. Czuła również, iż stereotypowy domek w małym górniczym miasteczku w Yorkshire nie stanowił odpowiedniego otoczenia dla duszy tak odmiennej od wszystkich. A po sposobie, w jaki inni
naśmiewali się z niej, nietrudno było utrwalić w sobie przekonanie o własnej inności. I nie chodziło tutaj tylko o jej imię, choć, prawdę mówiąc, nieznane są wyroki niebios i tok rozumowania jej matki, której raptem wpadł do głowy tak nietypowy dla niej, sentymentalny pomysł nazwania córki imieniem wcześnie zmarłej siostry. Matka Gali była zawsze bardzo zajęta. Udzielała się towarzysko — zwłaszcza w pobliskich pubach — przez co ich dom nigdy nie był podobny do innych domów, gdzie zawsze się coś działo i skąd emanowała właściwa tutejszym stronom życzliwość
i gościnność. Inne dzieci wciąż się odwiedzały, spędzając czas w domu lub na zewnątrz, bawiąc się skakanką, uganiając po jezdni na wrotkach, zręcznie uskakując przed samochodami, zanosząc się śmiechem lub zwierzając szeptem z sekretów, łypiąc na strony i rzucając spojrzenia przez ramię, pośród głośnych chichotów. Zamkniętej w sobie, milczącej w poczuciu wstydu i niepewności Hildy nie zapraszano nigdy do udziału w zabawach. Coraz bardziej zaczęła pogrążać się w swoim własnym, wyimaginowanym świecie, dostarczając swej wyobraźni i
wzlotom fantazji pokarmu z ilustrowanych magazynów i amerykańskich mydlanych oper oglądanych w telewizji, w których znajdowała godzinną ucieczkę w bogaty, wystawny świat, do którego, o dziwo, wydawało jej się, iż w jakiś sposób należy. Zbierała także w szkole niezłe porcje złośliwych uwag na temat romansów matki. Znosiła również rubaszne naigrywania się ze strony chłopców wiecznie wdrapujących się na zakończone ostrymi prętami żelazne
ogrodzenie otaczające szkolne podwórze; pręty miały zapobiegać wspinaniu się, ale kiedy pewnego dnia Wayne Bracewell wszedł na samą górę, nie spełniły swej roli... Gala starała się odsunąć wspomnienie tego, co się później stało, przechowując je, niczym trzęsącą się galaretkę strachu, w najodleglejszych zwojach mózgu... Ale dzisiaj było ją już stać na odwagę i spojrzeć prawdzie w oczy. Badała później wnikliwie swoją twarz w lustrze doszukując się śladów winy, przypominając sobie wygląd pokiereszowanego ciała małego Wayne'a i inne dzieci zgromadzone
wokół niego, oniemiałe ze zdziwienia na widok czerwonej krwi spływającej po zimnej, śnieżnobiałej twarzy dziewięcioletniego chłopca. Mogła nawet sobie przypomnieć jego zdumienie i swoje oszołomienie, gdy, nie wydając krzyku, ześlizgnął się ze szczytu dachu bloku dla najmłodszych dzieci, na chwilę zatrzymał się na krawędzi... i runął na okrutną, najeżoną kolcami balustradę ogrodzenia. Natomiast ona krzyczała, krzyczała, przytrzymując się kurczowo dachu. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, stali wpatrzeni w Wayne'a, dopóki nie nadbiegli nauczyciele. I nawet wtedy
nikt jej nie zauważył... była niewidoczną istotą... duchem na scenie zbrodni... Najzabawniejsze, iż wciąż nie mogła sobie przypomnieć co się wtedy dokładnie wydarzyło. Wiele miesięcy po wypadku zaczęły się te sny. Dopadały ją na ogół wtedy, kiedy matka nie nocowała w domu, pozostawiając ją samą. Podkradały się pod jej uśpione powieki na podobieństwo czerwonych oparów, wirujących wokół niej tak długo,
dopóki nie dotarła do niej świadomość, że to nie jest mgła, lecz krew — szkarłatna, wilgotna, kleista — a ona wisi samotnie nad wysoką przepaścią. Twarz Wayne'a oddalona jest od niej o kilometry, jest na ziemi, a ona wpatruje się w niego w milczeniu ze swojego szczytu. Oczy Wayne'a są otwarte i tyle jest wokół krwi, a ona jest tak wysoko, z trudem utrzymując się na krawędzi... strach przeszywa ją tak jak ostre pręty przeszyły Wayne'a, i znowu słyszy swój krzyk, znowu i znowu — ale nie ma nikogo, kto mógłby ją usłyszeć, nikogo, kto zahamowałby krew...
nikogo, kto usunąłby widok martwych oczu Wayne'a... Budził ją jej własny, cienki krzyk, i leżała tak, z walącym jak młot sercem, pokryta lepkim potem strachu, z powrotem w swoim małym pokoiku, z fotosami Jessie-Ann i plamami wilgoci na ścianach. O ile ludzie nie zauważali Hildy, z całą pewnością dostrzegali jej mamę. W szkole rozlegały się stale chichoty, gdy wymieniano nazwy pubów — Cock czy Buli — z którymi zawsze w parze padało imię jej mamy.
Matka, Sandra Mirfield, nie miała jeszcze czterdziestu lat i, jak to eufemistycznie określała, mogła się jeszcze „dobrze bawić". Wayne Bracewell najbardziej nabijał się z jej mamy... już w dziewiątym roku życia miał bujną wyobraźnię erotyczną. Wiedział co to wszystko znaczy, też mi — pewnie od swoich trzech starszych braci. Musieli w każdym razie gadać o tym — ich ojciec był zawsze pijany w piątkowe wieczory. I co z tego, że jej mama lubiła puby? Gdy ojciec zginął w szybie górniczym, obie z matką przez wiele tygodni nie mogły dojść do siebie, ale po jakimś czasie zaczęły doceniać dogodności płynące z
niewielkiej renty, odczuły także pewną ulgę: ucichły wieczne docinki ojca. Dokuczał mamie z powodu farbowanych włosów, upodobania do jedwabnych sukni i sandałów na wysokich obcasach. Nie chciał, aby jego żona wyróżniała się na ulicy spośród innych kobiet, które ubierały się w gładkie, naciągane przez głowę swetry, w szarobure spódnice i czyste fartuchy — nawet wtedy kiedy nie były zajęte pracą w kuchni. Ale jej mama najczęściej śmiała się z niego i mówiła: „Posłuchaj mądralo, przecież ożeniłeś się ze mną właśnie dlatego, że podobały ci się moje
przyjemne w dotyku, satynowe majtki!" Ale prawdziwe złośliwości zaczęły się w szkole właśnie po śmierci ojca. Był to dla Gali trudny czas. Zwłaszcza w poniedziałki rano, kiedy wszyscy dokładnie wiedzieli z kim bawiła się jej mama. W mieścinie tak małej jak Garthwaite było tylko sześć pubów i większość ich stałych bywalców „robiła obchód" wszystkich sześciu, no a mama dotrzymywała oczywiście kroku najlepszym i najbardziej wytrwałym. Zdarzało się czasami, że
Sandra, pragnąc pewnej odmiany, wsiadała w autobus i jechała trzydzieści parę kilometrów do Leeds, gdzie wdawała się w jakiś przelotny flirt, i z reguły prawie nigdy nie spędzała w domu nocy z soboty na niedzielę. Gala jeszcze dziś przypomina sobie, co przeżywała za pierwszym razem. Kiedy zapadł zmrok, w domu panowała pełna grozy cisza; odkręciła na cały regulator głos w telewizorze, starając się zapełnić mały pokój muzyką i ludźmi. Kiedy program się skończył, zrobiło się jeszcze ciszej. Zdenerwowana, zaczęła wyglądać przez okno, wypatrując matki,
nadstawiając ucha na charakterystyczny dźwięk jej wysokich obcasów na bruku. Z kolanami pod brodą, wtulała się w wielki fotel, wpatrując się w kominek aż do momentu, kiedy czerwony żar w staroświeckim piecyku węglowym zamienił się w popiół i zgasł. Gdy zimny, szary świt odsłonił brzydotę uliczek Garthwaite, Hilda zapadła w niespokojną, nie przynoszącą odpoczynku drzemkę, by zerwać się nagle na dźwięk ostrego głosu mamy rozlegającego się tuż nad nią, oskarżającego ją o rozrzutność z powodu nie pogaszonych świateł i karcącego za niedopilnowanie ognia w
piecyku! Kiedy Sandra Mirfield, bez żadnych wyjaśnień na temat spędzonej poza domem nocy, ani też troski o niepokój i strach ośmioletniej córeczki, przekręciła kontakt i zgasiła światło, zgasło równocześnie światło prawdziwego życia Hildy Mirfield w Garthwaite przy Balaclava Terrace 27. Wybrała swoje imię po obejrzeniu w telewizji nocnego, galowego widowiska baletowego z teatru Covent Garden. Była to dla niej godzina ucieczki w świat piękna, w którym zapierający oddech w piersiach, smukłym, pełnym gracji dziewczynom
towarzyszyli przystojni, zgrabni tancerze. Biedna Hilda, pulchna i pospolita, marzyła, by stać się jedną z tych tancerek, ogarniało ją poczucie tęsknoty za bajecznie kolorowym, podniecającym życiem, o którym wiedziała tylko tyle, że istnieje z dala od Garthwaite i jego monotonnych okolic. W słowniku Collinsa sprawdziła znaczenie słowa gala i, ku swojemu zdumieniu, stwierdziła, że jest to to samo słowo, które w dialekcie jej rodzinnego Yorkshire wymawiano Gayler. O ileż ładniejsze było gala. Zaś słowo oznaczało „uroczystość wydaną dla uczczenia ważnego wydarzenia"... To słowo antycypowało jej przyszłość.
Odtąd stało się jej nowym imieniem, do którego dodała Rosę, aby całość brzmiała podobnie jak Jessie-Ann. W wieku ośmiu lat Hilda była tylko pulchnym, przestraszonym dzieckiem o przetłuszczających się, prostych, brązowo-mysich włosach i okrągłych, szeroko rozstawionych szarych oczach, osadzonych pod ładnie zarysowanymi, jakby nieco zdziwionymi, łukami brwi. Hilda miała prosty nos, o zbyt szerokich nozdrzach, i usta, zbyt małe w stosunku do swoich okrągłych, zaróżowionych policzków. Jadła zbyt dużo frytek, nienawidziła szkoły i mówiła z bardzo silnym,
lokalnym akcentem. Ale w miarę upływu lat Gala zaczynała w niej brać górę. Mając trzynaście lat była na tyle rozgarnięta, iż zdała sobie sprawę, że jeśli chce do czegoś dojść, musi nie tylko stracić na wadze, ale także zrobić coś ze swoim akcentem z Yorkshire, a także z głosem. Mama nie wiedziała nic o jej tajemnych planach, podobnie zresztą jak żadna dziewczyna ze szkoły. Ale Gala-Rose (Rosę, ponieważ biała róża jest symbolem Yorkshire) zamierzała zdobyć szturmem Londyn. Na początek udało się jej przekonać mamę, by posłała ją do Leeds, do panny Gladys
Forster, na lekcje wymowy. Nie opanowała jej wprawdzie tak dobrze jak jej nauczycielka, uczyła się jednak wytrwale, aż wreszcie zaczęła prawidłowo wymawiać środkowe spółgłoski i nie połykała końcówek słów. Mając czternaście lat mówiła już zupełnie poprawnie. Miała jednak rok do skończenia szkoły. O ile wszystko pójdzie po jej myśli, za rok będzie już więc w Londynie! Wiedziała, że matka nie będzie z tego powodu rozpaczać — trudniej byłoby się jej rozstać z odpalanymi jeden od drugiego papierosami, dżinem z tonikiem w Cocku czy Bullu w sobotnie
noce niż z własną córką! W tym roku Gala przestała zajadać się frytkami i czekoladą, i o dziwo, zaczęła chudnąć. W tym samym czasie gwałtownie urosła i przy swoich stu pięćdziesięciu pięciu centymetrach górowała nad wszystkimi dziewczynkami w klasie, a cała pulchność kolan, ud i bioder zniknęła, odsłaniając długie, szczupłe nogi, wąskie biodra i nieduży biust. Jej twarz nie straciła jednak nigdy do końca swych miękkich zaokrągleń. Co tydzień oszczędzała trochę pieniędzy, pracując podczas weekendu jako kontrolerka w miejscowym
supermarkecie, oraz jako pomocnica w szatni w piątkowe i sobotnie noce w dyskotece w Leeds, dochodziły jeszcze pieniądze zarabiane w Boże Narodzenie u Woolwortha. Oszczędzała też wszystkie pieniądze, jakie dostawała na lunch w szkole — co dodatkowo przyczyniło się do szybkiej utraty wagi; w praktyce więc pomiędzy śniadaniem o siódmej rano i herbatą wieczorem po powrocie ze szkoły nic nie jadła. A od czasu do czasu — wychodząc z założenia, że jest to tylko kolejna szklanka dżinu i toniku dla matki — uzupełniała swe oszczędności pięciofuntowym banknotem z jej torebki.
A wszystko, rozgrzeszała się, w imię dobrej sprawy. A poza tym, przecież to nie była kradzież — nie można chyba okradać własnej matki? Ale kiedy miała piętnaście lat i właśnie skończyła szkołę, matka zachorowała. Sandra Mirfield skarżyła się na słabość i zawroty głowy. Wkrótce została przewieziona do szpitala i niezwłocznie poddana operacji macicy. Oczywiście Gala musiała pozostać w domu i doglądać jej. To było przerażające; uświadomiła że gdyby stało się coś złego z mamą, zostałaby zupełnie sŁ świecie. Wystraszona, odłożyła swoje plany, a
gdy matka do zdrowia, znalazła dla siebie pracę jako recepcjonistka w It Out — nowo otwartym gabinecie odnowy w Leeds. Posługiwała się nowym, bardziej wyrafinowanym akcentem, odpowiadając na telefony i umawiała na spotkania sporą liczbę tutejszych pragnących zrzucić zbędne kilogramy i wzmocnić mięśnie. Po pracy mogła przyłączyć się do ćwiczeń ostatniej, wieczornej j prowadzonej z myślą o pracujących dziewczynach, które nie mogły uczestniczyć w dziennych zajęciach. Z ogromnym za uprawiała aerobik, ćwiczyła z ciężarkami i na
przyrządach gimnastycznych. Ćwiczenia te wzmocniły jej szczupłą sylwetkę, a: się prężna i elastyczna jak u młodej kocicy, a na policzkach p się nowy, zdrowy rumieniec. Czar pryskał dopiero o dziś wieczór, kiedy światła w studiu definitywnie gasły, a ona ws do ostatniego autobusu do Garthwaite. Nowe wcielenie — Gala — recepcjonistka w Figurę It C sprawiło, że zapomniała prawie o Londynie i o swoich ambicjach W salonie Sasoon w Leeds rozjaśniła włosy, ostrzygła postrzępioną szczotkę i usztywniła żelem; utworzyło się wokół głowy coś
w rodzaju anielskiej aureoli. Miała nadzieję, że wy teraz przebojowo i seksownie. Tymczasem chłopcy nie zauważali jej atrakcyjności; woleli duże, jędrne rówieśnice, o typowi Yorkshire urodzie, z rzucającym się w oczy dużym biustem opiętym, puszystym sweterkiem. Gala uznała, że nie należy tym przejmować, fakt ten podkopał jednak nieco jej wątłą rówagę i wiarę w siebie. W każdym razie przestała uczęszczać na dyskoteki. W czasie ostatnich świąt Bożego Narodzenia matka zaskoczyła ją nowiną o planowanym zamążpójściu i przeprowadzce z no mężem do Leeds.
Okazało się, że w ich małym mieszkaniu nie ma pokoju dla Gali. — Będziesz musiała wynająć sobie pokój, sama, albo wsp z innymi dziewczętami — powiedziała matka obojętnym toner Masz już szesnaście lat i jesteś dorosła. Gala spędziła długą, samotną noc skulona w starym buja fotelu, wpatrując się w gasnący płomień węglowego piec próbując zrekapitulować dotychczasowe życie. Polubiła swoją pracę, a przebywanie wśród ludzi, z którymi miała na co dzień do czynienia w studiu, sprawiało jej radość —
to było pierwsze w jej życiu miejsce, gdzie czuła się kimś, gdzie ludzie telefonowali i mówili „Witaj, Galu", gdzie uśmiechali się i machali do niej ręką na dzień dobry i na do widzenia. To było miejsce, gdzie, po raz pierwszy, nie czuła się niewidoczna. Targana sprzecznymi uczuciami — poczuciem bezpieczeństwa w świecie, który znalazła a koniecznością podjęcia ważnej decyzji dotyczącej przyszłości — Gala stanęła przed lustrem i długo wpatrywała się w swoje odbicie, w swoje nowe, szczupłe, jasnowłose wcielenie. Pomyślała oJessie-Ann Parker i o swoich dawnych
marzeniach. Tak, postanowiła, teraz albo nigdy! Wreszcie o swoim dylemacie opowiedziała Debbie Blacker — właścicielce i prowadzącej studio Figurę It Out. Debbie była trzydziestodziewięcioletnią, szczupłą, błyskotliwą kobietą, miała także wrodzoną zdolność trzeźwego i rozsądnego myślenia. Lubiła Galę, uważając jej powściągliwość i nieśmiałość za zaletę, zwłaszcza w zestawieniu z rozpychającymi się i wymagającymi klientkami. Oprócz
tego dziewczyna była chętna do pracy, a poza tym atrakcyjna, uprzejma i miła. — Byłam tylko raz w życiu w Londynie — wyznała Gala. — Z wycieczką z pracy taty, gdy miałam sześć lat. Zapamiętałam z niej jedynie piętrowy autobus. — Ale co zamierzasz robić w Londynie? — zapytała Debbie, wyrównując linię gimnastycznych materacy. Gala wzięła głęboki wdech; jeszcze nikomu na świecie nie zwierzała się ze swoich planów. — Chciałabym zostać modelką — z
trudem wydusiła z siebie. udając, iż nie dostrzega malującego się na twarzy Debbie zdziwienia, dodała pośpiesznie: — Przyglądałam się podczas lunchu dziewczynom z domu towarowego Schofielda, wiesz którym, tym, które krążą po restauracji, z wypisanymi na służbowych mundurkach aktualnymi cenami dnia. Pewnie uważasz, że zwariowałam — dodała, wykręcając nerwowo dłonie i obserwując reakcję Debbie. Debbie obrzuciła ją długim, taksującym spojrzeniem.
— Nie widzę powodu, dla którego nie miałabyś zostać modelką, Galu — wypowiedziała wreszcie swoją opinię. — Ale dlaczego w Londynie? Będziesz musiała odbyć kurs dla modelek, w Leeds będzie to znacznie tańsze, a zrobią to nie gorzej niż w Londynie. W ten sposób zostaniesz w domu i zaoszczędzisz sporo pieniędzy. Przypominając sobie o ślubie jej matki i nowym, zbyt małym, kwaterunkowym mieszkaniu, w którym nie będzie pokoju dla Gali, dodała na pocieszenie: — Nie martw się, jestem pewna, że
znajdziesz sobie miły pokoik gdzieś tu w pobliżu. — A więc uważasz, że nadaję się? Naprawdę mogę zostać modelką? — dopytywała się podniecona Gala. Debbie nie chciała oczywiście zniechęcać dziewczyny do wyjazdu do Londynu i do jej karkołomnego pomysłu. Gala była zbyt naiwna i prostolinijna, by samotnie przebijać się przez życie w wielkim mieście, a poza tym Debbie nie była przekonana, czy rzeczywiście będzie z niej dobra modelka.
— Nie powiedziałabym, że reprezentujesz idealny typ modelki — przyznała — ale jesteś inna. Nie widzę powodu, dla którego nie mogłabyś być równie dobra co modelki, które widziałaś u Schofielda. Wizja własnego, nowego wcielenia paradującego na wybiegach pokazów mody, pozującego do zdjęć na tle paryskich fontann, była aż nazbyt kusząca. — Jeszcze dzisiaj po południu zapiszę się do szkoły modelek w Harrogate
— radośnie podchwyciła pomysł Debbie. Praca w szkole okazała się znacznie cięższa niż przypuszczała: nauka prawidłowego chodzenia z zachowaniem właściwej dla modelki postawy, rytmicznie falujące ramiona, długie nogi wyrzucane przed siebie najdalej jak tylko można. Gala kręciła się i obracała, siadała i wstawała z gracją, spędzała długie, fascynujące godziny tworząc nowe oblicze, ucząc się kłaść cienie na swoich zbyt okrągłych policzkach, sprawić, by jej szeroko rozstawione oczy stały się jeszcze szersze, głębsze — i bardziej
tajemnicze. Uczyła się dobierać dodatki, uśmiechać spod szerokiego ronda kapelusza, niedbałym ruchem ściągnąć rękawiczkę czy też zarzucić wokół szyi jedwabny szalik, rzucając przeciągłe spojrzenie. A kiedy ukończyła kurs, czuła, że jest gotowa udać się wreszcie do Londynu. Mama wręczyła jej na pożegnanie dwudziestofuntowy banknot; jej nowy mąż trzymał się na uboczu i nie wypowiedział ani słowa. Gdy zamknęła za sobą drzwi, poczuła nieomal na plecach ich westchnienie ulgi. Nareszcie się jej pozbyli. Mama nie przyszła na stację. Jedyną
odprowadzającą ją osobą była Debbie Blacker. — To dla ciebie — powiedziała, wręczając jej małą białą doniczkę z kwitnącymi fiołkami, a także tajemniczą, owiniętą w kolorowy papier paczuszkę. — Kwiaty są do twojego pokoju, żeby ci było raźniej i przyjemniej. A prezent możesz otworzyć później... kiedy już dojedziesz — powiedziała. Dała jej także listę nazwisk i adresów. — Popytałam różnych ludzi z branży odzieżowej. Masz tutaj nazwiska
właścicieli hurtowni, być może potrzebują tam modelki — nie licz na to, że od razu wystartujesz na samym szczycie, dobrze? Gdy pociąg zaczął zwalniać, dojeżdżając do brudnych przedmieść londyńskich, serce Gali biło mocno. Strach przeplatał się z podnieceniem. Zaciskając w jednej ręce doniczkę z fiołkami, w drugiej zaś trzymając kurczowo walizkę, ze słowami Debbie wciąż dźwięczącymi w głowie, Gala wysiadła z pociągu. Przystanęła na chwilę, by objąć wzrokiem scenę
— tłum śpieszących się ludzi, hałas pociągów, wyziewy dymu, zapach oleju napędowego, hamburgerów i chipsów, przebijające się z trudem przez brudny, stalowo-szklany dach dworca słońce — to był Londyn, miasto, w którym wszystko było możliwe i gdzie spełniały się marzenia. A wbrew temu co powiedziała Debbie Blacker, Gala wiedziała, że przeznaczone jest jej wystartować od razu z samego szczytu — tak jak JessieAnn... Tydzień później Gala siedziała w
urządzonej w stylu lat trzydziestych, pełnej chromu i szkła, poczekalni Agencji Modelek Kline'a przy Old Brompton Road. Walczyła ze sobą najchętniej zerwałaby się z fotela i uciekła. Zamiast tego poprawiła się, wyprostowała kręgosłup i uniosła wyżej głowę. Czekała już od trzech kwadransów. Recepcjonistka, której podała swoje nazwisko, wskazała jej miejsce i obiecała, że sprawdzi, czy Barry będzie mógł się z nią spotkać. Barry Kline był szefem i właścicielem Agencji. Uchodził za bon vivanta, był stałym bywalcem salonów i prowadził czarne
lamborghini. Agencja Kline'a uchodziła za najlepszą w Londynie. Jej filie znajdowały się w Paryżu i w Nowym Jorku, i już sam dźwięk nazw tych odległych miast sprawiał, że w wyobraźni Gali pojawiały się eleganckie, gołębiopopielate salony najznakomitszych francuskich projektantów mody na prawym brzegu Sekwany i manhattańskie drapacze chmur wycelowane ku górze, ku sukcesowi. Przez tydzień zbierała się na odwagę, by
tutaj przyjść — każdego dnia znajdowała coś na wytłumaczenie zwłoki, a to pryszcz na policzku, a to zła pogoda, od której mogłaby się nabawić kataru, innym razem podpuchnięte oczy, zgubienie jednego dużego, perłowego kolczyka, który jej zdaniem idealnie pasował do nowego ubrania. Aż wreszcie kiedy się już tutaj pojawiła, znowu stała się niewidoczna. Siedząc sztywno w czarnym, mocno wygniecionym skórzanym fotelu, Gala obserwowała wpadające i wybiegające modelki, z wielkimi torbami w ręku, wołające „hej" do zajętej pracą recepcjonistki, torujące
sobie drogę do sanktuarium, w którym, o czym wiedziała, przebywał Barry. Od czasu do czasu, podczas otwierania lub zamykania drzwi, słyszała go rozmawiającego przez telefon lub śmiejącego się, gdy któraś z bardziej rezolutnych modelek powiedziała mu coś śmiesznego na powitanie. Gala zagryzała nerwowo wargi, czuła się nie na miejscu, pragnęła zniknąć stąd czym prędzej. Ale czy był inny sposób, żeby wystartować? Znowu spojrzała na zegarek. Już minęła godzina i piętnaście minut. Biorąc głęboki oddech podniosła się z fotela i podeszła do biurka.
— Przepraszam — zapytała — czy pan Kline jest już wolny? Szykowna, czarna recepcjonistka — która wyglądała tak wspaniale, że sama mogłaby prezentować stroje St. Laurenta — podniosła na nią zdziwione oczy. — Och, jeszcze tutaj jesteś? Przepraszam, zapomniałam. Pan Kline powiedział, że jest zbyt zajęty, aby przyjąć dzisiaj jeszcze kogoś. Czy mogłabyś zostawić swoje zdjęcia do obejrzenia? — Zdjęcia?
— No wiesz — teczkę z fotografiami albo kartę modelki... czy przygotowałaś zawczasu wszystko? — Och, nie, jestem nowa. Właśnie przyjechałam z Yorkshire... — Zawsze to samo! — westchnęła dziewczyna. — No więc 108 posłuchaj, niczego nie załatwisz bez fotografii... musisz je sobie zrobić. — Spojrzała dziwnie na Galę. — I jeszcze coś: nie noś tego ubrania.
Gala obejrzała swój nowy strój, kupiony po głębokim namyśle, za dużą sumę, w eleganckim, porządnym butiku w Leeds; zastanawiała się jaki błąd popełniła. Ubranie wyglądało w sklepie tak szykownie, zaś w pantoflach na wysokich obcasach i błyszczącym, słomkowym kapeluszu z szerokim rondem oraz pasujących do całości rękawiczkach czuła się bardzo elegancko. — Popytaj inne modelki gdzie najlepiej zrobić zdjęcia — poradziła piękna recepcjonistka odwracając się w stronę dzwoniącej centralki telefonicznej.
— One wiedzą jak to załatwić. Problem polegał na tym, że Gala nie znała żadnej „innej" modelki. Jej pomalowany na biało pokój, będący jednocześnie sypialnią i salonem, z doniczką fiołków i satynową poduszką z wyhaftowanym pośrodku jej imieniem — Gala-Rose — prezentem od Debbie, stał się zarówno jej schronieniem, jak i więzieniem. Przez kilka następnych tygodni siedziała wieczorami w domu. Cały Londyn tętnił na zewnątrz, a ona martwiła się o swoje ubranie i o włosy, a także o fotografie, mobilizując całą uwagę na spotkaniu następnego dnia w kolejnej agencji —
jedna dziennie to był jej limit. Obchodziła je jednak, a także przeglądała ogłoszenia zarówno w Time Out, jak i w What's On in London. Wędrowała samotnie ulicami, anonimowa w swej szarej spódnicy i swetrze, zatrzymując się z rzadka na hamburgera w McDonaldzie, gdy chciała sprawić sobie ucztę, najczęściej jednak, by zaoszczędzić pieniądze, poprzestając na małej porcji sałatki z pomidora, zielonej sałaty i tuńczyka, lub po prostu na fasolce z grzanką. Siadywała w poczekalniach „wziętych" agencji, kuląc się pod wyniosłym spojrzeniem udziwnionych młodych
modelek, nie umalowanych, z najeżonymi włosami, długonogich, w szerokich spodniach, butach z grubej, niewyprawionej skóry i w workowatych swetrach. Sprawiały wrażenie jakby znały każdego po imieniu, zawisały nad biurkiem w recepcji i wykonywały krótkie, prywatne telefony, naciskając pewnym ruchem przyciski, chichocząc poufale między sobą. W swoim eleganckim ubraniu — starannie dobraną kolorystycznie jedwabną bluzką i wytwornymi pantoflami na małym
obcasie — odpowiednim na prowincjonalny pokaz mody w jakimś supermarkecie, Gala czuła się jak istota z innej planety. Garthwaite położone było znacznie dalej od Londynu niż przypuszczała. Po miesiącu i złożeniu wizyt w ponad dwunastu agencjach Gala zrzuciła swoje piękne, drogie ubranie, usunęła makijaż i w sklepie na King's Road kupiła workowaty sweter i luźne, przymarszczane spodnie. Wypatrzyła czarne sznurowane buty z grubej, niewyprawionej skóry, będące tanią kopią butów, które widziała u Rossettiego podczas codziennych
„obchodów" wytwornych wystaw sklepowych przy Bond Street. Jeszcze raz sprawdziła ulotkę reklamującą salon fryzjerski, wciśniętą jej do ręki podczas zakupów przez jakąś dziewczynę na Earl's Court Road, upewniając się, że pokazane na niej fryzury są bardzo podobne do tych, które widziała na głowach młodych modelek w agencjach. Uzbrojona w odwagę i w pieniądze, Gala wkroczyła do gwarnego salonu, gdzie pośród głośnej muzyki i wartkiej pogawędki jej włosy zostały oskubane na chłopaka.
— Gotowe, skarbie — powiedział Nico, młody stylista, zdejmując błyskawicznym ruchem ręcznik z jej szyi i podtrzymując lusterko, by mogła obejrzeć tył głowy. — Czy nie wyglądasz bombowo? Gala oglądała nową fryzurę skonsternowana. Przy tak skróconych włosach poszerzyła się jej szczęka, powiększyły oczy, a zgrabne, przylegające uszy zaczęły nagle odstawać. Wyglądała jak szczupła, młoda, chłopięca Gala — ktoś, kogo nie poznawała. Nico obserwował jej reakcję lekko
zakłopotany. — Teraz jest już trochę za późno, żeby coś zmienić, jeśli fryzura ci się nie podoba. Sama prosiłaś o taką. A poza tym to najnowsza moda... szybko się przyzwyczaisz. Odsunął się do tyłu i oglądał ją z różnych stron. — Powiem ci co sądzę, skarbie, mogłabyś być modelką z takim uczesaniem. Zmieniło całą twoją osobowość. Gdy ich oczy spotkały się w lustrze, twarz Gali rozjaśniła się.
— Ależ ja jestem modelką, w każdym razie szkoliłam się w tym kierunku, tyle że akurat teraz jestem bez pracy. — Szkoliłaś się? — Nico odrzucił do tyłu głowę i zaśmiał się. — Żadna ze znanych mi modelek nie „szkoliła się", poproszono je o to, zaczepiono je po prostu na przystanku autobusowym przy King's Road lub podczas zakupów w Hyper--Hyper. Ale mówiąc poważnie, skarbie: masz oryginalną urodę, różnisz się od innych, a jest to ten rodzaj różnicy, na którym możesz wyjechać. Pomógł jej wstać i zatrzymał jeszcze przez chwilę przed długim lustrem.
— Masz wspaniały, chłopięcy wygląd. Powinnaś się im spodobać. Najważniejsze, żeby cię odpowiednio fotografować, to wszystko. Powinnaś sobie zrobić trochę nowych zdjęć. Pochodź z nimi po agencjach, założę się, że od razu cię wezmą. Gala westchnęła. I znowu te fotografie! Spychając strach i nieśmiałość na drugi plan, zaglądała często do agencji. Przekonała się, że modelki, które wydawały się jej tak bardzo onieśmielające, wcale takie nie są — w
rzeczywistości były tak pochłonięte swoim superaktywnym życiem zawodowym, że po prostu nie zauważały jej; a jedna z nich znalazła nawet chwilę, by udzielić jej paru rad. — Oczywiście, że jeśli masz zamiar się przebić, potrzebne ci są fotografie — powiedziała — ale bądź ostrożna. Nie chodź tam, gdzie się ogłaszają. Oszukają cię, zedrą pieniądze i nigdy więcej nie zobaczysz zdjęć ani fotografa. Powiedziała Gali, że od czasu do czasu
profesjonalni fotografowie pozwalają swoim asystentom wprawiać się po godzinach pracy. Sztuczka polega na tym, by znaleźć młodego chłopaka, który przez godzinę lub coś koło tego może korzystać wieczorem ze studia. Gala mogłaby mu pozować za darmo, a on, w zamian, dałby jej trochę odbitek. — Może będziesz musiała zapłacić za film i wywołanie, ale — mrugnęła porozumiewawczo do Gali — jeśli to konieczne, są sposoby, by i z tym sobie poradzić. Gala popatrzyła na nią szeroko
otwartymi oczyma — myślała, że takie rzeczy odeszły wraz z hollywoodzkimi gwiazdeczkami! Jednak ubrana znowu w marszczone w pasie spodnie i workowaty sweter, nie umalowana i jeszcze chudsza, zrobiła rundkę po studiach fotograficznych. Wreszcie u Marleya spotkała Cama. Cameron Mace pracował od roku jako asystent Dina Marleya i robił szybkie postępy. Miał dwadzieścia dwa lata, dobre oko, był błyskotliwy i potrafił wspaniale zagadywać Wyprzedza zamiary Dino,
zanim jeszcze on sam o nich pomyślał. To on robił teraz wszystkie próbne polaroidy, by sprawdzić oświetlenie i kąty ujęć, a Dino pozwalał mu korzystać ze studia późnymi wieczorami, o ile studio nie było zajęte. Pojawienie się tej dziwnie wyglądającej dziewczyny wypadło w samą porę. Przyjaciółka Cama, artystkacharakteryzatorka, która służyła mu także jako modelka, zatelefonowała po południu, by mu powiedzieć, że będzie miała do późna sesję zdjęciową, wystawiła go w ten sposób do wiatru, ponieważ właśnie dzisiaj miał wolne
studio. Zamierzał najpierw porobić trochę zdjęć, a później, przy butelce wina, spędzić z nią miło czas i zabawić się. Podczas gdy Gala, z listą fotografów zaciśniętą kurczowo w ręku, czekała na decyzję, Cam obchodził ją w milczeniu. Marley był piąty na jej dzisiejszej liście, obserwowała więc Cama z niepokojem. Był całkiem przystojny, zahartowany na świeżym powietrzu, opalony i barczysty — w każdym razie daleko odbiegał od jej wyobrażenia o wyglądzie fotografa. Był młody, co ułatwiało kontakt, lecz gdy mężczyzna patrzył na nią w ten
sposób, czuła się nieswojo. — To jak się nazywasz? — zapytał Cam, zapalając papierosa i patrząc na nią przymrużonymi oczyma. Z pewnością była dla niego wyzwaniem, z tą szerokoszczęką twarzą i wystrzyżoną fryzurką... fantastycznymi oczami i długą szyją... no cóż, przynajmniej wieczór nie był zupełnie stracony. — Gala-Rose? To nietypowe. Zresztą tak jak ty. W porządku, bierzmy się do pracy, Galu. — Teraz, od razu? — spojrzała ze zdziwieniem. — Oczywiście, że teraz. A kiedy?
Z papierosem zwisającym z kącika ust zaczął ustawiać lampę stroboskopową. — A co z makijażem... nie wzięłam niczego ze sobą, żadnego ubrania... — Daj spokój, Gala-Rose — tak jest dobrze. Chodź już, usiądź z tyłu ramy i rozluźnij się gdy będę ustawiał sprzęt. Siedząc za wyciętą ze styropianu, biała ramą, która kadrowała jej głowę i ramiona, Gala zmrużyła oczy przed oślepiającym światłem, czując się bardziej jak pacjent na operacyjnym stole niż potencjalna gwiazda numer jeden. Marszcząc brwi, obserwowała
zajętego przy lampach Cama, żałując, iż nie przyniosła ze sobą odpowiednich kosmetyków. Była tutaj, bliska zdobycia upragnionych fotografii, a wszystko czego nauczyła się w szkole dla modelek miało pójść na marne. Poszperała w torbie i wyjęła z niej czarny tusz do rzęs, i różowy błyszczek do warg. Rozprowadziła starannie błyszczek na powiekach, dotknęła nim lekko najbardziej wystających części kości policzkowych, na które padać miało światło, oraz przeciągnęła spiralą rzęsy. — Gotowe, Gala-Rose, patrz do kamery, proszę.
Gdy naciskał aparat, przybrała poważny wyraz twarzy. Potrząsając próbną odbitką, by prędzej wyschła, Cam ocenił ją krytycznym wzrokiem. Dziewczyna wyglądała dokładnie jak przerażony zając, z różowymi oczyma i pobladłymi uszami... — Chryste! Wiesz co? Spróbujmy jeszcze raz — powiedział z uśmiechem, starając się rozluźnić ją choć trochę. — Ale tym razem postaraj się nie napinać ust. Pomyśl o czymś co lubisz, co sprawia ci przyjemność... o małym piesku, o
nowym przyjacielu albo o porcji zimnych, czekoladowych lodów... Gala roześmiała się na myśl o lodach, a Cam błyskawicznie zrobił zdjęcie. Tym razem odbitka wypadła lepiej; wreszcie jej twarz ożywiła się, przestała wyglądać jak usztywniona maska. — No to jeszcze raz — zawołał. — Tylko pamiętaj o lodach, jakie są zimne i jak marzną od nich usta. — Poprawił światło, rzucając trochę cienia na jej twarz, złapał aparat i zaczął pstrykać.
Z opuszczonymi ramionami i sztywno wyprostowaną głową Gala wpatrywała się niespokojnie w sam środek obiektywu. Myślenie o lodach i o pieskach przychodziło jej z trudem. Nieprzerwane trzaskanie kamery rozpraszało ją; coraz bardziej martwiła się o swój wygląd, a między brwiami pojawiła się leciutka zmarszczka. Po dziesięciu minutach i wypstrykaniu dwóch czarno-białych filmów Cam wiedział, że jest źle. Dziewczyna jest napięta jak struna — ale, do licha, nie będzie przecież tracić wieczoru i studia. Gala-Rose stanowiła jego największe wyzwanie i gdyby tylko udało mu się
rozluźnić ją trochę, byłaby świetna. — Wspaniale, Galu — uśmiechnął się do niej promiennie — naprawdę wspaniale. Jesteś stworzona dla kamery. Zejdź na minutę i odpocznij, a ja zastanowię się nad następnymi ujęciami. Zaróżowiona z powodu komplementu, wychyliła się zza ramy i opadła miękko na sofę, podczas gdy Cam otwierał butelkę białego wina i napełniał dwa kieliszki. — Trzymaj, moja piękna — powiedział miłym tonem — zasłużyłaś na drinka. Na początku wszystko wydaje
się trudne, prawda? Gala wzięła kieliszek z pewnymi oporami. Nigdy jeszcze nie piła wina ani żadnych alkoholi, niemniej lekko zabarwiony płyn wyglądał orzeźwiająco i niewinnie jak lemoniada, a poza tym nie chciała sprawiać wrażenia osoby niewyrobionej. — Opowiedz coś o sobie, Galu — zaproponował Cam, sadowiąc się na stołku naprzeciwko niej, popijając małymi łyczkami wino i zastanawiając się skąd się wzięło takie dziwo. Ale gdy znowu, w charakterystyczny dla siebie sposób zwróciła ku niemu głowę, jej szyja była pełna gracji, a zarys
policzków naprawdę piękny... — Pochodzę z Garthwaite, górniczego miasteczka koło Leeds. Pracowałam tam w gabinecie odnowy. — To dlatego masz tak świetną figurę — dodawał jej odwagi. Gala uśmiechnęła się do niego i wychyliła łyczek wina. Wkrótce opowiadała mu o swojej mamie i jej nowym mężu, o swoich dziewczęcych marzeniach o Jessie-Ann Parker i o tym, jak rozbudziły się w niej pragnienia zostania modelką.
— Jeśli będziesz w połowie tak dobra jak Jessie-Ann, masz zagwarantowany sukces — podsumował Cam, chwytając kamerę i nastawiając ostrość na jej oczy. Miały najczystszy szary kolor i były tak duże, iż stanowiły dominujący element twarzy, zakłócający jej równowagę. — Zwłaszcza teraz, gdy poślubiła Royle'a, jednego z najbogatszych facetów w Ameryce. Wizja pięknej Jessie-Ann otulonej w futro sobolowe, kapiącej od
brylantów, wizja wszystkich głów odwracających się w jej kierunku, gdy wkraczała do jakiejś dużej restauracji trzymając pod rękę przystojnego, świeżo poślubionego męża, przemknęła przed oczyma Gali. W tym czasie Cam trzaskał jedno zdjęcie po drugim. Szczęśliwa, szczęśliwa Jessie-Ann. Szczęśliwa, gdyż nigdy nie musiała się wstydzić ani denerwować, szczęśliwa z powodu manującej od niej urody i wiary w siebie, szczęśliwa z powodu odniesionego sukcesu — a teraz jeszcze bardziej szczęśliwa, ponieważ spotkała na swej drodze miłość bogatego,
przystojnego mężczyzny — Gala nie miała wątpliwości, że mąż JessieAnn jest bardzo przystojny. Nie przestając myśleć o Jessie-Ann, wypiła kolejny łyk wina. Cam odłożył na bok aparat, napełnił kieliszki i zapalił papierosa. To dziewczątko z Yorkshire było zadziwiające i tajemnicze; chwilami wydawała się piękna, by za chwilę upodobnić się do przerośniętego, niedożywionego dziecka. Gdyby tylko udało mu się złapać te przelotne chwile, kiedy przestawała myśleć o sobie, kiedy jej samokontrola i
zahamowania odpływały od niej — w t e -d y naprawdę dokonałby czegoś. — A jak sobie radzisz w Londynie, Galu — zapytał, siadając obok niej na sofie i kładąc delikatnie rękę na jej ramieniu. — Masz jakichś przyjaciół? — Jeszcze nie — wyznała — ale sądzę, że gdy tylko zacznę pracować, spotkam wielu ludzi. Kiedy znad kieliszka popatrzyła na Cama, z jej oczu wyzierała samotność. Pogłaskał ją po ramieniu, by dodać jej otuchy. — Tak piękna dziewczyna jak ty prędko
znajdzie przyjaciół. Popatrz, przyszłaś tutaj, nie znaliśmy się i już zostaliśmy przyjaciółmi. Czy to prawda, zastanawiała się, czy on jest jej przyjacielem? Widać tak. Wystarczy spojrzeć jak jej pomaga, fotografuje ją, mówi, że jest piękna... nikt przed nim nie mówił jej tego. Czyżby Cam, swym artystycznym okiem i okiem kamery, dostrzegał w niej coś więcej niż ona sama oglądając się w lustrze...? — Wiesz co, Galu? Znam masę ludzi,
wciąż odbywają się jakieś przyjęcia, następnym razem kiedy będę coś urządzał dla przyjaciół, przekręcę do ciebie. Spodoba ci się, trochę wina, jedzenie, dobra muzyka, tańce... założę się, że wspaniale tańczysz, jesteś idealnie zbudowana do tańca. Znowu uśmiechnęła się do Cama, uszczęśliwiona. Był naprawdę atrakcyjny, na swój twardy, męski sposób... macho, zdaje się, że takie jest określenie na ten typ urody, pomyślała. Miał gęste, ciemne brwi i brązowe oczy, i niewielki ciemny zarost na policzkach,
który powinien zgolić... Cam pochylił się ku niej i pocałował delikatnie w policzek. — Co powiesz, żebyśmy znowu spróbowali? Tym razem poszło łatwiej; między łyczkami wina Gala patrzyła w obiektyw, zmieniała pozy zgodnie z jego poleceniami i uśmiechała się do niego. Pamiętała jednak, żeby unosić podbródek i mieć wyprostowane plecy, a także rzucać spojrzenie przez ramię, zgodnie z otrzymanymi w szkole instrukcjami...
O Jezu, znowu nie tak, pomyślał Cam, wciąż nie udaje mu się uchwycić istoty tej specyficznej urody. Ale wiedział, że jest blisko, po prostu wiedział. Gdyby tylko nie była taka sztywna, taka upozowana; gdyby tylko porzuciła ten sztuczny uśmiech... Chciał wydobyć z niej kwintesencję niewinności, którą wyrażały jej wielkie, czyste oczy... — Chodź tutaj, Galu — zawołał — zrobimy jeszcze jedną krótką przerwę. Gala zsunęła się z wysokiego taboretu, zmrużyła oczy, by dostosować je do słabszego światła, rozprostowała zesztywniałe mięśnie. Od tak długiego siedzenia w wyprostowanej pozycji
rozbolały ją plecy, uginały się lekko kolana. Zaczynało jej także szumieć w głowie i w ogóle czuła się trochę dziwnie. Cam wyłączył duże lampy, pozostawiając jedynie oświetlenie nad stołem. Dolał wina, podał jej kieliszek i usiadł obok na aksamitnej sofie. — No i jak, kochana? Jak się teraz czujesz? — Och, znacznie lepiej, znacznie, znacznie lepiej, dziękuję. A czy teraz byłam dobra?
— Bombowa! Jakby od niechcenia położył rękę na jej ramieniu, a ona, z westchnieniem ulgi, przechyliła się i oparła na niej policzek. Poczuła się nagle naprawdę o niebo lepiej, była zrelaksowana i miała do niego pełne zaufanie. Cam jest chyba geniuszem... Gdy delikatnie wyjmował z jej rąk kieliszek i odstawiał go na stół, podniosła na niego zdziwione oczy. Po chwili jego wargi przylgnęły do jej ust, całował ją i było to wspaniałe uczucie, ciepłe i przyjazne, najbardziej naturalne w świecie. Podczas gdy jego ręka pieściła jej krótko ostrzyżony kark, rozchyliła lekko
wargi i smakowała jego pocałunek. A potem jego usta powędrowały niżej, muskały jej szyję, ramiona, a gdy powolutku dotarły do jej piersi, Gala wstrzymała oddech, poddając się nowym, nie znanym jej dotąd emocjom. Czekała drżąc na myśl o tym co nastąpi, bała się, a jednocześnie pragnęła, by jej dalej dotykał... jej ciało pożądało mocnego, męskiego dotyku, delikatnych, jedwabistych ruchów jego języka. W głowie jej wirowało od wina i erotycznych wrażeń, gdy Cam odsunął się od niej. Dotknął palcem jej drżących
warg i szepnął: — Chodź, Galu, zrobię jeszcze trochę zdjęć mojej pięknej dziewczynce, cudownej, uroczej Gali-Rose. Zdjęć? Zapomniała o nich, pogrążona w zaczarowanym, podniecającym śnie... Przyglądała się nieruchomo jak Cam rozpina powoli jej niebieską, bawełnianą bluzkę. Miała ociężałe, jakby bezwładne kończyny, nie potrafiła go powstrzymać, nawet gdyby tego chciała...
— To jest to — wyszeptał, zsuwając bluzkę z jej ramion — tego nam właśnie brakowało, Galu — to jesteś prawdziwa ty. A jesteś bardzo, bardzo piękna. Cam wpatrywał się z zachwytem w jej odsłonięte piersi. Wszystko odbywało się jak gdyby na zwolnionych obrotach. Gala ujrzała jak jego głowa pochyla się w jej kierunku. Poczuła dreszcz niebywałej rozkoszy, gdy jego wargi zbliżyły się do jej małych różowych sutek, a jego mocna ręka pieściła ją... Ku jej rozczarowaniu Cam podniósł
głowę. — Piękna Gala, jakaś ty śliczna. Chodź teraz popracujemy trochę! Objął ją ramieniem i pomógł usiąść na taborecie. — A teraz owiń się bluzką — powiedział. — Chcę, żeby ramiona i szyja były widoczne. O tak, Galu. Właśnie tak, świetnie... Gala siedziała i patrzyła na niego w milczeniu. Pochyliła długą szyję, miała lekko rozchylone usta i rozmarzone oczy. O to właśnie chodziło, to był ten wyraz twarzy, jakiego potrzebował. A do tego ta kruchość jej szczupłych ramion,
króciutko ostrzyżona głowa i długa, wiotka szyja... Gala wyglądała jak młodziutka panna młoda spragniona poznania... Ewa przed ugryzieniem jabłka... Ostry dźwięk telefonu przerwał brutalnie tę łączność między jej oczami a jego kamerą. Klnąc pod nosem Cam podszedł do telefonu. — Hej, Cam? To ja, Lindy. Udało się skończyć wcześniej niż myślałam. Łapię taksówkę i jestem u ciebie za piętnaście minut. Cam z żalem odłożył słuchawkę. Zrobił
wprawdzie wystarczająco dużo zdjęć. Wolałby jednak odstawić dziewczynę do domu przed przybyciem Lindy... Lindy wystarczy sekunda, żeby zorientować się, że trochę się zagalopował. — Przykro mi, Galu — zawołał, wracając w pośpiechu do studia. — Muszę wyjść... ważny telefon od... od mojej mamy. Jestem... ee, jestem potrzebny w domu. Unikając jej zaskoczonego spojrzenia, okrywał ją niebieską bluzką,
wsuwając jej szczupłe ramiona w rękawy, jak gdyby ubierał dziecko. — Wspaniale, moja droga — powiedział — byłaś fantastyczna. — Naciągnął na nią płaszcz i w pośpiechu kierował ją ku wyjściu. — Złapię ci taksówkę — zawołał, biegnąc przed nią w dół zaułka, w kierunku ruchliwej ulicy. — Taksówkę... po co... to znaczy... kiedy się zobaczymy? — pytała śpiesząc za nim i otulając płaszczem zziębnięte nagle piersi.
— Przekręć do mnie, kochanie, zobaczymy co się da zrobić w sprawie tego party. Przywołany jego ponaglającym machaniem ręką taksówkarz zahamował z piskiem i otworzył drzwi samochodu. Cam wepchnął ją do środka. — A co z moimi zdjęciami?... — krzyknęła Gala, gdy zatrzaskiwał drzwiczki. — Moje zdjęcia...!? — Zadzwoń do mnie — krzyknął, gdy taksówka zaczęła się oddalać — za dzień, lub dwa...
Oszołomiona Gala patrzyła jeszcze za nim, aż straciła go z oczu. — Dokąd jedziemy, panienko? — zapytał kierowca. „Dokąd?" Dokąd miała jechać? Nie mogła pozbierać myśli... w głowie kręciło się jej od wina, drżała z emocji, była zaszokowana... Miała chyba jechać do domu... ale domem był tylko ten jeden pokoik na Earl's Court. Pusty, opustoszały pokój. Ze smutkiem podała adres kierowcy i zatopiła się w myślach, przypominając sobie pocałunki Cama, dotyk jego ręki na swych piersiach i to
co czuła do niego gdy robił jej zdjęcia. Patrzenie w obiektyw było jak zaglądanie do jego oczu, intymne i zmysłowe... Drżąc z emocji, otuliła się szczelnie płaszczem i uśmiechnęła do swojej nowej tajemnicy. Za kilka dni znowu go zobaczy. Także za kilka dni wreszcie będzie miała swoje fotografie. Czując się już jak doświadczona modelka Gala oparła się miękko na wytartych, skórzanych poduszkach czarnej londyńskiej taksówki, kierując się ku domowi i marząc o Camie. Dino Marley obserwował scenkę przy kontuarze w recepcji. Dziwnie
wyglądająca dziewczyna, w swojej najlepszej, wyjściowej sukni i w żakiecie, z oskubaną fryzurą, rozmawiała z recepcjonistką. Jego własna modelka zwlekała i marudziła przy makijażu, a on zaczynał się już niecierpliwić. Zaciągając się nerwowo papierosem wyłapywał strzępy rozmowy, zastanawiając się o co tej dziewczynie chodzi. Było w niej coś swojskiego... — Cam zostawił to dla ciebie — Thalia, recepcjonistka, wręczyła dziewczynie dużą, brązową kopertę. —
Powiedział, żebyś zostawiła swój numer telefonu. Skontaktuje się z tobą później. Naturalnie, pomyślał Dino — to ta zbłąkana owieczka Cama, jedna z tych poderwanych na ulicy. Cam pokazywał mu te zdjęcia. Spodobały mu się jej wspaniałe oczy, zwłaszcza na tych fotografiach, gdzie marzycielsko patrzy w kamerę, a jej długa, wiotka szyja, z trudem zdawałoby się, podtrzymuje pełną, dziecinną buzię. Było w niej coś więcej niż ten zmysłowy zarys ust i trudny do określenia wyraz szeroko rozstawionych, niewinnych oczu... być może mógłby coś z nią zrobić?
Wypróbować ją na przykład w nowym katalogu bielizny? — Jestem gotowa, Dino — zawołała modelka. — W porządku. Wrócił do studia. Thalia zapisywała numer telefonu dziewczyny. Skontaktuje się z nią później. Recepcjonistka uważnie zapisała numer Gali. — A więc, panno Rosę, zapisałam już wszystko. Powtórzę Camowi, że
telefonowałaś do niego. Na pewno będzie mu przykro, że nie udało się wam skontaktować, ale w tym tygodniu on naprawdę jest bardzo zajęty. — Nie nazywam się panna Rosę — wyjaśniła odruchowo Gala. — Po prostu Gala-Rose... jak Jessie-Ann. Thalia popatrzyła na nią, tłumiąc śmiech. Cam znalazł sobie niezłą dziwaczkę, nic dziwnego, że jej unika. Z opuszczonymi ramionami, unosząc brązową kopertę, Gala skierowała się ku wyjściu. Od tygodnia próbowała
dodzwonić się do Cama i za każdym razem był zajęty — albo robił właśnie zdjęcia, albo gdzieś wyszedł... mogłaby prawie pomyśleć, że jej unika, ale przecież pamiętała jak bliscy sobie byli podczas tych kilku spędzonych razem godzin, jak jej mówił, że jest piękna, co czuła gdy ją całował, gdy jej dotykał. Nie, serce jej mówiło, że on nie ma powodów, by jej unikać. Dziś rano znowu do niego zatelefonowała, a recepcjonistka znowu jej powiedziała, że Cam będzie zajęty do końca dnia, ale że jeżeli ma ochotę, może przyjść po fotografie. Gala miała nadzieję, że przy okazji uda się jej
spotkać Gama, miała nadzieję, że pocałuje ją, miała nadzieję, że zaprosi na jedno z tych wesołych przyjęć, o których wspominał. Cóż by to było za uczucie wybrać się na przyjęcie pod rękę z Camem Mace'em, w charakterze dziewczyny Cama Mace'a... Uśmiechając się z politowaniem na widok aż takiej naiwności opuszczającej biuro dziewczyny, Thalia zmięła kartkę papieru z numerem Gali i wyrzuciła ją do kosza — razem z innymi zbędnymi papierkami. W zaciszu swojego pokoju Gala dokładnie oglądała fotografie, długo
analizując każdą z nich, by wreszcie odłożyć je wszystkie wierzchem do dołu, w równo ułożone stosy. Kiedy skończyła, wstała i podeszła do lustra. Czy taka była? Czy taką Galę odbijało codziennie lustro, przez całe jej życie? Twarz na fotografiach nie była opanowaną, elegancką twarzą modelki, jaką spodziewała się ujrzeć, nie była wyobrażeniem o Gali-Rose. Tamta dziewczyna, z jej ociężałymi powiekami, opadającą szyją, wilgotnymi ustami i oszołomionym spojrzeniem, była drażniąco obca.
Była inna, prowokacyjna, cudza. To nie były fotografie modelki! W żaden sposób nie nadawały się do pokazywania ich agentom. Były gorszące, wyzywające... Tamta dziewczyna wyglądała tak, jak gdyby pragnęła pocałunku — stosunku miłosnego... To było gorsze niż gdyby pokazała się naga. Wyglądała na tych zdjęciach, jakby utraciła niewinność, jakby właśnie odbyła stosunek płciowy. Czerwona ze wstydu, zabrała wszystkie odbitki i z premedytacją
rozdarła na pół, a potem jeszcze na pół, rwąc je na maleńkie kawałki, tak aby nigdy nikt nie ujrzał najmniejszego śladu po tamtej Gali-Rose. Pomieszczenie wystawowe Bouncy Liesurewear, magazynu należącego do panów Foxa i Martina, zajmowało parter i suterenę zniszczonego wiktoriańskiego budynku przy Ganton Street, którego odpryskująca ze ścian farba oraz brudne, złuszczone od deszczu i słońca futryny potwierdzały jedynie lichą jakość wyłożonych do oglądania
jaskrawoczerwonych i cytrynowozielonych kombinezonów z poliestru lansowanych na nowy sezon. Panowie Fox i Martin pozostali w tyle, kiedy w latach sześćdziesiątych, po paśmie sukcesów, na Carnaby Street zapanował okres stagnacji, a wraz z nim zamarła jakakolwiek potrzeba twórczego projektowania. Ich wyroby należały obecnie do najtańszych i najbardziej efekciarskich, poszukiwanych przez młody rynek, pragnących olśniewać szybko i za nieduże pieniądze. W ostatniej, zimowej kolekcji, która nie przyniosła spodziewanego zysku,
królował lurex i błyszczące ozdóbki, zaś obecnie, przy zaawansowanej już nieźle wiośnie, sprzedaż „wakacyjnej" serii nastręczała im niemało kłopotów. W zielonym staniczku bez ramiączek i w krótkich, różowych szortach Gala paradowała przed trzema mężczyznami siedzącymi w końcu pokoju na obitych popękanym skajem krzesłach. Z powodu panującej w wilgotnej suterenie temperatury, bliskiej zera, żaden z nich nie zdjął z siebie płaszcza ani kapelusza. Po wykonaniu obrotu i odwróceniu się do nich plecami Gala zastanawiała się czy można policzyć
ślady gęsiej skórki na jej bladych, przemarzniętych nogach — jak u świątecznego indyka, pomyślała z goryczą, tyle że nie tak tłustego i apetycznego. — Zatrzymaj się, Galu — zawołał pan Martin. — Pan Fineberg pragnie przyjrzeć się z bliska materiałowi. Patrząc w ścianę ponad ich głowami Gala czekała, aż pan Marshall i kupcy obejrzą jej staniczek i szorty, a pan Martin wyjaśni, że materiał składa się w siedemdziesięciu procentach z nylonu, a w dwudziestu procentach z elastycznego spandexu. W poufały sposób
przytrzymując palcami mankiet jej szortów pan Martin przełożył cygaro z jednego końca ust do drugiego i wyszczerzył w uśmiechu zęby do swoich klientów. — Niezła sztuka, co? — mrugnął do nich. — Gładka i sprężysta. Nic się nie marszczy na tym modelu! Pośród niepohamowanego śmiechu trzej mężczyźni z powrotem usiedli na krzesłach, zaś Gala obojętnym krokiem udała się do swojej garderoby. Zaciągnęła zakurzoną zasłonę, odpięła haftki staniczka i zdjęła szorty, sięgając po kolejny strój — żółtą, skrojoną z pełnego klosza plażową suknię, jedyną
rzecz z całej kolekcji Foxa i Martina, w której czuła się w miarę przyzwoicie ubrana. — Gala! Nastąpiło gwałtowne szarpnięcie zasłony i Gala, jak się mogła tego spodziewać, ujrzała wpatrzony w siebie, łakomy wzrok pana Martina. Porwała ubranie, by przykryć nim swą nagość. Zarumieniona z wściekłości, spojrzała na niego złowrogo. — Mówiłam już chyba, żeby pan pukał,
jeśli ma mi pan coś do powiedzenia, panie Martin — wycedziła przez zaciśnięte zęby. — Dobra, ma się rozumieć, ale jesteś, kochaniutka, modelką, a ja już to wszystko widziałem dawno temu — odpowiedział, nadal wpatrując się w jej ciało. — Pozwól, że dam ci małą radę, Gala: nie pouczaj mnie! Rozumiesz? I jeszcze coś — staraj się uśmiechać od czasu do czasu, dobra? Klienci docenią to. — Nie widzę powodu, dla którego miałabym się uśmiechać —
odparowała Gala, odwracając się do niego plecami by włożyć suknię. — Taaa? No to postaraj się śmiać z moich dowcipów, kochaniutka. Nigdy nie wiadomo, kiedy ci się zbierze na śmiech. Gala ze zgrozą pomyślała, że chyba do tego nigdy nie dojdzie. Zaciągnęła suwak w sukience i w milczeniu nałożyła kolejną warstwę czerwonopomarańczowej szminki w której nie było jej do twarzy, ale której nie były w stanie zgasić jaskrawe, krzykliwe kolory prezentowanych przez nią ubrań. Miała tę pracę od pięciu
miesięcy i pod koniec każdego tygodnia zadawała sobie pytanie, jak długo jeszcze tu wytrzyma. Jak długo będzie znosić wstrętne otoczenie, łuszczące się ściany z rdzawymi plamami liczącej sobie pół wieku warstwy nikotyny, kapiącą od brudu małą łazienkę z lepiącym się, popękanym sedesem i rozbitą umywalką, w której spłukiwała fusy po ich kawie (wszystko w ramach pracy, jak ustalił z nią pan Fox, kiedy starała się o posadę modelki). Szczotkując do tyłu blond włosy, o jeden ton za żółte, ponieważ nie stać już jej było na regularne wizyty w dobrych salonach i musiała się
zadowolić tanim ale sympatycznym zakładem w Soho, Gala westchnęła z ulgą na widok odrastających wreszcie włosów. Przez całe miesiące jej głowa nie była do niczego podobna, ni to ni sio, totalny nieład, w dodatku zima była potwornie mroźna, przez co, pozbawiona naturalnego okrycia z włosów, które zakrywałyby jej zziębnięte uszy, czuła się jak ogolona owca. By temu zaradzić, kupiła wełnianą czapkę, w której wyglądała jak narciarz wypatrujący odległego stoku, lub jak uciekinier zza żelaznej kurtyny. W
końcu i tak nie,miało to najmniejszego znaczenia; jedyne na czym jej zależało to przetrwać tę zimę. Gdy budziła się rano w czterech nagich ścianach jednopokojowego mieszkanka, pierwszą myślą Gali było jej gwałtownie topniejące konto bankowe. Starała się oszczędzać jak mogła; przestała jeździć metrem lub autobusem, chodziła wszędzie na piechotę, ale po krótkim czasie zdarły się podeszwy jej butów — taniej kopii pięknych butów Rossettiego, na które spoglądała pożądliwym okiem na wystawie przy Bond Street — a szewc powiedział, że są z plastiku i nie nadają
się do naprawy. A więc skoro oszczędności kosztowały ją kolejną parę butów, zaczęła znowu poruszać się autobusami. Na dobre natomiast skończyła z burgerami u McDonalda, herbatą w tanich kawiarenkach, gdzie spędzała przedtem wolne chwile, z kinem i co najgorsze z telewizją. Musiała nawet zrezygnować z ulubionych czasopism, a jej czytanie ograniczyło się do Evening Standard, w którym były ogłoszenia o pracy. Nie zaprzyjaźniła się z nikim w Londynie. Spotykała ludzi w korytarzu domu lub przed wspólną łazienką, mówiła do nich dzień dobry lub dobry
wieczór, ale tak się jakoś składało, że nikt nie dostrzegał jej wyczekującego spojrzenia i nieśmiałego uśmiechu — wszyscy gdzieś się śpieszyli, zajęci własnymi sprawami. Debbie Blacker przysłała do niej jeden czy dwa listy, zapytując mimochodem jak sobie radzi. Chcąc sprawić wrażenie, iż prowadzi bardzo intensywny tryb życia i nie znajduje wolnej chwili, by usiąść i napisać prawdziwy, długi list, Gala naskrobała szybko kilka entuzjastycznych zdań, i nic więcej. Kiedy w końcu dostała pracę u Foxa i Martina, odczuła najpierw ogromną ulgę
— i to nie tyle z powodu perspektywy otrzymywania co tydzień czeku pieniężnego, lecz przede wszystkim dlatego, iż odtąd mogła nazywać siebie modelką. No i było to z pewnością lepsze zajęcie niż chodzenie po EarPs Court Road i rozdawanie ulotek reklamujących ten sam salon fryzjerski, w którym została ostrzyżona prawie na zero, czy też praca kelnerki w obskurnej kawiarni za marny grosz i pięciopensowe napiwki. Pan Fox, który przyjmował ją do pracy, był łagodnym człowieczkiem,
którego całą treścią życia była jego rodzina. Miał sześćdziesiąt trzy lata, a wzloty i upadki firmy Fox i Martin w świecie taniej mody od dawna przestały stanowić dla niego najważniejsze zagadnienie. Natomiast z panem Martinem, młodszym wspólnikiem, problemy pojawiły się już na samym początku. Był nieduży, krepy i łysiejący, miał czterdzieści siedem lat, potliwą cerę i wyblakłe, wodniste oczy. Ilekroć odwracała się tyłem do niego, zawsze czuła na sobie jego wpatrzony wzrok tak jak gdyby była naga. A kiedy szybkim ruchem robiła zwrot, by
spojrzeć mu w oczy, stał najzwyczajniej w świecie, z wiecznie przyklejonym do ust cygarem i sypiącym się na przód poliestrowej koszuli popiołem, łypiąc na nią pożądliwym wzrokiem. W opinii Gali pan Martin był równie tandetny co odzież, którą produkował, i żal jej było pani Martin, której co prawda nigdy nie spotkała, ale o której istnieniu wiedziała, ponieważ często telefonował do ich podmiejskiego domu z
przeprosinami i tłumaczeniem się, że sprawy zawodowe zatrzymują go w mieście. Ale Gala znała prawdę. Widziała pana Martina wychodzącego z jednego z położonych w Soho domów uciechy przy Rupert Street, pomalowanego na różowy kolor budynku, w którym wyglądające na zmęczone „modelki" wykręcały nagie ciała w różne strony na tandetnych, przykrytych nylonowymi prześcieradłami łóżkach, wystawiając na widok za parę funtów, „wszystko co miały", by za chwilę zarzucić płaszcz i popędzić do
następnego lokalu i powtórzyć przedstawienie, i tak dalej, przez długą rozświetloną neonami noc w Soho. Byłoby wszystko w porządku, gdyby pan Martin ograniczał swoje wodniste spojrzenie i klejące się z pożądania ręce do sex-shopów, a nie wystartował od razu w jej kierunku. Ustawiając na miejsce rękaw potrafił wślizgnąć łapę pod bluzkę, próbując schwycić ją za pierś; macając materiał mógł zadrzeć jej spódnicę; sprawdzając jej szorty, przejechać wilgotnym łapskiem po jej pupie. A kiedy przebywała w garderobie, nigdy
nie pukał, wyczekując chwili, aż był prawie pewien, że stoi rozebrana, zaskakując ją w samym staniku i w majtkach. Po ostatnim afroncie, czerwona ze złości, wyszła z garderoby w żółtej sukience, zakręciła się zgrabnie przed nimi i zawróciła z powrotem. — Hej! Zaczekaj chwilę, Gala! Nosowa, typowa dla East Endu wymowa i akcent pana Martina przyprawiały ją o ból uszu. Nie zatrzymując się, kontynuowała swą drogę.
— Gala! Powiedziałem zaczekaj! Wróć tutaj. Panowie Fineberg i James nie mieli okazji przyjrzeć się dokładnie spódnicy. Gala zawahała się chwilę, po czym niechętnie wróciła. W białych pantoflach na wysokich obcasach, które pan Martin uważał za idealne dla swojej modelki („wydłużają nogi, kochana — będziesz w nich miała krok aż pod pachami"), Gala stała nieruchomo, wysuwając leciutko do przodu jedną nogę, ustawiając szpic bucika zgodnie z zaleceniami otrzymanymi w szkole modelek. — Mm — skomentował pan Fineberg —
ładne, bardzo ładne... — Obróć się w koło, Gala, pokaż panu jak wyglądają plecy — wydał polecenie pan Martin. Gala posłusznie obróciła się. — Dotknij materiału, Morrie — powiedział pan Martin — czterdzieści pięć procent bawełny. To klasa, zerżnięte z modelu, który sprzedawany jest właśnie u Harrodsa za dziewięćdziesiąt pięć funtów. Złapał fałdę spódnicy i zadarł ją wysoko, ukazując majtki Gali,
zaśmiewając się, gdy próbowała się wyrwać. — Jak ci się podoba ten szczegół, Morrie, ee? Niezły, całkiem niezły, prawda? Założę się, że mógłby być twój za kilka funtów! Kiedy wreszcie zakłopotany pan Fineberg odwrócił wzrok, Gali udało się wyszarpnąć spódnicę ze szponów pana Martina. Stanęła z rękami na biodrach i pieniąc się ze złości wyrzuciła z siebie całą lawinę słów. Gubiąc wszystkie, tak starannie wymawiane dzięki pannie Forster, spółgłoski, sięgając do rodzimego yorkshire'skiego dialektu, Gala dała mu
ostro popalić. Jej znieważone ciało trzęsło się z wściekłości, a spokojne oczy zwęziły się i pociemniały, kiedy wypluwała z siebie wszystko co myśli o panu Martinie. — Ty obrzydliwy, mały plugawcu — krzyczała. — Płacisz mi za to, że jestem modelką, a nie za obmacywanie mnie twoją śliską łapą, czy za bezpłatne podglądanie mnie gdy się przebieram... Idź do domu i zadrzyj spódnicę pani Martin, tak raz, dla odmiany, zamiast tych kurew w Sexoramie... O, tak, widziałam jak stamtąd wychodzisz... tam jest łatwiej, prawda? Nie noszą bluzek, ani majtek i
możesz sobie wszystko dokładnie obejrzeć za pieniądze, ty obrzydliwy, nędzny potworku! Gdy Gala schwyciła pana Martina za krawat i podniosła go z krzesła, pan Fineberg i pan James chyłkiem przesunęli się w stronę drzwi. — Czy wiesz kim jesteś? Zboczeńcem! — wrzeszczała. — Tylko ukrywasz to, maskując się pod płaszczykiem tradycyjnych, poufałych klapsików i umizgów. Ale nie ze mną, panie Martin — o, nie. Zatrudnił pan niewłaściwą dziewczynę... posunął
się pan tym razem za daleko, panie Martin. Wypuściła z ręki jego krawat, a on opadł z powrotem na krzesło, oniemiały i oszołomiony po jej tyradzie. Wróciła do garderoby, włożyła ubranie i pozbierała do torby wszystko, co do niej należało. Z największym opanowaniem zapięła płaszcz; usłyszała, a przynajmniej tak się jej zdawało, że zostaje zwolniona z pracy; wolała jednak pozostać przy świadomości, że sama, dobrowolnie opuszcza to miejsce.
Jedyny kłopot polegał na tym, że nigdzie nie można było znaleźć pracy. Młodzież zalewała rynek i nawet trudno było o posadę kelnerki. Po kilku miesiącach poszukiwania jakiejś roboty i dochodów oraz coraz gorszych nocnych koszmarów, opuściła mieszkanko na EarPs Court i wynajęła mały pokoik na małej uliczce niedaleko Paddington Station; od tego czasu jej życie zdawało się staczać powoli w dół. Próbowała we wszystkich biurach pośrednictwa pracy, jeszcze raz odwiedziła agencje modelek, ale nikt jej takiej nie chciał, z jej niechlujnymi włosami o ciemnych
odrostach i pozbawionym jakiegokolwiek stylu wyglądem. Nawet przed samą sobą Gala musiała przyznać, że straciła swą świeżość, młodzieńczą niewinność, które jeszcze rok temu, gdy opuszczała Yorkshire, stanowiły jej niewątpliwy atut. Teraz była zmęczona i chuda, zaś między brwiami pojawiła się zmarszczka znamionująca troskę, a nawet niepokój o przyszłość. Każdego ranka, po przebudzeniu, zdobiące jej zawilgoconą ścianę zdjęcia Jessie-Ann zdawały się z niej drwić. Zgrabna, odnosząca sukcesy Jessie-Ann nigdy nie doszłaby do takiego stanu.
Jessie-Ann zawsze była gwiazdą. Dotychczas Gala uważała, że jej rodzina w Garthwaite jest naprawdę biedna — teraz jednak miała na ten temat odmienne zdanie. Nigdy nie otrzymała nawet słówka od matki, a po pierwszych kilku miesiącach sama zaniechała pisania, wstydząc się swojego niepowodzenia, a także zbyt zraniona faktem, że matka definitywnie ją porzuciła dla nowego męża i nowego życia. Bez najmniejszego trudu zrzuciła z siebie wszelką odpowiedzialność za Galę. Wciśnięte na
odchodne do ręki dwadzieścia funtów najlepiej o tym świadczyło! Rozglądając się po nędznym, zaniedbanym pokoiku, niemym świadku setek najrozmaitszych, prowizorycznych sytuacji życiowych, Gala zdała sobie sprawę, iż znalazła się pod kreską. I to dosłownie. I nic nie mogło temu zaradzić, żadne jej fantazje i marzenia. Była Hildą Mirfield, była samotna, przerażona i zdesperowana. Kilka dni później przeglądała ogłoszenia w Evening Standard. Trzymając w zziębniętych rękach, w rękawiczkach z jednym palcem, kubek kawy,
przelatywała wzrokiem rubrykę z ofertami pracy. Nagle przeczytała: „Potrzebna, młoda, atrakcyjna dziewczyna, zdolna, silna, dobrze zbudowana, o dobrej prezencji, do pracy w charakterze recepcjonistki/hostessy w La Reserve". Gala wiedziała, że La Reserve jest najnowszym i najbardziej luksusowym klubem odnowy i piękności w Covent Garden. Popijając w zadumie kawę wspominała, jaka była szczęśliwa w salonie Figurę It Out w Leeds i jak, zdaniem Debbie, umiała
świetnie postępować z klientkami. Ta praca byłaby odpowiedzią na jej modlitwy — pod warunkiem, oczywiście, że wyglądałaby ładnie i zdrowo, lepiej niż klientki, które patrząc na nią widziałyby co klub może dla nich zrobić. Podeszła z lusterkiem do okna, dokładnie obejrzała twarz, wichrząc daremnie oklapnięte, pożółkłe włosy. Może jedna z tych „Zrób To Sam" rozjaśniających płukanek mogłaby tu coś zmienić. Zachowała jeszcze swój kostium gimnastyczny z okresu gdy pracowała w Figurę It Out. Dżinsy były w porządku, mogłaby też odprasować
żółty sweter i wyczyścić buty... może nie nadawała się na modelkę, wiedziała jednak, że jest dobra do tej pracy. Z pewnością rzucą się na kogoś z takim doświadczeniem. Wszystko czego pragnęła, to szansy sprawdzenia się. Sprawy potoczyły się jednak zupełnie inaczej. Dyrektorka La Reserve okazała się osobą wyniosłą i nadętą, a przed Galą przeprowadziła już wywiad z co najmniej dwoma tuzinami dziewczyn, które ubiegały się o tę pracę. — Przykro mi — powiedziała, nie próbując nawet złagodzić odmowy uśmiechem. — Nie jesteś w
odpowiednim typie. Rzut oka na swoją zbyt białą, zbyt szczupłą figurę w błyszczącym, niebieskim kostiumie gimnastycznym, w porównaniu z kształtnymi, zaróżowionymi, opalonymi dziewczynami przemierzającymi puszyste dywany korytarza La Reserve, wystarczył Gali za wszystko. Zrozumiała co miała na myśli dyrektorka, mówiąc, że nie jest w typie. Przecięła Floral Street i bez żadnego celu szła przez ożywioną część Covent
Garden Market, zastanawiając się co począć dalej. Wydała już prawie wszystkie pieniądze i za wszelką cenę musiała znaleźć pracę. Poczuła nagły zawrót głowy, uchwyciła się poręczy schodów prowadzących na dolny poziom pasażu. Nie jadła tego ranka, była zbyt zdenerwowana, a teraz burczało jej z głodu w brzuchu. A niech to, pomyślała zrezygnowana, kupi sobie filiżankę kawy, a nad resztą zastanowi się później. · Z trudem powstrzymując łzy usiadła na
krześle i zagryzając wargi spojrzała na mocno sfatygowaną kartę. — Proszę filiżankę kawy i kawałek ciasta z jabłkiem — powiedziała kelnerce. Thalia Weston przyjrzała się jej z odległości dwóch dzielących je stolików. — Znam tę dziewczynę — powiedziała wreszcie do przyjaciółki — ale nie mogę jakoś jej zlokalizować. — Mmm — powiedziała przyjaciółka,
przyglądając się Gali — kimkolwiek jest, robi wrażenie jakby cierpiała na anoreksję. — Mam! — zawołała Thalia. — Cam robił jej kiedyś zdjęcia. Powiedział, abym się jej pozbyła, gdy przyszła, żeby się z nim zobaczyć. Mówił, że jest lekko „odchylona", i że nie chce, żeby się za nim uganiała — westchnęła z przesadą. — Życie recepcjonistki nie jest lekkie. Ale powiem ci coś. Cam zrobił te naprawdę dziwaczne zdjęcia i nikt nie zwróciłby na nią uwagi. Dopiero Dino je zobaczył; powiedział, że mógłby je
wykorzystać do fotoreportażu, który przygotowuje. Czy dasz temu wiarę? No i, oczywiście, musiałam mu powiedzieć, że wyrzuciłam adres dziewczyny. Był naprawdę wściekły. To wszystko działo się zresztą całe wieki temu i on już o wszystkim zapomniał. Chociaż — spojrzała zadumana na Galę — sądzę, że mogę wziąć jeszcze raz adres dziewczyny, tak, na wszelki wypadek. — Nie zawracałabym sobie tym głowy — bez przekonania skomentowała jej słowa przyjaciółka. — Dziewczyna
jest nijaka. — W sprawach gustu nie ma reguł — uśmiechnęła się Thalia, torując sobie drogę między ciasno poustawianymi stolikami. — Hej — przywitała się wesoło — pamiętasz mnie? Gala spojrzała na nią zakłopotana. — Jestem Thalia, recepcjonistka u Marleya. — Och, tak. Oczywiście. — Słuchaj, zdaje się, że zgubiliśmy twój adres, ale nadal mam w
kartotece twoje zdjęcia zrobione przez Cama. Dino chciał je kiedyś wykorzystać i Cam wszelkimi sposobami usiłował do ciebie dotrzeć, ale okazało się, że nikt nie umie powiedzieć, gdzie cię szukać. — Roześmiała się. — Ani nawet kim ty jesteś. Podejrzewam, że Cam otrzymał wyłączność, może nie? — mrugnęła porozumiewawczo do Gali, podzwaniając przeładowaną bransoletkami ręką, zanurzając ją w torbie w poszukiwaniu pióra i papieru. — No to czy możesz mi podać jeszcze raz ten numer i adres na wszelki
wypadek? Gala wpatrywała się w nią oniemiała... Cam ma te ohydne fotografie... Dino mógł ją zatrudnić... — No więc jak? — niecierpliwiła się Thalia. — Muszę wracać do pracy. Gala pośpiesznie podała jej swój adres. — Nie mam telefonu — powiedziała przepraszającym tonem. — W porządku. To tak, na wszelki wypadek. Jest mało prawdopodobne, żeby taka okazja znowu się powtórzyła.
No to powodzenia, Gala-Rose. Wśród szelestu fałd i pobrzękiwania metalu przecisnęła się z powrotem do przyjaciółki. Gala pożegnała je wzrokiem, gdy wchodziły po schodach i znikały z kawiarni, a także z jej życia. Dino Marley na pewno nigdy nie miał dla niej żadnej pracy; cały pomysł wydawał się jej niedorzeczny. Skoro nie mogła nawet dostać takiej pracy jaką miała u Debbie w Leeds?! Powlokła się z Covent Garden do Soho, gdzie w labiryncie zapuszczonych
uliczek dostrzegła pomalowany na kolor wina burgundzkiego front sklepu, z napisem: WINIARNIA U LIN-DY'EGO, wymalowanym wyblakłymi już, pozłacanymi literami na witrynie — i wiszącą w rogu wywieszkę: POTRZEBNA BARMANKA/KELNERKA. Gala zamknęła oczy. Chciała przejść dalej, nie zatrzymując się. Wtedy przypomniała sobie o czynszu, który będzie musiała zapłacić w piątek — a później w każdy następny piątek, przypomniała sobie także lodowatoniebieskie oczy i nigdy nie uśmiechającą się twarz inkasenta. Była
także głodna. Zaciskając zęby popchnęła drzwi i weszła do środka. Podczas ponurych pierwszych miesięcy pracy w Winiarni u Lindy'ego przepłakała w domu wszystkie wieczory. Wylała kubły łez dając upust niechęci, jaką czuła do plugawego baru z neonowym oświetleniem. Bywalcy baru rekrutowali się spośród błąkających się po Soho włóczęgów, nieletnich chuliganów i szwendających się kibiców piłki nożnej, pijących do oporu, co w praktyce oznaczało, że albo padali na pysk albo wszczynali bójkę, po czym wyrzucano ich na ulicę. Wykidajłą był Jake.
Gdyby nie Jake, Gala uciekłaby z pracy już po tygodniu. Przerażała ją klientela, gardziła też groźnie wyglądającym właścicielem, któremu źle patrzyło z oczu. Tymczasem przy Jake'u czuła się bezpieczna. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i szerokie ramiona byłego napastnika rugby, a także największe ręce, jakie Gala kiedykolwiek widziała. Zadając tymi rękoma suche uderzenia Jake mógł zgruchotać twarz jednym ciosem — Gala wiedziała o tym, przekonała się na własne oczy. A jednocześnie miał najłagodniejsze oczy... czasami myślała, że są jak oczy niewinnego, małego
chłopca. Jake był jedyną znaną jej osobą, która była w jeszcze gorszej sytuacji niż ona. I nie dlatego, że miał mniej, lecz dlatego, że utracił więcej. Rodzina Jake'a miała dużą, wiejską rezydencję w Wiltshire, która należała do nich od pokoleń, a także drogie mieszkanie przy Eaton Sąuare. Mieli także piękną willę na wzgórzach, powyżej Nicei, na południu Francji. Jake mógł się poszczycić wątpliwej jakości wyróżnieniem: został wyrzucony z jednej z najbardziej elitarnych prywatnych szkół w Anglii za zorganizowanie sieci prowadzącej różnego rodzaju zakłady — dzisiaj
zrobiłby to o wiele lepiej, zwierzył się jej. Następnie wydalono go z drogiej, o twardym reżimie, szkockiej szkoły, która kształtowała charaktery przy pomocy ośmiokilometrowych biegów na przełaj o świcie, bez względu na pogodę — a w zimie pogoda w Szkocji bywała naprawdę straszna. Jake odmówił biegania; odmówił wspinania się na oblodzone szczyty; odmówił żeglowania po wzburzonym morzu w małym keczu razem z innymi kolegami — mówiąc im, że nikt przy zdrowych zmysłach nie robi tak idiotycznych rzeczy. Gdyby nie był
jednym z najlepszych zawodników rugby, wyrzuciliby go natychmiast. Ale dla dobra szkolnej drużyny i z uwagi na jego przerażonych rodziców, wybaczyli mu — dopóki nie został zatrzymany w miejscowym pubie i oskarżony o pijaństwo i uprawianie nierządu z miejscowymi dziewczynami. Wtedy miarka się przebrała — zamknęły się za nim czcigodne podwoje najlepszych brytyjskich szkół. Jake ruszył całą parą naprzód, został zawodnikiem drużyny rugby w
Cardiff, a następnie brał udział w międzynarodowych spotkaniach w barwach Walii, pijąc i hulając między jednym meczem a drugim, ku uciesze brukowej prasy i rozpaczy swojego trenera, aż pewnego słonecznego, rześkiego dnia w Paryżu, podczas rozgrywek międzynarodowych pomiędzy Francją a Walią, właśnie gdy wydostał się z młyna, pociemniało mu w oczach. Ruszył gwałtownie do przodu za innymi, przez kilka chwil patrzył nieruchomym wzrokiem na
rozwrzeszczany tłum, po czym runął jak kamień na ziemię. Wylew, powiedzieli, w wieku dwudziestu dwóch lat! Rodzice nie odwiedzili go ani razu w szpitalu; już dawno umyli ręce, jeśli chodziło o jego los. Zbrukał ich dobre, pieczołowicie chronione nazwisko, skalał je w najgorszy sposób i przestał dla nich istnieć. Mała suma wypłacana z rodzinnego funduszu powierniczego na konto banku w Haymarket zabezpieczała mu dach nad głową i wyżywienie. Ale w środowisku Jake Maybrook nie liczył się, przestał istnieć.
— Miałem szczęście. Wylew spowodował paraliż jednej strony twarzy, ale reszta działa pierwsza klasa — powiedział Gali przy filiżance kawy w cukierni Valerie przy Old Compton Street kilka tygodni po rozpoczęciu przez nią pracy w barze. — Ciągnie mnie więc do dawnych zwyczajów. Ale powiedz coś o sobie, Galu. Nie pasujesz tutaj, jesteś za delikatna. W tym barze potrzebne są takie dziewczyny jak Rita (inna kelnerka), śmiałe i pozbawione skrupułów, chętne za dziesięć funtów na jeden szybki numer z klientem. Zupełnie się do tego nie nadajesz.
Uśmiechając się swym specyficznym, wykrzywionym półuśmiechem — poruszał tylko połową mięśni twarzy — pochylił się do przodu i przejechał ręką po miękkiej pochyłości jej policzka. Jego olbrzymie palce były tak delikatne jak łapy kota z pochowanymi pazurami. — Jesteś jeszcze dzieciakiem — dodał. — Powinnaś jeszcze przebywać w domu, z matką, chodzić na przyjęcia i rozglądać się za przystojnym, miłym mężem. — Nigdy! Nigdy tego nie zrobię! — zaprotestowała gwałtownie.
Ugryzła migdałowego croissanta i żuła go posępnie łypiąc oczyma, podczas gdy Jake, popijając espresso, obserwował ją z uśmiechem. Przełknęła ostatni, rozpływający się w ustach kęs — najlepszą rzecz, jaką od miesięcy miała w ustach — popiła gorącą kawą. Po czym, patrząc w brązowe, łagodne oczy Jake'a, wyspowiadała się z całej swojej smutnej historii — ze wszystkiego, od dziecięcych fantazji i ośmieszającego włóczenia się matki po tawernach z mężczyznami z Garthwaite, po jej idiotyczną ambicję zostania słynną modelką, jak Jessie-Ann Parker.
Zdradziła nawet Jake'owi swoje prawdziwe imię. — Hmm, Hilda Mirfield — powiedział po trzeciej filiżance kawy i czwartym ciastku. — Nie, to zdecydowanie nie pasuje do ciebie. A ponieważ uszczęśliwiona zostałaś tym imieniem przez pozbawionych wyobraźni rodziców, nie ma powodu, żebyś z nim została do końca życia. Dla mnie — dodał swym nienagannym, charakterystycznym dla wyższych sfer akcentem, który tak kontrastował z
jego nieokrzesanym wyglądem — dla mnie jesteś Galą-Rose... no, może na razie Galą — Różyczką, ale dojdziesz do tego pewnego dnia. Nie poddawaj się, Galu. — Ale spójrz na mnie — jęknęła głośno, nie bacząc na ciekawskie spojrzenia dziwnej zbieraniny aktorów, ludzi z reklamy i właścicieli sklepów z Soho spędzających bezczynnie czas przy kawie, w oparach dymu z papierosów, przy laminatowych stolikach u Valerie. — Jestem chuda, zaniedbana, mam koszmarne
włosy, jestem kompletnie nie na czasie. Jestem wrakiem, Jake, nie mieszczę się w żadnych normach wymaganych dla modelek. I dlatego pracuję w tym nędznym barze; tam, jeżeli tylko wystarczająco prędko obsługuję klientów, wycieram stoły i prawidłowo wydaję reszty, nikt nie zwraca uwagi na mój wygląd. Ale zamierzam odkładać każdego pensa, i może któregoś dnia, być może w przyszłym roku, znowu będę mogła wystartować. W końcu, mam dopiero osiemnaście lat.
— Na pewno ci się uda — odparł, ściskając ją za rękę dla dodania otuchy. — Przebijesz się na pewno, Gala-Rose. Wiesz — dodał, przechylając na bok głowę i przyglądając się jej krytycznie — do pewnego stopnia jestem znawcą kobiet, a ty masz wszystko co trzeba... zgrabne, dobre kości pod bladą skórą i długie, długie nogi pod tymi dżinsami. Brak ci tylko blasku, przytłacza się takie życie... — Potrzebna jest mi tylko czarodziejska różdżka! — odpowiedziała z goryczą. Ale od tej pory uważała Jake'a Maybrooka za swojego najlepszego przyjaciela. Jedynego
przyjaciela. Przetrwała u Lindy'ego długie zimowe miesiące, jedząc tylko jeden, darmowy posiłek dziennie, serwowany w barze. Ale gdy jej żołądek zbuntował się przeciwko przygotowywanym w mikrofalówce, ociekającym tłuszczem potrawom, powróciła do kanapek z sałatkami; jeden bochenek chleba wystarczał jej na cały tydzień. Od czasu do czasu, gdy potrzeba stawała się silniejsza od niej, pozwalała sobie na luksus zjedzenia burgera u McDonalda lub na małą
porcję kurczaka na wynos. A czasami siadali przy kawie u Yalerie, lub gdzie indziej, po pracy, kiedy zdawało się, że wszystkie lokale są już pozamykane, Jake zabierał ją do małego, zaprzyjaźnionego cafe-clubu — tonącego w półmroku, zadymionego miejsca, gdzie po godzinach zamknięcia podawano jeszcze drinki i gdzie karmił ją ogromnym stekiem, którego, przy swoim skurczonym żołądku, nie mogła nigdy dokończyć, więc zabierała go do domu w papierowej serwetce i plastikowym woreczku, i następnego dnia zjadała do kanapki.
Poza tymi okresami, kiedy po przegraniu pieniędzy w gry hazardowe zastawiał samochód, Jake nie omieszkał nigdy odwieźć jej do domu swoim małym, poruszającym się na baterie metro, w którym z trudem mieścił się za kierownicą. Przy jego wzroście i posturze wyglądało to tak, jakby miał kolana pod brodą. Składał się jak strzelec pokładowy w wieżyczce strzelniczej z wojennych filmów i gnali tak w nocy przez uśpioną Oxford Street do jej nędznego pokoiku przy brudnej, zaśmieconej
uliczce na tyłach Paddington Station. Gala nigdy nie zaprosiła Jake'a na filiżankę kawy; wstydziła się swojego bezdusznego, ogołoconego z jakichkolwiek ozdób pokoju. Nie było w nim nic, co wyrażałoby jej osobowość, jej uczucia — żadnych ulubionych kolorów, kwiatów, zapachów, muzyki... pokój był tak bezosobowy jak go zastała w dniu, w którym się sprowadziła. Nie zainwestowała jednego pensa, by poczuć się tu choć odrobinę jak w domu, ponieważ w głębi duszy wiedziała, że nigdy do tego nie dojdzie. A jeśli utrzyma go w tym stanie — prowizorycznym, pozbawionym
charakteru — podtrzyma w sobie marzenie i nadzieję, iż pewnego dnia wyprowadzi się stąd do własnego domu; jakiegoś małego mieszkanka z sypialnią i z salonem, z własną malutką kuchnią i lśniącą czystością łazienką, i że wypełni je kolorami i kwiatami... Więc Jake zaprosił ją w jej wolny od pracy dzień do swojego mieszkania. — Jednym z moich licznych talentów jest umiejętność znakomitego gotowania — powiedział. — A poza tym, dostałem dzisiaj pieniądze i
naprawdę mogę ci zaimponować, dzisiaj wieczorem jemy tylko to co najlepsze, Gala. Podał cienkie, zielone szparagi, które jadła po raz pierwszy. Było już po sezonie, więc kupił je w ekskluzywnym sklepie Fortnum & Mason, a oczy Gali zrobiły się aż okrągłe z zachwytu, gdy delektowała się ich delikatnym smakiem. Mając w pamięci klęskę z powodu Cama, wychyliła zaledwie jeden czy dwa łyki szampana, ale gdy Jake krzątał się radośnie po mikroskopijnej kuchni swojego mieszkania w Chelsea, przyrządzając na
grillu świeżego łososia i robiąc do niego sos z kopru i z ogórka, Gala odprężyła się. To nie było tak jak z Camem. Jake był prawdziwym przyjacielem; nigdy, przenigdy nie postąpiłby w podobny sposób jak Cam. Spoglądając na kieliszek delikatnie bąbelkującego szampana zaczerwieniła się, przypominając sobie pocałunki Cama, ręce Cama... Na deser były truskawki, a także przepyszne czekoladki nadziewane masą o egzotycznym smaku, „by dodać trochę wagi twoim kościom", żartował. Siedzieli obok siebie na śliskiej,
skórzanej, miękkiej sofie trzymając się za ręce. Gala chichotała, robiąc wszystko, by nie ześlizgnąć się z niej, a Jake śmiał się z niej, po czym pocałował ją leciutko w czubek nosa. — Gdybym był dobrym chłopakiem — powiedział poważnie — ale takim nie jestem, poprosiłbym cię o rękę, Gala-Rose. Odwrócił się do tyłu, a jego wykrzywiona staro-młoda twarz posmutniała nagle. — Po raz pierwszy w życiu żałuję, że jestem taki — powiedział prawie szeptem.
Oszołomiona tym wyznaniem Gala patrzyła na niego w milczeniu przez kilka sekund, po czym powiedziała: — Ale nie możesz ożenić się ze mną, ponieważ jestem nikim... To znaczy, chciałam powiedzieć, że ty jesteś May-b r o o k i e m, nie łączysz się z takimi dziewczynami jak ja. — Nie mów tak, Gala-Rose! — odciął się gniewnie. — Ty jesteś ty! Dostrzegam twoją delikatność i niewinność, i twoją szczególną, własną klasę i piękno. A pewnego dnia ktoś inny dostrzeże to także... Jesteś zbyt drogocenną istotą jak na takiego typa jak
ja. Nie jestem dobry, moja maleńka Galu, zawsze robiłem to na co miałem ochotę, zupełnie jak zepsuty, rozpieszczony dzieciak... tylko że zepsute dzieciaki stają się w końcu mężczyznami, i co z tego wyszło? Westchnął, ujął jej dłoń i po kolei całował każdy palec. Jego nie sparaliżowany profil wyraźnie rysował się na tle palącej się lampy i przez chwilę Gala mogła oglądać jego męską, przystojną twarz, jaką kiedyś miał, a zaraz potem jego usta pokryły jej wargi w czułym, długim pocałunku.
— A teraz, usuwam się z drogi raz i na zawsze — powiedział z ożywieniem. — Nakarmiłem cię, napoiłem i pocałowałem, uważam, że pora bym cię odwiózł do domu. Jestem umówiony w kasynie i czuję, że szczęście mi dziś wieczór dopisze... Gala wiedziała, że najprawdopodobniej spłucze się do ostatniej nitki i przegra w kasynie całą miesięczną kwotę z funduszu rodzinnego — jeśli nie więcej — a później upije się i, jak poprzednio, zostanie zatrzymany w Mayfair podczas siusiania na drzewo, albo w czasie bijatyki na Berkeley Sąuare, gdy nie będą chcieli go wpuścić do nocnego
klubu, aż wreszcie wyląduje na posterunku policji przy Beak Street, oskarżony o pijaństwo i zakłócanie porządku. — Nie rób tego, Jake, proszę — nalegała. — Nie spłucz się ze wszystkich pieniędzy, nie upij się... proszę. Zrób to dla mnie. Jake uśmiechnął się do niej swym pogodnym, wykrzywionym uśmiechem i podał jej żakiet. — Przykro mi, najmilsza — odpowiedział — ale nie mogę tego obiecać, nawet tobie.
Wysadził ją przed domem; Gala stała jeszcze i patrzyła na znikające za zakrętem tylne światła jego metro, pragnąc móc pokochać go jak kobieta, a nie jak siostra. Może wtedy stałaby się wystarczająco silna, aby go zmienić. Jake zaczął jeszcze więcej pić. Zauważyła, że wiele razy pojawiał się wieczorem w barze już podchmielony, i choć nigdy nie pił w pracy, ponieważ Leonard Linsen, menażer, nigdy by mu na to nie pozwolił, znikał od czasu do czasu w sąsiednich pubach i barach, skąd wracał czerwony i napastliwy. Gala
wielokrotnie spotykała się z nim rano na kawie u Valerie i starała się rozmawiać z nim na ten temat, ale najczęściej Jake był tak skacowany, że wypijał swoje espresso, patrzył ponuro w dół na laminatowy blat stolika, aż wreszcie dawała mu spokój i brała go za rękę. — Nie jest dobrze, wiesz? — powiedział jej pewnego ranka, stojąc przed nią na brudnym chodniku przy Old Compton Street. — Spójrz tylko na to, Gala-Rose. Wyciągnął przed siebie drżące ręce, a ona przyglądała się im przerażona. — Nie mogę tego opanować —
powiedział Jake. — Bóg mi świadkiem, że próbowałem... och, przecież nie jestem zepsuty do szpiku kości, wiesz o tym. Porcja szkockiej uśmierza ból głowy, ale jednocześnie powoduje drżenie rąk. To błędne koło, Galu, i nie jestem w stanie go przerwać. Nim obrócił się na pięcie i szybko odszedł, przemykając się wśród tłumu ze zręcznością doświadczonego napastnika ubiegłorocznej drużyny rugby, Gala odnotowała jego nie ogoloną twarz i udręczone spojrzenie. Przybita i rozstrojona zjawiła się wieczorem w pracy; wykonywała
pośpiesznie, z mechaniczną wprawą i ze ściśniętym sercem swoje stałe obowiązki, martwiąc się o Jake'a, który siedział zgięty i ociężały przy barze, z półlitrowym kuflem piwa przed sobą. Piwo stało nietknięte od dziesiątej, kiedy przyszedł do pracy, a teraz było wpół do dwunastej. Wyglądał tego wieczoru szczególnie nieporządnie: miał trzydniowy zarost i wymięty ciemnoniebieski garnitur. Gala z ciężkim sercem pomyślała, że prezentuje się jak prawdziwa parodia bywałego w świecie młodego Anglika. — Twoja wypłata, Gala — powiedział
Leonard, szef, wręczając jej, jak zawsze w piątki wieczorem zapieczętowaną kopertę. Gala wsunęła ją do kieszeni i pośpieszyła obsłużyć dwóch mężczyzn pochylających się nad barem. Na szyi mieli przewiązane pasiaste szaliki klubowe kibiców rugby i domagali się „kropelki czegoś mocniejszego". I dwa kartofle w mundurkach, kochana, z serem — zawołali, kierując się chwiejnym krokiem w stronę stołu. Wpadłszy do kuchni, Gala wsadziła kartofle do mikrofalówki, myślami pozostając nadal przy Jake'u. Metro zniknęło, a więc Jake znowu przegrał — i nie pił dziś wieczór. To mogło oznaczać tylko jedno — był
spłukany i nie mógł już ani grać, ani pić. Zanurzyła rękę w kieszeni, wyjęła brązową kopertę z wypłatą. Powinno w niej być dokładnie sześćdziesiąt pięć funtów — kwota należna jej po odjęciu podatków i opłaty na ubezpieczenie społeczne. Po zapłaceniu trzydziestu pięciu funtów za pokój, plus minimum tego co potrzebowała na przejazdy, na zasilenie gazometru i funta dziennie na jedzenie, zostawało jeszcze około dwudziestu funtów. Skąpiła sobie i oszczędzała jak sknera w ciągu ostatnich kilku miesięcy, dążąc do celu, wierząc, że w przyszłym roku będzie mogła
zrealizować swoje odwieczne marzenie. Miała już dwieście czterdzieści funtów w banku. Ale jeśli Jake potrzebuje pieniędzy, da mu je — on pomógłby jej bez wahania, była tego pewna. A poza tym, kochała go. Wyjęła kartofle i pośpieszyła do baru, by postawić je przed rozgorączkowanymi już kibicami rugby. Było ich dzisiaj potwornie dużo, widać na Wembley skończył się jakiś ważny mecz... Byli Walijczykami i szukali okazji do zaczepki, ale jeszcze nie byli na tyle pijani, by wszczynać burdę. Jake musi mieć ich dzisiaj na oku...
Podeszła na koniec baru, oparła się łokciami o kontuar. — Wszystko w porządku? — zapytała uśmiechając się z niepokojem do Jake'a. — Nic mi nie jest, Gala-Rose. Po prostu nie jestem pijany. — Spłukałeś się, prawda? — Częściowo, ale niezupełnie. Są inne powody. Walia grała dziś wieczór z Anglią. Poszedłem na mecz, żeby obejrzeć, jak moja drużyna wygrywa, no i wygrali. Bez udziału szczerze ci oddanego Jake'a Maybrooka! —
Dostrzegła gorycz w jego oczach. — Rugby było jedyną dobrą sprawą w moim życiu — szepnął — zanim ty się pojawiłaś, naturalnie — dodał z błyskiem dawnego, szarmanckiego humoru. — Ale niech to szlag trafi, jeśli o mało mnie to nie zabiło. Gala wygrzebała z kieszeni brązową kopertę. — Weź to, Jake — nalegała — włóż to do kieszeni i idź do domu, napij się dzisiaj szampana, nie whisky. Jeśli musisz się upić, zrób to z klasą i upij się w domu. Rano poczujesz się lepiej. Jake był wyraźnie zaskoczony.
— Ale co to jest, kochanie? List miłosny — do mnie? — jego gromki śmiech rozniósł się po barze, a głowy klientów zwróciły się w ich stronę, by zobaczyć co też takiego śmiesznego się wydarzyło. Jake otworzył kopertę i wyjął jej zawartość. — Dajesz mi pieniądze? — wyszeptał. — Twoje ciężko zarobione pieniądze? Och, Gala-Rose, moja ty najsłodsza, ja nie zasługuję na takie poświęcenie. Chcesz zapłacić, żebym się upił w dobrym stylu i w ten sposób utopił smutek z powodu rugby. No tak, dziękuję ci, kochana, ale nie. Nie mogę
tego przyjąć. — Wcisnął jej banknoty do ręki. — Zatrzymaj je, kochana, wierz mi, że tobie są one bardziej potrzebne niż mnie. Pieniądze rozsypały się po kontuarze, a gdy próbowała oddać mu je z powrotem, zamoczyły się trochę w rozlanym piwie. — Tu jest pięćdziesiąt pięć funtów — powiedział stanowczym głosem. — Za dużo, żeby je pokazywać w takiej spelunce jak ta. Można zostać okradzionym, zanim się spostrzeżesz! — Pięćdziesiąt pięć? — Gala zapytała z niedowierzaniem. Jake
błyskawicznie je przeliczył. — W porządku. Pięćdziesiąt pięć. — Ale powinno być sześćdziesiąt pięć — zawsze tyle dostaję. Jake popatrzył na nią, po czym zapytał: — Powiedz, czy zwykle otwierasz tutaj kopertę? — Och, nie, zawsze czekam z tym do powrotu do domu. A następnego ranka zanoszę do banku. — W porządku. Powiem ci co zrobisz. Idź od razu do naszego uroczego szefa,
pokaż mu tych pięćdziesiąt pięć funtów i posłuchaj co ci powie. Gala z trudem pojmowała o co mu chodzi. — Dlaczego? Sądzisz, że oszukał mnie rozmyślnie? Wolnym krokiem ruszyła w kierunku drugiego końca baru, gdzie Leonard Linsen popijał kawę i czytał wyniki najnowszych gonitw. — Taa? — odezwał się, podnosząc niechętnie wzrok. — Panie Linsen, w kopercie brakuje dziesięciu funtów — powiedziała. —
Jest tam tylko pięćdziesiąt pięć funtów. — Bzdura — odpowiedział obojętnym tonem. — Zawsze dostajesz taką samą wypłatę, a jeśli coś zgubiłaś to twoja sprawa. — Ależ panie Linsen, dopiero co otworzyłam, w tej chwili... W żadnym wypadku nie mogłam zgubić dziesięciu funtów — odpowiedziała Gala logicznie. — Nie? A możesz to udowodnić? Skąd mogę wiedzieć, czyś nie wsunęła forsy do torby albo do kieszeni? Takie numery już nieraz zdarzały się personelowi.
Przykro mi, ale nie dam się w to wrobić... — Panie Linsen — protestowała Gala, starając się zachować spokój — musiał się pan tym razem pomylić. Nie stać mnie na taką stratę, potrzebne mi są pieniądze, które zarabiam. — Taaa? To zacznij lepiej pracować, może wtedy wpadnie ci jakiś napiwek. Zobacz jak świetnie radzi sobie Rita... pracuje „w godzinach nadliczbowych". Z twarzą czerwoną od gniewu Gala wróciła do Jake'a.
— Spodziewałem się tego — powiedział. — Widziałem już jak wyciął kiedyś podobny numer. Zaczekaj tutaj, Gala, zajmę się nim... Zsunął się z taboretu i ruszył przez bar. — Hej — zawołał walijskim akcentem chudy człowieczek w pasiastym szaliku — czy to przypadkiem nie ten stary pieprzony Maybrook? Pół tuzina głów obróciło się równocześnie, gdy Jake zatrzymał się koło nich. — No i co z tego? — zapytał ze
spokojem Jake. — Nic, nic — wymamrotał człowieczek, oceniając posturę Jake'a. — No to w prządku — powiedział Jake podchodząc do Linsena. — Trzy cholerne puchary dla Walii, gwiazda walijskiego rugby, i spójrzcie na niego — zachodził w głowę człowieczek. — Tak sobie stąpa po barze jak jakiś pieprzony pedał. Przerażona Gala wpatrywała się w pijanych kibiców rugby. Jake, jakby tego nie słysząc, stał przed Linsenem. W zatłoczonym barze nagle ucichło, a oczy
wszystkich utkwione były w Jake'u. — Daj Gali dziesięć funtów, Linsen — powiedział spokojnie. — Co to znaczy — daj dziesięć funtów? Dostała wypłatę, taką samą jak zawsze. Czy Rita się uskarża, hej Rita, dostałaś swoją wypłatę, tak czy nie? — Oczywiście, że dostałam — Rita wyjęła plik banknotów zza dekoltu kusej bluzki. — I zamierzam jeszcze więcej zarobić! — dodała, zerkając zuchwale w stronę rubasznie śmiejących się klientów. — Jeśli Gala je świsnęła i chce dostać kolejnych dziesięć funtów ode mnie,
niech lepiej zmieni zdanie. — Nie, ona ich nie świsnęła, Linsen. To j a otworzyłem tę kopertę i przeliczyłem pieniądze. No i co teraz? Oddaj jej dziesięć funtów i dajmy sobie z tym spokój, zgoda? Wyraźna, staranna wymowa Jake'a dotarła do każdego zakamarka wyciszonego nagle baru. — Zanosi się na walkę — zauważył jeden z kibiców rugby, opróżniając swój kufel i już na zapas naprężając muskularne ramiona. — Gdzie tam— podjudzał człowieczek
— pedał boi się walki. Co miał dostać, dostał już od żabojadów... Jake złapał Linsena za kark. — Dziesięć funtów, Linsen, i to już! — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Odpieprz się, zwalniam cię — warknął Linsen. Jake walnął go prosto w nos. Przy dźwięku pękającej kości, bryzgając krwią, Linsen osunął się na ziemię, a z gardła wydobył mu się gulgoczący, słaby charkot. Jake sięgnął do jego kieszeni i wyjął mu z portfela
dziesięciofiintowy banknot. Podszedł z nim spokojnie do Gali i położył na jej dłoni. — A teraz idź na zaplecze, kochanie, i weź płaszcz. Zabiorę cię do domu. Czas, abyś znalazła nową pracę. Gala wpatrywała się w niego z przerażeniem. Niebieska koszula Jake'a była zachlapana krwią, a kostki ręki spuchnięte i potłuczone. — Jake, nie chciałam, żebyś to zrobił... Chciałam ci tylko pomóc... — To nie ma znaczenia, Gala-Rose. Weź po prostu płaszcz, pojedziemy do domu
— powtórzył cierpliwie, trąc oczy potłuczoną ręką. — Nic ci nie jest? — zaniepokoiła się. — Zwyczajny ból głowy, to wszystko. Tak jakby się pogorszyło... myślę, że to z powodu tego meczu — dodał ze smutkiem. — Gdybyś to widziała, Galu... — Jego mowa stała się nagle niewyraźna, tak jakby pomrukiwał. — Tak jak za dawnych czasów... — Złamałeś mu nos, ty potworze — krzyknęła z drugiego końca baru pochylona nad Linsenem Rita. — Zostałeś wynajęty do bicia pijanych
klientów, a nie szefa! Wezwij karetkę, Gala! — Do bicia klientów? — wrzasnął potężnie umięśniony wielbiciel rugby, wysuwając się naprzód. — Chcielibyśmy zobaczyć małą próbkę tego niegdysiejszego bohatera, no nie, chłopaki? Spójrzcie na niego... elegancik w niebieskim garniturku, z takimi wytwornymi manierami. Jak to się stało, że pozwolili ci w ogóle grać, chłopaczku, dla Walii? Ech, powiedz no! — zawołał i ze skrzyżowanymi ramionami, w wyczekującej pozycji,
zatrzymał się pośrodku baru. — Zaraz będę z powrotem, kochana — ze spokojem powiedział Jake. — Mam tutaj jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Gdy zbliżał się, wielbiciele rugby zbili się w zwartą grupę. Z kuflami i butelkami w rękach czekali na bójkę. Osłupieli, gdy Jake potknął się i oparł o kontuar. — Już pijany? — zaśmiał się któryś. — To prawda, że pedały nigdy nie są dobrymi pijakami, no nie?...
Naprężając ramiona Jake zrobił jeszcze dwa kroki do przodu. Chwiejąc się na nogach patrzył na nich w milczeniu. — Jake, Jake! — krzyknęła przeraźliwie Gala, gdy Jake przechylił się nagle, po czym runął na podłogę baru pośród rozlanego piwa i porzuconych niedopałków papierosów. Jake i Leonard Linsen podzielili tę samą karetkę, która powiozła ich do szpitala. Policjanci okazali się uprzejmi i pozwolili Gali jechać z nimi. Ale było źle. Jake nie żył już zanim dotknął podłogi. W Daily Mail, w rubryce towarzyskiej,
ukazała się tylko mała notatka Nigela Dempstera oraz krótkie sprawozdanie z wyników autopsji — rozległy wylew do mózgu. Następnie rodzina Jake'a przetransportowała jego zwłoki do Wiltshire. Gala miała nadzieję, że po śmierci Jake okaże się na tyle godny, by odzyskać szacunek rodziny. Próbowała rozmawiać przez telefon z jego ojcem, tłumacząc, że była przyjaciółką Jake'a, i że pragnęłaby wziąć udział w pogrzebie, ale sekretarka poinformowała ją chłodno, że uroczystość jest czysto prywatna i że odbędzie się w ścisłym gronie rodzinnym.
W dniu pogrzebu skulona, przerażona Gala, w samotności ubogiego pokoiku, szlochała za przyjacielem, za utraconą miłością. Jake był opiekuńczym bratem jakiego nigdy nie miała. Przy niej był zawsze nieskazitelnym, angielskim dżentelmenem, nawet jeśli jego rodzina uznała go za nicponia i utracjusza. W innych okolicznościach na pewno nie pokochałaby go — ale, pomyślała z goryczą, gdyby okoliczności były inne, Jake nigdy by się w niej nie zakochał. Nigdy nawet by się nie
spotkali; on pochłonięty byłby swoim własnym życiem, uczęszczał na wszystkie wytworne przyjęcia i kolacje, i spotykał te czarujące dziewczyny, o których istnieniu wiedziała tylko z gazet. Biedny, drogi Jake. Zaciągając liche zasłony w zimną, ciemną noc płakała nad pustką jaka zapanowała na świecie bez Jake'a, nad sobą samą.
5. W onathan Morris Royle to były blisko cztery ^J kilogramy czystej rozkoszy. Oparta o białe poduszki Jessie-Ann leżała w szpitalnym łóżku. Jej zroszone potem pasma włosów zaczesane zostały do tyłu przez miłą, młodą pielęgniarkę. Jessie-Ann była blada i wyczerpana. Obok łóżka stała wiklinowa kołyska. Gdy Harrison unosił swojego nowego syna do góry, na jego twarzy malowała się radość. Protestował tylko przeciwko ciemnym
włosom niemowlaka, ponieważ spodziewał się jasnych, zachwycał się błękitem oczu dziecka, choć Jessie-Ann uprzedziła go, że mogą w przyszłości zmienić kolor, co zresztą nie sprawdziło się. Nawet babcia Rachela Royle nie oparła się potędze uśmiechu nowego wnuka — uśmiechu równie radosnego i szerokiego, jak u Jessie-Ann, tyle że bezzębnego. Z Princeton, z naręczem żółtych róż dla Jessie-Ann i z ponad metrowym pluszowym misiem dla nowego braciszka, przybył Marcus.
— Jest taki maleńki! — powiedział dotykając nieśmiało rączki dziecka. — Nie bój się, nie ugryzie, w każdym razie jeszcze nie teraz — powiedziała z uśmiechem Jessie-Ann. Gdy rano Harrison odwiedził żonę, przyniósł jej płaskie, wykonane z bawolej skóry, zamszowe pudełko. — Wiem, że nigdy niczego nie chcesz, a wybór prezentu dla ciebie jest trudnym i ryzykownym zadaniem — mówił otwierając pudełko — ale błękit to kolor twych oczu — a także oczu twojego syna.
Oniemiała z wrażenia, patrzyła jak zapina jej wysadzany szafirami i diamentami naszyjnik i wyjmuje stanowiące komplet z naszyjnikiem przepiękne kolczyki. Urażona osądem Racheli Royle, zbyt dobrze świadoma faktu, iż większość ludzi przekonana jest, że poślubiła Harrisona dla pieniędzy, Jessie-Ann kategorycznie i wytrwale odmawiała przyjmowania jakichkolwiek prezentów. — Nosiłam takie piękne rzeczy gdy byłam modelką, ale nigdy nie marzyłam, że mogę je mieć na własność
— zawołała radośnie, obracając na wszystkie strony głowę, powodując, iż duże szafiry, w kształcie pereł, otoczone połyskującymi diamentami, lśniły i odbijały się w świetle. — Harrisonie, naprawdę, nie mogę tego przyjąć. — Oczywiście, że możesz — powiedział stanowczo. — To dla uczczenia narodzin naszego syna. Będzie ci potrzebna do nich także nowa suknia. Myślę, że za kilka tygodni, gdy tylko lepiej się poczujesz, polecimy do Paryża, żebyś sobie coś kupiła. Miesiące ciąży nie były najłatwiejsze
dla Jessie-Ann, choć od strony fizycznej ani jej, ani dziecku nic nie zagrażało. Prawie cały czas miała mdłości i dlatego nie odżywiała się należycie, co z kolei pogarszało jej samopoczucie. Trzeba przyznać, że Harrison troszczył się o nią — być może bardziej nawet niż trzeba, z powodu dawnych przeżyć z Michelle — ale teraz nie było już żadnych podstaw do niepokoju. Wróciła do normy, wygłodzona i szczęśliwa, i pełna energii. W końcu do Paryża nie wyjechali; nie mogła znieść myśli o rozstaniu się z dzieckiem. Pojechali natomiast do jej
domu, gdzie wreszcie mogła przedstawić rodzicom i przyjaciołom Harrisona i Jona. Scott i Mary Parker odwiedzili ich jeden raz w Nowym Jorku. Gdy Jessie-Ann dowiedziała się, że jest w ciąży, wytrącona z równowagi porannymi dolegliwościami, zapragnęła zobaczyć ukochanych rodziców. Jessie-Ann zawsze była w bardzo bliskich stosunkach z ojcem — bliższych nawet niż z matką, której wychowanie trzech synów wypełniało czas po brzegi. Tak się również składało, że ojciec i córka mieli ze sobą
wiele wspólnego; byli do siebie podobni — był jasnowłosym olbrzymem o niebieskich oczach — myśleli także w podobny sposób; zdarzało się, że zanim zdążył otworzyć usta, wiedziała o czym myśli. Gdy była jeszcze zupełnie mała, kołysał ją w swoich potężnych, bezpiecznych ramionach, nazywając swoją „małą dziewczynką", a gdy była już nastolatką i ciągle rosła i rosła, mówił o niej „moja duża dziewczynka". Kiedy Jessie-Ann zatelefonowała z Eleuthery, by powiadomić ich, że wyszła za mąż, osobą, która żałowała, iż wszystko odbyło się niezgodnie z tradycją, bez uroczystego ślubu jedynej córki, nie była
matka, którą usatysfakcjonowała wiadomość, że „znalazła kogoś, kto nareszcie będzie się o nią troszczył", lecz ojciec, który z żalem skomentował dokonany fakt: — Zawsze sobie wyobrażałem, że poprowadzę cię środkiem nawy do ołtarza, Jessie-Ann. — A gdy usłyszała jego drżący z emocji głos, sama nie mogła opanować łez. Choć matka zaopiekowała się nią, a jej obecność i pomoc przyniosły wielką ulgę — tylko mama znała jej potrzeby, wiedziała kiedy podać jej coś gorącego, czy przyłożyć zimny okład na
głowę — wizyta rodziców w Nowym Jorku nie stała się aż tak radosnym wydarzeniem, jakiego oczekiwała. Jessie-Ann nie czuła się na siłach zaprosić ich do restauracji, ani pochodzić z nimi po mieście. Harrison wynajął limuzynę z szoferem, zarezerwował bilety do teatru i stolik na kolację, dbając o nich jak dobry i troskliwy zięć; choć Jessie-Ann miała nadzieję, że sprawia im to przyjemność, nie opuszczało jej podejrzenie, iż ogromny apartament, bezcenne meble i dzieła sztuki onieśmielają ich... Zaś Rachela Royle nie przyczyniła się bynajmniej do
poprawy ich samopoczucia, nie dała im szansy, by mogli się poczuć swobodnie i przyjemnie. Ojciec dzielnie zniósł przeciągającą się kolację, rozmawiał z Harrisonem o winach, opowiadał mu o swych ulubionych butelkach, które otwierał tylko raz w roku, na Boże Narodzenie; później Jessie-Ann dowiedziała się, że Harrison przesłał ojcu po skrzynce każdego, chwalonego przez niego gatunku. Natomiast Rachela Royle poddała biedną mamę dokładnej lustracji, nie obeszło się także bez kilku podchwytliwych pytań odnośnie do spraw rodzinnych.
Scott Parker pochodził z małego miasta. Był synem drukarza, wstąpił na uniwersytet stanowy w Michigan, kończąc z najwyższym wyróżnieniem anglistykę. Został dziennikarzem, pisywał reportaże w lokalnych gazetach, by dojść wreszcie do zaszczytnego stanowiska naczelnego redaktora Gazette w Spring Falls. Zakochał się z wzajemnością, od pierwszego wejrzenia, w Mary Allison, która wyszła za niego za mąż od razu po skończeniu szkoły średniej. Mary była oczytaną, kulturalną kobietą, cieszącą się życiem, zadowalającą się drobnymi
radościami. Nie pasowała jednak zupełnie do szykownej, ostrej jak brzytwa Racheli, w jej czarnym, chanelowskim kostiumie i atłasowej bluzce w kolorze burgundzkiego wina. Jessie-Ann uścisnęła pod stołem rękę matki, gdy podczas kolejnej, niezręcznej i męczącej przerwy w konwersacji rzuciła jej zatrwożone spojrzenie. — Wspaniale dziś wyglądasz, mamo — dodała jej odwagi. — Uwielbiam tę różową suknię.
— Ojciec powiedział, że jest nieodpowiednia dla mojego wieku, pomyślałam jednak, że skoro jest ładna... — Róż jest bardzo zobowiązującym, trudnym kolorem — zawyrokowała Rachela. — Zwłaszcza kiedy się skończy trzydzieści lat. Jessie-Ann przygwoździła teściową wzrokiem. — Jasny róż jest jednym z ulubionych kolorów Schiaparellego — odparowała — a także Chanel. A
Lagerfeld nie rozstaje się z nim... to bardzo modny kolor. — Nie znam się na tym co modne. — Rachela smarowała cienki płatek kruchej grzanki odrobiną masła. Zafascynowani, obserwowali nienaganną precyzję jej ruchów. — Znalazłam swój styl — dodała — gdy miałam dwadzieścia pięć lat i nie zmieniłam go od tamtego czasu — nie zważając na tak zwaną modę. Po tym spotkaniu Jessie-Ann trzymała rodziców z dala od Racheli,
chroniąc ich przed teściową tak troskliwie, jak gdyby byli jej dziećmi. — Robi wrażenie bardzo miłej kobiety — wyraziła ostrożnie swoją opinię matka — i jest taka elegancka. Ale przy takich pieniądzach, sądzę, że trudno nie być elegancką. — Nie zwracaj na to wszystko uwagi, Jessie-Ann — doradzał jej ojciec przed odjazdem — i pamiętaj, że zawsze możesz przyjechać do domu. Czy rzeczywiście? — myślała gdy ich prywatny odrzutowiec, z Harrisonem przy aparatach kontrolnych, leciał na zachód z prędkością ośmiuset
kilometrów na godzinę w kierunku Spring Falls w Montanie. Rozłożysty, utrzymany w stylu dawnego ranczo dom, położony na dużej, narożnej posesji przy pełnej drzew i zieleni Billings Avenue, wyglądał dokładnie tak samo jak zawsze. Miał drewniane pomalowane na biało elewacje, od tyłu otoczony był płotem z drewnianych słupków, zaś od frontu rozpościerał się zielony trawnik dochodzący aż do chodnika. I jak dawniej, ubrane w dresy dzieci uganiały się po chodniku na rowerkach, albo wprawiały się w rzutach do umocowanych nad drzwiami garażów
koszy. Był gorący, wiosenny wieczór, i okna domów były pootwierane; dźwięki rocka z nadawanej non stop radiostacji młodzieżowej zlewały się z ptasimi trelami i szczekaniem psów. — Oto typowy, małomiasteczkowy obrazek — uśmiechnęła się JessieAnn wysiadając z wynajętego mercedesa combi z Jonem na ręku. Zwolniła na tydzień nianię, pragnąc spędzić ten czas wyłącznie z dzieckiem, Harrisonem i swoją rodziną. Wiedziała zresztą, że przy mamie nie będzie już potrzebna żadna dodatkowa pomoc. Odwiedziny miały mieć skromny i ściśle prywatny charakter — nie miała zamiaru
pojawiać się w rodzinnym mieście w roli światowej damy pośród rzucających się w oczy atrybutów bogactwa. Pragnęła, aby wszystko było jak dawniej. Powitała ją rozpromieniona twarz mamy i jej szeroko otwarte na powitanie ramiona, w które Jessie-Ann złożyła swoje drogocenne zawiniątko, uchylając kocyka, by wszyscy mogli przyjrzeć się uśpionej twarzyczce Jona. — Jest rozkoszny — wykrzyknęła uszczęśliwiona mama — i jaki przystojny, podobny do Harrisona!
— Doskonale trafiasz do serca mężczyzny, Mary Parker — radośnie uśmiechnął się Harrison, wyjmując z samochodu cały niezbędny w podróży bagaż niemowlaka. — Witaj, Harrisonie! — Scott Parker przywołał do siebie dwa jasnopopielate wyżły weimarskie. — Do nogi, Set, Jared! — Otworzył im drzwi do domu i zamknął je. — Jessie-Ann! — zawołał i przytulił ją do siebie. Poczuła, że nareszcie jest w domu!
— Oto twój wnuk — powiedziała z dumą. Dziecko otworzyło błękitne oczy i nieśmiało, na widok tylu nowych twarzy, uśmiechnęło się. — W porządku, ma twój uśmiech — z zadowoleniem pokiwał głową Scott. — Zapamiętałem go od chwili, gdy byłaś w jego wieku. Chciałbym, żeby twoi bracia byli tutaj z nami, oni także go zapamiętali. Najstarszy brat Jessie-Ann, najbardziej ze wszystkich podobny do ojca, był wykładowcą angielskiego w Berkeley, średni odbywał staż w szpitalu w Chicago. Zaś jej najmłodszy brat, który
kochał przyrodę i życie na łonie natury, został leśnikiem i pracował jako strażnik Parku Narodowego Yellowstone. — Następnym razem lepiej to zaplanujemy — powiedział półgłosem; ona także pragnęłaby bardzo, żeby bracia byli w domu. Otwarte okna salonu wychodziły na kryty, drewniany ganek. Ku swemu zdumieniu Jessie-Ann ujrzała na nim pulchną, ciemnowłosą dziewczynę. To był ktoś kogo znała, ktoś z dawnych lat, kogo nie mogła jeszcze
umiejscowić w swojej pamięci... — Hej — powiedziała dziewczyna uśmiechając się nieśmiało — przypuszczam, że nie przypominasz mnie sobie. Jestem Laurinda Mendosa... chodziłyśmy do tej samej klasy w Spring Falls... — Oczywiście, że pamiętam — zawołała Jessie z uśmiechem — byłaś najlepsza z matmy... wszyscy zostawaliśmy w tyle, daleko za tobą! Czy nie wybierałaś się przypadkiem na Uniwersytet w Oklahomie! Podejrzewam, że jesteś już wielkim
specem nauk komputerowych lub czegoś w tym rodzaju? Laurinda posmutniała. — Niestety... odpadłam z tego... mama chorowała, potrzebna byłam w domu. Pracuję teraz jako księgowa, w Gazette — uśmiechnęła się nieśmiało do Jessie-Ann. — Twój tata dba o to, żebym była stale zajęta. — Ona jest na wagę złota — zagrzmiał Scott Parker. — To dzięki niej jesteśmy wypłacalni, podejrzewam, że bez niej nasza stara Gazette dawno by już
zbankrutowała. — To brzmi fantastycznie — powiedziała Jessie-Ann, zastanawiając się równocześnie nad przyczyną obecności Laurindy w ich domu. — Laurindo, a to jest mój mąż, Harrison Royle. — Miło mi pana poznać, panie Royle — powiedziała Laurinda, podając Harrisonowi pulchną rękę. Mimochodem dostrzegł, że ma obgryzione do krwi paznokcie. — Pięć lat temu przeprowadziłyśmy się z Dziewiątej Ulicy na Billings Avenue — powiedziała Laurinda Jessie-Ann. —
Pani Parker była dla nas nadzwyczajna. Znalazła kogoś kto opiekuje się mamą, gdy jestem w pracy. Jessie-Ann jak przez mgłę przypomniała sobie jej schorowaną matkę, choć nadal miała trudności z umiejscowieniem Laurindy w życiu szkolnym, poza jej nadzwyczajnymi zdolnościami do matematyki. — Daj spokój, Laurindo, wiesz przecież jak bardzo się cieszę, że mogłam ci w czymś pomóc — zawołała pani Parker, kierując się w stronę kuchni. — Zaparzyłam kawę. Zostań i wypij z nami.
— Dziękuję, pani Parker, ale lepiej będzie jeżeli już pójdę. Mama jest sama, a kiedy długo nie wracam, zaczyna się niepokoić. Miło mi było pana poznać, panie Royle — dodała, rozglądając się nerwowo — cieszę się także, że znowu cię widzę, Jessie-Ann. Wydaje się, że już wiele czasu upłynęło od naszej szkoły w Spring Falls. — To prawda... — Masz naprawdę ślicznego chłopaczka — powiedziała nieoczekiwanie Laurinda. — Z wielką przyjemnością posiedzę z nim któregoś wieczoru, gdybyście chcieli wyjść z rodzicami na
kolację. — To świetny pomysł — wykrzyknęła Jessie-Ann. — Chciałabym zabrać mamę i tatę do Old Mili... tobie także się tam spodoba, Harrisonie — zapewniła męża — podają tam dobre, domowe dania, na pewno będą ci smakowały. A ich placek z jabłkami jest prawie tak pyszny jak mamy. — Twojej mamy, nie mojej — skomentował z uśmiechem. — Dziękuję ci, Laurindo — powiedziała Jessie-Ann odprowadzając
ją do drzwi. — Chętnie skorzystam z twojej propozycji. — Kiedy tylko zechcesz, Jessie-Ann — odparła nieśmiało. — Jak już mówiłam twoja mama była dla mnie naprawdę taka dobra. Byłabym szczęśliwa, gdybym w jakiś sposób mogła się odwdzięczyć! — No tak! — wykrzyknęła Jessie-Ann wracając do salonu, wyciągając szeroko ramiona. — To jest właśnie to, Harrisonie. Dom... korzenie... stąd pochodzę. I jestem tutaj teraz!
Harrison usadowił się wygodnie na dużej, starej, kraciastej sofie, spod której wyłonił się rudy kot, wskoczył mu na kolana i zaczął mruczeć z zadowolenia. — No, proszę, zdaje się, że rodzina mnie zaakceptowała — skwitował to wydarzenie z uśmiechem. Z westchnieniem ulgi Jessie-Ann usiadła obok niego. Zrzuciła z nóg sportowe buty i rozpięła górny guzik dżinsów. — Popatrz co ze mną zrobiłeś — poskarżyła się śpiącemu synkowi. —
Przybyło mi co najmniej dwa i pół centymetra w talii! — Dla mnie jesteś nadal za chuda — powiedział Scott Parker, wnosząc w kubełku z lodem butelkę szampana. — Myślę, że to lepsze niż kawa — w końcu warto by to wszystko uczcić, prawda? Gdzie są kieliszki? — Co będzie na kolację, mamo? — dopytywała się Jessie-Ann, wchodząc do kuchni po kieliszki., — Oczywiście twoja ulubiona pieczeń wołowa z jarzynami, zielona sałata i biszkopt z truskawkami. — Nigdy nie jem pieczeni wołowej
poza domem — zawołała Jessie-Ann obejmując matkę — nie potrafią jej przyrządzić tak smacznie jak ty. To nic że wieczór był zbyt ciepły na pieczeń wołową, skoro miała na nią wielką ochotę. Podczas kolacji rzucała ukradkowe spojrzenia na Harrisona; niepotrzebnie się martwiła — wszystko przebiegało dokładnie tak, jak sobie wymarzyła. W dżinsach i bawełnianej koszuli z podwiniętymi rękawami, zajadając z apetytem pieczeń wołową, słuchając z zainteresowaniem opowiadań ojca o wszystkich kłopotach i trudnościach
związanych z prowadzeniem lokalnej gazety, był bardziej zrelaksowany niż kiedykolwiek. Rozpierała ją radość i duma z posiadania tak przystojnego męża, który bez trudu i tak lekko zbliżył się do jej rodziny; w końcu przecież to wszystko tak bardzo różniło się od tego, do czego przywykł! Kiedy obaj panowie udali się na małą przechadzkę wokół domu z psami, a mama dała dziecku butelkę, Jessie-Ann posprzątała i włożyła naczynia do automatycznej zmywarki. — To bardzo przystojny i sympatyczny mężczyzna, Jessie--Ann, jesteś szczęściarą, że znalazłaś takiego męża — wypowiedziała swoją opinię mama.
— Tak, to prawda. — Oczy się jej rozpromieniły, kiedy pomyślała o nim. — Wiem o tym. Później wyciągnęła swój stary album, pamiątkę ze szkoły średniej, nad którym pochylili się razem z Harrisonem, a ona pokazywała mu swoich przyjaciół. — To jest Joanie Lawrence, moja najlepsza przyjaciółka. Mam takie wrażenie, jakbyśmy przeżyły razem pięć lat, często nocowała tutaj, w moim domu, albo ja u niej. Czy nie jest piękna z tymi ciemnymi, ślicznymi lokami? Wyszła za mąż za dentystę, zobaczymy się z nimi jutro. A to jest Kip Johnson,
wszystkie dziewczyny za nim szalały. A to Ace! — Uścisnęła rękę Harrisona gdy z bliska przyglądał się rywalowi. — Ace ma się doskonale — wtrącił Scott. — Jest w drużynie Green Bay Packers — chłopak rzeczywiście gra znakomicie w football. — A tutaj jest Imogena Raikes i Mary Jerzinski... o, spójrz, a to jest Laurinda! — Pochyliła się niżej, by przyjrzeć się pyzatej, poważnej twarzy dziewczyny. — Teraz sobie przypominam — zawołała. — Matka Laurindy była żoną Meksykanina! Ciemny i śniady, miał czarne, falujące, zawsze bardzo błyszczące włosy, które
smarował specjalnym kremem. Był naprawdę paskudny — zawsze kiedy przychodził po Laurindę do szkoły, od stóp do głów mierzył wzrokiem każdą dziewczynkę... nigdy nie pozwalał Laurin-dzie wracać razem z innymi dziećmi. Gdy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że tak naprawdę Laurinda musiała być bardzo osamotniona. — Biedna dziewczyna — powiedziała pani Parker. — Jej ojciec uciekł z barmanką z Billings, bez słowa wyjaśnienia zostawił żonę i dziecko. Od tamtego czasu słuch o nim zaginął.
Osobiście uważam, że tak jest lepiej dla pani Mendosy, ale to sprawa gustu, oczywiście! Zawsze była chorowitą kobietą, lecz odkąd ją opuścił... tak jakby... bo ja wiem... jakby ją przygniotło, jeśli rozumiesz co mam na myśli. Nikt dokładnie nie wie co jej naprawdę jest, ale nie ma wątpliwości, że nie jest zdrowa. A biedna Laurinda musiała zrezygnować ze studiów i zająć się nią. Spójrzmy prawdzie w oczy — dodała, dolewając kawy — Laurinda nie jest ładna, a z trzymającą się jej kurczowo panią Mendosą ma niewielkie szanse na zamążpójście. Jaka szkoda, że musiała poświęcić karierę, wielka szkoda.
Moim zdaniem, najlepiej dla niej byłoby gdyby zabrała się stąd, jak najdalej od matki. Laurinda jest znakomita w pracy i mogłaby zarabiać dużo więcej niż obecnie w naszej Gazette. — Co do tego nie ma wątpliwości — przytaknął Scott, wyciągając się na swoim ulubionym fotelu przy oknie. — Laurinda nie jest zwykłą księgową, ma cholerny talent do liczb. Tak, żal mi bardzo pani Mendosy. Choć to są okresowe stany, i według mnie nic poważnego jej nie dolega z wyjątkiem, być może, pociągu do kielicha...
— Daj spokój, Scott, przecież nie wiesz, czy to prawda. Jessie-Ann przypomniała sobie, że ona, Joanie i Kim Bassett zawsze w drodze ze szkoły mijały dom Laurindy przy Dziewiątej Ulicy, i że bardzo często zwalniały kroku, by, w obawie przed jego natarczywym, zbyt poufałym spojrzeniem, nie zrównać się z panem Mendosą odprowadzającym córkę do domu. Ciarki przeszły jej po plecach, gdy pomyślała o tym jakby wymarłym domu, w którym zawsze zaciągano zasłony, a drzwi i okna starannie zamykano przed nieproszonymi
sąsiadami. Pomyślała jak bardzo samotna musiała być Laurinda — co nie znaczy, by czuła do niej wtedy sympatię. Laurinda zawsze należała do dziewcząt znajdujących się poza jej magicznym kręgiem, a Jessie-Ann zbyt była pochłonięta swym własnym, szczęśliwym, wypełnionym wrażeniami życiem, by choćby przez ułamek sekundy pomyśleć o wszystkich Laurin-dach na świecie. Poza tym, nie znosiła sposobu, w jaki pan Mendosą przyglądał się jej. Nawet gdy była do niego odwrócona plecami, czuła jego świdrujący na wylot wzrok. Ale teraz poczuwała się do winy
za swoje samolubstwo. Biedna Laurinda, pomyślała Jessie-Ann, musiała poświęcić dla matki swój jedyny talent... To nie było w porządku. Następnego dnia zaprowadziła Harrisona do swojej starej szkoły. Zdziwiła się, że wszystko wydaje się jej teraz takie małe i mniej pociągające niż dawniej. Zamówili w drugstorze wodę sodową, pijąc ją przy tych samych czerwonych, plastikowych stolikach z czasów jej wczesnej młodości, przyglądając się chmarze dzieciaków, które tu wpadły, wdrapywały się na stołki, popychały, a chłopcy szturmem zdobywali miejsca przy
najładniejszych dziewczynkach. Te, które ją znały, zawołały do niej na powitanie „hej". Inne tak długo wpatrywały się w sławną Jessie-Ann, dopóki nie uśmiechnęła się do nich. Wtedy, zachęcone, rzuciły się po autografy. — Kim jest ten starszy facet? — zapytała zuchwale dwunastolatka o prostych blond włosach i dużych niebieskich oczach. — Czy on też jest sławny? — To mogłabyś być ty, piętnaście lat temu — powiedział Harrison, po wyjściu dzieciarni śmiejąc się z oburzonej Jessie-Ann.
Wieczorem pojechali z Harrisonem i Jonem do Joanie na barbecue. Później Harrison i Pete, mąż Joanie, oglądali w telewizji mecz, a ona i Joanie kładły do łóżek dwójkę tryskających zdrowiem i energią dzieci Stevensów. Następnie pojawiła się Kim z mężem, Tedem Kramerem, doskonale prosperującym w branży gotowych, szybkich dań. Ted przyłączył się do mężczyzn w salonie, podczas gdy trzy kobiety zasiadły w nieskazitelnie czystej i wychuchanej sypialni Joanie ozdobionej kompletem zasłon i narzutą w stokrotki.
— Jak to jest, Jessie-Ann? — dopytywały się. — Opowiedz, jakie to uczucie, gdy się jest żoną milionera? Patrząc na przyjaciółki z dzieciństwa, siedzące na wielkim łożu i czekające na jej rewelacje, Jessie-Ann zastanawiała się co ma im powiedzieć. — To tak samo jak być żoną każdego innego faceta — stwierdziła wreszcie, wzruszając ramionami — z tą oczywiście różnicą, że Harrison jest wyjątkowy. — Jasne, że jest wyjątkowy, jest przystojny jak Matt Dillon i ma więcej
pieniędzy niż Rockefeller — roześmiała się Joanie. — Ale opowiedz nam jak wygląda twoje życie. Czy możesz sobie kupić wszystko na co masz ochotę w sklepach Royle'a? — Nigdy mi się to nie zdarzyło... ale Harrison zaproponował mi, żebyśmy polecieli na Zakupy do Paryża — przyznała Jessie-Ann ze śmiechem. — Do Paryża! — zapiszczały. — Po zakupy! Boże, a my jesteśmy uszczęśliwione gdy zdarza nam się pojechać do Billings! Opowiedz coś więcej... Jessie-Ann opowiedziała im o
wspaniałym dwudziestoośmiopokojowym apartamencie. Opisała drogocenne dzieła sztuki i perskie jedwabne dywany, swoją i męża onyksowe łazienki, basen i salę gimnastyczną. Opowiedziała o lokaju, kucharzu, o pokojówkach, wyznała, że nie musi nawet ruszyć palcem... i rzeczywiście nigdy nie miała okazji by ruszyć palcem, ponieważ Jon miał nianię, która się nim zajmowała. — A więc? — zapytała Kim z okrągłymi ze zdziwienia oczyma. — Co
robisz przez cały dzień? Jessie-Ann popatrzyła ze smutkiem na przyjaciółki. — W tym właśnie rzecz, rozumiecie? Po raz pierwszy w życiu n i c nie robię! — To brzmi jak rajska muzyka — jęknęła Kim. — Ale to nie jest raj, Kim. Poślubiłam Harrisona, a nie jego pieniądze! Zarządzanie firmą podobne jest trochę do związku z wymagającą kochanką. Harrison nie znosi przyjęć i towarzyskiego zgiełku. Ciężko pracuje i
lubi spędzać wieczory w domu, ze mną i z Jonem. Myślę, że gdyby nie urodził się Jon, chybabym zwariowała. Chciałam otworzyć agencję modelek i wrócić do pracy, ale nie sądzę, by Harrison był w stanie zrozumieć moje intencje — westchnęła, zastanawiając się nad taką możliwością. — A więc, jak widzicie, małżeństwo z bogatym mężczyzną nie jest usłane samymi różami. — Dostrzegła ich sceptyczne spojrzenie i pośpiesznie dodała: — Zdaje się, że mówię tak, jakbym była zepsutym bachorem, ale tak nie jest... wolę być żoną Harrisona niż odnosić
największe w świecie sukcesy... Choć, nie przeczę, że odpowiadałoby mi połączenie obu tych przyjemności — dorzuciła swoje pobożne życzenie. Nie mogąc zasnąć tej nocy Jessie-Ann rozglądała się po swoim dawnym pokoju. Patrzyła na toaletkę, z której nie zdjęto jeszcze jej panieńskich ozdóbek, i na białe łóżko z narożnymi balaskami, przybrane falbankami z angielskim haftem, wpatrywała się w rodzinne zdjęcia na ścianach, stare książki i szmaciane zwierzaki wypełniające półki, które zbudował jej tatuś, a które ona w pewien letni weekend pomalowała na jaskrawy, czerwony kolor. To była jej przeszłość i to było to,
co Harrison w niej kochał. Lecz by nadal pozostać osobą, którą Harrison pokochał i poślubił, potrzebne jej było nowe wyzwanie, interesujące, podniecające spotkania z nowymi ludźmi, ploteczki i pogaduszki, i ciągle dzwoniący telefon. Potrzebne jej były własne historie do opowiadania Harrisonowi, kiedy po pracy spotkają się wieczorem w domu. Potrzebna jej była własna osobowość. To czego naprawdę potrzebowała to była praca. Wpatrywała się w uśpioną twarz Harrisona, patrzyła na jego stanowcze usta, które z taką namiętnością ją całowały, na głęboko osadzone oczy,
szerokie czoło, odprężone i wygładzone we śnie. Nieśmiało przesunęła palcem po niebieskoczamym zaroście na jego brodzie, dotknęła czarnych włosów, opuszczając rękę wzdłuż jego szyi i wzdłuż jego twardego, muskularnego torsu... Harrison otworzył oczy. W świetle księżyca napotkał jej wzrok. — Jeszcze nie śpisz? — szepnął, obejmując ją ramieniem. — Przytul się do mnie, kochana... Jessie-Ann ziewnęła i przeciągnęła się zadowolona; teraz, gdy przemyślała swój problem, mogła zasnąć. Poruszy
temat Images w drodze powrotnej do Nowego Jorku.
6. Laurinda Mendosa usiadła na starej, kraciastej sofie w przytulnym salonie Parkerów. Przyglądała się piosenkarzowi w telewizji — był ciemny i śniady, i miał czarne, bardzo lśniące włosy, a w dodatku śpiewał po hiszpańsku. Przypominał jej ojca. Laurinda błyskawicznie nacisnęła guzik pilota i zmieniła kanał. Nie zamierzała dziś wieczór myśleć o ojcu... nie chciała o nim myśleć! Była tutaj, u Parkerów, i miała pilnować dziecka. I nie chodziło
jej wcale o to, by pomóc Jessie-Ann, lecz by przypodobać się pani Parker. Mary Parker była dobrą kobietą, i zawsze utrzymywała dom w porządku i czystości. Był to gościnny dom, wprawdzie nieco podniszczony, ale przyjemny. U Parkerów było także zawsze pełno ludzi, przyjaciół i sąsiadów wpadających przy lada okazji, bez telefonicznego uprzedzenia. I jeśli to była pora kolacji, w piecyku znalazło się zawsze coś dobrego, była też kawa i świeżo upieczone czekoladowe ciasto — pani Parker robiła najlepsze wypieki. Była też wspaniałą matką, taką jakiej pragnęłaby Laurinda, ale i w tym
przypadku niesprawiedliwość losu również dała o sobie znać. Trafiła się jej ta stara, nałogowa pijaczka — a pani Parker przypadła w udziale jako córka ta dziwka Jessie-Ann! Laurinda zamknęła oczy, plugawe słowa drżały czerwienią w jej umyśle, jak gdyby ogniem wyryte w jej mózgu... dlatego zawsze pisała listy czerwonym drukiem. Jessie-Ann, ty kurwo.... Jessie-Ann, ty kusicielko zła... Jes-sie-Ann, ty dziwko... wystawiająca swoje ciało na pokaz całemu światu...
prowokująca... uwodząca... podpuszczająca mężczyzn do rzeczy, których sami nigdy by nie zrobili... — Cześć, Laurinda — Jessie-Ann wpadła do pokoju i zaczęła przetrząsać poduszki na sofie. — Czy nie widziałaś grającej kaczki Jona? Nie chce zasnąć bez tej melodyjki, a nie możemy tej kaczki nigdzie znaleźć... — Jest tutaj — odpowiedziała stłumionym głosem Laurinda, podając puszystego, zielonego kaczora z jaskrawopomarańczowym dziobem. Leżał na podłodze.
— Och, świetnie — odpowiedziała Jessie-Ann otrzepując go z kurzu. — Przypuszczam, że kilka zarazków z domu Parkerów nie zaszkodzi Jonowi. W każdym razie mnie nigdy nie zaszkodziły! Laurinda zwróciła uwagę na opiętą, jedwabną, niebieską spódnicę JessieAnn i na skromną, harmonizującą z nią górę, oraz owiniętą wokół talii długą, niebiesko-koralowo-żółtą, jedwabną szarfę. Spódnica kończyła się wysoko nad kolanami, a na nogach Jessie-Ann miała niebieskie sandały na wysokich obcasach i ciemne pończochy ze szwami, przez co jej nogi
wyglądały tak jakby się nie kończyły. Zafascynowana Laurinda wpatrywała się w szwy... były jak strzały, za którymi jej wzrok podnosił się w górę i w górę... to dlatego JessieAnn je nosiła, oczywiście, to coś nowego, przeznaczonego do bałamucenia mężczyzn... mało jej, że poślubiła tak bogatego mężczyznę!... — Znowu są modne — powiedziała Jessie-Ann widząc jej spojrzenie. — Nie pamiętasz? Kiedy miałyśmy około piętnastu lat, wszyscy za tym
szaleli! Ojej, jak to było dawno! Zaraz wracam, Laurindo, zaniosę tylko Jonowi jego „nocną muzyczkę"... Laurinda nie znosiła sposobu w jaki jej tatunio wpatrywał się w dziewczynki ze szkoły — zwłaszcza w Jessie-Ann. Czekał przed szkołą, wałęsając się, rozglądając, z nikłym uśmieszkiem na śniadej twarzy, zawsze z drewnianą wykałaczką wetkniętą w kącik ust i z rękoma w kieszeni... wiedziała, że dotyka siebie obserwując dziewczyny... i policzki jej płonęły z poniżenia i ze strachu. Zawsze starała się wyjść pierwsza z klasy, pędziła przez korytarz, by wyprzedzić
innych, a on jej wtedy mówił: „Hola, dzieciaku, po co ten pośpiech... mamy czas, no nie?" I opierał się o ścianę, dłubiąc wykałaczką w zębach i czekając... 157 Kim, przyjaciółka Jessie-Ann, już jako dwunastolatka miała piersi. Laurinda słyszała jak inne dziewczynki chichoczą z tego powodu w szatni — sama zresztą je widziała, gdy Kim wyszła spod prysznicu: duże, okrągłe, a do tego mocno podrygujące
pod różowym, wełnianym swetrem. To nie była wina Kim, dziewczyna nie mogła temu zaradzić... ale Laurindy tatunio nie odrywał od nich oczu. Także Joanie miała już różne okrągłości i była bardzo ładna; ale prawdziwym obiektem pożądania ojca była Jessie-Ann. Jessie-Ann zawsze była chuda, ale miała zaokrągloną, kształtną pupę i wysoko uniesione małe piersi, które zarysowywały się pod cienkim, bawełnianym podkoszulkiem. Ojciec czekał aż wszystkie trzy pojawią się na schodach, po czym wolnym krokiem ruszał w dół ulicy, nie patrząc nigdy na Laurindę, zwalniając coraz bardziej
kroku aż dziewczynki zrównywały się z nimi i wyprzedzały ich. Chichocząc między sobą ledwie ją dostrzegały. Ona nie wchodziła w grę. Ona była gruba, miała brzydką jak ojciec cerę i była zanadto owłosiona — już w wieku jedenastu lat goliła nogi. W szkole Laurinda czuła się jakby spowijał ją kokon wstydu i milczenia. Jej jedynym pocieszeniem była chłodna pasja do wyższej matematyki, której złożoność nie stanowiła dla niej problemu i fascynowała ją jak dziecinna układanka. Lecz nie należała do grupy „wybranych"; nie była zapraszana na
przyjęcia, pikniki i tańce, nie chodziła z nimi na ślizgawkę, czy w góry, albo na narty; nie była zapraszana na noc do koleżanek, ani też dopuszczana do ich tajemnic... nigdy nawet nie wiedziała z czego tak wciąż chichoczą — chyba że z niej... z jej strasznego ojca i zapitej matki... Następnie ojciec przyśpieszał kroku i szli równo z dziewczynkami. Miał wzrok utkwiony w opięty dżinsami tyłek Jessie-Ann, obserwował każdy jej krok jakby była naga. Kiedy dziewczynki skręcały za rogiem, popędzał Laurindę do domu, popychając ją przed sobą i kierując z korytarza wprost do jej
sypialni. I wtedy robił z nią różne rzeczy — rzeczy, o których nie chciała nawet myśleć — podczas gdy jej mama pobrzękiwała i szurgała garnkami i słoikami, udając bardzo zajętą, zachowując się tak jakby była nieświadoma tego co się dzieje, zagłuszając swoją zdolność czucia kolejną butelką Southern Comfort. Laurinda była stale przerażona, nie wiedziała co robić. Ojciec był gwałtownym, porywczym człowiekiem. Widywała jak wymierzał bez powodu ciosy matce, przepędzając ją kuksańcami jak psa. Laurinda była jeszcze zupełnie mała, sięgała mu
ledwie do kolan, kiedy bił ją za to, że jest „niegodziwa". Nie „niegrzeczna", jak inne dzieci... lecz zawsze „niegodziwa"! Nie przypomina sobie kiedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że tatuś znajduje w tym przyjemność... pamięta tylko jak stoi drżąca, wpatrzona w niego z przerażeniem, a on wyciąga ze szlufek sztruksowych spodni szeroki, skórzany, brązowy pas. I wie co ją czeka! — Znowu zachowałaś się niegodziwie, Laurindo — mówił kładąc ją na kolanie i zdejmując jej majtki. — Jesteś niegodziwą dziewczynką... jesteś
grzesznicą, Laurindo... Nie było ucieczki i nikt nie mógł jej przyjść na ratunek. Kto zresztą uwierzyłby w jej gorszące opowiadanie? Własna matka zaprzeczyłaby temu, była tego pewna. Ojciec był szanowanym człowiekiem — pracował jako ogrodnik w dużych, zamożnych domach na Royal Mount i wszystkie panie bardzo go chwaliły. Swoje błędne, lubieżne spojrzenie rezerwował dla rówieśnic Laurindy, a nie dla tych „wytwornych starszych pań", jak je określał.
Codziennie rano Laurinda ratowała się ucieczką do szkoły, z przerażeniem oczekując chwili powrotu, z przerażeniem krocząc za Jessie-Ann, nienawidząc jej odwracania się i spojrzeń, które wskazywały na to, iż orientuje się w czym rzecz, nienawidząc jej pewnego swej kobiecości kroku i niewinnych błękitnych oczu, nienawidząc jej zuchwałego, ładnego małego tyłka w tych opiętych dżinsach... nienawidząc Jessie-Ann za zło jakie ją przez nią spotykało... I zazdrościła jej także. Zazdrościła jej ciepłego, szczęśliwego domu, silnego, jasnowłosego ojca, i ciepłej, troskliwej
matki... zazdrościła jej trzech opiekuńczych starszych braci, którzy wpatrzeni byli w swoją małą siostrzyczkę i dbali o nią jak średniowieczni rycerze strzegący swej białogłowy... Każdego popołudnia, kiedy Laurinda przekraczała próg ich odciętego od całego świata domu, który wysprzątany był na wysoki połysk — kiedy matka była trzeźwa, czyściła mieszkanie z zapałem fetyszysty, zakrywając plastikowymi pokrowcami sofę, i przykazując im, by zdejmowali zabłocone buty — każdego popołudnia, gdy szła przed ojcem do swojej sypialni,
jej serce waliło i miała wrażenie, że się dusi... Spróbowała poskarżyć się matce, szlochając i czerwieniąc się ze wstydu, z posiniaczonym i obolałym ciałem, ale matka przerwała jej ostro, kazała się zamknąć, pomawiając o nazbyt wybujałą wyobraźnię i niewdzięczność wobec ojca, który chciał jej po prostu pomóc przy odrabianiu lekcji. I sięgnęła ręką pod kuchenny blat... a gdy Laurinda w drodze do swojego pokoju odwróciła się, ujrzała matkę z odchyloną do tyłu głową, podniesioną jednym końcem butelką Southern Comfort, wlewającą
alkohol prosto do gardła... Tymczasem, po jakimś czasie, dziewczynki wycwaniły się i zaczęły unikać dzikiego, drapieżnego spojrzenia jej ojca; zostawały w tyle, uniemożliwiały mu zwalnianie kroku, chichotały i szeptały między sobą, a tata chwytał ją za rękę, ciągnął wściekły w dół ulicy, mrucząc coś pod nosem po hiszpańsku. Ale najgorsze wydarzyło się później, kiedy już były starsze. Jessie-Ann miała piętnaście lat, kiedy wygrała konkurs na modelkę. Ukazało się jej zdjęcie pokazujące jej ciało w białym kostiumie
kąpielowym podciętym wysoko w pachwinach i z tak dużym dekoltem na plecach, że w praktyce odsłaniał prawie wszystko. Ojciec siedział, czytał wieczorną gazetę i przez długi czas wpatrywał się w zdjęcie Jessie-Ann. Następnie odpiął pas, wstał i nagłym ruchem głowy wskazał jej pokój, podchodząc bliżej i grożąc, gdy przykuta ze strachu do krzesła, siedziała w bezruchu. Tym razem było inaczej, tym razem nie ograniczył się tylko do dotykania... tym razem, z fotografią Jessie-Ann położoną tuż przy głowie Laurindy, usiadł na niej okrakiem, rozgniatając ją swym ciężarem gdy
zanurzył się w niej, kalecząc ją tym czymś wielkim i potwornym... okrywając ją wstydem, i pozostawiając na zawsze to upiorne piętno... To wtedy napisała pierwszy list... wylewając całą swą nienawiść... powiedziała w nim Jessie-Ann dokładnie to co o niej myślała, powtarzając słowa, które usłyszała, gdy ojciec dźgał ją i dźgał, aż zaczęła krwawić. Po napisaniu go i wrzuceniu do skrzynki pocztowej w pobliżu szkoły odczuła ogromną ulgę; jakby w niepojęty sposób zdjęto z niej cały ciężar. Mogła teraz wymazać z pamięci ojca, jego obmacujące ją ręce i dyszące ciało.
Bawiło ją nawet to całe zamieszanie spowodowane listem. Nie spodziewała się takiej hecy — obserwowała to z podnieceniem, a świadomość, że ona jest przyczyną wszystkiego, sprawiła jej satysfakcję. Ona — i jej tata. Policja czekała przed szkołą, sprawdzając każdego. Przez wiele kolejnych dni tatuś miał nagle dużo dodatkowej pracy w tych wymuskanych ogrodach na Royal Mount. Przestał przychodzić do szkoły. Ale potem, gdy sprawa przycichła, wszystko powróciło do normy...
Rok później, kiedy jej tatuś uciekł z siedemnastoletnią barmanką z Billings, Laurindzie zrobiło się żal tej dziewczyny. Ale przynajmniej jej własne ciężkie doświadczenia były już za nią — może teraz będzie mogła oddać się czystości i pięknu matematyki. Pani Parker weszła szybkim krokiem do saloniku, poprawiając swoje krótkie, starannie ułożone siwe włosy. — Mały jest już bardzo senny — uśmiechnęła się. — Sądzę, że nie będziesz z nim miała większych problemów. Jest najlepiej
zachowującym się dzieckiem jakie kiedykolwiek widziałam — i nie odziedziczył tego z całą pewnością po swojej mamie. To dopiero było nieznośne dziecko! Zawsze powtarzałam, że jest kompletnie rozpaskudzona przez ojca i starszych braci. Nieznośne dziecko, pomyślała Laurinda... a nie niegodziwe... jak ona... — Bardzo ładnie pani wygląda, pani Parker — oświadczyła. — Lubię tę różową suknię. — Och, dziękuję ci, Laurindo. Kupiłam
ją na wyjazd do Nowego Jorku w odwiedziny do Jessie-Ann i Harrisona. — Spojrzała na siebie lekko zakłopotana. — Wydaje mi się, że ona bardziej jednak pasuje do Spring Falls! — Czy wszyscy są już gotowi? Mamy rezerwację na wpół do ósmej — Scott Parker nie uznawał najmniejszego spóźnienia, pobrzękiwał więc już niecierpliwie kluczykami do samochodu, czekając aż Jessie-Ann i Harrison zejdą z góry. Grzebiąc w torebce, Jessie-Ann wyjęła swoje drogocenne, szafirowe
kolczyki i odgarniając włosy założyła je starannie na swoje przekłute uszy, potrząsając głową dla sprawdzenia, czy się dobrze trzymają. — Co sądzisz, Laurindo — zapytała. — Czyż nie są wspaniałe? Są tak fantastyczne, że wszyscy myślą, iż są fałszywe! A szczerze mówiąc, Harrisonie — dorzuciła, przekomarzając się — przysięgam, że widziałam któregoś dnia identyczne w supermarkecie Bloomingdale'a. Prawdziwe szafiry i prawdziwe diamenty! — pomyślała oszołomiona Laurinda, a Jessie-Ann ledwo na nie
spojrzała. Potrząsnęła tylko głową, pokazując swoje trofea, mówiąc mężowi, że wyglądają jak sztuczne... Zanurzając ponownie rękę w torebce, wyjęła zamszowe pudełko i otworzyła zameczek, pokazując rodzicom naszyjnik stanowiący komplet z kolczykami. — Harrison ofiarował mi to, kiedy urodził się Jon — oznajmiła im z dumą — ale uważam, że ten naszyjnik wymaga wytworniej-szych toalet i jest bardziej stosowny na większą okazję niż kolacja w Old Mili! Państwo Parkerowie zachwycili się
niezwykłą urodą naszyjnika, który Jessie-Ann włożyła z powrotem do pudełka i niedbale wsunęła do torebki. — Pośpieszcie się dziewczyny — popędzał Scott, kierując się ku drzwiom — pora ruszać! — Butelka Jona jest w kuchni, Laurindo, a soczek w lodówce — powiedziała Jessie-Ann. — Gdyby okazało się, że jestem potrzebna, masz numer telefonu do Old Mili... sądzę jednak, że wszystko będzie w porządku.
— Nalej sobie kawy, Laurindo — zawołała pani Parker — jest też świeżo upieczony przekładaniec biszkoptowy. Wrócimy koło jedenastej, jak sądzę. Laurinda przyglądała się jak odjeżdżają białym buickiem Scotta Parkera, następnie zamknęła drzwi i przekręciła w nich klucz. Oparła się o nie plecami i rozejrzała się po domu Parkerów. Zauważyła, że beżowy dywan w holu jest już przetarty, a kwieciste zasłony spłowiałe od słońca. Do jej nozdrzy dolatywały zmieszane zapachy świeżo zaparzonej kawy, dopiero co wyjętego z piecyka ciasta, i potpourri ■*-
egzotycznych aromatów w małych, chińskich czarkach, które pani Parker porozstawiała po całym domu. To jest prawdziwy dom, pomyślała. Udała się do kuchni. Podczas gdy nalewała sobie do filiżanki kawę i kładła na talerzyk duży kawał ciasta, jej twarz stopniowo odprężała się, uśmiechała. Przeniosła wszystko do salonu i znowu usiadła przed telewizorem. Dzięki Bogu, meksykański piosenkarz zakończył już występ, a teraz leciała zabawna komedia sytuacyjna o jednej z typowych, porządnych amerykańskich rodzin, w
której ojciec jest zawsze mądry, wyrozumiały i tolerancyjny, nawet jeśli jego typowe, nastoletnie dzieci doprowadzają go do szału, a jego żona jest zdolna i piękna, i wszyscy sobie żartują i jest wesoło, a pod koniec dają zawsze do zrozumienia, że wszyscy nawzajem ogromnie się kochają. Pogryzając markotnie ciasto, Laurinda pomyślała, że jest to tylko stałe i odwieczne marzenie wszystkich Amerykanów. Zwyczajny mit. Poszła do kuchni po kolejny kawałek ciasta — to klęska dla jej rozpoczętej przed dwoma dniami diety, pewnie dzisiaj przekroczy ją o dwanaście punktów. Ale trzeba przyznać, że pani Parker zna się
na kuchni! Kiedy wracała do salonu wydało się jej, że słyszy dobiegające z pokoju JessieAnn kwilenie. Popatrzyła na schody, nie była pewna... ale nie, to był płacz! Rzeczywiście, supergrzeczne dziecko! — pomyślała z ironią. Czyżby właśnie w tę noc postanowił rozrabiać? Może dzieciak wie, że to ona ma się dzisiaj nim zajmować? Wzruszyła obojętnie ramionami. Niech zaczeka, płacz na pewno dobrze zrobi temu zepsutemu, małemu, bogatemu bachorowi! Do licha, a teraz rozlała kawę na dywan pani Parker!
Odstawiwszy filiżankę i ciasto na stół w salonie zawróciła do kuchni po szmatkę, i zdenerwowana zaczęła usuwać plamę. No, prawie że zeszła. Pani Parker nigdy się nie dowie, jaka z niej niezdara. Boże, ależ to dziecko się drze. Zamknęła drzwi salonu, rozsiadła się wygodnie na sofie, oparła stopy na stoliku kawowym i włączyła ponownie telewizor. Zdążyła akurat na dziennik; zawsze lubiła wiedzieć co dzieje się na świecie. To był jej sposób na oddalenie się ze Spring Falls... Kiedy po półgodzinie odniosła filiżankę do kuchni, dziecko nadal płakało, tyle że teraz było to głośne, przestraszone
kwilenie. O Boże, sąsiedzi się zbiegną, jeśli go nie uciszy! Westchnąwszy, Laurinda wolnym krokiem zaczęła iść na górę do pokoju Jessie--Ann. Pochylając się nad rozkopanym łóżeczkiem, przyjrzała się uważnie małemu. Ucichł nagle i także spoglądał na nią swoim podobnym do Jessie-Ann niebieskim, szczerym wzrokiem. Miał czerwoną od wysiłku, całą w plamach twarz, westchnął potężnie, po czym zaczął cichutko poszlochiwać. Laurinda nie spodziewała się, że ujrzy coś tak słodkiego i bezbronnego. Poczuła się winna, że dopuściła, by tak długo płakał, ale przecież dzieci muszą
wiedzieć, że nie wolno im zawracać głowy dorosłym. Muszą znać swoje miejsce. Podnosząc go, wyczuła że jest mokry. Położyła więc go na stole i wyjęła pieluszkę. Odwracając wzrok od jego męskości, założyła mu pośpiesznie świeżą pieluszkę i otuliła kocykiem, po czym zaniosła go na dół. Ułożyła małego niezręcznie na kolanach i dała butelkę. Gdy ssał, wydając radosne pomruki, pomyślała, że JessieAnn nie zasłużyła na takie dziecko — na żadne zresztą. Jon nie jest winien, że Jessie-Ann jest jego matką, prawda? Tak jak ona nie miała wpływu na wybór
swojej matki — i... ojca. Ocierając zabrudzony mlekiem podbródek dziecka uśmiechnęła się do niego, a podczas gdy mały przypatrywał się jej badawczo, zastanawiała się o czym takie maleństwo może myśleć, wyrażając ciche życzenie, by nie był aż tak bardzo podobny do Jessie-Ann. Dziecko westchnęło z zadowolenia, jego powieki zaczęły się powoli zamykać, a po chwili słychać już było miarowy, równy oddech, i malec pogrążył się we śnie w jej ramionach.
Laurinda w zachwycie wpatrywała się w jego niewinną twarzyczkę. Po raz pierwszy w życiu trzymała na rękach dziecko; po raz pierwszy trzymała kogokolwiek w ramionach — było też oczywiste, że j e j nikt nigdy nie kołysał w ten sposób gdy była dzieckiem. A już z pewnością nigdy odkąd stała się kobietą. Oparła głowę na poduszkach i zamknęła oczy, przepojona nowym rodzajem szczęścia, przytulając dziecko do piersi. Proszę, proszę, spójrzcie na ten obrazek. Czy nie jest wzruszający? — zawołała pani Parker. — Tak sobie oboje śpią. Laurinda poderwała się ze
snu. — Och, przepraszam, pani Parker, nie zamierzałam spać... to dlatego, że Jon tak bardzo płakał i było nam tak wygodnie na sofie, a kiedy udało mu się znowu zasnąć, nie chciałam mu przeszkadzać. — Rozpuszczasz go, Laurindo — powiedziała Jessie-Ann, podnosząc maleństwo i tuląc je. — No chodź tu, mały urwisie, a więc dałeś się nieźle we znaki Laurindzie? Stanowią prawdziwą rodzinę, z zazdrością pomyślała Laurinda nakładając żakiet. Wydaje się, że miło
spędzili razem czas. — Dziękuję, Laurindo — powiedział Harrison, wsuwając jej do kieszeni pięćdziesięciodolarowy banknot. — Panie Royle, nie mogę tego przyjąć — zaprotestowała, zwracając mu pieniądze. — Naprawdę, nie zrobiłam tego dla pieniędzy. A poza tym to zbyt duża suma. — Zawsze uważam, że za pracę należy płacić tyle ile jest warta — powiedział stanowczym tonem Harrison — a twoja dzisiejsza pomoc jest tyle warta.
Laurinda uśmiechnęła się do niego powściągliwie. — W porządku, a więc dziękuję, panie Royle. — Zatrzymała się jeszcze na chwilę w drzwiach i nieśmiało zapytała: — Czy nie sprawię kłopotu jeśli przyjdę jutro tylko po to, żeby znowu zobaczyć małego? — Ależ, oczywiście, będziesz mile widziana. Popatrzył na nią jak biegnie ścieżką, wymijając ogrodowe spryskiwacze, po czym zwalnia i coraz bardziej ociężałym krokiem schodzi do końca Billings Avenue, w stronę odrapanego, drewnianego budynku z dwiema
sypialniami, który nazywała domem. Następnego popołudnia, podczas gdy Jessie-Ann pakowała bagaże, Laurinda siedziała na podłodze jej sypialni i obserwowała jak mały Jon wymachuje nóżkami. Zawiesiła na sznurku nad jego łóżeczkiem żółtego kaczora i śmiała się zachwycona, kiedy do niego dosięgał. Jessie-Ann była zaskoczona. Nigdy przedtem nie słyszała śmiejącej się Laurindy. Biedactwo, miała poważne kłopoty rodzinne — ale nadal było w niej coś, co sprawiało, że Jessie-Ann czuła się nieswojo w jej obecności...
Laurinda westchnęła przesadnie. — Będzie mi smutno kiedy wyjedziecie — oświadczyła ze spokojem. — Wkrótce znowu przyjedziemy — odparła Jessie-Ann, zwijając jedwabne, błękitne ubranie i wrzucając je do dużej skórzanej torby od Vuittona. — Stary chwyt modelek — wyjaśniła dostrzegając zdziwienie w oczach Laurindy. — Jeśli dokładnie zwijam ubrania, nie gniotą się i nie zajmują dużo miejsca. Laurinda tylko raz wyjeżdżała — na kilka tygodni do college'u, zanim wezwano ją z powrotem do domu —
starannie wtedy pakowała swoich kilka ubrań, wkładając je między warstwy świeżego, białego materiału, uprzednio prasując je i równiutko składając... — Gdybym tylko mogła stąd wyjechać — powiedziała cichutko. — Nie potrafię ci tego wszystkiego opisać, Jessie-Ann. Och, wiem, że pani Parker sądzi, że moja mama jest chora, ale prawda jest inna. Ona jest alkoholiczką. Jestem przykuta przez southern comfort do Spring Falls. — Zaśmiała się gorzko. — Gdyby nie twój
ojciec, który daje mi pracę i nie obchodzi go, kiedy ją wykonam, choć oczywiście zawsze nadrabiam wszystkie zaległości, jestem bardzo odpowiedzialna w tym co robię, myślę, że po prostu bym zwariowała. — Spuszczając oczy, dodała łagodnie: —Naprawdę nie wiem, co bym z sobą zrobiła. Jessie-Ann odłożyła na bok naręcze ubrań, które zamierzała upchać do torby, i zupełnie zbita z tropu spojrzała na dziewczynę. — Laurindo — zawołała wstrząśnięta
— przecież nie może być aż tak źle! — O tak, może, jeszcze jak! — Głos Laurindy drżał, a gdy zaczęła mówić, po jej pulchnych policzkach spływały łzy. — Nigdy przedtem nie rozmawiałam o tym... nawet z panem Parkerem. Dla mojej mamy jest zupełnie obojętne gdzie się znajduje, i czy ja tam jestem, byleby miała kogoś kto się nią opiekuje i utrzymuje ją w stanie permanentnego zamroczenia! — Widząc zszokowane spojrzenie Jessie-Ann, dodała cicho:
— Wierz mi, że lepiej jest kupować jej alkohol, niż pozbawiać go ją i mieć z nią do czynienia, zachowuje się wtedy jak szalona. Jest w stanie zabić, byle tylko go zdobyć! Czasami chciałabym stąd uciec, nawet do Nowego Jorku, i znaleźć przyzwoitą pracę. Mogłabym chodzić do wieczorowej szkoły i studiować rachunkowość; mogłabym nauczyć się wszystkiego, co niezbędne na temat prawa podatkowego i handlowego... Marzę czasami, że jeszcze może nie jest za późno, że może któregoś dnia zostanę kimś... — Jej głos stawał się coraz bardziej niewyraźny, łzy spływały obficie po
policzkach. Przygnębiona pociągnęła nosem i dodała: — Gdybym tylko mogła dostać pracę w Nowym Jorku! Wepchnąwszy ubrania do torby, JessieAnn usiadła na łóżku i ze smutkiem patrzyła na Laurindę. Boże, dziewczyna doświadczyła tak wiele zła... gdyby tylko o tym wiedziała, może poświęciłaby jej więcej uwagi w szkole, spróbowała choć trochę jej pomóc zamiast stale naigrywać się z jej wstrętnego ojca... ale Laurinda zawsze wydawała się taka obca i trochę dziwna... nawet teraz czuła, że trudno byłoby jej ją polubić. Jessie-Ann
wstała, podeszła do synka, biorąc jego małą łapkę w swoje ręce. Jon zagruchał radośnie, ściskając kurczowo w małych piąstkach żółtego kaczora i obracając nim wokoło. Z poczuciem winy Jessie-Ann pomyślała, że ona ma wszystko, wszystko, czego może pragnąć kobieta... — Dziękuję, że mi zaufałaś i opowiedziałaś o sobie — powiedziała delikatnie. — Jest mi naprawdę ogromnie przykro i bardzo ci współczuję. Jeżeli chcesz, poproszę Harrisona, żeby się zorientował, czy jest wolne miejsce
w dziale księgowości w jego nowojorskim biurze. Nie wiem ile tam płacą, ale spodziewam się, że wystarczy na wynajęcie niedużego mieszkanka, a wieczorami na pewno mogłabyś chodzić do college'u. Małe, matowe oczy Laurindy zajarzyły się nieznanym dotąd blaskiem. — Czy naprawdę to zrobisz? Dla mnie? Naprawdę, Jessie-Ann? — Jej twarz znowu się zachmurzyła. — Ale ja nie mogę zostawić mojej matki, jest bezradna, nie będzie mnie stać, by ją utrzymywać i mieszkać w
Nowym Jorku. — Wy buchnęła płaczem i zaszlochała. — Och, kochana, tego się nie da pogodzić. Nawet gdyby od tego miało zależeć jej życie, Jessie-Ann nie mogła się przemóc i objąć pocieszycielsko ramieniem tę nieładną, pospolicie wyglądającą dziewczynę. Nie martw się na razie — powiedziała — porozmawiamy z moją mamą i z tatą, i wspólnie uzgodnimy co zrobić, żeby umieścić twoją mamę w szpitalu. Musi się znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłaby podjąć kurację...
— Kurację! — Gorzki śmiech Laurindy mieszał się z jej płaczem. — Nie istnieje kuracja dla mojej mamy. Och, nie, Jessie-Ann. Ona powinna zostać umieszczona w zakładzie. Moją mamę trzeba zamknąć w odosobnieniu! Jessie-Ann aż zatkało z wrażenia, przeraziła ją bezwzględność Laurindy. — Ty jej nie znasz — pośpiesznie wymamrotała Laurinda, przechwytując zaszokowane spojrzenie Jessie-Ann — nawet w połowie nie jesteś w stanie wyobrazić sobie czym to
wszystko jest. Pewnej nocy może podpalić dom, przecież ciągle pali i pije, zdolna jest także zabić siebie. I mnie! — Nie bój się, Laurindo — powiedziała na koniec Jessie--Ann — poproszę tatusia o pomoc. Zorientuję się. co można zrobić. — A Harrison? Nie zapomnisz go także zapytać? — W głosie Laurindy odczuwało się gorączkowy niepokój. — Obiecuję. Przyjedziesz do Nowego Jorku i zaczniesz nowe życie.
Nawet się nie obejrzysz kiedy to nastąpi — dodała, siląc się na uśmiech. Laurinda poderwała się z podłogi, wygładziła pogniecioną spódnicę. — Dziękuję ci, Jessie-Ann. I podziękuj także Harrisonowi w moim imieniu. Nie wiem co bym zrobiła bez waszej rodziny. Nie mogę jeszcze uwierzyć, że wkrótce wszystko będzie już za mną, że skończy się ten koszmar. No to... do widzenia. Wciągnęła niezgrabnie rękę na pożegnanie. Jaka zimna i wilgotna jest jej ręka, pomyślała Jessie-Ann. A przecież w domu jest tak ciepło!
— Do widzenia, Laurindo — powiedziała. — No i powodzenia!
7. Zamyślony, z rękami w kieszeniach, Harrison spoglądał przez okno położonego na pięćdziesiątym piętrze, zawieszonego w powietrzu niczym orle gniazdo, biura. Na jego biurku leżał plik lśniących broszur reklamujących nieruchomości na sprzedaż — opakowany w ładny, złoty papier i przewiązany szkarłatną kokardą prezent dla żony. Następnego dnia były urodziny Jessie-
Ann; kupując to wymarzone przez nią, gdy jeszcze była małą dziewczynką, ranczo na wsi wśród błękitnych łąk, postanowił sprawić jej niespodziankę. Jego doradca od spraw majątkowych szukał przez dwa miesiące, i teraz, spośród sześciu dokładnie sprawdzonych zarówno pod względem wartości inwestycyjnej jak i urody miejsc, Jessie-Ann miała dokonać ostatecznego wyboru. Będzie mogła hodować araby, które zamierzał jej kupić w jakiejś najlepszej stadninie w Stanach
Zjednoczonych. Będzie mogła je ujeżdżać i trenować skoki w krytej hali. W dżinsach, bez makijażu, całymi dniami będzie mogła przemierzać konno własną ziemię, ciesząc się swoimi końmi i swobodą na otwartych przestrzeniach, za czym tak bardzo tęskniła. Być może, pomyślał Harrison, kiedy mały Jon podrośnie trochę, nauczy go jeździć konno — będzie miał własnego kucyka a także, niewykluczone, parę psów. A wieczorami, kiedy Jon pójdzie spać, rozsiądą się z Jessie-Ann wygodnie przed trzaskającym w kominku ogniem, ona z kieliszkiem ulubionego kalifornijskiego chardonnay, on zaś ze szklaneczką starej, szkockiej, słodowej
whisky; nastawią sobie na przykład II Koncert Brahmsa, a ona podwinie swoje długie nogi pod siebie i położy głowę na jego ramieniu, a u ich stóp rozciągną się leniwie na dywanie psy... Z tą urodzinową niespodzianką wiązał się pewien problem, którego Harrison był w pełni świadom: marzenie Jessie-Ann dopasował do swoich własnych wyobrażeń i tęsknot, pomijając fakt, iż ambicją Jessie-Ann było zarobić na to ranczo. Równolegle bowiem z ranczo pragnęła otworzyć także agencję modelek. Images miała
stać się dowodem dla świata i dla niej samej, że jest kimś więcej niż tylko ładną buzią z czasopism. Lecz tutaj pojawiał się właśnie problem: Harrison wcale nie był pewien czy Jessie-Ann nadaje się na kobietę biznesu. Znał ją i wiedział, że jest łatwowierna, że wzruszy się każdą łzawą historyjką, i że nikogo nie potrafi odprawić z kwitkiem. Ale była przeświadczona, że odniesie sukces, że dokładnie wie co należy robić. Jedyne czego potrzebowała to budynku dla Images i — oczywiście — zgody Harrisona. Chodząc tam i z powrotem po kremoworóżowym perskim dywanie
uświadomił sobie do jakiego stopnia Jessie-Ann zmieniła się w czasie ich małżeństwa. Stała się wyciszona i nie uśmiechała się tak często jak dawniej. Nie miała także żadnych historyjek i ploteczek do opowiadania i rozweselania go, gdy wieczorem wracał do domu; Jon wypełniał tylko część jej dnia. Spójrzmy prawdzie w oczy, zasępił się, chcę jej kupić ranczo, bo mi to odpowiada — pragnę widzieć moją piękną dziewczynę--domatorkę przy moim własnym kominku, nie oczekującą na nic i na nikogo tylko na mnie i Jona. Ale rzeczywistość wyglądała inaczej.
Nie mógł kupić Jessie-Ann jej marzenia — wszystko co mógł to spróbować pomóc jej w osiągnięciu go. I może w ten sposób on także otrzyma to czego pragnie. Zadzwonił do sekretarki i poprosił o połączenie ze swoim manhattańskim pośrednikiem handlu nieruchomościami — ma dla niego zadanie, a na jego realizację pozostało już tylko dokładnie osiemnaście godzin. Rachela Royle majestatycznym krokiem wysiadła z windy na pięćdziesiątym piętrze budynku firmy Royle położonym przy
skrzyżowaniu Wschodniej Sześćdziesiątej Trzeciej i Madison. Przemierzając wielką, otwartą przestrzeń sekretariatu rozdzielała na prawo i lewo swój królewski uśmiech, zatrzymywała się tu i ówdzie, by porozmawiać krótko z wieloletnimi pracownikami na temat zdrowia, lub by przywitać się ze śpieszącym na urzędowe spotkanie wiceprzewodniczącym zarządu. Praca szła pełną parą, przy maszynie kawowej nikt nie marudził i nie przystawał na dłuższe ploteczki; ten widok stanowił niezmienne i stałe
źródło jej satysfakcji. Royle zawsze troszczył się o swoich pracowników — o klimatyzację, dobre oświetlenie, wygodę; cały sprzęt, od maszyn do pisania, kopiarek, po rozbudowany system komputerowy, należał do najnowszej generacji; subsydiowana stołówka wydawała dla liczącego tysiąc dwieście osób personelu doskonałe, zdrowe posiłki; medyczna polisa ubezpieczeniowa, system emerytalny, urlopowy, a także system premiowania — wszystko to zachęcało do wytężonej pracy i wpływało korzystnie na samopoczucie
pracowników. Jej mąż, Morris Royle, był twórcą tego wszystkiego, i dla Racheli firma Royle stanowiła żywy pomnik jego pamięci. A czy fakt, iż Harrison z powodzeniem rozwijał działalność firmy, tworząc z niej potężną korporację, nie stanowił dodatkowego powodu do zadowolenia i nie dowodził, że ona i Morris wpoili mu prawidłową umiejętność oceny wartości? Kiedy umarł jego ojciec, tylko dzięki sile Harrisona mogła przetrwać te pierwsze, straszne miesiące. Był kochającym synem, dawał
jej oparcie — Rachela nie wyobrażała sobie, czy w ogóle kiedykolwiek poradziłaby sobie bez niego. Oczywiście, Morris j e j pozostawił kontrolę nad przedsiębiorstwem. Miała trzydzieści sześć i jedną trzecią procenta wszystkich akcji, podczas gdy Harrisonowi przypadło trzydzieści i jedna trzecia procenta, a pozostałą jedną trzecią akcji sprzedano na wolnym rynku. I choć prowadzenie firmy spoczywało przede wszystkim na barkach Harrisona, Rachela nigdy by nie zrezygnowała z pakietu kontrolnego, ponieważ winna to była Morrisowi, który jej zaufał. Dlatego też
zawsze interesowała się bieżącymi sprawami, regularnie uczestniczyła w zebraniach zarządu, brała udział w corocznej generalnej konferencji, gdzie zasiadała na podium, gotowa udzielić odpowiedzi na każde pytanie, świadoma, że nigdy się nie ośmieszy, ponieważ dokładnie zna aktualny stan firmy. Tak samo jak doskonale orientowała się w życiu swojego syna. Zatrzymała się przy biurku Jeannie Martin, by się z nią przywitać. Jeannie zajmowała wyodrębnione z całości biuro i była osobistą sekretarką Harrisona, mającą do dyspozycji własną sekretarkę i dwie asystentki. Była to
ważna i odpowiedzialna praca, którą wykonywała już od dwunastu lat. Jeannie wiedziała o firmie Royle'a tyle samo co Rachela. Wiedziała także prawie wszystko o jej rodzinie. — Dzień dobry, Jeannie — odezwała się Rachela, witając kiwnięciem głowy asystentki i niegustownie ubraną, ciemnowłosą dziewczynę, która zdecydowanie nie pasowała do biura rady nadzorczej. Rachela pomyślała, że będzie musiała zainteresować się tą sprawą, dziewczyna nie nadawała się do pracy w biurze na pięćdziesiątym piętrze! To nie był ten kaliber!
Laurinda nerwowo przekładała arkusze papieru zawierające rozliczenia z ubiegłych miesięcy ze wschodnich sklepów, kątem oka spoglądając na panią Royle, zastanawiając się, kim jest ta osoba. Bądź co bądź nieźle wyglądała w granatowym kostiumie i jedwabnej, żółtej bluzce, w ładnych pantoflach... to był dokładnie ten styl ubierania się, jaki jej najbardziej odpowiadał... gdyby tylko było ją stać na to. — Dzień dobry, pani Royle — uprzejmie odezwała się Jeannie — co dobrego dzisiaj słychać? Pani Royle! — pomyślała Laurinda. To
musi być matka Harrisona. Czekając aż zastępczyni sekretarki skończy rozmowę telefoniczną ukradkiem przypatrywała się Jeannie i pani Royle, nadstawiając chciwie uszu, by wyłowić coś z ich rozmowy. Przyniosła tutaj wykazy z własnej woli, wykorzystując nieobecność gońca, świadomie nie wzywając go — miała nadzieję, że może uda się jej zobaczyć Harrisona. Często zresztą zbaczała i wykorzystywała każdy pretekst, byle tylko go spotkać. Wjeżdżała aż tutaj ze swojego niskiego, dziesiątego piętra, gdzie mieściła się
księgowość, w nadziei, że może wpadnie na niego w korytarzu lub w windzie. Raz nawet się jej udało; Harrison grzecznie ukłonił się jej i zapytał jak sobie daje radę; zdążyła jednak tylko odpowiedzieć: „Świetnie, dziękuję, panie Royle", gdy on już odszedł. Przed rozpoczęciem pracy w dziale księgowości nie zdawała sobie sprawy, jak ważną postacią jest pan Harrison. Był tak potężny, że znalazł dla niej zatrudnienie w swym wielkim przedsiębiorstwie, odmieniając jej całe życie. A poza tym był taki przystojny i taki uprzejmy, i taki... jak Bóg. W
jaki sposób takiej złej Jessie-Ann udało się go usidlić?... Nie mogła tego zrozumieć... albo raczej za dobrze to rozumiała! Wszystko co Jessie-Ann miała do zrobienia to zadrzeć jak suka ogon, a już mężczyźni się zbiegali — biedny Harrison nie był tutaj wyjątkiem. To nie była jego wina, nic na to nie mógł poradzić... nikt nie mógł się przed nią obronić! — Czy to twoje urodziny, Jeannie? — zapytała pani Royle, wskazując na zawiniętą w złoty papier paczuszkę na jej biurku. — Och nie, pani Royle, to prezent od pana Royle'a dla Jessie-Ann, a
przynajmniej to był prezent dla niej. Zdaje się, że pan Royle zmienił zdanie. — Zmienił zdanie? — zmarszczyła brwi Rachela, wpatrując się w paczuszkę. — A co to takiego było, książki? — Coś lepszego. Broszury z nieruchomościami. Pan Royle chciał kupić żonie ranczo; miała wybrać coś z sześciu propozycji, jakie jej chciał przedstawić. Ale teraz powiedział, że jest coś takiego, na czym Jessie-Ann bardziej zależy. — Albo raczej, na co
ma najpierw ochotę. — Zastanawiam się co to może być takiego? — zapytała Rachela nerwowo bębniąc palcami po biurku. — O ile dobrze zrozumiałam, chodzi o lokal na jej agencję modelek — odparła Jeannie. — Nie wydaje mi się, żeby to była dobra zamiana... w każdym razie ja bym wolała wakacyjne ranczo! — dodała ze śmiechem. — Myślę, że masz rację, Jeannie — zawołała Rachela, podchodząc do drzwi gabinetu Harrisona. Nie słyszała
dotąd o żadnej agencji modelek! Jej blade policzki poczerwieniały nagle ze złości. Zamierzała wyjaśnić, co tu się właściwie takiego dzieje! Laurinda oniemiała z wrażenia. Myślała, że teraz, odkąd Jessie-Ann wyszła za mąż — i to jeszcze za takiego mężczyznę jak Harrison — wstąpi wreszcie na drogę poprawy, pozostanie w domu i zajmie się Jonem oraz mężem, ale, jak widać, jeden mężczyzna nie zadowalał Jessie-Ann! Chce wrócić tam, skąd przyszła, przed kamery, na wybieg, by paradować i
pozwolić mężczyznom wpatrywać się w nią... pożądać jej... Laurinda zacisnęła ze złości pięści, gniotąc arkusze papieru. — Tak, o co chodzi? — usłyszała nagle pytanie zastępczyni sekretarki, która dostrzegła jej nieprzytomny wzrok. — Och, och... mam tutaj rozliczenia, o które prosił pan Royle. — Laurinda wyciągnęła papiery w jej kierunku, kiedy nagle dostrzegła jak są pogniecione. — O rany, zaraz wrócę, przyniosę świeże kopie — jęknęła zakłopotana.
— Nie potrzeba. Mogłaś je zostawić na moim biurku, niepotrzebnie traciłaś czas, czekając aż skończę rozmowę. — Przepraszam, bardzo przepraszam — wybąkała Laurinda zmykając w kierunku drzwi. Dziewczyna przyglądała się jej ze zdziwieniem. — Kim jest to dziwadło? — zapytała się na głos samej siebie, po czym odwróciła się i zaczęła przeglądać rozliczenia. — Dzień dobry, mamo — powiedział
Harrison, całując gładki, upudrowany policzek Racheli. Pachniała perfumami Chanel Nr 5 — zapach, którego używała, odkąd sięgał pamięcią. — Harrisonie, przychodzę, aby ci powiedzieć, że planuję na jutro małe przyjęcie dla Jessie-Ann z okazji jej urodzin. Zaprosiłam trochę moich przyjaciół, trochę twoich. Będzie także Marcus... — To bardzo miło z twojej strony, mamo — odparł, zastanawiając się dlaczego nie zaprosiła przyjaciół Jessie-Ann skoro to są jej urodziny — ale
zaplanowałem już, że wyjdziemy na kolację. Sami. — Zbyt często jesteście sami — odrzekła chłodno Rachela — już czas, żeby Jessie-Ann zaczęła spotykać jakichś ludzi, prawdziwych ludzi, mam na myśli innych niż ci, z którymi miała do czynienia kiedy była modelką. Jest także wiele godnych uwagi spraw, którym mogłaby patronować swoim nazwiskiem. W końcu jest dostatecznie sławna i wiele stowarzyszeń charytatywnych dla dzieci mogłoby skorzystać
współpracując z nią. Jak wiesz, praca może się okazać dość czasochłonna — spojrzała na niego ukradkiem — ale, oczywiście, w żaden sposób nie będzie kolidowała z jej rodzinnym życiem. Harrison patrzył na nią rozbawiony. Zbyt dobrze znał matkę, by nie dostrzec jej knowań. — Przepraszam, mamo — rzekł spokojnie — ale przypuszczam, że Jessie-Ann będzie nieźle zajęta w ciągu kilku najbliższych miesięcy. — Ma zamiar otworzyć własną agencję
modelek. — A ty kupujesz jej lokal? — Dokładnie tak — odpowiedział bez zmrużenia oka. Rachela poderwała się z fotela. — Czy nie sądzisz, że miejscem twojej żony jest dom? W końcu nie wyszła za mąż za jakiegoś kupca detalicznego, czy też księgowego! Ona jest panią Harrisonową Royle! A co będzie z twoim synem? Czy już nie ma prawa do matki w domu... dziecko ma zaledwie cztery miesiące, a ona już się przymierza do opuszczenia go... co to za matka?!
— Jon ma bardzo dobrą nianię, a JessieAnn nigdy nie zostawiłaby go samego — odparł spokojnie Harrison — i wiesz równie dobrze jak ja, mamo, że ona uwielbia Jona... nie wchodzi nawet w grę, by mogła go zaniedbać. Rachela wygładziła niespokojnie swe srebrne włosy, poprawiając koczek. — A ty wiesz równie dobrze jak ja, że niezależnie od wszystkiego Jessie-Ann nie jest kobietą biznesu. Cała praca spadnie na ciebie, będziesz ją wyciągał z kłopotów; będzie ci zawracać głowę byle głupstwem, podczas gdy ty musisz
zajmować się naszym przedsiębiorstwem... czy ta dziewczyna nie zdaje sobie sprawy jakie mogą być tego konsekwencje? — Jessie-Ann widuje mnie tylko wtedy kiedy wracam wieczorem do domu, jestem zmęczony i o niczym innym nie marzę tylko o drinku i spokojnym, wspólnie zjedzonym posiłku... — Z góry cię ostrzegam, że jeśli tylko dasz jej wolną rękę, skończą się te wszystkie przyjemne, spokojne wieczory! Przemyśl to jeszcze raz,
Harrisonie, dla własnego dobra. — Pomyślałem już o sobie i doszedłem do wniosku, że już pora, abym... abyśmy wszyscy pomyśleli o JessieAnn. Masz rację, może okazać się marną kobietą biznesu, ale nie odbierajmy jej szansy. — Harrison wzruszył ramionami. — Jeśli splajtuje, zawsze możemy sprzedać lokal. Nie dodał, że tak naprawdę zamiast jeśli splajtuje chciał powiedzieć gdy splajtuje; dobrze wiedział, że matka ma rację. W przeciwnym razie jego spokojne, spędzane wraz z Jessie-Ann
wieczory byłyby już policzone. — I nie mów, że cię nie uprzedzałam — powiedziała chłodno przed odejściem Rachela. — Oczekuję was obojga jutro, o ósmej wieczór. — Dziękujemy — odparł z posępnym uśmiechem. Będzie jakoś musiał wytłumaczyć Jessie-Ann, że matka zmieniła ich plany spokojnej, wspólnej kolacji we dwoje. W wieku dwudziestu lat Marcus Royle był doskonałą, tyle że młodszą kopią swojego ojca — wysoki i
atletycznie zbudowany, o sprężystym, muskularnym ciele — z tą różnicą, że z szopą jasnych włosów, podczas gdy ojciec miał ciemne. Marcus grał świetnie w tenisa, był też doskonałym pływakiem, jak również wytrawnym żeglarzem. Studiował obecnie na pierwszym roku w Princeton i używał życia pełną piersią. Na przyjęcie Racheli dla Jessie-Ann przyprowadził Jenny, dziewczynę z college'u, uprzedzając ją z góry, że zaraz zostanie poddana skrupulatnym oględzinom; babcia oczywiście okazała się niezawodna, natychmiast
podbiegła do nich i zgodnie z przewidywaniami, przy pomocy trzech czy czterech okrężnych i pozornie zdawkowych pytań, wybadała cały życiorys dziewczyny i zakwalifikowała ją do odpowiedniej kategorii. Oczywiście „kategorie" ustalała sama Rachela. Ale Marcus i tak gwizdał na to! Tak się składało, że rodzinie Jenny powodziło się nie gorzej niż im, tyle że jej pieniądze były starsze, sięgały czasów budowy kolei żelaznej, podczas gdy oni byli bogaci dopiero od dwóch pokoleń. Ujął Jenny za rękę i poprowadził ją przez tłum ludzi do ojca i do Jessie-Ann.
Jak zawsze „macocha" wyglądała fantastycznie — cała w białych jedwabiach, dzięki którym jej złocista skóra nabrała jeszcze większej gładkości i ciepła, a jej włosy wyglądały jak łan pszenicy późnym latem. Nie miał wątpliwości, że tata zdaje sobie sprawę ze szczęścia, jakie go spotkało; Jessie-Ann była nie tylko oszołamiająco piękna, była także przemiła i słodka. Wystarczyło na nią spojrzeć, by dostrzec rozkochany wzrok, jakim patrzyła na ojca. — Wszystkiego najlepszego, JessieAnn, z okazji urodzin — zawołał,
całując ją w policzek. — Marcus! Jak się cieszę, że jesteś. Mam nadzieję, że nie zawalasz przeze mnie wykładów. A zresztą, jestem szczęśliwa, że przyjechałeś. Bez ciebie urodziny nie byłyby urodzinami. — To jest Jenny Carter-Putnam — przedstawił swoją towarzyszkę. Jessie-Ann uśmiechnęła się do ładnej, ciemnowłosej dziewczyny. — Cieszę się, że mogłaś przyjść — powiedziała. — Potrzebujemy kogoś, kto trzymałby Marcusa w ryzach. — Uważaj, bo za karę możesz nie
otrzymać swojego prezentu urodzinowego — powiedział z surową miną. — Cofam wszystko co powiedziałam — roześmiała się. — Nie miałam niczego złego na myśli, przysięgam. — Takimi stwierdzeniami możesz popsuć chłopcu reputację — uśmiechnął się szeroko Marcus, wręczając jej małe pudełko. Jessie-Ann rozwiązała srebrną wstążkę i zajrzała do środka.
— Och, Marcus, jaki wspaniały pomysł... jaki cudowny... spójrz, Harrisonie — zawołała z rozpromienioną twarzą. Był to miniaturowy portret Jessie-Ann, namalowany z niesłychaną precyzją i cierpliwością przez jakiegoś artystę o delikatnym dotknięciu pędzla, na gładkim, owalnym podkładzie z kości słoniowej, obramowanej wąską, złotą ramką. — No wiesz, to naprawdę wspaniałe, Marcusie — powiedział Harrison, poruszony wrażliwością syna, domyślając się ile zachodu go to
kosztowało. — Kazałem go skopiować z mojej ulubionej fotografii — powiedział Marcus do Jessie-Ann. — Jesteś na niej dokładnie taka jaką cię widzę. — Sprawiłeś mi ogromną radość, Marcusie — powiedziała — jestem naprawdę wzruszona. — Zasługujesz nawet na więcej — powiedział prostodusznie. — No a co kupił ci tata? Prawdopodobnie Paryż, albo coś równie bombowego? Harrison roześmiał się.
— Mój prezent jest znacznie skromniejszy. — Twój ojciec kupił mi budynek. — Tam będzie Images. Wreszcie mogę otworzyć moją agencję, Marcusie. Wiedział wszystko o marzeniach JessieAnn, znał także swojego ojca. Szybki rzut oka w jego kierunku upewnił go, że przynajmniej na razie Harrison jest szczęśliwy, mogąc spełnić pragnienie żony. Marcus nie miał, niestety złudzeń, że w niedalekiej przyszłości może dojść między nimi do poważnego konfliktu. Okrążając salon, z Jenny u boku, Marcus
witał się z przyjaciółmi rodziny i bliskimi znajomymi, nie dostrzegając wśród nich nikogo, kto mógłby być gościem Jessie-Ann. — To jest przyjęcie-niespodzianka, Marcusie — z wyrzutem w głosie odparła na jego pytanie babka. — W jaki sposób miałam zdobyć od JessieAnn numery telefonów jej przyjaciół? Wszystko by się wydało! Przyglądał się jej w zdumieniu, gdy prześlizgiwała się pomiędzy gośćmi, zatrzymując się tu i ówdzie na krótką rozmowę; jej talent naginania wszystkich i wszystkiego do własnej woli był rzadko spotykanym
zjawiskiem. Trzymając Jenny za rękę, wyprowadził ją z tłumu ludzi do przedpokoju, a następnie do windy. — Za dużo tu starych ludzi jak na nas — wyjaśnił jej, uśmiechając się szeroko. — Chodźmy coś zjeść, a później do Palladium. Harrison spojrzał na zegarek, a następnie na Jessie-Ann. Na wpół do dziesiątej zarezerwował stolik w jej ulubionej małej włoskiej restauracyjce. — No to jak, idziemy? — zapytał,
obejmując jej ciepłe, gładkie jak jedwab ramiona, pragnąc jak najprędzej znaleźć się z nią sam na sam. — Nikt chyba nie zauważy naszej nieobecności — stwierdziła, torując sobie drogę wśród ciżby ludzi. Harrison podążał za nią. W bezszmerowej, wyłożonej popielatym zamszem windzie uśmiechnął się do niej w poczuciu winy. — Mama nigdy mi tego nie wybaczy — powiedział. — Ale za to ja ci wybaczam — roześmiała się, całując go. Maleńka włoska restauracja była miejscem często odwiedzanym
przez Jessie-Ann jeszcze przed zamążpójściem; znajdowała się tuż za rogiem jej dawnego mieszkania przy Central Park West. Myślała już dawno, że byłoby zabawne przyjść tutaj kiedyś z Harrisonem i spędzić z nim czas z dala od wytwornych lokali. Niestety, restauracja zmieniła właściciela i teraz, siedząc nad talerzem rozgotowanego makaronu polanego rzadkim, jasnoczer-wonym sosem, spoglądała skonsternowana na męża. — To i tak jest lepsze niż przyjęcie Racheli — pocieszył ją, i oboje
roześmieli się. Zjedli spaghetti i wypili dużo mocnego, taniego czerwonego wina, i Jessie-Ann powiedziała mu, że nigdy w życiu nie otrzymała lepszego prezentu urodzinowego i że nigdy nie czuła się szczęśliwsza. Szofer rolls-royce'em odwiózł ich do domu. W windzie Harrison odgarnął z jej twarzy długie blond włosy i patrzył na nią tymi ciemnymi oczami, tym intensywnym wzrokiem, który wywarł na niej tak silne wrażenie
kiedy go zobaczyła po raz pierwszy. — Kocham cię, Jessie-Ann Royle — wyszeptał, gdy drzwi windy otworzyły się w ich apartamencie. Obejmując się szli rozległymi, wytapetowanymi jedwabną tkaniną korytarzami do swojego pokoju, gdzie, zdejmując w pośpiechu ubranie, kochali się namiętnie na pięknym, zielonobiałym nakryciu łoża, które przypominało jej trochę stary pokój w Mon-tanie. — Kocham cię, Harrisonie — powiedziała później. — Jesteś moim
szczęściem. — Ty i Jon. — To po co ci Images? — zapytał Harrison zdezorientowany. — Skoro aż tak wiele mamy? To było pytanie, na które Jessie-Ann nie potrafiła odpowiedzieć.
8. o nagłym przebudzeniu Caroline nieprzytomnym wzrokiem wpatrywała się długo w wymalowane na suficie księżyce i gwiazdy zawieszone na mglistym, nocnym firmamencie. Powoli zaczynała sobie przypominać; nie dalej jak wczoraj przeprowadziła się do tego przerobionego ze strychu mieszkania nowojorskiego przy Lower East Side, należącego do zaprzyjaźnionego artysty malarza.
Zgodziła się zaopiekować tym mieszkaniem przez sześć miesięcy, podczas których Timmo Sanshi miał szukać we Włoszech nowych inspiracji do swojej kolejnej wystawy na Manhattanie w maju. Szczęściarz z tego Timmo! Jej także przydałoby się w życiu trochę inspiracji! Była taka pewna, że Nowy Jork okaże się kluczem do jej nowego życia, ale na razie, niestety, nic na to nie wskazywało. Broadway okazał się jeszcze trudniejszy
do przebicia się niż Shaftesbury Avenue i nawet po świeżo ukończonym kursie szybkiego pisania na maszynie żaden producent nie wydawał się zainteresowany zaangażowaniem nowej asystentki. Caroline zdecydowała się podjąć tymczasową pracę jako pomocnica sprzedawczyni w wytwornym butiku przy Park Avenue, jednak po „Mau-die" ta praca wyraźnie ją nudziła. Tutejszym klientkom zależało wyłącznie na tym, by wyglądać jak żywe kopie najnowszych modeli z Vogue'a\'7d choć
brakowało im do tego figury: były szersze i często ważyły o dziesięć kilogramów więcej niż modelki! Znużona ich brakiem krytycyzmu i ciągotami do zunifikowanej mody, Caroline znalazła pracę recepcjonistki w małej galerii przy East Side — tam też spotkała Timmo. Był niedużym, kruchym półJapończykiem, z potężną czupryną jedwabistych, czarnych włosów, przyciętych na zarośniętego beatlesa, miał
czarne jak kamyki, blisko osadzone oczy za grubymi szkłami, przez które widział świat nieco inaczej niż reszta ludzi. Jego asymetryczne, ujmowane z wielu perspektyw akrylowe obrazy, stanowiące jedyne w swoim rodzaju interesujące połączenie form, przestrzeni i achromatycznych barw, zostały już dostrzeżone i stopniowo przynosiły mu międzynarodowy rozgłos. Chociaż Caroline zaprzyjaźniła się z Timmo i z niektórymi wystawiającymi w galerii artystami, wciąż nie mogła znaleźć swojego miejsca. Mając obiecaną pracę w dziale sztuk pięknych w domu
aukcyjnym Sotheby na Manhattanie, porzuciła galerię, a gdy w ostatniej chwili propozycja pracy w Sotheby odpadła, była szczęśliwa, że Timmo zaproponował jej swoje mieszkanie — za darmo — w zamian za opiekę nad nim. Był to niesłychany fart, zwłaszcza że jej sytuacja finansowa była bardzo marna. Nie musząc płacić czynszu wiedziała, że ma przynajmniej zapewniony dach nad głową i że dopóki nie znajdzie nowej pracy, wystarczy jej na razie na jedzenie. Caroline wpatrywała się w wymalowane przez Timmo gwiazdy, żywiąc
nadzieję, że los popycha ją we właściwym kierunku i że praca w Galerii McConnell zapoczątkuje przełom, którego tak bardzo potrzebowała. Twardo wierzyła w swoją szczęśliwą gwiazdę, która, poza jednym czy dworna niepowodzeniami — jak na przykład z Peryklesem Jago, na ogół rzadko ją zawodziła. Wiedziała, że szczęście to jedynie kwestia znalezienia się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie. Owinęła się górą jedwabnej, w hinduski fasolkowy wzorek piżamy
Peryklesa, zapaliła światło i z wyrazem aprobaty popatrzyła na rząd mosiężnych lamp we wnęce ściennej. Drżąc z emocji pomyślała z niepokojem o swojej przyszłości. Nadal jeszcze nie porzuciła idiotycznego marzenia o pracy w teatrze — mogłaby zacząć od najbardziej czarnej roboty — wszystko, byle tylko przekroczyć zaczarowany próg. Gdyby tylko wiedziała gdzie jest ten próg! Przechadzając się po strychu, oglądała prace Timmo. Grube warstwy antracytowej szarości i białe akrylowe
płaszczyzny zwielokrotniały w jakiś sposób jej samotność, przywołując wspomnienie Peryklesa. Ostudzona zimnymi płótnami i własnymi, niewesołymi myślami, spojrzała przez okno na miarowo i jednostajnie padający śnieg, i pomyślała, że widok odrapanych, nowojorskich dachów i budynków oraz posępnej szaroburej rzeki Hudson idealnie współgra z malarstwem Timmo. Jeszcze ubiegłej nocy to samo okno zdawało się jej ramą zaczarowanego królestwa, oświetlonego jarzącymi się festonami pętli i zakrętów manhattańskich mostów, obiecującym przepych i radosne
ożywienie. Nie wolno poddawać się czarnym myślom, nakazała sobie stanowczo Caroline. Nowy Jork znajduje się w zasięgu jej ręki i tylko czeka na kogoś takiego jak ona! Włączyła radio i wraz z Sinatrą zanuciła „Moją drogę", zaśpiewała cicho refren i parząc sobie kawę zmuszała się do bardziej optymistycznych myśli. Przejechała ręką po kręcących się, ostrzyżonych na pazia włosach, wykonała taneczny podskok dla przyśpieszenia krążenia, po czym nachyliła się, ułożyła głowę w utworzony z ramion trójkąt i w pozycji yogi stanęła na niej.
Uśmiechnęła się do własnego odbicia w ciemnej szybie drzwiczek stojącej naprzeciwko szafki i pełnym głosem zaśpiewała radośnie: „Oto moja droga" — czując się od razu o sto procent lepiej. Los już się do niej uśmiechał, była tego pewna, a gdzieś, w cudownym blasku świateł Manhattanu, czekała na nią praca jej marzeń — a także, niewykluczone, mężczyzna jej snów. Harrison spoglądał przez okno pięćdziesiątego piętra swojego biura, obserwując wirujące płatki śniegu, zastanawiając się co zrobić z JessieAnn. Kilka miesięcy temu otworzyła
Images, i znów była roześmianą, pełną życia dziewczyną, wkrótce jednak przeobraziła się w wyciszoną kobietę o nieobecnym spojrzeniu. Ilekroć zagadywał ją o Images — pilnując się, by zamiast „jak ci idzie?" nie zapytać „czy coś nie gra?" — zawsze przesyłała mu promienny uśmiech i odpowiadała: „Wspaniale, wszystko w porządku. Świetnie sobie radzę", pozostawiając go w niemiłym przeświadczeniu, że po raz pierwszy w życiu Jessie-Ann nie mówi prawdy. Odwrócił się i popatrzył na jej
fotografię, stojącą w srebrnej ramce na wielkim biurku z różanego drewna, konstatując zmiany, jakie w niej zaszły wraz z Images. Zatroskana mina i fakt, iż nigdy nie omawia z nim swoich spraw mogły oznaczać tylko jedno — nie spotkała się z natychmiastową akceptacją, której się spodziewała. Biedna Jessie-Ann, był z nią całym sercem, dziki świat wielkiego biznesu pokazał jej swoje pazury, a ona nie wiedziała nawet co to znaczy zostać odrzuconą. Harrison zamyślił się. Choć był przeciwny otwarciu Images, nie mógł teraz znieść myśli, że ona cierpi. Chciał
już do niej zadzwonić i zaproponować lunch w ich ulubionej restauracji „21", tak jak dawniej; powstrzymał się jednak czując, że usłyszy, iż jest bardzo zajęta. I znów wyprowadzi go w pole, mówiąc, że wszystko wspaniale się układa. — Och, Jessie-Ann, Jessie-Ann — westchnął — pragnę tylko, żebyś była w domu kiedy wracam wieczorem — ty i Jon... nie musisz szukać samopotwierdzenia w moich oczach! To prawda, że był zazdrosny o jej niezależne, nowe życie, ale czy z tego powodu ma jej nie pomóc? Nie
proponował jej tego, wiedział, że za wszelką cenę pragnie dokonać wszystkiego jako Jessie-Ann Parker, a nie pani Harrisonowa Royle, ale przecież mógł jej pomóc bez najmniejszego wysiłku! Wystarczyłby jeden telefon. Harrison w milczeniu popatrzył na rząd aparatów na biurku. Jeśli załatwi ten telefon, Images ruszy w drogę po sukces — choć w trakcie tego procesu może utracić Jessie-Ann. Lecz jeśli nie spróbuje jej pomóc, nie potrafi żyć z myślą, że ona nie jest szczęśliwa. Niech to szlag trafi, przecież niczego innego nie pragnął jak odzyskać dawną
Jessie-Ann, słoneczną dziewczynę z Montany, witającą go gdy wracał z pracy głośnym „Hej!" i szerokim, płynącym prosto z serca uśmiechem. Bardziej nawet niż uroda podbił go jej charakter, i jeśli teraz może coś zrobić, by przywrócić jej spontaniczność, musi to zrobić. Westchnął, połączył się z sekretarką i zamówił rozmowę. Agencja Images mieściła się na tyłach Trzeciej Alei. Stała wciśnięta między podniszczone domy — w sumie nic nadzwyczajnego, po prostu, jeden z wielu pustych budynków
handlowych z witryną na parterze; miał jednak wysokie wnętrza i dużo przestrzeni, a okolica zaczynała rozwijać się w szybkim tempie. A błyszczące, jaskrawo pomalowane na niebiesko drzwi i wygięty w łuk niebieski neon z napisem — IMAGES — otwierały się na nową drogę życia Jessie-Ann. Na białych ścianach jej gabinetu wisiały szkarłatne tablice informacyjne, oczekujące na egzotyczne twarze nowych modelek, które dopiero musiała znaleźć. Stała tu futurystyczna, niebiesko-stalowa, skórzana sofa i para wygodnych, białych, obitych tweedem
foteli, a także jej jaskrawoniebieskie biurko z całą baterią telefonów, z których zamierzała przeprowadzać rozmowy międzynarodowe, załatwiać dla swoich modelek udział w najważniejszych zdjęciach do Vogue'a i w kampaniach reklamowych. Siedząc przy lśniącym, niebieskim biurku wpatrywała się w plik kwadratowych, białych kopert ze swoim nazwiskiem i adresem Images
starannie wystukanymi na maszynie z czerwoną taśmą. Uzbierało się już ich szesnaście, a po przeczytaniu dwóch pierwszych nie potrzebowała już zaglądać do następnych, bowiem dokładnie wiedziała co zawierają. Ich treść była brutalna i jednostajna. A nadawca, kimkolwiek był, wiedział wszystko o Images — zanim jeszcze firma została otwarta. Już pierwszego dnia, gdy tylko przekroczyła próg Images, czekał na nią pierwszy list. Pomyślała, że list jest od Harrisona, może życzy jej powodzenia... ale to było to samo plugastwo, wystukane na czerwono... z tym że teraz doszło coś nowego... on nie tylko j ej groził —
tym razem była wzmianka o Jonie! NIE JESTEŚ DOSTATECZNIE DOBRA BY BYĆ MATKĄ MUSISZ UMRZEĆ ABY TWOJE DZIECKO WZRASTAŁO W NIEWINNOŚCI... A JA JESTEM CORAZ BLIŻEJ... NIGDY NIE BĘDZIESZ WIEDZIAŁA KIEDY SIĘ POJAWIĘ... NADSZEDŁ CZAS
WYRÓWNANIA RACHUNKU A NÓŻ JEST W MOICH RĘKACH... Ze strachem spojrzała na zasłonięte okna, zdając sobie nagle sprawę, że nikogo oprócz niej tutaj nie ma. W przypływie paniki sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer Harrisona. Po czym szybko, nim jeszcze telefon zadzwonił, odłożyła z trzaskiem słuchawkę. To był pierwszy dzień pracy, a ona zamierzała już prosić o pomoc Harrisona. Już widzi triumf Racheli: „Mówiłam ci — pierwszy dzień na swoim, a już ma kłopoty...
gdyby Jessie-Ann została w domu z dzieckiem, tam gdzie jest jej miejsce, takie rzeczy nie miałyby miejsca!" Do licha z Rachelą! — pomyślała, próbując powstrzymać łzy. Żyła z tymi idiotycznymi listami od lat i teraz też sobie poradzi! Podniosła znowu słuchawkę i wykręciła numer agencji detektywistycznej ManCo. — Mamy tutaj do czynienia z patologiczną obsesją — powiedział Jack Halloran z agencji detektywistycznej ManCo. — Ale niepokoi nas fakt, iż ton tego listu różni się od poprzednich. To nie jest zwykłe porno, w tym liście mamy do czynienia z
groźbą użycia przemocy i to nas naprawdę martwi. Pani Royle, wolałbym, aby przemyślała pani jeszcze raz swoją decyzję i zastanowiła się, czy nie należy poinformować o tym pani męża. — Nie — odparła z całą mocą. — Nie zamierzam niepokoić Harrisona tą sprawą. W końcu, otrzymywałam listy na długo przedtem zanim go poznałam. To jest m ó j problem i nie chcę, żeby się o mnie martwił. Halloran westchnął, i głośno zaczął odczytywać urywki, które zwróciły jego uwagę.
— Ma pani zostać przeszyta ostrymi nożami, tak jak inni zostali przez panią przeszyci — zacytował złowieszczo. — Nie jest pani dostatecznie dobra jako matka i dlatego musi pani umrzeć, aby pani dziecko wzrastało w niewinności. Nadszedł czas wyrównania rachunku, a nóż jest w jego rękach... Zniżył stopniowo głos, a ona popatrzyła na niego z oczekiwaniem. — Nie lekceważę tych pogróżek, pani Royle, ale ponieważ jest pani żoną głośnego biznesmena, uważam, że ten fakt mógł wpłynąć na zmianę charakteru listów. Przedtem autor zadowalał się jedynie wyzwiskami,
bardzo zresztą sprośnymi i plugawymi. Czy nadal nie widzi pani potrzeby porozmawiania o tym z panem Royle'em? — Chcę, żeby Harrison nie był mieszany do tej sprawy — nie ustępowała. — Sama muszę sobie z nią poradzić. — W porządku — westchnął zrezygnowany Hallóran — ale przynajmniej postarajmy się ograniczyć ryzyko do minimum, zgoda? Już następnego dnia rano pojawił się w biurze krzepki, młody mężczyzna w
dżinsach i grubej kraciastej kurtce, o niewinnym wyglądzie pracownika fizycznego, który miał czuwać nad bezpieczeństwem Jessie-Ann. Od czasu do czasu robił obchód oblodzonej ulicy, a czasami przesiadywał na tyłach biura, i z nogami założonymi na stole wypijał nie kończące się ilości kawy, irytująco szeleszcząc gazetami podczas sprawdzania codziennych wyników wyścigów konnych. Niestety, jego obecność nie odstraszyła nadawcy listów. W końcu Hallóran powiedział, że utknęli w martwym punkcie i że trzeba czekać aż anonimowy szaleniec zrobi kolejny
ruch. Jessie-Ann postanowiła przestać po prostu interesować się tą całą sprawą, zatrzymując jedynie Eda Zamurskiego na zapleczu biura. Choć nie miało to wpływu na listy, których nie otwierała, wiedząc, że ich zawartość może ją tylko bardziej przerazić, przy nim czuła się bezpieczniej. Tymczasem jej eleganckie biuro zalegała deprymująca cisza. Jessie-Ann posępnie spoglądała na telefon, pragnąc, aby wreszcie zadzwonił. Podczas pierwszego tygodnia zasiadała do pracy pełna dobrej woli i ufności. Uruchomiła wszystkie kontakty,
obdzwoniła wszystkie agencje reklamowe i rozmawiała ze wszystkimi ważnymi ludźmi w agencjach reklamowych, telefonowała do najlepszych fotografów, a także do kilku pomniejszych, odbyła rozmowy z wydawcami i redaktorami pism wszystkich magazynów mody, katalogów i żurnali, a także ze wszystkimi znajomymi modelkami. — Hej, tu Jessie-Ann — przedstawiała się radośnie. — Właśnie chciałam cię powiadomić o Images... Oczywiście, wszyscy byli ogromnie wzruszeni, uradowani nowiną, chętni do
pogawędki... ale potem jakoś nikt do niej nie dzwonił. Żadna modelka nie szturmowała do drzwi z błaganiem o wpisanie jej choćby na listę; żaden fotograf ani redaktor nie zatelefonował zabiegając o usługi jej modelek, choć zapewniała wszystkich, że może dostarczyć każdy typ urody, jaki im będzie potrzebny; także żadne pismo czy agencja reklamowa nie zwróciły się do niej z prośbą o nową twarz czy też o świeży pomysł zaprezentowania mody, choć zapewniała, że ma wiele propozycji do zaoferowania. Oczywiście, nie wszystko było zgodne z
prawdą. Znalazła się w klasycznej sytuacji — najpierw kura czy jajko?... nie mogła ruszyć do przodu i szukać nowych twarzy, dopóki wydawcy i agencje reklamowe nie zagwarantują jej pracy. Westchnęła, włożyła kasetę do magnetofonu i zamknęła oczy. Requiem Mozarta skutecznie zagłuszyło szelest gazet Zamurskiego i jego działający na nerwy kaszel palacza, a poza tym właśnie ta muzyka doskonale pasowała do jej aktualnego nastroju i niewesołej przyszłości Images. Czy powinna trzeci lub czwarty raz
ponawiać telefony do wszystkich? I stać się osobą, na której telefony zawsze odpowiada sekretarka, powtarzająca bezosobowo: „Przykro mi, ale nie ma go dzisiaj. Czy mam przekazać wiadomość?" Jessie-Ann znała te sposoby... czyż sama nie czuła się winna ilekroć w przeszłości pozbywała się w ten sposób niektórych ludzi? Raptem obcy, ostry dźwięk telefonu wdarł się do jej świadomości, zakłócając piękny, podniosły nastrój muzyki Mozarta, podrywając ją na równe nogi. Jedną ręką wyłączyła muzykę, drugą sięgnęła po słuchawkę.
— Tu Images. Dzień dobry — powiedziała łapiąc oddech. — Dzień dobry, Jessie-Ann. Tu Stu Stansfield. — Stu! Witaj, co u ciebie!? — Nicholls Marshall był jedną z największych w Nowym Jorku międzynarodowych agencji reklamowych posiadającą biura w Londynie i w Paryżu, a także na Manhattanie, a Stansfield był tym, którego spotkała, kiedy starała się o pracę jako Royle Girl. Telefon od niego mógł oznaczać
tylko interes. — Słyszeliśmy, że otworzyłaś nową agencję modelek, a jak wiesz, zawsze jesteśmy zainteresowani dobrymi, nowymi twarzami. — Ma się rozumieć — odparła, gorączkowo zastanawiając się skąd mu wytrzaśnie na poczekaniu dobre, nowe twarze. — Nie możemy, oczywiście, brać nowych twarzy do głównej kampanii reklamowej, ale chcemy zlecić wykonanie katalogu, a jak wiesz stanowi to świetną okazję do lansowania nowych
twarzy. Jeśli tylko znajdziesz odpowiednie dziewczyny, Jessie-Ann, zostawimy ci wolną rękę, będziesz mogła robić katalog według własnego pomysłu. Ogarnęło ją nagle podejrzenie, iż wie już chyba o jaki katalog chodzi! Zapytała nieśmiało: w rodzinie — odrzekł zachęcająco Stu — nie widzę nikogo lepszego, kto mógłby skoordynować całą pracę. Masz doskonałe wyczucie i smak, a także znasz się na rzeczy. Wszyscy jesteśmy w agencji przekonani, że
będzie to tym razem naprawdę wspaniały katalog. I chyba nie muszę ci mówić, jakie to ma znaczenie z punktu widzenia biznesu, i ile to przyniesie w twardej gotówce... tu chodzi o czterystu-, a nawet pięćsetstronicowy katalog. — Wiem, Stu, pamiętam katalogi — odpowiedziała ze spokojem. — To sprawa wyboru odpowiedniej osoby do właściwej pracy, jesteśmy przekonani, że najlepiej się do tego nadajesz. — Dziękuję, Stu. Doceniam to —
odpowiedziała grzecznie, robiąc notatki w dziewiczym jeszcze notesie leżącym przed nią, podczas gdy Stu przekazywał jej wstępne informacje. — Dziękuję jeszcze raz — powiedziała pośpiesznie, gdy skończył. — Zadzwonię za kilka dni i powiem ci, co będę mogła zrobić. A więc to tak! Harrison zorientował się, że nie radzi sobie sama z Images i próbuje jej przyjść z pomocą. Czuła się zakłopotana, paliły ją policzki. Była przekonana, że da sobie sama radę, po swojemu, tak jak to już dawno
zaplanowała. Do diabła, nie zamierzała przecież chować się pod skrzydła Royle'a! Łzy złości i porażki płynęły po jej policzkach, gdy rozmyślała nad telefonem Stu. Nie chciała zawdzięczać sukcesu podstawionej przez Harrisona drabince ratunkowej. A poza tym — próbowała szukać usprawiedliwienia — nie ma ani jednej nowej modelki, ani pojęcia, jak zabrać się do opracowania takiego katalogu. Zdaje się, że sprawdzą się czarne przepowiednie Racheli Royle,
pomyślała tłumiąc szloch. Kilka dni temu, podczas ostatniej wizyty u Jona, Rachela była taka zadowolona z siebie i uśmiechnięta. Mogłaby się założyć, że przeczuła zbliżającą się klęskę. Co robić, zastanawiała się Jessie-Ann, ocierając oczy świeżą chusteczką higieniczną. Czy ma się zająć tylko działem mody i sama wszystko zrobić? Pani Royle pozująca do katalogu Royle'a — to by dopiero była wpadka w oczach starej Racheli! ca/e/ i prz dzielnie cym
w Dziewczyn wypatrywać między tym Trzyk jest na Skręć widziała wna i wybielony drzwiami Images firma, wyki nawet McConnell swojemu Jessie
cieb oczy łam się jak zwykł Zabieram Jes kiedy z moim — Czy masz na myśli katalog Royle'a? — Oczywiście, Jessie-Ann. Świetna okazja, by wszystko zostało w rodzinie — odrzekł zachęcająco Stu — nie widzę nikogo lepszego, kto mógłby skoordynować całą pracę. Masz doskonałe wyczucie i smak, a także znasz się na rzeczy. Wszyscy
jesteśmy w agencji przekonani, że będzie to tym razem naprawdę wspaniały katalog. I chyba nie muszę ci mówić, jakie to ma znaczenie z punktu widzenia biznesu, i ile to przyniesie w twardej gotówce... tu chodzi o czterystu-, a nawet pięćsetstronicowy katalog. — Wiem, Stu, pamiętam katalogi — odpowiedziała ze spokojem. — To sprawa wyboru odpowiedniej osoby do właściwej pracy, jesteśmy przekonani, że najlepiej się do tego nadajesz.
— Dziękuję, Stu. Doceniam to — odpowiedziała grzecznie, robiąc notatki w dziewiczym jeszcze notesie leżącym przed nią, podczas gdy Stu przekazywał jej wstępne informacje. — Dziękuję jeszcze raz — powiedziała pośpiesznie, gdy skończył. — Zadzwonię za kilka dni i powiem ci, co będę mogła zrobić. A więc to tak! Harrison zorientował się, że nie radzi sobie sama z Images i próbuje jej przyjść z pomocą. Czuła się zakłopotana, paliły ją policzki. Była przekonana, że da sobie sama radę,
po swojemu, tak jak to już dawno zaplanowała. Do diabła, nie zamierzała przecież chować się pod skrzydła Royle'a! Łzy złości i porażki płynęły po jej policzkach, gdy rozmyślała nad telefonem Stu. Nie chciała zawdzięczać sukcesu podstawionej przez Harrisona drabince ratunkowej. A poza tym — próbowała szukać usprawiedliwienia — nie ma ani jednej nowej modelki, ani pojęcia, jak zabrać się do opracowania takiego katalogu. Zdaje się, że sprawdzą się czarne
przepowiednie Racheli Royle, pomyślała tłumiąc szloch. Kilka dni temu, podczas ostatniej wizyty u Jona, Rachela była taka zadowolona z siebie i uśmiechnięta. Mogłaby się założyć, że przeczuła zbliżającą się klęskę. Co robić, zastanawiała się Jessie-Ann, ocierając oczy świeżą chusteczką higieniczną. Czy ma się zająć tylko działem mody i sama wszystko zrobić? Pani Royle pozująca do katalogu Royle'a — to by dopiero była wpadka w oczach starej Racheli! — Przykro mi, panienko — zawołał nowojorski taksówkarz, wyrywając Caroline z jej marzeń o sukcesie na
Broadwayu — na całej Trzeciej Alei jest korek — będzie szybciej jak pani wysiądzie i przebiegnie ten kawałek... Owijając się szczelnie wielką żółtą budrysówką, Caroline dzielnie stawiała czoło lodowatym podmuchom wichru, zrywającym się między kanionami nowojorskich drapaczy chmur, gdy w poszukiwaniu Galerii McConnell pędziła wzdłuż Trzeciej Alei. Dziewczyna, która przez telefon objaśniała jej dojazd, kazała wypatrywać małej uliczki, czegoś w rodzaju pasażu wciśniętego między
wietnamską restaurację i włoski sklep spożywczy; ale przy tym zasypującym oczy śniegu i wietrze nie mogła się połapać. Trzykrotnie obeszła ten sam bok, kiedy wreszcie wydało się jej, że jest na dobrej drodze. Skręciła w uliczkę i rozglądała się za Galerią McConell, ale nie widziała niczego, co przypominałoby galerię. Uliczka była bezbarwna i zaśmiecona, a jedynym wyróżniającym się miejscem był wybielony budynek z pomalowanymi na jaskrawoniebieski kolor drzwiami, z
niebieskim neonem, na którym widniał jedynie napis Images, bez żadnych dodatkowych informacji, czym zajmuje się firma. Wygląda to dość podejrzanie, pomyślała Caroline, niewykluczone, że mieści się tutaj wysokiej klasy burdel. Ale, jeśli nawet tak jest, na pewno ktoś jej powie gdzie jest Galeria McConnell. Zastukała mocno do drzwi, weszła do środka i ku swojemu zdumieniu od razu natknęła się na znajomą twarz JessieAnn. — Chryste Panie — wykrzyknęła — nie spodziewałam się, że ciebie tutaj zobaczę!
— Czy my się znamy? — zapytała Jessie-Ann trąc zapuchnięte oczy wilgotną chusteczką. — Nie — odparła Caroline z miłym uśmiechem. — Rozglądałam się właśnie za Galerią McConnell, ale, jak sądzę, źle trafiłam, jak zwykle zresztą! Bardzo przepraszam — dodała zakłopotana. — Zabieram się i pozostawiam cię z twoim zmartwieniem. Jessie-Ann roześmiała się przez łzy. — Proszę, nie odchodź — poprosiła, nie przypominając sobie kiedy
śmiała się ostatni raz. — Nie mogę już dłużej być sama z moim zmartwieniem. — Aż tak źle? — zapytała z sympatią w głosie Caroline. — Aż tak — przytaknęła Jessie-Ann. — Coś ci zaproponuję — odruchowo zareagowała Caroline. — Tu jest okropnie pusto. Gdybyś mi pokazała gdzie mieści się Galeria McConnell, zapraszam cię na drinka, będzie to albo białe wino, albo superwytworna woda, w każdym razie jakiś rozsądny i dietetyczny nowojorski napój!
Jessie-Ann ponownie się roześmiała, wysunęła się zza biurka i wyciągnęła do Caroline rękę. — Nazywam się Jessie-Ann Parker — przedstawiła się. — Chyba nikt na całym świecie nie ma co do tego wątpliwości! — wykrzyknęła Caroline. — Coś ci powiem, kiedy chodziłam do szkoły, mój chłopak miał porozwieszane na ścianach twoje zdjęcia. Nawet z zaczerwienionymi od płaczu oczyma jesteś piękna. Nie przeszkadza mi, że jesteś piękna — dodała z uśmiechem — ale sądzę, że powinnam cię
uprzedzić, iż zawsze nie cierpiałam wysokich dziewczyn! Potężna postać Eda Zamurskiego wypełniła prawie całą szerokość drzwi łączących biura. Caroline przyglądała mu się zdumiona. W eleganckim, szykownym wnętrzu wyglądał jak kowboj na garden party u proboszcza. — Czy wszystko w porządku, JessieAnn? — zapytał, poruszając barczystymi ramionami pod spłowiała kurtką w czerwoną kratę. — Doskonale, Ed, właśnie wybieram się do Galerii McConnell razem
z...? — CaroHne — przedstawiła się im rozpromieniona — Caroline Courtney. Ed Zamurski towarzyszył im, gdy w pośpiechu zmierzały w kierunku galerii. Spoglądając nerwowo za siebie Caroline doszła do wniosku, że to musi być ochroniarz Jessie-Ann... ale po jakie licho potrzebny jest jej ochroniarz? Czy Harrison Royle obawia się, że jego żona może zostać porwana? O co tutaj chodzi? Jessie-Ann wiedziała, że polubi Caroline — nareszcie, po raz pierwszy od wielu miesięcy, znalazł się ktoś, kto
działa na nią jak balsam. Poszła z nią do Galerii McConnell, gdzie z uśmiechem przyglądała się jak Caroline krytycznym wzrokiem taksuje ciemne, abstrakcyjne obrazy olejne pozawieszane na ścianach, a następnie stanowczym tonem oświadcza właścicielowi, iż nie sądzi, aby ta praca jej odpowiadała. Potem pociągnęła Jessie-Ann na drinka do Oak Room w hotelu Plaża. — Postaraj się patrzeć na Nowy Jork jak turystka — Caroline doradzała radośnie Jessie-Ann. — Wtedy jest o wiele zabawniej. A teraz powiedz, często przychodzisz do Oak Room?
Naturalnie, że nie. Ależ moja droga, przyjrzyj się tym wszystkim mężczyznom! Z wyraźną przyjemnością obrzuciła spojrzeniem tak licznych, pozornie wolnych mężczyzn popijających burbona z lodem i omawiających niesłychanie ważne sprawy zawodowe, doprowadzając tym znowu JessieAnn do śmiechu. Nie minęła chwila, a była już przy trzecim koktajlu z szampanem i zwierzała się Caroline ze wszystkich swoich problemów. — Widzisz, nie mogę ruszyć z miejsca — wyznała na końcu. —
Spodziewałam się, że telefony będą dzwoniły całymi dniami, urywając się od propozycji pracy, myślałam także, że modelki będą się ustawiały w kolejce pod drzwiami prosząc, bym podpisała z nimi kontrakt. Tak mi się wydawało. Pracowałam z tymi wszystkimi ludźmi, Caroline — przez lata! Z nieprzeniknioną twarzą, popijając koktajl z szampanem, Caroline rozglądała się po Oak Room. Jessie-Ann spojrzała na nią wyraźnie rozczarowana — teraz, kiedy ją wyciągnęła na zwierzenia... przestał ją oczywiście interesować ten cały łańcuch nieszczęść.
— Przepraszam — wybąkała, odsuwając krzesło, by wstać — nie powinnam zawracać ci głowy swoimi problemami... — Siadaj! — nakazała jej Caroline. — Czy nie widzisz, że myślę!? — Gdy zdumiona Jessie-Ann usiadła z powrotem, Caroline pogryzając garść orzeszków arachidowych dumała ze zmarszczonym czołem. — Wydaje mi się — powiedziała wreszcie — że twoje myślenie zawęża całość zagadnienia. Sam pomysł Images jest dobry, ale to tylko sam środek
znacznie szerszego, bardziej złożonego problemu. Nie widzę powodu, żeby reprezentować tylko modelki, Jessie-Ann. Powiedz mi, kto zarabia najwięcej pieniędzy w ciągu dnia — najlepsza modelka czy fotograf? A odpowiedź na kolejne pytanie znasz najlepiej z własnego doświadczenia. Kto dłużej przetrwa? Czy prawdziwą gwiazdą nie jest osoba stojąca za kamerą? A taka osoba pozostaje w zawodzie przez następnych dwadzieścia lat, i staje się coraz lepsza. Pomyśl o tym jak o teatrze, Jessie-Ann! Pomyśl o wszystkich ludziach, którzy zaangażowani są w kreowanie gwiazdy
— o artystach-charakteryzatorach, fryzjerach, stylistach mody i fotografach. Powinnaś reprezentować ich wszystkich! A dlaczego nie posunąć się o krok naprzód i nie pokusić się o własne studio? W ten sposób, pod jednym dachem, będziesz mogła zaoferować klientowi wszystkie usługi. Sprzedawaj im wszystko, razem z opakowaniem, Jessie-Ann! — podsumowała triumfalnie. Jessie-Ann przyglądała się jej, zastanawiając się, czy ma rację. Oczywiście, nie wchodzi w grę, by
ściągnąć do Images renomowanych fotografów i modelki z pierwszych stron magazynów, ale czy jej pierwotnym zamiarem nie było zdobycie nowych, nieznanych twarzy? Dzisiejsi asystenci fotografów i małomiasteczkowe piękności są potencjalnymi gwiazdami dnia jutrzejszego... — Każdy fotograf, który podpisze z tobą kontrakt, będzie miał dostęp do studia po bardzo przystępnych cenach — podjęła j już decyzję Caroline
— i kup dla firmy kamery, by je wypożyczać fotografom, ponieważ początkujących nie stać na kupno najlepszego sprzętu; a wtedy będą mogli wybierać twoje modelki | i zamawiać twoich charakteryzatorów i stylistów. Oczywiście — i dodała, a w jej głosie po raz pierwszy odezwała się nutka powątpiewania — będziesz musiała znaleźć studio, a to może całkiem nieźle kosztować. Prawdę mówiąc, będzie na to potrzebny nielichy kapitał. Albo parę naprawdę potężnych zleceń. — Nie uwierzysz mi — wykrzyknęła
podekscytowana Jessie--Ann — ale dzisiaj rano płakałam właśnie dlatego, że zaproponowano mi naprawdę potężne zlecenie. — I płakałaś z tego powodu? — Dla firmy Royle'a — wyznała JessieAnn. — Jestem pewna, że Harrison poprosił agencję reklamową, by powierzyła mi pracę nad tym katalogiem. Images jest moim pomysłem i nie chciałabym, żeby Harrsion podawał mi swoją pomocną rękę. Oszołomiona głupotą Jessie-Ann, Caroline potrząsnęła kędzierzawą
głową. — Weź to — radziła. — Czy sądzisz, że inni osiągają swój cel bez niczyjej pomocy, nie wykorzystują wszystkich kontaktów, jakie kiedykolwiek nawiązali? Katalog Royle'a ustawi cię, otworzy drogę do sukcesu. Nagle Jessie-Ann poczuła przypływ swojej wrodzonej radości życia. — Posłuchaj — zawołała. — Na tyłach biura znajduje się stary magazyn i jest na sprzedaż. Można by tam urządzić ogromne studio, mam dość
zaoszczędzonych pieniędzy, by je kupić, nie prosząc o nic Harrisona... — I wiesz co? — Głowa Caroline pracowała na pełnych obrotach. — Znam w Londynie młode modelki, które dałyby się zabić, byle tylko otrzymać pracę w Nowym Jorku! Powinnyśmy poszukać tutaj i w Europie młodych, pełnych pasji fotografów; sprawdzimy czyi asystenci są rzutcy i energiczni. Umieścimy ogłoszenia w Women's Wear Daily, wykorzystamy jeszcze raz twoje kontakty z agencjami reklamowymi i powiemy im, że jesteś gotowa. Potrzebny nam będzie wybitny spec, który nas wylan-suje
— ktoś, kto sprawi, że Images osiągnie rozgłos jako najbardziej podniecające i intrygujące od lat wydarzenie w świecie mody... — Caroline, jesteś genialna! — wykrzyknęła uszczęśliwiona Jessie-Ann. — Akurat gdy już zamierzałam to wszystko rzucić, wpadasz znikąd przez moje drzwi i dajesz mi odpowiedzi, których od dawna szukam! — No cóż — rzekła Caroline — tak się składa, że sama szukam odpowiedzi na parę pytań. Rozglądam się za pracą.
Niepohamowany śmiech Jessie-Ann wdarł się w prowadzone półtonem rozmowy i ciche pobrzękiwania szkła podczas pory koktajlowej w Oak Room. — Właśnie zamierzałam powiedzieć, że nie ruszę z miejsca bez ciebie. Images potrzebuje cię, Caroline Courtney!
9. Nowiutki i potwornie drogi rollex leżał nieużywany w kącie maleńkiego mieszkanka Danae razem z kupionym okazyjnie hasselbladem, nikonem i polaroidem, specjalnymi obiektywami i trójnogim statywem. Co jakiś czas, przy brzydkiej pogodzie, wychodziła na ulice Manhattanu, albo jechała poza miasto, fotografując wznoszące się ku górze szklane budynki lub powyginane przez wicher drzewa, wywołując zdjęcia w
prowizorycznej ciemni, która służyła jej równocześnie za malutką łazienkę. Następnie rozwieszała prace na ścianach mieszkania, aż wreszcie wypełniły całą, stłoczoną przestrzeń. Wydała majątek na filmy i sprzęt laboratoryjny, a także na specjalny papier, którym się najchętniej posługiwała. Miała coraz mniej pieniędzy. Większość spadku po ojcu wydała na sprzęt, a reszta musiała jej wystarczyć na opłacenie mieszkania, aż do znalezienia pracy. Ale jak dotąd jej ogłoszenia w branżowych pismach nie zaowocowały ani jednym
zamówieniem. Z przykrością przyjmowała do wiadomości, że przeobrażenie się z asystentki Brachmana w Danae Lawrence, wielkiego fotografa, wymaga czegoś znacznie więcej niż samej tylko gotowości do pracy. Po upływie sześciu miesięcy musiała w końcu spojrzeć prawdzie w oczy i pogodzić się z faktem, że musi poszukać innej pracy. Zaczęła wędrować od agencji do agencji. Przekonała się jednak, że praca asystentki trafia się bardzo rzadko, a rejestry przyszłych wedonów, Baileyów czy Terry 0'Neilów, podobnie jak ona
przekonanych o swoim niezwykłym talencie, pękają w szwach. Wszystkie swoje nadzieje wiązała z dzisiejszym porannym potkaniem z agentem fotograficznym. Jakież było jej zdumienie, uedy usłyszała od niego, bez żadnych upiększeń, że najlepiej jedzie, jeśli zacznie wszystko od samych początków. — Mam to już za sobą! To znaczy, byłam asystentką Brachtnana przez dwa lata! — wykrzyknęła, rozsypując z przejęcia na podłogę zabrane na próbę slajdy. Strząsnął popiół z papierosa i ze zniecierpliwieniem obserwował jak zgarnia swoje
fotografie ze śliskiej, kaflowej podłogi. — Nie można trzymać naraz dwóch srok za ogon — odpowiedział. — Zdjęcia Alieriego są dobre, ale nigdy nie poszła pani dalej w tym kierunku. Jeśli chce się pani specjalizować w artystycznych ujęciach, takich jak te, to trzeba się było tego trzymać. Może mogłaby pani wrócić do Brachmana, może mógłby ani pomóc, pozwoliłby pani porobić trochę zdjęć, dał parę eceń... teraz kiedy chce pani wystartować samodzielnie.
Ale fmm — lekceważąco wskazał czubkiem papierosa na jej portfolio — jest bezużyteczne. Nie chcę przez to oczywiście powiedzieć, że te zdjęcia są złe — dorzucił pośpiesznie widząc strapioną mine^ Danae — ale nie ma pani dorobku ani nazwiska. I *<"ow,« . , · i · . · .r/jM Piątego — powiedział wzruszając ramionami, dając · . r .. * . . ■ · „. - jej do zrozumienia, iż uważa rozmowę za skończoną—mer , . ....
_, mi ii a s z możliwości przebicia! Danae z goryczą pomyślała o londyńskich fotografiach których autorstwo _^raał jej Brachman a także o fotografiach Thomaso AŁneg0j które, jak się okazuje, również nie przedstawiał żadnej wartości, z powodu swej anonimowości. Niech to szlag trafi, pomyślała, walcząc ze łzami. O cholera, przecież nigdy nie płakała.... nigdy... nawet wtedy kiedy była mała, a jej mama zapomniała odebrać ją ze szkoły... — Chwileczkę, zaczekaj — usłyszała
głos agenta zapisującego jej nazwisko w leżącym przed nim notesie. — Jeżeli coś się trafi, dam ci znać. — Dziękuję. Potarła oczy, wiedząc, oczywiście, że nic z tego nie będzie. — Chryste! — zawołał, spoglądając ze złością na jej łzy, zmierzając jednocześnie w stronę drzwi, otwierając je i pośpiesznie wypuszczając ją. — Jestem agentem, zrozum, nie jestem Panem Bogiem! Nie stworzę pracy dla kogoś, kto jest
nieznany. Ja też muszę z czegoś żyć, a piętnaście procent od Danae Lawrence z pewnością nie pokryje moich wydatków! Jeszcze długo słychać było jego wyrzekania na dziewczyny, które chcą zaczynać karierę od razu jako najlepsze i najbardziej wzięte. Wreszcie zatrzasnął drzwi i pośpieszył do dzwoniącego bez przerwy telefonu. Gdy wieczorem otwierała drzwi swojego mieszkania, tutaj także rozbrzmiewał dźwięk telefonu. Rzucając skórzaną kurtkę i portfolio na krzesło chwyciła słuchawkę.
— Cześć, Danae — usłyszała znajomy głos — mówi Rick Valmont. — Valmont! — wykrzyknęła, zastanawiając się, czego, u licha, może od niej chcieć. Nie rozmawiała z nim od czasu, kiedy Brachman wywalił ją z pracy. — Coś takiego... cześć... a co u ciebie? — Słuchaj, Danae, odszedłem od Brachmana i organizuję coś własnego. Mam już nagranych sporo zleceń i potrzebuję asystenta. Przypomniałem sobie, że byłaś całkiem dobra, gdy pracowałaś dla Brachmana, a słyszałem, że szukasz roboty.
, V a 1 m o n t proponuje j e j pracę? Ależ ona nienawidziła :T»'ał ją za nic... w każdym razie wtedy, gdy Valmonta, a on nu, .e Brachmana Lecz Valmont wiedział konkurowali ze sobą o uzi.. . , . . ... nuiiwuuwai h -^oszczędzającym się pracownikiem, także, że była sumiennym, ni., . . 5 . , , , . . . wykorzystać, tak jak robił to nie miała więc złudzeń, ze pragnie ją \l:. ' najcięższych Brachman... mieć ją pod ręką na każde zawołanie, * J, prac. Ale to draństwo! To raczej ona mogłaby jego zranić. Ona była o niebo lepszym
fotografem... zawsze uważała, że 'jego pracom brak jest miękkości, i dobrze pamięta jak często Brachman poprawiał go... bo jego ujęcia były sztywne i pozbawione wdzięku, bez żadnej osobowości. I teraz on pracuje w branży, podczas gdy ona nie może nawet zainteresować nikogo swoimi pracami! — A więc, Danae — posłyszała w jego głosie znicierpliwienie— jaka jest twoja odpowiedź, tak czy nie? Płacę tyle co Brachman, i możesz od jutra zaczynać. — Od jutra? — przycisnęła słuchawkę do piersi i zastanawiała się. To by
oznaczało, że po raz pierwszy od pół roku zarabiałaby pieniądze — ale proponował jej taką samą pensję, jaką miała u Brachmana, a przecież doskonale wie, że Brachman płacił jej za mało, tylko dlatego, że był Brachmanem i takie numery uchodziły mu! Valmont chce ją mieć równie tanio... niech to szlag trafi, och, niech to szlag... ale skoro ten świat zdominowany jest przez mężczyzn to wszystko w porządku! — Muszę się zastanowić, Valmont — wypowiedziała opanowanym głosem. — Zadzwonię jutro i dam ci odpowiedź.
— Postaraj się jak najwcześniej — zabrzmiało to jak rozkaz — bo będę musiał rozejrzeć się za kimś innym. Bez pożegnania odłożył słuchawkę. Danae opadła na krzesło, spojrzała na swoje zawilgocone zamszowe boty, których żywot powoli zaczynał dobiegać końca. Na podłodze, obok jej portfolio, leżał egzemplarz Women's Wear Daily, który przyniosła z kiosku. Podniosła go i przekartkowała, oglądając dokładnie z zazdrością każdą fotografię z widniejącym pod nią podpisem. Zwróciła także uwagę na wielokrotnie
powtarzającą się reklamę Images — nowej agencji, poszukującej młodych fotografów, posiadającej własne studio, z którego w ramach umowy mogli korzystać pracownicy... Znalazła się na schodach Images wczesnym rankiem następnego dnia, krążąc niecierpliwie po zaśnieżonej uliczce odchodzącej od Trzeciej Alei, wpatrując się z niepokojem w jaskrawo pomalowane drzwi z niebieskim, migoczącym neonowym napisem IMAGES. Modliła się w duchu, aby te drzwi okazały się drzwiami jej przyszłości.
Wkrótce potem Danae siedziała na brzegu niebieskiego biurka Jessie-Ann i niespokojnie wpatrywała się w ich twarze, obserwując reakcje. Westchnęła z odrobiną ulgi gdy Caroline, przeglądająca jej nowojorskie fotografie, uśmiechnęła się. Jeśli się uśmiecha, to znaczy, że podobają się jej... czyżby pokonała pierwszą przeszkodę? Zaciskając mocno kciuki starała się nie patrzeć na pochyloną nad przeglądarką Jessie-Ann; próbowała zachowywać się bardziej nonszalancko i na luzie, bała się, że jej niepokój zwróci uwagę Jessie-Ann i zniechęci ją do dalszego oglądania jej
negatywów. Nie miała pojęcia, że Images to Jessie-Ann, uznała to za dodatkowy atut, ponieważ mówiły tym samym językiem... gdyby tylko spodobały się jej fotografie... gdyby tylko spodobały się jej... gdyby tylko... och, proszę, proszę, powiedz „Tak", modliła się, zerkając ponownie przez ramię, próbując rozszyfrować wyraz ich twarzy... Ta dziewczyna jest geniuszem, pomyślała podniecona Caroline, jej fotografie aż proszą się o dobrą wystawę! Jak wspaniale wykadrowała ostre, szklane wierzchołki drapaczy na Manhattanie na tle szarego,
wietrznego nieba, nadając im odrealniony, jakby pochodzący z innej planety wygląd; były jak opuszczone wieże, rozedrgane w futurystycznym, konwulsyjnym skrzywieniu. Wyrobione, artystyczne spojrzenie Caroline w lot uchwyciło zamysł kompozycji, kontrast ziarnistej faktury i gładkiej, dramatycznej gry świateł i cieni... — Te są wspaniałe — powiedziała wyciągając rękę i przyglądając się jednemu ze zdjęć z odległości. — Spójrz, Jessie-Ann, są fantastyczne! — Te również — Jessie-Ann popatrzyła na Danae — ale wydaje mi się, że widziałam już je wcześniej w Vogue'u
— podpisane przez Brachmana. Danane spłonęła rumieńcem gniewu. — Oczywiście, że widziałaś — odparowała — ale tylko dlatego, że Brachman ukradł moje nazwisko! Rozchorował się w Paryżu, kiedy fotografowaliśmy ostatnią jesienną modę, i wysłał mnie samą do Londynu. To co tu oglądacie to moja praca — wybrałam modelki, miejsca, stroje, wszystko. Oczywiście, nie ma powodu, dla którego miałybyście mi uwierzyć — dodała wyzywająco — i
choć wiem, że to brzmi niewiarogodnie, ale taka jest prawda. Brachman ukradł mi moją pracę. Facet jest opętanym megalomanem. Wiem coś o tym, pracowałam dla niego przez długie dwa lata! Jessie-Ann zastanawiała się, czy Brachman ukradł Danae tylko jej nazwisko... znała tego fotografa, słyszała w jaki sposób traktuje kobiety. — Oczywiście, że ci wierzę — odpowiedziała. — Brachman jest zdolny do wszystkiego; ten samozwańczy
geniusz nie uznaje w życiu żadnych zasad. Jak śmiał ukraść twoje zdjęcia! Caroline ma rację, twoje prace są wspaniałe. Boże, jaka jestem przejęta — zawołała, dwoma wielkimi susami przemierzyła pokój i zarzuciła jej ramiona na czyje. — Czy nie chciałabyś dołączyć do nas, Danae? Będziesz naszym głównym fotografem. W każdym razie na pewno będziesz naszym pierwszym fotografem! Ale ostrzegam cię, podejmujesz ryzyko, ponieważ my dopiero startujemy!
— Jestem do waszej dyspozycji — odpowiedziała nie wiedząc jeszcze, czy śmiać się, czy płakać z radości. — Powiedzcie tylko czego oczekujecie ode mnie, a wszystko zrobię. — Danae — powiedziała Caroline uśmiechając się radośnie — możesz przebierać w całym katalogu Royle'a. Kiedy zaczynasz? Danae zrobiła wielkie oczy. — Macie na myśli cały katalog Royle'a? — Dokładnie tak! To nasze pierwsze
zlecenie. Cały należy do ciebie, możesz też wybrać tylko jakąś jego część — zawołała uszczęśliwiona Jessie-Ann. — Och, wiem, że to tylko katalog, a nie rozkładówka w Vogue'u, ale pewnego dnia dojdziemy także do tego, jestem pewna. No więc mów, przystępujesz do nas? Podniecona Danae przejechała rękoma po swojej zmierzwionej, rudej grzywie. — Jasne, że przystępuję! Jak w Trzech Muszkieterach — jeden za
wszystkich, wszyscy za jednego — jak by powiedział d'Artag-nan... i przyrzekam to wam, Jessie-Ann i Caroline — rzuciła każdej z nich rozpromienione spojrzenie — dostaniecie najlepszy katalog, jaki na przestrzeni pięćdziesięciu lat wydał Royle! Rozległo się pukanie do drzwi. Kiedy odwróciły się, ujrzały w nich parę młodych ludzi. Chłopak miał około dziewiętnastu lat. Miał zgrabną, utrzymaną w stylu lat trzydziestych fryzurę i stary, czarny płaszcz z tego samego okresu. Dziewczyna, wyższa od
niego o dobrych trzydzieści centymetrów, była smukła jak trzcina, miała wydłużone rysy i szerokie, szkarłatne usta. Gęste, czarne włosy, o idealnie asymetrycznej linii, spadały jej do ramion. Spowita w szkarłatne, popielate i czarne warstwy ładnie układającej się dzianiny, wyglądała zabójczo. — Cześć — odezwał się porozumiewawczo — nazywam się Hector. Jestem fryzjerem-stylistą. A to jest Annabelle, moja modelka. Przyprowadziłem ją, żebyście mogły
obejrzeć jej włosy. Porobiłem oczywiście fotografie, ale uważam, że nie ma nic lepszego niż żywy przykład i dlatego jesteśmy tu razem. — Ależ ona jest fantastyczna! — zawołała uradowana Jessie-Ann. — Tak samo jak jej włosy. Jej rozpromienione, niebieskie oczy porozumiały się z Caroline — wreszcie coś zaczynało się dziać. Agencja Images wkraczała na właściwą drogę! Ta dziewczyna iest eeniuszem.
Domvślała nndnif>r™o r—i:— Od tego dnia w budynku zaroiło się od stylistów, modelek i fotografów. Jessie-Ann zmuszona była przenieść się na zaplecze biura, do Eda Zamurskiego, gdzie przeprowadzała rozmowy z wszystkimi kandydatami do pracy, podczas gdy Caroline przejęła stanowisko przy pierwszym biurku, odpowiadając na dziesiątki telefonów. Czasami miała wrażenie, że telefon nigdy nie przestanie dzwonić, a tymczasem dopiero o szóstej wieczorem, kiedy zamykały biura, zaczynała się
właściwa praca. Magazyn na tyłach domu został przerobiony na proste, wybielone studio z galerią po jednej stronie. Danae natychmiast wprowadziła się ze swoim sprzętem. Ubrania do katalogu Royle'a czekały już na wieszakach, gotowe do fotografowania. Obejrzały je dokładnie z Jessie-Ann, uzgadniając typ modelek, najlepszą konwencję i format zdjęć. Dyskutowały często do późna w nocy, a Caroline skrzętnie odnotowywała wszystko czego będą potrzebowały; odbyły także wiele rozmów z młodymi i utalentowanymi stylistami, dopóki Danae nie znalazła
dziewczyny, która jej odpowiadała i rozumiała jej potrzeby. Pod koniec szóstego tygodnia Images miała w rejestrze tuzin modelek i jeszcze jednego fotografa, a także pół tuzina stylistów, fryzjerów i charakteryzatorów. Danae pracowała już nad przemodelowaniem katalogu Royle'a, nadając prostym, tradycyjnym fasonom olśniewający, nowy wygląd w scenerii luksusowych wnętrz pokrytych drewnianą boazerią, rozświetlonych ogniem z kominków, oraz przestronnych, pełnych kwiatów i zieleni tarasów. Aby zaprezentować nową linię strojów tenisowych, potrafiła
stworzyć w studiu atmosferę Wimbledonu, dla pokazania kostiumów kąpielowych zorganizować eleganckie party wokół basenu, oczywiście także w studiu. Dzięki jej umiejętnemu operowaniu jasnymi, podstawowymi kolorami, powstawało złudzenie, że wszystko jest skąpane w ciepłych promieniach słońca. Wprawdzie Merry McCall i linia Royle Girl została sfotografowana na Zachodnim Wybrzeżu przez Dino Marłeya, który specjalnie w tym celu przyleciał z Londynu, i ten fakt zasmucił Danae, wiedziała jednak, że wkrótce sama zajdzie na szczyt. Przekroczyła
wreszcie upragniony próg. Będzie pracować tak ciężko i tak długo aż zdobędzie należne uznanie. Miała już w ręku pierwsze zalążki mocy, które uczynią ją silną przeciwko wszystkim Brachmanom tego świata — i będzie to moc, która uczyni ją silniejszą od wszystkich jej rywali — i od każdej jej modelki czy modela.
10. Była dziesiątym piętrze Laurinda czekała na windę. Miała nadzieję, że dokładnie wyliczyła czas. Jeśli wiadomość, którą podsłuchała przy maszynie kawowej, była prawdziwa, Harrison leciał do San Francisco i powinien opuścić budynek nie później niż o wpół do dwunastej. Znowu nacisnęła guzik, sprawdzając niespokojnie zegarek, mając nadzieję, że nie rozminie się z nim. Było dopiero dwadzieścia pięć po jedenastej, a stała już tutaj od dziesięciu minut,
sprawdzając każdą zjeżdżającą windę. Upłynęło sporo czasu odkąd wyszła z działu księgowości i skierowała się do damskiej toalety, gdzie wyszczotkowała włosy, nałożyła na wysuszone wargi nową, wiśniową szminkę i spryskała się obficie perfumami, które kupiła na specjalne okazje. A czy mogło być coś bardziej specjalnego niż ujrzenie Harrisona? Z wyjątkiem Scotta Parkera Laurinda nie widziała w żadnym mężczyźnie niczego, co mogłaby w nim podziwiać. Gardziła nimi wszystkimi. Ale Harrison Royle był inny. Jego uprzejmość wobec niej — traktowanie
jej jak równej sobie — jego delikatność, a zwłaszcza uruchomienie wszystkich guzików władzy, sprowadzenie jej do Nowego Jorku i załatwienie pracy — a także usunięcie z jej życia matki—wszystko to razem sprawiło, iż stał się dla niej równy Bogu. Przy odrobinie szczęścia winda może być pusta i wtedy będą tylko we dwoje... Po przyjeździe do Nowego Jorku Laurinda spodziewała się, że Jessie-Ann okaże jej odrobinę przyjaźni, dzięki czemu wedrze się w jej życie, ale
miesiące upływały i nie zdarzyło się, by choć raz została zaproszona na kolację, czy do pilnowania małego Jona w luksusowym apartamencie Royle'ów — nie mówiąc już o fantastycznych przyjęciach, jakie w jej mniemaniu Jessie-Ann stale urządzała. I oczywiście, choć wymyślała tysiące sposobów i pretekstów, by pojechać na pięćdziesiąte piętro, rzadko udawało się jej spotkać samego Harrisona w jego biurze. Wreszcie sekretarka powiedziała jej ostro, żeby nie marnowała czasu i załatwiała sprawy poprzez gońca. Ale to Harrison sprawił, że ktoś załatwił dla niej małe
mieszkanko, zaś Parkerowie dbali o to, by jej matce nie działa się krzywda w stanowym domu opieki. I chwała Bogu, że matka mogła tam pozostać na stałe — nie ma obawy, że wyjdzie stamtąd i odwiedzi ją! Gdyby jeszcze tak łatwo poszło jej z ojcem, och, nie pod względem fizycznym, w tym bowiem sensie odszedł już dawno, ale jego obraz tkwił w świadomości Laurindy, i nawet gdy siłą woli zmuszała się, by o nim zapomnieć, wyłaniał się z jej podświadomości, wyskakiwał nagle jak w tych sprytnych reklamach
telewizyjnych. Wciąż mogła przywołać na pamięć jego szorstką, krostowatą cerę; wyczuwała jego chropowatą, spoconą skórę, kiedy wyrastał przed niąj czuła zapach zastarzałego potu i moczu... Laurinda pamiętała jego wyniosły, arogancki chód i sposób, w jaki proste, przetłuszczone czarne włosy opadały mu na czoło, w snach zaś czuła jego masywne ciało przeszywające ją na wylot... Jedyne czego nie mogła sobie przypomnieć to był jego głos... choć mogła przywołać każde jego słowo wypowiedziane, gdy
znajdowali się sami w jej pokoju. To były te same słowa, których używała w listach do Jessie-Ann — ponieważ to Jessie-Ann zasłużyła na nie... Drzwi windy z poświstem otworzyły się, przywracając Laurindę do rzeczywistości, a jej zaskoczone oczy napotkały wzrok Harrisona Royle'a. — Zjeżdżasz, Laurindo? — zapytał uprzejmie Harrison. — Tak... tak, proszę, panie Royle. Weszła szybko do środka. Harrison był sam i przez kilka sekund miała go całego dla siebie!
— Co słychać? — zapytał Harrison z wymuszonym uśmiechem; myślami był bowiem miliony kilometrów stąd, albo co najmniej wiele kilometrów, tyle ile wynosiła odległość pomiędzy Trzecią Aleją a Images. Poprosił Jessie-Ann, aby udała się dzisiaj z nim do San Francisco na wstępne pokazy nowego programu Royle Girl Road Show, i chociaż powiedział jej, jak bardzo mu zależy na jej opinii i obecności, wymówiła się nadmiarem pracy. Odkąd pojawiła się ta mała korba — Caroline Courtney — sprawy Images ruszyły naprawdę pełną parą. Zlecenie na katalog Royle'a dało im, oczywiście,
niezbędny napęd finansowy, teraz zaś zajęte były pracami wykończeniowymi w nowym studiu i poszukiwaniem nowych talentów. Dla Harrisona oznaczało to tylko jedno: Jessie-Ann jest zbyt zajęta, by spędzić z nim tydzień w San Francisco. Och, przepraszała go bardzo, była słodka, jednak zabolała go jej odmowa... — Wygląda pan na bardzo zmęczonego, panie Royle — uśmiechnęła się z zatroskaną miną Laurinda. — Słucham? Och, naprawdę, Laurindo? No cóż, myślę, że to z nadmiaru pracy. Jestem w ciągłym ruchu — odparł, zastanawiając się, skąd przyszło tej
dziewczynie do głowy, by pomalować usta nietwarzową szminką i spryskać się odurzającym zapachem piżma; był tak silny, że wprost dusił. — Jak ci się pracuje? — zapytał, usuwając się jak najdalej w róg windy, siląc się na uśmiech. — Na pewno jesteś bardzo zajęta, prawda? Laurinda westchnęła. — W tym właśnie rzecz, panie Royle, że nie. Och, to nie ich wina — dodała pośpiesznie — to dlatego, że jestem naprawdę szybka i, no cóż, chodzi o to, panie Royle, że zajmuję zbyt
podrzędne stanowisko jak na moje kwalifikacje. Wiem, że tak musi być, bo jestem tutaj od niedawna, ale naprawdę jestem o wiele lepsza niż ktokolwiek w biurze. — Przykro mi to słyszeć — odrzekł Harrison, podczas gdy drzwi windy otwierały się — ale obawiam się, że niewiele mogę zrobić w tej sprawie. Jak wiesz, w biurach takich jak nasze długi staż pracy bardzo się liczy. Ale nie chciałbym, Laurindo, żebyś się czuła zobowiązana do dotrzymywania firmie wierności. Nie zatrzymujemy nikogo i nie robimy żadnych trudności, jeśli komuś trafia się lepsza
okazja. — Och, panie Royle — Laurindzie z przerażenia zabrakło tchu — wcale nie marzę o opuszczeniu pana! Chyba że... no cóż, właśnie się zastanawiałam... och, nie wiem, nie, to nieważne... pan się śpieszy, a poza tym nie powinnam prosić o kolejną uprzejmość... Carson, jego szofer, czekał już, trzymając otwarte drzwi rollsa... ale dziewczyna była tak przygnębiona, że nie mógł po prostu odejść... w końcu była protegowaną Jessie-Ann... — O co chodzi, Laurindo? — zapytał,
usuwając się na bok, by przepuścić do windy innych pasażerów. — Czy martwisz się o matkę? Wiesz, że w razie potrzeby zrobimy z Jessie-Ann wszystko, żeby ci pomóc? — No właśnie, panie Royle. Zastanawiałam się czy Jessie-Ann nie mogłaby mi pomóc. Nie chciałam prosić, bo wiem jak bardzo jest zajęta... ale skoro tak się składa... widzi pan, pochodzę z małego miasteczka i czuję się zagubiona w tak dużym przedsiębiorstwie. Pomyślałam, że gdyby
Jessie-Ann potrzebowała kogoś do pomocy w Images... no właśnie, to by mi idealnie odpowiadało. Czuję, że tam byłabym dowartościowana. Jestem bardzo dobra w moim zawodzie... zadbałabym, żeby księgi rachunkowe Images prowadzone były nieskazitelnie. Czułabym się bardziej jak w rodzinie, rozumie pan, mogłabym także być pomocna w inny sposób, tak jak pomagałam jej ojcu. W ciemnych oczach Laurindy pojawiły się łzy. Harrison poczuł się nieswojo.
— Rozumiem — powiedział łagodnym tonem. — Czujesz się tutaj jak mały trybik w potężnej machinie. Sądzę, że męczy cię ta anonimowość. Porozmawiam z Jessie-Ann, może będzie miała coś dla ciebie. Laurinda odprowadzała go wzrokiem, gdy w pośpiechu otwierał szklane drzwi i wsiadał do oczekującego go samochodu. Podczas gdy szofer włączał się do gęstego ruchu na jezdni, zobaczyła jak Harrison podnosi słuchawkę i wykręca numer. Niewykluczone, że rozmawia właśnie z
Jessie-Ann na jej temat; a więc plan się udał! Już wkrótce będzie stale w pobliżu Jessie-Ann — wtedy dopilnuje, by nie schodziła z drogi cnoty. Uratuje Jessie-Ann przed złem, które w niej tkwi — i niech Bóg ma ją w swojej opiece, jeśli nie okaże skruchy! Stansfield zadowolony był z tego co zobaczył. Fotografie Danae do katalogu Royle'a były wyraziste, trafne i współczesne w duchu; udało się jej wyeksponować ubrania, a dopiero drugi plan zarezerwować dla modelek. Nie pozbawione były zresztą osobowości; wszystkie młode, lecz nie
agresywne, a te, które prezentowały modę bardziej stateczną, dla nieco tęższych pań, potrafiły przybrać dojrzalszy i wystarczająco komunikatywny wygląd. Nawet małe dzieci wyglądały jak normalne dzieci, a nie jak bachory, którym chciałoby się dać kopa! Chociaż zdjęcia zostały wykonane w studiu, Danae udało się tak nasycić ujęcia ciepłem i światłem słonecznym, iż nikt nie domyśliłby się, że to wszystko jest aranżacją, włącznie z modą plażową: ustawiła swoich małych modeli na tle dekoracji, każąc im wydawać radosne okrzyki, podskakiwać,
popiskiwać gumowymi kaczkami, wymachiwać rękami z nadmuchiwanymi naramiennikami do nauki pływania, popychać i puszczać w ruch małe żaglówki. Zaś urządzona przez nią w studiu okazała, cała w dębowej boazerii biblioteka nadała taniej linii sztucznych futer Royle'a iście królewski wygląd. Z rękami założonymi za głowę i z zadowolonym uśmiechem Stu wyciągnął się do tyłu i oparł na skórzanym fotelu. W tym roku katalog Royle'a będzie miał w sobie trochę
romantyzmu Laury Ashley z mocną domieszką błyszczących folderów podróżnych... krajobrazy, statki transatlantyckie, bogate, imponujące wiejskie siedziby. Nie tak jak zwykle — strona po stronie monotonnych fotografii... Danae Lawrence i JessieAnn zrewolucjonizowały całe dotychczasowe podejście i styl agencji Nicholls Marshall. Dobrze się składa, że Rachela Royle wyjechała w podróż morskąj sprzeciwiłaby się całemu
przedsięwzięciu; miała inne, zdecydowanie bardziej tradycyjne podejście do tej sprawy! To Rachela zawsze nalegała, aby katalog w niczym nie odbiegał od pierwotnej koncepcji jej męża, dopuszczając na przestrzeni lat jedynie nieistotne, drobne zmiany. A Stu nie mógł jej zarzucić, że źle postępuje, ponieważ wysyłkowa sprzedaż katalogu zawsze utrzymywała się na równym poziomie. Ale nigdy też nie wzrosła. Czuł już wiszącą w powietrzu aferę. Wystarczy, że Rachela rzuci okiem na katalog! Ale to już sprawa Harrisona! To on kazał mu
pozostawić pełną swobodę Jessie-Ann i jej firmie, niech więc on również załatwia sprawę z matką. Dałby Bóg, żeby sobie z tym poradził! Stu bynajmniej nie rwał się do walki z niezwyciężoną panią Royle. Czerwone światełko telefonu mrugało natarczywie. Podniósł słuchawkę. — Images do pana, panie Stansfield — poinformowała go sekretarka. Usłyszał sygnał połączonego aparatu i powiedział: — Witaj, Jessie-Ann, co u ciebie?
— Panie Stansfield, nie jestem JessieAnn. — Jestem Laurinda Mendosa, księgowa Images. Przepraszam, że niepokoję, ale pomyślałam, że lepiej będzie jeśli najpierw porozmawiam z panem, a później może pan sam zechce porozmawiać ze swoim działem księgowości. — Laurinda zrobiła krótką przerwę, ale ponieważ z jego strony nie padło żadne słowo, kontynuowała. — Pan oczywiście wie, że Images jest nowo powstałą firmą i gdyby pana dział księgowości odrobinę bardziej przestrzegał terminów płatności za prace nad
katalogiem Royle'a, nasza nieustabilizowana jeszcze sytuacja finansowa bardzo by na tym zyskała. Opóźniacie o miesiąc, czy nawet o sześć tygodni każdą wypłatę, a chyba orientuje się pan, jak niewielki wpływ mają małe firmy na przelew gotówki. — Nie zdawałem sobie z tego sprawy — wyjaśnił zaskoczony Stu. — Ludzie na pańskim stanowisku rzadko zdają sobie z tego sprawę, panie Stu, ale to jest
powszechnie stosowany przez księgowość chwyt, będę więc w tej sytuacji bardzo wdzięczna, jeśli pan dopilnuje, żeby to się już nie powtarzało. Przecież w końcu wszystkim nam zależy, żeby nie martwić Harrisona, nieprawda? Stu wpatrywał się osłupiały w słuchawkę. Ta dziewczyna grozi mu! A poza tym jakim prawem księgowa Images nazywa Harrisona Royle'a Harrisonem? — Porozmawiam o tym z głównym księgowym, panno Men-dosa —
powiedział i szybkim ruchem odłożył słuchawkę. Laurinda z powrotem usiadła na swoim krześle. Na jej ustach pojawił się uśmieszek zadowolenia. Kiedy wróci Caroline, zakomunikuje jej, że odtąd Nicholls Marshall będzie płacić punktualnie! Wiedziała, że Caroline ma przez nich zmartwienia. Odkąd znalazła oparcie w Images, robiła wszystko, by je umocnić; musiała się stać niezastąpiona... poczciwa, stara, godna zaufania Laurinda, na której wydajnej i skutecznej pracy zawsze można polegać, a także powierzać jej różne zadania, na które
nikt nie znajduje czasu. O tak, jeszcze trochę, a będą się zastanawiać jakim cudem radziły sobie dotąd bez niej! Osadziła już na miejscu tego płaszczącego się gnojka Stansfielda. Od tej pory będzie wiedział z kim ma do czynienia, nie bez powodu przecież posłużyła się imieniem Harrisona. Kiedy Stansfield był tutaj ostatnio, przymilał się do Jessie-Ann, ściskając i całując ją, podlizując się jej, ponieważ była żoną Harrisona. Wynosił również pod niebiosa Danae, a z Caroline gawędził na temat Londynu i sztuki, ale ani razu nie zwrócił uwagi na Laurindę, oczekującą na drugim planie.
Dla niego była tylko urzędniczką; ale jakże się mylił! Nie wiedział, że jest zaprzyjaźniona z Harrisonem, że Harrison dba o nią, pomaga jej... i nie wiedział, że ona uważa się za anioła stróża Harrisona, i że to wkrótce ona będzie dbała o niego. Harrison potrzebuje jej, podobnie jak mały Jon, i pewnego dnia będą jej wdzięczni, że jest na miejscu Jessie-Ann. Otworzyła górną, lewą szufladę solidnego, metalowego biurka, wyjęła z niej pudełko chusteczek higienicznych i poprzez ich miękkie warstwy namacała krótką rękojeść ukrytego tutaj kozika. Jego ostrze było wąskie od wieloletniego używania, a czubek
złamany przez ojca, kiedy w przypływie wściekłości rzucił nim kiedyś w kuchenne drzwi. Używał noża do obcinania róż i bzu, ostrząc go godzinami na skórzanym rzemieniu, aż doprowadził jego brzeg do tak idealnego stanu, iż jednym prostym ruchem można nim było przeciąć twardą skórę melona. Laurinda jeszcze dzisiaj przypomina sobie rozłupane koralowoczerwone połówki, rozsypane pestki i ściekający z plastikowego blatu kuchennego stołu sok, pozostawiający plamy na pokrytej linoleum, niezkazitel-nie czystej podłodze matki. Ale jeszcze nie nadeszła odpowiednia
pora, pomyślała Laurinda. Jest dużo innych spraw do zrobienia. Jej głównym problemem było zbliżenie się do Harrisona. Nadal nie została zaproszona do jego domu, ale ponieważ Jessie-Ann spędzała większą część czasu w Images, nie dziwiło jej to wcale. Jedyna droga, by widywać Harrisona, prowadziła przez małego Jona. Dziecko miało już ponad rok i poruszało się wszędzie chwiejnym kroczkiem. Jessie-Ann sprowadzała go do Images prawie każdego popołudnia; była zbyt zajęta, by spędzać z nim czas w domu. A te głupie modelki i fryzjerki traktowały go tak, jakby był
małym szczeniaczkiem, każda z nich po kolei brała go na ręce i przytulała, obrzucała zabawkami i całowała wysmarowanymi szminką ustami. Już go psuły i narażały na szwank jego niewinność! I już zepsucie jego matki zaczynało odciskać na nim swoje piętno. Laurinda ostrożnie włożyła nóż z powrotem do pudełka i zasunęła szufladę. Czas naglił; wkrótce, ze względu na małego Jona, będzie musiała wykonać ruch. Ale najpierw trzeba bardzo starannie przygotować plan. Wszystko musi być idealnie rozegrane. Uwolni Harrisona i Jona od zepsucia Jessie-
Ann, a kiedy będzie już po wszystkim, zajmie oczywiście jej miejsce. Ochroni Harrisona od zła, a dziecko będzie traktować jak własnego syna. Caroline wyszła właśnie ze spotkania z agencją, która miała odtąd zajmować się wizerunkiem publicznym Images. Była zadowolona z ustaleń. Odkąd Images zaczęła się liczyć na rynku, Caroline dążyła do tego, by nazwa firmy stała się powszechnie znana, a im wcześniej tym lepiej. Trafiła już na łamy branżowych magazynów, mówiło się o niej na Siódmej Alei, a także plotkowało na Madison Avenue. Po dopięciu
transakcji z Avlon Cosmetics przyszła właśnie pora na dużą kampanię reklamową. Transakcję z Avlon zainicjowała JessieAnn, ale do wynegocjowania korzystnych warunków i ostatecznego podpisania umowy doprowadziła Caroline. Prace Danae zostały poddane dokładnej, praktycznie biorąc mikroskopowej analizie specjalistów z agencji reklamowej prowadzącej sprawy Avlon. Jej nowe fotografie Jessie--Ann, na których młoda, tryskająca zdrowiem istota przeobrażona została w dojrzałą, ciepłą i nobliwą
kobietę, swego rodzaju skrzyżowanie Grace Kelly i Catherine Deneuve, poruszyły ich wyobraźnię. Danae miała więc już zlecenie od Avlon Cosmetics w swojej kieszeni, zaś Images jeden z najbardziej lukratywnych kontraktów reklamowych roku. Teraz trzeba było znaleźć właściwą modelkę. Jessie-Ann kategorycznie odmówiła, skończyła z tym raz na zawsze — nawet gdyby proponowano jej zawrotne pieniądze. I chociaż problem pieniędzy nie był jej największym zmartwieniem, stanowił
nadal główną troskę Images. Wszystkim im zależało na tym, by jak najprędzej rozwinąć skrzydła. Caroline przebiegła w myślach całą, krótką listę ich zamówień; mają oczywiście katalog Royle'a, broszury na nowy sezon dla biur turystycznych i okładkę albumu muzycznego wraz ze zdjęciami reklamowymi dla grupy rockowej, a także kilka mniejszych lecz prestiżowych zamówień. No, a teraz Avlon.
Krocząc dziarsko, przecięła Aleję Madison i Pięćdziesiątą Pierwszą Ulicę zmierzając w stronę Trzeciej Alei. W szary, październikowy dzień wyjrzało nagle słońce. Dokładnie tydzień temu przeprowadziła się do własnego, wspaniałego małego mieszkania przy Central Park West, w pobliżu Centrum Lincolna. Teraz absolutnie wszystko... albo prawie wszystko układało się idealnie w jej życiu. Nigdy nie otrzymała ani słowa od Peryklesa Jago, chociaż sumiennie obeszła dla niego wiele galerii. To wszystko nie miało już większego
znaczenia, odkąd Perykles ożenił się z Evitą, rozmyślała Caroline poruszając się w gęstym ruchu ulicznym jak prawdziwa nowojorczanka, ale złościło ją, że dała się zrobić w konia. I że oszalała na punkcie Peryklesa. Kompletnie oszalała. Już nigdy więcej, pomyślała skręcając w wąską uliczkę do Images. Teraz jest niczym nie skrępowana, w nikim nie zakochana, i nie zamierza nikomu oddać swojego serca. W każdym razie, praca nie zostawia jej czasu na miłość, a jej życie nigdy lepiej się nie układało. Popatrz, Caroline, powiedziała do siebie uśmiechając się szeroko i otwierając drzwi Images, w ciągu
sześciu miesięcy firma rozkręciła się, a ty w całym swoim życiu nie byłaś nigdy szczęśliwsza! Firma rozrastała się prędzej niż którakolwiek z nich mogła przypuszczać; Danae zbierała pierwsze plony w świecie fotografii i reklamy dzięki swojemu nowatorskiemu, świeżemu spojrzeniu, swoim gruboziarnistym czarno-białym zdjęciom, robionym często w odległych, przedziwnych plenerach — a także swojemu bezpośredniemu, pozbawionemu namaszczenia podejściu zarówno do wielkie; mody, jak i do zwykłych
ubrań. Images powiększyło się już o drugie studio, a teraz zastanawiały się jak pokierować finansami, by móc nabyć sąsiedni budynek, w którym było dostatecznie dużo miejsca na kolejne dwa studia. Caroline podobała się myśl, że Images to Broadway w pigułce, gdzie w każdym studiu odbywa się inne przedstawienie, czasami dwa lub trzy, a nawet cztery dziennie. Poranek, popołudniówka i wieczorne przedstawienie — każde z nich miało swoją odrębną obsadę, scenografię i scenariusz. To było dokładnie jej metier, które ją całkowicie
pochłaniało, podobnie jak Danae i Jessie-Ann. I w tym tkwił problem. Jeśli chodzi o Caroline, nie było przeszkód by pełniła rolę pani na kierowniczym stanowisku na pełnym etacie — ale Jessie-Ann miała męża i dziecko, a także życie domowe, które również wymagało czasu. Jessie-Ann po prostu go nie miała. Caroline wzdychając zdjęła płaszcz i zabrała się do przeglądania sterty korespondencji leżącej na jej biurku. Na jasnym niebie Images pojawiła się jedna chmura, która, niestety, mogła przekształcić się w potężne chmurzysko! — Caroline, czy mogłabym porozmawiać z tobą przez chwilę? —
zapytała Laurinda. Caroline zwróciła uwagę na jedwabną, białą bluzkę Laurindy, zapiętą pod szyję, i czarną, szeroką spódnicę, w której wyglądała bardziej niezdarnie niż zwykle. Jej sztywne, ciemne kędzierzawe włosy, ściągnięte do tyłu i odsłaniające niskie czoło, umocowane były szerokimi, stalowymi zapinkami, na które można by nadziać indyka. Caroline aż jęknęła w poczuciu bezradności. I choć nawet dziewczyna używała pomadki do ust, to wiśniowy kolor był wyjątkowo źle dobrany do jej ziemistej, śniadej cery, nadając jej niebieskawy odcień. Cofając
się o krok, by uniknąć piżmowego zapachu perfum Laurindy, Caroline ze smutkiem pomyślała, że chciałaby nawet ją polubić, ale dziewczyna nie okazywała najdrobniejszych przejawów uprzejmości, tak potrzebnych we wszystkich kontaktach międzyludzkich. Nigdy się nie uśmiechała, nigdy pierwsza nie pozdrawiała, żadnych rozmówek czy ploteczek, nic z wdzięku, którym promieniowały dobrane modelki Images i klienci firmy. Caroline nigdy by nie przyjęła Laurindy do pracy w Images — dziewczyna po prostu nie
pasowała tutaj — ale nie miała w tym przypadku nic do powiedzenia... Laurinda, można powiedzieć, została jej narzucona. Nawet Jessie-Ann, która była najmilszą, najlepszą osobą, i która pomogła Laurindzie w jej początkach, stanęła okoniem, kiedy Harrison zaprotegował ją do pracy w Images. Ale stało się, została przyjęta, i trzeba uczciwie przyznać, iż była dobra w swej pracy. — Laurindo — odezwała się grzecznie Caroline — czy nie pomyślałaś nigdy, żeby poprosić Hectora, by zrobił coś z twoimi włosami? Wiesz, że on jest naprawdę genialny, spójrz co zrobił z
moją niesforną szopą! — Potrząsnęła mocno krótko obciętymi, kędzierzawymi włosami, śmiejąc się, gdy zgrabna fryzurka ułożyła się bez jej pomocy na miejscu. — Dziękuję ci — odpowiedziała pod nosem Laurinda — ale wolę takie włosy jakie mam. Nie odczuwam potrzeby do udziwnień tak jak... Urwała w pół słowa, ale Caroline wiedziała, że na końcu języka miała „ty i Jessie-Ann". Wzruszyła ramionami; w końcu to jest problem Laurindy, a nie jej. — W porządku, Laurindo, masz do mnie
jakąś sprawę? — zapytała, powracając do spraw zawodowych. — Chciałam ci właśnie powiedzieć, że zatelefonowałam do Stu Stansfielda i załatwiłam, iż od tej pory będą nam wypłacać należność za katalog Royle'a bez opóźnień. Gdy Caroline ze zdumieniem i ciekawością spojrzała na nią, zachodząc w głowę jakim cudem ta myszka miała czelność telefonować do Stansfielda, ujrzała na jej twarzy błysk triumfalnego półuśmiechu. Dzwonić do szefa jednej z czołowych agencji na Manhattanie było wyczynem równym
przywołaniu do telefonu samego Boga — i jeszcze do tego obciążenia go kosztami rozmowy! — Pomyślałam, że najwyższy czas, by przywołać ich do porządku — ciągnęła Laurinda — wyjaśniłam więc panu Stans-fieldowi, że jako młoda firma nie możemy sobie pozwolić na zamrażanie gotówki. — I co na to pan Stansfield? Laurinda przygładziła włosy i znowu się uśmiechnęła. — Och, doskonale to zrozumiał, zwłaszcza gdy mu wytłumaczyłam, że
mogłoby to nie spodobać się Harrisonowi. Caroline złożyła wargi i gwizdnęła wymownie. — Chryste! Tak mu powiedziałaś? — Oczywiście. To poskutkowało. W każdym razie sprawa jest załatwiona. Wprowadzam wszystkie rachunki do naszego nowego systemu komputerowego, Caroline, dzięki czemu już niedługo będziemy dokładnie wiedziały na czym stoimy, w każdej dowolnej chwili. A wtedy będę już dobrze wiedziała kogo trzeba upomnieć.
— Dziękuję ci, Laurindo. Obserwując ciężki, nieco kaczkowaty chód dziewczyny, wciąż nie mogła ochłonąć z wrażenia; Laurinda posłużyła się wobec Stansfielda drobnym szantażem! Nie spodobałoby się to Jessie--Ann — nawet bardzo by się nie spodobało. W tej sytuacji Caroline przezornie postanowiła nie informować jej o tym małym wyskoku Laurindy. Byłaby wściekła, gdyby się dowiedziała, że Images posługuje się imieniem Harrisona dla własnych korzyści. Na szczęście Jessie-Ann była na zdjęciach z Danae; więc Caroline najlepiej zrobi, jeśli zachowa
tę wiadomość dla siebie. O trzeciej Caroline zajęła się piętrzącą się na jej biurku korespondencją, delektując się filiżanką kawy — choć picie kawy w samotności nie było aż taką przyjemnością, połowa frajdy polegała na piciu jej w towarzystwie. Ale tego popołudnia studia były puste; pierwsza sesja miała się rozpocząć dopiero o godzinie szóstej. Nawet Ed Zamurski odszedł z agencji. Jessie-Ann pokazywała jej kilka tych przerażających listów, których plugawy język i makabryczne pogróżki wstrząsnęły Caroline... to było coś znacznie bardziej ohydnego niż zwykła
pornografia; to były wygrzebane z chorej wyobraźni majaki zboczeńca seksualnego! Ale Jessie-Ann uznała, że nie potrzebuje już dłużej Eda — studia były zawsze pełne ludzi, a ona nigdy nie przebywała sama, a więc nie miała się czego bać, i, co może się wydać dziwne, od miesięcy nie otrzymywała już takich listów. — Hej, ty, po drugiej stronie. Czy to Images? Serce Caroline zabiło w charakterystyczny, na dwa tempa, sposób, a w ustach zaschło na widok stojącej przed nią postaci — postaci, którą dobrze znała. Przed nią stał Calvin
Jensen. Miał gęste, lekko falujące ciemnoblond włosy, zaczesane do tyłu z wysokiego czoła, opadające aż do ramion, wąskie, zielonkawe oczy, mocno napięte kości policzkowe, szeroką, zdecydowaną szczękę i wiecznie opaloną skórę globtrotera, najsłynniejszego modela męskiej mody. — Jestem Calvin Jensen — powiedział z powolnym, przeciągłym akcentem zachodnim. — To jest Images, czy tak? Dobrze trafiłem? — Oczywiście, że tak — odpowiedziała
chwytając powietrze Caroline. — Czy nie zechciałby pan usiąść, panie Jensen? Calvin roześmiał się, ukazując mocne, kwadratowe, idealnie białe zęby, nie upiększone żadnymi koronami czy mostkami. Pod względem fizycznym był skończenie doskonały. I chociaż jego szerokie ramiona przykrywała czarna, wykonana z najbardziej miękkiej skóry kurtka (od Armaniego), choć jego wąskie biodra i silne uda okrywał doskonałej jakości tweed (od Versace'a), a jego opalona pierś odziana była w gładką
białą koszulę (od Ferre), Caroline zbyt dobrze zdawała sobie sprawę z tego, co kryje się pod tym wszystkim. Piękna, seksowna zwierzęcość Calvina robiła natychmiastowe wrażenie, a kimże ona była, by móc się jej oprzeć? — Jesteś Angielką — powiedział, sadowiąc z wdziękiem swoje silne, mocno zbudowane ciało w białym, tweedowym fotelu. — Właśnie wracam z Londynu. Miłe miasto, mili ludzie. Ale nie spotkałem nikogo, kto mówiłby podobnie jak ty. Czy wiesz, że
mówisz trochę jak w serialu Powrót do Brideshead? Caroline roześmiała się. — Naprawdę? Bardzo mi przykro. — Niech ci nie będzie przykro. Mnie się to podoba. — Oparł łokcie na jej biurku i przyglądał się jej. — Mam dobre wyczucie ludzi, wiesz? — mówił prawie szeptem. — Zawsze odróżniam tych, którym można zaufać, i wiem, że tobie można ufać. Jak się nazywasz? — Caroline... Caroline Courtney.
— Wspaniale, kochanie, naprawdę wspaniale. Taaa, naprawdę mi się podoba... Caroline Courtney, no, no? Dobre nazwisko dla dziewczyny z klasą. A co robisz w Images? — Pracuję tutaj — oznajmiła czerwieniąc się. — A właściwie jestem wspólniczką Jessie-Ann. Zajmuję się sprawami biznesu; zdobywam nowe zlecenia, opracowuję harmonogram zajęć w studiach, a ona ma na głowie modelki i całą twórczą stronę przedsięwzięcia. Razem z Danae, oczywiście. Danae jest fotografem w Images i wkrótce zostanie naszą trzecią
wspólniczką. — Słyszałem o niej — przeciągnął słowa Calvin, nie spuszczając oczu z Caroline, aż zażenowana odwróciła wzrok. — Właściwie można nawet powiedzieć, że jestem tutaj ze względu na nią. Nielicho posprzeczałem się z moją byłą agentką, Hilary Gough z Modelmanii. Caroline wstrzymała oddech... jego byłą agentką?... Czyżby to możliwe, by Calvin rozglądał się za nową agencją? Boże, wszyscy w Nowym Jorku — wszyscy na świecie — wzięliby go bez chwili zastanowienia! Calvin
pracował bez przerwy, był prawdziwą maszyną do robienia pieniędzy... — Miałem także drobne spięcie z Brachmanem — kontynuował Calvin, siadając z powrotem w fotelu i zakładając nogi na biurko Caroline, pozwalając jej podziwiać włoskie, kowbojskie buty za sześćset dolarów, wymodelowane z najbardziej miękkiej i delikatnej skóry, jaką kiedykolwiek widziała. — Powiedz co sądzisz o nich? — zapytał, wyjmując z przewieszonej
przez ramię skórzanej torby od Vuittona plik zdjęć. — No, Caroline, czekam na twoją szczerą opinię! Wycierając pośpiesznie spocone nagle dłonie o lnianą, żółtą spódnicę, delikatnie, unikając kontaktu z jego ręką, Caroline wzięła zdjęcia. Zobaczyła na nich opalonego, prawie nagiego, zaledwie w skąpych slipach, Calvina. Przerzuciła je prędko, marszcząc brwi. Na jednych ubrany był w bokserki, na innych w jednolitą marynarkę i spodnie... ale na wszystkich, w jakiś dziwny sposób, jego męska uroda rozmydlała się w powtarzającej się od lat, aż do znudzenia
konwencjonalnej pozie, spotykanej na setkach tysięcy reklam bielizny. — To sztampa! — wykrzyknęła z oburzeniem. — Jak B r a -chman mógł ci zrobić coś takiego! Calvin pochylił się niżej nad biurkiem. — Też tego nie mogę zrozumieć. Nie sądzisz, że może on jest zazdrosny? To znaczy, starzejący się facet i te rzeczy... Albo może uważa mnie za pedała.... a może sam jest pedałem?
Caroline zaśmiała się. — Na ten temat powinieneś porozmawiać z Danae, ona jest naszym stałym ekspertem od Brachmana. Pracowała z nim przez dwa lata. — Taa? A więc to tak... w porządku, powiem ci coś, Caroline, nie zamierzam niszczyć swojej kariery tymi koszmarnymi zdjęciami i dokładnie to samo powiedziałem Brachmanowi. — Uśmiechnął się szeroko do niej. — Możesz sobie wyobrazić co było potem. Facet wpadł
w szał, wywrzeszczał parę ohydnych rzeczy na temat mojego charakteru... Powiedziałem mu, że może sobie darować wycieczki osobiste, i że wszystko co mam mu do powiedzenia to to, że te zdjęcia są gówno warte! A teraz pytam ciebie, co w nich nie gra? — Jego wąskie, zielone oczy zamrugały do niej spod jasnych brwi, gdy kontynuował swoją relację. — Skończyło się na tym, że Brachman zadzwonił do Hilary Gough, a ona zaczęła się rzucać na mnie, tak jakby chciała mnie rozszarpać na kawałki...
Mnie! Powiedziałem jej: „Szanowna pani, czy aby nie zapomina pani o czymś? To j a jestem pani klientem... a nie ten stary, niegdysiejszy fotograf. Jeśli chce go pani reprezentować, proszę bardzo. Ja odchodzę". I dokładnie to zrobiłem. Poza tym jeszcze zdążyłem pokazać Brodiemu Flyte'owi te polaroidy, zanim oni się z nim skontaktowali. Caroline oblizała nerwowo wargi, przejęta całą tą historią. Brodie Flyte, urodzony jako Broderick Feinstein, był nieokrzesanym, twardym facetem z Bronxu, który dostał się na rynek mody prosto z ulicy. Obecnie był
jednym z wiodących amerykańskich projektantów, którego obroty handlowe — z jego gotową konfekcją jak i haute couture — szacowane były na blisko miliard dolarów rocznie. Czytała gdzieś, że zamierza jeszcze uruchomić nową, przeznaczoną na masowy rynek linię bielizny dla obu płci, aby w ten sposób przesunąć strzałkę poza granicę miliarda dolarów. — A co Brodie na to? — zapytała z przejęciem. — Brodie jest moim starym kumplem. Znam go od czasów, gdy stawiał w branży pierwsze kroki, a ja zawsze
„robiłem" jego pokazy. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, dokładnie tak jak tobie, by powiedzieć: „To jest gówno. W co ten kutas z tobą zagrywa?" — Calvin uśmiechnął się szeroko widząc zgorszony wyraz twarzy Caroline. — To sposób mówienia Brodiego — tłumaczył się. — Wyrafinowana jest tylko moda, którą projektuje. Parsknęła śmiechem. — No i co teraz? — Powiedziałem mu, że opuszczam Hilary i Modelmanię, a on powiedział: „Chwała Bogu —
najwyższy czas, by spróbować czegoś nowego. Słyszałem same pochwały o Images... Jessie-Ann Parker potrafi z pewnością doskonale dobrać zespół, a słyszałem, że mają nową dziewczynę, fotografkę, która rzeczywiście jest bombowa". No więc — Calvin przechylił się do tyłu z pełnym zadowolenia uśmiechem — jestem tutaj. I jeśli ta nowa fotografka jest tak dobra, za jaką uchodzi, Brodie i ja chcielibyśmy ją do reklamy Bodylines. Caroline była nazbyt oszołomiona, by móc natychmiast odpowiedzieć....
nowa bielizna Brodiego Flyte'a... Images może na tym wyjechać albo rozbić się... ale to już inna sprawa jak się z tego wywiążą, w jaki sposób zakomunikują, że zwykłe bokserki i wycięte slipy z wstawką w kształcie Y, a także bawełniane podkoszulki mogą być piekielnie seksowne zarówno na dziewczynach, jak na chłopcach... — Agencja reklamowa to Monahan, Karnelian, Marks — powiedział Calvin. — Poinformują cię o wszystkich szczegółach kampanii. Ja tylko pozuję do zdjęć. — Uśmiechając się olśniewająco podniósł się i przerzucił
skórzaną torbę przez ramę. — Muszę iść — oznajmił Caroline wpatrując się intensywnie w jej oczy. — Zatrzymałem się w drodze na zajęcia sportowe, godzina sąuasha, dwadzieścia okrążeń basenu, pół godziny ćwiczeń na przyrządach... a następnie: co robisz wieczorem? — Jeszcze o tym nie pomyślałam — odpowiedziała nieśmiało półgłosem, zachwycona jego żywotnością. Gdyby ona robiła to wszystko, z trudem doczołgałaby się po tym do łóżka. — Świetnie. Dlaczego więc nie miałbym przyjść do ciebie na kolację?
Odpowiada ci ósma? Podaj mi adres. Caroline nagryzmoliła swój adres na odwrocie wizytówki Images. — Świetnie — powiedział Calvin wsuwając ją do kieszeni koszuli. Pochylił się znowu nad biurkiem i uniósł ręką jej podbródek. Przybliżając jej twarz do swojej wpatrywał się w nią przez długą chwilę, a ona czekała wstrzymując oddech, świadoma gładkości jego opalonej skóry, ciemniejszego złocistego pasemka w jego rozjaśnionych od słońca włosach, i jego jędrnych, namiętnych
warg — tak blisko niej... — Jesteś bardzo piękną damą, panno Caroline Carstairs — powiedział w końcu, odwrócił się i zmierzał ku drzwiom. — Courtney — zawołała za nim. — Żadna Carstairs, tylko Courtney. — Do zobaczenia o ósmej, Courtney. — Machając jej ręką przekroczył próg drzwi i odszedł. Caroline opadła na fotel. Jej puls walił ze zdwojoną siłą, w ustach jej wyschło z podniecenia. Zapomniała kompletnie o Images i o Brodiem.
Calvin Jensen przychodzi na kolację!
12. Kampania reklamowa bielizny Brodiego Flyte'a stała się pierwszoplanowym zadaniem i Danae miała niewiele czasu, by zagłębiać się w szczegóły kronik towarzyskich donoszących o furii Brachmana i o jego śmiertelnie nudnych zdjęciach, które pozbawiły go najbardziej lukratywnego zajęcia roku. I że stracił tę pracę na rzecz dziewczyny, która była kiedyś jego asystentką! Zawsze myślała, że kiedy nadejdzie ta chwila, będzie się
nią delektować powoli, rozkoszując się upadkiem Brachmana, a teraz była tak zajęta wyzwaniem, jakim była Bodylines Flyte'a, iż pochłonęło ono całą jej uwagę. Po niezliczonych dyskusjach z ludźmi z agencji reklamowej Monahan, Karnelian, Marks, przedstawiła im swój plan i koncepcję pracy, co okazało się czystą stratą czasu, albowiem pozostawiono jej nieograniczoną swobodę działania. Oczywiście, że na początku stawali trochę okoniem, kiedy im powiedziała, że chce znaleźć partnerkę do zdjęć dla Calvina.
Miała pomysł, by pokazać ich jako parę kochanków baraszkującą w nie posłanym łóżku; obiecała jednak, że znajdzie idealnie niewinnie wyglądającą młodą modelkę. Przyrzekła, że jeżeli pozostawią jej wolną rękę, zrobi coś bardzo wysmakowanego i zupełnie nowego — coś co naprawdę przykuje uwagę wszystkich! — Coś kontrowersyjnego — oświadczyła z nieco zarozumiałym uśmieszkiem. — Ostatecznie, jeżeli zależy wam na czymś
konwencjonalnym, pozostańcie przy Brachmanie. — Najważniejsze, żebyś nie poszła na całego, Danae — ostrzegał Konrad Karnelian. — Zamierzamy sprzedawać tę bieliznę w całym kraju, wszystkim — od lalusiów z Południa, poprzez Kentucky i Góry Skaliste, po wymuskanych nowojorczyków. — W porządku — odparła energicznie Danae. — Dostaniecie dokładnie to, czego oczekujecie, tylko pozwólcie mi działać i nie wtrącajcie się. — Załatwione — zgodził się Brodie
Flyte, któremu spodobała się żywiołowa wiara w siebie tej dziewczyny — ale niech te pieprzone szmaty wyjdą tym razem tak jak trzeba, bo jeśli nie, to utnę ci jaja. — Panie Brodie! — zawołała Danae. — To nie jest właściwy język dla potentata bielizny! Brodie westchnął. — Masz rację, damo. Spędzam tyle czasu z tymi zbójami z Siódmej Alei, że chyba już zapomniałem jak należy rozmawiać z kulturalną osobą — uśmiechnął się do niej, a Danae
odwzajemniła ten uśmiech. Brodie Flyte był w porządku — nieduży, ciemny i wesoły... ale choć wiedziała, że jest nią „zainteresowany", nie miała zamiaru pozwolić mu na zbytnią poufałość. Tyle tylko ile sama uzna za stosowne. Koncentrowała się na swojej karierze dynamicznej, wolnej kobiety, genialnego dziecka światowej fotografii. Pierwszy problem pojawił się, kiedy powiedziała Calvinowi, że na zdjęciach reklamowych wystąpi razem z dziewczyną. — Jezu Chryste — powiedział, żałośnie
spoglądając na Caro-line — to śmierć dla modela. Będę jedynie tłem dla jakiejś seksownej siksy. — Nic z tych rzeczy — obiecywała Danae. — Ta siksa będzie tak niewinna, że klienci będą drżeć o jej cnotę! Daj spokój, Calvin, to szansa wyjścia poza styl Versace'a. Będziesz wspaniały w jedwabnych spodenkach Brodiego i w podkoszulku, a dziewczyna... — Co o tym sądzisz, Courtney? — zapytał Calvin biorąc ją za rękę. Miał taki niezdecydowany wygląd.
Caroline wyraźnie czuła, że chce, aby to ona podjęła za niego decyzję. — Na twoim miejscu zaufałabym Danae — odpowiedziała spokojnie — ona jest genialna. Będziesz miał najlepsze fotografie, jakie kiedykolwiek widziałeś. Mogę się założyć, że zostaną uznane za dzieła sztuki. — W porządku, dama mówi „tak". — Calvin skierował swój olśniewający uśmiech do Danae, ściskając serdecznie jej dłoń. — Umowa stoi. Daj mi tylko znać, kiedy zaczynamy. — Zostaw numer telefonu, pod którym można cię złapać — powiedziała.
— Ach, przypuszczam, że złapiesz mnie prawie zawsze wieczorem u Courtney — odpowiedział nonszalancko Calvin. Danae uniosła brwi, a Caroline zaczerwieniła się. — To wygląda trochę inaczej — powiedziała cicho. — Calvin przyszedł w ubiegłym tygodniu na kolację i zdaje się, że poczuł się jak w domu. Danae wzruszyła ramionami i powiedziała z uśmiechem: — Można by przypuszczać, że stało się
coś strasznego. Pilnuj tylko, żeby nie zniknął. Zobaczymy się za parę tygodni, Calvin. Na razie wylatuję dziś wieczorem do Londynu. Nie, to są plany na jutro. Wieczorem robię okładkę do płyty Phila Edgara i Huraganu. A dzisiaj muszę jeszcze porobić zakupy. — Och, naprawdę? — zainteresował się Calvin. — Gdzie? — U St. Laurenta — odparła beztrosko Danae — a gdzieżby indziej? — Ale dlaczego? — dopytywała się Caroline.
— Ponieważ zawsze sobie obiecywałam, że kiedy już wystartuję, będę się ubierać u St. Laurenta. — A teraz właśnie nadszedł ten moment. Ponieważ Calvin i Brodie oraz moja nowa modelka zarobią dla mnie majątek. — Nie... chodzi mi o to dlaczego lecisz jutro do Londynu... no i... ta nowa modelka... — Właśnie mam zamiar znaleźć ją w Londynie. Potrzebna mi jest zupełnie nowa twarz, nowy wygląd: niewinność i seks. A gdzie, jeśli nie w Europie najłatwiej znaleźć takie połączenie? Mam dobre kontakty w
Londynie, a jeśli trzeba, przeczeszę ulice miasta. aż znajdę dokładnie to, czego szukam. Więc lepiej życzcie mi szczęścia, ponieważ ogólnokrajowy sukces bielizny Brodiego Fly-te'a zależy wyłącznie od mojej małej wyprawy! To prawda, że Calvin czuł się jak w domu w małym mieszkanku Caroline. Pojawił się tamtego wieczoru na kolacji z wilgotnymi jeszcze od prysznica włosami, ściskając w dużych, kwadratowych dłoniach bukiet jasnożołtokremowych róż. Uśmiechał się przy tym nieśmiało i tak
niewinnie, że Caroline nieomal zapomniałaby, iż jest on jednym z najczęściej obfotografowywanych ludzi na świecie. — Przypominają mi Anglię i ciebie — powiedział, wręczając jej bukiet i składając delikatny pocałunek na jej ciepłym policzku. Ułożyła kwiaty w dużej kryształowej czarze, którą wyszperała w antykwariacie na Siódmej Alei, po czym zaproponowała mu drinka. — A może masz badoit? — zapytał, gdy sięgała po dżin i tonik.
— Przykro mi, mam tylko perrier. — W porządku, poproszę, z odrobiną cytryny... ale przyślę ci jedną lub dwie skrzynki badoit. Zawsze ją piję — to jest naturalnie gazowana woda, jest zdrowsza i lepiej, żebyś ją piła. Osuwając się na jeden z wiktoriańskich, niedużych, obitych aksamitem foteli popijał swój napój, podczas gdy Caroline nerwowo nalewała sobie dżin z tonikiem. Calvin miał w sobie coś — i na pewno nie była to wyłącznie sprawa jego wyglądu, choć szczerze mówiąc, nigdy jeszcze nie widziała kogoś równie eleganckiego i pełnego wdzięku, a także (trzeba to
przyznać) seksownego jak on. Nawet picie zwykłej wody przybierało u niego najdoskonalszą formę! Zastanawiała się czy to jego absolutna prostota i otwartość zbijają ją z tropu? Nie było w nim nic sztucznego, żadnych wyrafinowanych sztuczek Peryklesa zmierzających do manewrowania jej osobą. Miała pewność, że Calvin Jensen mówi za każdym razem dokładnie to co ma na myśli — białe jest białe, a czarne czarne. Tak też postąpił z Brachmanem. — Co mamy na kolację? — zainteresował się żywo. — Dobrze
pachnie. Po wyjściu z pracy Caroline popędziła do Grace Balduccis przy Trzeciej Alei i przelatując błyskawicznie działy wybrała różne smakołyki: pachnący melon z Izraela, świeże truskawki z Kalifornii, homary z Maine, poranne bagietki prosto z Paryża, normandzkie masło, świeże łazanki ze szpinakiem, szklarniowe pomidory, które utarła z czerwonym pieprzem i zrobiła sos przyprawiony gałązkami świeżej bazylii. Calvin był szczupłym olbrzymem, ale była pewna, że będzie
jadł i jadł... zrobiła więc zakupy na wyrost, wolała mieć pewność, że niczego nie zabraknie. — To niespodzianka — odrzekła uśmiechając się do niego. — Czy zechciałbyś otworzyć wino? Wyciągając korek nie spojrzał nawet na etykietkę. Powąchał tylko i wyraził swą aprobatę. — Dobre, tak, dobre. Nalał do pełna kieliszki i zajął miejsce przy stole.
— Na początek spaghetti — powiedziała Caroline, zastanawiając się skąd bierze się jej nerwowość, gdy jego oczy zatrzymują się na niej — a później homary z lekką sałatką, a na deser owoce. — I dobre, świeże pieczywo z Francji — dodał, wyraźnie zadowolony. — Facet może się do tego przyzwyczaić, Courtney, nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę? — Powiedz coś o sobie — zaproponowała Caroline, popijając małymi łyczkami Puligny Montrachet i zręcznie
manipulując przy makaronie. — O sobie? Och, jestem zwyczajnym facetem z Kalifornii, z San Diego, niedaleko granicy meksykańskiej. Mój tata pracuje w lotnictwie, a mama zwiała z innym facetem, kiedy miałem siedemnaście lat. — Mówiła, że ojca nigdy nie było w domu, wciąż tylko pracował. Przez rok byłem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Barbara, i tam zostałem dorwany przez magazyn lansujący modę dla młodzieży licealnej. Od tamtego czasu pracuję: pokazywałem stroje i sprzęt do tenisa, pozowałem do zdjęć na żaglach... i tak to się zaczęło. A jak wygląda twoja biografia?
Caroline roześmiała się. — Wolałabym, żeby była równie nieskomplikowana jak twoja. Ujrzała wpatrzone w nią wąskie oczy Calvina. — No więc, Courtney — powiedział łagodnie — musisz mi opowiedzieć co tak bardzo komplikuje twoje życie, dobrze? Później, po kolacji, w połowie drugiej butelki wina, opowiedziała mu o sobie. Siedząc na sofie, z głową opartą na piersi Calvina i jego ręką delikatnie obejmującą jej ramię, opowiedziała mu o Peryklesie i Evicie —
całą swoją nieszczęsną historię. Wypowiedziana na głos, wydała się jej jeszcze bardziej żałosna. — Zapomnij o nim, najmilsza, facet jest ohydny — to był jedyny komentarz Calvina. Następnie ziewnął i powiedział: — Chryste, pracuję rano, muszę się chyba odrobinę zdrzemnąć... — i zaczął się zbierać do wyjścia. — Chwileczkę — powiedział zawracając nagle i zmierzając dużymi krokami w jej stronę. — Dzięki ci, o pani, za cudowny wieczór. I za wspaniałe jedzenie. Czy mogę znowu przyjść jutro wieczorem?
Caroline zaśmiała się. W czyichkolwiek ustach zabrzmiałoby to zuchwale, ale Calvin był niewinnie rozbrajający i wzruszający jak piękne szczenię. — Możesz — zgodziła się — ale nie gwarantuję, że co wieczór będziemy bankietować, jestem kobietą pracującą. — To zrozumiałe — odparł. — Jesteś superkobietą, może nie? — Po czym objął ją i pocałował, tym razem w usta... I to właśnie było to czego tak pragnęła... Upłynęło od tamtej pory siedem wieczorów i Calvin nie opuścił żadnego z nich. Caroline zaczęła podejrzewać, iż
pomimo twardych postanowień, jej serce znowu zaczyna brać górę nad rozumem. Bardzo się starała nie dopuścić do tego — pomimo jego cudownych pocałunków, i pomimo iż nie uczynił jeszcze żadnego gestu w celu uwiedzenia jej. Ale to z kolei stało się problemem, nad którym zastanawiała się w nocy w łóżku — sama — po wyjściu Calvina. Dlaczego nie posunął się nigdy dalej? Czy z nią coś jest nie w porządku? No bo przecież Calvin Jensen z całą pewnością jest prawdziwym mężczyzną!
13. ino Marley ponownie napełnił szampanem kieliszek Danae i przyjrzał się jej krytycznym wzrokiem. Pomimo makijażu i szykownego czarnego kostiumu, w którym rozpoznał rękę St. Laurenta, była blada i zmęczona. I to nie z powodu zmiany czasu związanej z daleką podróżą odrzutowcem. — Wyglądasz nieco inaczej niż ostatnio — stwierdził — tak jakbyś została porwana w wir życia. A może
sukcesu? — Chcesz powiedzieć, że utraciłam moją dziewczęcą radość życia — westchnęła Danae, popijając wino. — Troszeczkę — przyznał z uśmiechem — ale domyślam się, że popularność może być uciążliwa. — Nie bądź skromnisiem, Dino Marleyu — odparła — jesteś u szczytu powodzenia od tylu lat, że sam ich chyba nie zliczysz. Mam nadzieję, że najtrudniejsze są pierwsze lata. Ale przyjechałam tutaj z tego samego
powodu co ostatnio — chciałabym, żebyś mi pomógł. Szukam dziewczyny do nowej kampanii Bodylines Bro-diego Flyte'a. Potrzebuję kogoś zupełnie nieznanego, w najgorszym razie kogoś nie rozchwytywanego przez agencje. Londyn jest najlepszym miejscem na świecie do znajdowania nowych talentów — mam na to tydzień. Czy masz jakiś pomysł? — Żadnego — odparł wesoło. — Ale wiem, kto może mieć. Mój były
asystent Cameron Mace... poznał, i uwiódł, co najmniej pięćdziesiąt procent nowych, młodych pełnych oczekiwań dziewczyn przybywających do tego miasta. I prawdopodobnie sfotografował także większość z nich. Cam jest właściwym człowiekiem, który może ci pomóc w tej kwestii. — Cam, oczywiście! — Przypomniała sobie jak bardzo okazał się pomocny, gdy robiła zdjęcia dla Brachmana. — Pracuje już na własny rachunek. Sprowadzę go jutro, koło czwartej, ze
zdjęciami — obiecał Dino. Istotnie, Cam musi być bardzo zajęty, pomyślała Danae, przeglądając następnego popołudnia plik fotografii. Niektóre z nich były dobre, niektóre twarze interesujące, ale nie było w nich tego, czego szukała. Po godzinie, zrezygnowana, odłożyła wszystkie na bok. Była tam jedna, najwyżej dwie twarze zastanawiające, ale nie było to coś, co by ją mogło porwać... szukała czegoś nieuchwytnego, zaskakującego, a takiej twarzy ani tego wyrazu nie dostrzegła u żadnej z tych dziewczyn. Thalia Weston, piękna recepcjonistka,
weszła podekscytowana do pokoju. — Przepraszam, że przeszkadzam, panno Lawrence — powiedziała z uśmiechem — ale Dino odnalazł te fotografie w starej kartotece... Pomyślał, że może chciałaby je pani przejrzeć. Na fotografiach była jedna i ta sama dziewczyna. Bardzo młoda, z całą pewnością niedoświadczona, jeszcze prawie dziecko. Miała wyraziste usta i szerokie, lekko przestraszone oczy. A poza tym jeszcze niewiarygodnie długą i pełną gracji szyję, oraz nieprawdopodobnie szczupłe ramiona, a
na niektórych fotografiach, pomimo lekkiego zażenowania, była nawet powabna i jakby uwodzicielska. Danae widziała już w wyobraźni zestawienie tej dziecinnej, niewinnej twarzy z wyszukanymi strojami, tchnącymi seksem i dekadencją... albo z bielizną dla obu płci Brodiego Flyte'a. Z t e j twarzy mogła czerpać potrzebną jej inspirację! — Gdzie jest Cam? — zapytała Thalię. — W terenie, panno Lawrence, pracuje, i nie wróci do wieczora. — Muszę znaleźć tę dziewczynę —
zawołała Danae. — Muszę się dowiedzieć kim ona jest. Muszę ją mieć... natychmiast. — Teraz, gdy dokonała już wyboru, nie mogła się doczekać spotkania z nią, sprawdzenia, czy to co zobaczyła na fotografiach Cama.zgadza się z jej oczekiwaniem... Nie może tego odkładać do jutra... Thalia rzuciła okiem na fotografie. — To proste — powiedziała z uśmiechem — mam jej adres w kartotece. To Gala-Rose.
— Gala-Rose — z trudem łapała powietrze Danae. — Och, Gala-Rose, uczynię cię sławną... już wkrótce każdy będzie znał twoje imię! Dzwonek u drzwi wydał słaby dźwięk, po czym zamilkł, jakby zabrakło mu sił z powodu zbyt długiego używania. Gala wpatrywała się w zdumieniu w zniszczone, drewniane, brązowe drzwi; nikt dotąd jeszcze do niej nie dzwonił — oprócz poborcy czynszu. Obchodził wszystkie pokoje w każdy piątek wieczorem, i ci którzy nie mieli tego dnia pieniędzy znikali z domu na wszelki wypadek. Co zresztą nie miało żadnego znaczenia,
ponieważ, kiedy wracali, poborca czekał już na nich. Dzwonek wydał kolejny zdławiony dźwięk. Po czym rozległo się głośne walenie do drzwi. Gala zadrżała ze strachu. Dzisiaj jest wtorek, prawda? Chyba się nie myli... nie, na pewno nie. Czyżby poborca, którego cudzoziemskiego nazwiska nigdy nie mogła zapamiętać, pomylił się tym razem? Postanowiła nie reagować. W tej dzielicy dziewczyna nie otwiera drzwi, ot tak, po prostu, tylko dlatego, że ktoś dzwoni!
— Gala-Rose? — usłyszała ostry, kobiecy głos z amerykańskim akcentem. — Jesteś tam? Kimkolwiek jest ta osoba, znowu dobija się do drzwi. — Posłuchaj, Gala-Rose — głos stał się przymilny — jeśli tam jesteś, otwórz, proszę, jestem przyjaciółką. Gala wpatrywała się w drzwi szeroko otwartymi oczyma. Była zaszokowana. — Ale ja nie mam przyjaciół — wyszeptała. — Odkąd Jake...
— Proszę — błagała Danae — proszę, Gala-Rose, nie bój się, wpuść mnie. Gala nie odzywała się, przykładając drżącą rękę do gardła. — Do jasnej cholery — wrzasnęła Danae, waląc w drzwi — przyjechałam aż z Nowego Jorku, żeby cię znaleźć. Otwórz te cholerne drzwi, i to już! Gala skoczyła do drzwi i odsunęła zasuwkę, spoglądając badawczo na stojącą przed nią rozdrażnioną
rudowłosą dziewczynę. — O Jezu! — wysapała Danae, przeciskając się do środka. Obie kobiety przyglądały się sobie w milczeniu przez chwilę, po czym Danae wyciągnęła rękę. — Danae Lawrence, fotograf — oznajmiła. — Dostałam twój adres od Marleya. — Uśmiechnęła się do Gali, z trudem kryjąc rozczarowanie. Gala-Rose, modelka, którą poprzez najlepsze krajowe czasopisma, tablice reklamowe, plakaty, a nawet video, chciała uczynić gwiazdą, była żałośnie
wychudzonym dzieckiem o zatrwożonym spojrzeniu i postrzępionych mysio-blond włosach, ubranym jak podrzutek w bliżej nieokreślonego odcienia popielatą sukienkę. Jedynymi wyraźnymi akcentami kolorystycznymi były spokojne, czyste, prawdziwie szare oczy i jaskrawe różowe skarpetki. Danae zarzuciła ją opowiadaniem o swojej pracy fotografa, i o tym, jak dotarła do Londynu w poszukiwaniu nowych twarzy, i że zobaczyła jej zdjęcia u Dino Marleya, podczas gdy Gala, oniemiała ze zdziwienia, nie była
nawet w stanie otworzyć ust i poprzestała na słuchaniu jej. I tylko jej oczy, jak zahipnotyzowane oczy mangusty, śledziły krążącą po pokoju Danae. — Podejdź tutaj — zawołała Danae — bliżej, do okna. Pozwól, że przyjrzę się twojej twarzy. — Przykro mi bardzo — odezwała się spokojnie Gala — ale pomyliła się pani. Ja nie jestem modelką. I nigdy nie pracowałam jako modelka. Te fotografie, które zrobił Cam, są jedynymi, jakie kiedykolwiek zrobiłam —
i wolałabym, żeby ich w ogóle nie było. Ich oczy spotkały się na chwilę, zapalając na krótko iskierkę porozumienia. — Doskonale wiem, co masz na myśli, Gala-Rose — powiedziała łagodnie Danae — ja to rozumiem. Ale to są bardzo dobre zdjęcia. I nawet teraz, gdy patrzę na ciebie, mimo iż jesteś w takim stanie, dostrzegam w tobie coś szczególnego. — Przechylając na bok głowę, ujęła podbródek Gali i obróciła jej twarz w stronę okna, przyglądając się każdemu
profilowi z osobna. — Zadziwiające — powiedziała na koniec. — Czy zdajesz sobie sprawę, Gala-Rose, że masz idealnie symetryczną twarz? Prawie nikt nie ma jednakowych profilów, ale ty masz! Wszystkie wymiary twojej twarzy są nawet... Nie są klasycznie doskonałe, ale masz szczególny rodzaj urody. Trzeba tylko nad nią trochę popracować — dodała radośnie — ale poza tym wszystko jest w porządku. Nawet pod tym brudem.
Gala rzuciła wściekłe spojrzenie tej szykownej, czerwonowłosej, ubranej w kosztowny biało-czarny kostium postaci. — To że jestem biedna nie upoważnia pani do obrażania mnie — wyrzuciła z siebie. — Brawo, Gala-Rose — roześmiała się Danae — masz rację. Oczywiście, że nie jesteś brudna. Zrób coś dla mnie, Galu, dobrze? Przejdź się tylko po pokoju, tak, w jedną stronę i z powrotem... Wiem, że to może brzmi idiotycznie, ale mówię poważnie... tak jest dobrze, zawróć gdy dojdziesz do drzwi; teraz zatrzymaj się, dokładnie tak,
pozwól, aby twoje kości i mięśnie pracowały na luzie... hmm, tak... w porządku... — Ale dlaczego? — zapytała zdyszana Gala. — O co chodzi? — O pracę — odparła Danae — pracę modelki. Chodzi o bardzo poważną kampanię reklamową — od wybrzeża do wybrzeża Stanów... chodzi o pieniądze, Gala-Rose, o sławę i o majątek... choć na początek będziemy musieli poduczyć cię paru rzeczy. Mam na myśli ciągłe przebywanie wśród ludzi, wiecznie napięty czas pracy. I będziesz idealną dziewczyną dla
mnie! — Danae z niecierpliwością spojrzała na Galę, która, z otwartymi ustami, stała nieruchomo i wpatrywała się w nią. — Jeszcze chwilę — zarządziła — zdejmij z siebie to workowate, postarzające ubranie. Przyjrzyjmy się twoim ramionom — i całemu twojemu ciału... ciało jest bardzo ważne w tej grze... Czerwieniąc się Gala zdjęła warstwy dżerseju, ukazując swoją spraną szarawą bieliznę. — Czy nie cierpisz przypadkiem na anoreksję? — zapytała podejrzliwie
Danae, przyglądając się długim, wyrafinowanym kościom zbyt wystającym spod przezroczystej skóry Gali. — To byłby kłopot. — Nie mam żadnej anoreksji! — odparowała Gala, bliska płaczu. — Po prostu nie stać mnie na właściwe odżywianie się. Popatrzyła na Danae, która przypomniała sobie samą siebie, z niedalekiej przeszłości, kiedy Brachman ustawił ją w Paryżu przed kamerą i oskarżał o to, że przybrała na wadze... — „To dlatego, że stać mnie teraz na właściwe odżywianie się" —
zapamiętała swoją odpowiedź... — Do diabła z tym wszystkim — zawołała Danae. — Zbierajmy się i chodźmy gdzieś na kolację, Gala-Rose. Wpychając Galę do taksówki, poleciła kierowcy, by zawiózł je do najbliższej restauracji, bez żadnych bajerów, ale z dobrym jedzeniem. — Najlepiej do hinduskiej — postanowił kierowca, ruszając w kierunku Queensway. — Mają tam dobre i niedrogie jedzenie.
Danae zamówiła obfitą hinduską kolację, która z powodzeniem wystarczyłaby na sześć osób, i zafascynowana obserwowała Galę, która dziarsko pokonywała kolejne potrawy: kurę a la tikka, jagnię w słodkim winie, popijając to wszystko kuflami lodowatego piwa. W każdym ruchu dziewczyny było tyle wrodzonego wdzięku, że Danae znowu zabrakło tchu. Gala-Rose miała w sobie coś tak wyjątkowego, iż Danae poczuła prawdziwą satysfakcję, że pierwsza ją odkryła. Gala-Rose to była sama naiwność, brak doświadczenia, coś absolutnie świeżego... a ona, Danae
Lawrence, będzie mogła stworzyć tę twarz, stworzyć tę postać! To prawie tak, jak gdyby miała powołać ją do życia, pomyślała, napotykając czyste, zadowolone spojrzenie Gali, która otarła usta serwetką i wydała głuchy pomruk pełnego zadowolenia. Danae uśmiechnęła się do niej, czując się jak profesor Higgins z Elizą Doolittle w pierwszym akcie Pygmaliona. — Pojedziesz więc ze mną do Nowego Jorku? — zapytała. — Kiedy? — Gala nieomal zaniemówiła. — Co powiesz o jutrzejszym dniu? — zażartowała Danae.
— Jutro?! — W porządku, ale nie później niż w przyszłym tygodniu. Będziemy mieli masę roboty przy tobie, GalaRose, zanim zostaniesz „twarzą roku". — „Twarz roku" — szepnęła Gala i pomyślała nagle o Jake'u. Och, drogi, kochany Jake, czy nie powtarzał zawsze, iż pewnego dnia ktoś się pojawi i dostrzeże w niej dokładnie to samo, co on w niej widział? Czy to było piękno, czy nie, nie była pewna... ale skoro ta dziewczyna chce z nią pracować? W końcu zostanie modelką. I stanie się tak, jak przewidywał
drogi, nieżyjący już Jake.
14. Angielska piastunka zatrudniona przez Jes-sie-Ann z niesmakiem i ze zgorszeniem przyglądała się. jak Jonathan z podwiniętą nóżką, kolebiąc się na boki, w błyskawicznym tempie czołga się po podłodze studia nabierając tempa na śliskim parkiecie sceny. Kiedy osiągnął już swój cel — jaskrawo oświetloną i pełną ludzi przestrzeń — klapnął na pupę i uradowany ciepłem bijącym od
halogenowych lamp, z zainteresowaniem przyglądał się roziskrzonym wzrokiem temu, co się tam dzieje, podejmując nagłą decyzję włączenia się do akcji. — Jonathan! — krzyknęła niania, i zdecydowanym krokiem ruszyła po niego. — No nie, proszę go nam zostawić — zawołał Phil Edgar, gitarzysta i główny wokalista zespołu, a także kompozytor większości singlowych przebojów Huraganu, z których wiele
pochodziło z sześciu platynowych albumów, które grupa nagrała w ciągu ostatnich pięciu lat. — Mały nam nie przeszkadza, a sam świetnie się bawi — powiedział — prawda, Jonathanie? W porządku? A co jeszcze potrafisz powiedzieć, maluchu, oprócz „och" i „ach", i „mama"? — Z powagą pochylił swoje metr dziewięćdziesiąt wzrostu do poziomu Jona, zajrzał w jego duże, niebieskie oczy, a dziecko z równą powagą odwzajemniło spojrzenie. — Tak nie można — zrzędziła piastunka — te światła są zbyt jaskrawe dla niego, popsują mu oczy... Stojąca w korytarzu Laurinda
obserwowała z powagą tę scenę. Wystarczy popatrzeć na tego zdemoralizowanego łobuza, tę supergwiazdę rocka! Czy nie siedział już w więzieniu oskarżony o uprawianie seksu z nieletnią? Sprawa przycichła, ale musi być winny jak diabli. Zapłacił prawdopodobnie rodzicom dziewczyny za wycofanie skargi... wiadomo jak się załatwia takie sprawy... rodzinne tajemnice... A teraz dotyka małego Jona, podnosi go, uśmiecha się tym idiotycznym uśmiechem i podrzuca go
do góry, a reszta zespołu zaśmiewa się i zachęca do tej idiotycznej zabawy. Laurindę aż ręka świerzbiła. Najchętniej walnęłaby w pysk Phila Edgara, przejechałaby mu paznokciami po oczach... Z niedbale przyciśniętym pod pachą Jonem i przewieszoną przez ramię gitarą Phil przechadzał się po planie. Następnie usiadł pośrodku sceny, na przypominającym tron krześle, posadził małego Jona na kolanach i uśmiechając się zachęcał dziecko, by zagrało na jego wartej dziesięć tysięcy dolarów gitarze. Twarz małego rozpromieniła się. Spojrzał
najpierw do góry, na Phila, a później na dół, na ten fascynujący, nowy przedmiot. Nieśmiało dotknął strun, wydając cichutkie, nierówne dźwięki. — To mały muzyk — uśmiechnął się Phil — masz zadatki na prawdziwą gwiazdę rocka. — Naprawdę tak nie można! — mruknęła niania, kierując się w stronę drzwi. — Gdzie jest pani Royle? — zapytała mijając w pośpiechu podobną do gradowej chmury Laurindę. — W swoim biurze — odpowiedziała Laurinda i nieproszona ruszyła za nią chcąc koniecznie usłyszeć rozmowę.
Niania zapukała jeden raz w drzwi i weszła do środka. — Pani Royle — zawołała, purpurowa z oburzenia, nie zwracając uwagi na siedzącego naprzeciwko Jessie-Ann mężczyznę — muszę z panią koniecznie porozmawiać. I to teraz! Jessie-Ann zmarszczyła brwi. Piastunka nie powinna była wpadać i przerywać jej spotkania z Carlo Menaghim, wiceprzewodniczącym Avlon Cosmetics, chyba że coś stało się Jonowi...? — O co chodzi, nianiu? — zaniepokoiła
się. — Gdzie jest Jon? — Właśnie o to chodzi, pani Royle, mały Jon jest teraz w studiu 2, przy tych gorących lampach, z tymi okropnymi ludźmi od rock and rolla. W tej chwili siedzi właśnie na kolanach tego człowieka! — Tego człowieka? — próbowała rozwiązać zagadkę Jessie--Ann. — Masz na myśli Phila Edgara? — Dokładnie tak, proszę pani. Twarz niani była wzburzona, zaś za jej plecami Jessie-Ann uchwyciła spojrzenie stojącej w korytarzu
Laurindy; głęboko osadzone oczy dziewczyny wpatrywały się w nią, a od ich lodowatego chłodu zadrżało jej serce. — Chwileczkę — wykrzyknął Carlo Menaghi — to znaczy, że w studiu jest Phi 1 Edgar z dzieckiem na kolanach!? Muszę to zobaczyć! Jeszcze nigdy, oprócz fantastycznych dziewczyn, nikogo nie widziałem na jego kolanach... Jessie-Ann, to rewelacja! — Chodźmy więc się temu przyjrzeć — zawołała ze śmiechem. Podążając w pośpiechu za rozgniewaną
nianią dotarli do studia. Panowała tam cisza i spokój. Danae krążyła na planie, poprawiając rekwizyty i wydając półgłosem polecenia asystentce. Jej miedziane włosy, choć przewiązane żółtą opaską, były w kompletnym nieładzie. Rękawy białej, satynowej bluzki podwinęła do łokci. Kręciła się boso między pięcioma długonogimi chłopakami, tworzącymi zespół Huragan, ustawiając ich i dopasowując do swej wizji. — Hector — zawołała — chciałabym
żeby byli schludnie uczesani. — No nie, daj spokój, Danae — jęknęli — co ci szkodzą nasze włosy? — Moniko — wezwała stylistkę, nie zwracając uwagi na ich utyskiwania — potrzebuję pięć białych koszul ze sztywnymi kołnierzykami, i żeby były idealnie uprasowane. Monika zakrztusiła się ze śmiechu i ruszyła do telefonu. — O Jezu — wykrzyknął Phil — chcesz z nas zrobić naszych ojców? — Zgadłeś — rozpromieniła się Danae.
— Albo prawie zgadłeś. Czy wasz nowy album nie nazywa się Niedzielną Sesją? No więc, darujmy sobie choć raz nie ogolone brody i długie włosy, a także wasze zdegenerowane młode twarze — powiedzmy dość młode twarze — poprawiła się śmiejąc się — bo przecież wszyscy macie już ponad dwadzieścia pięć lat, bądźcie choć raz odświętni. Zapięte pod szyję białe koszule, starannie uczesane włosy, może skropione odrobiną wody, żeby lepiej przylegały. Takie tradycyjne rodzinne
zdjęcie — jak z rodzinnego albumu z końca ubiegłego wieku. A ty, Phil, będziesz siedział pośrodku, z Jonem na kolanach. Tak będzie doskonale — zawołała podniecona — po prostu wspaniale... Jessie-Ann i Carlo wysunęli się ze studia uśmiechnięci i rozbawieni. Danae całkowicie panowała nad sytuacjąj jej twórcza pasja unosiła ją, chłopcy z zespołu byli zachwyceni, a mały Jon był w siódmym niebie bawiąc się gitarą i znajdując się w centrum zainteresowania.
— Wszystko w porządku, nianiu — rozwiała jej obawy Jessie-Ann — Danae wykorzysta Jona do tych fotografii, możesz tutaj zostać przez jakiś czas. Sprawdź tylko, proszę, od czasu do czasu, czy nie jest mokry i miej na niego oko. Zgoda? — Jej czarujący uśmiech nie udobruchał jednak niani, która sztywno, z wyrazem dezaprobaty odwróciła się i udała w stronę studia. Jessie-Ann westchnęła i opadłszy na fotel nacisnęła guzik i poprosiła sekretarkę o kawę. Pogodzenie obowiązków zawodowych i rodzinnych
stawało się coraz trudniejsze i uciążliwsze, a niania z całą pewnością nie ułatwiała jej tego zadania! Ostatnio coraz rzadziej widywała Harrisona — zawsze się tak składało, że wyjeżdżał, ilekroć ona mogła wrócić wcześniej do domu, albo odwrotnie, gdy ona była potwornie zajęta, Harrison pozostawał właśnie w Nowym Jorku. Miała wrażenie, jak gdyby ostatnio wyjeżdżał częściej niż zwykle. Oczywiście, że to była jej wina, ale przecież wytłumaczyła mu, że ostatnie miesiące były dość ciężkie dla Images, lecz że wkrótce już wszystko się ułoży, i że znowu będzie wspaniale. I że teraz
właśnie ma dużo bardzo absorbującej pracy! Nie znosiła poczucia winy z powodu radości jaką sprawiała jej praca; naprawdę kochała Harrisona, i kiedy byli razem życie było cudowne... niemniej zastanawiała się czasami, czy Harrison, choć ją o tym wielokrotnie zapewniał, rozumie do końca jej dylemat. Jedynym sposobem na przebywanie z Jonem było sprowadzenie go tutaj, ale niania była tak trudną osobą! Była pedantyczną, typową nianią, która zawsze pracowała w bardzo dobrych domach. Pojawiła się dzięki protekcji Racheli, i bynajmniej nie była taką
opiekunką, jakiej poszukiwała JessieAnn. Wolałaby młodą dziewczynę, kogoś, kto na równi lubiłby te same głupie zabawy, w jakie ona bawiła,się z Jonem, co zmienianie mu pieluszek i doglądanie jego posiłków, oraz odbywanie kontrolnych wizyt u pediatry. Potrzebna byłaby elastyczna dziewczyna, która potrafiłaby zgrać to wszystko i dostosować do trybu życia Jessie-Ann. — Życie nie jest lekkie — skomentował Carlo właściwie odczytując wyraz jej twarzy. Bez trudu zrozumiał jej konflikt. — Jestem pełen
podziwu dla kobiet: macie udane życie rodzinne, świetnie radzicie sobie w pracy i musicie dokonywać sztuczek, żeby to wszystko razem pogodzić. Jessie-Ann uśmiechnęła się posępnie. — Niestety, to jest żonglerka, Carlo. Ale to już mój problem, żeby wszystko grało. A teraz porozmawiajmy o październikowej promocji środków pielęgnacyjnych do skóry... Harrison przemierzał puste korytarze swojego apartamentu, zatrzymując się to tu, to tam, by popatrzeć na ulubione obrazy; szczególnie na mały szkic Cezanne'a, ogromne płótno Rubensa,
które dominowało w salonie, tajemniczy angielski ogród pędzla Davida Oxtoby w bibliotece. Wziął do ręki gładki kawałek kryształu górskiego, wyśmienicie obrobiony przez Australijczyka Gernota Schluifera, i dokładnie go obejrzał, z lubością przesuwając palcami po koronkowym ornamencie. Odłożył kamień na miejsce i znowu pokręcił się po mieszkaniu, wziął kolejny przedmiot — oprawną w skórę księgę — zachwycił się oprawą i odłożył na miejsce, przez cały czas zastanawiając się kiedy Jessie-Ann wróci do domu. Spojrzał na zegarek — prosty blancpain
pokazujący fazy księżyca — prezent od Jessie-Ann na ostatnie urodziny. Było wpół do dziewiątej, a obiecała być w domu godzinę temu. Mógłby do niej zatelefonować, ale z pewnością jest wciąż zajęta... zastanawiam się, pomyślał, czy Merry jest także zajęta w Waszyngtonie. Właśnie w Waszyngtonie odbywały się pokazy Royle Road Show, w których sześć modelek prezentowało nową linię. Meredith McCall, główna modelka — Royle Girl — była typowo
amerykańską, długonogą pięknością, odmianą Jessie-Ann, pomyślał Harrison, z lśniącymi, kasztanowymi włosami i śmiejącymi się oczyma, o wspaniałym, urzekającym uśmiechu. Kolekcja Royle'a, sygnowana jego imieniem, sprzedawała się w zawrotnym tempie, niemal jeszcze przed rozwieszeniem ubrań na wieszakach, a styl a la Merry McCall rozpowszechnił się na wszystkich campusach uniwersyteckich w kraju. Jej żywa uroda i witalność przyczyniły się do ogromnego sukcesu nowej linii.
Tempo i rytm pracy wyznaczała sama Merry, objeżdżająca kolejno miasta i osobiście prezentująca modele w każdym sklepie, występująca na pokazach, na niezliczonych campusach, biorąca udział w telewizyjnych rozmowach na żywo nadawanych od wybrzeża do wybrzeża w porannych i w wieczornych programach, wyglądająca tak bezpośrednio i naturalnie, iż każdy chłopak marzył, by mieć ją za sąsiadkę! Początkowo Harrison zamierzał pojawić się osobiście tylko na pierwszym pokazie w San Francisco. Ku jego zdumieniu cała impreza tak bardzo mu
przypadła do gustu, że odtąd korzystał z każdej nadarzającej się okazji i dołączał do grupy w przeróżnych miejscach, pojawiając się na pokładzie swojego odrzutowca, dosłownie spadając na nich z nieba. Nie ukrywał przed sobą, że zależało mu na spotkaniu z Merry — była taka zabawna. Choć ciężko pracowała, była zawsze wesoła i zawsze wspaniale wyglądała. I zawsze miała dla niego czas. Wystarczyło po prostu podnieść słuchawkę i powiedzieć: „Będę za kilka godzin, Merry, co byś powiedziała o wspólnej kolacji po pokazie?", i miał pewność, że z przyjemnością się z nim
spotka. A co więcej, pomyślał zaniepokojony Harrison, wiedział, że spotkanie z nią sprawi także jemu przyjemność. Przy Merry McCall czuł, że liczy się w jej życiu, inaczej niż w życiu JessieAnn. Być może przyczyniał się do tego fakt, iż spotykali się na neutralnym gruncie, z dala od ich prywatnego życia, biorąc udział w tej samej grze zwanej Royle Road Show? Zawędrował do pokoju dziecinnego, podniósł klocki Jona i odruchowo zmierzwił grzywę dużego, drewnianego konia na biegunach, ale bez
gorączkowej paplaniny witającego go dziecka, czy jego delikatnego oddechu podczas snu pokój wydał mu się jeszcze bardziej opuszczony. Harrison prędko wrócił do gabinetu i nalał sobie burbona. Powiedział już Warrenowi, pokojowemu, że nie będzie go potrzebował więcej tego wieczoru i, oprócz tykania zegarów, w domu panowała kompletna cisza. Pomyślał z uczuciem tęsknoty o zwierzętach których pragnął będąc dzieckiem; mogły być nawet bardzo małe, dostosowane do warunków
miejskich — wyobrażał sobie małego owczarka albo ruchliwego, o spiczastych uszach syjamskiego kota — ale matka nigdy nie zgodziła się na żadne zwierzątko domowe, wymawiając się alergicznymi atakami astmy, choć, prawdę mówiąc, Harrison nigdy nie zauważył u niej objawów tej choroby. „Skoro tak, proszę bardzo — zgodziła się wreszcie — sprowadź psa i przekonaj się czy będę miała atak, skoro tak bardzo ci na tym zależy". Oczywiście, nigdy tego nie zrobił. Może warto by teraz pomyśleć o tym, rozważał Harrison, miałby przynajmniej towarzysza.
Spojrzał na telefon, mając nadzieję, że może rozlegnie się dzwonek, ale wiedział, że Jessie-Ann pogrążona jest w swoim własnym, pracowitym życiu. Zastanawiał się czyja to wina. Sam, od pierwszej chwili ich znajomości, umieścił ją na piedestale jako ideał amerykańskiej dziewczyny, która bez względu na to co robi — przechadza się z psami, wręcza nagrody w szkole, czy otwiera nocną galę w operze — zawsze i w każdej roli wygląda znakomicie. Dziewczyny, która nie tylko stanowi idealny obraz żony, ale
która, jeśli nawet nie upiecze mu placka z jabłkami, to na pewno dopilnuje, by mu go czasami podano. I to we własnym domu, nie w jakiejś restauracji. I najlepiej przy kominku, podczas cichego, ciemnego jesiennego wieczoru, być może pod koniec dobrego meczu w telewizji, albo może przy delikatnych tonach muzyki Vivaldiego z taśmy... a może też z dzieckiem, a nawet dwójką dzieci, bawiącą się na dywanie u ich stóp. Ale teraz ona stała się Jessie-Ann z Images. Chcąc uciec od dziesięciu długich lat samotności, poślubił ją, by teraz znowu
zostać samemu! I nagle możliwość ujrzenia szeroko otwartych na powitanie ramion Merry McCall wydała mu się wyraźnie pociągająca. Jeszcze raz sprawdził zegarek, sięgnął po telefon i zadzwonił do Marta Gablera, swojego pilota, umawiając się z nim za pół godziny na lotnisku La Guardia. Po czym zamówił rozmowę z hotelem Watergate w Waszyngtonie i z Merry McCall.
15. Calvin rozłożył się na granatowej, flanelowej sofie Caroline. Jego długie, odziane w dżinsy nogi oparte były o poręcz, ulubione zaś, znoszone, białe mokasyny dyndały na czubkach gołych, opalonych stóp. Miał na sobie miękki, kaszmirowy, niebieski sweter, ręce założył za głowę i czuł się tak wybornie, jak rozbisurmaniony kocur. Caroline siedziała naprzeciwko, w aksamitnym wiktoriańskim fotelu,
wśród sterty papierów wypełnionych kolumnami cyfr — miesięczne rozliczenia, które tuż przed wyjściem z pracy wcisnęła jej Laurinda. Od czasu do czasu zerkała na Calvina i napotykała jego wzrok spod na wpół przymkniętych oczu, a jeśli zapadał w sen — a chyba „odpadał" dość często — patrzyła na niego i chłonęła jego wdzięk i urok, tak jakby podziwiała obraz w ekskluzywnej galerii. Znała już Calvina od trzech tygodni. Poza dniami, kiedy wyjeżdżał w teren na zdjęcia, pojawiał się w jej mieszkaniu co wieczór. Czasami, kiedy pracowała dłużej niż zwykle w Images, zastawała
go po powrocie do domu siedzącego pod drzwiami, z założonymi rękami, czekającego na nią. Sposób w jaki podrywał się na równe nogi i z uśmiechem na ustach podchodził do niej na powitanie radował jej serce i był czymś zupełnie nowym w porównaniu z jej dotychczasowym doświadczeniem z Peryklesem. Ale Calvin nigdy nie wyszedł poza pocałunek na dzień dobry i na do widzenia... słodki, czuły, przeciągły pocałunek. Czy to były braterskie pocałunki, zastanawiała się Caroline? Nie... z całą pewnością nie...
jego gorące wargi były namiętne. Ale z jakiegoś nie znanego jej powodu Calvin nigdy nie posunął się dalej. Odkładając papiery na bok Caroline spojrzała na zegarek. Była już prawie dziesiąta, a poza butelką szampana, którą przyniósł Calvin i kilkoma kawałkami gruyere'a, nie jedli nic więcej. Nie pamięta już od dawna, aby lodówka była tak doszczętnie opróżniona. Za oknami Nowy Jork jarzył się światłami, a ona czuła się jakby była cząstką tego wszystkiego. Mogliby razem pójść do najskromniejszej choćby restauracji... a może nawet do dyskoteki, a później gdzieś do klubu... Calvin znał wszystkie najbardziej modne miejsca.
Uklękła obok niego, pochyliła się i zajrzała mu w oczy. — Hej — postanowiła go obudzić. Calvin uśmiechnął się do niej tak słodko, że miała ochotę wycałować go z całej duszy. Ale powstrzymała się. — Hej — powiedział Calvin. — Skończyłaś już? — Tak i umieram z głodu. A ty? Przejechał palcem po jej policzku. — Oczywiście, chętnie bym coś zjadł. — To wyjdźmy gdzieś — zawołała Caroline z rozpromienionym
wzrokiem. — Chcę jeść i tańczyć do rana. Calvin przejechał rękoma po swych krótkich, jedwabistych, kręcących się włosach. — Wszystko czego sobie życzysz, madame — wyraził zgodę, rozprostowując się i wstając z wygodnej sofy. Caroline pognała do sypialni. Zrzuciła z siebie beżowe, lniane spodnie i bawełnianą bluzę, i nałożyła lejący się, z jedwabnego dżerseju komplet Jean Muir, kupiony, jak jej się wydało, wieki temu u „Maudie", ale który nadal był jej
ulubionym strojem. Krótka, czarna spódniczka sięgała tuż nad kolana, a mocno wydekoltowany żakiet w kolorze fuksji — zapinany na maleńkie guziczki z pętelkami — układał się zgrabnie w specyficzny dla tej miękkiej seksownej tkaniny sposób. Do tego czarne, koronkowe pończochy i czarne, na wysokim obcasie zamszowe pantofle, błyszczący, fantazyjny, sztuczny naszyjnik z dżetów i diamentów oraz potężne, stanowiące pendant do naszyjnika kolczyki, następnie muśnięcie pudru, błyszczek, cienie, i szminka, a także spora porcja perfum Ysatis Givenchy, i
już była gotowa do wyjścia. Calvin, który nie pracował i miał dwudniowy zarost, wsunął tylko stopy do starych, białych mokasynów i naciągnął na siebie pogniecioną lnianą, czarną marynarkę. Caroline stwierdziła, iż każdy inny mężczyzna wyglądałby w tym stanie po prostu ohydnie, lecz Calvin nawet w takim wydaniu był elegancki. — No więc dokąd idziemy? — dopytywała się niecierpliwie. Spojrzał na nią tym swoim leniwym, zielonym wzrokiem. — Podejrzewam, że już coś sama
wymyśliłaś. — A ty nie masz żadnego ulubionego miejsca, dokąd chciałbyś mnie zabrać? — zażartowała. — Oczywiście, w porządku, uważam, że... ale dlaczego sama nie wybierzesz, Courtney? Będę szczęśliwy wszędzie, gdziekolwiek postanowisz pójść. — Calvin uśmiechnął się tym swoim beztroskim uśmiechem i Caroline uznała, że nie ma znaczenia, które z nich podejmie decyzję.
— Znam uroczą, świeżo otwartą włoską restauracyjkę przy Wschodniej Pięćdziesiątej Ósmej — zaproponowała, biorąc go za rękę i ciągnąc w stronę drzwi. — Może warto by spróbować? Mimo później pory w restauracji panował tłok. Caroline czekała, że Calvin wsunie kelnerowi parę dolarów do ręki, ale on, obojętny na takie przekupstwa, rozglądał się po nieznanym lokalu. Musieliby czekać całe wieki zanim cokolwiek by się zwolniło, pomyślała, szperając w torebce w poszukiwaniu dziesięciodolarowego banknotu. Wręczyła go dyskretnie
kelnerowi, który skwitował to uśmiechem. — Za pięć minut, madame. A na razie proponuję drinka przy barze. Proszę tędy, za mną. — Co pijesz, Courtney? — zapytał Calvin, sadowiąc się na wysokim taborecie obok niej. Caroline zdecydowała się na aperitif Kir Royale. Dzisiaj będą się bawić. O dziwo, w tej zatłoczonej restauracji czuła się z Calvinem swobodniej, bardziej intymnie i „razem", niż gdy przebywali sami w jej mieszkaniu. Być może w tę noc Calvin
pocałuje ją tak jak trzeba, tak jakby chciała, żeby ją całował... Pomachał do kogoś w drugim końcu restauracji, a ona rzuciła zaciekawione spojrzenie w tym kierunku. 239 — To Brodie Flyte — powiedział — z Marisą Kell, modelką. Caroline nie poznała dotąd Brodiego i przyglądała mu się z zainteresowaniem. Wtedy odwróciła się Marisa i także pomachała ręką, przesyłając Calvinowi pocałunek.
Caroline wlepiła wzrok w różowe bąbelki Kir Royale, czując jak nagle ogarnia ją zazdrość. — Marisa jest bardzo piękna — powiedziała cicho, udając że popija swój napój. — Taa, często z nią pracowałem — powiedział Calvin. — Jesteśmy starymi przyjaciółmi. — A my jesteśmy tylko nowymi przyjaciółmi — podsumowała Caroline, nie panując nad swoim ostrym głosem.
— Nowymi przyjaciółmi? — Wzniósł toast na jej cześć. — Czymś znacznie więcej, Courtney, jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Przełknęła swój aperitif. Najlepsza przyjaciółka... przecież nie tylko o to jej chodzi... Kelner dał znak, że ich stolik jest gotów. Po drodze Calvin zatrzymał się, by przywitać się z Brodiem i z Marisą, składając pocałunek na bladym, gładkim policzku modelki. Odwzajemniła się długim pocałunkiem, pozostawiając mu na policzku szkarłatny ślad szminki. Caroline
zamierzała zetrzeć go, lecz zamiast tego uśmiechała się grzecznie podczas prezentacji. — Masz szminkę na twarzy — odezwała się sztywno, kiedy już wygodnie usadowili się w zacisznym kąciku sali. Calvin pocierał policzek, lecz bez większego skutku. Odruchowo pochyliła się ku niemu i wytarła mu twarz chusteczką. — Dzięki, Courtney — powiedział Calvin, z uwagą przeglądając menu. Po paru chwilach zamknął kartę i powiedział: — Co zamawiamy?
Popatrzyła na niego zdumiona. — Czy ty nie żartujesz? Przecież w karcie jest cała masa świetnych dań! — Właśnie w tym problem. Za duży wybór. Wybierz coś dla mnie, kochanie. Wyciągnął się na oparciu krzesła i z uśmiechem oczekiwał, by ona dokonała za niego wyboru. Caroline zamówiła dla nich obojga cieniutkie spaghetti z pomidorowym sosem z bazylią, a następnie carpaccio — cienkie plastry rostbefu z bardzo
ostrym sosem z czosnkiem i z musztardą. — Jakie wino podać, proszę pana? — kelner patrzył wyczekująco na Calvina, który wzruszył ramionami i spojrzał na Caroline. — Białe czy czerwone? — zapytała. — Czerwone — powiedział zdecydowanym tonem. — No brawo! — zaśmiała się Caroline. — Nareszcie podjąłeś decyzję! — W tym rzecz, że podejmowanie decyzji nie jest moją najsilniejszą stroną — wyjaśnił Calvin, spoglądając na nią
żałośnie — i wiem, że to co ty wybierzesz będzie dobre. Spaghetti znajdowało się właśnie w połowie drogi między stołem a ustami Caroline, gdy uświadomiła sobie przyczynę, dla której Calvin nie kochał się z nią do tej pory. Po prostu nie potrafił podjąć żadnej decyzji; był jak mały zagubiony chłopczyk, o którego trzeba dbać, planować za niego posiłki, organizować mu pracę, zapewniać spokojny sen. I potrzebował jej, aby zrobić pierwszy krok. — Calvin — powiedziała, podnosząc kieliszek Barolo Reser-va —
wznieśmy toast. — A co zamierzasz uczcić, Courtney? — zapytał, podnosząc kieliszek do góry. — Dowiesz się później — powiedziała szeptem, gdy ujął jej dłoń i pogłaskał ją — ale na razie wznieśmy toast za naszą przyjaźń. Gdy wrócili do domu, ociągał się pod drzwiami, czekając aż go zaprosi. — Przecież wiesz, że zawsze możesz wejść, Calvinie — powiedziała. — Courtney, moi starzy zawsze mnie uczyli, żebym się za daleko nie posuwał
wobec dam, a ty jesteś największą damą spośród wszystkich znanych mi dziewczyn. — I to jest powód, dla którego nigdy nie kochałeś się ze mną? —zapytała, stojąc nadal w otwartych drzwiach. — Uważasz, że jestem aż taką damą? — Spójrz na to z innej strony — odpowiedział delikatnie, wpatrując się w nią swymi wąskimi oczyma — nie ma nic prostszego niż seks... to żaden problem i tyle. To jest odlot, seks jest ciepły, to element życia towarzyskiego, ale kiedy jest już po wszystkim, to jest po wszystkim. —
Calvin wzruszył ramionami, opierając się o framugę drzwi. — Dotarło to do mnie, kiedy poznałem ciebie, Courtney, zorientowałem się, że chodzi o zupełnie inną grę. Ich oczy złączyły się w pragnieniu. Caroline ujęła jego rękę i pociągnęła do mieszkania. Zrzuciła z nóg pantofle i stopą zamknęła za nimi drzwi. — Powiem ci coś, Calvinie Jensenie — wyszeptała, wślizgując się pod jego ramię — może spróbujmy się o tym przekonać? Tym razem pocałunek Calvina był zupełnie inny; przylgnął wargami do jej
spragnionych ust, rozkoszował się nimi, smakował ich, podniecał. Przyciskał ją coraz bliżej i mocniej do swego silnego, smukłego ciała. Czuła jego drżenie, gdy oderwał się od jej warg i wpatrywał się w nią zapamiętale. Miała wrażenie, że jej obraz wyrył się już na stałe w jego mózgu. Nagle podniósł ją, bez trudu wziął na ręce i poniósł do sypialni. — Pozwól, że cię rozbiorę — powiedział rzucając marynarkę na podłogę. Caroline spojrzała zakłopotana na długi rząd maleńkich guzików zapiętych na
drobniutkie pętelki. Jak w gorsecie damy z ubiegłego stulecia! Ale ręce Calvina były zwinne, i guziki zostały rozpięte w ciągu minuty. Wkrótce już zsuwał z jej ramion miękki żakiecik... a także ramiączka jej koronkowego stanika. Później postawił ją na łóżku i podtrzymując ją wyłuskiwał z wąskiej spódnicy i z pończoch, a gdy znowu zwinęła się na łóżku, położył się obok niej, delikatnie całował najpierw jej usta, potem przymknięte oczy, czoło, płatki uszu, leciutko pulsujące miejsce u nasady szyi... Odsunęła go od siebie i niezdarnie dłubała przy guzikach jego koszuli.
— Zaczekaj — powiedziała. — Teraz ja chcę ciebie rozebrać. Zdjęła z niego koszulę, gładząc delikatną skórę jego pleców. Następnie rozpięła pleciony, skórzany pasek i poczekała aż wyślizgnie się z dżinsów. Calvin uklęknął u jej stóp i z rękami opartymi na jej biodrach całował delikatną, umięśnioną wewnętrzną stronę jej ud; całował miękkie zagłębienia pod kolanami, kołysał jej stopy w rękach i całował ciepłe, z pomalowanymi na czerwono paznokciami palce; a potem, kiedy czuła,
że już dłużej nie może czekać, wsunął dłoń pod jej jedwabne figi, zdjął je delikatnie i zanurzył twarz w ciepłym, pachnącym miejscu, całując je i pieszcząc, aż drżąca i rozogniona błagała go, by przestał... że pragnie go... — Najdroższa, och, najdroższa — jęknął Calvin wchodząc w nią — ach, Courtney, kochana — wyszeptał, gdy objęła jego ciało nogami. — Jesteś cała z jedwabiu i atłasu — szeptał jej do ucha. A ona jęczała z rozkoszy, poddając się jego cudownym pieszczotom. Drżąc z namiętności, krzyknął: „Och, Courtney, Courtney". gdy długi orgazm wstrząsnął jego ciałem.
Leżąc spokojnie w jego ramionach, z uczuciem jakby jej ciało powróciło właśnie z innej planety, Caroline pomyślała, że w łóżku Calvin na pewno nie jest małym, zagubionym chłopcem. Wprowadzał się do jej mieszkania stopniowo; najpierw przy-taszczył swoją cenną torbę Vuittona, w której znajdowały się jego najważniejsze osobiste rzeczy: ostatnie zdjęcia, stara fotografia ukochanego psa Bugsie, czysta bielizna i skarpetki, woda po goleniu Eau Sauvage, para znoszonych dżinsów i dwa kaszmirowe swetry londyńskiej firmy „W. Bill of Bond Street".
Potoczył pewnej niedzieli wzrokiem po jej mieszkaniu i oświadczył: — Brakuje tutaj kota! Następnego dnia pojawił się wieczorem, ściskając zgrabnego, srebrzystopopielatego półrasowego syjamskiego kota, który jak żywe srebro wyskoczył miękko spod jego pachy, następnie przyjrzał się im badawczo jasnozielonymi oczyma i przystąpił do inspekcji nowego miejsca, sprawdzając dokładnie wszystkie kąty. Wreszcie,
usatysfakcjonowany, wskoczył na sofę i moszcząc się, zwinął się w kłębek. — Jest twój, Courtney — powiedział Calvin. — Będzie się tobą zajmował, gdy ja będę wyjeżdżać na zdjęcia. Nazywa się Kosma Stal, ze względu na stalowy kolor sierści. Sam go nazwałem — dodał z dumą w głosie. Powoli zaczęło przybywać coraz więcej rzeczy Calvina; leżały porozrzucane między znacznie mniej
egzotycznym dobytkiem Caroline — jego rakieta do sąuasha znalazła miejsce na drzwiach wejściowych; nazwoził pełno włoskich, francuskich i australijskich magazynów; naokoło leżała porozrzucana jego korespondencja, najczęściej nie otwierana, ze znaczkami z różnych stron świata. Umierając z ciekawości Caroline przyglądała się charakterowi pisma na kopertach, próbując rozszyfrować, które listy pisane są damską ręką, oparła się jednak pokusie otwarcia ich i przekonania się o tym. Następnie przybyło jego ubranie, piękne stroje od
najlepszych projektantów, podobnie jak jego kolekcja starych marynarek i kurtek; było też około dwóch tuzinów identycznych mokasynów od Gucciego i co najmniej trzy tuziny koszul z Paryża, Rzymu i Londynu; do tego treningowe ubrania i akcesoria sportowe, oraz taśmy i książki... Po miesiącu Caroline podjęła decyzję wynajęcia wspólnego, większego mieszkania, w którym mogłyby się pomieścić zarówno jego rzeczy jak i jej. To ona wyszukała odpowiednie miejsce, urywając się w przerwach między ważnymi sesjami w pracy. Także ona zorganizowała
przeprowadzkę i znalazła czas na gustowne urządzenie nowego mieszkania ładnymi meblami, zasłonami, lampami, dywanami... była to jakby mała enklawa angielska na dwudziestym piątym piętrze manhattańskiego drapacza chmur, skąd, z ich wielkiego łoża, roztaczał się widok na wieżyczki siedziby Chryslera, oświetlonej na zielono jak bożonarodzeniowe drzewko. Nigdy w swoim życiu Calvin nie był szczęśliwszy. Obcowanie z Caroline było czymś tak komfortowym, jak obcowanie ze starym przyjacielem, a do
tego tak podniecające, jak nigdy w żadnym z jego dotychczasowych związków. Wytworzył się między nimi nowy rodzaj zmysłowości; w długie, spokojne niedziele — jedyny wolny dzień Caroline i zwykle jedyny dzień, kiedy on także przeważnie pozostawał w mieście — wylegiwali się do późna w łóżku, rozsuwali do połowy zasłony, i z kotem zwiniętym u stóp kochali się albo odpoczywali i leniuchowali na przemian. Zmieniali od czasu do czasu repertuar robiąc sobie coś
niewielkiego do zjedzenia, czytając i rozrzucając po podłodze poszczególne części niedzielnego wydania New York Times. Pod wieczór wolno się podnosili. Później, wykąpani pod prysznicem i odświeżeni, ubrani w dżinsy i swetry, wychodzili na kolację do małej, francuskiej restauracji tuż za rogiem ich bloku. Były to najlepsze niedziele w całym dotychczasowym doświadczeniu Calvina i po raz pierwszy w życiu miał absolutną pewność co do jednego. Uwielbiał Caroline Courtney. Ona nadała sens jego zabieganemu, pełnemu
zgiełku życiu. Czuł się lepiej przy niej, bezpieczniej... nie musiał już więcej myśleć o każdym kolejnym kroku, ponieważ Caroline wzięła wszystko w swoje ręce, zarówno sprawy zawodowe jak i domowe. Kiedy Calvin przebywał z Caroline, był tak zadowolony jak Kosma Stal, ich kot. Kłopot zaczynał się wtedy, gdy Calvin wyjeżdżał, co często się zdarzało. Robił się wtedy niespokojny, tracił poczucie bezpieczeństwa, a jedynym jego pocieszeniem był mały zespół, z którym pracował i podróżował. Bliskość i uczucie odseparowania od reszty świata
sprzyjają przygodom, przelotnym romansom na łodzi... zawsze były chętne młode modelki i był osamotniony Calvin, przepraszający samego siebie za rozłąkę z Caroline... one miały tyle seksu, a on lubił seks, dla samego seksu...
16. Na życzenie Danae Hector rozjaśnił włosy Gali na blond a la Marilyn Monroe, podcinając je wysoko na karku, tak by jej szyja wydawała się jeszcze dłuższa i bardziej delikatna. Górę zostawił dłuższą i wymodelował z niej postrzępioną, nierówną grzywkę. W słońcu sprawiała wrażenie roztrzepanej, srebrzystej aureoli. Opracował też dla niej alternatywną fryzurę — prosty przedziałek z boku i zaczesane do tyłu, idealnie
przylegające do skóry dzięki użyciu żelu włosy; wyglądała jak młodziutki jasnowłosy dandys z lat dwudziestych. — W smokingu nikt nie pozna, czy to chłopak czy dziewczyna! — triumfalnie oznajmił Hector. — Znakomicie, Hectorze! — wykrzyknęła Danae, oglądając z uznaniem jego dzieło. — Dokładnie o to mi chodziło. Gala z niepokojem przyjrzała się sobie spod grzywki, zadowolona, że Danae aprobuje jej wygląd. Gdyby Danae
powiedziała, że tak trzeba, ogoliłaby nawet głowę na łyso... tak bardzo chciała podobać się jej... zrobić coś dla niej... cokolwiek, byle tylko przyczynić się do sukcesu Danae... — W porządku, Gala, a teraz pokażę ci ubrania tej kolekcji — oznajmiła Danae. — Chodź ze mną. Paczki z bielizną Brodiego Flyte'a porozstawiane były na roboczym stole w studiu. Danae rozwinęła kilka z nich. — Fajnie — powiedziała — przyjrzyjmy się niektórym.
Wyciągnęła parę majtek, skrojonych dokładnie jak męskie slipy z wstawką w kształcie litery Y z przodu — tyle że z fioletowego jedwabiu. Do kompletu była krótka kurteczka, podobna do regatowego kostiumu, z szerokimi pachami, odkrywającymi łopatki. Gala przyglądała się strojowi z powątpiewaniem. Następnie Danae wyciągnęła męską wersję tego stroju z białego, szlachetnego gatunku miękkiej i gładkiej jak jedwab bawełny, ale, w opinii Brodiego Flyte'a, pasującej bardziej dla chłopca. — To jest dla Calvina — powiedziała.
— Kto to jest Calvin? — zapytała Gala, zdezorientowana. — To chłopak, z którym będziesz pracować — odparła, buszując wśród sterty ubrań. — Calvin Jensen jest najbardziej wziętym modelem, Galu. Masz szczęście, że pierwszą pracę zaczynasz akurat z nim — wtrącił się Hector. — A poza tym to fantastyczny chłopak. Gala z lękiem spojrzała na bieliznę, a później na Danae. — Nie miałam pojęcia, że będę
pracowała z mężczyzną — powiedziała czerwieniąc się. — Będziesz pracowała z innym modelem! — syknęła Danae. — Jeśli on może wystąpić w tym przed kamerą, dlaczego byś ty nie mogła! — Tak, tak, oczywiście... Wezmę to i pójdę się przebrać — powiedziała cicho Gala, udając się pośpiesznie do garderoby. — Jest trochę wstydliwa ta twoja nowa panieneczka — zauważył Hecotr, polerując paznokcie.
— Minie jej to — spokojnie powiedziała Danae — przynajmniej mam taką nadzieję. Zastanów się Hector, lepiej by było, żeby jej to minęło. Dla mojego dobra, i dla jej także. Roześmieli się oboje, gdy Gala wysunęła się z garderoby, ubrana w fioletowe majtki i krótką kurteczkę, i wbrew twardemu postanowieniu, by przełamać głupie zahamowania, cofała się i kuliła przed ich spojrzeniem. Danae krążyła wokół niej, oglądała ze wszystkich stron, jak trener
rasowego źrebaka przed wielką gonitwą. Odkąd miesiąc temu wylądowała w Nowym Yorku, Gala pracowała ciężko; ćwiczyła na przyrządach, brała lekcje tańca i podnosiła ciężary pod bacznym okiem wytrawnego instruktora. Przepływała dwadzieścia długości basenu i po pół godziny rano i wieczorem uprawiała jogę, a także medytację przed snem, aby wyciszyć się i oderwać od całodniowej nadaktywności. Danae nie folgowała jej; łajała ją, terroryzowała, dodawała zachęty... nawet pływała z nią i towarzyszyła jej podczas ćwiczeń.
Danae kreowała gwiazdę, a Gala miała być w idealnej formie zanim stanie przed kamerą. Dzięki niskokalorycznej ale wartościowej diecie Gala nie była już wychudzona; jej twarz znowu osiągnęła doskonałą miękkość małej dziewczynki, i zaokrągliła się nieco, nie zatracając przy tym ładnej linii wystających kości policzkowych. Miała rozkoszne dołeczki, a oprawa jej oczu była jak wyrzeźbiona w kości słoniowej. Miała doskonale długie nogi, na tyle umięśnione, że przy fachowo ustawionym obiektywie mogła uchodzić za młodą atletkę. Miała zwężające się
jak u chłopca biodra i wysoką, zgrabną pupę, długą talię i małe, podniesione piersi. — Gala — zawołała radośnie Danae — możesz już lansować nową modę „body" — wyglądasz rewelacyjnie! Gala odetchnęła z ulgą. Danae uważa, że wygląda dobrze! Skoro tak, jakie to ma znaczenie, że będą ją fotografować w bieliźnie. W końcu to tak jakby występowała w kostiumie kąpielowym, tyle że bardziej wyciętym... — Przymierz inne rzeczy — zarządziła Danae — a potem może niech
Isobel wypróbuje jakiś makijaż. Danae rzadko spuszczała Galę z oczu, od czasu gdy przywiozła ją do Nowego Jorku; dziewczyna mieszkała w jej nowym studiu w sąsiedztwie Greenwich Village, a kiedy wychodziła na ćwiczenia lub do Images, pozostawała zawsze pod ścisłą kontrolą. Jedynymi znanymi Gali fragmentami Manhattanu były te, na które udało się jej rzucić okiem z taksówki między Village a Zachodnią Pięćdziesiątą Siódmą, gdzie znajdowała się sala gimnastyczna, albo
w drodze z Trzeciej Alei, w drodze do Images. Jeżeli Danae pracowała do późna — co zdarzało się często — spędzała samotnie wieczory, jedząc sałatkę z kurczaka polaną chudym jogurtem i oglądając telewizję, przerzucając się z kanału na kanał, by chłonąć ile się da z wszystkich wspaniałości, jakie miała do zaoferowania Ameryka. Nie zwiedziła jeszcze Central Parku ani Empire State Building; nie spróbowała jeszcze hotdoga ani pizzy; nie była także w żadnej godnej uwagi nowojorskiej restauracji. Była natomiast u Bloomingdale'a. Jessie-Ann zabrała ją do słynnego
magazynu i zaopatrzyła w niezbędną garderobę. Danae zostawiła instrukcje, by Jessie-Ann wyrzuciła ubrania Gali i ubrała ją od stóp do głów. Przeleciały więc przez wszystkie stoiska, wybierając bieliznę i piżamy, szlafroki i ranne pantofle, dżinsy i sportowe koszule a także reeboki. Kupiły luźną marynarkę z wywatowanymi ramionami, lniane spodnie, dwie spódnice i kilka dużych swetrów, a oprócz tego paski, pantofle i ogromną, miękką torbę, której Gala przyglądała się z mieszanym uczuciem radości i zdziwienia, ponieważ nie miała niczego, co mogłaby nosić w tak
pięknej, olbrzymiej torbie. — Gala, kochanie — odezwała się czule Jessie-Ann — jesteś najbardziej naturalną i bezpośrednią osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Nie ma w tobie ani odrobiny chciwości. Widzę już inne modelki, które znalazłyby się tutaj na twoim miejscu: wybierałyby jak najwięcej rzeczy i jak najdroższych! — Myślę, że najpierw muszę zarobić pieniądze — odparła Gala. — Źle się czuję kupując na kredyt. Niemniej jednak nowe ubrania sprawiły jej więcej radości niż
przypuszczała. Jessie-Ann dobrała je z właściwym sobie smakiem. Gala czuła się teraz przygotowana na Amerykę. Nie musiała się już wstydzić swojego wyglądu; stała się częścią „sceny". Siedząc przy filiżance kawy opowiedziała Jessie-Ann o swoim dzieciństwie i o tym, że zawsze miała na ścianie jej zdjęcia. Że Jessie-Ann była dla niej ucieleśnieniem doskonałości, świetności i sukcesu, i że zawsze pragnęła być do niej podobna. JessieAnn roześmiała się — wyglądała przy tym dokładnie tak jak zapamiętała ją Gala — i powiedziała Gali, że będzie ona prawdopodobnie o
wiele lepszą modelką od niej. Oczywiście, to nie mogła być prawda, ale ładnie ze strony Jessie-Ann, że tak powiedziała, myślała Gala. — Hej, wy — zawołała Danae. — Jutro przyjdzie Calvin, będziemy ich mieć oboje razem. Będę chciała zrobić parę prób. W porządku, Gala? — W porządku — rozpromieniła się Gala. Wszystko w porządku. Danae dokładnie wie, co robi.
17. M arcus zajmował jeden z tych pokoi z kominkiem w Blair Hall, którego wszyscy mu zazdrościli. Był to ten sam pokój, w którym mieszkał jego ojciec podczas studiów w Princeton. Jego wygląd i typowo studencki bałagan prawdopodobnie niewiele zmieniły się od czasów Harrisona. Marcus i jego współlokator doszli do bardzo prostego wniosku, że jeżeli pozostawia się ubrania i sportowe akcesoria, książki i papiery, i różne
szpargały w tym samym miejscu, w którym się je położyło, wtedy to wszystko układa się po prostu w uporządkowane warstwy. I jeśli tylko potrzebuje się czegoś, wystarczy, podobnie jak w wykopaliskach archeologicznych, dotrzeć do właściwej warstwy — i to wszystko. Ich system był skuteczny, ale serce każdej matki pękłoby na ten widok. Szukał właśnie ulubionego popielatego swetra i przebrnął już przez pięć warstw, gdy natrafił na zdjęcie ojca i Merry McCall w People — ilustrowanym magazynie sprzed dwóch tygodni. Choć był już spóźniony na trening
wioślarski i powinien się znajdować na przystani nad jeziorem Carnegie, nie mógł się oprzeć pokusie i nie przyjrzeć się fotografii. Została wykonana z fleszem, gdy oboje wychodzili z restauracji Fog City Diner w San Francisco. Merry wpatrzona była w Harrisona z pełnym uwielbienia uśmiechem, a ojciec obejmował jej ładne ramiona i także spoglądał na nią z czułością. „Zawsze razem, Merry McCall i Harrison Royle po wspólnej kolacji — znowu... podczas gdy urocza Jessie-Ann zostaje w domu i dogląda dwojga swoich dzieci — Images i synka Jona..."
Zawsze razem? Jego ojciec i Merry McCall? Zaniepokojony Marcus jeszcze raz przeczytał notatkę. Właśnie kilka tygodni temu Harrison powiedział mu, że tournee przyczyniło się do zawrotnego sukcesu linii Royle Girl, sądził też, że ojciec, chcąc osobiście i w praktyce przekonać się jak sprawdza się wypieszczony przez niego projekt, dość często wizytuje odbywające się nawet w bardzo odległych miejscowościach pokazy. Ale może sprawdza właśnie Merry McCall? Położył pismo na biurku, jedynym
niezaśmieconym skrawku w jego połowie pokoju, i wpatrywał się jeszcze przez chwilę w fotografię, po czym skierował się ku drzwiom. Zdjął rower ze stojaka i co sił popedałował przez campus, w dół Elm Drive, skręcił w lewo przy Faculty Road i dalej do jeziora Carnegie, i na przystań. Przy wzroście prawie metr dziewięćdziesiąt i wadze osiemdziesiąt kilogramów Marcus miał szczupłe i silne ciało oraz szerokie, muskularne bary mistrza wioślarskiego, członka załogi Princeton. Od dzieciństwa miał
też dwie pasje — łodzie i budowle. Sztuki żeglarskiej nauczył się podczas letnich wakacji z ojcem na Martha's Vineyard i na Eleutherze. Trochę później, lecz kiedy jeszcze był mały, podczas długich wędrówek z Harrisonem po Europie, odkrył swoje zamiłowanie do architektury. To on zawsze prosił, aby zatrzymać się i dokładnie obejrzeć ruiny starego opactwa we Francji albo zwiedzić bizantyjski meczet w Stambule, lub piętnastowieczne, weneckie palazzo. Celem jego ambicji, trofeum do zdobycia stała się wyższa szkoła architektury w Princeton. Tylko tutaj
mogło się spełnić jego dawne marzenie, tutaj mógł się nauczyć projektować takie budowle, które traktował jak żywą rzeźbę. Solidnie pracował, by osiągnąć swój wymarzony cel, ciesząc się równocześnie z fizycznej sprawności, jaką dawało mu uprawianie żeglarstwa. A do tego jeszcze znajdował czas na różne szaleństwa towarzyskie. Marcus był równie atrakcyjny co jego ojciec, obdarzony ponadto wdziękiem odziedziczonym po zmarłej matce, a także swoistą uczuciowością, którą już zawdzięczał wyłącznie sobie. Był młodym człowiekiem, zarówno
pewnym swojego miejsca w życiu, jak i własnej wartości. Był wrażliwy i fajnie było z nim obcować; uwielbiał czytać sonety Szekspira i miłosne poematy Donne'a; lubił muzykę Satiego i Mozarta na równi z muzyką Dire'a Straitsa i Bruce'a Springsteena. Miewał przyjaciółki, z którymi często dzielił się swoimi marzeniami, a od czasu do czasu także łóżkiem, oraz chłopaków, z którymi lubił spędzać czas. Był zanurzony po uszy w nauce i w zabawie. Ale gdy wjechał na rowerze na dziedziniec i ustawił rower na stojaku, nie mógł się od razu włączyć do zajęć
nad jeziorem Carnegie. A także, patrząc na ponad dwuipółkilometrową trasę wioślarską, szacując przed wejściem do hangaru siłę wiatru, nie mógł myśleć o wieczornym party wydawanym przez Janie Ardley, z którą łączyła go miła zażyłość. Marcus myślał o Jessie-Ann. Nawet gdy wraz z innymi członkami załogi niósł łódź i odwracając ją szybkim ruchem opuszczał ją na jezioro, myślał wyłącznie o tym, czy widziała ten magazyn i czy były gdzieś jeszcze, w innych plotkarskich pismach i w różnych brukowcach, wzmianki na ten temat. Zaniepokoiło go zdanie „zawsze razem", sugerujące, iż Merry i jego ojca niejednokrotnie już widywano razem.
Oczywiście, Merry była Royle Girl i równie dobrze wszystko mogło być jak najbardziej „legalne"; w końcu ojciec bardzo poważnie zaangażował się w swój nowy projekt. W odliczanym przez sternika rytmie Marcus naciskał mocno na wiosło, zastanawiając się, czy ojciec zaangażował się także w związek z Merry McCall. Jeszcze kilka miesięcy temu podobny pomysł wydałby mu się szalony, ale gdy ostatnio zjawiał się w domu, wydało mu się, że Jessie-Ann zmierza w jednym kierunku, a Harrison w drugim. Czyżby ojciec zakochał się aż do tego stopnia w Merry, by narażać na szwank wszystko
co łączyło go z Jessie-Ann? A może był po prostu zły, że go zaniedbuje? Nie da się ukryć, że Jessie-Ann bardzo się wciągnęła w pracę w Images, i że nie miała już wystarczająco dużo czasu dla Harrisona. Sternik zarządził postój. Marcus oparł się na wiośle, pot kroplił się na jego gęstych, jasnych włosach, muskuły gwałtownie domagały się odpoczynku. Jeśli coś było nie tak, to była ich obopólna wina. Dlaczego są aż tak głupi? — pomyślał ze złością. Przecież mają tyle do stracenia! Nie wątpił
przecież, że ojciec kocha Jessie-Ann, podobnie jak pewien był jej miłości do Harrisona. Nie daruje sobie, jeśli pozostawi sprawę jej dalszemu biegowi i pozwoli im zniszczyć to wszystko. Jeszcze dzisiaj po południu pojedzie do Nowego Jorkuj znajdzie Jessie-Ann w Images i nie wprowadzając jej w szczegóły zorientuje się, czy dotarły do niej te plotki. Spotka się później na osobności z ojcem i dowie się jak daleko zaszły sprawy. A jeśli okaże się, iż jest to prawdą, zrobi co w jego mocy, aby przekonać ojca, że postępuje jak wariat, i że może w ten sposób utracić
Jessie-Ann i Jona, i wszystko na czym im zależało w życiu. W Images wyczuwało się napiętą atmosferę. Danae wyznaczyła początek zdjęć do kampanii Brodie Flyte Bodylines na wpół do trzeciej po południu, ale nastąpiło opóźnienie z powodu piekielnej awantury z Calvinem, który nie zgodził się na skrócenie włosów do długości jaką miała Gala. Pracę zaczęto więc dopiero o czwartej. Jak zwykle z pomocą przyszła Caroline. Wzięła Calvina na bok, przekonywała go, gładząc delikatnie jego włosy i pocieszając jak
nieszczęśliwe dziecko. — Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? — zapytała łagodnie. — Czy nie mówiłam ci wtedy, że możesz zaufać Danae i zdać się na nią, i że będziesz miał najlepsze zdjęcia jakie kiedykolwiek miałeś w swoim życiu? Zaufaj jej, Calvinie, ona wie co robi. — Ale mam już inne propozycje w planie — odparł Calvin. — Wszyscy przyzwyczaili się do mojego wyglądu. — A może przyszła pora, aby to zmienić — argumentowała Caroline. — Nadal pozostaniesz Ca1vinem, tyle że w
nowym wydaniu. Już prawie udało się jej przekonać go, kiedy zobaczył Galę. Spojrzał na nią podejrzliwie, kiedy podawali sobie ręce. Gala ubrana była w długi, biały, aksamitny szlafrok, nie była umalowana. Z platynowymi włosami, ulizanymi do tyłu za pomocą żelu, przylegającymi do jej pięknej, kształtnej głowy niczym błyszczący, mały czepek, wyglądała nieśmiało i dziwacznie. — Chryste — mruknął i odwrócił się do Caroline — ten dzieciak wygląda jak manekin-brzuchomówca. Czy ten pomysł to jakiś żart Danae?
— Zaufaj mi, Calvinie — nalegała Caroline. Potrząsnął z powątpiewaniem głową. — Ale przecież w grę wchodzi moja kariera, Courtney — odparł, po czym zrezygnowany usiadł przed lustrem, a Hector zaczął wywijać nad nim nożyczkami. — Mam nadzieję, że wszyscy wiecie co robicie — mruknął na koniec. Isobel pracowała nad Galą, stosując się do wczorajszych ustaleń z Danae. Na prawym profilu położyła
porcelanowobiały podkład, nałożyła delikatny, lawendoworóżowy rumieniec zaznaczający wgłębienie jej policzków, błyszczkiem w kolorze ametystu podkreśliła głęboko osadzone oczy, kładąc wokół nich popielate cienie. Pociągnęła jej rzęsy ciemnoszarym tuszem i leciutko, delikatnymi dotknięciami lawendowego ołówka poszerzyła brwi, na zakończenie malując jej usta wyzywającą fioletową szminką. Na lewym profilu Gali Isobel położyła złocisty podkład, rozjaśniając policzek żywym
koralem, dodając jej opalonej skórze słonecznego blasku przy pomocy żółtych cieni wokół oczu i błyszczącego, złotego pyłku dopasowanego do połyskujących złotem koralowych ust. Prawą stronę ciała przypudrowała śnieżną bielą, podczas gdy lewą pomazała złotym make upem. Gala obracała się to w jedną, to w drugą stronę, wpatrując się w oba odbicia w lustrze, widząc w nim jak gdyby dwie różne postacie i osobowości. Na jednej była dziką, małą, leśną nimfą, Pukiem ze Snu Nocy Letniej, który nigdy nie wyjrzał z ciemnej leśnej zieleni na rozświetlone słońcem, jasne pola; na
drugiej, była złocistą, długonogą młodą smukłą atletką ze starożytnej Grecji, gotową do swojej pierwszej Olimpiady... — Fantastycznie! — oświadczyła Danae, przyglądając się jej krytycznym wzrokiem. — W porządku, Isobel, a teraz weź się do Calvina. Gala, a ciebie poproszę na parę próbnych ujęć. Gala posłusznie ruszyła za nią, unikając po drodze oszołomionego spojrzenia Calvina... Boże, on tak wspaniale wygląda, i tak... po nowojorsku! Wykonywał już tę pracę tysiące razy i doskonale wiedział, czego
należy się spodziewać, ale przecież przyzwyczajony był do pracy z doświadczonymi modelkami. Objechał cały świat, podobnie jak Jessie-Ann brał udział w najbardziej prestiżowych europejskich pokazach mody. Calvin był g w i a z d ą! Z zamarłym sercem Gala usiadła na brzegu wąskiego, przykrytego jedwabnym prześcieradłem łóżka, podczas gdy Danae nastawiała światłomierz i wydawała polecenia swojej asystentce, Frostie White, która bez słowa jęku dźwigała i rozstawiała ciężkie lampy halogenowe.
Jessie-Ann kręciła się na poboczu, uśmiechając się i dodając otuchy przerażonej Gali. — Wszystko w porządku, kochanie — zawołała i podbiegła, by ją mocno uścisnąć — trzymamy za ciebie kciuki, będzie świetnie. Czy zdajesz sobie sprawę, jak fantastycznie wyglądasz? Prawdę mówiąc, nie wiem, która twoja strona jest piękniejsza... Po prostu ścinasz z nóg, Gala-Rose, i dobrze by było, żebyś w to uwierzyła, bo to jest prawda! Ubrany jedynie w krótkie majteczki Brodiego, Calvin nonszalanckim krokiem wszedł do studia. Jego opalone
ciało lśniło dzięki fachowym zabiegom Isobel, a skrócone blond włosy miały z boku niski przedziałek i przylegały mocno do tyłu głowy na podobieństwo fryzury Gali. Serce Caroline podskoczyło, gdy patrzyła jak wchodzi na środek oświetlonego silnymi lampami studia. Nawet Jessie-Ann, przyzwyczajona do oglądania różnych piękności, szepnęła: — Caroline, nasza Danae z całą pewnością wie co robi. Spójrz tylko na tych dwoje! Kiedy usiedli na łóżku, lewy profil Gali skierowany był do kamery. Gdy Calvin
otoczył ją swoimi silnymi ramionami, jej gibkie ciało pochyliło się. — Bliżej — wydała polecenie Danae. — Frostie, pognieć trochę prześcieradło, dobrze?... Chcę, żeby to wyglądało, jakby dopiero podnieśli się z łóżka. Gala, jesteś trochę za sztywna, może szklaneczka wina by cię rozluźniła? — Nie! — zawołała przypominając sobie nagle Cama i ten potworny wieczór w studiu Marleya... Wszystko będzie dobrze, powtarzała sobie nerwowo, to nie jest tak jak z Camem, to jest profesjonalne. Jestem teraz
prawdziwą modelką i pracuję z najlepszym modelem. — Wiesz przecież, że będzie dobrze — szepnął Gali do ucha Calvin — to jest tylko praca. Pochyl się blisko w moją stronę, przyjmij naprawdę wygodną pozycję. Danae nam powie, czego od nas chce. Czy ktoś ci kiedyś mówił, że masz fantastyczne oczy? Naprawdę, sama o tym wiesz, założę się, są popielate jak angielskie niebo. Skąd jesteś, kochanie? — Z Yorkshire — szepnęła Gala, próbując przysunąć się bliżej ale było jej dziwnie trudno... był nagi. Podobnie zresztą jak ona, tylko ta odrobina
jedwabnej bielizny... — Byłem tam kiedyś — zaskoczył ją Calvin — górskie doliny, pełno owiec i takie kamienne niskie murki... to było bardzo piękne. Mieszkaliśmy w niezwykłej starej oberży gdzieś na wrzosowiskach w Grassington... — Byłeś w Grassington? — pisnęła zdziwiona Gala. — Oczywiście, kochanie, objechałem całą okolicę i bardzo mi się
spodobało... Można powiedzieć, że jesteśmy prawie jak w rodzinie, prawda? — dodał z uśmiechem. — Prawie — przyznała. Calvin objął ją mocniej ramionami, podczas gdy Frostie kończyła drapować prześcieradło. — W porządku — zawołała Danae — zaczynamy zdjęcia. Było wpół do ósmej. Gala siedziała w garderobie owinięta w olbrzymi szlafrok, drżąca z
wyczerpania. Myślała, że na dziś już koniec, ale okazało się, że zrobili tylko godzinną przerwę, a potem znowu zaczną, próbując zupełnie innych zbliżeń. Z jej twarzy zmyto egzotyczny makijaż, umyto po raz kolejny włosy, które Hector wysuszył palcami, robiąc jej tym razem na głowie anielski puszek. Przyglądając się swojemu odbiciu w długim lustrze obramowanym zapalonymi żarówkami, pomyślała, że podobna jest do dobrze wyszorowanego, na wpół oskubanego kurczaka! Westchnęła, położyła wysoko obolałe nogi i machinalnie jadła sandwicza z kurą. Na blacie, w pobliżu jej stóp, stała
nietknięta szklaneczka szampana. Żując bułkę popatrywała na bąbelki, które wyskakiwały do góry i znikały. Nie mogła jeść. Była ciągle zbyt napięta. Wyciągnęła się na krześle i przymknęła oczy, próbując odtworzyć ostatnich kilka godzin... Ciepłe ciało Calvina tuż przy niej, pogniecione, jedwabne prześcieradło, i jej na wpół odsłonięte piersi; gorący rumieniec, który zabarwił jej policzki i wywołał jego uśmiech, uczucie... jego męskości tuż przy niej. A jednak nie poczuła się przy nim tak, jak się czuła tamtej nocy przy Camie, ani nawet tak jak się czuła przy Jake'u... może to.co czuła do Cama, to był s e k s,
a co do Jake'a, była pewna, że go kochała. Była wdzięczna Calvinowi za pomoc; dzięki niemu i przy nim poczuła się naprawdę wygodnie. — To wszystko jest na niby, dziecinko — powiedział jej. — Ja udaję, że oszalałem na twoim punkcie, a ty udajesz, że być może, także za mną szalejesz... a jak to wyjdzie na zdjęciach to już sprawa Danae. Ty i ja robimy co do nas należy na tym łóżku, a reszta należy do niej. Danae uprzedziła ich, że po przerwie będą musieli porzucić romantyczny, seksowny nastrój. Mają być radośni, dziarscy, zadowoleni z życia. Będą
skakać w powietrzu, powiedziała im, robić świece i przewroty... a w następnym tygodniu zaczną się letnie ujęcia na plaży... zdawało się, że zamówienie Brodiego Flyte'a będzie już dożywotnie... Marcus stał przez całą minutę zanim się odezwał, stał tak po prostu w korytarzu obejmując wzrokiem cudowne, jasnoblond, porzucone dziecko z anielską fryzurą i najsłodszymi, najdelikatniejszymi ustami. Miała zamknięte oczy, więc wpatrywał się w jej twarz, w łagodne wycięcie jej alabastrowych powiek i zdecydowany, prosty nos, a także w rozkoszną linię jej
policzka. Kim mogła być? — Nie chciałem przeszkadzać — przeprosił półgłosem, gdy Gala otworzyła zdumione oczy — ale nikogo innego nie było w pobliżu. — Wszyscy wyszli, obok, do Blakeya — odparła pośpiesznie. — Jest przerwa, byli głodni. — A ty nie? — zapytał Marcus, patrząc na nie dojedzonego sandwicza. Gala spojrzała na niego uważnie. Była sama w studiu, a nigdy przedtem go nie spotkała, niemniej było coś znajomego
w jego twarzy. — Wrócą za minutę — powiedziała, owijając się szczelniej szlafrokiem. — Powinni być lada moment. — W porządku. Zaczekam. Chciałem się zobaczyć z Jessie--Ann. A więc przyszedł tutaj w sprawach zawodowych, pomyślała Gala z ulgą. Kimkolwiek był, miał miłą, budzącą zaufanie twarz. Był także bardzo atrakcyjny. Spodobały się jej jego brązowe oczy i szopa ciemnoblond włosów — spadały mu prosto na oczy. Kim był? — zastanawiała się, gdy
przyglądali się sobie w milczeniu. — Znasz Jessie-Ann? — zapytała w końcu. Marcus uśmiechnął się szeroko. — Oczywiście, że ją znam, jest moją macochą. Galę aż zatkało ze zdumienia. — Twoją macochą? — Prawda, że to szaleństwo? JessieAnn wyszła za mąż za mojego tatę. Jestem Marcus Royle. — Wyciągnął do niej rękę na powitanie, a
zakłopotana Gala przygryzła wargę. Była mało uprzejma w stosunku do syna pana Royle'a... poczuła się głupio... — Bardzo przepraszam... — jąkała się. — Nie wiedziałam kim jesteś. — Skąd mogłaś wiedzieć? — Marcus opadł na krzesło obok niej. Ich oczy spotkały się w lustrze. — A ty? — zapytał. Znowu spojrzała na niego zakłopotana. — Kim ty jesteś? Nie, nie mów mi... jesteś Tytanią, jesteś Wendy bez Piotrusia Pana, jesteś Tinkerbelle albo Pukiem... Czym jesteś? Pogubiłem się... Nie mogę dopasować imienia do tak
niespotykanej twarzy. Jesteś słynną modelką? Czy powinienem cię znać? Gala roześmiała się, a on jeszcze nigdy w swoim życiu nie słyszał tak radosnego dźwięku. — Jestem Gala-Rose, po prostu — odpowiedziała, wtulając się głębiej w swój szlafrok i uśmiechając się do niego w lustrze — i wcale nie jestem sławna. Ale Danae i Jessie-Ann mówią, że będę, kiedy moda Brodie Flyte Bodylines zostanie wylansowana w świecie, który niczego jeszcze nie podejrzewa. — Powiedz mi, Gala-Rose — przysunął się bliżej niej — co ma zrobić taki zwykły śmiertelnik jak ja, żeby zaprosić
na kolację przyszłą słynną modelkę? Gala zaśmiała się na całe gardło. Wszelkie obawy i niepokoje, wszystkie nerwy i zahamowania nagle zniknęły. Marcus Royle był ciepły i autentyczny — i był zabawny. A już nie pamięta od dawna, żeby ją spotkało coś zabawnego. — Zaprosić mnie na kolację? — powtórzyła z szelmowskim uśmiechem, wyginając wargi. — Najpierw musisz zapytać o to Danae. — Danae! — Wyraz twarzy Marcusa
stanowiący połączenie zdziwienia i przerażenia rozśmieszył ją. — Danae sprowadziła mnie z Londynu. Ona w pewnym sensie kieruje moim życiem — do tej pory nie pozwalano mi wychodzić. Na kolację, ani na nic innego. — Musimy od razu zmienić tę sytuację — powiedział Marcus stanowczo, biorąc ją za rękę. — Zjedz ze mną dziś wieczór kolację, proszę. Gala przejechała palcem po zgrubieniach skóry na wewnętrznej stronie jego dłoni.
— Wioślarstwo — wyjaśnił, gdy pytającym wzrokiem spojrzała na niego — ale jeszcze mi nie odpowiedziałaś. Uśmiechnęła się, jej szare oczy były tak czyste i przejrzyste jak leśne jezioro. — Bardzo bym chciała — odpowiedziała nieśmiało. Prawdę mówiąc, na całym wielkim, rozległym świecie nie było rzeczy, której pragnęłaby bardziej niż pójść z Marcusem Royle'em na kolację. Łóżko zastąpiła dekoracja, przedstawiająca jaśniejące, błękitne
niebo i pędzone przez wiatr obłoki. Gorące światło reflektorów oświetlało scenę z siłą słońca w samo południe. Calvin, przebrany już w jaskrawe błękitne bokserki i krótką kurteczkę, czekał spokojnie na instrukcje. Gala miała pod sukienką identyczny strój w kolorze czerwonej farby plakatowej. Była znowu zdenerwowana. — Nie sądzę, żebym mogła się w tym pokazać — szepnęła do Marcusa. — Oczywiście, że możesz, zwłaszcza że ja za chwilę znikam. Muszę porozmawiać z Jessie-Ann — powiedział, wycofując się taktownie,
wpadając nieomal na ukrytą za nim w cieniu dziewczynę. — Przepraszam — zawołał, chwytając ją za ramię. — Mam nadzieję, że cię nie zraniłem przydeptując ci stopę. — Wszystko w porządku — mruknęła Laurinda. — Czy aby na pewno? — dopytywał się nie przekonany Marcus. Naprawdę nadepnął jej na nogę z całej siły. Musiało ją to zaboleć jak diabli, ale w ciemnościach nie zauważył jej... — Oczywiście — odparła Laurinda, strząsając jego ręce i oddalając się.
— Nic mi nie jest. — Skoro tak, to... jeszcze raz przepraszam. Z błyskiem zainteresowania w posępnych oczach patrzyła za nim, gdy znikał za drzwiami. To z pewnością jest syn Harrisona. 259 Co o n tutaj robi? Co Jessie-Ann ma z tym wspólnego? Dzisiaj nawet bez pojawienia się na scenie Marcusa Royle'a i tak działo się tutaj o wiele za dużo. Po tej haniebnej popołudniowej sesji, kiedy rozebrali prawie do naga tę
biedną, młodą dziewczynę. Galę, i tarzali ją w łóżku z Calvinem... nie potrzeba eksperta, by dostrzec gołym okiem, co czuł Calvin w tym wielkim podniesionym miejscu ukrytym pod majtkami... Boże, już na samą myśl przeszły ją ciarki... nie chciała na to patrzeć, znowu powracały wszystkie wstrętne wspomnienia, tak jakby to ona leżała na łóżku... ale nie mogła oderwać oczu od sceny. Danae kazała położyć się Calvinowi na Gali; opierał się trochę na łokciach, odsuwając ciało od niej... ale Laurinda widziała wyraz jego oczu, gorące, rozpalone spojrzenie, którym na siebie
patrzyli. Jessie-Ann chce jeszcze dodać zdeprawowanie Gali do swojego diabelskiego rekordu w tym tygodniu, bo przecież nie ma wątpliwości, że dziewczyna już została zepsuta. Wystarczyło spojrzeć w jaki sposób wpatrywała się w Marcusa Royle'a... cała rozpromieniona, podniecona. Od takiego spojrzenia Laurindzie zbierało się na wymioty... powracały wszystkie te obrzydliwe wspomnienia chwil, kiedy ojciec patrzył na Jessie-Ann, pożądał jej... — Hej, wy tam — zawołała Danae — trzymajcie się za ręce, a kiedy
doliczę do trzech, zaczynajcie skakać! Przyczajona w cieniu drzwi, z dala od jaskrawych, gorących świateł i uroczego kręgu pięknych ludzi, Laurinda oczekiwała w milczeniu. Jessie-Ann odłożyła słuchawkę i ucałowała Marcusa, przyciskając go mocno do piersi. — Cieszę się, że cię widzę! — wykrzyknęła. — Chociaż jeden członek rodziny jest w domu! Czy zostajesz na noc? Harrison wyjechał i może moglibyśmy razem zjeść kolację? — Nie ma taty? — zapytał
mimochodem. Jessie-Ann westchnęła. — Nie potrafiliśmy zorganizować naszego życia. Gdy jestem wolna, Harrison wyjeżdża — a kiedy jestem zajęta, wtedy, oczywiście, on jest w domu! Jej niebieskie oczy posmutniały na myśl o Harrisonie, Marcus domyślił się, że nieświadoma jest plotek. Mógłby się założyć, że gdyby coś się działo naprawdę, połowa Nowego Jorku paplałaby już o tym. Ale jak to mówią? Że żona dowiaduje się o wszystkim na końcu? Zasępił się. To
prawdziwe zmartwienie... musi koniecznie złapać ojca i postarać się przemówić mu do rozsądku, zanim będzie za późno. — Szkoda, że rozminąłem się z tatą — powiedział od niechcenia — A kiedy będzie z powrotem? — Och, w poniedziałek albo we wtorek. Ma wiele spotkań w mieście przez cały następny tydzień. — Powracając do kolacji — powiedział Marcus z uśmiechem — trzeba było złapać mnie wcześniej. Jestem już
umówiony. — Jane? Potrząsnął głową. — Gala-Rose — odpowiedział z nonszalanckim uśmiechem. — Gala-Rose? — Dziwisz się? Jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałem, nie licząc, oczywiście, macochy! — Okay — zaśmiała się — ale najpierw będziesz musiał poprosić o zezwolenie Danae! Choć znając ciebie
wiem, że potrafisz oczarować nawet naszą własną herod-babę. Baw się dobrze, Marcusie. I uważaj na nią... Jest bardzo krucha. — Obiecuję. Zamierzał dotrzymać obietnicy.
18. Xaurinda siedziała na podłodze swojego mieszkania z małymi, ostrymi nożyczkami w ręku, pośród sterty magazynów i gazet. Była zbyt sprytna, by dać się przyłapać z powodu tak prostej rzeczy jak odciski palców i dlatego włożyła cienkie, chirurgiczne rękawiczki. Po jej lewej stronie leżały starannie poukładane wycinki, które gromadziła przez ostatnie dwa miesiące. Na wszystkich było zdjęcie Harrisona i Merry. Na ogół wszędzie powtarzało się jedno i to samo ujęcie, ale w świadomości Laurindy
zapadło przekonanie, że Jessie-Ann popchnęła Harrisona w ramiona innej kobiety — tyle że niewłaściwej! Tą właściwą miała być ona, Laurinda... jej przeznaczeniem było zająć miejsce Jessie-Ann i zaopiekować się Harrisonem i jego synem. Po tych skandalicznych, bezwstydnych wydarzeniach w Images w ciągu ostatnich kilku tygodni wiedziała, że przyszła pora na jej ruch. Najpierw musi uratować małego Jona, a potem zajmie się Jessie-Ann. Laurinda rozejrzała się po swoim niewielkim mieszkaniu; nikt jej tutaj nie
odwiedzał; żyła w izolacji, jakby mieszkała na farmie w Montanie, ale w jej bloku były tylko same kawalerki, zamieszkałe przez młodych ludzi, walczących o zdobycie jakiejś pozycji na Manhattanie, żyjących na kredyt, z właściwym ludziom w tym wieku optymizmem. Pojawienie się tutaj dziecka byłoby równie podejrzane, co pojawienie się słonia. Musi więc znaleźć inne mieszkanie, najlepiej w jakiejś podmiejskiej okolicy, gdzie łatwiej jest się wtopić w normalne tło kobiet z dziećmi. Nie będzie to proste. Musi bardzo ostrożnie przeprowadzać swój plan.
Pytanie, czy Jessie-Ann zaalarmuje policję, czy też będzie wolała czekać na wiadomość o okupie od porywacza? I czy zda sobie sprawę z tego, że jest nim Laurinda? Taką ewentualność także trzeba wziąć pod uwagę, ale według niej Jessie-Ann nie skontaktuje się prawdopodobnie z policją w obawie, że porywacz mógłby skrzywdzić dziecko. Laurinda widziała już oczyma duszy krótką notatkę o okupie, napisaną czerwoną czcionką, jak wszystkie dotychczasowe listy; dzięki temu JessieAnn będzie wiedziała, że wymierzona zemsta skierowana jest w n i ą. Tyle że okupem nie będą pieniądze, ale sama Jessie-Ann. A im dłużej Jessie-Ann będzie zwlekać z powiadomieniem
policji, tym więcej czasu będzie miała Laurinda na zrealizowanie całości swojego planu. Podniosła wycinki, zaniosła je na stół i włożyła do koperty. Następnie wyjęła starą maszynę do pisania, ukrytą w zamykanej na zatrzask szafce, i zaczęła układać listy. Chciała, żeby były gotowe, kiedy nadejdzie wielki dzień. A jeszcze tego popołudnia zamierza pojechać metrem do Queens i rozejrzeć się za nowym mieszkaniem. Chciała coś odpowiedniego dla kobiety z dzieckiem, na ruchliwej ulicy, gdzie nie będzie nikomu rzucać się w oczy. Powie właścicielowi domu, że jest
samotną matką, i że chłopiec przebywa obecnie u dziadków w Montanie, ale że już niebawem będzie z powrotem. A potem, kiedy w końcu dopadnie Jessie-Ann bez świadków, samą, powie jej całą prawdę, wszystko co o niej sądzi, prawdę... całą prawdę... i tylko prawdę... Przyglądała się literom pojawiającym się na kartce papieru, z lubością wymyślając przeróżne plugastwa, zadowolona jak przedszkolak, któremu po raz pierwszy udało się złożyć słówko.
Harrison spojrzał zdziwiony na Marcusa. Syn bardzo rzadko odwiedzał go w biurze. — Cieszę się, że cię widzę — zawołał radośnie. — Ale co cię sprowadza w połowie tygodnia? Mam nadzieję, że nie masz kłopotów w college'u? — zaśmiał się gdy to mówił. Marcus był zawsze jednym z najbardziej solidnych chłopców, jakich znał: pracował ciężko, otrzymywał dobre oceny i świadectwa, wiosłował także w załodze. Czegóż więcej mógłby sobie życzyć ojciec?
— Jestem tutaj z dwóch powodów. Usiadł naprzeciwko ojca i bacznie wpatrywał się w lśniące, uporządkowane biurko. — Trudno mi jest o tym mówić, ale... no cóż, tato, przeczytałem właśnie to i owo w ploteczkach towarzyskich. O tobie i o Merry McCall. Przypuszczam, że sprawa została rozdmuchana przez prasę, ale martwię się o Jessie-Ann. Nie chciałbym, żeby została skrzywdzona. Harrison oparł głowę na oparciu swego obrotowego fotela, złączył końce
palców, unikając spojrzenia Marcusa. Chłopiec ujął to tak delikatnie, jak tylko mógł; nie zapytał go, czy jest coś między nim a Merry, zadał mu tylko pytanie, które tak często stawiał sobie Harrison: co z Jessie-Ann? Na pewno nie chciał sprawić jej bólu... kochał ją i nadal jej pragnął, rozpaczliwie pragnął. Ale Merry wypełniała próżnię w jego życiu, której nie przewidział. — Masz rację, Marcusie — odpowiedział po długim milczeniu — prasa zawsze rozdyma każdą sprawę. Przebywam często z Merry, kiedy odwiedzam Royle Road Show, jednak
ani ty ani Jessie-Ann nie macie powodu, aby się tym przejmować. Marcus zorientował się, że został spławiony przez ojca, ale zrobił to, co uważał za konieczne. Cokolwiek łączy Merry i ojca, to ich sprawa, lecz nie zamierza pozwolić ojcu zniszczyć życia Jessie-Ann — i jej miłości — bez walki. — Wiem, że Jessie-Ann nie ma o niczym pojęcia — powiedział. — Przypuszczam, że jest tak bardzo zajęta w Images, iż nie czytuje tego typu prasy. To by złamało jej serce, tato. Myślę
także, że również złamałoby twoje... — Wypowiedziałeś już swoje zdanie — odpowiedział oschłym tonem Harrison — i doceniam to. Mogę cię zapewnić, iż nie mam zamiaru ranić Jessie-Ann. A teraz — dodał pośpiesznie, zbierając dokumenty i wkładając je do czarnej, skórzanej teczki — mam w mieście spotkanie i jestem już spóźniony. Może moglibyśmy razem zjeść kolację? — Przykro mi, ale jestem już umówiony. To bardzo ważna randka — dorzucił, spoglądając z powagą na ojca. — Poznałem ją dopiero kilka tygodni
temu, ale zakochałem się w tej dziewczynie, tato. Harrison uniósł brwi. — Zakochałeś się? W porządku, każdemu się to zdarza od czasu do czasu. — To poważna sprawa, tato, obym tylko mógł o tym przekonać Galę. Harrison rzucił okiem na zegarek; był już spóźniony o pięć minut. — Przepraszam cię, Marcusie, ale naprawdę muszę już iść. Dlaczego nie zostaniesz dłużej i nie odwiedzisz Jessie-Ann? I nie przejmuj się miłością.
W twoim wieku miłość przychodzi i odchodzi... — Ale nie tym razem — odpowiedział spokojnie Marcus. — Czy podwieźć cię gdzieś? — zapytał Harrison w windzie. — Czeka na mnie na dole samochód. — Dziękuję, przejdę się. — Do widzenia, synu. Zadzwoń do mnie. Może wszyscy razem zjemy w końcu tygodnia kolację. Przyprowadź tę dziewczynę, za którą szalejesz. Och, nie, w czasie weekendu będę w
Chicago... — W porządku, tato, jakoś się spotkamy. — Świetnie. Cieszę się, że mogłem cię zobaczyć, synu. Jest źle, pomyślał Marcus, patrząc na znikający za rogiem samochód; Harrison i Jessie-Ann są tak bardzo zajęci, że nie dostrzegają jeszcze, co dzieje się z ich związkiem, a także są zbyt zajęci, by wysłuchać go, gdy ma im coś ważnego do powiedzenia.
19. Na biurku Jessie-Ann, wsunięta z poranną ~ \^ korespondencją, leżała koperta z jej imieniem i adresem wypisanymi na maszynie czerwoną czcionką. Poczuła przypływ dawnego strachu, szybki puls i kołatanie serca. Jaka, zdaniem naukowców, jest prawidłowa reakcja na strach i zagrożenie? Walka albo przerażenie... zdaje się, że coś takiego. Ale ona chciała od tego uciec! Ujęła kopertę za róg i wrzuciła do kosza na śmieci.
Po chwili jednak, zaniepokojona, spojrzała jeszcze raz w tamtym kierunku. Tym razem koperta wyglądała inaczej, była gruba i ciężka. Zmusiła się, aby nie patrzeć w stronę kosza; bez względu na to co w niej jest, nie chce tego wiedzieć. W ten sposób koperta, wraz z innymi śmieciami z całego dnia, przeleżała do późnego popołudnia. Kiedy studia opustoszały, a sekretarki wyszły, nie mogąc poskromić ciekawości, wyłowiła kopertę i przez chwilę wahała się czy ją otworzyć. Laurinda przystanęła w korytarzu. Lekki, triumfalny błysk ożywił jej oczy, gdy obserwowała kolejne etapy
zmieniającego się wyrazu twarzy JessieAnn... niepewność... niepokój... strach. Laurinda poczuła dziką radość; jakie to wspaniałe uczucie móc sprawować nad kimś władzę; Jessie-Ann należała do niej — może nią manipulować na wszystkie sposoby. Teraz ona nadaje ton — i jest pewne, że Jessie-Ann będzie tańczyć jak jej zagra... będzie tańczyć i tańczyć, i tańczyć... Z wypiekami podniecenia na twarzy wkroczyła do pokoju. — Tutaj są rozliczenia firmy Avlon, Jessie-Ann. Pomyślałam, że powinnam cię powiadomić, że użyli starego chwytu i nie zapłacili na czas.
Otrzymali już odpowiednie upomnienie. Jessie-Ann spojrzała niewidzącym wzrokiem na Laurindę. Jej myśli krążyły wokół koperty; co nowego zawiera tym razem... — Powinnyśmy także mieć na oku wszystkich fotografów spoza Images, którzy wynajmują studia i zatrudniają nasze modelki — ciągnęła Laurinda. — Już od paru miesięcy siedzę na karku Dicksonowi Crossowi, który wciąż zarzekał się, że nie otrzymał jeszcze pieniędzy od klienta, Blissful Fashions.
— Ach tak? — zapytała Jessie-Ann, z trudem rozumiejąc co do niej mówi. — Tak. Ale nie popuściłam mu. Zatelefonowałam do Blissful i zapytałam ich kiedy zamierzają zapłacić Crossowi, ponieważ zalega nam i nie może zapłacić, dopóki nie dostanie od nich pieniędzy. Powiedzieli, że uregulowali rachunki z Crossem sześć tygodni temu. — Naprawdę? — Oczywiście, zaraz zatelefonowałam i oświadczyłam panu Dicksonowi
Crossowi, że jeżeli nie będzie płacił w terminie, znajdzie się na czarnej liście Images i nigdy więcej nie będzie mógł korzystać z naszych studiów. Dzisiaj rano otrzymałam od niego czek. — Pomachała nim Jessie-Ann przed oczyma. — Wspaniale — odparła znużonym głosem Jessie-Ann. — Au ciebie wszystko w porządku, Jessie-Ann? — dopytywała się Laurinda, bawiąc się sytuacją. — Wyglądasz na zmęczoną albo też
martwisz się z jakiegoś powodu? — Masz rację. Jestem zmęczona. Idę do domu. Jestem pewna, że rano będę się czuła znacznie lepiej. — Jednym szybkim ruchem wrzuciła z powrotem pękatą kopertę do śmieci. Wzięła torebkę i ruszyła w stronę drzwi. — Dobranoc, Laurindo — zawołała przez ramię — dziękuję za informacje. Do jutra. Laurinda rzuciła za nią pełne złości spojrzenie, po czym sięgnęła do kosza i wyjęła swój list. Jessie-Ann tak łatwo
nie wywinie się z tego. Jutro rano znowu znajdzie na biurku ten list — i tak będzie stale — aż go wreszcie otworzy. Całując na dobranoc Jona, Jessie-Ann przymknęła oczy i mocno przycisnęła chłopca do siebie, jakby w obawie przed rozstaniem się z nim. Jon był wysoki jak na swoje dwa lata i osiem miesięcy, miał także szczupłe i sprężyste ciałko, i zawsze poobijane kolana, pokryte, do wyboru do koloru, zadrapaniami i siniakami, stanowiącymi haracz spłacany jego nadmiernie ruchliwej naturze. Z szopą ciemnych włosów i dużymi,
ciemnoniebieskimi oczyma, młody Jon Royle miał wdzięk małego wagabundy, którym podbijał niemal wszystkie serca. Tulił się z całych sił do matki, po czym uwolnił się i ruszył w stronę konia na biegunach, na ostatnią już „przejażdżkę" przed snem. — Popchnij, mamusiu, popchnij mnie — przeciągał rozstanie, czując, że JessieAnn jest dzisiaj w uległym nastroju i że może uda mu się wymusić jeszcze kilka minut. Jessie-Ann popychała go, uśmiechając się na widok jego zachwyconej
buzi, kiedy koń nabierał tempa. — Trzymaj się mocno, Jonie — ostrzegła go — Nie chcemy, żebyś znowu spadł z konia. Wyglądał naprawdę wdzięcznie i rozkosznie w swojej żółtej piżamce i małych kowbojskich botach, z którymi się nie rozstawał. Niania musiała mu je stawiać na podłodze tuż przy łóżeczku, skąd mógł na nie patrzeć, a pierwszą rzeczą o jaką prosił zaraz po przebudzeniu były właśnie boty. Malutkie, czerwone, kowbojskie boty, pomyślała w przypływie miłości, jak niewiele mu trzeba do szczęścia! Chciałaby, żeby Harrison był w domu i
także pocałował go na dobranoc, ale Harrison spędzał w ostatnim czasie większość nocy poza domem. W poczuciu bezradności, czując gniecenie w dole brzucha, zastanawiała się, w jakim miejscu popełnili błąd? Widywali się coraz rzadziej i rzadziej, a kiedy byli razem, czy rozmawiali naprawdę ze sobą? Kochała go... tego była pewna, a on był wobec niej miły i kochający, ale jakby nieobecny. A gdzie podziała się namiętność, która związała ich od samego początku? I co sprawiło, że stracili z pola widzenia nadrzędne sprawy w ich życiu? Wiedziała, że w znacznej mierze
przyczyniała się do tego jej praca i czas. jaki jej poświęcała, ale czy wina była wyłącznie po jej stronie? Harrison tak rzadko bywał ostatnio w domu... — Jeszcze, mamusiu, jeszcze — chichotał Jon, wykrzywiając z radości buzię. — Już dosyć, młody człowieku — powiedziała stanowczo — już dawno powinieneś być w łóżku. Zdejmij teraz boty i wskakuj do łóżeczka. — Gdzie tatuś? — zapytał, kładąc główkę na poduszce z kotem
Garfieldem, — Tatuś pracuje — szepnęła, pochylając się, by go pocałować. — Jutro będzie w domu. — W domu... — wymamrotał sennie, zamykając powieki. — Śpij dobrze, najsłodszy — powiedziała cichutko, składając ostatni pocałunek na jego ciepłym czółku. Jon ziewnął, zacisnąwszy oczy. Spał już zanim opuściła jego pokój. W małej jadalni stół nakryty był na jedną osobę. Sałatka, kurczak na zimno, pół butelki zamrożonego szampana —
jej ulubionego napoju, świetnego, niezawodnego środka poprawiającego samopoczucie po całym, długim dniu pracy. Pokojowy pośpieszył, by otworzyć butelkę i nalać jej kieliszek, po czym odszedł. Z oddali dobiegały dźwięki ruchu ulicznego, a przez szerokie okna widać było niebieskoczarne niebo, rozjaśnione od dołu potężnym blaskiem ulicznych lamp i świateł samochodów, oraz milionem roziskrzonych okien. Poczuła się nagle bardzo mała i samotna.
— Dlaczego, mój Boże, dlaczego — popłynęło w manhattańską noc rozpaczliwe pytanie — dlaczego tak źle się dzieje, skoro wszystko tak dobrze się układa? Dzięki skandalizującym, erotycznym fotografiom prezentującym Brodie Flyte Bodylines Images znalazła się na nagłówkach wszystkich nieomal gazet. Zdjęcia Calvina, ubranego w skąpą bieliznę, widniały na tablicach reklamowych rozmieszczonych na trasie od Bulwaru Zachodzącego Słońca w Los Angeles po Times Sąuare w Nowym Jorku, przyprawiając
żeńską część populacji kraju o drżenie, wprawiając ją w radosne podniecenie. Androginia zaś, podwójne wcielenie Gali-Rose, stało się ulubionym tematem rozmów nowojorczyków; z jednej strony nocna zjawa, nimfa, ni to chłopiec ni dziewczyna, o długich, jedwabistych nogach splecionych z nogami Calvina, o delikatnych, bladych, dziecięcych ustach dziecięcych ustach zawieszonych bez tchu nad jego wargami, i ich nieomal identycznie ostrzyżone, krótkie, przygładzone blond głowy, dodające podniecającej pikanterii ich uściskowi. Z drugiej strony, gibka,
złocista chłopczyca, z na wpół obnażoną piersią, owinięta jedwabnymi prześcieradłami, spoczywająca w ramionach Calvina. A dla kontrastu były też reklamy, na których oboje, z dziecięcą żywotnością, trzymając się za ręce, skaczą w promieniach słońca pod błękitnym niebem, świadomi wszystkich barw, urody i radości zmysłowego życia. Danae kroczy ku sławie po ciele Calvina, pomyślała w zadumie JessieAnn, a Caroline zakochała się w nim. Wspaniale, nie dziwi się jej; która kobieta mogłaby oprzeć się urokowi Calvina? A teraz Nowy Jork, zawsze
zachłanny na wszystko co nowe i inne, odrzucający stare, rzucił się na Galę jak na osobisty dar Anglii dla mody i przemysłu reklamowego. Danae zrobiła z nią dziesięcio-stronicową rozkładówkę dla Vogue'a, która wzbudziła powszechną sensację w środkach masowego przekazu... GalaRose w niebieskich dżinsach i w swetrze, pełna wdzięku, długonoga i czarująco naiwna; Gala ze sztucznymi lokami i w haute couture — króciutkie, aksamitne ubranko — i jej długie, długie nogi, dziecięca, okrągła buzia, zrobiona na wyuzdaną ladacznicę przechadzającą się po ulicach miasta;
Gala w balowej, organzowej sukni za dziesięć tysięcy dolarów, wyglądająca, ze swoimi krótkimi włosami, jak upadły anioł; i Gala na co dzień, we własnym ubraniu, wielkiej kraciastej bluzie, luźnych spodniach, ściągniętych szerokim, plecionym, skórzanym paskiem, siedząca na podłodze w Images ze skrzyżowanymi nogami, z fioletowymi z wyczerpania cieniami pod oczyma, pod koniec długiego dnia. Zdjęcia Gali były wszędzie, w każdym magazynie, w każdym stoisku z gazetami, pisano już o niej w codziennych ploteczkach, pojawiała się
na przyjęciach — zawsze w towarzystwie mającej nad nią pieczę Danae — by promować kolekcję Bodylines, a także, aby promować Images. I oczywiście, coraz bardziej umacniała się także pozycja Danae. Miała więcej pracy niż mogła podołać — jej terminarz w Images był solidnie wypełniony na następnych dziesięć miesięcy. Aktualnie była na zdjęciach na jakiejś wysepce z Galą. Danae stała się równorzędną wspólniczką Jessie-Ann i Caroline, i agencja Images zajmowała się obecnie taką masą spraw, iż z trudem nadążała. Jessie-Ann
uważała, że Images mogłaby wspaniale się rozwijać zajmując się wyłącznie zleceniami od Royle'a, ale obecnie, przy Avlonie i Brodiem, oraz Vogue'u korzystającym regularnie z ich usług, a także dzięki innym fotografom, przynoszącym im niezłe dochody, musiały poważnie rozważać, kogo skreślać z listy zamówień. Dlaczego zatem, zastanawiała się Jessie-Ann, po osiągnięciu tego czego pragnęła, co własnoręcznie wypracowała, stało się to nagle tak mało znaczące? I znała na to pytanie odpowiedź. Działo się tak, ponieważ teraz nie czekał na nią Harrison, któremu
mogłaby się pochwalić swoimi osiągnięciami, który by jej gratulował, i z którym u licha mogłaby dzielić się tym wszystkim! Przemierzała pokój. Myślała o Merry McCall, wmawiając w siebie, iż powinna się cieszyć, że nie musi znosić trudów związanych z funkcją Royle Girl, troszczyć się stale o jak najlepszy wygląd; jednak o dziwo musiała przyznać, że w pewnym sensie zazdrości Merry. To przecież ona, Jessie-Ann, mogła być teraz w objeździe z Harrisonem... być beztroską, rozbawioną i roześmianą dziewczyną, nie zaś zapędzoną kobietą biznesu, jaką
się stała. Oczywiście, trochę się martwiła, że Harrison spędza tyle czasu w terenie, promując ekipę Royle'a — i Merry — wylatując co tydzień, by złapać ich w Chicago lub w Houston albo w San Francisco, ale ufała mu bezgranicznie. Chociaż czasami, z pewnym niepokojem, zastanawiała się czym to się może skończyć. Usiadła ciężko na fotelu, zrzucając z nóg pantofle firmy Maud Frizon — czarny zamsz w połączeniu z krokodylową skórką — zatapiając twarz w chłodnych, jedwabnych poduszkach,
szukając najwygodniejszego miejsca, w którym mogłaby złożyć zmęczoną, obolałą głowę. Pr2ecież nie wszystko układa się źle, doszła do wniosku ze smutkiem; Danae znajduje się na świeczniku, Gala przeobraziła się w cudowne zjawisko, a Caroline jest zakochana — jak na czteroosobową drużynę Images to zupełnie nieźle. Tylko ona jedna jest całkowicie i beznadziejnie nieszczęśliwa.
20. Teraz, kiedy wreszcie Sukces przez duże S zasłużenie przypadł jej w udziale, Danae była zdecydowana wyciągnąć z tego maksymalnie wszystko, czego pragnęła od samego początku. Mając w pamięci niezatarty obraz Brachmana oraz stare powiedzenie, że nie należy schodzić z raz wytkniętej drogi, uznała, że nie obniży już poprzeczki i nie zadowoli się byle czym. Co nie oznacza, że będzie twarda — chociaż, jeśli okaże się to
konieczne, będzie potwornie twarda! Instynkt podpowiadał jej, że aby utrzymywać się w czołówce, należy się otaczać tylko najlepszymi ludźmi. Wybierała zatem najlepsze modelki — co nie oznacza, że najbardziej znane, lecz takie, które uważała za wystrzałowe; ustanowiła zasadę, iż wybór wszystkich plenerów należy wyłącznie do niej. Dawkowała eksponowanie Gali, niczym cukier w czasie wojny, rezerwując swą protegowaną wyłącznie do wyjątkowych sytuacji, i nawet wtedy
pokazywała ją najwyżej w kilku ujęciach, wiedząc zbyt dobrze z jaką łatwością Nowy Jork pożera świeże twarze i wypluwa je pół roku później jako już zanadto opatrzone. I, oczywiście, tylko ona fotografowała GalęRose. Nieduży samolot Karaibskich Linii — wiozący Danae i jej otoczenie składające się z czterech modelek, charakteryzatora i Isobel, która zawsze robiła makijaż Gali, a także z Hectora — fryzjera, stylisty, redaktorki działu mody z Vogue'a, z asystentki Danae, oraz wielkiego ładunku ubrań, kapeluszy,
rozmaitych dodatków, butów i biżuterii, nie mówiąc o sprzęcie fotograficznym — podchodził do lądowania na maleńkiej Harbor Island, miejscu, które Danae uznała za dostatecznie oddalone od uczęszczanych szlaków i pasujące do jej stylu, a także idealne do ożywienia styczniowego wydania Vogue'a blaskiem słońca i elegancją plaży. Kiedy samolot przechylił się gwałtownie na bok, dostrzegła przez okienko zapierający oddech widok: łagodny łuk białej plaży obramowanej rzędem strzępiastych palm obmywało morze w dziesięciu odcieniach błękitu. Nieco dalej widniała laguna w kolorze
akwamaryny, której krystaliczna czystość i wydłużone opływowe brzegi harmonizowały z wyłożonym czarnymi kafelkami basenem kąpielowym należącym do jedynego na wyspie hotelu, zwanego Harbor House. Luksusowa różowa hacjenda i kuszące swym wyglądem, rozsiane pomiędzy morzem i laguną bungalowy oferowały każdemu pełen komfort w swych chłodnych, wyłożonych terakotą wnętrzach. Mały samolot przechylił się jeszcze raz
przy skręcie, wzbudzając okrzyki udawanego przerażenia i wybuchy śmiechu całe; grupy. W okienku Danae pojawiło się raptem nieskazitelne samo tylko niebo, lśniące jak błękitna emalia w promieniach popołudniowego słońca. Sukces przyszedł tak szybko, pomyślała, wpatrując się w błękit, iż czasem wydawało się jej, że gdyby przestała o nim myśleć, cała delikatna konstrukcja mogłaby runąć. Jej życie było jednym wirem działania — ale to było twórcze działanie! W odpowiedniej chwili Brodie Flyte dał jej szansę, ale to j e j koncepcje i j e j fotografie zwróciły powszechną uwagę.
Oczywiście trudno jest zadowolić wszystkich; znalazły się krytyczne uwagi w niektórych cnotliwych lokalnych gazetach, które wystąpiły przeciwko jej erotycznym fotografiom ozdabiającym ich szosy i ulice w miastach na trzymetrowych tablicach reklamowych. Ale zła prasa wzbudziła tym większe zainteresowanie serią reklam, i Bodylines, kolekcja Brodiego Flyte'a, sprzedawała się w ilościach, jakie nikomu się nie śniły. Sam Brodie zaprosił ją na kolację — do Le Cirąue (dla Danae, asa fotografii, tylko to co najlepsze,
powiedział). Trzymał ją za rękę podczas posiłku, choć narzekała, że trudno jest jej w ten sposób jeść. Ostatecznie wypili mnóstwo szampana i dużo się śmieli, a obcowanie z nim okazało się milsze niż z kimkolwiek kogo sobie przypominała — z wyjątkiem Brachmana. Jednakże wolała się nie angażować i pozostać z nim na przyjacielskiej stopie — nic poza trzymaniem się za rękę i pocałunkiem na dobranoc. — To pewnie dlatego, że jestem nieokrzesanym punkiem z Bronxu — mruknął ponuro Brodie, kiedy wskazała
mu drzwi swojego apartamentu i zdecydowanym tonem powiedziała: „Dobranoc". — Nie potrafię się odpowiednio zachować z taką dziewczyną jak ty, na tym polega problem, prawda? — Brodie — jęknęła — zapomnij tę śpiewkę o facecie z Bronxu. Wiesz równie dobrze jak i ja, że jesteś atrakcyjnym, twórczym, wrażliwym mężczyzną, który utrzymuje najlepsze stosunki z wybitnymi damami tego kraju. Jeśli one nie narzekają, dlaczego ja miałabym się skarżyć? Jesteś czarujący, Brodie Flyte, i wiesz o tym! — Jeśli jestem aż tak cholernie
czarujący, dlaczego nie pozwolisz mi zostać u siebie? Wyraz skrzywdzonej niewinności na jego wyrazistej twarzy rozśmieszył ją, zamierzała jednak wytrwać przy swoim postanowieniu — choć Brodie naprawdę był czarujący, zainteresowany nią, a także bardzo atrakcyjny. Poprzysięgła sobie przecież, że całą energię włoży w swoją pracę. A poza tym wiedziała, że z Brodiem Flyte'em mogą być kłopoty — będzie od niej żądał zbyt wiele. Za wiele czasu, za wiele namiętności, za wiele energii. W każdym innym momencie swojego życia
Danae mogłaby odpowiedzieć „tak"... ale nie teraz. — Idź do domu, Brodie — powiedziała, wypychając go za drzwi. — Mam jutro dużo pracy. — Ja też — żalił się. — Więc oboje musimy się wyspać, prawda? Dziękuję za cudowny wieczór. Kolacja była pyszna i z przyjemnością spędziłam z tobą czas. — Karierowiczka! — wyrzekał Brodie, wsuwając ręce do kieszeni i
ruszając w głąb korytarza. — Zadzwoń do mnie, Danae, gdy zwolnisz trochę obroty — zawołał przez ramię. I na tym to się skończyło. Czasami, gdy była sama w domu, po długim dniu pracy, lecz nadal pełna energii i podekscytowana, zastanawiała się czy nie zatelefonować do niego, ale Brodie nie należał do tego typu facetów, których usatysfakcjonowałaby jedna, przypadkowa noc... Toteż nigdy w końcu do niego nie zadzwoniła i zamiast tego spędzała wieczory z Galą. Gala miała teraz własne mieszkanie w tym samym budynku, co pozwalało Danae nadal mieć na oku dziewczynę, a
Gala utrzymywała, iż czuje się bezpieczniej mając ją o dwa piętra wyżej. Biedna, zagubiona, mała Gala, z taką niechęcią opuszczała przystań, bojąc się, by nie powróciło tamto uczucie samotności, które jej tak strasznie doskwierało w małym pokoiku w Paddington. Gdy jednak na scenie pojawił się Marcus, zmieniła swoje poglądy, pozbyła się dawnych uprzedzeń. Danae nie brała pod uwagę faktu, że miłość tak prędko wkroczy w życie Gali-Rose; w pewnym sensie zawsze uważała Galę za swoją własność. Tylko ona mówiła Gali jak ma
wyglądać, jak się ubierać, jak postępować z prasą i na jakie przyjęcia reklamowe chodzić. Danae wybrała dla niej mieszkanie, sprawdzała jej dietę. Gala-Rose należała do niej — dopóki nie zjawił się Marcus Royle. To zabawne, pomyślała, kiedy samolot dotknął pokrytego kurzem pasa, do jakiego stopnia Marcus odmienił Galę. Kilka tygodni temu wyszła z nim i nawet nie bardzo dopytywała się czy to jest w porządku, choć następnego dnia miały te pierwsze zdjęcia dla Vogue'a. I podczas gdy Danae spędziła bezsenną noc, krążąc po mieszkaniu, Gala wróciła o szóstej nad ranem wyczerpana, z podkrążonymi, podsinionymi oczami.
Jedli kolację w „21", opowiadała z podnieceniem Gala, a później tańczyli w tych fantastycznych klubach, w trzech różnych, które Marcus dobrze znał, a potem poszli na śniadanie do otwartej przez całą dobę restauracji w Village — „i gadaliśmy, i gadaliśmy..." Danae groźnie i w milczeniu spoglądała na nią, a między jej brwiami pojawiła się zmarszczka wyrażająca niezadowolenie. Następnie poinformowała Galę, że ani dla Marcusa Royle'a, ani dla nikogo innego — nawet gdyby to była księżniczka
angielska — Gala nie ma prawa opuszczać domu w wieczór poprzedzający pracę. I nieważne jaka to będzie praca — nie mówiąc już o takiej, która może zadecydować o całej jej przyszłości. — To może się okazać najważniejszym dniem w twoim życiu — oświadczyła zgryźliwie, podczas gdy Gala więdła na jej oczach ze zmęczenia — a ty chrzanisz to wszystko, bo masz ochotę bawić się przez całą noc. Spójrz jak ty wyglądasz! — Powlokła Galę przed lustro,
zmuszając, by przyjrzała się swojemu nędznemu odbiciu, wyliczając ponownie wszystkie szkody jakie wyrządza sobie, a zwłaszcza innym. Gala wybuchnęła płaczem. — Na litość boską, nie płacz! — jęknęła Danae, obejmując ją ramionami. — Podpuchną ci oczy i będziesz jeszcze gorzej wyglądała. — To co mam zrobić? — wyszeptała skruszona Gala, starając się za wszelką cenę stłumić łzy. — Natychmiast idziemy do klubu —
oświadczyła Danae, kierując się ku drzwiom. — Przepłyniesz dwadzieścia długości basenu, potem pójdziesz do sauny, a następnie jeszcze jedno zanurzenie w basenie, tym razem dla ochłody. Następnie poddasz się najlepszemu jaki dotąd miałaś masażowi, włącznie z masażem i pielęgnacją twarzy. Wypijesz trochę soku i skubniesz trochę sałatki, a poczujesz się jak po tygodniowych wakacjach. Wszystko wypadło znakomicie, a na jednej fotografii, dla podkreślenia nastroju ujęcia, Danae wykorzystała nawet cienie pod oczyma Gali. Gala
miała na sobie krótką, połyskującą, seksowną małą sukieneczkę i kruche, złote sandałki na wysokich obcasach, i Danae kazała jej wlec się ze zwieszoną głową, ciągnąc po podłodze pelerynę z soboli, upozowując ją na zmęczoną małą, bogatą dziewczynkę powracającą z przyjęcia do domu, zaciskającą jeszcze mocno w ręku kolorową serpentynę i balon. Od tego czasu Gala już zawsze słuchała się jej rozkazów, choć Marcus nadal jawił się na horyzoncie Danae jako zagrożenie. — Czy będziemy z powrotem czternastego? — zapytała Gala w
ostatnim tygodniu. — Dlaczego pytasz? — zainteresowała się podejrzliwie Danae. — Skąd ten pośpiech? — Stąd, że Marcus chce mnie zabrać na zawody między Harvardem a Princeton — odpowiedziała czerwieniąc się. — To znaczy, oczywiście, że jeśli nie wrócimy... nic się nie stanie. Nie zależy mi na tym. — Wrócimy — odpowiedziała Danae krótko i węzłowato, widząc, jak bardzo dziewczynie na tym zależy. Jednak nie była wcale zadowolona, że
jej władza nad Galą, kroczek po kroczku, wymyka się z jej rąk. Ona stworzyła tę dziewczynę i ona powinna zbierać owoce nowego wcielenia Gali, a nie Marcus Royle! Nie chciała zakochanej Gali — chciała ją mieć do pracy! — Czyż tu nie jest pięknie? — wykrzyknęła Gala, kiedy kroczyli przez wyżwirowany, nieduży dziedziniec do pomalowanego na biało, skromnego budyneczku, który pełnił rolę dworca lotniczego. — W życiu nie widziałam tak olśniewających kolorów. Po nich Anglia wydaje się taka wyblakła, bezbarwna.
— Nic podobnego — zaprotestowała Danae — w zielonym krajobrazie angielskim jest tyle samo kolorów, co w tym niebieskim morzu przed nami. To tylko kwestia przystosowania i dostrojenia wzroku. I twoich filtrów! Okay, a teraz ruszajmy! No, jazda — zawołała, ustawiając w szyku swoją ekipę, wydając polecenia asystentce — sprowadź limuzyny, sprawdź gdzie jest recepcjonista z hotelu, będą nam potrzebne mapy wyspy i samochody... — Danae — stęknęła Maralyn, zmęczona redaktorka z Vogue'a — daj
odetchnąć. Razem z postojem na Miami i spóźnieniem na Barbados jesteśmy już dwanaście godzin w drodze. Pozwól nam najpierw udać się do hotelu, wykąpać się, i, na Boga, zamówić coś do picia i do jedzenia. A potem, jeśli chodzi o mnie, najlepiej by było pójść do łóżka. O plenerach pomyślimy jutro. — Ty pomyślisz o plenerach jutro — syknęła Danae — ale ja pomyślę o nich dziś wieczorem. Mała grupka przyglądała się jej badawczo. — Posłuchaj, Danae — skarżył się
Hector — nie bądź takim poganiaczem niewolników. Zaczerwieniła się ze złości i resztę drogi do Harbor House przesiedziała w limuzynie bez słowa. Wcale nie uważała siebie za poganiacza niewolników; przyjechała tutaj, aby pracować, i za wszelką cenę postanowiła, że to będzie jej najlepsza, najdoskonalsza praca ze wszystkich dotychczasowych. Będzie poganiać siebie, by za każdym razem być coraz lepszą, szukać sposobów, by każde zdjęcie było inne,
bardziej dramatyczne — bardziej śmiałe. Zdecydowała, że nikt i nigdy nie będzie mógł powiedzieć, że praca Danae Lawrence staje się rutynowa. I była gotowa włożyć całą swoją energię i czas w tę pracę, nawet jeśli inni nie mieli takiego zamiaru. Oczywiście, poza Galą, która zawsze zrobi dokładnie to, czego od niej zażąda. Verandah Bar w Harbor House był to duży drewniany taras z bambusowym kontuarem i wysokimi stołkami, otwarty na trzy strony ciemnej, gorącej, szafirowobłękitnej nocy. Były tu także wiklinowe stoliki i głębokie, wyściełane fotele, a także
drewniany wentylator z dużymi, szerokimi skrzydłami rozwiewający łagodne, gorące tropikalne powietrze w imitację orzeźwiającego wietrzyka. Nareszcie odświeżony, po prysznicu i ogoleniu się, przebrany w białe bawełniane spodnie i luźną niebieską koszulę, Vic Lombardi stwierdził, że po raz pierwszy od trzech miesięcy znalazł się w miejscu położonym najbliżej raju. Przyrządzony przez Julio, sprawnego, uśmiechniętego barmana, drink z dżinem, podany w wysokiej szklance, był idealnie zamrożony, zaś perspektywa zjedzenia kolaq'i na siedząco, przy prawdziwym stole, z p r a w -d z i w y m, lnianym
szeleszczącym od czystości obrusem i własną serwetką, a także podane przez kelnerów w białych rękawiczkach prawdziwe jedzenie były tak niezwykłym wydarzeniem, że wymagały powolnego, pełnego skupienia delektowania się, jak dobrym alkoholem. To było znacznie lepsze niż jedzenie w kucki, gdzieś, wśród bagnistej dżungli, lepsze niż przeżuwanie starej, sprzed dwóch dni racji zimnego ryżu zmieszanego z czymś, co udało się wyprosić od guerrillas, a co od kilku już miesięcy stało się jedyną formą życia, do której przyzwyczajony był Vic. Tak świetna
perspektywa zasługiwała na uczczenie jej kolejnym drinkiem. A poza tym, pomyślał Vic, będzie okazją poprzyglądania się jeszcze trochę błazeństwom egzotycznie wyglądającej gromady ludzi, którzy wsypali się do baru pół godziny temu i wyglądali na równie znużonych jak on. Poczuł się rozczarowany, gdy po chwili, jeden po drugim, zaczęli opuszczać bar, aż w końcu pozostała tylko rudowłosa dziewczyna i wyglądająca na zagubioną młoda blondynka.
— Och, na litość boską, Galu — krzyknęła Danae przy kolejnym ziewnięciu dziewczyny — możesz się stąd także zabierać! Zadzwoń na obsługę i zamów do pokoju sandwicza z kurczakiem, bez majonezu, i prześpij się, bo inaczej jutro rano będziesz wrakiem. — Myślałam, że nie robimy jutro zdjęć. Czy nie musimy najpierw poszukać dobrych miejsc? — Oczywiście, że musimy — odburknęła, zirytowana — ale byłoby
wspaniale, gdybyś nie miała znowu podkrążonych oczu. I pamiętaj, trzymaj się jak najdalej od słońca, nie życzę sobie żadnych śladów ramiączek. W razie czego Isobel dostarczy ci opaleniznę z butelki. — Ale ja uwielbiam słońce — jęknęła Gala. — Chciałam popływać i poleżeć na słońcu... och, dobrze, w porządku — dodała pośpiesznie, widząc poirytowane spojrzenie Danae. — Wiem, że przyjechałam tutaj, żeby pracować. — Całując Danae w policzek powlokła się zmęczonym
krokiem przez werandę, i dalej przez pachnące tropikalne ogrody na tyłach jej bungalowu. Danae szybko schwyciła nikona, skierowała obiektyw na oddalającą się dziewczynę, ustawiła przesłonę i szybko pstryknęła bladą, jasnowłosą Galę w białej sukni na tle ciemnej, tropikalnej zieleni, wysoką, przejrzystą jak mgiełka dziewczynę — zjawisko płynące w delikatnym powiewie wiatru... duch dziewczyny w dżungli... Wspięła się na bambusowy stołek przy barze i ponuro patrzyła przed siebie.
— Co podać, proszę pani? — zapytał Julio, wycierając do połysku szklankę. — Och, sama nie wiem — mruknęła — cokolwiek, byle to było duże, świeże i bardzo zimne. — Proszę tego spróbować — powiedział Vic pokazując na swoją wysoką szklankę pełną lodu, owoców i gałązek mięty. — To tutejsza wersja plantatorskiego ponczu. Spojrzenie zielonkawych oczu Danae było zimne. Nie miała dziś wieczór
ochoty wdawać się w pogawędkę z turystą, jedyne czego naprawdę pragnęła to drink. Co prawda ten facet obok wyglądał trochę inaczej niż zwykli urlopowicze, przyjeżdżający tylko na dziwki i chlanie. Zmierzyła go wzrokiem: ma około trzydziestki, jest za niski i stanowczo za chudy, ma jasnobrązowe oczy i ciemne, lekko falujące włosy, i wygląda raczej na faceta opanowanego i rozważnego. — Dzięki — odpowiedziała. — Może być. Vic obserwował jak wyjmuje z torebki nowy film i zakłada go do aparatu.
Pomyślał, że ma wspaniałe włosy, w kolorze zachodzącego, tropikalnego słońca, a także ładne oczy, pomimo pewnego chłodu i surowości. — To pani hobby? — zagadnął ją, gdy Julio stawiał przed nią napój. Danae rzuciła mu lodowate spojrzenie. — Oczywiście, że nie. — Przepraszam — uśmiechnął się niespeszony — po namyśle dochodzę do wniosku, iż zamiast drinka powinna pani może wypić filiżankę gorącej kawy — potrafi roztopić sople lodu.
Danae odwróciła się od niego w stronę baru. — Przykro mi, ale nie mam nastroju do towarzyskich po-gaduszek. — Zrozumiałem. — Dopił jednym haustem drinka, skinął barmanowi głową na dobranoc i spokojnym krokiem ruszył do patio na kolację. — Jeśli pani nie życzy sobie towarzystwa, nie ma sprawy — rzucił na odchodnym. Tak naprawdę, jedyne na czym mu zależało, to była właśnie prawdziwa
kolacja. Od dawna już o niej marzył! Jadalnia wyglądała dokładnie tak jak ją sobie wyobrażał podczas tych nie kończących się nocy, trapiony przez robactwo na bezdrożach Salwadoru, wlokąc obolałe nogi, często u kresu sił, lecz zawsze czujny i przygotowany na niebezpieczeństwo, marząc, niezależnie od sytuacji, o dobrym, idealnie schłodzonym szampanie w srebrnym wiaderku, o omszałych od lodu ściankach. Fantazjowanie o przytulnych barkach, które znał, lub o wykwintnych kolacjach w cywilizowanych restauracjach stało się sztuczką, jaką Vic — wędrujący
reporter telewizji NBC — posługiwał się często podczas swoich wypraw w najbardziej odległe zakamarki świata. Ten wypróbowany chwyt pomagał mu przetrwać chwile najgorszych załamań. A zdarzały się takiej i to nie wtedy gdy działo się coś poważnego, gdy był w akcji i nie miał chwili na zastanowienie; w takich momentach mógł jedynie myśleć o tym, jak ujść z życiem i wykonać swoją robotę — to znaczy przekazać ludziom prawdziwe wiadomości, przekazać im obraz, odgłosy i zapach
wojny, w miejsce czczych słów, suchych wykresów i plastikowych modeli. Razem ze swoją ekipą — operatorem i dźwiękowcem — Vic Lombardi docierał do najbardziej zapalnych miejsc na świecie. Żył już tak od sześciu lat i nie wyobrażał sobie innego, ciekawszego sposobu na życie. Ale, na Boga, gdy zdarzało mu się kilka dni przerwy, potrafił się jeszcze radować i docenić dobre strony cywilizacji! Pol Roger Sir Winston Churchill, rocznik 1979, wino, które wybrał z karty dla uczczenia wielkiego wojownika, a
także dlatego, iż był to świetny szampan, stał na jego stole w wiaderku z lodem i wyglądał dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał podczas tych wszystkich tygodni. Oprócz niego, w sali z przykrytymi różowymi, lnianymi obrusami stolikami, jadło kolację jeszcze kilka par, a przy fortepianie, w białym smokingu, siedział potężny mężczyzna, tubylec, i grał zarówno delikatne, lekkie melodie Satiego, Ravela i Debussy'ego, jak i Jerome'a Kerna, Rogersa i Harta, tak samo jak wtedy, gdy Vic gościł tutaj ostatnim razem. Zadowolony, że jeśli w Harbor House coś się zmieniło to tylko na lepsze, Vic zagłębił się w karcie.
— Przepraszam. Rudowłosa dziewczyna stała przy jego stoliku, rozgarniając ręką swoje już i tak zmierzwione włosy i uśmiechając się do niego przepraszająco. — Bardzo mi przykro — powiedziała Danae. — Nie chciałam być nieuprzejma. Pomyślałam, że jest pan jednym z tych turystów, którzy przyjechali tutaj na podryw... Vic roześmiał się, odrzucając do tyłu głowę. — A co zatem wpłynęło na zmianę pani wyobrażenia o mnie? — zapytał,
podsuwając jej krzesło. — No cóż, oczywiście rozpoznałam pana. Czuję się okropnie głupio, że nie poznałam pana od razu. — Nie widzę powodu do wstydu. A poza tym, w telewizji na ogół nigdy tak czysto i porządnie nie wyglądam — powiedział, gdy zajęła obok niego miejsce. — Ja naprawdę podziwiam pańską pracę! — wykrzyknęła, pochylając się do przodu. — Ale to chyba jest straszne przebywać pośród tych wszystkich latających i świszczących pocisków.
Vic wzruszył ramionami i z powagą powiedział: — Oczywiście, jest przerażające, ale na tym polega moja praca. Jestem reporterem i to jest jedyny sposób, aby przekazać ludziom prawdziwe informacje. Danae niespokojnie obracała nikonem. — Zastanawiałam się... to znaczy, czy zgodziłby się pan? No bo ma pan bardzo interesującą twarz, panie Lombardi. Zastanawiałam się, czy zgodziłby się pan, gdybym zrobiła panu trochę zdjęć? Wpatrywała się w niego usilnie; Vic miał wrażenie jakby od tego,
czy uda się jej go pstryknąć, zależało całe jej szczęście. — Jeśli to jest dla pani aż tak ważne, panno...? — Danae. Danae Lawrence. To jest bardzo ważne. Jestem zawodową fotografką. Może zna pan jakieś moje prace? — Widząc jego zakłopotanie, pośpieszyła mu z pomocą. — Reklama Bodylines Brodiego Flyte'a? Dziesięciostronicowa rozkładówka z Galą-Rose we wrześniowym numerze Vogue'd? Kosmetyki Avlon...?
Nie? Posmutniała, gdy zaprzeczył ruchem głowy. Vic uśmiechnął się do niej z sympatią. — Przykro mi, Danae, ale długo nie było mnie w kraju, i mam wrażenie, że nie jestem na czasie. A co teraz tutaj robisz, fotografujesz kolekcję mody? — Właśnie dzisiaj wieczorem przyjechaliśmy, ale wszyscy byli tak zmęczeni, że poszli spać. — Ale ty nie! — Vic dał znak kelnerowi, by nalał szampana.
— Nigdy! Już bym chciała, żeby był ranek, żebym mogła zrobić rekonesans. Nie mogę się doczekać kiedy zaczniemy! Przezywają mnie poganiaczem niewolników — przyznała mu się ze wstydem — ale ja po prostu kocham to co robię i oczekuję od nich tego samego. Zwłaszcza od GaliRose. — Smukłej jak trzcina dziewczyny? — No właśnie. Być może zbyt wiele od ludzi oczekuję. Chcę aby mieli moją energię, moje poświęcenie...
— A o n i, jak sądzę, uważają po prostu, że to są tylko zdjęcia? Danae rzuciła mu ostre spojrzenie. Dosłyszała jakby cień ironii w jego słowach. — Posłuchaj, Danae Lawrence. Dogadajmy się — powiedział Vic. — Zjedz ze mną kolację, a potem będziesz mogła mnie fotografować ile zechcesz. Danae spojrzała w jego jasnobrązowe oczy, przypominając sobie mężczyznę, który wypowiedział do niej
identyczne słowa — Tomaso Alieri w Rzymie — przypominając sobie także czym omal że nie skończył się tamten wieczór. — Dogadaliśmy się — zgodziła się ze śmiechem. — Co w tym śmiesznego? — dopytywał się. — Och, nic... naprawdę, nic takiego — odpowiedziała, nadal zaśmiewając się. — Wobec tego postaraj się śmiać częściej — powiedział delikatnie. — Do twarzy ci z tym, panno Lawrence.
— Proszę mi opowiedzieć o sobie — poprosiła znad lekkiego jak puch musu z ryby złowionej na wyspie tego ranka. Popijając wybornego szampana i przysłuchując się jego opowieści stwierdziła, że facet naprawdę jej się podoba; jego bladooliwkowa skóra i silne, szczupłe ciało. Podobała się jej także jego stanowcza twarz o wy damę j szczęce i siateczce drobnych zmarszczek wokół oczu... oczu, których wyraz chciałaby uchwycić na taśmie.
Chciałaby też sfotografować wysoki, wąski kieliszek szampana trzymany w jego dużej, mocnej dłoni jak delikatny, kryształowy kwiat. Z głową opartą na łokciach Danae patrzyła zafascynowana jak Vic wytrwale i metodycznie pokonuje kolejne wyśmienite potrawy. Od czasu poznania Gali-Rose i wspólnego z nią posiłku w hinduskiej restauracji nie spotkała nikogo, kto radowałby się w podobny sposób jedzeniem. — Jestem nowojorczykiem z krwi i kości — opowiadał — choć, jak łatwo się domyślić, moja rodzina przybyła z Włoch... najpierw byli imigrantami na
Lower East Side, później w Bronxie, a wreszcie na eleganckiej Long Island — wszystko w ciągu trzech pokoleń. Nie była to co prawda najbardziej szykowna część Long Island — przyznał z uśmiechem. — Ojciec był kierowcą taksówki. Zarabiał wystarczająco, by, oszczędzając na sobie i mamie, wysłać nas z bratem do college'u. Oboje z mamą żyją skromnie, ale szczęśliwie w swoim wygodnym domku w osiedlu. Sądzę, że staruszek cieszy się bardzo, kiedy ogląda mnie w telewizji, natomiast mama już od dawna przestała przeze
mnie oglądać wiadomości. Mówi, że raz mnie zobaczyła i tak potwornie się wystraszyła, że więcej nie zamierza fundować sobie podobnych przeżyć. Nie może pojąć dlaczego postanowiłem spędzać życie przemykając się pod śmiercionośnymi kulami w Bejrucie, albo szukać wytłumaczenia kolejnego stosu zmasakrowanych ciał w Indiach czy w El Salvador. Mama modli się za mnie co wieczór, a ja wierzę, że to pomaga. To tak jakbym nosił szczęśliwy amulet. — Ale dlaczego robisz to wszystko? — zapytała. — Dlaczego narażasz życie dla wiadomości telewizyjnych?
Vic uśmiechnął się tym samym szerokim, lekko asymetrycznym uśmiechem, który znała z telewizji. — Ktoś musi to robić. A skąd, do cholery, wiedzielibyśmy wszyscy, co się naprawdę dzieje? Można przejść przez życie z klapami na oczach. Ale może ukazywanie światu nagich faktów wojennych, całego tego absurdu, zmasakrowanych, niewinnych ludzi... może dzięki temu stajemy się bardziej świadomi, i może, niestety, tylko może, poczynimy kiedyś jakieś właściwe kroki, aby temu zapobiec? — Myślałam, że to zwykła przygoda,
może nie? — nalegała. Vic wysączył do dna kieliszek szampana i zamówił kolejną butelkę. — Jest w tym także coś z przygody — przyznał. — A na razie, przez kilka dni, aż do następnego wyjazdu w zawieruchę wojenną w Ameryce Łacińskiej, odpoczywam i bawię się, i byłbym szczęśliwy gdybym mógł spędzić ten czas z tobą, Danae Lawrence. W jego ładnych, brązowych oczach zawarte było pytanie. Aby uniknąć
odpowiedzi, Danae przyłożyła aparat do oka i kadrowała go w obiektywie. — Pytanie nie uległo zmianie — skomentował to Vic, opierając się wygodnie na krześle. — Przyjechałam tutaj, żeby pracować — odpowiedziała stłumionym głosem. — A co z tym całym zapasem energii? Oboje należymy do tego samego gatunku ludzi, Danae Lawrence. Podobnie jak ja, lubisz przygodę, tyle że w odmiennym świecie. Założę się, że
nowojorski krajobraz mody jest znacznie bardziej surowy niż działania wojenne w dżungli! Ale nawet najwięksi poszukiwacze przygód powinni wiedzieć, że nadmiar pracy człowieka ogłupia. Danae roześmiała się mimowolnie, odsuwając się szybko do tyłu i celując w niego obiektywem. — Głowa odrobinę w lewo — wydała polecenie — tak jest dobrze... nie, jeszcze trochę w lewo. Wspaniale! Mam! A teraz proszę spojrzeć przed siebie, w dal... Boże, pan jest stworzony do fotografii, ma pan świetną twarz, te
wszystkie kąty i załamania... — Czy w taki sposób przemawia pani do wszystkich swoich modeli? — zapytał, wyciągając rękę i odsuwając aparat. — Nawet w przybliżeniu nie są tak ciekawi jak pan — odparła — z wyjątkiem Gali-Rose, oczywiście. — Oczywiście. — Ich wzrok się spotkał. Vic zmrużył oczy. — Czy zatańczysz ze mną, Danae? — Z przyjemnością — zgodziła się bez
wahania, a wszystkie jej pobożne postanowienia nagle się gdzieś ulotniły. Wyciągnął do niej rękę, a kiedy mu podała swoją, wydawało się, że przebiegł miedzy nimi delikatny prąd... magiczna nić połączyła ich... W hotelowym Klubie Kapitańskim pięcioosobowy zespół grał jak w każdą noc zmysłowe, latynoskie rytmy; tańczyli objęci, a Danae oparła głowę na jego ramieniu. Wcale nie miała zamiaru tego robić, myślała rozmarzona; zamierzała zamknąć się w pokoju i zaplanować jutrzejszy dzień, koncentrując się maksymalnie na pracy.
A zamiast tego jest tutaj, w ramionach nieznajomego mężczyzny, a serce jej bije tak mocno, że prawie na niczym innym nie może się skupić. Czuła zapach jego skóry i delikatną, cytrusową słodycz jego wody kolońskiej; przeciągnęła palcem wzdłuż umięśnionej linii jego ramienia, na którym spoczywała jej głowa, a kiedy uniosła wzrok i spojrzała na niego, poczuła ogarniające ją upojenie. Z westchnieniem szczęścia odwróciła oczy i wtuliła mocniej głowę w jego ramię; w jej życiu byli różni mężczyźni, przyjaciele, kochankowie — i Brachman — ale nigdy przedtem do nikogo nie
poczuła tak silnego, nagłego fizycznego pociągu. Czuła się bezradna i bezsilna wobec nowej sytuacji... tym bardziej, że nie chciała jej przerywać. I gdyby ktokolwiek zapytał ją teraz czego najbardziej pragnie w życiu, odpowiedziałaby, że chce się kochać z Vikiem Lombardi. Gdy się zatrzymali, ustała także muzyka. Trwali w objęciu. — Wzeszedł księżyc — szepnął Vic przesuwając rękę po jej nagim ramieniu, powodując delikatne, rozkoszne mrowienie w całym jej ciele. —
Masz ochotę na spacer po plaży? Spowici w powietrze tropikalnej nocy, trzymając się za ręce, podeszli nad brzeg wody. Małe, spienione, białe fale szemrały na piasku, ich delikatny dźwięk zlewał się z suchym szelestem liści palmowych i nieprzerwanym dzwonieniem cykad. Przystanęli, wchłaniając piękno tej scenerii, piękno, na widok którego, w każdej innej sytuacji, Danae niezwłocznie sięgnęłaby po aparat, by później wykorzystać zdjęcia do swoich artystycznych aranżacji. Ale w tej chwili nic się nie liczyło z wyjątkiem tego mężczyzny, pod którego beztroskim zachowaniem
wyczuwało się stanowczy charakter, konsekwencję w osiąganiu raz wytyczonego celu. Zwróciła ku niemu twarz... i już po chwili Vic Lombardi całował ją, a ona pragnęła, aby to się nigdy nie skończyło... Bungalowy Harbor House porozrzucane były na ponad jedno-hektarowym terenie, w dostatecznej odległości od siebie, zasłonięte bujnie zarośniętymi treliażami, po których pięły się bugenwilie i kwitnące oleandry. Egzotyczna woń niektórych zakwitających nocą kwiatów wypełniała
powietrze, gdy objęci wstępowali powoli po schodkach jego bungalowu, trzymając w ręku pantofle i otrzepując piasek z nóg na chłodnej, wykładanej terakotą podłodze. — Marzę o prysznicu — wyszeptała pośród pocałunków Danae. — Jestem zupełnie zapiaszczona. Vic całował ją i rozpinał guziki jej białej, atłasowej bluzki bez rękawów, zsuwając ją z jej ramion i obnażając wysokie, sprężyste piersi. Zdjął także swoją koszulę i przyciągnął Danae do siebie. Bliskość jego ciała była tak podniecająca, iż Danae poczuła się
obezwładniona. — Piękna, cudowna Danae — szeptał i pochylił głowę, pieszcząc ustami jej małą, koralową sutkę... Jęknęła, wpiła palce w jego gęste, ciemne włosy i przyciągnęła go jeszcze bliżej do siebie. Chciała wchłonąć go w swoje ciało, dotykać go, poznać jego smak... pragnęła go tak gwałtownie... Złączeni, weszli do luksusowej łazienki; Vic odkręcił prysznic i wtedy zrzucili z siebie resztę ubrań. Stał przed nią nagi, a symbol jego pożądania przyciągał jej wzrok, jej ręce, jej usta. Nie mogła mu się oprzeć. Uklękła przed nim, rozkoszując się jego męskością, aż drżąc
na całym ciele odsunął ją zdecydowanym ruchem. — Poczekaj, poczekaj... — błagał ją. Łagodnym ruchem przesunął ją pod prysznic i teraz on uklęknął przed nią. Z nadzwyczajną delikatnością przecierał gąbką jej stopy, zmywając z nich piasek. Namydlił jej gładkie ciało; Danae odrzuciła do tyłu głowę, jęcząc z przyjemności kiedy dotykał jej wszędzie i delektował się jej jedwabistą gładkością. — Proszę — błagała Danae — proszę, Vic... och, proszę.
Jej ciałem wstrząsnął pełen tęsknoty spazm, gdy uniósł ją wszedł w nią, przyciągając ją bliżej, bliżej, jeszcze bliżej, wypełniając ją swoją namiętnością... aż, wciąż drżący, przywarli io siebie, a zimna woda zmieszana z ich potem spływała strumyczkami po ich włosach i niżej po plecach. — Danae, och Danae — szeptał, pokrywając jej twarz czułymi pocałunkami, gładząc jej pociemniałe od wody włosy. —Jesteś jak starożytna, etruska, miedziana rzeźba — mówił szeptem, odsuwając się lekko, by na nią patrzeć. — Jaka ty jesteś piękna,
dzika, wilgotna nimfa... Wenus wynurzająca się z morza... a raczej spod prysznica. Roześmieli się przerywając erotyczne czary. Vic okrył jej ciało ogromnym, białym, aksamitnym szlafrokiem i jak turbanem owinął jej rude włosy ręcznikiem. Wciąż na drżących nogach Danae poszła za nim na taras z widokiem na szemrzące, oświetlone księżycowym światłem morze. Obserwowali smugę księżyca wędrującą po spokojnej, łagodnie falującej wodzie; Danae odwróciła głowę, by przyjrzeć się mężczyźnie, który
wzbudził w niej taką namiętność, o jaką nawet siebie nie podejrzewała. Profil Vica rysował się na tle błękitnoczarnego nieba. W niepełnym oświetleniu jego twarz wydawała się młodsza i bardziej bezbronna. Jego włosy, po wyschnięciu, stały się bardziej falujące, od czasu do czasu spadały mu na czoło, skąd odgarniał je zniecierpliwionym ruchem ręki. Co jakiś czas odwracał także ku niej wzrok. Po raz pierwszy w życiu Danae nie miała wątpliwości, że jest o krok od zakochania się. — No i co, najsłodsza? — zapytał, patrząc jej bacznie w oczy.
Wystarczyło, by tylko na nią spojrzał, a całą jej istotę ogarniało radosne, podniecające drżenie. — No i co? — odpowiedziała pytaniem. — Właśnie zastanawiam się, co w tobie takiego jest. To nie jest zwykłe spotkanie, Danae Lawrence, czy zdajesz sobie z tego sprawę? Przytaknęła wodząc palcem wzdłuż bruzd na jego twarzy. — Jeszcze nigdy nie czułem się podobnie z żadną dziewczyną. Nawet po trzech miesiącach w głuszy! To coś więcej niż fizyczna reakcja na ładną
dziewczynę; to głębsze uczucie, namiętność, której nie potrafię wytłumaczyć — jedyne co wiem, to to, że nie chciałbym się z tobą rozstawać. Wiedziała, że ma rację, że to jest prawdziwa namiętność, o której piszą poeci, z powodu której tragiczni kochankowie zabijali się. Ale wiedziała także, że musi zachować trzeźwość, musi pamiętać, że jej celem jest kariera... Danae Lawrence — as fotografii! A to jest tylko namiętność, upewniała samą siebie, po prostu namiętność, to wszystko — ale to nie jest miłość. A jednak do Vica powiedziała:
— Nie pozwól mi odejść. — Wślizgnęła się pod jego ramię i przywarła do niego — och proszę, tej nocy nie pozwól mi odejść. A po chwili jego usta całowały jej uchylone, wyczekujące wargi, jego ręce zaś pieściły ją, zaczynała powracać ta cała magia... pod ciepłym błękitnoczarnym niebem, przy dźwięku morza i cykad, i niebiańskim uczuciu jego obecności.
21. Gdy Danae nie pojawiła się o siódmej rano na śniadaniu, Gala zaczęła poważnie obawiać się o nią. Oczywiście, brakowało nie tylko Danae. Inni, gdy Gala wchodziła do ich pokoi, aby ich obudzić, najzwyczajniej w świecie odwracali się na drugi bok i przykrywali głowę prześcieradłem. A Maralyn, redaktorka z Vogue'a, wywiesiła po prostu na drzwiach kartę z napisem NIE PRZESZKADZAĆ w czterech językach — z własnoręcznym
dopiskiem: „To dotyczy ciebie — Danae Lawrence!" Podobnie było z resztą grupy. Nikt nie wydawał się kwapić, by radować się pięknym, roziskrzonym porankiem. Nawet Danae, choć Gala pukała i pukała do jej drzwi. Wreszcie weszła do pokoju wołając ją po imieniu, ale jej łóżko nie było nawet rozesłane. Wszystko w porządku, pomyślała Gala, wracając do bungalowu, który dzieliła z Jane, ciemnowłosą modelką. Danae wstała na pewno o piątej i ruszyła przed siebie w poszukiwaniu odpowiednich miejsc na zdjęcia.
Zdawała sobie dobrze sprawę, iż reszta towarzystwa i tak nie wstanie, i, co było dla niej typowe, postanowiła działać sama. Pokojówka posprzątała już jej pokój. Popijając na werandzie sok pomarańczowy i patrząc na prawie idealnie nieruchome, błękitne morze, starając się ustalić dokładny punkt zetknięcia linii morza z niebem, Gala wyobraziła sobie, że tak właśnie musi wyglądać Rajski Ogród. Kwitnące w nadmiarze kwiaty zwisały bujnie ze wszystkich ścian i drzew o soczyście zielonych liściach i specyficznym, błyszczącym odcieniu. Doskonała
przejrzystość powietrza w promieniach słońca stwarzała złudzenie, że krajobraz jest w ruchu, kontury są roztańczone, a barwy przenikają się wzajemnie, coś czego nigdy nie widziała w zamglonym, rozmytym deszczem angielskim pejzażu... Ale gdyby to był prawdziwy Rajski Ogród, Marcus byłby tutaj razem z nią. Nigdy nie myślała, że kogoś, kogo zna nie dłużej niż kilka tygodni, może jej tak bardzo brakować. Miała wrażenie jakby znała go od zawsze. Oczywiście, nie powie Danae, że
Marcus telefonował do niej późnym wieczorem... aby swoim zwyczajem powiedzieć jej „hej" i „brakuje mi ciebie", i „kocham cię"... Czasami, rozmyślała Gala popijając sok, miała wrażenie jakby doznawała z miłości zawrotu głowy. Było to delikatne, narastające uczucie, które porywało i wirowało w koło, początkowo powoli, a następnie coraz prędzej i prędzej, aż do utraty tchu, kiedy to już serce podchodziło jej do gardła, a głowa unosiła się, stawała lekka i ogarniała ją czysta radość. A ta radość była dla niej zupełnie nowym uczuciem. Wracając myślami do
dzieciństwa nie mogła przywołać ani jednej radosnej chwili, podobnej do tej, jaką dawała jej obecność Marcusa. Zdarzało się w przeszłości, że była szczęśliwa, na przykład gdy pracowała u Debbie Blacker, albo kiedy zaprzyjaźniła się z Jakiem, ale to nigdy nie była radość. Obecne uczucie wywoływało uśmiech na jej twarzy i sprawiało, iż zanosiła się beztroskim śmiechem; to było cudowne, nieznane przeżycie, kiedy trzymając się z Marcusem za ręce, przechadzali się po Central Parku, albo, gdzieś w pobliżu, zasiadali obok siebie w kąciku małej restauracji z czerwonymi obiciami imitującymi skórę, jedząc pizzę i
popijając cierpkie czerwone wino; albo kiedy tańczyła z nim, ciało przy ciele, w jakiejś przyciemnionej, jarzącej się punktowymi, kolorowymi reflektorami dyskotece na Manhattanie... cokolwiek robiła wspólnie z Marcusem było czystą przyjemnością. Tylko że jeszcze dotychczas nie kochała się z nim. Wpatrywała się w dużą, żółtą pszczołę, która wpadła do jej szklanki. Wzięła łyżeczkę i wyłowiła ją, kładąc na stole i obserwując jak otrząsa skrzydełka i prostuje cienkie nóżki, susząc się w promieniach słońca.
Problem nie polegał na tym, że nie chciała kochać się z Marcusem, lecz na tym, że jeszcze nigdy nie posunęli się w swych pieszczotach tak daleko. Przytulali się do siebie, całowali namiętnie, aż do rozkosznego zapamiętania, ale wtedy właśnie Marcus wycofywał się. Bawił się jej krótkimi, gładkimi włosami, pieścił jej twarz, gładził swoimi silnymi palcami długie wygięcie jej szyi, a ona, mówiąc szczerze, czekała na tę chwilę, kiedy dotknie jej piersi... ale nigdy do tego nie dochodziło. A przecież nie mogła pierwsza go dotknąć, po prostu nie mógł a... choć tak bardzo tego pragnęła.
To na pewno jeszcze długo potrwa, martwiła się Gala, dopatrując się przyczyny w swym braku doświadczenia. Ale czasami miała wrażenie jakby chodziła po linie. Z jednej strony Danae oskarżająca ją o dopuszczenie Marcusa do przejęcia monopolu nad jej czasem, podczas gdy całą uwagę powinna była skoncentrować na swojej karierze, zamiast bez przerwy jeździć do Princeton, z drugiej strony Marcus robiący jej wyrzuty, że pozwoliła się zdominować przez Danae, perswadujący jej, że powinna postępować zgodnie z
własnymi przekonaniami. Była między młotem a kowadłem. Marcus nie mógł po prostu zrozumieć, że Danae uratowała ją. Bez Danae była nikim. A nawet gorzej — byłaby Hildą Mirfield — i prawdopodobnie już dawno wróciłaby do Garthwaite, pracowałaby w miejscowym pubie lub w czymś podobnym. To dzięki Danae stała się wreszcie Galą-Rose. I za to zawsze będzie kochała Danae. Nie było niczego, czego by nie zrobiła dla Danae.
Problem w tym, że nie było także niczego, czego nie zrobiłaby dla Marcusa! Westchnęła i postanowiła pójść popływać trochę, ale, pamiętając przestrogi Danae, pomyślała, że lepiej będzie jeśli posmaruje się płynem samoopalającym, włoży koszulę i kapelusz z szerokim rondem i położy się w cieniu, czekając na jej powrót. Zasiedli przy stołach w osłoniętej palmowymi liśćmi restauracji plażowej i delektowali się pysznym lunchem, oraz specjalnością Harbor House — orzeźwiającym, zimnym napojem,
podawanym w dużych ilościach w wysokich, kryształowych dzbanach. Wypełniony po brzegi lodem i owocami napój miał niewinny smak i wygląd, za którym kryla się powalająca z nóg mieszanka wina i rumu. Wszyscy byli.już w doskonałych humorach, kiedy ujrzeli ubraną w biały kostium kąpielowy, ukrytą za ciemnymi okularami słonecznymi Danae, zbliżającą się wolnym krokiem od strony basenu kąpielowego. — Hej, Danae! — zawołali jak na
komendę, śmiejąc się. — Czekamy już tutaj od siódmej rano! Czekamy na ciebie! Gdzie masz aparat, Danae? Czy wybrałaś już miejsca na zdjęcia, Danae? No to w porządku, Danae, kiedy ruszamy? Jesteśmy w komplecie, gotowi do drogi. Powiedz tylko słowo... Rozchichotali się na dobre, podczas gdy ona, nie zwracając na nich uwagi, opadła na wyściełany, wiklinowy fotel i zamówiła u kelnera „bardzo wysoką, bardzo zimną szklankę soku". Następnie zdjęła okulary i wyzywająco zmierzyła się z ich podejrzliwymi uśmieszkami. — Uwielbiam takie podkrążone oczy —
szepnęła Maralyn — a także czarne i niebieskie ślady na twoich ramionach... mmmm, naprawdę wyglądasz wspaniale, Danae. Co za szalona zmiana. Wyglądasz jak prawdziwie zaspokojona kobieta! Z drugiego końca basenu wyłonił się Via Pomachał radośnie ręką do Danae, po czym skoczył do basenu i zaczął pruć wodę równymi, szybkimi uderzeniami. — Ach tak, to ciekawe! — dodała Maralyn. — Czyżby to była przyczyna
szczęśliwego uśmieszku na twojej twarzy? Gala dostrzegła nieznaną jej u Danae czułość, gdy obserwowała mężczyznę w basenie, a także swobodę i odprężenie w sposobie siedzenia na fotelu. To nie była wczorajsza Danae, spięta, uwijająca się Danae, szukająca ujścia dla swojej energii w pracy, poganiająca ich naprzód do coraz to nowych, większych spraw. Gala pomyślała, że Danae wygląda teraz tak jak ona, kiedy przebywa z Marcusem! Odwracając wzrok od opalonego,
sprężystego ciała Vika, Danae uśmiechnęła się wyzywająco. — W końcu każdy potrzebuje trochę relaksu — powiedziała, przykładając lodowatą szklankę do rozpalonego policzka, delektując się jej zimnem. — Dziś wieczorem zaczynamy pracę. — Bomba, hurrra — wznieśli radosny okrzyk, dając znak kelnerowi, by podał następny dzban orzeźwiającego napoju — musimy to uczcić! — Chwileczkę. Powiedziałaś dziś wieczorem? — zapytała Maralyn.
— Dobrze mnie usłyszałaś — odparła Danae, wspominając plażę przy świetle księżyca i fosforyzujące drobne fale, grafitowe kępy drzew palmowych na tle czamobłękitnego nieba, i Galę-Rose znikającą w białej sukni w migocącym, ciemnozielonym zmierzchu... Znów poczuła przypływ twórczej energii, ale tym razem był on wzbogacony o nową wartość — pewną specjalną wiedzę, której nie posiadała przedtem, i która nigdy nie znalazłaby odbicia w jej pracy. Nie istniało n i c, absolutnie nic
— żadne doświadczenie, żadne uczucie, którego nie można by przeobrazić i wykorzystać. To co się wydarzyło ostatniej nocy z Vikiem może być tylko dodatkiem do tego, co tworzyła na co dzień. Nie ulega wątpliwości, rozmyślała Danae, że Vic zakłócił jej harmonogram — a także jej równowagę. Długie, namiętne noce sprawiały, iż, ku uciesze modelek, startowała teraz później niż zwykle. Tylko Gala-Rose, aż do znudzenia, jak grzeczna dziewczynka, wstawała rano i czekała na tarasie, popijając sok, punktualnie o siódmej rano!
Danae miała poczucie winy, kiedy wprost z ramion Vika i spod zimnego, orzeźwiającego prysznicu udawało się jej dowlec na śniadanie o wpół do dziewiątej. Oczywiście, że wykonali już te nocne zdjęcia, wykorzystując wszystkie możliwości, począwszy od zachodu słońca, poprzez zmrok, a następnie ciemnobłękitną, wygwieżdżoną noc, podczas której zrobili przerwę wokół małego ogniska na plaży, przy którym popijali szampana i wypatrywali pierwszych śladów brzasku na horyzoncie. Doczekała tej chwili, uchwyciła właściwy moment,
kiedy Gala-Rose, jak nimfa morska, w powiewnej, perłowopopielatej, szyfonowej sukni, rozwiewającej się, to oblegającej jej ciało przy lekkiej bryzie, z twarzą uniesioną ku górze i zabarwioną złotymi i brzoskwiniowymi kolorami pierwszych promieni słońca, stała się prawie nierealną zjawą — początkiem wszelkiego stworzenia. Po zdjęciach Danae wiedziała, że ma już to co najważniejsze, i że wszystko inne co zrobi na wyspie będzie już tylko rutyną; niemniej nadal zabierała ich na dzikie, opustoszałe plaże, do ukrytych w gąszczu wodospadów, fotografując
rozbrykaną beztroską grupę w pełnym słońcu, pośród orgii kwiatów i zieleni, z myślą o ożywieniu zimowych stronic Vogue'a barwami i życiem, i obietnicą lepszego, słonecznego, błyszczącego świata. Nie bacząc na ich ironiczne uśmieszki jadała co wieczór sam na sam kolację z Vikiem, usiłując, z całym, wrodzonym sobie zapałem, zrozumieć go jak najlepiej. Musiała naprawdę poznać mężczyznę, który ją tak szalenie pociągał — wiedzieć o nim wszystko, zrozumieć każdą,
pojedynczą cechę jego osobowości. — Opowiedz mi więcej o sobie — prosiła, kiedy jak zwykle popijali przed kolacją szampana. Vic ociągał się z odpowiedzią. — Co jeszcze mogę ci opowiedzieć? — zapytał myśląc o tym, jak ślicznie wygląda w tej jedwabnej, żółtej sukience, przy jej miedzianych, swobodnie spadających włosach. — Jaki byłeś będąc małym chłopcem? — nalegała.
— Sądzę, że jak większość nieznośnych szczeniaków włoskiego pochodzenia, którzy mieszkali w moim bloku — odrzekł uśmiechając się. — No nie... tak naprawdę miałam na myśli twoje marzenia, ambicje! — Moją ambicją było jedzenie największego sandwicza w delikatesach Emilio, z cielęciną, kiełbaskami i z papryką, tak często jak tylko mogłem. A chcę ci powiedzieć, młoda damo, że był to nie lada jaki sandwicz. — Dobra, dobra — zaśmiewała się Danae. — Poddaję się. Więcej już nie
będzie żadnych pytań. — A więc teraz moja kolej? — Co byś chciał wiedzieć? — zapytała, wyprostowując się na krześle i przybierając poważny wygląd. — Jakie s ą twoje ambicje? — popijając szampana Vic obserwował ją przez zmrużone oczy. — No, słucham — nalegał, widząc jej wahanie — nigdy mi nie opowiadałaś o sobie. — Wyrzuć to z siebie. — Opowiadałam ci o mojej rodzinie, o moim życiu... broniła się.
— A co z ambicjami? Nie musisz się obawiać — powiedział, ujmując jej rękę — to aż bije w oczy. Jesteś damą z powołaniem, Danae Lawrence. Zastanawiałem się... Czekała z zapartym tchem, by usłyszeć, nad czym też zastanawiał się Vic Lombardi, ale on wychylił łyk szampana i zamilkł. — Ależ ja mam powołanie! — zawołała rozgorączkowana, pochylając się ku niemu. — Jestem d o b r a w tym co robię, Vic. Mam dwadzieścia siedem lat i udało mi się wybić w tym pozbawionym skrupułów świecie.
Czy zdajesz sobie sprawę, jak wiele musiałam pokonać, żeby, na przykład, siedzieć sobie właśnie tutaj? W porządku, a więc jestem kobietą roku! Czy nie sądzisz, że w tym celu musiałam maksymalnie się sprężać, wykorzystywać wszystkie możliwości, wszystkie chwyty, wychodzić bez przerwy z nowymi pomysłami, odnosić bez przerwy sukcesy, aby i w przyszłym roku zdobyć ten tytuł? — Rozumiem — odrzekł z powagą. — Właśnie nad tym się zastanawiałem...
— No więc słucham. — Czy ta gra warta jest świeczki? Fotografowanie mody — wzruszył ramionami — to na pewno jest zabawne. Ale to jest powierzchowne, ulotne, jednorazowe widowisko. Prawdę powiedziawszy, Danae, nadal tylko sprzedajesz ubrania kobietom, które dzięki temu mogą bez wysiłku pójść do magazynu i zdjąć je z wieszaka. Chcę przez to zapytać, na czym polega twoja zawodowa satysfakcja? Co ci to daje? Oprócz, oczywiście, niezłych pieniędzy i nazwiska wypisanego małymi literkami na jednej stronie
Voque'a7 — To są duże litery! — odparowała Danae — i dostaję cholerną masę pieniędzy za mój talent, Viku Lombardii — W to nie wątpię — westchnął Vic. Wziął jej rękę, odwrócił ją i czule pocałował w sam środek dłoni. — W to nie wątpię, kochana Danae. Bo i zasługujesz na to. Nie podważam twojego niewątpliwego talentu ani twojej inteligencji. Poza tym moja znajomość pism ogranicza się do Time'a i Newsweeka oraz do Economista, jeśli mam okazję go
dorwać, i, od czasu do czasu, do Janes Defense Weekly... a pozwól, że ci powiem, iż zdjęcia w Janes są najczęściej niewyraźnymi satelitarnymi fotografiami nuklearnych łodzi podwodnych znajdujących się poza „legalnymi" granicami, lub najnowszych, tajnych samolotów fotografowanych przez szpiegowskie kamery. Jak widzisz, to zupełnie inna działka. — Nigdy? Nigdy nie czytałeś Town and Country, Harpers Bazaar, Tatler, Harpers and Queen... Na jej twarzy malowało się zdziwienie połączone ze zgrozą. Rozbawiony tym
widokiem Vic poczuł się z lekka zażenowany sposobem, w jaki podważył jej zawodową reputację i zakwestionował jej wartość, ale nadal uważał, iż powinna wiedzieć, że na świecie są także inne ważne sprawy, a nie tylko zdjęcia mody. — A ile kosztuje taka mała wyprawa jak wasza? — zapytał, dolewając szampana. — Dużo. Nie licząc dowolnej ilości wypitego przeze mnie szampana. — Moje uznanie. Ja muszę za siebie sam płacić.
— Bo jesteś w niewłaściwej drużynie — odparowała. — To zabawne. Właśnie to samo pomyślałem o tobie. Zabolało ją, że Vic uważa jej pracę za trywialną i powierzchowną, ale starała się zracjonalizować to uczucie, przekonując siebie, iż Vic wraca ze świata, w którym „zdjęcia" są fotografiami życia i śmierci. Przecież nie mogła od niego oczekiwać zrozumienia czy docenienia jej sukcesu... choć niewątpliwie odniosła sukces, ale nie tutaj, daleko stąd, w prawdziwym nowojorskim świecie, gdzie to się liczy. Siedzieli przez chwilę
w milczeniu. W końcu pierwsza odezwała się Danae: — Czy moglibyśmy zwyczajnie zapomnieć o tej rozmowie? — Oczywiście — odparł. — I bardzo cię przepraszam jeśli zachowałem się niewłaściwie. — A co z kolacją? — zapytała, pragnąc za wszelką cenę przywrócić ich dotychczasową intymną zażyłość. — Umówmy się, że jeśli obiecasz nie opowiadać o Vogue'u, ja
zapewniam cię, że nie wspomnę słówkiem o Janes Defense Weekly. — Jak ja to przeżyję? — zawołała, robiąc znak krzyża, udając przerażenie. Ale, prawdę mówiąc, było jej to na rękę. Wolała, aby jej związek z Vikiem Lombardi pozostał tym czym był dotychczas — namiętną, miłosną przygodą na wyspie, przygodą której pisane jest, by, jak każdy przelotny romans, odeszła w niepamięć po powrocie do prawdziwego, codziennego życia. A na razie chciała się rozkoszować
każdą drogocenną chwilą. Był wczesny niedzielny poranek, siódmy dzień, i, jak Pan Bóg przykazał, Danae postanowiła, że będą tego dnia odpoczywać. Chciała spędzić cały dzień i noc tylko z Vikiem, zwiedzając wyspę pożyczonym jeepem, zatrzymując się w jednym z maleńkich zajazdów na wyspie. Będą nareszcie sami, bez tych ciągłych ukradkowych spojrzeń i wiecznie powtarzających się docinków! We wtorek opuszczali już wyspę, ale Danae odsuwała od siebie tę myśl, do
końca nie dopuszczając tego faktu do swojej świadomości. Spali właśnie, nadzy i rozgrzani, jej noga obejmowała Vika, on zaś obejmował ją ramionami, ich ciała tworzyły niemal rzeźbę, idealnie pasujące do siebie, w niewymuszonej harmonii, kiedy zadzwonił telefon. — Chryste — jęknął Vic, wyrwany z najgłębszego snu szukając po omacku słuchawki. — O co chodzi — wystękał. Danae zgarnęła włosy z czoła i oparta na
łokciu obserwowała go, gdy pośpiesznie coś notował. — W porządku — powiedział, po czym dodał: — Okay, Bill. Tak, zrozumiałem. — I jeszcze dorzucił: — Będę tam. Do zobaczenia, stary. Opadł na poduszkę i zapatrzył się w sufit. — O co chodzi, kochany? — zapytała Danae, mimo iż domyślała się już prawdy. — Wsiadam w pierwszy samolot odlatujący na Barbados — powiedział
bezbarwnym tonem — stamtąd do Londynu, a następnie do Delhi. W Amritsarze znowu wybuchły zamieszki, chcą, żebym się tam udał. — Rozumiem — odpowiedziała, starając się trzymać na wodzy swoje uczucia, napięte nagle do granic wytrzymałości. — Okay, w porządku, musisz się spakować... to znaczy, chciałam powiedzieć, że zostało ci niewiele czasu. Pomogę ci. — Dziękuję ci bardzo — powiedział łagodnym tonem. — Mam za sobą niezłe doświadczenie. W ciągu lat
robiłem to już setki razy. — Jasne — rzekła półgłosem, siadając na łóżku, owinięta prześcieradłem, starając się powstrzymać łzy... Jezu, to idiotyczne... spotkała faceta przypadkowo na wyspie, zupełnie nie w jej guście, gdyby to był Nowy Jork prawdopodobnie nie zwróciłaby nawet na niego uwagi, nie zamieniliby ze sobą nawet dwóch zdań... Vic należał do innego świata, a ona do innego. Czyż nie dość wyraźnie dał jej to do zrozumienia ubiegłej nocy? — Dlaczego musisz to robić? — nim zdążyła pomyśleć, słowa same wyrwały się z jej ust. — Dlaczego musisz
odjechać... narażać życie? — Najdroższa. — Vic przyciągnął ją delikatnie do siebie, jak najdrogocenniejszy skarb, jakby w obawie przed uszkodzeniem go. — Jestem dziennikarzem. Taka jest moja praca. To jest moje życie, Danae. — Rozumiem — wybuchnęła płaczem. — Ty masz swoje życie, a nasze drogi po prostu nie schodzą się, chyba że na takim neutralnym gruncie jak ten, na chwilę. — Tyś także wybrała swoją drogę życia
— powiedział, przytrzymując ją i bacznie patrząc w jej oczy. — A ty tym gardzisz! — zawołała, ukrywając rozpacz pod maską złości. — Nie gardzę — odpowiedział spokojnie — po prostu... zastanawiam się. Po czym pośpiesznie zaczął się pakować. A w niespełna pół godziny później stała na tarasie, patrząc jak przykryty kolorową plandeką jeep należący do Harbor Hotel uwozi go daleko stąd — najpierw na lotnisko, a później daleko na wschód. A także daleko od jej życia.
22. Danae doszła do wniosku, że Brodie Flyte to fajny facet. Dziecko ulicy — był atrakcyjny na swój sposób; potrafił czarować, posiadał także specyficzny dar prowadzenia nieprzerwanej, zabawnej konwersacji, którą lubiła, a która doprowadzała ją do śmiechu. Był także człowiekiem sukcesu i miał masę pieniędzy. Dlaczego więc, zastanawiała się podczas wspólnej kolacji w The Four Seasons,
gdy taki facet jak Brodie oświadcza, iż szaleje za nią, ona nie odczuwa naturalnego w takiej sytuacji dreszczyka emocji i podniecenia? — Nic na to nie poradzę — skarżył się żałośnie Brodie. — Dlaczego akurat musiałem się zakochać w fotografce, która po każdej sprzeczce robi takie zdjęcia, po których wszystkie konkurencyjne firmy zakasowują moje projekty! Walczyłem z tym, Danae, i przegrałem... jestem gotów podjąć wyzwanie. Czy zostaniesz moją dziewczyną, Danae Lawrence? — Ach — westchnęła dramatycznie — przez chwilę myślałam, że
pragniesz mi zaproponować małżeństwo. Uśmiechnął się rozbrajająco. Miał zmęczone oczy i dwudniowy zarost — dzień i noc pracował nad następną kolekcją — ale jego bladoniebieska koszula była nieskazitelnie świeża, a garnitur skrojony idealnie. Danae pomyślała, że tak właśnie powinien wyglądać projektant mody, elegancki, lecz na luzie, zdecydowany i męski... więc dlaczego, do cholery, nie bierze jej to? — Chwileczkę, po kolei — odparował wesoło. — Zależy ci na
pierścionku zaręczynowym? Nie ma sprawy, jutro sobie wybierzesz co tylko zechcesz. Która firma ci odpowiada: Harry Winston, Van Cleef czy Cartier? Najważniejsze to, żebyś najpierw mogła się przekonać czy można żyć z takim zwariowanym facetem jak ja. Ale tak naprawdę, Danae — ton jego głosu stał się nagle poważny — to nie proszę cię od razu o rękę ponieważ boję się, że mi odmówisz. Pomyślałem, że lepiej będzie jeśli najpierw oswoisz się z tą myślą. — Brodie... — Danae była wyraźnie zakłopotana. Przeczesała palcami swoje rude włosy, zastanawiając się nad
odpowiedzią. — Posłuchaj — powiedziała wreszcie — czy nie moglibyśmy poprzestać na takim związku jaki nas łączy? Czuję się szczęśliwa ilekroć się z tobą spotykam, Brodie... lubię cię chyba bardziej niż innych facetów. — Lubisz? — zmieszał się. — Chyba? To nie są dobre słowa, dziecinko... Przeżyłbym jeszcze to lubię, chwilowo, postarałbym się, żebyś w przyszłości zmieniła zdanie; ale „chyba" — to słowo nasuwa
przypuszczenie, że jest jakiś inny facet, którego lubisz bardziej niż mnie. Zgadłem? Danae zaprzeczyła ruchem głowy, wpatrując się w stojącą przed nią dużą, białą czarę z ułożonymi z wielkim znawstwem owocami... ale przecież Brodie miał rację; nie mogła się wyzwolić spod uroku Vika Lombardi; widziała go jak mocnymi uderzeniami rąk i nóg pruje niebieskoatramentową wodę basenu w Harbor Island, wyraźnie zapamiętała jego sylwetkę rysującą się na tle ciemnogranatowego,
nocnego nieba, podobnie jak jego pełne wyzwania spojrzenie, gdy podważał wartość jej pracy i sposób w jaki marnuje swój talent, a także trawiące go pragnienie, gdy trzymał ją w ramionach, blisko siebie, ciało obok ciała, w te parne, tropikalne, namiętne noce... — Nie ma sprawy, Danae — odezwał się Brodie, ujmując jej rękę. — Pomyślałem, że warto spróbować, to wszystko. Pozostajemy nadal przyjaciółmi? — Jeśli nadal chcesz się ze mną
przyjaźnić? Jej orzechowo-zielone oczy spoczęły na nim z niepokojem, a on przeklinał swoją głupotę, ale przecież naprawdę lubił tę dziewczynę; zalazła mu za skórę z tym swoim specyficznym połączeniem prostolinijnej szorstkości i wrażliwości... — Oczywiście, że chcę się z tobą przyjaźnić — odparł, całując jej dłoń — i wcale nie wycofuję propozycji, Danae. Wystarczy, że powiesz tylko słowo... Ale kiedy odwiózł ją do domu, nie wpraszał się już na filiżankę kawy.
Pochylił się i delikatnie pocałował ją w policzek. — Zadzwoń w przyszłym tygodniu, dziecinko — powiedział — zjemy razem lunch, dobrze? Danae z wielkim smakiem zaprojektowała wnętrze swojego przestronnego apartamentu; dominowała biel i czerń — jej „rozpoznawcze" kolory — nowoczesna technika doskonale komponowała się z postmodernistycznymi sprzętami i przedmiotami, a sugestywne, jaskrawe
obrazy abstrakcyjne dopełniały całości; dziś jednak wszystko to wydało się jej bezosobowe i martwe... ot, po prostu, zbiór przedmiotów i pomysłów. Na jednej ścianie lśniła stalowa półka z rzędami oprawionych w czarną skórę albumów, wypełnionych tymi jej fotografiami, które uznała za godne swojego talentu. Mając w pamięci swoje poprzednie, przeładowane po brzegi mieszkanie, gdzie każdy skrawek ściany zawieszony był jej pracami, postanowiła nigdy więcej nie rozwieszać ich w nowym domu, z wyjątkiem jednego fotogramu w sypialni —
metrowego powiększenia jednego z pierwszych zdjęć Gali, z wielkimi, niewinnymi oczami i miękkimi, zmysłowymi ustami. Wyjęła z półki album, uklękła na błyszczącej, po lakierowanej na czarno podłodze, i otworzyła go. Nie potrzebowała przewracać kartek, by od razu znaleźć to czego szukała: album automatycznie otworzył się na zbliżeniu Vika Lombardi, którego sportretowała w Harbor House. Na pamięć znała jego twarz, każdy szczegół i rys: szerokie czoło i ciemne włosy, piękne oczy, zabawnie przymrużone gdy pozował do kamery, zdecydowany zarys podbródka, i wyrazisty nos... To twarz faceta nie
uznającego kompromisów, westchnęła Danae, zamykając album, a ona jest szalona skoro nie tylko pielęgnuje wspomnienie nadgorliwego, wolnego jak ptak reportera, ale ponadto pozwala, by wywierał wpływ na jej życie. Odkąd się rozstali, miała od niego zaledwie jedną jedyną wiadomość — mocno przekolorowaną kartkę przedstawiającą świątynię w Indiach — wystarczyło to jednak, by gdy ją czytała, serce podeszło jej pod gardło i waliło jak szalone... „Brak mi Ciebie, Danae Lawrence!" — to było wszystko co
napisał... nie licząc podpisu „Vic". Nie żadne „kocham", „ściskam" czy „całuję", żadnej najmniejszej aluzji, że nie może bez niej żyć, podczas gdy ona poważnie się obawiała, iż nie potrafi, być może, żyć bez niego. Ale może przecież zachować pozory i udawać, że nic ją to nie obchodzi! Vic pojawił się i zniknął w jej życiu po prostu jak kometa — i tyle go widziała! Poza programem telewizyjnym, w którym dość regularnie występował, wyłaniając się z jakiegoś odległego miejsca, gdzie nikt przy
zdrowych zmysłach nie zgodziłby się przebywać. Po upływie kilku pierwszych tygodni Danae nauczyła się panować nad swoim odruchem i potrzebą obejrzenia w dzienniku TV choć przez chwilę jego twarzy, pogrążając się coraz bardziej i bardziej w pracy, umawiając się od czasu do czasu na randkę z Brodiem. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer usług telefonicznych. — Cześć, Danae — przywitała ją telefonistka — dzwoniła Gala-Rose,
prosiła, żeby ci przekazać, że wróci później. Później? — pomyślała Danae. Gala powinna już leżeć w łóżku; jutro rano zaczynają sesję zdjęciową kosmetyków Avlona dla młodzieży, i do zbliżeń GalaRose musi wyglądać nieskazitelnie. Pozostałych wiadomości wysłuchała już automatycznie, myślami będąc ciągle przy Gali. Znowu podniosła słuchawkę i wykręciła jej numer, ale nie było odpowiedzi. Danae odwróciła się i w ponurym nastroju podeszła do okna. Widok roziskrzonej światłami sylwetki
Manhattanu pogłębił jeszcze bardziej jej uczucie osamotnienia. A więc Gala wyszła — na pewno z Marcusem Royle'em, który, jak się wydaje, przywłaszczył sobie jej cały wolny czas! Nieutulona w żalu powędrowała do sypialni, zrzuciła z siebie ubranie i wdrapała się do łóżka, drżąc z zimna gdy jej nagie ciało dotknęło chłodnej pościeli. Zwinęła się w kłębek, zamknęła oczy i kuląc się zastanawiała się nad własną głupotą, która spowodowała, iż w imię pamięci przelotnej znajomości z Vikiem Lombardi spławiła Brodiego Flyte'a. To wprost niebywałe, pomyślała
pochylona nad hasselbladem Danae, jak świetnie i jak promiennie wygląda Gala. Cokolwiek robiła tej nocy, efekty były znakomite — dziewczyna po prostu jaśniała. Z roziskrzonym wzrokiem i piękną, nie tkniętą zmęczeniem cerą Gala wyglądała jak ktoś, kto właśnie wrócił z dalekiej wędrówki po wzgórzach, albo żeglował jachtem wzdłuż wybrzeża do Zatoki Vineyard — a przecież pracowali już dzisiaj przez cały dzień! Gala zadziwiająco szybko opanowała i rozwinęła sztukę ukazywania coraz to innego oblicza przed kamerą; mogła na każde zawołanie zmienić bez wysiłku
swą zewnętrzną osobowość. Doskonale nadawała się do kampanii reklamowej przeznaczonej dla młodych dziewczyn od piętnastu do dwudziestu czterech lat, której koncepcja opierała się na doskonale pięknej i czystej cerze, i na tryskającym zdrowiu, a obecnie właśnie Gala idealnie spełniała oba te warunki. — Cudownie, Gala-Rose, wyglądasz fantastycznie! — zawołała Danae zza kamery. — Zrobimy kilka polaroidów, żeby sprawdzić światło. Rzuciła okiem na próbki, które zrobiła
jej asystentka Frostie White. — Nie mam nic do dodania — wykrzyknęła uradowana. — Jesteś świetna, Gala, odwalasz za mnie całą robotę! Wpatrując się w obiektyw Gala wyobraziła sobie, że znajduje się w jakimś cudownym miejscu z Marcusem, że spacerują na przykład po opustoszałej, wyludnionej plaży, wiatr rozwiewa im włosy, a pod stopami mają chłodny piasek... on trzyma ją za rękę i od czasu do czasu odwraca ją w swoją stronę, zaglądając w oczy... a potem, może, całuje.
— Znakomicie, Gala, wspaniale... zatrzymaj przez kilka minut ten rozmarzony wyraz oczu, a potem spróbujemy jeszcze coś innego... Gala pamiętała, że Marcus czeka na nią u siebie w pokoju w Princeton. O wpół do szóstej miała pociąg. Rzuciła niespokojne spojrzenie na zegar ścienny. Było już piętnaście po czwartej, a Danae nie zamierzała kończyć sesji. Nawet gdyby skończyły zdjęcia za pół godziny, pozostawało jej niewiele czasu, musiałaby natychmiast znaleźć taksówkę i przebijać się w godzinie szczytu przez Nowy Jork — z pełnym makijażem, którego nie
zdąży już usunąć, a w którym bardzo nie lubiła pokazywać się Marcusowi. Podczas spotkania z nim pragnęła być tylko sobą. — Na Boga, Gala! Co się stało? — krzyknęła Danae. — Straciłaś to, tak po prostu, straciłaś! Ni z tego ni z owego wyglądasz nagle jak zapędzona gospodyni domowa, która ma szczególnie zły dzień! Gala spojrzała na nią z bólem. Danae wydawała już kolejne polecenie stylistce. — W porządku, Moniko, przebierz ją w ten angielski strój od Josepha...
może to ją znowu jakoś zainspiruje. — Och, ale ja myślałam... — zawołała Gala, lecz na widok groźnej miny Danae, urwała w połowie zdania. — Tak, Gala? O czym myślałaś? Że skończyłyśmy na dzisiaj? Widziałam jak zerkasz na zegar. Jak ci się wydaje, Gala-Rose, gdzie jesteś? W fabryce, gdzie dzwonek ogłasza koniec pracy o wpół do piątej, i wszystkie odkładamy narzędzia i wracamy do domu, a po nas przychodzi następna zmiana? — obrzuciła Galę wściekłym spojrzeniem, zachwycając się jednocześnie jej wyglądem. To już nie
była afektowana ofiara losu z Londynu, lecz zgrabna, szykowna, tajemniczo piękna, młoda dziewczyna z... skąd? Ani z Nowego Jorku, ani z Kalifornii... nie, Gala była Europejką. Nabrała jeszcze takiej... witalności... proszę, proszę, jak ona na mnie groźnie patrzy... jeszcze parę miesięcy temu nigdy by się na to nie zdobyła... I, do cholery, teraz także nie powinna tak się zachowywać! — Obiecałam Marcusowi, że zdążę na pociąg o wpół do szóstej — odezwała się nagle Gala. — Nie zdawałam sobie sprawy, że będziemy dziś tak długo pracować... w końcu,
jesteśmy już tutaj od dziesiątej rano. Danae poczuła się nagle wypruta z energii. Pracowała na pełnym luzie, bez pośpiechu, wiedząc, że ta sesja wypadnie rewelacyjnie, a teraz Gala chce to wszystko zburzyć. — Nic tylko Marcus, bez przerwy Marcus! — grzmiała, odkładając z hukiem nikona na stół. — To jedno o czym jesteś zdolna myśleć. Więdniesz gdy jego nie ma, a kiedy się pojawia, kombinujesz co zrobić, żeby spędzać z nim jak najwięcej czasu! Masz gdzieś pracę i poczucie obowiązku...
— Danae, to nieprawda... — protestowała Gala. — Wiesz przecież, że zostanę w pracy tak długo jak będziesz chciała... nigdy nie przedkładam Marcusa nad pracę... — A ja? — ryknęła Danae. — Czy j a się już nie liczę? To j a ciebie sprowadziłam, może zapomniałaś? J a wyciągnęłam cię z tej nory w Londynie... a nie żaden Marcus Royle! — Oczywiście, że pamiętam, i zawsze będę ci wdzięczna — odpowiedziała niewyraźnie Gala, a łzy spływały jej po policzkach. — Jak mam ci to udowodnić? Już przecież
powiedziałam, że będę pracować... zadzwonię zaraz do Marcusa i powiem mu, że nie możemy się spotkać. — Możesz się nie fatygować! — odparowała Danae, a nie kontrolowane łzy żalu i rozgoryczenia spływały po jej twarzy i białej, atłasowej bluzce. — Stworzyłam cię, Gala-Rose, a teraz Marcus chce cię wykraść. Do jasnej cholery, to nie jest w porządku! — Ależ, Danae, zawsze będę twoją modelką, nigdy nie będę pracowała dla nikogo innego — przekonywała ją zapłakana Gala. — Obiecuje że
zawsze będę do twojej dyspozycji, kiedy zechcesz i gdzie zechcesz, tak jak teraz... — Ach, tak? Ciekawa jestem czy powiesz to samo, kiedy M? ; .is zaprosi cię do Princeton na zawody z Yale, a na to właśnie popołudnie zaplanowane będą zdjęcia. Albo kiedy będę cię potrzebowała w Europie, a ty będziesz się snuła, patrzyła tępo w kamerę i usychała z tęsknoty za ukochanym. Miłość! Brr. Nienawidzę miłości! Obróciła się na pięcie i z hukiem wypadła z garderoby, pozostawiając bezradną Galę we łzach. Rękawem
bluzki otarła własne łzy i pędem wbiegła po schodach prosto do swojego biura, zatrzaskując za sobą drzwi. — No, no, nie najgorzej — powiedział Vic Lombardi, uśmiechając się do niej i podnosząc się z jej czarnego, skórzanego fotela koło okna. — O co tutaj chodzi? Wojna na froncie światowej mody? Burza w szklance wody? — Ty? Och, to ty! — zawyła Danae, zgarniając z oczu miedziane włosy i tupiąc niecierpliwie nogą. — Vic Lombardi! Ty łajdaku, dlaczego akurat teraz się zjawiasz?
23. Nawet leniuchując na jej sofie Vic Lombardi wygląda żywiej niż większość ludzi pędzą cy, pomyślała Danae. Zastanawiając się, czy uda się na taśmie tę nieustannie pulsującą energię, sięgnęła po ie może być oczywiście kolorowe zdjęcie, tak mocne, maczone rysy twarzy może jedynie oddać czarno-biały ostrością, możliwością retuszu, i odpowiednią t obiektyw. Źle, ten kadr jest do niczego. Oczy, camere, widziały zbyt wiele
tragedii, wie-:le. Rzeczywistość Vika Lombardi zupełnie nie w obiektyw. Źle, ten kadr jest do niczego.
23. Nawet leniuchując na jej sofie Vic Lonbardi wygląda żywiej niż większość ludzi pędzących po ulicy, pomyślała Danae. Zastanawiając się, czy uda się uchwycić na taśmie tę nieustannie pulsującą energię, sięgnęła po kamerę... to nie może być oczywiście kolorowe zdjęcie, tak mocne, wyraźnie zaznaczone rysy twarzy może jedynie oddać czarno-biały film — z jego ostrością, możliwością retuszu, i odpowiednią fakturą.
Spojrzała w obiektyw. Źle, ten kadr jest do niczego. Oczy, które patrzyły w kamerę, widziały zbyt wiele tragedii, wiedziały zbyt wiele. Rzeczywistość Vika Lombardi zupełnie nie przystawała do zaaranżowanego, beztroskiego wnętrza jej mieszkania. — Mam wrażenie, że lepiej się czujesz — odezwał się, odstawiając filiżankę na stalowy kawowy stolik tuż obok kartoników z resztkami gotowych chińskich potraw. — Co masz na myśli? — zapytała podejrzliwie Danae.
— Znowu trzymasz w rękach kamerę, pomyślałem więc, że dobrze się czujesz. Czy to chińskie jedzenie tak na ciebie podziałało? A może ja coś powiedziałem co wprawiło cię w dobry nastrój? Danae roześmiała się. — Przepraszam cię, Vic, nie chciałam być niemiła. Ani też... niegościnna. — A więc cieszysz się z naszego spotkania? — Nie zaprosiłabym cię, gdyby było inaczej — odrzekła, koncentrując uwagę na aparacie i unikając jego wzroku.
Vic uniósł się na łokciach i popijając kawę obserwował ją. Nie trzeba było być geniuszem, żeby dostrzec, że Danae jest bardziej przybita niż daje to po sobie poznać. — Czy masz ochotę podzielić się ze mną tym co czujesz 7 związku z tą całą sceną w studiu? — zapytał. Spojrzała na niego z uwagą, po czym ponownie zajęła się kamerą, zakładając nowy film. — Nie — odparła lakonicznie. — W porządku — wzruszył ramionami — ale jeśli zmienisz ulanie...
umiem słuchać. — To zbyt trywialna historia jak na twoje uszy intelektualisty — odparowała złośliwie Danae. Po czym, odkładając kamerę, spojrzała na niego zawstydzona. — Och, Vic, przepraszam. Nie miałam tego na myśli. To dlatego... no dobrze, opowiem ci, miałam plany, które nie wypaliły i nagle poczułam się zdezorientowana, zagubiona, tak jakby wszystko to co wypracowałam w ciągu kilku ostatnich lat miało się nagle rozsypać... Tak, wiem, że wszyscy uważają mnie za osobę twardą i nieugiętą. Ale nikt nie wie, i 1 e to kosztuje. To trudny i
bolesny przeskok w moim życiu, chyba nikt z nich tego nie przeszedł, prawda, Vic? Chodzi mi o to, że byłam zwyczajnym dzieckiem jak wszyscy, uczęszczałam do szkółki baletowej, grałam w piłkę, wszystko jak trzeba. Człowiek nie rodzi się z zawodem. Dochodzi do niego. Podobnie jest z karierą! — Potrzebna jest ci zmiana, moja maleńka Danae — powiedział Vic, uśmiechając się szeroko i jak zwykle pogodnie. — A ja jestem tym facetem, który może ci to zaproponować. Jutro będę w Waszyngtonie.
Nowe zadanie — dla odmiany bezkrwawy reportaż ze stolicy kraju. Próbuję szczęścia na nowym gruncie, Danae. Spotkania dyplomatyczne, przyjęcia, recepcje, szampan i limuzyny. Może byś ze mną pojechała? Bierz aparaty i pstrykaj ile się da tych wszystkich wszechmocnych chłopców i dziewczyny podczas pracy, i baw się. Gwarantuję ci masę niespodzianek. A poza tym chciałbym, żebyś była ze mną. Co ty na to? Dlaczego, skoro to czuję i jest ku temu okazja, nie potrafię jak
należy wyciągnąć ręki po szczęście? — pomyślała Danae. Ponieważ, z całą pewnością, szczęście z tym dynamicznym, podejmującym błyskawiczne decyzje, wiecznie podróżującym mężczyzną nie trwałoby długo. Ale w Waszyngtonie znalazłaby się w sercu władzy... Istotnie, to wyjątkowa i rzadka okazja! Do diabła z Images, nagle opadło z niej to ciężkie jak wór poczucie odpowiedzialności. — Dobra, jadę z tobą, Vic — powiedziała z błyskiem w oczach. — A co przeważyło? — zapytał z
wymuszonym uśmiechem. — Waszyngton czy ja? — I jedno i drugie — odparła z prostotą. Wyjął z jej rąk kamerę i ostrożnie odłożył na bok. — Bardzo na to liczyłem — szepnął, przytulając ją do siebie — to jedyny powód, dla którego zgodziłem się na to zadanie. Danae i Waszyngton, albo nic. Danae położyła głowę na jego ramieniu i wydała pomruk zadowolenia... Potrzebowała Vika Lombardi tego wieczoru, potrzebowała jego
opanowanej pewności siebie, jego siły. Ponieważ przy całej swojej śmiałości była wciąż niepewna siebie, a czasami nawet przestraszona. I kiedy uniosła twarz, a jego wargi przywarły do jej ust, wszystkie jej zwątpienia, złość na Galę i troska o karierę ulotniły się. Była po prostu zakochaną Danae. To jest to — powiedział Vic, pomagając jej wysiąść z taksówki i prowadząc po schodach do hotelu Watergate na ich trzecie tego wieczoru przyjęcie. — To tutaj zapadają wszystkie decyzje — na recepcjach dyplomatycznych, na koktajlach
wielkiego biznesu, i na oficjalnych kolacjach. Decyzje rządowe finalizowane są w wytwornych hotelowych kuluarach, a lukratywne kontrakty w męskich toaletach. Mieliśmy też do czynienia z co najmniej kilkoma szpiegami, z których żadnego byś z pewnością nie rozpoznała! — Na pewno bym rozpoznała! — roześmiała się. — A co powiesz o tym tłustym facecie z wielkim cygarem, udzielającym właśnie wywiadu
prasie? Założę się, że w swoim czasie sprzedał niejedną tajemnicę. — Moja ty ignorantko, to jeden z najbardziej szanowanych w tym kraju senatorów — odparł Vic, popychając ją przed sobą do przepełnionego ludźmi pomieszczenia, w którym odbywało się przyjęcie na cześć zespołu baletowego pochodzącego z wyspy, która jeszcze niewiele lat temu omal że nie doprowadziła do upadku prezydenta. Porywając szybkim ruchem kieliszki z tacy mijającego ich w pośpiechu kelnera, przecisnął się z Danae bliżej okna, gdzie panował nieco mniejszy tłok. Wręczając jej kieliszek
szampana stęknął: — Jeden Bóg wie, dlaczego tu jestem. — Myślałam, że sam wiesz najlepiej — odparła, zaglądając mu głęboko i wymownie w oczy. — Trafione — uśmiechnął się — masz rację. Bóg na pewno wie, dlaczego tutaj jestem. Dlatego, że cię kocham. Szampan z jej kieliszka ochlapał jego koszulę. Wpatrywała się w niego zaskoczona. — Powtórz to jeszcze raz, Viku Lombardi — poprosiła — powtórz tylko jeden raz... powoli i wyraźnie...
— Kocham... cię... Danae... Lawrence — powtarzał tak głośno i wyraźnie, że kilka osób odwróciło się w ich stronę i przyglądało z uśmiechem. — Nawet jeżeli całego oblejesz mnie szampanem. — Przepraszam, przepraszam... och, to znaczy... no właśnie, czy jesteś tego pewien? — Oczywiście, że jestem — odpowiedział ze zdziwieniem. — Dlaczego o to pytasz? — No bo... ojej... bo jeszcze nikt dotąd nie był we mnie zakochany —
wyznała. Czy to możliwe? — zastanawiał się roztkliwiony. Oto ona, twarda i uparta kobietka z Manhattanu, oświadcza mu ze smutkiem, iż nikt dotąd jej nie kochał. Chryste, porwałby ją tutaj, zaraz, w ramiona, i zapewnił, że wszystko jest w porządku... — Wyjdźmy stąd — powiedział, ujmując ją za rękę. — Pragnę być z tobą sam na sam... o rany, jak ja tęsknię za wyspą... — I za naszym domkiem, i za spacerami po plaży w księżycowe noce — szeptała, podczas gdy przepychali się
przez tłum. — Tak często o tobie myślałam, tak bardzo mi ciebie brakowało... — Do hotelu Four Seasons — rzucił kierowcy — bardzo się śpieszymy. Mieli luksusowy, pełen kwiatów apartament, a podwójne małżeńskie łoże czekało na nich... a oni tak szaleńczo pragnęli siebie... Danae znowu pogrążyła się w jego ramionach, oddając się odczuciom i doznaniom, jakich nawet u siebie nie podejrzewała. Ich stosunek miłosny był gwałtowny i płomienny, tak jakby się obawiali, że taka sytuacja już nigdy się
nie powtórzy... ale tak nie może być, myślała Danae, tak na pewno nie może być. To wszystko jest zbyt silne jak na zwykłą przygodę, i z pewnością nie może się skończyć po tych paru ukradzionych dniach w Waszyngtonie — dniach wyrwanych z rzeczywistości! — Ja ciebie także kocham — wyszeptała, owijając się wokół jego ciała. — Nie zostawiaj mnie... Danae przekładała kamerę z jednego gołego ramienia na drugie, nie chcąc
zostawiać czerwonych śladów na skórze. Króciutka wieczorowa suknia od St. Laurenta, z jedwabno-aksamitną czarną górką bez ramiączek i białą bufiastą taftową spódniczką była z całą pewnością olśniewająca, ale w żaden sposób nie nadawała się dla dziewczyny taszczącej aparat, zwracała uwagę otoczenia, stanowiła niewątpliwy zgrzyt. I tak, po czterodniowej rundzie po Waszyngtonie i tych wszystkich towarzyskich i politycznych imprezach, Danae poczuła się nie na swoim miejscu. Była wytrącona z własnego rytmu, straciła grunt pod nogami... była nic nie znaczącą istotą w poważnym świecie.
— Nie mam tutaj żadnej władzy — skarżyła się, buntując się przed pójściem na kolejny charytatywny bal na rzecz Funduszu Ochrony Dziecka — a może Przyjaciół Opery? Już nawet sama dobrze nie wiedziała! Pogubiła się na trasie... — U siebie jestem królem! — Królową — poprawił ją z uśmiechem. — Seksista! — odparowała. Ale mówiła to poważnie. Czuła się w Waszyngtonie zagubiona, tak jakby jej
talent o niczym nie świadczył, nie stanowił o jej wartości. Nic nie znaczyła w kuluarach prawdziwej władzy. A władza zawsze naprawdę ją pociągała. — Jesteś! — wykrzyknął Via — Zgubiłem cię w tłumie. — Pstrykam właśnie niektóre twarze — mruknęła, unosząc kamerę. — Te same, wiecznie zadowolone twarze — prowokował ją. — Wszystkie jednakowe, prawda, Danae? I te kobiety, dla których padasz z nóg, żeby się im przypodobać.
— To nie jest tak — powiedziała lustrując go z wściekłością. — 'rzemysł związany z modą stanowi jeden z ważniejszych elemen-:ów gospodarki narodowej, a ja tę modę po prostu uwieczniam. Przyczyniam się moimi fotografiami do sprzedaży rzeczy, które są warte miliony dolarów. — W porządku... zgoda. Skoro jesteś z tego powodu szczęśliwa!? Z pewnością jesteś w tym świetna, Danae. Założę się, że sprzedajesz więcej niż ktokolwiek.
— Do cholery, dlaczego wiecznie się mnie czepiasz? — wark-lęła przez zaciśnięte zęby. Pociągnął ją za rękę i oddalił od tłumu. — Ponieważ uważam, że marnujesz swój talent; jesteś za silna, ja bardzo autentyczna, aby utknąć na zawsze w tym lakierowanym świecie. Musisz się rozwijać, wzrastać, samej sobie musisz udowodnić, że masz coś więcej do zaoferowania. I wiem, że stać cię na to, Danae. I dlatego się ciebie czepiam. — A co konkretnego masz na myśli? — zapytała, czerwona ze złości. — Czy sądzisz, że porzucę wszystko, co z
takim trudem wypracowałam? Wszystko co zarobiłam? A zapewniam cię, Viku Lombardi, że zarabiam sto razy więcej od ciebie! Ciebie nie byłoby stać na kupowanie mi u St. Laurenta, przysięgam na Boga! Vic spojrzał na nią zimnym wzrokiem. — Masz rację — powiedział po chwili. — Nie byłoby mnie stać. A pieniądze są przecież prawdziwie amerykańskim kamieniem milowym sukcesu, prawda? No cóż, przepraszam
cię, Danae, mam jeszcze parę spraw do załatwienia. W końcu jestem tutaj służbowo i muszę zarobić na chleb. Odwrócił się i zniknął w eleganckim tłumie. Chryste, pomyślała Danae, a ból rozsadzał jej głowę. Czego on ode mnie oczekuje? Że odlecę z nim do Bejrutu? Że będę, tak jak on, narażała życie, by robić zdjęcia zbombardowanych domów i starych kobiet w czarnych sukniach? Nie po to znosiłam humory Brachmana i zapieprzałam jak dzika przez te wszystkie lata, żeby teraz dać się zabić! Jestem dobra w tym co robię,
do jasnej cholery, wszyscy mówią, że jestem najlepsza. I co ja, do diabła, robię tutaj? Pełna poczucia winy przypomniała sobie o odwołanej sesji zdjęciowej... ryzykować karierę dla mężczyzny!? Czyż nie przysięgała sobie zawsze, że do tego nie dopuści? Walcząc ze łzami, skierowała się do damskiej toalety. Pochyliła się nad umywalką i zimną wodą delikatnie obmyła twarz. Trudno, ale nie widzi możliwości ułożenia wspólnego życia. Kocha Vika, ale ich poglądy to dwa odrębne światy... Lepiej będzie jeśli zniknie, pomyślała, zgarniając kamerę i
torebkę; trzeba spokojnie odejść i wrócić do Nowego Jorku, bo t a m jest j e j miejsce. Wszystko wskazuje na to, iż Vic będzie tak zajęty, że nawet nie będzie mu jej brakować...
24. Sielankowy campus Uniwersytetu Princeton ł y ze strzyżonymi, zielonymi trawnikami i pięknymi budynkami — połączenie kolonialnych, białych drewnianych szalunków, gotyckiego kamienia z nowoczesnymi formami I.M. Pei — wydał się Gali pełen ślicznych i w naturalny sposób pewnych siebie dziewcząt. Nawet obecność Marcusa i to, że trzymał ją mocno za rękę nie zmieniało faktu, iż czuła się nie na
miejscu. — To tutaj — oznajmił Marcus otwierając drzwi do swego pokoju. Gala zajrzała do środka i oniemiała na widok panującego tu bałaganu. Jej świeżo kupione mieszkanie było wprawdzie niewielkie, ale utrzymywała w nim idealny porządek, dzięki czemu zawsze wyglądało jak spod igiełki. — No i jak ci się podoba? — zapytał z dumą Marcus. — Ponad dwadzieścia lat temu ojciec zajmował ten sam pokój.
— A czy wtedy było tutaj porządniej? — zapytała, przerażona chaosem. Zgarnął wszystkie rzeczy z krzesła, rozrzucając po podłodze stertę książek i swetrów. — Uważasz, że tu jest bałagan? Szkoda, że nie widzisz, jak wyglądają inne pokoje! Musisz wiedzieć, że to jest jeden z najlepszych pokoi na campusie, Gala-Rose. Pokażę ci; gdzie śpię. Wziął ją za rękę i poprowadził do zbudowanej na planie litery L alkowy, w której dwa piętrowe łóżka wznosiły się wysoko ku górze na długich,
drewnianych, podobnych do szczudeł podporach. Pod spodem tej konstrukcji piętrzyły się stosy ubrań, wyrastał las książek. Pomimo całej dezaprobaty, Gala wybuchnęła śmiechem. — Ale dlaczego śpisz tak wysoko? — zapytała. — Dzięki piętrowym łóżkom uzyskuje się dodatkową przestrzeń, której nam stale brak, jak widzisz. A więc zobaczyłaś już to wszystko, wiesz gdzie spędzam życie, kiedy nie jestem razem z tobą. A teraz zabieram cię do baru Conte'a na pizzę.
Conte na Witherspoon był pełen, a Marcus znał tutaj chyb wszystkich. Gala przyglądała się dziewczynom, które Marcu pozdrawiał. Zwracała szczególną uwagę na ich fryzury — gładki* lśniące długie włosy, czasami ściągnięte do tyłu w koński ogon lu w warkocz. Ubrane były w bluzy dresowe i proste koszul z kołnierzykami, a także w szorty typu bermudy, ukazujące ich długie, opalone nogi. Niektóre
przewiązywały swetry na biodrach albo na ramionach i wszystkie miały przy sobie książki i rakiel tenisowe. Miały w sobie coś, co sprawiało, iż Gala odniosła wrażenie, że są to właściwe osoby na właściwym miejscu. Zaskoczona ich swobodą bycia, wpatrywała się w nie, zazdroszcząc im możliwości życia we własnym, wolnym świecie, o której istnieniu nawet nie śniła, choć była w tym samym wieku co one
Oddałaby wszystko, byle tylko być jedną z tych beztroskie bystrych dziewczyn, które na takim luzie spacerowały po zielony campusie Princeton, i wyglądały tak jakby naprawdę były u siebie Marcus obserwował zmieniający się wyraz jej twarzy, zastanawiał się o czym myśli. Pod delikatną, zachwycającą urodą Gali kryła się tak ogromna niepewność! Aż dziw, że dziewczyna, która przeszła i przeżyła już w życiu tak wiele, może być aż tak
bardzo niewyrobiona, niedoświadczona. Była najbardziej bezbronną, pozbawioną poczucia bezpieczeństwa dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkał. Historia jej życia głęboko go poruszyła Zakochał się w Gali-Rose od pierwszego wejrzenia, ale przy jej niskiej samoocenie bał się każdego fałszywego kroku, który mógłby zakłócić jej kruchą równowagę wewnętrzną. Pragnął, żeby mu ufała, żeby bez zastrzeżeń uwierzyła,
iż nigdy jej nie skrzywdzi i że zawsze będzie ją kochał — bo czyż mogło być inaczej? Fascynowała go, intrygowała, pociągała swoją prostotą i całkowitym brakiem próżności. Była sławna, jej twarz znana była w całym kraju, pomimo to pozostawała kompletnie nieświadoma faktu, iż każda dziewczyn w tym barze pochłania ją zazdrośnie wzrokiem, taksuje j urodę, jej styl, napawa się samą jej obecnością. Ponieważ dzisiaj nie pracowała, była bez makijażu, a jej prosta miodowoblond grzywka spadała na szeroko rozstawione oczy. Miała na
sobie luźną, dżinsową spódnicę i niebieską, batystową, kowbojską koszulę, zapiętą pod szyją srebrną, wysadzaną turkusami szpilą, na nogach zaś proste, płaskie pantofle. Do tego pomalowane w kolorze fuksji paznokcie i delikatny, ziołowy zapach włosów. Naprawdę, Gala wyglądała jak nieskazitelna, zadbana, młoda dziewczyna. Dotknął :j chłodnej dłoni, wyrywając ją z zadumy. — Dałbym wiele, żeby poznać twoje myśli — powiedział cicho.
— Och... zastanawiam się właśnie... no, nie, nic poważnego, naprawdę. — No to ja ci powiem. Myślisz o tym, jakie ładne są te dziewczyny. Rzeczywiście są ładne. Natomiast one myślą jak ty wspaniale wyglądasz. Nie zauważasz jak się w ciebie wpatrują? Prawdopodobnie nigdy przedtem nie widziały sławnej modelki, i już z pewnością tak pięknej jak ty. — Ale te dziewczyny są w moim wieku, Marcusie — powiedziała w zadumie — i są tutaj, w tej wspaniałej
szkole, bez żadnych trosk i kłopotów, a przed nimi wspaniała przyszłość. Czuję jakby dzieliły nas całe lata. — Te dzieciaki musiały cholernie się napracować, żeby się tutaj dostać — odpowiedział ostro Marcus — a wiele z nich musi dodatkowo ciężko harować, żeby zarobić na pobyt tutaj. Być może odnosisz wrażenie, że znalazłaś się w wielkim klubie, w którym nie mamy nic do roboty poza wałęsaniem się i urządzaniem przyjęć, ale, możesz mi wierzyć, że tak nie jest, jesteśmy gromadą bardzo poważnych
ludzi. Wszystko co tutaj robimy będzie procentowało w przyszłości, więc pracujemy ciężko, żeby do czegoś dojść. Ty zrobiłaś to samo, tylko w inny sposób. Przyznaję, że była to trudna, samotna droga, ale jesteś już u progu długiej i owocnej kariery. Czy nie rozumiesz, że te dziewczyny mogą ci tylko pozazdrościć? Że w ich oczach t y jesteś tym szczęśliwcem, osobą do podziwiania i do naśladowania? Wpatrywała się w niego, zastanawiając czi L a zazdrościć — w końcu, przecież tak naprawdę był
„or; ciałem, na którym zawieszano ubrania, twarzą, kt< poc: Danae. Marcus odwrócił jej rękę i pocałował wi« ksj„ — Co ja mam z tobą zrobić, GalaRose? — i — Czy dlatego lubisz być ze mną? — zapytate Chcesz, żeby cię widziano ze sławną modelką? Marcus nie wiedział czy ma się śmiać, czy ot to — Udam, że tego nie słyszałem, Galu — powi tonem. Spojrzała na niego skruszona. Jak mogła po
głupiego? Żeby zwrócić na siebie uwagę Mi pOZ potrzebuje prowadzać się z modelką. Jest atr: jŁnj czarujący — i taki miły... Gdyby tylko chciał, m w , wśród dziesiątek modelek, mógłby się umówić z k z k, w tym barze. djuj — Przepraszam cię — wyszeptała — nie wal< alb\'7b — W porządku — zgodził się — ale pora, byśi tenj o magicznym wpływie jaki wywiera na ciebie E wra Czy zdajesz sobie sprawę, że ona rządzi twoim skQ( Danae mówi, że wspaniale
wyglądasz, ty jej wier jm żeby dyktowała ci co masz jeść albo raczej: czego i jstn Założę się, że nie przyznasz się jej, że zjadłaś dziś Ode wyznacza porę, o której masz być w łóżku, kied byS1 o której godzinie i gdzie masz się pojawić... na cam gimnastycznej, w studiu, na przyjęciu... Do li muszę ją pytać, czy mogę się z tobą umówić na r stan — Ależ, Marcusie — wykrzyknęła zdziwiona Gal zumieć, że bez Danae nigdzie bym nie zaszła, bj jrtój Danae wyciągnęła mnie z rynsztoka, przeobraził
bar( rzyła ze mnie Galę-Rose... Dr0] — Co za bzdury. Danae nie stworzyła kied wydobyła tylko to co w tobie zawsze b Zak trudnego zadania, nadała ci tylko połysk, który jest njsk A tak naprawdę to chciała ciebie: Galę, Hil móc jesteś, jaką się stałaś. To .ty, we własnej osobie, i mu modelką, nie zaś marionetką stanowiącą własność i ze Lawrence! A poza tym — dodał, przechylając 314
316 Wpatrywała się w niego, zastanawiając czego mogłyby j< zazdrościć — w końcu, przecież tak naprawdę była nikim, jedyni ciałem, na którym zawieszano ubrania, twarzą, którą fotografował Danae. Marcus odwrócił jej rękę i pocałował wierzch jej dłoni. — Co ja mam z tobą zrobić, Gala-Rose? — wyszeptał. — Czy dlatego lubisz być ze mną? — zapytała podejrzliwie. — Chcesz, żeby cię widziano ze sławną modelką?
Marcus nie wiedział czy ma się śmiać, czy obrazić na nią. — Udam, że tego nie słyszałem, Galu — powiedział spokojnym tonem. Spojrzała na niego skruszona. Jak mogła powiedzieć coś tak głupiego? Żeby zwrócić na siebie uwagę Marcus Royle nk potrzebuje prowadzać się z modelką. Jest atrakcyjny, bogata czarujący — i taki miły... Gdyby tylko chciał, mógłby przebierać wśród dziesiątek modelek, mógłby się umówić z każdą z dziewczyn w tym barze. — Przepraszam cię — wyszeptała — nie walczmy ze sobą.
— W porządku — zgodził się — ale pora, byśmy porozmawiali o magicznym wpływie jaki wywiera na ciebie Danae Lawrence. Czy zdajesz sobie sprawę, że ona rządzi twoim życiem? Kiedy Danae mówi, że wspaniale wyglądasz, ty jej wierzysz. Pozwalasz, żeby dyktowała ci co masz jeść albo raczej: czego masz nie jeść. Założę się, że nie przyznasz się jej, że zjadłaś dzisiaj pizzę. Danae wyznacza porę, o której masz być w łóżku, kiedy masz wstać — o której godzinie i gdzie masz się pojawić... na siłowni, w sali gimnastycznej, w studiu, na przyjęciu... Do licha, już prawie muszę ją pytać, czy
mogę się z tobą umówić na randkę! — Ależ, Marcusie — wykrzyknęła zdziwiona — musisz zrozumieć, że bez Danae nigdzie bym nie zaszła, byłabym nikim! Danae wyciągnęła mnie z rynsztoka, przeobraziła mnie, stworzyła ze mnie Galę-Rose... — Co za bzdury. Danae nie stworzyła ciebie, Galu, wydobyła tylko to co w tobie zawsze było Nie miała trudnego zadania, nadała ci tylko połysk, który jest jej potrzebny. A tak naprawdę to chciała ciebie: Galę, Hildę, osobę, jaką jesteś, jaką się stałaś. To ty, we własnej osobie, stałaś się słynną modelką, nie
zaś marionetką stanowiącą własność i dzieło Danae Lawrence! A poza tym — dodał, przechylając się nad stołem zaglądając jej głęboko w oczy — to ciebie, Galu-Hildo-Rose, kocham. Łzy szczęścia zalśniły w jej oczach... on ją kocha, teraz jest już go pewna... Potrzebna mu jest nie jako obrazek widniejący na tablicach reklamowych i w magazynach, lecz jako ona, w swej nieokreśloności i niepowtarzalności. — I ja ciebie kocham — wyszeptała, nieświadoma obecności przy stoliku studenta-kelnera w czerwonym podkoszulku w paski, trzymającego w ręku ogromną, skwierczącą pizzę.
— Hej, wy — zawołał niecierpliwie — oderwijcie się na chwilę d siebie. Do roboty... dobra? Z ociąganiem oderwali od siebie ręce, a na wolne miejsce wjechała pizza. — Dwa piwa — zawołał kelner — na podniesienie ducha... — Czy wyjdziesz za mnie, Galu? — zapytał Marcus znad dymiącej pizzy. — Tak — odrzekła cichutko, przepełniona szczęściem. — Och, tak, Marcusie. Wyjdę za ciebie.
Zaciskając pod stołem palce, pomyślała, że Marcus na pewno zrozumie, że będzie musiała najpierw porozmawiać o tym z Danae, i bądź co bądź... upewnić się, czy ona to rozumie...
25. Rachela Royle już wielokrotnie przymierzała się do podróży dookoła świata, jednak, ta się składało, że ilekroć dochodziło do zabukowania luksusowe kabiny na pokładzie liniowca, mąż jej, Morris, zawsze wynajdywała dziesiątki przeszkód i nadzwyczaj pilnych obowiązków, ważniej szych od wycieczki. Zawsze praca; wielokrotnie powtarzała mu, że się przepracowuje, i równie często
przekonywała go, że konieczni musi wziąć urlop. Ale Morris z natury był szalenie pracowity praca była głównym celem jego życia — i wszystko na to wskazuje że to ona go zabiła. Jaka szkoda, rozmyślała Rachela, że Morrisowi nie udało się do końca życia skorzystać z tej okazji, ponieważ, choć udała się w tę podróż sama, rejs dookoła świata na pokładzie liniowca Queen Elizabeth II okazał się wyjątkowo udany. W rollsie przejrzała się w lusterku, przygładziła do tyłu włosy i z
przyjemnością podziwiała swą lekko opaloną cerę. Nie była to zwykła opalenizna, lecz naturalna, zdrowa skóra; w podróży szczególnie o nią dbała, stosując regularnie krem ochronny do opalania Estee Lauder oraz nakładając zawsze kapelusz z szerokim rondem. Rozsiadła się wygodnie na poduszkach tylnego siedzenia, i z Warrenem za kierownicą opuścili molo numer 7 i ruszyli w stronę rdonnie ^tan»\*Ł Yofti ra.^K*Ł. SfastóL "Rejs wzbogacił jej doświadczenia życiowe. Byli oczywiście nie ludzie, na których nie warto było zwracać uwagi i
których nigdy nie zaprosiłby do siebie do domu — młodzi, hałaśliwie zachowujący się ludzie — była też duża grupa takich, którym udało się, iż dzięki pieniądzom dostąpią zaszczytu dopuszczenia do ekskluzywnego klubu, do którego, oczywiście, ona należała. Wąski krąg ludzi, z którymi nawiązała kontakt, a który, co z przyjemnością wspominała, wytworzył się w drodze naturalnego zrozumienia i, wzajemnej aprobaty i eliminacji; bardzo dobrze czuli się we własnym gronie, spędzali razem dużo
czasu, trzymając się z dala ostałych pasażerów, urządzali na zmianę koktajle i uroczyste kolacje, po czym, z dala od zgiełku i piekielnej wrzawy dyskoteki, grali w salonie w brydża. Naprawdę świetnie się bawiła. Naturalnie z nowymi przyjaciółmi uzgodnili już nawet plany wycieczki w następnym roku... a jak słyszała byli i tacy, którzy wiecznie odbywali podobne podróże! I pomyśleć, że jeszcze
przed tą wyprawą, gdyby ktoś zasugerował jej taką możliwość, dałaby go i uznała propozycję za co najmniej niewłaściwą! Teraz wracała do domu, na suchy ląd, i nawet trochę się zdumała, że brak jej będzie tych wspaniałych miesięcy na pokładzie a. Zwłaszcza w dzisiejszy, pierwszy po powrocie wieczór jej mieszkanie na pewno wyda się jej opustoszałe i nieprzytulne. Spoglądając przez szyby samochodu na
ruch na Manhattanie myślała, że w końcu nie jest jeszcze tak źle; dzisiaj były jej ziny, zobaczy się więc ze swoim starszym wnukiem, który n dzień zawsze przychodził do niej na kolację. Będą także, wiście, Harrison i Jessie-Ann. Docierały do niej wiadomości o młodszym wnuku Jonie, o biznesie, różne nowinki o tym co ; sprawnie, a co nie, łącznie z akcją promocyjną Royle Girl
i nowym katalogiem. A w torebce miała plik zaproszeń do rozważenia — propozycje spędzenia czasu w rezydencjach w Dallas Houston, na plantacji w Wirginii, a także w wielu majątkach Anglii i we Francji — a wszyscy ci ludzie byli wspaniali. Będzie, oczywiście, musiała urządzić u siebie kilka dodatkowych przyjęć — czekając powrót do domu i zajęcie się miłymi obowiązkami szybko przestały ją martwić.
Gala była obecnie jedną z najlepiej opłacanych modelek w Nowym Jorku, i to Danae poradziła jej, żeby kupiła sobie mieszkanie. Bez jej pomocy i zachęty pomysł kupna własnego domu wydawałby się jej jeszcze ciągle nierealnym marzeniem, a teraz nieduże mieszkanko należało do niej! Nie było jeszcze do końca spłacone, ale było już niewątpliwie jej. Urządziła je w całości na biało, chcąc wymazać z pamięci wszystkie szarobure obskurne pokoje, w których mieszkała w Londynie. Radowała się białymi sofami i dywanami, gładkimi, białymi
jedwabnymi zasłonami i wyłożoną białymi kafelkami łazienką; nawet w niedużej kuchence stał biały piecyk elektryczny. W dużej, przestronnej szafie porozwieszała starannie ubrania i w wielkim ładzie porozstawiała buty. Chodziła boso po mieszkaniu, by nic odciskać śladów na miękkim, białym dywanie. Często zmieniała olbrzymie bukiety białych kwiatów, wypełniając nimi niemal całą przestrzeń szklanych półek, stolika kawowego i ładnego biurka — mniejszej, białej wersji niebieskiego
biurka Jessie-Ann, prezent od niej na nowe mieszkanie. Marcus ofiarował jej ogromną, doskonale uformowaną białą muszlę, którą znalazł kiedyś na plaży na Eleutherze, a którą ona ustawiła na polakierowanym na biało nocnym stoliku obok emaliowanego, białego budzika (aby broń Boże nie spóźnić się nigdy na zdjęcia). Marcus rozłożył się wygodnie na jej białej sofie, oparł nogi o szklany blat stolika kawowego, ręce skrzyżował za głową. Tylko uparty wyraz jego szczupłej, atrakcyjnej, młodzieńczej twarzy kontrastował z tą niedbałą pozycją.
Gala usiadła na brzegu krzesła. Między jej brwiami pojawiła się rysa, mocno splotła dłonie. Pomyślała, że w takim nastroju Marcus wygląda dokładnie tak samo jak Harrison na stojącej na biurku Jessie-Ann fotografii; taki sam silny podbródek, wydatny arogancki nos i stanowcze usta. Nigdy jeszcze nie spotkała Harrisona Royle'a, ale gotowa była się założyć, że Marcus to skóra zdarta z ojca. — Mam pomysł — odezwał się Marcus. — Wybierzmy się na kolację — może do tej małej francuskiej restauracyjki, w której byliśmy kilka tygodni temu, a która tak bardzo ci się
spodobała? Jeśli nie, możemy pójść do Carnegie. — Uśmiechnął się do niej szeroko. — Wybór należy do ciebie. — Nie powinnam jeść takich potraw — odparła automatycznie Gala. — A zatem francuska kuchnia będzie lepsza, mnie też to nie odpowiada. — Marcusie, proszę. Przecież miałeś pójść wieczorem do i, sam mi powiedziałeś, że zawsze ją odwiedzasz w dniu jej zin. — No więc dobrze, pójdę. Ale pod jednym warunkiem. — skrzyżował
nogi na stoliku, zagłębiając się w sofie, jak ktoś komu bardzo wygodnie i kto jest szczęśliwy, że przez kilka następ-1 godzin nie ruszy się z miejsca. Gala jęknęła zrozpaczona; on przecież wie, dlaczego nie e z nim pójść do babci. Po pierwsze, Rachela Royle nie znosiła jej — nawet nie wie o jej istnieniu! A Gala wcale nie była przekonana, czy pani Royle będzie zachwycona jej związkiem Marcusem. Nie uważała też, że właśnie dzisiaj należy ją zaskoczyć owiną — tak bez żadnych wstępów. A oprócz tego, po tym ;o się nasłuchała o Racheli Royle zarówno od Jessie-Ann jak i
Marcusa, była bardziej niż przestraszona ewentualnym tkaniem ze starszą panią. — Proszę cię, Galu — przymilał się Marcus, uśmiechając się niej czarująco — chodź ze mną. — Dobrze? Wszystko będzie w porządku, obiecuję ci. Będzie tam Jessie-Ann, która cię przecież ba, będzie mój braciszek Jon, on także cię uwielbia. — A twój ojciec, który mnie nie zna? — Z ojcem nie ma problemu. Od razu go oczarujesz. Jest wrażliwy na piękne kobiety.
— Pozostaje jeszcze twoja babcia — wypowiedziała matowym sem Gala. — Jak ona będzie się czuła, kiedy przyprowadzisz na le rodzinne spotkanie kogoś zupełnie obcego? — Ależ ty należysz do rodziny, Galu. Przecież zostaniesz moją żoną. — Wyprostował się, wstał z sofy i uklęknął obok niej na białym dywanie. Wyjął z kieszeni małe pudełeczko Tiffany'ego i wręczył jej. — Ojciec podarował mojej mamie pierwszy pierścionek kiedy miała zaledwie
siedemnaście lat, a był pieerścionek ze sztucznym oczkiem, który ojciec znalazł w paczce słodyczami na Boże Narodzenie w Princeton — opowiadał — a później, kiedy już byli zaręczeni, tata zamówił kopię tego pierścionka u Tiffany'ego — z prawdziwymi diamentami i szmaragdami. Została pochowana z obydwoma pierścionkami, ale projekt zachował się jeszcze w archiwach Tiffany'ego, i zamówiłem jego kopię dla ciebie. Dla nas. Wiem, że mama byłaby szczęśliwa,
wiedząc, że nosisz taki sam pierścionek. Łzy szczęścia napłynęły jej do oczu, podczas gdy wsuwał jej pierścionek na palec. — Marcusie... on jest taki piękny... — Wpatrywała się jak zaczarowana w pierścionek, który obwieszczał całemu światu, że Marcus Royle ją kocha. — Jest wspaniały — wyszeptała, gdy przytulił ją do siebie. — Tak bardzo cię kocham. — A teraz, kiedy już oficjalnie jesteś przyszłą panią Royle — szeptał
Marcus, całując z czułością jej palce — czy pójdziesz ze mną na kolację do babci? Gala wahała się jeszcze. — Nie jestem do końca przekonana, czy to odpowiednia chwila, by ich o tym powiadamiać... nie moglibyśmy zachować tego w tajemnicy? Chociaż przez jakiś czas? — nawet teraz, błagając go, zastanawiała się nie tylko nad tym co pani Royle powie na tę nowinę, ale także nad reakcją Danae... och, dlaczego życie jest aż tak skomplikowane? — myślała niepocieszona.
— Nie zgadzam się — powiedział stanowczo Marcus. — Pragnę, żebyś została moją żoną i chcę, żeby cały ten cholerny świat dowiedział się o tym! I ty także powinnaś chcieć tego samego. Wiedziała, że ma rację, powinna być dumna, że Marcus ją kocha... pobiorą się i będą żyli szczęśliwie, jak w powieściach Barbary Cartland, którymi w wolnych chwilach, pracując w recepcji Figurę It Out, tak się zaczytywała. Przyszłość jawiła się jej w barwnych, radosnych kolorach; mając obok siebie Marcusa może rzucić wyzwanie światu... wszystko ułoży się jak
najlepiej, teraz była już o tym przekonana... Marcus znowu ją całował, objęła go za szyję, przytuliła mocno, głaszcząc jego gęste, sprężyste włosy, przesuwając rękę w miejsce gdzie jego kark przechodził w szyję. Przywarła do niego, czuła na piersi silne uderzenia jego serca... Odrywając się od jej ust, Marcus wyszeptał: — Bardzo cię kocham, nawet nie wiesz jak bardzo, Galu... Odrzuciła do tyłu głowę rozkoszując się czułymi, przeciągłymi pocałunkami, podczas gdy jego ręce dotykały jej piersi, i wcale nie chciała, żeby się zatrzymał, przestał jej
dotykać... pragnęła się nim kochać... nigdy nie pozwolić mu odejść... — Gala, nie możemy... nie powinniśmy... westchnął Marcus, odsuwając ją od siebie. — Wszystko w porządku — szepnęła, czując jak drżą mu :ce — pragnę cię... — Ja także ciebie pragnę — Chryste, chyba dobrze o tym wiesz! — Miała poszerzone źrenice i równie tęskne co on spojrzenie, ale była najbardziej niewinną osobą, jaką spotkał w życiu; sposób, jakże słodki sposób, w jaki chciała mu się oddać właśnie raz, jak
bardzo delikatnie odpowiadała na jego pieszczoty, sprawiły iż się zawahał. — Nie chciałbym wykorzystywać sytuacji — szepnął, trzymając t mocno za ręce. — Wkrótce się pobierzemy, mogę zaczekać... Oczy Gali przepełnione były miłością, zalewała ją fala nieprzebranej czułości. Była to prawdziwa, czysta miłość, czy mogło być coś złego w tym, że się kochali?... pragnęła tylko wyrazić swą miłość... — Nie musimy czekać, najdroższy — powiedziała cichutko, przytulając swój ciepły policzek do jego twarzy. — Będziemy się zawsze kochać, więc nie
musimy czekać! Ręce Marcusa dotykały jej ciała delikatnymi lecz zdecydowanymi ruchami, zatopiła spojrzenie w jego oczach, jego usta przyległy do jej warg, ich pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny, gwałtowny. Marcus nie tłumił swego pożądania... wtedy, instynktownie. Gala zrozumiała, że miłość fizyczna nie polega tylko na dawaniu... była także braniem, domaganiem się szczególnych pieszczot od ukochanego... jego pocałunków, dotyku rąk, jego ciała... ona także pragnęła dotykać,
smakować, skąd mogła wiedzieć, że tak wygląda miłość... że może to być coś aż tak pięknego...
26. Szczotkując przy toaletce włosy JessieAnn j^y przyglądała się w odbiciu lustra Harrisonowi. Był zmęczony i trochę nieobecny, jakby jakaś myśl zaprzątała jego uwagę. Czy miał kłopoty w firmie? A może źle się czuje? Wiedziała, że ostatnio pracuje bardzo ciężko — zbyt ciężko — bez przerwy w podróży: Los Angeles, Daleki Wschód, Europa. Odłożyła szczotkę i podeszła do niego.
— Pozwól, że to zrobię — powiedziała, i uśmiechając się do niego ujęła końce czarnego, jedwabnego krawata. Harrison był już gotów do wyjścia na kolację do Racheli; wiążąc mu fachowo krawat, patrzyła na niego z dumą; wyglądał bardzo elegancko i był cholernie przystojny! Pochyliła na bok głowę j i przyglądając się jego twarzy dostrzegła kilka nowych zmarszczek. — Hej — powiedziała miękko. — Hej —zawtórował Harrison, uśmiechając się lekko. — Czy mówiłam ci kiedykolwiek, że cię
kocham? — O ile pamiętam mówiłaś mi kiedyś coś takiego. — Jego ciemne oczy z powagą spoczęły na jej twarzy. — Nigdy niczego nie mówię na wiatr — odparła, a w kącikach jej ust pojawił się nikły uśmiech. — Ach tak. Czy mam zatem uważać, że nadal mnie kochasz? W tonie jego głosu było tyle tęsknoty i smutku, aż zabolało ją serce. — Nie zmieniłam się, Harrisonie —
powiedziała prawie szeptem. — Może to moja wina, że tak bardzo wciągnęłam się 7 sprawy Images, ale to wcale nie oznacza, że cię nie kocham, tylko... no właśnie, wydaje się, że powinniśmy porozmawiać ze sobą, o tym co nas trapi, już dawno nie rozmawialiśmy... — Jesteś bardzo zajętą kobietą, JessieAnn — stwierdził, składając smoking. — A ty jesteś bardzo zajętym facetem! — wybuchnęła nieoczekiwanie. W końcu przecież nie cała wina spada na nią!
— To prawda. — Do licha, Harrisonie, przepraszam. Tylko... no właśnie, yję ostatnio w ciągłym napięciu nerwowym. Może miałeś rację, loże nie powinnam była nigdy zaczynać tej pracy. Ale skoro się iż zaangażowałam, pokochałam Images nieomal jak własne dziecko: dziecko, które karmisz, o które się troszczysz, patrzysz »k rośnie, aż do chwili, gdy znajduje swoje własne miejsce r świecie. I wtedy problemy wcale się nie kończą — dodała, mając ia myśli ten paskudny list, który otrzymała właśnie dzisiaj rano. — Może mógłbym ci w czymś pomóc?
Harrison był wyraźnie zaniepokojony, a ona natychmiast poczuła się winna. — To ja powinnam zadawać ci podobne pytania. To ty wyglądasz jak ktoś, kto wziął na siebie wszystkie troski świata! Od ponad roku nie byliśmy na wakacjach — powiedziała. — Może właśnie tego potrzebujemy, kilka tygodni na Eleutherze. Moglibyśmy nawet zostawić nianię w domu i mieć Jona tylko dla siebie. — To brzmi jak muzyka. Kiedy
moglibyśmy wyjechać? Twarz jej posmutniała, gdy pomyślała o wszystkich swoich zobowiązaniach. — No cóż, przez kilka następnych tygodni będę cholernie zajęta. Uruchamiamy dwa nowe studia... które już z góry zostały zarezerwowane i będą przepełnione... poza tym koniecznie muszę być na sesji zdjęciowej Avlona; nie mogę zostawić samej Danae. 'robiła się ostatnio jakaś roztargniona i nierówna. — Więc daj mi znać, kiedy będziesz wolna — przerwał jej szorstko
Harrison. Spojrzał na zegarek. — Spóźnimy się na koolację do mamy. Lepiej się już ubierz, Jessie-Ann. — Tak mi przykro, kochanie — szepnęła pełna skruchy — mam na myśli ten pomysł z wakacjami. Ale postaram się coś wykombinować, obiecuję. Tęsknię za tym. — I bardzo chciałabym być z tobą sam na sam, z dala od tego wszystkiego. Chciałabym... abyśmy się znowu odnaleźli. Twarz Harrisona pozostała nieruchoma.
— Nie sądzisz, że lepiej by było gdybyś się pośpieszyła? Nie zapominaj, że mama mogła już obejrzeć nowy katalog Royle'a. Może być dzisiaj wieczorem gorąco, Jessie-Ann. Chryste! Zupełnie zapomniała, że Rachela nie widziała jeszcze katalogu, ale przecież nie było jej przez trzy miesiące. — Nie bój się — dodał — pierwsze wyniki sprzedaży są bardzo korzystne. Images obroni się, co nie oznacza bynajmniej, że obejdzie się bez krytycznych uwag Racheli i jej protestu przeciwko dokonanym
zmianom. Jessie-Ann wślizgnęła się w kosztowną, prostą, szyfonową suknię i czekała aż Harrison pozapina jej maleńkie guziczki na plecach. W trakcie tej czynności pocałował ją leciutko, a ona, rozpromieniona, odwróciła się ku niemu. — Myślałam, że jesteś na mnie wściekły — zawołała uśmiechając się. — Jak mógłbym być wściekły na ciebie, kiedy tak pięknie wyglądasz — odparł łagodnie. — A teraz ruszaj.
— Jestem gotowa, jestem gotowa — wołała, przelatując przez pokój, wsuwając srebrne sandały i zgarniając torebkę. — W porządku, Jessie-Ann, już idziemy! Rachela czekała w swoim pokoju dopóki nie usłyszała, że Parsons, jej służąca, wprowadza pierwszych gości do salonu. Na prześlicznym emaliowanym, złotoniebieskim zegarze stojącym na biurku koło dużego okna wychodzącego na Park Avenue sprawdziła godzinę. Jakże to typowe dla Jessie-Ann, pomyślała z pogardą. W jaki sposób ta dziewczyna daje sobie radę w
pracy, skoro punktualność, bez której nie wchodzi w grę zarabianie pieniędzy, jest tak obcym dla niej pojęciem!? Na biurku leżał katalog Royle'a, a z jej błyszczącej okładki, jak zawsze, odkąd Morris Royle objął po ojcu firmę, spoglądała uśmiechnięta rodzina. Tyle że tym razem okładka była inna. Ta rodzina nie była już tą solidną, amerykańską, stanowiącą sól ziemi rodziną reprezentującą warstwy średnie, do której przyzwyczaili się klienci. Członkowie tej rodziny nie sprawiali wrażenia ludzi, którzy spędzają długie zimowe wieczory przy
kominku, podczas których matka robi na drutach lub przygotowuje kolację, a ojciec zatopiony jest w swej gazecie, syn podziwia nowe wrotki, zaś kilkunastoletnia córka paraduje w nowej kraciastej sukience. Oczywiście okładki bywały różne, pomyślała zniecierpliwiona Rachela, ale zawsze, bez wyjątku, stwarzały jednakowo dobre wrażenie. Już po nich wiadomo było czego można się spodziewać w środku: wysokiej jakości towary, żadnej ekstrawagancji, wiadomo bowiem jak trudno jest nadążyć za szybko zmieniającą się modą, solidne meble, dobrej marki sprzęt
gospodarstwa domowego, wyposażenie kuchni i akcesoria do ogrodu — wszystko to można było znaleźć na budzących zaufanie stronicach katalogu Royle'a. Teraz każdy z członków tej nowocześnie wyglądającej rodziny trzymał w rękę błyszczącą, złotą literę. Ojciec trzymał R — znacznie młodszy ojciec niż dotychczas, o lepszej prezencji, bardziej atletyczny, taki, który zamiast oglądać mecz w telewizji, mógłby równie dobrze wstać z fotela i sam zagrać w baseball. Mama trzymała O — była ładna, dyskretnie umalowana, zgrabna i elegancka w jedwabnej bluzce i lnianej spódnicy,
uosobienie nowoczesnej kobiety. Roześmiana siostra usadowiła się w wycięciu Y w kusym, gimnastycznym kombinezonie i obcisłych trykotach, podczas gdy syn, wywijając na wrotkach, starając się utrzymać równowagę, mocno dzierżył w ręku L. Para bachorów w różowych i żółtych kapciach opierała się o E, zaś akcent po ostatniej literze nazwiska podtrzymywany był przez duży pazur wystający z błękitnego tła nieba, reszty natomiast dopełniał zuchwały, mały pies, wyglądający na uciekiniera z jakiejś wiejskiej zagrody, stojący z zadartą łapą
przed ostatnim, złotym S. Rachela aż zawrzała; całość była w bardzo złym guście. Ta fotografia była rozpaczliwa. Urządzenie domu za bardzo kosztowne; stali klienci Roy\e'a na pewno się zniechęcą. A co dopiero kostiumy kąpielowe?! Były bezwstydne, pełne seksu — widać to gołym okiem! Naprawdę rozpacz, no a reszty dopełnia na pewno kwartalne sprawozdanie finansowe! Harrison będzie się musiał ostro tłumaczyć dziś wieczór, pomyślała ponuro. Niech no tylko spróbuje brać w obronę Jessie-Ann. Teraz już
przynajmniej wie, dlaczego do wyjazdu trzymali to wszystko przed nią w głębokiej tajemnicy. Ale tym razem, przyrzeka to sobie, nigdy już nie dopuści, by coś podobnego mogło się powtórzyć! Z katalogiem pod pachą wkroczyła do salonu i stanęła jak wryta na widok Marcusa z jakąś obcą dziewczyną u boku. — Babcia Royle — zawołał, rzucając się ku niej i biorąc ją w ramiona. — Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin i witamy w domu! O rany, babciu, co oni z tobą zrobili? Czym oni cię karmili? Nic z ciebie nie zostało, jesteś lekka jak piórko. — Podniósł ją i
zakręcił się z nią w koło. — Marcus! Proszę! przestań! — zawołała, śmiejąc się mimo woli. Już gdy był małym chłopcem nie umiała się oprzeć jego wdziękowi. Był taki uwodzicielski, a odkąd odszedł Morris, chłopiec posiadł klucz do jej serca. — Nie wiedziałam, że przyprowadzisz gościa — powiedziała, przyglądając się badawczo Gali. — To jest bardzo specjalny gość, babciu, mój honorowy gość — odparł Marcus. — Pozwól, że ci przedstawię moją narzeczoną, Galę-Rose. Galu, oto
moja babcia Royle. — Czy powiedziałeś „narzeczona?" — zapytała zaskoczona Rachela. — Oczywiście, babciu. Czuję się dumny i zaszczycony, że Gala zgodziła się zostać moją żoną. Rachela przymknęła oczy, ściskając nadal pod pachą katalog. Tego już było za wiele — to jest nawet śmieszne! Myśleć o małżeństwie, a nawet o zaręczynach? Marcus jest jeszcze za młody, jeszcze się uczy... a poza tym, kim jest ta dziewczyna? Na pewno nie pochodzi z żadnej znanej jej rodziny — przecież zna wszystkich!
Otworzyła oczy i napotkała prowokacyjne spojrzenie Marcusa; po raz pierwszy w życiu zabrakło jej słów. — Ja, no więc... czy ojciec wie o tym? — wykrztusiła wreszcie. — Jesteś pierwsza, babciu. Sami dopiero niemal przed chwilą dowiedzieliśmy się o tym, prawda, Galu? — uśmiechnął się do Gali. — No, babciu, czy nie zamierzasz nam pogratulować? Podejdź przynajmniej i przywitaj się z Galą, jest tutaj właśnie po to, żebyś mogła ją poznać.
— Na pewno n i e będę ci składać gratulacji z powodu czegoś, co, jak sądzę, jest tylko chwilowym, młodzieńczym szaleństwem z twojej strony i ze strony... —popatrzyła na Galę. —Panna Rosę, czyż tak? — Gala-Rose, tak jak Jessie-Ann — cichutko powiedziała Gala, zmrożona lodowatym spojrzeniem Racheli. Starsza pani lustrowała ją od stóp do głów, a Gala, odruchowo, wyciągała się do góry, jakby rosła, przechylając buńczucznie głowę na bok. Jestem GaląRose, sławną modelką — powtarzała sobie w milczeniu. — Odnoszę sukcesy
i zarabiam więcej pieniędzy niż kiedykolwiek marzyłam... a Marcus Royle kocha mnie, noszę jego pierścionek — a także niezapomniane piętno jego ciała. Jestem z siebie dumna. A także dumna z Marcusa. Niech będę przeklęta, jeśli ugnę się przed mocą tej starej kobiety... — Gala-Rose? — kontynuowała słodko Rachela. — No cóż, kochanie, widzę, że jesteś jeszcze bardzo młoda, ale muszę cię już teraz poinformować, iż jesteś w błędzie jeśli sądzisz, że wychodząc za mąż za członka
rodziny Royle'ów zgarniesz przy rozwodzie pokaźną fortunę — uważam bowiem, że rozwód jest nieunikniony, jeśli już z góry nie zaplanowany przez ciebie. — Dowiedz się raz na zawsze, że Marcus nie otrzyma żadnych pieniędzy aż do dwudziestego siódmego roku życia, to jest do czasu, kiedy będzie mógł dysponować ustanowionym dla niego funduszem. A zatem, jeśli zamierzasz go poślubić, przygotuj się, że będziesz musiała go utrzymywać, i to na dość wysokiej stopie, do jakiej jest przyzwyczajony. Jak wiesz, Marcusie — zwróciła się w stronę wnuka
— zamierzałam przekazać ci większość mojego majątku, ale w tej sytuacji, jeśli nadal będziesz się upierał przy tym wariactwie, wycofam twoje imię z testamentu. — Chwileczkę, babciu — zawołał Marcus. — To ja poprosiłem Galę, aby mnie poślubiła. Mnie, Marcusa — a nie majątek R o y 1 e' ó w! Dobry Boże, babciu Royle, zawsze uważałaś, że życie koncentruje się wyłącznie wokół rodzinnych interesów i pieniędzy, pozwól więc, że ci powiem, iż tym razem nie masz racji! — Marcusie, proszę cię, przestań, pozwól, że ja coś dodam — głos Gali
zabrzmiał donośnie w pokoju, w którym zapadła cisza. — Pani Royle, pani pieniądze nie odegrają tu żadnej roli. Jako modelka zarabiam ich bardzo dużo, a Marcus, jeśli tylko zechce, może nimi do woli dysponować. — Aha! Kolejna modelka! — warknęła Rachela. — Nikomu tym nie zaimponujesz! Harrison przystanął w drzwiach, próbując zorientować się I w sytuacji. Spojrzeli z Jessie-Ann po sobie, po czym jego wzrok 1 spoczął na Marcusie i na pięknej blondynce, która,
jak wszystko na to wskazywało, wytoczyła bitwę jego matce. — Co tu się, u licha, dzieje? — szepnął do Jessie-Ann. — 1 I kim jest ta dziewczyna? — Jeśli się nie mylę — powiedziała półgłosem Jessie-Ann, 1 wyciągając Harrisona do holu — Marcus powiedział właśnie Racheli, że zakochał się w Gali-Rose. A może nawet, że chce się 1 z nią ożenić. — Zakochał się? Chce się żenić? Ale kim ona jest? Jak to możliwe, iż dotąd jej nie poznałem, skoro jest aż tak bardzo zaangażowany? A poza tym, jest za młody, żeby się żenić.
— Gala-Rose jest angielską modelką Danae; to niezwykle urocza, słodka i subtelna dziewczyna, która, oprócz tego, zrobiła błyskawiczną karierę. Nie spotkałeś jej nigdy, Harrisonie, ponieważ w ostatnim czasie zbyt rzadko bywasz w domu, by móc spotkać kogokolwiek. A jeśli chodzi o wiek to przypomnij sobie ile miałeś lat, gdy zakochałeś się po raz pierwszy i ożeniłeś? Niedaleko pada jabłko od jabłoni, zdaje się, że jest takie przysłowie? — Ależ, do licha, Jessie-Ann, znałem Michelle przez całe życie... to zupełnie coś innego. A od jak dawna Marcus zna tę dziewczynę... od kilku tygodni? Od
dwóch miesięcy? Spojrzała na niego i posmutniała. — Może to nie będzie najlepszy przykład — powiedziała spokojnym głosem — ale czy już zapomniałeś jak długo znaliśmy się przed ślubem... Parę tygodni? Mniej niż dwa miesiące. Dlaczego oczekujesz, że Marcus będzie postępował inaczej niż jego własny ojciec? Poza tym, jestem pewna, że on kocha Galę. Och, daj spokój, Harrisonie, przecież to najmilsza rzecz, jaka mogła cię spotkać,
dwoje pięknych, młodych, zakochanych w sobie do szaleństwa ludzi. Jak Romeo i Julia! Spojrzał na nią swymi ciemnymi oczyma, ale Jessie-Ann nie potrafiła odgadnąć co wyraża jego wzrok — zbyt wiele myśli, zbyt wiele zmian... — A więc — ocknął się z zadumy — może będzie lepiej, jeśli wejdziemy do środka i wyjaśnimy sytuację, zanim mama wymyśli :oś, co położy kres prawdziwej miłości. — Ujął jej rękę i delikatnie pocałował. — Cieszę się, że się z tobą ożeniłem, Jessie-Ann — szepnął — pomimo tak krótkiej, kilkutygodniowej znajomości, tylko...
— Tylko? — zapytała, a jej błękitne oczy rozpromieniły się. — Tylko, że... pośpieszmy już lepiej na odsiecz tym młodym. — Trzymając się za ręce, uśmiechnięci, wkroczyli do salonu. — Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, mamo — zawołał Harrison — i witaj w domu. Widzę, że podróż morska posłużyła :i, świetnie wyglądasz, choć może troszkę jesteś zbyt... napięta — oczy mu się zaiskrzyły gdy całował jej policzki.
Następnie odsunął ą na długość ramienia i przyglądał badawczo lodowatej twarzy. — rak, zdecydowanie świetnie wyglądasz, mamo. Jaka szkoda, że nigdy nie udało ci się namówić ojca na taką wycieczkę. — Cały szczęście, że nie ma dzisiaj ojca z nami — odcięła się błyskawicznie Rachela, wyjmując spod pachy gruby katalog Royle'a — miałby się z pyszna postawiony wobec tylu nieszczęść... — i ruchem ręki wskazała na Marcusa i Galę trzymających się za ręce, stojących pośrodku pokoju. — Takie fiasko!
Ojciec na pewno przewraca się w grobie! — Rachelo, cóż za melodramatyczny ton, zupełnie do ciebie nie pasuje! — wykrzyknęła Jessie-Ann całując z szacunkiem teściową. — Cieszę się, że cię widzę, Marcusie — powiedział Harrison, obejmując syna. — A to, oczywiście, to jest GalaRose. Bardzo dużo o tobie słyszałem od Jessie-Ann. — Ujął obie dłonie Gali i dodał: — I muszę ci powiedzieć, że mówiła o tobie w samych superlatywach, co osobiście
mogę teraz sam potwierdzić. Gdzieś, w środku żołądka, Gala poczuła lekkie drżenie ulgi. Przynajmniej nie będzie dzisiaj stawiać czoła całej rodzinie Royle'ów. — Mogę ci już od razu powiedzieć, że zaręczyliśmy się z Galą i że chcemy się pobrać — powiedział Marcus, bacznie obserwując reakcję ojca. — A więc to tak? Zaręczyliście się? No cóż, być może pośpieszyliście się trochę, ale jestem pewien, że dokładnie rozważyliście tę decyzję. Właśnie przed
chwilą Jessie-Ann przypomniała mi, że ja także ożeniłem się bardzo wcześnie. Nie ma więc prawa sprzeciwiać się. Moje gratulacje dla was obojga, to oznacza, że mogę pocałować moją przyszłą synową? Twarz Gali pojaśniała. — Och, oczywiście, że tak — zawołała i z rozpędu zarzucili Harrisonowi ramiona na szyję — i dziękuję panu, panie Royle. — Jest tylko jedno zastrzeżenie — powiedział. — Nalegam, by Marcus skończył studia. — Nic mnie przed tym nie powstrzyma — uśmiechnął si szeroko Marcus.
— Czeka nas jeszcze długa droga, tato, przyjdzie taki dzień, kiedy firma Royle będzie miała własnego architekta, który będzie projektować jej nowe sklepy. — Też mi coś! — zawołała Rachela, przeszywając ich złowrogim spojrzeniem; z trudem się opanowała, by nie tupnąć nogą, czego nigdy dotąd nie zrobiła w życiu! — Znasz moje zdanie, Marcusie, później porozmawiam jeszcze na ten temat z twoim ojcem. Widzę, że nie tylko masz zamiar popełnić jedno głupstwo, zdaje się, że chcesz również zdezerterować z firmy! Też mi,
architektura! A kto, jeśli wolno mi zapytać, poprowadzi interes, gdy ojciec się wycofa? Ktoś obcy? Ponadto, jeśli tak dalej pójdzie, nie widzę szans na żadne nowe sklepy Royle'a! — Rzuciła błyszczący katalog na hebanowy, politurowany stół i wbiła wzrok w Jessie-Ann. — Jeśli się nie mylę ta parodia jest twoim dziełem!? — Tak, to znaczy, jeśli chodzi o ścisłość, nie mogę tylko sobie przypisać wszystkich zasług — odparła skromnie Jessie-Ann. — To praca całego zespołu Images. — To hańba! — krzyknęła Rachela, a jej
napięte nozdrza drżały z wściekłości. — Jak śmiałaś zmienić dotychczasowe oblicze Royle'a i sprawić zawód pokoleniom oddanych nam klientów? — Właśnie o to chodziło — odparła Jessie-Ann, znajdując nagle przyjemność w tej sytuacji. Nareszcie, choć raz, Rachela przyparta została do muru; znalazła się w potrzasku, bez żadnego wsparcia. — Katalog Royle'a był niemodny i pozbawiony stylu — trzeba go było dostosować do aktualnych wymagań. Posłużyliśmy się
po prostu zwykłymi ludźmi, których można spotkać na każdym kroku w każdej podmiejskiej dzielnicy. Wiem coś o tym, ponieważ wychowałam się wśród takich ludzi. — Bzdury! — warknęła Rachela, stukając w okładkę idealnie polakierowanym na różowo paznokciem. — Przyjrzyj się temu... :emu zwierzakowi! — Wiesz chyba, że pies także ma swoje potrzeby — odpowiedziała lekko Jessie-Ann — nie można przewidzieć
kiedy i gdzie zachowa się niestosownie. Uważam, że dzięki temu udało się nam wprowadzić trochę autentyczności. Rachela zwróciła się do syna... była pewna, że i jemu, pomimo całej lojalności wobec żony, katalog musi wydawać się wstrętny; niech no tylko spróbuje zaprzeczyć faktom. — Nie ulega wątpliwości, że obroty ze sprzedaży katalogu same świadczą za siebie, i że są katastrofalne, Harrisonie. Proponuję, abyśmy maksymalnie zmniejszyli poniesione straty i po prostu wydali
ubiegłoroczny katalog dodając do niego specjalne wkładki, na których zaprezentujemy te pozycje i wyroby, na których promocji szczególnie nam zależy. Przywróćmy natychmiast poprzedni format i jak najszybciej zmontujmy nowy katalog. Nie wątpię, iż zatrudniani przez nas od lat, lojalni wobec firmy Fotograficy zrobią co można i przywrócą ustalony przez twojego aj ca styl katalogu. — To niezupełnie tak wygląda jak myślisz, mamo. — Harrison nie chciał już bardziej dobijać matki, ale nie było wyjścia, musi przecież poznać prawdę. — Nowy katalog odniósł niebywały
sukces. Obroty wzrosły o trzydzieści siedem procent w stosunku do tego samego okresu w ubiegłym roku. A to jeszcze nie wszystko, katalog Royle'a stał się obiektem kolekcjonerskim. Mówi się o nim na Madison Avenue, podobnie zresztą jak o Images. D naszym katalogu pisze się na pierwszych stronach gazet, magazynów, mówi się o nim w ogólnokrajowych programach telewizyjnych. Sądzę, mamo, że nasza firma powinna być wdzięcz-la za ten sukces trzem młodym kobietom, JessieAnn, Danae Lawrence i
Caroline Courtney. Wspólnymi siłami przeniosły Foyle'a z lat czterdziestych w lata osiemdziesiąte, i myślę, że będę wyrazicielem powszechnej opinii, jeśli powiem, że wszyscy jesteś-ny zachwyceni rezultatami. Rachela kurczowo trzymała się brzegu czarnego, wypoliturowanego stołu, w obawie, że może zemdleć. Ale nie, nie należała do tych słabych, omdlewających kobiet, zawsze z odwagą wypowiadała własne opinie i przekonania, i wcale nie zamierzała się
zmieniać, chociaż, być może, gotowa była zmienić nieco taktykę! Nie chciała swoim uporem zniechęcić do siebie Harrisona, ani też utracić wnuka. — Nie mam więc żadnych argumentów wobec tak świetnych rezultatów — powiedziała bezbarwnym głosem. — Widocznie nie mam racji. Widocznie jestem starszą kobietą niż sądziłam. Zdaje się, że przez cały ten wieczór nie powiedziałam o niczym ani jednego dobrego słowa. — Usiadła ciężko na małym pozłacanym krzesełku, którego obicie
własnoręcznie wyhaftowała, i spojrzała na nich czworo spod przymrużonych oczu. — Myślę, że mógłbyś otworzyć butelkę szampana, Harrisonie, wydaje się, że będziemy oblewać nie tylko moje urodziny. — My wychodzimy, babciu — powiedział Marcus, biorąc Galę za rękę i kierując się z nią w stronę drzwi. — Nie! Zostańcie! Zaskoczona Jessie-Ann spojrzała na Rachelę. Jej głos jakby się odrobinę załamał — czyżby dostrzegła ślad łez w jej oczach?
— Marcusie, pozwól Gali przywitać się z twoją babką — powiedziała Rachela siląc się na uśmiech. — Wszystko na to wskazuje, będę musiała uznać wasze racje i pozwolić wam młodym postępować według własnego uznania. Uczcijmy kieliszkiem szampana zaręczyny Gali i Marcusa oraz sukces katalogu Royle'a. A następnie zjedzmy wspólnie kolację. Jessie-Ann, bądź tak dobra, zadzwoń na Parsons i powiedz jej, że Gala-Rose zostaje na kolacji. A potem chciałabym, żebyś mi opowiedziała, co słychać u mojego młodszego wnuka. Patrząc jak Rachela pozwala Gali złożyć
na swoim gładkim, chłodnym policzku pocałunek, Jessie-Ann zastanawiała się co knuje ta kobieta, bo przecież było więcej niż pewne, że nie zamierza się poddać. Wiadomo, że nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa na temat małżeństwa Marcusa, ani też na temat katalogu. Późnym wieczorem Jessie-Ann leżała wtulona w ramiona Harrisona. Czuła się szczęśliwa, rozpromieniona po gorącym, namiętnym kochaniu się, jakie już od dawna im się nie zdarzało. Zastanawiała się nad tym, czy to widok Gali i Marcusa nie sprawił, iż oboje z Harrisonem zrozumieli jak wiele tracą
— ich stosunek stał się nieomal aktem jedności, próbą przeciwstawienia się losowi i odzyskania tego, co ich łączyło. Nigdy bardziej wyraziście nie zdawała sobie sprawy z hierarchii ważności w jej życiu — przede wszystkim mąż i dziecko. Może teraz, odkąd Caroline twardą ręką sprawuje kontrolę nad Images, będzie mogła pomalutku odsunąć się nieco od biznesu i zacząć spędzać więcej czasu z Harrisonem. Ponieważ, po przeanalizowaniu wszystkiego, wiedziała już, że życie bez Images może być znośne, ale życie bez
Harrisona jest nie do pomyślenia.
27. Był poniedziałek, dziesiąta rano. Caroline z radością i z uwagą oglądała swoje nowe biuro. Firma Images rozwijała się w błyskawicznym tempie. Dysponowała już czterema studiami, a także odpowiednią przestrzenią na elegancką recepcję, z nową, sprawną, młodą recepcjonistką za biurkiem. Każda z trzech wspólniczek miała własny, przestronny gabinet, a w długim, przewiewnym pokoju na tyłach
urzędowała Laurinda sprawująca kontrolę nad księgami rachunkowymi, wyszukująca zalegających z opłatami klientów niczym pies na tropie lisa, podczas gdy dwie sekretarki nieustannie wystukiwały pisma na maszynach. Caroline sama ozdobiła swój gabinet, wykorzystując w tym celu całą gamę ciepłych szarości i bieli. Leżał tutaj miękki, gołębiopopielaty dywan, stała niebieskopopielata, aksamitna sofa, prostokątne, polakierowane na biało biurko oraz dużo wysokich, liściastych zielonych roślin. Wnętrze było proste i tchnęło spokojem. Kładąc naręcz swoich
ulubionych róż i żółtych stokrotek na biurku, powiesiła na stojącym białym wieszaku swój elegancki żakiet od Annę Klein i zatrzymała się przy oknie, by obejrzeć nowe roślinki w białych pojemnikach. Listki wznosiły się prosto ku słońcu i Caroline uśmiechnęła się z zadowoleniem. Poza własnym domem z Calvinem, Images stało się jedynym miejscem na świecie, w którym lubiła przebywać. Ponieważ jej biuro stało się przystanią dla sporej grupy zawsze wesołych i pogodnych ludzi, stanowiących klientelę Images, dodatkowa przestrzeń stała się
niezbędna. Tak się składało, że to do niej przybiegały zapłakane modelki, kiedy chciały wyładować iwą złość z powodu źle obciętych włosów czy nieudanego makijażu; i czarujący uśmiech Caroline i filiżanka gorącej herbaty sprawiały, ż naprawdę czuły, że jest ktoś kto d b a o ich interesy i przejmuje się ich sercowymi problemami. Bo tak też w istocie było. Także zawsze do jej biura trafiali w poszukiwaniu coca-coli wędrowni członkowie grup rockowych, zamawiający w Images albumy płytowe lub zdjęcia reklamowe.
— Cola jest w lodówce — informowała zwięźle. Zdarzało się też, że nie mając wyboru, przymykała oczy na pewne sprawy, natomiast na pewno nie przyłożyłaby ręki do jakichś afer związanych z narkotykami! Nie ulega wątpliwości, że znalazła swój zawód, myślała otwierając ochoczo poranną pocztę. Images było jak Broadway, tyle że w zminiaturyzowanej postaci, gdzie w każdym z czterech studiów wystawiane było inne przedstawienie — rano, w południe i wieczorem — z własną obsadą i własnym scenariuszem. Zarządzała Images
sprawnie, osobiście troszczyła się o klientów. Jej ostatnim posunięciem było zatrudnienie szefa kuchni, dzięki czemu klienci nie musieli już biegać za róg do Blakeya lub zamawiać jedzenie z zewnątrz. Dania z bufetu v Images zyskały renomę wśród smakoszów i stały się tematem rozmów w świecie mody i reklamy, stanowiąc dodatkową zachętę dla nowej klienteli, która napływała nieomal szybciej niż można ją było obsłużyć. Sprawność, uprzejmość, grzeczność stały się hasłami, których
przestrzegania domagała się Caroline w każdym studiu. „Jak to miło, że zechcieliście wybrać Images" — mówiła do nowych klientów. „Jestem przekonana, że nie pożałujecie swojej decyzji, i proszę nas dokładnie informować o każdym, specjalnym zapotrzebowaniu na jedzenie i wina. Mamy doskonałego kucharza". Albo: „Jak to miło z waszej strony" — odpowiadała rozpromieniona, kiedy dziękowano jej pod koniec sesji zdjęciowej. Zawsze z wyprzedzeniem pisała listy; nie tylko do agencji reklamowych i do redaktorów działów mody, lecz także do
niepewnych siebie członków odnoszących sukcesy grup rockowych, które coraz liczniej zgłaszały się do Danae z prośbą o wykonanie zdjęć! reklamowych. „Z radością ujrzymy was ponownie u siebie" — informowała ich — „jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy. Dziękujemy za skorzystanie z usług Images". Dbała, aby nigdy nie brakowało chłodzonego wina czy zamrożonego szampana dla odwiedzających ich klientów. Zatroszczyła się także o to, by ekip CBS
zrobiła dziesięciominutowy program o Images, który został wyemitowany na ogólnokrajowej antenie, zaraz po dzienniku w godzinach największej oglądalności, dzięki czemu ich nazwiska stały się nagle powszechnie znane. Problem braku zamówień skończył się definitywnie; zleceni zalewały ich. Pozostawał natomiast problem płatności. Na! więcej zaś kłopotu było z dużymi rachunkami. Poprzedniego wieczoru Laurinda przedłożyła jej bilans miesięczny: płynność finansowa przedstawiała się naprawdę zatrważająco. Ekspansja i rozwój firmy
były bardzo kosztowne, nawet pomimo faktu, iż Jessie-Ann podjęła ryzyko i z własnych oszczędności kupiła przylegające do nich budynki. Całą gotówkę Images pochłaniały wciąż rosnące koszty przebudowy plus zakupy nowego, niezbędnego sprzętu. Wysokość przekroczonego konta przyprawiała Caro-line o skurcz gardła! Oczywiście, że wpłaty będą napływać, pomyślała otwierając kopertę z kolejnym rachunkiem, ale gdyby nie stały zastrzyk gotówki Royle'a — a byli już mocno zaawansowani nad nowym katalogiem — Images mogłoby się znaleźć w
poważnych tarapatach. Kładąc rachunek obok innych, którymi miała się zająć Laurinda, pomyślała o zaręczynach Gali i Marcusa. Wiadomość nie zaskoczyła jej — byli tak bardzo zauroczeni sobą, że zalegalizowanie tego związku wydawało się wszystkim czymś zupełnie oczywistym — z wyjątkiem Danae! A co o tym pomyśli Danae to już zupełnie inna sprawa. Chwała Bogu, że nie ma jej w mieście od kilku dni. Dzięki temu nieunikniona konfrontacja
odbędzie się nieco później, ale już z góry wiadomo, że nie obejdzie się bez kłopotów, kiedy Danae dowie się, że jej protegowana dezerteruje! Nikt dokładnie nie wiedział gdzie właściwie przebywa Danae. Zadzwoniła jakby nigdy nic i powiedziała: — Biorę parę dni urlopu, wrócę w przyszłym tygodniu na sesję zdjęciową Marriota, do zobaczenia. — I zniknęła. Ale to dobrze, pomyślała Caroline, mam nadzieję, że chodzi o faceta, i że jest z nim szczęśliwa. Danae jest bardzo samotna, żyje zbyt intensywnie. Całą energię koncentruje na pracy, poza którą nic innego nie liczy się
w jej życiu. Każdej z nich przydałby się od czasu do czasu krótki odpoczynek, pomyślała, ale nikomu aż tak bardzo jak Danae. — Caroline? — Jessie-Ann wsunęła głowę przez drzwi. — Jesteś sama? Caroline przyjrzała się jej uważnie. — Jesteś potwornie blada. Co się stało? — Miałam przed chwilą telefon od Racheli Royle — wyjaśniała JessieAnn z markotną miną. — Chciała się dowiedzieć, czy dotarły do mnie pogłoski o Harrisonie i Merry McCall. Harrison i Merry McCall, Caroline!
Powiedziała, że wszędzie, w każdym magazynie, w każdej kronice towarzyskiej, pełno jest ich zdjęć... — No i co z tego, rzeczywiście są, nawet sama widziałam jakieś — wtrąciła Caroline. — Merry pracuje jako Royle Girl, a Harrison towarzyszy jej od czasu do czasu w terenie, robiąc reklamę kolekcji... — Patrząc na zbolałą twarzyczkę JessieAnn, pragnęła, by jej słowa brzmiały jak najbardziej wiarygodnie. — Powiedziałam jej, że nie czytuję
takich gazet, i że między mną i Harrisonem wszystko układa się wspaniale... — Chce po prostu wziąć na tobie odwet za katalog, to wszystko — zawołała oburzona Caroline — umyślnie dobiera się do twoich osobistych spraw. — Tylko że prawda jest nieco inna, Caroline — ze smutkiem odezwała się Jessie-Ann — w ostatnich tygodniach coś się między nami naprawdę popsuło. Och, wiem, że to moja wina. Powinnam spędzać więcej czasu w domu, nie zaś poświęcać się bez reszty Images, nie starać się w takim tempie
zaspokoić własnych ambicji... do tego stopnia, że byłam zbyt zajęta, by przeczytać plotki o własnym mężu! Tak często go nie ma, jest stale w drodze z Merry... — Jestem przekonana, że to nie wykracza poza sprawy biznesu — odparła lojalnie Caroline. — Czyż nie mówiłaś mi jak bardzo szczęśliwa byłaś w ubiegłym tygodniu? — To prawda — przyznała, rozpogadzając się. — Może za wiele sobie wyobrażam i jestem przewrażliwiona po tym, jak Rachela otworzyła mi oczy na te
plotki. — Wiesz przecież najlepiej jak było wam zawsze wspaniale razem — zawołała Caroline. — Zawsze wam zazdrościłam. — Dopóki nie spotkałaś Calvina — spuentowała Jessie-Ann ze śmiechem. — Zgadza się. Uśmiechnęły się do siebie porozumiewawczo. — Dobra, wracam do pracy —
powiedziała Jessie-Ann. — Za pół godziny mam spotkanie z Brodiem Flyte'em, choć prawdę mówiąc jestem przekonana, iż liczył na to, że spotka się z Danae. No właśnie, a gdzie jest Danae? Caroline wzruszyła ramionami. — Jedyne, co wiemy, to to, że wróci w przyszłym tygodniu. Jessie-Ann uniosła wysoko brwi. — Jakiś tajemniczy kochanek? Czy też udała się gdzieś samotnie z kamerą? Założyłabym się, że raczej to drugie. Brodie Flyte będzie miał
ciężką przeprawę z naszą Danae. No to na razie. — Przemknęła po gołębiopopielatym dywanie Caroline i będąc już przy drzwiach uśmiechnęła się szeroko do niej. — Wiesz co? Twoje biuro jest ładniejsze od mojego! Będę musiała pozmieniać te wszystkie czerwienie i niebieskości... — Zaczekaj z tym do wypłaty! — zawołała Caroline, śmiejąc się. Lecz gdy drzwi się zamknęły uśmiech zniknął z jej twarzy. Nie ulega wątpliwości, że Rachela Royle celuje
prosto w serce — i to zatrutym sztyletem! Miała nadzieję, że Harrison opamięta się, i dziękowała Bogu, że Calvin nie jest taką torpedą jak Harrison. Nie mogła sobie nawet wyobrazić Calvina pędzącego przez kontynenty w pogoni za dziewczyną; czuł się zbyt wygodnie w obecnym związku i w ich domu, by jeszcze chcieć uganiać się za dziewczynami. Wiedziała, że kiedy nie jest w podróży, czeka zawsze na jej powrót z pracy. Rozkładał się ze zmierzwionymi blond włosami i bosymi nogami na sofie z Kosmą Stalą, srebrnym kotem, rozwalonym obok
niego. Butelka ich ulubionego szampana mroziła się w lodówce, kochali się przed kolacją — albo po kolacji — albo nawet dwa razy, w zależności od nastroju. Przepełniona szczęściem, zaśmiała się głośno. Najchętniej zarzuciłaby teraz Calvinowi ręce na szyję i dziękowałaby mu, że uczynił ją tak bardzo — tak nadzwyczaj szczęśliwą.
28. Caroline ze zdziwieniem obserwowała, jak wściekła Danae z hukiem wypada ze studia, krzycząc przez ramię do swojej asystentki Frostie: — Na miłość boską, weź się wreszcie w garść! Odkąd miesiąc temu Danae wróciła z Waszyngtonu, wciąż była rozstrojona. Nawet bardziej niż rozstrojona, pomyślała Caroline. Była jak opętana. Charakteryzatorzy i
fryzjerzy z ponurą miną spędzali teraz długie godziny w pracy, podczas gdy modelki dogadywały sobie bezustannie, rzucając posępne spojrzenia w stronę Danae, mrucząc za jej plecami, że pracuje się z nią gorzej niż z jakąś wiedźmą. Monica, stylistka, kompletnie wyczerpana nerwowo, zajadała się bez przerwy słodyczami, a biedna Frostie z hukiem zatrzaskiwała sprzęt, powstrzymując w ryzach buzującą w niej jak wulkan złość. Tak nie można traktować ludzi, pomyślała Caroline. Nawet nie miałaby im za złe, gdyby rzucili to wszystko i odeszli stąd. Ale fotografie Danae były
fantastyczne; jej prace zamawiane były przez najlepsze magazyny, stała się też pupilką wszystkich redaktorów mody i agencji reklamowych. Wszyscy, którzy z nią pracowali, pławili się w blasku jej sławy, i choćby już z tego powodu nikt na razie nie zamierzał odchodzić. Ale atmosfera w Images zmieniła się radykalnie i bardzo dotkliwie; Caroline zawsze z przyjemnością myślała, że tworzą miły, „teatralny" klub, w którym wszyscy się znają, i szanują odrębności i specyfikę własnych talentów. Ale teraz przypominało to raczej prowincjonalny teatrzyk w przededniu
katastrofy! Danae-Despotka\'7d takie przezwisko coraz częściej padało za plecami Danae, a Caroline była coraz bardziej przekonana o jego trafności. Nie ulega wątpliwości, że w grę wchodzi mężczyzna — powtarza się stara śpiewka, pomyślała posępnie i zaczęła schodzić ze schodów do studia 3, aby sprawdzić, co tam się takiego dzieje. Wiedziała od Gali, że przyczyną zmartwień Danae jest Vic Lombardi, sprawozdawca telewizyjny, którego Danae spotkała podczas zdjęć na Harbor Island. I, oczywiście, z nim dała nogę do Waszyngtonu, opuszczając ich w krytycznej chwili, wystawiając na żer całej masy rozwścieczonych klientów,
którym nie miały niczego sensownego do powiedzenia na usprawiedliwienie. No cóż, jeśli Danae w ten sposób rozładowuje swój zły humor, to mocno tym razem przesadziła. Przystanęła pod drzwiami studia 3, by przysłuchać się, zorientować w sytuacji, ale za drzwiami panowała kompletna cisza. Żadnej muzyki, podniesionych głosów, płaczu... ani śmiechu Trzech Muszkieterów, jak je kiedyś na samym początku ochrzciła Danae... ale też skończyły się czasy kiedy obowiązywała dewiza „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". Zarówno Jessie-Ann jak Danae
pochłonięte były swoimi osobistymi problemami kosztem Images. A przyczyną tego wszystkiego byli mężczyźni! Otworzyła drzwi i oniemiała. Panowało głuche milczenie, a scena jaką ujrzała nie wróżyła niczego dobrego: Gala, w krótkiej, obcisłej, czarnej, jedwabnej sukni stała oparta o białą ścianę, obok niej leżały w nieładzie zamszowe pantofle na wysokich obcasach, a na jej twarzy o nieskazitelnym makijażu widniało ogromne zmęczenie. Ma w sobie jednak jakąś czarodziejską moc, która sprawia,
iż pomimo wyczerpania wygląda pięknie, pomyślała Caroline, uśmiechając się do niej dla dodania otuchy. Frostie, niebezpiecznie przechylona do tyłu na krześle, piła łapczywie colę z kubka. Była blada lecz opanowana. Monica kończyła właśnie przeżuwać ostatni kęs słodkiego batonika, zaś dwa zmięte w kulkę papierki po poprzednich leżały koło jej stóp. W kącie Hector palił w milczeniu papierosa, łamiąc tym samym surowe reguły obowiązujące w Images, Isobel zaś ponuro wpatrywała się w
swoje odbicie w lustrze, siedząc z głową wspartą na dłoniach przy zawalone; stertą przedmiotów toaletce. Duży wieszak, pełen wspaniałych kreacji z najlepszych amerykańskich domów mody, czekał na łaskawe zainteresowanie Danae, podobnie jak stojące obok, pełne dodatków pudła z pantoflami, paskami, torebkami, biżuterią, wstążkami, szarfami. — Domyślam się, że nie muszę pytać o przyczynę tego stanu rzeczy? — z westchnieniem odezwała się Caroline. — Zawsze to samo, nic nowego — mruknęła Monica — typowy napad
wściekłości Danae. — Niezupełnie typowy — poprawiła ją znużona Gala. — Przez parę dobrych godzin Danae fotografuje tę suknię, i nic jej się nie podoba. — Ma za złe Monice, że źle dobrała dodatki, ryczy na Hectora, że źle mnie uczesał, choć próbowaliśmy wielu różnych fryzur, ale żadna jej nie odpowiada. Isobel zmieniała mi podkład makijażu ze złotego i brązowego na purpurowy i różowy, próbowała mnie robić na wampa i na chodzącą niewinność, ale Danae jest ciągle
niezadowolona. A biedna Frostie też, według niej, robi wszystko źle. -A o wszystko obwinia Galę — dodał Hector. — Danae trzyma biedaczkę pod tymi potwornymi lampami od jedenastej w południe — nawet nie pozwoliła jej na sekundę usiąść i odpocząć, bo jeszcze mogłaby pognieść suknię... W praktyce, Monica musiała zdejmować z niej tę obcisłą suknię za każdym razem, gdy Isobel zmieniała lub poprawiała makijaż. My już wysiadamy, ale tylko jednemu Bogu wiadomo, jak Gala znosi jeszcze te wszystkie afronty i obelgi!? Wiesz co, mała — zwrócił się do Gali —
jesteś twarzą roku Stanów Zjednoczonych. Nie musisz wcale siedzieć w tym gównie — możesz sobie wybrać każdą pracę jaką zechcesz, i każdego fotografa. Gala spojrzała na swoje popuchnięte stopy, w miejscach, gdzie za małe o pół numeru pantofle najbardziej ją uciskały. — Jestem pewna, że Danae wcale nie chciała nas urazić i wyprowadzić z równowagi — powiedziała cichutko. — Jest zła, ponieważ nie udaje się jej wydobyć tego, czego poszukuje... co jej się nigdy dotąd nie zdarzyło. I dlatego jest zdenerwowana i zniechęcona! Nie rozumiecie tego?
— Szczerze mówiąc, nie! — odparła lodowato Frostie. — Zarówno ona jak i ja doskonale wiemy, że wyglądasz w tej sukni wspaniale... naprawdę, niczego więcej nie trzeba, by uszczęśliwić klientki, tylko nastawić odpowiedni kąt i dać właściwe oświetlenie, i to wszystko. — Zachowuje się jakby była jakimś pieprzonym Rembrandtem, albo kimś w tym rodzaju — dorzucił ze skargą w głosie Hector — i doprowadza nas wszystkich do szału. Stojąca w drzwiach Danae zmierzyła ich zimnym wzrokiem.
— Naprawdę, Hectorze? Nie ma sprawy, jeśli doprowadzam cię do szału, możesz stąd wyjść. — Zanim sama cię wywalę. — Bardzo mi to odpowiada! — warknął Hector, przeszywając ją wściekłym spojrzeniem. — Może jednak dalibyście oboje spokój — przerwała im pośpiesznie Caroline — nie należy się za bardzo zagalopowywać. W porządku, a więc Danae ma dziś zły dzień. Każdy ma do tego prawo, włącznie z tobą, Hectorze. Wszyscy zajmujecie się jakąś
twórczością i doskonale wiecie, jak się czujecie, kiedy coś wspaniale się udaje i również w jakim dołku jesteście, gdy, bez względu na to jak bardzo się wysilacie, nie możecie wydobyć tego specjalnego, niepowtarzalnego smaczku. Niech Danae odpocznie, dobrze? Przecież cholernie jej zależy, żeby uzyskać jakiś bardzo szczególny efekt. — Zależało mi cholernie. — poprawiła ją Danae — ale przestało. Właśnie odchodzę! Spojrzeli na nią z niedowierzaniem. — Coś ty powiedziała? — zapytała
Caroline. — Że odchodzę. — Danae rzuciła się na krzesło, przeciągnęła się do tyłu i zaczęła mierzwić swoje rude, rozczochrane włosy, które już i tak wyglądały, jakby przeszedł przez nie potężny huragan. — Zadzwoniłam do Vogue'a i powiedziałam szefowej, że niczego nowego nie da się wykrzesać z tych ubrań. Mam najlepszą modelkę i jestem najlepszą fotografką — i wprost nie cierpię tego co tutaj robimy. — Dzwoniłaś do naczelnej szefowej Vogue'a i powiedziałaś jej to wszystko?
— Oczywiście. — Danae zapamiętale i z uwagą wpatrywała się w sufit, jakby miała do czynienia z arcydziełem Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej. Jej czoło pokryły cieniutkie zmarszczki. Wygląda jak dziecko, które wie, że było niegrzeczne, a które równocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że jest dorosłe, pomyślała Karolinę ze złością. — A czy wolno nam wiedzieć, co na to odpowiedziała szefowa Vogue'ai — zapytała lodowatym głosem Caroline. — No jasne. Zgodziła się na mój nowy
pomysł. — Wzrok Danae powędrował w stronę Gali, która w obawie, że siadając pogniecie suknię, nadal podpierała ścianę, podtrzymując ręką obolałą stopę. W milczeniu czekali na dalsze wyjaśnienia Danae. Ale na próżno. — No więc? — zachęcała ją Caroline. — Jaki jest twój nowy pomysł? — Powiedziałam jej najzwyczajniej w świecie, że te ubrania są wszystkie prawie takie same, że nie ma w nich niczego nowego, i ona przyznała mi rację. Powiedziałam jej, że tym ciuchom potrzebny jest prawdziwy, dawny blask,
coś czego należy szukać w latach dwudziestych i trzydziestych. Przepyszne wnętrza, wspaniałe plenery i jakieś ekstrawaganckie, śmiałe pozy i ujęcia, które przemienia te nudne ubrania w czarodziejskie kiecki dla zmysłowych kobiet... takich kobiet, które stanowią wyzwanie dla mężczyzny. Jak sądzisz, Gala-Rose, czy nadajesz się do tej roli? — zawołała z ironią. Gala wzruszyła ramionami. — Zrobię wszystko co zechcesz, Danae. Hector spojrzał na nią z
niesmakiem. — Dlaczego pozwalasz się bezkarnie obrażać? — zapytał. — Czy coś z tobą jest nie w porządku, Gala-Rose? — Ona ma po prostu trochę oleju w głowie — zareplikowała Danae. — Dobrze wie, iż to tylko ja mogłam sprawić, że wygląda tak jak wygląda. Beze mnie Gala-Rose nie istnieje. Hector wpatrywał się w Galę, oczekując jej riposty, lecz Gala, zagryzając wargi, zaczerwieniona, wbiła wzrok w podłogę.
— Jest gorzej niż myślałem! — wykrzyknął zdegustowany. — Nie tylko uważasz się za Rembrandta, Danae, wydaje ci się także, że jesteś Bogiem! — A żebyś wiedział, że jestem. — W moim małym światku — odparowała Danae. — A jeśli komuś to się nie podoba, droga wolna! — W porządku, zacznijmy więc ode mnie! — I nie patrząc za siebie Hector pomaszerował do garderoby, gdzie z hukiem zaczął zgarniać do torby porozrzucane suszarki, szczotki i butelki z szamponem, mrucząc coś pod nosem na temat kurewskich boginek.
— Zaczekaj, Hector, proszę. — Gala stanęła w drzwiach, a jej oczy wyrażały błaganie. — Ona sama nie wie co mówi, jest bardzo... bardzo przygnębiona w ostatnim czasie. Z powodu tego faceta, którego poznała. — Przypuszczam, że cholernie ją zranił, i że teraz to odreagowuje. A przy okazji dostaje się nam. Hector zawahał się. — Sama ci to mówiła? — zapytał ostrym tonem. — Tak... nie. No, częściowo. — Gala nie chciała wprowadzać Hectora w
szczegóły, ale późnym wieczorem, po powrocie z Waszyngtonu, Danae zadzwoniła do niej i poprosiła, żeby zaraz do niej przyszła. Gdy się zjawiła, zastała Danae zapłakaną i wściekłą — na siebie i na Vika Lombardi. Postanowiła się z tego wykaraskać przy pomocy tylu butelek szampana, ile była w stanie wypić, topiąc smutek na swój własny sposób — nie znosiła bowiem smaku mocnych alkoholi. Kiedy opróżniła już drugą butelkę, powoli zaczęła snuć opowiadanie o Viku, i o tym co jej powiedział. Nie prosiła Gali o żaden
komentarz ani o zrozumienie, chciała jedynie móc się przed nią wygadać, przedstawiając najpierw swoje argumenty, dowodząc swojej racji. Protestowała przed podważaniem przez niego sensu jej pracy, jej talentu — jej osoby. Gdy z kolei przedstawiała jego punkt widzenia, szlochała, że oczywiście on ma rację uważając, że jej praca jest banalna i bezwartościowa, że polega wyłącznie na technicznej sprawności, i że jeszcze musi się wiele nauczyć, by zrobić właściwy użytek z tego, co jej zostało dane! — Przyznaje, że mam talent — zawodziła — ale teraz ja zaczynam w to
wątpić. Nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło, Gala, i to jest najgorsze, to podkopuje moje całe poczucie bezpieczeństwa, stawia pod znakiem zapytania to wszystko czego się nauczyłam, na czym budowałam swoją karierę... — Uwierz mi — Gala spokojnie przemawiała do Hectora — Danae nie myśli tego, co mówi. Jest wściekła na samą siebie, nie na ciebie ani na mnie, ani na nikogo z nas. Nie odchodź od niej, Hectorze. Trudno się było nie ugiąć przed jej
błagalnym spojrzeniem, i Hector, pomimo gniewu, zmiękł nieco. — Dobra, może i ja poszedłem za bardzo na całość — przyznał — ale, na Boga, Galu, nie powinnaś jej pozwalać tak się traktować. To nie jest w porządku, a poza tym to nieprawda! — Może... — odpowiedziała wymijająco, ale w głębi duszy wiedziała, że Hector nie ma racji. Bez Danae modelka Gala-Rose nie zaistniałaby. — Proszę was — zaczęła Caroline, gdy Hector i Gala wyszli z garderoby — nie kłóćmy się. Images potrzebuje nas
wszystkich. Wiesz przecież, Danae, że nigdzie nie znajdziesz lepszego fryzjera niż Hector, a ty, Hectorze, wiesz, że Danae jest najlepszą fotografką w całym Nowym Jorku. — W porządku, przepraszam was, starzy — powiedziała Danae, a niewzruszona maska opadła z jej twarzy. — Przyznaję, że zachowałam się dziś po kurewsku, ale już mi to minęło. Proszę was o przebaczenie, dobra? Słuchajcie, stawiam wszystkim drinka, nawet niech to będzie szampan!
Wypijemy za Images, za powodzenie mojej drużyny. — Bo chyba nadal jesteśmy drużyną, zgadza się? — Uśmiechnęła się do nich ujmująco, a jej orzechowo-zielone oczy zaiskrzyły się. Żółta opaska podtrzymująca miedziane, zmierzwione włosy, zsunęła się na brwi, co wraz z podwiniętymi do łokci rękawami białej, atłasowej bluzki czyniło ją podobną do ekscentrycznej, nazbyt chudej tenisistki, zauważyła Gala. Ale też chyba tylko ona dostrzegała skrywane za promiennym uśmiechem
napięcie i błysk niepokoju w oczach... Danae była bardziej krucha, niż ktokolwiek z nich mógł przypuszczać. — Dobra, niech będzie — zgodził się Hector. Podszedł do Danae i pocałował ją. — Och, na Boga, przynieście już tego szampana — jęknęła zniecierpliwiona Frostie, gdy całe zapłakane towarzystwo ściskało i obcałowywało Danae — i zabierajmy się do dzieła! Siedząc już w taksówce w drodze do domu, Gala zastanawiała się w jaki
sposób zakomunikuje Marcusowi, że wyjeżdża w ten weekend na zdjęcia, które nie wiadomo jak długo potrwają... Danae nie potrafiła określić ile czasu spędzą w podróży — trzy tygodnie — cztery, a może nawet pięć, powiedziała. — To nie będą typowe zdjęcia mody, lecz fotograficzny szkic na temat mody. Vogue zamierza opublikować je w trzech kolejnych numerach. To ma być triumf, Gala, szczytowe osiągnięcie w mojej karierze. Na razie! To „na razie" zaniepokoiło Galę. Do czego ona jeszcze dąży? Faktem jest, że Danae, przy całej swej szalonej energii, była bardzo absorbująca i
wyczerpująca! Oparła się ciężko o zniszczone siedzenie taksówki. Nie mogła mieć za złe innym, że potępiają jej milczące przyzwolenie na wykorzystywanie jej przez Danae. Wiedziała, iż nawet podejrzewają, że Danae rzuciła na nią jakieś czary, którym, jako osoba słaba, nie potrafi się przeciwstawić, i niewykluczone, że mają rację. Spojrzała w dół na swoje stopy, i na białopopielate mokasyny od Fratelli Rossetti, które kilka dni temu kupiła w eleganckim i drogim firmowym sklepie przy Madison Avenue, a które tak dobrze pasowały do reszty jej ubrania. Przypomniała sobie
jak to przed laty zatrzymywała się na Bond Street i tęsknym wzrokiem przyglądała się ich wystawie sklepowej, przypomniała sobie także tanią kopię takich butów, które po kilku tygodniach łażenia w poszukiwaniu pracy po zalanych deszczem londyńskich ulicach rozpadły się w kawałki. Obecnie miała dziesiątki par butów firmy Rossetti; miała koktajlowe sukienki od Valentino, a także różne stroje projektu Ralpha Laurena na pomniejsze okazje, gdyby zaś chciała ubierać się w futra, stać ją było na ich kupno. Miała własne mieszkanie i pewną sumę, która wydawała się jej olbrzymia, w banku.
Gdziekolwiek się pojawiała, rozpoznawano ją jako odnoszącą sukcesy modelkę, przed którą stoi otworem lukratywna kariera. A ponadto, co było najważniejsze, miała miłość Marcusa. Gdyby zaś nie Danae Lawrence, nie miałaby niczego. Taka bowiem była prawda. Zapłaciła za taksówkę, popchnęła obrotowe drzwi i przemknęła przez eleganckie w swej prostocie foyer, które było większe niż wszystkie pokoje razem wzięte w jej dawnym domku w Yorkshire. Kwiaty w
olbrzymich wnękach zmieniane były co kilka dni; w wazonach stały nieprzebrane ilości ciętych, świeżych róż, goździków albo bzu, a winda, wykładana jasnym drewnem, była prawie tak duża jak jej dawna sypialnia w Garthwaite. Przekręciła klucz w zamku, otworzyła drzwi swojego ślicznego, całego w bieli mieszkania... domu, który cały należał do niej, w którym wszystko było nowe, i nigdy przedtem przez nikogo nie używane. Sama utrzymywała w nim idealny porządek; nakładała dżinsy i przepaskę na włosy, i odkurzała, pucowała, czyściła, z dokładnością i przyjemnością
wyłącznego posiadacza szorowała zlewy, umywalki i wanny. Początkowo naprawdę bała się zamieszkać na dwudziestym piętrze — myślała, że nigdy nie przyzwyczai się do sterczących budynków na Manhattanie — obawiała się skojarzeń, dawnych lęków i koszmarnych snów, w których Wayne Bracewell chwiał się na dachu, a pod nim, tak nisko i tak daleko, majaczyło szkolne boisko, ale minęło już tyle czasu, pogodziła się z przeszłością, a nawet udało się jej wyprzeć ze świadomości to najgorsze wspomnienie. Zsunęła swoje śliczne pantofle i boso,
stąpając po miękkim, białym dywanie, podeszła do telefonu i wykręciła numer biura usług telefonicznych. Od Marcusa nie było żadnej wiadomości, udała się więc do sypialni, zdjęła ubranie i starannie je powiesiła. Stojąc pod ostrym, tryskającym z wielu punktów prysznicem, poczuła jak zmęczenie powoli opuszcza jej obolałe kości. Przechyliła do tyłu głowę, a spływająca woda zmywała z jej twarzy i włosów wszystkie żele i spraye oraz napięcie po całym dniu pracy. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że kochała Danae. Danae była jej
prawdziwą przyjaciółką. Odkrycie, iż w życiu nie musi się być biednym i samotnym, stało się dla Gali silnym przeżyciem — a Danae, odnosząca takie ogromne sukcesy, była teraz tak bardzo samotna jak ona niegdyś w Londynie. Jedynym celem życia Danae stała się praca — ale żadne oficjalne przyjęcia ani pokazy mody, na które uczęszczała, nie mogły zastąpić prywatnego, osobistego życia. Kiedy Danae wracała późnym wieczorem do domu, zastawała puste mieszkanie oraz telefon, który odzywał się tylko wtedy, gdy potrzebne były jej usługi fotograficzne, albo kiedy
jej obecność była konieczna na wystawie lub na pokazie mody, ale nigdy nie był to głos kogoś, kto pragnął zwyczajnie powiedzieć „Cześć Danae" i poplotkować z nią czy pośmiać się. Gala wiedziała, że Danae odprawiła Brodiego Flyte'a, który przestał już telefonować; w końcu jak długo mężczyzna może się kręcić koło kobiety i czekać, aż zmieni ona zdanie? A teraz jeszcze to nieszczęście z Vikiem Lombardi... tyle że tym razem rana była głęboka. Pomoże Danae przebrnąć ten trudny okres, podobnie jak Danae pomogła jej, solennie przyrzekła sobie Gala wychodzą spod prysznicu i osuszając
ciało ręcznikiem. Przecież właśnie na tym polega przyjaźń! Gdyby odmówiła teraz wyjazdu na zdjęcia, krucha, wiecznie napięta, pozornie obojętna maska Danae mogłaby pęknąć — i nie wiadomo czy Danae pozbierałaby się jeszcze po tym! Gala miała nadzieję, że Marcus ją zrozumie, na pewno zrozumie!
29. Obchodząc jak co dzień studia Images Jes-sie-Ann skonstatowała ze smutkiem, iż nie doświadcza już dreszczyku emocji, który jeszcze nie tak dawno towarzyszył jej w pracy. Interes ^kwitł w najlepsze, a nazwa firmy — pomimo że ich wyciągi bankowe ciągle balansowały niędzy zyskami i stratami — była na ustach wszystkich i robiła Furorę w branży. Czyż nie odniosła sukcesu w każdej dziedzinie życia? Jako modelka? W Images, w
małżeństwie i jako matka? Czyż można pragnąć czegoś więcej? — zastanawiała się. Skąd więc bierze się ten ledwo uchwytny niepokój w jej duszy? Dlaczego właśnie teraz, kiedy Images najbardziej jej potrzebuje, ona zaczyna powątpiewać czy aby na pewno j e j samej potrzebne jest Images? Wracając do swojego gabinetu postanowiła porozmawiać z Caroline i uzgodnić z nią skrócenie czasu swej pracy, a także przekonać i nakłonić Harrisona, żeby zrobił to samo. W ostatnim okresie wytworzył się między nimi aż nazbyt uprzejmy dystans! Teraz, gdy Harrison wyjechał na dwa tygodnie
do Japonii, tęskniła :a nim jak szalona. Drzwi jej pokoju były otwarte, Laurinda położyła na biurku plik dokumentów. — Hej, Laurinda — zawołała do niej. — Masz jeszcze :oś dla mnie? — Tylko rachunki, chciałabym, żebyś podpisała, zanim je wypłacę — odparła Laurinda, unikając wzrokiem skleconej naprędce brązowej koperty, którą przemyciła wśród papierów. Była to koperta z wycinkami prasowymi — przepakowana na tyle, by
Jessie-Ann nie mogła jej rozpoznać. Siedząc na swym wielkim, z niebieskiej skóry fotelu, Jessie-Ann wzięła garść rachunków, parafowała niektóre z nich u góry, przekazując pozostałe Caroline do kontroli. Wręczając je z powrotem Laurindzie dostrzegła dużą, brązową kopertę. — A to co takiego? — zapytała z uśmiechem. — Mam nadzieję, że to już nie są rachunki? — Nie wiem — wymamrotała Laurinda, kierując się w stronę drzwi — to już tutaj leżało przed moim przyjściem... No
to, dziękuję, Jessie-Ann... Laurinda jest dzisiaj jakaś sztywna i lakoniczna, pomyślała Jessie-Ann otwierając kopertę w wielkim pośpiechu. Może nakładają na nią zbyt wiele obowiązków? Może jest przepracowana? Porozmawia o tym później z Caroline. Choć nie lubiła jej, dziewczyna była świetna w pracy; bardzo nie chciałaby jej utracić. Z koperty posypały się wycinki; pozbierała je i poukładała, przekonana, iż jest to cotygodniowa porcja przysyłanych im regularnie wycinków prasowych dotyczących wszystkiego co na temat
Images ukazało się w druku. Nagle, nie dowierzając własnym oczom, zatrzymała się na dużej fotografii Harrisona i Merry „przytulonych do siebie w tańcu w jednym z nocnych lokali w San Francisco", a potem na następnej, na której „śmieli się do siebie podczas lunchu" w waszyngtońskiej restauracji; była jeszcze inna: na eleganckim basenie w Palm Beach, na Florydzie. Przerzuciła z niedowierzaniem pozostałe fotografie i ploteczki z kronik towarzyskich, zatrzymując się przez chwilę na fotografii Merry i Harrisona podczas kolacji w japońskiej
restauracji. Merry, ubrana w tradycyjny japoński jedwabny strój, obejmowała Harrisona za szyję i przytulała do niego policzek z taką czułością, iż Jessie-Ann nie miała wątpliwości, że Merry zna jej męża równie dobrze, co ona... o ile nie lepiej... Podskórny dyskomfort, który odczuwała już wcześniej, uzewnętrznił się, przechodząc w drżącą panikę. A więc Rachela miała rację! Czy to ona przysłała jej tę kopertę? Czyżby była aż t ak okrutna, tak mściwa? Gdy z ciężkim sercem rozłożyła wycinki na biurku, dostrzegła kartkę, rozpoznała znajome,
czerwone litery. — Żebyś się już raz na zawsze zamknęła — szeptała, czytając kartkę papieru — ty straszna, okrutna, obłąkana istoto! Nagle, w całej jaskrawości, dotarła do niej treść listu. Ogarnęła ją rozpacz. Wyła z bólu, a z jej pięknych, błękitnych oczu płynęły gorące łzy. — Boże, spraw, aby to nie była prawda, błagam... spraw, aby to nie była prawda — modliła się. Wiedziała już jednak, że to jest prawda. Chciała o tym nie myśleć, tak bardzo to było bolesne; chciała nie myśleć o
Merry ani o tym jaka jest ładna i czarująca — i jaka dyspozycyjna. Chciała też nie myśleć o Harrisonie przebywającym wraz z Merry w Japonii. Poczuła rozdzierający ból utraconej miłości. Jednym ruchem ręki zgarnęła wycinki i wyrzuciła je do kosza na śmieci. Po chwili była już na zewnątrz Images, przywołała taksówkę i pojechała do domu. Do domu? Czy naprawdę to mieszkanie jest jej domem? Przypomniała sobie beztroską atmosferę swojego rodzinnego domu — panujący w nim miły rozgardiasz, stosy książek,
czasopism, ubrań i płyt; wiecznie dzwoniący telefon; dobre zapachy rozchodzące się z kuchni; wpadających przyjaciół. To był zwyczajny, troszeczkę zaniedbany, pogodny, prawdziwy dom... Taksówka z trudem pokonywała gęsty ruch uliczny, a ona na próżno przyciskała do oczu przemoczoną na wylot chusteczkę, starając się powstrzymać łzy. — Nie bierz tego sobie aż tak do serca, Jessie-Ann — rozpoznał ją kierowca — naokoło pełno jest jeszcze
innych chłopaków! — Od razu zorientował się w czym rzecz, pomyślała zdesperowana. Czekając na windę w wytwornym foyer poczuła jak jej rozpacz przeistacza się w gniew. Jak Harrison mógł zrobić coś podobnego? — pomyślała ze złością. Jak śmiał? Czy przemierzając kontynenty w pogoni za Merry McCall brał pod uwagę dobro Jona? Trzęsąc się z narastającej złości wpadła do mieszkania, popędziła na górę, do pokoju dziecięcego, wzywając ze zniecierpliwieniem nianię Maitland.
Jon kończył właśnie kolację, rozmazując radośnie po tacy czerwoną galaretkę. Niania Maitland ze zdziwieniem spojrzała na zapuchniętą od płaczu twarz Jessie-Ann. — Spakuj wszystko, nianiu — zadysponowała Jessie-Ann, całując Jona i wycierając mu buzię z galaretki — wyprowadzamy się. Niania Maitland przyjrzała się jej uważnie. Pani Royle wyglądała na bardzo zmartwioną, zupełnie niepodobną do siebie... musiało się stać coś strasznego. — Ależ pani Royle — powiedziała —
czy wyjeżdżamy na wakacje? — Na żadne wakacje, nianiu. Spakuj proszę wszystkie ubranka Jona, jego zabawki... wszystko. Wyprowadzamy się na stałe! Niania Maitland poczuła, że blednie. — Pani Royle, nie potrafię się tak nagle pozbierać ze wszystkim. I czy nie byłoby lepiej poczekać i porozmawiać z panem Royle'em? — Nie zamierzam rozmawiać z panem Royle'em — odpowiedziała zimno Jessie-Ann.
— Potrzebuję trochę czasu — protestowała niania Maitland, widząc, że jej najgorsze przypuszczenia odnośnie do młodej pani Royle potwierdzają się. Dziewczyna jest narwana, niezrównoważona, rozerwana pomiędzy obowiązkami domowymi i tym okropnym Images, z małym Jonem pośrodku, traktowanym jak zabawka. Nie, to nie jest w porządku, pomyślała... — Poproś pokojówki, żeby ci pomogły — powiedziała Jessie-Ann, podnosząc słuchawkę i wykręcając
numer hotelu Carlyle. — Ale, madame, myślę, że naprawdę trzeba najpierw porozmawiać z panem Royle'em. — Głos niani zadrżał pod groźnym spojrzeniem JessieAnn. — Albo przynajmniej z panią Rachelą Royle... — Wyprowadzamy się stąd dokładnie za godzinę, nianiu, mam nadzieję, że będziesz do tego czasu gotowa — powiedziała Jessie-Ann. Półtorej godziny później, objuczeni licznymi walizkami i kartonowymi pudłami z zabawkami, Jessie-Ann i Jon, wraz z ociągającą się nianią Maitland,
przenieśli się do najlepszego apartamentu w hotelu Carlyle. Podniecony Jon dreptał z pokoju do pokoju, otwierał szafki, wyciągał szuflady, w końcu odkręcił w łazience kran bidetu i woda trysnęła aż do sufitu. Niania była zrozpaczona i aby ukoić jej angielskie nerwy trzeba jej było podać herbatę. Jessie-Ann zaś samotnie musiała stawić czoło swej nagłej decyzji; zamknęła się w luksusowej, bezosobowej sypialni, wypłakując oczy.
30. Rachela Royle stwierdziła, że świat — albo przynajmniej ta część, która przypadła jej w udziale — skwapliwie stosuje się do jej życzeń. Zawsze, bez trudu, osiągała dokładnie to czego oczekiwała od ludzi; nawet jej mąż Morris, choć czasem narzekał, iż za bardzo jej pobłaża, stosował się do jej życzeń. Także Harrison postępował zgodnie z jej intencjami — był dobrym uczniem w szkole, celująco ukończył college. Ożeni seę z córką zaprzyjaźnionej rodziny — z
dziewczyną, którą sama by dla niego wybrała — spłodzili udanego syna, jej wnuka Marcusa. W pierwszym strasznym roku po śmierci Michelle bardzo starała się pomóc Harrisonowi, ale on wolał nie rozmawiać na ten temat. Postanowił sam dojść do siebie po utracie żony. Był w tym podobny do ojca, nigdy nie obarczał nikogo swoimi problemami. Uznała więc, że pogodził się w milczeniu z losem, podobnie jak w naturalny sposób przyjęła fakt, iż wziął na swoje barki rodzinny biznes. Oczywiście, nigdy nie zapytała go, czy tego pragnie —
jako jej jedyny syn miał obowiązek przejąć firmę, a on udowodnił, że się nie myliła, zwłaszcza kiedy po śmierci Michelle całkowicie oddał się pracy, kupując akcje spółek lub przejmując nad innymi kontrolę, pomnażając zyski firmy Royle i stawiając ją w rzędzie jednej z głównych korporacji w Ameryce. Naprawdę, Harrison był idealnym synem, dopóki nie uległ nagle banalnym wdziękom tej głupiej, młodej modelki, której jedyną zasługą było urodzenie jej drugiego wnuka, kolejnego dziedzica nazwiska i imperium Royle'ów.
Kiedy niania Maitland zatelefonowała, by donieść jej o ucieczce Jessie-Ann do Carlyle'a, Rachela uznała, że nadeszła chwila konfrontacji. Musi natychmiast działać, zanim Harrison dowie się o czymkolwiek. — Mamy gościa, madame. — Pani Rachela Royle — powiedziała niania Maitland z wyraźną ulgą w głosie. Może wszystko jakoś się ułoży, pomyślała, i wszyscy wrócą do ślicznego mieszkania. Mój Boże, przecież nie można, tak sobie, jakby nigdy nic, zabrać chłopca z domu, bez wiedzy ojca... nie, to nie jest w porządku. Ludzie w Anglii, przynajmniej
z tych rodzin, które znała, nie zachowują się w podobny sposób. Tam, nawet jeśli istnieją jakieś nieporozumienia, nikt o tym nie wie... życie płynie tak gładko, zarówno w salonie, jak i w pokoju dziecinnym — a także, jest tego prawie pewna, w sypialni. — Rachela! Wyprostowując się i wstając z wygodnej, głębokiej sofy, na której drzemała — odrabiając zaległości z wszystkich nie przespanych nocy — Jessie-Ann natychmiast poczuła się niezręcznie w swym pogniecionym i niestarannym ubraniu w obliczu
nieskazitelnego wyglądu teściowej i jej eleganckiego granatowo--kremowego chanelowskiego kostiumiku. — Nie traćmy czasu i słów, Jessie-Ann. Ograniczę się tylko do poinformowania cię, że jestem tutaj, aby zabrać mojego wnuka do domu. Twarz Jessie-Ann poszarzała. Nie wierząc własnym uszom wpatrywała się w Rachelę, przeszywając ją wzrokiem. — Coś ty powiedziała? — Hotel nie jest odpowiednim miejscem dla małego dziecka. Od tego jest dom. Ponieważ jednak w sposób
arbitralny i egoistyczny podjęłaś decyzję i wyprowadziłaś się, proponuję, że zabiorę Jonathana do domu, do ojca. A ponieważ Harrison jest bardzo zajęty, przeniosę się do jego mieszkania i zajmę się małym. Oddychając głęboko, Jessie-Ann starała się zapanować nad zalewającą ją wściekłością. — W jaki sposób dowiedziałaś się, że opuszczam Harrisona? — zapytała. — Bo nawet ja sama do wczoraj o tym nie wiedziałam. Jeszcze nawet z nim nie rozmawiałam. — A no właśnie! O wszystkim sama
zadecydowałaś, bez żadnej dyskusji, czy próby wyjaśnienia czegokolwiek. Czy nie wydaje ci się, że przed wywiezieniem mu syna należało najpierw porozmawiać z Harrisonem? — Rachela ściągnęła rękawiczki i starannie włożyła je do torebki, po czym nieomal automatycznie odwróciła do góry duży pierścionek z diamentem i rubinem. — Dzięki Bogu są jeszcze w domu ludzie, którzy nie zatracili zdrowego rozsądku i którym można zaufać, iż postąpią we właściwy sposób — wycedziła lodowatym tonem. — Rozumiem — ze spokojem odparła
Jessie-Ann. — Niania Maitland. No cóż, zawsze była po twojej stronie, Rachelo. Umacniając swoją pozycję, stając przed rzeźbionym, marmurowym kominkiem, Rachela spojrzała wyzywająco na Jessie--Ann, jakby dając jej do zrozumienia, żeby nie próbowała się jej przeciwstawiać. — Każę niani spakować rzeczy Jona i zabiorę ich ze sobą od razu do domu — powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Rozumiesz chyba, Jessie-Ann, że kieruję się
wyłącznie dobrem i interesem dziecka. On należy do rodziny Roy1e, chyba rozumiesz. — Rodzina Royle! — wrzasnęła JessieAnn. — Ty głupia, wścibska, stara babo! To, że przeżyłaś całe życie rozpieszczana jak kot, obrażając wszystkich i traktując ich z góry, nie upoważnia cię jeszcze do odbierania mi syna. A jeśli tylko się ośmielisz, jeśli choćby tkniesz go jednym palcem, sprowadzę tutaj natychmiast moich adwokatów, i policję, i prokuratora, a wtedy się nie pozbierasz! Powiadomię całą brukową prasę,
przekażę wiadomość dziennikowi telewizyjnemu, poinformuję rubryki towarzyskie, niech się dowiedzą, w jaki sposób chciałaś mi odebrać syna: zostaniesz osaczona przez fotoreporterów, którzy będą biwakować pod twoimi drzwiami, polować na twoje zdjęcia gdy tylko choć na chwilę wynurzysz się z mieszkania... ostrzegam cię, Rachelo, trzymaj się z daleka od nas. To co się stało, dotyczy wyłącznie mnie i Harrisona. To jest nasze życie, a Jon jest naszym synem. Gdy Jessie-Ann, jak rozszalała walkiria, ruszyła do przodu, Rachela wycofała się ku drzwiom.
— Nie łudź się, że możesz zabrać mojego wnuka — odgrażała się — bo nie możesz i wkrótce się o tym przekonasz! Roztrzęsiona Jessie-Ann patrzyła jak za Rachelą zamykają się drzwi. Nawet teraz, w takiej sytuacji, ta kobieta nie trzasnęła drzwiami! Po jej wyjściu udała się do pokoju Jona, gdzie, zapewne, z nadstawionymi uszami, czekała niania. — Nianiu Maitland — zawołała JessieAnn. — Pakuj swoje rzeczy i zabieraj się. Zwalniam cię!
Nie zwracając uwagi na jej oburzone sapanie, drżącą ręką podniosła słuchawkę. Zawahała się, zastanawiając się, do kogo zadzwonić z prośbą o pomoc. Oczywiście, pomyślała, i poczuła nagłą ulgę, zadzwoni do Marcusa... może on potrafi uporać się ze swoją babką.
31. Caroline w pośpiechu przemierzała Trzecią Aleję, trzymając się słonecznej strony ulicy z powodu zimnego wiatru, którym nagle powiało, przeszywając jesienne powietrze zimowym podmuchem. Nie zwracając uwagi na wolne taksówki maszerowała szybkim krokiem, ze spuszczoną głową i wyrazem troski na ładne; buzi. Sytuacja finansowa Images stała się nagle dramatyczna, a ponieważ Jessie-
Ann uwikłana była we własne kłopoty rodzinne, nie było nikogo, z kim mogłaby porozmawiać o możliwości zażegnania kryzysu. Danae krążyła po świecie... Mogła być teraz w Kitzbuhel, na Grenlandii czy w Wyoming, przygotowując nową serię zdjęć Gali, a zresztą, gdyby nawet była na miejscu, i tak nie potrafiłaby jej pomóc, pomyślała posępnie Caroline. Danae bujała w twórczych obłokach, pozostawiając na ich głowie wszystkie przyziemne sprawy. I jeszcze na domiar wszystkiego zniknęła Laurinda — od dwóch dni nie było jej w pracy, nawet nie zatelefonowała, nie
zostawiła żadnej wiadomości kiedy można się jej spodziewać; Caroline podejrzewała, że dziewczyna jest tak bardzo chora, iż nie może się zwlec do budki telefonicznej, choć, swoją drogą, wydało się jej dziwne, by nie podać jakiegoś telefonu, choćby na wypadek tak nagłych okoliczności jak obecnie. Rozeźlona, przeczekała, aż duża śmieciarka wolno minie skrzyżowanie, po czym, nie zważając na zmieniającą się sygnalizację, wygrażanie pięściami i siarczyste przekleństwa kierowców, przebiegła jezdnię na czerwonych światłach i ruszyła dalej przed siebie. Niech zaczekają, do cholery, i tak przecież
zawsze przejeżdżają na światłach... Zastanawiała się czy nie zadzwonić do hotelu do Jessie-Ann i nie podzielić się z nią kłopotami finansowymi Images. Ale czy to teraz wypada? To w końcu Harrison stanowi klucz do ich obecnej sytuacji; tak zawsze skrupulatna i punktualna firma Royle'a już od dwóch miesięcy zalega z wystawieniem i wypłaceniem faktury, a ilekroć do nich dzwoni i pyta o przyczynę spóźnienia, słyszy tylko jakieś mętne wykręty. To niepodobne do Harrisona — po pierwsze nie był nigdy dusigroszem, a poza tym, z technicznego punktu widzenia, wina leży po jego
stronie, nie podejrzewa więc, by swoją złość chciał wyładować na Images. W ogóle, nie wydaje się jej, by Harrison maczał w tym palce — teraz, gdy o tym myśli, podejrzewa raczej, iż to sprawka Racheli Royle, że to ona wydała odpowiednie dyspozycje w dziale księgowym. Ci starzy faceci pracowali tam już za czasów jej męża i pozostali lojalni wobec Racheli. Pomyślała zatroskana, iż w związku z tym wszystkim nie może także zadzwonić do Harrisona i szczerze z nim porozmawiać; Jessie-Ann nigdy by jej tego nie wybaczyła.
Po sukcesie pierwszego katalogu Danae poszła już teraz na całego, wydawała krocie i bez żadnych zahamowań folgowała swojej fantazji. A zatem, do setek tysięcy dolarów, które Royle winien był Images, dochodziły jeszcze nie spłacone wydatki i należności. Każdego dnia rosły w banku procenty na ich przekroczonym koncie, sięgając już nieomal astronomicznych sum, których Caroline wolała nawet nie przypominać sobie! A niech to szlag trafi, rozzłościła się, przeskakując zygzakiem jezdnię, kierując się w stronę domu.
Przynajmniej Calvina może być pewna; zostanie mile i z uwagą wysłuchana przez niego. Calvin rozmawiał w sypialni przez telefon. — Witaj — zawołała, rzucając na krzesło teczkę z ostatnimi wykazami dokumentującymi katastrofę Images, swój żakiet i torebkę. Zrzuciła z nóg pantofle i powlokła się do sypialni, uśmiechając się czarująco do Calvina, który, wyciągnięty na łóżku, mówił cichym głosem do słuchawki. — W porządku, kochanie, muszę już kończyć — powiedział, gdy
Caroline zawróciła do salonu, by wziąć na ręce kota, który miauczał i nie odstępował jej. — Wyrachowana miłość — wymamrotała, przyciskając nos do miękkiego, popielatego futerka — jestem ci potrzebna tylko po to, żeby cię karmić... — Witaj, dziecinko — objął ją ramionami Calvin, całując jej włosy, podczas gdy kot z rozczapierzonymi pazurami i położonymi po sobie z przerażenia uszami wyrwał się i przeskoczył jej przez ramię. — Oj! — zawołała, wyciągając rękę,
oglądając długie zadrapanie, z którego sączyła się krew. — Przestraszyłeś go, Calvinie! — Przepraszam... naprawdę przepraszam, kochanie. Poczekaj, zaraz ci to zdezynfekuję — rzekł. I wprowadzając ją pośpiesznie do łazienki wyjął z apteczki antyseptyczne lekarstwo, którym przemył jej skaleczenie. Caroline obserwowała go, zastanawiając się, do kogo mógł zwracać się przez telefon per „kochanie"... — Gotowe, Courtney, jakoś chyba
wyżyjesz! A teraz, co byś powiedziała o butelce Blanc de Blancs... wyglądasz tak, jakbyś nawet bardzo potrzebowała czegoś trochę mocniejszego! Co się stało? Czyżby zawalił się dach w Images? — Prawdę mówiąc — westchnęła Caroline — niewiele brakuje, żeby się zawalił. Przechylając głowę na bok Calvin przyglądał się jej przygnębionej twarzy. — Czy mógłbym ci w czymś pomóc?
— Niestety, nie. Dziękuję. Ale szampana napiję się z przyjemnością. — Nadal przybita, powlokła się do salonu, ułożyła się na sofie, i podwijając pod siebie nogi oparła podbródek na ręku. — Już się robi, kochanie, zaraz podaję szampana — zawołał Calvin, udając się do kuchni. Zabrzęczał telefon. Caroline rzuciła w jego kierunku rozpaczliwe spojrzenie. Z nikim, absolutnie z nikim nie chciałaby rozmawiać tego wieczoru... oczywiście z wyjątkiem Jessie-Ann. Sięgnęła po słuchawkę i
warknęła: — Halo? — Cześć, czy zastałam Calvina? — usłyszała nie znany jej głos. — To do ciebie — zawołała, odkładając słuchawkę na sofę. Calvin wrócił wolnym krokiem do pokoju, wziął aparat i rozsiadł się wygodnie w fotelu przy oknie. — Taak? — powiedział. — Cześć, to znowu ty! Daj spokój, kochanie, prosiłem cię przecież, żebyś nie telefonowała... taak, no dobrze, wiem o tym... oczywiście, ja także... — Ze słuchawką pod pachą, podniósł się z
fotela i zaczął odmierzać przestrzeń między oknem a dywanem. Caroline obserwowała jego bose, opalone stopy poruszające się tam i z powrotem; nie udawała już, że rozmowa jej nie interesuje. Intuicja podpowiadała jej, że dotyczy ona zarówno jej jak i Calvina. Nagle cały jej bezpieczny świat zachwiał się. — Oczywiście, że tak, kochanie — mówił Calvin — ależ oczywiście, wiesz jak to jest... och, daj spokój, nie zachowujmy się w ten sposób... taak, oczywiście, ja także. Tak.
Przepraszam, kochanie, nie masz żalu? Naturalnie. Zawsze. Pa. — Odłożył słuchawkę na widełki i ponownie udał się w stronę kuchni. Skurcz w dole brzucha Caroline stał się teraz naprawdę bolesny. Może jest głupia, może czegoś nie rozumie, ale głowę by dała, że Calvin rozmawiał z osobą, którą bardzo dobrze zna. Powiedziałaby nawet, że raczej za dobrze. O Boże, pomyślała, przyciskając ręce do brzucha, oby nie miała racji...
— Służę ci, kochanie — zawołał Calvin, wychodząc z kuchni z pełnymi kieliszkami na tacy — szampan stawia na nogi nawet najbardziej przepracowanych ludzi. — Filiżanka herbaty także czyni cuda — odpowiedziała z dystansem, unikając pytania, które zawisło na jej wargach. — No więc? Co nowego w Images? Nawet nie zamierzał napomknąć o tych dwóch rozmowach telefonicznych. Zachowuje się tak, jak gdyby nic się nie
stało. Caroline utkwiła wzrok w kieliszku, nie odzywając się. — Hej, Courtney, chyba nie jest aż tak źle — powiedział, ujmując jej dłoń i ściskając ją. — Nie ma takich spraw, z którymi nie można by sobie poradzić. — Zdaje się, że dzisiaj mam więcej problemów, z którymi sobie nie radzę — wybuchnęła niespodziewanie. — Kogo, do cholery, nazywasz przez telefon „kochaniem", Calvinie Jensen? Przyglądał się jej uważnie przez minutę, po czym powiedział:
— Daj spokój, Courtney, to naprawdę nie ma z tobą związku. — Ach tak? Dlaczego nie miałoby mieć ze mną związku? Czyż nie mieszkam tutaj razem z tobą? Courtney i Calvin, szczęśliwy duet? No więc, kim jest to „kochanie"? — To nic ważnego, Courtney, po prostu ktoś, kogo znam... znałem... — A więc to ktoś z twojej przeszłości? — Promyk nadziei pojawił się w jej oczach, ale Calvin zawahał się i nie przytaknął. O ironio, pomyślała, przecież jedną z cech Calvina, którą tak v nim ceniła była jego
bezwzględna uczciwość; Calvin zawsze mówił prawdę, dokładnie to co miał na myśli... — Posłuchaj, kochanie, po co wdawać się w szczegóły — wreszcie odpowiedział. — Powiedziałem ci, że to sprawa bez znaczenia. — Bez znaczenia? Co to znaczy bez znaczenia? Ona już i drugi raz telefonuje! Może chce tutaj przyjść i zostać, po starej znajomości? — Caroline rzuciła mu wściekłe spojrzenie, zagryzając jednocześnie
wargi, powstrzymując płacz. Zapragnęła nagle znaleźć się gdzieś daleko stąd, gdziekolwiek, tylko nie tutaj i nie w takiej sytuacji, gdzieś, gdzie nie musiałaby mówić podobnych rzeczy mężczyźnie, którego kocha... — Courtney, posłuchaj mnie, ona jest dla mnie nikim, po prostu jest dziewczyną, modelką... z którą byłem na zdjęciach w Szwecji. — W Szwecji? Przecież to było dwa tygodnie temu, nawet mniej — może dziesięć dni temu! — To nie ma znaczenia, kochanie, jest dla mnie nikim... po prostu miła dziewczyna, przypuszczam, że poczuła
się dzisiaj samotna, więc zadzwoniła do mnie. — Tak jak w Szwecji? Calvin spojrzał na nią zakłopotany. — Już ci powiedziałem, że to nie ma znaczenia. Wiesz jak to bywa podczas zdjęć plenerowych, to wieczne zamieszanie, brak poczucia rzeczywistości... samotność, Courtney! Różne rzeczy się zdarzają! Ale nikt nie traktuje tego poważnie... to nie ma znaczenia... to jest po prostu...
zabawa... Caroline bardzo starannie odstawiła swój pełen kieliszek. Uniosła wysoko brodę, tak aby łzy nie spływały po twarzy. Następnie podniosła się z miejsca, przeszła przez pokój i wyciągnęła z kąta rzucone tam pantofle. — Hej, Courtney... kochanie, jest mi bardzo przykro. Ale zapewniam cię, to wszystko jest bez znaczenia. Na miłość boską, Courtney, że też musiałaś mnie o to wszystko pytać! — spojrzał na nią ze złością, a ona przetrzymała jego wzrok na wpół niewidzącymi oczyma z powodu łez, które płynęły już pełnym strumieniem.
— Na miłość boską, że też musiałeś mi o tym wszystkim mówić!? — zawyła. — Mogłeś chociaż udawać... znaleźć jakąś wymówkę... och, ty idioto! Nienawidzę cię, Calvinie Jensenie! — I kopnęła go tak mocno, jak tylko mogła, plasując potężny cios na jego goleni. — Chryste! — Calvin odskoczył do tyłu, pocierając stłuczoną nogę. — Co cię naszło, Courtney? Hej, hej... zaczekaj chwilę... — Wślizgnął się za sofę, widząc jak ponownie rusza w jego kierunku.— Daj spokój, Courtney, to nie miało żadnego znaczenia! Przysięgam ci, że nie miało znaczenia.
Najdroższa, kocham c i ę... no i popatrz coś ty najlepszego zrobiła z naszym miłym, spokojnym wieczorem... — To j a coś zrobiłam? Boże! — Kipiąc ze złości i z bólu Caroline rzuciła mu pełne nienawiści spojrzenie, rozglądając się równocześnie za czymś, czym mogłaby w niego rzucić, ale ponieważ jedynym przedmiotem, który znajdował się pod rękę była krucha, delikatna porcelanowa waza pełna żółtych róż, które
zawsze jej kupował, powstrzymała się więc... ale nie na długo.. chciała go zranić... zranić równie boleśnie jak on ją zranił... I te kto! Wystarczy na niego spojrzeć... pocieszyciel samotnych modę lek... kaszmirowy sweterek, białe spodenki!... Nagle olśniło ją wiedziała co ma zrobić. Odwróciła się i pomaszerowała do sypialni. Ich przepaścista szafa wypchana była po brzegi ubraniami i sportowym sprzętem, z czego trzy czwarte należało do Calvins
Najpierw zdjęła jego czarną kurtkę od Versace'a, tuzin garniturów od Armaniego, trencz od Gianfranco Ferre, następnie, upychają to wszystko w wielkiej walizce, dołożyła jeszcze, jak w transit liczne pary mokasynów od Gucciego. Jednym szerokim ruchem ręki opróżniła półkę z drogocennych kaszmirowych swetrów, wciskając je na wierzch między butami po czym usiadła na walizce i przygniatając wieko, zamknęła z trzaskiem. Wtedy, z triumfalnym wyrazem twarzy, spojrzała i
Calvina, który stał w drzwiach i w zdumieniu przyglądał się jej poczynaniom. — Courtney? — odezwał się. — Co się dzieje? Co ty wyprawiasz z tymi ubraniami... hej, chyba nie zamierzasz wyrzucić inie z domu? Uprzedzam, że to ci się nie uda... Uginając się pod ciężarem, Caroline wytaszczyła walizkę do holu, otworzyła drzwi na korytarz i wysunęła ją za próg mieszkania, o czym odwróciła się, popatrzyła jeszcze raz na Calvina i z miną ©krzywdzonej osoby rzuciła mu pełne nienawiści spojrzenie, następnie zatrzasnęła mu przed nosem drzwi.
Złość dodawała jej ił. Dociągnęła walizkę do windy, pośpiesznie nacisnęła guzik z niecierpliwością czekała. Miała już gotowy plan działania, dokładnie wiedziała, jak ukarać Calvina za wyrządzoną jej krzywdę... Gdy winda nadjechała, wciągnęła bagaż do środka. Drzwi zatrzasnęły się w samą porę. — Courtney, zaczekaj... hej, zaczekaj — miotał się Calvin pod zamkniętymi drzwiami windy. — Kochanie, co ty wyprawiasz? Co chcesz zrobić z moimi rzeczami? Caroline stała nieruchomo, patrzyła
przed siebie, nie zwracając a niego uwagi. Modliła się w duchu, aby winda ruszyła jak najprędzej! Tymczasem rozległ się cichy świst, drzwi otworzyły się i do windy wsiadło elegancko ubrane małżeństwo w średnim wieku; wraz z nimi wślizgnął się do windy Calvin; z zainteresowaniem spojrzeli na zapuchniętą od łez twarz Caroline, po czym przenieśli wzrok na wypchaną, dziwaczną walizkę, z której wystawały rękawy i nogawki.
Kobieta przeniosła wzrok na Calvina ze zgorszeniem przyglądała się jego stopom. Podążył za jej wzrokiem, zastanawiając się, co w nich znalazła tak niewłaściwego. — No tak — powiedział, przybierając beztroski wyraz twarzy — zdaje się, że zapomniałem włożyć buty. Ale to nic nie szkodzi, jest ich pełno w tej walizce, muszę tylko namówić młodą lamę, aby zechciała dać mi jedną parę! — Odnoszę wrażenie, że to nie będzie takie proste, synu — świadczył mężczyzna, mrugając okiem do Caroline, gdy winda stanęła i wraz żoną opuszczali ją.
— Pozwól, że ci przynajmniej pomogę — zawołał Calvin, gdy Karolinę zmagała się z ciężarem. — Nie dotykaj mnie! Wynoś się stąd!!! — ryknęła na niego. Cofnął się, zaskoczony jej furią. — Courtney, to do ciebie niepodobne — zawołał, podczas gdy na przecisnęła się z trudem przez wahadłowe drzwi i stanęła na chodniku. — Gdzie się podziała spokojna, cicha, rozsądna, logicznie myśląca, piękna Caroline Courtney, którą znam?
— Widać, że jeszcze mnie nie znasz — warknęła, zatrzymała taksówkę i wciągnęła walizkę do środka. — Dokąd jedziemy? — zapytał Calvin, przytrzymując otwarte drzwi. — Tak się składa, że ty nigdzie nie jedziesz — odparła, zatrzaskując samochód. — Na Boga, Caroline, stopy mi odpadną z zimna — jęczał, podskakując to na jednej to na drugiej nodze, doprowadzając przechodniów do śmiechu. — Dokąd, proszę pani? — Z obojętnym
wyrazem twarzy zapytał kierowca. Nie zamierzał się wtrącać do rodzinnej sprzeczki, co to to nie... — Riverside Drive — odparła, odwracając się od błagalnej twarzy Calvina za szybą. Calvin z niedowierzaniem obserwował oddalającą się taksówkę, po czym, bez namysłu, zatrzymał następną. — Jedźmy za tą taksówką! — zawołał, wskakując do środka i zatrzaskując drzwi.
— Mówi pan poważnie? — z uwagą spojrzał na niego kierowca. — Oczywiście, najzupełniej poważnie, do licha, tam jest moja dziewczyna. — Ze wszystkimi moimi ubraniami! — Mogła przynajmniej zostawić jedną parę butów — powiedział szofer, spoglądając z sympatią na jego gołe stopy. — j Nie ma sprawy, kolego. O rany... nareszcie się doczekałem! Zawsze marzyłem, żeby mi się coś takiego trafiło. Jeszcze j nikt dotąd nie prosił mnie, żebym ścigał inny samochód. Czy j to nie zabawne? Nikt,
na całym Manhattanie! Jakby tutaj nikt nigdy nie oglądał filmów z Humphreyem Bogartem i Edwardem G. Robinsonem... — Ruszajmy! — ryknął Calvin, wychylając się do przodu, śledząc trasę taksówki Caroline. — Powiedziała chyba „Riverside Drive" — przypomniał sobie. — Riverside? W porządku, nic prostszego... dojedziemy tam przed nimi... —Dodał gazu i zjechał w bok z
zatłoczonej głównej ulicy, uśmiechając się radośnie. Caroline obserwowała drogę,aż dojechali na upatrzone miejsce. — Proszę tutaj stanąć — wydała polecenie niczym ciotka Catriona. Kierowca zatrzymał się i spojrzał na nią uważnie. — Czy na pewno chce mu pani to zrobić? Ten biedny chłopak pokaleczy przecież sobie nogi... — Ten biedny chłopak, jak go pan nazywa, jest podłym, niewiernym
oszustem. Nienawidzę go — odpowiedziała drżącym głosem Caroline. — W takim razie — westchnął kierowca — pomogę pani wyjąć walizkę. Jest za wielka dla takiego dzieciaka jak pani. — Dziękuję. Jest pan bardzo uprzejmy. — Postawił bagaż na chodniku, a Caroline wręczyła mu dziesięciodolarowy banknot. — Hej, proszę pani, a co z resztą? — zawołał, gdy porwała walizkę i ruszyła w dół ulicy.
— Proszę zatrzymać, to dla pana. Kiwając głową obserwował z niepokojem, jak zatrzymuje się przy balustradzie, wychyla się przez nią i spogląda na wodę... ta angielska pannica nie zamierza chyba rzucić się do rzeki? Taksówka Calvina zahamowała z piskiem opon. — Courtney! Kochanie, nie rób tego! — krzyczał Calvin. Caroline schyliła się i otworzyła walizkę. — Popatrz na mnie, Calvinie! — zawołała, po czym zgarnęła pełną naręcz
kosztownych ubrań, przerzuciła je przez balustradę i wrzuciła do rzeki. W ślad za nimi poleciały buty od Gucciego. Calvin zatrzymał się w połowie drogi i rozbawiony przyglądał się scenie, zaś kierowcy, jak wryci, patrzyli to na jedno to na drugie. — Chryste — zawsze uważałem, że Anglicy są grzeczni i spokojni... tak jak Jej Królewska Mość, rozumiesz... —powiedział jeden z nich zapalając papierosa. Carolinie cisnęła teraz przez poręcz
balustrady skórzaną kurtkę od Versace'a, za którą pofrunęły liczne kaszmirowe swetry. — Widziałeś coś takiego? — odezwał się drugi kierowca. — Wyrzuca do rzeki całą garderobę chłopaka, nawet nie zostawiła mu jednej pary butów. Calvin ruszył do przodu, krzywiąc się z bólu, gdy uderzył nogą o kamień. Utykając, podszedł nad brzeg rzeki i wlepił oczy w Carolinie, a następnie przeniósł wzrok na wodę. Jego droga, skórzana kurtka rozpostarta na powierzchni brunatnej wody przypominała odpoczywającego
pływaka, garnitury zaś i swetry — jedna przemoczona kupa wełny — dryfowały z ostrym prądem rzeki. Jeden samotny mokasyn Gucciego podskakiwał na falkach jak miniaturka kajaka szykującego się do pokonania progu rzecznego. Caroline wyciągnęła kolejne naręcze ubrań i z trudem usiłowała przerzucić je przez poręcz. — Zaczekaj, ja to zrobię — odezwał się grzecznie Calvin. Wyjął z jej rąk stos ubrań i cisnął je do rzeki.
Caroline spojrzała najpierw na niego, a następnie z powrotem na płynące w dół rzeki ubrania. — Calvinie, to przecież twoje najbardziej ulubione ubranie od Armaniego! Przytaknął jej ruchem głowy, śledząc z zainteresowaniem jak jego ubrania płyną z prądem rzeki. — Wiem. — Odwrócił się do niej. Jej oczy były czerwone i zapuchnięte, a ciemne włosy skręcone i potargane od wiatru. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział.
— To nie ma znaczenia — powiedział. — Naprawdę żadne z tych ubrań nie ma dla mnie znaczenia, Courtney. To są tylko ubrania. Jedyną rzeczą, na jakiej mi naprawdę zależy na świecie jesteś ty, i jeżeli kiedykolwiek mnie opuścisz, myślę że wtedy chętnie dołączę do swoich ubrań. W rzece. Wybacz mi, Courtney. Nie chciałem cię zranić. Kocham ciebie. I tylko ciebie. — Och, Calvinie! — Padła mu w ramiona, a on całował ją tak długo aż cała jej złość zniknęła; dała jej upust, wyrzucając jego najcenniejsze skarby, po to tylko, aby się dowiedzieć, że nie
mają one dla niego żadnego znaczenia. N i c nie miało więcej znaczenia, ani modelka w Szwecji, ani żadna inna modelka — kochali się i tylko to się liczyło. Taksówkarz aż gwizdnął. — Widziałeś kiedyś ten film z Lauren Bacall i z Bogartem? Nie, zaczekaj, czy to nie była Ingrid Bergman? Wiesz, ten film, w którym ona wsiada do samolotu i zostawia go? No to teraz ci coś powiem: to tutaj było lepsze niż ten film! Uśmiechając się szeroko, taksówkarz zawołał: — Hej, wy tam, zostajecie czy wracacie
do domu? 368 — Wracamy do domu, Courtney? — zapytał Calvin, nadal nie wypuszczając jej z objęć i całując ją. — A gdzież by indziej? — wyszeptała, nie podnosząc powiek. Odwrócili się jeszcze raz, by popatrzeć na unoszące się na wodzie ubrania. Calvin roześmiał się. — Spójrz tylko co zrobiłaś, ty szalona kobieto — ryknął, zanosząc się śmiechem. — Jesteś szalona i kocham
cię! Coś ci powiem — zawołał. — Możemy wszystko zacząć od początku! — I jednym szybkim ruchem cisnął walizkę i resztkę swych ubrań do rzeki. Objęci, wyjąc ze śmiechu, przechylili się przez balustradę, aż jeden z czekających taksówkarzy złapał się ze zdziwienia za głowę. — Szaleństwo — powiedział w zadumie. — Czy to nie Noel Coward powiedział, że Anglicy są szaleni?
32. Marcus Royle stał w eleganckim, utrzymanym w różowych kolorach salonie swej babki, marząc tylko o tym, by nie być zmuszonym do wyrzucenia z siebie wszystkiego, co miał jej do oznajmienia. Pomimo jej matriarchalnych knowań i postępków bardzo ją kochał. Ale Rachela Royle była silniejsza niż większość ludzi; była bogata i przyzwyczajona postępować wedle własnego uznania.
Była bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem. — Kogo widzę, Marcusie, co za niespodzianka! — zawołała Rachela. — Domyślam się, że już wiesz o wszystkim? Oczywiście, przecież po to tutaj jesteś, podczas gdy powinieneś znajdować się w college'u. — Wyraz głębokiej troski pojawił się na jej twarzy. — Swoim idiotycznym zachowaniem Jessie-Ann rozbija nasze życie. — Babciu Royle, myślę, że nie masz
racji próbując odebrać jej Jona — powiedział Marcus, szykując się do walki. — Powinnaś zostawić tę sprawę mojemu ojcu i jego żonie. Sami muszą uporządkować swoje życie, nie powinnaś się wtrącać. — Co ty powiesz, naprawdę? — W głosie Racheli było aż nazbyt wiele sarkazmu. — A przez ten czas mój wnuk będzie pozostawał z tą głupią, rozdygotaną dziewczyną! Jednemu Bogu wiadomo, co ona może jeszcze wymyślić. Ręczę, że gdyby miała choć nikłą szansę, wyjechałaby z nim do Montany, do swojej rodziny!
— A dlaczego nie? Jon jest tak samo twoim wnukiem jak i Parkerów. Jedyna różnica między wami polega na tym, że ty, babciu, masz więcej pieniędzy. — Jonathan jest R o y 1 e' e m — odparowała ostro — tak samo jak ty, Marcusie. Dziwię się, że słyszę podobne słowa z twoich ust. Czy nie poczuwasz się do lojalności wobec własnej rodziny? — Wobec mojej rodziny, tak. Ale nie wobec ciebie, kiedy się tak zachowujesz. — Marcus z trudem panował nad głosem.
Nie chciał sprawić przykrości babce. — Jessie-Ann stanowi część naszej rodziny — ale ty nigdy nie pogodziłaś się z tym faktem. — "Bzó-uia, \a óa.\ewc7.^Tva ń\%&$ 0.0 tias ti\t ^asnm\&. "^Wcjł^ nie była odpowiednią żoną dla Harrisona. Mam nadzieję, że zadowoli się sutą odprawą, jaką z pewnością zaproponuje jej Harrison; prawdopodobnie ulokuje wszystko w tej idiotycznej agencji modelek, trwoniąc w ten sposób majątek Royle'ów! A1 e chłopiec jest mój! — Jej sępie oczy triumfowały. Dla niej walka została już
zakończona, uwieńczona jej zwycięstwem. — Babciu — Marcus cedził słowa — chciałbym, żebyś wiedziała, że jeśli spróbujesz odebrać Jona jego matce, stracisz także i drugiego wnuka. Rachela wciągnęła głęboko powietrze, zaciskając rękę na krawędzi biurka, by utrzymać równowagę. — Nie powinieneś odzywać się do mnie w ten sposób, Marcusie — powiedziała słabym głosem. — Przepraszam, babciu, ale czy ty w ten
sam sposób nie odzywasz się do JessieAnn, nie grozisz jej... że odbierzesz jej na zawsze dziecko? Wygładzając trzęsącą się ręką nieskazitelnie uczesane, ciemne włosy, Rachela usiadła ciężko w fotelu. — Nie wolno ci się spierać z własną babką, Marcusie. Jesteś jeszcze chłopcem... musisz szanować decyzje starszych od siebie ludzi, którzy mają znacznie większe doświadczenie życiowe... — To nonsens, babciu, i ty o tym wiesz! — A zatem co ty proponujesz?
— Poczekajmy. Niech ojciec sam uporządkuje swoje sprawy i dojdzie do porozumienia z własną żoną. — Czekać! — warknęła Rachela. — Czekać — podczas gdy ta dziewczyna zamierza odebrać mi nie tylko wnuka, ale także rodzinne pieniądze. Marcus westchnął... nie ma sposobu na babcię, interes i pieniądze zawsze na pierwszym miejscu! W głowie się jej nie mieści, że JessieAnn może w ogóle nie zależeć na pieniądzach Royle'ów, że naprawdę i
bezinteresownie kocha jego ojca, i że pomiędzy nimi po prostu coś się popsuło. Jessie-Ann jest wspaniała; bardzo ją lubi, i jest pewien, że niczego nie ukartowała... jest nieświadoma krzywdy jaką wyrządza ojcu. — Jesteś bardzo przekonujący, Marcusie — powiedziała Rachela, przybierając swą codzienną, opanowaną maskę — ale to nie rozwiązuje problemu. — Ale ty możesz rozwiązać jeden z problemów, i dlatego właśnie tutaj jestem. — Podszedł do fotela i ujął jej rękę. — Kocham cię, babciu, wiesz o tym? Pamiętasz, jak byłem mały, a tata
przebywał w Europie lub był bardzo zajęty? Zawsze wolałem być przy tobie, pomimo tych wszystkich sprawnych i zręcznych niań i guwernantek, które przy mnie zatrudniałaś. Jeszcze dotąd pamiętam jak graliśmy razem w football w salonie twojego wielkiego domu w Connecticut. — I jak stłukłeś chińską wazę z epoki Ming! — odparowała Rachel. — Byłeś najsilniejszym małym chłopczykiem, chociaż wyglądałeś wtedy jak patyczek...
— A ty zabierałaś mnie na piknik, w głąb ogrodu, który wtedy wydawał mi się oddalony o całe kilometry, a po drodze był strumyk, w którym razem brodziliśmy... — I rozciąłeś sobie nogę kamień... Och, Marcusie, tak mi tego brak, tak tęsknię za Jonem... Jej oczy straciły swą zwykłą pewność siebie, sprawiała wrażenie zagubionej, i po raz pierwszy w życiu Marcus pomyślał, że babcia wygląda na swoje lata. Ukląkł obok niej i delikatnie pocałował ją w rękę.
— Wszystko się ułoży, babciu, obiecuję ci, że się ułoży — powiedział. — Daj im tylko trochę czasu. Wiesz co? Założę się, że gdybyś była cieplejsza i serdeczniejsza dla Jessie-Ann, nie posiadałaby się ze szczęścia i na pewno pozwoliłaby ci brać żywy udział w życiu Jona. W końcu, od czego są babcie, jeśli nie od rozpieszczania i folgowania swoim wnukom? Nie możemy tego pozbawić małego Jona, prawda? Jego brązowe oczy, tak podobne do oczu Morrisa, prosiły ją o współczucie i wyrozumiałość dla ojca i dla JessieAnn, i przypominały jej rozkosznego,
małego chłopczyka sprzed lat. Rachela poczuła jak łzy napływają jej do oczu... ale od śmierci Morrisa nie zdarzyło się jej płakać, na pewno więc teraz także się nie rozpłacze. — No proszę, babciu, obiecaj mi. Nie będziesz się wtrącać? — No dobrze, dobrze — powiedziała, poddając się z westchnieniem — oby tylko nie okazało się, że nie masz racji, Marcusie. A teraz pocałuj i uściśnij swoją babcię. Poczułam się nagle samotna. — Nie musisz być wcale samotna, babciu, chyba że sama wyłączysz się z
gry — szepnął, całując jej miękki, delikatnie upudrowany policzek. — Wiesz co? Szaleję za tobą... bijesz na głowę wszystkie znane mi babcie... — Dosyć, już dosyć — uśmiechnęła się do niego. — A teraz odpowiedz, czy zostaniesz i zjesz lunch z samotną, starą kobietą? — Rozczulamy się nad sobą? — zapytał z uśmiechem. — Być może — odparła Rachela. — Najlepszym lekarstwem na kłopoty będzie lunch w Le Cirąue —
zadecydował. — Chodźmy, babciu, nałóż kapelusz... nie mogę się doczekać tych min w restauracji... wszyscy będą się zastanawiać, czy Rachela Royle wzięła sobie młodego kochanka! — Marcus! — zgorszyła się Rachela. Ale zaraz potem roześmiała się, a w jej oczach pojawił się błysk, którego już dawno u niej nie widział. A może babcia naprawdę jest samotna, pomyślał Marcus z wyrzutem sumienia, bardziej samotna niż im się wydaje? He siły i samozaparcia potrzeba, by zawsze zachowywać pozory nieugiętej i twardej osoby! Babcia Royle
musi zacząć się trochę bawić, bywać tu i ówdzie. Podczas lunchu porozmawia z nią o zarezerwowaniu kolejnego rejsu, a także o wynajęciu na lato willi na Riwierze! Być może razem z całą rodziną... o ile w porę uda się zebrać wszystkich razem... Rachelę, jej dwóch wnuków, GalęRose, Jessie-Ann i Harrisona.
33. kipa Danae rozsypała się w nieładzie na płycie lotniska w Salzburgu, skąd żwawo ruszyła w kierunku kontroli celnej i paszportowej, a następnie do oczekujących limuzyn, mających zawieźć całą grupę do międzynarodowego centrum sportów zimowych w Kitzbuhel. Są już piąty — i oby wreszcie ostatni — tydzień w podróży, pomyślała Frostie, sprawdzając kamery i sprzęt, oraz
dopilnowując, by długie, wykonane z płyt paździerzowych kontenery, w których przewożone były drogocenne futra i ubrania, zostały załadowane do furgonetki przed ruszeniem ich niedużej kawalkady w drogę. Trzyczęściowa seria zdjęć Danae otrzymała roboczy tytuł „Niespodzianki", i — co nie było dla nikogo niespodzianką — jej kluczową postacią była Gala-Rose. W ciągu ostatnich kilku tygodni przemierzyli pół świata w poszukiwaniu miejsc, które odpowiadałyby zamysłom Danae. Fotografowała Galę w
Islandii, w wyszukanej wieczorowej sukni, obsypaną klejnotami, wyrzuconą na ląd, samotną, na tle bladego, lodowatego, północnego morza — niecodziennej urody rozbitka w ciemnozielonych szyfonach i w szmaragdach; fotografowała Galę w smokingu, czarnym krawacie i z ogromnymi diamentami na odległym archipelagu fińskim, zamieszkałym jedynie przez białoczarne, pasujące do stroju maskonury i przeraźliwie skrzeczące mewy; fotografowała Galę nagą, otuloną sobolowym futrem o wartości dwustu
tysięcy dolarów, w olbrzymich szafirach, na saniach ciągnionych przez husky w lodowatej Norwegii. Frostie i reszta ekipy opatuleni byli w puchowe kurtki i ocieplane boty; żal im było przemarzniętej do szpiku kości Gali. Robiła co mogła, by nie dać po sobie niczego poznać, zachowywała równowagę i spokój, ale jej nieobecny, oddalony wzrok przemawiał sam za siebie. Następnie, w poszukiwaniu ciepła, polecieli do Turcji, i chociaż daleko jeszcze było do letnich upałów, gorące słońce wydało im się rajem po tych lodowatych doświadczeniach. Z
niepokojem przyglądali się eksperymentom Danae, która z helikoptera fotografowała Galę balansującą niebezpiecznie na dziobie szybkiej motorówki, pokrytą złotym makijażem, ze zwężonymi oczami i rozwianymi na wietrze włosami, podobną do starożytnej rzeźbionej figury na przodzie statku. Ciało Gali było tak napięte, że gdy dobili do brzegu, dziewczyna upadła ze strachu. Ale Danae twierdziła, że ujęcie było warte poświęcenia; fotografie były fantastyczne. Sami musieli to przyznać.
Przemierzyli wzdłuż i wszerz Europę w poszukiwaniu wystawionego na wiatry wybrzeża morskiego, znajdując je wreszcie w Irlandii. Owinęli Galę w drogocenne stare kaszmirowe szale i świeżo zaprojektowane japońskie grube tweedy, dzięki czemu dziewczyna po raz pierwszy nie marzła. Frostie pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała kogoś wyglądającego bardziej bezbronnie niż Gala — może to za sprawą jej szczupłych kostek wystających spod obfitych warstw ubrań, zwłaszcza że Danae chodziło o zdjęcia, które
przywoływałyby wspomnienie czasów, kiedy to skrawek odkrytej nogi uchodził za coś niesłychanie podniecającego. Później, we Francji, Danae odkryła pełen dzików las i zarządziła, by piękne, nagie ciało Gali zostało pomalowane tak, aby idealnie komponowało się z leśnym krajobrazem. Galę sportretowano jako ducha natury... o zbłąkanej twarzy, w leśnej poświacie zieleni, z iskrzącymi się wokół jej szyi i w uszach szmaragdami, rozsiewającymi swój wewnętrzny blask. Tylko jeden raz Frostie była świadkiem
„nieposłuszeństwa" Gali. Było to wtedy, gdy Danae kazała jej stanąć na krawędzi urwistej skały wznoszącej się wysoko nad morzem. Ubrana w śnieżnobiałą balową suknię z jedwabnego tiulu i czarną, trzepoczącą na wietrze pelerynkę, podeszła niemalże do samej krawędzi urwiska, po czym, z twarzą bladą jak kreda, zatrzymała się. Drżąc ze strachu, zwróciła się w błagalnym geście do Danae, która ponaglała ją, by posunęła się jeszcze dalej. — No, jeszcze trochę, Gala! — krzyczała. — Nie bądź tchórzem! Stań na samej krawędzi!
Frostie zauważyła pobielałe kostki rąk Gali, która, ściskając kurczowo rozwianą pelerynkę, z mocno zaciśniętymi powiekami, posunęła się jeszcze trochę, ale wciąż nie na tyle, by usatysfakcjonować Danae. Wieczorem Danae oświadczyła, że zdjęcia wypadły fatalnie, że są kompletnie pozbawione charakteru, i że winę za wszystko ponosi Gala. Spojrzała na nią groźnie, a Gala cichutko powiedziała, że jest jej przykro, ale zakręciło się jej w głowie, i że to się już nigdy nie powtórzy. Frostie miała nadzieję, że istotnie taka sytuacja
nie będzie już miała miejsca, ponieważ wyczyny Danae stawały się coraz bardziej niebezpieczne — zarówno dla Danae, jak dla Gali. Odkąd odkryła możliwości, jakie daje helikopter, wynajdywała dziesiątki nowych ujęć tego samego tematu, i cieszyła się jak dziecko, któremu ofiarowano nową zabawkę. Podtrzymywana jedynie przez pasy bezpieczeństwa, wychylała się z helikoptera niczym jakiś akrobata powietrzny z filmu o Bondzie, a oni z zapartym tchem, przerażeni, przyglądali się, jak pikowała nad nimi.
Co za dużo to niezdrowo, stwierdziła Frostie, gdy limuzyna dowiozła ich pstrokatą ekipę pod budynek o odpowiedniej do niego nazwie Romantikerhotel Tennerhof, u stóp słynnej, pokrytej śniegami góry Kitzbuhelerhorn. Nigdy więcej nie weźmie udziału w tych szalonych wyprawach Danae; poganiała ich i dopingowała do granic wytrzymałości, aż padali z nóg, a poza tym doszedł jeszcze nowy, niepokojący element; wydawało się jej, że Danae jest tak pochłonięta dążeniem do osiągnięcia bliżej nieokreślonego ideału, iż stała się nieświadoma ryzyka. To już ostatni etap
podróży i Frostie podjęła decyzję, że po powrocie do Nowego Jorku zrezygnuje z tej pracy. Zrelaksowana i w pełni zaspokojona Gala, po gorącej kąpieli i przepysznej zupie podanej do pokoju — jedynym posiłku, na który miała ochotę — doceniając dobrodziejstwo sytuacji, położyła się na puchowych poduszkach swojego luksusowego łoża. Nareszcie czuła jak po jej zmęczonym ciele rozchodzi się rozkoszne ciepło, była szczęśliwa, że może w samotności delektować się ślicznym, wyłożonym drewnem
apartamentem, z ładnym kaflowym piecem w rogu pokoju, gdzie wesoło trzaskał ogień. Jakże bardzo pragnęła, aby Marcus mógł być tutaj i dzielić wraz z nią to luksusowe schronienie. Było tu tak przytulnie! Zwłaszcza w porównaniu z widokiem z okna i pokrytymi śniegiem górami! Inni, spragnieni bardziej cywilizowanych uciech po tak długiej przerwie spędzonej na krańcach świata, wystroili się i udali „na małą balangę", jak to określił Hector, do kasyna w hotelu Goldener Grief. A Danae powędrowała samotnie przed siebie, oglądając zaśnieżone uliczki
uroczego, otoczonego XII-wiecznymi murami warownymi miasteczka. Gala odmówiła udziału w jakiejkolwiek wyprawie, wymawiając się zmęczeniem i sennością, choć w rzeczywistości chciała zostać sama i porozmawiać z Marcusem. Powinien lada moment zadzwonić; wtedy przyciśnie słuchawkę blisko do ucha, zamknie oczy, i będzie prawie tak, jakby była razem z nim. Marcus nie był zły, kiedy mu powiedziała, że wyjeżdża z Danae na nieokreślony czas. Zadumał się tylko
patrząc na nią, kiedy pośpiesznie i nieskładnie tłumaczyła mu dlaczego nie może odmówić Danae. — To dla mnie bardzo ważne, Marcusie — zakończyła, prosząc go wzrokiem o zgodę. — Oczywiście, że tak. Czy sądzisz, że tego nie rozumiem? — powiedział. — Mam nadzieję, że Danae dopnie swego i znajdzie to czego szuka, ale martwię się o ciebie, Galu. Wyciska z ciebie wszystkie siły. Uważa, że ma monopol na całe twoje zawodowe życie, a według mnie to nie jest zdrowa sytuacja. Ani dla niej, ani dla ciebie.
Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale kiedy Danae wyszukała cię w Londynie, potrzebowała ciebie tak samo jak ty j e j. — Gdy Gala usiłowała zaprotestować, uniósł rękę i dodał: — Danae jest tego typu dziewczyną, która zawsze będzie w drodze, w poszukiwaniu swojej własnej tęczy, której w rzeczywistości nigdzie nie znajdzie. — To prawda — musiała mu ze smutkiem przytaknąć Gala. — Obiecaj mi, że to już ostatni raz, Galu — powiedział. — Choć Danae jeszcze o tym nie wie, nie
jesteś już jej potrzebna — a ty także już jej nie potrzebujesz. Pozostań jej przyjaciółką, Galu, a nie jej kulą inwalidzką. — Czy nie pomyliłeś przypadkiem ról? — zapytała. — Czy nie uważasz, że to Danae jest moją kulą? — Już nie — odpowiedział zdecydowanym tonem. — Uważam, że jesteś piękną dziewczyną, dobrą modelką i moją miłością. Gala wsłuchiwała się w prawie bezszmerowe uderzenia śniegu o szyby
okienne, w brzęczenie dzwoneczków przy saniach i tętent końskich kopyt na dziedzińcu pod oknami jej przytulnego pokoju. Wiedziała, że Marcus słusznie nazwał sprawę po imieniu; Danae poszukiwała czegoś, czego ona nie mogła jej ofiarować. Była tylko modelką, smukłym ciałem, na którym wiesza się ubrania, i ładną buzią, której domalowuje się odpowiedni wyraz. Ostatnie przerażające żądania Danae napawały ją lękiem, drżała na samą myśl o nich: lecący tuż obok niej helikopter, przeraźliwie szybka łódź motorowa i, najgorszy ze wszystkiego, ten urwisty brzeg. Nie powinna o tym wszystkim myśleć,
perswadowała sobie, tłumiąc narastającą panikę; jeszcze tylko tydzień — po prostu kilka dni — i będzie po wszystkim. Danae włóczyła się po Hinderstadt, wciągając energicznie w nozdrza trzaskająco zimne, nocne powietrze; pachniało palącym się drewnem, gorącą czekoladą i strudlem, a także całą masą przeróżnych, pysznych słodyczy; zapachniało świeżo ściętymi drzewkami bożonarodzeniowymi, które sprzedawano przed kościołem świętej Katarzyny, pachniało również końmi, których uprząż podczas oczekiwania na
szczęśliwego klienta, nim go sanie unosiły na przejażdżkę po bajkowych uliczkach miasteczka, wydzwaniała melodyjki podobne do kolęd. Nawet tutejsze dźwięki były inne, przytłumione obfitymi, wczesnymi opadami śniegu... płynny poświst płóz, odgłos butów woźniców przytupujących dla rozgrzewki nogami po zmarzniętej ziemi; rozbrzmiewająca czysto w nieruchomym powietrzu mieszanina rozmaitych języków, francuskiego, angielskiego, niemieckiego, a także komiczne, jednostajne dźwięki miejscowej orkiestry przygrywającej na
kawiarnianym tarasie hotelu Zur Tenne. Z kamerą w ręku podziwiała XIIIwieczne domy i urocze pensjonaty, pomalowane różową i ciemnożółtą farbą, niebieską i zieloną, a każde okno i drzwi ozdobione iluzjonistycznymi architrawami, okiennicami i girlandami kwiatów — prawdziwe dzieła sztuki! Grube mury opasywały stare miasto, a przez ozdobnie sklepione przejścia wchodziło się w zachwycające małe, boczne uliczki. A wszędzie dookoła, wysoko, ponad dachami, widniały góry; rozległe,
okrążające, przykryte lśniącymi czapami śniegu w blasku zbliżającego się do pełni księżyca. Wpatrując się w to oszałamiające zjawisko, Danae wstrzymała oddech. Z jednej strony szczyt Kitzbuhelerhorn rozdzierał nocne niebo, zaś z drugiej wyłaniał się Hannenkahm, którego zbocza przy świetle księżyca sprawiały wrażenie, jakby zostały wyrzeźbione w lodzie. Po raz pierwszy zrozumiała co mają na myśli alpiniści, mówiący o „magii gór", dlaczego czują nieodpartą potrzebę wspinania się na nie, zdobywania ich zimnego, nietkniętego piękna. Pomyślała, że góry
stanowią z pewnością najwyższe wyzwanie... Tuż obok niej przemknęła grupa instruktorów narciarskich, silnie zbudowanych, opalonych, ubranych w zgrabne, czerwone narciarskie kurtki. Usłyszała, że udają się do kawiarni, a później na kolację. Poczuła się nagle głodna. Przyśpieszyła kroku starając się nie stracić ich z oczu... podczas gdy w jej głowie rodził się nowy pomysł... instruktorzy w czerwonych kurtkach, przystojni, opaleni, męscy — i Gala w fantazyjnej
szkarłatnej sukni wieczorowej od Billa Blassa w górach przy blasku księżyca... oczyma duszy widziała tę scenerię! Już nawet dokładnie wiedziała, czego chce. Ponieważ jednak Gala nigdy w życiu nie miała na nogach nart, trzeba będzie trochę poczekać z tym pomysłem. Pod bacznym okiem tych chłopców, za kilka dni dziewczyna będzie zjeżdżać z tych stoków nie gorzej niż profesjonalistka! Nie ma rzeczy niemożliwych, zadecydowała Danae, zamawiając gorące, aromatyczne czerwone wino, przyprawione brandy i cynamonem, wspaniały środek na rozgrzanie
przemarzniętych nóg i rąk. Oczywiście, że nie ma rzeczy niemożliwych! Nawet pomysł jeżdżącej na nartach Gali jest absolutnie realny! Pod koniec drugiego dnia nauki Gala była obolała od stóp do głów. Pożegnała się z trenerem i z nartami na ramieniu, w wielkich butach, z trudem brnęła przez oślą łączką. Ponieważ trzeciego dnia wypadała pełnia księżyca, przy której miały być robione zdjęcia, Danae poinformowała ją, że na naukę wystarczą jej dokładnie dwa dni. — Nauczcie ją jako tako poruszać się na nartach — poinstruowała
trenera. — Wolałabym, żeby nie złamała nogi — przynajmniej przed ukończeniem zdjęć! — I roześmiała się prosto w oburzoną twarz Gali. — To był żart, wcale tego nie miałam na myśli — zapewniała ją. — Przecież wiesz, że byłoby mi przykro, gdybyś kiedykolwiek złamała nogę, Galu. A poza tym kosztowałoby cię to majątek, dla modelek z nogą w gipsie jest niewiele ofert! Na górze, w połowie trasy, Danae zorganizowała ich bazę, gdzie także urządzono małą kawiarenkę; jako
wytrawny narciarz, który wszystkie młodzieńcze wakacje zimowe spędzał w Górach Skalistych, Danae zadecydowała, że stok treningowy z licznymi zakrętami na trasie zjazdowej z Hannenkahm będzie idealnym wyzwaniem dla fotografii. — Ależ to szaleństwo, madame, oczekiwać, aby nowicjuszka zjeżdżała tą trasą — zaprotestował przerażony instruktor. — Nie chodzi mi o to, żeby jeździła na nartach, lecz żeby u d a w a ł a, że jeździ. Jedyne czego oczekuję, to że ją
pan nauczy podstawowych zasad, tak by mogła dobrze się prezentować na nartach — odparowała. — To zbyt ryzykowne — ostrzegał ją. — Dziewczyna ma dobre warunki fizyczne i jest wysportowana; za tydzień, czy za dziesięć dni mogłaby spróbować, ale dwa dni to stanowczo za mało! — Nie mamy więcej czasu — zamknęła dyskusję Danae — i jestem pewna, że to jej wystarczy. Gala nigdy mnie nie zawiodła. Gala odwróciła się, by przyjrzeć się dokładnie stokom góry i oddalonym
sylwetkom narciarzy szusujących w dół po przetartych szlakach. Góra wyglądała przepięknie; nie bardzo rozumiała o co chodzi Danae, ale już sama myśl, że może się znaleźć na stromym stoku, gdzieś bardzo wysoko nad doliną, przyprawiała ją o dreszcz zgrozy. Kategorycznie odmówiła wjechania na górę na jednym z tych przerażających wyciągów krzesełkowych, które odrywały narciarzy od podnóża hen wysoko i unosiły na szczyt; zamiast tego trener wwiózł więc ją dzisiaj na górę kolejką linową. Kurczowo trzymała się metalowego słupka, zamykając z całych
sił oczy, by nie patrzeć w dół na pionowy stok górski przesuwający się pod nią, ani na przyprawiające o mdłości potężne uskoki śnieżne. Dopiero gdy wagonik szarpnął i stanął, zaryzykowała i rozejrzała się wokoło. Nogi jej drżały, kiedy wysiadała z wagonika kolejki linowej, a gdy jak nurek po wydostaniu się na powierzchnię oceanu chwytała ostre, czyste powietrze, czuła jak ze strachu pot spływa jej po plecach. Kiedy się lepiej rozejrzała, stwierdziła, iż znajduje się na wierzchołku świata! Na dole, niczym miniaturowy dywan, rozpościerała się otoczona ze
wszystkich stron górami dolina... ze strachu zakręciło się jej w głowie... jak kiedyś... dawno temu... Zacisnęła zęby i wmawiała w siebie, że wszystko jest w porządku, że przecież naokoło jest pełno ludzi. Wystarczy spojrzeć z jaką radością i pokrzykiwaniem zjeżdżają po tych stromych stokach! Oczywiście, że wszystko jest w porządku... to tylko dawne wspomnienie spadzistego dachu i przerażonych oczu Wayne'a... W końcu przebrnęła jakoś przez ten dzień, była jednak zadowolona gdy już dobiegł
końca. Nawet o tym nie myśl! — mówiła do siebie, z trudem przestawiając nogi w drodze do hotelowego autobusu. Jutro wieczorem wszystko pójdzie dobrze. Będą tam instruktorzy i będzie ciemno — nawet nie będziesz wiedziała, jak wysoko się znajdujesz. A poza tym, Danae nie namawiałaby cię do czegoś zbyt ryzykownego; chce tylko, żebyś pozowała do zdjęć z instruktorami... zanim się obejrzysz będzie już po wszystkim. A na razie marzyła tylko o długiej kąpieli w bardzo gorącej wodzie.'
Według najświeższej prognozy do wieczora miało się zachmurzyć, mógł nawet spaść śnieg. Danae z niepokojem obserwowała niebo. Było ciemne i wygwieżdżone, oświetlone ogromnym, idealnie pełnym księżycem. Wygląda jak gigantyczna latarnia, pomyślała, wpatrując się z zachwytem w połyskujące, krystaliczne góry. Owinięta szeroką, sięgającą do ziemi peleryną ze srebrnych lisów Gala również wpatrywała się w księżyc, pragnąc, by zaszedł i nie eksponował tak bardzo, jeszcze wyraźniej niż słońce, wysokości na jakiej się znaleźli.
Na zboczach, po których nie migały już kolorowe, wesołe kombinezony narciarzy, zalegała złowroga cisza, a świerki w dolnych partiach góry szumiały groźnie w podmuchach lodowatego wiatru. — Gala w srebrnych lisach i czerwonych Salomonach na nogach wpatrzona w księżyc! — zawołała Danae, śmiejąc się z wymyślonego na poczekaniu podpisu pod zdjęcie. — Wszystko w porządku, bierzemy się do roboty — zawołała ponownie. — Za zimno jest na polaroidy, Gala nie może zamarznąć na śmierć, prawda? Uważam, że pięć minut powinno nam wystarczyć.
Starając się zachować spokój, wykonując nieomal automatycznie niezbędne czynności, Gala zapięła wiązania. Z Rudim, swym instruktorem, u boku, ruszyła wraz z innymi na zbocze. Instruktorzy zapalili pochodnie i trzymając je wysoko w górze, oświetlali oblodzoną trasę tak jak to zwykle czynili podczas odbywającego się raz w tygodniu zjazdu z pochodniami. Danae sprawdziła zapięcie czerwonego kasku ochronnego Gali, po czym zdjęła z niej futro i podała je Frostie. Powiało lodowatym nocnym powietrzem — było dobrze poniżej zera — Galę aż
zatkało, nie mogła złapać oddechu, zacisnęła kurczowo kijki. Danae zjechała niżej, zatrzymując się w upatrzonym miejscu. — Okay — krzyknęła — zaczynajmy. — Z gotowym do zdjęć rolleiflexem, obserwowała jak Gala, otoczona swoimi unoszącymi pochodnie bodyguardami, puściła się z wdziękiem w dół po oblodzonym stoku. — Wyśmienicie — krzyknęła, pstrykając jedno zdjęcie za drugim, podczas gdy Gala, w szkarłatnej,
taftowej, balowej sukni owijającej się wokół jej bioder i ud, mknęła po oblodzonym zboczu. — Fantastycznie — wołała podniecona Danae — lepiej nie można... wytrzymaj jeszcze trochę... już prawie skończyłam... Nagle, unosząca się na wietrze, długa spódnica Gali wkręciła się jej między nogi. Gala krzyknęła i poleciała twarzą do przodu, a wypięte narty poszybowały w powietrze. Danae usłyszała krzyk innych osób. Wstrzymała oddech, kiedy instruktor zajeżdżał drogę Gali i zatrzymywał
jej rozpędzone ciało, ześlizgujące się po lodzie. Pomógł jej wstać, upewnił się, czy nie zrobiła sobie krzywdy, i machając ręką, dał wszystkim znać, że Gali nic się nie stało. Następnie zdjął kurtkę, otulił nią Galę i doprowadził z powrotem na zdradzieckie zbocze. Danae z westchnieniem ulgi wypuściła powietrze. Boże, przez chwilę myślała, że Gala naprawdę coś sobie zrobiła! Rudi schylił się i podniósł coś ze śniegu, po czym zjechał do niej. — Proszę, madame — syknął, pokazując
jej bezcenny kolczyk z rubinem otoczonym diamentami — czy to dla tej błyskotki ryzykuje pani życie dziewczyny? Proszę mi powiedzieć, czy woli pani, żeby zginęła z zimna, czy łamiąc sobie kręgosłup? Dosyć tego, madame, nie biorę więcej udziału w tym szaleństwie! — Ależ nie ma pan racji — protestowała Danae. — Przecież to oczywiste, że nie zamierzam jej skrzywdzić. Gdy wrócili do kawiarenki stanowiącej ich bazę, Galę owinięto w futro, a Monica wymasowała jej nogi i ramiona. Hector wlewał jej do ust grzane, słodkie
korzenne wino, a Danae z ulgą stwierdziła, że twarz Gali stopniowo nabiera rumieńców. — Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało! — zawołała. — Jak to właściwie było? — Spódnica zaczepiła o nartę — westchnęła Gala — i zanim się zorientowałam, wylądowałam na ziemi i nie mogąc się zatrzymać, leciałam w dół — uśmiechnęła się nieśmiało do Danae — ale chyba się udało, prawda? Zrobiłaś wszystko co chciałaś?
— Jasne! — Danae uścisnęła ją, uśmiechając się od ucha do ucha. — Jesteś najlepsza, wiesz o tym dobrze, może nie? — szepnęła do nie;'. — Moja nieustraszona modelka. Zakasujesz wszystkich. Będziesz rewelacyjna na tych zdjęciach. — Chwała Bogu że już jest po wszystkim — odpowiedziała Gala z uśmiechem ulgi. Danae przesłała jej zagadkowy uśmiech. — Prawdę mówiąc, Galu, mam jeszcze
jeden pomysł, który, skoro już tutaj jesteśmy, chciałabym utrwalić na kliszy. — Widząc udrękę w oczach Gali, dodała pośpiesznie — jeszcze tylko jeden raz, Galu, obiecuję ci, że to już ostatni. Gala wtuliła się w futro, nie chciała się zdradzić ze swoim strachem. Utkwiła wzrok w szklaneczce z grzanym winem, starając się usilnie opanować nerwowe drżenie. — Tylko jeden raz, Danae — zgodziła się — ale nie więcej. Tylko jeden raz.
Czy ona nie mogłaby tego po prostu jakoś zaimprowizować? — zastanawiał się Hector, przyglądając się dachowi uroczego, drewnianego domku, jego ozdobnym okapom i rzeźbionym balkonom pokrytym grubą warstwą śniegu, z girlandą wielkich jak stalaktyty, zwisających sopli. Całość zarysowana na tle jasnego, przejrzystego, błękitnego nieba wyglądała jak ze świątecznej kartki pocztowej. Na zaśnieżonym dachu leżał ogromny, czerwony, podbity futrem worek, z którego na śnieg
wysypywały się zrabowane przez piratów klejnoty, a Gala, drżąca z zimna, w kosztującej pięć tysięcy dolarów białej, jedwabnej atłasowej sukni i w diamentach wartości pół miliona, opierała się z wdziękiem o komin, ukazując swą piękną twarz i ramiona spod odrzuconego do tyłu kaptura czerwonej, aksamitnej peleryny świętego Mikołaja. — Nie chciała się na to zgodzić — szepnęła Frostie — powiedziała mi, że ma lęk wysokości. Pamiętasz co się działo kiedy Danae domagała się od niej, żeby podeszła na sam skraj urwiska?
— No to, na Chrystusa, po co ona to robi? — krzyknął ze złością Hector. — Zdajesz chyba sobie sprawę z tego, że Danae zwariowała, prawda? Kiedy pomyślę o tym, do czego zmuszała Galę dla tych cholernych fotografii, zastanawiam się, czy aby nie pomyliła adresu. Może powinna robić filmy... przynajmniej byłaby w ustawicznym ruchu, którego tak strasznie jej potrzeba... nadaje się bardziej na pieprzonego reżysera filmowego niż na fotografa! — Cicho! — zawołała Frostie. — Zbliża się...
W powietrzu zaterkotał nieduży, żółty helikopter. Przeleciał nad doliną, po czym zawrócił i kierował się wprost na nich. — Wszystko w porządku, Galu — krzyknęła Frostie — nie przejmuj się tym. Zaciskając zęby Gala dokonywała nadludzkiego wysiłku, by nie patrzeć w dół. Ilekroć bowiem to robiła, cała scena natychmiast ulegała zmianie; znowu widziała to samo szkolne boisko i najeżoną linię metalowego ogrodzenia z ostrymi, zakończonymi jak dzidy końcówkami... ale
przysięgała sobie, że nie będzie myślała o Waynie Bracewellu... że nie wolno jej. Gdy helikopter wzleciał w niebo i z warkotem frunął w jej kierunku, powróciło wspomnienie kiedy oboje z Waynem, kurczowo przytrzymując się krawędzi szkolnego dachu, wisieli w powietrzu... sprowokował ją do tego, nazwał ją głuptasem i tak długo ją namawiał, aż przełamała swoją wrodzoną ostrożność i nieśmiałość; rozzłościł ją do tego stopnia, że zapragnęła pokazać im — tym wszystkim dzieciom, które z niej szydziły, naśmiewały się i, otaczając zwartym kręgiem, poniżały ją.
— No to pokaż co umiesz — krzyczały — ty pokrako! Stara Hilda! Nawet nie umie chodzić po schodach!... To była prawda; była nieskoordynowanym dzieckiem, które z powodu nieśmiałości i wstydu sprawiało wrażenie bardziej niezdarnego niż naprawdę było. Chcąc za wszelką cenę udowodnić im, że jest równie dobra co one, postanowiła popisać się, i, naśladując Wayne'a, wdrapała się za nim po stromej, kamiennej skarpie, następnie, drżąc ze strachu,
przywarła do występu okiennego i, przesuwając się wolniutko, macając palcami szpary między kamieniami, dotarła w miejsce, gdzie znalazła oparcie dla nóg, uchwyciła się rynny i wgramoliła na dach. Po tym wszystkim przysiadła na moment i spojrzała na Wayne'a, który zdążył się już wdrapać na krytą dachówką kalenicę. Jego kpiący śmiech rozbrzmiewał po całym boisku szkolnym. — Założę się, że nie wejdziesz na sam szczyt — nabijał się z niej. Jeszcze teraz Gala przypomina sobie jak
wstrzymując oddech, dusząc się niemal z przerażenia, centymetr po centymetrze posuwała się rakiem po spadzistym dachu... a gdy w końcu dotarła do celu, Wayne nadal ją dopingował, i śmiejąc się jej prawie w nos dogadywał: — Założę się, że tego nie zrobisz, ty potworny tchórzu! — I nie przestając się śmiać, wyprostował się, rozłożył jak linoskoczek ręce, i zręcznie balansował na kalenicy. Strach dodał jej sił; podniosła się i naśladując go szła za nim wolno, niepewnie, w stronę szarego komina, aż na środek dachu, bojąc się spojrzeć na dół. Kiedy już była blisko celu, Wayne odwrócił się, i
szczerząc zęby, zawołał: — Uważaj, ty tchórzu! Spadasz — zadrwił z niej, balansując prowokacyjnie z rękami w kieszeniach. Gala podniosła głowę i spojrzała na niego w popłochu, następnie popatrzyła na boisko, na naigrawającą się na dole grupkę dzieci... i nagle niebo wokół niej zawirowało zlewając się z widokiem boiska... zobaczyła twarze, usłyszała zgiełk i krzyki... a gdy przywarła do komina, nogi trzęsły się jej ze strachu. Po chwili, ponad głosami z dołu, przebił się inny dźwięk, gdzieś w górze, z nieba... dźwięk samolotu czy helikoptera... I jak na zwolnionym filmie
widziała jak nogi Wayne'a ześlizgują się z grzbietu dachu, jak nagle przewraca się z łoskotem i z wyciągniętą ku niej ręką obsuwa się z dachu. — Hilda, Hilda — słyszy jego krzyk, widzi jego przerażone wpatrzone w nią oczy... — Hilda! — woła jeszcze, by już po chwili zniknąć jej z oczu... A potem już tylko jeden przejmujący krzyk, po którym rozległo się przytłumione, chóralne... oooch... dzieci zgromadzonych na podwórzu. I wtedy spojrzała na dół i zobaczyła Wayne'a zwisającego z rozpostartymi rękami i nogami z metalowego ogrodzenia. Z ust i z ciała lała się krew, spływała po
nieopalonych jeszcze nogach, które nagle wydały się takie małe, dziecięce i bezradne... Żółty helikopter był już coraz bliżej. Przerażona Gala spojrzała do góry; straciła orientację; zapomniała gdzie się znajduje i co tutaj robi... dokładnie tak samo, jak wtedy, z Wayne'em i boiskiem szkolnym... to ona dopuściła do upadku Wayne'a, zawiodła, nie podając mu ręki gdy spadał... wiedziała, że jeśli mu ją poda, także wyląduje na tych metalowych prętach... a teraz znowu to się powtarza... Kiedy żółty helikopter
przybliżył się, Gali wydało się, że przykrył sobą słońce, że całe światło zniknęło, i że znowu wróciła na tamten wierzchołek dachu, i że się z niego zsuwa, zsuwa... — Na Boga, Galu! — wrzasnęła Frostie. — Trzymaj się... Ale Gala nie mogła się już utrzymać. Runęła ze szczytu ślicznego jak z obrazka domu, a biała, atłasowa suknia owinęła się wokół niej, jak drogocenny, wytworny całun.
Śpiąca Gala, pomyślała Caroline, ma twarz niewinnego dziecka. Była blada z wyczerpania i z doznanego wstrząsu, długie, podwinięte rzęsy zlewały się z fioletowoszarymi cieniami pod oczami, a kiedy oddychała za pomocą rurki, delikatne usta były leciutko rozchylone. Obok niej siedział Marcus. Trzymał bezwładną rękę, poklepując ją leciutko i wpatrując się w twarz Gali, jakby siłą swojej miłości pragnął przywrócić ją do życia. Niestety, po strasznym upadku z dachu Gala nie odzyskała jeszcze przytomności. Cudem tylko ponad
metrowej grubości warstwa śniegu złagodziła jej upadek, dzięki czemu nie nastąpił uraz kręgosłupa. Jednak pęknięte żebro uszkodziło jedno płuco, a lewa kość biodrowa złamana była w kilku miejscach. Podczas długo trwającej operacji poskładano ją i wzmocniono stalowym drutem. A choć wszystkie badania mózgu wypadły pozytywnie, Gala pozostawała w stanie śpiączki, w którą zapadła w momencie katastrofy. Histeryczny telefon Frostie i Hectora do Nowego Jorku obudził Caroline wczesnym rankiem; z niedowierzaniem
wysłuchała ostrych słów krytyki i potępienia pod adresem Danae... Danae zachowała się lekkomyślnie, egoistycznie i nieostrożnie, z pełną świadomością naraziła Galę na niebezpieczeństwo, aby tylko zdobyć jeszcze lepsze fotografie... Opowiedzieli jej, że Galę przetransportowano samolotem do szpitala, i że obecnie znajduje się na sali operacyjnej, zaś Danae lata po korytarzach jak szalona, domagając się informacji o stanie Gali, szlochając i wykrzykując, że Gala jest jej bliska jak siostra, że ona ją kocha, i że wie, że ją zabiła... i że to wszystko jej wina... — I
możesz mi wierzyć, że nie ma w tym cienia przesady! — zakończył złowieszczo Hector. Ale to nie było podobne do Danae, pomyślała strapiona Caroline, w każdym razie do takiej Danae jaką znała. Jest entuzjastką, to prawda; jest także z całą pewnością pracoholiczką nie ulega też wątpliwości, że jest perfekcjonistką. Ale egoistka, lekkomyślna, nieostrożna? Co odmieniło dawną Danae? W tej chwili nie można nawet tego było sprawdzić, ponieważ Danae zapadła się pod ziemię! Nikt nie wiedział gdzie się
podziała; biuro zleceń telefonicznych w Nowym Jorku odbierało telefony do niej i informowało, że od tygodnia nie było od niej żadnej wiadomości. Nie kontaktowała się także z Images ani z Jessie-Ann. Caroline zadzwoniła do Kalifornii, do matki Danae, ale tam także jej nie znalazła... nigdzie, żadnego śladu. Marcus pochylił się i opuszką palca dotykał zamkniętych powiek Gali. Było w tym geście tyle czułości, że Caroline rozpłakała się... biedny Marcus, biedna, biedna Gala... Och,
proszę, błagała, niech Gala nie umiera, niech wróci do zdrowia... Jej wzrok powracał uporczywie na ekran aparatury kontrolującej pracę mózgu. Inny monitor pokazywał uderzenia serca, puls, wyliczający rytm życia Gali. Takie młode życie, tak wiele oczekiwań... tyle możliwości. Och, Danae, pomyślała bezradna Caroline, Danae, jak mogłaś to zrobić? Podniosła wzrok, zaskoczona nagłym odezwaniem się Marcusa. — Caroline, wróć do hotelu i odpocznij trochę. Ja zostanę z Galą. Nagle zmęczenie, przed którym tak długo się broniła, dało o sobie znać, zatęskniła
za łóżkiem. — Zadzwonię do ciebie... jeśli to będzie konieczne — powiedział ze spokojem Marcus, unikając słów, których oboje tak bardzo się obawiali. Położyła mu rękę na ramieniu, trwali tak przez chwilę w milczeniu, złączeni w bólu. Hotel oddalony był zaledwie o kilka bloków. Poprosiła jeszcze w recepcji, żeby ją natychmiast obudzono, gdyby tylko dzwonili ze szpitala, po czym padła wyczerpana na łóżko. Zasypiając już pomyślała, że jeśli ktokolwiek może pomóc Gali, to tylko Marcus.
— Gala? — Marcus pochylił się tuż nad nią chciał mieć pewność, że go usłyszy. — Gala, najdroższa, jestem tu z tobą, trzymam cię za rękę... teraz śpisz, kochana, a kiedy się obudzisz, wszystko wyda ci się koszmarnym snem... po prostu koszmarnym snem, dziecinko, to wszystko... a czy wiesz, co zrobimy kiedy poczujesz się lepiej? Wyjedziemy na wakacje, ty i ja, Galu. Co ty na to maleńka? Pojedziemy na Eleutherę, pokochasz tę wyspę — dom stoi na plaży, nie będziemy w nocy zamykali okien, będzie słychać szum morza, będę cię karmił na śniadanie owocami mango i
melonami, a na kolacje będziemy łowić homary... słońce będzie tak przyjemnie grzało, Galu, a morze jest miękkie i delikatne jak jedwab. Rano będzie cię budził śpiew ptaków, a wieczorem będziesz zasypiała przy dźwięku cykad. A noce są takie łagodne i ciepłe, Galu, nigdzie nie ma takich nocy... zobaczysz... Jego głos długo rozlegał się podczas tej nie kończącej się nocy, podtrzymywał tę czułą rozmowę z nieprzytomną dziewczyną, poklepując ją po ręku, całując w policzek, nucąc ich ulubione melodie, opowiadając o
planach na przyszłość, mówiąc jej o swoich zawodowych ambicjach, o tym jak bardzo kocha swojego młodszego braciszka Jona, i jak to oni także będą kiedyś mieli dzieci... kupę dzieci, obiecywał jej... — Przepraszam pana — odezwała się z sympatią szwajcarska pielęgniarka — myślę, że powinien pan trochę odpocząć; jest już pan tutaj cały dzień i całą noc. Proszę wyjrzeć, już świta. — Proszę odsunąć zasłony — poprosił nagle Marcus — niech Gala
obejrzy wschód słońca... Słońce dopiero co wzeszło i jak duża czerwona piłka zawisło na tle przejrzystego, popielatego nieba. — Galu, musisz to zobaczyć — zawołał Marcus, ściskając mocno jej ręce. — Galu, to wygląda jak stworzenie świata. Najdroższa, chodź, chodź ze mną i popatrz na to... — Nie spuszczał z niej wzroku, ponaglając, by otworzyła oczy, ale jedyną oznaką życia było delikatne wznoszenie się i opadanie jej klatki piersiowej oraz migotanie aparatury wskazujące na to, że Gala jest nadal tutaj.
Wyczerpany Marcus powrócił na swoje miejsce i ze smutkiem wpatrywał się w nią. — Przyniosę panu kawy — zaproponowała pielęgniarka — musi pan także coś zjeść. Tak przecież nie można. Zgodził się na gorącą kawę. Patrzył na rurki, które utrzymywały Galę przy życiu: rurka w gardle wspomagająca oddychanie rozszerzała jej uszkodzone płuco, by mogło samodzielnie funkcjonować; rurka
odmierzająca dawki antybiotyków; rurka, która doprowadzała płyny infuzyjne; elektrody przymocowane do czaszki i do piersi... Odstawił filiżankę i ponownie ujął jej rękę. — Galu — jego głos był stanowczy. — Posłuchaj mnie teraz! Nigdy cię nie opuszczę, wiesz o tym dobrze, więc lepiej się pośpiesz i obudź się, znam tyle lepszych miejsc, w których można by zamieszkać... Chcę cię zabrać do domu, Galu, chodź dziecinko, wróćmy do domu... Kiedy wczesnym rankiem Caroline wróciła do szpitala, zastała śpiącego
Marcusa, nadal kurczowo ściskającego rękę Gali. — Nie odstępuje jej na krok — powiedziała pielęgniarka, najwyraźniej poruszona jego oddaniem. — Ciągle do niej mówi, tak jakby miała go usłyszeć i odpowiedzieć mu... Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Skontrolowała monitory. — Obniżyło się tętno — szepnęła zdumiona — jest prawie normalne i uderza miarowo... także rytm serca
ustabilizował się. Wczoraj o tej porze był bardzo nierówny. Wezwała lekarza, który zbadał Galę i stwierdził poprawę, kazał także usunąć rurkę doprowadzającą powietrze. Gala oddychała już samodzielnie. Pojawiła się iskierka nadziei, pomyślała Caroline, a przecież jeszcze wczoraj uważano, że jest znikoma. Usiadła cichutko na łóżku i, podczas gdy Marcus drzemał, czuwała przy Gali. Marcus poderwał się ze snu. Popatrzył na Caroline i powiedział: — Mogę przysiąc, że Gala ścisnęła moją rękę!
— Czy jesteś tego pewien, Marcusie? Spałeś, może wyśniłeś to sobie? — Nie — zawołał — to nie był sen... Poczułem ruch jej ręki. Naprawdę, Caroline, Gala poruszyła się! Gala — wyszeptał, pochylając się nad nią i całując ją — Gala, najdroższa, jestem tutaj, poczułem ruch twojej ręki. Ściśnij mnie jeszcze raz, kochana, będę wtedy wiedział, że mnie słyszysz. — Gala poruszyła nieznacznie ręką. Marcus spojrzał triumfującym wzrokiem na Caroline. — Gala, och, Gala — powtarzał, płacząc i
krzycząc na przemian — och, dziecinko... nareszcie... Późnym popołudniem, nie otwierając nadal oczu, Gala przemówiła. Jej wargi, poruszyły się, najpierw bezdźwięcznie, następnie na jej bladej twarzy pojawiła się cała gama min i grymasów, tak jakby szukała właściwych mięśni uruchamiających funkcje mowy i dobierała w swym zmąconym mózgu właściwe słowa, za pomocą których mogłaby wyrazić to, co chciała im powiedzieć. — Marcus — wyszeptała słabiutkim,
zdyszanym głosem — Marcus... gdzie jest słońce... zabierz mnie... tam... — Zabiorę cię, Galu — odpowiedział jej stłumionym głosem — natychmiast jak będziesz gotowa. Słońce na ciebie czeka, także dom na plaży... jedyne co musisz zrobić teraz to poczuć się lepiej... dziecinko... Napotkał zapłakane oczy Caroline. — Taka jest moja dziewczyna — szepnął wzruszony. — Moja Gala jest waleczna i odniesie zwycięstwo!
Gala zapadła w sen, ale lekarze powiedzieli im, że tym razem to jest inny sen, uzdrawiający. Lecz Caroline dostrzegała na jej twarzy jakiś niepokój, jej oczy pod zamkniętymi powiekami drgały nieustannie jak pod wpływem dręczących snów. Dopiero przed samym świtem, gdy na zewnątrz panował największy mrok, Gala otworzyła w końcu oczy i spojrzała na nich. — Muszę powiedzieć... wam — szeptała z wysiłkiem — to nie była wina Danae... proszę, nie potępiajcie jej... to było coś... z mojej przeszłości... — Jej szare oczy niespokojnie wpatrywały się w Caroline. — Moja własna...
bezsensowna wina. — Nie przejmuj się, kochanie — odezwała się Caroline, gładząc delikatnie jej włosy — to wszystko już minęło. Proszę, nie myśl o tym. Gala przeniosła wzrok na Marcusa. Na jej twarzy malowała się rozpacz. — Gdzie jest... Danae? — spytała ledwo dosłyszalnym głosem. — Nie ma jej tutaj, dziecinko — odpowiedział, robiąc unik. — Kiedy się dowiedziała, że czujesz się już dobrze, wyjechała...
— Wiedziałam, że... ucieknie... ale ona nie jest winna... trzeba ją znaleźć... powiedzieć jej... wszystko jest w porządku... Znajdźcie Vika... Vic jej... pomoże... musicie znaleźć Vika — nalegała ledwo słyszalnym głosem. — Ona go teraz potrzebuje... Zamknęła znowu oczy, a jej pierś uniosła się i gwałtownie opadła z wysiłku po wypowiedzeniu tylu słów. — Znajdę Danae, Galu — zapewniła ją Caroline patrząc na nią z niepokojem.
— Vic — wyszeptała jeszcze raz — Danae... — Obiecuję, że go znajdziemy — przyrzekł Marcus. — Nie martw się już, kochanie, odpocznij teraz. — Marcus, nie odchodź — z wysiłkiem westchnęła Gala, a jej twarz wypogodziła się, jak gdyby pozbyła się wielkiego ciężaru. — Kocham... cię. Caroline, taktownie, na palcach, wycofała się z pokoju, pozostawiając ich samym sobie, trzymających się
mocno za ręce, podczas gdy złote światło kolejnego wstającego dnia zalewało pokój. Po powrocie do hotelu zamówiła szereg pilnych rozmów telefonicznych z Nowym Jorkiem: z Jessie-Ann, która rozpaczliwie czekała na informacje, a także z działem wiadomości dziennika telewizyjnego, z prośbą, by odszukano Vika Lombardi, bez względu na to; gdzie się znajduje. Po rozmowie z Caroline, zakłócanej przeraźliwymi dźwiękami i trzaskami, Vic ruszył natychmiast na lotnisko w Delhi, zatrzymując się po drodze tylko
jeden raz, by w biurze nadać teleks informujący stację telewizyjną o zmianie planów, po czym wsiadł do pierwszego odlatującego samolotu. Leciał do Londynu, skąd miał połączenie z Nowym Jorkiem. Nieskończenie wiele razy odtwarzał w pamięci wszystko co między nimi zaszło, z goryczą zastanawiał się, ile jest jego winy w tym co się stało. Czy to on popchnął Danae, by próbowała udowodnić przed światem swoją wartość? Udowodnić, że można wyznaczyć nowe granice, tam gdzie one nie istnieją? Och, Danae, Danae,
najdroższa, mówił do siebie, przecież nie o to mi chodziło... wszystko czego pragnąłem to pokazać ci, że zawężasz swoje horyzonty, otworzyć ci oczy na twoje ogromne możliwości... wyzwolić cię z tego zamkniętego kręgu, w którym utknęłaś... Po historii w Waszyngtonie dzwonił do niej wielokrotnie, ale nigdy jej nie zastawał w domu, odkładał więc słuchawkę nie pozostawiając żadnej wiadomości. Jaki sens miałoby korzystanie z biura usług telefonicznych, skoro oddaleni byli od siebie o dziesięć tysięcy kilometrów? Czy w ten sposób mógłby naprawić to co ich tak nagle
rozdzieliło? Jedyną skuteczną metodą mogła być bezpośrednia konfrontacja... „ale to ty powiedziałeś..." i „nie, to ty powiedziałaś...", sprzeczka, nawet awantura, może trochę łez, a później pogodzenie, i wzięcie jej znowu w ramiona. Ponieważ Danae Lawrence, choć może jeszcze o tym nie wiedziała, stała się częścią jego życia. Gdyby tylko nie ten natychmiastowy, pilny wyjazd do Indii nazajutrz po jej ucieczce z Waszyngtonu, sprawa nigdy nie zaszłaby aż tak daleko. Początkowo sądził, iż wyjeżdża tylko na tydzień, i że po powrocie do Nowego Jorku wszystko sobie wyjaśnią.
Powinien był jednak być bardziej przewidujący. W jego zawodzie nigdy niczego nie można z góry przewidzieć — mogły to być tylko dwadzieścia cztery godziny, sześć tygodni, a nawet wiele miesięcy. Taki był charakter jego pracy. Tym razem jednak nic — nawet praca — nie mogło stanąć na przeszkodzie. Caroline powiedziała mu, że Danae ma kłopoty; jest zdesperowana... uważa, że zabiła Galę, i jeden tylko Bóg wie, gdzie się teraz znajduje i do czego jest zdolna.
Siedział samotnie przy kuflu piwa w sali tranzytowej na lotnisku Heathrow w Londynie, kiedy nagle dotarła do niego świadomość, iż wie, gdzie jej szukać... przecież Danae nie miała dokąd uciec... mogła się tylko schronić w domu. Danae drzemała nierównym, przerywanym snem, wtulona w czarny, skórzany fotel. W ciemnym pokoju migotał bezdźwięcznie ekran telewizora. Nagle w ciszę wdarł się dźwięk telefonu. Poderwała się na równe nogi. Telefon dzwonił, dzwonił natarczywie, ponaglająco. Nie była w stanie podnieść słuchawki, nie mogła się zdobyć na ten jeden ruch, w następstwie
którego usłyszałaby tę potworną wiadomość, że Gala nie żyje. Bo przecież nie było innego powodu, dla którego ktoś mógłby do niej telefonować, co do tego nie miała wątpliwości. Dzwonienie nagle ustało, w pokoju znów zapanowała ta gęsta cisza, w której słyszała własny oddech. Wyłączyła telewizor, boso powlokła się w stronę okna, rozsunęła zasłony na jeszcze jeden kolejny dzień. Przed jej oczyma rozciągał się widok na miasto, na rzędy stalowych i szklanych kanionów i wież,
przypominających forteczne budowle, które każdy kto do nich przybywał pragnął zdobywać szturmem. Co się stało z jasnooką dziewczyną z Kalifornii z kamerą w ręku i przyświecającymi jej, niczym drogowskaz, ambicjami i ideałami? Gdzie się podziała ta sympatyczna, roześmiana, rudowłosa dziewczyna? — Jestem stracona — wyszeptała zrozpaczona — jeszcze jedna ofiara dla nowojorskiej statystyki... zniszczyłam siebie podobnie jak wielu innych, dałam się porwać i unieść karuzeli sukcesu...
Odwróciła się od okna i przeszła do łazienki, zapalając światło nad lustrem i przyglądając się swojemu odbiciu. Długie, rude włosy zmierzwione wokół bladej twarzy i zapuchnięte oczy od nieustannego płaczu. Przesunęła palcem po popękanych wargach, po czym odkręciła kran, nabrała w dłoń zimnej wody i ochlapała nią twarz. Wyglądała potwornie — ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Kogo to obchodziło? Czy po tym wszystkim znajdzie się ktoś, kto w ogóle będzie jeszcze chciał z nią rozmawiać?...
Nagle rozległ się dzwonek u drzwi; niespokojnie rozejrzała się po łazience, pragnąc się schować, jakby w obawie, że ten ktoś; kto dzwoni do jej drzwi, mógłby zajrzeć do środka i dostrzec ją. Ale przecież nikt nie wie, że jest tutaj. Nie odpowiadała na telefon i nie wychodziła ani razu. Nawet jedzenie dostarczano jej do domu. A może to dostawca? Czy zamawiała coś o czym zapomniała? Mleko albo sok ze sklepu po drugiej stronie ulicy? Nie przypomina sobie — już jej się wszystkie dni pokręciły. Znowu zadzwonił dzwonek, tym razem dzwonił nieprzerwanie. Ten ktoś
nie odrywał teraz palca od przycisku! Danae przeszła na palcach przez pokój i przyłożyła oko do wizjera. Cofnęła się z trudem łapiąc powietrze. To niemożliwe! Wyjrzała jeszcze raz. To był Vic! Och, nie! Nie teraz... wygląda tak strasznie... jest taka zaniedbana... nie chce się widzieć z Vikiem, już nigdy więcej... poza tym znienawidziłby ją, tak samo jak inni... — Danae, otwórz drzwi! — rozkazał Vic. Po krótkim wahaniu, posłusznie, nie śpiesząc się, otworzyła drzwi. Ze spuszczoną, przechyloną na bok głową,
niczym przyznający się do winy przestępca, czekała na wyrok. — Danae, kochana — zawołał, wstrząśnięty jej wyglądem — co ty najlepszego wyprawiasz? O mój Boże, Danae, dlaczego jesteś aż tak bezwzględna dla siebie? Postąpił naprzód, by wziąć ją w ramiona, ale Danae cofnęła się przed nim gwałtownie. — Kiedy się dowiesz co się stało, nie będziesz już miał ochoty tutaj zostać — powiedziała. — Skoro już jesteś, mogę ci wszystko opowiedzieć i mieć już to za
sobą. — Nie potrzebujesz — odparł potrząsając głową. — Wiem o wszystkim, a nawet więcej. Mam dla ciebie wiadomość od Gali-Rose. Podniosła nagle głowę, a jej przerażone, zielone oczy napotkały jego wzrok. — Prosiła, żebym ci powiedział, że to nie twoja wina. Nie obwiniaj siebie, Danae. To nie helikopter tak ją przeraził, to co się stało ma związek z wydarzeniem z jej przeszłości. Okoliczności były podobne, powrócił dawny lęk, straciła orientację i spadła. — Przybliżył się o kilka kroków.
Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. — Obiecałem jej, że ci to powiem. Gala nie uspokoi się dopóki nie dowie się, że wiesz o tym. Czy mogę jej powiedzieć, że jej wybaczasz, Danae? — Wybaczam Ga1i? Za to, że jej o mało nie zabiłam? O Boże — jęknęła kryjąc twarz w dłoniach. — Myślałam, że ona nie żyje... — Gala-Rose żyje i ma się dobrze, i czeka właśnie na twój telefon. — Podszedł jeszcze bliżej, położył ręce na jej ramionach. — Jesteś dla siebie zbyt surowa Danae. I wiesz co? Wystawiasz się na zbyt ciężkie próby.
Podejdź do mnie, podejdź, moja maleńka. Pozwól, że cię obejmę, i powiem, że już zawsze będzie dobrze... że nigdy się nie rozstaniemy... Z głową na jego piersi Danae głośno szlochała, a on pozwolił jej rozładować wszystkie tłumione emocje, czekając aż się trochę uspokoi. — Okay, Danae Lawrence — odezwał się łagodnie — a teraz umyj twarz i zaparz kawę. Musimy szczerze porozmawiać. Zgoda? — Zgoda — odparła z miną poważnego, powstrzymującego płacz
dziecka. Odwróciła się do niego spod drzwi łazienki. — Vic? — Taak? — Czy jesteś pewien, że Gali nic się nie stało? — Wkrótce będzie w świetnej formie — odpowiedział. — Natomiast teraz wszyscy martwimy się o ciebie. Twoje przyjaciółki, Jessie-Ann, Caroline, Gala, niepokoją się o ciebie. Na twarzy Danae pojawił się nieśmiały uśmiech.
— To znaczy, że nadal jesteśmy przyjaciółkami, pomimo tego co zrobiłam? — Niczego nie zrobiłaś, poza tym, że zachowałaś się bardzo niemądrze — odparł. — A teraz umyj już twarz i uczesz włosy... — Vic? — Taak? — Dlaczego tu jesteś? — Dlaczego tu jestem? A jak sądzisz? Ponieważ cię kocham, oczywiście.
A teraz pozbieraj się, Danae Lawrence. Musimy porozmawiać. Z uczuciem lekkości, jakby wszystkie ciężary świata opadły nagle z jej bark, popłynęła do łazienki. Gala-Rose będzie wkrótce w świetnej formie — a Vic jest tutaj, z nią. I kocha ją. Twarz jaką ujrzała w lustrze była nadal zapuchnięta i zaczerwieniona, ale spojrzała na siebie zupełnie innym wzrokiem. Była to twarz kobiety, która nagle zawarła rozejm z życiem i z miłością.
34. Jessie-Ann chętnie przebywała w biurze; ona i Jon nie mogli znaleźć sobie miejsca w pustym, zbyt spokojnym apartamencie hotelu Carlyle. Agencja pośrednictwa pomocy domowych szukała już nowej niani; tym razem jednak Jessie-Ann dokładnie wiedziała o jaką dziewczynę jej chodzi; nie ustanie w poszukiwaniu dopóki nie trafi na idealną opiekunkę dla Jona. Tymczasem czuwała, by Rachela
Royle nie zbliżała się do chłopca; nie spuszczała Jona z oczu. Był z nią także i teraz. Dorwał się do pudełka kolorowych wycinków prasowych, które tak go zafascynowały, że zapomniał o wszystkich nowych, drogich zabawkach, które mu kupiła. Wiedziała oczywiście, że Images nie jest odpowiednim miejscem dla dziecka, to była przecież tylko sytuacja przejściowa. Pod drzwiami biura, z miłym uśmiechem, kręciła się Laurinda. — Wejdź do środka — zawołała Jessie-
Ann, podnosząc wzrok znad planu zleceń na ten tydzień. — Właśnie chciałam powiedzieć... no bo gdybym mogła się w czymś przysłużyć... bardzo chciałabym ci w czymś pomóc, Jessie-Ann. W czymkolwiek. Pomogłaś mi kiedyś, chciałabym się odwdzięczyć. — Dziękuję ci, Laurindo — Jessie-Ann próbowała się uśmiechnąć. Dziewczyna zawsze ją denerwowała... Ciarki przechodziły jej po plecach, ilekroć się uśmiechała.
— Pomogę ci, w czymkolwiek — powtórzyła Laurinda, wpatrując się swoimi małymi, czarnymi oczami w Jona. — Mogę posiedzieć z małym, jeżeli tylko będzie trzeba, tak jak kiedyś w Spring Falls. Wiem, że będziesz bardzo zajęta... — spojrzała w bok, sprawiając wrażenie zakłopotanej — ci adwokaci i różne inne sprawy... sądzę, że nie wszędzie będziesz mogła zabierać małego ze sobą. Jessie-Ann pomyślała, że w końcu przecież dziewczyna stara się być
uprzejma. —m Dziękuję ci bardzo, ale na razie chcę, aby Jon pozostawał przy mnie. — Nie miała zamiaru szczegółowo informować Laurin-dę o powodach swojej decyzji, wiedziała także, że plotka szybko się rozprzestrzenia, i że Laurinda musiała już słyszeć o wszystkim. — No cóż... — niespokojnie przestępowała z nogi na nogę Laurinda. — Myślałam po prostu, że szkoda trzymać małego w zamknięciu przez cały długi
dzień. To znaczy, uważam, że nie ma tu wiele rozrywek i że przebywanie w Images go nudzi. A może wzięłabym go na spacer? No wiesz... do parku albo do sklepu z zabawkami... a może mogłabym zabrać Jona do zoo? — Naprawdę, bardzo ci dziękuję — odpowiedziała Jessie--Ann — doceniam twoją propozycję i wezmę ją pod uwagę. Gdy Laurinda zamknęła za sobą drzwi, z jej twarzy zniknął uśmiech, a jego miejsce zastąpiła rozwścieczona,
zawiedziona maska. Nie zauważyła wychodzącej z pokoju Caroline, z którą omal że się nie zderzyły. — Przepraszam cię — wymamrotała, unikając jej wzroku. Caroline popatrzyła na nią zdumiona, próbując odgadnąć co się stało. Pokłóciła się z kimś? Ale o co? O rachunki? Czy może ma jakieś zmartwienie w związku z Jessie-Ann? Patrząc na zamknięte drzwi pokoju Jessie-Ann zastanawiała się czy nie wejść do niej i nie wyjaśnić o co chodzi; spojrzała jednak na zegarek i stwierdziła, że jest już spóźniona na umówione spotkanie w agencji
reklamowej Nicholls Marshall. To pewnie nic pilnego, dowie się wszystkiego po powrocie. Laurinda ze złością zatrzasnęła za sobą drzwi damskiej toalety i sztywnym krokiem podeszła do rzędu umywalek. Rzuciła torebkę na krzesło i spojrzała na swoją wściekłą twarz odbijającą się w długim lustrze. Drżącym palcem wygładziła zmarszczone czoło i opadające bruzdy wokół ust. A wydawało się, że wszystko pójdzie tak gładko! Kiedy dowiedziała się, że niania Maitland została
odprawiona, i że Jessie-Ann, w oczekiwaniu na nową pomoc, sama zajmuje się Jonem, wiedziała, że nadeszła odpowiednia chwila. Nie mogło być lepiej — jeśli zręcznie to wszystko rozegra, Jessie-Ann osobiście odda jej chłopca! Nowe mieszkanie z łóżeczkiem dziecięcym i zabawkami dla Jona było już przygotowane — napełniła nawet zamrażarkę różnego rodzaju potrawami, które, jak sądziła, nadają się do jedzenia dla dzieci. Chciała, żeby się dobrze czuł, dopóki nie zemści się na JessieAnn i nie zwróci go
Harrisonowi — wraz z sobą w charakterze nowego anioła stróża. Gdyby natomiast jej plan nie powiódł się — mając matematyczny umysł, brała oczywiście pod uwagę prawo wielkich liczb i uwzględniła możliwość zakłócenia precyzyjnej symetrii swojego projektu — wtedy będzie musiała poświęcić małego Jona. Ale wolałaby oczywiście nie ranić Harrisona i nie robić krzywdy małemu. Nie wolno ci ulegać sentymentom — ostrzegała samą siebie, wpatrując się swymi czarnymi oczami w lustro — tylko dlatego, że kochasz Harrisona Royle'a! Pamiętaj, że Jon jest także synem Jessie-
Ann i to samo prawo wielkich liczb mówi, iż mógł odziedziczyć wiele jej złych cech. — Och, cześć, Laurinda. — Drzwi otworzyły się na oścież, i do pomieszczenia wpadła w pośpiechu Annabelle, pierwsza modelka Hectora, a obecnie jedna z głównych gwiazd Images. — Boże — jęknęła głucho — już tylko tutaj można pociągnąć solidnego sztacha i być względnie spokojnym, że nie zostanie się przyłapanym przez Jessie-Ann! — Opierając się o umywalkę wydobyła z
kieszeni paczkę Marlboro i zapaliła papierosa, wydmuchując dym i rozpędzając go elegancko wymanicurowaną ręką. — Nic ci nie jest, Laurindo? — zapytała, przyglądając się ze zdziwieniem dziewczynie, jej wyjątkowo bladej i... jak by tu powiedzieć... dziwnej twarzy... Laurinda włożyła ręce do kieszeni swetra i odwróciła się od lustra. — Wszystko w porządku, jestem tylko trochę zmęczona — odpowiedziała zwięźle. — Za dużo zarwanych nocy, rozumiem!
— zażartowała Annabelle. — Trzeba z tym skończyć raz na zawsze, Laurindo, to niezdrowe! — Zaciągnęła się papierosem i znowu odganiając od siebie dym zakaszlała. — Boże, powinnam dać sobie z tym spokój, wiem, że powinnam... to mnie zabija. Laurinda zacisnęła w kieszeni rękę na zimnych, metalowych kluczach — kluczach do swojego mieszkania. Do jutra Jessie-Ann może znaleźć nową nianię, i będzie już za późno... nie można dłużej czekać. Musi dostać Jona jeszcze
dziś. Bez słowa, z wyrazem pogardy na twarzy, wyminęła Annabelle. — Hej, przepraszam cię — zawołała za nią Annabelle. — Zażartowałam tylko, nie miałam nic złego na myśli, Laurindo. — Po jej wyjściu oszołomiona Annabelle usłyszała jeszcze trzask zamykanych drzwi. — O rany — szepnęła zdenerwowana. — To był tylko żart! Co za piekielny dzień! pomyślała wyczerpana Jessie-Ann, siadając ciężko
w fotelu; jest już piąta godzina, a ruch nawet na moment nie zelżał! Wszystkie studia pracowały na pełnych obrotach, a Images pękało w szwach od modelek, fotografów i różnych dostawców. Było gorzej niż za czasów Danae, a to już wiele mówiło o jej zachowaniu przed wypadkiem... była skrzyżowaniem Wariatki z Chaillot i Orsona Wellesa, krążącym między studiami, stwierdzającym, że wszystko jest do chrzanu, i że nikt nie jest w stanie sprostać jej oczekiwaniom. Jessie-Ann pomyślała, iż słowo „oczekiwania" nabrało obecnie dla
każdego innego znaczenia. Jakie były jej oczekiwania kiedy wychodziła za mąż za Harrisona? Czy oczekiwała czegoś więcej ponad wiecznie trwałą miłość? I z jej strony nic się nie zmieniło, ponieważ nadal jak szalona kochała Harrisona, do tego stopnia, iż wolałaby nieomal, aby ta miłość przestała ją dręczyć, nie zadawała jej tylu ran. Jeżeli uważała, że wytężona praca przez cały dzień w Images ukoi jej ból i oderwie jej myśli, była w błędzie, ponieważ to wszystko tkwiło ciągle w jej podświadomości, bez względu na to co robiła. A ilekroć patrzyła na małego
Jona, na szczere spojrzenie jego niebieskich oczu, na jego ciemne włosy, tak bardzo podobne do włosów Harrisona, czuła fizyczny ból serca. Jon usnął na białej, tweedowej sofie; wyciągnął do przodu szczupłe nóżki, pod buzię podłożył małe, zwinięte piąstki. Nikt nie był w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo kochała tego dzieciaka... odkąd przyszedł na świat, stanowił dla niej nie kończące się źródło radości, a teraz, w wieku prawie dwóch lat, był nie tylko jej dzieckiem, stał się także jej kumplem. Jon by inteligentnym chłopcem, ciekawym otaczającego go świata; zdawał się rozumieć sprawy, których małe dzieci były na ogó
nieświadome. Zawsze wyczuwał jej nastrój, nawet wtedy gdy z ogromnym wysiłkiem dokonywała cudów, by grać przed nic rolę szczęśliwej osoby, zaś ilekroć obnażała swoje prawdziwe emocje, patrzył na nią uważnie, wyciągał na pocieszenie swoją małą rączkę i mówił do niej, że ją kocha. I na co mu przyszło, pomyślała ze smutkiem. Normalnie byłby z nianią na spacerze, bawiłby się z innymi dziećmi, a on tymczasem, zamiast tego, musi bawić się sam w jej pustym gabinecie. Jon, jak wędrowny aktor, przystosował się do zmiany swojego dotychczasowego życia, podążał za nią kiedy
obchodziła studia, fascynowały go telefony i komputer. Ale dzisiaj, wczesnym przedpołudniem, zapytał ją kiedy zobaczy tatusia i czy może napisać do niego list, a ona, trzymając jego rączkę, w której kurczowo ściskał czerwoną kredkę, pomagała mu pisać literki... KOCHANY TATUSIU, TĘSKNIĘ ZA TOBĄ, KOCHAM CIĘ, JON, obok całej masy innych znaków i znaczków. Dumny z siebie, z powagą przyglądał się jak wkłada ten pobazgrany list do koperty, zakleja go, a na końcu daje mu do przyklejenia znaczek. — Wrzucimy go dziś do skrzynki w
drodze do domu — obiecała mu, ale wiedziała już, że powrót znacznie się opóźni. Były jakieś problemy ze studiem 3, a ponieważ nie było Danae, zaś Caroline nie wróciła jeszcze ze spotkania w agencji reklamowej, nie było nikogo oprócz niej kto mógłby doprowadzić sprawy do porządku. Spojrzała ze smutkiem na Jona; nie chciała go budzić, ale przecież naprawdę musi zejść na dół i zająć się sprawami. — Jessie-Ann — znowu w drzwiach pojawiła się Laurinda — chciałam ci to zostawić przed wyjściem — powiedziała, kładąc na biurku plik
dokumentów i jednocześnie zerkając na śpiącego na sofie Jona. — Och, Laurindo — wykrzyknęła z ulgą w głosie Jessie--Ann. — Czy mogłabyś mi wyświadczyć przysługę? Muszę zejść do studia 3 — tylko na pięć lub dziesięć minut, góra piętnaście... Nie mam sumienia budzić Jona, tak smacznie śpi. Czy nie mogłabyś przy nim pobyć i zaczekać na mnie? Obiecuję, że to nie potrwa długo. Blada zwykle twarz Laurindy pojaśniała, nabrała kolorów gdy po złożeniu papierów na biurku przysiadła na sofie obok Jona.
— Nie ma sprawy — powiedziała lekko. — Nie musisz się wcale śpieszyć, Jessie-Ann. — Laurindo, jesteś aniołem — zawołała, będąc już w połowie drogi do drzwi. — Wrócę jak tylko zaprowadzę tam porządek. Mają w studiu jakieś problemy z modelką, jeszcze tylko tego mi brakowało! Stokrotne dzięki, Laurindo. Laurinda odczekała aż kroki Jessie-Ann oddaliły się. Następnie wyjrzała na korytarz i uważnie rozejrzała się po klatce schodowej. Do jej uszu dotarł urywek utworu muzycznego, po czym
drzwi studia zamknięto i zrobiło się cicho. Odczekała jeszcze kilka sekund, starając się wyłowić jakieś inne dźwięki. Ale wokół panowała cisza. Było już prawie wpół do szóstej. Zarówno recepcjonistka jak i sekretarki dawno opuściły budynek. Wróciła do gabinetu Jessie-Ann i przez krótką chwilę wpatrywała się w śpiące dziecko. Pomyślała, że naprawdę jest uroczy, taki sam jakim go zapamiętała ze Spring Falls, kiedy płakał wieczorem, a ona położyła go sobie na kolanach i oboje usnęli. — Obudź się, Jonie — szepnęła pochylając się nad nim. — Pora
wstawać. Jon natychmiast otworzył swoje niebieskie oczy i wpatrując się w nią zapytał: — Idziemy do domu? — zapalił się. — Do domu taty? — Oczywiście — odparła Laurinda. — Do domu taty. Wstawaj, idziemy. Jon spojrzał na nią uważnie. — Chcę do mamy — oznajmił na cały głos. — Oczywiście — odpowiedziała Laurinda naciągając sweter na jego
opierające się ramiona. — Mama czeka na ciebie na dworze. Prosiła, żebyś się pośpieszył. — Okay — powiedział, a jego twarzyczka rozpromieniła się. Z dzieckiem na rękach Laurinda przemknęła przez korytarz i zbiegła po schodach. W holu nie było żywej duszy. Jedną ręką otworzyła drzwi i już po chwili znaleźli się na ulicy. Serce jej waliło gdy przyciskając do piersi Jona gnała po chodniku. Pędziła tak szybko, iż główka małego podskakiwała jak piłeczka. Udało się! — Gdzie jest mama? — rozkrzyczał się Jon, wpijając się w jej ramię. —
Gdzie moja mama? — W domu — odpowiedziała krótko. — Jest w domu z tatusiem. — Nie — zawołał, machając i kopiąc mocno swoimi czerwonymi bucikami. — Mamusia, ja chcę do mamy! — Uspokój się! — syknęła Laurinda, widząc że ludzie przyglądają się im z zainteresowaniem. Dopiero kiedy skręciła za róg i zmierzała w kierunku Trzeciej Alei w poszukiwaniu taksówki, uświadomiła sobie, że zostawiła w pracy torebkę. Niech to szlag trafi, nie ma przy sobie pieniędzy!
Ogarnęła ją panika, oblała się potem. Postawiła Jona na chodniku i trzymając go mocno za rękę zaczęła przeszukiwać kieszenie. Były tam klucze i parę monet, które zwykle miała przy sobie; korzystała często z automatu, i po raz pierwszy jej nałogowa skłonność do słodyczy opłaciła się — akurat wystarczy na metro! Ściskając mocno rączkę Jona ciągnęła go za sobą po ulicy. — Aj — krzyczał — ajj, to boli... Stalowy uchwyt jej dłoni zacisnął się jeszcze mocniej. — Ruszaj szybko — siliła się na
uśmiech. — Przecież chyba chcesz zobaczyć mamę i tatę, prawda? — Był chłodny wieczór a ona zapomniała zabrać płaszczyk Jona, a gdy do tego mały rozpłakał się głośno, zrobiło się jej niewyraźnie, zdawała sobie sprawę, jak bardzo podejrzanie oboje wyglądają. Podniosła go, wzięła znowu na ręce i otarła mu buzię. — No przestań, idziemy do metra — powiedziała. — Pewnie nigdy jeszcze nie jechałeś metrem? Jestem pewna, że ci się spodoba, Jonie. — Pośpiesznie przecisnęła się między
stalowymi barierkami i zarzuciła go potokiem słów, usiłując go zabawić na wypadek, gdyby próbował zrobić kolejną scenę w wagonie. Odetchnęła z ulgą, kiedy zainteresował się dziwnym, nie znanym mu światem, błyskającymi światłami pociągów, i wreszcie zapomniał o swojej mamie. Trzymając go na kolanach Laurinda poczuła się jak prawdziwa matka wracająca ze swym dzieckiem do domu na kolację. Nagle uśmiechnęła się do malca. Minęło napięcie, droga była wolna. Caroline weszła do Images, zatrzymała się na minutę w holu, by posłuchać kto i
gdzie się znajduje, ale z wyjątkiem studia 3 wszędzie panowała już cisza. Wbiegła lekko po schodach i od razu skierowała się do gabinetu Jessie-Ann. Nie zastała jej. Widocznie pojechała już do domu... a raczej, poprawiła się smętnie, wróciła do hotelu Carlyle. Prawdę mówiąc Caroline zjawiła się w Images jedynie ze względu na JessieAnn. Po spotkaniu w agencji mogła pojechać prosto do domu — w końcu czeka na nią Calvin — ale Jessie-Ann była jej przyjaciółką i bardzo się o nią niepokoiła. Chciała ją zaprosić razem z Jonem na kolację do siebie, ale, jak widać,
spóźniła się z propozycją. Trudno, zatelefonuje do Jessie-Ann z domu i upewni się czy wszystko jest w porządku, zadecydowała udając się do damskiej toalety. Włączyła światło i ostrożnie położyła torebkę na krześle, odwróciła się zirytowana, kiedy torebka spadła na podłogę, uderzając w inną, pozostawioną tu przez kogoś, i przewracając ją, rozsypała całą zawartość po podłodze. Rzuciła się, by pozbierać porozrzucane przedmioty i wetknąć je z powrotem do czarnej, skórzanej torby, zastanawiając się jednocześnie do kogo ona należy. Był tam puder, podkład w sztyfcie o bardzo
jasnym odcieniu, błyszcząca, wiśniowa pomadka do ust — to na pewno nie jest torba żadnej z modelek, pomyślała uśmiechając się na widok solidnego, metalowego grzebienia o szeroko rozstawionych zębach. Podniosła także flakonik perfum; zmarszczyła nos, rozpoznając ich zapach. Oczywiście, ta torba należy do Laurindy! Prawdopodobnie długo dziś pracowała i z tego wszystkiego zapomniała o niej. Podniosła jeszcze z podłogi białą kopertę i wraz z pozostałymi przedmiotami zamierzała ją wsunąć do torby, gdy
nagle jej wzrok zatrzymał się na czerwonej czcionce. Caroline zawahała się, nie lubiła wtrącać się do cudzych spraw, ale ta koperta... kojarzyła się jej z czymś znanym... z czymś przykrym. A kiedy powoli odwróciła ją, wyraźna czerwona czcionka nieomal poraziła jej wzrok... Adresatką była Jessie-Ann w Images, tak jak wszystkich tamtych listów — obleśnych, plugawych, obscenicznych listów z pogróżkami do Jessie-Ann! Widok tej koperty przyprawił ją o ból brzucha. To nie mogła być prawda! To przecież nie Laurinda! Nie ta posępna dziewczyna z małego
miasteczka, dla której Jessie-Ann tyle zrobiła!? Caroline przypomniała sobie ów dyskomfort, jaki odczuwała ilekroć Laurinda kręciła się w pobliżu, pamiętała też co Jessie-Ann opowiadała o nienormalnym życiu rodzinnym dziewczyny, i nagle wszystko stało się jasne! Laurinda zawsze była zazdrosna o Jessie-Ann! Patrząc na obsceniczny list Caroline nie miała wątpliwości, że to Laurinda jest winowajczynią, i że jest kompletnie szalona. Pozostawiając torbę Laurindy na krześle wybiegła z toalety. Nagle ogarnęło ją przerażenie, przecież
Laurinda w każdej chwili może się tutaj pojawić. Musi natychmiast złapać taksówkę. Za kwadrans znajdzie się w domu, skąd zatelefonuje do Jessie-Ann do hotelu. No to świetnie — zawołała Jessie-Ann nadrabiając pogodnym głosem przeraźliwe zmęczenie — wkrótce znowu się zobaczymy. — Pomachała wesoło oddalającym się postaciom, z westchnieniem ulgi zamknęła za nimi drzwi Images i spojrzała na zegarek. Oczywiście, zabrało jej to dwa razy więcej czasu — a nawet trzy razy więcej niż zakładała, a biedna Laurinda
nie może się pewnie jej doczekać! Z poczuciem winy zawróciła na schody, przebiegła korytarz i wołając: — Jestem już, jestem! — wpadła do gabinetu, po czym, nie zastając w nim nikogo, stanęła jak wryta. — Laurinda? — zawołała cofając się do korytarza, rozglądając na wszystkie strony. — Laurinda? Jon? Już skończyłam. — Nie było odpowiedzi. Jessie-Ann ruszyła w głąb korytarza, do pokoju Laurindy. Jej miękkie, płaskie, skórzane botki poruszały się prawie bezszelestnie.
Biura Images zalegała pełna grozy cisza. Grupa, która miała zaplanowaną wieczorną sesję zdjęciową w studiu 3, odbyła ją poprzedniego dnia i, przynajmniej raz, wszystkie pozostałe studia były także puste. Pełna dobrej myśli, energicznie otworzyła drzwi pokoju Laurindy. Na pewno zabrała Jona do siebie, żeby go trochę rozerwać! — Hej, wy tam — zawołała Jessie-Ann. W biurze jednak panowała ciemność. Coraz bardziej zdezorientowana Jessie-Ann zamknęła za sobą drzwi i stojąc w pustym korytarzu tępo
patrzyła przed siebie. Może Jon był głodny i Laurinda zabrała go gdzieś, żeby go nakarmić... ale przecież nie powinna była, u licha, tego robić! Nie bez porozumienia się z nią — a poza tym nie lubiła gdy Jon jadł byle co i byle gdzie. Laurinda powinna była przynajmniej zostawić jej jakąś wiadomość. Pobiegła z powrotem wzdłuż korytarza i przejrzała dokładnie leżące w nieładzie na biurku papiery. Ale nie znalazła żadnej wiadomości! Uchwyciła się brzegu biurka, broniąc się przed złym przeczuciem, przekonując siebie, że musi być jakieś logiczne wyjaśnienie tej sytuacji.
Wszystko jest w porządku... Jon jest z Laurinda, osobą zaprzyjaźnioną i zaufaną, a zatem nic złego nie może go spotkać. Dziewczyna zachowała się po prostu bezmyślnie, nie przyszło jej do głowy, żeby zostawić choć słówko, to wszystko, ale z całą pewnością wrócą niebawem... Zadzwonił telefon. Pełna otuchy chwyciła słuchawkę. — Laurinda? — Jessie-Ann, nareszcie! — wykrzyknęła Caroline. — Bez przerwy wydzwaniam do ciebie do hotelu. Posłuchaj, muszę się z tobą natychmiast
zobaczyć. To pilne! To sprawa najwyższej wagi! — Pilne? Najwyższej wagi? — JessieAnn z poszarzałą twarzą zaciskała kurczowo słuchawkę. — Jon, czy to Jon...? czy chodzi o Jona...? — z trudem wydobywała głos. — O Jona? Oczywiście, że nie — po króciutkim namyśle odpowiedziała z ulgą w głosie Caroline. — Posłuchaj, Jess, to dotyczy tych listów, które dostawałaś... — Listów? — powtórzyła za Caroline zupełnie zdezorientowana JessieAnn. — Nie uwierzysz Jessie-Ann, ale te
potworne listy pisała Laurinda. Pod Jessie-Ann ugięły się nogi, bezwładnie opadła na fotel. — Laurinda — wyszeptała — powiedziałaś, że to Laurinda pisała te listy? — Znalazłam dzisiaj jeden w jej torbie, zaadresowany do ciebie. To Laurinda, na pewno ona; musiała być o ciebie zazdrosna od dziecka. Ona jest stuknięta, Jess, Laurinda jest niepoczytalna! Dokładna, angielska wymowa Caroline
rozbrzmiewała w głowie JessieAnn, odbijała się kolejnym echem w jej mózgu... szalona... szalona... szalona... szalona... Laurinda jest szalona... — Caroline — wypowiedziała w końcu drżącym głosem. — Och, Caroline... stało się coś strasznego... Laurinda ma Jona... — Co chcesz przez to powiedzieć, co to znaczy „ma Jona"? — dopytywała się Caroline. — Jessie-Ann, odpowiedz mi... mów do mnie, Jess!
Och, Boże, posłuchaj, nie ruszaj się z miejsca, czekaj na nas, będziemy u ciebie za kwadrans. Jessie-Ann odłożyła słuchawkę z taką dokładnością i uwagą jak gdyby dopasowywała ostatni kawałek puzzli do trudnego obrazka. Była jak sparaliżowana. Jon jest z Laurinda, a Laurinda jest nienormalna. Laurinda przysyłała jej te wszystkie listy — przez te wszystkie lata — wyzywając ją tymi wszystkimi potwornymi przezwiskami... I Laurinda groziła jej, że ją zabije! Nagle ogarnął ją tak potworny strach, że zaczęła się trząść... chciała wykrzyczeć swój strach, wyrwać go z siebie,
sprawić, żeby to wszystko okazało się nieprawdą... Laurinda nie może przecież zabić Jona! Nieświadoma upływających minut, Jessie-Ann siedziała drżąca, w milczeniu, czekając na Caroline. Caroline będzie wiedziała co robić... jest sprytna, poradzi sobie, znajdzie wyjście z sytuacji... odnajdzie Laurindę i Jona. — Jessie-Ann! — zawołała od progu Caroline, przyklękła obok przyjaciółki, objęła ją czule ramionami. — Jessie-Ann — szeptała —
wszystko będzie dobrze. Powiedz mi tylko co się stało, a wkrótce sprowadzimy Jona. Podczas gdy Jessie-Ann wyrzucała z siebie chaotycznie tę nieskomplikowaną opowieść, Calvin trzymał się na uboczu. — Czy ty rozumiesz — wyszeptała w końcu zdławionym głosem JessieAnn — że to ja dałam Laurindzie Jona? Ja, Caroline, ja! Jestem odpowiedzialna za przekazanie własnego dziecka szalonej kobiecie!
Och Boże, mój Boże... — Zakryła poszarzałą twarz rękoma, pojękując cichutko, a łzy przeciekały pomiędzy jej palcami. — Musimy zawiadomić policję! — zawołała Caroline, sięgając po telefon. — Zaczekaj — włączył się Calvin. — Jeżeli Laurinda porwała dzieciaka Jessie-Ann, to na pewno nie będzie zadowolona, jeśli zawiadomimy policję. Jej kolejnym krokiem będzie skontaktowanie się z Jess i zażądanie okupu. Uważam, że na razie powinniśmy
zawiadomić Harrisona. Jessie-Ann odjęła ręce od twarzy. — Harrisona? — wyszeptała. — O mój Boże, Caroline, on oszaleje, on uwielbia Jona. — Gdzie jest Harrison? — zapytał Calvin. Nie otrzymawszy odpowiedzi ponowił swoje pytanie. — No, JessieAnn, chyba wiesz gdzie on jest. — Nie wiem... nie widziałam go. Nie dzwonił do mnie, więc nawet nie wiem czy jest w Nowym Jorku. Myślałam, że zadzwoni, rozumiecie — dodała patrząc na nich żałośnie —
pomimo że go opuściłam, ciągle myślałam, że do mnie zadzwoni. — To ja zadzwonię — postanowiła Caroline. — Zwykle Warren wie gdzie przebywa Harrison. — Wykręciła numer i czekając na połączenie stukała nerwowo palcami po gładkiej powierzchni niebieskiego biurka. — Tu Caroline Courtney — powiedziała szybko. — Czy zastałam pana Royle'a? Nie ma go? Czy mogę prosić o numer telefonu, pod którym można go zastać? — Słuchała przez chwilę, po czym krzyknęła — Do
cholery, Warren, nie wciskaj mi tych idiotycznych angielskich służalczych historyjek, to sprawa życia albo śmierci! Życia i śmierci, możesz mi wierzyć! A teraz podaj mi numer do Harrisona. Odłożyła z trzaskiem słuchawkę i błyskawicznie zapisała numer. — Waszyngton — powiedziała im, patrząc na Jessie-Ann w trakcie wykręcania numeru. — Poproszę z panem Royle'em — odezwała się — mówi Caroline Courtney. — Wysłuchała odpowiedzi, po czym rzekła gniewnym tonem:
— Więc proszę przerwać to zebranie. Być może jest to najważniejszy w życiu pana Royle'a telefon! Wpatrywali się w nią w oczekiwaniu. — Harrison — zawołała z ulgą — dzięki Bogu! Nie... nie, nie chodzi o Jessie-Ann, ona jest tutaj, ze mną. Harrison, chodzi o Jona... on został... no więc... Jon został uprowadzony... Zaczekaj, Harrison, po pierwsze muszę ci powiedzieć, że Jessie-Ann otrzymywała ohydne, obsceniczne listy, w których grożono jej śmiercią. Nie chciała cię niepokoić nimi, ale teraz wiemy, że te listy pisała Laurinda, i właśnie Laurinda zabrała Jona! Tak jest
— powiedziała, przytakując głową. — Okay, wracamy do twojego mieszkania i czekamy. Bardzo dobrze, żadnej policji. Wsiadasz zaraz w samolot? Tak, oczywiście, że będziemy czekać. Harrisonie... jest mi tak strasznie przykro. Odłożyła ciężko słuchawkę. — Zaraz rusza w drogę. Podczas gdy ze mną rozmawiał, poprosił już kogoś, żeby pilot przygotował samolot do drogi. A my mamy na niego czekać w twoim mieszkaniu, Jessie-Ann. — Gdy Jessie-Ann, z twarzą ukrytą w dłoniach, siedziała nieruchomo
w swoim fotelu, Caroline spojrzała bezradnie na Calvina. — Chodźmy, kochanie — powiedział Calvin obejmując z czułością Jessie-Ann. — Wszystko będzie dobrze, ani się obejrzysz jak Harrison będzie w domu. I założę się, że Jon także.
35. Od ponad godziny Laurinda obserwowała wejście do hotelu Carlyle, obchodząc budynek ze wszystkich stron, wypatrując policyjnych samochodów, przyglądając się dokładnie wszystkim wchodzącym i wychodzącym osobom, czy aby nie dostrzeże wśród nich ubranych po cywilnemu glin. Wiedziała, że ryzykuje, ale jeszcze dziś wieczorem
musiała dostarczyć ten list Jessie-Ann, a to oznaczało, iż musi to zrobić sama. Odczekała trochę, a kiedy w pewnym momencie w hotelowym westybulu zrobiło się dość tłoczno, wpadła do środka z zamiarem położenia listu na kontuarze w recepcji i natychmiastowego opuszczenia hotelu. Ale recepcjonista zauważył ją od razu i zawołał głośno, żeby zaczekała chwilę. Chciała umknąć niepostrzeżenie, ale ludzie zaczęli się za nią odwracać. — W czym mogę pomóc? — zapytał recepcjonista. Unikając jego wzroku Laurinda mruknęła:
— Tu jest list dla pani Royle, spodziewa się go. Po czym dała nura przez drzwi, zbiegła ze schodów i uciekała ledwo jej płuc nie rozsadziło. Dla złapania powietrza zatrzymała się w drzwiach jakiegoś sklepu. Następnie, widząc nadjeżdżającą taksówkę, przywołała ją bez namysłu, byle tylko jak najszybciej stąd odjechać. Szofer wysadził ją w ruchliwym centrum handlowym w Queens, gdzie, o dwa bloki dalej, znajdowało się jej nowe mieszkanie. Przyśpieszyła kroku zbliżając się do domu. „Prawo wielkich liczb" obróciło się
przeciwko niej prędzej n: przypuszczała — i to w zupełnie nieoczekiwanym momencie. Zawsze uważała, że najbardziej ryzykowną częścią planu będzie wydostanie Jona od Jessie-Ann, podczas gdy właśnie ten etap okazał się łatwy. Prawdziwe zmartwienie zaczęło się po przybyciu z Jonem do domu. Zaczął się drzeć natychmiast po wyjściu z metra. Ludzie zaczęli się oglądać, uważnie się im przypatrywać. Laurinda musiała udawać rozgniewaną matkę, grożącą dziecku klapsem, jeżeli się nie uspokoi natychmiast. Ale groźba nie poskutkowała, a gdy popędzała go co sił
po korytarzu swojego nowego domu, musiała zatkać mu ręką usta, aby uciszyć jego wrzaski. Wcale nie było łatwo wygrzebywać klucze, otwierać drzwi i jednocześnie zagłuszać tego cholernego dzieciaka. Kiedy wreszcie zatrzasnęła za sobą drzwi, trzęsąc się ze złości i strachu, wsadziła Jona do nowego dziecięcego łóżeczka w swojej sypialni. Jon ryczał bez opamiętania doprowadzając ją tym do białej gorączki, wprawiając ją w popłoch na myśl co robić z nim dalej. Nie namyślając się jednak długo doszła do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będą
proszki na sen. W obawie, by nie przedawkować, rozgniotła jedną pigułkę i na początek przygotowała mu niedużą ilość. Wymieszała proszek z roztartym bananem i, przytrzymując jego szczękę, tak długo wciskała tę miksturę w zaciśnięte usta Jona, aż zmusiła go do połknięcia. Podziałało jak marzenie; po kilku minutach Jon spał jak zabity. Spocona i roztrzęsiona Laurinda opadła ciężko na krzesło zastanawiając się, w jaki sposób utrzyma go w spokoju przez następnych kilka dni; przecież gdy tylko ten diabeł obudzi się, znowu będzie się darł i przywoływał swoją mamusię. Może w
ogóle nie należy dopuścić, by się obudził — oczywiście, nie w dosłownym znaczeniu. Może mogłaby go „uspokoić" na dłużej, jak w szpitalu, dopóki nie pozałatwia najważniejszych spraw. Ale to z kolei oznacza, że Jon pozbawiony zostanie jedzenia, a takie małe dziecko może umrzeć nie odżywiane przez kilka dni. Laurinda przesiedziała tak godzinę rozważając problem, po czym podjęła decyzję. Musi przyśpieszyć sprawy, a to wiąże się oczywiście z dodatkowym ryzykiem — ale teraz nie może już zmarnować ani chwili.
Musi zająć się Jessie-Ann jeszcze dzisiaj wieczorem. Na samą tę myśl serce zabiło jej mocniej. Jedyne co musi zrobić to odpowiednio zredagować list, a przerażona Jessie-Ann sama przybiegnie na jej rozkaz. A wtedy Laurinda będzie już panią sytuacji! Kiedy po dostarczeniu listu wróciła do domu, Jon wciąż spał. Pochyliła się nad jego łóżeczkiem, zbadała puls, sprawdzając czy jeszcze żyje — choć była pewna, że dała mu jedynie odrobinkę lekarstwa. Puls Jona trzepotał pod jej palcami jak skrzydła motyla
uderzające o szybę. Patrząc na dziecko uśmiechnęła się zadowolona; wygląda tak spokojnie! Z westchnieniem ulgi wyjęła z lodówki puszkę coli i odrywając metalowe kółeczko, wyrzuciła pokrywkę do kosza na śmieci. Miała pragnienie, piła duszkiem. Następnie wytarła usta papierową serwetką, wyjęła z szuflady plastikowy przyrząd i zamknęła nim puszkę. Złapała ścierkę i wytarła do czysta marmurkowoszary, plastikowy blat, na którym stała przed chwilą butelka z colą. Z uczuciem satysfakcji rozejrzała się dokoła. Jej wiecznie szorowana kuchnia aż lśniła, a stojące w niej dwa krzesła nakryte były starannie
przezroczystym plastikiem, podobnie jak sofa i krzesło w jej drugim pokoju. Podobnie jak matka, Laurinda umiała utrzymać porządek. Wróciła do sypialni i zaczęła grzebać w szafie. To była specjalna okazja, najważniejszy wieczór w jej życiu, podczas tej okazji musi wyglądać jak najlepiej. Kilka miesięcy temu, pod wpływem impulsu, kupiła sukienkę, która zdecydowanie różniła się od wszystkich, jakie dotąd nosiła. Czarna, błyszcząca, wąska koszulka naszywana ciemnymi cekinami, które pod wpływem światła połyskiwały jak łuska groźnego węża.
Wisiała na wystawie małego, niekonwencjonalnego butiku przy Trzeciej Alei i przyciągała wzrok Laurindy jak magnes: duże, błyszczące łuski wabiły ją, kiedy codziennie zatrzymywała się przed sklepem, fascynowały ją swym olśniewającym blaskiem, pobudzały wyobraźnię, oczyma duszy widziała się przebrana w tę skórę gada. Wreszcie, pewnego piątku, w porze lunchu, z czekiem w torebce, uległa pokusie, choć to szaleństwo kosztowało ją więcej niż jej tygodniowa pensja. Nie mierzyła sukni, podała tylko ekspedientce swój rozmiar i zapłaciła. Nieważne czy nadarzy się kiedykolwiek
okazja, by ją włożyć; sam fakt posiadania napawał ją szczególnym rodzajem przyjemności. Ale teraz, pomyślała, odwijając ją triumfalnie z bibułki, teraz wiedziała, że kupując ją musiała myśleć w podświadomości o tej nocy. Strój węża nadawał się idealnie do uczczenia śmierci Jessie-Ann. Zrzucając z siebie spódnicę i bluzkę, wyjęła z szafki czarne rajstopy, marszcząc brwi gdy niechcący zaczepiła je ostrymi paznokciami. Stojąc przed lustrem, wciągnęła przez głowę czarną suknię, a następnie wygładziła ją na wydatnym biuście i biodrach. Suknia przylegała do jej
niezdarnej figury, błyszczała w świetle lampy, Laurinda poczuła jak się w nią wciela. Staje się wężowata, wijąca... jakże daleka od swego codziennego, zwyczajnego wyglądu. Suknia miała wysoką, okrągłą stójkę przy szyi, długie rękawy, i zakrywała ją od szyi aż za kolana. Laurinda nie była dziwką jak Jessie-Ann, pokazując piersi w głęboko wyciętym dekolcie, a biodra w rozciętych wysoko spódnicach, wystawiając się na pokaz mężczyznom... Laurinda była czysta i silna... a ta błyszcząca czarna suknia podkreślała jej status. Rozczesała swoje sztywne włosy,
ujarzmiając je kilkoma mocnymi pociągnięciami szczotki i umocowując przy pomocy masywnych, metalowych klamer. Następnie pomalowała swoje już i tak zaczerwienione policzki szkarłatnym błyszczkiem i pociągnęła usta wiśniową szminką. Cofnęła się o kilka kroków i z zadowoleniem przyjrzała swojemu odbiciu w lustrze. Nie pożałowała sobie także ulubionych, piżmowych perfum, którymi obficie spryskała się z nowej butelki. Włożyła jeszcze nowe, pasujące do jej błyszczącej sukni czarne lakierki na wysokich obcasach i już była gotowa.
Radosnym, kołyszącym ruchem przeszła przez pokój, by nałożyć płaszcz. Oczywiście, że do całości przydałyby się czarne norki, ale na razie trzeba się zadowolić brązowym tweedem. Później, gdy Harrison uprzytomni sobie z wdzięcznością, że to właśnie ona uratowała go przed złym wpływem Jessie-Ann, przyjdzie pora na norki. Laurinda sprawdziła godzinę. Była dziewiąta wieczór — pora, by zatelefonować do Jessie-Ann i zaproponować jej spotkanie. Oddychała powoli, delektując się chwilą, po raz pierwszy w życiu czując się
prawdziwie szczęśliwa. Wkrótce jej przeszłość zostanie wymazana. Jedno uderzenie nożem i znowu stanie się dziewczyną zdolną od nowa przeżywać swoją młodość. Będzie taka jak wszyscy. Będzie wolna! Mały chłopiec poruszył się niespokojnie w łóżeczku. Spojrzała na niego zaniepokojona: jeszcze nie może się obudzić! Jeszcze nie skończyła. Pobiegła prędko do łazienki i wysypała kolejną pigułkę z buteleczki. Rozgniotła ją w kuchni, wsypała niewielką ilość do filiżanki i wymieszała z odrobiną wody. Uniosła
głowę Jona, na siłę otworzyła mu usta i wlewała lekarstwo, kropla po kropli, aż opróżniła filiżankę. Potem ułożyła go z powrotem na poduszkach i uśmiechając się radośnie przykryła go kocem. W końcu, jeśli przeżyje, zostanie wkrótce jej własnym synem. Wybiegła z domu. O tej porze ulice były puste i ciemne, na oszronionym chodniku rozbrzmiewał dźwięk jej wysokich obcasów. Przed wejściem do kolejki podziemnej zawahała się; niewykluczone, że trzeba będzie długo czekać na pociąg, a ona się śpieszyła, ale metro miało tę zaletę, że zapewniało anonimowość — nikt nie zwróci uwagi
na taką zwyczajną jak ona dziewczynę... pod warunkiem, oczywiście, pomyślała chichocząc dziko, że nie zdejmie płaszcza i nie objawi nowej Laurindy! Nagle uświadomiła sobie, że nie ma już potrzeby ukrywania się, że może wysoko unieść głowę, że jej przeszłość jest już prawie za nią. Dziś w nocy będzie wolna, będzie się mogła wszystkim pokazać. Zatrzymała taksówkę i wsiadła do niej pobrzękując czarnymi cekinami. — Róg Trzeciej Alei i Czterdziestej Ósmej Ulicy — warknęła — tylko
szybko. Śpieszę się.
36. Harrison przekroczył próg swego głuchego mieszkania, podał Warrenowi teczkę, dowiedział się od niego, że wszyscy oczekują go w bibliotece. Otworzył drzwi szukając wzrokiem Jessie-Ann, ale leżąca w zielonym fotelu kobieta wydawała się oddalona o całe lata świetlne od żywiołowej, entuzjastycznej dziewczyny jaką znał. Jej blond włosy były w nieładzie, a twarz nieprzytomna ze strachu.
— Wszystko będzie dobrze, kochanie — powiedział chcąc dodać jej otuchy. — Obiecuję ci, że wszystko na pewno będzie dobrze. Zadzwoniłem już do najlepszego prywatnego detektywa, powinien tu być w ciągu godziny. Ale najpierw chciałbym z tobą porozmawiać. — Caroline i Calvin wstali, by wyjść. — Proszę, nie odchodźcie — powiedział. Jego oczy zdradzały silne napięcie. — Wiecie tyle samo o wszystkim co JessieAnn. Będę także potrzebował waszej pomocy. — Rozprostował sztywne palce Jessie--Ann wczepione w oparcie fotela, pomógł jej podnieść się na nogi i
posadził ją obok siebie na dużej, obitej zielonym jedwabiem sofie. — W porządku, kochanie — powiedział spokojnie — przede wszystkim musimy ustalić parę faktów. Będzie ci łatwiej opowiedzieć je mnie, a ja przekażę je detektywowi. Trzymając ją za rękę wydobywał z niej stopniowo informacje o tym jak Laurinda zaproponowała jej swoją pomoc i jak doszło do tego, że około godziny piętnastej pozostawiła z nią Jona. — To wszystko moja wina — powiedziała zrozpaczona Jessie-Ann. —
Oddałam Jona szalonej kobiecie... — Nie ma w tym żadnej twojej winy — powiedział stanowczym tonem. — Postąpiłaś rozsądnie: poprosiłaś dziewczynę, którą znasz prawie całe życie, aby została z twoim dzieckiem przez kilka minut, osobę, która jest zaprzyjaźniona z twoją rodziną, i którą zatrudniłaś. Każdy z nas, ja sam, Caroline, twoja matka lub ojciec, postąpiliby dokładnie tak samo. — Ale j a nie powinnam! Nigdy nie powinnam go była zostawić, Harrisonie... powinien był być w domu, w którym jest jego miejsce. — Jej
głowa opadła, zaczęła szlochać. Harrison delikatnym ruchem gładził ją po włosach. — Postaraj się nie płakać — szeptał. — Musimy zachować całą siłę, by przejść tę ciężką próbę. — Przez kolejnych kilka minut spoglądał na nią ze smutkiem, a następnie zwrócił się do Caroline i do Calvina, którzy czekali dyskretnie w drugim końcu pokoju. — Muszę poznać fakty, Caroline — powiedział. — Muszę wiedzieć od jak dawna dostawała te listy i jak często, i co dokładnie w nich było, jakie groźby. O Boże! — zawołał z rozpaczą — dlaczego mi o tym nie
powiedziała? — Nie chciała cię martwić, sama chciała sobie z tym poradzić — wyjaśniła spokojnym tonem Caroline. — Jessie-Ann zatrudniała detektywów, a przez jakiś czas miała nawet ochroniarza, ale w tym okresie nie dostała ani jednego listu, więc odprawiła go. Teraz oczywiście wszystko rozumiem — zawołała, a jej oczy rozwarły się nagle z przerażenia — przecież nie mogła otrzymywać żadnych listów odkąd
Laurinda zaczęła pracować w Images! — Zacznijmy od początku — zaproponował Harrison, rzucając okiem na zegarek. — Matt Barclay będzie tu za parę minut, a wolałbym w miarę możliwości oszczędzić Jessie-Ann tych wszystkich pytań. Caroline wydobyła z torby list, który podała Harrisonowi. — Znalazłam go dzisiaj przypadkowo. Był w torbie Laurindy. Stąd się dowiedziałam. I wszystko zaczęło pasować do siebie jak ulał. Nie otwierałam go — dodała.
Harrison otworzył kopertę i marszcząc brwi błyskawicznie przeczytał list. — Boże! — wyszeptał przerażony. — To potworne! — Zaczęła je dostawać po tymjak będąc jeszcze w szkole wygrała konkurs na modelkę — powiedziała Caroline i szczegółowo zrelacjonowała Harrisonowi całą historię, a on robił notatki, zaznaczając daty, czas i miejsca. Odruchowo wzięła go za rękę. — Proszę cię, nie potępiaj Jessie-Ann — błagała go. — Odeszła od
ciebie, bo nie wiedziała co z sobą zrobić. Wiem jak bardzo nienawidziła siebie z tego powodu; czuła, że powinna była zostać i wszystko wyjaśnić. Ty sam przecież wiesz, że to co was łączy jest zbyt cenne i wartościowe, żeby to wszystko, ot tak, po prostu, wyrzucić na stertę śmieci. A teraz jeszcze to. Ona nigdy sobie tego nie wybaczy, Harrisonie, ale ja mam nadzieję, że ty możesz jej wybaczyć. Harrison wiedział, że nie ma tu niczego do wybaczania, wina leżała zarówno po jego jak i po Jessie-Ann stronie.
— Żebyśmy tylko odzyskali naszego syna całego i zdrowego — powiedział. — Przybył pan Barclay, proszę pana — zaanonsował Warren. Matt Barclay miał około pięćdziesiątki, był nieduży i łysiejący. Ubrany był w elegancki ciemnoniebieski, prążkowany garnitur i szytą na miarę jedwabną koszulę z monogramem, której mankiet zanadto wystawał, w buty z krokodylowej skóry za pięćset dolarów, zaś na małym palcu nosił
ogromny pierścień z diamentem. Jego wyrazista twarz była starannie ogolona, a zapach wody kolońskiej Caroline poczuła z drugiego końca pokoju. Caroline pomyślała, że wygląda jak bardzo podejrzany adwokat lub bardzo bogaty fryzjer, nie mogła się jeszcze zdecydować kogo bardziej jej przypomina. Ale poprzedzała go jego sława; po prostu był najlepszy w swoim zawodzie. Kierował swoimi multimilionowymi kampaniami śledczymi z rozległego rancza w Teksasie, zbudowanego niczym forteca i
strzeżonego niczym Fort Knox — mającego go chronić przed zemstą tych, którzy uważali, że Barclay swoim natrętnym, agresywnym sposobem prowadzenia śledztwa zrujnował im życie. Sprawy małżeńskie — a raczej rozwodowe — oraz bardzo dochodowe szpiegostwo przemysłowe stanowiły podstawę biznesu Matta, a pobierane przez niego ogromne honoraria uczyniły z niego krociowego milionera. Zakrawało na cud, że Harrisonowi udało się tak prędko sprowadzić Matta Barclaya, skoro jego bazą był Teksas. Harrison musiał go wytropić w Nowym Jorku.
Witając się z Harrisonem Barclay potrząsnął energicznie jego ręką, po czym wysłuchał relacji. — Okay, Jessie-Ann — powiedział stając z założonymi do tyłu rękami naprzeciwko niej — proszę wziąć się teraz w garść, musimy porozmawiać. Harrison przedstawił mi fakty, a pani musi uzupełnić to wszystko, co znajduje się między wierszami. Chcę wiedzieć gdzie Laurindamieszkała — jak mieszkała — i z kim. Znacie się jeszcze ze szkoły, także pani rodzina zna ją dobrze. Chcę wiedzieć jaka ona była, gdzie spędzała
większość czasu, gdzie jadała, kim były jej przyjaciółki, co robiła kiedy wracała do domu wieczorami. Chcę, żebyś wytężyła pamięć i umysł, Jessie-Ann, ponieważ chcę przeniknąć d u s z ę tej dziewczyny. Niebieskie oczy Jessie-Ann spoczęły z uwagą na niedużym, dziwnym, wytwornym człowieczku. — Czy znajdzie pan Jona? — zapytała w końcu. — Z pani pomocą, znajdę — obiecał. Gdy ich spojrzenia spotkały się,
cichutkie westchnienie ulgi wyrwało się z ust Jessie-Ann; wiedziała, że może zaufać Mattowi Barclayowi. Opisała mu Laurindę, jaką znała ze szkoły, opowiedziała o dziewczynie, która pracowała u jej ojca, o tym jak matka jej pomagała. Naszkicowała obraz zagubionej, samotnej dziewczynki, nad której życiem ciążył alkoholizm matki; do tego stopnia, że przekreślił jej naukowe ambicje, uniemożliwił studia matematyczne — jedyny talent jaki posiadała. — Gdzie są te listy? — zapytał Mart. Potrząsnęła głową.
— Zawsze je niszczyłam. — Tutaj jest jeden, który Caroline znalazła dzisiaj — powiedział Harrison wręczając go Barclayowi. Podczas czytania brwi Matta unosiły się ze zdumienia. — Tu jest coś znacznie więcej niż tylko zazdrość i frustracja — wyraził swoją opinię składając list i kładąc go do kieszeni — ale bez wątpienia później dowiemy się o co dokładnie chodzi. W porządku, Caroline, jest pani jedyną osobą, która może nam powiedzieć, gdzie mieszka Laurinda.
— Obawiam się, że nie mogę... to znaczy, wiem gdzie mieszkała, ale mówiła, że się przeprowadza, tyle że nigdy nie powiedziała dokąd. Matt pokiwał w milczeniu głową; ci ludzie na pewno nie ułatwiają mu sprawy, ale w końcu nic nigdy nie jest łatwe... — I od tej pory nie było od niej żadnej wiadomości? — Żadnej —przytaknęła Caroline, przypominając sobie nagle, że przecież Jessie-Ann zatrzymała się w hotelu Carlyle. — Chyba że próbowała się skontaktować z Jessie-Ann w Carlyle.
— W Carlyle? — Jego krzaczaste brwi podniosły się ze znakiem zapytania. — Jessie-Ann zatrzymała się tam z Jonem — odparł Harrison. Matt pokiwał głową zachowując kamienny wyraz twarzy. — W porządku. Sądzę więc, że musimy zadzwonić do hotelu i dowiedzieć się, czy nie mają jakiejś wiadomości. — Ja to zrobię — powiedziała Caroline podrywając się do telefonu, gotowa do działania. — Mówi Caroline
Courtney — przedstawiła się. — Pani Royle chciałaby wiedzieć czy nikt nie telefonował albo nie zostawił dla niej jakiejś wiadomości. Nie? Rozumiem, dziękuję. O, w jej przegródce jest list... doręczony osobiście? Matt błyskawicznie przejął słuchawkę. — Taak — powiedział — mówi Matt Barclay. Chodzi o ten list — proszę tylko rzucić na niego okiem. W porządku, proszę go opisać. Tak, zgadza się. O której godzinie, w przybliżeniu, został doręczony? Godzinę temu!
Cholera! A kto go przyniósł? Rozumiem. Zaraz tam będę, stary, zatrzymaj ten list dla mnie i dla pani Royle, rozumiemy się? I dla ciebie coś z tego kapnie, chłopie... Odłożył energicznie słuchawkę, odwrócił się do nich, ukazując nadal kamienną twarz. — Wygląda na to, że dojdzie nam jeszcze jeden list — wszystko się zgadza — czerwona czcionka, koperta... Sądząc po opisie doręczyła go sama Laurinda. Wybadam dokładnie recepcjonistę i postaram się wydedukować w jakim ona była stanie i
jak się zachowywała. Potem rzucimy okiem na list. — Na pewno chodzi o okup! — zawołał Harrison. — Zapłacimy wszystko, wszystko czego żąda za zwrot naszego syna. — Nie byłbym tego taki pewien — powiedział z namysłem Matt. — Nie zdziwiłbym się, gdyby dziewczynie wcale nie chodziło o pieniądze. — Energicznie ruszył ku drzwiom. — Zobaczymy się za godzinę. Mam
przeczucie, że sprawy potoczą się bardzo szybko. Ale póki co — spojrzał ostrzegawczo na Harrisona — żadnej policji, zgoda? I nie spuszczajcie z oka pani Royle.
37. W hotelu Matt obejrzał dokładnie kopertę. Była identyczna jak ta, którą miał w kieszeni, napisana na elektrycznej maszynie z nową czerwoną taśmą pozostawiającą gęsty, tłusty druk, i zaadresowana do pani Royle w hotelu Carlyle. Wiadomość była krótka, zaledwie dwie linijki: „Jessie-Ann — jeśli ci życie miłe — czekaj przy telefonie i nie kontaktuj się ani z Harrisonem, ani z policją".
Cholera, pomyślał Matt, oczekiwał czegoś więcej niż tych parę słów. Kobieta jest psychopatką; sądził, że będzie działać pod wpływem impulsu, wyłoży swoje żądania w rozwlekłym, chaotycznym liście, który dostarczy mu jakichś danych, dzięki którym zorientuje się gdzie jej szukać, czego naprawdę chce, chociaż obawiał się, niestety, że zna odpowiedź na to ostatnie pytanie. Zemsta dla pieniędzy, to była tylko przykrywka gry, którą zaplanowała Laurinda. Bowiem w istocie była to walka na życie i śmierć. Oko za oko, ząb za ząb. Laurinda chciała Jessie-Ann. Pytanie tylko, za co ta
zemsta? Nijaka dziewczyna i chodząca piękność? Szczęśliwe życie rodzinne i fiasko? Kobieta odnosząca sukcesy i zawiedzione nadzieje? Matka i bezdzietna kobieta? Wybór był ogromny, można by tak w nieskończoność mnożyć kontrasty i nigdy nie dojść do prawdziwej odpowiedzi, ponieważ w grę wchodził jeszcze jeden, silnie zaznaczony w liście element: seks. A jak połączyć seks z Jessie-Ann i Laurinda? Na to nie znał jeszcze odpowiedzi. Jedno tylko było pewne, Jessie-Ann i jej syn znajdują się w niebezpieczeństwie.
Włożył list do kieszeni i położył na kontuarze pięćdziesięciodolarowy banknot; opis jaki podał mu recepcjonista pokrywał się dokładnie z rysopisem Laurindy; dodatkowo dowiedział się, że list został podrzucony około godziny wpół do ósmej. Matt spojrzał na zegarek: teraz była dziewiąta i nikt jeszcze nie telefonował do pani Royle. Wziął klucze do apartamentu Jessie--Ann, podszedł do automatu telefonicznego i odbył kilka krótkich rozmów, ustalając strategię akcji. Już za piętnaście minut czterech facetów będzie
pilnować apartamentu Royle'ów, jeden przed holem frontowym, drugi przed ich drzwiami, następny w mieszkaniu, a ostatni przy wejściu od tyłu budynku. Specjalista od zakładania podsłuchu błyskawicznie zorientuje się co należy robić, by telefony Royle'ów znalazły się pod obserwacją. A w tym samym czasie Matt będzie czekać na górze na telefon, który już wkrótce, jego zdaniem, powinien się odezwać. Doręczając osobiście list Laurinda ryzykowała, narażała się na schwytanie, stąd wniosek, że działa desperacko. Jessie-Ann leżała w zaciemnionej
sypialni. Jej obolała głowa przewiązana była zimnym, zwilżonym bandażem, a obok łóżka, na stoliku nocnym, stała nietknięta szklanka ze środkiem uspokajającym. Powiedzieli jej, że ma spać albo przynajmniej odpocząć! Czy to możliwe, gdy Jon jest w niebezpieczeństwie? Przewracała się z boku na bok, zdecydowana nie dopuścić do siebie myśli, że Jonowi dzieje się krzywda — lub jeszcze coś gorszego — ale jak tego dokonać, zapomnieć o tym choć przez chwilę?! Jest małym chłopczykiem, rozmyślała zrozpaczona, ma zaledwie dwa
latka... maleństwo... przecież nikt nie będzie chciał zrobić nic złego takiemu dziecku, prawda? Ale Laurinda jest szalona — a szaleńcy robią to na co mają ochotę. U Laurindy poczucie dobra i zła zostało w jakimś momencie podporządkowane jej potrzebom... Laurinda jest zdolna do wszystkiego! Jessie-Ann usiadła nagle na łóżku, zatrzęsła się ze złości] jej furia była tak głęboka i dojmująca, że gdyby Laurinda znalazła się teraz w pokoju, zaatakowałaby ją gołymi rękami... mogłaby ją nawet zabić. Gdy ochłonęła nieco, była spocona i roztrzęsiona. Lecz złość nie minęła, stała
się tylko nagle chłodna i wyrachowana, jakby emocje zastąpił komputer, który podpowiadał jej, co należy robić. Z twarzą ukrytą w dłoniach Jessie-Ann starała się postawić na miejscu Laurindy, wyobrazić sobie jej kolejny ruch. Oczywiście musiała gdzieś ukryć Jona — plan był przygotowywany od dawna, to nie był jakiś nieprzewidziany wyskok. Szykowała się gdzieś do tego — dlatego zmieniła mieszkanie. Laurinda mogła być w tej chwili w każdym dowolnym miejscu w Nowym Jorku, w dowolnym, bezradnie pomyślała Jessie-
Ann. Ale będzie chciała nawiązać kontakt — może list, który pozostawiła w Carlyle'u naprowadzi ich na kolejny ruch Laurindy. Może nawet wyznaczyła już miejsce spotkania, gdzie będzie czekać na okup pieniężny, po którym zwróci dziecko. Ale Matt Barclay niczego takiego nie powiedział. — Proszę powiedzieć Jessie-Ann, żeby spokojnie czekała aż będzie nam potrzebna — powiedział Harrisonowi przez telefon. A potem przyszli ci ludzie, założyli podsłuch, by w razie czego móc przechwycić telefon od Laurindy, na każdym kroku porozstawiali straż.
Nagle zdała sobie sprawę, że nikt nie ma zamiaru o niczym jej informować. Chcą ją oszczędzić, uspokoić, podczas gdy sami udali się na poszukiwanie Laurindy i Jona. To nie jest w porządku... Jon jest jej synem, to ona ma go ochraniać, znaleźć go... przytulić go. Nie może tu dłużej siedzieć... musi zacząć działać! Ale jak? Gdzie? Ponownie ukryła twarz w dłoniach, wydając rozpaczliwy jęk. Musi pomyśleć! Gdzieś musi być jakaś odpowiedź — klucz do działań Laurindy, gdyby tylko mogła zachować spokój, skoncentrować się i postarać się wyobrazić to wszystko...
Powróciła do pytań Matta Barclaya, które jej zadał, a na które nie potrafiła odpowiedzieć. O ile dobrze wiedziała, Laurinda nie miała przyjaciół; nigdy, w przeciwieństwie do innych dziewczyn z Images, nie opowiadała co robiła poprzedniego wieczora. Zawsze rozglądała się za dodatkową pracą, biorąc ją do domu nawet podczas weekendów — a odkąd znalazła się w Nowym Jorku, nie próbowała nigdy zrealizować swoich ambicji i rozpocząć studiów wieczorowych, ani też przygotować się do egzaminów z księgowości. Nagle do świadomości Jessie-Ann dotarła myśl, że istnieje tylko jedno miejsce, które Laurinda mogłaby wybrać na spotkanie
z nią. Naturalnie, pomyślała Jessie-Ann, teraz wszystko staje się jasne! Wie gdzie może być Laurinda! Nagle zadzwonił telefon. Wpatrywała się w aparat, rozpaczliwie pragnąc podnieść słuchawkę, ale przecież zabronili jej tego. To może być Laurinda, może próbuje się skontaktować... wyciągnęła rękę — a wtedy usłyszała cichutki dźwięk, oznaczający, że rozmowę odebrano z innego aparatu. Zdrętwiała z napięcia, czekała na słaby odgłos dzwonka sygnalizujący, że rozmówca odłożył słuchawkę. A kiedy to nastąpiło, czekała aż ktoś
przyjdzie i powie jej co się stało, lecz nikt nie przyszedł. Przeszła na palcach przez pokój, otworzyła drzwi i nasłuchiwała. Na korytarzu panowała cisza. Sama się tym zajmie. Wie gdzie ma szukać Laurindy i nie może już dłużej czekać. Wciągnęła dżinsy, nałożyła ciepły sweter i czarny, wełniany żakiet. Na nogi włożyła adidasy, sznurując je drżącymi palcami przeklinała się w duchu za swoją powolność. Przesunęła na bok rząd garniturów Harrisona, wyjęła płytkę kryjącą mały sejf, szybko nacisnęła właściwe numery szyfru, by po chwili usłyszeć cichy
dźwięk wskazujący, że rygle ustąpiły. Wewnątrz sejfu leżały starannie ułożone zamszowe pudełka — prawdziwa fortuna w szafirach, diamentach i perłach. Nigdy nie chciała trzymać biżuterii w banku; noszenie jej sprawiało jej przyjemność. Teraz JessieAnn chętnie oddałaby ją, razem z tym pięknym apartamentem i wszystkimi bezcennymi dziełami sztuki zawieszonymi na obitych jedwabiem ścianach, przehandlowałaby Images i całą swoją przyszłość, byleby tylko wiedzieć, że Jon jest bezpieczny i że wkrótce będzie go znowu trzymać w ramionach. A także aby się dowiedzieć,
że Harrison nadal ją kocha. Wyjąwszy z sejfu małe, owinięte w irchową ściereczkę pudełko, otworzyła je ostrożnie. Rewolwer spoczywał w futerale na miękkiej, kremowej skórze, poręczny, precyzyjny, lśniący, niczym niewinny kawałek metalu. Dopiero w ręku człowieka stawał się śmiercionośną bronią, pomyślała JessieAnn, sprawdzając czy beretta jest naładowana. Była oswojona z bronią; w dzieciństwie razem z ojcem strzelała do rzutków, spędzając z nim wiele godzin na strzelnicy w Spring Falls,
wprawiając się tak długo, aż stała się wytrawnym strzelcem. Wsunąwszy berettę do kieszeni podeszła do drzwi i wyjrzała na korytarz. Z oddali, od strony biblioteki, słychać było głosy. Zawahała się zagryzając niespokojnie wargi; trudno będzie się wymknąć niezauważenie, ale przy pewnym wysiłku i pomysłowości może się to udać. Pod kątem prostym do drzwi biblioteki odchodził szeroki korytarz prowadzący do jadalni i do kuchni. Cel Jessie-Ann znajdował się za drzwiami kuchni — tam były zapasowe schody prowadzące aż na parter. Była tam także winda dla
służby i do przewożenia towarów, ale wsiadanie do windy wydało się jej zbyt ryzykowne. Jej buty na gumie poruszały się bezszelestnie po grubym dywanie w korytarzu. Dotarła tak do na wpół uchylonych drzwi biblioteki, skąd padał snop jasnego światła. Zatrzymała się, zawahała przez moment, po czym przemknęła się i pędem skręciła w boczny korytarz, minęła jadalnię i wpadła do kuchni. Gdyby przypadkiem natknęła się na Warrena lub kogoś ze służby, znalazłaby na poczekaniu jakąś szybką wymówkę, ale w jasno oświetlonej, funkcjonalnej kuchni było
pusto. Służba miała do dyspozycji własny salonik, słusznie więc domyśliła się, że wszyscy tam właśnie zgromadzili się, by porozmawiać o krytycznej sytuacji, gotowi wytrwać do końca i towarzyszyć swym chlebodawcom podczas tego potwornego czuwania. Zauważyła kilka małych samochodzików Jona porzuconych na kuchennym blacie, zaś na lodówce wciąż jeszcze trzymały się namagnesowane literki alfabetu, z których, przy jej pomocy, ułożył swoje imię i nazwisko. JON ROYLE obwieszczały jaskrawoczerwone, żółte i
niebieskie litery... Powstrzymując się od płaczu wyjrzała przez szybę kuchennych drzwi. Na zewnątrz nie było nikogo. Wymknęła się więc, po czym przebiegła jedną kondygnację, przytrzymując się kurczowo metalowej poręczy, zakręciła na podeście i zbiegła jeszcze niżej... i biegła... biegła. Po dziesięciu rzędach kondygnacji osłabła, oddychała ciężko przy każdym kroku i próbując złapać powietrze rozważała możliwość przebycia pozostałej trasy windą. Jeżeli człowiek Barclaya czeka na dole, na pewno zauważy ruch windy, ale jeżeli dojedzie tylko do drugiego piętra, a
następnie przekradnie się po cichu na dół i pieszo pokona ostatnie piętro, wtedy prawdopodobnie nic jej nie zagrozi. 0 tej porze winda dla służby była pusta. Oparła się o ścianę i ciężko oddychając zaczęła oceniać swoje szanse. Postanowiła, że jeśli ochroniarz ją zauważy, zacznie po prostu uciekać... Wind zatrzymała się z podskokiem. W trakcie otwierania się drzwi rozglądała się uważnie na wszystkie strony, ale korytarz był pusty Wymknęła się więc, skręciła na schody i, tym razem, szybko zbiegła aż na dół. Przez szybkę w drzwiach wyjściowych
dostrzegła cień człowieka. Ochroniarz stał dokładnie tam, gdzie go postawił Matt! A niech to, do cholery, niech to szlag trafi! Łzy zawodu szczypały jej powieki. Z wściekłością wpatrywała się w sylwetkę, która odcinała jej drogę od spotkania z Laurindą — od szansy uratowania swojego dziecka. W ciszy rozległ się męski głos. Zrobiło jej się zimno z przerażenia. — Hej — usłyszała — hej, Bill... Głowa za szybą obróciła się. — Taak? — odpowiedział.
— Ambrose chce, żebyś natychmiast udał się na górę, Brad musi być w hotelu. Teraz już przez szybę widać było sylwetki dwóch głów i Jessie-Ann, słuchając co mówią, wstrzymała oddech. — A kto mnie zastąpi? — spytał Bill. — Nie mogę zostawić nie pilnowanych drzwi! — Dobra, dobra, ale już ci powiedziałem, że Matt chce zaraz widzieć u siebie mnie i Brada. Brad ma zostać w hotelu, a ja mam pójść z
Mattem. Na razie, dopóki nie pojawi się zmiana, jest nas za mało. Zrozum, jak dojdziemy do rogu tego bloku, Ambrose wyjdzie ci naprzeciw i postoi tutaj dopóki nie zdobędziemy kogoś kto go zastąpi. W ciągu pół godziny ma dojść dodatkowych dwóch facetów. I tak robimy co możemy! Psiocząc i przeklinając zniknęli z pola widzenia Jessie-Ann. Odczekała kilka sekund zanim otworzyła drzwi. Oddalili się już o kilkadziesiąt metrów, maszerując prędko i ciągle głośno ze sobą rozmawiając... miała więc około dziesięciu sekund. Cicho zamknęła za
sobą duże, metalowe drzwi i pomknęła alejką, trzymając się blisko muru, kuląc się za każdym razem gdy światło latarni ulicznych padało na nią, i przez cały czas modląc się, żeby strażnicy nie odwrócili się. Choć wydawało się, iż trwa to całą wieczność, w ciągu niecałej minuty znalazła się na oświetlonej, ruchliwej ulicy. Tuż obok opustoszałej Park Avenue toczyło się normalne życie, i Jessie-Ann ze zdumieniem przyglądała się elegancko ubranym ludziom podążającym do restauracji i nocnych klubów, podczas gdy jej samej przypadła do spełnienia misja życia i
śmierci. Ruchem ręki zatrzymała taksówkę. Gdy ruszali, rzuciła jeszcze okiem za siebie, by sprawdzić, czy nikt jej nie dostrzegł. Odetchnęła z ulgą. Nie chciała, by ktokolwiek pokrzyżował jej plany. Wiedziała, że tylko ona może pertraktować z Laurindą, że od jej zręczności i sprytu zależy powodzenie planu. Jeśli się nie powiedzie, Laurindą zabije ją, zabije także Jona. — Dokąd jedziemy, proszę pani? — zapytał lekko zniecierpliwiony kierowca.
— Dokąd? — powtórzyła za nim, wyrwana z zamyślenia. — Jak to, do Images, oczywiście.
38. o pierwszym dzwonku Matt podniósł słuchawkę. — Hotel Carlyle — powiedział krótko. — Ale... to znaczy... prosiłam o połączenie z panią Royle. Spodziewała się oczywiście, że Jessie-Ann odbierze telefon, stąd to nerwowe zająknięcie się. A Matt już wiedział, że to ona... to Laurinda Mendosa przybywa po swoją ofiarę. — Pani Royle w tej chwili jest
nieobecna, madame. Może chciałaby pani zostawić wiadomość, gdzie można by się z panią skontaktować? — Nie... och, nie... Wyczuwało się panikę w jej głosie i Matt dodał szybko: — Jeśli to pilne, madame, zastanie ją pani pod jej domowym numerem. Odłożyła słuchawkę bez odpowiedzi. Matt natychmiast połączył się ze swoim człowiekiem w apartamencie Royle'ów. — Może zadzwonić za chwilę — powiadomił Ambrose'a. — Przygotuj
się. — Robi się. Rozłączyli się natychmiast. Matt wiedział, że magnetofon gotowy jest do nagrania telefonu Laurindy. Miał nadzieję, że Harrison dostatecznie długo przetrzyma ją przy aparacie i że zdołają ją zlokalizować. Niezależnie od tego, uruchomił wszystkie źródła, by dotrzeć do nowego adresu Laurindy. Bezcenna okazała się informacja, że Laurinda korzysta z tego samego banku co Images. Metodyczna Laurinda powiedziała kiedyś Caroline, że o wiele łatwiej jest dokonywać wszystkich transakcji pod jednym dachem.
Tak się dobrze złożyło, że Matt przysłużył się kiedyś prezesowi tego banku. Pomyślał więc, zacierając ręce i podziwiając przy okazji swój pierścień z różowym diamentem, że nadarza się świetna okazja do rewanżu — przysługa za przysługę! Prezes porozumiał się z wiceprzewodniczącym, który znajdował się właśnie teraz w banku i osobiście sprawdzał rejestry. Matt był przekonany, że taka dziewczyna jak Laurinda, która pracuje w księgowości, skrupulatnie przekazuje wszystkie dokumenty do banku. Gotów był się założyć o swoje kosztujące pięćset
dolarów buty, że poinformowała ich o zmianie adresu. Mógłby się także założyć, że natychmiast po rozmowie z nim zatelefonowała do apartamentu Royle'ów. Porwał za słuchawkę, gdy tylko usłyszał dzwonek. — Taak? — Matt? Zgadza się, dzwoniła. Gdy Harrison odebrał telefon, natychmiast odłożyła słuchawkę. Nie było szansy, by ją namierzyć. — Chryste! — wrzasnął wzburzony Matt. Istotnie, trochę za mało, do cholery, by wytropić to babsko... —
Zadzwonię do ciebie — powiedział, odkładając z trzaskiem słuchawkę. Dużymi krokami niespokojnie zaczął przemierzać elegancki apartament hotelowy, rzucając co parę minut okiem na swój osiemnastokaratowy, złoty rolex, czekając na telefon. Kiedy wreszcie, po dziesięciu minutach zadzwonił, rzucił się nań jak wygłodzona pantera na upolowaną zdobycz. — Barclay — warknął do słuchawki. — Och, pan Barclay, mówi James Waltham. Nasz prezes i wspólny
przyjaciel, pan Edwin Green, prosił mnie o przekazanie panu pewnej informacji. — Taak, taak — burknął Matt, chcąc skrócić to pedantyczne przemówienie bankiera — ma pan adres? — Tak, mamy adres pani Laurindy Mendosa. Oczywiście, z punktu widzenia formalnego, nie powinienem przekazywać panu tej informacji. — Czy rozmawiał pan wcześniej ze swoim prezesem? — zapytał
Matt szorstkim tonem. — Taak? Porządny chłopak, proszę więc podać mi ten adres. Okay, chłopie — powiedział robiąc notatkę w leżącym obok telefonu zeszycie. — W porządku, mam już. Dziękuję, panie Waltham. I proszę się nie przejmować przepisami, pan rozumie... stary Ed Green jest mi to winien! — Odkładając z hukiem słuchawkę wyrywał jednocześnie kartkę z adresem i już po chwili wykręcał numer Royle'ów. Telefon odebrał Harrison. Słychać było, że jest zdenerwowany i na granicy wytrzymałości. — Okay Harrison, tu Matt. Zdobyłem
adres Laurindy. Będę u pana za dziesięć minut. Proszę powiedzieć Jessie-Ann, żeby była gotowa, będzie tam potrzebna, jeśli trzeba się będzie targować o dzieciaka. — Odłożył na miejsce słuchawkę i ruszył ku drzwiom. Na dole czekał szofer. O ile tylko ruch na Manhattanie nie będzie większy niż zwykle, powinien tam być za dziesięć minut. Czekali na niego w drzwiach. Caroline była zapłakana, Harrison miał nieprzytomne spojrzenie. — Jessie-Ann zniknęła — powiedział Calvin.
— Nie ma jej w mieszkaniu — dorzuciła Caroline — przeszukaliśmy je dokładnie. — Sądziłem, że pańscy ludzie pilnują domu — powiedział zwięźle Harrison. — Jak to się stało, do cholery, że akurat teraz zniknęła? — Zaraz to wyjaśnimy — odparł Matt, udając się do dwóch ochroniarzy pilnujących korytarza. Usłyszał od nich, że mogło się to zdarzyć jedynie podczas wymiany ludzi, kiedy Bill pozostawił na chwilę nie strzeżone tylne wyjście z budynku. W pokoju Jessie-Ann nie znaleźli żadnych
podejrzanych śladów, oprócz tego, że na pewno zmieniła ubranie... Harrison pomyślał, że musiała się przebrać w dżinsy i sportowe buty. — Dobra, to by było na tyle — ryknął Matt — wy dwaj jesteście zwolnieni. I to od zaraz! — Odwrócił się od nich i powrócił do biblioteki. — Czy jesteście pewni, że Jessie-Ann nie zna adresu Laurindy? — Nie... przynajmniej tak mówiła, nie mam powodu, by jej nie wierzyć — odpowiedziała Caroline.
Matt zmarszczył brwi. W ten sposób nie zajdzie daleko ani szybko... a nie lubił przegrywać, zwłaszcza gdy idzie o życie dziecka. — Bierzemy palta — powiedział — musimy się dobrać do Laurindy. Sądzę, iż wiem gdzie jest pańska żona i chłopiec, panie Harrison. Jessie-Ann zamknęła za sobą jaskrawoniebieskie drzwi Images. Zadrżała gdy zamek zatrzasnął się z hałasem. W cichym, pustym holu taki niewinny dźwięk rozbrzmiewał jak strzał z pistoletu. Jej serce waliło jak młotem.
Wpatrywała się w głąb jasno oświetlonego korytarza, spodziewając się w każdej chwili ataku Laurindy. Wytężyła słuch, wzmogła czujność... ale z panującej wokół ciszy nie wyłowiła żadnego dźwięku. Wyjęła z kieszeni mały, czarny rewolwer. Idealnie pasował do jej ręki. Odbezpieczyła go. Twarz jej drgnęła na dźwięk wpadającego do komory naboju. Następnie, z palcem na spuście, przeszła bezszmerowo przez hol i zagłębiła się w korytarz. Po raz pierwszy żałowała, że Images rozbudowała się tak błyskawicznie. Na samym początku były tutaj tylko dwa
pokoje i studio, podczas gdy teraz rozciągała się przed nią nieprzyjazna, nie kończąca się przestrzeń, w której przyczaiła się Laurinda — i niebezpieczeństwo. Z plecami przy ścianie Jessie-Ann wspięła się po schodach. Zapaliła światło w pierwszym po drodze pokoju — gabinecie Danae. Był pusty. Następny był pokój Caroline — także pusty. Ciężko oddychając zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do jej
własnego gabinetu. Nie wolno się teraz bać... musi odnaleźć Laurindę, by odzyskać Jona. Rzuciła się do przodu i kopniakiem otworzyła drzwi. Przywarła plecami do ściany... była przerażona. Pomyślała, że gdyby nie to przerażenie, czułaby się idiotycznie, niczym kobieta-detektyw z serialu telewizyjnego. Powoli przesunęła rękę do kontaktu, przekręciła go, i nagle w tak dobrze znanym jej pokoju zrobiło się widno. Tutaj także było pusto. Opadła na fotel przy biurku. Słyszała głuche walenie własnego serca. Zastanawiała się co dalej. W tej części budynku były jeszcze inne
pomieszczenia, ale jakoś nie wydawało się jej, by Laurinda mogła się przyczaić w dziale księgowości lub w toalecie... A jednak była pewna, że jest tutaj — wyczuwała to instynktownie Przypomniała sobie, że nie ma teraz do czynienia z prost* metodyczną księgową Laurindą, lecz że spotka się tutaj z szaloną Laurindą., która ukradła jej syna, szaloną kobietą, która przez lata wypisywała te wszystkie ohydne listy... i że Laurindą z pewnością wybierze na finał teatralną dekorację. Oczywiście — będzie w studiu! Ale w którym? Byłoby nierozsądnie obejść teraz wszystkie,
włączając wszędzie światła; stałaby się w ten sposób żywą tarczą dla Laurindy, bez względu na to co ta zamierzała zrobić. Świadomość obecności Laurindy, oczekiwanie na nią w ciemnym studiu, to wszystko było ponad jej nerwy. Musi się opanować i na spokojnie przeanalizować całą sytuację. Studio i było najstarsze i najmniejsze, studio 2 zostało właśnie dzisiaj opróżnione i przygotowane do remontu. Fotograf, który korzystał ze studia 4, pozostawił w nim swój cały drogocenny sprzęt i wychodząc zamknął je na klucz. Pozostawało więc studio 3, które było największe i z którego nie usunięto jeszcze dekoracji po dzisiejszej
sesji. Była to futurystyczna aranżacja z błyszczącymi, stalowymi krzesłami i stołami z wyrazistym czarno-białym tłem — jeden z pomysłów Danae do nowego katalogu. Wzdłuż jednej ze ścian studia 3 biegła, wysunięta do przodu, niczym scena, galeria. Oczywiście, pomyślała Jessie-Ann, to idealne miejsce dla Laurindy! Pomyślała o Jonie, samotnym i przerażonym. Z rewolwerem zaciśniętym w dłoni Jessie-Ann spokojnym krokiem zawróciła z korytarza i zeszła ze schodów do holu. Studio 3 mieściło się na samym końcu, a
jego ciężkie, podwójne stalowe drzwi były zamknięte. Nie dochodził stamtąd żaden dźwięk, i kiedy zbliżała się na palcach do drzwi, słyszała bicie własnego serca. Jeśli chce kiedykolwiek odzyskać Jona, musi być dzielna. I jeszcze coś... musi się dowiedzieć dlaczego Laurindą aż tak bardzo jej nienawidzi, że chce ją zabić. Pod naciskiem jej ręki drzwi miękko ustąpiły. Wewnątrz było tak ciemno, że musiała zaczekać, by przystosować wzrok. Myślała, że zna to studio jak własną kieszeń, ale teraz, w ciemnościach, wymiary i proporcje zmieniły się jakby. Po omacku
rozpaczliwie szukała kontaktu, ale nie mogła go znaleźć. To idiotyczne, przecież wiedziała, że jest po lewej stronie! Zatrzymała się na chwilę, wstrzymała oddech i nasłuchiwała. Pomyślała, że prawdziwa cisza jest inna. Tutaj wyczuwała coś dodatkowego, jakiś namacalny wymiar. Czuła obecność Laurindy w podobny sposób, w jaki wyczuwa się obecność zwierzęcia w pomieszczeniu... Z rewolwerem w wyciągniętej ręce Jessie-Ann przesuwała się wzdłuż ściany w kierunku schodów
prowadzących na galerię. Posuwała się w kompletnym mroku. Zatrzymała się nagle uświadamiając sobie z przerażeniem, że Laurinda być może stoi na wprost niej... właśnie teraz! Strach chwycił ją za gardło... jedynym pocieszeniem w tych ciemnościach był fakt, że Laurinda także nie może jej dostrzec. Pogubiła się w skomplikowanej dekoracji. W pewnym momencie zawadziła o stalowy stół, potknęła się. Zamarła z przerażenia. Dźwięk
przewracającego się mebla odbijał się echem w czarnym pomieszczeniu. W górze, na galerii, Laurinda uśmiechała się z lubością. Stało się, mucha sama wpadła w pajęczynę. Przekręciła kontakt, włączając potężne, halogenowe lampy punktowe, oświetlając studio niczym salę operacyjną, obezwładniając Jessie-Ann snopem światła. Stała tak, unieruchomiona. Patrząc na nią Laurinda pomyślała, że mogłaby ją teraz bez trudu zabić. I wtedy spostrzegła, że Jessie--Ann trzyma w ręku rewolwer!
Nie przewidziała broni, zasępiła się. Ale to nie szkodzi, a nawet doda trochę pieprzu obmyślonej przez nią torturze. Ponownie się zasępiła... Jessie-Ann była nieodpowiednio ubrana... gdyby tylko dopadła ją przez telefon, poinstruowałaby ją w co ma się ubrać. Kazałaby jej włożyć ten jej kurewski kostium... czerwoną sukienkę, przylegającą, opinającą się wokół ciała, w której paradowała przed jej ojcem wzbudzając w nim tak wielkie pożądanie. Trudno, pomyślała, mogą być dżinsy, przecież właśnie w dżinsach ojciec ją najczęściej widywał. Już nawet w wieku czternastu lat nie
potrzebowała szkarłatnych sukni, by wyglądać grzesznie. Laurinda usiadła na niedużym stoliku, na którym w czarce ustawione były niebieskie i białe kwiaty; w milczeniu przyglądała się Jessie-Ann, delektując się od dawna wymarzoną chwilą własnej potęgi i siły. Przed nią, na białym kawałku płótna, połyskiwał krótki, o zwartej rękojeści, idealnie naostrzony nóż. Zasłaniając oczy ramieniem Jessie-Ann wpatrywała się w górę, ale ustawione pod kątem halogeny oświetlały tylko dekoracje,
pozostawiając galerię w cieniu. Pomyślała, że aby zgromadzić taką baterię lamp, Laurinda musiała przydźwigać je z pozostałych studiów. Nareszcie poczuła spokój, minął strach. Ma zabić Laurindę, aby odzyskać Jona, to przecież proste. Musi być tylko sprytniejsza od niej... zaś przechytrzenie Laurindy nie będzie chyba trudne. — Cześć, Laurindo — zawołała — czy jesteś tutaj? Laurinda obserwowała ją, nikły uśmiech wykrzywił jej wargi. Pomyślała, że Jessie-Ann wygląda jak ćma zwabiona światłem lampy.
— Laurindo — zawołała przymilnie Jessie-Ann. — Wiem, że 1 tu jesteś. Musimy porozmawiać, prawda? Wiem, że mój ojciec pragnąłby usłyszeć, co masz do powiedzenia o zabraniu Jona bez powiadomienia mnie o tym. W oczach Laurindy pojawił się groźny błysk. — Nie opowiadaj mi o swoim ojcu! — krzyknęła, po czym j znowu zamilkła... Jessie-Ann próbuje ją wywieść w pole, osłabić jej pozycję... ale ona nie ma zamiaru rozmawiać o panu Parkerze... co to to nie... ani o pani Parker... oni nie należą do tego samego
świata co Jessie-Ann. — Dobra, dobra, nie będziemy o nim mówić — obiecała Jessie-Ann podchodząc powoli do schodów. — Ale chcę żebyś wiedziała, że naprawdę doceniam twoją opiekę nad Jonem. Muszę szczerze przyznać, że masz do tego dar... tak go przytulałaś, obejmowałaś tego wieczoru w Spring Falls, kiedy wróciliśmy do ] domu z restauracji, pamiętasz? Nie dopuściłaś, żeby płakał, trzymałaś go na rękach dopóki nie zasnął... — Jessie-Ann nie miała pojęcia, w jaki sposób uzyskać przewagę, mówiła więc
na razie cokolwiek, zastanawiając się jednocześnie, jak by tu wbiec na schody i władować kule w Laurindę; nie bała się już niczego. Była tu po to, by walczyć o swoje dziecko i o własne życie. — Słuchaj, Laurindo, porozmawiajmy o tym, dobrze? — podlizywała się, pragnąc za wszelką cenę wydostać się spod tych cholernych lamp. — Harrison jest w drodze — dodała — może być tutaj w każdej chwili. — Nie! Nie! Harrison nie może tutaj przyjść! — To nie należy do planu, pomyślała rozwścieczona Laurinda... on nie może tu przyjść, w każdym razie nie
teraz, nie przed końcem... Jessie-Ann przebiegła kilka ostatnich kroków dzielących ją od schodów, zakręciła błyskawicznie przy słupku poręczy i postawiła nogę na najniższym stopniu. Przywarła plecami do balustrady i wycelowała rewolwer na galerię... Laurinda porwała nóż, podbiegła i zatrzymała się na górze schodów. Jej oczy napotkały wzrok nieprzyjaciela. Dzieliło je teraz zaledwie kilkanaście stopni. Oszołomiona Jessie-Ann wpatrywała się
w Laurindę. Dziewczyna wyglądała niewiarygodnie... groteskowo... ta potworna sukienka z ogromnymi, błyszczącymi cekinami... sukienka dla taniej nocnej piosenkarki staczającej się coraz niżej w showbiznesie albo dla dziwki szukającej zarobku na Czterdziestej Drugiej Ulicy... a twarz Laurindy pomalowana była obłędnie dzikimi kolorami; musiała chyba splądrować pudło Isobel z kosmetykami, ładując wszystko co jej wpadło do ręki... czarne koła wokół oczu, jaskrawoszkarłatne policzki i usta
wyglądające jak ogromna, połyskująca, krwawiąca rana. Jessie-Ann wzięła ją na cel. — Okay, Laurindo — powiedziała wyraźnie — chcę, żebyś mi powiedziała, co to wszystko znaczy. Powiedz mi tylko, gdzie jest Jon, a jestem pewna, że wszystko sobie wyjaśnimy i nie dojdzie do nieszczęścia. Nadal możemy być przyjaciółkami, Laurindo, prawda? W końcu znamy się od bardzo dawna... — Od bardzo dawna — mruknęła Laurinda, postępując krok naprzód —
aJe nigdy nie byłaś moją przyjaciółką, Jessie-Ann. Zawsze śmiałaś się ze mnie, drwiłaś ze mnie... — Nigdy — oburzyła się Jessie-Ann — nigdy tego nie robiłam. Wyobrażasz sobie Bóg wie co... — Ty i twoje przyjaciółki, taki mały, zwarty krąg — drwiła Laurinda. — Zawsze razem, zawsze chichoczące za cudzymi plecami, a prowodyrem byłaś zawsze ty, podburzałaś je... i to ty... Zatrzymała się nagle, a Jessie-Ann
dostrzegła w jej ręku połyskujący nóż... dziewczyna może rzucić się na nią w każdej chwili, a ona nie może strzelać dopóki nie dowie się gdzie jest Jo n... a poza tym musi się dowiedzieć dlaczego... — Jest mi przykro, Laurindo, że czułaś się opuszczona — powiedziała pośpiesznie — ale nigdy nie dawałaś poznać, że chcesz się przyłączyć do nas. To znaczy, zawsze zabierał cię ze szkoły ojciec, i wszystkie... — Ty kurwo — wrzasnęła Laurinda, rzucając się na oślep w dół
Zatrzymała się tuż przy Jessie-Ann, zaledwie dwa stopnie nac nią, a nóż rozjarzył się w świetle reflektorów. Palec Jessie-Ann zacisnął się na spuście, ale nie mogła jeszcze strzelać. Laurinda zdawała się nie dostrzegać rewolweru... z jej ust płynął potok oskarżeń. — ...wabiłaś go... podniecałaś... wpatrywał się w twój podrygujący tyłek przez całą drogę ze szkoły do domu... och, już wtedy umiałaś bałamucić mężczyzn... widziałam spojrzenia jakie rzucałaś mu przez ramię z tym twoim szczwanym uśmieszkiem... a potem... a potem odbijał to sobie
wszystko na mnie... — jej głos przeszedł w szept — to mnie zaciągał do sypialni, to mnie dotykał... wyobrażając sobie, że jest z tobą... — Podniosła nagle głowę i swymi groteskowo podmalowanymi na czarno oczami, podobna do czarownicy z komedii muzycznej, rzuciła Jessie-Ann pełne nienawiści spojrzenie. — Rozmarzał się, że ciebie pieprzy... — Obrzucając nieprzyjaciela ordynarnym słowem wydała z siebie podobny do rechotu dźwięk. — Tak. To byłaś ty, Jessie-Ann... Kiedy bezcześcił mnie każdego popołudnia po szkole w
tej nieskazitelnie czystej, podmiejskiej sypialni... dźgał mnie swym ciałem dopóki nie zaczynałam krwawić, i wiesz co? Moja matka nawet nie pytała co oznacza ta krew na moim prześcieradle... zmieniała po prostu pościel i wypijała kolejną butelkę Southern Comfort... — O Boże! — wyszeptała Jessie-Ann, wpatrzona w zawziętą, , wykrzywioną twarz Laurindy — to straszne, jest mi tak bardzo przykro... jak mógł tak postępować z tobą... twój własny ojciec...
— To nie była jego wina — przeraźliwym głosem wrzeszczała Laurinda — ale twoja, Jessie-Ann... to byłaś ty! To przez ciebie to robił! — mówiła już nieco ciszej, a gdy się uspokoiła, spojrzała na Jessie-Ann. — A teraz ciebie zabiję — powiedziała trzeźwym głosem. — Gdyby mój ojciec o tym wiedział, zabiłby twojego tatę — zawołała rozpaczliwie Jessie-Ann. — To straszne, potworne... tak mi przykro, Laurindo. — Twój ojciec nie może się nigdy o tym dowiedzieć!!! — zawołała w
panice Laurinda. — Nikt nie może! Tylko ty. — Przeciągnęła palcem po błyszczącym ostrzu noża, na jej twarzy pojawił się uroczysty uśmiech. — Tata używał tego noża do przycinania róż — wdała się niemal w konwersację, jakby znalazły j na popołudniowej herbatce i omawiały postępy w swoich grodach. — Skądinąd to zabawne, zawsze z taką czułością odnosił się do roślin. Opowiadał mi, że nie znosi obcinać silnych pędów, ale że musi to robić, aby pozwolić żyć innym. A potem bił nie pasem aż do krwi. — Podeszła o jeszcze
jeden stopień bliżej, Jessie-Ann zacisnęła jeszcze mocniej palec na spuście, ale pod wpływem potwornych zwierzeń Laurindy jej złość wyparowała, pragnęła jedynie odzyskać Jona... a Laurinda musi jej powiedzieć gdzie on jest... — Gdzie jest Jon? — zapytała spokojnie. — Proszę, powiedz . Jest za malutki, żeby go zostawiać samego... on nas potrzebuje, Laurindo, musimy stąd wyjść i sprowadzić Jona... — Jona? — Na twarz Laurindy powrócił znowu szalony niech. — Jon jest teraz mój... a kiedy już ciebie nie
będzie, stanę z Harrisonem i zajmę się nim. Zaopiekuję się nimi obydwoma. — Ale gdzie on jest teraz, Laurindo!? Harrison zaraz tu będzie — zmyślała zdesperowana Jessie-Ann — i będzie chciał się wiedzieć. Może mogłybyśmy obie pójść teraz po niego... razem? — Uważasz mnie za wariatkę, prawda? — odezwała się miękko Laurinda, nadal bawiąc się ostrzem noża, przesuwając palcem tam powrotem po naostrzonej krawędzi, aż pojawiła się krew. — i się mylisz
— zeszła z ostatniego stopnia, JessieAnn czuła jej dech, drżała, jednak wiedziała, że nie może zastrzelić Laurindy, ponieważ, jeśli to zrobi, nigdy już nie odnajdzie Jona... — Posłuchaj, jest mi strasznie przykro z powodu twojego a — mówiła szybko — pozwól, że ci pomożemy. Jestem pewna, Harrison da ci pieniądze na wszystko czego tylko zapragniesz, przecież wiesz jak bardzo ci dotychczas pomagał. — Pomóc? — W czarnych jak guziczki oczach Laurindy jawił się złośliwy błysk. Szykowała się do skoku.
— Nie potrzebuję twojej pomocy, Jessie-Ann... Chcę tylko twojej śmierci — Z wykrzywioną w chorobliwej wściekłości twarzą rzuciła się trzaskiem na Jessie-Ann. Rewolwer z łoskotem potoczył się po podłodze. Jessie-Ann poczuła mdlący zapach perfum i sączącą się twarzy ciepłą krew. Laurinda z całej siły schwyciła lewą ręką jej długie włosy i zamachnęła się nożem. Jessie-Ann krzyczała z bólu i z przerażenia, a nóż trafiał w nią raz za razem; rozrywał ręce, ramiona, dłonie. Walczyła z napastnikiem... kopiąc5 zwijając się, robiąc uniki.
— Nie, nie Laurindo! — krzyczała, kiedy razem zwaliły się na podłogę. Z całej siły odpychała od siebie ramię z nożem, dyszała ciężko ze strachu, mając nad sobą oszalałą twarz dziewczyny. — Teraz! — krzyknęła Laurinda podnosząc w górę nóż, napawając się chwilą, kulminacyjnym momentem tych wszystkich lat winy i bólu. — Teraz mam cię, Jessie-Ann... i lepiej proś Boga, aby ci wybaczył — bo ja nigdy... Drzwi studia rozwarły się. Laurinda odwróciła się i na widok I Matta
Barclaya oraz Harrisona pędzących przez studio wydała przeraźliwy krzyk. Chwytając jej uniesione ramię Matt siłą cofnął, je i wykręcił do tyłu. Laurinda wyła z bólu i z wściekłości. — Wystarczy, dziecino — warknął chwytając nóż, powalając ją na podłogę — już po wszystkim, możesz więc przestać wrzeszczeć. Nigdy nie rób takiego hałasu — dodał wyginając jej ręce na plecy, podczas gdy Brad zakładał jej kajdanki. — Niech ktoś wezwie karetkę pogotowia — powiedział oglądając Jessie-Ann —1 i
gliny... — Jessie-Ann, och, Jessie-Ann, najdroższa — łkał Harrison, ocierając chustką jej zakrwawioną twarz — co ona ci zrobiła? Oszołomiona, spojrzała na krew. — Jon? — wyszeptała. — Laurinda musi wam powiedzieć, gdzie jest Jon. — Jon jest w samochodzie z Caroline. Jest cały i zdrów, kochanie. Nic mu się nie stało. Jessie-Ann odetchnęła z ulgą i zamknęła oczy. Jon jest bezpieczny, a Harrison jest obok... i nadal ją kocha.
— Laurinda — wyszeptała, pogrążając się w ciemności — biedna Laurinda.
39. Jessie-Ann powracała do domu ze szpitala i Harrison pozastawiał cały apartament kwiatami. Brzoskwiniowe róże, jakby świeżo ścięte w angielskim rajskim ogrodzie, wychylały ciężkie główki z niskich, srebrnych ·, wypełniając pokój swoim delikatnym zapachem, a egzotyczne, brązowe lilie rozsypywały szafranowy pyłek na lśniące antyczne stoły. Fiołki wybrane przez
Jona dla mamy, ułożone małych kryształowych wazonikach, stały na stole obok łóżka z z narysowanym przez niego obrazkiem. Butelka jej ulubionego szampana Krug'76 chłodziła się w ozdobnym, pochodzącym przełomu wieku srebrnym wiaderku na lód, paryskiej firmy istofle, zaś prześliczna, przybrana koronkami nocna koszulka peniuar w odcieniu, który sprzedawczyni nazwała ostrygowym, tory wydawał się Harrisonowi raczej perłowy — leżały, rozpostarte na posłanym łóżku.
Przejęty Jon biegał z pokoju do pokoju, ścigany przez swoją nianię, dwudziestodwuletnią dziewczynę prosto z renomo-:j londyńskiej szkoły dla niań Norlanda, osóbkę nie pojoną wrodzonej, praktycznej inteligencji, a także hojnie obdarzoną radością życia, dorównującą spontanicznością Jonowi. Ten stał w drzwiach, przygotowany, by je otworzyć szybkim ruchem i w imieniu własnym oraz całej służby wyrazić pani Royle radość z powodu powrotu do zdrowia — a także do domu. W pobliżu krążyła kucharka i dwie pokojówki, które osobiście chciały
dodać od siebie parę słów na powitanie, a pod nogami wszystkich kręcił się Jack Russell, malutki szczeniak, prawdziwy, własny pies Jona... — Już jest — zawołał Warren, gdy Jon, jak strzała wypuszczona z kuszy pomknął ku drzwiom, rzucając się co sił w matczyne ramiona, zanim ktokolwiek jeszcze zdążył wypowiedzieć choć słowo. Jessie-Ann podniosła syna, śmiejąc się i ściskając go, podczas gdy Warren wyraził swoje zadowolenie z powodu jej powrotu do domu, a kucharka i pokojówki, potykając się o warczącego
szczeniaka, podbiegły do przodu, zachwycając się jej wyglądem i wyrażając swą radość z powodu jej powrotu do domu. Z Jonem zaciskającym wokół jej szyi swoje malutkie rączki Jessie-Ann patrzyła na nich wszystkich, a potem zwróciła się do Harrisona. — Wiesz co? — spytała z uśmiechem. — To jest prawdziwy powrót do domu. To prawda, pomyślał Harrison, idąc z nią przez śliczne pokoje, obejmując ją ramieniem. Jakkolwiek się to nazywa, to
miejsce naprawdę stało się nareszcie domem. Podczas tygodni pobytu JessieAnn w szpitalu ich wzajemne stosunki poprawiały się wraz z poprawą jej zdrowia. — Jakie piękne! — Zachwyciła się Jessie-Ann, dotykając róż. — I także cudowny bukiet od Racheli... — Przeczytała małą karteczkę z uśmiechem: „Dla kochanej synowej, z życzeniami szczęśliwego powrotu do domu, kochająca Rachela". — Stara się! — skomentował Harrison z uśmiechem.
— Tata ma dla ciebie prezent — zawołał Jon, ciągnąc ją za włosy, by zwrócić na siebie jej uwagę. — Ach ty mały zbóju, Jonie Royle — wykrzyknęła. — Prezent dla mnie? To bardzo podniecające. — Dwa prezenty — zawołał Jon wywijając się z jej ramion. Stając w drzwiach ich sypialni, roześmiała się na widok takiej masy kwiatów. — Zupełnie jak w cieplarni! — wykrzyknęła, a jej niebieskie oczy
promieniały szczęściem. — Tutaj, mamusiu, patrz... — Jon pokazał paluszkiem na nocny komplet na łóżku. — I to też... — Jon... nie wszystko naraz... — zaprotestował Harrison, gdy malec z przejęciem wpychał jej w ręce paczkę. — Czy mam to teraz otworzyć? — zapytała z uśmiechem. — Tak, tak — zawołał — teraz, mamusiu! Po rozwiązaniu złotych wstążek JessieAnn ostrożnie rozpakowywała
paczkę. — To książka? — zgadywała, wyciągając owiniętą w materiał zawartość. — Nie, nie... — piszczał Jon, kręcąc się niecierpliwie. — To )ś specjalnego, mamusiu... Zdumiona Jessie-Ann przyglądała się dokumentom, miały taki oficjalny wygląd, z czerwonym nadrukiem i pieczęciami... Akt osiadania parceli znanej pod nazwą Farma i Hodowla Koni ramingham... Jej błękitne oczy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia, spoglądała to na akt prawny, to na
Harrisona. — To jest ranczo — wyszeptała — w krainie błękitnej trawy... — Coś czego zawsze pragnęłaś — odpowiedział. — Kupiłem : dwa lata temu na twoje urodziny, ale wtedy chciałaś czegoś mego. — Konie, mamusiu, dużo koni — krzyczał podniecony Jon — specjalny kucyk dla mnie... — Oczywiście, kochanie — odpowiedziała, przepełniona po brzegi
szczęściem, bliska płaczu. — I już wkrótce tam pojedziemy wszystko obejrzymy. — Kiedy? — zawołał, przestępując z nogi na nogę, gdy drzwiach pojawiła się szukająca go niania. — Na razie mamusia musi trochę odpocząć — powiedziała niania, łapiąc go pod pachę i wynosząc z pokoju. — A co z kolacją, młody człowieku? Jon zdążył jeszcze rzucić im rozradowane spojrzenie. — Już wkrótce?! — wykrzyknął. —
Obiecane?! — Obiecane — odpowiedzieli mu uśmiechając się. Drzwi się zamknęły. Jessie-Ann i Harrison z powagą przyglądali się sobie, po czym on objął ją ramieniem, a ona przytuliła c do niego. — Kocham cię — wyszeptała. Harrison przeciągnął delikatnie palcem po cienkiej, czerwonej bliźnie, która przecinała jej twarz od kości policzkowej do ust. — Ja także cię kocham — powiedział szeptem. — Chciałbym móc cię
uchronić przed tym. — Myślał o licznych bliznach, które szpeciły jej piękne ciało — „pamiątka" po Laurindzie... — To nie była twoja wina — odpowiedziała miękko — ani nawet wina Laurindy. Żal mi tej biednej dziewczyny... teraz nareszcie znajdzie się pod opieką. Wszystko wskazywało na to, że pchnięcia nożem uwolniły i ostatecznie Laurindę od całej tłumionej nienawiści do Jessie-Ann i że spokojnie oczekiwała w więziennej celi na wyrok. Jednakże Jessie-Ann odmówiła wniesienia
oskarżenia przeciwko niej, a psychiatrzy powiedzieli im, że Laurinda całkowicie cofnęła się do okresu dzieciństwa — prawdopodobnie do okresu sprzed brutalnych doświadczeń seksualnych z ojcem. Laurinda przeżywała teraz szczęśliwe dzieciństwo w pięknym, starym kompleksie budynków położonych wśród cudownych ogrodów, gdzie na koszt Harrisona znalazła się pod opieką specjalistów, i gdzie, jak ich' zapewniono, będzie szczęśliwa. — Moje blizny zagoją się — powiedziała Jessie-Ann Harrisona. —
Jestem szczęściarą. — I wiedziała, że to jest prawda
40. Wyciąg Gala leżała na wyłożonym poduszkami szezlongu na werandzie farmerskiego domu we Ramingham. Wyciągnęła przed siebie długie nogi, zamknęła oczy. Nie spała jednak — była zbyt szczęśliwa, by przesypiać takie cudowne popołudnie. Z padoku dochodził podekscytowany głos na, któremu Harrison i Marcus udzielali pierwszej lekcji jazdy
świeżo kupionym kucyku Jolly, a w kuchni piekło się chyba coś przepysznego i pachnącego. Przebywała tutaj od dwóch miesięcy dochodząc do siebie po spadku, nareszcie już bez gipsu na nodze, i zaczynała powracać swojej dawnej formy. Niezupełnie swojej dawnej, poprawiła się. Czuła się jak n o w a Gala, jak osoba, którą się stała. Z zamkniętymi oczyma przywołała zatarte wspomnienie Garthite, jego
ponure, szare, wąskie tarasy i wiecznie tę samą scenerię brzydkich, usypanych ręką ludzką hałd łupku i żużla, symbolu wszystkich górniczych miasteczek. Pomyślała ze smutkiem o swojej matce, zbyt wcześnie przykutej, jak to sobie teraz uświadomiła, do typowego, introwertycznego dziecka, jakim była... i znowu przypomniała sobie scenę na dachu szkolnym z Wayne'em. Teraz uwolniła się od tego wszystkiego, opuściło ją poczucie winy. Winy niespełnienie oczekiwań matki, za niezłapanie Wayne'a za rękę, dy spadał, za jej
chaotyczne poszukiwanie tożsamości, ponieważ raźnym okresie kształtowania się jej osobowości nie znalaz l się nikt wokół niej, kto doceniłby jej zalety i wartość. Zamknęła kartę przeszłości. Jest tym, kim jest, bez względu na to, czy nazywa sil Hilda czy Gala, albo w przyszłości pani Marcusowa Royle. Otworzyła oczy i poprzez pełen kwiatów ogród przyglądała się; wspaniałej, starej włoskiej fontannie, którą Harrison i Jessie-Ann kupili we Włoszech podczas, jak to ze śmiechem nazywali, ich! w drugiego miesiąca miodowego. Była to zmysłowa rzeźba przedstawiająca splecionych ze
sobą kochanków pośród rusałek i muszli morskich, z której delikatnie wytryskiwały cieniutkie niteczki I wody, szemrząc orzeźwiająco jak krople padającego deszczu p w upalne popołudnie. Wyżej, na padoku, widziała Marcusa na d pięknej arabskiej klaczy, jednym z cennych nabytków Jessie-Ann, i Jona na specjalnym, wiklinowym małym siodełku umocowanym na grzbiecie jego kucyka, w kasku na główce i z bosymi nóżkami cc wsuniętymi w specjalne, nowe, skórzane, prawdziwe kowbojskie buty, z którymi się nie rozstawał.
Dzięki Bogu, podczas tego ciężkiego doświadczenia z Laurindą, Jonowi nie stała się żadna krzywda; ale nigdy nie przyzwyczai się do długiej blizny szpecącej piękną twarz Jessie-Ann, choć oboje z; z Harrisonem zdawali się jakby niczego nie zauważać. Gala wiedziała, że w końcu blizna zblaknie i pozostanie po niej cieniutka, jasna kreska, tak czy owak Jessie-Ann tryskała szczęściem nie z powodu świadomości własnej urody, lecz z powodu miłości doi Harrisona i do swojego syna — a w drodze było jeszcze nowe dziecko! To jest jej nowa rodzina, pomyślała
Gala z ukontentowaniem; I ci ludzie ją kochają i ona ich kocha; zaakceptowali ją taką jaka jest. To Jessie-Ann, jej wzorzec z dzieciństwa, uruchomiła jej pierwsze ambicje; a Caroline pomogła jej odnaleźć poczucie własnej! wartości; i była Danae, droga, cudowna Danae, która naprawdę! stworzyła Galę-Rose, modelkę, której fotografie ozdobią! w tym roku okładki co najmniej sześciu największych magazynów...! choć żadnej z nich nie zrobi Danae. Ona bowiem znajdowała się i w połowie drogi dookoła świata, zawsze o
krok wyprzedzając! z kamerą i z Vikiem Lombardi najnowsze wiadomości. „Niespodzianki" Danae — zdjęcia Gali robione w najdziwniejszych! miejscach, podczas ich sławetnego, burzliwego tournee, odniosły* niesłychany sukces, zdobyły nagrody związku fotografów, krytyków sztuki oraz publiczności. W końcu zorganizowano nawet stawę, która objechała największe miasta, przyciągając niespotykane ilości zwiedzających. Ale Danae nie czekała już na ten sukces. Odwiedziła z Vikiem Galę w szpitalu. I tak długo wypłakiwały się sobie w ramionach,
zapewniały o własnej sile, każda z nich przypisując sobie brak odpowiedzialności, aż końcu cała sprawa rozpłynęła się w powietrzu. A potem Danae zniknęła, aby gdzie indziej szukać szczęścia. — Hej tam, śpiochu — usłyszała nad sobą głos Marcusa, ciągającego ją delikatnie za włosy. — Mmm, pachnie mi czymś dobrym! — Ależ pyszny zapach! — wykrzyknął idący za nim Harrison. — Pyszny zapach — powtórzył Jon, pędząc za nimi na werandę
i koń wyskoczy. — Czy to tylko moja wyobraźnia czy też coś się przypala? — ipytał Harrison, kiedy Jessie-Ann otworzyła zabezpieczone siatką chronną drzwi i z zawstydzoną twarzą spojrzała na nich. Odstający d dżinsów fartuch podkreślał jej nową ciążę, policzki miała aczerwienione, a włosy w dzikim nieładzie. — W sprawie placka z jabłkiem zapomniałam wam powiedzieć, ;e jeszcze nigdy przedtem nie upiekłam żadnego... — zakomunikowała, gdy zapach spalenizny był już wyraźny.
Gala pomyślała, iż śmiech całej rodziny to najpiękniejszy dźwięk; dźwięk jakiego zawsze była spragniona.
41. Wiesz co? — odezwał się Vic znad kieliszka W w mocnego singapurskiego drinka w barze hotelu Raffles w Singapurze. — W życiu nie jest jak w kinie. Danae potoczyła wzrokiem po eleganckim hotelu, nowoczesnej, pozbawionej osobowości wersji jednego z tych, których nazwa przywoływała wspomnienie cudownych starych filmów, w których roiło
się od międzynarodowych intryg, szpiegów, asów wywiadu5 podwójnych agentów i olśniewających, pięknych, niebezpiecznych kobiet trzymających w ręku maleńki, wykładany masą perłową pistolet, posługujących się miłością jako głównym orężem walki... miejscem, w którym można było spotkać Humphreya Bogarta i Sidneya Greenstreeta lub Lauren Bacall czy Ingrid Bergman... — Czy nie zabieram cię w same najlepsze miejsca? — ukazał w uśmiechu zęby. — To prawda — przyznała Danae —
tutaj jest na pewno o wiele lepiej niż w poprzednim... to był burdel, o ile dobrze pamiętam. — Drobny błąd w sztuce — wzruszył nonszalancko ramionami — choć może właśnie szkarłatno-złoty wystrój wnętrz i gołe damy w salonie mogły nas naprowadzić na właściwy trop. Ale musisz przyznać, że tamtejsze łóżka były znacznie wygodniejsze niż hamak, dwa drzewa i moskitiera, do których zbyt późno zaczęłaś się przyzwyczajać.
— Nie potrzebuję wielkiego komfortu — odparła wyrozumiale. — Wystarczy klimatyzacja, prawdziwe łóżko, gorąca kąpiel... — Kolacja przy świecach, butelka dobrego wina, może nawet vie... — Jedwab dotykający mojego ciała, perfumy, pantofle na wysokich obcasach... — podchwyciła z uśmiechem. — Dla mnie i bez tego wyglądasz zawsze ślicznie — powiedział. — I
lubię twoją nową fryzurę. Podobasz mi się w każdej wersji, Danae Lawrence, z długimi włosami i z krótkimi, w jedwabnych strojach i w najnowszym modelu safari... Kocham cię tak czy owak. Danae uśmiechnęła się do niego szeroko, mierzwiąc z zażenowaniem niedawno ostrzyżone włosy. — Kiedy pomyślę jak łatwo i ochoczo kazałam ścinać modelkom włosy, a ile miesięcy udręki przeżyłam zanim postanowiłam obciąć własne! I gdyby nie ten nieznośny upał, pewnie
bym jeszcze do tej pory nie podjęła decyzji. — Bierz dla siebie jak najwięcej, Danae — Vic spoważniał nagle. — Jak w Harbor Island, nigdy nie wiadomo jak długo to potrwa. — Jak z włosami — odpowiedziała biorąc go za rękę — długie czy krótkie, będę się godzić na wszystko, czego sytuacja zażąda. A poza tym, wyruszam teraz z tobą. Vic przyglądał się jej uważnie i z powagą. — Zastanów się, Danae. Czy jesteś
pewna, że tego chcesz? Musiałabyś zmienić swoje całe życie. Twoje fotografie są fantastyczne; ale to jest ryzykowne, pozostawiłabyś za sobą całe swoje pełne sukcesów i osiągnięć życie! Przypatrując się jego zaniepokojonym brązowym oczom Danae westchnęła. — Najpierw robisz mi cały wykład, żeby mnie zniechęcić do moich nowojorskich sukcesów, a teraz próbujesz mnie z powrotem do tego przekonać — powiedziała.
— Robię to tylko dlatego, że nie podoba mi się pomysł narażania cię na niebezpieczeństwo. Zachowywałem się egoistycznie, Danae. — I za to cię lubię, Viku Lombardi — odpowiedziała. — Bądźmy tacy jak oni, ci w starych filmach — powiedziała, unosząc w toaście kiejiszek. — „Żyjmy chwilą i nie martwmy się o jutro". Mam wrażenie jakbym zmarnowała całe lata robiąc plany na przyszłość... teraz chcę brać życie takie jakim jest. — Umowa stoi — odparł Yic, gdy znad kieliszka spojrzała mu
prosto w oczy. 42 Garść najnowszych fotografii Danae, z najgorętszych miejsc i stref wojennych na Bliskim Wschodzie, w Afryce i w Indiach, zalegała biurko Caroline; oglądała je kolejny raz, poruszona, wstrząśnięta tym wszystkim do czego dotarła czujna, wrażliwa kamera Danae — smutna saga ludzkich bezdroży; zrujnowane ośrodki miejskie, w których żyli razem niegdyś, w starożytnej, wysoko wykształconej kulturze, cywilizowani ludzie; eksplozje humoru w samym ogniu ws
portrety okaleczonych przez wojnę ludzi, z patosem zagubienia ich cierpliwych, pozbawionych wieku, pełnych godności twarzach Mężczyźni, kobiety, dzieci — kamera Danae przekazywała ich z uczuciem, podziwem dla ich odwagi i stoicyzmu. Fotografie są genialne, pomyślała Caroline, są piękne i przejmujące. Danae pod gradem kul szuka zbawienia za popełnione błędy — i znajduje je. Te fotografie obiegną gazety i czasopisma na całym świecie;: wzbudzą jeszcze większe poruszenie niż jej pierwsze zdjęcia, które
ukazały się miesiąc temu. Powoli Caroline pozbierała fotografie, ułożyła je staranniej w Teczce, nietrudno było wydedukować w jakim miejscu na ziemi przebywa w danej chwili Danae; wystarczyło oglądać reportaże Vika Lombardi w wiadomościach telewizyjnych. Tam gdzie by! on, tam też była Danae. I wydawało się, że zrozumiała, dlaczego tam jest. Danae nareszcie znalazła to, czego szukała, pomyślała, choć doszła do tego dziwną i krętą drogą. Drzwi jej gabinetu były otwarte. Caroline przechyliła się do
oparcie skórzanego, gołębiopopielatego fotela, w poczuciu bezpieczeństwa swojego teatralnego świata w Images zamknęła je Z głębi korytarza dochodziło stukanie maszyn i nieustanne dzwonienie telefonu oraz głos odpowiadającej recepcjonistki, trzasnęły drzwi studia, skąd poprzez dźwięki IX Symfonii l ją gromki śmiech — w studiu 3 był Mark Ellis, który pracował przy muzyce Beethovena, nie przejmując się , iż modelki wolałyby Bruce'a Springsteena! Podniesione głosy dobiegały ze studia 1, gdzie Frostie White bezskutecznie chciała ustalić kogo i w co ubrać do
kampanii reklamowej 1; słychać było turkot kół metalowych wieszadeł, na których wieziono do studia 2 nową, zimową kolekcję Brodiego Flyte'a, która miała się ukazać w Vogue'u. Tylko w studiu 4 panowała cisza, ale długo... o szóstej miał się pojawić Mort Freeman i przejąć żętą przez Danae pracę nad katalogiem Royle'a. Mort miał teścia cztery lata, był nowojorczykiem i, w opinii Danae, najlepszym talentem jaki pojawił się w mieście — poza nią — na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat! A zanim wyjechała, by
filmować wschodnie krańce świata, obiecała Harrisonowi, że przygotuje dla Royle'a wspaniały, nowy katalog, Gabinet Caroline oddalony był od rozchodzących się zapachów ni, gdzie szef przygotowywał barowe dania na kolację dla czterdziestu osób, które będą pracowały w Images do późna; wiedziała, że będą pyszne. Otworzyła oczy i rozejrzała się po pokoju, ciesząc się i doceniając jego praktyczne rozwiązanie: był schludny, w dobrym a zarazem funkcjonalny, i wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Słoneczne światło padało ukośnie przez
śnie udrapowane liliowe zasłony, a ułożone w kryształowej wazie na biurku przepiękne, dorodne, o podwójnych płatkach róże owe peonie, które przysłał jej Calvin, osiągnęły szczyt swej urody. Uśmiechnęła się na myśl, że ich delikatny, piękny zapach stanowi nieustające przypomnienie o jego obecności w jej życiu. Przechyliła się do tyłu, oparła się, wyciągnęła przed siebie nogi, założyła ręce za głowę, kontemplując dobrodziejstwa życia. Właśnie dzisiaj rano sprawdzała ostatnie bankowe wyciągi Images — konto było dodatnie! Studia wynajęte na kilka miesięcy
naprzód, a na modelki, stylistów, fryzjerów i charakteryzatorów było stałe zapotrzebowanie. Jej koncepcja, zrodzona przy szam-pinie w Plaża wspólnie z Jessie-Ann, uwieńczona została sukcesem — do tego stopnia, że inni zaczynali już ich naśladować. Nic nie szkodzi, pomyślała Caroline. Images jest wyjątkową firmą, ponieważ jest autentyczna. Ludzie są starannie dobierani pod kątem wymaganego stylu i temperamentu... i oczywiście Images ma do zaoferowania Jessie-Ann i Danae, a
także ją. Podobnie,! oczywiście, jak Galę-Rose i Calvina — dwoje czołowych modeli nowojorskich. Calvin... rozmarzyła się, jej kochanek, miłość jej życia. Calvin będzie zawsze, czekający na nią, była teraz tego pewna. Poza wyjazdami, oczywiście... Och, kocha ją, ale w dużym stopniu podobny jest do Kośmy Stali, kota, który, gdy pojawia się w domu, radośnie biegnie na jej powitanie, ociera się o jej rękę, mruczy z rozkoszy, pławi w miłosnej ekstazie, by jednocześnie] zadawać maleńkie, bolesne, miłosne zadrapania jej palcom. Jakże aktualne są stare prawdy na temat
miłości, pomyślała Caroline, miłość ma swoje róże i kolce, dobre i złe chwile, pocałunki i pieszczoty — a czasami także drobne ukłucia. Płatki pięknej, rozkwitłej peonii posypały się z miękkim szelestem na jej biurko, dotknęła ich uśmiechając się. Los jest dla niej łaskawy — ma za co mu być wdzięczna... Images i Calvin. Tak czy owak, nie oczekiwała przecież nigdy, że otrzyma to wszystko za darmo, na złotej tacy, prawda?