Elizabeth Adler
Karuzela sukcesu
Dla Liz, Piotra i Jonasza Adler z ogromną miłością
Prolog
Jasny odblask ekranu telewizyjnego, na którym Jessie-Ann pł...
3 downloads
10 Views
Elizabeth Adler
Karuzela sukcesu
Dla Liz, Piotra i Jonasza Adler z ogromną miłością
Prolog
Jasny odblask ekranu telewizyjnego, na którym Jessie-Ann płynnym,
rozkołysanym krokiem, poruszającym jej płowo-blond włosami,
podkreślającym jej długie, zdawałoby się nie kończące się nogi,
przemierzała wybieg paryskiego pokazu mody, rozjaśniał ciemne wnętrze
pokoju Laurindy. Jessie-Ann zatrzymała się właśnie na moment, aby
kamery telewizyjne mogły uchwycić jej słynny, rozbrajający uśmiech.
Nikt nie domyśla się nawet, co kryje się za tym uśmiechem ulubienicy
całej Ameryki, pomyślała Laurinda, wpatrując się bacznie w swoją ofiarę;
nikt nie uwierzyłby, że to niewiniątko, symbol sukcesu, jest ucieleśnieniem
zła. Ale ona, Laurinda, poznała smak cierpienia z powodu zgnilizny Jessie-
Ann...
— Czyż to nie wspaniałe — komentowała wydarzenie prezenterka
lokalnej stacji telewizyjnej w Spring Falls — być świadkiem fantastycznej
kariery naszej dziewczyny, która święci triumfy na tak trudnej do podbicia
międzynarodowej scenie mody? I choć Jessie-Ann robi to już od kilku lat,
nam nadal nie udało się przeprowadzić z nią wywiadu. Domyślam się, że
ma po prostu znacznie ciekawsze propozycje podróży dookoła świata,
gdzie prezentuje te wszystkie luksusowe stroje, o których ty i ja możemy
tylko pomarzyć. Nikt nie potrafi ich lepiej nosić niż nasza Jessie-Ann — i
właśnie tego zdania są panowie Ives Saint-Laurent,
Karl Lagerfeld i Ungaro. Jessie-Ann potrafi sprawić, iż nawet worek
nabiera seksownego wyglądu. Ale zdaniem naszych ludzi stąd, ze Spring
Falls, Jessie-Ann pozostała tą samą słodką dziewczyną z Montany, jaką
zawsze była...
Laurinda Mendosa wyłączyła telewizor, odgradzając się od świata
dźwięków i barw.
Jej pokój wyglądał jak laboratorium — ogołocony ze wszelkich
ozdób, które umilają życie. Podłoga wyłożona winylowymi płytkami była
wyszorowana i wypolerowana do połysku, pachniała środkami
dezynfekcyjnymi. Na tanim, drewnianym biurku stała niemodna maszyna
do pisania oraz szklany słoik wypełniony długopisami. Pośrodku, ułożony
z pedantyczną dokładnością, leżał plik papieru maszynowego.
Na prostym, drewnianym krześle nie było miękkiej poduszki, a obok
łóżka, tego samego piętrowego łóżka, które stało tutaj od czasu gdy była
dzieckiem, nie leżał puszysty dywanik, na którym Laurinda mogłaby
postawić bose stopy. Początkowo, kiedy dostała to łóżko, myślała, że
będzie mogła zapraszać do siebie inne dzieci. Ale nigdy żadne dziecko nie
zostało zaproszone na wizytę z nocowaniem do domu Mendosów.
Laurinda położyła głowę na poduszkach i z zamkniętymi oczami
rozmyślała o Jessie-Ann. Mogła przywołać w pamięci wszystkie sceny, po
kolei, tak jakby były rolką nakręconego filmu...
Jessie-Ann była najpopularniejszą dziewczyną zarówno w
podstawowej, jak i w średniej szkole. Oczywiście, dla swoich przyjaciółek
bez przerwy urządzała przyjęcia z nocowaniem, ale Laurinda nigdy nie
została zaproszona do jej przestronnego, słonecznego domu, narożnej
posesji, gdzie dwa psy Parkerów ujadały radośnie, przesadzając susami
sąsiednie trawniki.
Laurinda dotąd jeszcze widzi trzech starszych braci Jessie-Ann, którzy
traktowali swoją siostrę niczym małą księżniczkę, a także uśmiechniętą
mamę, która piekła fantastyczne ciasta i dbała o to, by zęby jej córki były
proste, i aby zawsze miała ładne ubrania, nie wyłączając opiętych dżinsów,
które w jakiś niewytłumaczony sposób leżały zawsze na Jessie-Ann jak
druga skóra. Jessie-Ann miała także wspaniałego ojca, wysokiego,
jasnowłosego olbrzyma, który kochał swoją córkę w sposób, jaki przystaje
ojcu.
Nikły odgłos zakłócił ciszę; Laurinda błyskawicznie otworzyła oczy.
Ponurym wzrokiem spojrzała na zamknięte na klucz drzwi swojej sypialni;
kroki powłóczącej nogami matki przybliżały się.
— Laurinda? — Posłyszała głośne sapanie za drzwiami, a następnie
niecierpliwe i gwałtowne szarpnięcie klamki. — Laurinda? Wiem, że tam
jesteś. Dlaczego się nie odzywasz? — Choć głos zabrzmiał teraz silniej,
był jednak łamiący się i już nieco zamglony. Laurinda uśmiechnęła się. Po
powrocie z biura, jak zwykle, zostawiła na stole kuchennym zawiniętą w
brązowy papier paczkę, której magiczna moc zaczynała już działać. Pani
Mendosa powoli wkraczała w stan nocnego zamroczenia.
Wydając złowieszcze pomruki, szurając nogami, matka ruszyła z
powrotem. Kiedy potknęła się na schodach, do Laurindy dotarło jeszcze jej
siarczyste przekleństwo. Któregoś dnia stoczy się zwyczajnie na łeb na
szyję z tych schodów, i znajdzie się w stanie wiecznego zamroczenia — im
wcześniej, tym lepiej!
Nigdy nie wpuściła matki do swojego pokoju. I nikt nigdy tutaj nie
wchodził — już od dobrych paru lat. Czasami wydawało się jej, że w tym
pokoju zawsze było tak jak teraz, że był szary, cichy i przez nikogo nie
odwiedzany, ale właśnie wtedy, gdy tak myślała, powracały wspomnienia,
które sprawiały jej niewymowny ból. Kiedyś myślała, że znalazła sposób,
żeby się ich pozbyć.
Oczekująca na biurku stara maszyna do pisania przynajmniej do
pewnego czasu spełniała swoje zadanie. Lecz w ostatnim okresie
przeszłość drążyła jej mózg nawet podczas pracy, zakłócając jedyną rzecz,
która naprawdę sprawiała jej radość, jedyną rzecz, w której naprawdę była
dobra. Praca księgowej nie każdemu wydawała się najlepszym pomysłem,
ale kiedy wskutek „choroby" matki zmuszona była porzucić swoje
marzenie o college'u, to zajęcie wydało się najbliższe jedynej, prawdziwej
pasji jej życia.
W matematyce zawarta jest zimna logika, której brakowało w
gmatwaninie jej codziennej egzystencji — a nie miała wątpliwości, że
gdyby mogła kontynuować studia matematyczne, zostałaby jednym z
uznanych przez świat geniuszy matematyki. Lecz tak się nie stało. A
wszystko to przez Jessie-Ann.
W ciągu ostatniego roku starannie układała swoje plany,
przygotowując grunt. Jeszcze nie była pewna, jaki obrót przybiorą sprawy,
ale poczyniła już przynajmniej pierwsze kroki, z których z pewnością
najważniejszym było podjęcie pracy u ojca Jessie-Ann w prowadzonej
przez niego gazecie. Ponieważ była bardzo dobrą pracownicą, stała się tam
osobą niezastąpioną.
A kiedy pani Parker zaprosiła ją na kawę do domu, tak świetnie
odegrała rolę „małej, bohaterskiej Laurindy, walczącej i poświęcającej się
dla ciężko chorej matki", iż odtąd pani Parker okazywała jej współczucie i
sympatię, i często zatrzymywała na filiżankę kawy. Laurinda uważała
panią Parker za anioła... często myślała jak inaczej mogłoby wyglądać jej
życie, gdyby jej matką i ojcem byli tacy ludzie jak Parkerowie. Ale nie
byli — byli rodzicami Jessie-Ann! I to Jessie-Ann sprawiła, że cały świat
Laurindy rozpadł się, zamieniając w koszmarną ruinę.
Usiadła na łóżku i rozejrzała się po szarym, pogrążonym w mroku
zachodzącego dnia pokoju. Było w nim tylko to, co niezbędne; żadnego
przytulnego kącika, który łagodziłby jej cierpienie, żadnych miłych dla
oka ozdób, które mogłyby uśmierzyć ból zadanych jej ran. Połyskujący
ostrością, stary ogrodniczy nóż ojca czekał na półce, przypominał jej o
powziętym zamiarze... już tylko ten nóż mógł zaspokoić potrzebę zemsty
na Jessie-Ann.
Laurinda uśmiechnęła się na myśl, że prezenterka lokalnej telewizji
będzie o niej mówić jak o „lokalnej bohaterce", o słynnej osobie, podobnie
jak przed chwilą mówiła o Jessie-Ann. To ona, Laurinda, będzie tą
dziewczyną z South Falls, która zdobyła sławę. A Jessie-Ann nie będzie
już na tym świecie i, jak za poruszeniem czarodziejskiej różdżki, znikną
wszystkie straszne wspomnienia.
1.
Zmierzając ku wyjściu, mijając lustrzany hol budynku, w którym
znajdował się jej apartament, Jessie-Ann Parker przystanęła, by sprawdzić
swój wygląd i dokonać ostatnich poprawek. Szła na bardzo ważne
spotkanie w Agencji Reklamowej Nicholls Marshall na Madison Avenue i
było szalenie ważne, by dokładnie tak właśnie wyglądała: praca w
charakterze Royle Girl należała do tych najlepiej płatnych, które w świecie
modelek uchodzą za rarytas, a ona za wszelką cenę chciała ją dostać.
Poprzedniego dnia zatelefonował jej agent. Powiedział, że Harrison
Royle, właściciel i prezes ogólnokrajowej sieci domów towarowych,
uznał, iż jedynym sposobem dotarcia do ogromnego, zamożnego rynku
młodzieżowego jest wylansowanie dla tej grupy wiekowej ubrań
firmowanych przez jakąś renomowaną znakomitość. Postanowili pójść na
całego i zaatakować rynek z wielkim rozmachem. To Harrison
zasugerował, iż Jessie-Ann doskonale nadaje się do tej roli. Wszyscy ją
znają i podziwiają... jeśli Jessie-Ann tak się ubiera, w jej ślady pójdzie
reszta!
Z bukietu kwiatów dekorujących hol wyjęła jaskrawożółtą stokrotkę i
zatknęła ją w ozdobną, srebrną spinkę wpiętą w szkocki szal, zarzucony na
wełnianą koszulę w kolorze ochry. Uśmiechnęła się — płatki stokrotki
rzucały ciepły, żółty refleks na jej podbródek. Jessie-Ann miała
dwadzieścia cztery lata, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i
grzywę jedwabistych jasnoblond włosów, które sięgały jej do ramion.
Ubrana była w dżinsową spódnicę firmy Ralph Lauren z kosztownym, ze
srebrnymi ozdobami, skórzanym paskiem firmy Barry Kieselsteih-Carol,
w ciemnobrązowe kowbojskie buty i obszerne, superszykowne, modne
futro ze strzyżonych bobrów, farbowane na ciemnoszafirowy kolor.
Zadowolona z wyglądu, przemierzyła szybkim krokiem hol, wyjmując
po drodze pocztę. Podczas gdy portier próbował upolować dla niej
taksówkę, zabrała się do przeglądania listów. Jak zwykle rachunki... Boże,
czy rzeczywiście aż tyle wydała u Bloomingdale'a w ubiegłym miesiącu?
List od mamy i taty ze Spring Falls w Montanie... wspaniale, przeczyta go
w taksówce. A także dobrze jej znana, biała, kwadratowa koperta z
wypisanym drobną, równiutką, czerwoną czcionką jej nazwiskiem.
Serce jej zamarło na widok tej koperty. Minęły już miesiące od
tamtego anonimowego listu i miała nadzieję, iż ten, kto go wysłał,
kimkolwiek był, zapomniał o niej na dobre, lub że po ośmiu latach znudził
się nią i znalazł sobie inną sławną ofiarę dla uprawiania swego niecnego
procederu. Nie potrzebowała go otwierać, nazbyt dobrze znała jego treść...
niemniej taki plugawy list może wytrącić z równowagi — zwłaszcza w
taki dzień jak dzisiejszy...
A swoją drogą to chyba nie przypadek — listy pojawiały się właśnie
w kluczowych momentach jej życia, tak jakby ten ktoś dokładnie ją
obserwował... Jeszcze dzisiaj ma żywo w pamięci ten pierwszy. Nadszedł
tuż po tym, jak wygrała konkurs na modelkę, a jej zdjęcie ukazało się w
ogólnokrajowej prasie oraz w telewizji, zaś lokalne gazety trąbiły o
czekającej ją sławie i bogactwie.
Nie obeszło się, oczywiście, bez fotografii w kostiumie kąpielowym,
zupełnie niewinnych jak je; się wydawało, lecz ten zboczony typ uważał
inaczej. Scott Parker miotał się w bezsilnej wściekłości na tego, którego
nazwał „tchórzliwym, ciemnym, ziejącym nienawiścią szaleńcem, który
zagraża jego córce, uczennicy szkolnej".
Wezwał policję. Powiedzieli mu, że takie sprawy są na porządku
dziennym i żeby zapomniał o tym — są szanse, że to już się nie powtórzy.
Ale stało się inaczej, nadeszły trzy kolejne listy, ich styl i pogróżki stawały
się coraz bardziej dosadne i konkretne. Przez kilka tygodni Jessie-Ann nie
wychodziła z domu bez asysty. Bracia odprowadzali ją do szkoły, oni też
albo jej przyjaciele towarzyszyli jej w drodze powrotnej do domu.
Nawet dziewczynki, z którymi nie utrzymywała w szkole bliskich
kontaktów te które ona i jej przyjaciele nazywali „outsiderkami", włączyły
się do akcji. Niektóre, wyrażając ubolewanie z powodu tak przykrej
sprawy, zgłosiły gotowość dotrzymywania jej towarzystwa w razie, gdyby
musiała zostać dłużej w szkole.
— Wydaje im się, że spada na nie część twojej sławy — zawyrokował
Ace McLaren, jej chłopak, szkolna gwiazda footballu. I chociaż ta uwaga
wydała się Jessie-Ann pozbawiona sensu, pozostało niemiłe wrażenie, iż
może Ace ma rację. Niektórych zainteresowanie jej osobą cieszyło
bardziej niż ją samą: tajemnicze listy z pogróżkami, patrole policyjne,
mające na wszystko oko wyborowe gliny krążące jakby od niechcenia
wokół szkoły — to było podniecające. Ale nie dla niej.
Przez kilka miesięcy była w centrum uwagi, po czym listy przestały
przychodzić i wydawało się, że kryzys minął. Nie myślała o tej całej
sprawie aż do chwili, kiedy rok później podjęła w Nowym Jorku swoją
pierwszą, poważną pracę, kiedy jej fotografie zapełniły kwietniowe
wydanie Glamour, kiedy zaczęła bywać tu i ówdzie w towarzystwie
znanych fotografów, gwiazdorów kina i muzyki rockowej, i w ogóle
świetnie się bawiła. List, napisany czerwoną czcionką, pełen brutalnych
zwrotów dotyczących seksu, brzmiał tym razem następująco:
SIEJESZ ZEPSUCIE. OBSERWUJĘ CIĘ. Z NIEWINNĄ BUZIĄ I
PLUGAWYMI MYŚLAMI WYKORZYSTUJESZ SEKS, BY
MANIPULOWAĆ MĘŻCZYZNAMI I ZADAWAĆ CIERPIENIE DLA
WŁASNEJ PRZYJEMNOŚCI. SZERZYSZ ZŁO...
Dalszy ciąg listu czytała przez łzy; był tam sugestywny obraz
stosunku seksualnego, przedstawiający ją z jakimś obcym mężczyzną...
przeszywającym ją swoją męskością. Słowa były obleśne, cuchnące
zgnilizną, tak obrzydliwe, że zrobiło się jej niedobrze. A list podpisany był
— „Przyjaciel".
Tym razem ojciec wynajął prywatnego detektywa, i znowu na próżno;
po kilku miesiącach listy przestały przychodzić. Na przestrzeni lat
pojawiały się sporadycznie, czasami trzy do czterech w ciągu tygodnia, po
czym następowała wielomiesięczna przerwa. A Jessie-Ann coraz bardziej
bała się widoku białej, kwadratowej koperty.
Zdaniem detektywów i policji był to na pewno jakiś dziwak.
— Takie historie przytrafiają się większości sławnych ludzi —
powiedzieli jej. — Ci zbzikowani faceci upatrują sobie jakąś znaną osobę i
odreagowują na niej swoje skrywane świry — to może być zwykły,
cieszący się szacunkiem, przykładny domator, który poprzez te listy do
pani uzewnętrznia swoje intymne fantazje.
Prędzej czy później znudzi go to.
A jednak tak się nie stało, pomyślała zatroskana Jessie-Ann. Do licha
z tym wszystkim, nie załamie się z tego powodu! Praca u Royle'a jest o
wiele ważniejsza niż cała reszta... to przecież finansowe uwieńczenie
kariery, klucz otwierający drogę do wszystkich marzeń.
Cisnęła nie rozpieczętowaną kopertę do kosza na śmieci. Wtuliła
głowę w ramiona — wiał lodowaty wiatr, a wraz z nim pokazały się
pierwsze płatki śniegu, które niczym płatki kwiatu pomarańczy spadały na
chodnik Central Park West.
Ten widok ją wzruszył, obudził tęsknotę za wspaniałymi, śnieżnymi
zimami z dzieciństwa, które spędzała w środkowo-zachodniej części
Stanów wraz z trzema wysokimi, jasnowłosymi braćmi; zatęskniła za
domem zawsze pełnym przyjaciół; za zabawą z dyniami w przeddzień
Święta Zmarłych i indykiem w Święto Dziękczynienia — nikt nie potrafił
lepiej przyrządzić gotowanych na słodko ziemniaków niż mama; a także
za porankami w święta Bożego Narodzenia, kiedy z górki za domem
zjeżdżało się na nowych saneczkach.
Przypomniała sobie ojca, jak wyjmuje przeznaczoną specjalnie na
Boże Narodzenie butelkę dobrego porto i ostrożnie nalewa nad świecą^
tak aby mogła podziwiać rubinowy kolor, pozwalając także jej, w^ym
łagodnym, zaczarowanym dniu Bożego Narodzenia, wychylić łyczek
świątecznego napoju. Ten coroczny poczęstunek miał szczególne
znaczenie dla ojca, przypuszczała natomiast, że dla kogoś takiego jak
Harrison Royle nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Ponieważ pan
Royle był przyzwyczajony do tego, co najlepsze.
— Przykro mi, panno Parker, ale wygląda na to, że gdy tylko zaczyna
sypać śnieg, taksówki w Nowym Jorku zapadają w zimowy sen —
powiedział portier.
— W porządku, Michael. Pójdę na piechotę. Złapię coś po drodze.
Spacer dobrze jej zrobi, pobudzi krążenie i pozwoli pomyśleć o pracy
u Royle'a, i o tym co ta praca dla niej oznacza. Będąc „modelką roku
nastolatek", a także „twarzą roku", pozując do błyszczących okładek
Glamour i Mademoiselle, przemierzając świat w pogoni za najbardziej
idealną, sugestywną oprawą do demonstrowania coraz bardziej
młodzieżowych amerykańskich fasonów, Jessie-Ann przez cały ten czas
miała dwa marzenia: rozległe ranczo pośród błękitnych traw, dokąd
mogłaby uciekać przed naporem miejskiego życia, oddychać pełną piersią
i prowadzić hodowlę pięknych koni arabskich; oraz własna, spokojna i
poważna agencja modelek, funkcjonująca jak w zegarku, równomiernie
pomnażająca jej konto bankowe — bez potrzeby stałego mizdrzenia się i
tych wszystkich cholernych uśmieszków!
Zatrzymała się przy światłach. Wystawiła niebieskie, futrzane ramię,
rzucając gniewne spojrzenie w stronę pustej, mijającej ją taksówki.
Zręcznie pokonując ruch na jezdni, przecięła Szóstą Ulicę i ruszyła w
kierunku Columbus Circle.
Jako czołowa modelka nastolatek zarobiła oczywiście masę pieniędzy
— ostatnie lata były udane, a ona rozsądnie lokowała swój kapitał. Ale
dobra passa nie mogła trwać wiecznie, zaś wizja ciężkiej pracy, podobnie
jak wysiłek, by wciąż wyglądać najlepiej, była zbyt brutalna dla kogoś z
gruntu tak leniwego jak ona.
Co innego, gdyby miała inną urodę — chłodne, powłóczyste
spojrzenie modelek z Vogue'a. Ale ona była „Młodzieżową Miss
Ameryki", miała gęste, proste blond włosy spadające ciężko na ramiona,
kołyszące się wdzięcznie gdy szła. Miała także długie, smukłe nogi,
szerokie ramiona i małe piersi dobrze zbudowanej, wysportowanej
dziewczyny spędzającej dużo czasu na świeżym powietrzu. Oprócz tego
miała także olśniewająco białe zęby, czarujący uśmiech i wiecznie opaloną
skórę. No i naturalnie moc piegów!
Jessie-Ann uśmiechała się do całej Ameryki z tysięcy tablic
reklamowych, oferowała jej kosmetyki na milionach ogłoszeń. Lecz co za
dużo to niezdrowo! Gdy wyrośniętej nastolatce stukną dwadzieścia cztery
lata, droga się kończy. Już teraz jej miejsce zajmowały szesnastolatki.
Rzucając się w kierunku wolnej taksówki odepchnęła łokciem
ubranego w czarny, dwurzędowy płaszcz mężczyznę z parasolem,
ofiarowując mu w zamian skruszony uśmiech.
— Róg Madison i Pięćdziesiątej Siódmej — powiedziała kierowcy,
sadowiąc się na popękanym plastikowym siedzeniu, marszcząc nos z
powodu gryzącego, zastarzałego zapachu papierosów.
Praca Royle Girl byłaby dla niej szansą zdyskontowania tego
wszystkiego, co robiła od piętnastego roku życia, to znaczy od czasu kiedy
jako cheerleaderka z Montany wygrała konkurs na modelkę
ogólnokrajowego magazynu. Byłby to wreszcie sposób zarobienia
dodatkowej, niebagatelnej sumy pieniędzy umożliwiającej kupno
upragnionego rancza i własnej agencji modelek.
Jej agent powiedział, że gdyby ją wybrali, Royle gotów jest zapłacić
majątek, i to nie tyle za reklamy, co za prawo umieszczania j e j nazwiska
na ubraniach. Otrzymywałaby tantiemy, prowizje, wynagrodzenie za
reklamę, sowicie opłacano by koszta jej podróży promocyjnych. Jessie-
Ann stałaby się prawdziwą instytucją! A potem, za kilka lat, kiedy to
wszystko będzie już za nią, otworzy Images — swoją własną firmę.
Jessie-Ann chciała odnieść sukces w branży, którą znała na wylot,
chciała także dać się poznać jako ktoś inny, nie tylko ładna buzia. Chciała,
by o Images, jej agencji modelek, mówiono w nowojorskim świecie
mody... Czyż nie znała wszystkich modelek, fotografów,
charakteryzatorów, stylistów i projektantów pracujących w tym biznesie?
Gdyby tylko dostała tę pracę u Royle'a, jakże bardzo przybliżyłoby to
realizację jej marzeń!
Zapłaciła za taksówkę, zdecydowanym krokiem przemierzyła
strzeliste, przeszklone atrium luksusowego biurowca i wjechała windą na
trzydzieste piętro. Powitała ją uśmiechnięta, ciemnowłosa recepcjonistka,
która zaprowadziła ją tam gdzie czekali pan Royle i sztab ludzi
zajmujących się reklamą. Wyprężyła się, uniosła do góry podbródek,
wzięła głęboki oddech i weszła do środka.
Harrison siedział u szczytu olbrzymiego, mocno wypolerowanego
konferencyjnego stołu, w otoczeniu całej „góry" Agencji Nicholls
Marshall. Przed nim stała nietknięta filiżanka kawy, zaś on sam, nie
przerywając rozmowy telefonicznej, rzucił w stronę przecinającej salę
Jessie-Ann zaledwie przelotne spojrzenie.
Powitał ją Stu Stansfield, prowadzący zlecenie Royle'a, i wskazał jej
podobny do tronu fotel, na lewo od stołu, w miejscu, gdzie sączące się od
strony wąskich kanionów Madison Avenue światło padało prosto na jej
twarz. Harrison odłożył słuchawkę i odsunął fotel. Podniósł ...