Clive Cussler Graham Brown
Tajemnica faraona Przekład: Jacek Złotnicki Tytuł oryginału: Pharaoh’s Secret Cykl: NUMA -...
17 downloads
26 Views
2MB Size
Clive Cussler Graham Brown
Tajemnica faraona Przekład: Jacek Złotnicki Tytuł oryginału: Pharaoh’s Secret Cykl: NUMA - Tom 13
Prolog Miasto Umarłych Abydos, Egipt 1353 p.n.e., siedemnasty rok panowania faraona Echnatona Blask pełni księżyca spływał na piaski Egiptu niebieskawą poświatą, nadając diunom barwę śniegu i spowijając opuszczone świątynie Abydos odcieniami alabastru i kości. W zimnym świetle ostro rysowały się sylwetki uczestników ponurej procesji, sunącej przez Miasto Umarłych. Wlekli się noga za nogą, trzydzieścioro mężczyzn i kobiet z nasuniętymi na twarze kapturami obszernych szat i wzrokiem wbitym w aleję przed nimi. Właśnie mijali grobowce faraonów pierwszej dynastii oraz kapliczki i pomniki wzniesione ku czci bogów w drugim okresie przejściowym. Na zasypanym przez lotne piaski skrzyżowaniu kamiennej alei pochód zatrzymał się w milczeniu. Manuhotep, ich przywódca i przewodnik, wpatrzył się w mrok, nadstawił ucha i zacisnął dłoń na drzewcu włóczni. – Słyszałeś coś? - spytała kobieta, która znieruchomiała tuż obok niego. Jego żona. Za nimi stały inne rodziny wraz ze sługami, dźwigającymi na noszach dzieci, złożone tą samą, tajemniczą chorobą. – Jakieś głosy, szepty - odrzekł Manuhotep. – Przecież miasto jest zupełnie wyludnione - zdziwiła się. - Zgodnie z rozkazem faraona przebywanie w nekropolii to przestępstwo. Wchodząc tutaj, nawet my ryzykujemy życiem. – Nikt nie jest tego bardziej świadom niż ja - odparł Manuhotep, odrzucając kaptur. Ogolona głowa i złoty naszyjnik świadczyły o jego przynależności do dworu Echnatona. Abydos, Miasto Umarłych, rozwijało się od stuleci, zamieszkane przez kapłanów i akolitów Ozyrysa, władcy zaświatów i boga odrodzonego życia. To tutaj spoczywali faraonowie najwcześniejszych dynastii, a i późniejsi królowie,
chociaż chowano ich gdzie indziej, nadal stawiali tu świątynie i pomniki ku czci Ozyrysa. Wszyscy, z wyjątkiem Echnatona. Wkrótce po wstąpieniu na tron Echnaton uczynił coś niebywałego - odrzucił starych bogów. Jednym zarządzeniem zminimalizował ich znaczenie, a potem obalił, rozbijając w pył cały egipski panteon i zastępując go wiarą w jednego, wybranego przez siebie boga słońca, Atona. To dlatego Miasto Umarłych opustoszało, odeszli kapłani i wierni. Za wejście na jego teren groziła śmierć. Dostojnika ze świty faraona, takiego jak Manuhotep, czekałaby kara stokroć gorsza: długotrwałe, nieprzerwane tortury, aż do chwili, gdy błagałby o litość i skrócenie cierpień. Zwracając się ponownie do swych ludzi, Manuhotep wyczuł jakiś ruch. Zza zasłony mroku wypadli trzej uzbrojeni ludzie. Manuhotep odepchnął żonę w cień i rzucił się z włócznią na napastników. Trafił pierwszego prosto w pierś i zatrzymał go w miejscu, ale drugi zamierzył się na niego brązowym sztyletem. Uchylając się od ciosu, Manuhotep padł na ziemię. Oswobodził włócznię i ciął z ukosa drugiego napastnika. Nie trafił, ale mężczyzna zrobił krok w tył i nadział się na włócznię jednego ze sług. Ostry szpic wbił mu się w plecy i wyszedł przez brzuch. Ranny opadł na kolana, otwierając szeroko usta w niemym okrzyku bólu. Zanim upadł, trzeci napastnik skoczył w mrok, salwując się ucieczką. Manuhotep poderwał się i posłał za nim włócznię potężnym skrętem całego tułowia. Chybił o włos i uciekinier zniknął w ciemnościach. – Hieny cmentarne? - spytał ktoś. – Albo szpiedzy - odparł Manuhotep. - Od wielu dni wydawało mi się, że ktoś idzie za nami krok w krok. Nie mamy chwili do stracenia. Jeśli wieść o nas dotrze do faraona, nie dożyjemy świtu. – Lepiej stąd odejdźmy - poradziła jego żona. - Być może popełniamy błąd. – Błędem było podporządkowanie się Echnatonowi - zaoponował Manuhotep. - Faraon to heretyk. Ozyrys ukarał nas za to, że z nim trzymaliśmy. Dobrze wiesz, że tylko nasze dzieci zapadły w sen, tylko nasze bydło leży martwe na polach. Musimy ubłagać Ozyrysa o łaskę, i to natychmiast. Wraz z każdym wypowiadanym słowem rosła jego determinacja. Podczas długich lat panowania Echnatona wszelki opór został złamany siłą, w końcu
jednak bogowie sami zaczęli się mścić, a największe cierpienia spłynęły wówczas na tych, którzy byli wierni faraonowi. – Tędy - powiedział Manuhotep. Ruszyli dalej. Wchodzili w głąb opustoszałego miasta i wkrótce dotarli do największego budynku nekropolii, Świątyni Ozyrysa. Okazałą budowlę o płaskim dachu otaczały wysokie kolumny, wyrastające z ogromnych granitowych bloków. Długa pochyła rampa ze schodami prowadziła na pięknie zdobiony, kamienny podest z czerwonego etiopskiego marmuru i sprowadzonego z Persji granitu z lazurowymi intruzjami. We frontowej ścianie znajdowały się odlane z brązu, ogromne dwuskrzydłowe wrota. Manuhotep pociągnął je, a one otworzyły się zadziwiająco łatwo. Wewnątrz zaskoczył ich rozchodzący się w powietrzu silny zapach kadzideł, widok ognia płonącego przed ołtarzem i zapalone pochodnie pozatykane na ścianach. W migotliwym świetle dostrzegli ustawione w półkole ławy. Leżeli na nich martwi ludzie, kobiety, mężczyźni i dzieci, w otoczeniu rodzin. Słychać było cichy szloch i odmawiane szeptem modlitwy. – Chyba nie tylko my złamaliśmy zakaz Echnatona - stwierdził Manuhotep. Zgromadzeni w świątyni popatrzyli na niego i była to ich jedyna reakcja. – Pospieszcie się - rozkazał swoim sługom. Wsunęli się do środka i złożyli ciała dzieci tam, gdzie było jeszcze wolne miejsce. Manuhotep podszedł do wielkiego ołtarza Ozyrysa. Ukląkł ze spuszczoną głową przy ogniu i skłonił się z pokorą, wyciągając spomiędzy fałd swej sukni dwa strusie pióra. – Wielki władco umarłych, przychodzimy do ciebie w bólu - wyszeptał. Nasze rodziny popadły w choroby. Nasze domy zostały dotknięte klątwą, a ziemie zmieniły się w jałowe ugory. Prosimy, abyś zabrał naszych zmarłych i błogosławił im w zaświatach. O, ty, który strzeżesz Wrót Śmierci, który nakazujesz wydać plon zasianemu ziarnu, ciebie błagamy: ześlij na powrót życie na nasze ziemie i domy. W nabożnym skupieniu położył na ołtarzu pióra, posypał je krzemionką zmieszaną ze złotym pyłem, po czym odstąpił od ołtarza. Gwałtowny przeciąg pochylił w bok płomienie pochodni. Chwilę później rozległ się głośny, dudniący huk i poniósł się echem po sali.
Manuhotep odwrócił się i zdążył jeszcze ujrzeć zatrzaskujące się wrota świątyni. Rozejrzał się nerwowo dokoła, bo pochodnie migotały, jakby miały zgasnąć. Jednak nie przestały się palić, płomienie się uspokoiły i znów zrobiło się jaśniej. W tym świetle ujrzał zarysy kilku postaci stojących za ołtarzem, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą nikogo nie było. Czterej mężczyźni mieli na sobie czarno-złote szaty - byli to kapłani Ozyrysa. Piąty nosił się inaczej, tak, jakby sam był wcieleniem władcy zaświatów. Jego nogi i talię spowijała tkanina, używana przy mumifikowaniu zmarłych. Złote bransolety i takiż naszyjnik kontrastowały z zielonkawym odcieniem skóry. Na głowie miał koronę, przyozdobioną strusimi piórami. W jednej ręce dzierżył kij pasterski, w drugiej - złoty cep do młócenia pszenicy w celu oddzielenia żywych ziaren od martwych plew. – Jam jest posłaniec Ozyrysa - oznajmił piąty kapłan. - Awatar wielkiego władcy zaświatów. Jego głęboki, donośny głos brzmiał, jakby dochodził z zaświatów. Wszyscy obecni w świątyni zgięli się w ukłonie, a pozostali kapłani, stojący dotąd po obu stronach centralnej postaci, wysunęli się do przodu. Zatoczyli krąg wokół zmarłych, rozrzucając suche liście, płatki kwiatów i coś, co przypominało Manuhotepowi wyschnięte skórki gadów i płazów. – Szukacie pociechy u Ozyrysa - powiedział awatar. – Moje dzieci są martwe - odrzekł Manuhotep. - Dopraszam się dla nich łaski w zaświatach. – Pracujesz dla zdrajcy - padło w odpowiedzi - a przez to nie jesteś godzien wysłuchania. Manuhotep spuścił głowę. – Oddałem swój język na usługi Echnatona - przyznał. - Za to możecie mnie ukarać, ale zabierzcie moich najbliższych w zaświaty, tak jak to mieli obiecane, zanim Echnaton nas zdeprawował. Manuhotep odważył się podnieść wzrok i ujrzał, że kapłan wpatruje się w niego nieruchomymi, czarnymi oczami. – Nie - padło wreszcie spomiędzy jego warg. - Ozyrys rozkazuje ci działać. Musisz czynem okazać swoją skruchę. Kościstym palcem wskazał czerwoną amforę stojącą na ołtarzu.
– W tym oto naczyniu znajduje się trucizna, niewyczuwalna w smaku. Weź ją i dodaj Echnatonowi do wina. To sprowadzi pomrokę na jego oczy i odbierze mu wzrok. Nie będzie już mógł wpatrywać się w swoje umiłowane słońce, a jego władza ulegnie skruszeniu i runie. – Co z moimi dziećmi? - spytał Manuhotep. - Czy wtedy zostaną obdarzone łaską w zaświatach? – Nie. – Dlaczego? Myślałem, że... – Jeśli pójdziesz tą drogą - przerwał mu kapłan - Ozyrys uzdrowi twoje dzieci i pozostawi je na tym świecie. Sprawi, że Nil znów będzie Rzeką Życia, a na twoich polach ponownie zagości urodzaj. Czy przyjmujesz ten zaszczyt? Manuhotep zawahał się. Złamanie zakazu faraona to jedno, ale uczestnictwo w wymierzonym przeciw niemu spisku... Kiedy tak stał, nie mogąc się zdecydować, kapłan nagle wetknął koniec cepa w ogień palący się obok ołtarza. Skórzane rzemienie zajęły się gwałtownie, jakby były nasączone olejem. Jednym ruchem przegubu dłoni przytknął płonące narzędzie do rozrzuconych przez swych pomocników suchych liści i skórek, które natychmiast stanęły w ogniu. Płomień szybko sunął po posadzce i po chwili ognisty krąg otoczył żywych i umarłych. Pod wpływem żaru Manuhotep musiał się cofnąć. Dym gęstniał coraz bardziej, wdzierał się do oczu, utrudniał widzenie i zaburzał poczucie równowagi. Ściana ognia oddzielała go od kapłanów opuszczających świątynię. – Coś ty narobił?! - krzyknęła jego żona. Kapłani znikali na schodach za ołtarzem. Płomienie strzelały na wysokość piersi, zmarli i żałobnicy tkwili w ognistej pułapce. – Zawahałem się - mruknął. - Ze strachu. Ozyrys dawał im szansę, a on ją odrzucił. Zrozpaczony Manuhotep spojrzał jeszcze raz na stojącą na ołtarzu amforę z trucizną. Widział ją niewyraźnie, powietrze falowało od gorąca. Nagle, zdławiony gęstym dymem, stracił ją z oczu. Obudziła go jasność, sącząca się do środka przez otwarte świetliki w suficie. Ogień zgasł, został po nim tylko wypalony krąg. Czuć było woń spalenizny, a na
posadzce zalegała cienka wilgotna warstwa osadu, jakby poranna rosa albo mżawka zmieszała się z popiołem. Otumaniony i zdezorientowany Manuhotep usiadł prosto i rozejrzał się dokoła. Wielkie wrota do świątyni były otwarte. Do środka wpadał poranny chłód. A więc kapłani nie zabili ich. Dlaczego? Kiedy się nad tym zastanawiał, ujrzał, jak drgnęła rączka jego córeczki, leżącej tuż obok niego. Już po chwili całym ciałem dziewczynki wstrząsały drgawki. Dziecko wyglądało tak, jakby się dusiło, otwierało i zamykało usta niczym ryba wyrzucona na brzeg. Manuhotep dotknął jej. Jeszcze niedawno zimna i sztywna, teraz była ciepła i poruszała się. Nie wierzył własnym oczom. Synek także ożył, wierzgając nóżkami jak we śnie. Manuhotep próbował porozumieć się z dziećmi i powstrzymać konwulsje, ale jego usiłowania spełzły na niczym. Wokół budzili się inni, w podobnym stanie. – Co się z nimi dzieje? - zastanawiała się jego żona. – Są zawieszeni między życiem a śmiercią. - Manuhotep podzielił się z nią swoimi domysłami. - Któż może wiedzieć, jak bardzo cierpią. – Co robić? Tym razem nie miał wątpliwości. Nie zawahał się. – Wykonamy rozkaz Ozyrysa. Oślepimy faraona. Podniósł się i brodząc w popiele, podszedł do ołtarza. Czerwona amfora z trucizną wciąż tam stała, tyle że teraz była czarna od sadzy. Chwycił ją i przycisnął do piersi, przepełniony wiarą, której towarzyszyła nadzieja. Potem, wraz z pozostałymi, opuścił świątynię. Wszyscy czekali niecierpliwie na to, by ich dzieci odzyskały zdolność mówienia, zaczęły odpowiadać na słowa rodziców, a przynajmniej by się uspokoiły. Miało minąć jeszcze wiele tygodni, zanim to nastąpi, a potem jeszcze miesiące, zanim wskrzeszeni zaczną funkcjonować tak, jak przed pogrążeniem się w uścisku śmierci. W tym czasie oczy Echnatona stopniowo zasnuwały się mrokiem, a panowanie faraona heretyka szybko chyliło się ku upadkowi.
1. Zatoka Abukir u ujścia Nilu 1 sierpnia 1798, tuż przed zmrokiem Huk armatnich salw niósł się po rozległym akwenie zatoki Abukir, a odległe błyski rozświetlały szarówkę zapadającego zmierzchu. Białe gejzery spienionej wody tryskały w miejscach upadku żelaznych pocisków, które nie dolatywały do celu, podczas gdy eskadra atakujących okrętów zbliżała się szybko do stojących na kotwicy jednostek. Następna salwa nie będzie wystrzelona na próżno. Ku plątaninie masztów zdążał barkas, napędzany siłą mięśni sześciu francuskich marynarzy. Płynął prosto w kierunku okrętu znajdującego się w samym środku bitwy, co w tych okolicznościach wydawało się samobójstwem. – Spóźniliśmy się! - krzyknął jeden z wioślarzy. – Wiosłować dalej! - rozkazał w odpowiedzi jedyny oficer wśród obecnych. - Musimy dostać się na „L’Orient”, zanim Brytyjczycy zdołają go osaczyć i zaatakują całą flotę. Wspomnianą flotą była wielka armada śródziemnomorska Napoleona Bonapartego, złożona z siedemnastu okrętów, w tym trzynastu liniowców. W odpowiedzi na salwy Anglików padały nieregularne serie wystrzałów, przez co wkrótce zrobiło się ciemno od dymu, jeszcze zanim na dobre zapadł zmrok. Pośrodku barkasa siedział przerażony cywil, Francuz. Nazywał się Emile D’Campion. Gdyby nie lęk, że może zginąć w każdej chwili, mogłoby mu się nawet spodobać surowe piękno tego widowiska. Jako artysta - był wszakże znanym malarzem - zastanowiłby się, w jaki sposób ukazać na nieruchomym płótnie żywiołowość starcia. Jak odtworzyć błyski światła opromieniające bitwę. Przeraźliwy świst kul armatnich, pędzących ku swoim celom. Wysokie maszty, skupione niczym gąszcz drzew, czekających na ostrze topora. Szczególną uwagę poświęciłby zapewne podkreśleniu kontrastu białych słupów wody na tle resztek różu i błękitu wieczornego nieba. Niestety, D’Campion trząsł się od stóp do głów, zaciskając dłonie na burcie.
Gdy jakiś zbłąkany pocisk wbił się w wodę niecałe sto metrów od nich, nie wytrzymał. – Na miłość boską, dlaczego oni do nas strzelają? – Wcale nie strzelają do nas - odparł oficer. – To dlaczego kule padają tak blisko? – Umiejętności angielskich kanonierów - wyjaśnił zapytany. - Są extremement pauvre. Bardzo marne. Marynarze roześmieli się. Trochę za ochoczo, pomyślał D’Campion. Też się bali. Od kilku miesięcy zwodzili Brytyjczyków jak lis stado ogarów. Minęli się z nimi zaledwie o tydzień u brzegów Malty, a w Aleksandrii już tylko o dwadzieścia cztery godziny. Teraz, gdy po wysadzeniu na brzeg armii Bonapartego zakotwiczyli u ujścia Nilu, Anglicy ze swym najlepszym gończym, Horatiem Nelsonem, poczuli zapach zwierzyny. – Chyba urodziłem się pod pechową gwiazdą - mruknął D’Campion pod nosem. - Lepiej zawróćmy. Oficer pokręcił głową. – Rozkazano mi dostarczyć pana i te kufry admirałowi Brueysowi na pokład „L’Orientu”. – Znam rozkaz Bonapartego - odrzekł D’Campion. - Byłem przy tym, kiedy go panu wydawał. Jednak jeśli zamierza pan wprowadzić tę łódkę pomiędzy działa „L’Orientu” i okrętów Nelsona, to osiągnie pan tylko tyle, że wszyscy zginiemy. Powinniśmy zawrócić i popłynąć na brzeg albo na jakiś inny okręt. Oficer odwrócił głowę i popatrzył przez ramię w miejsce, gdzie wrzała bitwa. „L’Orient”, największy i najpotężniejszy okręt na świecie, był prawdziwą pływającą fortecą uzbrojoną w sto trzydzieści dział, wypierał pięć tysięcy ton i liczył ponad tysiąc osób załogi. Przed jego dziobem i za rufą stały inne francuskie okręty liniowe, tworząc szyk obronny, który admirał Brueys uznał za nie do przełamania. Najwidoczniej jednak nikt nie poinformował o tym Brytyjczyków, bo ich okręty, choć nie tak wielkie, przystąpiły do niepowstrzymanego ataku na francuski flagowiec. W trakcie starcia doszło do wymiany salw burtowych z bliskiego dystansu między „L’Orientem” i liniowcem „Bellerophon”. Mniejsza brytyjska jednostka wyszła z tego pojedynku w opłakanym stanie. Prawoburtowy reling zmienił się w stertę drewek na podpałkę, a dwa z trzech masztów zostały strzaskane i
zwaliły się na pokład. „Bellerophon” zdryfował na południe, niezdolny do dalszej walki, ale jego miejsce zajęły inne brytyjskie liniowce. Część z nich opłynęła stojących na kotwicy Francuzów i zaatakowała ich od strony przybrzeżnych płycizn. Dalsze dwa przecięły linię francuskich okrętów. D’Campion uznał, że pakowanie się w sam środek tej szarpaniny równa się samobójstwu, wystąpił więc z kolejną propozycją. – Może po prostu zaczekamy, aż admirał Brueys rozprawi się z flotą brytyjską, i wtedy dostarczymy mu te kufry? Tym razem oficer skinął potakująco głową. – Teraz rozumiecie? - zwrócił się do swoich ludzi. - To dlatego Le General nazywa go sawantem. - Następnie wskazał jeden z okrętów francuskiej tylnej straży, która jeszcze nie weszła do walki z Brytyjczykami. - Sterować na „Guillaume’a Tella”. Na jego pokładzie jest kontradmirał Villeneuve. On będzie wiedział najlepiej, co robić. Wioślarze natychmiast wznowili pracę. Barkas zawrócił i pospiesznie oddalał się od bitewnego zgiełku. Manewrując w ciemności i kłębach dymu unoszącego się nad wodą, marynarze zdołali doprowadzić łódź na koniec linii francuskich okrętów, gdzie stały cztery jednostki. O dziwo, panował na nich spokój, mimo toczącej się w pobliżu walki na śmierć i życie. Ledwie barkas dobił do burty „Guillaume’a Tella”, z okrętu spuszczono liny. Po ich błyskawicznym zamocowaniu obaj mężczyźni i ładunek zostali wciągnięci na pokład. Tymczasem zażarta i krwawa bitwa weszła w decydującą fazę. Brytyjczycy, choć nieco słabsi liczebnie, uzyskali ogromną taktyczną przewagę. Zamiast zaatakować całą francuską flotę burta w burtę, uderzyli tylko na przednią część linii nieprzyjacielskich okrętów, pomijając tylną straż. Dzięki temu każda z biorących udział w bitwie jednostek francuskich walczyła teraz z dwoma okrętami brytyjskimi, po jednym z każdej burty. Rezultat był łatwy do przewidzenia - wspaniała francuska armada została rozbita w proch i pył. – Admirał Villeneuve życzy sobie widzieć pana - oznajmił D’Campionowi oficer sztabowy. Sprowadzono go pod pokład przed oblicze kontradmirała Pierrea Charlesa Villeneuve’a. Admirał miał wąską twarz z długim rzymskim nosem i wysokim czołem, zwieńczonym grzywą całkiem siwych włosów. Ubrany był w nienagannie skrojony mundur - granatową kurtkę obficie szamerowaną złotem i
przepasaną na ukos czerwoną szarfą. Zdaniem D’Campiona, wyglądał jakby wybierał się na paradę, a nie szykował do udziału w bitwie. Villeneuve przez dłuższą chwilę bawił się zamkami wielkiego kufra. – Domyślam się, że jest pan jednym z sawantów Napoleona. Słowa „sawant” używał Bonaparte, ku utrapieniu niektórych, w tym D’Campiona. Chodziło o grupę badaczy i uczonych, zebranych przez generała Bonapartego i przewiezionych do Egiptu w celu poszukiwania domniemanych skarbów, które miałyby zaspokajać zarówno potrzeby ciała, jak i ducha. D’Campion był dobrze zapowiadającym się ekspertem w nowej dziedzinie nauki - tłumaczeniu starożytnych języków, a trudno o miejsce bardziej odpowiednie do prowadzenia badań w tym zakresie niż kraina piramid i Sfinksa. Ale D’Campion nie był tylko jednym z wielu sawantów. Bonaparte wybrał go osobiście i zlecił mu ustalenie, ile prawdy kryje się w pewnej tajemniczej legendzie. Obiecano mu za to wysoką nagrodę, na którą składać się miało bogactwo, jakiego nie zdołałby się dorobić przez całe życie, oraz ziemie nadane mu przez władze nowej Republiki. Ponadto mógł liczyć na medale, chwałę i wielkie zaszczyty, najpierw jednak musiał znaleźć coś, co podobno niegdyś funkcjonowało w kraju faraonów - sposób na to, by umrzeć, a potem powrócić do życia. Od miesiąca D’Campion wraz ze swym niewielkim oddziałem zbierał wszystko, co udało się unieść z miejsca, nazywanego przez Egipcjan Miastem Umarłych. Przede wszystkim zapisane zwoje papirusów, kamienne tablice i wszelkiego rodzaju wyryte inskrypcje. To, czego nie zdołano stamtąd ruszyć, starannie kopiowano. – Jestem członkiem Komisji Nauki i Sztuki - uściślił D’Campion, używając oficjalnego określenia. Na admirale nie zrobiło to żadnego wrażenia. – I cóż takiego wniósł pan na pokład mojego okrętu, panie komisarzu? D’Campion był na to przygotowany. – Nie mogę powiedzieć, panie admirale. Kufry mają pozostać zamknięte na rozkaz samego generała Bonapartego. Ich zawartość nie powinna zostać ujawniona. Villeneuve pozostawał niewzruszony. – Przecież można je potem znowu zamknąć. Poproszę o klucz.
– Panie admirale - ostrzegł D’Campion. - Generał nie będzie zadowolony. – Generała tu nie ma! - warknął Villeneuve. W owym czasie generał Napoleon Bonaparte miał już sporą władzę i wpływy, ale jeszcze nie był cesarzem. Rządy sprawował Dyrektoriat, złożony z pięciu przywódców rewolucji. Mimo to D’Campion nie pojmował postępowania Villeneuve’a. Bonaparte nie był człowiekiem, którego można było lekceważyć, podobnie jak admirał Brueys, bezpośredni przełożony kontradmirała, toczący właśnie bój na śmierć i życie kilkaset metrów stąd. Dlaczego Villeneuve zajmuje się tą sprawą, zamiast ruszyć do walki z Nelsonem? – Klucz! - zażądał Villeneuve. D’Campion pozbył się wszelkich wątpliwości i podjął rozsądną decyzję. Zdjął klucz zawieszony na szyi i wręczył go Villeneuve’owi ze słowami: – Powierzam te kufry pańskiej opiece, admirale. – I słusznie - powiedział Villeneuve. - A teraz może pan odejść. D’Campion już miał się odwrócić, ale pozwolił sobie na pytanie: – Czy wkrótce ruszymy do boju? Admirał zareagował uniesieniem brwi, jakby pytanie było absurdalne. – Nie otrzymaliśmy takiego rozkazu. – Rozkazu? – Admirał Brueys nic nie sygnalizował z pokładu „L’Orientu”. – Panie admirale - zdziwił się D’Campion - Anglicy ostrzeliwują go z obu stron. W tej sytuacji trudno chyba oczekiwać sygnałów. Villeneuve zerwał się z miejsca i pochylił ku niemu jak szarżujący byk. – Jak pan śmie mnie pouczać! – Ależ skąd, ja tylko... – Mamy przeciwny wiatr - burknął Villeneuve z lekceważącym gestem dłoni. - Musielibyśmy opłynąć całą zatokę, aby spróbować dołączyć do tej awantury. Najprościej byłoby, gdyby admirał Brueys zdryfował w naszym kierunku, aby uzyskać wsparcie. Widocznie uznał, że nie jest to konieczne. – Chyba nie będziemy tak stać z opuszczonymi rękami? Villeneuve chwycił sztylet leżący na blacie biurka. – Zabiję pana na miejscu, jeśli jeszcze raz odezwie się pan do mnie w ten sposób. Co pan, jako sawant, wie o wojnie i żeglowaniu?
D’Campion zrozumiał, że posunął się za daleko. – Proszę mi wybaczyć, admirale. Mam za sobą ciężki dzień. – Niech pan już idzie - powiedział Villeneuve. - Ma pan szczęście, że nie uczestniczymy w walce, bo postawiłbym pana związanego na przednim pokładzie, aby Anglicy mieli łatwy cel. D’Campion cofnął się o krok, skłonił lekko i czym prędzej zszedł admirałowi z oczu. Po wyjściu na otwarty pokład znalazł sobie puste miejsce na dziobie i obserwował toczące się nieopodal krwawe zmagania. Nawet z daleka dzika zawziętość boju była trudna do zniesienia. Od kilku godzin dwie floty ostrzeliwały się wzajemnie z bezpośredniej odległości, burta w burtę, maszt w maszt. Siedzący na wantach strzelcy wyborowi brali na cel każdego, kto wysunął się zza osłony. – Ce courage - pomyślał. Co za odwaga. Ale sama odwaga to za mało. W tej fazie bitwy na każdy wystrzał z francuskiego działa przypadały trzy lub cztery angielskie. A za sprawą bezczynności Villeneuve’a to Brytyjczycy uzyskali przewagę liczebną. Stojący w środku francuskiej linii „L’Orient”, ostrzeliwany jednocześnie przez trzy okręty Nelsona, wkrótce zamienił się w pozbawiony masztów, bezkształtny wrak z rozbitymi w drzazgi burtami. Choć grzmiało jeszcze kilka armat, D’Campion wiedział, że koniec jest już blisko. Na głównym pokładzie, niczym strumyki żywego srebra, rozbłysły płomienie pożaru. Ogień rozprzestrzeniał się szybko na wszystkie strony, bezlitośnie pożerając walające się wszędzie, postrzępione żagle, po czym przez otwarte luki zaczął schodzić pod pokład, do położonych niżej pomieszczeń i ładowni. Nagły błysk eksplozji oślepił D’Campiona mimo szybko zaciśniętych powiek. Rozległ się potworny trzask i huk jak od uderzenia pioruna, głośniejszy od wszystkiego, co kiedykolwiek słyszał. Gorący podmuch odrzucił go do tyłu, osmalił mu twarz i przypalił włosy. Naukowiec upadł na bok, z trudem łapiąc powietrze, i przetoczył się kilkakrotnie w obie strony po pokładzie, aby zdusić ogień, którym zajął się jego płaszcz. Kiedy wreszcie zdołał wstać i podnieść wzrok, widok wstrząsnął nim do głębi. „L’Orient” przestał istnieć.
Wokół miejsca, gdzie znajdował się jeszcze przed chwilą, na wodzie pozostał tylko szeroki, płonący krąg. Wybuch był tak potężny, że ogień dosięgnął sześciu stojących najbliżej okrętów: trzech brytyjskich i trzech francuskich. Bitewny zgiełk nieco ucichł, bo załogi zajęły się gaszeniem pożarów, by nie dopuścić do utraty swoich jednostek. – Ogień musiał dotrzeć do komory prochowej - rozległ się szept stojącego obok marynarza, zgnębionego tym, co widział. W ładowniach każdego okrętu, głęboko pod pokładem, przechowywano beczki z armatnim prochem. Nawet najmniejsza iskra mogła spowodować nieszczęście. Po twarzy francuskiego marynarza pociekły strugi łez. D’Campion poczuł mdłości i zrobiło mu się słabo, ale był zbyt zmęczony, by okazać jakiekolwiek emocje. „L’Orient” przybył do Abukiru z ponad tysiącem ludzi załogi. To na jego pokładzie przypłynął D’Campion, mając zaszczyt jadać w towarzystwie samego admirała Brueysa. Większość z tych, których poznał podczas podróży, przed chwilą niechybnie zginęła, także dzieci, synowie kilku oficerów, z których najstarszy mógł mieć najwyżej jedenaście lat. Teraz, gdy patrzył na obraz kompletnego zniszczenia, D’Campion nie wierzył, by ktokolwiek mógł wyjść z tego żywy. Ponadto, z wyjątkiem kufrów przejętych przez Villeneuve’a, przepadły też efekty miesięcznych prac w Egipcie, a wraz z nimi jego życiowa szansa. D’Campion osunął się na deski pokładu. – A przecież Egipcjanie mnie ostrzegali - powiedział. – Ostrzegali pana? Przed czym? - spytał marynarz. – Przed zabieraniem kamieni z Miasta Umarłych. Twierdzili, że dosięgnie mnie klątwa. A ja śmiałem się z nich i z ich głupich przesądów. Ale teraz... Spróbował wstać, jednak jego wysiłki spełzły na niczym. Marynarz pospieszył mu z pomocą i sprowadził go pod pokład. Tam D’Campion czekał na nieuchronny atak Brytyjczyków. Nadszedł świt, a wtedy angielskie okręty przegrupowały się i ruszyły na niedobitki francuskiej floty. Jednak zamiast huku dział i wstrętnego trzasku drewna dziurawionego żelaznymi kulami D’Campion słyszał tylko szum wiatru
i wody opływającej kadłub okrętu. „Guillaume Tell” najwyraźniej znajdował się w ruchu. Wyszedł na pokład i stwierdził, że płyną na północny wschód pod pełnymi żaglami. Brytyjczycy deptali im po piętach, ale pościg szybko zostawał w tyle. Od czasu do czasu nad kadłubami angielskich okrętów unosiły się pojedyncze obłoki dymu, świadczące o daremnych próbach trafienia „Guillaume’a Tella” z dużej odległości. Zresztą wkrótce ich żagle zaczęły niknąć za horyzontem. Do końca swoich dni Emile D’Campion podawał w wątpliwość odwagę Villeneuve’a, ale nigdy nie kwestionował jego sprytu i przebiegłości. Twierdził zresztą, wobec każdego rozmówcy, który zechciał go słuchać, że właśnie tym cechom admirała zawdzięcza swe życie. Późnym rankiem „Guillaume Tell” i trzy inne okręty pod dowództwem Villeneuve’a oderwały się od Nelsona i jego bezlitosnej „kompanii braci”. Popłynęły na Maltę, gdzie D’Campion spędził resztę życia na pracy i zgłębianiu wiedzy, od czasu do czasu konwersując listownie z Napoleonem i Villeneuve’em. Nigdy nie przestał myśleć o utraconych skarbach, które zabrał z Egiptu.
2. M/v „Torino", siedemdziesiąt mil na zachód od Malty czasy współczesne Stumetrowy motorowiec „Torino”, zwodowany w 1973 roku, ze względu na zaawansowany wiek, niewielkie rozmiary i niezbyt imponującą prędkość od dawna służył już tylko do trampingu, kursując na krótkich trasach między portami Morza Śródziemnego. Podczas swych okrężnych rejsów, obejmujących Libię, Sycylię, Maltę i Grecję, zahaczał czasem o mniejsze wyspy, których nie brakuje na tym akwenie. Właśnie teraz, godzinę przed świtem, zostawiwszy siedemdziesiąt mil za rufą swój ostatni port pośredni na Malcie, szedł kursem zachodnim - zmierzał ku niewielkiej włoskiej wyspie o nazwie Lampedusa.
Mimo tak wczesnej pory na mostku kłębiło się kilku ludzi. Wyglądali na zdenerwowanych, nie bez powodu. Od godziny podążał ich śladem jakiś nieoznakowany statek z wygaszonymi światłami. – Wciąż się zbliżają?! Pytanie zadał podniesionym głosem kapitan Constantine Bracko, zwaliste chłopisko z dłońmi jak bochny chleba, włosami mocno oprószonymi siwizną i szorstką jak papier ścierny, kilkudniową szczeciną na policzkach. Wsparłszy rękę na kole sterowym, czekał teraz na odpowiedź. – No i co?! – Idą ciągle za nami! - odkrzyknął pierwszy oficer. - Zrobili taki sam zwrot. Dochodzą nas. – Pogasić wszystkie światła - rozkazał Bracko. Po przestawieniu kilku głównych przełączników „Torino” pogrążył się w ciemnościach. Zaciemniwszy statek, Bracko ponownie zmienił kurs. – Nic nam to nie da, jeśli mają radar albo noktowizory - zauważył pierwszy oficer. – Przynajmniej zyskamy trochę na czasie - odparł Bracko. – Może to celnicy? - spytał z nadzieją inny członek załogi. - Albo włoska straż przybrzeżna? Bracko pokręcił głową. – Nie liczyłbym na to. Pierwszy oficer wiedział, co to znaczy. – Mafia? Bracko pokiwał głową. – Trzeba było im zapłacić. Wieziemy trefny towar, a oni rządzą na tych wodach. Chcą dostać swoją dolę. Bracko zaryzykował, sądząc, że zdołają jakoś przemknąć pod osłoną nocy. Niestety, tym razem los mu nie sprzyjał. – Rozdajcie broń - powiedział. - Nie obejdzie się bez walki. – Zaczekaj - próbował interweniować pierwszy oficer. - Biorąc pod uwagę nasz ładunek, nie wyniknie z tego nic dobrego. Pokład „Torino" zastawiony był kontenerami, ale w większości z nich ukryto ciśnieniowe zbiorniki wielkości miejskiego autobusu, wypełnione ciekłym
propanem. Szmuglowali też inne towary, między innymi dwadzieścia beczek jakiejś tajemniczej substancji, dostarczonej na statek przez pewnego klienta z Egiptu, ale ze względu na wyśrubowane podatki paliwowe w całej Europie to właśnie na przemycie gazu można było zarobić najwięcej. – Nawet przemytnicy muszą płacić podatki - mruknął pod nosem Bracko. Jeśli zsumować haracz za ochronę i przewóz oraz opłaty portowe, zorganizowane grupy przestępcze były równie pazerne jak władze poszczególnych państw. - Teraz zapłacilibyśmy podwójnie, pieniędzmi i towarem. A może nawet potrójnie, jeśli zrobią z nas przykład dla innych. Pierwszy oficer pokiwał głową. Nie zamierzał płacić własnym życiem za czyjeś paliwo. – Lepiej pójdę po spluwy - powiedział. Bracko rzucił mu klucz. – Obudź wszystkich. To będzie walka na śmierć i życie. Oficer posłał jednego z marynarzy do szafki z bronią, a sam zszedł pod pokład budzić resztę załogi. Chwilę później do sterowni wkroczył pasażer o dziwnie brzmiącym imieniu Ammon Ta. Na statku mówiono na niego „Egipcjanin”. Chudy, patykowaty mężczyzna z głęboko osadzonymi oczami, ogoloną głową i skórą o barwie karmelu nie robił imponującego wrażenia na kapitanie. Bracko nie mógł pojąć, jak to możliwe, by ktoś o tak nikczemnej posturze został wyznaczony na ochroniarza przewożonego w beczkach towaru, przypuszczalnie haszyszu albo jakiegoś innego narkotyku. – Dlaczego pogasiliście wszystkie światła na statku? - spytał bez ogródek Ammon Ta. - Czemu zmieniamy kurs? – A jak myślisz? Błysk zrozumienia pojawił się w oczach Egipcjanina. Niespiesznie wyciągnął zza paska pistolet kaliber 9 mm, podszedł do drzwi sterowni i wpatrzył się w spowity mrokiem bezkres morza. – Są za rufą - powiedział Bracko. Jeszcze nie przebrzmiały jego słowa, a już okazało się, jak bardzo się mylił. Na lewo od dziobu rozbłysły dwa reflektory, jeden zalał mostek oślepiającą strugą jasności, drugi oświetlił reling.
Prosto na nich pędziły dwa pontony. Bracko instynktownie ustawił się dziobem ku intruzom, ale nie zdało się to na nic. Pontony zatoczyły łuk i zawróciły, dostosowując swoją prędkość i kurs do statku. W górę poszły bosaki, zaczepiając się o stalowe liny relingu. Chwilę później dwie grupy uzbrojonych ludzi wtargnęły na pokład „Torino” pod osłoną gwałtownego ostrzału, prowadzonego z pontonów. – Padnij! - wrzasnął Bracko. Choć garść pocisków strzaskała jedno z okien na mostku i odbiła się rykoszetem od ściany, Egipcjanin nie zastosował się do polecenia. Podszedł spokojnie do grubej grodzi, wyjrzał na zewnątrz i jakby od niechcenia wypalił kilkakrotnie z pistoletu. Ku zaskoczeniu kapitana, jego ogień okazał się zabójczo skuteczny. Mimo nachylenia pokładu i niekorzystnego kąta strzału, dwóch napastników zostało trafionych prosto w głowę. Trzeci pocisk rozbił reflektor skierowany na mostek. Po dokonaniu tego dzieła zniszczenia Egipcjanin bez pośpiechu i jakiegokolwiek zbędnego mchu cofnął się za gródź, mimo wściekłego ostrzału z broni maszynowej, którym odpowiedziano na jego akcję. Bracko wciąż leżał na podłodze sterówki, ale jedna z rykoszetujących kul drasnęła go w ramię. Inna stłukła butelkę likieru Sambuca, która była czymś w rodzaju jego amuletu. Kiedy trunek rozbryznął się dokoła, uznał to za złą wróżbę. Trzy ziarenka kawy spoczywające na dnie butelki miały gwarantować powodzenie, zdrowie i szczęście, a teraz nie wiedział nawet, gdzie się podziały. Wściekły Bracko wyciągnął pistolet z kabury pod pachą i szykował się do walki. Zerknął na Egipcjanina, który nawet nie przykucnął. Widząc jego opanowanie i skuteczność, Bracko szybko zmienił o nim zdanie. Nie wiedział nawet, kim naprawdę był Ammon Ta, ale nagle zdał sobie sprawę, że ten człowiek okazał się najbardziej groźnym zabójcą spośród wszystkich obecnych na statku. Dobrze przynajmniej, że jest po naszej stronie, pomyślał. – Świetnie strzelasz! - krzyknął. - Możliwe, że źle cię oceniłem. – Możliwe, że celowo wprowadziłem cię w błąd - odparł Egipcjanin. Nocna strzelanina przybrała na sile, tym razem w tylnej części statku. Słysząc to, Bracko zerwał się z podłogi i przez wybite okno oddał kilka strzałów na ślepo.
– Marnujesz amunicję - powiedział Ammon Ta. – Próbuję ich powstrzymać, choćby na chwilę. – To bezcelowe. Czas pracuje dla nich - stwierdził beznamiętnie Egipcjanin. - Na statek już dostało się ponad dziesięciu napastników, a trzeci ponton właśnie podchodzi od strony rufy. Kolejna seria wystrzałów za ich plecami potwierdziła jego słowa. – Niedobrze - zmartwił się Bracko. - Szafka z bronią znajduje się w pomieszczeniu na rufie. Jeśli moi ludzie nie zdążą się do niej dostać albo nie zdołają wrócić tu z karabinami, bandyci będą mieli przygniatającą przewagę. Usłyszawszy odgłos kroków na schodni, Bracko uniósł rękę z pistoletem, ale Egipcjanin otworzył drzwi i wpuścił do środka kulejącego, zakrwawionego marynarza. – Są już na dolnym pokładzie - wyrzucił z siebie przybyły. – Gdzie karabiny? Marynarz pokręcił głową. – Nie mieliśmy szans do nich dotrzeć. Mężczyzna przyciskał dłonie do brzucha, spomiędzy palców obficie wypływała krew. Po chwili osunął się na podłogę i znieruchomiał. Napastnicy posuwali się w stronę dziobu, strzelając do wszystkiego, co wydawało im się podejrzane. Bracko odszedł od steru i pochylił się nad marynarzem. – Zostaw go - powiedział Egipcjanin. - Musimy działać. Bracko zorientował się, że było już za późno na jakąkolwiek pomoc rannemu. Opanowała go wściekłość i żądza zemsty. Zarepetował pistolet i podszedł do luku. Niech się dzieje, co chce. Już miał w pojedynkę rzucić się na bandytów, gdy Egipcjanin chwycił go za ramię i przytrzymał. – Puszczaj - warknął Bracko. – Chcesz zginąć nadaremnie? – Mordują moich ludzi. Nie pozwolę im robić tego bezkarnie. – Twoi ludzie są nieważni - powiedział Ammon Ta. - Musimy dostać się do mojego towaru. Bracko osłupiał. – Czy ty naprawdę myślisz, że zdołasz się z tego wyrwać ze swoim haszem?
– W tych beczkach znajduje się coś o wiele mocniejszego - odparł Egipcjanin. - Coś, co może uratować twój statek, pod warunkiem, że zdążymy się do nich dostać. No dalej, zaprowadź mnie tam. Kiedy mówił, Bracko dostrzegł w jego oczach jakąś dziwną siłę i przekonanie. Czyżby to była prawda? Może nie kłamie... – W porządku, chodźmy. Bracko wyszedł ze sterowni przez rozbite okno i zeskoczył na stojący pod spodem kontener. Odległość wynosiła ponad dwa metry, więc spadł na niego niezgrabnie z głośnym hukiem, skaleczył się przy tym w kolano. Egipcjanin wylądował tuż obok, błyskawicznie przykucnął i rozejrzał się dokoła. – Twój towar jest w pierwszym rzędzie kontenerów - wyjaśnił Bracko. - Za mną. Ruszyli biegiem, przeskakując z jednego kontenera na drugi. Kiedy dotarli do pierwszego rzędu, Bracko zsunął się między kontenery i zeskoczył na pokład. Egipcjanin stanął tuż przy nim. Przez chwilę tkwili nieruchomo między wielkimi, metalowymi skrzyniami. Z daleka słychać było stłumione, pojedyncze strzały, padające coraz rzadziej tu i tam. Walka zbliżała się do końca. – To ten - powiedział Bracko. – Otwieraj - rozkazał Egipcjanin. Bracko otworzył kłódkę uniwersalnym kluczem i z całej siły naparł na dźwignię ryglującą drzwi kontenera. Stare zawiasy zaskrzypiały przeraźliwie, aż przeszedł go dreszcz. – Do środka - zakomenderował Ammon Ta. Wsunęli się do ciemnego wnętrza. Bracko włączył latarkę. Cylindryczny zbiornik propanu zajmował prawie całą przestrzeń, ale pod przeciwległą ścianą stały białe beczki, dostarczone na statek przez Egipcjanina. Bracko zaprowadził go do nich. – I co teraz? Ammon Ta nie odpowiedział. Zdjął wieko jednej z beczek i odłożył na bok. Zaskoczony Bracko przyglądał się białej mgle, która uniosła się nad krawędzią beczki i spłynęła w dół. – Ciekły azot? - spytał, czując nagły chłód. - Co ty w nim trzymasz, do cholery?
Egipcjanin nadal nie zwracał na niego uwagi. W milczeniu wyciągnął z beczki butlę z dziwnym symbolem na ściance. Bracko przyjrzał się dokładniej i wtedy przyszło mu na myśl, że może to być gaz paraliżujący albo jakaś broń biologiczna. – To dlatego napadli nas ci bandyci! - wykrzyknął, rzucając się Egipcjaninowi do gardła. - Nie chcieli propanu ani haraczu. Chodziło im o te chemikalia. To przez ciebie zabili całą moją załogę! W pierwszej chwili Ammon Ta dał się zaskoczyć, ale szybko się opanował. Jednym ruchem oswobodził się z uścisku, wykręcił mocarne ramię kapitana i powalił go na plecy. Bracko poczuł na piersiach ciężar Egipcjanina i ujrzał nad sobą parę bezlitosnych oczu. – Nie jesteś mi już potrzebny - usłyszał. Ostry ból przeszył mu wnętrzności, kiedy sztylet o trójkątnym ostrzu zagłębił się w jego brzuchu. Egipcjanin przekręcił go, a potem wyciągnął i wstał. Bracko skulił się pod wpływem potwornego bólu. Głowa opadła mu na metalową podłogę kontenera, a ręce się zacisnęły na broczącym krwią brzuchu. Czuł, jak gęsta, ciepła ciecz wsiąka mu w ubranie. Czekała go powolna śmierć w męczarniach. Egipcjanin najwyraźniej nie miał zamiaru jej przyspieszać. Stał spokojnie i dokładnie wycierał szerokie, trójkątne ostrze, a potem wsunął je do pochwy, wyciągnął telefon satelitarny i nacisnął przycisk. – Statek został przechwycony - powiedział do kogoś po drugiej stronie linii. - Najprawdopodobniej pospolici przestępcy. Słuchał przez dłuższą chwilę, a potem pokręcił głową. – Nic z tego, jest ich zbyt wielu... Tak, wiem, co robić. Czarna Mgła nie może wpaść w obce ręce. Pozdrów ode mnie Ozyrysa. Do zobaczenia w zaświatach. Rozłączył się, podszedł od drugiej strony do cysterny i wielkim kluczem szwedzkim odkręcił zawór upustowy. Rozległ się głośny syk uchodzącego gazu. Potem wyciągnął z kieszeni niewielki ładunek wybuchowy. Przymocował bombę do zbiornika i nastawił zapalnik czasowy. Gdy skończył, wrócił na przód kontenera, uchylił drzwi i wymknął się w mrok.
Leżący w kałuży własnej krwi Constantine Bracko dobrze wiedział, że czeka go pewna śmierć. Mimo to postanowił nie dopuścić do eksplozji. Jęcząc z bólu, przekręcił się na brzuch i dopełznął do zbiornika. Za nim ciągnął się krwawy ślad. Spróbował zakręcić zawór tym samym kluczem, ale opuściły go siły i nie zdołał utrzymać w rękach ciężkiego narzędzia. Upuścił klucz na podłogę i zaczął czołgać się wzdłuż cysterny. Każdy ruch potęgował jego męczarnie. Smród uchodzącego propanu przyprawiał go o mdłości, porozrywane wnętrzności paliły żywym ogniem. Zaczynał tracić wzrok, mimo to udało mu się znaleźć bombę. Cóż z tego, skoro nie widział przycisków na panelu zapalnika. Pociągnął go do siebie i oderwał bombę od zbiornika. W tej samej chwili otwarły się drzwi kontenera. Bracko odwrócił się. Dwaj uzbrojeni mężczyźni wtargnęli do środka. Podeszli bliżej, celując do niego z karabinów, i wtedy zobaczyli w jego rękach ładunek wybuchowy z wyświetlaczem, na którym właśnie kończyło się odliczanie. Pokazało się zero i bomba eksplodowała mu w rękach, zapalając opary propanu. W oślepiającym błysku kontener rozpadł się na kawałki. Impet wybuchu uderzył w inne kontenery stojące na dziobie. Kilka z nich wysunęło się za burtę i wpadło do morza. Bracko i obaj napastnicy wyparowali bez śladu, ale dzięki ostatnim posunięciom kapitana plan Egipcjanina spalił na panewce. Bomba zdjęta z grubej ściany zbiornika nie zdołała go przebić. Spowodowała jedynie eksplozję gazu nagromadzonego w kontenerze i podpaliła propan uchodzący nadal przez otwarty zawór. Strumień płonącego gazu strzelał teraz na zewnątrz pod kątem prostym do zbiornika, przepalając wszystko, czego dosięgnął. Na skutek wybuchu cysterna przechyliła się, przez co płomień skierował się w dół, prosto w pokład. Wkrótce po ucieczce ocalałych bandytów ze statku stalowe płyty pod zbiornikiem zmiękły i zaczęły się wyginać. Po kilku kolejnych minutach jeden koniec ciężkiej cysterny zapadł się częściowo pod pokład. Zbiornik znieruchomiał pod nieprawdopodobnym kątem, a ognisty jęzor przestawił się i teraz lizał jego bok. Ostateczna zagłada „Torino” była tylko kwestią czasu. Przez dwadzieścia minut ogarnięty płomieniami frachtowiec nadal sunął na zachód jak ognista kula, widoczna z dużej odległości. Tuż przed świtem utknął na rafie niecałe osiemset metrów od brzegu Lampedusy.
Grupa ciekawskich mieszkańców wyspy, którzy wcześnie wstawali do swych porannych zajęć, zebrała się na plaży, by pogapić się na pożar i porobić zdjęcia. Na ich oczach doszło do potwornego wybuchu, kiedy ponad pięćdziesiąt metrów sześciennych skroplonego gazu wydostało się w jednej chwili z rozerwanego zbiornika. Oślepiająca eksplozja, jaśniejsza od wschodzącego słońca, rozświetliła wszystko aż po horyzont. Błysk przygasł i wtedy okazało się, że dziób m/v „Torino” zniknął, a jego kadłub pękł i otworzył się jak blaszana puszka. Ponad nim zebrała się chmura ciemnej mgły, dryfująca prosto nad wyspę niczym niesione lekkim wiatrem kropelki dżdżu, które nigdy tak do końca nie docierają do ziemi. Ptaki szybujące nad wyspą runęły z nieba i wpadły z cichym pluskiem do wody albo uderzyły głucho ciałem o piasek na plaży. Ludzie, którzy przyszli popatrzeć na widowisko, rzucili się do ucieczki, ale wilgotne macki mgły szybko ich otulały, a wtedy przewracali się na ziemię w pełnym biegu, jak spadające z nieba mewy. Pchana wiatrem fala Czarnej Mgły przeciągnęła nad całą wyspą i popłynęła dalej na zachód, zostawiając za sobą tylko ciszę i porozrzucane po ziemi, nieruchome ciała.
3. Morze Śródziemne, siedemnaście mil na południowy wschód od Lampedusy Zagadkowa postać opadała w powolnym, kontrolowanym tempie w kierunku morskiego dna. Z dołu nurek przypominał raczej niebiańskiego posłańca niż człowieka. Jego sylwetkę deformowały dwie butle tlenowe, obszerna uprząż oraz urządzenie napędowe, które wraz z parą krótkich i szerokich skrzydeł miał przypięte do pleców. Całości obrazu dopełniała otaczająca go świetlista aureola, generowana przez dwa naramienne reflektory, emitujące w mrok snopy żółtego światła. Po zejściu na głębokość trzydziestu metrów nurek bez trudu dostrzegł oświetlony krąg na dnie. W jego obrębie pracowała grupa innych nurków w
pomarańczowych skafandrach. Odsłaniali znalezisko, które miało wzbogacić epicką historię wojen punickich, toczonych przez Rzym z Kartaginą. Dotknął stopami dna w odległości piętnastu metrów od oświetlonej strefy robót i klepnął włącznik interkomu na lewym ramieniu. – Tu Austin - powiedział do zamontowanego wewnątrz hełmu mikrofonu. Jestem na dnie i kieruję się na teren wykopalisk. – Zrozumiałem - zabrzmiał lekko zniekształcony głos w jego uchu. - Zavala i Woodson czekają na ciebie. Kurt Austin uruchomił napęd, oderwał się lekko od dna i popłynął do strefy wykopalisk. Większość nurków miała na sobie standardowe suche skafandry, ale Kurt i dwaj inni testowali nowe, udoskonalone skafandry ciśnieniowe, które pozwalały wynurzać się bez przystanków dekompresyjnych. Jak dotąd Kurt stwierdzał z zadowoleniem, że nowy wynalazek jest łatwy w użyciu i dość wygodny, choć trochę pękaty, co było zrozumiałe. Dotarłszy do oświetlonej strefy, Kurt minął trójnóg z zamontowanym na nim podwodnym reflektorem. Podobne rozstawiono dookoła na granicy obszaru wykopalisk. Biegnące od nich kable łączyły się ze stojącym nieopodal zestawem turbin, przypominających wiatraki. Prąd wody poruszał łopatami turbin i wytwarzał elektryczność do zasilania oświetlenia, dzięki czemu można było znacznie zwiększyć tempo prac. Kurt płynął dalej, minął rufę antycznego wraku i opadł na dno po przeciwnej stronie. – Nareszcie się pojawiłeś - powiedział przyjazny głos w interkomie. – Przecież mnie znasz - odparł Kurt. - Ja zawsze przychodzę na gotowe i zgarniam całą sławę. Nurek roześmiał się. W rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej. Kurt Austin zawsze był pierwszy do roboty i ostatni do odpoczynku. W dodatku, powodowany czystym uporem, potrafił pracować nad projektami skazanymi na niepowodzenie tak długo, aż okazywało się, że jednak uda się je przywrócić do życia, albo że wyczerpano wszelkie możliwości ich uratowania. – Gdzie jest Zavala? - spytał Kurt. Nurek wskazał mu odległe miejsce niemal na granicy ciemności. – Upiera się, że musi ci pokazać coś bardzo ważnego. Pewnie znalazł starą butelkę po dżinie.
Kurt skinął głową, uruchomił pędnik i popłynął na stanowisko, gdzie Joe Zavala pracował do spółki z Michelle Woodson. Odkopywali sekcję dziobową wraku, odgrodziwszy ją sztywnymi plastikowymi osłonami, aby powstrzymać osuwanie się piasku i osadów. Kurt zauważył, że Joe lekko się wyprostował, po czym usłyszał w interkomie jego wesołkowaty głos: – Lepiej udawaj zapracowaną - mówił Joe. - Sam el jefe przybywa do nas z wizytą. Formalnie rzecz biorąc, była to prawda. Kurt był dyrektorem Działu Projektów Specjalnych Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych, jedynej w swoim rodzaju organizacji rządowej, zajmującej się zgłębianiem tajemnic mórz i oceanów, ale Kurt nie był typowym zwierzchnikiem. Nade wszystko przedkładał pracę zespołową, chyba że trzeba było podejmować trudne decyzje. Te zawsze brał na siebie, bo jego zdaniem na tym właśnie polegała odpowiedzialność przełożonego. Jeśli chodzi o Joego Zavalę, to jego współpraca z Kurtem przypominała raczej zmowę niż standardowy stosunek pracy. Obaj nieustannie, przez całe lata, pakowali się w tarapaty, z których jakimś cudem zawsze udawało im się wyjść obronną ręką. Choćby w zeszłym roku - brali wtedy udział w odnalezieniu statku s/s „Waratah”, który zaginął w 1909 roku i od dawna był uznawany za zatopiony, i znaleźli się w potrzasku wewnątrz wojskowego tunelu, biegnącego pod strefą zdemilitaryzowaną pomiędzy Koreą Północną a Południową, a także powstrzymali wyrafinowane fałszerstwo pieniędzy na niewiarygodną skalę, do którego miało dojść przy użyciu samych tylko komputerów, bez najmniejszego udziału maszyn drukarskich. Po tym wszystkim byli gotowi udać się na wakacje. Wyprawa na poszukiwanie starożytnych zabytków miała służyć ukojeniu ich nerwów. – Słyszałem, że się tu oboje strasznie obijacie - zażartował Kurt. Zamierzam położyć temu kres i wstrzymać wam wypłatę. Joe roześmiał się. – Chyba nie wylejesz człowieka, który zamierza zapłacić ci za wygranie zakładu, prawda? – Ty? Zapłacić? Już to widzę. Joe wskazał odsłonięte wręgi starożytnego statku.
– Pamiętasz, co powiedziałeś na widok pierwszych obrazów z geosonaru? – Powiedziałem, że jest to wrak statku Kartagińczyków - przypomniał sobie Kurt. - A ty założyłeś się, że to rzymska galera, co zresztą, ku memu wielkiemu zaskoczeniu, znalazło potwierdzenie dzięki wydobytym z dna artefaktom. – A gdyby okazało się, że miałem rację tylko w pięćdziesięciu procentach? – Uznałbym, że i tak wypadłeś o wiele lepiej niż zwykle. Joe znów się roześmiał i zwrócił się do swojej współpracownicy. – Pokaż mu, co znaleźliśmy. Michelle skinęła na Kurta i skierowała światło lampy na fragment odkopanego znaleziska. Zobaczył długi, ostry taran dziobowy rzymskiej galery, tkwiący pośród belek z innego gatunku drewna. W miejscu, które Michelle i Joe oczyścili z piasku, widać było strzaskany kadłub drugiego statku. – Co to jest? - spytał Kurt. – To, mój przyjacielu, jest corvus - oznajmił Joe. Po łacinie znaczyło to „kruk”. Starożytny, okuty brązem taran mógł skojarzyć się z ostrym ptasim dziobem, stąd, jak przypuszczał Kurt, wzięła się ta nazwa. – Gdybyś nie pamiętał z lekcji historii, to ci przypomnę - ciągnął Joe - że Rzymianie byli kiepskimi żeglarzami, dużo gorszymi od Kartagińczyków. Za to mieli lepszych żołnierzy, znaleźli więc sposób, aby wykorzystać tę przewagę. Taranowali wrogi okręt, wbijając ten metalowy dziób w jego kadłub, po czym przez ruchomy pomost abordażowy przedostawali się na jego pokład. Dzięki tej taktyce każdą bitwę morską przekształcali w starcie na krótkim dystansie, sprowadzające się do walki wręcz. – A więc mamy tu dwie jednostki? Joe kiwnął głową. – Rzymską triremę i statek kartagiński, sczepione krukiem. To zatrzymana w czasie scena bitewna sprzed dwóch tysięcy lat. Kurt nie mógł się nadziwić znalezisku. – Jak to możliwe, że zatonęły złączone? – Siła zderzenia prawdopodobnie strzaskała kadłuby obu jednostek zgadywał Joe. - Najwidoczniej Rzymianie nie zdołali wyciągnąć kruka i poszli na dno wraz z wrogami, spleceni w wiecznym uścisku.
– Co oznacza, że obaj mieliśmy rację - podsumował Kurt. - Wobec tego nie musisz mi płacić tego dolara. – Dolara? - wtrąciła się Michelle. - Od miesiąca bez przerwy gadacie o tym zakładzie, a chodziło o jednego nędznego dolara? – Raczej o pretekst do przekomarzania się - wyjaśnił Kurt. – Poza tym on wstrzymuje mi wypłatę, więc nie stać mnie było na wyższą stawkę - dodał Joe. – Obaj jesteście nieznośni - fuknęła Michelle. Kurt już zamierzał zgodzić się entuzjastycznie z tą opinią, ale przeszkodził mu czyjś głos, dochodzący z interkomu. Według informacji na wyświetlaczu umieszczonym w hełmie transmisja pochodziła z unoszącego się na powierzchni „Sea Dragona”. Mały symbol kłódki przy imionach Joe i Kurt wskazywał, że przekaz był przeznaczony tylko dla nich. – Kurt, mówi Gary - powiedział głos. - Czy ty i Zavala słyszycie mnie? Gary Reynolds był kapitanem „Sea Dragona”. – Głośno i wyraźnie - potwierdził Kurt. - Zauważyłem, że rozmawiasz z nami na prywatnym kanale. Czyżby coś się stało? – Niestety tak. Odebraliśmy wezwanie pomocy, a ja nie bardzo wiem, jak odpowiedzieć. – A to dlaczego? - zdziwił się Kurt. – Bo to wezwanie nie zostało wysłane ze statku - wyjaśnił Reynolds. Nadano je z Lampedusy. – Z wyspy? Lampedusa to niewielka wyspa, licząca około pięciu tysięcy stałych mieszkańców. Administracyjnie należała do Włoch, ale bliżej z niej było do Libii niż do zachodniego krańca Sycylii. „Sea Dragon” odwiedzał ją co tydzień, aby pobrać zaopatrzenie i uzupełnić paliwo. Spędzał tam jedną noc, a potem wracał na wrakowisko. Nawet teraz na wyspie przebywało pięcioro pracowników NUMA, którzy zajmowali się logistyką i katalogowaniem przedmiotów wydobytych podczas prac wykopaliskowych. Joe zadał głośno pytanie, nad którym wszyscy się zastanawiali:
– Dlaczego ktoś z wyspy uznał, że należy koniecznie nadać wezwanie w paśmie częstotliwości morskich? – Nie mam pojęcia - odrzekł Reynolds. - Nasi radiotechnicy wykazali się refleksem i uruchomili nagrywanie, kiedy połapali się, o co chodzi. Przesłuchaliśmy zapis kilka razy. Słychać lekkie zakłócenia, ale bez wątpienia nadawano z Lampedusy. – Możesz je dla nas odtworzyć? – Myślałem już, że nigdy o to nie spytasz - powiedział Reynolds. - Zaczekaj chwilę. Po kilkusekundowej przerwie Kurt usłyszał szum zakłóceń statycznych i pisk sprzężeń, aż wreszcie odezwał się głos. Pierwsze kilkanaście słów było nieczytelne, ale potem poprawiła się jakość sygnału i głos stał się wyraźniejszy. Był to głos kobiety, spokojny, ale słychać w nim było ogromne napięcie. Przez dwadzieścia sekund mówiła po włosku, a potem przeszła na angielski. – ... powtarzam, mówi doktor Renata Ambrosini... zostaliśmy zaatakowani... jesteśmy w szpitalu... potrzebna natychmiastowa pomoc... zamknięci w szczelnym pomieszczeniu jak w pułapce, zaczyna brakować tlenu. Czy ktoś mnie słyszy? Po kilku sekundach ciszy wypełnionej zakłóceniami wiadomość została powtórzona. – Słychać jakiś ruch na pasmach ratunkowych? - spytał Kurt. – Kompletna cisza - odrzekł Reynolds. - Dla świętego spokoju spróbowałem się połączyć z naszymi logistykami. Nikt się nie zgłosił. – To dziwne - stwierdził Joe. - Ktoś z nich zawsze powinien pilnować radia, kiedy jesteśmy w morzu. Kurt przytaknął. – Wywołaj kogoś innego - podsunął Reynoldsowi. - W porcie jest posterunek straży granicznej. Może uda ci się pogadać z komendantem. – Już próbowałem. Dzwoniłem też przez telefon satelitarny, na wypadek gdyby był jakiś problem z łącznością radiową. Nikt się nie zgłasza. Właściwie to wybierałem wszystkie numery, jakie znam na Lampedusie, między innymi do komendy policji i do tej knajpki, gdzie zawsze zamawiamy pizzę. Nikt nie odpowiada. Nie chcę panikować, ale z jakiegoś powodu cała wyspa milczy jak zaklęta.
Kurt nie zwykł wyciągać pochopnych wniosków, ale kobieta użyła słowa „atak”. – Skontaktuj się z włoskimi władzami w Palermo - polecił. - Wezwanie pomocy jest wezwaniem pomocy, nawet jeśli nie nadano go ze statku. Powiedz im, że się rozejrzymy i spróbujemy jakoś pomóc. – Tak jak przypuszczałem - powiedział Reynolds. - Sprawdziłem już tabele nurkowe. Joe i Michelle mogą wynurzyć się razem z tobą. Pozostali będą musieli skorzystać z komory. Kurt przekazał nowiny reszcie ekipy. Nurkowie szybko odłożyli narzędzia, pogasili światła i zaczęli się bardzo powoli wynurzać. Po drodze czekała na nich komora dekompresyjna, spuszczona z pokładu na linach, w której mieli być wyciągnięci na powierzchnię w warunkach odpowiednio wysokiego ciśnienia. Kurt, Joe i Michelle wynurzyli się szybko w swoich skafandrach ciśnieniowych z doczepionym napędem. Kurt właśnie pozbywał się sprzętu, kiedy Reynolds przekazał im kolejne złe wieści. Lampedusa nie odezwała się ani słowem, a w promieniu stu mil od wyspy nie było żadnego okrętu wojennego ani patrolowca straży przybrzeżnej. – Na Sycylii szykują do lotu dwa śmigłowce, ale nie zdołają wystartować wcześniej niż za trzydzieści minut. W dodatku lot na Lampedusę będzie trwał około godziny. – Do tego czasu zdążymy się poopalać na plaży, zjeść coś słodkiego i zamówić po rozchodniaczku - oznajmił Joe. – Dlatego pytają nas, czy nie moglibyśmy zorientować się co i jak powiedział Reynolds. - Najwyraźniej jesteśmy najbliższym, oficjalnym przedstawicielstwem rządowym w tym rejonie, nawet jeśli nasz rząd znajduje się po drugiej stronie Atlantyku. – No i dobrze - stwierdził Kurt. - Przynajmniej raz nie musimy prosić nikogo o zgodę ani ignorować czyichś poleceń, żebyśmy trzymali się z daleka. – Wobec tego ruszamy - powiedział Reynolds. Kurt kiwnął głową. – Co koń wyskoczy.
4. Pierwszą niepokojącą oznaką, jaką zauważyli, zbliżając się do Lampedusy, był obłok ciemnego, tłustego dymu, unoszący się wysoko nad wyspą. Kurt przyjrzał mu się przez silną lornetkę. – Co widzisz? - spytał Joe. – Jakiś statek - odrzekł Kurt. - Stoi blisko brzegu. – Zbiornikowiec? – Trudno powiedzieć. Za dużo dymu. Widać tylko okopcone i poskręcane blachy - powiedział Kurt i zwrócił się do Reynoldsa: - Podejdźmy bliżej. „Sea Dragon” zmienił kurs. Dym zgęstniał i pociemniał. – Wiatr spycha dym prosto nad wyspę - zauważył Joe. – Ciekawe, co wieźli - zastanawiał się Kurt. - Jeśli to były jakieś toksyczne chemikalia... Nie musiał kończyć zdania. – Ta lekarka mówiła, że są w pułapce i zaczyna brakować im tlenu powiedział Joe. - Początkowo wyobrażałem sobie, że ich przysypało, kiedy szpital zawalił się na skutek jakiejś eksplozji lub trzęsienia ziemi, ale teraz sądzę, że równie dobrze mogli schować się przed wyziewami. Kurt jeszcze raz popatrzył przez lornetkę. Przód statku wyglądał jak rozcięty gigantycznym otwieraczem do konserw. Praktycznie brakowało połowy kadłuba, a reszta była czarna od sadzy. – Pewnie utknął na rafie. Gdyby nie to, dawno już by poszedł na dno. Nie mogę dostrzec nazwy. Połączcie się z Palermo i przekażcie im, co znaleźliśmy. Może uda im się zidentyfikować ten statek i sprawdzić, co przewoził. – Robi się - odrzekł Reynolds. – I jeszcze jedno, Gary - dodał Kurt, odejmując lornetkę od oczu. - Trzymaj nas po nawietrznej. Reynolds kiwnął głową. – Nie musiałeś mi tego mówić.
Skorygował kurs i zredukował prędkość, podczas gdy radio przekazywało informację na ląd. Kiedy znaleźli się w odległości około pięciuset metrów od frachtowca, marynarz stojący na pokładzie dziobowym krzyknął: – Patrzcie! Reynolds zastopował maszyny. „Sea Dragon” zaczął zwalniać, a Kurt ruszył na dziób i podszedł do marynarza, który wskazał mu kilka obiektów unoszących się na wodzie. Miały około pięciu metrów długości, opływowe kształty i ciemnoszare barwy. – Grindwale - powiedział marynarz, rozpoznawszy gatunek. - Cztery dorosłe i dwa młode. – Pływają do góry brzuchem - stwierdził Kurt. W rzeczywistości zwierzęta kołysały się bezwładnie z boku na bok, a wodę wokół nich pokrywał kożuch złożony z wodorostów, martwych ryb i kałamarnic. - To, co wydarzyło się na wyspie, miało wpływ także na wodę. – Wszystko przez ten statek - powiedział ktoś. Kurt też tak sądził, ale się nie odezwał. Wpatrywał się w nieruchome skupisko morskich stworzeń unoszące się na powierzchni wody. Słyszał, jak Joe rozmawia przez radio z włoskimi władzami, przekazując informacje o tym, co tu zastali. Zauważył, że nie wszystkie kałamarnice były martwe. Kilka głowonogów sczepiło się ze sobą krótkimi mackami w spazmatycznym uścisku. – Lepiej wynośmy się stąd - powiedział marynarz, podciągając górę koszulki tak, aby zakryła mu usta i nos, jakby to miało ochronić go przed trucizną, która być może unosiła się w powietrzu. Kurt wiedział, że w tym miejscu nic im nie grozi, bo znajdowali się po nawietrznej kilkaset metrów od frachtowca i nie czuć było nawet najlżejszego zapachu spalenizny. Z drugiej strony, musiał dbać o bezpieczeństwo załogi. Wrócił do kabiny. – Oddalmy się stąd przynajmniej o milę - powiedział do Reynoldsa. Uważaj też na ten dym. Nie możemy dopuścić, aby do nas dotarł, gdyby wiatr miał się zmienić. Reynolds skinął głową, pchnął dźwignię przepustnic i zakręcił kołem sterowym. Kiedy statek nabrał prędkości, Joe odwiesił mikrofon radia. – Czego się dowiedziałeś?
– Opowiedziałem im, co znaleźliśmy - odrzekł Joe. - Na podstawie danych z systemu identyfikacji AIS stwierdzili, że najpewniej jest to frachtowiec m/v „Torino”. – Co przewoził? – Głównie części maszyn i tekstylia. Żadnych niebezpiecznych towarów. – Tekstylia, dobre sobie - mruknął Kurt. - Kiedy dotrą tu śmigłowce? – Za jakieś dwie, trzy godziny. – Wcześniej twierdzili, że startują za trzydzieści minut. Powinni już być w drodze. – Owszem, wystartowali - zgodził się Joe. - Ale po tym, co od nas usłyszeli, zawrócili na Sycylię, żeby zabrać ekipę specjalistów do zwalczania zagrożeń chemicznych. – Trudno im się dziwić - stwierdził Kurt. Nie mógł przestać myśleć o lekarce, która nadała wezwanie pomocy, i o wciąż nieodpowiadających na wywołania pracownikach NUMA, a także o pięciu tysiącach mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy mieszkali na Lampedusie. Podjął szybką decyzję, jedyną, na jaką pozwalało mu sumienie. – Przygotuj zodiaka. Popłynę sprawdzić, co z naszymi ludźmi. Reynolds, który zaprotestował.
usłyszał
przypadkiem
jego
słowa,
natychmiast
– Rozum ci odebrało? – Możliwe - odrzekł Kurt. - Ale czekając trzy godziny na informację, czy ci ludzie żyją, czy nie, zwariuję na pewno. Zwłaszcza, jeśli miałoby się okazać, że mogliśmy im pomóc, gdybyśmy nie siedzieli z założonymi rękami. – Też tak uważam - poparł go Joe. Reynolds rzucił im chmurne spojrzenie. – A jak macie zamiar uniknąć tego, co najwyraźniej zaatakowało wszystkich ludzi na wyspie? – Mamy hełmy nurkowe i spory zapas czystego tlenu. Jeśli je założymy, nic nam się nie stanie. – Niektóre neurotoksyny wchłaniają się przez skórę - nie ustępował Reynolds.
– Możemy włożyć suche skafandry, przecież są wodoszczelne - odparował Kurt. - To powinno załatwić sprawę. – A na dłonie rękawice. Całość uszczelnimy mocną taśmą naprawczą - dodał Joe. – Macie zamiar powierzyć swoje życie taśmie klejącej? - jęknął z niedowierzaniem Reynolds. – Nie pierwszy raz - oznajmił Joe. - Kiedyś posklejałem nią skrzydło samolotu. Inna sprawa, że nie do końca mi się to udało. – Nie czas na żarty - powiedział Reynolds, skonsternowany zamiarami swoich rozmówców. - Być może chcecie ryzykować życie na próżno. Nic nie wskazuje na to, aby ktokolwiek żywy pozostał na wyspie. – Nieprawda - zaoponował Kurt. - Po pierwsze, odebraliśmy stamtąd wezwanie pomocy, nadane bez wątpienia po tym, co się tam wydarzyło. Ta lekarka i jacyś inni ludzie wtedy jeszcze żyli. W szpitalu, przynajmniej tyle wiemy. Mówiła coś o szczelnym pomieszczeniu, pewnie chcieli zabezpieczyć się przed toksyną. Inni mogli postąpić podobnie. Nasi ludzie też. Po drugie, nie wszystkie kałamarnice są martwe. Niektóre machają ramionami, włażą na siebie, krótko mówiąc, ruszają się, jakby chciały pokazać, że nie są jeszcze gotowe, by wrzucić je na grilla. – To niewiele - skrzywił się Reynolds. Dla Kurta było tego aż nadto. – Nie zamierzam czekać, aby później się dowiedzieć, że mogliśmy kogoś uratować, gdybyśmy nie zwlekali. Reynolds pokręcił głową. Wiedział, że nie zdoła podważyć tego argumentu. – Dobra, w porządku - powiedział. - A co my mamy robić w międzyczasie? – Nasłuchujcie radia i uważajcie na pelikany siedzące na tamtej boi - odparł Kurt, wskazując trzy białe ptaki na pławie, wyznaczającej tor wodny. - Jak zaczną zdychać i wpadać do morza, zmiatajcie stąd pełnym gazem.
5. Kilka mil dalej na powierzchni morza kołysała się mała pneumatyczna łódka z siedzącą w środku złowieszczą postacią. Był to Ammon Ta, który uciekł ze statku na ukradzionej z niego wyposażonej w radio łodzi, używanej zwykle przez marynarzy do inspekcji kadłuba. Gdy nastąpił wybuch, znajdował się zaledwie trzydzieści metrów od burty statku. O wiele za blisko. Powinien zginąć od fali uderzeniowej albo nawet doszczętnie spłonąć, ale głuchy odgłos eksplozji tylko go wystraszył. Wbrew jego oczekiwaniom, statek nie został unicestwiony. Coś musiało pójść nie tak. W pierwszym odruchu chciał wrócić na frachtowiec, ale ten, mimo wybuchu, płynął dalej, jak gdyby nic się nie stało, a łódka, którą zarekwirował, była zbyt powolna, aby go dogonić. Nie mogąc nic zrobić, obserwował statek, który w końcu nadział się na rafę, po czym eksplodował, tym razem zgodnie z jego pierwotnym zamiarem. Mimo to nie wszystko poszło po jego myśli. Ogień nie zniszczył schłodzonego kriogenicznym gazem preparatu, a eksplozja zatomizowała go, tworząc trującą mgłę, o skuteczności porównywalnej z najgroźniejszymi gazami bojowymi. Patrzył bezsilnie, jak opar przemieszcza się na zachód i ścieli się po całej wyspie. Próba utrzymania w tajemnicy tego, czym zajmował się Ammon Ta wraz ze swymi mocodawcami, spaliła na panewce. Wkrótce zapewne dowie się o tym cały świat. Jakby na potwierdzenie tych przypuszczeń, przez zainstalowane w łódce radio usłyszał wezwanie pomocy. Nadała je lekarka z głównego szpitala na wyspie, która wraz z kilkoma pacjentami nie uległa zatruciu. Słyszał wyraźnie, jak wspomniała o chmurze gazu, którą widziała przed schronieniem się w szczelnym pomieszczeniu. Ammon Ta podjął brzemienną w skutki decyzję. Skoro istniała możliwość, że lekarka wciąż żyje, musiał koniecznie ją zlikwidować, wraz z wszelkimi dowodami, które, być może, zdołała zgromadzić. Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej jednorazowy zastrzyk podskórny. Rozerwał zębami opakowanie, postukał palcem w strzykawkę, aby upewnić się,
że nie ma w niej pęcherzyków powietrza, po czym wbił ją w udo i nacisnął tłoczek, wstrzykując sobie antidotum. Poczuł chłód rozchodzący się po całym ciele i krótkotrwałe mrowienie rąk i nóg. Po ustąpieniu tych objawów uruchomił silnik łodzi i skierował ją w stronę wyspy. Przez chwilę płynął wzdłuż brzegu, aż znalazł dogodne miejsce do wyjścia na ląd. Bez ociągania się przemierzył szybkim krokiem pustą plażę, wspiął się po wykutych w skale schodach i wyszedł na wąską ulicę. Do szpitala miał stąd nieco ponad trzy kilometry. Tuż za nim znajdowało się lotnisko. Znajdzie lekarkę i zabije ją, a także wszystkich pozostałych ocalałych, a potem ukradnie jakiś mały samolot i odleci do Tunezji, Libii albo nawet do Egiptu i nikt się nigdy nie dowie, że tu był.
6. – Nie nazwałbym naszego stroju przykładem swobodnej elegancji - stęknął Joe. Siedzieli wraz z Kurtem w łodzi, prażąc się na słońcu w pełnym rynsztunku nurkowym, co było nie tylko wysoce niewygodne i kłopotliwe, ale mogło wręcz przyprawić o klaustrofobię. Żaden powiew wiatru nie mógł przeniknąć grubych kombinezonów. – Lepsze to niż wdychanie trujących oparów - odparł Kurt. Joe przytaknął. Trzymał kurs na ląd. Właśnie mijali falochron portowy. Dziesiątki małych jachtów zapełniały malowniczą przystań, kołysząc się na kotwicy. – Nikogo nie widać na żadnej łajbie - stwierdził Joe. Kurt sięgnął wzrokiem nieco dalej w głąb lądu. Bacznie przyglądał się ulicom i budynkom w okolicy portu. – Główna ulica wygląda na opustoszałą - zauważył. - Żadnego ruchu kołowego, ani jednego przechodnia. Lampedusa liczyła około pięciu tysięcy mieszkańców, ale Kurt z własnego doświadczenia wiedział, że zawsze co najmniej połowa z nich przebywała w tym samym czasie na głównej ulicy. Skutery i małe samochody śmigały we wszystkich kierunkach, furgonetki dostawcze zręcznie przebijały się przez
zatłoczone jezdnie, prezentując jedyny w swoim rodzaju, włoski styl jazdy. Wyglądało na to, że większa część populacji wyspy mogłaby z powodzeniem startować w wyścigach Formuły 1. Tym bardziej zmroził mu serce widok wyspy, na której panował kompletny bezruch. – Skręć w prawo - polecił. - Opłyńmy tamtą żaglówkę. Pójdziemy do naszych na skróty. – Na skróty? – Tam jest prywatne molo. Będzie stąd dużo bliżej do naszego budynku niż z głównego nabrzeża - wyjaśnił Kurt. - Byłem tu parę razy na rybach. To nam zaoszczędzi sporo chodzenia. Joe skręcił, aby ominąć żaglówkę z lewej burty. W kokpicie leżały dwa ciała. Jedno - kobiety, drugie - mężczyzny, który upadając, zaplątał się ręką w szot. – Może by... - zaczął Joe. – Nic nie możemy dla nich zrobić - przerwał mu Kurt. - Płyniemy dalej. Joe nie odpowiedział. Nie zmienił kursu i wkrótce zacumowali do niewielkiego pomostu, o którym wspomniał Kurt. – Chyba nie musimy się martwić, że ktoś nam ukradnie łajbę. Wygramolili się z łodzi w swych nieporęcznych skafandrach i szybko wyszli na biegnącą nad pomostem wąską uliczkę. Leżały na niej kolejne ciała, między innymi para w średnim wieku z małym dzieckiem i psem na smyczy. Martwe ptaki poniewierały się na chodniku pod dwoma cienistymi drzewami. Kurt ominął ptaki i pochylił się nad ludźmi z dzieckiem. Poza skaleczeniami i otarciami, powstałymi w chwili upadku, nie zauważył żadnych urazów ani śladów krwi. – Wydaje się, że padli martwi tam, gdzie stali. Kompletnie zaskoczeni. – Cokolwiek ich poraziło, zadziałało bardzo szybko - podsumował Joe. Kurt podniósł wzrok, zorientował się co do kierunku i wskazał drugą przecznicę. – Tędy. Poszli dalej i wkrótce dotarli do niewielkiego budynku, wykorzystywanego przez NUMA jako centrum logistyczne. Od frontu znajdował się garaż, teraz
przeznaczony na magazyn, zawalony przedmiotami wydobytymi z wraku rzymskiego okrętu. Za nim były cztery małe pokoje, wykorzystywane jako biura i sypialnie. – Zamknięte - stwierdził Joe, nacisnąwszy klamkę. Kurt cofnął się i kopnął drzwi podeszwą buta. Rozległ się trzask, posypały się drzazgi i drzwi stanęły otworem. Joe wsunął się do środka. – Larissa?! - zawołał. - Cody?! Kurt też krzyknął, chociaż nie bardzo wiedział, ile z tego wołania wydostaje się na zewnątrz hełmu. Wydawało mu się, że dźwięk głosu rozbrzmiewa tylko w jego uszach. – Sprawdźmy pomieszczenia na tyłach - powiedział Kurt. - Jeśli zorientowali się, że grozi im skażenie chemiczne, to najlepszą obroną byłoby dla nich schowanie się w jakimś zakamarku i uszczelnienie go. Poczłapali w głąb domu. Kurt sprawdził jeszcze jeden pokój. Pusty. Joe otworzył drzwi do biura po przeciwnej stronie korytarza. Coś tam zobaczył. – Tutaj! - krzyknął. Kurt wyszedł z pustego pomieszczenia i podszedł do miejsca, w którym stał Joe. Cztery osoby siedziały przy stole, z głowami złożonymi na blacie. Wyglądały tak, jakby coś im się stało, gdy studiowali mapę. Nieopodal, na fotelu, rozparty jak podczas snu, spoczywał Cody Williams, znawca starożytnego Rzymu, który kierował tą wyprawą badawczą. – Poranna odprawa - stwierdził Kurt. - Sprawdź, czy którekolwiek z nich daje oznaki życia. – Kurt, oni nie... – Mimo wszystko sprawdź to. Musimy się upewnić - surowo polecił mu Kurt. Joe zajął się czwórką przy stole, a Kurt podszedł do Cody’ego i zsunął go z fotela na podłogę. Jego ciało było zupełnie bezwładne, jak szmaciana lalka. Kurt potrząsnął nim kilkakrotnie, bez rezultatu. – Nie wyczuwam pulsu. Trudno, żebym cokolwiek wyczuł w tym cholerstwie - powiedział Joe i zabrał się za ściąganie rękawicy. – Nie rób tego! - powstrzymał go Kurt i wyciągnął nóż. Podsunął lśniące ostrze pod nos Cody’ego. - Ani śladu pary. Nie oddycha. Odłożył nóż i delikatnie opuścił głowę Cody’ego na podłogę.
– Co mógł przewozić ten nieszczęsny statek? - zastanawiał się głośno. Jeszcze się nie spotkałem z czymś, co mogłoby tak podziałać na całą wyspę. Może z wyjątkiem najbardziej toksycznych gazów bojowych. Joe również się dziwił. – Poza tym, gdybyś był terrorystą i dysponował wielkim zapasem, powiedzmy, sarinu, czy użyłbyś go w takim miejscu? Ta wyspa to zaledwie kropka na mapie w samym środku morza. Kogo tu można zaatakować? Urlopowiczów? Rybaków? Nurków? Kurt jeszcze raz popatrzył na leżących bez życia współpracowników. – Nie mam pojęcia. Powiem ci tylko jedno, tu i teraz. Dorwiemy sprawców. A wtedy pożałują, że się w ogóle urodzili. Joe usłyszał dobrze mu znany, ponury ton w głosie przyjaciela - całkowite przeciwieństwo charakterystycznego dla Kurta, swobodnego i beztroskiego sposobu mówienia. Można by rzec, że właśnie objawiła się ciemna strona jego osobowości. Z drugiej strony, była to reakcja typowa dla każdego Amerykanina: nie zadzierajcie ze mną, bo to się dla was źle skończy. Zwykle Joe próbował w takich sytuacjach temperować wściekłość Kurta, ale teraz czuł to samo co on. – Połącz się z „Sea Dragonem” - polecił Kurt. - Opowiedz im, na co się tutaj natknęliśmy. Ja tymczasem poszukam kluczyków. Musimy się dostać do tego szpitala, a mam już dość łażenia na piechotę.
7. Ośmiocylindrowy widlasty silnik jeepa z rykiem obudził się do życia, eksplodując dźwiękiem w głuchej ciszy spowijającej całą wyspę. Kurt kilkakrotnie przegazował motor, jak gdyby jego warkot mógł zdjąć zły urok rzucony na wszystkich dokoła. Wreszcie wrzucił bieg i ruszył, a Joe wsadził nos w mapę. Nie mieli daleko, ale jazdę utrudniały dziesiątki porozbijanych aut z parującymi chłodnicami oraz skuterów, leżących nieopodal znieruchomiałych właścicieli. Każde skrzyżowanie było zapchane samochodami, na wszystkich chodnikach zalegali przechodnie.
– Wygląda to jak koniec świata - mruknął ponuro Joe. - Miasto umarłych. Pod samym szpitalem jezdnię całkowicie zatarasowała przewrócona na bok furgonetka, z której większość towaru wysypała się na zewnątrz. Aby ją ominąć, Kurt skręcił na chodnik, a potem przejechał przez skalny ogródek i w końcu zatrzymał się przed głównym wejściem. – Całkiem nowoczesny ten szpital - powiedział Joe, przyglądając się sześciokondygnacyjnej budowli. – O ile pamiętam, został niedawno zmodernizowany i rozbudowany ze względu na uchodźców, docierających tu na łodziach z Libii i Tunezji. Kurt wyłączył silnik, wysiadł z jeepa i znieruchomiał, w coś się uważnie wpatrując. – Co się stało? - spytał Joe. Kurt nadal patrzył w kierunku, z którego przyjechali. – Zdawało mi się, że coś się poruszyło. – Co to było? – Nie jestem pewien. Tam, za rozbitymi samochodami. Wpatrywał się jeszcze przez dłuższą chwilę, ale niczego nie dostrzegł. – Może powinniśmy to sprawdzić? Kurt pokręcił głową. – Nic tam nie ma. To tylko refleks świetlny na szybie mojego hełmu. – Może to zombie? - podsunął Joe. – Jeśli tak, to nic ci nie grozi. Słyszałem, że one pożerają wyłącznie mózgi. – Bardzo zabawne - prychnął Joe. - Szczerze mówiąc, nawet jeśli komuś udało się przeżyć i teraz zobaczy nas w tych strojach, to się dwa razy zastanowi, zanim podejdzie, by się nam przedstawić. – Bardziej prawdopodobne, że był to wytwór mojej wyobraźni - odparł Kurt. - Dość tego. Wchodzimy do środka. Świsnęły automatyczne rozsuwane drzwi. Minęli poczekalnię, w której znajdowało się kilkanaście ciał. Przy rejestracji na podłodze leżała pielęgniarka. – Chyba nie musimy się zapisywać - powiedział Joe. – Zapisywać się nie musimy - powtórzył Kurt. - Ale zużyłem już jedną trzecią swojego zapasu powietrza. Ty pewnie też coś koło tego. Szpital jest dość
duży, a ja wolałbym nie plątać się po korytarzach, zaglądając do każdego pomieszczenia. Znalazł spis lekarzy i prześliznął się po nim wzrokiem. Nazwisko Ambrosini widniało na pierwszej stronie. O dziwo, wpisano je ręcznie, podczas gdy wszystkie pozostałe zostały wydrukowane. – Widocznie niedawno przyjęto ją do pracy. Niestety, przy jej nazwisku nie ma numeru gabinetu ani nawet piętra. – Może użyjemy tego? - spytał Joe, biorąc do ręki mikrofon, podłączony przypuszczalnie do systemu nagłośnienia. - Może odpowie na wezwanie? – Doskonale. Joe włączył system i nacisnął przycisk z napisem „Wywołanie ogólne”. Resztą zajął się Kurt. Przyłożył mikrofon do przedniej części hełmu i zaczął mówić, możliwie jak najwyraźniej: – Do doktor Ambrosini i wszystkich żyjących. Nazywam się Kurt Austin. Odebraliśmy wasze wezwanie pomocy. Jeśli słyszycie ten komunikat, proszę o kontakt z rejestracją. Próbujemy do was dotrzeć, ale nie wiemy, gdzie szukać. Komunikat słychać było wszędzie. Głos Kurta brzmiał trochę głucho, ale słowa były wyraźne i zrozumiałe. Już miał powtórzyć wezwanie, gdy nagle otworzyły się automatyczne drzwi za ich plecami. Obaj odwrócili się jak na komendę, ale nikogo tam nie zobaczyli. Po dwóch sekundach drzwi się zamknęły. – Chciałbym znaleźć tych ludzi jak najprędzej i wynieść się stąd - powiedział Joe. – O niczym innym nie marzę - poparł go Kurt. W tej samej chwili zabrzmiał dzwonek telefonu. Na panelu zamigotało białe światełko. – Doktorze Austin, rozmowa do pana na pierwszej linii - zaanonsował Joe. Kurt przełączył rozmówcę na głośnik. – Halo - odezwał się kobiecy głos. - Jest tam ktoś? Mówi doktor Ambrosini. Kurt nachylił się nad głośnikiem i powiedział powoli i wyraźnie: – Nazywam się Kurt Austin. Odebraliśmy wasze radiowe wezwanie. Przybyliśmy z pomocą.
– Dzięki Bogu - odpowiedziała kobieta. - Ma pan amerykański akcent. Czy jesteście z NATO? – Nie - zaprzeczył Kurt. - Mój przyjaciel i ja pracujemy w agencji NUMA. Zajmujemy się nurkowaniem i ratownictwem morskim. Na chwilę zapadła cisza. – Jak to możliwe, że nie ulegliście zatruciu? Toksyna działała na wszystkich. Widziałam na własne oczy. – Powiedzmy, że ubraliśmy się stosownie do okazji. – Może nawet z lekką przesadą - dorzucił Joe. – Rozumiem - powiedziała lekarka. - Jesteśmy na czwartym piętrze. Uszczelniliśmy jedną z sal operacyjnych plastikowymi płachtami i taśmą chirurgiczną, ale nie możemy tu dłużej zostać. Brakuje nam powietrza. – Włoska jednostka wojsk chemicznych już jest w drodze - poinformował Kurt. - Musicie wytrzymać jeszcze kilka godzin. – Nie możemy - padła odpowiedź. - Wraz ze mną znajduje się tu dziewiętnaście osób. Brakuje nam tlenu. W powietrzu gwałtownie rośnie poziom dwutlenku węgla. Kurt miał w plecaku dwa zapasowe suche skafandry i małą butlę z tlenem. Plan był taki, że po znalezieniu ocalałych przerzucą ich na pokład „Sea Dragona” i wrócą po pozostałych. Nie spodziewali się jednak, że zastaną niemal dwadzieścia żywych osób, w dodatku tkwiących w pułapce. – Mamy problem - stwierdził Joe. – Raczej sporo problemów - odparł Kurt. – O co chodzi? - spytała lekarka. – Obawiam się, że nie możemy was wyciągnąć - odpowiedział Kurt. – Dłużej tu nie wytrzymamy. Kilku starszych pacjentów już straciło przytomność. – Czy w szpitalu funkcjonował zespół ratownictwa chemicznego? - spytał Kurt. - Moglibyśmy wziąć stamtąd kilka dodatkowych kombinezonów. – Nie - odpowiedziała lekarka. - Nie mamy takiego zespołu. – A co z tlenem? Przecież w szpitalu musi być tlen - zauważył Joe. Kurt kiwnął głową z uznaniem. – Dobry pomysł. Tym razem zarobiłeś swoją tygodniówkę.
– Czy kiedykolwiek było inaczej? Kurt pokręcił dłonią na znak, że różnie to bywało. Joe udał ogromne oburzenie, a Kurt zwrócił się znów do telefonu. – Gdzie tu macie magazyn? Przyniesiemy wam kilka butli z tlenem. To powinno wystarczyć do czasu pojawienia się włoskich żołnierzy. – To jest jakieś wyjście - odpowiedziała lekarka. - Magazyn środków medycznych znajduje się na trzecim piętrze. Pospieszcie się. Kurt się rozłączył i obaj podeszli do windy. Drzwi otworzyły się po naciśnięciu guzika. W środku leżało dwoje ludzi, lekarz i pielęgniarka. Joe zamierzał wyciągnąć ich z windy na zewnątrz, ale Kurt go powstrzymał. – Szkoda czasu. Nacisnął trójkę i drzwi się zamknęły. Po chwili rozległ się gong. Kurt ruszył naprzód korytarzem, Joe zaś częściowo wyciągnął ciało lekarza z kabiny i zostawił je między drzwiami. – Zrobiłeś sobie z niego blokadę drzwi? - spytał Kurt, kiedy Joe go dogonił. – Nie przypuszczam, aby miał coś przeciwko temu. – Raczej nie. Znaleźli magazyn na końcu korytarza i włamali się do środka. W głębi stała metalowa klatka z tabliczką „Tlen medyczny”, a w niej osiem zielonych butli. Kurt miał nadzieję, że to wystarczy. Joe przyprowadził wózek do przewozu chorych w pozycji leżącej. – Ładujmy butle. Przecież nie będziemy ich taszczyć w rękach. Kurt ułożył butle na wózku, a Joe przywiązał je, żeby nie pospadały. Wypchnęli wózek przez drzwi. Kiedy spróbowali skręcić, wózek wylądował na ścianie. – Jak ty jeździsz? - powiedział z wyrzutem Kurt. – Nie sądziłem, że tak trudno manewrować tym ustrojstwem. Ustawili wózek prosto i niemal biegiem ruszyli do wind. W połowie drogi usłyszeli gong i odgłos otwierających się drzwi drugiej windy. – Ten budynek musi być nawiedzony - stwierdził Joe, dalej pchając wózek. – Albo budynek, albo jego instalacja elektryczna - zauważył Kurt. Kiedy dotarli do wind, z drugiej kabiny wyszedł, chwiejąc się, śniady mężczyzna i się zatoczył.
– Pomóżcie mi... - powiedział i oparł się o ścianę. - Proszę... Zaskoczony Kurt zatrzymał wózek. Mężczyzna miał przymknięte powieki, ale gdy Kurt się zbliżył, ujrzał wpatrzone w siebie oczy nieznajomego. Nie było w nich oszołomienia czy strachu, lecz czyste zło, poparte pistoletem z krótką lufą w dłoni mężczyzny. Padł strzał.
8. Huk wystrzału odbił się głośnym echem w korytarzu. Kurt szarpnął się do tyłu, skręcił nienaturalnie ciało, upadł bokiem na podłogę i nie poruszał się. Joe, mimo zaskoczenia, zareagował błyskawicznie dzięki refleksowi nabytemu na ringu, na którym spędził połowę swego życia. Doskoczył do mężczyzny, podbijając mu rękę z pistoletem, przez co kolejne dwa pociski utkwiły w ścianie. Silne uderzenie głową okrytą stalowym hełmem nurkowym zwaliło przeciwnika z nóg. Pistolet wypadł mu z dłoni i pojechał po białych płytkach podłogi w głąb korytarza. Obaj rzucili się za nim. Joe dopadł go pierwszy, wyprostował się, ale palec okryty grubą rękawicą nie chciał się zmieścić pomiędzy kabłąkiem a spustem. Żylasty agresor chwycił go wpół i sczepieni ze sobą wpadli do jakiegoś pomieszczenia, taranując drzwi z napisem „Uwaga! Silne pole magnetyczne!”. Wylądowali twardo na podłodze i rozdzielili się pod wpływem upadku. Joe, mając pole widzenia ograniczone hełmem nurkowym, stracił z oczu zarówno broń, jak i napastnika. Rozejrzał się, ale nigdzie nie zauważył pistoletu, natomiast człowiek, który ich zaatakował, leżał teraz nieruchomo kilka metrów od niego. Przypuszczalnie stracił przytomność. Joe wstał i zrobił krok naprzód. Doznał intensywnego zawrotu głowy, a przynajmniej tak mu się wydawało, bo jakaś ogromna siła pociągnęła go do tyłu. Zanim zdołał zrobić kolejny krok, stracił poczucie równowagi. Pierwsze, co przyszło mu na myśl, to objawy zatrucia toksyną, ale to, co się z nim działo, nie było wytworem jego wyobraźni. Naprawdę coś ciągnęło go do tyłu, tak, jakby ktoś przypiął mu linę do pleców między łopatkami. Szybko zorientował się, co było tego przyczyną. Drzwi, które staranowali, prowadziły do pracowni rezonansu magnetycznego. W odległości pięciu metrów
za jego plecami znajdował się aparat MR wielkości małego samochodu. Wewnątrz niego umieszczono schładzane ciekłym helem, potężne magnesy nadprzewodzące, których nie można było wyłączać. Joe pracował kiedyś w wakacje w szpitalu i poznał wtedy właściwości skanera do rezonansu magnetycznego, który z pewnej odległości działał na wszelkie przedmioty wykonane z ferromagnetyków niczym wiązka ściągająca ze Star Treka. A on miał na plecach stalowe butle tlenowe, na głowie zaś stalowy hełm nurkowy. Pochylony do przodu pod kątem trzydziestu stopni walczył z polem magnetycznym, starając się nie dopuścić do utraty kontaktu z podłożem. W tej pozycji zrobił kilka małych kroków, jak ktoś próbujący iść pod huraganowy wiatr, wszystko to jednak trwało niemiłosiernie długo, a pokonana odległość była niewielka. Od wciąż nieprzytomnego przeciwnika dzieliły go zaledwie trzy metry, jednak mimo wysiłków Joe nie mógł go dosięgnąć. Pochylił się jeszcze bardziej, zaparł mocniej i wtedy trafił na śliskie miejsce na podłodze. Stopa uciekła spod niego, na moment zmalało tarcie. To wystarczyło. W mgnieniu oka oderwał się od podłogi i uniósł się w powietrze. Wyrżnął plecami o zaokrągloną obudowę skanera i poczuł silny ból szyi, kiedy hełm przylgnął z donośnym szczękiem do innej części maszyny. Joe wisiał teraz pod dziwnym kątem, jak przyspawany. Miał unieruchomione także stopy, z powodu metalowych sprzączek na butach, oraz lewą rękę, na której nosił zegarek. Zdołał odsunąć prawą rękę od maszyny, ale nie mógł uwolnić żadnej innej części ciała. Tymczasem napastnik odzyskał przytomność. Wstał, przyjrzał się Joemu i pokręcił głową, jakby ujrzał jakieś dziwadło. Zaczął się śmiać i uniósł rękę z pistoletem, ten jednak w następnej sekundzie wyfrunął mu z dłoni i grzmotnął w obudowę skanera tuż obok Joego, który skręcał się i wyciągał, ale nie zdołał go dosięgnąć. Złoczyńca wyglądał na zaskoczonego, ale szybko otrząsnął się ze zdziwienia. Wyciągnął zapasową broń, krótki trójkątny nóż z mosiężnym uchwytem w formie kastetu. Wsunął palce w otwory, zacisnął pięść i ruszył na Joego. – Może o tym porozmawiamy - zaproponował Joe. - Odnoszę wrażenie, że potrzebujesz pomocy. Chyba należałoby zmodyfikować terapię, ze szczególnym uwzględnieniem zdrowia psychicznego.
– Lepiej pogódź się z tym, co nieuniknione - odrzekł nieznajomy. - Tak będzie o wiele łatwiej. – Łatwiej, być może, dla ciebie. Mężczyzna skoczył do przodu, ale Joemu jakimś cudem udało się oswobodzić jedną stopę. Wyrzucił ją przed siebie w potężnym kopnięciu, trafiając napastnika w twarz. Cios zaskoczył zabójcę i odrzucił go do tyłu. Ogarnęła go wściekłość. Podniósł rękę, szykując się do wbicia noża w pierś Joego, gdy nagle otworzyły się drzwi za jego plecami. Stanął w nich Kurt, ściskając w dłoni stojak do kroplówki. Puścił go, a metalowy pręt śmignął w powietrzu, przebił napastnika na wylot jak oszczep i przyszpilił go do maszyny tuż obok Joego. Joe widział z bliska, jak światło życia gaśnie w oczach mężczyzny, po czym zwrócił się do Kurta: – Zdążyłeś w ostatniej chwili. Myślałem już, że masz zamiar do końca dnia udawać żuka przewróconego brzuchem do góry. Joe dostrzegł głębokie wgniecenie w górnej części hełmu Kurta oraz krew spływającą mu po twarzy, widocznej za pękniętą akrylową szybką osłony. – Naprawdę straciłem przytomność - odparł Kurt. - Potem zaś stwierdziłem, że nie ma powodu do pośpiechu. Wiedziałem, że nie zdołasz się stąd zbytnio oddalić. Uśmiech przemknął przez twarz Joego. – Niech ci będzie. Ale lepiej nie podchodź bliżej, bo skończysz tu obok mnie jako magnes na lodówce. Kurt wciąż stał w drzwiach, zaparłszy się szeroko rozłożonymi rękami o futrynę. Rozejrzał się i zauważył po lewej, za ścianką z pleksiglasu, pulpit sterowniczy skanera. – Jak się to wyłącza? – Nie da się - odpowiedział Joe. - Magnesy są włączone na stałe. Kiedy pracowałem w szpitalu w El Paso, do skanera przywarł wózek inwalidzki. Trzeba było sześciu chłopa, żeby go oderwać. Kurt pokiwał głową i nie ruszył się z miejsca. Teraz zainteresował się człowiekiem, który próbował ich zabić. – Jak sądzisz, na czym polegał jego problem? – Abstrahując od tej dzidy, sterczącej z jego piersi?
– A tak, to akurat możemy pominąć - zgodził się Kurt. – Nie mam pojęcia - odparł Joe. - Choć nie ukrywam, trochę mnie to dziwi, że jedynym stworzeniem na tej wyspie, wykazującym oznaki życia, musiał być akurat szaleniec, chcący nas zabić bez żadnej wyraźnej przyczyny. – Naprawdę cię to dziwi? - spytał Kurt. - Ja już zdążyłem się przyzwyczaić. Właściwie stale nam się to przytrafia. To, co mnie naprawdę zdumiewa, to jego ubiór, a właściwie jego brak. My pocimy się całymi litrami w naszych imitacjach kombinezonów przeciwchemicznych, a on paraduje sobie w zwykłych ciuchach, nawet bez maseczki na twarzy. – Może powietrze jest już czyste - powiedział z nadzieją w głosie Joe - co by znaczyło, że mogę... – Lepiej nie ryzykuj - powstrzymał go Kurt. - Pozostań w pełnym rynsztunku, dopóki się nie upewnimy. Teraz zawiozę tlen pani doktor Ambrosini. Spróbuję ją też wypytać, czy ma jakieś sensowne wytłumaczenie dla tego, co się tu wydarzyło. – Pomógłbym ci, ale... Kurt uśmiechnął się. – Jasne, widzę przecież, że nie możesz się ruszyć. – To wszystko przez tę moją magnetyczną osobowość - stwierdził Joe. Kurt roześmiał się, wyjątkowo pozwalając Joemu mieć ostatnie słowo w dyskusji, po czym odwrócił się i zniknął w korytarzu.
9. Renata Ambrosini siedziała na podłodze sali operacyjnej oparta plecami o ścianę. Teraz mogła już tylko bezsilnie czekać. Nigdy jeszcze nie znalazła się w tak trudnym położeniu i bardzo jej się to nie podobało. Oddychała płytko, aby zużywać jak najmniej tlenu, którego zaledwie resztki pozostały w uszczelnionym pomieszczeniu. Przesunęła palcami po gęstych, czarnych jak mahoń włosach, ściągnęła je do tyłu i ponownie spięła w koński ogon, by nie plątały się jej przed oczami. Potem naciągnęła i wygładziła poły fartucha laboratoryjnego. Jednym słowem robiła wszystko, aby nie myśleć o
mijającym czasie i przezwyciężyć niekontrolowane pragnienie zdarcia taśmy uszczelniającej i otwarcia drzwi na oścież. Niski poziom tlenu powodował dolegliwości fizyczne i mącił umysł, ale ona trzymała się jasno określonych priorytetów. Powietrze wewnątrz było nieświeże, ale powietrze z zewnątrz oznaczało pewną śmierć. Renata pochodziła z Toskanii, dorastała jednak w różnych regionach Włoch, po których podróżowała z ojcem, ekspertem Korpusu Karabinierów. Jej matkę zamordowano, kiedy Renata miała zaledwie pięć lat, ojciec zaś stał się krzyżowcem, który wędrował po całych Włoszech, by tworzyć jednostki specjalne do walki z korupcją oraz przestępczością zorganizowaną, i ciągnął wszędzie ze sobą córkę. Renata odziedziczyła po ojcu odwagę i determinację, a po matce klasyczną urodę. Ukończyła studia medyczne z pierwszą lokatą, lecz w wolnych chwilach zarabiała na życie jako modelka. Ostatecznie zrezygnowała z wybiegu dla pracy w pogotowiu. Jednym z powodów było to, że jako modelka podlegała ciągłemu ocenianiu przez innych, czego wręcz nie znosiła. Poza tym, nawet jak na warunki europejskie, przy wzroście metr sześćdziesiąt była trochę zbyt niska i miała zaokrąglone kształty, co niespecjalnie predestynowało ją do roli chodzącego wieszaka na ubrania. Chcąc, aby otoczenie traktowało ją z należytą powagą, zawsze zaczesywała włosy do tyłu, prawie się nie malowała, a czasem nawet zakładała niezbyt twarzowe okulary, których w rzeczywistości nie potrzebowała. Mimo to, w wieku trzydziestu czterech lat, obdarzona gładką, oliwkową skórą i twarzą wykazującą uderzające podobieństwo do młodej Sophii Loren, wciąż przyciągała uwagę kolegów, dość często gapiących się na nią jak sroka w gnat. W końcu postanowiła zająć się trudniejszym rzemiosłem, które przywiodło ją na Lampedusę, a zarazem nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości, kim była i co liczyło się dla niej najbardziej. Atak na wyspę zasiał jednak w jej sercu niepewność, czy wyjdzie cało z tej ostatniej misji. Musisz wytrzymać, powiedziała sobie w duchu. Znów odetchnęła zatęchłym powietrzem, walcząc ze znużeniem, powodowanym przez wysokie stężenie dwutlenku węgla. Zerknęła na zegarek. Od rozmowy z Amerykaninem minęło już prawie dziesięć minut. – Czyżby coś ich zatrzymało? - spytał siedzący obok niej młody laborant.
– Może zepsuta winda - zażartowała, po czym podniosła się z wysiłkiem, aby sprawdzić, co z pozostałymi. W pomieszczeniu zgromadzili się ludzie, których udało jej się tu zebrać, gdy zaczął się atak. Była wśród nich pielęgniarka, technik laboratoryjny, czworo dzieci i dwunastu dorosłych pacjentów z różnymi dolegliwościami. W tej liczbie znaleźli się trzej imigranci, którzy przypłynęli rozpadającą się łodzią wiosłową z Tunezji. Przetrwali długotrwałą ekspozycję na palące słońce, końcówkę sztormu oraz dwa ataki rekinów, kiedy musieli pokonać wpław ostatnie pięćset metrów. Po tym wszystkim, co ich spotkało, byłoby niesprawiedliwe, gdyby umarli z powodu zatrucia dwutlenkiem węgla w sali operacyjnej szpitala, który miał być dla nich wybawieniem. Natknąwszy się na kilku nieprzytomnych pacjentów, postanowiła wykorzystać ostatnią przenośną butlę z tlenem. Odkręciła zawór, ale nie usłyszała charakterystycznego dźwięku. Butla była pusta. Butla wysunęła się jej z rąk, spadła z głośnym brzękiem na podłogę i potoczyła się pod ścianę. Nikt nie zareagował. Ludzie tracili przytomność, zapadali w sen, który mógł się dla nich zakończyć trwałym uszkodzeniem mózgu, a nawet śmiercią. Powlokła się do drzwi, położyła dłoń na taśmie uszczelniającej i spróbowała ją oderwać. Nie zdołała. – Skup się, Renata - powiedziała sama do siebie. - Skup się. W sąsiednim pomieszczeniu mignął jej niewyraźny, pomarańczowy kształt. Coś jakby człowiek w dziwnym kombinezonie. Jej półprzytomny umysł zidentyfikował go jako astronautę, kosmitę albo zwykłą halucynację. To, że kształt nagle zniknął, przemawiało za tą ostatnią możliwością. Chwyciła mocniej taśmę i już zamierzała pociągnąć ją z całej siły, jaka jej pozostała, kiedy ktoś krzyknął: – Nie rób tego! Puściła taśmę i osunęła się na kolana, a potem upadła bokiem na podłogę. Leżąc, ujrzała cienką rurkę, przebijającą plastikowe uszczelnienie pod drzwiami. Rurka syczała jak wąż. Przez moment Renata myślała, że to naprawdę wąż. Po chwili jej umysł zaczął pracować nieco sprawniej. To był tlen, czysty tlen, który ktoś wtłaczał do sali operacyjnej.
Z początku powoli, a potem coraz szybciej mijało zamroczenie. Poczuła gwałtowne uderzenie krwi do głowy, bolesne, ale zbawienne. Odetchnęła głębiej, a wtedy drżenie przebiegło przez jej ciało i nagły przypływ adrenaliny wywołał euforię jak u biegacza. Tuż obok pierwszej pojawiła się druga rurka i dopływ tlenu zwiększył się dwukrotnie. Odsunęła się od drzwi, aby życiodajny gaz mógł dotrzeć do pozostałych. Nabrawszy sił, wstała z podłogi i przysunęła twarz do okna w drzwiach. Znów ujrzała astronautę w pomarańczowym kombinezonie, podchodzącego do interkomu wiszącego na przeciwległej ścianie. Głośnik znajdujący się tuż obok niej odezwał się skrzekliwym tonem. – Wszystko w porządku? – Chyba damy sobie radę - odpowiedziała. - Co się panu stało w głowę? Widzę, że pan krwawi. – Zawadziłem o futrynę - rzucił niefrasobliwie Kurt. Przypomniała sobie huk wystrzałów. Wtedy sądziła, że to złudzenie albo wytwór jej wyobraźni. – Słyszeliśmy strzelaninę - powiedziała. - Czy ktoś pana zaatakował? Kurt spoważniał. – Prawdę mówiąc, tak. – Jak wyglądał? - spytała. - Był sam? Jej wybawca przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą i jakby lekko zesztywniał. – Wszystko na to wskazuje - odpowiedział powoli, już bez tej wesołości w głosie. - Czy spodziewała się pani jakichś kłopotów? Zawahała się. Prawdopodobnie już powiedziała za dużo. Ale jeśli istniało jeszcze jakieś zagrożenie, to ten stojący przed nią człowiek będzie ich jedyną obroną, aż do przybycia włoskich żołnierzy. – Ja tylko... - zaczęła, lecz nagle zmieniła taktykę. - To wszystko jest takie zagmatwane. Widziała, że mężczyzna przygląda się jej uważnie zza pękniętej osłony hełmu. Z powodu zniekształceń, potęgowanych dodatkowo przez szybę w drzwiach, nie była w stanie dostrzec wyrazu jego twarzy, ale miała wrażenie, że próbuje ją rozgryźć. Tak jakby mógł przeniknąć ją wzrokiem na wskroś.
– Ma pani rację - przyznał wreszcie. - Istotnie, wszystko jest bardzo zagmatwane. Ton jego głosu świadczył, że te słowa odnoszą się także do niej. Nic nie mogła na to poradzić, musiała siedzieć cicho i nie ujawniać się. Facet co prawda uratował jej życie, ale tak na dobrą sprawę nie miała zielonego pojęcia, kim on jest.
10. Port Lotniczy im. Ronalda Reagana, Waszyngton godz. 5.30 Wiceprezydent James Sandecker przypalił cygaro srebrną zapalniczką zippo, którą kupił prawie czterdzieści lat temu na Hawajach. Miał wiele innych zapalniczek, niektóre bardzo kosztowne, ale jego ulubioną była niezawodna zippo, w niektórych miejscach wypolerowana jak lustro dotykiem jego palców. Przypominała mu o tym, że kiedyś produkowano rzeczy trwałe. Zaciągnął się cygarem, podelektował jego aromatem, po czym wypuścił nieco koślawe kółko dymu. Swym zachowaniem ściągnął na siebie kilka ukradkowych spojrzeń. Palenie na pokładzie Air Force Two było surowo zabronione, ale nikt nie zamierzał zwracać uwagi wiceprezydentowi. Zwłaszcza że wciąż jeszcze stali przed progiem pasa startowego, zamiast być już w drodze na szczyt gospodarczy w Rzymie. Prawdę mówiąc, czekali zaledwie od dziesięciu, może piętnastu minut, tylko że Air Force One i Air Force Two nigdy nie zwlekały ze startem, z wyjątkiem przypadków wystąpienia usterek technicznych. Jednak gdyby to właśnie było przyczyną, agenci Secret Service poleciliby załodze pokołować z powrotem do terminala i zabraliby wiceprezydenta z pokładu samolotu na czas naprawy. Sandecker wyjął cygaro z ust i popatrzył na swego asystenta, Terry’ego Carruthersa. Terry, absolwent Princeton, był człowiekiem niesamowicie inteligentnym, nigdy nie zostawiał niedokończonej roboty i nie miał sobie równych w ścisłym trzymaniu się rozkazów. Właściwie, to trochę zbyt ścisłym,
pomyślał Sandecker, co miało oznaczać, że wykazywanie się jakąkolwiek własną inicjatywą raczej nie było mocną stroną asystenta. – Wiesz co, Terry? - zaczął Sandecker. – Słucham, panie wiceprezydencie. – Chyba nigdy nie tkwiłem tak długo na progu pasa startowego, odkąd przestałem korzystać z rejsowych samolotów - oznajmił Sandecker. - A żeby dać ci pojęcie, jak dawno to było, to powiem, że wówczas na naszym niebie królował Braniff. – Ciekawe - zauważył Terry. – W rzeczy samej, nieprawdaż? - Ton Sandeckera świadczył o tym, że spodziewał się czegoś więcej po swoim asystencie. - Jak sądzisz, skąd to opóźnienie? Czyżby z powodu pogody? – Nie - zaprzeczył Carruthers. - Kiedy ostatnio sprawdzałem, nad wschodnim wybrzeżem panowały idealne warunki pogodowe. – A może piloci zgubili kluczyki od stacyjki? – Ośmielam się wątpić, sir. – No cóż... to może nie znają drogi do Włoch? Carruthers zachichotał. – Jestem najzupełniej pewien, że mają odpowiednie mapy. – No dobrze - sapnął Sandecker. - W takim razie powiedz mi, proszę, dlaczego drugi co to ważności człowiek w Ameryce utknął na drodze kołowania, skoro powinien już od dłuższej chwili śmigać beztrosko po błękitnym niebie? – Ale ja... naprawdę nie mam pojęcia, panie wiceprezydencie - zająknął się Carruthers. - Cały czas siedzę tu razem z panem. – Otóż to, siedzisz. Siedzisz bez wątpienia. Przez krótką chwilę w mózgu Carruthersa zachodziły intensywne procesy myślowe, aż wreszcie pojął, o co chodzi Sandeckerowi. – To może ja... skoczę do kabiny pilotów i się dowiem. – Albo to zrobisz natychmiast, albo za chwilę dostanę ataku szału trzeciego stopnia i wyznaczę cię na szefa zespołu badającego funkcjonowanie ogólnokrajowego systemu kontroli ruchu powietrznego.
Carruthers rozpiął pas i wystrzelił z fotela jak z procy. Sandecker znów zaciągnął się cygarem i zauważył, że dwaj agenci Secret Service przydzieleni do jego bezpośredniej ochrony starają się powstrzymać wybuch wesołości. – Nie ma to jak dobrze dobrany czas na naukę - powiedział. Chwilę później zamrugało światełko telefonu w podłokietniku fotela Sandeckera. Podniósł słuchawkę. – Panie wiceprezydencie - mówił Carruthers - właśnie poinformowano nas o incydencie w rejonie Morza Śródziemnego. Doszło do ataku terrorystycznego na małą wyspę u brzegów Włoch. Na skutek eksplozji uwolniły się duże ilości toksycznych substancji. Obszar został zamknięty dla ruchu lotniczego. – Rozumiem - odrzekł Sandecker, teraz już całkiem poważnie. Czuł, że Carruthers nie powiedział mu wszystkiego. - Znamy jakieś bliższe szczegóły? – Chyba tylko to, że pierwsze zgłoszenie dotyczące tej sytuacji zostało przekazane przez pańskich przyjaciół z NUMA. Sandecker był założycielem NUMA i kierował tą organizacją od samego początku aż do chwili, kiedy zaproponowano mu stanowisko wiceprezydenta. – NUMA? - upewnił się. - Dlaczego to właśnie oni pierwsi się o tym dowiedzieli? – Trudno powiedzieć, panie wiceprezydencie. – Dzięki, Terry. Możesz już wracać na swoje miejsce. Carruthers się rozłączył, a Sandecker natychmiast skontaktował się z oficerem dyżurującym w centrum łączności. – Połączcie mnie zaraz z szefem NUMA. Po kilku sekundach Sandecker rozmawiał już z Rudim Gunnem, zastępcą dyrektora NUMA. – Cześć, Rudi, mówi Sandecker. Słyszałem, że jesteśmy zamieszani w jakiś incydent w rejonie śródziemnomorskim. – Zgadza się - potwierdził Rudi. – Czy chodzi o Dirka? Dirk Pitt, obecny dyrektor NUMA, w czasach, kiedy organizacją kierował Sandecker, był człowiekiem numer jeden spośród pracowników operacyjnych. Nadal zresztą spędzał większość czasu w terenie i rzadko można go było zastać za dyrektorskim biurkiem.
– Nie. Dirk pracuje przy innym projekcie w Ameryce Południowej. Tym razem to Austin i Zavala. – Jak nie jeden, to drugi - jęknął Sandecker. - Przekaż mi wszystko, co wiesz o tej sprawie. Rudi powiedział, co wiedział, ale nie było tego wiele. Ponadto zaznaczył, że rozmawiał już z wyższym oficerem włoskiej straży przybrzeżnej oraz z dyrektorem jednej z włoskich służb wywiadowczych. To w zasadzie było wszystko. – Nie mam żadnej wiadomości od Kurta ani Joego - dodał na koniec. Kapitan „Sea Dragona” twierdzi, że zeszli na ląd kilka godzin temu. Od tej pory się nie odzywali. Ktoś inny mógłby pomyśleć, że to jacyś dwaj wariaci, skoro pchają się do strefy skażenia w prowizorycznych kombinezonach ochronnych, ale Sandecker zatrudnił Austina i Zavalę dlatego, że tacy właśnie byli. – Akurat ci dwaj, jak mało kto, potrafią poradzić sobie w każdej sytuacji. – Tu się z panem zgadzam, panie wiceprezydencie - przytaknął Rudi. - Jeśli pan sobie życzy, będę pana informował na bieżąco. – Będę zobowiązany - powiedział Sandecker, słysząc, że silniki zwiększają obroty. - Zdaje się, że zaraz ruszamy. Kiedy będziesz rozmawiać z Kurtem i Joem, powiedz im, proszę, że właśnie wybieram się w tamte strony i jeśli natychmiast nie przestaną rozrabiać, to chyba będę musiał złożyć im wizytę. Naturalnie wypowiedź utrzymana była w żartobliwym tonie, a zarazem wyrażała pewnego rodzaju wsparcie, w którego udzielaniu w zawoalowanej formie Sandecker był prawdziwym mistrzem. – Przekażę im, panie wiceprezydencie. - W głosie Rudiego dało się wyczuć wyraźną ulgę, w przeciwieństwie do jego tonu na początku rozmowy. Sandecker rozłączył się w chwili, gdy samolot ustawił się na pasie startowym i hucząc silnikami, zaczął przyspieszać. Dwa kilometry dalej Air Force Two uniósł nos i oderwał się od ziemi, by rozpocząć lot do Rzymu. Podczas wznoszenia Sandecker rozparł się wygodnie w fotelu, od dłuższej chwili rozmyślając o tym, w co tym razem wdepnęli Kurt i Joe. Nie mógł wiedzieć, że dane mu będzie samemu uzyskać odpowiedź na to pytanie.
11. Statek szpitalny „Natal" Morze Śródziemne Kurt, Joe i pozostali, którym udało się ujść cało z Lampedusy, siedzieli na otwartym pokładzie włoskiego zaopatrzeniowca z wielkim czerwonym krzyżem na kominie. Zostali ewakuowani przez żołnierzy w kombinezonach przeciwchemicznych i przetransportowani wojskowymi śmigłowcami na wschód. Operacja przebiegała bez żadnych zakłóceń. Najtrudniejszym jej elementem było odczepienie Joego od skanera rezonansu magnetycznego. Udało się go uwolnić dopiero po odcięciu metalowych części jego ekwipunku. Po kąpielach dekontaminacyjnych oraz serii badań lekarskich, zamiast swoich ubrań wszyscy otrzymali mundury pochodzące z zapasów wojskowych. Umieszczono ich na pokładzie i poczęstowano kawą. Kurt nigdy w życiu nie pił tak dobrej kawy. Po drugiej filiżance nie mógł usiedzieć na miejscu. – Znów masz ten dziwny wyraz oczu - zauważył Joe. – Coś nie daje mi spokoju. – Pewnie kofeina. Ilość wchłoniętej przez ciebie kawy mogłaby wywołać drżączkę u słonia. Kurt popatrzył na swoją pustą filiżankę, a potem znów podniósł wzrok na Joego. – Rozejrzyj się i powiedz mi, co widzisz. – Nie ma sprawy, i tak nie mam nic lepszego do roboty - odpowiedział Joe, popatrując na wszystkie strony. - Widzę błękitne niebo, mieniącą się wodę, szczęśliwych ludzi, którzy cieszą się, że uszli z życiem. Jednak ty z pewnością widzisz coś, co cię niepokoi. – Dokładnie tak - odparł Kurt. - Jesteśmy tu wszyscy, wszyscy ci, którzy przeżyli. Brakuje tylko jednej osoby, akurat tej, z którą koniecznie chciałem porozmawiać: doktor Ambrosini.
– Obejrzałem ją sobie dokładnie, kiedy wchodziliśmy na pokład - pokiwał głową Joe, mieszając kawę w filiżance. - Trudno się dziwić, że chcesz się z nią zobaczyć. Z taką lekarką chyba każdy miałby ochotę zabawić się w doktora. Kurt nie zaprzeczył, że pani doktor była wyjątkowo atrakcyjną kobietą, ale chciał z nią porozmawiać z zupełnie innych powodów. – Możesz mi wierzyć lub nie, ale przede wszystkim interesuje mnie to, co ma w głowie. Joe tylko lekko uniósł brew, po czym najzwyczajniej w świecie wziął kolejny łyk kawy. Gest ten oznaczał to samo, co ironiczne „jasne, że tak”. – Mówię poważnie - nie dawał za wygraną Kurt. - Chciałbym jej zadać kilka pytań. – Począwszy od „Czy może pani podać mi swój numer?”, a skończywszy na krótkim „To gdzie, w twojej kabinie, czy w mojej?” - zakpił Joe. Co prawda Kurt nie zdołał się powstrzymać i wybuchnął śmiechem, ale twardo obstawał przy swoim. – Nie o to chodzi. Pamiętam, co powiedziała, kiedy znalazłem się pod drzwiami sali operacyjnej. Odniosłem wrażenie, że wiedziała coś o facecie, który próbował nas zabić. Nie wspomnę już o tym, że od samego początku, wzywając pomocy przez radio, nazywała ten incydent atakiem. Joe obrzucił go taksującym spojrzeniem. – Do czego zmierzasz? Kurt wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste. – U brzegu płonie statek, wyspę zasnuwa czarny dym, od którego ludzie padają jak muchy. Można powiedzieć, że to nieszczęście, wypadek. Dajmy na to - katastrofa. Ale atak? – To są mocne słowa - stwierdził Joe. – Tak jak ta kawa - zgodził się Kurt. Joe zapatrzył się w dal. – Chyba wiem, o co ci chodzi. I chociaż normalnie wolę być głosem rozsądku, sam się zastanawiałem, skąd wiedziała, żeby zawczasu zebrać te osoby do kupy i uszczelnić pomieszczenie, aby uniknąć losu pozostałych ludzi w szpitalu. Niesamowicie szybka reakcja, nawet jak na lekarkę. Kurt przytaknął.
– To jest reakcja kogoś, kto spodziewa się kłopotów. – Plan awaryjny. – Albo standardowa procedura operacyjna. Kurt rozejrzał się dokoła. Czuwało nad nimi trzech włoskich marynarzy. Stanowili coś w rodzaju naprędce skleconej asysty honorowej i nie byli w najmniejszym stopniu zainteresowani wypełnianiem swoich obowiązków. Dwaj stali oparci o reling po przeciwnej stronie pokładu i wymieniali po cichu jakieś uwagi. Trzeci, znajdujący się najbliżej, palił papierosa obok niewielkiego mechanicznego żurawia. – Dasz radę odwrócić ich uwagę? - spytał Kurt. – Jasne, ale musisz mi obiecać, że zdołasz im się wymknąć, narobisz straszliwego zamieszania i wpakujesz nas w takie kłopoty, że będą chcieli wyrzucić nas za burtę - odparł Joe. Kurt uniósł dłoń jak do składania przyrzeczenia. – Uroczyście przysięgam. – W porządku - powiedział Joe, dopijając kawę. - No to zaczynamy. Joe wstał i podszedł niespiesznie do trzeciego opiekuna, bo tylko on był dość blisko, by cokolwiek zauważyć. Wkrótce nawiązał z nim rozmowę, podczas której mocno gestykulował, starając się w ten sposób ściągać na siebie wzrok marynarza. Tymczasem Kurt ruszył przed siebie, jakby chciał schować się w cieniu. Zatrzymał się obok zamkniętych metalowych drzwi, prowadzących do wnętrza statku, i oparł się o ścianę. Kiedy Joe wyciągnął rękę w górę, pokazując jakiś element nadbudówki, marynarz podniósł głowę i zmrużył powieki, oślepiony blaskiem słońca. Wtedy Kurt uchylił drzwi, wśliznął się za nie i ostrożnie zamknął je za sobą. Na szczęście w korytarzu nie było nikogo. Nic dziwnego, pomyślał Kurt. Statek był duży, miał ponad sto osiemdziesiąt metrów długości, wiele pomieszczeń i przypuszczalnie nie więcej niż dwustu ludzi załogi, więc większość korytarzy powinna być pusta. Teraz jednak musiał znaleźć ten, który zaprowadzi go do izby chorych, bo tam spodziewał się zastać doktor Ambrosini. Ruszył w kierunku dziobu, gdzie przechodzili procedury dekontaminacyjne i badania. Izba chorych powinna być gdzieś w pobliżu. Po jej znalezieniu zamierzał zapukać i wejść do środka, udając ból gardła albo brzucha. Nie robił
tego od ósmej klasy podstawówki, kiedy próbował uzyskać zwolnienie z zajęć szkolnych. Po drodze chwycił paczkę z jakimiś częściami, stojącą pod warsztatem mechanicznym. Lata służby w marynarce oraz podróże po całym świecie podczas pracy w NUMA wiele go nauczyły. Choćby tego, że jeśli nie chcesz, aby cię ktoś zatrzymywał lub zagadywał, należy iść dziarskim krokiem, unikać kontaktu wzrokowego i, jeśli to możliwe, nieść coś, co wygląda tak, jakby musiało być natychmiast dostarczone na miejsce. Metoda sprawdziła się doskonale, gdy mijał grupkę marynarzy, z których żaden nawet mu się nie przyjrzał. Zniknęli mu za plecami, a on szczęśliwie trafił na schodnię, zszedł na niższy pokład i kontynuował marsz na dziób. Szło mu wyśmienicie, aż do chwili, gdy zorientował się, że zabłądził. Nigdzie nie było nawet śladu centrum medycznego, tylko jakieś magazyny i pomieszczenia zamknięte na głucho. – Co z ciebie za poszukiwacz - mruknął sam do siebie. Właśnie zastanawiał się, dokąd teraz pójść, kiedy usłyszał odgłos kroków na schodni. Z góry schodziło dwoje ludzi w białych fartuchach laboratoryjnych, rozmawiając ze sobą ściszonymi głosami. Kurt przepuścił kobietę i mężczyznę, a potem poszedł ich śladem. Powtórzył sobie w myślach pierwszą zasadę zabłąkanych: trzeba trzymać się tego, kto sprawia wrażenie, że wie, dokąd idzie. Zszedł za nimi dwa poziomy w dół i dalej korytarzem, aż zniknęli za metalowymi drzwiami, które bezszelestnie zamknęły się za nimi. Kurt zatrzymał się przed drzwiami. Nie było na nich nic, co mogłoby świadczyć, że nie prowadzą do kolejnego magazynu. Jednak kiedy je lekko uchylił i zajrzał przez szparę do środka, przekonał się, jak bardzo się mylił. Jego oczom ukazało się przestronne pomieszczenie, oświetlone z góry jaskrawym blaskiem lamp. Wyglądało jak ładownia, ale nie było w nim żadnych towarów, tylko setki ciał w kojach lub na matach rozpostartych na zimnej, stalowej podłodze. Niektóre miały na sobie kostiumy kąpielowe, jakby wzięto je z plaży, inne - szorty i T-shirty, a jeszcze inne - ubiór bardziej oficjalny. Część osób nosiła jasnopopielate uniformy personelu medycznego, takie, jakie Kurt widział wcześniej w szpitalu. Wszyscy leżeli nieruchomo. Kurt otworzył szerzej drzwi i wszedł do środka. Obecność ciał nie zdziwiła go, w końcu ekipy ratownicze musiały zebrać ofiary katastrofy, a śmigłowce
startowały i lądowały przez cały dzień. Zauważył jednak z zaskoczeniem, że wiele ofiar było podłączonych do elektrod, monitorów i innych urządzeń. Przy niektórych stały stojaki z kroplówką, a część z nich ludzie w fartuchach poddawali jakimś dziwnym zabiegom. Ujrzał, jak jedno z ciał wygina się w spazmatycznych drgawkach pod wpływem prądu elektrycznego, aplikowanego mu przez technika. Przez pewien czas nikt nie zwracał uwagi na Kurta. Miał na sobie mundur, wyglądał jak członek załogi, a tamci byli zajęci swoimi czynnościami. Jednak sam się zdradził, kiedy rozpoznał Cody’ego Williamsa i dwóch innych pracowników NUMA. Jednemu z nich właśnie usunięto z głowy elektrody i zaaplikowano jakiś zastrzyk, natomiast Cody był poddawany wstrząsom. – Co do licha się tu wyprawia?! - wrzasnął Kurt. Kilkanaście twarzy zwróciło się w jego stronę. Nagle wszyscy zorientowali się, że to intruz. – Kim pan jest? - spytał jeden z medyków. – A kim wy, do cholery, jesteście? - odpowiedział pytaniem Kurt. - I jakie chore eksperymenty przeprowadzacie na tych ludziach? Jego gromki głos zabrzmiał echem w obszernym pomieszczeniu, a napastliwa postawa zaszokowała personel medyczny. Kilka osób wymieniało szeptem uwagi. Ktoś powiedział coś na głos, Kurt odniósł wrażenie, że po niemiecku. Ktoś inny wzywał ochronę. W mgnieniu oka pojawiła się włoska Funkcjonariusze podeszli do Kurta z obu stron.
żandarmeria
wojskowa.
– Kimkolwiek pan jest, nie ma pan prawa przebywać w tym pomieszczeniu powiedział jeden z lekarzy. Mówił po angielsku z akcentem, ale nie włoskim, Kurt uznał, że raczej francuskim. – Zabierzcie go stąd - powiedział ktoś. Ku zaskoczeniu Kurta, głos tego lekarza brzmiał tak, jakby pochodził on z Kansas albo Iowa. Mimo ostrzeżenia Kurt zrobił krok naprzód, w kierunku pracowników NUMA, na których właśnie dokonywano eksperymentów. Zamierzał sprawdzić, co im zrobiono, i powstrzymać ten proceder. Żandarmi zastąpili mu drogę. W ich rękach pojawiły się pałki, jeden z nich sięgnął po paralizator.
– Wsadźcie go do paki - burknął jakiś inny lekarz - i na miłość boską, pilnujcie porządku na statku. Jak, do czorta, mamy pracować w tych warunkach? Żandarmi już mieli wyprowadzić Kurta, ale przeszkodził im kobiecy głos: – Czy to naprawdę konieczne, aby zakuwać naszego bohatera w kajdany i zamykać go w ciemnicy? Te słowa wypowiedziano po angielsku, tym razem z włoskim akcentem i odpowiednią dawką stanowczości pomieszanej z uszczypliwością, gwarantującą bezwzględny posłuch. Ich autorką była doktor Ambrosini. Stała na pomoście wiszącym nad ich głowami. Z gracją tancerki zeszła po drabince i zbliżyła się do Kurta. – Pani doktor, ale... - zaprotestował jeden z zagranicznych lekarzy. – Żadnych ale, doktorze Ravishav. Ten człowiek uratował życie nie tylko mnie, ale także osiemnastu innym osobom. Ponadto podsunął nam najlepszą wskazówkę od początku trwania naszego śledztwa. – To wbrew zasadom - powiedział Ravishaw. – Tu się z panem zgodzę - odrzekła. Kurt z niejaką satysfakcją przysłuchiwał się tej wymianie zdań. Zarazem stwierdził z przekąsem, że choć lekarka była najniższą osobą w całym pomieszczeniu, bez wątpienia to ona tu rządziła. Wydawało się, że szczerze ucieszyła się na widok Kurta, ale kilka uśmiechów i uprzejme traktowanie nie wystarczyło, by uśmierzyć jego gniew. – Czy mogłaby mi pani powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? – Możemy porozmawiać na osobności? – Z miłą chęcią - rzucił. - Pani przodem. Doktor Ambrosini zaprowadziła go do niewielkiego gabinetu obok ładowni. Kurt zamknął za sobą drzwi. Wyglądało na to, że na co dzień pomieszczenie było miejscem urzędowania kwatermistrza, ale teraz najwyraźniej zostało przejęte przez personel medyczny. – Po pierwsze - zaczęła - chcę podziękować panu za uratowanie mnie. – Zdaje się, że właśnie mi się pani odwzajemniła. Roześmiała się i odgarnąwszy kosmyk włosów z twarzy, wetknęła go za ucho.
– Nie przypuszczam, abym pana przed czymkolwiek uratowała. Mam raczej wrażenie, że oszczędziłam tym żandarmom dotkliwego lania. Pozostawiłoby głębokie szramy na ich psychice, o ile zresztą na tym by się zakończyło. – Chyba trochę mnie pani przecenia. – Nie sądzę - odrzekła i składając ręce na piersiach, oparła się o blat biurka. To był miły komplement, choć mocno przesadzony, poza tym Kurt nie przyszedł tu wymieniać uprzejmości. – Czy moglibyśmy przejść do rzeczy? Proszę mi wyjaśnić, dlaczego te łapiduchy dokonują jakichś eksperymentów z ciałami moich zmarłych przyjaciół? – Te, jak pan się wyraził, łapiduchy, to moi przyjaciele - powiedziała, przechodząc do defensywy. – Oni przynajmniej są żywi. Wzięła głęboki oddech, jakby chciała zastanowić się, jak wiele może powiedzieć, po czym wypuściła powietrze z płuc. – No cóż, rozumiem pańskie wzburzenie. Poszkodowani zostali pańscy przyjaciele, podobnie jak niemal wszyscy obecni na wyspie. Musimy jednak koniecznie ustalić... – Jaka trucizna ich zabiła, to pani chciała powiedzieć? - przerwał jej Kurt. To oczywiste. Tylko że, o ile mi wiadomo, w tym celu robi się badania krwi i tkanek. A jeśli już o tym mowa, to warto byłoby przeanalizować skład dymu z tego frachtowca. Może coś umknęło mojej uwadze, ale nie widzę żadnego uzasadnienia, by stosować wobec zmarłych metody doktora Frankensteina, których byłem świadkiem. – Metody doktora Frankensteina - powtórzyła z namysłem. - To zaskakująco trafne określenie tego, czego próbujemy dokonać. – Jak to? - zdziwił się Kurt. – Ponieważ właśnie staramy się przywrócić do życia pańskich przyjaciół i pozostałe ofiary.
12. Na moment Kurt zapomniał języka w gębie. Wykrztusił tylko: – Czy może pani to powtórzyć? – Nie dziwię się, że jest pan zaskoczony - powiedziała. - Jak słusznie zauważył doktor Ravishaw, mamy do czynienia z sytuacją, która odbiega od przyjętych norm. – Raczej z kompletnym wariactwem - odparł Kurt. - Chyba nie wierzycie, że zdołacie ożywić umarłych, zabawiając się w jakichś szamanów? – Nie jesteśmy miłośnikami horrorów. Chodzi o to, że wszyscy ci ludzie w ładowni wciąż żyją, przynajmniej na razie. Natomiast my desperacko poszukujemy metody, która pozwoli ich wybudzić, zanim naprawdę poumierają. Przez chwilę Kurt przetrawiał to, co usłyszał. – Sam sprawdziłem stan kilkorga z nich - odrzekł wreszcie. - Nie oddychali. Gdy oczekiwaliśmy na włoskich żołnierzy, zajrzałem do kilku sal szpitalnych. Leżeli tam ludzie podłączeni do monitorów. Na żadnym nie zauważyłem jakiejkolwiek akcji serca. – Zgadza się - potwierdziła lekarka. - Tak to wyglądało i dobrze o tym wiem. W rzeczywistości jednak oni wciąż oddychają, a ich serca nadal tłoczą krew. Oddechy są jednak ekstremalnie płytkie, a pomiędzy nimi występują długie przerwy, do dwóch minut. Rytm serca został spowolniony do kilku uderzeń na minutę, a skurcze komór są tak nieznaczne, że standardowa aparatura monitorująca ich nie rejestruje. – Jak to możliwe? – Ci ludzie znajdują się w stanie pewnego rodzaju śpiączki, jakiej dotąd jeszcze nie znaliśmy. W zwykłej śpiączce większa część mózgu zostaje jakby wyłączona. Działają jedynie rejony odpowiedzialne za najbardziej podstawowe funkcje życiowe. Medycyna uznaje, że organizm uruchamia w ten sposób swoisty mechanizm obronny, ułatwiający regenerację mózgu i ciała. Tymczasem u naszych pacjentów wszystkie rejony mózgu wykazują szczątkową aktywność, jednak nie reagują oni na podawane leki i stosowane przez nas bodźce.
– Czy może mi to pani wyjaśnić w prostych słowach? – U żadnego z nich nie stwierdziliśmy uszkodzenia mózgu, mimo to nie potrafimy ich wybudzić. Proszę sobie wyobrazić komputer, który wprowadzono w tryb uśpienia, po czym mimo naciskania przycisku nie sposób przywrócić jego funkcji. Kurt nie czuł się zbyt pewnie w temacie fizjologii człowieka, wolał więc zadawać pytania, niż wyciągać samodzielnie jakiekolwiek wnioski. – Ich serca biją słabo i z niską częstotliwością, więc pompują niewielkie ilości krwi. W połączeniu z płytkim oddechem, czy nie istnieje ryzyko niedotlenienia i trwałego uszkodzenia mózgu? – Trudno powiedzieć. Sądzimy jednak, że ich procesy życiowe uległy znacznemu spowolnieniu. Spadek temperatury ciała oraz niski poziom aktywności komórkowej oznaczają mniejsze zapotrzebowanie na tlen. Niewykluczone, że płytki oddech i słabe krążenie okażą się wystarczające, a ich mózgi i inne istotne organy nie zostaną uszkodzone. Spotkał się pan kiedyś z przypadkiem uratowania topielca, wyciągniętego z lodowatej wody? – Dawno temu wyciągnąłem chłopca i jego psa z zamarzniętego jeziora przytaknął Kurt. - Pies gonił wiewiórkę i utknął, kiedy tylne łapy zapadły mu się pod lodową taflą. Chłopak próbował mu pomóc i wtedy lód całkiem się załamał, obaj wpadli do wody. Zanim ich wyciągnęliśmy, dzieciak całkiem zsiniał, przebywał pod wodą ponad siedem minut. Pies też nie powinien przeżyć, ale ratownikom pogotowia udało się reanimować ich obu. Chłopiec wyszedł z tego bez szwanku, jego mózg nie został uszkodzony. Czy tu możemy mieć do czynienia z czymś podobnym? – Miejmy nadzieję, choć to niezupełnie to samo. U chłopca lodowata woda spowodowała spontaniczną reakcję organizmu, która ustąpiła po przywróceniu mu normalnej temperatury ciała. U tych ludzi natomiast nie doszło do gwałtownej zmiany temperatury. Na nich zadziałała nieznana toksyna. Jak dotąd, żadne ogrzewanie, schładzanie, rażenie prądem, bezpośrednie wstrzykiwanie adrenaliny ani żadne inne sztuczki z zestawu doktora Frankensteina nie wyrwały ich z tego stanu. – Jaka toksyna mogłaby wchodzić w grę? - spytał Kurt. – Nie wiemy. – To na pewno ten dym z płonącego statku.
– Tak pan uważa - pokiwała głową. - Tylko że my przebadaliśmy próbki tego dymu. Nie znaleźliśmy nic poza produktami spalania ropy naftowej z niewielką domieszką ołowiu i azbestu. Dokładnie to samo, co w przypadku każdego innego pożaru statku. – A więc pożar i chmura dymu zalegająca nad wyspą to tylko zbieg okoliczności? Nie wydaje mi się. – Mnie też. Ale w tym dymie nie było niczego, co spowodowałoby takie objawy. Najgorsze, co mogło spotkać tych ludzi z powodu dymu, to podrażnienie oczu, świszczący oddech i ataki astmy. – Jeśli nie dym, to co? Nie odpowiedziała od razu, przyglądała mu się przez chwilę, po czym kontynuowała wywód. Kurt wyczuł, że zdecydowała się mówić bardziej otwarcie. – Sądzimy, że to była neurotoksyna rozpylona przez eksplozję, celowo lub przypadkowo. Substancje neurotoksyczne często bywają nietrwałe. Nie znaleźliśmy żadnych jej śladów w glebie, powietrzu, we krwi i tkankach ofiar. Najwyraźniej ten nieznany czynnik, czy to chemiczny, czy też biologiczny, uległ rozpadowi już po kilku godzinach. To było logiczne, jednak Kurt nie mógł pojąć motywacji ewentualnego sprawcy. – Dlaczego ktoś miałby zaatakować tym świństwem akurat Lampedusę? – Nie mamy pojęcia - przyznała. - Dlatego zakładamy, że to był wypadek. Kurt zastanawiał się nad jej słowami, rozglądając się po pomieszczeniu. Na dwóch białych tablicach stojących za biurkiem były wypisane jakieś terminy medyczne oraz przekreślona na krzyż lista leków wypróbowanych na pacjentach. Zauważył też mapę rejonu śródziemnomorskiego z wbitymi w nią pinezkami. Jedną z nich zaznaczono miejsce na terytorium Libii, inna została wpięta w północną część Sudanu. Kilka tkwiło na obszarze Bliskiego Wschodu oraz południowej Europy. – Wzywając pomocy przez radio, nazwała pani tę sytuację atakiem powiedział i wskazał głową tablice. - Przypuszczam, że spodziewała się pani ataku, bo już wcześniej dochodziło do tego rodzaju incydentów. Zacisnęła usta.
– Jest pan stanowczo zbyt spostrzegawczy. Tak, to prawda. Sześć miesięcy temu w Libii znaleziono grupę islamskich ekstremistów, byli w podobnym stanie. Nikt nie wiedział, co się im przytrafiło. Po ośmiu dniach wszyscy zmarli. Ze względu na historyczne związki Włoch z Libią nasz rząd zgodził się zbadać sprawę. Wkrótce odkryliśmy, że do podobnych incydentów dochodziło w różnych libijskich szpitalach. Potem dowiedzieliśmy się o kolejnych przypadkach, we wszystkich miejscach zaznaczonych na mapie. Za każdym razem chodziło o ekstremistów albo ludzi z kręgów władzy, którzy zapadali w śpiączkę i umierali. Utworzyliśmy zespół operacyjny, zorganizowaliśmy na tym statku pływające laboratorium i zaczęliśmy szukać przyczyny. Wreszcie coś się zaczyna wyjaśniać, pomyślał Kurt. – A jaka jest pani rola w tym wszystkim? – Jestem lekarzem - obruszyła się z lekka. - Specjalizuję się w neurobiologii i pracuję dla włoskiego rządu. – I całkiem przypadkowo była pani na Lampedusie akurat wtedy, kiedy nastąpił atak? Westchnęła z rezygnacją. – Znalazłam się na Lampedusie po to, by pilnować naszego jedynego podejrzanego, którego mogliśmy powiązać z wcześniejszymi incydentami. To lekarz z miejscowego szpitala. – Nic dziwnego, że wiedziała pani, jak ochronić siebie i innych - zauważył Kurt. Pokiwała głową. – Gdyby pan wykonywał moją pracę i widział to, co ja widziałam w Syrii, Iraku i innych miejscach, śniłyby się panu koszmary. Ludzie na pańskich oczach padaliby martwi, a niewidoczny gaz zatruwałby pańskie ciało i niszczył komórkę po komórce. Na jawie zaś z nadmierną uwagą obserwowałby pan otoczenie, stał się przewrażliwiony, przesadnie ostrożny, do granic paranoi. To prawda, jak tylko zobaczyłam tę chmurę dymu i ludzi, którzy przewracali się natychmiast, gdy znaleźli się w jej zasięgu, od razu zorientowałam się, co to jest. Po prostu wiedziałam. Kurt doceniał to, co zrobiła, i podziwiał jej refleks. – A mężczyzna, który nas zaatakował? Ten, którego zabiliśmy. Czy to wasz podejrzany?
– Nie - odparła. - Nikt z nas nie wie, kim on był. Oczywiście nie miał przy sobie żadnych dokumentów tożsamości. Nie stwierdziliśmy żadnych znaków szczególnych, co więcej, na jego palcach nie ma linii papilarnych. Zostały wypalone kwasem, zapewne celowo. Pozostały tylko świeże zbliznowacenia. Nikt choćby tylko podobny do niego nie przybył na Lampedusę. W normalnej sytuacji trudno byłoby to stwierdzić, ale teraz, w związku z napływem imigrantów i uchodźców, każdy przyjezdny jest dokładnie sprawdzany i ma zakładaną kartotekę, gdy przylatuje na lotnisko, dociera do portu czy ląduje na plaży na rozpadającej się tratwie. – Skoro to nie on, to kim jest ten podejrzany? – To lekarz nazwiskiem Hagen. Zatrudniony na pół etatu w szpitalu. Ma nieciekawą przeszłość. Według naszej wiedzy, czekał na jakąś dostawę, która ponoć miała dotrzeć właśnie dzisiaj. Niestety, nie znamy miejsca wysyłki ani nadawcy, nie wiemy też, co to miało być. Zdołaliśmy jednak potwierdzić obecność Hagena w trzech spośród zaznaczonych miejsc na krótko przed wcześniejszymi atakami bądź w ich trakcie. Doszliśmy więc do wniosku, że był w to zamieszany. Kurt spróbował poskładać wszystkie elementy w całość. – A więc zabity człowiek z pistoletem był kurierem, który miał dostarczyć waszemu doktorkowi neurotoksynę, ale z powodu eksplozji dostawa nie dotarła do adresata. – Tak właśnie to sobie wyobrażamy. – A co się stało z Hagenem? Spojrzała na niego ponuro. – Spośród około pięciu tysięcy ludzi z Lampedusy Hagen jest jedynym człowiekiem, którego los nadal jest nieznany. Mieliśmy go pod ciągłą obserwacją, ale nasi wywiadowcy padli ofiarą toksyny, jak wszyscy. Kurt odchylił głowę w tył, za oparcie krzesła, i wpatrzył się w sufit. Jego wzrok zatrzymał się w miejscu, gdzie dwa różne odcienie farby zachodziły na siebie, tworząc ciemniejszy pasek. – Trująca chmura zasnuwa całą wyspę, a jedynymi ludźmi, którzy nie zostają porażeni, to wasz podejrzany oraz człowiek, który usiłował nas pozabijać. Pokiwała głową. – Zgadza się. Jaki stąd wniosek?
– Musieli mieć antidotum, dzięki któremu nie zapadli w śpiączkę. – Dokładnie tak. Niestety, przeszukanie biura Hagena nic nie dało, podobnie jak mieszkania i samochodu. We krwi zabitego też nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby nas naprowadzić na skład odtrutki. – Zaskoczyło to panią? – Niezupełnie. Skoro neurotoksyna okazała się krótkotrwała, to nawet logiczne, że antidotum też ma krótki okres półtrwania. Mimo wszystko Kurt dostrzegł światełko w tunelu. – Antidotum uległo więc rozkładowi. Jednak gdyby udało się odszukać tego lekarza, być może zdołalibyśmy go przekonać, aby powiedział nam, gdzie zaopatrzyć się w większą ilość. Uśmiechnęła się szeroko. – To bardzo sprytne, panie Austin. – Proszę nie zwracać się do mnie w ten sposób. Przez to czuję się staro. – Dobrze, Kurt. Ja mam na imię Renata. Ładne imię, pomyślał, i zapytał: – Masz może jakiś pomysł, gdzie mógł się ukryć wasz podejrzany? Popatrzyła na niego z ukosa. – Dlaczego pytasz? – Bez powodu. – Czyżbyś zamierzał go odszukać? – Nigdy w życiu - zaprzeczył Kurt. - To mogłoby być niebezpieczne. Skąd ci to przyszło do głowy? – Nie wiem, tak jakoś sobie pomyślałam - uśmiechnęła się niewinnie. Widziałam na własne oczy twoje wyczyny na wyspie, a poza tym, na krótko przed twoim wtargnięciem do mojej tymczasowej sali szpitalnej, rozmawiałam z zastępcą dyrektora Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Kurt wybałuszył oczy ze zdziwienia. – Rozmawiałaś z moim szefem? – Owszem, z Rudim Gunnem - odrzekła. - Uroczy człowiek. Powiedział mi, że pewnie zaoferujesz mi swoją pomoc. A jeśli odmówię, to i tak nie odpuścisz i najprawdopodobniej narobisz straszliwego bałaganu.
Teraz już uśmieszek nie schodził jej z ust, wyraźnie bawiło ją, w jakim kierunku zmierza rozmowa. Kurt bez trudu domyślił się, co zaszło. – To za ile mnie sprzedał? – Tanio jak barszcz. Dorzucił jeszcze bonus - pana Zavalę. Kurt udał, że jest oburzony przehandlowaniem go Włochom jak jakiegoś trzecioligowego piłkarza, ale w rzeczywistości bardzo się ucieszył z takiego obrotu sprawy. – Rozumiem, że gażę będę mógł odebrać w euro albo... – We własnej satysfakcji - przerwała mu. - Chcemy wytropić ludzi, którzy to zrobili, i powstrzymać ich przed tym, co zamierzają zrobić. A jeśli nam się poszczęści, antidotum, które uodporniło Hagena i napastnika na działanie toksyny, posłuży do wybudzenia pozostałych ofiar ze śpiączki. – Trudno o lepszą rekompensatę - zgodził się Kurt. - Od czego zaczniemy? – Od Malty. W ostatnim miesiącu Hagen trzykrotnie odwiedzał tę wyspę. Otworzyła szufladę, wyciągnęła segregator i wyjęła z niego plik fotografii wykonanych z ukrycia. – Kilkakrotnie widziano go z tym człowiekiem. Tydzień temu mocno się z nim pokłócił. Kurt z uwagą oglądał zdjęcie. Człowiek o wyglądzie naukowca w tweedowej marynarce z łatami na łokciach siedział przy stoliku w kawiarnianym ogródku i rozmawiał z trzema mężczyznami. Sprawiał wrażenie osaczonego. – Ten w środku to Hagen. Co do pozostałych dwóch, nie mamy pewności. Przypuszczalnie jego obstawa. – A ten mózgowiec to kto? – Kustosz Maltańskiego Muzeum Morskiego. – Czegoś tu nie rozumiem - stropił się Kurt. - Kustosze muzeów raczej nie obracają się w towarzystwie terrorystów przemycających neurotoksyny lub gazy bojowe. Czy aby na pewno jest w to zamieszany? – Niczego nie jesteśmy pewni - przyznała. - Wiemy tylko, że Hagen spotykał się z nim regularnie z zamiarem nabycia kilku artefaktów, które muzeum chce zlicytować po wydanym z tej okazji party za dwa dni. Kurt pokręcił głową.. – Każdy może mieć jakieś hobby, nawet terroryści.
– Z tym, że Hagen nie jest kolekcjonerem cennych przedmiotów. Nigdy się tym nie interesował, przynajmniej do tej pory. – No dobrze - westchnął Kurt. - Tak czy inaczej, chyba nie jest taki głupi, żeby tam wracać. – Też tak sądziłam - odparła. - Tylko że ktoś właśnie wpłacił dwieście tysięcy euro na konto Hagena w jednym z maltańskich banków. Konto zostało otwarte dzień po ostatnim spotkaniu z kustoszem. Fakt dokonania przelewu został potwierdzony przez Interpol. Dyspozycję wydano kilka godzin po incydencie na Lampedusie. Coś się za tym kryło, bez dwóch zdań. Hagen żył, zdołał uciec z Lampedusy i już po wszystkim przetransferował pieniądze na maltańskie konto. Z jakiejś przyczyny doktorek najwyraźniej zamierzał ponownie spotkać się z kustoszem Maltańskiego Muzeum Morskiego. – Chciałabym wiedzieć, czy spróbujesz się zorientować, o co w tym wszystkim chodzi? – Zrobię, co będę mógł - obiecał Kurt. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. – Dołączę do ciebie, kiedy się upewnię, że wszyscy pacjenci trafili do szpitala i są pod dobrą opieką. Mam prośbę, abyś nie podejmował żadnych działań do mojego przyjazdu. Kurt wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Obserwować i meldować, no cóż, chyba dam radę. Oboje wiedzieli, że kłamie. Gdyby zobaczył Hagena, dopadłby go natychmiast, nawet w biały dzień na środku ruchliwej ulicy.
13. Pustynia Biała, Egipt jedenaście kilometrów na zachód od piramid godz. 11.30 Spokój Pustyni Białej zburzył łoskot łopat wirnika śmigłowca SA-342 Gazelle, przelatującego nad łukowatymi grzbietami piaszczystych wydm na wysokości stu pięćdziesięciu metrów. Wyprodukowana we Francji maszyna, teraz w pustynnym kamuflażu, stanowiła jedną ze starszych wersji tego modelu. Zanim zakupił ją za śmieszne pieniądze aktualny właściciel, była w posiadaniu armii egipskiej. Po minięciu największej ze strzelistych wydm, helikopter zwolnił i zatoczył łuk. Dzięki nietypowemu stylowi latania Tariq Shakir mógł obserwować grupę samochodów, pędzących w dole po rozpalonym piasku. Było ich w sumie siedem, ale już tylko pięć kontynuowało jazdę. Dwa zderzyły się ze sobą i teraz tkwiły nieruchomo w dolinie pomiędzy dwiema ostatnimi wydmami. Shakir przesunął drogie, lustrzane okulary na czoło i przyłożył lornetkę do oczu. – Dwaj wypadli z gry - powiedział do drugiego pasażera. - Wyślij po nich kogoś, niech ich ściągną. Reszta wciąż trzyma się dzielnie. Pozostałe pojazdy wspinały się na ostatnią, olbrzymią diunę, żłobiąc bruzdy w gładkiej powierzchni i miotając strugi piasku spod kół, obracających się pod kontrolą przeciążonego do granic możliwości napędu na obie osie. Jeden z pojazdów odsądził się nieco od reszty, być może natrafiwszy na twardszy piasek i dogodniejszą drogę na szczyt. – To numer cztery - poinformował Shakira głos w słuchawkach. - Mówiłem, że nie da się prześcignąć. Shakir zerknął przez ramię do tylnej części kabiny śmigłowca. Siedział tam uśmiechnięty od ucha do ucha niski mężczyzna w czarnym mundurze polowym. – Nie bądź taki pewny, Hassan - napomniał go Shakir. - Nie zawsze najszybsi wygrywają wyścig.
Jednocześnie wcisnął przełącznik nadawania radiostacji pokładowej i powiedział: – Wystarczy. Pozwól pozostałym go dojść, a potem zatrzymaj wszystkich. Zobaczmy, którzy będą walczyć do upadłego, a którzy dadzą za wygraną. Te słowa były przeznaczone dla samochodu serwisowego, jadącego śladem uczestników wyścigu. Wysłuchawszy ich, technik przebiegł palcami po klawiaturze laptopa i nacisnął „enter”. W dole znajdujący się na prowadzeniu SUV zadymił, wyraźnie zwolnił i wreszcie się zatrzymał. Pozostali dogonili go i rozjechali się na boki, aby ominąć pechowca i pomknąć na drugą stronę wydmy. Tam znajdowała się meta tego dziwnego wyścigu, wieńczącego miesiąc trudnych testów, które miały zadecydować o tym, kogo Shakir awansuje na wysokie stanowisko w swej rozrastającej się organizacji. – To niesprawiedliwe! - krzyknął z tyłu Hassan. – Życie jest niesprawiedliwe - odparł Shakir. - Zresztą ja tylko zrównałem szanse. Zaraz się przekonamy, kto spośród nich jest prawdziwym wojownikiem, a kto okaże się niewiele wart. Na ziemi pozostałe auta stawały jedno po drugim i wkrótce zamiast ryku silników i chrzęstu przekładni dały się słyszeć przekleństwa i trzaskanie drzwiami. Zlani potem kierowcy w brudnych, sfatygowanych kombinezonach, którzy wyglądali jakby wrócili z wojny albo z piekła, albo z obu tych miejsc naraz, powysiadali z samochodów i rozglądali się z niedowierzaniem. Jeden z nich otworzył maskę swego pojazdu, aby sprawdzić, czy coś da się naprawić. Inny kopnął błotnik, zostawiając paskudne wgniecenie w karoserii drogiego, terenowego mercedesa. Pozostali w podobny sposób dawali upust swej złości. Zmęczenie i wyczerpanie odebrało im zdolność myślenia. – Rezygnują - zauważył Shakir. – Nie wszyscy - odparł Hassan. Jeden z kierowców zrobił to, czego oczekiwał Shakir. Popatrzył na konkurentów, zmierzył wzrokiem dystans dzielący go od grzbietu wydmy i puścił się biegiem pod górę. Minęło kilka chwil, zanim pozostali pojęli, że zamierza ukończyć wyścig pieszo i liczy na zdobycie nagrody. Linia mety była oddalona o jakieś pięćset
metrów, a po minięciu grzbietu dalsza część dystansu wiodła głównie w dół zbocza. Rzucili się za nim i wkrótce pięciu mężczyzn wbiegło pod górę, dotarło na szczyt i po drugiej stronie wydmy pomknęło w dół. W gruncie rzeczy zbieganie po grząskim piasku było trudniejsze niż wbieganie pod górę. Wiatr tak ukształtował wydmę, że zbocze po przeciwnej stronie było mocno nachylone, dlatego po chwili dwaj zawodnicy stracili równowagę, przewrócili się i zaczęli się turlać w sposób niekontrolowany. Jeden z nich zorientował się, że jeszcze szybszy może być ślizg. Natrafiwszy na bardziej stromy odcinek, wybił się w powietrze, spadł na brzuch i w tej pozycji zjechał dobre pięćdziesiąt metrów. – Przynajmniej będziemy mieli zwycięzcę - powiedział Shakir do Hassana, po czym zwrócił się do pilota: - Zabierz nas na linię mety. Śmigłowiec skręcił i zszedł niżej, lecąc wzdłuż długiej, prostej blizny, przecinającej na ukos pustynię. Był to rurociąg Zandrian. Meta wyścigu znajdowała się tuż obok stacji pomp. Gazelle opadła na ziemię tuż obok niej, wzbijając tuman żwiru i pyłu w postaci niewielkiej, wirującej burzy piaskowej. Shakir zdjął słuchawki i otworzył drzwi. Opuścił kabinę i pochyliwszy głowę, podszedł do grupki ludzi noszących takie same czarne mundury jak Hassan. W innym czasie i miejscu Shakir mógłby być gwiazdorem filmowym. Wysoki, szczupły, z opaloną twarzą, kasztanowymi włosami i mocną, kwadratową szczęką, która sprawiała wrażenie odpornej na kopnięcie wielbłąda, był przystojnym mężczyzną w stylu ogorzałego trapera. Emanował pewnością siebie i chociaż nosił taki sam mundur jak ludzie stojący obok, odróżniał się od nich posturą i sposobem bycia, jak król od pospólstwa. W przeszłości Shakir był funkcjonariuszem egipskiej tajnej policji. Pod rządami Mubaraka, który przewodził Egiptowi przez trzydzieści lat, doszedł do stanowiska zastępcy dowódcy tej służby. Zajmował się ściganiem wrogów politycznego porządku i powstrzymywał zalew uchodźców. A potem przyszła tak zwana arabska wiosna, która wywróciła Egipt do góry nogami i zapoczątkowała, zdaniem Shakira i jemu podobnych, erę totalnego chaosu. Kilka lat później chaos dopiero zaczynał ustępować, przy niemałym udziale Shakira i innych, którzy odbudowywali strukturę władzy w kraju z pozycji
szarych eminencji, przedsiębiorczości.
mających
umocowanie
w
kręgach
prywatnej
Wykorzystując wiedzę i umiejętności, doprowadzone do perfekcji w służbie dla kraju, Shakir stworzył korporację o nazwie Osiris. Dzięki niej stał się bardzo bogatym człowiekiem. A choć nie była to organizacja przestępcza w ścisłym znaczeniu tego słowa, prowadziła interesy w sposób nietuzinkowy i szybko zyskała sporą sławę. Jeśli Shakir nie pomylił się w swoich planach, Osiris wkrótce powinna przejąć kontrolę nie tylko nad Egiptem, ale także nad większą częścią Afryki Północnej. Na razie jednak Shakir skoncentrował się na wyścigu, kończącym mordercze współzawodnictwo między dwudziestoma mężczyznami, zmagającymi się między sobą o szansę zatrudnienia w specjalnej sekcji operacyjnej przedsiębiorstwa. Pracowały dla niego dziesiątki kobiet i mężczyzn, rozsianych po Afryce Północnej i Europie, ale ostateczny sukces wymagał powiększenia ich liczby, dopływu świeżej krwi, kandydatów, którzy dobrze wiedzą, co oznacza zatrudnienie w jego doborowym zespole. Tymczasem na wydmie dwaj kierowcy, o numerach jeden i cztery, wyraźnie odseparowali się od reszty. Po dotarciu do płaskiego terenu u stóp zbocza rzucili się biegiem do mety. Prowadził numer jeden, ale numer cztery, osobiście wybrany przez Hassana, szybko go dochodził. Wydawało się już, że racja będzie po stronie Hassana, ale kierowca numer cztery popełnił fatalny błąd. Zapomniał, że jedynymi regułami, jakimi rządziły się zawody, był brak jakichkolwiek reguł i dążenie do zwycięstwa za wszelką cenę. Całkiem jak w życiu. Wyszedł na prowadzenie, a wtedy kierowca numer jeden skoczył mu na plecy i powalił go na ziemię. Numer cztery upadł twarzą na piasek, a przeciwnik, by upokorzyć go jeszcze bardziej, przebiegł mu po plecach i pomknął do mety. Numer cztery wreszcie podniósł głowę, ale wtedy było już po wszystkim. Został pokonany przez kierowcę numer jeden. Pozostali mijali go bez pośpiechu, powłócząc nogami, a on nie ruszał się z miejsca i przełykał gorycz przygnębiającej porażki. Kiedy reszta dotarła na metę, Shakir zabrał głos. – Wszyscy ukończyliście zawody. Każdy z was po tej lekcji powinien zapamiętać na zawsze, że w życiu obowiązują tylko trzy reguły: nie wolno się
poddawać, nie wolno okazywać litości, liczy się tylko zwycięstwo, bez względu na cenę. – A co z pozostałymi? - zapytał Hassan. Shakir się zastanowił. Dwaj kierowcy zostali na wydmie, nie chcieli brać udziału w szaleńczym biegu po tym wszystkim, co dotąd przeszli. Byli jeszcze ci dwaj, którzy się zderzyli. – Niech wrócą pieszo do ostatniego punktu kontrolnego. – Pieszo? - powtórzył Hassan z niedowierzaniem. - To prawie pięćdziesiąt kilometrów stąd! – Tym bardziej powinni nie zwlekając, ruszać w drogę. – Na całym dystansie nie ma niczego, poza piaskiem. Nie przeżyją na tej pustyni. – Bardzo możliwe - przyznał Shakir. - Jeśli jednak im się to uda, odbiorą cenną lekcję, a wówczas ja, być może, ponownie przemyślę sprawę i uznam, że warto ich zaangażować. Hassan był najbardziej zaufanym doradcą Shakira, starym druhem jeszcze ze służb specjalnych. Czasami Shakir pozwalał przyjacielowi wpływać na swoje decyzje, ale nie tym razem. – Ma być tak, jak powiedziałem. Hassan sięgnął po radiotelefon i wydał rozkaz. Grupa odzianych na czarno żołnierzy Shakira przystąpiła do ekspediowania maruderów w podróż, z której raczej nie mogli wrócić żywi. Tymczasem kierowca numer cztery wstał i dowlókł się do mety. Hasaan podał mu wodę. – Ani mi się waż - powstrzymał go Shakir. - Ten też pójdzie na spacerek. – Przecież on prawie wygrał... - jęknął Hassan. – I co z tego? Odpuścił sobie tuż przed linią mety - burknął Shakir. - To cecha, której nie trawię u swoich ludzi. Idzie razem z pozostałymi. A jeśli dowiem się, że ktoś mu pomógł, radzę tej osobie od razu się zabić, aby nie doświadczyć mojego gniewu. Kierowca numer cztery popatrzył na Shakira z niedowierzaniem, ale zamiast strachu w jego oczach pojawił się zuchwały błysk.
Shakirowi spodobało się jego harde spojrzenie. Przeszło mu nawet przez myśl, aby odwołać rozkaz, ale ostatecznie nie zmienił decyzji. – Uważam marsz za rozpoczęty - oznajmił. Numer cztery strząsnął z ramienia dłoń Hassana, odwrócił się na pięcie i ruszył na poniewierkę, nie oglądając się za siebie. Kiedy odszedł, Shakir zaczął czytać wiadomość, wręczoną mu przez podwładnego. – Złe wieści. – Co się stało? - spytał Hassan. – Ammon Ta nie żyje. Zabili go dwaj Amerykanie, zanim dotarł do tej włoskiej lekarki. – Amerykanie? Shakir kiwnął głową. – Podobno pracują dla organizacji o nazwie NUMA. – NUMA - powtórzył Hassan. Obaj wypowiedzieli ten skrót pogardliwym tonem. Pracowali w wywiadzie od dawna i niejednokrotnie obiło im się o uszy to i owo o wyczynach tej amerykańskiej agencji, zajmującej się rzekomo badaniami oceanograficznymi lub czymś w tym rodzaju. – To nic dobrego - dodał Hassan. - Obaj wiemy, że oni potrafią narobić więcej kłopotów niż CIA. Shakir przytaknął. – O ile pamiętam, kilka lat temu jeden z ich ludzi ocalił Egipt przed zniszczeniem Tamy Asuańskiej. – Wtedy byli naszymi sojusznikami - zauważył Hassan. - Czy nie grozi nam dekonspiracja? Shakir zaprzeczył, kręcąc stanowczo głową. – W żaden sposób nie da się nas powiązać ani z Ammonem Ta, ani ze statkiem i jego ładunkiem. – Co z naszym człowiekiem na Lampedusie? Ammon Ta miał mu dostarczyć Czarną Mgłę, aby mógł użyć jej do wywarcia wpływu na rządy krajów europejskich. Shakir czytał dalej.
– Hagen uciekł i wrócił na Maltę. Jeszcze raz postara się kupić artefakty, zanim ich istnienie zostanie oficjalnie ujawnione. Jeśli mu się nie uda, spróbuje je ukraść. Obiecał zameldować się w ciągu dwóch dni. – Teraz tylko Hagen wiąże nas z tą sprawą - powiedział Hassan. - Trzeba go zlikwidować, i to natychmiast. – Najpierw niech zdobędzie artefakty. Musimy przejąć te tabliczki albo zniszczyć je tak skutecznie, aby nikt nie zdołał ich odtworzyć. – Czy one naprawdę są warte takiego zachodu? - spytał powątpiewająco Hassan. - Nie wiemy nawet, co na nich jest. Shakir miał już dość niekończących się pytań Hassana. – Posłuchaj mnie uważnie - warknął. - Wkrótce wprowadzimy europejskich przywódców w stan uśpienia, co pozwoli nam uzyskać wolną rękę w przejęciu najbardziej wartościowych części tego kontynentu beż żadnych konsekwencji. Jeśli ktoś odczyta skład antidotum z tych tabliczek, a tym samym dowie się, jak poradzić sobie z działaniem Czarnej Mgły, to nasz misterny plan, oparty wyłącznie na wywarciu nacisku, weźmie w łeb. Jak możesz tego nie pojmować? Hassan zaczął się wycofywać. – Oczywiście, że rozumiem, ale skąd pewność, że informacja znajduje się na tych artefaktach? – Bo właśnie tego szukał Napoleon - wyjaśnił Shakir. - Dowiedział się o istnieniu mgły i wysłał swoich ludzi do Miasta Umarłych, aby zabrali wszystko, co tam znajdą. Tylko szczęśliwym zrządzeniem losu udało się nam odtworzyć formułę z resztek tego, czego nie wywieźli, oraz ze znalezisk wydobytych z zatoki. To oznacza, że przeważająca część informacji została zrabowana, wydarta naszym przodkom przez Europejczyków. Nie pozwolę, aby wykorzystali to przeciwko nam. Jeśli jakiekolwiek szczegóły znajdują się na tych zabytkowych przedmiotach, musimy je przejąć albo zniszczyć. Dopiero wtedy przyjdzie czas, by pozbyć się Hagena. – Sam sobie nie poradzi z tym zadaniem, jest za słaby - stwierdził Hassan. Shakir zastanowił się nad jego słowami. – Masz rację. Wyślij mu do pomocy kilku nowych agentów. Rozkaż im zlikwidować go, kiedy będzie już po wszystkim, albo gdyby zaczął stwarzać problemy. Hassan kiwnął głową.
– Jasne. Wybiorę ich osobiście. Aha, jeszcze jedno. Przyjechali inni. Chcą z tobą porozmawiać. Czekają w bunkrze. Shakir westchnął ciężko. Choć budziło to w nim głęboki niesmak, on też musiał przed kimś odpowiadać. Osiris był w swej istocie prywatną armią, zaczątkiem imperium, które samo miało kontrolować rządy, zamiast im służyć. Zarazem jednak, przynajmniej do czasu realizacji ambitnych planów, funkcjonował do pewnego stopnia jak zwykła korporacja, z Shakirem w roli prezesa i dyrektora naczelnego. Ci inni, jak nazwał ich Hassan, byli odpowiednikami akcjonariuszy i członków rady nadzorczej, choć w rzeczywistości ich dążenia były zakrojone na dużo większą skalę niż sukces biznesowy. Tego typu ludziom nie wystarczało nawet niezmierzone bogactwo. Pragnęli pełni władzy, marzyły im się własne imperia, a Shakir był tylko pośrednikiem, który miał im to zapewnić.
14. Shakir pomaszerował w stronę lśniącego rurociągu i podłużnej budowli z pustaków, w której mieściła się stacja pomp. Przy wejściu stało na warcie dwóch jego ludzi. Otworzyli drzwi i przytrzymali je, ze wzrokiem skierowanym prosto przed siebie. Dobrze wiedzieli, że lepiej nie patrzyć Shakirowi w twarz. Skierował się na tyły budynku i stanął przed kratowymi drzwiami, oddzielającymi go od górniczej windy. Rozsunął je, wszedł do kabiny, przystosowanej do przewożenia dużych grup pracowników i ciężkiego sprzętu, po czym nacisnął przycisk jazdy w dół. Po dwóch pełnych minutach i pokonaniu stu dwudziestu metrów drzwi rozsunęły się, a Shakir wysiadł z windy i znalazł się w ogromnym podziemnym kompleksie, oświetlonym lampami ukrytymi w podłodze i w ścianach. Po części była to naturalna jaskinia, resztę wydrążyła górniczo-inżynieryjna ekipa Shakira. Całość miała prawie dwieście metrów długości. Większą część zajmowały monstrualnych rozmiarów pompy, wielkości niewielkich domów, oraz plątanina dziesiątków rur o dużej średnicy wijących się po ogromnej grocie, które zbiegały się w jej środku, wchodziły pod ziemię i znikały z pola widzenia.
Shakir zdjął okulary przeciwsłoneczne i jak zawsze z podziwem przyjrzał się swojemu dziełu. Przeszedł obok olbrzymich maszyn i dotarł do sterowni, gdzie na wielkich ekranach widniał zarys granic Egiptu i większej części Afryki Północnej. Kilka linii przecinało mapę, nie zważając na granice państw. Liczby widoczne obok nich oznaczały ciśnienie, natężenie przepływu i ilość. Z zadowoleniem zauważył maleńkie zielone światełka, pulsujące zielonym kolorem. Wreszcie wkroczył do luksusowej sali konferencyjnej. Gdyby nie widoki, a raczej ich brak, można by było odnieść wrażenie, że to zwykłe miejsce spotkań w strzelistym, korporacyjnym wieżowcu. Pośrodku stał mahoniowy stół, wokół którego na wygodnych krzesłach siedzieli korpulentni mężczyźni. Na zawieszonych na ścianach ekranach widniało logo Osirisa. Shakir zajął miejsce u szczytu stołu i popatrzył na czekającą na niego grupę ludzi. Składała się z pięciu Egipcjan, trzech Libijczyków, dwóch Algierczyków oraz pojedynczych przedstawicieli Sudanu i Tunezji. Shakir stworzył Osirisa z niczego i w ciągu zaledwie kilku lat uczynił z niego wielką międzynarodową korporację. Przepis na sukces wymagał zastosowania czterech podstawowych składników: ciężkiej pracy, bezwzględnej przebiegłości, wpływowych znajomości oraz, rzecz jasna, pieniędzy. Pieniędzy innych ludzi. Shakir i jego kumple ze służb specjalnych zapewnili trzy pierwsze składniki, ostatni pochodził od ludzi siedzących przy stole. Wszyscy byli bardzo bogaci, a większość z nich dysponowała kiedyś ogromną władzą. Kluczowym słowem było „kiedyś”, bowiem „arabska wiosna”, która wyrzuciła Shakira z siodła, wobec nich okazała się jeszcze bardziej bezwzględna. Wszystko zaczęło się w Tunezji, gdzie pewien ubogi uliczny handlarz, od lat gnębiony przez policję, podpalił się na znak protestu. Wówczas wydawało się to niemożliwe, aby ten gest rozpaczy przyniósł jakiś trwały efekt, stał się czymkolwiek więcej niż smutnym końcem czyjegoś zmarnowanego życia. Jednak okazało się, że ten nieszczęsny człowiek podpalił nie tylko siebie, ale cały arabski świat, który w wyniku powstałego pożaru w sporej części zmienił się w dymiące zgliszcza. Pierwszą ofiarą pożogi padła Tunezja, a ci, którzy władali tym krajem od dziesięcioleci, uciekli do Arabii Saudyjskiej. Potem zapłonęła Algieria, a ogień wkrótce przerzucił się na Libię, gdzie najdłużej ze wszystkich, bo od czterdziestu dwóch lat, rządy żelaznej ręki sprawował Muammar Kadafi. Ludzie
z jego otoczenia zyskali bogactwo i władzę dzięki zyskom z eksportu ropy naftowej. Po wybuchu wojny domowej wielu z nich nie zdołało ocalić nie tylko majątku, ale i głowy. Inni, sprytniejsi i bardziej przewidujący, którzy umieścili swe rodziny i pieniądze za granicą, mieli więcej szczęścia, jednak wkrótce, podobnie jak ich niegdysiejsi tunezyjscy współpracownicy, stali się uchodźcami, ludźmi pozbawionymi ojczyzny i sensu życia. Potem rozpadł się Egipt, a ognista zawierucha dotknęła w różnym stopniu Jemen, Syrię i Bahrajn. Wszystko to za sprawą jednej, maleńkiej iskry. Teraz, kiedy płomienie przygasły, ci, którzy przetrwali, zaczęli szukać sposobu na odzyskanie znaczenia i władzy. – Wierzę, że wszyscy panowie mieliście przyjemną podróż - zaczął Shakir. – Nie przyjechaliśmy tu na pogaduszki - powiedział jeden z Egipcjan, siwowłosy mężczyzna w dobrze skrojonym zachodnim garniturze, noszący na ręce zegarek marki Breitling. Człowiek ten zbił ogromny kapitał na wysokich opłatach wnoszonych przez Egipskie Siły Powietrzne za użytkowanie samolotów, które odkupił od nich za grosze. - Kiedy wreszcie rozpocznie się operacja? Nie możemy się już doczekać. Shakir zwrócił się z pytaniem do jednego ze swoich asystentów: – Czy stacje pomp są gotowe? Ten kiwnął głową twierdząco, przebiegł palcami po leżącej przed nim klawiaturze i przywołał na ekran tę samą konturową mapę, co w sterowni. – Jak panowie widzicie - podjął Shakir - sieć jest już gotowa. – Czy aby na pewno wiercenia nie zwróciły niczyjej uwagi? – Bez obaw - uspokoił go Shakir. - Ponieważ wykorzystaliśmy rurociąg naftowy do zamaskowania prac podziemnych, nie wzbudziły one niczyjego zainteresowania. Dzięki temu zdołaliśmy dowiercić się do wszystkich najważniejszych sekcji subsaharyjskiego aquifera, czyli warstwy wodonośnej, która, jak doskonale wiecie, zasila każde źródło i oazę na obszarze rozciągającym się stąd aż do zachodnich krańców Algierii. – A co z aquiferami znajdującymi się bliżej powierzchni ziemi? - spytał jeden z Libijczyków. - Nasz naród korzysta z nich od lat. – Z przeprowadzonych przez nas badań wynika, że wszystkie źródła wody pitnej zależą od tego zalegającego głębiej zbiornika - oznajmił Shakir. - Kiedy
zaczniemy usuwać z niego wielkie ilości wody, zasoby pozostałych zaczną się kurczyć. – Wolałbym, aby dopływ wody został kompletnie odcięty - upierał się Tunezyjczyk. – Całkowite osuszenie wszystkich zbiorników nie jest możliwe - wyjaśnił Shakir. - Nie zapominajmy jednak, że to pustynia. Kiedy w Tunezji, Algierii i Libii dzienny dopływ wody ulegnie znacznej redukcji, powiedzmy o osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt procent, kraje te znajdą się na waszej lasce. Nawet rebelianci muszą pić. Woda wróci dopiero wtedy, kiedy odzyskacie pełnię władzy. Dzięki naszej współpracy Osiris przejmie kontrolę nad całą Afryką Północną. – A co stanie się z usuniętą wodą? - Tym razem wątpliwości miał przedstawiciel Algierii. - Nie da się niezauważalnie wypompować milionów metrów sześciennych wody na pustynię. – Woda zostanie odprowadzona rurociągami - powiedział Shakir, wskazując na linie przecinające obszar widoczny na mapie. - Dalej, podziemnymi kanałami, które znajdują się tu, tu i tu, spłynie prosto do Nilu i rzeką dotrze niezauważenie do morza. Potentaci popatrzyli po sobie nawzajem. – Genialne - powiedział któryś z nich. – Czy nasz nagły powrót nie wywoła protestów ze strony Europejczyków i Amerykanów? - spytał Libijczyk. Shakir uśmiechnął się szeroko. – O to już zadba nasz człowiek we Włoszech - wyjaśnił. - Mam dziwne przeczucie, że nie będą sprawiać problemów. – Doskonale - stwierdził z zadowoleniem Libijczyk. - Kiedy zaczynamy? Czy jest jeszcze coś, czego potrzebuje pan do rozpoczęcia operacji? Shakir wysoko cenił sobie ich entuzjazm. Ludzie ci, pozbawieni eksponowanych stanowisk, byli tak żądni powrotu do władzy, że oddaliby mu wszystko, byle tylko spełnił ich pragnienia. Ale on wymógł na nich już dość pieniędzy i ustępstw. Teraz przyszedł czas na działanie. – Większość pomp pracuje już od miesięcy - oznajmił. - Pojawiły się pierwsze oznaki zjawiska syfonowania. Resztę możemy włączyć natychmiast. -
Skinął na technika. - Przekażcie pozostałym stacjom: uruchomić wszystkie pompy. Kiedy polecenie Shakira zostało wykonane, zza ściany dobiegły odgłosy gigantycznych turbin i pomp, budzących się do życia. Za kilka chwil rosnący hałas miał uniemożliwić komunikację głosową w sali konferencyjnej. Shakir uznał, że to idealny moment do wygłoszenia ostatniego słowa. – Gorący pustynny wiatr nazywa się sirocco. Od dziś zacznie wiać za naszą sprawą. Omiecie całą Afrykę i zakończy „arabską wiosnę”, sprowadzając na jej miejsce najsuchsze i najgorętsze lato.
15. Gafsa, Tunezja Paul Trout zatrzymał się. Jego ubranie przesiąkło potem, a popołudniowy upał sprawiał, że twarz piekła go nieznośnie, mimo ogromnego nakrycia głowy o rozmiarach sombrero. Słońce schodziło coraz niżej, a jego promienie wślizgiwały się pod szerokie rondo kapelusza, kąsając dotkliwie skórę, jakby miały szczególną uciechę w uświadamianiu pochodzącemu z Nowej Anglii białasowi, że nie pasuje do tej części świata. Mierzący ponad dwa metry Paul był najwyższym uczestnikiem wycieczki wspinającej się na skalisty pagórek, pozbawiony jakiejkolwiek roślinności. A także najmniej wysportowanym. Kilka kroków przed nim jego żona, Gamay, szła pod górę bez wysiłku, całkiem swobodnie, jakby wyprowadzała psa na spacer. Miała na sobie tylko sportowy strój gimnastyczny i jasnobrązową bejsbolówkę. Rude włosy, zebrane w koński ogon i przetknięte z tyłu przez pasek czapki, kołysały się z boku na bok w rytm kroków. Paul wzruszył ramionami. W rodzinie zawsze ktoś musiał reprezentować siłę, kto inny zaś głos rozsądku. – Powinniśmy chwilę odpocząć - powiedział. – Daj spokój, Paul - odkrzyknęła Gamay - jesteśmy już bardzo blisko. Jeszcze tylko ta górka i będziesz mógł pławić się do woli w cudownych wodach najnowszego jeziora na świecie i rozciągnąć się na plaży Gafsa Beach.
Miasto Gafsa leżało na obszarze oazy znanej jeszcze w czasach imperium rzymskiego. Cały teren był usiany źródłami, łaźniami i basenami leczniczymi, mającymi moc uzdrawiania przeróżnych dolegliwości. Paul i Gamay, w przerwach między zwiedzaniem antycznych ruin i penetrowaniem zakątków słynnej Kasby, relaksowali się zwykle w otoczonym kamiennymi ścianami basenie z naturalną źródlaną wodą, wydrążonym jeszcze przez Rzymian. – Mamy pełno cudownych wód dwa kroki od hotelu - zażartował. – Owszem - przyznała - ale one tam są już od tysięcy lat. Natomiast to jezioro pojawiło się znikąd zaledwie sześć miesięcy temu. Czy to cię nie intryguje? Paul był z wykształcenia geologiem. Pochodził z Massachusetts, w młodości spędzał wiele czasu nad wodą i często buszował po słynnym Instytucie Oceanograficznym Woods Hole. Ostatecznie zrobił doktorat z geologii morskiej w kalifornijskim Instytucie Oceanografii Scrippsa, specjalizując się w analizie struktury najgłębszych partii dna morskiego. Jego nazwisko znalazło się pośród twórców licznych patentów, związanych z technicznymi aspektami badania formacji geologicznych tworzących podłoża mórz i oceanów. Nic więc dziwnego, że z uwagi na przygotowanie naukowe, kwestia nagłego pojawienia się jeziora na pustyni powinna go zainteresować. Jednak po godzinnej jeździe po czymś, co tylko umownie można było nazwać drogą, i trzydziestominutowej wędrówce w palącym słońcu, Paul miał po prostu wszystkiego dosyć. – Już prawie doszliśmy! - krzyknęła Gamay. Paul myślał z zachwytem o swojej żonie. Była stworzeniem pełnym nieograniczonej energii, nieznoszącym bezruchu. Nawet w domu nie potrafiła usiedzieć na miejscu. Miała doktorat z biologii morskiej, ale dodatkowo zgłębiała tak wiele różnych dziedzin, że mogłaby bez trudu uzyskać kilka innych tytułów naukowych. Obserwując ją przez lata, Paul zauważył, że szybko traciła zainteresowanie tym, co już dogłębnie zbadała, i zawsze szukała nowych wyzwań. Często mawiała poważnym tonem, za to z przymrużeniem oka, że jej mąż bez przerwy ją irytował i to właśnie było spoiwem ich trwałego, szczęśliwego małżeństwa, nie licząc naturalnego pragnienia wspólnego poszukiwania silnych wrażeń, czemu sprzyjała praca w NUMA, którą nierzadko wykonywali także podczas wakacji.
Gamay pierwsza dotarła na szczyt, wyprzedziwszy nawet przewodnika. Zatrzymała się, popatrzyła w dół i wsparła dłonie na swych szczupłych biodrach. Chwilę później obok niej stanął przewodnik. Na jego twarzy zamiast zachwytu pojawił się wyraz zakłopotania. Zdjął kapelusz i stropiony podrapał się po głowie. Paul wreszcie wdrapał się na wzniesienie i dopiero wtedy zobaczył, co się stało. Głębokie jezioro otoczone skalistymi wzgórzami zamieniło się w błotnistą nieckę z trzymetrową kałużą w środku. Wyblakła linia na urwistych skałach, przypominająca pierścieniowaty osad mydlin na wannie, oznaczała najwyższy poziom wody. Kilku kolejnych turystów, którzy dotarli na szczyt w ślad za Paulem, tak jak i on nie wypowiedziało ani słowa. Po obejrzeniu zachwycających fotografii byli entuzjastycznie nastawieni do wycieczki i nie spodziewali się takiego rozczarowania. – Żałosny widok - powiedziała kobieta z południowym akcentem. - Tam, skąd pochodzę, coś takiego nie kwalifikuje się nawet jako staw dla wędkarzy. Miejscowy przewodnik, który zarabiał na wożeniu turystów nad jezioro, był całkiem zbity z tropu. – Nic nie rozumiem. Jak to możliwe? Jeszcze przedwczoraj było tu jezioro powiedział, wskazując linię poziomu wody na skałach. – Wyparowało - stwierdził turysta ze Szkocji. - Tu jest cholernie gorąco. Wpatrzony w błoto Paul zapomniał o zmęczeniu i obolałych mięśniach. Wiedział, że mają do czynienia z prawdziwą tajemnicą. Pojawienie się jeziora dało się jakoś wytłumaczyć, gorące i zimne cieki wodne zawsze szukały ujść na powierzchnię, ale zniknięcie jeziora niemal z dnia na dzień to nie to samo. Przyjrzał się otoczeniu, aby oszacować powierzchnię i głębokość zbiornika w celu przybliżonego określenia objętości wody. – Taka ilość wody nie wyparowałaby nawet w dwa miesiące, co dopiero w dwa dni - powiedział. – To gdzie się ona podziała? - spytała kobieta z amerykańskiego Południa. – Może ktoś ją podprowadził - odparł Szkot. - Ostatecznie cały ten obszar jest suchy jak pieprz.
Mężczyzna miał rację. Tunezyjczycy wyjątkowo dotkliwie odczuwali brak wody, nawet jak na standardy Afryki Północnej. Ale nawet tysiąc cystern napełnionych pod sam korek nie zdołałoby osuszyć jeziora tej wielkości. Paul szukał wzrokiem jakiejś wyrwy czy szczeliny w otaczających ich skałach, którędy woda mogłaby ujść z niecki. Nie dostrzegł niczego w tym rodzaju. Turyści zamilkli, słychać było wzmagające się brzęczenie much. W końcu kobieta z Południa uznała, że dość się już napatrzyła. Poklepała przewodnika po ramieniu i ruszyła w drogę powrotną, mówiąc: – Obawiam się, kochaniutki, że ktoś zrobił ci na złość i wyciągnął korek. Wyrazy współczucia. W jej ślady szybko poszli inni, niezbyt zainteresowani wpatrywaniem się w błotniste zagłębienie. W końcu zrezygnował sam przewodnik i zaczął schodzić w dół, gadając przez całą drogę w desperackiej próbie opisania, jak jezioro wyglądało jeszcze dwa dni temu. Przy okazji tłumaczył bez mrugnięcia okiem, że mimo jego braku nie będzie zwrotu pieniędzy za wycieczkę. Paul ociągał się, rozmyślając intensywnie o tym, co zobaczył, a przy okazji obserwował grupkę dzieci, brnących przez wysychające błoto, by dostać się do resztek wody. – Ona miała rację - powiedział do Gamay. – O czym mówisz? – Powiedziała, że ktoś wyciągnął korek - powtórzył słowa turystki. - Zdarza się dość często, że podobne źródła wytryskują z leżących pod nimi aquiferów. Zwykle na skutek pękania i rozsuwania się podziemnych skał. Czasem woda nie znajduje ujścia i wówczas tworzą się zbiorniki podobne do tego jeziora. Czasem źródło wciąż dostarcza świeżej wody, czasem są to jednorazowe wycieki. Jeśli nawet warstwy skalne przesuną się ponownie i odetną dopływ wody, jezioro pozostaje na powierzchni przez kilka miesięcy, zanim słońce osuszy go do cna. W tym przypadku woda zniknęła bardzo szybko, musiała więc dokądś odpłynąć. Jednak nie widzę żadnego miejsca, w którym mógłby powstać wyciek. Cała okolica to wielka kamienna misa. – Wobec tego, skoro nie wyparowała w powietrze i nie wyciekła na powierzchnię, musiała spłynąć pod ziemię - wykoncypowała Gamay. - Czy tak brzmi pańska teoria, panie Trout? – Dokładnie tam, skąd wcześniej wypłynęła - przytaknął Paul.
– Czy spotkałeś się kiedykolwiek z podobnym przypadkiem? – Szczerze mówiąc, nigdy. Kiedy podziwiali niecodzienny widok, pstrykając przy okazji kilka zdjęć, podszedł do nich mężczyzna, który również robił zdjęcia, tylko nieco dalej. Był raczej niewysoki, około metra siedemdziesiąt wzrostu, miał na głowie miękki płócienny kapelusz, a jego opalone policzki pokrywał kilkudniowy, szpakowaty zarost. Plecak, laska i lornetka wskazywały na turystę, ale Paul zauważył w jego dłoni czarno-żółty niwelator. – Witam - powiedział mężczyzna, uchylając lekko kapelusza. - Przepraszam, ale niechcący słyszałem waszą dyskusję o zniknięciu jeziora. Od samego rana ludzie wspinają się tu, rozczarowani kręcą głowami i odchodzą. Dopiero wy spróbowaliście naprawdę dociec, co się stało i gdzie podziała się woda z jeziora. Czyżbyście przez przypadek byli geologami? – Kształciłem się w tym kierunku - przyznał Paul i podał mu rękę. - Paul Trout, a to moja żona, Gamay. Mężczyzna uścisnął dłoń najpierw jemu, potem jej. – Nazywam się Reza al-Agra. – Jak się masz, Reza - przywitała go Gamay. – Bywało lepiej - odrzekł bez entuzjazmu. Paul ruchem głowy wskazał na instrument geodezyjny. – Przyszedłeś tu, by dokonać pomiarów jeziora? – Niezupełnie - padła odpowiedź. - Tak jak wy, próbowałem się zorientować, w jaki sposób i z jakiego powodu woda zniknęła. Uznałem, że powinienem zacząć od ustalenia, ile jej tu było. – Nam wystarczyło oszacowanie na oko - powiedział Paul i pomyślał, że robienie ekspertyzy błotnistej kałuży to przesada. – No cóż, ja nie mogę pozwolić sobie na taki luksus - odrzekł Reza. - Jestem pełnomocnikiem libijskiego rządu do spraw pozyskiwania wody pitnej. Przełożeni oczekują ode mnie precyzji. – Przecież jesteśmy w Tunezji - zauważyła Gamay. – Zdaję sobie z tego sprawę. Uznałem jednak, że powinienem się temu przyjrzeć. W mojej profesji znikające jeziora nie wróżą niczego dobrego. – To tylko małe jeziorko pośrodku pustyni - stwierdziła Gamay.
– Ale nie jest ono jedynym, które zniknęło - odparł Reza. - W moim kraju w ciągu kilku miesięcy doszło do znacznej redukcji zasobów wodnych. Wysychają źródła oraz zasilane przez nie jeziora, strumienie zmieniają się w wąskie strużki. Nie wspominając o oazach, które były wiecznie zielone od czasów, gdy na naszej ziemi rządzili Kartagińczycy, a teraz zbrązowiały. Usychają. Dotychczas radziliśmy sobie, zwiększając wykorzystanie wód gruntowych, ale ostatnio stacje pomp poinformowały o znacznym spadku ich poziomu. Sądziliśmy, że to lokalne niedobory, ale kiedy dowiedziałem się o zniknięciu tego jeziora, co widzę teraz na własne oczy, doszedłem do wniosku, że problem jest bardziej powszechny, niż sądziłem. Przypuszczalnie doszło do gwałtownych zmian zwierciadła wód gruntowych. – Jak to możliwe? - spytała Gamay. – Nikt tego nie wie - odparł Reza. - A może chcielibyście mi pomóc w znalezieniu przyczyny? Paul popatrzył na żonę. Porozumieli się bez słów. – Z miłą chęcią - powiedział. - Jeśli podrzucisz nas później do hotelu, możemy od razu odłączyć się od wycieczki. – Wspaniale - uśmiechnął się Reza. - Mój land rover stoi przy drodze.
16. Valetta, Malta Wejście do zatoki Valetta było jak podróż w przeszłość, do czasów, gdy niewielkie bastiony, takie jak Malta, znajdujące się we władaniu grup prominentnych ludzi, zapewniały istotny wpływ na handel międzynarodowy i kontrolę nad obszarem śródziemnomorskim. Widok z pokładu „Sea Dragona”, idącego na silniku i właśnie mijającego falochron, był niemal identyczny jak w czasach świetności wyspy, dlatego Kurt bez żadnych problemów potrafił wyobrazić sobie, jak wyglądało tu życie w dziewiętnastym, osiemnastym, a nawet siedemnastym stuleciu. Na wprost dominowała wyniosła kopuła kościoła karmelitów, oświetlona promieniami zachodzącego słońca. Świątynia stała w otoczeniu starych domów i
innych kościołów. Zatoki strzegły aż cztery murowane reduty ze stanowiskami dla artylerii i cytadelami, górującymi nad wąskim kanałem portowym. Fort Manoel wznosił się na wyspie w rozwidleniu jednej z odnóg zatoki, zaś Fort Saint Elmo położony był na końcu półwyspu. Jego wyblakłe kamienne mury nadal wyglądały surowo i niedostępnie mimo upływu niemal pięciuset lat. Stojący naprzeciw i broniący prawej strony portu Fort Ricasoli został inaczej zaprojektowany i sprawiał wrażenie niskiego i wąskiego, a jego długie ściany ciągnęły się aż do falochronu, na którego końcu stała mała latarnia morska. I wreszcie był Fort Saint Angelo, wznoszący się nad samą wodą na wąskiej mierzei w środku portu. Jeśli te wszystkie forty to za mało, by nasunąć myśl o obronnym charakterze Malty, to potwierdzały go nadmorskie wały, budynki i widoczne gdzieniegdzie naturalne urwiska z tego samego spłowiałego kamienia. Wydawać się mogło, że miasta nie wznoszono od podstaw przez całe lata, lecz podobnie jak cała wyspa zostało ono wyrzeźbione z jednolitego bloku wapienia. – Jak to możliwe, by ktokolwiek z zewnątrz zdołał zdobyć tę wyspę powiedział Joe, podziwiając fortyfikacje. – Jak zawsze, przeciwko brutalnej sile najskuteczniejsze okazują się podstępy i fortele - odparł Kurt. - Napoleon zawinął tu w drodze do Egiptu pod pozorem zakupu zaopatrzenia dla swojej floty. Miejscowi, licząc na spore zyski, wpuścili go do portu. Kiedy okręty bezpiecznie minęły obronne reduty, wysadził wojsko na ląd i wycelował armaty w ich domy. – Taktyka konia trojańskiego z pominięciem konia - podsumował Joe. W tym czasie „Sea Dragon” wszedł do wewnętrznego portu i skierował się ku otwartym nabrzeżom. Otoczenie sprawiało tu bardziej nowoczesne wrażenie, niewielkie tankowce rozładowujące paliwo i olej opałowy stały obok statków wycieczkowych i masowców. „Sea Dragon” wcisnął się pomiędzy nie i przybił do nabrzeża. Nie czekając na obłożenie cum, Kurt i Joe zeskoczyli na ląd i ruszyli szybko ulicą do miasta. – Niech na wachcie zawsze będzie co najmniej dwóch ludzi! - krzyknął przez ramię Kurt. - Podejrzewam, że kręci się tu sporo typów spod ciemnej gwiazdy!
– Takich jak wy dwaj?! - odkrzyknął w odpowiedzi Reynolds. Kurt roześmiał się. – Postarajcie się nie wpakować w jakieś kłopoty - dodał Reynolds. - Nie mamy pieniędzy na kaucje. Kurt tylko machnął ręką. Spieszył się wraz z Joem na spotkanie z kustoszem Maltańskiego Muzeum Morskiego. Byli już spóźnieni. – Myślisz, że kustosz na nas poczeka? - spytał Joe, kiedy usiłowali złapać taksówkę. Kurt zerknął na niebo. Już zaczynało zmierzchać. – Na dwoje babka wróżyła. Taksówka zatrzymała się na środku ulicy. Wsiedli do niej. – Muzeum Morskie - polecił Kurt. Taksówkarz w rekordowym tempie, zręcznie przemykając wąskimi, krętymi uliczkami i przejeżdżając kilkakrotnie na żółtych światłach, dowiózł ich do muzeum. Zatrzymał się przed wejściem, obok posągu Posejdona. Po uregulowaniu rachunku, okraszonego solidnym napiwkiem, Kurt i Joe przecięli szeroki chodnik, omijając ogrodzone miejsce budowy, po czym weszli na schodki przed imponującą fasadą budynku. Fronton Maltańskiego Muzeum Morskiego przypominał Kurtowi wejście do nowojorskiej biblioteki publicznej, strzeżone z obu stron przez kamienne lwy. Przy drzwiach Kurt zamienił kilka słów z ochroniarzem. Strażnik połączył się z kimś przez telefon. Wkrótce wyszedł do nich szczupły mężczyzna w tweedowej marynarce z łatami na łokciach. Kurt wyciągnął rękę na powitanie. – Doktor Kensington, jak sądzę? – Po prostu William - powiedział mężczyzna, ściskając mu dłoń. Był Anglikiem żyjącym na obczyźnie, jednym z wielu na wyspie, która przez ponad sto lat należała do Imperium Brytyjskiego. – Przepraszamy za spóźnienie. Natrafiliśmy na przeciwny wiatr usprawiedliwił ich Kurt.
-
– Jak zazwyczaj - uśmiechnął się Kensington. - To dlatego ktoś wynalazł motorówkę.
Roześmiali się, a Kensington zaprosił ich do środka i zamknął za nimi drzwi. Kiwnął przy tym głową strażnikowi, co wydawało się zwyczajowym gestem, jednak Kurt zwrócił uwagę, że zanim poprowadził ich dalej korytarzem, wcześniej podszedł do okna i rozchylając żaluzje, wyjrzał na zewnątrz. Przeszli przez rozległy hol, gdzie trwały przygotowania do mającej odbyć się wkrótce uroczystości połączonej z aukcją, i dalej do gabinetu Kensingtona. Niewielki kwadratowy pokoik w końcu korytarza na trzecim piętrze aż po sufit zapełniały drobne artefakty, sterty gazet i prac naukowych. Wąskie, witrażowe okno zupełnie nie pasowało do tego wnętrza. – Pozostałość po opactwie, mieszczącym się w osiemnastym stuleciu w tym budynku - wyjaśnił Kensington. Kiedy siadali, za oknem zapłonęły reflektory i dało się słyszeć typowe odgłosy budowy: młoty pneumatyczne, dźwigi i pokrzykiwania robotników. – Trochę późna pora na takie hałasy - zauważył Kurt. – Przebudowują plac - powiedział Kensington. - Pracują nocą, aby nie przeszkadzać turystom. – Szkoda, że nikt nie wpadł na to, aby przebudować ulice na przedmieściach Waszyngtonu - stwierdził Joe. - Skróciłoby mi to czas dojazdu do pracy. Kurt wręczył Kensingtonowi swoją wizytówkę. – NUMA - powiedział kustosz po jej przestudiowaniu. - Miałem już kiedyś przyjemność współpracować z kimś od was. W czym mogę pomóc? – Chcieliśmy zapytać o party przed aukcją. Kensington odłożył wizytówkę. – Ach tak. Zapowiada się ekscytujący wieczór. Party ma się odbyć za dwa dni. To impreza z wielką pompą i wszelkimi bajerami. Zaprosiłbym was, ale lista gości jest zamknięta. – Co się tam będzie działo? – Goście będą mogli obejrzeć wystawiane przedmioty w postaci wirtualnej wyjaśnił Kensington. - Przy okazji zmierzą się z konkurentami i ponapinają nawzajem muskuły. Nic tak nie winduje cen, jak trochę współzawodnictwa podsycanego przerostem ambicji. – Wyobrażam sobie - przyznał Kurt.
– Proszę mi wierzyć - dodał kustosz - że ludzie są skłonni zapłacić sporo pieniędzy, aby zobaczyć coś, czego nie oglądały niczyje oczy od setek albo nawet tysięcy lat. – A jeszcze więcej, kiedy będą mogli zabrać to do domu i mieć tylko dla siebie. – Oczywiście. Przy czym wszystko odbywa się najzupełniej legalnie i z korzyścią dla muzeum. Jesteśmy prywatną organizacją, a prace renowacyjne kosztują dużo więcej niż wpływy ze sprzedaży biletów. – Czy ma pan listę przedmiotów wystawionych na sprzedaż? – Mam - przyznał Kensington. - Niestety, obawiam się, że nie będę jej mógł wam pokazać. Takie zasady i w ogóle. – Zasady? - spytał Kurt. – I w ogóle - powtórzył Kensington. – Chyba czegoś tu nie rozumiem. Na czoło kustosza wystąpił perlisty pot. – Zajmujecie się poszukiwaniem zatopionych skarbów, więc wiecie, jak to jest. Kiedy coś zostanie odkryte i ludzie się o tym dowiedzą, zaraz zaczynają się spory i przepychanki w kwestii prawa do własności. Weźmy taki przykład: do kogo należy złoto, wydobyte z hiszpańskiego galeonu? Znalazcy uważają, że do nich. Hiszpanie się z tym nie zgadzają, bo przecież to był ich statek. Potomkowie Inków też przypisują sobie do niego prawo, ponieważ owo złoto wydobyli spod ziemi ich przodkowie. Tak jest w przypadku złota, a z zabytkowymi przedmiotami bywa dużo gorzej. Wiecie zapewne, że Egipt domaga się od Anglii zwrotu kamienia z Rosetty, a od Włoch - stojącego w Rzymie obelisku laterańskiego. Konstancjusz II zabrał go sprzed świątyni Amona w Karnaku i zamierzał postawić w Konstantynopolu, ale obelisk dotarł tylko do Rzymu. – To znaczy, że... – Spodziewamy się pozwu natychmiast po zaprezentowaniu tych przedmiotów - nie wytrzymał Kensington. - Chcielibyśmy nacieszyć się nimi choć przez jedną noc, zanim dobiorą się do nas prawnicy z całego świata. Historyjka była sensowna, może nawet zawierała ziarno prawdy, ale Kurt był przekonany, że Kensington coś ukrywa. – Panie Kensington - zaczął.
– William. – No dobrze. Nie chciałem tego robić, ale nie dajesz mi wyboru. Kurt wyciągnął zdjęcia otrzymane od doktor Ambrosini i położył jedno z nich na blacie biurka. – Co to takiego? – To ty - powiedział Kurt. - Może nienajlepsze ujęcie, ale bez żadnych wątpliwości ty. Masz na sobie tę samą tweedową marynarkę. – Zgoda, to ja. I co z tego? – Powiedzmy, że pozostali panowie widoczni na zdjęciu nie są ludźmi, z którymi chciałbyś się fotografować. Wątpię też, czy zaprosiłbyś ich na swoje party. Kensington wpatrywał się w fotografię. – Rozpoznajesz któregoś z nich? - spytał Joe. – Tego tu. - Kustosz wskazał Hagena. - To jakiś łowca skarbów, drobny kolekcjoner. Lekarz, o ile dobrze pamiętam. Ci dwaj to jego znajomi. Ale co to ma wspólnego z... – Rzeczywiście jest lekarzem - przerwał mu Kurt. - Jest także podejrzany o terroryzm i poszukiwany w związku z incydentem, do jakiego doszło wczoraj na Lampedusie. Ci jego znajomi prawdopodobnie też maczali w tym palce. Kensington zbladł. Wszystkie sieci bez przerwy informowały na bieżąco o tym wydarzeniu i nazywały je najtragiczniejszą katastrofą przemysłową od czasów Bhopalu. – Przecież nie było mowy o żadnym zamachu terrorystycznym - powiedział. - Sądziłem, że doszło do skażenia w związku z wejściem tego statku na mieliznę. – Tak brzmi oficjalna wersja - stwierdził ponuro Kurt. - Rzeczywistość wygląda inaczej. Kensington przełknął nerwowo ślinę i odchrząknął. Zabębnił palcami po blacie i zaczął bawić się długopisem. Za oknem rozległ się łoskot, zaczął pracować dźwig. – Ja... nie wiem, co powiedzieć - wyjąkał. - Nie pamiętam nawet, jak on się nazywał. – Hagen - podpowiedział jak zawsze skory do pomocy Joe.
– A tak, Hagen. – Jesteś zapominalski - zakpił Kurt. - Ci, którzy zrobili to zdjęcie, twierdzą, że spotkałeś się z nim co najmniej trzykrotnie. Mam nadzieję, że pamiętasz przynajmniej, czego od ciebie chciał. Kensington westchnął i rozejrzał się dokoła, jakby szukał czyjejś pomocy. – Chciał dostać zaproszenie na party - powiedział wreszcie. - Mówiłem mu, że nie mogę tego obiecać. – Dlaczego? – Już wam tłumaczyłem, że to prywatna impreza dla wąskiego grona kilkudziesięciu obrzydliwie bogatych dobroczyńców i przyjaciół muzeum. Doktora Hagena nie stać na miejsce przy stole. Kurt wyprostował się na krześle. – Nawet z dwustoma tysiącami euro na koncie? Kustosz drgnął, ale od razu się opanował. – Nawet gdyby miał okrągły milion. Kurt z początku sądził, że pieniądze były przeznaczone na zakup artefaktów, ale teraz zaczął podejrzewać, że może jednak wcale nie na to. – Jeśli zdarzyło się, że zaproponowali ci tę kwotę jako łapówkę, to powinieneś wiedzieć, że tacy jak oni nie płacą. Wolą zacierać za sobą ślady. Mogli pokazać ci gotówkę. Mogli nawet dać ci zaliczkę albo od razu całą sumę. Tylko że kiedy dostaną od ciebie to, czego chcą, postarają się, abyś nie pożył wystarczająco długo, by wydać te pieniądze. Kensington nie zareagował oburzeniem. Po prostu siedział i milczał, jakby zastanawiał się nad słowami Kurta. – Ale ty już o tym dobrze wiesz - ciągnął Kurt. - Inaczej nie wyglądałbyś co chwilę przez okno, jakbyś obawiał się zobaczyć za sobą Kostuchę. – Ja... – Spodziewasz się, że wrócą. Boisz się ich. I powiem ci, że naprawdę masz się czego bać. – Nie dałem im niczego. - Kensington próbował się usprawiedliwić. Kazałem im się wynosić. Nie rozumiesz, że oni... Zamilkł i zaczął się bawić czymś, co leżało na biurku, a potem opuścił rękę i otworzył szufladę.
– Powoli - ostrzegł go Kurt. – Nie mam broni. - Kustosz wyciągnął prawie pustą buteleczkę z tabletkami na zgagę. – Możemy cię ochronić - stwierdził Kurt. - Odstawimy cię na policję. Władze zadbają o twoje bezpieczeństwo. Najpierw jednak musisz nam coś powiedzieć. Kensington wrzucił kilka tabletek do ust. Najwyraźniej pomagały mu w panowaniu nad sobą. – Nie trzeba mnie przed niczym bronić - powiedział, rozgryzając lekarstwo. To absurd. Jacyś kolekcjonerzy wiercą mi dziurę w brzuchu o kilka artefaktów i przez to staję się arcyzbrodniarzem? Masowym mordercą? – Nikt cię o to nie oskarża, ale ci ludzie nie mają czystych rąk. A ty, dobrowolnie czy pod przymusem, wszedłeś z nimi w układy. Tak czy inaczej, jesteś w niebezpieczeństwie. Na zewnątrz rozległy się okrzyki robotników i załomotał młot pneumatyczny. Kensington chwycił się za głowę. Kurt zrozumiał, że kustosz zupełnie się pogubił. Ściskał palcami skronie, jakby chciał uwolnić się od bólu, hałasu i wzburzenia. – Zapewniam was, że nic nie wiem o tych ludziach. Chcieli tylko, tak samo jak wy, dowiedzieć się czegoś o kilku przedmiotach wystawionych na licytację, ale ze względu na zobowiązanie do zachowania poufności nie zaspokoiłem ich ciekawości. Zanim zaczniecie wysnuwać jakieś wnioski, powiem tylko jedno: te przedmioty są całkiem pospolite, nie ma w nich nic niezwykłego. Huk młota nagle ustał. We względnej ciszy Kensington sięgnął drżącą ręką po długopis. – To tylko bibeloty - ciągnął, przykładając jednocześnie długopis do kartki papieru. - Niezweryfikowane artefakty z Egiptu. Bez większej wartości. Z dołu dał się słyszeć ryk silnika. Dźwięk był potężny i zaskakująco bliski. To wystarczyło, aby Kurtowi zjeżyły się włosy na karku. Odwrócił głowę i zarejestrował jakiś cień, poruszający się za witrażowym oknem. – Uwaga! - krzyknął, zsuwając się z krzesła na podłogę. Rozległ się głośny trzask. Koniec wysięgnika dźwigu jak taran przebił się przez okno. Odłamki szkła i kłęby pyłu poleciały we wszystkich kierunkach, a
żółto-czarny wysięgnik wjechał do środka, uderzył w biurko kustosza i zmiażdżył je o stojącą za nim ścianę, przygważdżając do niej Kensingtona. Następnie cofnął się, a wtedy Kurt rzucił się do rannego kustosza, chwycił go i odciągnął w bok tuż przed ponowną szarżą dźwigu, która zmiotła resztki biurka i wybiła dziurę w kamiennej ścianie. Trzecie uderzenie omal nie spowodowało zarwania się stropu. – Kensington! - krzyknął Kurt, wpatrując się w kustosza. Ich rozmówca, trafiony wysięgnikiem prosto w twarz, miał złamany nos, pokiereszowane wargi i powybijane zęby. Stracił przytomność, ale oddychał. Kurt położył go na podłodze i zauważył zmiętą kartkę w jego dłoni. Sięgnął po nią i jednocześnie usłyszał ostrzegawczy okrzyk Joego. – Padnij! Wysięgnik obracał się w bok. Kurt przykrył własnym ciałem Kensingtona, przyciskając go do podłogi, a dźwig zdemolował kolejną ścianę, po czym ugrzązł w kamiennym rumowisku obok okna. Operator podjął nieudaną próbę uwolnienia zaklinowanego wysięgnika, po czym nagle wszystko znieruchomiało. Kurt doskoczył do otworu ziejącego w ścianie. W kabinie małego żurawia ujrzał mężczyznę, szarpiącego się z dźwigniami, a obok niego drugiego, uzbrojonego w pistolet maszynowy. Bandyta zauważył Kurta i wygarnął w jego kierunku krótką serię. Kurt cofnął się, a pociski uderzyły w ścianę. Tymczasem Joe, przyciskając telefon do ucha, próbował wezwać pomoc. Zanim skończył, pistolet maszynowy odezwał się ponownie, ale Kurt zorientował się, że tym razem strzelano w innym kierunku. Ponownie wyjrzał na zewnątrz. Napastnicy uciekali, strzelając ponad głowami przechodniów, aby zeszli im z drogi. – Zostań z nim - rozkazał Kurt. - Spróbuję ich dorwać. Zanim Joe zdołał zaprotestować, wspiął się na resztki okna i zaczął schodzić w dół po wysięgniku dźwigu.
17. Kurt zsuwał się w dół, wykorzystując jako uchwyty okrągłe otwory w belce wysięgnika. Widział, jak trzej uzbrojeni ludzie przebiegają przez ulicę i wsiadają do zaparkowanego po drugiej stronie mikrovana. Kiedy był już wystarczająco blisko ziemi, zeskoczył z dźwigu. Zorientował się, że robotnicy musieli bronić dostępu do dźwigu, bo kilku z nich zostało zastrzelonych. Tymczasem bandyci uruchomili silnik samochodu i włączyli światła. Kurt rozejrzał się za jakimś pojazdem, którym mógłby ich ścigać. Jedyną opcją była mała wywrotka marki Citroen. Miała wąski rozstaw kół i nienaturalnie wysoką szoferkę, dzięki czemu mogła przeciskać się starymi uliczkami miasta. Podbiegł do niej, usiadł za kierownicą i stwierdził, że kluczyk tkwi w stacyjce. Silnik zaskoczył od razu. Kurt wrzucił bieg, zjechał po schodkach i zatrzymał się w poprzek ulicy. Jednak maleńki, zwinny mikrovan ominął go z boku chodnikiem i po pokonaniu kilkudziesięciu metrów wrócił na jezdnię. Kurt poruszył dźwignią biegów, wrzucił wsteczny i skręcił kierownicę, ustawiając wywrotkę w odpowiednim kierunku. Już miał wdepnąć w gaz, kiedy za szybą mignęła mu znajoma twarz. – Wsiadaj! - krzyknął do Joego i zanim ten zatrzasnął za sobą drzwi, wcisnął pedał gazu do dechy. – Nie mogłeś wynająć czegoś mniejszego? - spytał Joe. – Dawali większe w darmowej promocji, więc wziąłem - odparł Kurt. Przynależność do klubu wiąże się z pewnymi przywilejami. – A co zrobimy, jeśli gliny stwierdzą, że te twoje przywileje nie obejmują kradzieży wywrotki z miejsca zbrodni? – To zależy. – Od czego? – Od tego, czy uda nam się przedtem dorwać bandytów. Mimo głośnego ryku silnika wywrotki, perspektywa takiego obrotu spraw wydawała się mało prawdopodobna. Mikrovan nie był demonem prędkości, ale dzięki dobremu przyspieszeniu i zwrotności z każdą chwilą coraz bardziej się
oddalał. W przeciwieństwie do niego ich pojazd sprawiał wrażenie mułowatej landary. Nagłe zagęszczenie ruchu na chwilę wyrównało szanse, ale mały samochodzik zwinnie przebijał się przez tłok na jezdni. Kurtowi nie pozostało nic innego, jak włączyć światła drogowe i z całej siły nacisnąć klakson. Na widok rozpędzonej ciężarówki każdy, komu życie miłe, ustępował jej z drogi. Niestety, samochody zaparkowane przy chodniku nie miały takiej możliwości. Kurt przemknął obok nich na grubość lakieru, ścinając kolejno pięć lusterek. – Chyba jedno ominąłeś - powiedział z troską Joe. – Trudno, urwiemy je, jak będziemy wracać. Wcisnąwszy gaz do deski, Kurt zmuszał wywrotkę do maksymalnego wysiłku. – Zdaje się, że kazałem ci zostać z Kensingtonem - rzucił z przyganą w głosie. – Przecież zostałem - odparł Joe. – Chodziło mi o to, żebyś zaczekał na nadejście pomocy. – Następnym razem wyrażaj się ściślej - prychnął Joe. Droga, schodząca łagodnym łukiem w dół, ku zatoce, opustoszała, dzięki czemu nabrali prędkości i zaczęli odrabiać dystans, pędząc teraz obok zacumowanych przy nabrzeżu jachtów wartych miliony i skromnych łodzi rybackich. Komuś w mikrovanie najwyraźniej się to nie spodobało. Tylna szyba samochodziku rozprysła się na kawałki, a w kierunku wywrotki pomknęła seria pocisków. Na przedniej szybie pojawił się rząd przestrzelin. Kurt schylił się instynktownie i skręcił w prawo, na drogę odchodzącą w głąb lądu. Zaczęli oddalać się od zatoki. – Jedziemy w złą stronę - zauważył Joe. Nie zdejmując nogi z gazu, Kurt zredukował bieg. Silnik zawył, a wywrotka żwawiej wspinała się pod górę. – Nadal jedziemy w złą stronę, tyle że szybciej - nie odpuszczał Joe. – Jedziemy na skróty - powiedział Kurt. - Linia brzegowa przypomina rozcapierzone palce dłoni, wchodzące w wody zatoki. Oni jadą brzegiem, a my przetniemy paluch u podstawy.
– Albo zabłądzimy - mruknął Joe. - Przecież nie mamy mapy. – Wystarczy, że będziemy widzieli zatokę po lewej stronie - wyjaśnił Kurt. Nie było to trudne, bo wszystkie cztery forty i stojące przy linii brzegowej ważniejsze budowle kąpały się w świetle reflektorów. Dzięki różnicy wysokości mogli nawet zauważyć w dole nadbrzeżną drogę. – Są tam. - Joe wskazał kierunek ruchem głowy. Kurt też ich zauważył. Maleńki microvan pędził jak przedtem. Najwyraźniej jego kierowca nie zamierzał wtopić się między inne pojazdy. Wywrotka zjeżdżała teraz ze wzniesienia i zwiększyła prędkość. Trzęsła się przy tym i podskakiwała, a gruz i kawały betonu leżące na skrzyni ładunkowej czyniły niemiłosierny łoskot. Zbliżali się pod ostrym kątem do skrzyżowania. – Jak zamierzasz to rozegrać? - spytał Joe. – Za przykładem Rzymian staranuję ich. Joe pospiesznie odwrócił się w poszukiwaniu pasów bezpieczeństwa, ale ich nie znalazł. – Trzymaj się! Wypadli na główną drogę, niestety, nieco za wcześnie. Zjeżdżając szybko w dół, Kurt źle wymierzył odległość i teraz oni wyszli na czoło wyścigu. – Znajdujemy się przed ściganym samochodem - poinformował Joe. – No to zrób coś z tym - burknął Kurt. Nie mając większego wyboru, Joe zrobił w tej sytuacji jedyną sensowną rzecz. Pociągnął za dźwignię hydraulicznego siłownika, unoszącego skrzynię wywrotki. Po chwili kilka ton cegieł, poskręcanego żelastwa i odłamków betonu zaczęło zsuwać się na jezdnię. Masa gruzu spadła na mikrovana jak lawina, w pierwszej kolejności wgniatając maskę i chłodnicę. Betonowe kęsy wielkości pięści strzaskały przednią szybę, a małe autko zatoczyło się w niekontrolowanym skręcie, zjechało z drogi i zaczęło koziołkować, lądując ostatecznie na dachu. Wywrotka zatrzymała się z piskiem opon. Kurt zdjął nogę z hamulca, wyskoczył z szoferki i podbiegł do przewróconego mikrovana. Joe ruszył za nim, dzierżąc w ręce łom dla ewentualnej obrony.
Z chłodnicy rozbitego samochodu buchała para. Spomiędzy zgniecionych i podziurawionych blach karoserii wydobywał się zapach benzyny. Jeden rzut oka wystarczył im, by stwierdzić, że pasażer siedzący na miejscu obok kierowcy nie żyje. Musiał dostać prosto w głowę kawałkiem betonu, który wpadł do środka przez rozbitą szybę. Poza nim wewnątrz auta nie było jednak nikogo więcej. – Gdzie pozostali? - spytał Joe. W przypadku dachowania ciała bywają wyrzucane z kabiny, jednak Kurt, rozejrzawszy się, nie zauważył nikogo leżącego na ziemi. Po chwili dostrzegł w oddali sylwetki dwóch ludzi biegnących po skałach w kierunku świateł Fortu Saint Angelo. – Liczę na to, że masz dobre buty do biegania - powiedział, ruszając w pogoń. - To jeszcze nie koniec.
18. Doktor Hagen, gnany przerażeniem, pędził w stronę fortu. Sprawy już wcześniej nie wyglądały dobrze, a teraz sytuacja uległa dalszemu pogorszeniu. Dzięki podsłuchowi w gabinecie Kensingtona zorientował się, że kustosz niemal wygadał się przed facetami z NUMA. Zdjęty paniką zażądał od towarzyszących mu ludzi z Osirisa, aby zabili kustosza, zanim ich wyda. Był prawie pewien, że im się to udało, ale wszystko, co nastąpiło potem, nosiło znamiona katastrofy: pościg, wypadek, utrata broni podczas dachowania. – Sami nie damy rady! - krzyknął. - Wezwij pomoc! Na szczęście drugi zabójca wciąż miał krótkofalówkę przypiętą do paska. Sięgnął po aparat, włączył nadawanie i nie przerywając biegu, wydyszał: – Szarak, zgłasza się Pazur. Wyciągnijcie nas stąd. – Pazur, co się stało? - spytał zaaferowany głos. – Kensington spotkał się z Amerykanami. Zamierzał nas wydać, musieliśmy go zabić. Teraz oni depczą nam po piętach. – To ich też zabijcie. – Nic z tego, są uzbrojeni. - To było kłamstwo, ale zespół ewakuacyjny nie musiał tego wiedzieć. - Zostało nas tylko dwóch, trzeci nie żyje. Jesteśmy ranni. Musicie nas stąd zabrać.
Przed nimi wyłoniły się imponujące mury Fortu Saint Angelo, lśniące pomarańczowym blaskiem w świetle potężnych reflektorów. Im bardziej się do nich zbliżali, tym jaśniej robiło się także wokół nich. Już teraz widać ich było jak na dłoni, jakby biegli przez Times Square, ale nie mieli wyboru. Bezpieczeństwo musiało zejść na dalszy plan. – No i jak? - krzyknął Hagen. - Co powiedział? – Szarak, jak mnie zrozumiałeś? Po krótkiej ciszy głos odezwał się ponownie. – Łódź będzie czekała w kanale. Musicie zmylić pościg i dopłynąć do niej wpław. Nie dajcie się złapać. W przeciwnym razie wiecie, co was czeka. Hagen słyszał każde słowo. Nie była to odpowiedź, jakiej by sobie życzył, ale lepsze to niż nic. Musiał zwolnić, wbiegając po ukośnej rampie prowadzącej do fortu. Człowiek o pseudonimie Pazur, który miał mu pomagać, nie zamierzał czekać. Był w lepszej kondycji i wyrwał do przodu, jakby zupełnie nie obchodziło go, czy Hagen wpadnie w ręce Amerykanów.
19. Kurt i Joe zawzięcie ścigali obu zabójców, ale ci, mając sporą przewagę, wbiegli do fortu i zniknęli im z oczu. Dotarłszy do rampy, Kurt zwolnił ze sprintu do truchtu. Joe biegł tuż za nim. Oślepiająca pomarańczowa poświata utrudniała zobaczenie czegokolwiek, zwłaszcza w głębokich cieniach, gdzie nie docierało światło reflektorów. Zatoczyli szeroki łuk, nie chcąc, by ktoś wypadł na nich znienacka z jakiejś mrocznej niszy lub wnęki. Nawet z tego miejsca fort sprawiał imponujące wrażenie. Wzniesiony na skrawku lądu wrzynającym się w zatokę Valetta, przypominał wielowarstwowy tort weselny, z tym, że mur na każdym poziomie nachylony był pod innym kątem, przez co atakujące go okręty zawsze znajdowały się w polu ostrzału obrońców. Kurt zwolnił, mając teraz po prawej kamienną ścianę fortu, a po lewej wody zatoki. Minął zamkniętą furtkę i dotarł do schodów, wcinających się w mur jak wąski kanion. Doszedł do kolejnej furtki, jednak wystarczył rzut oka na nią i już wiedział, że uciekinierzy właśnie tędy weszli do środka.
– Wyłamali zamek - powiedział, otwierając furtkę na oścież. Zerknął do góry i ruszył po schodach. Szedł tuż przy ścianie, ale na końcu schodów zaskoczył go utykający mężczyzna, który wypadł prosto na niego z mieczem w dłoni. Kurt rzucił się na kamienną posadzkę, unikając ostrza, po czym przeturlał się i zerwał na nogi akurat w chwili, gdy pojawił się Joe. Człowiek z mieczem zrobił krok w tył, obracając klingę to na uzbrojonego w łom Joego, to na Kurta. Kurt dostrzegł stojącą w kącie zbroję, mającą świadczyć o dawnej świetności fortu. Na ziemi leżała żelazna rękawica. To z niej zapewne wydarty został miecz. Chwilę później rozpoznał mężczyznę. – Ty jesteś Hagen, tchórzliwy doktorek, który uciekł z wyspy śmierci. – Nic o mnie nie wiesz - odburknął Hagen. – Wiem, że miałeś antidotum na to, co spotkało Lampedusę. Jeśli nam wszystko opowiesz, może unikniesz komory gazowej. – Zamknij mordę! - wrzasnął Hagen. Zamarkował wypad w stronę Kurta, po czym zaatakował Joego, zataczając mieczem szeroki tuk. Stara klinga ze świstem przecięła powietrze, ale Joe, wiedziony zwierzęcym instynktem, cofnął się i powstrzymał morderczy cios szybkim ruchem łomu. Rozległ się metaliczny szczęk, iskry błysnęły w mroku nocy. – Poczułem prawdziwy powiew średniowiecza - rzucił Joe. Hagen natarł ponownie. Wyprowadził kilka zamaszystych cięć, próbując zepchnąć Joego na schody, być może w nadziei, że z nich spadnie, ale każdy jego atak trafiał na skuteczną zasłonę. Przy ostatnim z serii ciosów Joe odbił koniec miecza i szybkim kopnięciem trafił Hagena w pierś. Doktor zatoczył się do tyłu, ale szybko był już gotów na następną rundę pojedynku. – Chwacko się posługujesz tym narzędziem - zauważył Kurt. – Oglądałem po kilka razy wszystkie części Gwiezdnych wojen - odrzekł z dumą Joe. – W takim razie poradzisz sobie z nim? – Bez dwóch zdań. - W głosie Joego nie było krztyny zwątpienia. - Goń jego kumpla. Zanim wrócisz, zawinę gościa w ozdobny papier i włożę ci do świątecznej skarpety. Po odejściu Kurta Joe zwrócił się twarzą do przeciwnika. Zmierzywszy go wzrokiem, zmienił chwyt łomu. Zamiast trzymać go za koniec, na podobieństwo miecza, teraz złapał go oburącz bliżej środka, jak kij bojowy.
Hagen zaatakował ponownie zamaszystym cięciem, ale Joe wyłapał cios jednym końcem łomu, a drugim huknął go w twarz i rozkwasił mu nos. – Wy lekarze zwykle mówicie pacjentom, że nie będzie bolało, prawda? spytał szyderczo. - Tym razem będzie inaczej. Zaboli, i to bardzo. Hagen rzucił się naprzód, wściekle wywijając mieczem. Walczył z dziką desperacją, wrzeszcząc, a nawet plując na Joego. Joe zachowywał spokój i opanowanie. Poruszał się ze zwinnością i gracją dobrze wyszkolonego szermierza. Zręcznie i precyzyjnie pracował nogami. Z każdym natarciem radził sobie bez trudności. Na każde cięcie odpowiadał zasłoną lub unikiem. Swobodnie ripostował, robiąc fintę jednym końcem łomu, a drugim zadając cios. – Nie dość, że oglądałem Gwiezdne wojny - powiedział ostrzegawczo - to jestem wielkim fanem Errola Flynna. – Kto to jest Errol Flynn? – Kpisz sobie ze mnie? Hagen nie odpowiedział, za to Joe przeszedł do kontrataku. Zamarkował cios, zmuszając doktora do uniku, po czym zawinął łomem nad głową i spuścił go pionowo w dół. Rozległ się przykry trzask i Hagen wrzasnął z bólu. – Chyba musisz zmodyfikować dietę - oznajmił Joe z udawaną troską. Kefir, twaróg, ryby morskie powstrzymają demineralizację kości. – Ty sukinsynu - stęknął Hagen. - Złamałeś mi obojczyk. Lekko przechylił się na bok, jak ptak ze złamanym skrzydłem. – To nic wielkiego, zaraz poprawię z drugiej strony - powiedział Joe, unosząc łom. – Dość tego! - zawołał Hagen i rzucił miecz na ziemię. - Poddaję się, tylko mnie już nie bij. Ukląkł na oba kolana, trzymając się za obolałe ramię z cierpiętniczym wyrazem twarzy. Jednak kiedy Joe podszedł bliżej, doktor spróbował ostatniej sztuczki. Wyciągnął z kieszeni strzykawkę i chciał ją wbić przeciwnikowi w nogę. Joe zareagował błyskawicznie i zbił jego rękę w dół. W efekcie Hagen wstrzyknął specyfik we własne udo. Cokolwiek to było, zadziałało niemal natychmiast. Hagen zakołysał się na boki, źrenice uciekły mu w głąb czaszki, po czym bez jednego słowa przewrócił się prosto na zranione ramię.
– Masz babo placek - jęknął Joe. - Teraz będę musiał cię nieść. Schylił się, by sprawdzić doktorowi puls. Na szczęście serce biło normalnym rytmem. Wyciągnął strzykawkę i schował ją do kieszeni, łamiąc przedtem igłę. Pomyślał, że nie zaszkodzi sprawdzić, co w niej było. Kiedy Joe zastanawiał się, co począć z nieprzytomnym lekarzem, Kurt, zachowując ostrożność, szukał drugiego uciekiniera. Zorientował się, że mężczyzna albo nie ma amunicji, albo zgubił broń, bo od wypadku ani razu do niego nie strzelił. Nie znaczyło to jednak, że się gdzieś nie zaczaił. Po przejściu kilkudziesięciu metrów usłyszał chrzęst żwiru, jakby ktoś szedł po pobliskich schodach. Przypadł do ściany i wyjrzał za róg. Kręcone schodki wiodły w górę, na następny poziom umocnień. Różnica wysokości nie była wielka, ale schody poprowadzono wewnątrz muru, więc w polu widzenia znajdowało się zaledwie kilka pierwszych stopni. Kurt zamarł i nasłuchiwał. Przez kilka sekund nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Nagle rozległo się stłumione echo szybkich kroków, jakby ktoś biegiem pokonał kilka ostatnich stopni. Skuliwszy się, Kurt wszedł na schody i ruszył w górę. Trzydzieści wąskich, wygiętych stopni wykuto dla osiemnastowiecznych ludzi, którzy byli dużo drobniejszej budowy i robili krótsze kroki. Mimo ciasnoty wspinał się szybko. Kiedy znalazł się na górze, dostrzegł mężczyznę biegnącego przez płaski podwórzec, będący stanowiskiem ogniowym artylerii. Uciekinier kierował się ku przeciwnej stronie, gdzie stał rząd staroświeckich armat, zwróconych wylotami luf ku zatoce. Kurt puścił się biegiem, przeskoczył niski murek i popędził na ukos przez dziedziniec. Zaczynał go doganiać, ale mężczyzna przesadził szaniec, zeskakując z dwuipółmetrowej wysokości na niższy poziom. Kurt dobiegł do muru i wsparłszy się dłońmi o jego krawędź, zeskoczył za nim. Ugiął nogi, aby zamortyzować upadek, a kiedy stanął prosto, zabójca znajdował się kilkanaście metrów od niego i właśnie przeskakiwał nad kolejnym murem. Kurt podbiegł do krawędzi i wychyliwszy się, stwierdził, że od niższego poziomu dzieliły go teraz ponad trzy metry. – Że też musiał mi się trafić facet skoczny jak kozica - mruknął.
Jego wzrok padł na pochyłą rampę. Skoczył, spadł na ustawione pod kątem kamienne płyty i kontynuował pościg. Uciekinier nie przestawał biec i zyskał nad nim sporą przewagę. Właśnie zbliżał się do kolejnego muru. Była to najbardziej wysunięta część fortu, wrzynająca się w wody zatoki. Licząc od samej góry, pokonali dwa poziomy weselnego tortu. Kurt zorientował się, że zbliża się koniec pościgu. Zewnętrzne mury warowni miały ze dwadzieścia, może nawet dwadzieścia pięć metrów wysokości, a u ich stóp rozciągał się pas litej skały, dzielący budowlę od morza. Uciekinier najwyraźniej też zdał sobie z tego sprawę, bo stanął jak wryty dobre kilkanaście metrów przed murem. Odwrócił się, spojrzał na Kurta i po krótkim wahaniu puścił się pędem prosto ku koronie muru. Tuż przed nią wybił się z całej siły, zatoczył krótki łuk i runął w przepaść. Wyglądało to na desperacki skok samobójcy. Kurt podbiegł do krawędzi i spojrzał w dół. Spodziewał się, że zobaczy leżące na skałach roztrzaskane ciało. Zamiast tego ujrzał wąskie, prostokątne wycięcie w skale, tworzące coś w rodzaju kanału, dochodzącego do murów fortu. Rzekomy samobójca nie dość, że żył, to jeszcze płynął w iście olimpijskim tempie do unoszącej się na wodzie motorówki. Nie mogąc nic na to poradzić, Kurt tylko patrzył z niechętnym podziwem, jak ktoś wciągnął pływaka do motorówki, która po chwili odpłynęła z dużą prędkością i zniknęła w ciemnościach. – Co się stało?! - dobiegło go wołanie z górnego poziomu. Kurt obejrzał się i zobaczył Joego, który trzymał za kark Hagena. – Uciekł mi - powiedział Kurt. - Muszę przyznać, że sobie na to zapracował. – Trudno, mamy przynajmniej tego ptaszka - odparł Joe. Ledwie skończył, rozległ się huk wystrzału. Jeniec Joego osunął się na kolana i padł na ziemię. Kurt i Joe natychmiast skulili się za koroną muru, ale dalsze strzały nie padły. Kurt rozejrzał się dokoła ze swej kryjówki. Zarówno on, jak i Joe nie zamierzali się wychylać zza kamiennej osłony, ale utrzymywali kontakt głosowy. – Joe, nic ci się nie stało?! - zawołał Kurt. – Mnie nic - odkrzyknął ponuro Joe - ale nasz jeniec jest martwy. To było do przewidzenia, pomyślał Kurt.
– Niech to szlag - mruknął. - A więc znowu wszystko na nic. – Domyślasz się, skąd padł strzał? Sądząc po pozycji Joego na górnym poziomie oraz po sposobie, w jaki echo wystrzału odbiło się od murów, pocisk musiał nadlecieć od strony wody. – Chyba z przeciwnego brzegu zatoki - wyraził przypuszczenie Kurt. Zaryzykował rzut oka w tym kierunku. Nigdzie nie zauważył motorówki ani żadnej platformy, z której można było oddać strzał. Na drugim brzegu wznosiły się jakieś zabudowania, między innymi kolejny fort z płaskim stanowiskiem dla artylerii. – To będzie dobrze ponad trzysta metrów - stwierdził Joe. – Po ciemku, z lekkim bocznym wiatrem - dodał Kurt. - Cholernie dobry strzał. – Zwłaszcza że trafił za pierwszym razem, nie potrzebował korekty. Ta wymiana zdań nie świadczyła o ich paranoi, po prostu próbowali dociec, z kim mieli do czynienia. – I jeszcze jedno. Wzięli na cel swojego człowieka, a nie żadnego z nas powiedział Kurt. – A więc zgodzisz się ze mną, że to zawodowcy? – Poważni gracze - przytaknął Kurt. - Przy nich Hagen to frajer. Na drodze prowadzącej do fortu pojawiły się policyjne radiowozy. Błyskające niebieskie i czerwone światła na łodzi motorowej płynącej z wewnętrznego portu świadczyły o tym, że tam też była policja. Za późno, pomyślał Kurt. Sprawcy uciekli albo byli martwi. Kryjąc się za koroną muru, na wypadek gdyby snajper wciąż tkwił na stanowisku strzeleckim, wyciągnął z kieszeni kartkę, na której Kensington próbował coś napisać. Papier był umazany krwią, ale litery dało się odczytać. Układały się w imię. Sophie C... Z niczym mu się to nie kojarzyło. Zresztą w tym momencie nie potrafił doszukać się żadnego sensu w całej tej sytuacji. Schował kartkę i czekając na przybycie policji, zastanawiał się, kiedy wreszcie przestanie gnębić ich pech.
Po drugiej stronie zatoki, w ruinach budowli równie starej jak Fort Saint Angelo, ktoś inny był całkowicie przekonany, że tylko szczęściu zawdzięcza pomyślne wykonanie zadania. Teraz przyglądał się efektom swego strzału. Uchwycił cel w okularze lunety, wprowadził poprawkę na wiatr, przez chwilę walczył z nagłym pogorszeniem ostrości wzroku, zmuszając podwójny obraz do ponownego zlania się w jeden, a potem ściągnął spust. Problemy z oczami pojawiły się z tego samego powodu, co trudno gojące się pęcherze i oparzenia na twarzy. Numer cztery z dumą nosił te blizny. Zdołał przetrwać powrotny marsz śmierci do punktu kontrolnego i dostał drugą szansę na służbę w Osirisie. Jednym celnym strzałem udowodnił swoją wartość. Rozłożył karabin snajperski o długiej lufie, przyjrzał się uważnie elektronicznej fotografii dokumentującej skuteczny strzał i wtedy przemknęło mu przez głowę, że być może trzeba było zabić obu Amerykanów. Jednak miał czas na oddanie tylko jednego strzału, a najważniejsze było uciszenie Hagena. Dokonał więc słusznego wyboru. Amerykanów zabije przy kolejnej okazji. Po spakowaniu karabinu ostrożnie owinął chustą poranioną twarz, ukrywając pod nią nasączony maścią antybiotykową opatrunek na karku. Potem odszedł i zniknął w mroku nocy.
20. – Zdaje się, że mieliście powstrzymać się od jakichkolwiek działań do mojego przyjazdu. - Słowa te padły z ust Renaty Ambrosini. Wszyscy troje znajdowali się w luksusowym apartamencie na najwyższym piętrze najdroższego hotelu na Malcie. Kurt przykładał whisky z lodem do paskudnego guza na czole. Joe próbował się przeciągnąć, aby pozbyć się strzykania w karku. To, że nie siedzieli w więzieniu, zakrawało na cud. Jednak tuż po ich aresztowaniu i postawieniu zarzutów, rozdzwoniły się telefony od najwyższych władz państwowych Stanów Zjednoczonych i Włoch, To, wraz z zapisem wideo ich heroicznych wyczynów, dokonanym przez przypadkowego świadka, przeważyło szalę na ich korzyść. W zaledwie dwie godziny z podejrzanych,
zagrożonych wyrokiem pięćdziesięciu lat ciężkich robót, stali się poważnymi kandydatami do odznaczenia Orderem św. Jerzego. Jak na jeden dzień pracy, efekt nie był najgorszy, ale każdy z nich zamieniłby wyrazy uwielbienia na jakiekolwiek wskazówki, prowadzące do wyjaśnienia tajemnicy. – Staraliśmy się dotrzymać słowa - zapewnił ją Kurt. - Ale co mieliśmy zrobić, kiedy rozwalili ścianę muzeum i zaczęli uciekać? Renata nalała sobie drinka i usiadła obok Kurta. – Dobrze, że przynajmniej wy wyszliście z tego cało. Kensington i Hagen nie żyją. Joe był kompletnie przybity. – Powinienem go zostawić tam, gdzie leżał. Kiedy podprowadziłem go do muru, był cały, tylko półprzytomny. – Nie rób sobie wyrzutów - próbował pocieszyć go Kurt. - Skąd mogłeś wiedzieć, że podczas ucieczki będzie ich osłaniał snajper? Joe pokiwał głową. – Wiesz już, co było w strzykawce? – Ketamina. Zwykły, szybko działający środek do znieczulenia ogólnego wyjaśniła Renata. - Nie użyto jej do ataku na Lampedusę. – Czy ketamina może być tym antidotum? - spytał Kurt z nadzieją w głosie. – Poleciłam doktorowi Ravishawowi to sprawdzić, tak na wszelki wypadek. Nie poskutkowało. Krótko mówiąc, wracamy do punktu wyjścia. Kurt łyknął szkockiej, wpatrując się w zmiętą kartkę od Kensingtona. – Zdobyliście jakieś nazwiska i numery telefonów? - spytała Renata. – Kensington usiłował coś napisać, kiedy wysięgnik dźwigu przebił się przez ścianę. Podał jej kartkę. – Sophie C... nic mi to nie mówi. – Ani nam. Próbował coś nam przekazać. – Chyba chciał, abyśmy znaleźli tę osobę - podsunął Joe. - Może ona coś wie. A może jest tajemniczym ofiarodawcą przedmiotów, wystawionych na aukcję? – Szkoda, że nie pisał szybciej.
– Po co w ogóle pisał? - zdziwiła się Renata. - Przecież mógł wam po prostu powiedzieć. Kurt też się nad tym zastanawiał. – Rozmawiał z nami, strzelając nerwowo oczami, więc gabinet mógł być na podsłuchu. A przynajmniej obawiał się, że jest. Renata pociągnęła ze szklanki. – To znaczy, że chciał wam coś przekazać, jednocześnie mówiąc na głos, że nic nie wie? Kurt pokiwał głową. – Chyba zorientował się, że go tylko słyszą, a nie widzą. Sądzę, że chciał nam pomóc, ale bał się, żeby go nie dorwali. – W takim razie po co go zabili, skoro mieli go w garści? - spytała. – Z tych samych powodów, co Hagena - stwierdził Kurt. - Dla zatarcia śladów. Obawiali się, że prędzej czy później się zdradzi. Nasze pojawienie się tylko przyspieszyło rozwój wydarzeń. – Być może was też zamierzali zlikwidować - wyraziła przypuszczenie Renata. – Niewykluczone - zgodził się Kurt. Na tym etapie pobudki były bez znaczenia, liczył się wynik, a ten okazał się znacznie korzystniejszy dla przeciwników, którym udało się wyeliminować dwóch ważnych świadków. Jednak gra się jeszcze nie skończyła. – Musimy znaleźć tę Sophie - stwierdził Kurt, zwracając się do Renaty. Masz lepszy dostęp do danych osobowych niż my. Możesz też chyba liczyć na pomoc swoich przyjaciół z Interpolu. Poszukiwania trzeba zacząć od znajomych Kensingtona, członków zarządu muzeum i sponsorów. – Może być też jedną z osób zaproszonych na party - dodał Joe. Renata skinęła głową. – Zwrócę się z tym do AISE i Interpolu - powiedziała. - To mała wyspa. Nie powinno być problemów z namierzeniem tej kobiety. Jeśli się nie uda, poszerzę zakres poszukiwań. To może być cokolwiek: pseudonim, hasło do konta bankowego albo program komputerowy. – A może to snajper, który zabił Hagena? - podrzucił Kurt.
– Czemu nie? Taki jest współczesny świat. Dziewczyna może dziś zostać tym, kim zechce. Kurt pokiwał ponuro głową i wziął kolejny łyk szkockiej. Rozgrzewające działanie lodowatego trunku w połączeniu z kojącym chłodem szklaneczki przyłożonej do czoła sprowadziło ból do znośnego poziomu. Czuł, że jego umysł zaczyna pracować coraz sprawniej. – Wszystko sprowadza się do muzeum. Kensington powiedział, że chodziło im o przedmioty pochodzące z Egiptu. Co prawda nazwał je bibelotami, ale nie wiadomo, czy nie kłamał. Musimy im się przyjrzeć, co oznacza, że wraz z Joem wybierzemy się na to party. – Wyglądam doskonale w stroju wieczorowym - pochwalił się Joe. – Zapomnij o smokingu. Nie będziemy przesadzać z elegancją. Po tym, co wydarzyło się tej nocy, nie mam zamiaru po raz kolejny wystawiać się na cel. – A zatem będzie nam potrzebne przebranie - domyślił się Joe. – Przebranie to mało powiedziane - stwierdził Kurt, nie wdając się w szczegóły. – Jestem zdumiona, że tego party nie odwołano - powiedziała Renata. – Ja też - przytaknął Kurt. - Ale czasami sprawy toczą się na opak. Podobno śmierć Kensingtona nie tylko nie zniechęciła uczestników, ale spowodowała znaczny wzrost zainteresowania licytacją. Jakby poczucie zagrożenia stanowiło dodatkową atrakcję. W związku z tym, zamiast zrezygnować z imprezy, potrojono ochronę i zaproszono kilku dodatkowych potencjalnych kupców. – A my po prostu staniemy pod drzwiami i naciśniemy dzwonek, zaś potrójnie wzmocniona ochrona posłusznie odwróci wzrok w innym kierunku zakpił Joe. – Niezupełnie - pokręcił głową Kurt. - Panowie z ochrony sami wprowadzą nas do środka.
21. Południowa Libia Nieustanne drżenie przeszywało kabinę pilotów starego DC-3, pędzącego z prędkością prawie dwustu węzłów zaledwie sto pięćdziesiąt metrów nad pustynią. Paul Trout przypuszczał, że wibracje spowodował brak synchronizacji obrotów śmigieł albo ich złe wyważenie. Oczami niezdrowo pobudzonej wyobraźni widział, jak jedno z nich odpada od silnika i sfruwa w rozpostarte szeroko ramiona pustyni albo szatkuje ścianę kabiny jak zwariowany otwieracz do konserw. Gamay, siedząca w prawym fotelu, normalnie zajmowanym przez drugiego pilota, daleka była od ulegania podobnym apokaliptycznym wizjom. Podziwiała przesuwające się za oknem widoki, czując przyjemny dreszczyk emocji, towarzyszący szybkiemu lotowi na niewielkiej wysokości. Pełniący obowiązki gospodarza Reza stał wraz z Paulem tuż za fotelami pilotów. – Czy musimy lecieć tak prędko i tak blisko ziemi? - spytał Paul. – Tak jest najbezpieczniej - odrzekł z przekonaniem Reza. - W przeciwnym razie rebelianci mieliby więcej czasu na dokładne wycelowanie. Paul nie spodziewał się takiej odpowiedzi. – Jacy znów rebelianci? – Wciąż znajdujemy się w stanie niewygasłej wojny domowej. Mamy do czynienia z licznymi grupami paramilitarnymi, które w zależności od sytuacji współpracują z rządem albo go zwalczają, z agentami obcych wywiadów, głównie z Egiptu, z Bractwem Muzułmańskim, a nawet z byłymi funkcjonariuszami reżimu Kadafiego. Wszystkie te siły toczą bój o władzę. Obecna sytuacja w Libii jest bardzo skomplikowana. Nagle Paul poczuł ukłucie żalu, że nie zdecydowali się zostać jeszcze jeden dzień w Tunezji, by potem wrócić do Stanów. Mógłby teraz siedzieć sobie na ganku, ćmić ulubioną fajkę i słuchać radia, zamiast ryzykować utratę życia w tym odległym kraju.
– Nie martw się - próbował uspokoić go Reza. - Nie będą marnować pocisków rakietowych na taką starą maszynę. Zwykle strzelają do nas na ślepo z karabinów. Jak dotąd ani razu nie trafili. Mówiąc to, Reza sięgnął za plecy Paula i odpukał w drewnianą framugę wejścia do kokpitu. Podobnie jak cały samolot, pochodziła jakby z innej epoki, starta niemal do gołego metalu przez ludzi wchodzących i wychodzących z kabiny pilotów przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Przyrządy sterownicze znajdowały się w podobnym stanie. Gałki wieńczące solidne, metalowe dźwignie miały wgłębienia od dłoni setek pilotów, posługujących się nimi od dziesięcioleci. Starego typu wolant po stronie kapitana, w postaci dużej, otwartej od góry kierownicy, był nawet zgięty w środku. Ten, za którym siedziała Gamay, wyglądał niewiele lepiej. – Trzeba było pojechać samochodem - powiedział Paul. – To osiem godzin jazdy - odparł Reza - a samolotem tylko dziewięćdziesiąt minut. Poza tym w powietrzu jest o wiele chłodniej. Dziewięćdziesiąt minut. Paul zerknął na zegarek. Bogu dzięki, wkrótce powinni lądować. Lecąc wciąż z dużą prędkością, przemknęli nad kilkoma skalistymi sfałdowaniami terenu, wyrastającymi z piasku jak wielkie morskie potwory na powierzchni oceanu. Jeszcze przez pewien czas utrzymywali kurs południowy, po czym zatoczyli krąg nad terenem przypominającym wyschnięte złoże soli, by wreszcie wyjść na prostą do lądowania na ziemnym pasie startowym, obok którego, jak przypuszczał Paul, znajdowało się pole naftowe z wieżami wiertniczymi i pomocniczymi zabudowaniami. Przyziemili dość gładko, z jednym tylko podskokiem, a potem maszyna wytraciła prędkość w długim dobiegu. Jak większość samolotów z zamierzchłych początków awiacji, DC-3 miał podwozie klasyczne, z małym kółkiem ogonowym oraz dwoma dużymi kołami pod skrzydłami. Z tego powodu lądowaniu towarzyszyło niecodzienne wrażenie, kiedy maszyna, sunąc płasko nad ziemią, dotykała kołami podłoża, a następnie, wraz ze spadkiem prędkości, dziób unosił się do góry. Całkiem na odwrót, jak wszystko tutaj, pomyślał Paul, ale humor wyraźnie mu się poprawił, kiedy poczuł twardy grunt pod nogami. Po wyjściu z samolotu odwrócił się, by podać rękę Gamay. Ujęła jego dłoń i zeskoczyła radośnie na ziemię.
– Było cudownie! - zawołała, promieniejąc zachwytem. - Po powrocie do domu zaczynam naukę latania. Joe może być moim instruktorem. – Doskonały pomysł - powiedział Paul, usilnie starając się okazać aprobatę, co nie wypadło zbyt przekonująco. – Widziałeś Oazę Berberów? - spytała. – Nie - odrzekł Paul po krótkim zastanowieniu. - Kiedy ją mijaliśmy? – Tuż przed skrętem na ostatnią prostą - podpowiedział Reza. – Masz na myśli ten teren wysuszony na wiór? Reza pokiwał głową. – Żyzny, tropikalny raj w ciągu tygodnia zmienił się w spaloną słońcem pustynię. Ze zjawiskami takimi jak w Gafsie mamy obecnie do czynienia na całym obszarze Sahary. – To wręcz nieprawdopodobne. - Paul nie ukrywał zdumienia. Reza przysunął dłoń do czoła, osłaniając oczy przed słońcem. – Lepiej wejdźmy do środka. Powiódł ich do głównego budynku, przechodząc obok zespołu potężnych pomp i szeregu rur, które ciągnęły się daleko, aż do Bengazi. Po upale pustyni z ulgą weszli do klimatyzowanego wnętrza, gdzie natknęli się na grupę robotników. – Czy nastąpiła jakakolwiek poprawa sytuacji? - spytał Reza. Brygadzista pokręcił przecząco głową. – Wydajność znów spadła o dwadzieścia procent - powiedział zafrasowany. Musieliśmy zatrzymać kolejne trzy pompy. Przegrzewały się, zasysając samo błoto. Paul, przysłuchując się rozmowie, rozglądał się dokoła. Pomieszczenie było wypełnione ekranami monitorów i terminalami komputerowymi. Szyby nielicznych okien miały ciemne zabarwienie, jakby były pokryte powłoką antyrefleksyjną. Skojarzyło mu się to z ośrodkiem kontroli ruchu lotniczego. – Witamy w górnym biegu Wielkiej Sztucznej Rzeki - powiedział Reza. - To największy na świecie projekt hydrotechniczny. W tym i w kilku innych miejscach zasysamy wodę z podziemnej warstwy wodonośnej, znanej jako aquifer nubijski, i dostarczamy ją do odległych o osiemset kilometrów miast, takich jak Bengazi, Trypolis czy Tobruk.
Reza dotknął jednego z ekranów, na którym natychmiast zaczęły przewijać się fotografie, przedstawiające gigantyczne pompy, studnie i wypełnione wodą mroczne wnętrza wielkich rurociągów. – Na jakim poziomie utrzymuje się wydobycie wody? - spytała Gamay. – Do niedawna przepompowywaliśmy sześciennych dziennie.
siedem
milionów
metrów
Paul przyglądał się pulpitom sterowniczym. Wszystkie lampki wskaźników jarzyły się na żółto, pomarańczowo lub czerwono. Nie dostrzegł ani jednej zielonej. – Czy susza bardzo ograniczyła wydajność? – Obecnie uzyskujemy jedynie trzydzieści procent normy, przy czym sytuacja stale się pogarsza. – Mieliście tu jakieś trzęsienia ziemi? - zainteresował się Paul. - Aktywność sejsmiczna może uszkodzić studnie i zdestabilizować aquifer. – Nie odnotowaliśmy żadnych wstrząsów ani nawet najlżejszych drgań. Cały ten obszar jest wyjątkowo stabilny sejsmicznie, choć na pewno nie politycznie. Paul nie krył zakłopotania. W końcu zadał jedyne sensowne pytanie, które mu się nasunęło. – Być może nie chcecie o tym mówić, ale czy bierzecie pod uwagę możliwość, że aquifer wysycha? – Dobre pytanie - odrzekł Reza. - Ta warstwa wodonośna powstała w wyniku ostatniego zlodowacenia. Wypompowywana przez nas woda oczywiście nie jest uzupełniana. Jednak według większości prognoz powinno jej wystarczyć mniej więcej na pięć stuleci. W najbardziej pesymistycznych ocenach podawano okres co najmniej stu lat, a my eksploatujemy aquifer zaledwie od ćwierćwiecza. Przyznam jednak, że podobnie jak ty uważam to za jedyną możliwą przyczynę. Nie mam jednak pojęcia, gdzie się podziewa ta woda. – A co do tej pory udało ci się ustalić? - spytała Gamay. Reza podszedł do mapy. – Obszar dotknięty suszą stale się powiększa, głównie w kierunku zachodnim. Sytuacja ulega gwałtownemu pogorszeniu. Pierwsze problemy wystąpiły tu, koło wschodniej granicy. - Wskazał na mapie punkt na południe od Tobruku, gdzie Libia graniczy z Egiptem. - To było dziewięć tygodni temu. Wkrótce potem zaczęło spadać ciśnienie w studniach w Sarir i Tazerbo w
centralnym rejonie kraju, a miesiąc później odnotowaliśmy spadek przepływu w zachodnich studniach na południe od Trypolisu. Właśnie tam zmiany miały najbardziej gwałtowny charakter, dosłownie po kilku dniach ilość wydobywanej wody spadła o połowę. Dlatego pojechałem do Gafsy. – Bo Gafsa leży jeszcze dalej na zachodzie - zauważył Paul. Reza przytaknął. – Chciałem uzyskać potwierdzenie, że zjawisko postępuje, i rzeczywiście tak było. Moi algierscy koledzy po fachu także zaczęli odczuwać jego skutki. Jednak w odróżnieniu od Libii żaden inny kraj nie jest w tak wielkim stopniu uzależniony od wód gruntowych. Przez dwadzieścia pięć lat od początku funkcjonowania projektu liczba ludności uległa podwojeniu. Dzięki nawadnianiu wzrost produkcji rolnej sięgnął pięciu tysięcy procent, a zużycie wody przez przemysł zwiększyło się o pięćset procent. Wszyscy uzależnili się od dopływu wody. Paul pokiwał głową ze zrozumieniem. – Dlatego teraz, jeśli po odkręceniu kranu nic nie popłynie, będziecie mieli wielkie problemy. – Już je mamy - zapewnił go Reza. – Czy poza tobą ktoś jeszcze zajmuje się tą sprawą? - indagowała go Gamay. Reza wzruszył ramionami. – Raczej nie. Nie znam nikogo, kto miałby odpowiednie kwalifikacje. Zresztą jak się zapewne domyślacie, z powodu wojny domowej rządzący mają na głowie większe problemy. Przynajmniej tak uważają. Spytano mnie, czy to sprawka rebeliantów. Powinienem powiedzieć, że tak. Zapewniliby mi wszelkie możliwe środki, bylebym tylko to potwierdził. Ale ja zaprzeczyłem, a dokładniej - wyraziłem przekonanie, że to zupełnie niedorzeczna myśl. - Jego twarz nabrała zaciętego wyrazu, kiedy przypomniał sobie to wydarzenie. - Powiedzenie politykowi wprost, że jego koncepcja jest niedorzeczna, to zdecydowanie zły pomysł. Zwłaszcza w mojej ojczyźnie. – Dlaczego? - spytała Gamay. – Myślałem, że to oczywiste. – Nie o to chodzi - poprawiła się Gamay. - Dlaczego to nie może być sprawka rebeliantów?
– Rebelianci potrafią tylko wciąż wysadzać coś w powietrze, a tu mamy do czynienia ze zjawiskiem przyrodniczym, z naturalną katastrofą, zachodzącą na naszych oczach. Poza tym wszyscy potrzebują wody, wszyscy muszą pić. Kiedy zabraknie wody, wojna się nie skończy, ale nie będzie już o co walczyć. – Jak radzicie sobie do tej pory? - spytał Paul. – Na razie wystarczają rezerwy zgromadzone w zbiornikach w pobliżu Bengazi, Syrty i Trypolisu, ale rozpoczęliśmy już racjonowanie wody powiedział Reza. - Jeśli nic się nie zmieni, za kilka dni zaczniemy zakręcać kurek dla poszczególnych osiedli. Na tym etapie ludzie staną się zdesperowani. Zacznie się panika. A potem kraj ponownie pogrąży się w chaosie. – Możesz liczyć na poważne potraktowanie ciebie, gdy przedstawisz te perspektywy - pocieszyła go Gamay. – Już przedstawiłem je odpowiednim władzom. W odpowiedzi usłyszałem, że mam rozwiązać problem, a jeśli nie, to na moje miejsce znajdą kogoś innego, a mnie oskarżą o niekompetencję. Tak czy inaczej, zanim wrócę, muszę znaleźć jakieś wyjaśnienie. Nawet teoretyczne, byle tylko wskazać możliwą przyczynę. – Na jakiej głębokości znajduje się warstwa wodonośna? - spytał Paul. Reza wyciągnął przekrojowy schemat dotychczasowych wierceń. – Większość studni ma od pięciuset do sześciuset metrów głębokości. – Jesteście w stanie wiercić jeszcze głębiej? – Już wcześniej o tym pomyślałem - oznajmił Reza. - Wykonaliśmy kilka próbnych odwiertów dochodzących do tysiąca metrów. Wszystkie suche. W jednym przypadku zeszliśmy do dwóch tysięcy metrów, z identycznym rezultatem. Paul wpatrywał się w schemat. Zabudowania stacji pomp na powierzchni przedstawiono w postaci zbiorowiska małych szarych kwadratów. Szyb studni zaznaczono kolorem jasnozielonym, dzięki czemu widać było wyraźnie, jak przechodzi przez kolejne warstwy gruntu i skał aż do czerwonego piaskowca, w którym podczas zlodowacenia zgromadziła się woda. Wyróżniona ciemną barwą warstwa poniżej piaskowca schodziła do tysiąca metrów. Jeszcze niżej widać było szary, nieoznaczony obszar. – Jakiego rodzaju skały znajdują się pod piaskowcem? Reza wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Nie badaliśmy warstw leżących poniżej dwóch tysięcy metrów. Mogę tylko przypuszczać, że są to także skały osadowe. – Może warto byłoby to sprawdzić - podsunął Paul. - Być może problem nie leży w piaskowcu, lecz poniżej. – Nie starczy nam czasu na tak głębokie wiercenia - westchnął zrezygnowany Reza. – Zastosujemy metodę sejsmiczną - stwierdził Paul. Reza skrzyżował ręce na piersi i pokiwał głową. – Bardzo chętnie, ale żeby zbadać warstwy leżące na tak dużej głębokości, potrzebna byłaby spora eksplozja dla wywołania odpowiednio silnych drgań. Niestety, cały nasz zapas materiałów wybuchowych został skonfiskowany. – No cóż, ma to swoje logiczne uzasadnienie. Władze najwyraźniej obawiały się, że materiały wybuchowe mogą wpaść w ręce rebeliantów - zauważyła Gamay. – To właśnie rebelianci nam je zabrali - powiedział Reza. - A potem władze nie zgodziły się na ich uzupełnienie. Nie dysponuję dosłownie niczym, co mogłoby wywołać potężną falę dźwiękową, która musiałaby przejść przez grube warstwy skał i po odbiciu wrócić z czytelnym sygnałem dla czujników. Paul znalazł się w kropce, ale tylko na krótką chwilę. Nagle przyszło mu do głowy rozwiązanie tak zwariowane, że mogło mieć szansę powodzenia. – Teraz wiem, co czuje Kurt, kiedy doznaje olśnienia - powiedział, zerkając na Gamay. - To coś z pogranicza szaleństwa w połączeniu z przebłyskiem geniuszu. Gamay zachichotała. – Tylko że w przypadku Kurta proporcje obu tych składników bywają mocno zachwiane. – Mam nadzieję, że nam to nie grozi - odparł Paul, po czym zwrócił się do Rezy: - Masz odpowiedni sprzęt do zarejestrowania sygnału? – Najlepszy na świecie. – To zacznij go szykować - polecił Paul. - I jeszcze jedno. Choć z trudem przechodzi mi to przez gardło, powiedz załodze, żeby zatankowała tego twojego zabytkowego grata. Polecimy na małą przejażdżkę w przestworza.
22. Po długim rozbiegu z lądowiska obok stacji pomp leciwy DC-3 chwiejnie uniósł się w powietrze. W upalne popołudnie maszyna z trudem nabierała wysokości, choć oba silniki Curtiss-Wright Cyclone pracowały na maksymalnych obrotach. Tuż po zejściu z linii produkcyjnej każdy z nich dysponował mocą nominalną około tysiąca koni, ale nawet przy najstaranniejszej obsłudze trudno było przypuszczać, że nic się nie zmieniło po siedemdziesięciu latach eksploatacji. Samolot pracowicie wdrapywał się coraz wyżej, lecąc prosto na południe, aż wreszcie wyrównał na wysokości trzech tysięcy metrów, na której powietrze było już zimne i suche, po czym zawrócił w stronę lądowiska. W kokpicie za sterami maszyny siedział pilot Rezy. Za jego plecami, w przestrzeni pasażersko-ładunkowej, znajdowali się Gamay i Paul. Pomiędzy nimi stał metalowy czterokołowy wózek z dziurawą płaską platformą i uchwytem zamocowanym do jednej z krawędzi, na którym leżał dwustukilogramowy blok betonu. Oboje robili co mogli, aby unieruchomić wózek, a tym bardziej jego ładunek, aż do momentu zrzutu. Gamay popatrzyła na Paula i zabrała się do odpinania uprzęży od uchwytu wózka. – Trzymasz mocno ze swojej strony? Paul, przykucnąwszy za wózkiem, nie pozwalał mu przesunąć się w kierunku ogona samolotu. – Dwie minuty do strefy zrzutu! - krzyknął pilot. – Nadchodzi chwila próby - powiedział Paul. - Jedziemy, tylko powoli. Z dłońmi zaciśniętymi na uchwycie Gamay pchnęła wózek, a Paul pociągnął go do tyłu kabiny. W tej części przedziału fotele zostały zdemontowane, podobnie jak pokrywa luku ładunkowego. Powietrze z prędkością huraganu wdzierało się do środka przez ziejący otwór, przez który Paul wraz z Gamay musieli wypchnąć wózek tak, by samemu nie wypaść z samolotu. Szło im bardzo dobrze aż do chwili, gdy od luku dzieliło ich już tylko półtora metra. Wraz z przesuwaniem się ładunku w kierunku ogona, nos
samolotu zaczynał unosić się do góry. Nie było w tym nic dziwnego. Licząca w sumie około trzystu pięćdziesięciu kilogramów masa przemieściła się z przodu prawie na sam tył kabiny, zmieniając wyważenie samolotu. W efekcie maszyna coraz bardziej zadzierała nos. – Odepchnij sterownicę! - krzyknęła Gamay do pilota. – On chyba się na tym zna - sapnął Paul, zapierając się z całej siły, aby utrzymać wózek w miejscu. – To dlaczego tego nie robi? W rzeczywistości pilot przesunął wolant do przodu, ale samolot opornie reagował na wychylenie sterów. Wobec tego pchnął mocniej i zakręcił kółkiem trymera, aby wypoziomować lot. Na skutek jego działań nos opadł trochę zbyt gwałtownie i maszyna weszła w płytkie nurkowanie. Nagle wózek potoczył się w kierunku kokpitu, grożąc zmiażdżeniem Gamay. – Paul! - krzyknęła przerażona. Tymczasem Paul bezskutecznie próbował zatrzymać wózek. Udało mu się to dopiero wtedy, kiedy Gamay została niemal przyparta do rzędu niezdemontowanych foteli. Przemieszczenie się pasażerów i ładunku z powrotem do przodu nie pozostało bez wpływu na wyważenie samolotu. W rezultacie pochylenie wzrosło i maszyna pogłębiła nurkowanie. Gamay czuła, że za chwilę wózek zgniecie ją o oparcia foteli. Z całej siły odpychała napierający ciężar. – To najgorszy z możliwych pomysłów! - wrzasnęła. - Gorszy nawet od najbardziej idiotycznych pomysłów Kurta! Paul nie zaprzeczył, ciągnąc wózek w swoją stronę, aby ulżyć Gamay. Teraz on nie zdołał się powstrzymać i zaczął krzykiem wydawać instrukcje pilotowi: – W górę! Ster na siebie! Reza wraz ze swymi ludźmi właśnie skończyli rozmieszczanie czujników w gruncie i teraz czekali na powrót samolotu z betonową bombą na pokładzie. Słysząc warkot motorów, zadarli głowy i ujrzeli maszynę wykonującą dziwne ewolucje. Raz po raz zadzierała nos, to znów nurkowała, a silniki cichły, by za chwilę zawyć na zwiększonych obrotach. Z ziemi przypominało to jazdę kolejką górską.
– Co oni wyprawiają? - spytał Rezę jeden z robotników. – Amerykanie to wariaci - zawyrokował drugi. Znajdujący się w samolocie Paul byłby skłonny podzielić tę opinię. Po wyrównaniu ponownie podepchnęli wózek do otwartego luku. Tym razem pilot lepiej kontrolował pochylenie maszyny. Z trudem utrzymując wózek wraz z ładunkiem naprzeciw ziejącego otworu, Paul zastanawiał się, jak wypchnąć ten cały majdan na zewnątrz i nie wypaść w ślad za nim. Musiał naprzeć na wózek z całych sił, ale czy wówczas sam zdoła się zatrzymać? – Zbliżamy się do strefy zrzutu! - poinformował pilot. Paul popatrzył Gamay w oczy. – W teorii wydawało się to o wiele prostsze. – Mam pomysł - powiedziała i krzyknęła do pilota: - Pochyl maszynę w lewo! Pilot obejrzał się przez ramię. – Co takiego?! Wyciągnęła rękę przed siebie, przechyliła dłoń i powtórzyła polecenie. Pilot najwyraźniej dalej nic nie rozumiał, w przeciwieństwie do Paula. – Genialna myśl! - powiedział. - Pokaż mu, co ma zrobić. Gamay puściła uchwyt wózka i ruszyła biegiem do kokpitu. Usiadła w fotelu drugiego pilota i chwyciła wolant. – O tak! Obróciła sterownicę w lewo. Pilot skopiował jej ruch i DC-3 położył się na lewe skrzydło. Z tyłu Paul owinął sobie wokół ręki taśmę do mocowania ładunku i oparł się plecami o przeciwległą ścianę kabiny. Kiedy samolot się przechylił, odepchnął wózek stopami i przyglądał się z zadowoleniem, jak wylatuje przez luk wraz z leżącym na nim kawałem betonu. Chwilę po tym, jak pilot przywrócił skrzydła maszyny do poziomu, Paul przysunął się ostrożnie do luku i wyjrzał na zewnątrz. W dole i nieco z tyłu dostrzegł wózek i blok betonu, które oddzieliły się od siebie i spadały osobno,
niczym dwie bomby. Nie koziołkowały ani nie wirowały, po prostu sunęły gładko w dół. Gamay wróciła z kokpitu i też wyjrzała przez luk. – To twój najgenialniejszy pomysł! - zawołała z entuzjazmem, całując go w policzek. Paul uśmiechnął się w duchu. Wiedział, że za chwilę nastąpi zwieńczenie jego wysiłków. Reza wraz z resztą ekipy także obserwował spadający blok. – Leci - powiedział Reza. - Wszyscy gotowi? Cztery zespoły pomiarowe, rozmieszczone na skrawku terenu o powierzchni ponad dwóch hektarów, za pomocą umieszczonych w gruncie czujników miały rejestrować dobiegające z głębi ziemi fale dźwiękowe, powstałe na skutek upadku betonu. Analizując zebrane w ten sposób dane, Reza miał nadzieję ustalić, co znajdowało się poniżej warstwy piaskowca. – Gotowi! - odkrzyknął ktoś, a po chwili przekazano potwierdzenia od pozostałych zespołów. Na pulpicie Rezy wszystkie kontrolki świeciły się na zielono. Wszystkie czujniki pracowały bez zarzutu. Jeszcze raz spojrzał w górę. Odniósł wrażenie, że spadający obiekt leci prosto na niego. Przecież to niemożliwe, pomyślał. Dokładnie sekundę później zerwał się do biegu, po czym rzucił się płasko na piasek. Betonowy blok upadł pięćdziesiąt metrów od niego. Głuchy odgłos uderzenia przetoczył się nad pustynią niczym donośny grom. Reza nie tylko usłyszał go, ale także poczuł całym ciałem. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Szybko podniósł się z ziemi, przebiegł przez rozchodzącą się chmurę pyłu i dopadł komputera. Zielone lampki migotały, ale wykres na ekranie wciąż był pusty. – No dalej - niecierpliwił się Reza. Nagle ekran ożył, na wykresie pojawiły się postrzępione linie. Z każdą sekundą było ich coraz więcej. Różne częstotliwości z różnych głębokości. – Mamy dane! - krzyknął uradowany. - Dobre, treściwe dane.
W uniesieniu zerwał z głowy kapelusz i wyrzucił go w powietrze, w kierunku przelatującego DC-3. Jednak dane to nie wszystko. Trzeba jeszcze będzie się dowiedzieć, co z nich wynika.
23. Tariq Shakir znajdował się w komorze, zarezerwowanej dla najdawniejszych władców Egiptu i ich kapłanów. Ukryta krypta, nietknięta przez rabusiów trudniących się okradaniem grobów, pełna była wszelakich dóbr i skarbów, których wartość wielokrotnie przewyższała te znalezione przy Tutenchamonie. Ściany przystrojone były malunkami i hieroglifami z okresu rozkwitu Pierwszej Dynastii. W jednym z kątów pomieszczenia stała kopia Sfinksa, pokryta płatkami złota i błękitnymi, półszlachetnymi kamieniami, a pośrodku komory spoczywało dwanaście sarkofagów. Znajdowały się w nich ciała faraonów, co do których panowało przekonanie, że zostały wykradzione i zbezczeszczone przed tysiącami lat. Wokół walały się zmumifikowane zwierzęta, mające służyć władcom w zaświatach. Nieopodal leżał też szkielet drewnianej łodzi. Świat nie wiedział o istnieniu krypty, bo Shakir nie zamierzał nagłaśniać tego odkrycia. Od czasu do czasu sprowadzał jednak ekspertów w celu prowadzenia prac renowacyjnych i konserwacyjnych, nie widział też przeszkód, aby on sam i jego ludzie nie mieli pławić się w odtworzonym blasku chwały znamienitych przodków. Wszak jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za jego sprawą powstanie nowa dynastia, która zapanuje nad Afryką Północną. Na razie jednak miał do rozwiązania pewien problem. Opuścił komorę grobową i przeszedł do pomieszczenia kontroli, w którym Hassan, jego zaufany asystent, klęczał na podłodze, z rozkazu Shakira trzymany na muszce przez strażników. – Tariq, dlaczego mi to robisz? - spytał Hassan. - O co ci chodzi? Shakir zrobił krok w kierunku przyjaciela i uniósł w górę wskazujący palec. To wystarczyło, aby Hassan zamilkł. – Zaraz się dowiesz. Włączył pilotem płaski ekran na przeciwległej ścianie. Pojawiła się na nim pokryta pęcherzami twarz kandydata numer cztery.
– Nadeszły wieści z Malty - powiedział Shakir. - Hagen i dwaj ludzie z twojego doborowego zespołu otrzymali zadanie zlikwidowania Amerykanów. Jeden z twoich ludzi zginął, drugi zdołał zbiec, a Hagen dał się złapać. Wiesz przecież, jak istotne jest to, aby żaden z naszych ludzi nie został schwytany. – Oczywiście, że wiem - odrzekł Hassan. - Właśnie z tego powodu wysłałem... – Wysłałeś kandydata, który mnie zawiódł! - huknął Shakir. - Tego samego, który rzekomo trzy dni temu miał zginąć na pustyni! – Nigdy nie twierdziłem, że on nie żyje. – Ale ukryłeś przede mną fakt, że ocalał - powiedział Shakir. - To takie samo przewinienie. – To nie tak - zaprzeczył Hassan. - Numer cztery przeżył. Ty nie dociekałeś, co się z nim dzieje. Postanowiłem zrealizować twoją obietnicę, zgodnie z którą ten, kto zdoła dotrzeć do punktu kontrolnego, miał otrzymać drugą szansę. Shakir gardził wykorzystywaniem jego własnych słów przeciwko niemu. – Zapominasz o jednym. Nie ma takiej możliwości, aby ktokolwiek przeżył powrotny marsz do punktu kontrolnego. Pięćdziesiąt kilometrów przez pustynię, w palącym słońcu, bez wody i żadnej osłony. W dodatku po kilku tygodniach wyczerpujących prób, prawie bez snu. – Tylko że jemu się to udało - upierał się Hassan. - I to bez niczyjej pomocy. Popatrz na jego twarz i ręce. Kiedy myślał, że umiera, chował się w norze wykopanej w piasku i tkwił w niej aż do zmierzchu. A potem szedł dalej. Shakir widział blizny kandydata. Jest sprytny, pomyślał. I pomysłowy. – Dlaczego nikt tego nie zgłosił? – Kiedy dotarł do punktu kontrolnego, nikogo już tam nie było - wyjaśnił Hassan. - Załoga opuściła go, bo podobnie jak ty nikt nie przypuszczał, że ktokolwiek przetrwa tę wędrówkę. Numer cztery włamał się do środka i nawiązał kontakt ze mną. Dostrzegłem jego siłę i determinację, uznałem więc, że idealnie nada się do pilnowania naszych ludzi. Na Malcie znalazł się bez ich wiedzy. Otrzymał rozkaz zlikwidowania ich, w razie gdyby zawiedli, aby chronić nas przed zdemaskowaniem. Shakir, niekwestionowany przywódca Osirisa, potrafił przyznać się do błędu. Jeśli Hassan mówił prawdę, kandydat numer cztery faktycznie zasługiwał na zatrudnienie i, co równie istotne, na imię.
Nakazawszy Hassanowi milczenie, Shakir włączył dźwięk w połączeniu satelitarnym i zadał numerowi cztery kilka pytań. Odpowiedzi były zgodne z tym, co mówił Hassan, ale nie identyczne. Shakir czuł, że to prawda, a nie wyuczona bajeczka. – Może wstać z kolan - powiedział do strażników, stojących za plecami Hassana. Mężczyźni cofnęli się i Hassan wstał na równe nogi. Shakir zwrócił się do numeru cztery. – Opowiem ci pewną historię - zaczął. - W dzieciństwie mieszkałem z rodzicami na peryferiach Kairu. Ojciec trudnił się wyszukiwaniem metalu na hałdach śmieci. To, co znalazł, zanosił do skupu i w ten sposób zarabiał na nasze utrzymanie. Pewnego dnia do domu wszedł duży skorpion i mnie ukąsił. Już miałem go zmiażdżyć kamieniem, ale ojciec chwycił mnie za rękę. Powiedział, że chce dać mi lekcję. Wsadziliśmy skorpiona do słoja z przezroczystego szkła i próbowaliśmy go utopić, najpierw zimną wodą, a potem gorącą. Następnie zostawiliśmy go na kilka dni w pełnym słońcu. Potem wlaliśmy do słoja spirytus. Próbował w nim pływać, ale w końcu opadł na dno. Nazajutrz wylaliśmy spirytus i wyrzuciliśmy skorpiona przed domem. Nie dość, że wciąż żył, to od razu próbował nas zaatakować. Ojciec trzepnął go miotłą i odrzucił daleko od domu. Skorpion to nasz brat, powiedział. Uparty, niebezpieczny i trudny do zabicia. Skorpion jest godny szacunku. Na ekranie numer cztery nieznacznie kiwnął głową. – Dowiodłeś, czego jesteś wart - ciągnął Shakir. - Od tej chwili jesteś jednym z nas. Naszym bratem. Będziesz nosił kryptonim Skorpion, bo jesteś uparty, trudno cię zabić i rzeczywiście zasłużyłeś sobie na szacunek. Nie błagałeś mnie o litość tam, na pustyni. Nie okazałeś strachu. Za to wyrażam ci swoje uznanie. Mężczyzna na ekranie skłonił się. – Noś z dumą te blizny - powiedział Shakir. – Tak będzie. – Co rozkażesz? - spytał Hassan, usiłując wrócić do rozmowy, choć w duchu cieszył się, że zachował życie. – Rozkazy pozostają bez zmian - oznajmił Shakir. - Zdobyć artefakty, zanim zostaną publicznie zaprezentowane, i zatrzeć wszelkie informacje o tym, że kiedykolwiek były w muzeum. Tym razem pojedziesz tam i dopilnujesz wszystkiego osobiście.
24. Malta, godz. 19.00 Świdrujący uszy, urywany pisk przeszył wieczorną ciszę. Samochód dostawczy podjeżdżał tyłem do rampy rozładunkowej wielkiego magazynu. W obiekcie należącym do Maltańskiego Muzeum Morskiego przechowywano eksponaty dla przygotowywanych i planowanych ekspozycji. W otwartych wrotach magazynu stali dwaj strażnicy oraz operator wózka widłowego i obserwowali zbliżającego się dostawczaka. – Wprost nie do wiary, że musimy tu sterczeć i odbierać przesyłki, podczas gdy ci szczęściarze pilnujący muzeum sycą oczy pięknymi widokami - narzekał jeden z ochroniarzy. Nieco dalej na tej samej ulicy, przed wejściem do głównego budynku muzeum, w którym wkrótce miało rozpocząć się party, zajeżdżały wielkie limuzyny i samochody egzotycznych marek. Niektórzy z zaproszonych gości przypływali łodziami bezpośrednio ze swoich wypasionych jachtów. Na myśl o tych wszystkich autach, żonach i kochankach, nie mówiąc o ubranych w połyskujące sukienki hostessach, których niedane mu było zobaczyć, ochroniarz z magazynu odczuwał dotkliwe rozczarowanie. Jego kolega tylko wzruszył ramionami. – Wystarczy, aby jedna z nich zgubiła kolczyk, a rozpęta się tam prawdziwe piekło. Tymczasem my będziemy sobie siedzieć z nogami w górze i meldować, że u nas wszystko w porządku. – Może i tak - powiedział pierwszy ochroniarz, biorąc do ręki clipboard z plikiem kartek. - Zobaczmy, co nam przywieźli. Wyszedł na rampę w chwili, kiedy strażnik pilnujący wjazdu zamykał bramę. Otaczające teren magazynu ogrodzenie z siatki, zwieńczone drutem kolczastym, stanowiło pierwszą linię obrony. Drugą były magazynowe wrota z kodowanymi zamkami, otwierającymi się na kartę. Całości przez dwadzieścia cztery godziny na dobę pilnował oddział strażników, którego liczebność potrojono po zamordowaniu Kensingtona.
Dostawczak dotknął zderzakiem rampy. Wreszcie umilkł przeraźliwy sygnał ostrzegawczy. Kierowca wysiadł z szoferki, przeszedł na tył samochodu i odblokował harmonijkowe drzwi, które grzechocząc, zwinęły się do góry. – Co masz dla nas? - spytał strażnik. – Pilna przesyłka. Ochroniarz zajrzał do środka. Stała tam tylko jedna drewniana skrzynia, długa na dwa i pół metra, wysoka na półtora i szeroka na metr dwadzieścia. – Jaki numer faktury? - spytał strażnik. – SN5417 - odpowiedział kierowca, po sprawdzeniu w swoich papierach. Strażnik przebiegł wzrokiem pierwszą stronę listy dostaw, ale nie znalazł niczego podobnego. Przewrócił kartkę, by przejść do strony drugiej. – Jest. Dopisali w ostatniej chwili. Co tak długo? Mieliśmy to otrzymać godzinę temu. Kierowca poczuł się dotknięty tą uwagą. – Przesyłka dotarła do nas spóźniona, a z powodu waszej fety utworzył się koszmarny korek. Cieszcie się, że w ogóle zdołałem się przebić. Ochroniarz nie miał powodu, by mu nie wierzyć. – Dobra, zobaczmy, co jest w środku. Podważył wieko wielkim śrubokrętem i otworzył skrzynię. Wewnątrz, na belach sprasowanej słomy, leżała wąska lufa małej armaty do zwalczania „siły żywej” za pomocą kartaczy. Według opisu dołączonego do listu przewozowego pochodziła z osiemnastowiecznego brytyjskiego żaglowca typu slup. Obok niej leżało kilka rapierów, owiniętych w papier bezkwasowy i zabezpieczonych folią bąbelkową. Usatysfakcjonowany tym widokiem strażnik skinął na operatora wózka widłowego. – Postaw tę skrzynię gdzieś w głębi, tak, żeby nie blokować przejścia. Zajmiemy się nią po zakończeniu imprezy. Operatorowi, w przeciwieństwie do strażników, nie przeszkadzało, że musiał zostać na nocnej zmianie. To oznaczało nadgodziny, a jeśli robota przeciągnie się do północy, co było niemal pewne, każda kolejna godzina będzie płatna podwójnie. Uruchomił wózek, podniósł skrzynię i wjechał tyłem do magazynu. Wykręcił o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył naprzód centralnym korytarzem przestronnego wnętrza. Znalazł odpowiednie miejsce i zatrzymał wózek.
Kiedy stawiał skrzynię na podłodze, usłyszał niezbyt głośny trzask. Domyślił się, że pękła drewniana paleta, na której stał ładunek. Nie przejął się tym zbytnio, takie przypadki były na porządku dziennym. Po pozbyciu się obciążenia cofnął wózek i ruszył z powrotem ku wejściu. Przez jakiś czas powinien być spokój, będzie więc teraz mógł iść na telewizję do pokoju socjalnego. Zaparkował swój pojazd, zdjął kask i przeszedł przez drzwi. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to kilka ciał leżących nieruchomo na podłodze. Rozpoznał wśród nich obu strażników, którzy przed chwilą przyjmowali przesyłkę. Po przeciwnej stronie pomieszczenia stało kilku innych ochroniarzy z pistoletami w dłoniach. Chciał zawrócić do drzwi, ale już nie zdołał do nich dotrzeć. Trzy pociski dosięgły go niemal jednocześnie, przy wtórze głuchych odgłosów, wydawanych przez pistolety wyposażone w tłumiki. Osunął się na kolana, a wtedy padł czwarty strzał, który zakończył jego krótkie cierpienia. Przewrócił się bezwładnie na podłogę obok ciała innego zabitego robotnika. Gdyby operator wózka widłowego żył jeszcze przez chwilę, być może, dotarłoby do niego, że ludzie, którzy do niego strzelali, to dodatkowi strażnicy, zatrudnieni czasowo dla wzmocnienia ochrony przyjęcia i licytacji. Być może, zauważyłby też stojącego za ich plecami mężczyznę ze śladami oparzeń na twarzy. Ale on był już martwy, zanim synapsy w jego mózgu zdołały zarejestrować te obrazy.
25. W ciasnym, klaustrofobicznym wnętrzu Kurt spozierał zza szybki maski nurkowej w nieprzenikniony mrok. Oddychał równo i swobodnie przez mały automat, próbując oszacować, jak długo się tu znajduje. Trudno to było ustalić. Leżenie bez ruchu w egipskich ciemnościach i kompletnej ciszy było jak pobyt w zbiorniku deprywacji sensorycznej. Spróbował rozruszać boleśnie zdrętwiałe nogi. Przebierając stopami, niczym zwierzak zagrzebany w ziemi, przeciskał je przez wypełniacz jak przez założoną ciasno pod materac pościel dobrze posłanego hotelowego łóżka.
– Uważaj - rozległ się głos. - Kopiesz mnie w żebra. Kurt wyjął ustnik automatu. – Przepraszam. Rozciąganie trochę pomogło, ale wciąż było mu niewygodnie. Coś ostrego kłuło go w plecy, a siano służące jako izolacja powodowało nieznośne swędzenie. W końcu uznał, że ma tego dość. Przecisnął rękę przez sypki wypełniacz, aż nadgarstek znalazł się na wysokości jego oczu i odczytał godzinę dzięki lekko fosforyzującym wskazówkom i znacznikom na tarczy zegarka marki Doxa. – Dziesiąta trzydzieści - oznajmił. - Party już się rozpoczęło. Możemy wyjść na zewnątrz, jak cykady spod ziemi. – Nie znoszę tych robali - powiedział z obrzydzeniem Joe. - Mimo to mogę poudawać jednego z nich, bylebyś tylko przestał mnie kopać. Kurt zaczął wygrzebywać się z siana i styropianowych kulek, pilnie nasłuchując, czy na zewnątrz skrzyni nie czai się jakieś niebezpieczeństwo. Nie słysząc niczego, stuknął palcem w przełącznik z boku maski. Pojedyncza dioda LED, przypominająca lampkę do czytania, rozjarzyła się białym światłem, w którym mógł zobaczyć Joego, wynurzającego się z wypełniacza po drugiej stronie skrzyni. – To chyba najgorszy z twoich dotychczasowych pomysłów - zrzędził szeptem Joe. - Kiedy opowiem Paulowi i Gamay, że siedzieliśmy ściśnięci jak śledzie w beczce, nie uwierzą mi, że się udało. – Chciałem spróbować czegoś niekonwencjonalnego, wyrwać się z ciasnej klatki schematów myślowych - wyjaśnił Kurt ze śmiertelną powagą. – Bardzo zabawne - stwierdził Joe, ale ton jego głosu świadczył o tym, że nie było mu do śmiechu. - Długo pracowałeś nad tym tekstem? – Co najmniej godzinę. Wiem już, gdzie popełniłem błąd. Następnym razem użyjemy większej skrzyni. – Następnym razem sam będziesz udawał przesyłkę kurierską, ja nie dam się w to wrobić. Podwójne dno skrzyni nie sprawdziło się, przez co musieli tkwić zagrzebani w sianie i styropianie. Kurier spóźnił się z powodu korków na drodze, a żeby dopełnić czarę goryczy, na koniec skrzynia została rzucona na ziemię z wysokości metra, a przynajmniej tak to odczuli.
– Na szczęście nie przyglądali się zbyt dokładnie tej armacie - dodał Joe. - Z boku jest napisane „Made in China”. – Wolałbyś leżeć pod prawdziwą lufą? - spytał Kurt. – Chyba byłoby trochę niewygodnie - przyznał Joe. Kurt też tak sądził. – Miejmy nadzieję, że kurier nie pomylił adresu - powiedział. Oswobodził jedną rękę i otworzył saszetkę przytwierdzoną rzepem do ramienia. Wyjął z niej sztywny czarny kabelek i wpiął go do kontaktu w masce, a drugi koniec połączył z miniaturową kamerą w kształcie cylinderka. Teraz mógł rozejrzeć się po okolicy. – Peryskop w górę - szepnął. Włączył kamerkę i wysunął ją na zewnątrz przez otworek wywiercony w wieku skrzyni. Zadziałał autofocus i na szybie jego maski nurkowej wyświetlił się obraz. Był dość ziarnisty z powodu kiepskiego oświetlenia na tyłach magazynu. – Widzisz jakieś japońskie niszczyciele? - spytał Joe. Kurt obrócił kamerkę. – Czysto jak okiem sięgnąć, panie Zavala. Niech pan każe szasować balast. Kurt zwinął kamerkę, odłączył ją od maski i zgasił diodę służącą jako latarka, po czym wsparł Joego, który już pracował nad uniesieniem wieka po swojej stronie. Po chwili udało im się je odsunąć. Joe wyszedł na zewnątrz pierwszy, zaraz po nim Kurt. Obaj schowali się za skrzynią, czekając, aż wróci im normalne czucie w zdrętwiałych rękach i nogach. – Od środka magazyn wygląda na większy, niż mogłoby się wydawać z zewnątrz - zauważył Joe. Szybki rzut oka wystarczył Kurtowi, aby się przekonać, że wnętrze bardziej przypominało labirynt niż uporządkowaną przestrzeń magazynową. W tylnej części, tam gdzie się znajdowali, wszystkie eksponaty stały bezpośrednio na podłodze, ale dalej ciągnęły się rzędy regałów i półek, tu i ówdzie sięgających trzech poziomów w górę. – Nie damy rady przejrzeć tego wszystkiego nawet w kilka godzin stwierdził Joe. – Większość możemy pominąć. Musimy skupić się na przedmiotach przeznaczonych na licytację, zwłaszcza pochodzących z Egiptu. Sądzę, że rzeczy przygotowane do sprzedaży powinny znajdować się na dolnym poziomie,
być może nawet zostały w jakiś sposób oddzielone od pozostałych. Dlatego możemy odpuścić sobie półki, chyba że coś zwróci naszą uwagę. Zajmij się lewą stroną, ja biorę prawą. Będziemy posuwać się do przodu. Joe skinął głową i wetknął sobie do ucha słuchawkę połączoną z radiem. Kurt zrobił to samo. Obaj wyciągnęli też aparaty do zdjęć w podczerwieni. Fotografie zamierzali przejrzeć później. – Miej oczy otwarte - przestrzegł Kurt. - Po wczorajszych wydarzeniach ochroniarze mogą być trochę przewrażliwieni. Nie chciałbym, aby zaczęli do nas strzelać. Wolałbym też nie być zmuszonym do stosowania przymusu bezpośredniego. Jeśli coś pójdzie nie tak, spotykamy się tutaj albo każdy na własną rękę szuka jakiejś kryjówki. – Nie musisz mnie pouczać - mruknął Joe. - Zresztą paralizatory i gaz pieprzowy nie zdadzą się nam na wiele przeciwko pistoletom i śrutówkom. Spodziewali się na miejscu tylko Bogu ducha winnych strażników, dlatego zamiast broni zabrali ze sobą wyłącznie nieśmiercionośne środki rażenia. – Więc omijaj ludzi uzbrojonych w pistolety i śrutówki - powiedział Kurt. – Doskonała rada na każdą okazję. Kurt wyszczerzył zęby w uśmiechu i pokazał Joemu dwa palce, w geście uznawanym przez Brytyjczyków za bardzo obraźliwy, po czym skupił się na pogrążonej w mroku przestrzeni przed sobą.
26. Hassan przybył na Maltę tuż przed galą w muzeum. Dostał rozkaz, by przejąć dowodzenie akcją, której celem było znalezienie wszystkich przedmiotów, na których występowały hieroglificzne zapisy, i zatarcie wszelkich śladów ich istnienia. Jego ludzie zdążyli już przeniknąć w szeregi strażników, ochraniających muzeum. Bez problemu opanowali magazyn i teraz szykowali się do zlokalizowania i usunięcia artefaktów. Hassan musiał dopilnować tylko tego, aby szef ochrony, jak gdyby nigdy nic, kontaktował się z resztą swoich ludzi. Właśnie stał za jego plecami z pistoletem w dłoni, gdy ten rozmawiał przez radio ze strażnikami pilnującymi sali balowej. Podejrzanie sprzyjającą
okolicznością było to, że w tym właśnie miejscu, albo w jego bezpośrednim sąsiedztwie, pełniło służbę niemal trzy czwarte spośród wszystkich ochroniarzy. W magazynie zostało zaledwie ośmiu ludzi, z czego dwaj pracowali dla Osirisa. Hassan wiedział, że artefakty znajdujące się w magazynie mogły być bardzo cenne, ale dla niego nie miały żadnej wartości w porównaniu z tym, ile warci byli posiadacze pełnomorskich jachtów i prywatnych odrzutowców, którzy zamierzali kupić je do swoich kolekcji. – Właśnie skończyliśmy obchód - odezwało się radio. - Zatrzęsienie pereł i drogich kamieni, ale nie ma żadnego zagrożenia. Szef ochrony zawahał się. – Odpowiedz mu - warknął Hassan, dźgając go lufą pistoletu. Szef ochrony wcisnął przycisk nadawania. – W porządku. Zgłoście się za trzydzieści minut. – Zrozumiałem. Może zmienimy chłopaków z magazynu? Pewnie nudzą się tam jak mopsy. Hassan pokręcił przecząco głową. Wiedział, że w magazynie nie ma już żadnego żywego strażnika. – Nie teraz - odpowiedział szef ochrony. - Kontynuujcie służbę w wyznaczonym sektorze. Hassan zdawał sobie sprawę, że przez jakiś czas będzie bezpiecznie. – A teraz - powiedział - pokażesz mi, gdzie są eksponaty o numerach trzydzieści jeden, trzydzieści cztery i czterdzieści siedem. Szef ochrony o sekundę za długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Hassan uderzył go wierzchem dłoni w twarz, a ten przewrócił się wraz z krzesłem na podłogę. – Teraz już wiesz, że nie lubię czekać - wyjaśnił. Mężczyzna uniósł ręce w geście posłuszeństwa. – Wszystko pokażę. Hassan zwrócił się do Skorpiona. – Weź materiał wybuchowy i jakiś wózek do transportu eksponatów. W razie konieczności zniszczymy artefakty, ale wolałbym zabrać je z powrotem do Egiptu, tam gdzie jest ich miejsce. A ty - skinął na drugiego podwładnego -
zainfekuj komputer wirusem. Wszelkie ślady po artefaktach muszą zostać zatarte. Mężczyzna skinął głową. To na razie tyle, pomyślał z satysfakcją Hassan. Nikt nie zwracał uwagi na monitory przekazujące obraz z kamer przemysłowych. Na dwóch oddzielnych ekranach widać było odziane na czarno sylwetki przekradające się przez mroczne wnętrze magazynu. Po chwili wrócił Skorpion z czterokołowym wózkiem. – Doskonale - powiedział Hassan. - Zacznijmy od numeru trzydzieści jeden. Joe stał przed pojemnikiem z twardego plastiku. Na plakietce widocznej z boku widniał rzymski numer XXXI. – Trzydzieści jeden - przeczytał. Otworzył pojemnik i rozsunął zamek ognioodpornej płachty z nomexu. Pod nią znajdował się fragment kamiennej płyty z naniesionym malunkiem. Centralną pozycję zajmowała wysoka, zielona postać mężczyzny z ręką uniesioną nad grupą ludzi, spoczywających na posadzce świątyni. Za nimi stali inni mężczyźni i kobiety w białych szatach. Z dłoni zielonoskórej postaci rozchodziły się linie, prowadzące do śpiących albo martwych ludzi. Wydawało się, że zawieszone na nich ciała unoszą się nad podłogą. W górnym rogu znajdował się dysk, przedstawiający księżyc lub słońce w środkowej fazie całkowitego zaćmienia. Joe trochę się na tym znał. Spędził pewien czas w Egipcie, uczestniczył nawet w wykopaliskach. Teraz chwycił za przewód od słuchawki i ścisnął go, dzięki czemu mógł nawiązać łączność z Kurtem. – Znalazłem tablicę z egipskim malunkiem. Szkoda, że nie możesz zobaczyć tego zielonego faceta. Jest naprawdę ogromny. – Może to jakaś wczesna wersja Niesamowitego Hulka? - odpowiedział półgłosem Kurt. – Jeśli tak, to musiałoby być warte majątek - wyszeptał Joe. Sfotografował dzieło sztuki, spakował je z powrotem i ruszył dalej. Po przeciwnej stronie magazynu Kurt nie miał tyle szczęścia. Jak dotąd nie zauważył niczego godnego uwagi, za to starał się poruszać jak najszybciej. Podobnie jak większość muzeów, także i to posiadało dużo więcej eksponatów,
niż byłoby w stanie wystawić. Sporą część wypożyczano oraz organizowano rotacyjne ekspozycje, ale i tak większość nie opuszczała magazynów. Ogromna liczba przedmiotów, w połączeniu z brakiem jakiejkolwiek organizacji przechowywanych zbiorów, utrudniała poszukiwania. Do tej pory Kurt natrafił na przedmioty z okresu wojen peloponeskich i imperium rzymskiego, sąsiadujące z artefaktami z obu wojen światowych. Minął sekcję pamiątek rewolucji francuskiej, okazy broni używanej przez Brytyjczyków pod Waterloo, a nawet chustę, którą rzekomo tamowano krew admirała Nelsona pod Trafalgarem. Dla Royal Navy ta chusta musiałaby być czymś w rodzaju najświętszej relikwii, gdyby była autentyczna, pomyślał Kurt. Skoro jednak miała być wystawiona na sprzedaż na Malcie, raczej wątpił w jej pochodzenie. Z drugiej strony, nie takie skarby znajdowano czasem w przydomowych ogródkach. Chwilę później natknął się na napoleonica. Na jednym z nich zauważył przywieszkę z rzymskim numerem XVI. Jestem na dobrym tropie, powiedział sobie w duchu. Najpierw przejrzał plik listów, w tym rozkazy Napoleona do generałów, w których cesarz domagał się wprowadzenia ściślejszej dyscypliny w szeregach armii. Kolejne dokumenty okazały się żądaniami o dodatkowe kwoty pieniędzy. Słano je do Paryża, ale zostały przechwycone przez Brytyjczyków. Wreszcie natknął się na niewielką książkę, którą w spisie wymieniono jako „Pamiętnik Napoleona”. Mimo pośpiechu Kurt nie mógł oprzeć się pokusie. Nie miał pojęcia o istnieniu pamiętnika Napoleona. Otworzył pojemnik i ogniotrwałą torbę, w której przechowywana była książka. Okazało się, że to nie żaden pamiętnik, tylko stare greckie wydanie Odysei Homera. Przewrócił kilka kartek. Tu i tam, na marginesie, znalazł notatki w języku francuskim. Czyżby autorstwa Napoleona? Być może tak, ale sprawa była dyskusyjna. Kiedy przyjrzał się bliżej, zauważył, że niektóre słowa zostały zakreślone, a kilku kartek brakowało. Po postrzępionych brzegach papieru zorientował się, że zostały wydarte. Z opisu dołączonego do rzekomego pamiętnika wynikało, że zesłany na Świętą Helenę zdetronizowany cesarz miał go przy sobie aż do śmierci.
Mimo zaciekawienia Kurt schował książkę, zamknął pojemnik i ruszył dalej. Pamiętnik zainteresował go, ale ludzie, którzy zabili Kensingtona, szukali przecież egipskich artefaktów. W kolejnej sekcji magazynu stały dwa zbiorniki o ściankach ze szkła, wielkości niewielkich furgonetek. W pierwszym, na metalowych emaliowanych stelażach, stały różne cenne przedmioty, a całość wyglądała jak gigantyczna zmywarka do naczyń. Drugi zbiornik zawierał dwie wielkie lufy armatnie, zawieszone na pasach. Zgodnie z napisem wykonanym woskowym ołówkiem na szkle, zbiorniki wypełnione były wodą destylowaną. Była to popularna metoda usuwania soli z żelaznych i mosiężnych przedmiotów wydobytych z morza. Przyjrzał się uważnie zawartości zbiorników przez szklane ścianki, ale nie znalazł w nich niczego, co mogłoby pochodzić z Egiptu. – Całkiem jak w supermarkecie - mruknął. - Zawsze idę nie tą alejką, co potrzeba. Skręcił w alejkę obok i przycupnął w cieniu. Na jej drugim końcu, mimo półmroku, zauważył jakiś ruch. Kobieta i mężczyzna. O dziwo, elegancko ubrani jak uczestnicy party. Co więcej, oboje trzymali w dłoniach pistolety.
27. Kurt włączył nadawanie i powiedział do Joego: – Omal nie wpakowałem się na jakichś ludzi. – Ja także nie jestem sam. – Spotkajmy się w połowie drogi - zaproponował Kurt. - Musimy się schować. Wycofał się i spotkał przyjaciela koło zbiorników z wodą destylowaną. – Z biura wyszło kilku uzbrojonych po zęby ludzi - raportował Joe. Wszyscy ubrani byli jak strażnicy, ale jednego ewidentnie trzymali na muszce. Najwyraźniej doszło do napadu z bronią w ręku. Najlepiej będzie, jeśli ukryjemy się albo zejdziemy ze sceny lewą kulisą. - Mówiąc to, wskazał przeciwną stronę alejki. – Tędy nie przejdziemy - stwierdził Kurt. - Właśnie tam widziałem tę parę. – Dodatkowi strażnicy?
– Nie sądzę, chyba że umundurowanie ochroniarzy obejmuje też smokingi i wieczorowe suknie. Wyglądali raczej na uczestników gali. Zanim Joe zdołał odpowiedzieć, doszedł ich głuchy odgłos ciężkich kół, toczących się po betonowej posadzce. Światło dwóch latarek omiotło niespiesznie półki naprzeciw nich. Do skrzyżowania alejek zbliżała się grupa dostrzeżona przez Joego. – Wracamy do skrzyni? - spytał Zavala. Kurt rozejrzał się. Nie wiedział, gdzie podziała się para z pistoletami. Nie zamierzał biegać między regałami, za którymi mógł czaić się jakiś uzbrojony po zęby świr. Zwłaszcza że było ich tu całkiem sporo. – Nie. Musimy się schować. – W porządku. Tylko gdzie? Joe zadał słuszne pytanie. Na półkach zastawionych eksponatami było za mało miejsca, z kolei puste półki nie zapewniały żadnej osłony. Kurt spojrzał przez ramię na zbiornik podobny do ogromnego akwarium i moczące się w nim lufy armatnie. – Czas na małą kąpiel. Joe popatrzył na zbiornik i kiwnął głową. Wspięli się po drabince dostawionej do bocznej ścianki i niemal bezgłośnie wśliznęli się do środka. Kiedy wygładziły się zmarszczki na powierzchni wody, przycupnęli za pierwszą lufą i spozierali zza niej jak para aligatorów ukrytych za kłodą na bagnach. Minęła ich pierwsza grupa, złożona z pięciu ludzi - trzej byli uzbrojeni, czwarty pchał wózek, a piąty wyglądał na sterroryzowanego pistoletem wymierzonym w plecy. Zgodnie z tym, co mówił Joe, wszyscy mieli na sobie uniformy strażników. Nawet nie spojrzeli na zbiorniki i po chwili zniknęli, skręcając w jedną z alejek. – Wyraźnie zamierzają coś stąd zabrać - szepnął Kurt. Zanim zdążył cokolwiek dodać, pojawiła się wspomniana para. Jednak zamiast dołączyć do reszty, kobieta i mężczyzna, zachowując wzmożoną ostrożność, przeglądali eksponaty na półkach. Kurt słyszał ich wymieniane półgłosem uwagi. Tylna ścianka zbiornika była wyższa od przedniej i odbijała dźwięki, które niosły się po powierzchni wody. – Faktycznie, dziwna para - szepnął Joe.
Wysoka i smukła kobieta miała na sobie czarną wieczorową suknię z długim rozcięciem z boku oraz niepasujące do niej buty na całkiem płaskiej podeszwie. Właśnie podeszła do jednej z półek. – Tu jest jeszcze jeden - usłyszeli jej głos. - Nie mogę odczytać plakietki. Jest za ciemno. Jej towarzysz rozejrzał się. – Dookoła czysto - powiedział. - Włącz latarkę w telefonie. Pojawiło się przyćmione światełko. Kobieta wpatrywała się w plakietkę. – To nie to, czego szukamy - stwierdziła zawiedziona. – Musimy posuwać się szybciej. Nie lubię tłoku - zwrócił jej uwagę mężczyzna. Ściskając w dłoniach pistolety z dokręconymi tłumikami, para przeszła dalej. – Mam dziwne wrażenie, że oni nie należą do tamtej grupy - powiedział Kurt niezbyt odkrywczo. – Czyżby kolejny napad? - spytał Joe – Na to wygląda - przytaknął Kurt. - To chyba najmniej bezpieczny magazyn na świecie. – W dodatku ze wszystkich zainteresowanych tylko my nie mamy broni zauważył Joe. - To nas stawia w zdecydowanie niekorzystnej sytuacji. Kurt zgadzał się z nim w całej rozciągłości, ale coś nie dawało mu spokoju. – Ten facet w smokingu - zaczął. - Czy jego głos nie wydał ci się znajomy? – Tak jakby, ale nie potrafię z nikim go skojarzyć. – Ja też nie - przyznał Kurt. - Nie mogłem dojrzeć jego twarzy, ale ten głos na pewno już kiedyś słyszałem. Chwilowo w alejce nikogo nie było. – Może jednak spróbujemy się stąd wydostać? - zaproponował Joe. – Nie zdołamy dotrzeć do wyjścia - odparł Kurt. - Musimy odwrócić ich uwagę i ściągnąć na miejsce służby. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to uruchomienie alarmu pożarowego. Widziałeś gdzieś jakiś włącznik? Joe pokazał na sufit. – Co ty na to?
Kurt spojrzał w górę. Pod sufitem ciągnął się system rur instalacji gaśniczej. Tu i ówdzie widać było dysze oraz kopułki czujników z jarzącymi się na zielono diodami. Najprawdopodobniej reagowały na dym i nagły wzrost temperatury. – Dasz radę wspiąć się do nich? - spytał Kurt. – Rozmawiasz z mistrzem San Ignacio w pokonywaniu małpiego gaju powiedział z dumą Joe. – Nie mam pojęcia, co to jest małpi gaj, ale uznaję tę odpowiedź za twierdzącą. – Możesz mi zaufać - zapewnił go Joe. - Regały wyglądają solidnie, co powinno ułatwić sprawę. Rozejrzał się wokół i opuścił zbiornik. Szybko wspiął się na drugi poziom półek, potem na trzeci i już miał stanąć pod samym sufitem, kiedy rozległo się kilka pojedynczych wystrzałów, a zaraz potem rozpętało się piekło.
28. Kurt rozejrzał się szybko na boki, kiedy z głębi magazynu rozbrzmiało echo wystrzałów. – Cholera - zaklął pod nosem i wyprostował się, żeby lepiej widzieć. Joe zrobił przepisowe padnij na szczycie regału, a Kurt przeniósł wzrok w głąb alejki, skąd dochodziły odgłosy strzelaniny. Mężczyzna w smokingu i kobieta w sukni prowadzili wymianę ognia z grupą fałszywych strażników. Para znajdowała się pod ostrzałem z dwóch stron, ale żadne z nich nie wpadło z tego powodu w panikę. Wyglądało na to, że wycofują się w sposób planowy, osłaniając się wzajemnie pojedynczymi strzałami. Do przyspieszenia odwrotu zmusił ich jeden ze strażników, który wpadł w szał bojowy i przeciągnął długą serią z pistoletu maszynowego po stojących na półkach amforach. Kawałki naczyń zasypały alejkę, w powietrzu uniósł się obłok glinianego pyłu. Zabłąkane kule latały po całym magazynie, kilka z nich uderzyło w ściankę zbiornika, pozostawiając po sobie odpryski szkła i siateczkę mikroskopijnych pęknięć. Mężczyzna w smokingu na moment przykucnął, by uniknąć przypadkowego trafienia, a potem zerwał się na równe nogi. Chwycił kobietę i pociągnął ją za
sobą do tyłu, wykorzystując róg alejki jako osłonę, zza której posłał strażnikom kilka kul. Po chwili Kurt usłyszał jego głos: – MacD, mówi prezes. Znaleźliśmy się pod ostrzałem. Wyciągnijcie nas stąd natychmiast! Prezes..? Kobieta odwróciła się i wypaliła z broni w przeciwnym kierunku. – Juan, okrążają nas. Musimy się stąd wydostać. Juan, pomyślał Kurt. Czyżby Juan Cabrillo? Juan Cabrillo, prezes Korporacji, który stracił nogę, pomagając Dirkowi Pittowi podczas jednej z operacji prowadzonych przez NUMA wiele lat temu. Dowodził frachtowcem „Oregon”, wyglądającym z zewnątrz jak pływająca kupa złomu, a który w rzeczywistości był wyposażonym w innowacyjny napęd okrętem wojennym, naszpikowanym najnowocześniejszą elektroniką i uzbrojeniem. Kurt nie miał pojęcia, co Juan wraz ze swą przyjaciółką robili w magazynie, wiedział jednak, że potrzebują pomocy, bo za chwilę mogli zostać otoczeni przez przeważające siły nieprzyjaciół. Ostrzał z dwóch stron przygwoździł ich do podłogi, a naprzeciwko Kurta pojawiło się kolejnych dwóch strażników, którzy trzymali w rękach kostki C-4 i szykowali się, by rzucić je w Cabrilla. Kurt nie mógł dłużej czekać. Naparł ramieniem na armatę i pchnął ją prosto w szklaną ścianę. Zawieszona na pasach lufa uderzyła wylotem w szkło. Na szybie pojawiła się pajęczyna licznych pęknięć, ale ściana wytrzymała. Lufa odbiła się w stronę Kurta, po czym jak wahadło przesunęła się znów do przodu. Pchnął ją jeszcze mocniej. Tym razem ćwierćtonowa masa metalu huknęła niczym taran w szklaną taflę. Szkło pękło, a czterdzieści tysięcy litrów wody runęło na betonową posadzkę, zbijając z nóg mężczyzn z ładunkami wybuchowymi i rzucając ich na półki po przeciwnej stronie alejki. Kurt wypłynął wraz z wodą ze zbiornika i wpadł na jednego z napastników. Wziął solidny zamach i piorunującym ciosem w szczękę pozbawił go przytomności. Drugi mężczyzna właśnie podnosił się z podłogi, kiedy na jego głowie wylądował jakiś ciężki przedmiot, strącony z górnej półki silnym ramieniem Joego Zavali.
Kurt podniósł obie kostki C-4, wyciągnął z nich zapalniki i krzyknął w kierunku Cabrilla: – Tędy, Juan! Cabrillo spojrzał na niego i zawahał się, jakby wietrzył jakiś podstęp. – Biegiem! - ponaglił go Kurt. - Zaraz odetną wam drogę! Niezdecydowanie minęło. – Ruszaj - powiedział Juan do swej towarzyszki, a ta natychmiast wykonała polecenie. Cabrillo wystrzelił jeszcze raz, po czym dołączył do niej i przykucnął za regałem obok Kurta. – Kurt Austin. - Pokręcił głową z niedowierzaniem. - Skąd się tu wziąłeś, w samym środku awantury? – Spadłem z nieba, by ocalić ci skórę. A ty co tutaj robisz? – Długo by opowiadać - powiedział Cabrillo. - Sprawa ma związek z niedawnymi wydarzeniami w Monaco. Kurt był ostatnio dość mocno zajęty, mimo to słyszał o tragedii na torze wyścigowym w Monte Carlo. Przez kilka dni doniesienia stamtąd konkurowały w wiadomościach z incydentem na Lampedusie. Teraz zabrał pistolet znokautowanemu przez siebie mężczyźnie i przyłączył się do walki. Ludzie udający strażników pochowali się. Stali się bardziej ostrożni, mając teraz nie dwóch, a trzech przeciwników, oraz widząc, jak gwałtowna powódź wyeliminowała idących im w sukurs kolegów. Obie strony znalazły się w impasie. – Czy ktoś mi wreszcie łaskawie wyjaśni, co jest grane? - spytała towarzyszka Juana. Cabrillo zachował zwykłą dla siebie powściągliwość. – Kolega z wojska - powiedział, by uciąć temat. Kurt przyglądał się kobiecie, zastanawiając się, kim była. – Czy pani przypadkiem nie ma na imię Sophie? Rzuciła mu gniewne spojrzenie. – Naomi - odparła. Kurt wzruszył ramionami. – Trzeba próbować, a nuż się trafi.
Cabrillo wyszczerzył zęby w uśmiechu, rozbawiony tą wymianą zdań, a potem spytał Kurta: – A tak naprawdę co tu robicie? Kurt skinął głową w kierunku przeciwników. – Ci ludzie są w jakiś sposób związani z katastrofą na Lampedusie. – Czy NUMA prowadzi dochodzenie w tej sprawie? – Na prośbę włoskiego rządu - wyjaśnił Kurt. Cabrillo kiwnął głową. – A więc obaj mamy pełne ręce roboty. Czy mogę w czymś pomóc? Strażnicy znów zaczęli strzelać, więc wcisnęli się głębiej pod dolną półkę i odpowiedzieli ogniem. Napastnicy zrezygnowali ze szturmu. – Bo ja wiem - wzruszył ramionami Kurt. - Sądzimy, że jakąś wskazówką mogą być egipskie artefakty, które mieliśmy nadzieję tutaj znaleźć. – Znalezienie tutaj czegokolwiek graniczy chyba z cudem - stwierdził Cabrillo. - My szukaliśmy pewnej książki, którą Napoleon miał ze sobą na Świętej Helenie. Kobieta skarciła go wzrokiem, ale Juan nie zwrócił na to uwagi. – Stare wydanie Odysei z odręcznymi notatkami na marginesach? - upewnił się Kurt. – Tak, to ta książka. Widziałeś ją tu? Kurt ponownie wskazał w kierunku nieprzyjaciół. – Tam. Aktywność przeciwników zdecydowanie zmalała, ograniczyli się do pojedynczych, oddawanych na ślepo wystrzałów. Obie strony siedziały w ukryciu, natomiast otwarta przestrzeń pomiędzy nimi wciąż była niebezpieczna. – Raczej nie zechcą nas przepuścić - zauważył Juan. – Jest na to sposób - powiedział Kurt. Spojrzał w górę i dał gwizdnięciem znak Joemu. Joe dotarł już na najwyższe miejsce na górnej półce, ale nie mógł dosięgnąć czujki. Odsunął stojące mu na drodze pudło i wyciągnął się jak struna, skutkiem czego wystawił się na widok napastników. Jeden z bandytów natychmiast zaczął strzelać. Pociski dziurawiły sufit dookoła Joego.
Kurt uniósł dłoń z pistoletem, wycelował, ale Cabrillo był szybszy. Napastnik upadł, trafiony za pierwszym razem. Po zlikwidowaniu bezpośredniego zagrożenia Joe wyciągnął rękę i przycisnął paralizator do czujki. Ciepło wytworzone podczas wyładowania o napięciu czterech tysięcy woltów zostało zinterpretowane jako pożar. Zawyły sygnały dźwiękowe, zamigotały stroboskopowe światła, a z dysz buchnął dwutlenek węgla, wypełniając wnętrze magazynu. Po kilku sekundach napastnicy zerwali się do ucieczki. Joe odsunął paralizator od czujki, dzięki czemu chwilę później instalacja przestała tłoczyć CO2 Tak czy inaczej, sygnał o pożarze zapewne dotarł już do centrum alarmowego i wkrótce w magazynie powinni pojawić się strażacy. – Piętnaście kroków od skrzyżowania z tą alejką - powiedział Kurt do Cabrilla. - Pierwsza półka po lewej. Na twoim miejscu bym się pospieszył. Cabrillo wyciągnął prawicę. – Do zobaczenia. Wymienili uścisk dłoni. – Oby w przyjemniejszych okolicznościach. Joe zlazł z regału chwilę po odejściu Juana i jego towarzyszki. – Czy dobrze się domyślam, kim był ten gość? - spytał. Kurt pokiwał głową. – Kto by pomyślał, jakich miłych ludzi można spotkać w takim magazynie. Zabierajmy się stąd, póki czas. Kiedy podeszli bliżej rampy, zauważyli wjeżdżające na parking wozy strażackie i samochody policyjne. Do magazynu zmierzały też nieoznakowane samochody, wiozące gości gali. – Wyjście awaryjne - podsunął Joe. Cofnęli się w głąb magazynu i pobiegli do tylnych drzwi. Joe wyjrzał na zewnątrz. – Czysto. Wybiegli na wąski podjazd, ale zanim zdążyli zrobić pięć kroków, oślepił ich jaskrawy blask reflektorów policyjnego radiowozu, który zbliżał się do nich, migając niebieskimi i czerwonymi światłami. Stanęli w miejscu i unieśli ręce.
– Może to ci sami policjanci, którzy zatrzymali nas wczoraj - powiedział z nadzieją Joe. - Byli strasznie mili. – Musielibyśmy mieć sporo szczęścia - stwierdził Kurt. Radiowóz zatrzymał się. Wysiadło z niego dwóch umundurowanych funkcjonariuszy z pistoletami w dłoniach. Kurt i Joe nie stawiali oporu. W rekordowym czasie zostali skuci kajdankami i usadzeni na tylnym siedzeniu samochodu. Po chwili Kurt zorientował się, że nie jadą do centrum miasta na dobrze im znany posterunek, lecz w przeciwnym kierunku. – Mamy chyba prawo do jednej rozmowy telefonicznej? - spytał. Jeden z policjantów zwrócił ku niemu uśmiechniętą twarz. – Właśnie przed chwilą rozmawialiśmy o was - powiedział. O dziwo, jego angielszczyzna pozbawiona była typowego śródziemnomorskiego akcentu, za to wyraźnie przebijał w niej przeciągły zaśpiew z Luizjany. - Z samym prezesem. Policjant rzucił Kurtowi na kolana kluczyki do kajdanek. – Jestem MacD - przedstawił się. - Wasz przyjaciel w potrzebie. Kurt uśmiechnął się szeroko i rozpiął kajdanki. Po chwili uwolnił też Joego. Syrena i światła alarmowe zostały wyłączone. Kilka minut później zatrzymali się zaledwie o dwie przecznice od ich hotelu. – Dzięki za wyciągnięcie z opałów - powiedział Kurt. - Powiedz Juanowi, że następnym razem to ja stawiam pierwszą kolejkę. MacD uśmiechnął się. – Przekażę mu, ale on i tak nie pozwoli ci zapłacić. Kurt zatrzasnął drzwiczki. MacD skinął głową kierowcy i radiowóz odjechał. – Może udałoby się włączyć Juana i jego ekipę do naszej sprawy zasugerował Joe. – Wygląda na to, że sami mają sporo na głowie - odparł Kurt. Ruszyli w stronę hotelu. Byli wolni i bezpieczni, ale ociekali wodą, a w uszach dudniły im echa strzelaniny. Na szczęście ulica była pusta i dokoła panował spokój. Mimo podjętego ryzyka, nawet odrobinę nie przybliżyli się do znalezienia odpowiedzi na nurtujące ich pytania. – Dziwny wieczór - powiedział Kurt. – To niedopowiedzenie roku - stwierdził Joe.
Wśliznęli się do hotelu, pojechali windą na swoje piętro i padając ze zmęczenia, dowlekli się do swojego pokoju, w którym czekała na nich Renata. W przeciwieństwie do nich promieniała radością. – Wyglądacie jak siedem nieszczęść. – Zapewne - zgodził się Kurt. - Odnoszę wrażenie, że wieczór minął ci w dużo przyjemniejszej atmosferze niż nam - dodał, zamknąwszy drzwi, po czym poczłapał do najbliższego fotela. – Mogłam się domyślić, że ten sznur policyjnych samochodów na sygnale to wasza sprawka. – Nie tylko nasza - zaoponował Joe. - Dla wielu uczestników była to niezapomniana impreza. Kurt miał nadzieję, że za uśmiechem Renaty kryją się jakieś konkrety. – Czyżbyś znalazła panią Sophie C.? – A żebyś wiedział - odrzekła Renata. - I to całkiem niedaleko stąd.
29. Na wieść o sukcesie Kurt poczuł, że wstępują w niego nowe siły. – Kiedy się z nią zobaczymy? - spytał. – Miejmy nadzieję, że nieprędko - odpowiedziała Renata. - Nie ma jej już pośród żywych. Zdaniem Kurta, to nie była dobra wiadomość. – Wcale nie wyglądasz na zmartwioną. – No cóż, minęło już sporo czasu. Zmarła w 1822 roku. Kurt poszukał wzrokiem ratunku u Joego. – Rozumiesz coś z tego? Joe pokręcił głową. – Przykro mi, ale dwutlenek węgla ograniczył moją zdolność logicznego myślenia. Nic do mnie nie dociera. Kurt zwrócił się do Renaty:
– Pewnie świetnie się bawisz, ale przejdźmy do rzeczy - powiedział lodowatym tonem. - Kim była Sophie C. i w jaki sposób kobieta zmarła w 1822 roku może mieć jakikolwiek związek z doktorem Kensingtonem i atakiem na Lampedusę? – Sophie C. to Sophie Celine - powiedziała lekarka. – Miałem to na końcu języka - wtrącił się Joe. Kurt zignorował jego wypowiedź. – Mów dalej. – Sophie Celine była daleką kuzynką i wielką miłością Pierrea Andeena, wybitnego deputowanego do francuskiego Zgromadzenia Prawodawczego, utworzonego podczas rewolucji. Ponieważ oboje byli w związkach małżeńskich, nie mogli oficjalnie żyć razem, co nie przeszkodziło im w dorobieniu się potomka. – Co za skandal - stwierdził Kurt. – Otóż to - przytaknęła Renata. - Tak czy inaczej, w chwili uniesienia po przyjściu dziecięcia na świat Andeen użył swoich wpływów w admiralicji, aby jeden z okrętów nazwano imieniem matki. – Dość oryginalny prezent - zauważył Kurt. – Nie da się ukryć - poparł go Joe. - Większość kobiet wolałaby klejnoty. – Zgadza się - powiedziała Renata. – A co się stało z Sophie? - spytał Kurt. – Dożyła sędziwego wieku i zmarła spokojnie we śnie. Pochowano ją na prywatnym cmentarzu pod Paryżem. Kurt zaczynał rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. – Domyślam się, że Kensingtonowi chodziło o okręt „Sophie Celine”. Renata kiwnęła głową i podała mu wydruk historii jednostki. – „Sophie Celine” weszła w skład śródziemnomorskiej floty Bonapartego i cumowała na Malcie podczas krótkiego okresu francuskiego panowania nad wyspą. Zrządzeniem losu zatonęła podczas sztormu, krótko po wyruszeniu w rejs do Francji z ładunkiem skarbów, zrabowanych przez armię Napoleona w Egipcie. Wrak został odnaleziony i przeszukany przez fundację D’Campion Conservancy, założoną i finansowaną przez pewną bogatą maltańską rodzinę. Wydobyte przedmioty znajdowały się przez wiele lat w prywatnej kolekcji.
Niedawno rodzina zdecydowała się sprzedać niektóre z nich. Muzeum odgrywało rolę pośrednika, za procent od ceny sprzedaży. – A nasi krewcy przyjaciele postanowili je ukraść, nie płacąc złamanego pensa - uzupełnił Joe. – Kensington nie chciał im załatwić stolika za dwieście tysięcy, więc zgarnęli cały bufet. Joe zadał oczywiste pytanie: – Dlaczego Kensington próbował doprowadzić nas do „Sophie Celine”, skoro nie chciał nawet ujawnić, co zostanie zaprezentowane na aukcji? – Z tego samego powodu, dla którego ci goście nie zabili go i nie ukradli tych artefaktów aż do chwili, kiedy pojawiliśmy się my i zaczęliśmy zadawać pytania. We wraku musiało zostać coś, na czym bardzo im zależy, a czego jeszcze nie znaleziono. – Te płyty z egipskimi malunkami, które widziałem, były połamane na kawałki - przypomniał sobie Joe. - Być może szukają brakujących fragmentów. – Gdzie znajduje się ten wrak? - zapytał Kurt. – Tu masz współrzędne. - Renata wręczyła mu resztę notatek. - Około trzydziestu mil na wschód od Valetty. – O ile mi wiadomo, do Francji powinni płynąć w przeciwnym kierunku. – Dowódca próbował uniknąć kontaktu z Brytyjczykami. Zamierzał odbić na wschód, a potem skręcić ku północy, aby przemknąć wzdłuż wybrzeży Sycylii albo przedostać się przez cieśninę pomiędzy Sycylią a stałym lądem. Zanim zdążył dokonać wyboru, dopadł go sztorm. Przypuszczalnie zawrócił, ale nie zdołał dotrzeć do portu. Po raz pierwszy od kilku dni Kurt poczuł, że zrobili postęp. – Chyba wiem, jaki będzie nasz następny ruch - powiedział Joe. - A także naszych przeciwników. Kiedy zorientują się, że te płaskorzeźby i malunki to tylko fragmenty, dostaną się na wrak i sami zaczną szukać reszty. – Sam bym tak zrobił - przyznał Kurt. - Wciąż nie potrafię sobie uzmysłowić, jak to wszystko się ze sobą wiąże, ale gdyby te artefakty nie były takie ważne, już dawno by się stąd wynieśli. Powinniśmy zanurkować na ten wrak, zanim oni do niego dotrą.
30. „Sea Dragon” wyszedł z Valetty z Kurtem, Joem i doktor Ambrosini oraz szczątkową załogą na pokładzie. Wykazując się daleko posuniętą ostrożnością, Austin odesłał większość swoich ludzi do Stanów. – Trzymaj ten kurs - polecił kapitanowi Reynoldsowi. – Tak jest - odpowiedział Reynolds. - Wiesz, że w ten sposób ominiemy wrak, chyba że później skręcimy na północ. – Liczę na to, że pozostając w pewnej odległości, nie wzbudzimy podejrzeń. Reynolds kiwnął głową i popatrzył na ekran nawigacyjny. – Ty tu rządzisz. Upewniwszy się, że idą właściwym kursem, Kurt poszedł na rufę, gdzie Renata i Joe montowali szybowiec. – Gotowi do lotu? – Prawie - odpowiedziała Renata. Sprawdziła zaczepy mocujące do szybowca kamerę, wyposażoną w potężny obiektyw o zmiennej ogniskowej i włączyła zasilanie urządzenia. – Wszystko gra. Kurt podszedł do panelu sterowniczego windy. Zwykle używano jej do holowania sonaru, ale teraz, zamiast stalowej liny, na bęben została nawinięta cienka linka plastikowa, a jej koniec przyczepiono do szybowca, który Joe niósł właśnie na rufę. – Gotowe - oznajmiła Renata. Joe stanął na pawęży z szybowcem uniesionym wysoko nad głową. Kiedy go puścił, długie skrzydła mocno wparły się w strugi powietrza powstałe na skutek ruchu statku i szybowiec śmignął w górę, szybko nabierając wysokości. Kurt odblokował windę i cienki, światłowodowy kabel zaczął się rozwijać z bębna. Renata sterowała wznoszącym się szybowcem za pomocą małej konsoli. Po osiągnięciu wysokości stu pięćdziesięciu metrów wyrównała lot. Szybowiec przestał się wznosić. – Zablokuj windę - powiedziała do Kurta.
Szybowiec utrzymywał się na zadanym pułapie za rufą „Sea Dragona”. – Jak wyglądamy z lotu ptaka? - spytał Kurt. Renata uruchomiła kamerę, obserwując przekazywany przez nią obraz na monitorze. Początkowo wszystko było rozmazane, ale autofocus zaraz wyostrzył widok „Sea Dragona”, tnącego morską toń. – Ładnie się prezentujemy - stwierdziła. - Zobaczmy teraz, co słychać u naszych przyjaciół. Przesunęła kamerę w kierunku północnym, aż w kadrze pojawiły się dwie jednostki. Początkowo były zaledwie drobinami na morzu, przypominającymi dwa ziarenka ryżu na granatowym obrusie, ale zoom kamery podpiętej do szybowca szybko powiększył obraz. – Łódź nurkowa i barka - powiedziała Renata. – Możesz zrobić większe zbliżenie? - spytał Kurt. – Oczywiście. – Zacznijmy od barki. Teleskopowy tubus obiektywu wydłużył się, pozwalając dostrzec na ekranie szczegóły barki. Wzdłuż jej kadłuba biegł biały napis „D’Campion Conservancy”. Na końcu pokładu stał niewielki dźwig. Do ramienia żurawia podczepiona była plastikowa rura sporej średnicy, z której wylatywała spieniona woda wraz z osadem pobieranym z dna. Strumień trafiał na filtr z metalowej siatki, która zatrzymywała przedmioty większe od zwiniętej pięści, a reszta przelatywała swobodnie, zostawiając rozszerzający się mętny ślad na zachód od barki. – Wygląda to na wielkie sprzątanie - zauważył Joe. – Odkurzają całe dno - dodał Kurt. Na jeszcze większym zbliżeniu zobaczyli dwóch mężczyzn, przeglądających to, co zatrzymało się na siatce. Wystarczał im krótki rzut oka, po czym kolejne elementy lądowały za burtą. – Kamienie, muszle, kawałki rafy - zgadywał Kurt. – Interesują ich tylko większe fragmenty - powiedział Joe. - Szukają kawałków płyt, jakie widziałem w muzeum. Nie obchodzi ich, że tą metodą mogą spłukać z powrotem do morza wiele mniejszych cennych przedmiotów. – Gdyby naprawdę szukali zabytków, nie robiliby tego w ten sposób stwierdził Kurt, po czym zwrócił się do Renaty. - Możesz teraz pokazać łódź?
Na ekranie pojawiła się dwudziestometrowa łódź, stanowiącą bazę dla nurków. Na pokładzie dziobowym widać było stojaki z butlami tlenowymi i inne elementy wyposażenia. Na pokładzie rufowym w pełnym słońcu siedziało kilka postaci ze skrzyżowanymi nogami. – Albo ćwiczą jogę, albo... Za ich plecami stał jeszcze jeden człowiek. Trzymał w rękach karabin z długą lufą. Renata spróbowała powiększyć jego twarz, ale przy tak długiej ogniskowej nie zdołała utrzymać jej na ekranie. – Nie widzę rysów jego twarzy. – Nie szkodzi - powiedział Kurt. - Chyba wszyscy wiemy, z kim mamy do czynienia. – Powinniśmy powiadomić strażą przybrzeżną albo maltańskie siły zbrojne stwierdziła Renata. - Gdyby przysłali kilka kutrów, złapalibyśmy całą bandę na gorącym uczynku. – Dobra myśl - powiedział Kurt - ale w ten sposób doprowadzilibyśmy do śmierci wszystkich nurków. Ci ludzie idą na całość. Sami widzieliśmy, jak zabili jednego ze swoich, aby się upewnić, że nie wydobędziemy z niego żadnych informacji. Zamordowali Kensingtona, Hagena i połowę ochroniarzy z muzeum. Próbowali użyć ładunków wybuchowych w magazynie. Jeśli ściągniemy maltańskie wojsko, zabiją nurków i prysną gdzie pieprz rośnie. Nawet gdyby udało się odciąć im drogę ucieczki, pozabijają się nawzajem albo wysadzą się w powietrze. A wtedy znajdziemy się w punkcie wyjścia, tyle że z tuzinem kolejnych trupów. Renata kiwnęła głową na znak, że akceptuje jego rozumowanie. Westchnęła ciężko i odsunęła z twarzy kosmyk czarnych włosów. – Chyba masz rację. Ale sami nie damy rady. – Możemy wykorzystać element zaskoczenia - powiedział Kurt. – A to pech! Nie zabrałem naszych czapek niewidek z Waszyngtonu zmartwił się Joe. – Nie zamierzam atakować ich na powierzchni. – A więc stoczymy walkę w głębinach. – Zaskoczenie da nam przewagę. Poza tym, być może uda się nam pozyskać sojuszników. – Niby skąd?
– Gdyby ci bandyci mieli swoich nurków, nie musieliby trzymać ludzi na pokładzie pod strażą. Przypuszczam, że zmusili nurków z fundacji do pracy pod wodą, grożąc im, że zabiją ich kolegów. Gdyby dać im szansę, być może zdecydowaliby się stawić opór. – A więc wchodzimy, nawiązujemy przyjazne stosunki i wywołujemy bunt podsumował Joe. – Klasyczna dywersja - przytaknął Kurt. Dwadzieścia minut później Kurt i Joe stali na platformie nurkowej, opuszczanej za burtę z pokładu „Sea Dragona” wraz z ROV-em, czyli samobieżnym robotem podwodnym o nazwie Żółw. Znajdowali się trzy mile od wraku, więc nie powinni wzbudzić żadnych podejrzeń uzbrojonych bandziorów. Dla pewności Reynolds zwiększył dzielącą ich odległość. Gdyby ktoś obserwował ich przez lornetkę lub na ekranie radaru, powinien odnieść wrażenie, że odpływają na południe. Kiedy platforma zanurzyła się, Kurt, Joe i Żółw zostali zmyci do morza. Wyregulowali pływalność i zniknęli pod powierzchnią, schodząc z wolna coraz głębiej. Przytrzymując się ROV-a, wsunęli się w zagłębienia kadłuba za jego bulwiastym dziobem. Na głębokości piętnastu metrów Kurt uniósł kciuki do góry i śruby Żółwia zaczęły się obracać. Standardowo robot sterowany był z pokładu macierzystego statku, ponieważ jednak miał pomagać nurkom w pracy na dnie, można było przejąć nad nim bezpośrednią komendę, podłączając go do specjalnie wyposażonego skafandra, takiego jakie właśnie mieli na sobie Joe i Kurt. Tym razem to Joe miał wpiętą wtyczkę i on zajmował się pilotowaniem. – Zejdźmy głębiej, nad samo dno - polecił Kurt. – Robi się. Wody wokół Malty były stosunkowo płytkie, bo na wschód i na północ od wyspy, aż do brzegów Sycylii, rozciągał się podmorski Płaskowyż Maltański. Wrak „Sophie Celine” spoczywał na trzydziestu metrach. Dla przeciętnego nurka praca na tej głębokości nie stwarzała większych problemów, choć docierały tu zaledwie resztki naturalnego światła z powierzchni. – Zbliżamy się do dna - poinformował Joe.
Dzięki połączeniu z robotem Joe miał dostęp nie tylko do jego urządzeń sterowniczych, ale także do podstawowych parametrów. Na wewnętrznej stronie szyby hełmu wyświetlała mu się aktualna głębokość, kurs i prędkość Żółwia. Wkrótce ujrzeli dno, oświetlone przednimi reflektorami ROV-a. Joe wypoziomował pojazd, skorygował kurs i zwiększył prędkość. – Zaraz wyłączę światła - powiedział. - Nie powinni nas zobaczyć. – Uważaj, żeby po ciemku na coś się nie nadziać - przestrzegł go Kurt. Zgasły światła i teraz podróż przypominała jazdę w ciemnym tunelu, póki ich oczy nie przywykły do mroku. – Jest widniej, niż się spodziewałem - stwierdził Joe. – Głębiny morskie są spokojne, dzięki czemu drobiny osiadają na dnie i woda jest bardziej przejrzysta. – Oceniam widzialność na jakieś piętnaście metrów. – W takim razie postaraj się nie podpływać bliżej niż na trzydzieści metrów od wraku. Żółw był szybkim pojazdem. Dzięki sprzyjającemu prądowi płynęli z prędkością około siedmiu węzłów, ale minęło niemal dwadzieścia minut, zanim dostrzegli przed sobą zamgloną poświatę nad wrakowiskiem. – Widzę światła co najmniej trzech lub czterech nurków - powiedział Joe. Kurt potwierdził tę informację, a zaraz potem zauważył piąte i szóste światło, ukryte wcześniej za wybrzuszeniem dna. Ich blask był nieco stłumiony, jakby wokół nich wirowały tumany pyłu. Kurt wyczuwał w wodzie lekkie drgania, powstające przy pracy eżektora. – Podpłyniemy jeszcze trochę bliżej i mnie wysadzisz - powiedział Kurt. Dotrę do najbliższego nurka i spytam, czy nie potrzebuje pomocy. Otworzył panel na przedramieniu ciśnieniowego skafandra. Na wodoszczelnym ekraniku miały pojawiać się w formie pisemnej wypowiadane przez niego słowa, co miało umożliwić porozumiewanie się z innymi nurkami. – A jeśli trafisz na złoczyńcę? – Wtedy użyję tego. To mówiąc, Kurt wyciągnął z zasobnika Żółwia dwustrzałową kuszę marki Picasso. Dwa harpuny spoczywały po bokach podwójnej prowadnicy, dwa
oddzielne spusty rozmieszczono dogodnie, jeden za drugim. Blokada zabezpieczająca przed przypadkowym użyciem była włączona. – Jakby co, masz tu drugą dla siebie - dodał. - Na razie trzymaj się z dala i wytężaj wzrok. Gdybym wpakował się w kłopoty, działaj według własnego uznania. Od miejsca, w którym prowadzono prace, dzieliło ich około trzydziestu metrów. Kurt nie przypuszczał, aby ktokolwiek mógł ich zauważyć, analogicznie do sytuacji, gdy ktoś siedzący w oświetlonym pokoju nie widzi niczego w mroku panującym za oknem, ale wolał nie ryzykować. – Tu wysiadam - powiedział. Odepchnął się od Żółwia, włączył własne pędniki i odpłynął na bok. Kiedy obejrzał się za siebie, stwierdził, że Joe pozostał na wyznaczonej pozycji, zgodnie z rozkazem.
31. Kurt płynął w niemal kompletnej ciszy. Nieznaczny szum pędników zamocowanych do jego skafandra był praktycznie niesłyszalny. Po lewej stronie wraku panował nieco większy ruch. W tym rejonie znajdowało się co najmniej pięciu nurków z latarkami czołowymi oraz kilku, wyposażonych w standardowy ekwipunek, którzy obsługiwali rurę eżektora. Skierował się więc na prawo, gdzie widać było tylko dwa światła. Płynąc przez chmurę osadu, miał wrażenie, że nurkowie próbują wydobyć coś spod przypominających skamieniały szkielet elementów starego statku. W przeciwieństwie do podwodnych wykopalisk prowadzonych przez NUMA, a także wszystkich innych poszukiwań, w których uczestniczył, nurkowie pracujący w tym miejscu dosłownie odrywali fragmenty konstrukcji wraku i odrzucali je na bok. Z lufą przystawioną do głowy najwyraźniej zapomnieli o zasadach prowadzenia takich prac, pomyślał. Ponieważ Joe znajdował się zbyt daleko, poza zasięgiem łączności radiowej, Kurt poczuł się całkowicie osamotniony. Opadł na dno za plecami dwóch nurków, którzy jak dotąd nie zauważyli jego obecności. – Włącz transkrypcję mowy - wyszeptał.
Na wyświetlaczu wewnątrz jego hełmu pojawił się mały zielony kwadracik z literą T. Ekranik na przedramieniu mieścił zaledwie kilka słów, więc musiał ograniczyć się do najprostszych wypowiedzi. – Chcę wam pomóc - powiedział. Słowa wyświetliły się na ekraniku. Kurt włączył napęd, podpłynął bliżej, wyciągnął rękę i klepnął pierwszego z nurków po ramieniu. Oczekiwał, że tamten przestraszy się i odwróci, albo przynajmniej rozejrzy się dokoła. Ale nurek, jak gdyby nigdy nic, pracował dalej. Kurt klepnął go ponownie, tym razem mocniej. To także nie odniosło skutku, więc chwycił go za ramię i obrócił w swoją stronę. Mężczyzna popatrzył na niego z niemym przerażeniem. Kurt ujrzał jego posiniałą twarz i półprzymknięte oczy. Najwyraźniej bardzo długo przebywał pod wodą. Zbyt długo. Kurt pokazał mu ekranik z wyświetlonym napisem. Nurek przeczytał wiadomość i powoli kiwnął głową. Potem chwycił małą tabliczkę z rysikiem, którą miał przypiętą do uprzęży, nagryzmolił na niej „Kopię najszybciej jak potrafię” i wrócił do pracy. Uznał mnie za jednego z prześladowców, pomyślał Kurt. To znaczy, że gdzieś w pobliżu kręcą się strażnicy. Znów odwrócił nurka przodem do siebie. – Uratuję cię. Mężczyzna zamrugał nerwowo i nieco szerzej otworzył oczy. Chyba wreszcie zrozumiał. Zareagował nagłym wzburzeniem, aż Kurt musiał przytrzymać go w miejscu. – Ilu bandytów? Nurek napisał: „9”. – Wszyscy pod wodą? „5↑…4↓” Pięciu na powierzchni, czterech pod wodą. Kurt nie przypuszczał, że jest aż tak źle. – Pokaż ich.
Nurek nie zdążył pokazać mu niczego, bo nagle obaj znaleźli się w kręgu jasnego światła. Otwarte szeroko oczy nurka powiedziały Kurtowi wszystko. Odwrócił się i ujrzał człowieka z kuszą w ręku, który płynął prosto na niego.
32. Odepchnąwszy na bok przerażonego nurka, Kurt usiłował unieść kuszę, ale ten, który go zaatakował, był zbyt blisko i też nie zdołał wycelować, więc zamiast wzajemnie do siebie strzelać, sczepili się w bezpośrednim starciu. Kurt stwierdził z konsternacją, że napastnik ma na sobie pełny hełm i skafander ciśnieniowy, podobny do jego własnego. Gdyby nie to, spróbowałby zwyczajnie zerwać mu z twarzy maskę. Niestety, nie miał tej możliwości, więc szamotali się przez dłuższą chwilę, aż wreszcie udało mu się założyć przeciwnikowi chwyt, zwany półnelsonem. Wtedy uruchomił pędniki i skierował się ku wystającej z dna, pokrytej koralową skorupą belce, która okazała się częścią dziobu „Sophie Celine”. Napastnik upuścił kuszę i sięgnął po nóż, ale zanim zdołał się nim posłużyć, Kurt, płynąc z pełną prędkością, wyrżnął jego głową w belkę dziobową wraku. Ciało nurka zwiotczało, nóż wyleciał mu z dłoni. Rozłożył szeroko ręce i opadł na dno, jeśli nie martwy, to przynajmniej pozbawiony przytomności. Z przeciwnej strony wraku pojawili się dwaj kolejni i w szybkim tempie zbliżali się do Kurta. Podobnie jak ich nieprzytomny kolega, mieli na głowach hełmy nurkowe, ale dodatkowo wyposażeni byli we własne pędniki. Harpun śmignął tuż obok Kurta, znacząc swój ślad sznurem pęcherzyków. Kurt skulił się przy dnie i kopał szaleńczo nogami, aby zrobić sobie z osadu coś w rodzaju zasłony dymnej. Kiedy chmura szlamu wzbiła się w górę, uruchomił własne pędniki i odpłynął w przeciwną stronę. Przypomniał sobie starą maksymę pilotów myśliwskich z czasów drugiej wojny światowej: w chmurach zawsze skręcaj w lewo. Nie miał pojęcia, dlaczego akurat nie w prawo, ale jeśli ten sposób sprawdzał się w przestworzach nad Midway, to powinien zadziałać i w morskich głębinach.
Płynąc z maksymalną prędkością, zaczął skręcać w lewo. Ciągnął przy tym nogi po dnie, aby wzbić jeszcze większe kłęby osadu. Sztuczka wydawała się skuteczna, ale tylko przez chwilę. Z chmury wyłoniło się światło jednego ze ścigających go nurków. Mężczyzna dostrzegł Austina i uniósł broń. Kurt odwrócił się, ale zamiast świstu kolejnego harpuna, usłyszał stłumione dudnienie serii z broni maszynowej, przywodzące na myśl odgłos niesławnego AK-47. Jedno ze skrzydeł przypiętych do ramion skafandra zostało strzaskane. Kurt przyspieszył, pracując wściekle płetwami, mimo działających z pełną mocą pędników. Udało mu się ukryć za wrakiem. – Joe, jeśli mnie słyszysz, spróbuj mi jakoś pomóc. Jest ich trzech na jednego, w dodatku mają podwodne karabiny. Używają pędników, które wyglądają mi na rosyjskie, karabiny zapewne też są stamtąd. Kurt mógł mieć na myśli jeden z dwóch typów karabinów do strzelania podwodnego, opracowanych jeszcze w Związku Radzieckim dla komandosów Specnazu i ludzi-żab. Karabin APS strzelał specjalnymi pociskami ze stalowym płaszczem, których długość dochodziła do jedenastu centymetrów. Te ciężkie groty przebijały się przez wodę o wiele lepiej od zwykłych pocisków karabinowych, ale i tak ich zasięg był mocno ograniczony, ze względu na dużą gęstość ośrodka. Na tej głębokości wynosił od piętnastu do osiemnastu metrów, jednak dotkliwy ból pleców Kurta świadczył o tym, że mimo dużej odległości wciąż miały sporą energię kinetyczną. – Joe, jak mnie słyszysz? Joe? Kolejną rzeczą, którą osłabiała woda, była propagacja fal elektromagnetycznych, emitowanych przez najnowocześniejszy sprzęt do łączności podwodnej. Joe znajdował się poza zasięgiem radia. Kurt popatrzył w lewo, ku rufie „Sophie Celine”, i zobaczył zbliżające się światła. Z prawej było to samo. – Mam trzech bandytów na karku, a tylko dwa harpuny - mruknął. Następnym razem wezmę cały pęczek kusz. Popłynął w prawo, ściskając oburącz kuszę. W mroku zamajaczyło światło nadpływającego nurka. Kurt wycelował dokładnie i strzelił. Harpun pomknął jak po sznurku, wbił się w ramię przeciwnika tuż pod obojczykiem i utknął, wychodząc przez plecy.
Ranny zwinął się z bólu jak trafiony tuńczyk, niknąć na chwilę w wirze pęcherzyków powietrza. Zamiast opaść na dno, zaczął unosić się spiralnym ruchem ku powierzchni i upuściwszy karabin, chwycił się za ranę. Kurt rzucił się w kierunku broni niknącej w ciemnościach. – Włącz światła - powiedział. Reflektor na lewym skrzydle został rozbity, ale prawy zapalił się natychmiast. W jego blasku błysnął opadający karabin. Niestety, w ten sposób Kurt ujawnił swoją pozycję. Coś za coś. Zanurkował głębiej akurat w chwili, gdy załomotała kolejna seria z karabinu. Groty zaryły w dno tuż przed nim. Kurt nie miał wyjścia, jeśli nie chciał zginąć, musiał się odwrócić. Pozostali dwaj nurkowie zbliżali się do niego z przeciwnych stron. Kurt znieruchomiał na moment, wycelował w człowieka z karabinem i wystrzelił ostatni harpun. Trafienie w szyję okazało się śmiertelne. Bezwładne ciało nurka zaczęło dryfować, zostawiając za sobą szeroką krwawą smugę. Kurt odwrócił się i popłynął do miejsca, w którym powinien leżeć karabin, porzucony przez jego poprzednią ofiarę. Dotarł do niego jednocześnie z ostatnim napastnikiem. Obaj w tym samym momencie chwycili za broń, przy czym Kurt za uchwyt i kolbę, a jego przeciwnik za lufę. Wykorzystując lepszą pozycję, Kurt wyrwał mu ją z rąk. Spróbował skierować lufę na przeciwnika i strzelić, ale ten był zbyt blisko. Objął ramieniem hełm Kurta i chwycił za przewód prowadzący do butli. Kurt uderzył go kolanem w brzuch. Bandyta puścił go, ale w jego ręku nieoczekiwanie pojawiła się nowa broń. Była to pałka z wybuchową końcówką, przeznaczona do obrony przed rekinami lub innymi groźnymi stworzeniami. Działała z przyłożenia. Kurt zablokował ramię napastnika i chwycił go za nadgarstek, aby obronić się przed kontaktem końca pałki ze swym ciałem. Widział kiedyś, jak od jednego dotknięcia tego śmiertelnie niebezpiecznego urządzenia zginął pięciometrowy rekin. Nie zamierzał dać się zabić w ten sam sposób, zresztą w jakikolwiek inny też nie. Sczepili się ze sobą w morderczym uścisku, wirując w walce na śmierć i życie, prowadzonej praktycznie w stanie nieważkości. Światło latarki umocowanej na ramieniu Kurta odbiło się od maski przeciwnika i oślepiło ich obu, ale żaden z nich nie zwolnił uchwytu.
Dopiero teraz Kurt zdał sobie sprawę, z jak potężnym człowiekiem przyszło mu toczyć śmiertelny bój. Nagle olbrzym złapał za prawe skrzydło jego skafandra i wykorzystał je jako dźwignię. Mimo rozpaczliwych wysiłków Kurta wybuchowa końcówka pałki powoli zbliżała się do jego żeber. Nie mógł oswobodzić się z tego uchwytu i napastnik dobrze o tym wiedział. Kurt widział obłąkańczy grymas na jego twarzy, wyrażający triumf ze zwycięstwa. Nagle obaj znaleźli się w kręgu jaskrawego światła. Jakiś niewyraźny, żółty kształt wypadł z otaczającego ich mroku i niczym rozpędzony szkolny autobus uderzył w napastnika, odrywając go od Kurta. Austin wygiął się do tyłu i zobaczył, jak Żółw prowadzony przez Joego pcha przed sobą wielkiego nurka niczym rozjuszony byk pechowego matadora. Joe nie zwolnił nawet odrobinę, dopóki nie docisnął mężczyzny do dna, miażdżąc go masą i rozpędem Żółwia. Kiedy wreszcie oderwał się od ofiary, napastnik był do połowy zagrzebany w piasku. Kurt opadł na dno, chwycił karabin i poczekał, aż Joe zawróci. Po chwili Żółw zatrzymał się obok niego. Zza szybki hełmu widać było uśmiechniętą twarz Joego. – Jak sądzisz, czy wypada wymalować malutką sylwetkę martwego bandyty na boku kadłuba Żółwia? - spytał. – Nie widzę przeciwwskazań - odparł Kurt. - Zjawiłeś się w ostatniej chwili. Co cię zatrzymało? – Z miejsca, w którym kazałeś mi zostać, nie widziałem, czy wpadłeś w kłopoty, czy po prostu dobrze się bawisz. Dopiero kiedy usłyszałem strzały, zrozumiałem, że możesz potrzebować wsparcia. Paradoksalnie, fale dźwiękowe miały w wodzie o wiele większy zasięg niż pociski czy łączność radiowa. – Muszę przyznać, że Rosjanie wynaleźli kilka interesujących rodzajów broni palnej. – Ta sztuka byłaby cennym uzupełnieniem twojej kolekcji - zauważył Joe. Kurt zbierał unikatowe egzemplarze broni palnej, pochodzące z całego świata. Zaczął od pistoletów służących do pojedynków, potem wszedł w posiadanie kilku bardzo rzadkich automatycznych rewolwerów Bowena, a ostatnio poszerzył zbiory o sześciostrzałowce z czasów Dzikiego Zachodu.
Wśród nich znalazł się colt kaliber .45, który posłużył mu do zlikwidowania złoczyńcy w finale poprzedniej przygody. – Zapewne tam trafi - powiedział. - Jednak coś mi mówi, że jeszcze się nam przyda, zanim stanie się eksponatem. – Pewnie zdajesz sobie sprawę, że tym razem robimy wszystko na odwrót skonstatował Joe. - Jak dotychczas podjęliśmy szeroko zakrojone działania tylko po to, by uderzyć od dołu na mniej znaczące cele. Niewiele ma to wspólnego z zasadami sztuki wojennej. – Przy odrobinie szczęścia mogli jeszcze nie zauważyć naszej obecności powiedział Kurt. Włączył pędniki i wrócił do wraku. Nurkowie zmuszeni szantażem do pracy zgromadzili się przy platformie technicznej, na której stały zapasowe butle tlenowe. Na widok Kurta i Joego skulili się lękliwie. – Lepiej przełącz się na napisy - poradził Joe. – Jasne - powiedział Kurt, włączając ekranik. – Strażnicy nie żyją. Wyciągniemy was stąd. Jeden z nurków wskazał ręką ku powierzchni, po czym zaczął pisać jak szalony na swojej tabliczce. Kurt nigdy w życiu nie widział gorszych bazgrołów. – Jak długo jesteście pod wodą? - spytał. Nurek wyciągnął cztery palce. – Cztery godziny na trzydziestu metrach - stwierdził Joe. Musieli więc oddychać nitroksem albo trimiksem zamiast czystego tlenu. Mimo to, po tak długim pobycie na dnie, podczas wynurzania będą potrzebowali kilku godzin na dekompresję. Rzut oka na platformę wystarczył mu, by stwierdzić, że butli jest zdecydowanie za mało. Właściwie nurkowie byli już martwi, chyba że uda się znaleźć jakieś inne wyjście z sytuacji. Kurt położył dłoń na ramieniu szefa nurków i pokręcił głową. – Nie dacie rady się wynurzyć. Ten w odpowiedzi też pokręcił głową i ponownie wyciągnął rękę ku powierzchni. – Dostaniecie choroby kesonowej. Mężczyzna odczytał jego słowa na ekraniku i ponownie wskazał w górę. A potem zaczął wykonywać jakieś dziwne ruchy rękami.
– Nie wiem, o co ci chodzi. Biedak wpadł w panikę. Kurt musiał go uspokoić. Wskazał na jego tabliczkę. – Napisz powoli. Nurek chwycił tabliczkę, zmazał wszystko, co nabazgrał wcześniej, i zaczął pisać starannie, jak dziecko stawiające pierwsze litery. Kiedy skończył, na tabliczce było tylko jedno słowo. Łatwe do odczytania. „BOMBA!”
33. Nurek z wielkim ożywieniem wskazywał na odsłonięty w połowie wrak. Napisał jeszcze na tabliczce: „Kiedy zaatakowałeś, uruchomili zapalnik”. Kurt zaczynał dostrzegać pewną prawidłowość. Bandytom zależało na artefaktach. Jednak kiedy sami nie mogli ich wydobyć, woleli je zniszczyć, aby nikt inny nie wszedł w ich posiadanie. – Pokaż, gdzie jest ta bomba. Nurek zawahał się. – Pokaż natychmiast! Z widocznym ociąganiem nurek popłynął w stronę wraku. Kiedy dotarli na miejsce, nurek skierował w dół swoją latarkę. Przy użyciu eżektora usunięto tony osadu. Wszystkie przedmioty, które nie wyglądały na egipskie, zostały porzucone. Muszkiety z zardzewiałymi lufami i zniszczonymi kolbami, całe i w częściach, leżały na dnie jak sterta śmieci. Ze statku został tylko szkielet. Większa część poszycia rozpadła się i zniknęła. Zachowało się tylko ożebrowanie, wykonane z grubszych belek. Sunąc nad nimi, Kurt zauważył to, o czym poinformował nurek. Nie była to jedna bomba, lecz dwie. Konkretnie dwa bloki C-4, do których umocowano zapalniki czasowe. Problemem było to, że zostały one wrzucone pod ożebrowanie statku, jak kawałki mięsa do klatki ze zwierzętami.
Podpłynął bliżej, przytrzymał się pokrytej skorupą konstrukcji statku i przyjrzał z bliska ładunkom wybuchowym. Wyświetlacz na zapalniku pokazywał alarmującą wartość 2.51, która stale malała. Kurt spróbował dostać się do środka. Na próżno, nie mógł się przecisnąć. Wsunął rękę, ale do ładunków zabrakło mu ponad pół metra. – Joe, potrzebuję pomocy - powiedział. Joe wraz z Żółwiem dotarł na miejsce, kiedy wyświetlacz pokazał równo dwie minuty. Wyciągnięte na maksymalną odległość ramię manipulatora ROV-a także okazało się za krótkie. – Lepiej zbierajmy się stąd - powiedział Joe. - Odholuję tych gości na bezpieczną odległość. – Za późno - odparł Kurt. - Nie zdołamy odpłynąć dość daleko. Przy takiej ilości C-4 fala uderzeniowa zmiażdży nas jak okręt podwodny, trafiony bombą głębinową. Potrzebujemy czegoś innego. Poczuł uderzenie w plecy. Odwrócił się i ujrzał nurka, którego spotkał na samym początku. Mężczyzna przyciągnął ze sobą rurę eżektora. – Doskonały pomysł - powiedział Kurt. Podciśnienie panujące w rurze zasysało chwilowo niewielką ilość wody. Kurt wetknął ją między ożebrowanie i odkręcił zawór. Już za pierwszą próbą duży sześcian C-4 przylgnął do otworu wlotowego eżektora. Kurt pociągnął rurę do siebie, a kiedy koniec wysunął się z wnętrza statku, Joe chwycił ładunek. Wystarczyło wyciągnąć przewody wraz ze spłonkami, ale Joe na wszelki wypadek zastopował także zegar zapalnika. – Zostało czterdzieści sekund - powiedział, spoglądając na czas zatrzymany na wyświetlaczu. - Pospiesz się z tą drugą pigułą. Kurt ponownie opuścił rurę i podsunął ją pod samą bombę. Tym razem jednak ładunek nie zatrzymał się przy wlocie, lecz został zassany do wnętrza plastikowego przewodu i pomknął ku powierzchni. Obaj jednocześnie popatrzyli w górę, zastanawiając się, czy bomba zdąży w czterdzieści sekund dotrzeć na powierzchnię, czy raczej zaklinuje się gdzieś po drodze. Kurt zwiększył maksymalnie ciśnienie w nadziei, że przesyłka dojdzie tam, dokąd powinna.
Stojący na barce kompresor, który od dłuższego czasu klekotał na wolnych obrotach, zahuczał znów pełną mocą. Dowodzący barką mężczyzna o imieniu Farouk kiwnął głową z zadowoleniem. Myślał już, że z niewiadomych powodów prace na dnie zostały wstrzymane. Jak dotąd, poza kilkoma fragmentami, nie udało im się wydobyć niczego konkretnego. Zaczynał się denerwować. Za każdym razem, gdy nieopodal przepływała jakaś jednostka, wyobrażał sobie, że to natowski okręt albo patrolowiec maltańskiej straży przybrzeżnej. Podszedł do wylotu rury eżektora nad filtrem z metalowej siatki i obserwował z zadowoleniem, jak strumyczek zmienia się w rwący potok spienionej wody z niewielką ilością osadu. To mogło się jednak zmienić w każdej chwili. Wreszcie ilość wypłukiwanego mułu wzrosła, a na siatkę wypadł jakiś większy kawałek. Jeden z mężczyzn wyciągnął po niego rękę. – Nie! - krzyknął Farouk. Okrzyk zginął w huku eksplozji, która zmiotła z pokładu barki Farouka i człowieka stojącego przy filtrze, a także sam filtr i kompresor. Ponadto w kadłubie powstał wielki otwór, przez który do wnętrza zaczęła szybko wlewać się woda. Barka przechyliła się na rufę i zaczęła tonąć. Tylko jeden człowiek przeżył wybuch na barce. Teraz podnosił się z pokładu w pobliżu dziobu. Dzwoniło mu w uszach, miał zawroty głowy, ale widząc zielonkawą wodę podchodzącą coraz bliżej i czując powiększający się przechył, nie miał czasu, by martwić się o pozostałych. Wyskoczył za burtę i popłynął wpław do stojącej w pobliżu łodzi. Kiedy chwycił się prętów drabinki, z pokładu wychylił się ktoś, żeby mu pomóc. Jednak zanim zdołał postawić stopę na pierwszym szczeblu, coś ostrego zacisnęło mu się wokół nóg i szarpnęło go w tył z taką siłą, że puścił poręcz drabinki. Rekin, pomyślał przerażony, że czeka go potworna śmierć w męczarniach. Ale kiedy obejrzał się przez ramię, zobaczył jakiś żółty kształt. Był to robot do prac podwodnych, który poruszał się wstecz i trzymając jego nogi w uścisku szczęk chwytaka, wciągał go pod wodę. Kiedy mężczyzna znalazł się na granicy utraty przytomności, uścisk szczęk zelżał i po chwili był wolny. Wypłynął na powierzchnię sto metrów od łodzi nurkowej i jedyne, co mógł w tej chwili zrobić, to wykasływać wodę z płuc. Rozejrzał się dokoła, ale robota nigdzie nie było.
Dwaj mężczyźni na łodzi obserwowali powierzchnię wody z bronią gotową do strzału. Zorientowali się, że zostali zaatakowani. – Widzisz coś? - krzyknął jeden z nich. – Nie. – Sprawdź po drugiej stronie. – Jest! - wrzasnął drugi i otworzył ogień do czegoś, co wyglądało jak mała łódź podwodna. Kule młóciły wodę, a tajemniczy kształt zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. – Tam! - krzyknął pierwszy, widząc niewyraźną, żółtą plamę. Robot, dobrze widoczny w pełnym słońcu, płynął prosto na nich tuż pod powierzchnią wody. Obaj jednocześnie zaczęli strzelać. Pociski utworzyły ściegi na powierzchni morza. Żółty stwór nie przerwał swojej szarży. W końcu wypłynął na powierzchnię, stanowiąc łatwy cel. Bandyci opróżnili magazynki, ale robot nie zboczył z kursu, aż wreszcie wyrżnął w burtę łodzi. Łódź zakołysała się od uderzenia, ale mężczyźni zdołali utrzymać równowagę. Tymczasem robot prześliznął się wzdłuż jej kadłuba i odpłynął na bok. Dopiero wówczas zorientowali się, że podwodny pojazd był bezzałogowy. Ktoś gwizdnął przenikliwie za ich plecami. Odwrócili się jak na komendę i ujrzeli siwowłosego mężczyznę w skafandrze nurkowym, który mierzył do nich z karabinu APS. Kurt wynurzył się przy przeciwnej burcie łodzi i, korzystając z tego, że byli zajęci atakującą ich żółtą maszyną, niepostrzeżenie wspiął się na pokład. – Rzucić broń do morza - rozkazał. Zastosowali się do polecenia i podnieśli ręce. – Kłaść się twarzą do pokładu. Ręce nad głową. Wykonali rozkaz bez sprzeciwu. Trzymając ich na muszce, Kurt podszedł bokiem do szypra łodzi nurkowej, uwolnił go z więzów i wyjął mu knebel z ust. – Na dole są moi ludzie - powiedział oswobodzony mężczyzna łamaną angielszczyzną. – Proszę się nie martwić. Są cali i zdrowi. – Ci bandyci trzymają ich pod wodą od świtu, a komora dekompresyjna była na barce.
– Mamy komorę na swojej łodzi - uspokoił go Kurt. - Zaraz ją tu sprowadzimy. Wezwał przez radio „Sea Dragona”. – A co będzie z D’Campionami? - spytał szyper. - To ich fundacja. – Czy coś im grozi? – Zrobili z nich zakładników. – Powinienem się domyślić - pokiwał głową Kurt, po czym skierował karabin na jednego z bandytów. - Porozumiewacie się telefonicznie czy przez radio? – Przez telefon - odrzekł zapytany. - Jest w plecaku. Kurt wyciągnął telefon satelitarny z zielonego plecaka i kazał jeńcowi wybrać numer. – No co tam? - zabrzmiał w słuchawce gderliwy głos. - Znaleźliście coś ciekawego? – Czy to ty przetrzymujesz D’Campionów? - spytał bez ceregieli Kurt. – Kto mówi? – Nazywam się Austin. Z kim mam wątpliwą przyjemność rozmawiać? – Skoro nie znasz mojego imienia, niech tak zostanie - odpowiedział rozmówca. – I tak zaraz je poznam. Kiedy przesłucham twoich ludzi, dowiem się, kim jesteś i czym się zajmujesz. W odpowiedzi usłyszał śmiech. – Oni niewiele wiedzą. Proszę bardzo, możesz ich nawet wziąć na tortury, ale nie usłyszysz nic ponad to, co już zapewne wiesz. Kurt poczuł, że traci przewagę, i musiał szybko ją odzyskać. – Może i tak - powiedział - ale na pewno dowiemy się więcej z artefaktów, które udało im się wydobyć. Kolekcjonowanie zabytków starożytnego Egiptu musi być fascynującym zajęciem. Ciekaw jestem, kim jest ten zielony dryblas. Zdaje się, że dysponuje magiczną mocą wprawiania ludzi w stan lewitacji. Blef był dość ryzykowny, ale chyba się opłacił. Zamiast kolejnego wybuchu śmiechu, po drugiej stronie zapadła cisza. To o wiele lepsza odpowiedź, pomyślał Kurt. Wiedział już, że trafił w czuły punkt. – Masz całą tablicę?
– Szczerze mówiąc, mam trzy - skłamał Kurt. – Zróbmy wymianę. – Czekam na propozycję. – Przywieź mi tablice, a ja oddam ci D’Campionów, całych i zdrowych. – Umowa stoi - powiedział Kurt. - Podaj miejsce spotkania.
34. – Czy aby na pewno zabranie ze sobą tych ludzi to dobry pomysł? - spytała Renata, wskazując na związanych jeńców, leżących na fordeku. Płynęli z dużą prędkością na miejsce umówionego spotkania. – Zgodziłem się na wymianę - przypomniał Kurt. - Trzeba im pokazać, że naprawdę coś mamy. – Zdajesz sobie sprawę, co nastąpi, kiedy połapią się, że zamiast tablic przywieźliśmy im tylko paru facetów? - spytał Joe. – Strzelanina, wybuchy, totalny chaos - odparł Kurt. – Czyli normalka - stwierdził Joe obojętnym głosem. – Dzień jak co dzień - przytaknął Kurt. Joe nie wytrzymał i zachichotał, ale Renata zareagowała zaledwie bladym uśmiechem. – To poważny problem - powiedziała. - Nawet gdybyśmy mieli te tablice na wymianę, nie jest powiedziane, że oddadzą nam D’Campionów, zwłaszcza jeśli starsi państwo orientują się, o co w tym wszystkim chodzi. Przedmioty, które trafiły do muzeum, pochodzą przecież z ich kolekcji. Wydobyli je z wraku wiele lat temu. To oznacza, że D’Campionowie stanowią o wiele większe zagrożenie niż same artefakty. Kurt, mrużąc błękitne oczy, popatrzył na skrzącą się słonecznym blaskiem powierzchnię morza. Czekało ich trudne zadanie i żadna błazenada nie mogła tego zmienić. – Musimy ich zaskoczyć. Co tam mamy w zanadrzu, zbrojmistrzu? Joe już wcześniej sprawdził stan amunicji do zdobycznej broni.
– Dwa AK-47 i jeden APS, po jednym magazynku na każdy karabin. Brak zapasu. – Mam dziewięciomilimetrową berettę z pełnym magazynkiem, osiemnaście nabojów - dodała Renata. – A ja kostkę C-4 - uzupełnił Kurt. – To tyle w kwestii uzbrojenia, a co z rozpoznaniem terenu? Renata wyświetliła na telefonie obraz z satelity. – To jest widok wyznaczonego miejsca spotkania. Na wyświetlaczu widać było zatoczkę otoczoną wapiennymi skałami. Pośrodku znajdowała się piaszczysta plaża. Turkusowa powierzchnia wody mieniła się w popołudniowym słońcu. – Co to takiego? - spytał Kurt, dotykając wyświetlacza. Renata powiększyła obraz. – Zabudowania. Jakiś dom stał na wapiennych klifach. Wyglądał na kilkupiętrowy, widać było balkony i tarasy. Nad częścią zatoki przerzucony był wąski most. – Nieczynny hotel - poinformowała po przeczytaniu krótkiej informacji. - To główny budynek. Most zbudowano po to, by skrócić turystom drogę na plażę. – Czy to taki niski mostek, jak te w kurortach na Bali? - spytał Joe. – Raczej nie. Wygląda na to, że jest dość wysoki, aby mogły przepływać pod nim łodzie. Z informacji, które udało mi się znaleźć, wynika, że ma przypominać Lazurowe Okno, słynny naturalny skalny most, jedną z atrakcji tej wyspy. Kurt widział przed laty formację skalną zwaną Lazurowym Oknem. Zapierający dech w piersiach łuk wznosił się wprost z morza na wysokość prawie pięćdziesięciu metrów. Kiedy kilku zapaleńców towarzyszących mu w podróży zamierzało z niego skoczyć, Kurt oznajmił, że przekaże hiobowe wieści ich rodzinom. – Ten most będzie sporym problemem - stwierdził. - Podobnie jak skały otaczające zatokę. To idealne miejsca dla snajperów, a jak zdążyliśmy się już przekonać, mają co najmniej jednego w swoich szeregach. – Może zajść ich od tyłu i zaatakować z przewagą wysokości - zasugerował Joe.
Renata zlustrowała okolice zatoki. Hotel stał na pustkowiu, z dala od najbliższych ludzkich siedzib, i prowadziła do niego tylko jedna polna droga. Od strony morza można było dostać się na nią tylko po rachitycznych schodach, pnących się zygzakiem po ścianie urwiska obok głównego budynku. – Moglibyśmy wykorzystać tych ludzi jako żywe tarcze - zaproponowała beznamiętnie Renata. – Zrobiłbym to z ochotą - podchwycił Kurt. - Niestety, oni bez żadnych oporów strzelają do swoich. Tylko ułatwilibyśmy im zadanie. – W takim razie, co ich powstrzyma przed ostrzelaniem nas z RPG i wysadzeniem w powietrze całej łodzi, kiedy tylko wpłyniemy do zatoki? – Nic - odpowiedział Kurt, pojmując szybko, że to prawda. - Zwłaszcza że jest im wszystko jedno, czy wejdą w posiadanie tych artefaktów, czy je zniszczą. Liczę jedynie na to, że będą chcieli zobaczyć, co mamy. Jeżeli wysadzą nas w powietrze, nigdy się nie dowiedzą, czy w ogóle cokolwiek mieliśmy. Musimy być gotowi do natychmiastowej reakcji, kiedy połapią się, że blefujemy. – Masz jakiś plan? - spytał Joe. – To ty jesteś genialnym wynalazcą - odparł Kurt. - Dasz radę wykombinować coś z tego, czym dysponujemy? Joe rozejrzał się po pokładzie. Mieli butle nurkowe, przewody powietrzne i trochę lin. – Za wiele tego nie ma - powiedział smętnie - ale spróbuję coś wymyślić.
35. Łódź nurkowa, prowadzona przez Kurta stojącego za sterem na otwartym mostku na dachu nadbudówki, zmierzała szybko w kierunku ustronnej zatoczki i nieczynnego hotelu, zostawiając biały, pienisty ślad torowy na niebieskozielonej powierzchni morza. Tymczasem Joe budował wokół niego bunkier z powiązanych ze sobą, pustych butli nurkowych. – Czy one aby nie wybuchają po trafieniu pociskiem? - spytała Renata. – Tylko na filmach - odparł Joe. - Zresztą na wszelki wypadek wszystkie opróżniłem. Teraz tworzą jedynie grubą, podwójną osłonę, za którą będziemy mogli się ukryć.
– Jesteś bardzo dzielny - powiedziała. - Zresztą Kurt też. – Byłoby miło, gdybyś powtórzyła to swoim koleżankom, kiedy już skończymy ratować świat dla ludzkości. Lekarka roześmiała się. – Mam kilka koleżanek, które chętnie zawrą z tobą znajomość. – Kilka? – Ze trzy, może cztery. Pewnie będą musiały się o ciebie bić. – To byłby ciekawy widok - powiedział Joe, przywołując na twarz szelmowski uśmieszek. - Ale nie muszą, przecież wystarczy mnie dla wszystkich. – Mam nadzieję, że ta osłona będzie skuteczna. - Teraz Joe zwrócił się do Kurta. - Nagle zaczęło mi zależeć, żeby wyjść z tego cało. Kończył wiązanie ostatnich butli, kiedy charakterystyczne dla tej części wyspy Gozo.
ujrzeli
strome
klify,
– Zabezpieczyłem ci to bocianie gniazdo najlepiej jak potrafię - oświadczył. - Teraz schodzę na dół. Kurt skinął głową i zwrócił się do Renaty. – Musisz zejść z widoku. Oni jeszcze nie wiedzą o twojej obecności. – Nie mam zamiaru chować się pod pokładem, kiedy wy będziecie się bić z ludźmi, którzy napadli na mój kraj - odpowiedziała. – Przecież nie będziesz siedzieć bezczynnie - wyjaśnił Kurt. - W rufowej kabinie jest świetlik. Odsuń zasuwkę i czekaj na odpowiedni moment, by włączyć się do walki. – Dlaczego w rufowej? – Bo zamierzam przybić rufą do nabrzeża. Na wypadek, gdyby trzeba było szybko uciekać. Nie wyglądała na przekonaną. – Niech ci będzie - zgodziła się wreszcie. - Ten jeden jedyny raz. Sprawdziła działanie systemu łączności bezprzewodowej, po czym zeszła pod pokład do kabiny rufowej. Zgodnie z radą Kurta, zwolniła zaczep zamka, ale nie otwierała świetlika. Z berettą w ręku czekała na dalszy rozwój wypadków.
Zbliżając się do ciasnego przejścia między klifami, Kurt zatoczył szeroki łuk, ustawił łódź dziobem w stronę otwartego morza i przestawił napęd na pracę wstecz. Gdy mijali strome skały, skulił się za palisadą z butli tlenowych z karabinem w ręku i obserwował bacznie wysokie urwiska, przygotowany na nagły i bezpośredni ostrzał z góry. – Wciąż żyjemy - powiedział, kiedy wpłynęli na szersze wody zatoki. – Na razie - grobowym głosem odparł Joe z głównego pokładu. Przyłożywszy do oka lunetę obserwacyjną, Kurt sprawdził, jak wygląda sytuacja w miejscu, do którego zmierzali. – Widzę trzech uzbrojonych ludzi na betonowej kei obok mostu. Na końcu drogi stoją dwa auta. Nie ma żadnej łodzi. – Najwyraźniej przyjechali samochodami - stwierdziła Renata. - Czy to poprawia naszą sytuację? – No cóż - zaczął Joe. - Jeśli nie są mistrzami w pływackim sprincie, to raczej nas nie dogonią, gdy zaczniemy uciekać. – Nie wystawiajcie się zza osłony - ostrzegł Kurt. - Prawdopodobnie mają snajpera na dachu hotelu. Widziałem odbłysk światła w lunecie celownika. – Sam jesteś całkiem odsłonięty tam na górze - zauważyła Renata. – Ale mam zakuty łeb, więc nic mi nie grozi - odparł Kurt. - Po za tym raczej nie zaczną strzelać, dopóki nie dostaną tego, czego chcą. Przestawił silnik na jałowe obroty. Łódź zwalniała, płynąc tylko rozpędem, aż w końcu dobiła rufą do betonowego nabrzeża. Odchodziły od niego dwie ścieżki. Jedna prowadziła do schodów, którymi można było wejść na most, druga - do rozpadającego się baraku. Jeden z trójki mężczyzn zbliżył się z liną w ręku. – Nie będziemy cumować! - krzyknął Kurt, zerkając zza butli tlenowych. Nie przewidujemy dłuższego postoju. Chcę rozmawiać z waszym szefem. Z baraku wyszedł niski, przysadzisty mężczyzna w lustrzanych okularach słonecznych, z włosami przyciętymi tuż przy skórze, na modłę wojskową. – To ja. – Więc to ty jesteś Hassan - powiedział Kurt. Mężczyzna był wyraźnie zniecierpliwiony. – Twoi ludzie zdradzili nam to, i trochę więcej - oznajmił Kurt.
– To bez znaczenia. Ale możesz zwracać się do mnie tym imieniem, jeśli chcesz. – Całkiem przyjemne miejsce - kontynuował Kurt, wciąż ukryty za ścianą metalowych zbiorników. - Choć trochę zapuszczone, ale w końcu to bandyckie gniazdo. – Odpuść sobie te wymuszone żarty - burknął Hassan. - Lepiej wyjdź stamtąd i stań ze mną twarzą w twarz jak mężczyzna. – Bardzo chętnie, ale najpierw każ swojemu snajperowi wyrzucić karabin do wody. – Jakiemu snajperowi? – Temu z dachu hotelu. Przez wąską szparę między butlami Kurt dostrzegł grymas wściekłości na twarzy rozmówcy. – Teraz albo nigdy! - krzyknął i zwiększył obroty silnika, udając, że chce odpłynąć. Szef bandytów przyłożył radiotelefon do ust i powiedział coś cicho, a potem powtórzył to z naciskiem. Snajper leżący na dachu wstał, uniósł nad głowę długi, ciężki karabin i rzucił go przed siebie. Broń zatoczyła łagodny łuk i wpadła z pluskiem w spokojne wody zatoki. – Zadowolony? - spytał Hassan. – Miejmy nadzieję, że nie ma drugiego karabinu - szepnął Joe. - Albo drugiego snajpera. – Dzięki za słowa otuchy - mruknął pod nosem Kurt. - Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać. Wyprostował się powoli, trzymając w ręce APS-a. Naliczył trzy podobne karabiny, wymierzone prosto w niego. Hassan przypuszczalnie uzbrojony był w pistolet, który na razie spoczywał w kaburze pod pachą. – Gdzie są D’Campionowie? - spytał. – Najpierw pokaż mi tablice - zażądał Hassan. Kurt w odpowiedzi pokręcił przecząco głową. – Nic z tego. Skąd mam wiedzieć, czy ich nie zabiłeś? Poczuł na sobie spojrzenie pełne złości. Hassan gwizdnął przenikliwie. Kurt zauważył jakiś ruch na moście. Dwie postacie zostały zmuszone do powstania i
popchnięte na samą krawędź mostu. Starsi państwo byli związani ze sobą łańcuchem. Tam, gdzie stali, brakowało barierki. D’Campion trzymał w rękach jakiś zaokrąglony u dołu przedmiot, połączony łańcuchem z jego stopami. – Mamy kłopot - mruknął Kurt. – Co widzisz? - spytała Renata. – Zakładnicy są związani łańcuchem, do którego jest doczepiona kotwica. – Co takiego!? Kotwica? – Na to wygląda. Nie jest zbyt wielka, na oko jakieś dziesięć kilo. ale wystarczy, by pociągnąć ich oboje na dno. Hassan zaczynał się niecierpliwić. – Jak widzisz, żyją oboje. Ale to się może zmienić, jeśli nie dasz mi tego, czego chcę. Widzę, że przywiozłeś tylko dwóch moich ludzi. – Resztą zapewne pożywiają się teraz rekiny - odparł Kurt. Skłamał, bo pozostali dwaj ranni bandyci byli wciąż na pokładzie „Sea Dragona”, gdzie udzielono im pierwszej pomocy. Po dobiciu do brzegu mieli trafić w ręce policji. – Gdzie te tablice?! - wrzasnął Hassan. – Najpierw rozwiąż D’Campionów - zażądał Kurt. - Udowodnisz, że działasz w dobrej wierze. – Tylko że ja nie działam w dobrej wierze. Kurt nie miał co do tego żadnych wątpliwości. – No dobrze, niech ci będzie. Szarpnął za nylonową linkę przymocowaną do płachty, która okrywała rufową część pokładu. Płachta zsunęła się na bok, ujawniając stojącą pod nią dużą skrzynię na ekwipunek nurkowy. – Tablice są w środku. Hassan zawahał się. – Nie zamierzam dźwigać tego na brzeg - oznajmił Kurt. Bandyta wyraźnie wietrzył podstęp. – A gdzie jest twój koleżka szermierz? - spytał. Kurt omal się nie uśmiechnął. – Jestem tutaj! - krzyknął Joe, odsuwając okienko w kabinie. Podobnie jak Kurt, osłonięty był krótką palisadą z butli tlenowych. Jednak dwie z nich nie
były puste. Co więcej, odchodził od nich przewód tlenowy, biegnący pod płachtą i połączony ze skrzynią przez otwór w tylnej ściance. – W porządku - powiedział Hassan i skinieniem dłoni przywołał dwóch swoich ludzi, którzy z karabinami w rękach podeszli do krawędzi nabrzeża, zeskoczyli na pokład łodzi i ostrożnie zbliżyli się do skrzyni. – Jeśli to jakaś sztuczka... – Wiem, wiem - machnął ręką Kurt - zabijecie nas i D’Campionów. Słyszałem takie teksty setki razy. Bandyci podchodzili do skrzyni na palcach, jakby była dzikim zwierzęciem, które w każdej chwili może z rykiem obudzić się ze snu. Kurt patrzył na to ze złośliwym uśmieszkiem, udając rozbawienie. Co więcej, trzymał karabin w swobodnym uchwycie i pozwolił, aby mężczyźni zeszli z linii strzału. Jeden z nich pochylił się nad zamkiem skrzyni, drugi obserwował jego poczynania. W kabinie Joe położył dłonie na zaworach dwóch butli tlenowych, które już wcześniej lekko odkręcił, aby wytworzyć nadciśnienie w szczelnej, wykonanej z włókna szklanego skrzyni. Teraz otworzył je do końca. Wieko skrzyni odskoczyło do góry, uderzając bandytę w twarz. Cienka warstewka benzyny, rozlanej na dnie skrzyni, została porwana przez gwałtownie rozprężający się tlen, a zapalnik, zmajstrowany przez Joego z zapałki i draski przymocowanej do zawiasu, skrzesał iskrę. Opary benzyny eksplodowały efektownie w iście hollywoodzkim stylu. Wybuch nie był zbyt silny, ale powalił obu bandytów na plecy, a pomarańczowa kula ognia i kłąb czarnego dymu skutecznie przykuły uwagę pozostałych. Kurt chwycił karabin i ignorując dwóch osiłków leżących na łodzi oraz Hassana, który nie wyciągnął jeszcze broni z kabury, oddał dwa szybkie strzały do pozostałych bandytów, stojących na nabrzeżu. Oba były celne. Złoczyńcy padli jak ścięci, nie zdążywszy odpowiedzieć ogniem. Kurt skierował lufę bardziej w prawo i strzelił do Hassana, ale ten znikał już w drzwiach baraku. Teraz skręcił cały tułów w lewo, by zdjąć bandytę stojącego na moście, ale zanim zdołał nacisnąć spust, znalazł się pod gradem kul, rykoszetujących z głośnym brzękiem od butli nurkowych, więc szybko skulił się za nimi.
Nowa seria pocisków zadzwoniła o zbiorniki. W miękkim metalu zaczęły pojawiać się zagłębienia. Kurt odturlał się do tyłu, kiedy wystrzelone kolejno trzy pociski trafiły niemal w to samo miejsce. Poszycie najbliżej butli pękło, zasypując go deszczem odłamków. – Joe, przygwoździli mnie, nie mogę się ruszyć. – To ten facet z dachu hotelu - poinformował Joe, prując krótkimi seriami w kierunku budynku, aby dać przyjacielowi chwilę oddechu. Kurt dostrzegł snajpera, ukrytego za niskim murkiem na dachu. Zauważył, że teraz ma zwykły karabin, bez celownika optycznego. – Gość musi być cholernie dobrym strzelcem - powiedział, zmieniając pozycję, i posłał mu kilka pocisków w ślad za wystrzelonymi przez Joego. Bandyci oszołomieni eksplozją zdążyli się tymczasem pozbierać z pokładu. Jeden z nich schylił się po karabin i skierował lufę w kabinę, gdzie ukrywał się Joe. Nie zdążył jednak nacisnąć spustu, bo ze świetlika wysunęła się Renata i wpakowała mu dwie kule w plecy. Mężczyzna wypadł za burtę do wody. Jego kompan rzucił się do ucieczki. Renata wycelowała w nogi i przestrzeliła mu od tyłu oba kolana. Nie chciała go zabijać, aby móc potem pociągnąć go za język. Znów padły strzały z dachu hotelu. Dwaj jeńcy na łodzi osunęli się na pokład niczym przewrócone kulą kręgle. Świadom tego, jak wcześniej traktowali pracujących pod przymusem nurków, Kurt nie przejął się ich losem. – Zepchnij ich! Teraz! - rozległ się okrzyk Hassana. D’Campionowie zostali zrzuceni z mostu. Po przebyciu w powietrzu niecałych dziesięciu metrów z głośnym chlupnięciem wpadli do wody i zniknęli szybko pod powierzchnią. – Zakładnicy w wodzie! - zawołał Kurt, kuląc się pod kolejną nawałą pocisków. - Znów mnie przygwoździł! Nie dam rady wyskoczyć za burtę. Joe, możesz się nimi zająć? – Robi się! - odpowiedział Joe. Chwilowo zajęty był odgryzaniem się sporadycznym strzałom padającym zza samochodów i zbłąkanym kulom, nadlatującym od strony baraku, w którym ukrył się Hassan. Teraz zamknął zawór jednej z butli i odciął nożem kawał odchodzącego od niego przewodu tlenowego. Chwycił zbiornik, wybił nim okno
w burcie po przeciwnej stronie łodzi i wyrzucił go przez powstały otwór do wody. – Zavala odmeldowuje się! - wrzasnął i skoczył w ślad za butlą tak szybko i zwinnie, że nikt nie zdążył do niego strzelić. Pod wodą wykonał kilka szybkich ruchów nogami i chwycił opadający zbiornik. Odkręcił zawór, wypuszczając strugę pęcherzyków powietrza, po czym wetknął sobie koniec przewodu tlenowego do ust. Nie był to najlepszy sposób oddychania pod wodą, ale dało się wytrzymać. Popłynął w kierunku mostu, ukryty w cieniu kadłuba łodzi nurkowej. Woda w zatoce była przejrzysta jak w basenie pływackim, więc w przesączających się złocistych promieniach słonecznych szybko zauważył D’Campionów, szamoczących się na dnie. Z butlą tlenową pod pachą, pracował mocno nogami i pomagał sobie wolną ręką. Przyzwyczajony do nurkowania w płetwach, z rozczarowaniem stwierdził, że posuwa się w iście żółwim tempie. Dotarł wreszcie do piaszczystego dna i odbił się od niego stopami. Kiedy już prawie był pod mostem, wodę tuż przed nim przeszyły pierwsze pociski, ciągnące za sobą długie ogony pęcherzyków powietrza. Ze swego miejsca na odkrytym mostku Kurt natychmiast zdał sobie sprawę z zagrożenia. Woda w zatoce była przejrzysta i gładka jak szkło. Strzelec na moście będzie widział Joego jak na dłoni. Kiedy ten dotrze do D’Campionów, znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Mostek stał się dla Kurta pułapką, z której nie był się w stanie ruszyć, ale nie mógł pozwolić na to, by D’Campionowie utonęli, a jego najlepszy przyjaciel został nafaszerowany ołowiem. Nie miał wyjścia, musiał włączyć się do akcji. Chwycił kostkę C-4, ustawił zapalnik na pięć sekund i nacisnął „Enter”. Wziął szeroki zamach i rzucił pakunek w kierunku baraku. Materiał wybuchowy wylądował tuż pod ścianą. Detonacja wstrząsnęła rachityczną budowlą i zerwała połowę dachu, a po chwili ściany zaczęły się składać jedna po drugiej, jak domek z kart. Hassana nie było już w środku. Biegł co sił w nogach do stojących nieopodal samochodów.
Na skutek niespodziewanej eksplozji strzelanina na moment zamilkła. Kurt sięgnął do dźwigni przepustnicy i pchnął ją do przodu, a potem zakręcił kołem sterowym. Ponieważ dobili do nabrzeża rufą, aby zapewnić sobie możliwość szybkiej ucieczki, dziób był skierowany ku otwartym wodom Morza Śródziemnego. Jednak ze sterem przełożonym na burtę łódź zatoczyła ciasny łuk i ruszyła prosto na most. Sześć metrów niżej Joe płynął pod wodą na wznak, trzymając zbiornik jak tarczę pomiędzy swoim tułowiem a białymi smugami pęcherzyków, ciągnącymi się za każdą kulą zmierzającą w jego kierunku. Wyciągnął przewód tlenowy z ust i wypuścił chmurę pęcherzyków w nadziei, że wypływając na powierzchnię, zamaskują choć trochę jego rzeczywistą pozycję. Pociski wciąż śmigały dookoła, niczym deszcz meteorów. Jeden drasnął go w ramię, wycinając w skórze niewielką szramę, która natychmiast zaczęła krwawić. Inny uderzył w butlę, ale nie przebił metalu. Wreszcie dotarł do zacienionego miejsca obok D’Campionów i umożliwił im wzięcie kilku oddechów z przewodu tlenowego. Strzelec na moście zaczynał się denerwować. Hassan i pozostali właśnie odjeżdżali. – Wykończ ich, zanim się ulotnisz! - rozkazał mu przełożony. Bandyta cofnął się, zmienił magazynek i przestawił przełącznik na ogień ciągły. Skierował lufę prosto w dół przez dziurę w moście i zacisnął dłoń na łożu karabinu. Pęcherzyki powietrza przesłaniały mu widok, ale za każdym razem, kiedy jego ofiary brały oddech, powierzchnia wody wygładzała się wystarczająco, by oddać celny strzał. Wycelował i szykował się do ściągnięcia spustu. W otworze pojawił się nagle jakiś duży, czerwonoszary kształt, który wyrżnął w słup podpory mostu. Stara konstrukcja zadrżała, wydając głuchy pomruk. Przez chwilę strzelec miał wrażenie, że most się zawali, ale podpora wytrzymała i kurz zaczął opadać. Spojrzał ponownie w dół przez swój otwór strzelecki.
Spod mostu patrzył prosto na niego uśmiechnięty siwowłosy Amerykanin, dzierżący w dłoniach karabin APS. – Nie rób tego! - krzyknął Amerykanin. Strzelec nie zamierzał usłuchać. Najszybciej jak potrafił przesunął lufę na nowy cel. Nie był jednak wystarczająco szybki. Jego umysł zarejestrował pojedynczy, dziwnie brzmiący huk. Bandyta prawidłowo rozpoznał ten dźwięk jako odgłos towarzyszący wystrzeleniu ciężkiego stalowego bolca z karabinu APS, który przeznaczony był do stosowania pod wodą, ale teraz został użyty na powierzchni. Była to bardzo krótka myśl. W ułamku sekundy jedenastocentymetrowy pocisk wybił mu ją z głowy.
36. Południowa Libia Wakacje Paula zgodnie z planem skończyły się przed dwoma dniami, ale on nie czuł się ani trochę wypoczęty. Przeglądał wydruki badań geologicznych, prowadził analizę komputerową pomiarów fal dźwiękowych za pomocą ściągniętego z serwerów NUMA programu, a przy okazji parzył właśnie świeży dzbanek kawy. Pracował sam, bo kilka tygodni temu zniknął jedyny geolog z ekipy Rezy. Mógł paść ofiarą porwania albo po prostu uciekł do rebeliantów. – Popatrz na to - powiedział, kiedy komputer wreszcie wydrukował wynik analizy fal dźwiękowych. – Co to? - zapytała Gamay, spoglądając na kartkę spod opadających powiek. - Kolejna porcja powykrzywianych kresek? Nie mogłam się już doczekać! – Odnoszę wrażenie, że twój entuzjazm podupada - zauważył Paul. – Godzinami już wpatrujemy się w te papiery - odparła poirytowana. - Jedna za drugą kolejne serie zygzaków. Poddajemy dane obróbce komputerowej, a potem porównujemy je do zygzaków z innych części świata. Zaczynam dochodzić do wniosku, że próbujesz w ten sposób przetestować moją cierpliwość i granice wytrzymałości psychicznej.
– Gdyby w istocie tak było, to musiałbym ci wystawić bardzo niskie noty zachichotał Paul, dźgając ją palcem w brzuch. – W takim razie mogę cię zamordować i powołać się na chwilową utratę poczytalności. Powiesz mi wreszcie, co jest na tych wydrukach? – To jest piaskowiec. - Wskazał palcem fragment zapisanej kartki. - A to jest warstwa cieczy pod piaskowcem. Tam wciąż jest woda! – A więc czemu pompy nie wyciągają jej na powierzchnię? – Bo ta woda się przemieszcza - wyjaśnił Paul. - Opada do niższej warstwy skał i gliny. – I co z tego wynika? – Jeśli się nie mylę, to pod Nubijską Warstwą Wodonośną znajduje się jeszcze jeden aquifer. – Jeszcze jedna warstwa wodonośna. – Ponad dwa kilometry pod powierzchnią ziemi - przytaknął Paul. - Z tych zapisków wynika, że jest tam mnóstwo wody. Ale dane akustyczne wskazują, że jest ona w ciągłym ruchu. – Coś jak podziemna rzeka? – Nie jestem pewien, ale komputer sugeruje właśnie taką możliwość. – A dokąd płynie ta woda? - spytała Gamay. – Nie wiem. – Więc czemu się przemieszcza? – Tego też nie wiem. Nie wszystko da się wyczytać z kilku zygzaków. Nagle szyby w oknach zadrżały pod wpływem silnego wstrząsu. Oboje oderwali spojrzenia od wydruków. – Nie zanosi się na burzę - stwierdziła ponuro Gamay. – Może to był grom dźwiękowy - powiedział uspokajająco Paul. - Słyszałem je bardzo często, gdy mieszkałem kiedyś przy lotnisku wojskowym. Nastąpiły dwa kolejne wstrząsy, po których dało się słyszeć ludzkie krzyki i kilka strzałów z karabinów. Paul odłożył kartki z drukarki i podbiegł do okna. Dostrzegł błysk na pustyni, a po chwili jedna z wysokich pomp skryła się za pomarańczowym płomieniem, by po kilku sekundach runąć na ziemię. – Co się dzieje? - zapytała Gamay.
– Bomby. W tym momencie do sali wbiegł zadyszany Reza. – Musimy uciekać - krzyknął. - Rebelianci atakują. Paul i Gamay zaczęli niespiesznie zbierać dokumenty. – Prędko! - poganiał Reza, kierując się do następnego pomieszczenia Musimy biec do samolotu. Paul chwycił pozostałe wydruki i razem z Gamay pobiegł za libijskim naukowcem. Po zebraniu całego personelu stacji ruszyli do schodów. Na lądowisku DC-3 grzał już silniki pośród kłębów oleistego dymu. – Miejsca starczy dla wszystkich - zapewniał Reza - ale musimy się pospieszyć. Popędzili do rampy i weszli do samolotu lukiem towarowym. Nagle za ich plecami rozległ się huk kolejnej eksplozji - rakieta rozsadziła główną siedzibę stacji pomp. – Dalej! - zawołał Paul do nie dość szybko poruszających się ludzi przed nim. Reza policzył obecnych. Dwudziestu jeden, oprócz pilota. Cała załoga stacji, razem z Paulem i Gamay. – Startujemy! - krzyknął. Pilot otworzył przepustnice i samolot ruszył wzdłuż pasa, nabierając prędkości pośród rozbłyskujących na nocnym niebie kolejnych eksplozji. – Mówiłeś, że rebelianci też muszą coś pić - zwrócił się Paul do Rezy. – Najwyraźniej się pomyliłem. Silniki pracowały już na pełnych obrotach, uniemożliwiając dalszą rozmowę. Samolot rozpędzał się szybko, wspomagany pomyślnymi powiewami chłodnego wiatru. Przeciążona maszyna potrzebowała odpowiednio dłuższego rozbiegu. Zbliżali się już do końca pasa startowego, pilot musiał podjąć ostateczną decyzję. Pociągnął ster lekko na siebie, aby maszyna wyszła w powietrze, po czym natychmiast przydusił ją do ziemi, jednocześnie chowając podwozie. Przez następne trzydzieści sekund pędzili na wysokości sześciu metrów, korzystając z efektu przypowierzchniowego. Dzięki niemu mogli utrzymać się w locie do czasu nabrania odpowiedniej prędkości, by wznieść się wyżej. Niestety, w
efekcie musieli przelecieć tuż nad kilkoma furgonetkami rebeliantów z zamontowanymi na platformach karabinami maszynowymi. – Uwaga! - ostrzegł pilot, kładąc samolot na prawe skrzydło i zwiększając wysokość. Pośród ogłuszającego warkotu silników nie usłyszeli wystrzałów, ale w kabinie posypały się nagle iskry i kawałki metalowego poszycia kadłuba. – Paul! - krzyknęła Gamay. – Nic mi nie jest - odpowiedział. - A co z tobą? Szybko sprawdziła swój stan. – Wszystko w porządku. DC-3 wychodził już z zasięgu karabinów, oddalając się od pola walki. Pasażerowie byli wystraszeni i rozedrgani, ale cali i zdrowi. Z jednym wyjątkiem. – Reza! - krzyknął ktoś nagle. Naukowiec próbował właśnie wstać, ale zachwiał się na nogach i upadł na twarz. Paul i Gamay byli przy nim pierwsi. Z ran na brzuchu i nodze ciekła krew. – Musimy zatrzymać krwawienie - zauważył przytomnie Paul. W kabinie zapanował ogólny harmider. – Trzeba go zabrać do szpitala - stwierdziła Gamay. - Czy jest tu w pobliżu jakieś miasto? Pracownicy stacji pomp pokręcili przecząco głowami, patrząc po sobie z przestrachem. – Bengazi - wycharczał z trudem Reza. - Musimy lecieć do Bengazi. Paul kiwnął głową. Lot będzie trwał półtorej godziny. W tej chwili wydawało się, jakby była to cała wieczność. – Damy radę - pocieszała rannego Gamay. - Wyjdziesz z tego.
37. Wyspa Gozo, Malta Na dnie płytkiej zatoki Joe regularnie podawał D’Campionom tlen ze zbiornika, do czasu, aż Kurt i Renata zdołali wyciągnąć ich na powierzchnię. Wyłowienie całej trójki na pokład łodzi było skomplikowanym przedsięwzięciem, podobnie jak rozcięcie krępujących starszych państwa łańcuchów, ale wkrótce byli wolni i bezpieczni. Pojawił się za to nowy problem. – Mam wrażenie, że idziemy na dno - stwierdził Joe. Łódź nie była w najlepszym stanie, zwłaszcza po tym, jak Kurt staranował most. – Cała przednia część jest zalana wodą - powiedziała Renata. – Na szczęście jesteśmy blisko brzegu - zauważył Kurt. Zakręcił kołem sterowym i zwiększył obroty silnika. Po chwili zdezelowana łódź zaryła w piasek przybrzeżnej płycizny. Wszyscy zeszli z pokładu i wydostali się na ląd. – Chodźmy do szosy - zaproponował Kurt. - Może uda nam się złapać stopa. Po drodze obejrzeli z bliska pokonanych złoczyńców. – Wszyscy są martwi - stwierdziła Renata. - Nawet ten, którego trafiłam w nogi. – Ci ludzie stosują wynaturzoną wersję zasady „nikogo nie zostawiamy” odparł Joe. Kurt przyjrzał się mężczyźnie postrzelonemu w nogi. Z ust ciekła mu piana. – Cyjanek. To fanatycy. Pod żadnym pozorom nie wolno wpaść w ich ręce. – Jak to możliwe, że są ludzie zdolni do takiego poświęcenia? - zdziwiła się pani D’Campion. – Normalni ludzie tak nie postępują. Ale najwyraźniej ci tutaj nie są ludźmi normalnymi. – Terroryści - mruknął pan D’Campion.
– Z pewnością stosują terror - przyznała Renata. - Ale obawiam się, że chodzi im o coś bardziej konkretnego niż sianie strachu. Kurt przeszukał zwłoki mężczyzny. Nie znalazł żadnych dokumentów, medalików, biżuterii czy tatuaży, ani też żadnych blizn, którymi fanatyczne bojówki często oznaczały swoich członków. Absolutnie żadnych śladów, które mogłyby wskazywać na to, kim był i dla kogo pracował. – Skontaktuj się z maltańskimi władzami - polecił Renacie. - Niech przyślą tu wojsko i służby specjalne. Mówi się, że martwy człowiek nie zdradza żadnych tajemnic, ale nieraz już przekonałem się, że to bujda. Broń, ubranie, odciski palców - wszystko to może nas naprowadzić na właściwy trop. Ci ludzie nie pojawili się tu nagle z innego wymiaru, muszą mieć jakąś przeszłość. A sądząc po metodach, jakie stosują, raczej nie spędzili młodzieńczych lat w klasztorze. – Może uda nam się coś wyciągnąć z tych dwóch złapanych przy „Sophie Celine”. – O ile jeszcze nie zdążyli się otruć - powiedział Kurt. Po tych słowach rozpoczęli długą wspinaczkę do szosy, mijając opuszczone budynki dawnych wakacyjnych kurortów. Kilka godzin później, wykąpani i przebrani w świeże ubrania, siedzieli wszyscy w barokowym salonie państwa D’Campion, podziwiając zachód słońca. Salon zapełniały miękko wyściełane kanapy i fotele, stały w nim cenne rzeźby, a na ścianach wisiały liczne obrazy i półki z książkami. W kominku wesoło płonął ogień. Piętro nad salonem dekorował balkon. Korytarz i biblioteka, splądrowane przez złodziei, wyglądały opłakanie. Włamywacze przetrząsnęli książki i stłukli lampy, próbując zastraszyć starszą parę. Nicole D’Campion od razu po wejściu do domu zabrała się do sprzątania, ale mąż ją powstrzymał. – Zostaw to, kochanie. Najpierw musi tu przyjechać policja i ludzie od ubezpieczeń. – Oczywiście - przyznała pani D’Campion. - Po prostu trudno mi ścierpieć ten bałagan. - Usiadła i spojrzała na Kurta, Joego i Renatę. - Z całego serca dziękuję wam za ocalenie.
– Ja również - dodał jej mąż. – Obawiam się, że podziękowania są całkowicie zbyteczne - odparł Kurt. Bardzo możliwe, że to właśnie nasze przybycie sprowadziło na państwa kłopoty. – Nie sądzę - powiedział Etienne, unosząc ze srebrnej tacy karafkę. - Ci ludzie zjawili się tu dwa dni przed wami. Koniaku? Kurt podziękował, ale Joe wyraźnie się ożywił. – Nie odmówię odrobiny na rozgrzewkę. Etienne nalał bursztynowego płynu do kieliszka. Joe pociągnął niewielki łyk, delektując się zarówno smakiem, jak i aromatem trunku. – Niezwykły. – Nie wątpię - powiedział Kurt, przyglądając się karafce, a następnie przenosząc spojrzenie na przyjaciela. - Jeśli dobrze widzę, to Delamain Le Voyage. Jedna butelka kosztuje osiem tysięcy dolarów. Joe aż poczerwieniał ze wstydu, ale Etienne machnął ręką z uśmiechem. – To zaszczyt napić się z człowiekiem, który uratował mi życie. – Otóż to - poparła męża Nicole. „Otóż to”, powtórzył w myślach Kurt. Był dumny z przyjaciela, który tak często ryzykował wszystko dla innych, zwykle nie otrzymując nic w zamian. Etienne odstawił karafkę na tacę i usiadłszy w fotelu, sączył koniak, wpatrując się w płomienie. – Przykro mi psuć tak przyjemny nastrój - zaczął Kurt - ale muszę zapytać, czego chcieli ci złodzieje? Co takiego kryje się w tych egipskich artefaktach, że ludzie są gotowi za nie zabić? Małżonkowie wymienili krótkie spojrzenie. – Przetrząsnęli mój gabinet - powiedział Etienne. - Zdemolowali całą bibliotekę. Kurt wyczuł, że gospodarze nie chcą o tym mówić. – Proszę wybaczyć, ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie - rzekł. Zamiast zwracać uwagę na ewentualny dług wdzięczności, powołam się na państwa poczucie odpowiedzialności za losy świata. W tej chwili ważą się losy tysięcy ludzkich istnień. Ich życie może zależeć od informacji, które są w waszym posiadaniu. Dlatego nalegam na całkowitą szczerość.
Etienne wyglądał na poruszonego. Siedział sztywno w fotelu, bez słowa. Nicole zaczęła w roztargnieniu skubać rąbek sukni. Kurt wstał i podszedł wolnym krokiem do kominka, dając obojgu czas na przemyślenie sprawy. Nad kominkiem wisiał spory obraz, który przedstawiał brytyjską flotę, ostrzeliwującą zakotwiczone w zatoce francuskie okręty. Austin zamyślił się, wpatrzony w malowidło. Biorąc pod uwagę obecną sytuację oraz fakty zapamiętane z lekcji historii, szybko doszedł do wniosku, że patrzy na bitwę pod Abukirem. Chłopiec stał na płonącym pokładzie, Gdy wszyscy inni już uciekli; Płomienie trawiące tonący okręt Oświetlały ciała poległych. Kurt wypowiedział pierwsze słowa wiersza szeptem, ale Renata go usłyszała. – Co to było? – Casablanca - wyjaśnił. - Słynny wiersz Felicii Hemans, angielskiej poetki. Opowiada o dwunastoletnim chłopcu, synu dowódcy okrętu „L’Orient”. Podczas bitwy wytrwał na posterunku do samego końca, kiedy płomienie dosięgły składu amunicji i okręt wyleciał w powietrze. – Ten obraz pokazuje bitwę pod Abukirem, prawda? - spytał, zwracając się do gospodarzy. – Tak - potwierdził Etienne. - Zna się pan na historii. I na poezji. – Dość niecodzienny obraz w domu francuskich emigrantów - zauważył Kurt. - Mało kto zachowuje pamiątki po narodowych klęskach. – Mamy swoje powody - odparł krótko D’Campion. W prawym rogu malowidła widniał podpis autora: Emile D’Campion. – To państwa przodek? – Owszem - przyznał Etienne. - Był jednym z sawantów Napoleona. Brał udział w katastrofalnej wyprawie do Egiptu, by poznać starożytne tajemnice tego kraju. – Skoro jest autorem obrazu, to znaczy, że musiał przeżyć bitwę - stwierdził Kurt. - Zgaduję, że przywiózł ze sobą jakieś pamiątki z Afryki. D’Campionowie znów popatrzyli po sobie. Wreszcie Nicole odezwała się:
– Powiedz im, Etienne. Nie mamy przecież nic do ukrycia. Etienne kiwnął głową, dopił koniak i odstawił kieliszek na blat. – Emile istotnie wyszedł cało z bitwy i postanowił ją uwiecznić na tym obrazie. W lewym dolnym rogu możecie dostrzec małą szalupę z kilkoma postaciami na pokładzie. To właśnie on, z grupą najbardziej zaufanych ludzi cesarza. Wracali właśnie na „L’Orient”, gdy rozpoczęła się bitwa. – Rozumiem, że nie zdołali do niego dotrzeć - odgadł Kurt. – Nie - potwierdził Etienne. - Trafili na pokład innego okrętu. Po waszemu nazywał się „Wilhelm Tell”, a po francusku: „Guillaume Tell”. Kurt większość życia zgłębiał historię bitew morskich, więc dobrze znał tę nazwę. – Tym okrętem dowodził admirał Villeneuve. – Kontradmirał Pierre-Charles Villeneuve był zastępcą dowódcy floty w tej bitwie. Miał pod swoją komendą cztery okręty. Ale nie skierował ich do walki, nawet kiedy Francuzi zaczęli przegrywać. Etienne podszedł do obrazu i wskazał okręt stojący z dala od pozostałych. – To jest właśnie liniowiec Villeneuve’a - powiedział. - Jego dowódca tylko czekał i obserwował rozwój wypadków. Dla pozostałych musiało to trwać całą wieczność. Do rana pozostała część francuskiej floty została rozbita, za to zmienił się wiatr w zatoce. Villeneuve podniósł kotwice i pod pełnymi żaglami wypłynął na otwarte morze, uchodząc ze swoimi czterema okrętami i moim prapradziadkiem. Odwrócił się od obrazu i popatrzył na Kurta. – Trudno się chyba dziwić, że całe życie mam duży problem z oceną postępowania Villeneuve’a. Jego czyn nie świadczy najlepiej o francuskiej odwadze i woli walki, gdyby jednak podjął inną decyzję, najprawdopodobniej nigdy nie przyszedłbym na świat. – Rozwaga to lepsza część męstwa - rzuciła sentencjonalnie Renata. - Ale domyślam się, że większość Francuzów nie podzielała tego zdania. – Zapewne - potwierdził Etienne. Kurt w myślach poskładał brakujące elementy historii i rzekł: – Po bitwie Villeneuve popłynął na Maltę, gdzie ostatecznie został pojmany przez Brytyjczyków.
– Zgadza się - przyznał Etienne. – Nie mam w zwyczaju przerywać pasjonujących morskich opowieści wtrącił Joe - ale czy możemy wrócić do pańskiego przodka i jego odkryć z Egiptu? – Bardzo proszę. Z jego dziennika wynika, że prowadził wykopaliska w kilku grobowcach, w których Egipcjanie chowali swoich faraonów. „Wykopaliska” zaś polegały na tym, że ludzie Napoleona zabierali ze sobą wszystko, co byli w stanie unieść: dzieła sztuki, kamienne płyty, pokryte hieroglifami fragmenty ścian. Niezliczone ilości eksponatów transportowano na pokłady okrętów. Niestety, zdecydowana większość znalazła się na „L’Oriencie”, z którego ostatecznie nic nie zostało. – Zdecydowana większość. Czyli nie wszystkie - zauważył Kurt. – Tak. Ostatni transport skarbów - jeśli można je tak nazwać - znajdował się właśnie w tej szalupie. Wśród marynarzy doszło do różnicy zdań, dokąd powinni płynąć. Emile miał wyraźne rozkazy, by dostarczyć wszystkie swoje znaleziska admirałowi Brueysowi na „L’Orient”, ale Anglicy przebili się już przez francuską linię i okręt flagowy otaczały trzy wrogie jednostki. W tym momencie również rozwaga wzięła górę - kontynuował Etienne, spoglądając na Renatę. - Załoga szalupy skierowała się do okrętu, który nie brał udziału w walce, w związku z czym ostatnia partia egipskich znalezisk znalazła się w rękach Villeneuve’a i dwa tygodnie po bitwie dotarła na Maltę. – Gdzie z kolei kilka miesięcy później przeładowano je na pokład „Sophie Celine” - dopowiedział Kurt. – Tak się powszechnie twierdzi - powiedział Etienne. - Ale dowody mające to potwierdzać są niejednoznaczne. Bez względu na to, jak było w istocie, nasi niebezpieczni znajomi napadli nas, żądając wszystkiego, co Emile odnalazł w Egipcie, a przede wszystkim w Abydos, Mieście Umarłych. – W Mieście Umarłych - powtórzył Kurt ze wzrokiem wbitym w płomienie. Po chwili odwrócił się do Joego, który użył dokładnie tych samych słów, mówiąc o Lampedusie. Z pewnością była to wyspa umarłych. A przynajmniej bliskich śmierci. – Te znaleziska nie dotyczyły przypadkiem mgły, która w ciągu kilku chwil mogła zabić tysiące ludzi? To pytanie wyraźnie poruszyło Etiennea.
– W istocie, opisują coś nazywanego Czarną Mgłą. Kurt nie był zdziwiony. – Ale to nie wszystko - kontynuował Etienne. - W tłumaczeniach Emile’a jest mowa o czymś jeszcze. Anielskie Tchnienie, tak to nazwał, co oczywiście jest zapożyczeniem z kultury europejskiej. Właściwym określeniem byłaby raczej Mgła Życia. Uważano, że pochodziła z zaświatów, gdzie Ozyrys za jej pomocą mógł wskrzesić każdego, kogo chciał. Mówiąc wprost, to Anielskie Tchnienie miało przywracać zmarłych do życia.
38. – Przywracać zmarłych do życia? - powtórzył Kurt. Od razu zrozumiał, o czym była mowa. Antidotum na Czarną Mgłę. Ta sama substancja, dzięki której napastnik z Lampedusy mógł swobodnie poruszać się po wyspie, podczas gdy wszyscy mieszkańcy zapadli w śpiączkę. – To antidotum? - zapytał na głos. – Antidotum? - zdziwił się Etienne. - Antidotum na co? Na pewno nie na śmierć. – Na pewien rodzaj śmierci - uściślił Kurt. – Chyba nie do końca rozumiem - powiedział Etienne. Kurt opowiedział krótko o wydarzeniach z Lampedusy, o tym że jej mieszkańcy są aktualnie na krawędzi śmierci i o tym, że spotkali człowieka, który był całkowicie odporny na rozpyloną w powietrzu truciznę. – A więc ci bandyci też szukają antidotum? - zapytała Nicole. – Nie, oni już je mają - wyjaśnił Kurt. - Ale nie chcą, by ktokolwiek inny zdołał je zdobyć, bo wtedy ich sekretna broń stanie się bezużyteczna. I do tego właśnie próbujemy doprowadzić. Rozejrzał się po zdemolowanym wnętrzu. – Przypuszczam, że artefaktów nie ma w tym domu? – Nie ma tu niczego z „Guillame Tella” - potwierdził Etienne. - Większość eksponatów przekazaliśmy do muzeum. Resztę zabrali ludzie, którzy nas
napadli. Wzięli również dziennik Emile’a i wszystko, co miało jakikolwiek związek z Egiptem, w tym jego rysunki i notatki. – A z tego, co widzieliśmy, na wraku „Sophie Celine” też nic nie zostało dodał Joe. – Zgadza się - powiedział Etienne. - Mówiłem o tym włamywaczom. Statek był dokładnie przeszukany od razu po jego odkryciu. Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, zostało wydobyte. – A może nie wszystkie artefakty znalazły się na statku? - zastanawiał się Kurt. - Sam pan wspominał, że sprawa nie była do końca jasna. Co dokładnie miał pan na myśli? – Z manifestu ładunkowego „Sophie Celine” wynikało, że była przeciążona. – Dlaczego? – To akurat wydaje się oczywiste - odparł Etienne. - Gdy tylko Villeneuve przybił do portu, wieści o klęsce pod Abukirem rozeszły się po całej wyspie. Każdy rozsądny Francuz chciał spakować wszystkie swoje wartościowe przedmioty i uciekać do ojczyzny. Przede wszystkim to pierwsze. Nietrudno chyba wyobrazić sobie panikę, jaka musiała wtedy wybuchnąć. Spora część bogactwa Malty przeszła w ręce Francuzów podczas ich krótkiej okupacji. Statki wychodziły z portu wyładowane po brzegi, towary upychano w każdym możliwym miejscu na pokładach. Niektóre przedmioty musiano pozostawić na brzegu, skąd zdesperowani właściciele próbowali w ostatniej chwili umieścić je na jakimkolwiek innym okręcie, gdzie była jeszcze odrobina miejsca. Zmierzam do tego, że w całym tym zamieszaniu artefakty z Egiptu mogły zostać załadowane na „Sophie Celine” bez odnotowania tego w manifeście. Równie dobrze mogły też w ogóle nie zostać załadowane albo znaleźć się na zupełnie innym statku. Z dziennika portowego wynika, że tego dnia w morze wychodziły jeszcze dwie inne jednostki. Jedna zatonęła w tym samym sztormie, który zniszczył „Sophie Celine”. Drugą przechwycili Brytyjczycy. – Gdyby to Brytyjczycy zdobyli artefakty - powiedział Joe - to znajdowałyby się teraz w muzeum, obok kamienia z Rosetty i marmurów Elgina. – A gdyby pozostały na Malcie, do tej pory już dawno ktoś by je odnalazł dodał Kurt. - Myślę, że obie te możliwości możemy odrzucić. Pozostaje tylko ładownia jednego z zatopionych statków, a już się przekonaliśmy, że we wraku „Sophie Celine” nic nie zostało. – Moglibyśmy poszukać tego drugiego statku - zaproponowała Renata.
– Już go szukałem - powiedział Etienne, kręcąc głową ze smutną miną. Przez dziesiątki lat. – Nietrudno jest znaleźć wrak - rzucił Joe. - Schody zaczynają się wtedy, gdy chce się znaleźć ten właściwy. Na dnie Morza Śródziemnego leżą setki zatopionych statków. Ludzie żeglują po tym przerośniętym jeziorze od siedmiu tysięcy lat. Przez ostatni miesiąc, gdy szukaliśmy rzymskiej triremy, natrafiliśmy na czterdzieści nieznanych wcześniej wraków i dwadzieścia miejsc, w których mogły znajdować się kolejne. – Nie mamy czasu na takie poszukiwania - uznała Renata. Kurt właściwie nie słuchał tej ostatniej wymiany zdań. Jego uwagę ponownie przykuł obraz. Coś się w nim kryło, coś, czego do tej pory nie zauważyli. – Bitwa pod Abukirem rozegrała się w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku - powiedział wreszcie. – Zgadza się - potwierdził Etienne. – Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąty dziewiąty... - powtórzył cicho Kurt. Po chwili doznał olśnienia i popatrzył na resztę towarzystwa z błyskiem w oku. Powiedział pan, że Emile wymieniał Mgłę Życia w swoich tłumaczeniach, a przecież odkrycie kamienia z Rosetty i rozwikłanie zagadki egipskich hieroglifów nastąpiło co najmniej piętnaście lat później! Etienne wyraźnie się obruszył. – Sugeruje pan, że tłumaczenia Emile’a są fałszerstwem? – Wręcz przeciwnie, mam szczerą nadzieję, że są jak najwierniejsze - odparł Kurt. - Ale skoro jedyne ocalałe z Egiptu artefakty zatonęły razem z „Sophie Celine” wiele lat przed przełomowym odkryciem Champolliona i Younga, to jakim cudem ktokolwiek mógł wiedzieć, co było na nich napisane? Wydawało się, że Etienne chce coś powiedzieć, ale powstrzymał się. – To... to niemożliwe... - wydusił po dłuższej chwili. - A przecież wiem, że tego dokonano.
39. Przeszli do gabinetu Etiennea, w którym bandyci wyłamali drzwi. Gospodarz, nie zwracając uwagi na uszkodzoną framugę ani porozrzucane na podłodze przedmioty, skierował się wprost do przewróconej szafki w rogu pomieszczenia. – Tutaj - powiedział. - Po latach zaczynam wreszcie rozumieć coś, nad czym od zawsze łamałem sobie głowę. Kurt i Joe pomogli mu podnieść ciężką szafkę, po czym odsunęli się, by mógł swobodnie przeszukać jej wnętrze. – Te rzeczy właściwie ich nie interesowały - powiedział, wyciągając starannie złożony plik dokumentów i notatek. Po powierzchownym przejrzeniu odłożył go na bok. - Chcieli tylko artefaktów, dziennika Emile’a i jakichkolwiek notatek, jakie sporządził w Egipcie. Reszta ich nie interesowała. A czemu nie? dodał, nabierając rozpędu. - Bo nie znają francuskiego. Głupcy! Kurt i Joe popatrzyli po sobie. Oni też nie znali ani trochę francuskiego, ale uznali, że na razie lepiej nie dzielić się tą informacją z panem D’Campionem. Etienne dalej szperał w szafce, aż wyciągnął grubą teczkę na dokumenty, pełną wyraźnie wiekowych kartek papieru. – O to chodziło - zapowiedział. Oczyścił szybkim ruchem blat biurka, Kurt zaś podniósł z podłogi wywróconą lampę i zapalił ją. Wszyscy zebrali się wokół biurka, przyglądając się ręcznie pisanemu listowi. Autorem był nie kto inny, jak okryty złą sławą admirał Villeneuve. – „Mój drogi przyjacielu Emile’u” - zaczął tłumaczyć na głos Etienne. „Czytałem twój ostatni list z niemałą radością. Po sromotnej klęsce pod Trafalgarem i zażyciu wątpliwej gościny u Brytyjczyków, nie liczyłem na to, bym zdołał za życia odzyskać honor”. – Klęska pod Trafalgarem? - zdziwiła się Renata. – Kilka lat po bitwie w zatoce Abukir Villeneuve dowodził francuską flotą pod Trafalgarem - wyjaśnił Kurt. - Admirał Nelson rozbił tam połączone siły
Francuzów i Hiszpanów, uniemożliwiając tym samym inwazję na Wielką Brytanię i przekreślając raz na zawsze wielkie plany Napoleona. Renata była pod wrażeniem jego wiedzy historycznej. – Na miejscu Villeneuve’a unikałabym starć z Brytyjczykami, a zwłaszcza z Nelsonem. – Po tej bitwie z pewnością szczerze znienawidził Nelsona - zaśmiał się Joe. – Tak się składa, że admirał Villeneuve uczestniczył w pogrzebie Nelsona podczas swojej brytyjskiej niewoli - wtrącił Etienne. – Pewnie tylko po to, by na własne oczy przekonać się, że nie żyje - uznała Renata. Etienne wrócił do czytania listu, sunąc palcem po kolejnych linijkach. – „Niejednokrotnie wspominasz, że ocaliłem ci życie, przyjmując na swój okręt i zabierając ze sobą spod Abukiru. Nie będzie żadną przesadą, kiedy powiem, że spłaciłeś swój dług z nawiązką. Dzięki twojemu odkryciu mogę jeszcze raz stanąć przed Napoleonem z podniesionym czołem. Przyjaciele ostrzegają mnie, że cesarz pragnie mojej śmierci, ale kiedy pokażę mu tę najpotężniejszą z broni, Czarną Mgłę, z pewnością ucałuje mnie w oba policzki i sowicie wynagrodzi, podobnie jak ja ciebie. Na tę chwilę najważniejsze, by sekret Mgły pozostał znany wyłącznie nam dwóm, ale zaręczam ci na wszystko, co zostało jeszcze z mojego honoru, że otrzymasz należną ci część i zapłatę jako największy z cesarskich sawantów i bohater zarówno rewolucji, jak i cesarstwa. Mam przy sobie fragment twojego przekładu. Dokończ go, proszę, i prześlij mi jak najprędzej, byśmy mogli korzystać z ochrony Anielskiego Tchnienia, podczas gdy nasi wrogowie będą konać w męczarniach. Spodziewam się spotkać z cesarzem na wiosnę. Przysługa za przysługę. Dwudziesty dziewiąty thermidora roku 13. Pierre-Charles Villeneuve”. – Przekład to inaczej tłumaczenie - zauważyła Renata. – Kiedy napisano ten list? - zapytał Kurt. Renata spróbowała policzyć w pamięci, z trudem przypominając sobie skomplikowane zasady miary czasu według francuskiego kalendarza rewolucyjnego, który na dziesięć lat rządów Napoleona zastąpił standardowy kalendarz gregoriański. – Dwudziesty dziewiąty thermidora roku trzynastego Republiki to będzie... – Siedemnasty sierpnia tysiąc osiemset piątego roku - uprzedził ją Etienne.
– To prawie dwadzieścia lat przed rozszyfrowaniem kamienia z Rosetty powiedział Kurt. – Niewiarygodne - wtrącił Joe. - I mam na myśli, że wielu ludzi może nie dać temu wiary. – Gdybyśmy mieli jeszcze dziennik Emilea, moglibyśmy to udowodnić westchnął Etienne. - Były tam rysunki hieroglifów z próbnymi tłumaczeniami. Nawet niewielki słownik. Nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi na chronologię tych zdarzeń. Kurt uznał, że wcale nie było to nieprawdopodobne. Historia cały czas jest pisana na nowo. Kiedyś każde dziecko wiedziało, że Kolumb pierwszy dopłynął do Ameryki. Dzisiaj w szkołach uczy się, że kilkaset lat wcześniej dotarli tam wikingowie, a być może i oni wcale nie byli pierwsi. – Dlaczego dokonania Emile’a nie zostały nigdy odnotowane w historii? spytała Renata. – Pewnie Villeneuve nalegał, by wszystko utrzymać w tajemnicy powiedział Kurt. - Jeśli przetłumaczone zapiski rzeczywiście dotyczyły powstania nowego rodzaju broni, to nie chcieli, by ktokolwiek odkrył ją przed nimi. – Zwłaszcza że do tego czasu Egipt znajdował się już w rękach Brytyjczyków, którzy zaczynali się coraz bardziej interesować przyjaźnią Emile’a z francuskim admirałem - dodał Etienne. - Właściwie... - zaczął, przeglądając pozostałe listy z teczki. - Gdzieś tutaj powinno to być - mruknął. – Co takiego? – To - powiedział gospodarz, wyciągając kolejną kartkę papieru. - Zakaz wyjazdu, przedstawiony Emile’owi przez brytyjskie władze. W tysiąc osiemset piątym roku Emile ubiegał się o pozwolenie na podróż do Egiptu, by kontynuować badania. Gubernator Malty wyraził zgodę, ale brytyjska admiralicja sprzeciwiła się i ostatecznie musiał pozostać na wyspie. Kurt popatrzył na list, napisany na oficjalnym papierze urzędowym. – „W obecnych warunkach nie możemy zagwarantować panu bezpiecznej podróży na terytorium Egiptu” - przeczytał na głos. - Dokąd dokładnie chciał się udać? – Tego nie wiem - odparł Etienne. – Szkoda - zmartwiła się Renata. - To mogłaby być dobra wskazówka.
– Czy później ubiegał się jeszcze o wyjazd? - zapytał Kurt. – Nie. Niestety nie miał już okazji. Umarł niedługo później, podobnie jak Villeneuve. – Obaj wkrótce umarli? - Joe zwrócił uwagę na tę niepokojącą zbieżność. W jakich okolicznościach? – Emile zmarł z przyczyn naturalnych - powiedział Etienne. - Stało się to tutaj, na Malcie. Umarł we śnie. Podejrzewa się, że miał chore serce. Admirał Villeneuve zmarł we Francji miesiąc później, w dużo bardziej drastyczny sposób. Został dźgnięty siedem razy nożem w brzuch. Oficjalnie stwierdzono, że było to samobójstwo. – Samobójstwo? Przy siedmiu ciosach w brzuch? - zdumiała się Renata. Słyszałam już o wątpliwych okolicznościach śmierci, ale to przecież śmieszne! – Mało prawdopodobne, prawda? - mruknął Etienne. - Już wtedy gazety opisywały całą sprawę z dużą dozą ironii. Szczególnie w Anglii. – Czy Villeneuve nie miał się na wiosnę spotkać z Napoleonem? - zapytał Kurt. – Zgadza się - kiwnął głową Etienne. - I większość historyków podejrzewa, że to właśnie Napoleon stał za jego śmiercią. Albo dlatego, że mu nie ufał, albo po prostu ukarał go za wszystkie jego dotychczasowe niepowodzenia. Kurt uznał, że oba motywy były równie prawdopodobne. Dużo bardziej interesowały go losy tłumaczenia egipskich hieroglifów. – Jeśli Villeneuve miał tłumaczenia Emile’a ze sobą w chwili śmierci, to co mogło się z nimi stać? Czy wiadomo, kto przejął jego majątek? – Nie jestem pewien - odpowiedział Etienne. - Obawiam się, że nie ma we Francji Muzeum Najgorszych Dowódców Floty. Poza tym Villeneuve w ostatnich miesiącach życia był bankrutem. Mieszkał w wynajętym pokoju w Rennes. Być może właściciel domu przejął to, co po nim zostało. – A może Villeneuve oddał tłumaczenia Napoleonowi, a potem i tak został zamordowany? - podsunęła Renata. – W to wątpię - powiedział Kurt. - Villeneuve miał duże doświadczenie w dbaniu o własną skórę. W każdej sytuacji umiał tak się ustawić, by spaść na cztery łapy. – Z wyjątkiem bitwy pod Trafalgarem - zwrócił uwagę Joe.
– Tak naprawdę to i w tym przypadku postępował według z góry zaplanowanego schematu - sprecyzował Kurt. - Z tego, co się orientuję, na krótko przed bitwą doszły go słuchy, że Napoleon zamierza go pozbawić dowództwa i aresztować, a może nawet wysłać na gilotynę. W obliczu takiej perspektywy Villeneuve zdecydował się na jedyne posunięcie, jakie dawało mu szanse przetrwania - przyjęcie otwartej bitwy. Gdyby zdołał odnieść zwycięstwo, zostałby bohaterem i nawet sam cesarz nie mógłby mu już zagrozić. W przypadku klęski mógł albo zginąć, albo zostać pojmany przez Anglików, którzy zabraliby go w bezpieczne miejsce do Wielkiej Brytanii. Jak wiemy, stało się to ostatnie. – Ostatnia rozgrywka, wszystko albo nic - podsumował Joe. – Genialny gambit - dodała Renata. - Niestety, cały plan zrujnowali podli Anglicy, w krótkim czasie odsyłając go z powrotem do Francji. – Nie da się przewidzieć wszystkiego - uznał Kurt. - Ale biorąc pod uwagę, że skoro Villeneuve podjął ostateczną decyzję dopiero po starannym rozpatrzeniu wszystkich możliwości, szczerze wątpię, aby podczas spotkania z Napoleonem zwyczajnie wręczył mu swojego ostatniego asa w rękawie. Bardziej prawdopodobne, że pokazałby jedynie jakiś drobny element na potwierdzenie swojego odkrycia, a właściwy przepis na toksynę schował w bezpiecznym miejscu. Wiedział przecież, że tylko ten sekret trzyma go przy życiu. – To dlaczego Napoleon jednak go zabił? - zapytała Renata. – Kto wie? - odparł Kurt. - Może nie uwierzył w zapewnienia admirała. Może miał już dość tej zabawy w kotka i myszkę. Villeneuve przysporzył mu kłopotów już tyle razy, więc mógł uznać, że oszczędzi sobie kolejnych rozczarowań, pozbywając się go raz na zawsze. – A więc Napoleon zabił Villeneuve’a, bo nie uwierzył w jego rewelacje o nowej, niezwykłej broni - podsumował Joe. - Tłumaczenia Emilea i wszelkie inne wzmianki o Czarnej Mgle oraz Mgle Życia zniknęły na dziesięciolecia, dopóki nie odkryła ich na nowo ta szajka, którą próbujemy powstrzymać. – Tak właśnie sądzę - potwierdził Kurt. Renata zadała kluczowe pytanie: – Skoro Villeneuve nie dał tłumaczeń Napoleonowi, to co się z nimi stało?
– Właśnie tego musimy się dowiedzieć - orzekł Kurt i zwrócił się do Etiennea: - Ma pan jakieś sugestie, gdzie powinniśmy zacząć szukać? – Może w Rennes? - odparł ten po chwili namysłu. Brzmiało to bardziej jak pytanie, ale dla Kurta był to również jedyny sensowny kierunek dalszych poszukiwań. Kiwnął głową. – Niestety, czas nas goni - powiedział. - Musimy się rozdzielić. Jedna grupa ruszy do Egiptu i spróbuje odnaleźć jakiekolwiek wskazówki na temat Mgły Życia i sposobu jej wytwarzania, a druga pojedzie do Francji szukać pozostałości po admirale Villeneuvie i tłumaczenia Emilea D’Campiona. – My moglibyśmy pojechać do Francji - zaoferował się Etienne. – Przepraszam, ale nie mogę narażać państwa na kolejne niebezpieczeństwo - powiedział Kurt. - Sądzę, że Renata powinna zająć się tym zadaniem. Renata przeglądała właśnie w telefonie otrzymaną przed chwilą wiadomość. – Nie ma mowy - powiedziała, odrywając wzrok od wyświetlacza. - Dobrze wiem, że w ten sposób próbujesz tylko ochronić mnie przed ewentualnym zagrożeniem. A co więcej, dostałam właśnie nowe informacje - AISE i Interpol zdołali ustalić tożsamość mężczyzn, którzy otruli się cyjankiem. Pochodzili z rozwiązanej jednostki egipskich sił specjalnych. Jednostki, która była w pełni lojalna wobec Mubaraka i dawnej władzy, i którą podejrzewano o dokonanie wielu zbrodni. – W takim razie Egipt staje się jeszcze bardziej zachęcającym kierunkiem stwierdził Kurt. – Mamy też dodatkową wskazówkę - kontynuowała Renata. - Moim kolegom udało się namierzyć sygnał z telefonu satelitarnego, którego używano podczas akcji na Malcie. Dzwoniono z tego domu oraz z portu, chwilę po waszych przygodach w forcie. Ten telefon znajduje się obecnie w Kairze. Otrzymałam rozkaz odszukania jego posiadacza. Kurt domyślał się, że jest nim Hassan, człowiek, z którym negocjował uwolnienie D’Campionów. – Dobrze, w takim razie jadę z tobą. – Rozumiem, że mnie pozostaje zwiedzanie Rennes - powiedział Joe. - Nie mam nic przeciwko. Od dawna chciałem odwiedzić Francję. Spróbować tamtejszych win i serów.
– Przykro mi, ale wieczór w Paryżu będziesz musiał sobie zaplanować na kiedy indziej. Zabieram cię ze sobą. – A więc kto pojedzie do Francji? – Paul i Gamay - uznał Kurt. - Kilka dni temu skończyli urlop. Idealny moment, by znaleźć im jakieś zajęcie.
40. Bengazi, Libia W mieście wybuchły zamieszki. Wraz z wyczerpującymi się zapasami wody nad całym krajem unosiło się widmo wojny domowej. Gdy dotarli do szpitala, oddział ratunkowy pękał w szwach. Część pacjentów miała rany kłute, inni padli ofiarą pobicia lub postrzału. Paul i Gamay zdołali wygospodarować dla siebie niewielki kąt, w którym czekali na lekarzy. Po chwili dołączył do nich przedstawiciel libijskich służb porządkowych. Przez godzinę wypytywał ich szczegółowo o wydarzenia w stacji pomp. Wyjaśnili mu, skąd się tam wzięli, i opowiedzieli o tym, jak wraz z Rezą próbowali ustalić, co dzieje się z aquiferem. Funkcjonariusz nie wyglądał na przekonanego. Kiwał głową w milczeniu i cały czas coś notował. Pozostał sceptyczny, nawet gdy reszta pracowników stacji potwierdziła słowa Amerykanów. Szczególnie interesował go napad rebeliantów i ich ucieczka. Po przesłuchaniu nastała pełna napięcia cisza, którą wkrótce przerwały jęki kolejnych rannych przywiezionych do szpitala. Funkcjonariusz skierował zmęczone spojrzenie na nowo przybyłych. – Kiedy to się zaczęło? - zapytała Gamay, wciąż nie mogąc się nadziwić, jak wielu ludzi było w szpitalu. – Gdy tylko rząd odciął dopływ wody do kilku dzielnic, mieszkańcy urządzili protesty, które dziś po południu przerodziły się w rozruchy. Rozpoczęto ścisłe racjonowanie wody, ale to za mało. Ludzie są zdesperowani, a w dodatku ktoś ich zapewne podburza. – Kto? - zapytał Paul.
– W Libii trwa wojna o wpływy, w której ścierają się różne grupy interesów - odparł mężczyzna. - Mamy dowody, że w miastach działają agenci egipskiego wywiadu. W jakim celu? Tego nikt nie wie. Ale ich aktywność staje się coraz bardziej widoczna. – To dlatego nie chce nam pan zaufać - stwierdziła Gamay. - Sądzi pan, że to my odpowiadamy za to, co spotkało Rezę? – Miesiąc temu dokonano na niego zamachu - wyjaśnił funkcjonariusz. - I trudno się dziwić, tylko on jest w stanie rozwiązać problem suszy. Nikt nie wie tyle co on o systemie pozyskiwania wody i geologii tego regionu. Bez niego czeka nas śmierć z pragnienia. – Ale my tylko próbowaliśmy mu pomóc - nalegała Gamay. – Wkrótce się o tym przekonamy - odparł mężczyzna, nie dając po sobie niczego poznać. Z sali operacyjnej wyszedł lekarz i popatrzył w ich stronę. Zbliżył się do nich ciężkim krokiem, ściągając z twarzy maskę. Pod oczami miał głębokie cienie, nadające mu wygląd człowieka, który już od dawna bez przerwy pracuje i wie, że musi to robić dalej. – Oby miał pan dobre wieści - odezwała się Gamay. – Reza żyje i jego stan jest stabilny - powiedział chirurg. - Kula przebiła mu udo, a odłamek zahaczył o wątrobę, ale ominął inne ważne organy. Na szczęście, albo i nie, nasz oddział chirurgiczny miał ostatnio dużo do czynienia z tego typu ranami. – Kiedy będziemy mogli z nim porozmawiać? - zapytała Gamay. – Przed chwilą obudził się z narkozy. Musicie zaczekać przynajmniej pół godziny. – Wolałbym odwiedzić go natychmiast - powiedział funkcjonariusz. Wstał i pokazał lekarzowi swoją legitymację. – To nie jest najlepszy moment - uprzedził doktor. – Czy jest przytomny? – Tak. – A więc proszę mnie do niego zaprowadzić. – W porządku. - Lekarz westchnął, nie kryjąc rosnącego zdenerwowania. Proszę za mną. Będzie pan musiał założyć fartuch.
Gdy chirurg prowadził mężczyznę do szatni, odezwał się telefon Gamay. Spojrzała na wyświetlacz, by zobaczyć, kto dzwoni. – To Kurt. Pewnie zastanawia się, czemu od dwóch dni nie ma nas w pracy. Paul rozejrzał się i wskazał w stronę balkonu. – Może zaczerpniemy świeżego powietrza. Wyszli na zewnątrz i dopiero wtedy Gamay odebrała połączenie. – Jak udały wam się wakacje? - zapytał Kurt. Wieczorne powietrze było ciepłe i delikatne, czuło się w nim zapach Morza Śródziemnego. Ale z oddali dobiegał warkot helikopterów i huk wystrzałów. – Niestety, niedane nam było cieszyć się zbytnio wypoczynkiem odpowiedziała Gamay. – Przykro mi to słyszeć. Co w takim razie powiecie na drugą próbę, tym razem we Francji? Wszystkie wydatki pokrywa NUMA. – Brzmi cudownie - uśmiechnęła się Gamay. - Ale przeczuwam, że jest w tym jakiś haczyk. – Jak zawsze - potwierdził Kurt. – Powiedz mu, że musimy tu zostać - wtrącił Paul, przysłuchujący się rozmowie. – Czy nie dałoby się tego odłożyć na później? - powiedziała Gamay do słuchawki. - Zaangażowaliśmy się w pewną dużą sprawę i chcielibyśmy doprowadzić ją do końca. – O co chodzi? – O wielką suszę w Afryce Północnej. Kurt zamilkł na parę sekund. – To chyba dość powszechne zjawisko na Saharze - powiedział w końcu. – Nie w tym rzecz - odparła Gamay, świadoma, że wyraziła się nieprecyzyjnie. - Nie chodzi o suszę spowodowaną brakiem opadów, ale o znikanie wody spod ziemi. O potoki skalne, zamieniające się w błotniste wąwozy. O pompy i studnie, które pracowały od wieków, a które nagle prawie całkiem wyschły. – To rzeczywiście brzmi podejrzanie - przyznał Kurt. – Już teraz trwają zamieszki na ulicach miast, a będzie jeszcze gorzej.
– Istotnie, to niepokojące - zgodził się Kurt. - Obawiam się jednak, że ktoś inny będzie musiał rozwiązać tę zagadkę. Naprawdę potrzebujemy waszej pomocy we Francji. Wykupiłem wam już lot z Bengazi do Rennes. Musicie tam być jak najszybciej. – A możesz zdradzić dlaczego? – Wszystkiego dowiecie się w samolocie. – To chyba jakaś poważna sprawa, zwykle nie jest taki tajemniczy powiedziała Gamay do męża, zakrywając ręką słuchawkę. – Oby tylko pozwolili nam opuścić ten kraj - odparł Paul, spoglądając na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą byli przesłuchiwani jako podejrzani. Gamay podzielała jego obawy. – Możemy mieć pewne problemy z lokalnymi władzami - powiedziała do słuchawki. - To długa historia. Postaramy się dotrzeć na miejsce tak szybko, jak to możliwe. – W takim razie dajcie znać, jak będziecie wiedzieli więcej - odpowiedział Kurt. - Jeśli nie uda wam się wyjechać, będziemy musieli czym prędzej wysłać do Francji kogoś innego. Austin rozłączył się i Gamay schowała komórkę do kieszeni. – Z deszczu pod rynnę - mruknęła pod nosem. – Nawet na pustyni, kto by pomyślał - zachichotał Paul. – Bardzo śmieszne - fuknęła. Tymczasem libijski funkcjonariusz wyszedł z sali pooperacyjnej. Zauważył Troutów i dołączył do nich na balkonie. – Proszę mi wybaczyć naszą wcześniejszą rozmowę - powiedział. - Reza nie tylko potwierdził waszą relację, ale kilkakrotnie podkreślał, że uratowaliście mu życie i bardzo pomogliście w prowadzonych badaniach. – Miło słyszeć, że oczyszczono nas z zarzutów - skomentował Paul. W odległej części miasta coś błysnęło. Odgłos wybuchu dotarł do nich kilka sekund później. Z pewnością była to bomba. – Wy jesteście wolni, a Reza będzie żył - oznajmił mężczyzna. - Co nie zmienia faktu, że rebelianci wyrządzili ogromne szkody. Oprócz waszej zniszczyli jeszcze dwie inne stacje pomp, a te nienaruszone pracują z minimalną wydajnością. Reza będzie musiał tu zostać przynajmniej kilka dni, a swoje
badania wznowi dopiero za kilka tygodni. Do tego czasu całe państwo stanie w płomieniach, już trzeci raz w ciągu ostatnich pięciu lat. – Może moglibyśmy jakoś pomóc? - spytał Paul. Mężczyzna popatrzył przed siebie. W oddali unosił się dym, zasnuwający nocne niebo. – Radzę wam jak najszybciej opuścić Libię, dopóki jeszcze jest to możliwe. Obawiam się, że niebawem granice zostaną zamknięte. A poza tym w każdej chwili możecie trafić na kogoś mniej rozgarniętego ode mnie. Kogoś, kto będzie chciał za wszelką cenę znaleźć kozła ofiarnego. Wiecie, co mam na myśli? – Chcielibyśmy przynajmniej pożegnać się z Rezą - powiedziała Gamay. – A potem przydałaby się podwózka na lotnisko - dodał Paul.
41. Rzym Wiceprezydent James Sandecker siedział w zatłoczonej sali konferencyjnej w siedzibie włoskiego parlamentu w samym centrum miasta. Było z nim kilku doradców, w tym Terry Carruthers. W sali znajdowało się więcej podobnych grupek, każda z innego kraju. Spotkanie miało dotyczyć przygotowania nowego porozumienia handlowego, ale szybko zmieniło się w dyskusję na temat ostatnich wydarzeń w Libii, Tunezji i Algierii. W ciągu zaledwie dwunastu godzin upadły gabinety w Tunezji i Algierii. Na ich miejsce powstały nowe rządy, skupione wokół ludzi, którzy dawniej sprawowali władzę w tych krajach. Doszło do tego w związku z narastającymi niepokojami spowodowanymi dotkliwą suszą, co nie było niczym dziwnym, ale podejrzenie budziło to, że w obu krajach upadek rządów nastąpił w efekcie nagłych dymisji kilku kluczowych członków gabinetu. Szczególnie zaskakujący był kryzys w Algierii, wywołany dymisją samego premiera, który oznajmił, że w rządzie zasiadają sami zdrajcy. – Ktoś próbuje podpalić Afrykę - mruknął Sandecker do Carruthersa.
– Wczoraj czytałem raport CIA dotyczący Afryki Północnej - odpowiedział Carruthers. - Nie przewidziano nic z tego, co się teraz dzieje. – Pracownicy CIA są na ogół bardzo kompetentni - powiedział Sandecker ale czasem widzą duchy tam, gdzie nic nie ma, a z kolei tykające bomby mylą z umeblowaniem pokoju. – Jak zła jest obecna sytuacja? - spytał Carruthers. – Algieria i Tunezja stanowią poważny problem, ale dużo gorsza jest Libia, gdzie wszystko wisi na włosku. – Czy dlatego Włosi domagają się wprowadzenia radykalnych zmian w Libii? To było dobre pytanie. Libia stała w obliczu wojny domowej, a Włosi przedstawili niecodzienną propozycję, opracowaną przez Alberto Piolę, członka partii rządzącej. To właśnie on był gospodarzem dzisiejszych rozmów handlowych, ale zamiast o interesach, mówił głównie o przeprowadzeniu akcji stabilizacyjnej w Libii. – Musimy nakłonić libijski rząd do ustąpienia, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli - nalegał Włoch. – Ale w czym to pomoże? - zapytał ambasador Kanady. – Możemy poprzeć nowy rząd, który przejmie władzę z poparciem ludu wyjaśnił Piola. – A jak to rozwiąże kryzys wywołany suszą? - dopytywał wicekanclerz Niemiec. – Przede wszystkim pozwoli uniknąć rozlewu krwi - odparł Piola. – Co z Algierią? - chciał wiedzieć przedstawiciel Francji. – W Algierii odbędą się wybory - powiedział Piola. - Podobnie jak w Tunezji. Nowe rządy podejmą odpowiednie decyzje, by rozwiązać trudności z dostępem do wody. Libia stanowi w tej chwili punkt krytyczny. Sandecker nie uczestniczył w dyskusji. Zastanawiał go upór, z jakim Piola sprowadzał cały problem do Libii, zwłaszcza w obliczu niedawnej katastrofy na Lampedusie. W pewnym momencie Carruthers nachylił się do niego i szepnął: – To, co on proponuje, jest niewykonalne. Nawet gdyby wszyscy w tej sali się z nim zgodzili, musieliby przekonać do tego przywódców swoich krajów. – Alberto siedzi w polityce nie od dziś - powiedział Sandecker - i wie o tym tak samo dobrze jak my.
– W takim razie o co mu chodzi? Sandecker, który od rana szukał odpowiedzi na to pytanie, przedstawił swojemu doradcy jedyne rozsądne wyjaśnienie, jakie udało mu się wymyślić. – Nie jest tak głupi, by domagać się głosowania nad projektem, który praktycznie nie może wejść w życie. Próbuje zatem przygotować grunt i uzyskać poparcie dla czegoś, co już zostało przeprowadzone. Carruthers popatrzył na szefa, jakby nie rozumiał jego słów. Dopiero po dłuższej chwili kiwnął głową. – Sądzi pan, że... – Libijski rząd jest już trupem - wyjaśnił Sandecker. - A Piola, sądząc po jego zachowaniu, właśnie tego się spodziewał. Carruthers ponownie kiwnął głową, a następnie postanowił wykazać się inicjatywą. – Skontaktuję się z CIA i sprawdzę, co oni wiedzą o bombie tykającej w Libii. – Znakomity pomysł - odparł z uśmiechem wiceprezydent.
42. Kair Kurt prowadził czarny samochód z wypożyczalni po zatłoczonych ulicach Kairu. Joe siedział wygodnie z tyłu, a Renata obok kierowcy. Trzymała na kolanach iPada, który wyświetlał dane z satelity. – Cały czas jedzie prosto - powiedziała. – On albo jego telefon - uściślił Kurt, skręcając w celu ominięcia korka w uliczkę pełną dziur, wielkich jak kratery na księżycu. Za pomocą satelity śledzili sygnał z telefonu, którego bandyci używali na Malcie. Zakładali, że ma go przy sobie Hassan, ale nie mieli pewności, dopóki nie zobaczyli go na własne oczy. – Jak to możliwe, że otrzymujemy ten sygnał? - zapytał Joe. - Sądziłem, że łączność satelitarna jest szyfrowana.
– Satelita, z którego odbieramy dane, należy do wspólnej sieci egipskosaudyjskiej - wyjaśniła Renata. - Korzystają z niego wywiady obu państw. Satelita został wystrzelony na orbitę przez Europejską Agencję Kosmiczną. Przed startem, w celu zamontowania na rakiecie, trafił do specjalnej hali, gdzie służby pewnego europejskiego kraju, którego nazwa okryta jest tajemnicą, dokonały drobnych nieoficjalnych modyfikacji w systemie telemetrycznym. – Zapamiętam, by zawsze wystrzeliwać swoje satelity osobiście - stwierdził Joe. – A najlepiej przekazywać tajne informacje za pomocą dwóch puszek i sznurka - podsumował Kurt. – Może po prostu zadzwonimy do niego i poprosimy, żeby się zatrzymał? zasugerował Joe. – Wtedy nie dowiemy się, dokąd zmierza - zauważyła Renata. – Racja. – Następna w lewo - poinstruowała Włoszka, spoglądając na ekran. Zwalnia. Kurt skręcił i natychmiast przekonał się dlaczego. Po obu stronach ulicy było pełno sklepów i restauracji. Chodnikami sunął nieprzerwany strumień pieszych, zajmujących również większą część jezdni. Ruch pojazdów odbywał się w ślimaczym tempie. Jechali dalej tak szybko, jak było to możliwe, a ich wzrok przyciągały jaskrawe szyldy, stoiska ze stosami owoców i kioski ze złotą biżuterią, elektroniką i dywanami. Minąwszy kilka przecznic, dotarli do przystani na wschodnim brzegu Nilu. W jednym sektorze dźwigi wyładowywały worki ze zbożem z kilku barek, promy zaś przewoziły samochody i pasażerów przez rzekę. Trochę dalej stały przycumowane łodzie rybackie i luksusowe jachty. – Witamy nad Nilem - rzucił Kurt. - Gdzie nasz cel? Renata spojrzała na ekran i przybliżyła widniejący na nim ruchomy punkt, nałożony na mapę miasta. – Kieruje się w stronę rzeki - wskazała palcem zejście na sam brzeg, złożone z kilku sekcji krytych schodów. Kurt szybko znalazł wolne miejsce parkingowe i zatrzymał się w pobliżu przystani.
– Ruszamy - zakomenderował. Wysiedli z samochodu i poszli nad Nil. Renata w dalszym ciągu monitorowała trasę sygnału za pomocą iPada. Zszedłszy po schodach, zaczęli się rozglądać. Kurt patrzył na wąskie nabrzeże. – To on - powiedział, wskazując głową. - Hassan we własnej osobie. Mężczyzna wchodził właśnie do szarej motorówki i usiadł na tylnej ławeczce, podczas gdy ludzie z jej załogi oddali cumy i uruchomili silnik. – Wygląda na to, że będziemy potrzebowali łodzi - zauważyła Renata. Ruszyli do przystani, gdzie po chwili znaleźli fantazyjnie pomalowaną łódź turystyczną ze znakiem taksówki wodnej na kadłubie. Jej pokład był niemal całkowicie okryty płóciennym daszkiem, rozpostartym na kilku chwiejnych, drewnianych tyczkach. Sternik stał obok w leniwej pozie i ćmił papierosa. Joe przejął inicjatywę i ustaliwszy szybko, że właściciel mówi po angielsku, przeszedł do ubijania interesu: – Chcielibyśmy wynająć pańską łódź. Mężczyzna popatrzył na zegarek. – Koniec roboty. Czas do domu. – A co by pan powiedział na kilka nadgodzin? - zapytał Kurt i podsunął mu garść banknotów. Mężczyzna przyjrzał się uważnie jego dłoni, bez wątpienia dokonując po cichu szybkiego obliczenia. – Niech będzie - powiedział wreszcie, po czym wyrzucił niedopałek do wody i zaprosił ich gestem na pokład. Weszli na łódź, usadzili się wygodnie pod daszkiem i spojrzeli na wodę, podczas gdy ich nowy środek transportu odbijał od brzegu. – Proszę płynąć w górę rzeki - polecił Kurt. Sternik skinął głową, zakręcił sterem i dodał gazu. Łódź nabierała prędkości, pokonując nurt rzeki, a Kurt, Joe i Renata udawali zwyczajnych turystów. Robili zdjęcia, pokazywali sobie nawzajem co ciekawsze widoki i rozkoszowali się rzecznym powietrzem. Kurt wyciągnął nawet niewielką lornetkę. Jednocześnie cały czas obserwowali wyświetlacz telefonu. Ruchomy punkt przemieszczał się wciąż w górę rzeki równym, powolnym tempem.
– Jak daleko chcecie płynąć? - spytał sternik. - Aż do Luksoru? – Proszę po prostu płynąć prosto - odpowiedział Kurt. - Przyjemny, relaksujący rejs po rzece. Damy znać, kiedy będziemy mieli dość. Sternik nie zadawał więcej pytań. Minęli holownik pchający kilka barek, a niedługo później wyładowany turystami prom, który nie wiedzieć czemu kilkakrotnie zaryczał syreną. Wzdłuż brzegu stały budynki, wszystkie z betonu: bloki mieszkalne, hotele i wieżowce biurowe wznosiły się po obu stronach rzeki. Przepłynęli pod Mostem 6. Października, na którym pojazdy stały w ogromnym korku. Co i rusz odzywał się jakiś klakson, a kłęby spalin opadały na powierzchnię rzeki. – Mało romantyczna ta przejażdżka - stwierdziła Renata. - Sądziłam, że spotkamy tu raczej feluki i drewniane łodzie rybackie, ludzi zarzucających sieci na płyciznach. – Równie dobrze mogłabyś się tego spodziewać na rzece Hudson na odcinku przepływającym przez Manhattan - powiedział Kurt. - Kair to największe miasto na Bliskim Wschodzie. Mieszka tu osiem milionów ludzi. – Wielka szkoda - westchnęła Włoszka. – Dalej w górę rzeki robi się już o wiele bardziej egzotycznie - zapewnił Austin. - Słyszałem nawet, że ostatnio nad Jeziorem Nasera znowu widuje się krokodyle. Ale mam nadzieję, że nie będziemy musieli płynąć aż tak daleko. – Za mało romantycznie? - Joe zwrócił się z pytaniem do Renaty. - To popatrz sobie na to. W oddali za budynkami widać było sylwetki wielkich piramid w Gizie. Popołudniowa mgiełka zabarwiła niebo na pomarańczowo, a piramidy niemal lśniły łososiową poświatą. Wyglądało jednak na to, że widok cudów świata tylko pogłębił kiepski nastrój Renaty. – Zawsze chciałam zobaczyć piramidy, a tutaj ledwo można je dostrzec spomiędzy tych wszystkich domów. Zupełnie jakby miasto dochodziło pod same łapy Sfinksa. Nawet Kurt wyglądał na odrobinę rozczarowanego. – Kiedy byłem tu jeszcze jako dziecko, weszliśmy na sam szczyt piramidy Cheopsa. Najwyżej położony punkt w całej okolicy. Na przestrzeni od piramid
do samej rzeki nie było wtedy absolutnie nic, oprócz palm, zielonych łąk i pól uprawnych. Nieraz zastanawiał się, czy nadejdzie taki dzień, kiedy każdy centymetr kwadratowy wolnej przestrzeni na ziemi zostanie zalany betonem. Miał nadzieję, że nie dożyje tego dnia. – Co porabia nasz przyjaciel? - zapytał, zmieniając temat. – W dalszym ciągu posuwa się na południe - odparła Renata. - Ale skręca w stronę przeciwnego brzegu. Kurt zagwizdał, by zwrócić uwagę sternika, po czym wskazał kierunek. – Proszę płynąć w tę stronę. Mężczyzna posłusznie skorygował kurs i teraz łódź płynęła na skos przez koryto rzeki, zupełnie jakby zamierzali popłynąć wprost do piramid. Gdy zbliżyli się już do zachodniego brzegu, miejskie budynki zasłoniły całkiem starożytne budowle, za to pojawił się nowy interesujący obiekt: ogromny plac budowy wzdłuż brzegu rzeki, z wielkimi dźwigami, buldożerami i betoniarkami. Najwyraźniej na sporym odcinku brzegu trwały prace budowlane. Wyglądało na to, że budynki, miejsca parkingowe i tereny zielone były już niemal gotowe. Na płocie otaczającym budowę zawieszono duże tablice z napisami, zarówno po arabsku, jak i po angielsku: „Osiris Construction”. Budowle na lądzie robiły spore wrażenie, ale Kurt o wiele bardziej zainteresował się tym, co konstruowano w wodzie. Z miejsca, w którym się aktualnie znajdowali, widział odchodzący od koryta rzeki boczny kanał. Miał co najmniej trzydzieści metrów szerokości i długość ponad kilometr. Na mapie satelitarnej Renaty widział, że kanał ciągnął się wzdłuż całego placu budowy. Od właściwego koryta rzeki oddzielony był grubym, betonowym murem, a z jego wylotu wypływała pienista, biała woda. – Co to za konstrukcja? - spytał Joe. – Przypomina przełomy rzeczne w Montanie - rzucił Kurt. – Elektrownia wodna - wyjaśnił im sternik. - Osiris Power and Light. Renata sprawdzała już nazwę firmy w Internecie. – To prawda. Woda z rzeki kierowana jest do kanału, gdzie przepływa przez kilka sekcji turbin. W efekcie powstaje ponad pięć tysięcy megawatów na godzinę. Na głównej stronie korporacji Osiris Construction widnieje zapowiedź, że budują dziewiętnaście podobnych elektrowni na różnych odcinkach rzeki.
Wystarczy, aby zaspokoić potrzeby energetyczne Egiptu na kilkadziesiąt najbliższych lat. – Bardzo dobra metoda wytwarzania energii elektrycznej - pochwalił Joe. Unikają problemów, jakie wiążą się z utrzymywaniem tamy, nie mówiąc o potencjalnych zagrożeniach ekologicznych wynikających z ingerowania w bieg rzeki. Kurt musiał przyznać mu rację. Przyjrzawszy się dokładniej, doszedł nawet do wniosku, że układ był bardzo zbliżony do generatora, za pomocą którego NUMA oświetlała rzymską triremę przed jej wydobyciem. Ale coś tu się nie zgadzało. Dopiero po kilku minutach zrozumiał co. – Dlaczego kanał kończy się wodospadem? – Jakim wodospadem? - nie zrozumiała Renata. – Nie mam na myśli Niagary, ale sama zobacz. Jest różnica poziomów między lustrem wody w kanale i w rzece. Co najmniej ze dwa metry. Oboje z Joem osłonili oczy dłońmi, by przyjrzeć się uważniej temu, o czym mówił Austin. – Masz rację - przyznał po chwili Joe. - Woda wypływa z kanału zupełnie jakby to był przelew spływowy. – Czy nie tak właśnie to wygląda przy tamach? - zapytała Renata. #– No tak, ale tutaj nie ma żadnej tamy. - Kurt przeszedł do sedna problemu. - Zgodnie z prawami dynamiki płynów, woda w kanale powinna mieć ten sam poziom co woda w rzece. Mało tego, woda wypływająca z kanału powinna mieć mniejszą prędkość niż woda w rzece, bo w kanale jest wykorzystywana do obracania turbin. W tego typu układach głównym problemem jest unikanie przepływu wstecznego, a tutaj woda wypływa jak z potoku. – Może stosują jakieś nowatorskie metody przyspieszania biegu wody? zasugerował Joe. – Może - zgodził się Kurt. - Tak czy siak, to nie jest nasz problem. I skoro o tym mowa, gdzie aktualnie znajduje się nasz przyjaciel? – Wygląda na to, że ten kanał niebawem może dołączyć do listy naszych problemów - odpowiedziała Renata, spoglądając na niego znad iPada. - Hassan przybił do brzegu przy placu budowy i kieruje się do niego pieszo. Najwyraźniej zmierza do głównego budynku.
Kurt uniósł do oczu lornetkę i popatrzył na brzeg. Nawet stąd widział, że obiekt jest dobrze chroniony. Od strony rzeki regularnie przechadzali się strażnicy z psami, a po przeciwnej uważnie sprawdzano każdy nadjeżdżający samochód. – Bardziej przypomina to bazę wojskową niż plac budowy. – Potężna forteca - stwierdził Joe. - A nasz drogi Hassan właśnie skrył się w samym jej środku. – I co teraz? - spytała Renata. – Musimy przewertować wszystkie dostępne informacje na temat korporacji Osiris - uznał Kurt. - A jeśli do tego czasu Hassan stamtąd nie wyjdzie, trzeba będzie znaleźć jakiś sposób, aby do niego dołączyć. – Obawiam się, że będzie to o wiele trudniejsze niż zakradanie się do maltańskiego muzeum - powiedziała sceptycznie Włoszka. – Będziemy potrzebowali jakiejś oficjalnej wymówki, by wejść do środka zasugerował Kurt. - Coś związanego z nadzorem państwowym. Jest szansa, że twoi towarzysze z AISE będą w stanie załatwić nam odpowiednie dokumenty? Renata pokręciła przecząco głową. – Nasze wpływy w tym kraju są podobne do waszych w Iranie. Zerowe. – A więc będziemy musieli sami coś wykombinować, jak zwykle. – Może nie tym razem - wtrącił Joe z szerokim uśmiechem. - Znam kogoś, kto powinien nam pomóc. Pewien przedstawiciel egipskiego rządu jest mi winien przysługę. – Dużą przysługę, mam nadzieję - powiedziała Renata. – Największą - potwierdził Joe. Renata w dalszym ciągu nie rozumiała, o co chodzi, ale Kurt pojął już, do czego pije jego przyjaciel. W całym tym zamieszaniu zdążył zapomnieć, że Joe był w Egipcie bohaterem narodowym i jednym z zaledwie kilku cudzoziemców w historii tego kraju, którym przyznano Order Nilu. Tutejsze władze ofiarowałyby mu zapewne wszystko, co tylko by sobie wymarzył. – Major Edo! - wykrzyknął Kurt, przypominając sobie nazwisko człowieka, o którym mówił Joe. – Dzięki mnie awansował na generała brygady - uściślił Joe. – I właśnie za to jest ci winien tę przysługę? - zapytała Renata.
– To tylko drobny efekt uboczny jego dokonań - pospieszył z wyjaśnieniem Kurt, uprzedzając przyjaciela. - Masz przed sobą człowieka, który uratował Egipt, zapobiegając zawaleniu się Wysokiej Tamy Asuańskiej. – To była twoja robota? - Renata zrobiła wielkie oczy. W swoim czasie zdarzenie obszernie relacjonowano w mediach. – No, nie byłem sam - powiedział skromnie Joe. – Ale to dzięki tobie uniknięto katastrofy? - Włoszka nie dawała za wygraną. Joe posłusznie pokiwał głową. – Jestem pod wrażeniem - powiedziała z uśmiechem. - W takim razie z pewnością należy ci się pomoc ze strony władz. Kurt był tego samego zdania. Poszedł na dziób i zwrócił się do sternika: – Bardzo dziękujemy za poświęcony nam czas. Chcielibyśmy już wrócić na przystań. Łódź zawróciła z prądem. Teraz trzeba było tylko odszukać generała Edo, zanim Hassan zdąży opuścić siedzibę Osirisa.
43. Joe rozsiadł się w miękkim fotelu wewnątrz okazałego biura w samym centrum miasta. Nowoczesny wystrój, przytłumione światło i sącząca się cicho w tle muzyka przydawały właścicielowi gabinetu aury sukcesu. Nie sposób było porównywać tego miejsca z warunkami pierwszego spotkania Joego z majorem Edo, pewnej deszczowej nocy kilka lat temu w zadymionym pokoju przesłuchań. I nie wróżyło to niczego dobrego. – Zgaduję, że nie służysz już w armii - zaczął ostrożnie Joe. Edo miał teraz dłuższe włosy, a mundur połowy zamienił na idealnie skrojony garnitur, co jeszcze bardziej upodobniało go do Clarka Gable’a. – Obecnie zajmuję się reklamą - odparł Edo. - I dużo lepiej na tym wychodzę. W dodatku mogę sobie pozwolić na odrobinę więcej kreatywności dodał, wskazując wnętrze teatralnym gestem dłoni. – Kreatywności? - zdziwił się Joe.
– Zdziwiłbyś się, jak mało ceniona jest ta cecha w wojsku. Joe westchnął. – Cieszę się, że dobrze ci się wiedzie - powiedział z nadzieją, że zabrzmiało to szczerze. - Ale po prostu trudno mi w to uwierzyć. Co się stało? Słyszałem, że całkiem niedawno awansowali cię na generała. Edo oparł się na krześle i wzruszył ramionami. – Zmiany - powiedział. - Ostatnio dużo się tu zmienia. Zaczęło się od protestów. Potem wybuchły walki na ulicach, które w mgnieniu oka przerodziły się w rewolucję. Stary rząd upadł, nowy przejął władzę, a chwilę później ludzie znów wyszli na ulicę i ten nowy też obalili. Wszystko to nie mogło się obejść bez radykalnych zmian w armii. Zostałem zmuszony do odejścia, bez prawa do emerytury. – I postanowiłeś spróbować szczęścia na rynku reklamowym? – Mój szwagier zbił majątek w tej branży - wyjaśnił Edo. - Okazuje się, że w dzisiejszych czasach każdy stara się coś komuś sprzedać. Joe zastanawiał się, czy w obecnej sytuacji Edo będzie w stanie w czymkolwiek im pomóc. – Nie spodziewam się, byś zdołał załatwić mi spotkanie z szefostwem Osiris Construction? Edo spoważniał natychmiast i nachylił się w jego stronę. – Osiris? - zapytał z wyraźną obawą w głosie. - W coś ty się znowu wpakował, przyjacielu? – To długa historia - bąknął Joe. Edo wyciągnął paczkę papierosów z szuflady. Gestem zdradzającym podenerwowanie wsunął jednego do ust, zapalił, a następnie zaczął nim gestykulować w trakcie rozmowy, ani razu więcej nie wsadzając go do ust. – Na twoim miejscu trzymałbym się od nich z daleka - zaczął. – Czemu? - spytał Joe. - Kim oni są? – Raczej kim nie są - odparł Edo. - To wszyscy ci, którzy do niedawna mieli znaczenie w tym kraju. – A tak bardziej konkretnie? – Stara gwardia. - Edo przeszedł do wyjaśnień. - Dowódcy wojskowi, których kilka lat temu odsunięto od władzy. Od tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątego drugiego roku, po przewrocie Wolnych Oficerów, realną władzę w Egipcie sprawowało wojsko. Oficerowie pociągali za wszystkie sznurki. Naser był oficerem, as-Sadat był oficerem, Mubarak również. Armia była sercem rządu. I nie tylko. Na pewno znasz termin „kompleks wojskowoprzemysłowy”. W Egipcie to określenie nabrało zupełnie nowego znaczenia. Wojskowi trzymali w ręku niemal cały przemysł krajowy, decydowali o tym, kto dostanie pracę, a kto nie. Zatrudniali przyjaciół za zasługi i wrogów, by załagodzić konflikty. Ale od czasów ostatniej rewolucji wszystko się zmieniło, a obecny rząd kontroluje to zbyt dokładnie, by sytuacja w przemyśle mogła się powtórzyć. I stąd właśnie narodziła się Osiris Construction. Jej szefem jest niejaki Tariq Shakir. Był pułkownikiem tajnej policji. Spodziewał się, że pewnego dnia przejmie władzę w kraju. Teraz świetnie zdaje sobie sprawę, że z taką przeszłością nie ma na to żadnych szans. Dlatego postanowił dopiąć swego w inny sposób, z pomocą przyjaciół ze służby. Osiris jest obecnie najpotężniejszą korporacją w Egipcie. Zbierają wszystkie zamówienia, i to nie tylko rządowe, ale i z zagranicy. Nikt nie waży się ich tknąć, nawet obecna władza. – A więc ten cały Shakir nie jest królem, ale może decydować, kto nim zostanie - zauważył Joe. – Nigdy nie przejmie władzy otwarcie - przytaknął Edo - ale zachowuje ogromne wpływy, zarówno tutaj, jak i za granicą. Słyszałeś, co się teraz dzieje w Libii, Tunezji i Algierii? – Pewnie. – W rządach tych państw siedzą przyjaciele Shakira. Jego sojusznicy. – Słyszałem, że to generałowie z tamtych krajów - powiedział Joe. – Dokładnie - potwierdził Edo. - I właśnie w ten sposób to się zazębia. Joe miał wrażenie, że odkąd wylądowali na Lampedusie, każdego dnia odkrywali kolejną warstwę o wiele większej afery, niż początkowo się spodziewali, zupełnie jakby złapaną na haczyk płotkę zjadł szczupak, ścigany jeszcze przez rekina. – Osiris ma swoją prywatną armię - kontynuował Edo. - Wyrzutków z oficjalnych jednostek, byłych członków sił specjalnych, zabójców z policji politycznej. Każdy, kto jest zbyt wybuchowy dla regularnego wojska, jest mile widziany w firmie.
– Wszystko to nie zmienia faktu, że musimy się dostać do ich siedziby westchnął Joe, pocierając brwi. - I nie mamy czasu czekać, aż sami nas zaproszą. W grę wchodzi życie tysięcy ludzi. Edo strząsnął popiół z wciąż tlącego się papierosa, po czym wstał i zaczął spacerować w tę i z powrotem po gabinecie. Joe odniósł wrażenie, że zauważył subtelną zmianę w oczach przyjaciela - jego spojrzenie stało się rzeczowe, analityczne. Edo oparł się dłonią o ścianę pokoju i spojrzał na sufit. Wyglądał jak zwierzę uwięzione w klatce, jakby ściany własnoręcznie udekorowanego biura nagle zaczęły go ograniczać. Obrócił się ponownie do Joego. – Pomagając przeciwnikom Osirisa, najprawdopodobniej wystawiam swoją karierę na szwank, ale jestem ci to winien. Cały Egipt ma u ciebie dług. Zdecydowanym gestem zgasił papierosa. - A zresztą, ten interes i tak działa mi już na nerwy. Nawet nie wiesz jak to jest, pracować dla własnego szwagra. Gorzej niż w wojsku. – Jestem ci niezmiernie zobowiązany - odparł ze śmiechem Joe. – Jak planujecie dostać się do budynku? Zakładam, że szturm od frontu czy skakanie z helikoptera nie wchodzą w grę? – Właściwie to sam jeszcze nie wiem - przyznał Joe i wskazał kiwnięciem głowy na recepcję za szybą, gdzie Kurt i Renata ślęczeli cały ten czas nad komputerem lekarki. - Moi przyjaciele doszlifowują plan. Chętnie się z nim w końcu zapoznam. Edo zaprosił ich do środka. Gdy już wszyscy zostali sobie należycie przedstawieni, rozmowa szybko zeszła na konkrety. – Moi współpracownicy dostarczyli mi plany siedziby Osiris - powiedziała Renata, podchodząc do biurka i kładąc na nim iPada, by wszyscy mogli widzieć ekran. - Jeśli są w dalszym ciągu aktualne, to udało nam się znaleźć potencjalny słaby punkt. Dotknęła ekranu, by ukazać zdjęcie siedziby w wysokiej rozdzielczości. Było na nim widać również rzekę i najbliższą okolicę budynku. – System zabezpieczeń od strony ulicy jest wielopoziomowy i praktycznie nie do pokonania, w związku z czym jedyna szansa to podejście od strony rzeki. Będziemy potrzebowali łodzi, sprzętu do nurkowania dla trzech osób i lasera o
średniej częstotliwości. Najlepszy byłby zielony, ale równie dobrze nada się cokolwiek podobnego do używanych w wojsku laserów do oznaczania celu. – To da się załatwić. - Edo kiwnął głową. - Co dalej? Kurt przedstawił kolejny etap planu. – Podpłyniemy łodzią w górę rzeki do tego miejsca, kilometr na południe od budynku. Tu wejdziemy do wody i popłyniemy z prądem, trzymając się zachodniego brzegu. Przedostaniemy się do kanału, ominiemy pierwsze turbiny i zatrzymamy się tuż przed drugim wirnikiem, tutaj. – Jak dotąd bułka z masłem - uznał Edo. – Z pewnością po drodze coś na nas czeka - stwierdził Joe. – Nie inaczej - potwierdził Kurt, po czym zwrócił się do Renaty. - Możesz wyświetlić plan instalacji? Renata ponownie dotknęła ekranu i po chwili widniał na nim schemat kanału wodnego. – Samo dostanie się do kanału nie powinno stanowić problemu - zaczął Kurt. - Ale już w środku będziemy musieli ominąć turbiny. Ruszymy w nocy, więc możemy założyć, że będą działały na minimalnych obrotach, ale to się może zmienić w każdej chwili. Nawet jeśli zostaną wyłączone, to w dalszym ciągu będą się powoli obracać. – Trzeba się będzie trzymać od nich z dala - wywnioskował Joe. – Otóż to. A najlepiej tego dokonać, trzymając się blisko wewnętrznej ściany kanału. Przy pierwszych turbinach powinno być dużo miejsca. Ale dalej czeka na nas wirnik drugiego stopnia. I tu zaczynają się schody. Przyglądając się schematowi, Joe zauważył dwie rzeczy. Po pierwsze, drugi wirnik był o wiele większy od turbin na początku. Poza tym ze ścian tunelu w kierunku wirnika wysuwały się dwa występy. Przypominały łapki z flipera. Wskazał je palcem na schemacie. – Wrota deflektora - wyjaśnił Kurt. - Pozwalają na zwiększenie przepływu wody, gdy system potrzebuje więcej mocy. W pozycji spoczynkowej są ustawione płasko przy ścianach, w związku z czym część wody omija łopaty turbiny. Aktywowane odchylają się i dochodzą niemal do samych krawędzi łopat. Nie sposób ich wtedy ominąć, ale na szczęście zamierzamy wyjść z wody kilka metrów przed wirnikiem - to mówiąc, wskazał nowy punkt na planie. - W
tym miejscu przymocowana jest drabinka serwisowa. Będziemy musieli płynąć przy samej ścianie, chwycić się drabiny i wdrapać na górę. – Nie powinno być z tym większego problemu, jeśli deflektor będzie wyłączony - stwierdził Joe. - Ale co, jeśli zostanie aktywowany? Możesz ustalić, na ile zwiększa się przy tym prędkość przepływu? – Przy pełnym odchyleniu rośnie dwukrotnie, faktyczna prędkość będzie zależała od prądu rzeki w danym momencie. O tej porze roku powinniśmy spodziewać się około dwóch węzłów. – Dwa węzły to żaden problem - uznał Joe - ale cztery już tak. Kurt pokiwał głową. Zdawał sobie sprawę z tego ryzyka. Joe zaczął rozważać możliwości. Nie przychodził mu do głowy żaden powód, dla którego instalacja miałaby generować maksimum mocy w środku nocy. Największy pobór prądu występował w godzinach popołudniowych. – Przyjmując, że uda nam się uniknąć zmielenia - kontynuował Kurt - już na powierzchni czeka nas kolejna przeszkoda. – Z pewnością mają tam kamery - wtrącił Edo. – Nie inaczej - odparła Renata. - Konkretnie tu i tu. Ale te kamery są skierowane na zewnątrz, mają obserwować ludzi zbliżających się do budynku na powierzchni. Gdy ominiemy pierwszą sekcję turbin, tylko jedna kamera będzie mogła nam zagrozić, o tutaj. - Wskazała punkt na schemacie. - Obserwuje całą platformę na wewnętrznej ścianie kanału. Platformę, na którą musimy dostać się po drabinie. – I dlatego potrzebujecie lasera - wywnioskował Edo. – Dokładnie - potwierdziła Renata. - Skupiona wiązka światła może wywołać przeciążenie czujnika kamery. To twoje zadanie. Najlepsze miejsce do wycelowania lasera znajduje się na plaży trochę dalej w górę rzeki, po drugiej stronie. Gdy zaświecisz prosto w obiektyw kamery, czujnik nie będzie w stanie przetworzyć sygnału i monitor ochrony po prostu zgaśnie. – Gdy już uda ci się oślepić kamerę - kontynuował Kurt - będziemy mogli wejść na platformę i przedostać się do tych drzwi. – Jak długo mam trzymać włączony laser? – Wystarczą nam dwie minuty - stwierdziła Renata. – A co z systemem alarmowym i kamerami wewnątrz budynku? - spytał Edo.
– Gdy już dostaniemy się do środka, potrafię je zneutralizować - obiecała. Zarówno system alarmowy, jak i kamery są sterowane za pomocą programu o nazwie Halifax. Moi koledzy z działu technicznego znaleźli sposób, jak go złamać. Renata wyświetliła na ekranie schemat wnętrza budynku i kontynuowała: – Wiemy, że Hassan wszedł tymi drzwiami. Sygnał z telefonu był cały czas silny, dopóki przemieszczał się tym korytarzem, z którego najprawdopodobniej wsiadł do windy. Dalej sygnał zaczął słabnąć i wreszcie zanikł zupełnie, więc musimy przyjąć, że pojechał na dół, nie na górę. To oznacza, że znajduje się w pomieszczeniu kontrolnym elektrowni. – Skąd pewność, że nie dajecie się wciągnąć w pułapkę? - spytał Edo. - Nie muszę wam chyba tłumaczyć, że gdy znajdziecie się w budynku, nie będziecie mogli liczyć na żadną pomoc z zewnątrz. – Nie musisz - zapewnił Kurt. - I przyznaję, że nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Hassan miałby siedzieć od kilkunastu godzin w jednym miejscu, wpatrując się w odczyty z generatora. Ale ostatni sygnał z jego telefonu odebraliśmy właśnie stamtąd. Nawet jeśli dawno go już tam nie ma, wiemy, że korporacja Osiris jest zamieszana w to, co stało się na wyspie. Nie zaszkodzi więc się trochę rozejrzeć. – Jesteście bardzo odważni, wszyscy troje - powiedział Edo. - A co ja mam robić, podczas gdy wy będzie myszkować po jaskini lwa? – Czekaj na nas w dole rzeki - odparł Kurt. - Jeśli odnajdziemy Hassana, przyprowadzimy go ze sobą. A jeśli nie, to zwiedzimy okolicę, będziemy się trzymać z dala od sklepów z upominkami i wrócimy prosto do domu.
44. Kilka godzin później byli z powrotem na Nilu, płynąc w górę rzeki wypożyczoną od znajomych Edo motorówką. Na pokładzie leżały przygotowane trzy zestawy sprzętu do nurkowania oraz laser ze statywem. Noc zdążyła już okryć całą okolicę swym granatowym całunem i rzeka była teraz o wiele mniej zatłoczona. Księżyc jeszcze się nie pojawił, ale na powierzchni wody odbijały się światła z okolicznych wieżowców i hoteli.
Gdy zbliżali się już do elektrowni Osirisa, Kurt spojrzał w dół rzeki. – Woda przy ujściu kanału jest teraz spokojna. – Pewnie zmniejszyli obroty generatora - stwierdziła Renata. – Tym lepiej dla nas - zauważył Joe. – W dalszym ciągu coś mi tu nie gra - powiedział Kurt. - Ale to prawda, przy wolniejszym nurcie będzie nam łatwiej dostać się do kanału i wyjść na powierzchnię. Joe zlustrował kanał przez lornetkę noktowizyjną. – Wygląda na to, że wrota deflektora są ustawione płasko przy ścianach. Niech żyje logiczne myślenie! Edo poprowadził ich jeszcze trochę w górę rzeki, a następnie podpłynął do zachodniego brzegu. Podczas gdy manewrował sterem, by uzyskać najdogodniejszą pozycję, Kurt, Joe i Renata przygotowywali się do nurkowania. Pianki wodne mieli już założone pod zwykłymi ubraniami, ale musieli jeszcze włożyć kamizelki wypornościowe, podłączyć butle z tlenem i sprawdzić swoje automaty oddechowe. Stalowe zbiorniki tlenu były matowe i ubrudzone, by nie odbijać światła. Każdy zestaw zawierał jeszcze parę płetw, przypięte do kamizelek nieprzepuszczalne torebki oraz dające przyćmione światło latarki nurkowe, dzięki którym mogli zachować kontakt wzrokowy pod wodą. Brakowało jedynie pędników oraz systemu komunikacji podwodnej. Musieli poradzić sobie przy użyciu sygnałów ręcznych. – Jesteśmy na miejscu - powiedział Edo. Kurt skinął głową, po czym razem z Joem wsunęli się do wody, przytrzymując się burty. Renata sprawdziła jeszcze coś na komputerze i dołączyła do nich. – Jakieś wątpliwości? - spytał Kurt. – Bynajmniej - odparła. - Po prostu wolałam się upewnić, że nasz cel nie opuścił budynku, zanim zaczniemy się do niego włamywać. – Rozumiem, że w dalszym ciągu brak sygnału z telefonu? Przytaknęła. – Więc nie ma na co czekać - stwierdził Kurt. - W drogę. Założył maskę, zacisnął zęby na ustniku automatu i odepchnął się od łodzi.
45. Nocne nurkowanie jest trudne nawet w idealnych warunkach. Poruszanie się zaś w ciemności pod powierzchnią rzeki, pośród krzyżujących się prądów, piaszczystych łach i innych potencjalnych przeszkód, stanowi już nie lada wyzwanie. Ale dopóki trzymali się blisko zachodniego brzegu, nie mogli przeoczyć obranego celu. Przebijając się przez płynny mrok, Kurt używał wyłącznie nóg. Wykonywał nimi miarowe i płynne ruchy, ręce natomiast trzymał wyprostowane tuż przy ciele. Wyliczył, że ich prędkość, w połączeniu z nurtem rzeki, oscylowała w okolicach trzech węzłów. W tym tempie powinni dotrzeć do kanału za dziesięć minut. Kurt pozwolił swemu ciału opadać, dopóki woda nie stała się czarna jak smoła, a na powierzchni widoczny pozostawał jedynie bladziutki poblask. Nikt na brzegu nie miał prawa go teraz zauważyć, a niewielka ilość światła pozwalała mu zachować orientację. Odbił odrobinę w lewo, by skorygować kurs, po czym spojrzał za siebie. Pośród mroku dostrzegał blask dwóch latarek, które Joe i Renata mieli przypięte do nadgarstków. Płynęli równym tempem obok siebie. Jego latarka była skierowana w ich stronę, by mogli bez większych trudności podążać jego śladem. Po chwili w przestrzeni przed nim zamajaczyło niewyraźne światło. To reflektory z placu budowy wokół budynku rzucały refleksy na powierzchnię rzeki. Byli na właściwej drodze. Kurt zanurzył się jeszcze głębiej, korzystając z dodatkowego oświetlenia. Przyspieszył ruchy nóg, ominął pierwszą sekcję reflektorów i zauważył betonową ścianę, oddzielającą kanał elektrowni od reszty rzeki. Musiał trzymać się lewej strony, aby nie dać się zepchnąć przez zawirowania i opływ zewnętrzny.
Wpłynął do kanału bez większych trudności. Prąd pozostawał niezmienny, ale tego samego nie można już było powiedzieć o otoczeniu. W świetle drugiego rzędu reflektorów zdołał zobaczyć ścianę po prawej oraz betonowe dno. Dalej przed sobą na dnie kanału dostrzegł szereg romboidalnych występów, przeznaczonych do turbulizacji przepływu. Przesunął się nad nimi i zbliżył się do ściany wewnętrznej, po czym zwolnił, pozwalając, by całą pracę wykonywał za niego prąd. Na wszelki wypadek wstrzymał oddech, by strumień pęcherzyków powietrza nie zdradził jego położenia, dopóki nie dotarł do samej ściany. Widział już turbiny pierwszego stopnia, wynurzające się z ciemności niczym spowity mgłą okręt. Szare i początkowo rozmazane pośród wody, przywodziły Kurtowi na myśl silniki boeinga 747. Wirnik każdej z nich miał piętnaście metrów średnicy i składał się z osadzonych na centralnym wale kilkudziesięciu łopat, co upodobniało go do gigantycznego wiatraka. Słyszał lekki stukot towarzyszący ich powolnym obrotom. Kurt trzymał się blisko wewnętrznej ściany kanału i prześliznął się przez odstęp między nią a najbliżej położoną turbiną. Obejrzał się i dostrzegł, że Joe i Renata podążają tuż za nim. Gdy wszyscy znaleźli się już w środkowej części kanału, rozpoczęła się druga faza planu. Kurt zwolnił jeszcze bardziej, teraz używał już nóg tylko po to, by utrzymywać pozycję przy ścianie. Nie chciał minąć drabiny, która była ich jedyną drogą ucieczki przed czekającą na nich szatkownicą. Do jego uszu dobiegł nowy dźwięk. Tym razem był dużo niższy i bardziej złowieszczy, niczym warkot śruby napędowej nadpływającego z oddali okrętu. Zbliżał się do głównego wirnika. Miał niemal dwukrotnie większą średnicę niż poprzednie turbiny i rozciągał się niemal na całą szerokość kanału. Kurt słyszał wyraźnie jego obroty dużo wcześniej, nim dostrzegł obracające się łopaty. Widział już również przedni kraniec wrót deflektorów. Zgodnie z przewidywaniami były wyłączone i przysunięte równolegle do ściany. Stalowa powierzchnia została pokryta jaskrawożółtą farbą, by zapobiec korozji. Kolor był oczywiście niewyraźny pośród ciemnej wody, ale odznaczał się wyraźnie na tle betonowych ścian. Płynąc tuż przy lewej ścianie, Kurt wypatrywał drabiny serwisowej. Gdy wreszcie ujrzał ją przed sobą, zacisnął obie dłonie mocno na jednym ze szczebli, wykonanych z wygiętych prętów zbrojeniowych, zapewniających pewny chwyt.
Prędkość nurtu w kanale była identyczna jak w korycie rzeki, ale ze względu na większą gęstość wody utrzymanie się na drabinie wymagało od niego podobnego wysiłku, jak przeciwstawianie się naporowi silnego wiatru. Zobaczył zbliżających się do niego Joego i Renatę. Lekarka dotarła do celu pierwsza i chwyciła się drabiny na tej samej wysokości co Kurt. Joe zatrzymał się tuż pod nimi. Podobnie jak Kurt, oboje zdjęli płetwy i postawili stopy na szczeblach, dla dodatkowego oparcia. Joe uniósł kciuk w górę na znak, że jest gotowy. Kurt zwrócił się w stronę Renaty, której akwalung znajdował się zaledwie kilka centymetrów obok niego. Ta złożyła palce dłoni w znak okej. Rzucił okiem na pomarańczowy wyświetlacz swojego zegarka, by stwierdzić, że poszło im szybciej, niż planowali. Teraz będą musieli odczekać kilka chwil. Za dokładnie trzy minuty Edo rozstawi laser i unieszkodliwi kamerę obserwującą platformę tuż nad nimi. Edo zdążył już dopłynąć na wybraną wcześniej plażę i rozstawić laser na statywie. Było to urządzenie do użytku cywilnego, pozwalające na wykonywanie pomiarów geologicznych, ale w praktyce nie różniło się wiele od laserowych celowników, z którymi Edo miał wcześniej do czynienia w wojsku. Gdy przyrząd był już gotowy do pracy, Edo spojrzał przez lunetę i namierzył kamerę, którą musiał oślepić. Zwiększył powiększenie wizjera, ustawił obiektyw kamery w samym środku celownika i odsunął się. Spojrzał na zegarek. Miał jeszcze dwie minuty. Teraz wystarczyło już tylko wcisnąć przycisk lasera w odpowiednim momencie. Żałował, że nie wziął ze sobą papierosów, by móc jakoś zabić czas. W okolicy było całkowicie pusto, ale nagle pośród tej pustki rozległ się głośny warkot, zwiastujący nadlatujący śmigłowiec. Na niebie pojawił się błyszczący punkt, który zbliżał się do siedziby Osiris. Edo przyglądał mu się jakiś czas, dopóki nie miał całkowitej pewności, że śmigłowiec zmierza właśnie w tym kierunku. Zaczął się zastanawiać, kto też może mieć coś do załatwienia w firmie w środku nocy, podczas gdy helikopter zniżał się do lądowania na dachu budynku.
Trzymający się kurczowo drabiny w kanale wodnym ponad dziewięć metrów pod powierzchnią ziemi Kurt, Joe i Renata nie wiedzieli o pojawieniu się śmigłowca. Mieli w tej chwili o wiele większy problem - nagle pod wodą rozległ się głośny, metaliczny szczęk, a nurt zaczął wyraźnie przybierać na sile. Powyżej nich w ścianie kanału otworzyła się okrągła śluza. Miała szerokość dużej rury odpływowej z systemu odprowadzania wody deszczowej. Gdy śluza otworzyła się na pełną szerokość, wypłynął z niej kolejny strumień wody, zwiększający siłę nurtu w kanale. Przywarli jak najmocniej do drabiny, by ich ciała stawiały jak najmniejszy opór napierającemu przepływowi. Czuli wzrastające napięcie w kończynach. Kurt z największym trudem zaryzykował kolejny rzut oka na zegarek. Jeszcze minuta. Nagle rozległ się jakiś warkot. Poczuli drgania drabiny i zrozumieli, że wrota deflektorów zaczęły odsuwać się ze ścian. Spojrzenia Kurta i Renaty spotkały się. Jej oczy były szeroko otwarte z przerażenia. Nie dziwił się, sytuacja stawała się coraz gorsza. Skrzydła deflektorów niebawem otworzą się na maksymalną szerokość, co jeszcze bardziej zwiększy napór wody. Wirnik zaczął obracać się coraz szybciej i głośniej, a odcinek kanału tuż przed nimi stawał się coraz węższy. Gdy wrota otworzą się na pełną szerokość, siła nurtu będzie już za silna, by mogli się jej oprzeć, i woda rzuci ich wprost na wirujące łopaty turbiny. Kurt wskazał palcem do góry, a Renata odpowiedziała mu skinieniem głowy. Rozpiął uprząż i ustawił się bokiem do nurtu. Kamizelka wypornościowa, butla tlenowa, maska zostały porwane przez pędzącą wodę w stronę wirnika. Każdy stopień w górę stanowił teraz wyzwanie. Każdy ruch ręki czy nogi stanowił tytaniczną walkę z napierającym nurtem. Dotarłszy już prawie na szczyt, Kurt spojrzał w dół. Renata i Joe podążali za nim. Jeszcze raz spojrzał na zegarek. Dziesięć sekund. Zaczął liczyć w myślach: Trzy... dwa... jeden... Teraz! Wynurzył się z wody i wszedł na skrzydło deflektora. Poczuł ogromną ulgę, wydostawszy się spod naporu pędzącej wody, ale dobrze wiedział, że to nie
koniec kłopotów. Poruszająca się pod nim krawędź wrót miała niecały metr szerokości, a hartowana stal pokryta żółtą farbą była mokra i śliska. Kurt ukucnął, trzymając się nisko i pewnie na nogach. Przed skrzydłem deflektora, w miejscu, w którym przepływ kierowany był na łopaty turbiny, powstało spiętrzenie, podczas gdy tuż za wirnikiem strumień opadał o metr w dół, tworząc przy tym pieniący się wir. Woda przeciskająca się przez wirnik huczała głośno, a donośny odgłos rozchodził się po ścianach kanału i odbijał od murów okolicznych budynków. Hałas był zbyt wielki, by dało się go przekrzyczeć, więc gdy nareszcie na powierzchnię wydostała się Renata, Kurt ponaglił ją tylko gestem dłoni. Ona także pozbyła się wyposażenia nurkowego. Skinęła głową w jego stronę i weszła na skrzydło wrót. Po chwili dołączył do nich Joe, również lżejszy o swój sprzęt. Ruszyli gęsiego za lekarką i dotarli do pomostu, który skręcał za róg, w stronę drzwi serwisowych. W oddali Kurt dostrzegł ledwie widoczną zieloną poświatę tam, gdzie promień lasera docierał do obiektywu kamery. Edo nie zawiódł. – Trochę pechowo, że postanowili akurat teraz zwiększyć moc - zagaił Joe. – Bardziej zastanawia mnie ten otwarty wylot w kanale - powiedział Kurt. Na planach nie zauważyłem żadnych dodatkowych tuneli przepływowych. – Ja też nie - odparł Joe. - Ale jeśli to nie tunel przepływowy, to skąd tam tyle wody? – Zastanowimy się nad tym później - stwierdził Kurt, sprawdzając zegarek, a następnie zwrócił się do Renaty. - Edo wyłączy laser za niecałą minutę. – Starczy z nawiązką - powiedziała, pracując już przy drzwiach. Z wodoszczelnej kieszeni kamizelki wyjęła zestaw wytrychów i po kilku chwilach uporała się z zamkiem, po czym wpuściła towarzyszy do środka budynku. Niedaleko wejścia znajdowała się konsola sterująca systemem alarmowym. Renata zdjęła osłaniającą ją pokrywę i wsunęła niewielkie urządzenie do slotu. Na trzymanym przez nią w ręku wyświetlaczu ukazała się seria zmieniających się cyfr i liter. Narzędzie w błyskawicznym tempie złamało hasło systemu alarmowego i po chwili dioda przy konsoli zapaliła się na zielono, oznajmiając, że zabezpieczenia zostały wyłączone.
– Gotowe - powiedziała lekarka. - Alarm i kamery nie będą nam już przeszkadzać. Przez następne dwadzieścia pięć minut ich monitory będą wyświetlać zapętlony obraz pustych korytarzy. Możemy ruszać. – Szkoda, że nie widziałem tego cuda rok temu, zanim zainstalowałem sobie system antywłamaniowy w swoim domu - mruknął Kurt. – Przypomnij mi, żebym kupił sobie dużego psa, jak wrócimy do Stanów powiedział Joe. - Stare metody są najskuteczniejsze. Renata skwitowała dowcip kiwnięciem głowy, po czym schowała urządzenie do kieszeni kamizelki i zamknęła ją na suwak. – Idziemy - zaordynował Kurt. Ruszyli naprzód korytarzem i niebawem dotarli do schodów. Zszedłszy trzy piętra niżej, usłyszeli przenikliwe brzęczenie dochodzące z oddali. – To musi być generator - zauważył Joe. Kurt uchylił nieznaczenie drzwi na piętro i wyjrzał. Znajdowali się jeszcze o jeden poziom powyżej parteru. Sala była ogromna, do przeciwległej ściany było grubo ponad sto metrów, a sufit wisiał niemal dwadzieścia metrów nad podłogą. Wnętrze wypełniały ustawione w rzędzie okrągłe obudowy. Każda z nich miała około dziesięciu metrów średnicy i pięciu metrów wysokości. – Wygląda jak wnętrze Zapory Hoovera - powiedział Joe. – Hala generatorów - stwierdził Kurt. - Dokładnie tak, jak wynikało z naszych schematów. – A spodziewałeś się czegoś innego? - spytała Renata. – Sam już nie wiem - przyznał Kurt. - Podejrzewałem, że znajdziemy tu coś więcej, skoro Hassan siedzi tu tyle czasu. – Jak dla mnie wszystko się zgadza - powiedział Joe. - Woda kręci wielką turbiną, którą niedawno mijaliśmy, a turbina, przez przekładnie redukcyjne, napędza te prądnice. – Zgoda - odparł Kurt. - Ale co ważniejsze, jest tu kompletnie pusto. Nie tylko nie widzę Hassana, ale w ogóle nikogo tu nie ma. Może rzeczywiście wyłączył telefon i uciekł? Czy mógł się zorientować, że go namierzamy? – Nie sądzę - uznała Renata. Ostrożnie zamknęli za sobą drzwi, po czym Kurt ruszył naprzód w półprzysiadzie, a Joe i Renata poszli w jego ślady.
Nagle otworzyła się winda na drugim końcu pomieszczenia. Wysiadło z niej kilku mężczyzn. Trzech miało na sobie kompletnie czarne mundury, trzech kolejnych cywilne ubrania o wyraźnie arabskim charakterze, ostatni zaś nosił ciemny garnitur, spod którego wyglądała biała koszula bez krawata. Grupa zniknęła im na chwilę z oczu, po czym pojawiła się po drugiej stronie jednego z generatorów. W tym samym momencie rozlegające się w pomieszczeniu brzęczenie stało się cichsze i mniej intensywne. – Ktoś wyłącza produkcję prądu - zauważył Joe. – Szkoda, że nie zrobił tego kilka minut wcześniej, oszczędziłoby to nam sporo wysiłku - powiedział Kurt. Generatory pracowały coraz wolniej, aż w końcu ucichły zupełnie. Zielone lampki na każdej z prądnic zmieniły się na pomarańczowe, a po chwili - na czerwone. Grupa z windy szła dalej, aż wreszcie zatrzymała się przed komputerem na prawej ścianie pomieszczenia. – Wiecie już, jak wytwarzamy prąd - powiedział jeden z mężczyzn. Kiedy ucichły generatory, jego głos niósł się po całym pomieszczeniu. - Teraz przekonacie się, dlaczego nie macie wyjścia i musicie przyjąć nasze warunki. – To jakaś farsa - żachnął się jeden z Arabów. - Jesteśmy tu, by rozmawiać z Shakirem. Mężczyzna mówił po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. Pozostali pokiwali głowami, dając do zrozumienia, że mówił również w ich imieniu. – I niebawem się z nim zobaczycie - odparł mężczyzna w garniturze. Shakir bardzo chętnie dołączy do naszych negocjacji. Ten z kolei mówił jak Europejczyk, najprawdopodobniej Włoch albo Hiszpan. Najwyraźniej angielski był jedynym wspólnym językiem dla obu stron. – Jakich negocjacji? - zapytał rozdrażniony Arab. - Dano nam do zrozumienia, że możemy liczyć na jego pomoc. Co ty knujesz, Piola? Kurt zauważył, że Renata drgnęła lekko na dźwięk tego nazwiska. – Nic nie knuję - odparł zapytany. - Ale musicie zrozumieć w pełni swoje położenie, nim przystąpicie do targów. Chyba że nie boicie się postępować jak głupcy. Jeden z umundurowanych ludzi zaczął stukać w klawiaturę. Gdy skończył, fragment ściany podjechał ku górze, jak drzwi do garażu, ukazując mroczny tunel. Kurt był w stanie dostrzec jedynie dwie połyskujące nieznacznie
metalowe szyny oraz zaobloną ścianę rury o dużej średnicy. Na szynach stał biały wagonik z tępym przodem, przypominający bezzałogowe pojazdy systemu Sky Train, które powoli stawały się coraz bardziej popularne na amerykańskich lotniskach. – O ile nie straciłem zupełnie orientacji w terenie, to jest to ta sama rura, która całkiem niedawno próbowała spłukać nas pod wirujące ostrza - zauważył Joe. Renata rozejrzała się po pomieszczeniu, starając się odtworzyć w głowie schemat budynku. – Nie znam się co prawda na inżynierii wodnej, ale jaki sens ma budowa dodatkowego tunelu przepływowego pod kątem prostym do nurtu rzeki? – Żadnego - odparł Joe. - A ja akurat jestem inżynierem. Ta woda musiała pochodzić z innego źródła. Tymczasem przy tunelu toczyła się kolejna wymiana zdań. Tym razem rozmówcy mówili ciszej i szybciej, przez co nie sposób było rozróżnić poszczególnych słów. – Pewnie mają wątpliwości, czy wsiadać do wagonika - stwierdził Joe. - Ja na ich miejscu bym nie wsiadał. – Niestety, podobnie jak oni, nie mamy innego wyjścia - powiedział Kurt, wyciągając z kieszeni kamizelki berettę i kierując się powoli w stronę tunelu. Chodźmy.
46. W pokoju ochrony elektrowni Osiris zauważono awarię jednej z kamer na zewnątrz. Strażnik zdążył już wypróbować wszystkie metody ponownego uruchomienia urządzenia, jak również korekcję kontrastu czy jasności wyświetlacza. Gdy nic nie przyniosło rezultatu, wezwał swojego przełożonego. – I co myślisz? - zapytał. – Wygląda na to, że nawalił czujnik - uznał szef. - Wciąż widać fragment obrazu na krawędziach, ale cała reszta jest zamazana. Będziesz umiał go wymienić?
– Jeśli tylko mamy tu gdzieś zapasowy czujnik - odparł technik. Zajrzał do magazynu w pokoju obok, przejrzał kilka stojących na półkach kartonów i po chwili znalazł to, czego potrzebował. - To ten model. – Ile to potrwa? – Góra dwadzieścia minut. – No to bierz się do pracy - powiedział przełożony, rozsiadając się na krześle przed monitorami. - Będę tu czekał. Daj mi znać, kiedy będziemy już mogli go wypróbować. Technik wziął do ręki skrzynkę z narzędziami i ruszył do wyjścia, gdy nagle na ekran powrócił niezakłócony obraz z kamery. – Dziwne - powiedział szef ochrony. Sprawdził komunikaty diagnostyczne. Wyglądało na to, że wszystko wróciło do normy. Tylko na jak długo? – Lepiej i tak wymień ten czujnik - uznał. - Jeśli coś z nim jest nie tak, to w każdej chwili może znowu nawalić. Technik skinął głową i wyszedł. Jego przełożony spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Jeszcze tylko godzina z haczykiem i zastąpi go człowiek z trzeciej zmiany. Półtora kilometra od siedziby Osirisa Edo kończył właśnie pakowanie sprzętu do łodzi. Złożył statyw, założył osłony na sam laser oraz dołączoną lunetę, po czym schował całość do pudła, które ułożył na siedzeniu obok steru. W ten sposób mógł jednym ruchem wyrzucić całość do wody, gdyby ktoś zechciał go zatrzymać. Zepchnął łódź na wodę i wdrapał się na pokład, po czym siadł za sterem. Uruchomił silnik i ustawił niewielkie obroty. Nie musiał się nigdzie spieszyć, a nie chciał niepotrzebnie zwracać na siebie uwagi. Zgodnie z planem miał czekać na resztę ekipy półtora kilometra w dół rzeki od kompleksu, przy zachodnim brzegu, z włączonymi światłami. Jeśli tylko trójka wywiadowców wydostanie się stamtąd bez szwanku, powinni bez problemu dostrzec go, płynąc z prądem. To był prosty plan i takie właśnie lubił najbardziej. Niewiele możliwości, by coś mogło pójść nie tak. Wrodzona ostrożność przypominała mu jednak, że niewiele to jednak więcej niż zero.
Z kabury na ramieniu wyciągnął pistolet rosyjskiej produkcji i wprowadził nabój do komory. Miał nadzieję, że nie będzie go potrzebował, ale wolał być przygotowany, na wypadek gdyby nadzieja go zawiodła.
47. Joe i Renata ruszyli za Kurtem schodami w dół. Starali się iść szybko i bez hałasu. Szli jedno za drugim przez halę generatorów do zamykającego się powoli wejścia. – Do środka - polecił Kurt i pierwszy zniknął w ciemności. Joe i Renata nie wahali się ani sekundy i nim drzwi zdążyły się zamknąć, cała trójka była już wewnątrz tunelu. Panowała tu niemal całkowita ciemność. W oddali widzieli jeszcze na ścianach i sklepieniu znikającą powoli poświatę reflektorów wagonika. Taki sam pusty wagonik stał tuż obok nich. – Mam spróbować uruchomić to ustrojstwo? - zapytał Joe. - A może powędrujemy na piechotkę? Kurt spojrzał w dal. Pojazd wyraźnie nabierał prędkości i nie wyglądało na to, by miał się zatrzymać w najbliższym czasie. Dźwięk silnika rozbrzmiewał w tunelu. Z powodu nakładającego się echa nie sposób było określić, z jakiej odległości dochodził, ale dzięki temu mężczyźni w pojeździe nie mogliby się zorientować, że ktoś postanowił pojechać za nimi. – Zaryzykujemy przejażdżkę - zdecydował Kurt. - Wyrobiłem już swój plan ćwiczeń fizycznych na dzisiaj. Joe wszedł do wagonika i zasiadł za pulpitem. Renata ruszyła w jego ślady, a Kurt wziął zamach, by rozbić reflektory pojazdu. – A może po prostu je wyłączymy? - zaproponował Joe. - Tak mi przyszło do głowy. – Słuszna myśl - powiedział Kurt, wstrzymując się od uderzenia. Joe wcisnął kilka guzików i dla pewności wyciągnął jeszcze bezpiecznik. Następnie uruchomił pojazd. Na kontrolce zaświeciły się trzy niewielkie wskaźniki i nic więcej. Zasilany z akumulatora silnik pozostawał w spoczynku aż do przestawienia przepustnicy, podobnie jak w wózku golfowym.
– Wszyscy na pokład! Kurt dołączył do Renaty w przedziale pasażerskim, a Joe przesunął dźwignię przepustnicy. Wagonik z nieznacznym pomrukiem ruszył powoli w ciemność. Nie przyspieszali zanadto, by zachować odpowiedni odstęp od ściganych. Tunel nie zakręcał w żadnym punkcie, rura zaś po jego lewej stronie ciągnęła się bez końca. – Jakieś pomysły, do czego służy ta rura? - zapytała cicho Renata. Wyraźnie widać, że prowadzi z dala od rzeki. – Może ma odprowadzać wodę deszczową... do spływu - zasugerował Joe. – Trochę za duża, jak na miasto pośrodku pustyni ze sporadycznymi opadami - uznała Renata. – Może cała sieć odpływów spotyka się w jednym miejscu, a następnie jest odprowadzana tym rurociągiem. – To nie jest odpływ - wtrącił się Kurt. - Gdy byliśmy w kanale, wypływała z niego woda, a przecież nie padało tu od kilku tygodni. – A więc skąd ta woda? - spytał Joe. – Nie mam pojęcia - odparł Kurt. – Może to element innego projektu Osirisa, o którym jeszcze nie wiemy? Renata zaproponowała swoją hipotezę. – Może - mruknął Kurt, po czym zmienił temat. - Ten mężczyzna w garniturze. Jeden z Arabów nazwał go Piola. Odniosłem wrażenie, że rozpoznałaś to nazwisko. Wiesz, kim jest ten człowiek? – Chyba tak - odpowiedziała. - Alberto Piola jest jednym z głównych przedstawicieli włoskiego parlamentu. Otwarcie krytykuje amerykańską ingerencję w Egipcie, a jeszcze bardziej w Libii. To ostatnie szczególnie go drażni, podobnie jak wielu moich rodaków, pamiętających jeszcze, że niegdyś była to włoska kolonia. – Ale co on tu niby robi? - spytał Kurt. - Zwłaszcza teraz, kiedy pół kontynentu wali się w gruzy? – Jeśli się nie przesłyszałam, to usiłuje coś wynegocjować. Ale o co konkretnie chodzi, mam takie samo pojęcie jak ty. – Podejrzewam, że chce ustalić odpowiedni okup dla Osirisa. – Okup? - zdziwiła się Renata.
– Zastanówcie się nad tym - zaczął Kurt. - Z tego, co mówił nam były major Edo, wynika, że korporacja Osiris powstała nagle z niczego i w krótkim czasie stała się najpotężniejszą organizacją w tym regionie. Jej szef, Shakir, uważa się za władnego do decydowania o losach całych państw. Wywodzi się ze starej gwardii, która całkiem niedawno została pozbawiona władzy w Afryce Północnej. Teraz ci sami ludzie nagle wrócili do gry o najwyższe stanowiska i to z taką siłą przebicia, jakiej nikt nie mógł się nawet spodziewać. A wszystko to umożliwiła nagła susza, której faktyczne przyczyny pozostają nieznane. Z wyrazu twarzy towarzyszy wyczytał, że chcą, by mówił dalej. – Troutowie, zanim popsuliśmy im urlop, podjęli współpracę z pewnym libijskim hydrologiem. W drodze do Egiptu przeczytałem raport z ich dokonań. Większość to standardowe pomiary geologiczne. Ale według pewnych testów, przeprowadzonych przez Paula, głęboko pod terytorium Libii znajduje się ogromny aquifer, który zasilał znajdującą się wyżej warstwę wodonośną. Nagle woda zaczęła się przemieszczać, wytworzyło się podciśnienie zamiast nadciśnienia i w efekcie libijskie pompy stały się całkowicie bezużyteczne. A tymczasem w Egipcie natrafiamy na gigantyczny rurociąg mogący z łatwością pomieścić ciężarówkę, który najwyraźniej ściąga hektolitry wody na sekundę i odprowadza je do Nilu. – Chcesz powiedzieć, że Osiris wywołał suszę, by doprowadzić do kryzysu w okolicznych państwach? - spytała Renata. – Jeśli susza jest wynikiem świadomej ingerencji człowieka, to nie przychodzi mi do głowy nikt inny, komu mogłoby na tym zależeć. I kto byłby do tego zdolny. – A co z Piolą? – Chce uzyskać kontrolę nad Libią. To z pewnością musi kosztować. Jest tu albo po to, by płacić, albo po to, by odebrać swoją zapłatę. Tak czy siak, z pewnością jest w to zamieszany. A susza służy i jego celom. – Trudno mi sobie wyobrazić, ile wody trzeba by było ściągnąć z aquifera, by osiągnąć taki efekt, jak opisuje to Paul - powiedział Joe, przyglądając się rurociągowi. – To spora rura - zauważył Kurt. – Zgoda - przyznał Joe. - Ale to i tak za mało.
– A co powiesz na dziewiętnaście takich rur? - spytał Kurt. - Ze strony internetowej Osirisa można się dowiedzieć, że zarządza dziewiętnastoma elektrowniami wodnymi na Nilu. Może każda z tych instalacji odciąga wodę z aquifera. – A pompy są zasilane przez rzekę. Genialne. - Joe aż pokręcił głową z wrażenia. – A więc zbiegają się tu wszystkie elementy. Czarna Mgła, susza - za wszystkim tym stoi Osiris. Dziesięć minut później widok wokół wagonika zaczął się nareszcie zmieniać. – Światełko na końcu tunelu - szepnęła Renata. Kurt podejrzewał, że do właściwego końca tunelu było jeszcze daleko, ale najwyraźniej docierali właśnie do kolejnego przystanku na trasie. Przez ostatnie dwadzieścia minut jechali w niemal całkowitej ciemności, rozproszonej wyłącznie słabymi światełkami z panelu sterowniczego wagonika oraz reflektorami pojazdu, który śledzili. – Zwalniają - poinformował Joe. – Lepiej się do nich nie zbliżajmy - zasugerował Kurt. - Wolałbym, by nie usłyszeli naszego hamowania, gdyby przyszło im do głowy nagle się zatrzymać. Joe zwolnił obroty silnika do minimum. Pojazd przed nimi sunął coraz wolniej, aż wreszcie zjechał na boczny tor i opuścił tunel. Stanęli jakieś sto metrów przed wylotem tunelu i ruszyli dalej pieszo. Kurt pierwszy dotarł do krawędzi i wyjrzał ostrożnie. To, co zobaczył, wprawiło go w niemałe zaskoczenie. Odwrócił się do przyjaciół. – No i co? - wyszeptał Joe. - Droga wolna? – Tak, jeśli nie liczyć pary dwuipółmetrowych facetów z głowami szakali, uzbrojonych we włócznie - odparł Kurt. - Anubis. – Masz na myśli egipskiego boga? – Owszem. Kurt odsunął się, by mogli obejrzeć wnętrze pomieszczenia. Była to ogromna grota o kamiennych ścianach, oświetlona kilkoma zawieszonymi tu i ówdzie lampami, połączonymi wijącym się czarnym przewodem. Po jednej
stronie znajdowały się egipskie rzeźby i hieroglify, druga natomiast wyglądała na częściowo zasypaną. Ogromne posągi, o których wspominał, stały przed wejściem do wykutego w skale tunelu po przeciwnej stronie groty. – Gdzie my jesteśmy? - spytała Renata. – A raczej w jakiej epoce? - Joe był jeszcze bardziej zbity z tropu. Zakradliśmy się do nowoczesnej elektrowni wodnej, a nagle wylądowaliśmy w starożytnym Egipcie. Czuję się tak, jakbyśmy cofnęli się w czasie o jakieś cztery tysiące lat. Zarówno rurociąg, jak i sam tunel kierowały się cały czas prosto na zachód. Odwzorowując w pamięci zdjęcia satelitarne, Kurt stwierdził, że na zachód od elektrowni Osirisa znajdowały się tylko zatłoczone ulice, otoczone sklepami, magazynami i biurowcami. Jeszcze dalej w tym samym kierunku zaczynały się osiedla mieszkalne, a potem były już tylko pojedyncze domy stojące w zasadzie na krawędzi pustyni, gdzie... – Chyba niewiele się pomyliłeś - stwierdził Kurt. – A to ci niespodzianka! - parsknął Joe. – Biorąc pod uwagę prędkość, z jaką jechaliśmy, i to, ile minęło czasu, zgaduję, że znajdujemy się jakieś dziesięć kilometrów na zachód od rzeki powiedział Kurt, po czym dodał, zwracając się do Renaty: - Wygląda na to, że spełni się twoje życzenie. – To znaczy? – Będziesz mogła obejrzeć z bliska piramidy - wyjaśnił. - Jeśli dobrze policzyłem, to znajdujemy się dokładnie pod nimi.
48. – Jesteśmy pod piramidami? - Renata nie była pewna, czy ktoś nie robi sobie z niej żartów. – A przynajmniej gdzieś w okolicy Gizy - odparł zupełnie poważnie Kurt. – Jak głęboko? – Nie sposób stwierdzić, ale tunel wyraźnie opadał w pewnym momencie, a Giza znajduje się co najmniej sześćdziesiąt metrów nad poziomem morza. A my możemy być około stu pięćdziesięciu metrów poniżej.
– Więc stąd raczej nie zobaczymy zbyt wiele. Kurt rozejrzał się po pomieszczeniu. Pomijając tunel, którym właśnie przyjechali, jedynym wyjściem z groty było to strzeżone przez posągi Anubisa. – Na pewno nie, jeśli zgubimy resztę wycieczki - powiedział. – Dziwne, że nie ma tu żadnych strażników - zauważyła Renata. – Rolą strażników jest nie dopuścić, by ktokolwiek niepożądany dostał się do twierdzy - odparł Kurt. - My najwyraźniej jesteśmy już w samym jej środku. Nowy tunel był spowity w półmroku, oświetlały go jedynie zawieszone co piętnaście metrów słabe żarówki. W niektórych miejscach wyglądało, jakby znajdowali się w naturalnej jaskini, inne partie były wyraźnie wykopane za pomocą prymitywnych narzędzi, jeszcze kolejne wydrążone przy użyciu nowoczesnej technologii. Początkowo tunel prowadził w dół, ale po jakimś czasie wyrównywał się do poziomu i biegł dalej prosto. W ścianach co jakiś czas pojawiały się wydrążone nisze, podobne do nisz w rzymskich katakumbach. Zamiast ludzkich szczątków znajdowały się w nich jednak zmumifikowane ciała zwierząt: krokodyli, kotów, ptaków i ropuch. Zwłaszcza ropuch było wyjątkowo dużo. – Egipcjanie mumifikowali najróżniejsze stworzenia. - Joe postanowił spróbować swoich sił w roli przewodnika wycieczki. - Krokodyle składano w wielu grobowcach, ze względu na ich powiązanie z bogiem Sobkiem. Koty również, bo strzegły przed złymi duchami. Ptaki tak samo. W pewnej zaciemnionej jaskini w pobliżu piramid, być może tuż nad nami, znaleziono wielką kryptę, nazwaną Ptasim Grobowcem. Setki zabalsamowanych ptaków. I ani jednego człowieka. – A te żaby? - zapytał Kurt, przyglądając się na pół odkrytemu okazowi ropuchy. - Czy jedno z ich bóstw miało postać żaby? – Nic mi o tym nie wiadomo - stwierdził Joe, wzruszając ramionami. Szli dalej i wkrótce dotarli do jasno oświetlonego pomieszczenia. Kurt przysunął się do wejścia. Miał wrażenie, jakby znajdował się na balkonie w operze, gdzieś w połowie wysokości i z boku sceny. Poniżej rozciągało się dno jaskini, w której można by urządzić niewielki zjazd absolwentów liceum. Światło zapewniały nowoczesne lampy, ale wszystko inne pochodziło ze starożytności.
Ściany były wygładzone i pokryte malunkami lub hieroglifami. Jedno z malowideł przedstawiało Anubisa pochylającego się nad konającym faraonem, na innym bóstwo o zielonej skórze unosiło zmarłego władcę. Na trzecim ludzie o krokodylich głowach wyławiali żaby i żółwie z rzeki. – Jesteś naszym ekspertem z zakresu egiptologii. - Kurt zwrócił się do Joego. - Możesz wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi? – Tego zielonego faceta widzieliśmy już na kamiennych tablicach w muzeum. To Ozyrys, władca świata umarłych. To on decyduje, kto pozostaje martwy, a kto może wrócić do życia. Jeśli dobrze pamiętam, to ma też coś wspólnego z powoływaniem do życia zbóż oraz usypianiem ich wraz z końcem zbiorów. – Ozyrys przywraca umarłych do życia - mruknął Kurt. - Trafna nazwa. – Ludzie-krokodyle reprezentują Sobka - kontynuował Joe. - On też ma coś wspólnego ze śmiercią i wskrzeszaniem, bo raz uratował Ozyrysa, gdy ten został oszukany i pocięty na kawałeczki. Kurt kiwnął głową i zlustrował resztę pomieszczenia. Na samym środku stał długi rząd sarkofagów. Na jego końcu znajdowała się mniejsza wersja sfinksa, pokryta cienką warstwą złota i udekorowana błyszczącymi kryształami lazurytu. Drugi koniec pomieszczenia, niemal dokładnie pod nimi, zajmował wypełniony wodą dół, w którym wylegiwały się cztery ogromne krokodyle. Jeden z gadów nagle ryknął i doskoczył błyskawicznie do ściany jamy, gdy jakiś mężczyzna na dole zanadto się zbliżył. – Jakoś bardziej mi się podobały te zmumifikowane - stwierdził Kurt. – Z pewnością były sporo mniejsze - zgodził się Joe. Wyglądało na to, że dół z wodą znajdował się kilka metrów poniżej poziomu pomieszczenia, tak żeby krokodyle nie mogły się z niego wydostać, bo dwaj przechodzący obok mężczyźni nawet nie zwrócili na nie uwagi i po chwili zniknęli w wychodzącym z sali tunelu. – Jesteście pewni, że nie znajdujemy się właśnie wewnątrz piramidy? spytała Renata. – Byłem w Gizie trzy razy - odparł Joe, kręcąc przecząco głową. - Nie przypominam sobie, bym oglądał to miejsce na którejś z wycieczek.
– To niesamowite - powiedział Kurt. - Słyszałem opowieści o jaskiniach i komnatach skrytych pod piramidami, ale głównie w tych programach, gdzie udowadniają, że wszystko to zbudowali kosmici. – A kto właściwie był w stanie zbudować coś takiego, w tamtych czasach? Renata nie dawała za wygraną. - Jak ludzie mogli tu pracować, w całkowitej ciemności? Joe przyklęknął i przysunął dłoń do podłogi, by unieść do oczu odrobinę jakiegoś pyłu. Cała jaskinia była nim pokryta. – To węglan sodu. Egipcjanie nazywali go natron. Środek wysuszający, wykorzystywany podczas mumifikacji, ale oprócz tego, w połączeniu z pewnymi rodzajami olejów, dawał zupełnie bezdymny ogień. Dzięki temu mogli zapewnić sobie światło przy wykopywaniu grobowców i kopalń. Być może to miejsce jest jednym i drugim. – Grobowcem i zarazem kopalnią? Joe kiwnął głową. – Ale to trochę dziwne - powiedział po chwili. - Natron znajduje się zwykle w zalanych miejscach, po ich osuszeniu. – Może ktoś wypompował stąd wodę? - zasugerowała Renata. – Czemu mieliby budować grobowiec w kopalni? - zastanawiał się Kurt. – To trochę jak dwie pieczenie przy jednym ogniu. Przygotowując tu grobowiec, mogliby użyć wydobytych przy wykopaliskach soli i natronu do balsamowania zwłok, bez potrzeby transportowania surowców w inne miejsce. – Pomyślcie tylko - rozmarzyła się Renata. - Zapomniany grobowiec z górami złota i artefaktów, o którym nikt jeszcze nie słyszał. – Korporacja Osiris odnalazła go przed nami - zauważył Kurt. - To miejsce musi mieć jakiś związek z Czarną Mgłą. – Może odkryli tu to, czego wcześniej szukali D’Campion i Villeneuve? – Na to by wyglądało - przyznał Kurt. - A gdy poznali sekret trucizny i przekonali się, że działa, postarali się, by nikt inny nie dowiedział się o tym miejscu. Wykopali podziemny tunel do swojej pobliskiej siedziby, by nikt z zewnątrz nie widział, jak tu docierają. W dole rozległ się odgłos niewielkiego silnika. Kurt skrył się w cieniu, podczas gdy z jednego z tuneli wyjechał pojazd terenowy ATV. Łazik miał dwa miejsca zabezpieczone klatką ze stalowych rurek, a z tyłu płaską półkę.
Siedziało w nim dwóch mężczyzn w czarnych mundurach. Na półce za nimi siedziały kolejne dwie osoby, ubrane w fartuchy laboratoryjne. Każda z nich trzymała się jedną ręką klatki, a w drugiej ściskała niewielką zamrażarkę, wyraźnie starając się uchronić ją przed wstrząsami podczas jazdy. Pojazd przejechał przez salę, minął złotego sfinksa i odjechał kolejnym tunelem. – Albo ta ekipa wiezie właśnie schłodzone piwo na jakiś podziemny mecz bejsbola, albo pichcą tu jakieś farmaceutyki - stwierdził Kurt. – Czytasz mi w myślach - powiedziała Renata. Kurt zamierzał już ruszyć śladem ATV, gdy nagle usłyszał z dołu echo czyichś głosów. Przed sfinksem pojawiła się grupa ludzi, zmierzająca między sarkofagami w kierunku dołu z krokodylami. Zatrzymali się tuż przy zwierzętach, a po chwili dołączyło do nich dwóch innych mężczyzn. – Hassan - szepnął Kurt. – A kim jest ten facet obok niego? - spytał Joe. – Coś mi mówi, że to Shakir - odparł Kurt.
49. – Właśnie wy trzej macie szansę odbudować Libię - oznajmił Shakir swoim gościom. – Jako kto? Twoje marionetki? - obruszył się jeden z mężczyzn. - I co potem? Mamy być na każde twoje żądanie? Chcesz nami rządzić, tak jak kiedyś Anglicy rządzili Egiptem? A ty, Piola, co sobie wyobrażasz? Zamierzasz przywrócić kolonializm? – Posłuchajcie... - zaczął Włoch, ale Shakir uciszył go krótkim gestem. – Ktoś i tak będzie wami sterował - odpowiedział Libijczykom. - Chyba lepiej, żeby tym kimś był Arab, a nie jakiś Amerykanin czy Europejczyk. – Wolimy sami o sobie decydować - odparł przywódca delegacji. – Ile razy mam wam to tłumaczyć? - Shakir załamał ręce. - Bez wody niebawem wszyscy umrzecie. Cały kraj. Jeśli nie dacie mi innego wyboru, to pozwolę na to, by potem zasiedlić wasze ziemie Egipcjanami.
Na te słowa trzech Libijczyków zamilkło. Po chwili dwaj z nich zaczęli naradzać się po cichu. – Co wy wyprawiacie? - warknął ich przywódca. – Nie możemy wygrać tego starcia - odpowiedział jeden z nich. - Nawet jeśli my nie ulegniemy, ktoś zrobi to za nas, a wtedy stracimy jakąkolwiek władzę, nie tylko ułamek. – Na twoim miejscu posłuchałbym tych słów - wtrącił się Shakir. - Bije z nich mądrość. – Nie! - krzyknął szef delegacji. - Nie zgadzam się! Odwrócił się w stronę Shakira z ogniem w oczach. Ten zaś z całkowitym spokojem wyciągnął w jego stronę niewielką rurkę i przycisnął znajdujący się na niej guzik. Z wnętrza wystrzeliła strzałka i wbiła się w pierś Libijczyka. Na jego twarzy na moment pojawił się wyraz zdumienia, po czym mężczyzna zwalił się ciężko na ziemię. Jego towarzysze popatrzyli po sobie z przerażeniem i szybko unieśli ręce do góry. Nie zamierzali stawiać oporu. – Słuszna decyzja - pochwalił Shakir. - Odeślę was z powrotem do kraju. Będziecie tam czekać na dalsze instrukcje. Gdy aktualny rząd upadnie, Alberto wyznaczy kogoś do przejęcia władzy. Macie być całkowicie lojalni wobec tego kogoś, bez względu na to, jak wyglądały wasze relacje do tej pory. – A potem? - Jeden z nich odważył się odezwać. – Potem zostaniecie odpowiednio wynagrodzeni - odpowiedział Shakir. Woda powróci do waszego kraju, w większych ilościach niż do tej pory. A wy przekonacie się, że dokonaliście dziś właściwego wyboru. Libijczycy wymienili między sobą niepewne spojrzenia, po czym wzrok obu przeniósł się na ciało ich dotychczasowego przywódcy. – A co z nim? – Jeszcze żyje - wyjaśnił Shakir. - Posłużył mi za idealny obiekt do wypróbowania naszej najnowszej broni. To zmodyfikowana wersja Czarnej Mgły, wywołuje jedynie paraliż, ale zachowuje u ofiary świadomość. W medycynie nazywa się to „syndromem zamknięcia”. Ofiara cały czas widzi, słyszy i czuje wszystko tak samo, jak ja czy wy, ale nie może w żaden sposób zareagować, poruszyć się czy wydusić choćby słowo. Shakir pochylił się nad powalonym człowiekiem i trzepnął go w czoło. – Wciąż tam jesteś, prawda?
– Czy to mija? – W końcu tak - potwierdził Shakir. - Ale on już tego nie doczeka. Shakir pstryknął palcami i do nieruchomego ciała podbiegło dwóch umundurowanych strażników. Bez wahania unieśli mężczyznę i przerzucili go za kamienny murek, do jamy z krokodylami. Gady zareagowały błyskawicznie. Dwa jednocześnie rzuciły się na ofiarę. Jeden złapał za rękę, drugi za nogę. Wyglądało na to, że za chwilę rozszarpią Libijczyka na dwoje, gdy nagle z wody wynurzył się trzeci krokodyl, zatrzasnął szczęki na korpusie mężczyzny i odpłynął ze zdobyczą w głębsze miejsce jamy. – Głodzimy je - poinformował Hassan, szczerząc zęby w uśmiechu. Pozostali dwaj Libijczycy przyglądali się temu z przerażeniem. – Krokodyle nie znają litości - powiedział Shakir. - Ja też nie. A teraz, proszę, chodźcie za mną. Cała grupa odeszła od jamy, kierując się do najbliższego tunelu. Kurt, Joe i Renata obserwowali masakrę z góry. Teraz mieli już pewność, że człowiek, którego usiłują powstrzymać, jest stuprocentowym socjopatą. – Obyśmy nie skończyli tak jak ten biedak na dole - zakpił Joe. – Nie mam zamiaru dać się zjeść na przekąskę - zgodził się z nim Kurt. - Ci ludzie z tyłu łazika wyglądali jak personel medyczny. Gdzieś tutaj musi być jakieś laboratorium. Musimy je odnaleźć. – Pojechali tamtym tunelem, prowadzącym w przeciwną stronę - powiedział Joe. Kurt był gotowy do drogi. – A zatem postarajmy się ich odszukać, w miarę możliwości nie pakując się w kłopoty.
50. Szef ochrony elektrowni wodnej Osirisa nie opuszczał centrum kontroli systemu kamer. Co i rusz spoglądał na zegarek. Obrazy na monitorze przed jego oczami zmieniały się z monotonną regularnością, ukazując rzuty z kolejnych kamer, i mężczyzna z trudem powstrzymał się przed zamknięciem oczu i oddaniem się zasłużonej drzemce. Plac przed wejściem, widok na tyły budynku, obraz od strony północy, od południa, a wreszcie kolejne przekazy z kamer wewnętrznych. Nie istniało chyba bardziej nużące zajęcie. Nieustanne gapienie się na kilkanaście ciągle takich samych obrazków. Analizując w głowie tę ostatnią myśl, ochroniarz nagle poczuł, że budzi się w nim wrodzona czujność. W jego krwiobiegu zaczęła krążyć niewielka dawka adrenaliny. Ciągle takie same obrazki. Zdał sobie sprawę z tego, że obrazy nie powinny być cały czas jednakowe. Co najmniej trzy kamery powinny zarejestrować technika, który poszedł wymienić czujnik przy kanale. Uniósł do ust radio i wcisnął przycisk nadawania. – Kaz, tu baza. Gdzie jesteś? Po krótkiej pauzie z głośnika dobył się głos wywołanego mężczyzny. – Jestem na platformie nad kanałem, właśnie wymieniam czujnik. – Którędy szedłeś? - spytał nadzorca. – Co proszę? – Po prostu opisz mi swoją trasę! – Przeszedłem głównym korytarzem do wschodnich schodów - odpowiedział Kaz. - A niby którędy miałem tu przyjść? Żadna z kamer nie zarejestrowała jego przejścia. – Cofnij się do schodów - powiedział ochroniarz. - W tej chwili! – Ale po co? – Ruszaj się i nie gadaj!
Szef ochrony zaczął nerwowo stukać palcami o biurko. Wszelka myśl o pozaregulaminowej drzemce dawno już wywietrzała mu z głowy, wyparta przez narastający niepokój. – Dobra, jestem przy schodach - odezwał się technik. - Możesz mi powiedzieć, co się dzieje? Ochroniarz zaczął przełączać obraz z kamer, dopóki na ekranie nie pojawił się przekaz ze wschodniej klatki schodowej. Monitor automatycznie podzielił się na cztery ćwiartki, na każdej przedstawiając kolejne piętro budynku. Wszystkie obrazy były takie same jak przed kwadransem. – Na którym piętrze jesteś? – Na trzecim. Przecież stoję tuż przed kamerą. Nie widzisz? Szef ochrony nie widział. Wiedział, co to oznacza. Nie mieli wcale do czynienia z jakąś przypadkową usterką. Stało się coś bardzo niedobrego. – Nie, nic nie widzę - powiedział wreszcie do radia. - Czy kamera jest uszkodzona? – Nie - odparł Kaz. - Wygląda na to, że wszystko z nią w porządku. Ochroniarz podsumował w myślach fakty. Uszkodzenie kamery nad kanałem i zablokowany przekaz z kamer wewnątrz budynku. Ktoś złamał ich system zabezpieczeń. Ktoś włamał się do budynku. Natychmiast uruchomił cichy alarm, dyskretnie powiadamiając o sytuacji wszystkich strażników, a następnie przełączył swoje radio na kanał zbiorczy. – Zarządzam blokadę wszystkich wyjść z budynku i dokładne przeszukanie obiektu - powiedział. - Co do centymetra. Na terenie elektrowni znajduje się nieznana liczba intruzów. Na tę chwilę system alarmowy i kamery zostały zneutralizowane. Musimy przeszukać osobiście każdy zakątek elektrowni. Tymczasem z dala od centrali ochrony elektrowni intruzi zdołali właśnie odszukać widziany wcześniej ATV i zaskoczyć siedzących w nim strażników. Pozbawiwszy ich bez większego trudu przytomności, zamierzali ukryć bezwładne ciała gdzieś w tunelu, gdy przypadkiem natrafili na poszukiwane laboratorium. Zewnętrzne drzwi do pomieszczenia, z gumowymi uszczelkami na krawędziach, nie były zamknięte na klucz. Kurt wszedł do środka, Joe i Renata
ruszyli tuż za nim. Dwie krzątające się po pomieszczeniu osoby popatrzyły na nich ze zdumieniem. – Nie ruszać się! - rozkazał Joe, wykonując wiele mówiący gest trzymanym w ręku pistoletem. Mężczyzna natychmiast posłusznie stanął w miejscu, ale jego towarzyszka rzuciła się do przycisku alarmu. Renata przecięła jej drogę i jednym ciosem pozbawiła kobietę przytomności. – To niebywałe, jak często ludzie wykonują gwałtowne ruchy właśnie wtedy, gdy prosi się ich o coś dokładnie odwrotnego - rzucił Joe. – Szkoda, że nie było cię przy naszej ostatniej knajpianej awanturze powiedział Kurt do Renaty. Mężczyzna, który zastosował się do rozkazu, w dalszym ciągu stał z rękami uniesionymi wysoko w górę. – Przypuszczam, że jesteś naukowcem - zagadnął Kurt. – Biologiem - uściślił zapytany. – Jesteś Amerykaninem? Jak się nazywasz? – Brad Golner. – I pracujesz dla Osirisa - kontynuował Kurt. - W ich oddziale farmaceutycznym. – Zatrudniono mnie do pracy w laboratorium w Kairze. Mają jeszcze drugie, w Aleksandrii - odparł mężczyzna. - Zia pracuje tu razem ze mną - dodał, wskazując zamroczoną kobietę. – Ale to tutaj prowadzone są ich tajne eksperymenty, zgadza się? indagował Kurt. – Nie mamy wyboru. Musimy robić to, co nam każą. – Naziści mówili to samo - warknął Kurt. - Zapewne domyśliłeś się już, dlaczego tu jesteśmy i czego szukamy. – Oczywiście. - Golner z wolna pokiwał głową. - Wszystko wam pokażę. Biolog poprowadził Kurta przez laboratorium, którego wnętrze absolutnie nie pasowało do reszty antycznego podziemnego kompleksu. Było bardzo jasno oświetlone i wypełnione po brzegi najnowocześniejszym sprzętem badawczym, wliczając w to wirówki, inkubatory i mikroskopy. Podłoga, ściany i sufit pokryte były warstwą błyszczącego, aseptycznego plastiku, co ułatwiało
odkażenie pomieszczenia w razie jakiegoś wypadku. Przeszli na tyły i dotarli do szklanej śluzy powietrznej, która oddzielała kolejną sekcję od reszty laboratorium. Golner podszedł do śluzy i uniósł rękę w stronę wiszącego obok panelu z klawiszami. – Ostrożnie! - Kurt przypomniał mu o swojej obecności, podchodząc blisko i przysuwając mu lufę pistoletu do pleców. - Chyba że potrafisz przeżyć rozstanie ze swoją wątrobą. – Nie chcę umierać - odpowiedział potulnie naukowiec i ponownie podniósł obie ręce nad głowę. – A więc jesteś pierwszym niefanatykiem, jakiego mamy przyjemność poznać na tej wyprawie. Kurt popatrzył za siebie, na Joego i Renatę. – Przebierzcie się w mundury tych facetów z ATV - polecił im. - Coś mi mówi, że wkrótce będziemy musieli zabierać się stąd w pośpiechu. Będzie łatwiej, jeśli uda nam się wtopić w otoczenie. Kiwnęli głowami i zaciągnęli nieprzytomnych strażników i Zię w kąt laboratorium. Kurt na powrót skupił uwagę na biologu. – No dobrze, otwieraj. Tylko powoli. Mężczyzna wstukał kod na klawiaturze i śluza stanęła otworem przy wtórze cichego świstu powietrza. Weszli do środka. Kurt spodziewał się zastać wewnątrz półki chłodnicze z niedużymi fiolkami i probówkami, oklejonymi ostrzeżeniami o potencjalnym zagrożeniu biologicznym. Tymczasem, gdy przeszli przez drugą parę drzwi, znaleźli się w następnej obszernej grocie o piaszczystym podłożu. W środku panował potworny upał, powietrze było wysuszone, a całość oświetlały czerwone lampy grzewcze. Kurt miał wrażenie, jakby wylądował na powierzchni Marsa. W podziemnym centrum zarządzania, z dala od laboratorium, Shakir, Hassan i Alberto Piola stali przed zakrywającym niemal całą ścianę rzędem monitorów. Na ekranach wyświetlona była misterna sieć pomp, studni i rurociągów, odprowadzających wodę z aquifera do Nilu.
Na ścianie obok widniały wykresy i diagramy dotyczące drugiego projektu Shakira, w związku z którym konieczne było sporządzenie dokładnej mapy ciągnącego się pod ziemią labiryntu. – To miejsce jest wprost nie do wiary. - Piola nie mógł wyjść z podziwu. Jak daleko ciągną się te tunele? – Sami nie jesteśmy tego pewni - odparł Shakir. - Do tej pory nie udało nam się zbadać ich w pełni. W czasach faraonów wydobywano stąd złoto i srebro, a później sól i natron. Są tu jeszcze całe setki korytarzy, których nie zdążyliśmy opisać, nie wspominając nawet o pomniejszych rozgałęzieniach i bocznych komnatach. Piola był tu pierwszy raz. Do tej pory przyjmował zapewnienia Shakira na słowo, poparte oczywiście niemałą ilością pieniędzy. – I kiedy odnaleźliście to miejsce, wszystko było zalane? – Tylko niższe poziomy - wyjaśnił Shakir. - Gdy zaczęliśmy je osuszać, odkryliśmy starożytne malunki, z których wynikało, że woda wpływa do jaskiń w regularnych odstępach czasu. To naprowadziło nas na trop aquifera. W tym miejscu znajduje się dość blisko powierzchni, dalej na wschód schodzi coraz głębiej pod ziemię. – A więc twierdzisz, że aquifer rozciąga się pod całą Saharą? - Piola płynnie przeszedł do właściwych interesów. – Bliższe prawdy byłoby chyba raczej stwierdzenie, że Sahara pokrywa cały aquifer - odparł Shakir. - Ale tak, to się zgadza. Sięga aż do granic Maroka. – W takim razie skąd przekonanie, że ktoś inny go nie odkryje i nie zacznie wydobywać wody? Wystarczy, że zaczną kopać trochę głębiej niż do tej pory. – Ze względu na warunki geologiczne bardzo trudno go zlokalizować powiedział Shakir. - Ale masz rację, w końcu natrafi na niego ktoś inny. Tylko że do tego czasu wszystkie kraje w tym rejonie będą w naszym ręku. Stworzymy imperium rozciągające się od wybrzeży Morza Czerwonego do Atlantyku. Nawet Maroko stanie się częścią naszego państwa. Będę miał faktyczną władzę nad całą Afryką Północną i zagwarantuję tobie i twoim przyjaciołom dostęp do wszelkich surowców, oczywiście za odpowiednią opłatą. – Oczywiście - zgodził się Piola z uśmiechem. Jego udziały w kilku spółkach górniczych oraz rafineriach ropy były chwilowo ukryte przed resztą świata, ale
wkrótce, po podpisaniu kontraktów z Shakirem, miały zacząć przynosić ogromne dochody. – A jak to się stało, że akurat wy znaleźliście to miejsce? - spytał. Archeolodzy uganiają się za takimi odkryciami od ponad stu lat. – Być może - powiedział Shakir. - Ale w dostępnych dziś źródłach historycznych nie zachowała się niemal żadna wzmianka na temat tych podziemi. Dotarliśmy tu po tym, jak jeden z badaczy pracujących w sekcji wiedzy antycznej dostarczył nam nieznane wcześniej fragmenty papirusowych zwojów. Po zapoznaniu się z nimi zaczęliśmy szukać przedmiotów zrabowanych niegdyś przez Francuzów i Brytyjczyków, ale tak naprawdę zaprowadziło nas tutaj znalezisko dokonane na dnie zatoki Abukir. Dowiedzieliśmy się o tym, jak Echnaton przeniósł mumie dawnych faraonów z ich grobowców w nowe miejsca, gdzie mogły je oświetlać promienie wschodzącego słońca. Kapłani Ozyrysa uważali to za niewybaczalny afront. Przeciwstawili się swojemu władcy, wykradli zwłoki i skryli je tutaj, zanim żołnierze Echnatona zdążyli się zorientować, co się dzieje. – A jak odkryliście Czarną Mgłę? – Tablice z zatoki Abukir wskazały nam to miejsce - wyjaśnił Shakir. Zapiski, które tu odkryliśmy, wyjaśniają genezę i działanie Mgły. Opisują, jak kapłani Ozyrysa wyprawiali się raz do roku do Puntu, by pozyskać składniki niezbędne do wytworzenia specyfiku. Oczywiście, musieliśmy nieznacznie zmodyfikować ich przepis, ale dzięki temu udało nam się udoskonalić tę substancję. – W jaki sposób? Shakir zaśmiał się krótko. – Masz szczęście, że nie rozgadałem się za bardzo i nie powiedziałem ci również tego, Alberto. Inaczej musiałbym rzucić cię krokodylom. – Nie było pytania - powiedział szybko Piola, unosząc rękę w obronnym geście. - Ten mały pokaz chyba wystarczył, by przekonać naszych libijskich przyjaciół, że nie warto dłużej się opierać. – Nie mam żadnych wątpliwości - powiedział Shakir. - Pozostaje jednak pytanie: co dalej? Libijczycy to krnąbrny naród. Byłoby nam o wiele łatwiej, gdybyś zdołał przeforsować u siebie w kraju projekt rozciągnięcia oficjalnego protektoratu nad Libią, kiedy tamtejszy rząd już całkiem upadnie. Wspólna
operacja egipsko-włoska ułatwiłaby nam zaprowadzenie tam właściwych porządków. – Brakuje nam głosów - wyjaśnił Piola. - I nie zdołam ich uzyskać, nie dając czegoś w zamian. Potrzebuję nowej dostawy Mgły, poprzednią straciliśmy przecież na Lampedusie. Jeśli uda mi się przekonać jeszcze dziesięciu ministrów, wygramy głosowanie w parlamencie. Może udałoby się nam nawet ustanowić nowy rząd, ze mną jako premierem. – Pracujemy już nad nową serią toksyny. - Hassan włączył się do rozmowy. Ale na nic nam się nie przyda, jeśli Libijczycy nie zwrócą się do nas o pomoc. Ich kraj drży w posadach, ale ciągle nie chce ostatecznie się rozpaść. – Musimy pogorszyć ich sytuację - stwierdził Shakir. – Możesz to zrobić? - spytał Piola. - Jak rozumiem, główne źródła wody zostały już wysuszone, ale w dalszym ciągu operują tam pomniejsze stacje pomp. Ponadto w Trypolisie działa ogromny zakład odsalania wody. – Zatroszczę się o to, by ten zakład przestał działać - zapewnił Shakir. - Poza tym możemy zwiększyć odpływ wody z aquifera, rezygnując z dotychczasowych przerw w pracy pomp. Za niecałą dobę w Libii nie będzie już nawet jednej szklanki wody, o którą można by się spierać. – To z pewnością powali ich na kolana - ucieszył się Piola. – I da nam idealną wymówkę, by wprowadzić nasze wojska - dodał Hassan. - O wiele lepiej będzie to wyglądało, jeśli żołnierze wkroczą z wodą dla spragnionych ludzi zamiast z karabinami. Shakir kiwnął głową. Jeszcze tysiące istnień czekała śmierć. Być może dziesiątki tysięcy. Ale liczył się tylko efekt. Egipt przejmie kontrolę nad Libią. Egipscy agenci zawładną Algierią i Tunezją. I całość będzie sterowana właśnie przez niego. – A więc mamy już wszystko ustalone - stwierdził Piola. - W tej sytuacji natychmiast wracam do Włoch. Nim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć, w pomieszczeniu rozdzwonił się telefon. Hassan podniósł słuchawkę. Odłożył ją po kilku krótkich słowach. Jego twarz przybrała ponury wyraz. – To ochrona z elektrowni wodnej - oznajmił. - Wykryli włamanie. Nie udało im się odnaleźć intruza, ale donoszą, że porwano jeden z podziemnych wagoników. Znaleźli go kilkanaście metrów przed wejściem Anubisa.
Shakir zacisnął zęby. – A więc to nie oni mają u siebie intruza, tylko my. Kurt wkroczył w marsjański krajobraz, doświadczając nieprzyjemnego żaru z rozstawionych w pomieszczeniu czerwonych lamp. – To jest nasza wylęgarnia - powiedział Golner. – Wylęgarnia czego? - zapytał Kurt. Jedyne, co widział dookoła, to wysuszona gleba, pokryta setkami małych kopczyków, rozstawionych w idealnej symetrii. – Co tu rośnie? – Nic nie rośnie. - Biolog pokręcił głową. - Śpi. – Pokaż mi, o czym mówisz. Golner poprowadził Kurta w inną część pomieszczenia, zszedł ze ścieżki i ukląkł przy jednym z kopców. Rozgarnął gracą luźną warstwę ziemi i wyciągnął ze środka kulkę, nieco większą od piłki do tenisa. Strzepnął z niej pył, a następnie zaczął ściągać wierzchnią warstwę z kokonu. Kurt niemal spodziewał się ujrzeć skrzeczącego przybysza z kosmosu. Ale gdy mężczyzna odchylił już wystarczająco duży fragment zawiniątka, w środku ukazała się opasła, na wpół zmumifikowana żaba czy ropucha. – To buczek południowoafrykański, zwany też żabą olbrzymią - powiedział biolog. – Mijaliśmy ich setki w katakumbach. – Ale ta jest żywa - zauważył naukowiec. - Jak już mówiłem, znajduje się obecnie w stanie anabiozy. Kurt zastanowił się chwilę nad tym, co usłyszał. W chłodnych klimatach zwierzęta zapadały w tak zwany sen zimowy, za to w Afryce anabioza pozwalała na przetrwanie okresów największej suszy. – Jej funkcje życiowe ulegają spowolnieniu, bo zakopaliście ją w piachu i podkręciliście ogrzewanie? – Dokładnie. W warunkach zwiększonej temperatury i zaniku wilgoci żaby te przechodzą w stan anabiozy. Zakopują się w piasku i wywarzają dodatkowe warstwy skóry, które po wyschnięciu otulają je jak kokon. Organizm wycisza
się, serce niemal zupełnie przestaje pracować. Całe ciało jest okryte warstwą ochronną, z wyjątkiem nozdrzy, by zapewnić dopływ tlenu. – I tak wytwarzacie Czarną Mgłę? Ze śpiących żab? - Kurt z trudem mógł w to uwierzyć. – Niestety tak. – Jak to wygląda w praktyce? – W reakcji na wysuszenie otoczenia, gruczoły żab produkują skomplikowaną mieszankę związków chemicznych, która powoduje stan zastoju na poziomie komórkowym - wyjaśnił biolog. - Jedynie najbardziej podstawowe partie mózgu pozostają aktywne. – Podobnie jak u człowieka w śpiączce. – Tak, efekt jest właściwie identyczny. – A więc ty i twoi koledzy po fachu zbieracie tę mieszankę substancji chemicznych z żab i modyfikujecie ją w taki sposób, by działała na ludzi. – Udało nam się otrzymać toksynę, która działa na większe gatunki przyznał Golner. - Niestety, jednocześnie drastycznie skrócił się okres jej trwałości. Co prawda można ją przechowywać bez ograniczeń w stanie zamrożonym, ale w temperaturze pokojowej przestaje działać po ośmiu godzinach. Rozpylona w powietrzu już po dwóch, trzech godzinach ulega rozpadowi na proste związki organiczne. – Dlatego na Lampedusie nie było po niej śladu - zauważył Kurt. Golner pokiwał głową. – To bardzo krótki czas działania jak na broń masowego rażenia. – To nie miała być żadna broń - zaperzył się naukowiec. - Przynajmniej z początku tak sądziłem. Chcieliśmy użyć jej do celów medycznych, do ratowania ludzi. – W jaki sposób? - zapytał Kurt, choć szczerze wątpił w intencje rozmówcy. – Lekarze często wprowadzają swoich pacjentów w stan śpiączki klinicznej. W przypadkach poważnych urazów czy poparzeń. To ułatwia proces gojenia. Ale środki stosowane w tym celu są bardzo niebezpieczne, uszkadzają wątrobę i nerki. Ten środek byłby o wiele mniej szkodliwy. W jego głosie słychać było szlachetne przekonanie prawdziwego idealisty, ale także nutę zwątpienia kogoś, kto stara się przekonać samego siebie.
– Przykro mi, Brad, ale ktoś chyba wystrychnął cię na dudka. – Wiem - odparł ponuro Golner. - Powinienem się zorientować już wcześniej. Ciągle dopytywali się o metody podawania specyfiku. Czy można go rozpuścić w wodzie? Czy można go rozpylić w powietrzu? Te pytania nie miały żadnego sensu z medycznego punktu widzenia. Tylko truciznę można chcieć podawać w taki sposób. – Więc czemu pracowałeś dla nich dalej? – Ci z nas, którzy zaczęli się stawiać, szybko zniknęli - wyjaśnił prosto biolog. – Widziałem na własne oczy, jak Shakir reaguje na sprzeciw - powiedział Kurt ze zrozumieniem. - Zamierzam go powstrzymać. – To nie będzie łatwe - mruknął Golner. - Niebawem cały proces pozyskiwania toksyny zostanie zautomatyzowany. Nawet ja nie będę im już potrzebny. - Odłożył żabę z powrotem do kopca. - Chodź za mną. Przeszli przez kolejną śluzę i znaleźli się w tradycyjnym laboratorium. W pomieszczeniu było czysto, ciemno i cicho. Wokół stały lodówki i biurka z niewielkimi obracającymi się powoli wirówkami. Brad Golner przyjrzał się kilku najbliżej stojącym urządzeniom. – Nowa partia toksyny nie jest jeszcze gotowa - powiedział, kierując się do lodówki z nierdzewnej stali. Otworzył ją, wypuszczając do pomieszczenia kłąb chłodnej pary. Wyjął z wnętrza kilka fiolek i wsunął je do styropianowego pudełka, które następnie wypełnił torebkami z lodem. – Powinny wytrzymać jakieś osiem godzin, nim temperatura osiągnie poziom krytyczny. Po tym czasie specyfik przestanie działać. – Jak się to stosuje? - spytał Kurt. – Jak to, stosuje? – Chcę ocalić ludzi z Lampedusy - wyjaśnił Kurt. - Tych, którzy cały czas leżą w śpiączce. Golner pokręcił głową. – Nic z tego - powiedział szybko. - To nie antidotum. To jest Czarna Mgła. – Potrzebne mi antidotum - nalegał Kurt. - Zamierzam ludzi ratować, a nie mordować.
– Tutaj go nie znajdziesz - powiedział biolog. - Produkują je gdzie indziej. Nie dopuszczają nas do żadnych informacji na temat antidotum. Inaczej wiedzielibyśmy zbyt wiele, stanowilibyśmy zagrożenie. Kolejna metoda utrzymywania ludzi w ryzach i bezwolnym posłuszeństwie, pomyślał Kurt. – Wiesz chociaż, z czego się je produkuje? Golner ponownie pokręcił przecząco głową. – No dobrze, może nie wiesz, ale jako specjalista w swoim fachu masz pewnie przynajmniej jakieś podejrzenia. – To musiałby być jakiś rodzaj... Nim naukowiec zdążył dokończyć myśl, drzwi po drugiej stronie pomieszczenia otworzyły się nagle. Do laboratorium wdarł się czerwony blask z wylęgami. Kurt nie miał wątpliwości, że to nie Joe i Renata. Błyskawicznie skoczył w bok, ciągnąc za sobą Golnera, by ochronić go przed atakiem. Spóźnił się zaledwie o ułamek sekundy. Padło kilka strzałów. Kula musnęła ramię Kurta, dwie inne trafiły naukowca prosto w pierś. Kurt zaciągnął Golnera za jedno z biurek. Mężczyzna oddychał z najwyższym trudem. Wyglądał, jakby próbował coś powiedzieć. Kurt nachylił się do jego ust. – Skóry... zamknięte w hermetycznie szczelnym pojemniku... zbierane co trzy dni... - Po tych kilku strzępach zdań naukowiec cały zesztywniał, jakby przeszył go nowy impuls bólu, a po chwili zwiotczał i przestać się poruszać. – Kurt Austin! - zawołał donośny głos od strony przejścia do wylęgarni. Kurt nie mszał się zza biurka. Pozostawał niewidoczny dla napastników, ale dobrze wiedział, że cienka warstwa drewna nie ochroni go przed kolejnym pociskiem. W każdej chwili spodziewał się strzału. Ale nic się nie działo. Być może zabójcy nie chcieli ryzykować strzelaniny w pomieszczeniu wypełnionym ich własną trucizną. – Obawiam się, że nie zostaliśmy sobie przedstawieni - odkrzyknął ze swojego miejsca. – I niech tak pozostanie - odparł nieznany głos. Kurt wyjrzał zza rogu biurka. Dojrzał zarys trzech postaci w wejściu. Domyślał się, że mężczyzna pośrodku to Shakir, ale przy czerwonym świetle padającym zza pleców cała trójka wyglądała jak diabły przybyłe z otchłani, by odebrać dawno zaciągnięty dług.
51. – A więc nareszcie mam okazję poznać wielkiego Shakira - zawołał Kurt. – Wielkiego? - odpowiedział przywódca bandytów. - Hmm... Owszem, podoba mi się to określenie. Kurt w dalszym ciągu nie mógł dojrzeć swojego adwersarza w pełni, widział jedynie zarys wysokiej, szczupłej postaci, otoczonej przez dwóch innych ludzi z karabinami. – Możesz już podnieść się z ziemi - powiedział Shakir. – Chyba na razie zostanę tu, gdzie jestem - odparł Kurt. - Nie chcę zanadto ułatwiać wam zadania. Kurt wciąż miał pistolet, ale niewiele mógł zdziałać, leżąc na podłodze. Ponadto w starciu z dwoma karabinami nie miał najmniejszych szans, nawet gdyby jakimś cudem zdołał oddać kilka strzałów. – Wierz mi, w tej pozycji będzie nam równie łatwo podziurawić cię jak sito. Dlatego ponawiam propozycję: rzuć tu swoją broń i wstań. Powoli. Wykonując ruch, jakby sięgał po swój pistolet, Kurt niepostrzeżenie wsunął trzymane w ręku probówki do wodoszczelnej kieszeni i zamknął ją błyskawicznie. Gdy ponownie uniósł rękę ku górze, trzymał w niej pistolet. Położył go na posadzce i pchnął na drugi koniec sali. Przedmiot sunął bez większego oporu, póki nie zatrzymał się przy butach Shakira. – Wstawaj! - polecił Shakir, dla poparcia swoich słów unosząc do góry dłoń. Kurt stanął na nogi, zastanawiając się, dlaczego mężczyźni zwyczajnie go nie zastrzelili. Być może chcieli się wpierw przekonać, jak udało mu się odkryć ich sekret. – A gdzie twoi przyjaciele? - spytał Shakir. – Przyjaciele? - powtórzył Kurt, unosząc brwi. - Ja nie mam żadnych przyjaciół. Prawdę powiedziawszy, to dość drażliwy temat. Już od dzieciństwa... – Dobrze wiemy, że zakradłeś się tu z dwiema innymi osobami. - Shakir nie zamierzał wysłuchiwać głupich żartów. - Tymi samymi, które pomagają ci od samego początku.
W istocie, Kurt sam nie miał zielonego pojęcia, co się stało z Joem i Renatą. Cieszył się, że Shakir ich nie dopadł. Najwyraźniej zauważyli nadchodzące niebezpieczeństwo i zdążyli się gdzieś ukryć. Na wypadek gdyby przyszło im do głowy trzymać się planu i kierować się z powrotem na powierzchnię, Kurt postanowił grać na zwłokę tak długo, jak tylko będzie w stanie. – Rozdzieliliśmy się, bo musieli poszukać łazienki. Za dużo kawy, sam wiesz, jak to bywa. Shakir bez komentarza zwrócił się do człowieka po swojej lewej. – Hassan, sprawdź odczyty z pomp - powiedział. - Nie chcę żadnych przerw w ich pracy. – No tak, twoje pompy - kontynuował Kurt. - To był całkiem niezły pomysł, ukryć wszystko pod pozorem sieci elektrowni wodnych. Ale ten podstęp wkrótce przestanie działać. Wystarczy, że ktokolwiek z głową na karku i podstawową wiedzą inżynieryjną przyjrzy się temu kanałowi, a natychmiast spostrzeże, że wypływa z niego o wiele więcej wody niż przepływa przez rzekę. – Jakoś do tej pory nikt taki się nie znalazł. A ty sam odkryłeś to dopiero przed chwilą. – Powiedziałem, że ktoś z głową na karku. - Kurt wzruszył ramionami. - Na świecie jest wielu ludzi o wiele bystrzejszych ode mnie. – Teraz to już i tak bez znaczenia - odparł Shakir, dłonią nakazując mu, by podszedł bliżej. - Niebawem sfinalizuję mój plan. Będziemy mogli wyłączyć pompy, a elektrownie zaczną wykonywać swoją podstawową funkcję. I nikt nie zdąży się zorientować, że kiedykolwiek było inaczej. Z kolei ty do tego czasu będziesz już martwy, a Libia, podobnie jak cała Afryka Północna, stanie się częścią mojego imperium. Kurt wykonał kilka ostrożnych kroków naprzód. – Ręce do przodu! Kurt złożył dłonie razem i wysunął je przed siebie. Shakir skinął na Hassana, a ten podszedł do Amerykanina i zacisnął na jego nadgarstkach plastikową opaskę. – I co właściwie zamierzasz osiągnąć? - spytał Kurt, podczas gdy mężczyźni prowadzili go z powrotem przez czerwoną wylęgarnię. – Władzę i stabilizację - odparł Shakir. - Przez lata byłem u władzy, a później miałem okazję poznać chaos wywołany jej nagłym zniknięciem. Razem
z towarzyszami o podobnych doświadczeniach postanowiliśmy przywrócić porządek w tym regionie. Powinieneś mi kibicować, rząd twojego kraju z pewnością o wiele chętniej podejmie współpracę ze mną i moimi wiernymi podkomendnymi niż z losową zbieraniną zwalczających się wzajemnie frakcji. Wszystko stanie się o wiele prostsze. – Znaczy co konkretnie? - zadał kolejne pytanie Kurt, zbliżając się do śluzy powietrznej. - Zabijanie niewinnych ludzi, tak jak pięć tysięcy mieszkańców Lampedusy? Albo dopuszczenie do śmierci tysięcy Libijczyków, ginących z pragnienia lub padających ofiarą kolejnej, bezsensownej wojny domowej? – Na Lampedusie doszło do nieszczęśliwego wypadku - powiedział Shakir. Bardzo nieszczęśliwego, bo właśnie przez to postanowiłeś się wmieszać w moje zamierzenia. Co do Libii z kolei, fala masowych zgonów przyspieszy rozwój wypadków. Im gorsza stanie się ich sytuacja, tym prędzej Libijczycy poddadzą się mojej woli. Wielkim wydarzeniom historycznym zawsze towarzyszy przelew krwi - dodał z błyskiem w oku. - Postęp wymaga ofiar. Przeszli przez śluzę. Po drugiej stronie czekało kilku kolejnych strażników w czarnych mundurach. Jeden podszedł szybkim krokiem, złapał Kurta za opaskę, pociągnął go w stronę czekającego nieopodal ATV i pchnął na tył pojazdu. Z przodu siedziało już dwóch innych mundurowych. – Zabierzcie go do... Słowa Shakira zagłuszył nagły ryk silnika. Strażnik siedzący przy kierownicy błyskawicznie przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył, nie żałując gazu. Koła zakręciły się tak gwałtownie, że Kurt omal nie wypadł z łazika. Maszyna popędziła w głąb tunelu, pozostawiając grupę całkowicie ogłupiałych mężczyzn daleko za sobą. – To oni! - uszu Kurta dobiegł wściekły wrzask. W korytarzu rozległ się dźwięk wystrzałów. Kule, nie dosięgłszy swego celu, krzesały iskry na ścianach jaskini. Kurt trzymał się mocno metalowej rurki nad głową i starał się skulić, by jego ciało stanowiło jak najmniejszy cel dla kolejnych pocisków. Spojrzał za siebie i rozpoznał Joego i Renatę, przebranych w mundury ludzi Shakira. Renata wsunęła swoje długie włosy pod czapkę. – Jak podoba ci się nasza akcja ratunkowa? - krzyknął Joe.
– Zadbaliście o efektowny początek, to muszę przyznać - odparł Kurt, podczas gdy pojazd zjeżdżał w dół, zgodnie z pochyłością tunelu. Po chwili okazało się, że istotnie był to dopiero początek ucieczki. W oddali za nimi pojawiły się reflektory dwóch innych łazików. – Trzymajcie się, panowie - ostrzegła Renata. - Pokażemy im, jak się jeździ na włoskich wzgórzach. Szybko okazało się, że wspomniany styl jazdy wymagał ciężkiej nogi i błyskawicznego refleksu. Ich łazik wziął ostrym ślizgiem pierwszy zakręt tunelu, zahaczając tyłem o ścianę, i po chwili w podobny sposób kolejny zakręt, po czym wyjechał ponownie na prostą. Ścigające ich pojazdy musiały wyraźnie zwolnić przy zakrętach, dzięki czemu teraz odległość między nimi znacznie wzrosła. Strażnikom nie przeszkadzało to jednak ponownie otworzyć ogień z karabinów. Kurt przykucnął instynktownie, ale przy jeździe po tak wyboistej drodze celowanie do czegokolwiek było zupełnie niemożliwe. Jedynie cudem którykolwiek z pocisków mógłby ich trafić. – Jak udało wam się ich oszukać? - spytał Kurt. - Byłem pewien, że uciekniecie na zewnątrz, tak jak ustalaliśmy. – Właśnie kończyliśmy się przebierać, gdy nagle usłyszeliśmy jakieś zamieszanie - odparł Joe. - Wyjrzałem na korytarz i zobaczyłem, jak ten cały Shakir wydaje rozkazy mundurowym. Postanowiliśmy dołączyć do szeregu. – Genialne - przyznał Kurt. - Wygląda na to, że mój dług wobec ciebie rośnie. Tymczasem tunel wokół nich zwężał się, pozostawiając niewiele miejsca na manewrowanie przy ścianach. Nagle natrafili na spory wybój na drodze i wylecieli na kilka chwil w powietrze, zahaczając szczytem stalowej klatki o strop korytarza. Kilka sekund później dotarli do ślepego zaułka. – Uwaga! Renata przy dusiła hamulec z całych sił i pojazd zahamował z gwałtownym ślizgiem na bok. Kobieta sprawnie zawróciła ATV, ruszyła w kierunku, z którego nadjeżdżali ich prześladowcy, po czym błyskawicznie skręciła w boczny tunel, który zauważyła podczas jazdy w przeciwnym kierunku.
Zahamowała ponownie, zakręciła kierownicą i docisnęła gaz do dechy. Łazik wystrzelił jak z procy w pochyły korytarz. Po chwili dotarli do ogromnej sali, prawdopodobnie wykopanej przez dziesięciolecia prac wydobywczych. Nie było stąd drugiego wyjścia. – Musimy zawrócić - krzyknęła Renata. Reflektory oświetlały przed nimi kamienne ściany. Wykręciła ATV w kierunku, z którego nadjechali. W korytarzu widać już było światła nadciągającej pogoni. – Nie wyminiemy ich - zmartwił się Joe. Renata zjechała na bok i wyłączyła reflektory pojazdu. Stali nieruchomo w ciemności, podczas gdy pierwszy ścigający ich ATV wyjechał z tunelu i ruszył pochyłą ścieżką w głąb hali. Po chwili dostrzegli podążający za nim drugi pojazd. Odczekawszy jeszcze kilka sekund, Renata uruchomiła silnik i ruszyła do wyjścia. Reflektory włączyła na powrót dopiero wtedy, gdy byli już w połowie drogi. Koła z trudem posuwały się na pochyłej, pokrytej łupkami skał powierzchni, ale w końcu udało im się dotrzeć do tunelu, z którego niedawno wyjechali. Goniący w dalszym ciągu nie dawali za wygraną, powoli zmniejszając dzielący ich dystans. – Joe, musisz mnie uwolnić! - krzyknął Kurt. Joe sięgnął do tyłu i chwycił spętane dłonie Kurta. Starając się trzymać je jak najrówniej w mało sprzyjających warunkach, wsunął pod plastikową opaskę ostrze swojego noża i pociągnął do siebie. Kurt przez moment rozcierał obolałe nadgarstki, po czym wyciągnął z nieprzepuszczalnej kieszeni pudełko z probówkami. Otworzył je i wziął do ręki jedną fiolkę. – Czy to jest to, co myślę? - spytał Joe. – Czarna Mgła - potwierdził Kurt. Za nimi znów odezwały się strzały. – Co zamierzasz? - Joe patrzył na przyjaciela niepewnie. – Ukołysać naszych natrętnych towarzyszy do snu.
Kurt z całej siły rzucił fiolkę możliwie najdalej do tyłu. Szkło rozprysło się natychmiast, uwalniając wokół chmurę gęstego gazu, który pochłonął światła ze ścigających pojazdów. Oba łaziki po chwili wyjechały z rozpościerającej się chmury. Światła pierwszego z nich nagle skręciły ostro w bok. ATV uderzył z hukiem w ścianę, odbił się, ustawił bokiem do kierunku jazdy i pod wpływem pędu wywrócił się do góry kołami. Drugi pojazd wyrżnął prosto w nowo powstałą przeszkodę, a siedzący w nim strażnicy wylecieli na podłogę korytarza. Żaden nie próbował się podnieść. Renata nie zwalniała nawet na moment i niebawem unieruchomione pojazdy zniknęły im z oczu. – Przydatny gadżet - przyznał Joe. – Nie możemy zużyć wszystkich - powiedział Kurt, wskazując pozostałe probówki. - Musimy przynajmniej część dostarczyć jak najszybciej do laboratorium, by można było w pełni przeanalizować skład mieszanki. – Czy właśnie dlatego trzymasz je w lodzie? – Biolog uprzedził mnie, że toksyna ulegnie rozpadowi po ośmiu godzinach. – Miło z jego strony - parsknął Joe. – Nie był złym człowiekiem - wyjaśnił Kurt. - Po prostu dał się zwieść marzeniom. Tunel przed nimi rozchodził się na dwie strony. Z lewego korytarza widać było niewyraźny blask światła. – Jak to jest, że kiedy mi się naprawdę śpieszy, drogi zawsze są zapchane mruknęła Renata, po czym ruszyła w prawą odnogę. Tym razem jechali przez jakiś czas pod górę, po czym wjechali do o wiele szerszego korytarza. Kontynuowali jazdę przed siebie, co jakiś czas mijając kolejne boczne przejścia, niektóre kierujące się w górę, inne w dół. – Chyba jesteśmy w głównym korytarzu - stwierdził Joe. – Proponuję jechać w górę przy każdej możliwej okazji - poradził Kurt. - Ta kopalnia musi mieć gdzieś wyjście na powierzchnię. – Nie wracamy do kanału? - spytała Renata. – Teraz już na pewno jest pilnie strzeżony - odparł Kurt. - Albo znajdziemy inne wyjście, albo zostaniemy tu na wieki, razem z faraonami, krokodylami i żabami.
52. Edo stał wyprostowany na pokładzie motorówki i przez noktowizor obserwował czujnie powierzchnię Nilu. Minęło już wiele godzin, odkąd Joe i jego przyjaciele zniknęli w budynku Osirisa. Przybyły wcześniej helikopter czterdzieści pięć minut temu odleciał z terenu elektrowni. Woda wypływająca z kanału od jakiegoś czasu przypominała rwącą rzekę, a tymczasem jego towarzysze wciąż nie wracali. Z każdą mijającą minutą niepokój Edo wzrastał. Naturalnie martwił się o los kompanów, ale przede wszystkim, jako były wojskowy, zdawał sobie sprawę z zagrożeń, jakie pociągała za sobą nieudana operacja. Wiedział, że w każdej chwili sam może paść ofiarą kontrataku. Gdyby ktokolwiek z trójki śmiałków został schwytany, z pewnością poddano by go torturom, dopóki nie wyśpiewałby wszystkiego swoim oprawcom. Nazwisko Edo prędzej czy później również musiałoby paść, sprowadzając na niego zagrożenie śmiercią czy aresztowaniem. A nawet gdyby jakimś cudem udało mu się uniknąć takiego losu, jedyne, co czekało go po tej nieudanej akcji, to był powrót do punktu wyjścia: praca dzień w dzień pod okiem szwagra, w branży, której szczerze nie cierpiał, bez żadnej nadziei na odzyskanie kontroli nad własnym życiem. O dziwo, ta ostatnia wizja przerażała go najbardziej. W obliczu tak ponurych perspektyw podjął ostateczną decyzję. Zaczął dzwonić do ludzi, z którymi powinien był się skontaktować od razu po wizycie Joego w jego biurze. Dawni przyjaciele z początku zbywali go bez głębszego zastanowienia. – Musisz mnie wysłuchać - starał się przekonać jednego z dawnych znajomych, który obecnie pracował w egipskiej jednostce antyterrorystycznej. Wciąż docierają do mnie różne informacje, kontaktują się ze mną ludzie, którzy boją się otwarcie zwracać do władz. Wiem od nich, że Shakir planuje zaatakować Europę. To on doprowadził do katastrofy na Lampedusie. To on i jego ludzie z Osirisa wywołali chaos, w którym teraz pogrąża się Libia. Musimy to przerwać, zanim Egipt spotka podobny los.
Ludzie, do których teraz dzwonił, wywodzili się z różnych środowisk: byli komandosi, aktywni wojskowi, politycy. Ich reakcje natomiast były zastraszająco podobne. „Wszyscy wiedzą, że Shakir i Osiris planują coś niebezpiecznego” mówili, „ale co my możemy na to poradzić?” – Musimy dostać się do ich siedziby - nalegał Edo. - Jeśli zdobędziemy dowody potwierdzające ich prawdziwe intencje, ludność stanie za nami murem, a armia po raz kolejny uratuje kraj przed upadkiem. Po tych słowach zapadała długa cisza, ale z wolna rozmówcy zaczynali przekonywać się do jego toku rozumowania. – Trzeba działać natychmiast - podkreślał Edo. - Jeszcze przed wschodem słońca. Potem będzie już za późno. Jeden po drugim, kolejni koledzy z dawnych lat przyznawali mu rację. Pewien pułkownik dowodzący specgrupą komandosów zgodził się pchnąć swoich ludzi do akcji. Kilku polityków obiecało publicznie poprzeć jego działania. Przyjaciel z pionu bezpieczeństwa wewnętrznego zaoferował udział kilku najlepszych ludzi. Edo czuł rosnący wraz z każdą obietnicą wsparcia entuzjazm. Jeśli to się uda, jeśli zdoła zjednoczyć tych ludzi i poprowadzić ich do zwycięstwa, stanie się bohaterem Egiptu. A gdyby w efekcie udało się również zatrzymać szerzący się w Libii rozlew krwi, jego imię byłoby powtarzane z czcią w całej Afryce Północnej. Stałby się prawdziwym herosem. Może nawet obrano by go przywódcą kraju. – Dajcie mi znać, gdy wasi ludzie będą już na miejscu - powiedział Edo. Poprowadzę ich osobiście. Głęboko pod ziemią, w ciągnącej się pięć kilometrów za elektrownią wodną plątaninie tuneli, Tarią Shakir z trudem powstrzymywał gotującą się w nim furię. Pękał ze złości w obliczu porażki, której był właśnie świadkiem, pogłębionej jeszcze faktem, że został wystrychnięty na dudka na oczach swoich podkomendnych. Musiał wyładować na kimś tę wściekłość, a Hassan był akurat najbliżej. Przez krótką chwilę miał ochotę po prostu zastrzelić go na miejscu, ale jakoś zdołał się powstrzymać. Potrzebował kogoś do skoordynowania poszukiwań.
– Znajdź ich! Hassan natychmiast rzucił się w wir działania. Wydawał rozkazy strażnikom w pobliżu i wzywał przez radio kolejne oddziały. Stojące nieopodal ATV ruszyły w głąb tunelu. Gdy przybyło wezwane wsparcie, Hassan przydzielił ludzi do poszukiwań w kolejnych partiach kompleksu. Po kilku minutach nadjechał do nich jeden z odesłanych łazików. Kierowca zamienił z Hassanem kilka słów, po czym ruszył w nowym kierunku. – No i? - warknął Shakir. - Czego się dowiedziałeś? – Jak dotąd ani śladu intruzów, ale znaleźliśmy dwa zniszczone ATV. Na razie nie wiemy, jak doszło do ich wypadku. Dwaj ludzie, którzy próbowali zbadać miejsce z bliska, padli na ziemię bez przytomności. – Czarna Mgła. Zdobyli Czarną Mgłę - pojął w lot Shakir. - Gdzie to się stało? – Niecałe pięć kilometrów stąd, w tunelu 19. Shakir rzucił okiem na mapę kryjówki. – Dziewiętnastka prowadzi w ślepy zaułek. Hassan skinął głową, poinformował go już o tym kierowca przy składaniu raportu. – Nasze ATV kierowały się w tamtą stronę, gdy doszło do kolizji. W pobliżu tego miejsca tunel dzieli się na dwie odnogi. Skoro nasi nieproszeni goście nie minęli nas, wracając, musieli pojechać drugą odnogą, do głównego korytarza. – W takim razie mogą być teraz wszędzie - stwierdził Shakir. - Stamtąd wychodzi co najmniej pięćdziesiąt bocznych tuneli, a każdy z nich ma po kilka odnóg. – Zgadza się - przytaknął Hassan. Shakir doskoczył do swojego zastępcy, chwycił go za kołnierz i rzucił z całą mocą na ścianę jaskini. – Trzykrotnie miałeś okazję ich zabić i za każdy razem zawiodłeś! – Shakir, posłuchaj tylko... – Każ ich ścigać! Poślij za nimi wszystkich naszych ludzi! – I tak ich nie odnajdziemy - zaprotestował Hassan. – Obyś się mylił!
– W ten sposób zmarnujemy tylko czas i środki! - krzyknął Hassan. - Obaj dobrze wiemy, jak rozległa jest sieć korytarzy. Sam niedawno jeszcze chwaliłeś się Pioli, że mamy tu dosłownie tysiące jaskiń i tuneli, rozciągających się na setki kilometrów, a większości z nich do tej pory jeszcze nie zbadaliśmy. – Mamy również dwustu ludzi do prowadzenia poszukiwań - odparł Shakir. – I każdy oddział będzie musiał działać na własną rękę - zauważył Hassan. Na niższych poziomach radia przestają działać. Nie będziemy mogli się z nimi porozumieć, przez co nie zdołamy w żaden sposób nadzorować przebiegu akcji. – A więc co proponujesz? Mamy im po prostu dać uciec? - wrzasnął Shakir. – Dokładnie tak - wypalił Hassan. Mimo zaślepienia wywołanego wściekłością, Shakir pojął, że Hassan do czegoś zmierza. – Wyjaśnij! – Z kopalni można wyjść tylko w pięciu punktach - powiedział Hassan. Dwa z nich prowadzą do naszych elektrowni, gdzie bez przerwy stacjonują dziesiątki naszych ludzi. Pozostałe trzy możemy łatwo i w krótkim czasie obsadzić strażnikami. Zamiast biegać za nimi na oślep, musimy ustawić trzy dobrze uzbrojone grupy przy każdym wyjściu i tylko czekać, aż intruzi dotrą do jednego z nich. Dla całkowitej pewności możemy jeszcze wysłać w powietrze helikopter z wyrzutnią rakiet. Albo kilka. Shakir szybko dostrzegł, że plan jego najbliższego współpracownika jest rozsądny i nareszcie uwolnił mężczyznę ze stalowego uścisku. – A jeśli uda im się odnaleźć nowe wyjście, którego jeszcze nie znamy? – Badaliśmy ten labirynt przez cały ostatni rok - odparł Hassan, kręcąc głową. - Szansa na to, że uda im się odnaleźć wyjście, na które sami jeszcze nie trafiliśmy, jest znikoma. Najprawdopodobniej będą błądzić z korytarza w korytarz, aż wreszcie umrą z wycieńczenia, nigdy nie docierając do żadnej ze znanych nam już dróg ucieczki. A jeśli nawet jakimś cudem dotrą do nieznanego nam wyjścia, znajdą się na samym środku Białej Pustyni, gdzie bez większego trudu namierzy ich któryś z naszych patroli. Jeśli natomiast dotrą do któregoś z szybów na mapie, trafią prosto w ręce naszych ludzi. – O nie - poprawił Shakir. - Strażnicy mają ich zastrzelić na miejscu. A potem chcę osobiście zobaczyć ich nafaszerowane ołowiem ciała.
– Przekażę ten rozkaz - zapewnił sumiennie Hassan, wygładzając poły swojej marynarki. – Dobrze - powiedział Shakir. - Ale ostrzegam cię, jeśli po raz kolejny mnie zawiedziesz, zadowolę się widokiem twojego truchła.
53. Renata w dalszym ciągu pędziła niczym kierowca wyścigowy na torze w Sebring, dopóki tunel nie zaczął się wyraźnie zwężać, a na jego dnie pojawiły się sterty głazów. Zwolniła i starała się je omijać, ale odstęp między opadającym sklepieniem a zawaliskami był zbyt mały i wkrótce stało się jasne, że ATV dalej nie przejedzie. Spojrzała za siebie i wrzuciła wsteczny bieg. – Spokojnie - powiedział Kurt, zanim zdążyła po raz kolejny docisnąć pedał gazu do dechy. - Zdaje się, że zgubiliśmy ich na dobre. Szybki rzut oka w tył potwierdził jego przypuszczenia. W tunelu za nimi nie widać było żadnych świateł. Renata wyłączyła silnik, a wtedy cisza i ciemność zlały się w jedno. – Obawiam się, że zgubiliśmy nie tylko pogoń - powiedziała ponuro. - Nigdy nie znajdziemy wyjścia z tego labiryntu. Nie umiałabym stąd trafić nawet do miejsca, z którego wyruszyliśmy. – Wcale się nie zgubiliśmy - odparł pogodnie Kurt. - Po prostu mamy w tej konkretnej chwili nieznaczne braki w świadomości lokalizacyjnej i kierunkowej. Renata popatrzyła na niego z niedowierzaniem, po czym wybuchła gromkim śmiechem. – Świadomość lokalizacyjna? - powtórzył z przekąsem Joe. – Bardzo ładne sformułowanie - odparł z najwyższą powagą Kurt. - Sprawdź je sobie w słowniku frazeologicznym. Renata zwolniła hamulec i pozwoliła, by pojazd zsunął się powoli na płaski odcinek tunelu za nimi. – Zobaczę, co się kryje za tą górą kamyków - powiedział Joe, wyskakując z łazika.
Gdy pojazd zatrzymał się już całkowicie, Kurt również zsiadł ze swojego miejsca z tyłu i przeszedł na przód maszyny. – Prowadzisz jak demon. Kto cię tego nauczył? – Mój ojciec - odparła Renata. - Powinieneś zobaczyć te górskie serpentyny, po których jeździłam, kiedy uczył mnie do egzaminu na prawo jazdy. – Chętnie je z tobą odwiedzę, jak już uda nam się uporać z tym całym zamieszaniem - zapewnił z uśmiechem. Tymczasem Joe zdążył się już wdrapać na szczyt gruzowiska i, leżąc na brzuchu, oświetlał latarką komnatę po drugiej stronie przeszkody. – Ciekawa sprawa - powiedział wreszcie. – Jest wyjście? - spytał Kurt. – Nie. Wygląda na to, że natknęliśmy się na park samochodowy. – Co ty gadasz? - spytał Kurt, marszcząc brwi. – Sami zobaczcie - zachęcił Joe. Kurt i Renata wleźli na stos kamieni i przykucnęli obok Joego. W świetle swoich latarek ujrzeli szerokie pomieszczenie, w którym stało kilka niecodziennych pojazdów. Pozbawione dachów maszyny miały podłużne, niskie maski i koła niemal równie wysokie jak ich korpusy. Na burtach wisiały kanistry i zestawy narzędzi, a pomiędzy przednim i tylnym siedzeniem były zainstalowane ciężkie karabiny maszynowe. – Co to jest? - spytała Renata. - Humvee? Istotnie, można było dostrzec nieznaczne podobieństwo. – Raczej ich dalecy przodkowie - odparł Joe. - Te cacka wyglądają tak, jakby stały tu od czasów drugiej wojny światowej. Kurt pierwszy podjął decyzję. Pochyliwszy się pod niskim stropem tunelu, przecisnął się na drugą stronę rumowiska i zszedł ostrożnie do pomieszczenia. – Przyjrzyjmy się im z bliska. Jaskinia miała wymiary niewielkiego hangaru lotniczego. Znajdowało się w niej siedem dziwacznych samochodów. W niektórych miejscach skalne ściany zostały wzmocnione cementową zaprawą. Tu i ówdzie strop jaskini wspierały stalowe słupy z płaskimi platformami na obu końcach. Sylwetka pojazdów nadawała im wyraźnie bojowy charakter. Niskie maski i ogromne koła świadczyły o tym, że samochody były przeznaczone do jazdy
terenowej, również po miękkim, piaszczystym gruncie. Nawet stojąc nieruchomo, sprawiały wrażenie szybkich. W tylnym pancerzu znajdowały się otwory wentylacyjne, zapewniające chłodzenie zamontowanego z tyłu silnika. Kurt przycupnął przy jednej z maszyn i starł warstwę kurzu z jej boku. Była pomalowana barwą maskującą na standardowy, pustynny beż. Przetarłszy dalsze partie, odsłonił numer oraz małą flagę. Trzy pasy, zielony, biały i czerwony, z widniejącym przed nimi srebrnym orłem - flaga Włoch. Srebrny orzeł świadczył o tym, że symbol pochodził z czasów wojny. – Są włoskie. - Kurt poinformował towarzyszy. – Naprawdę? - Renata zdziwiła się jeszcze bardziej. Uwagę Kurta przykuł wizerunek jeszcze jednej flagi na pojeździe. Czarny prostokąt z dziwnym znakiem na środku: pękiem rózeg z zatkniętym weń toporem. Na szczycie topora znajdowała się paszcza ryczącego lwa. Renata kucnęła obok niego i zaświeciła swoją latarką na niezwykły symbol. – Flaga Narodowej Partii Faszystowskiej - powiedziała, rozpoznawszy symbol. - Te pojazdy należały do Mussoliniego. – Były jego własnością? - spytał Kurt. – Nie - poprawiła się Renata. - Miałam na myśli, że musiały należeć do włoskiego oddziału wojskowego z czasów drugiej wojny światowej, dokładnie tak, jak zasugerował Joe. – Sahariany! - krzyknął Joe, stojący z tyłu pojazdu. – Na zdrowie! - odkrzyknął Kurt. – To nie było kichnięcie - powiedział Joe, zbliżając się do nich z bladym uśmiechem. - Tak się nazywały te pojazdy. Służyły do dalekiego zwiadu. Używano ich przez całą kampanię w Afryce Północnej, od Tobruku po El Alamein. – Więc co robią tak daleko na wschodzie? Włosi nigdy nie zbliżyli się nawet do Kairu. – Być może ten oddział wyruszył w roli awangardy - zasugerował Joe. Właśnie do tego miały służyć, do prowadzenia rozpoznania za liniami wroga. W poszukiwaniu kolejnych wskazówek przetrząsali resztę pomieszczenia, wynajdując części zapasowe, puste kanistry, broń palną i narzędzia. – Mam coś! - zawołała nagle Renata.
Kurt i Joe ruszyli za jej głosem i zobaczyli ją w kącie pomiędzy dwoma samochodami. Przed nią leżały zwłoki w mundurze armii włoskiej sprzed siedemdziesięciu lat. Ciało spoczywało na pokrytym piaskiem śpiworze. Pod wpływem specyficznego, pustynnego klimatu wysuszona twarz mężczyzny nabrała surowego wyrazu. Szkielet dłoni, nadal pokryty cienką jak papier skórą, spoczywał na kolbie pistoletu. Obok zwłok leżała mała kupka popiołu i kilka nadpalonych kartek. Kurt sięgnął do papierów i wyciągnął fragment, na którym dawało się jeszcze odróżnić litery. Tekst był po włosku, więc szybko przekazał kartkę Renacie. – Rozkazy - powiedziała. - Najwyraźniej próbował je zniszczyć. – Jesteś w stanie coś z nich odczytać? – „Nękanie i dezorganizacja” - zaczęła tłumaczyć, świecąc sobie latarką. „Spowodować możliwie jak największy zamęt przed rozpoczęciem...” Więcej nie potrafię odcyfrować. – Typowe rozkazy dla dywersantów. Renata oddała nadwęgloną kartkę Kurtowi i podniosła leżącą obok popiołu niewielką książeczkę. Otworzyła ją. Był to prywatny dziennik zmarłego. Większość kartek została wyrwana. Pozostałe był niezapisane, oprócz krótkiego listu pożegnalnego dla kogoś o imieniu Anna Maria. – „Woda już prawie się skończyła. Ukrywamy się tu od trzech tygodni. Nie dochodzą nas żadne wieści, ale musimy zakładać, że Anglicy odparli uderzenie Rommla. Część chłopaków chciała walczyć mimo wszystko, ale odesłałem ich do domów. Po co mieliby ginąć na próżno? Zwykli żołnierze mogą się przynajmniej poddać. Nas czeka wyłącznie stryczek za szpiegostwo”. – Czemu spodziewał się zarzutów o szpiegostwo? - zdziwił się Joe. Przecież ma na sobie mundur swojej armii. – Może dlatego, że znaleźli się tak daleko za linią frontu - zasugerował Kurt. – W takim razie jakim cudem zdołał odesłać swoich ludzi do domów? - nie ustępował Joe. - I czemu zostawili tu te samochody? Renata przejrzała pozostałe kartki. Nie znalazła wśród nich odpowiedzi na żadne z pytań. – Jest tam coś jeszcze?
– Jego pismo jest ledwo czytelne - mruknęła i zaczęła czytać dalej: „Spitfire’y krążą nade mną każdego dnia. Jak dotąd jeszcze mnie nie znaleźli, ale nie wyobrażam sobie, bym zdołał uciec niezauważony. Wysadziłem wyjście z tunelu. Anglicy nie dostaną naszego sprzętu. Szkoda. Mogliśmy zmienić losy tej wojny. Trzeba było zabrać więcej wody, zamiast paliwa. Gardło ściska mi się już z pragnienia. Z nosa i ust cieknie krew. Najchętniej skończyłbym ten koszmar już teraz, strzałem w łeb, ale to przecież grzech śmiertelny. Gdybym tylko zdołał zasnąć i już się nie obudzić. Ale za każdym razem, gdy zamykam oczy, widzę potoki krystalicznej wody. Budzę się po chwili, z jeszcze większym pragnieniem. Niedługo tu umrę. Umrę z pragnienia”. – To ostatni wpis. - Renata zamknęła książkę. Kurt głośno wciągnął powietrze. Na razie musieli odłożyć na później tajemnicę tajnej włoskiej bazy i starodawnych pojazdów terenowych. Mieli na głowie o wiele ważniejsze problemy, idealnie podsumowane w liście zmarłego. – Dobra wiadomość jest taka - oznajmił towarzyszom - że gdzieś niedaleko musi znajdować się wejście, którym wprowadzono tutaj te samochody. Zła wiadomość jest taka, że nasz bohaterski kolega wysadził je w powietrze, by ukryć swój sprzęt przed angielską armią. – Jeśli znajdziemy to miejsce, może uda nam się odgruzować je na tyle, by przecisnąć się na zewnątrz - zasugerowała Renata. – Możliwe - przyznał Kurt. - Ale dochodzę do wniosku, że to wcale nie byłoby najlepsze rozwiązanie. Oboje z Joe popatrzyli na niego jak na wariata. Kurt kiwnął głową w stronę zwłok i zaczął się tłumaczyć. – Obawiał się krążących na niebie spitfire'ów. Nam grozi bardzo podobne niebezpieczeństwo. Chyba zdążyliście już zauważyć, że nasi gospodarze odwołali pościg. Przychodzą mi do głowy tylko dwa powody, dla których mieliby tak postąpić. Albo stąd nie ma żadnej drogi ucieczki, albo jest ich bardzo niewiele i Shakir obstawił każde wyjście swoimi ludźmi. Poczeka, aż sami raźno wmaszerujemy wprost w jego łapska. – W tej sali jest cała masa broni i amunicji - powiedział Joe, proponując wyjście z patowej sytuacji. - Jeśli uda nam się uruchomić jedną z tych maszyn i wykorzystać walające się tu materiały wybuchowe do torowania drogi, to powinno nam się udać przebić przez ich blokadę. Jeśli rzeczywiście czekają na nas zaraz za wyjściem, to spodziewają się, że wpadniemy na nich w małym,
dwuosobowym łaziku, a nie w ciężko opancerzonej samobieżnej platformie strzeleckiej. – Z pewnością zrobilibyśmy im nie lada niespodziankę - przyznał Kurt. - Ale już wcześniej udało nam się ich zaskoczyć. Wiedzą też, że korzystamy z Czarnej Mgły. A to oznacza, że teraz nie powstrzymają się już przed niczym i użyją absolutnie wszystkiego, co mają pod ręką, by nas dorwać. Twój przyjaciel Edo mówił przecież, że ta korporacja ma całą prywatną armię, a to oznacza, że mogą mieć również dostęp do czołgów, helikopterów i samolotów. W starciu z taką potęgą nawet jedna z tych stalowych bestii nie uchroni nas przed śmiercią. Joe pokiwał głową w zamyśleniu. – Poza tym zaczynam się poważnie martwić o rozwój wypadków w Libii kontynuował Kurt. - Całe miasta pozbawione są wody. Setki tysięcy ludzi umierają z pragnienia. Wielu z nich czeka dokładnie taka sama śmierć, jak tego nieszczęśnika tutaj. – Każda śmierć to tragedia - wtrąciła Renata. - Ale śmierć z pragnienia jest po prostu potworna. Narządy powoli przestają funkcjonować, zanika wzrok, ale organizm wciąż funkcjonuje, kurczowo starając się utrzymać przy życiu do samego końca. Kurt przytaknął jej skwapliwie. – Jeśli wrócimy do budynku korporacji z częścią tych materiałów wybuchowych, powinno nam się udać zatamować kanał wodny, albo unieruchomić pompy. Joe wyraźnie poweselał na tę myśl. Tak jak zawsze był gotów skoczyć za Kurtem w ogień. – Tego z pewnością nie będą się spodziewać. – A co zrobimy z próbkami toksyny? - zapytała Renata. – Brad Golner zdążył wspomnieć mi coś o drugim laboratorium, ukrytym w innym miejscu. Więc jak już uda nam się odnaleźć drogę powrotną, przebić się przez obstawę Shakira i wysadzić w powietrze jego zabójczą instalację, będziemy musieli jeszcze zdążyć przekazać Czarną Mgłę naszym ekspertom, zanim upłynie czas rozpadu. – Nawet jeśli uda nam się to zrobić, nie mamy żadnej pewności, że nasi ludzie zdołają na jej podstawie zsyntetyzować antidotum dla poszkodowanych z Lampedusy - zauważyła Renata. - W najlepszym wypadku zdołają wyodrębnić
toksyczny związek chemiczny i rozpocząć serię prób nad antytoksyną. Jeśli to potrwa krócej niż dwa miesiące, zacznę wierzyć w cuda! – O ile pamiętam, to mówiłaś, że w obecnym stanie ludziom z Lampedusy zostało tylko kilka dni życia - mruknął ponuro Kurt. – Zgadza się. Część mogła już umrzeć do tej pory. Kurt również się tego obawiał. Najmłodsi i najstarsi, najsłabsi i najbardziej schorowani. Ci zawsze poddawali się pierwsi. – A więc z powrotem w paszczę lwa - podsumował Joe. - Bierzemy ich z zaskoczenia? Kurt pokiwał głową. – W to mi graj! - Joe uśmiechnął się. – Szanse powodzenia są nikłe - stwierdziła Renata - ale to chyba jedyne realne rozwiązanie. Kurt nazwałby to raczej skalkulowanym ryzykiem, ale w obecnej sytuacji był otwarty na najsłabszy nawet wyraz aprobaty. – Jedno działa na naszą korzyść - powiedział, by dodać otuchy towarzyszom. - Jeśli większość ich ludzi czeka na nas przy wyjściach z podziemi, to znaczy że w środku nie powinno być praktycznie nikogo. – Dajcie mi kilka godzin, a załatwię nam jeszcze jeden atut - dorzucił Joe. – Jaki atut? – Element zaskoczenia poparty w pełni sprawną saharianą. Kurt uśmiechnął się. Gdyby podobne zapewnienie padło z ust kogokolwiek innego, kazałby mu oszczędzić sobie próżnego trudu. Ale Joe był prawdziwym artystą w świecie pojazdów mechanicznych. Jeśli istniała jakakolwiek możliwość, by przywrócić saharianę do życia, to nikt inny jak Joe Zavala był zdolny tego dokonać.
54. Gdzieś w przestworzach nad Morzem Śródziemnym #Wylot Paula i Gamay z Bengazi opóźnił się o niemal całą dobę, gdyż ze względu na narastające w mieście niepokoje lotnisko zostało zamknięte. Po pilotach jasno było widać, że pragną opuścić to miejsce równie mocno jak Troutowie. W ciągu godziny maszyna została przygotowana do startu. Obecnie przelatywała nad Morzem Śródziemnym, na wysokości jedenastu tysięcy metrów. Kabina challengera była całkiem spora jak na prywatny odrzutowiec, przez co z oddali na lotnisku maszyna wyglądała dość pękato, ale było to błogosławieństwem dla ludzi wysokich, o czym Paul przekonał się, jak tylko wszedł na pokład. – Nie ma porównania do tego rozklekotanego DC-3 - powiedział od razu. – Czy ja wiem - zamyśliła się Gamay. - Tamten samolot miał wiele archaicznego uroku. – Chyba raczej rachitycznego - parsknął Paul. Małżonkowie usiedli naprzeciwko siebie w skórzanych fotelach kremowej barwy, z rozkoszą wtulając bose stopy w miękki, gruby dywan w cętkowane wzory. Oboje uruchomili swoje laptopy, które położyli na stojącym między nimi stole, i zalogowali się na szyfrowanym portalu NUMA. – Zajmę się losami Villeneuve’a - oznajmił Paul. - Sprawdzę, czy istnieje jakiś zbiór pamiątek po nim, ewentualnie spróbuję ustalić, co mógł zrobić z zapiskami D’Campiona. Gamay kiwnęła głową. – A ja zbadam ich wzajemną korespondencję, którą Kurt załadował na serwer NUMA. Miejmy nadzieję, że z czasów studenckich zostało mi coś z francuskiego. W przeciwnym razie będziemy musieli zdać się na automatyczne translatory.
Idealna cisza panująca w kabinie pozwoliła im przez trzy godziny lotu wykonać sporo pożytecznej pracy. Gdy byli w połowie drogi, Gamay podkuliła nogi pod siebie na fotelu i wpatrywała się w ekran monitora z gorliwością studenta zarywającego ostatnią noc przed sesją. – W Internecie jest zastraszająco mało informacji o Villeneuvie jak na człowieka o tak bogatym życiorysie i wielkim wpływie na bieg historii powiedział Paul, unosząc wzrok znad swojego komputera. – Czego się dowiedziałeś? – Wywodził się z arystokratycznej rodziny, więc powinien był wylądować na gilotynie, zaraz po Marii Antoninie i reszcie towarzystwa. Ale okazuje się, że od samego początku głośno popierał ruch rewolucyjny i ostatecznie pozwolono mu zachować aktualne stanowisko w marynarce. – Widać miał dar przekonywania - stwierdziła Gamay. – Najwyraźniej. Po klęsce w zatoce Abukir został pojmany przez Brytyjczyków, a wkrótce potem odesłany do Francji, gdzie oskarżano go o tchórzostwo. Ale, o dziwo, sam Napoleon wziął go w obronę, uznawszy za człowieka urodzonego pod szczęśliwą gwiazdą. Zamiast trafić przed sąd wojskowy, został awansowany na wiceadmirała. – Niezwykłe koleje losu - mruknęła Gamay. – Zwłaszcza że to właśnie z jego winy Napoleon został całkowicie odcięty w Egipcie, co zaowocowało nieuniknioną klęską. – Być może szczególne względy Napoleona były w istocie motywowane „tajną bronią” admirała - zasugerowała Gamay. - Niedaleko nad zatoką Abukir leży Rosetta. D’Campion w swoich listach wielokrotnie nawiązuje do zebranych stamtąd artefaktów. Na niektórych znajdowały się podobno zapiski w trzech wersjach językowych, podobnie jak na słynnym kamieniu z Rosetty. Z kolei w jednej z pierwszych próbek tłumaczeniowych D’Campiona pojawia się opis potęgi Ozyrysa, pozwalającej na odbieranie oraz przywracanie życia. Może więc Villeneuve już od swojej pierwszej porażki zaczął obiecywać Napoleonowi dostarczenie cudownej broni? – Mogło tak być - przyznał Paul. - Po awansie Villeneuve poprowadził flotę francuską do kolejnej klęski, po której natychmiast zapewnił Napoleona, że niebawem przekaże mu swoje przełomowe odkrycie. – Zupełnie jak w bajce Ezopa o chłopcu i wilkach - westchnęła Gamay.
– Podejrzewam, że tym razem Napoleon też nie chciał już o tym słyszeć. – Ale Villeneuve nie dawał za wygraną - przytaknęła Gamay. - W swoich listach dużo pisze o przeznaczeniu i desperacji. Naprawdę wierzył, że zdoła za jednym zamachem całkowicie odmienić swój los. Ale ton jego ostatniego listu z archiwum D’Campionów jest już o wiele bardziej trwożliwy: zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że Napoleon nie dowierza jego zapewnieniom. – Kiedy napisał ten list? – Dziewiętnastego germinala roku czternastego - odpowiedziała. - Według komputera to oznacza... dziewiąty kwietnia tysiąc osiemset szóstego roku. – Czyli niecałe dwa tygodnie przed zamordowaniem go - zauważył Paul, po czym kontynuował. - Napoleon był znany z impulsywnego podejmowania decyzji. I nie mógł ścierpieć, gdy ktokolwiek próbował mu coś narzucić. Zmuszony do rezygnacji z inwazji na Wielką Brytanię wkrótce wyruszył na wschód i zaatakował Rosję, by nasycić swoją rządzę podbojów. Poniósł, naturalnie, sromotną porażkę. Sądzę, że równie krótko był w stanie znosić w spokoju możliwość, że ktoś taki jak Villeneuve trzyma w zanadrzu straszliwą broń i zwleka z jej przekazaniem. Gamay popatrzyła na zegarek. – Niebawem lądujemy. Jakieś sugestie, od czego powinniśmy zacząć? – We Francji nie ma żadnych bibliotek poświęconych zapiskom po Villeneuvie ani też muzeów czy nawet pomników ku jego czci. Jedyne, co udało mi się znaleźć, to kilka notatek w gazetach sprzed około dwudziestu lat, dotyczących niejakiej Camili Duchene. Kobieta próbowała sprzedać jakiś zbiór dokumentów i obrazów, które rzekomo znalazła w swoim rodzinnym domu. Twierdziła, że należały niegdyś do Villeneuve’a i jeszcze innego arystokraty. – Co się stało z tymi rzeczami? - spytała Gamay. – Uznano je za falsyfikaty. Villeneuve nie był znany z pasji artystycznych. Okazało się jednak, że przodkowie tej kobiety prowadzili pensjonat, w którym Villeneuve spędził ostatnie kilka tygodni swojego życia. Zanim którekolwiek z nich zdążyło jeszcze coś powiedzieć, rozległ się charakterystyczny dźwięk silników, oznajmiający rozpoczęcie podejście do lądowania. Z głośników dobiegł głos pilota: – Zbliżamy się do Rennes. Lądujemy za około piętnaście minut.
– A więc mamy dokładnie kwadrans na znalezienie aktualnego adresu madame Duchene - stwierdził Paul. – Z ust mi to wyjąłeś - zachichotała Gamay.
55. Krótko po wschodzie słońca byli już na ziemi, a konkretnie w wynajętym samochodzie. Gamay odnalazła adres Camili Duchene w internetowej bazie danych lokalnego urzędu stanu cywilnego i instruowała obecnie Paula, jak ma jechać w gąszczu wąskich i wijących się uliczek. Już samo trzymanie się krętego pasa ruchu było dostatecznie trudne, a wykonywanie jakichkolwiek manewrów w samochodzie, do którego zmieścił się na wcisk z pomocą żony, w dodatku w powracających co chwilę tumanach mgły, graniczyło niemal z cudem. Gdy nagle wyrosła przed nimi pędząca z naprzeciwka ciężarówka, skręcił ostro kierownicą w bok, łamiąc w efekcie kilka krzaczków nierozsądnie posadzonych tuż przy drodze. Gamay spiorunowała go wzrokiem – Spokojnie, wprowadzam tylko kilka poprawek w lokalnej architekturze zieleni. W końcu dotarli do centrum miasta. Paul zaparkował na pierwszym wypatrzonym miejscu. – Może lepiej przejdziemy resztę drogi piechotą. – Dobry pomysł - zgodziła się Gamay, otwierając swoje drzwi. - Tak będzie bezpieczniej dla wszystkich, nie wyłączając tutejszej flory. Z zapisanym adresem w dłoni ruszyli brukowaną alejką w stronę budowli przypominającej nieduży zamek. Drogę przegradzały dwie kamienne wieże, połączone niewysokim murem. Przeszli przez zwieńczoną łukiem bramę w murze. – Portes mordelaises - poinformowała Gamay, czytając wiszącą przy przejściu tabliczkę. Poczuli się, jakby wkraczali do średniowiecznego miasta, i w dużej mierze istotnie tak było. Znajdowali się w najstarszej części Rennes i mijane właśnie
Portes mordelaises stanowiły jeden z niewielu ocalałych fragmentów zabytkowego barbakanu. Maszerowali dalej ścieżką, dopóki nie dotarli na miejsce. Było jeszcze bardzo wcześnie, ale pukając do drzwi, Paul poczuł dobywający się ze środka zapach świeżych wypieków. Najwyraźniej ktoś w domu zdążył już wstać. – Dopiero teraz poczułem, jaki jestem głodny - mruknął Paul. - Od dwunastu godzin nie miałem nic w ustach. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich siwowłosa kobieta, na oko grubo po dziewięćdziesiątce. Była elegancko ubrana, jej ramiona zdobił wykwintny szal. Przyglądała się parze Amerykanów z mocno zaciśniętymi ustami. – Bonjour - powiedziała. - Puis-je vous aider? – Bonjour - odpowiedziała Gamay. - Ętes-vous Madame Duchene? – Oui, pourquoi? Gamay jeszcze w samolocie ułożyła w głowie krótką przemowę po francusku, wyjaśniającą, że szukają listów admirała Villeneuve’a. Powtórzyła ją teraz powoli i wyraźnie. Madame Duchene słuchała jej, przechylając lekko na bok głowę. – Mówi pani zupełnie nieźle po francusku - powiedziała wreszcie po angielsku. - Jak na Amerykankę. Bo jesteście z Ameryki, prawda? – Zgadza się - przyznała Gamay, w pełni świadoma, że amerykańscy turyści nie cieszyli się dobrą sławą w Europie. Ale zamiast pognać ich precz, madame Duchene uśmiechnęła się i gestem ręki zaprosiła ich do środka. – Proszę, wejdźcie. Właśnie kończę robić naleśniki. Gamay spojrzała spod oka na uśmiechającego się szeroko Paula. – Jesteś naprawdę w czepku urodzony. Woń panująca w kuchni madame Duchene była wprost zniewalająca. Oprócz zapachu świeżo upieczonego ciasta, unosił się w niej aromat świeżych moreli, borówek i wanilii. – Siadajcie - zaprosiła madame Duchene. - Rzadko miewam gości, więc będzie mi bardzo miło. Usiedli przy niewielkim stoliku w kuchni, a gospodyni wróciła do lady, gdzie zabrała się za rozbijanie jajek, dosypywanie mąki i ucieranie masła. Bez
przerywania pracy zaczęła mówić, co jakiś czas spoglądając na gości przez ramię. – Mój pierwszy mąż był Amerykaninem - powiedziała. - Żołnierzem. Miałam piętnaście lat, gdy się poznaliśmy. Przybył tu z waszą armią, by przegonić Niemców... Lubicie borówki? – Madame Duchene - wtrąciła Gamay. - Wyjaśnienie, dlaczego panią nachodzimy, zajęłyby zbyt wiele czasu, a bardzo się nam spieszy... – Borówki będą w sam raz. - Paul wszedł jej w słowo. Gdy małżonka ponownie posłała mu wymowne spojrzenie, tym razem o wiele bardziej złowieszcze, udawał, że nic nie widzi. - Po co ten pośpiech? - szepnął, podczas gdy Francuzka kontynuowała szykowanie śniadania. - Tak czy siak musimy coś zjeść. Równie dobrze możemy zrobić to od razu tutaj. Gamay przewróciła oczami ze zniecierpliwienia. – Borówki są bardzo zdrowe - zauważyła madame Duchene, stojąc cały czas plecami do nich. - To sprawdzony sposób na długowieczność. – O ile wcześniej nie zginiesz z ręki żony - mruknęła Gamay, wywołując pogodny uśmiech na twarzy męża. – Proszę opowiedzieć coś więcej o mężu. - Paul zwrócił się do gospodyni. – Ach, był wysoki i przystojny, zupełnie jak pan - powiedziała, spoglądając na rozmówcę. - Miał głos bardzo podobny do głosu Gary’ego Coopera. Ale nie tak niski jak pana. Gamay westchnęła w akcie całkowitej kapitulacji. Ostatecznie, jeśli już jakaś inna kobieta musiała flirtować z jej małżonkiem, to nie mogła narzekać, że padło na dziewięćdziesięcioletnią francuską wdowę, smażącą w wolnych chwilach naleśniki. Ponadto sama zdążyła już poczuć, jak bardzo burczy jej w brzuchu, a jeśli Paul zdoła wykrzesać z siebie choć odrobinę uroku, być może uda im się przy okazji wydobyć z gospodyni potrzebne informacje bez zbędnych wyjaśnień. Zamiar ziścił się, gdy tylko skończyli jeść. – Mój dziadek trzymał te listy - powiedziała madame Duchene. - Właściwie nigdy o nich nie mówił... Nie chciał wspominać admirała, bo uważał, że fakt, iż admirała zamordowano w jego domu, okrywa go hańbą... Poza tym Villeneuve nie był osobą, z której znajomością wypadało się wtedy chwalić. – Ale próbowała je pani sprzedać, czyż nie? - dopytywała Gamay.
– Lata temu. Byłam w trudnej sytuacji finansowej. Groziła mi utrata wszystkiego, co miałam. Po śmierci męża moje życie runęło w gruzy, a trwał akurat prawdziwy szał poszukiwania pamiątek historycznych, szczególnie z czasów Napoleona. Za nóż, którym cesarzowi krojono masło, można było dostać dziesięć tysięcy franków. – I wtedy przypomniała sobie pani o listach? - domyślił się Paul. – Oui - przytaknęła. - Pomyślałam, że jeśli uda mi się je sprzedać na jakiejś aukcji, to zdołam wszystko odzyskać. Ale los chciał inaczej. Zarzucono mi fałszerstwo, nikt nie zaszczycił mnie nawet krztyną zaufania. – Mamy ze sobą inne, potwierdzone już listy Villeneuve’a - powiedział Paul. - Jeśli charakter pisma się zgadza, będziemy mogli udowodnić, że pani dokumenty są autentyczne. – Obawiam się, że teraz to już nic nie da - powiedziała, uśmiechając się smutno. Zadziwiające, zmarszczki dodawały jej wiele uroku. - Oddałam je. – Komu? - zapytała Gamay, czując, jak na moment zamiera jej serce. – Przekazałem je do miejscowej biblioteki, razem ze stosem starych książek. I obrazami. – O której otwierają tę bibliotekę? - spytał Paul, spoglądając na zegarek. Madame Duchene wstała od stołu i popatrzyła na wiszący na ścianie zegar. – Za kilka minut - odparła. - Zaczekajcie jeszcze chwilę, zapakuję wam drugie śniadanie. Mieszcząca się w czteropiętrowym budynku biblioteka, do której skierowała ich madame Duchene, specjalizowała się w książkach rzadkich i tekstach z historii Francji. Znajdowała się tuż przy płynącym przez samo centrum Rennes kanale, a jej dach znikał w spowijającej miasto porannej mgle. Kiedyś płynęła tu naturalna rzeka, ale jej brzegi zostały uregulowane, by pozwolić na rozbudowę miejscowości i uchronić ludność przed ewentualnymi powodziami. Podobnie jak w większości starych, europejskich miast, próżno było szukać miejsca, w którym dawny brzeg pozostałby nienaruszony. Pracownicy biblioteki byli pomocni, ale w ich zachowaniu czuć było wyraźną rezerwę wobec Amerykanów. Gdy Paul i Gamay należycie udokumentowali swoją tożsamość, jeden z bibliotekarzy zaprowadził ich do działu na tyłach budynku, gdzie znajdowały się dokumenty przekazane przez madame Duchene.
– Dokumenty nie spotkały się z większym zainteresowaniem - zaczął objaśniać. - Podobnie jak obrazy, wyjątkowo amatorskie sceny bitewne. Nikt nie dowierza, by mógł je namalować Villeneuve, jako że żadne inne źródła nie podają, by parał się malarstwem, a płótna nie są nawet podpisane. – Więc czemu w ogóle je tu trzymacie? - spytała Gamay. – Bo takie były warunki, na jakich zostały nam przekazane - odparł bibliotekarz. - Mamy je wystawiać przez co najmniej sto lat albo zwrócić madame Duchene lub jej spadkobiercom. A skoro ich rzeczywiste pochodzenie nie może być potwierdzone ponad wszelką wątpliwość, uznano, że rozsądniej je przyjąć i dołączyć do kolekcji, niż pozwolić, by znalazły się gdzie indziej. – To tak jak przy garażowych wyprzedażach. Zawsze istnieje iskierka nadziei, że jakiś wygrzebany bzdet okaże się kiedyś wart fortunę. – Co to jest „garażowa wyprzedaż”? - zapytał bardzo powoli Francuz, z tą szczególną odmianą odrazy, jaka cechuje ludzi wysoce ceniących sobie swoje wyższe wykształcenie. Słychać było, że używa tego tonu nad wyraz często. – U nas za oceanem ludzie urządzają takie prywatne aukcje na swoich podwórkach, by pozbyć się niepotrzebnych gratów - wyjaśnił Paul. - Bardzo popularne zjawisko. – Nie wątpię. Gamay, przekartkowując leżące w kącie książki, z najwyższym trudem powstrzymywała się przed parsknięciem śmiechem. Jedna z książek stanowiła szczegółową analizę języka greckiego z okresu ptolemejskiego, który bardzo często stosowano w trójjęzycznych egipskich zapiskach. Uznała, że trafiła na dobry trop, jako że Villeneuve i D’Campion przypuszczalnie zajmowali się tłumaczeniem egipskich manuskryptów. Kolejna książka była traktatem wojennym jakiegoś nieznanego jej francuskiego autora. Przekartkowała ją od początku do końca, ale nie znalazła żadnych ukrytych między stronami kartek ani sporządzonych na marginesach notatek. – A co z listami i innymi zapiskami admirała? - spytała bibliotekarza. Mężczyzna ściągnął z półki jeden z tomów. Był wyraźnie cieńszy niż pozostałe i miał zupełnie współczesną okładkę, jakie widuje się zwykle w albumach do zdjęć. W środku, w plastikowych koszulkach, znajdowały się dwustuletnie kartki, pokryte równymi linijkami słów, pisanych zapewne gęsim piórem.
– Otrzymaliśmy pięć listów, łącznie siedemnaście stron. Wszystkie są w tym albumie - poinformował bibliotekarz. Gamay przysunęła sobie krzesło do pobliskiego biurka, zapaliła lampkę i zasiadła do lektury, z notatnikiem na kolanach. Tłumaczenie szło jej niesporo, jako że nie była specjalistką od francuskiego, a na domiar złego listy pisane były w bardzo górnolotnym i rozwlekłym stylu sprzed dwustu lat. – Czy mogę obejrzeć obrazy? - spytał Paul, by pozwolić żonie na pracę w spokoju. – Naturalnie. Odeszli do stojącej trochę dalej w głębi biblioteki szafy, którą bibliotekarz otworzył kluczem. W środku znajdował się tuzin oprawionych malowideł, różnych rozmiarów. Ustawiono je w stojących pionowo przegrodach. – I wszystkie namalował Villeneuve? – Nie, tylko trzy - powiedział Francuz. - I, jak już wspominałem, nie ma żadnych dowodów na to, że są faktycznie jego autorstwa. Paul bynajmniej nie zapomniał o wątpliwościach historyków, mimo to bardzo chciał zobaczyć obrazy, które mógł namalować Villeneuve. Bibliotekarz wyciągnął z szafy pierwszy z trzech obrazów, oprawionych w zwykłe drewno, ustawił je na jednej ze stojących nieopodal sztalug, po czym sięgnął po pozostałe dwa. Ramy wszystkich trzech wyglądały na mocno nadgryzione zębem czasu. – To oryginalne ramy? - spytał Paul. – Oczywiście - potwierdził mężczyzna. - Prawdopodobnie są warte więcej niż same płótna. Paul zapalił lampę i przyjrzał się obrazom. Były to oleje, malowane wyraźnymi pociągnięciami pędzla, utrzymane w kiepsko dobranej kolorystyce. Pierwszy przedstawiał drewniany okręt ukazany z ukosa. Autor wyraźnie nie potrafił zachować perspektywy, w efekcie okręt wydawał się całkiem płaski. Drugi obraz przedstawiał pejzaż miejski, brudną alejkę w nocy, zachodzącą gęstą, czarną mgłą. Drzwi o nienaturalnych barwach były szczelnie zamknięte. Na płótnie nie widać było żadnej postaci ludzkiej. W górnym prawym rogu obrazu dostrzegł trzy trójkąty, stojące na odległym polu. Na ostatnim obrazie widniała szalupa, której załoga zdawała się wiosłować z całych sił.
Analizując płótna przez kilka minut, Paul zrozumiał w pełni, co bibliotekarz miał na myśli, gdy użył słowa „amatorskie”. Nagle ktoś zawołał od strony wejścia do budynku. – Już idę, Matyldo - odpowiedział Francuz. - Za chwilę do pana wrócę. Paul skinął tylko głową. Gdy mężczyzna już się oddalił, zwrócił się do żony: – I jak te listy? Mamy coś? – Nie bardzo - westchnęła. - Trudno je w ogóle nazywać listami. Są datowane, ale nigdzie nie ma żadnego podpisu. Nie są też do nikogo zaadresowane. I nawet przy mojej, bardzo ograniczonej, znajomości francuskiego, widać wyraźnie, że zawierają głównie bezładne i powtarzające się wynurzenia. – Coś jak pamiętnik? - zasugerował Paul. – Raczej jak utyskiwanie szaleńca. Jakby ktoś zapisał wewnętrzny monolog człowieka, który cały czas roztrząsa te same, stare problemy, bez końca. – W tym na przykład - wskazała kartkę, którą właśnie studiowała - autor cały czas złorzeczy Napoleonowi za to, że przeobraził Republikę w swoje własne, prywatne imperium. - Przerzuciła kartkę albumu. - W tym z kolei nazywa Napoleona un petit homme sur un grand cheval - malutkim człowieczkiem na wielkim koniu. – To brzmi jak idealny sposób, by zapewnić sobie nagłą i brutalną śmierć stwierdził Paul. – Otóż to - przytaknęła Gamay, po czym wskazała kolejną kartkę. - Tu z kolei autor sugeruje, że Napoleon „niszczy ducha Francji” i jest „głupcem”. Dalej napisał jeszcze: „Oddaję mu w najlepszej wierze swoje usługi, a on zamyka przede mną swoje serce. Czyż nie rozumie, jaki dar przekazuję mu w ofierze? Prawda objawi mu się w końcu niczym gniew Boga”. – Gniew Boga? - powtórzył Paul, nie rozumiejąc. – Kara za popełnianie złych uczynków. Jak chociażby nakłanianie starszej pani do zrobienia ci śniadania, poprzez odwoływanie się do jej ciepłych uczuć dla dawno zmarłego męża. – Mimo wszystko było warto - powiedział niewzruszenie Paul. - Już dawno nie jadłem czegoś równie pysznego. Ale nie to zajmuje mi teraz myśli. Chodź, pokażę ci coś. Zaprowadził ją do obrazów.
– Popatrz. – I co mam tu zobaczyć? - zapytała Gamay, przyjrzawszy się każdemu z malunków. – Gniew Boga. – Jeśli ci nie chodzi o nazwę tego okrętu, to nie mam pojęcia, co masz na myśli. Paul wskazał na scenę uliczną. – Boży gniew - zaczął wyjaśniać. - Jak w Starym Testamencie. To jest miasto w Egipcie. Tam w rogu widać niewielkie zarysy piramid. Na drzwiach znajdują się czerwone plamy, pewnie miała to być krew jagnięcia. A całą alejkę wypełnia powoli coś, co początkowo wziąłem za kurz. Ale to nie ma być kurz, tylko ostatnia plaga, jaką Bóg sprowadził na Egipt, gdy faraon nie zechciał wypuścić Izraelitów. Plaga, która miała zabić wszystkie pierworodne dzieci Egipcjan, w domach nieoznaczonych krwią. - Wskazał na dolną część obrazu. - I spójrz jeszcze tutaj. Żaby. To była druga plaga, jeśli dobrze pamiętam. A tu mamy szarańczę, kolejna plaga. Gamay otworzyła szerzej oczy, rozumiejąc wreszcie, co sugeruje jej mąż. Przyniosła z biurka album z listami i zaczęła czytać na głos: – „La verite sera revelee a lui comme la colere de Dieu - prawda objawi mu się w końcu niczym gniew Boga”. – Czyżby malował to, o czym pisał? - zaczął się zastanawiać Paul. - A może odwrotnie? – Może - odpowiedziała Gamay. - Mam pewien pomysł. Przełożyła kilka stron w albumie i ponownie zaczęła czytać na głos treść jednego z listów: – „Potęga drzemie w okręcie, na nim ukryty jest klucz do wolności”. Czytając, wskazała palcem na obraz z okrętem, po czym przeszła do kolejnego listu. – Ten był najbardziej zrozumiały - powiedziała - a sądząc po datach, był też ostatnim, jaki napisał przed śmiercią. Z kontekstu wnioskuję, że kierował go do D’Campiona, choć tak jak reszta nie jest podpisany ani zaadresowany. Wygładziła kartkę dłonią, po czym zaczęła czytać. – „Jaka broń mogła by to uczynić, pyta z niedowierzaniem. To tylko starożytne przesądy, nalega. A przynajmniej tak donoszą mi jego posłańcy. A
mimo to w dalszym ciągu domaga się, bym podzielił się z nim wszystkim, co udało mi się odnaleźć. Nawet jeśli wciąż pożąda tego, co możemy mu ofiarować, to z pewnością nie zamierza już należycie nas wynagrodzić. Mówią mi, że jestem mu to winny. Że muszę zapłacić za okazaną mi dobroć. Obawiam się, że nawet gdybym spróbował ich posłuchać, wystawiłbym się na ogromne niebezpieczeństwo. Z drugiej strony, cóż innego mogę począć? Poza tym szczerze obawiam się, co nasz cesarz mógłby zdziałać z tak przerażającą bronią. Może się okazać, że nawet cały świat to dla niego jeszcze nie dość. Być może będzie lepiej, jeśli prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Jeśli na zawsze już pozostanie z tobą, w małej łódce, mknącej, by schronić się przy «Guillaume Tell»”. Skończyła i popatrzyła na trzeci obraz. – Mała łódka, która dokądś mknie. – Do czego zmierzasz? - spytał Paul. – Musiał gdzieś ukryć zapiski nadesłane przez D’Campiona - powiedziała. A zarazem nie mógł spuścić ich z oczu. Na pewno miał je pod ręką, na wypadek gdyby musiał uciekać w pośpiechu. Paul sam domyślił się już reszty. – Obrazy wyraźnie malowane są w pośpiechu i byle jak, przez kogoś, kto nigdy wcześniej w życiu nie dotykał pędzla. Sądzisz, że w jakiś sposób zawarł swój sekret w obrazach? – Nie, nie w samych obrazach. Wzięła do rąk obraz plag egipskich i odwróciła go. Z tyłu do ramy przyklejona była gruba warstwa szorstkiego papieru. Gamay położyła obraz na biurku i wyciągnęła z torebki scyzoryk. – Przytrzymaj ramę, a ja spróbuję odciąć tę płachtę. – Oszalałaś? - zdumiał się Paul, ze strachu zniżając ton głosu do szeptu. Nie boisz się gniewu Bożego za złe uczynki? – Staramy się ratować życie setek ludzi, więc w tej chwili niespecjalnie boję się ewentualnej kary za grzechy. – A co z gniewem bibliotekarza? – Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal - odparła. - A poza tym sam dobrze słyszałeś, co mówił. W nosie ma te obrazy. Pewnie bez mrugnięcia
okiem by je nam sprzedał za kilka centów, gdyby tylko mógł sobie na to pozwolić. Paul chwycił mocno ramę obrazu, a Gamay otworzyła scyzoryk. – Tylko się pospiesz - szepnął. Gamay zaczęła oddzielać warstwę papieru od ramy w pełnym skupieniu, by nie uszkodzić samego obrazu. Przeciągnęła ostrzem po całej długości spodu obrazu i wsunęła rękę do powstałej szpary. – No i co? Pomacała chwilę ręką na wszystkie strony, a potem zajrzała w zagłębienie między ramą a papierem. – Nic tam nie ma - powiedziała wreszcie. - Spróbujmy pozostałe. Paul wolał nie marnować już czasu na próżne obiekcje, więc po chwili powtórzyli zabieg z obrazem okrętu. Efekt był dokładnie taki sam. – Czyli jednak tajemnica nie kryła się w okręcie - mruknął Paul. – Oj, bo pęknę ze śmiechu. Zabrali się do ostatniego obrazu. – Szybko - rzucił na wydechu Paul. - Ktoś tu idzie. Po pomieszczeniu rozniósł się odgłos kroków. Gamay zamknęła scyzoryk. – Prędko! Zza pobliskiego regału wynurzyła się sylwetka bibliotekarza, dokładnie w tym samym momencie, w którym Paul wsunął wyrwany błyskawicznie z rąk żony obraz z powrotem do przegródki w szafie. O dziwo, Francuz nie upomniał ich w żaden sposób, stał tylko w tym samym miejscu, niemal nieruchomo. Dopiero po chwili Paul zdał sobie sprawę, że mężczyzna nawet na nich nie patrzy, a w istocie próbuje powstrzymać się przed upadkiem. Wreszcie przegrał starcie z grawitacją i uderzył twarzą o posadzkę. Spomiędzy jego łopatek sterczała rękojeść noża. Zza regału wyszła kolejna postać. Tym razem był to młody mężczyzna z plejadą blizn na czole i policzkach. Wyrwał nóż z pleców Francuza i wytarł go bez wyraźnego pośpiechu o ubranie zamordowanego. Po chwili po obu jego bokach stanęło jeszcze dwóch ludzi. – Możecie sobie darować dalsze poszukiwania - powiedział człowiek z bliznami. - Z resztą poradzimy sobie już sami.
56. – Kim jesteś? - spytał Paul. – Możecie nazywać mnie Skorpion - odparł mężczyzna. Wyglądało na to, że, z zupełnie niezrozumiałej dla Paula przyczyny, był dumny z tego imienia. – Jak nas znalazłeś? - Paul dobrze wiedział, że to pytanie nie miało większego sensu, ale próbował zyskać na czasie. Nigdy wcześniej nie widział tego mężczyzny. Mógł się wprawdzie domyślić, dla kogo pracował Skorpion, ale nie miał zielonego pojęcia, jakim cudem jego mocodawcy w ogóle dowiedzieli się o nim i jego żonie. – Mamy pamiętnik D’Campiona. - O dziwo, mężczyzna zdecydował się na wyjaśnienia. - Wielokrotnie wspomina w nim o Villeneuve. Idąc tym tropem, bardzo łatwo trafiliśmy do Rennes i domu Camili Duchene. – Jeśli coś jej zrobiliście... - zaczęła Gamay. – Miała szczęście, że odnaleźliście ją pierwsi. Uznaliśmy, że o wiele prościej będzie po prostu was śledzić, niż próbować wycisnąć coś ze stojącej nad grobem staruszki. A teraz poproszę o te listy. Paul i Gamay wymienili spojrzenia pełne rozczarowania. Nie mieli wyboru. Paul wyszedł na przód i stanął przed żoną. Dał jej tym samym okazję do przygotowania w dłoni scyzoryka, ale oboje wiedzieli, że taka broń nie dawała im wielkich szans w starciu z trzymanymi przez przeciwników ponad dwudziestocentymetrowymi nożami. – Proszę bardzo - powiedział, zamknął album i popchnął go po blacie biurka. Książka zatrzymała się przy ręce Skorpiona, który uniósł ją do oczu, przekartkował pobieżnie, po czym wsadził sobie pod pachę. – Może powinniście się stąd ulotnić, zanim zjawi się policja? - zasugerowała Gamay. – Nikt z policji się tu nie wybiera - zapewnił Skorpion. – Tego nigdy nie można być pewnym - zauważył Paul. - Ktoś mógł was zauważyć. – Co robiliście z tymi obrazami? - Skorpion wszedł mu w słowo.
– Nic - odparł pospiesznie Paul. Jeszcze zanim zamknął usta, wiedział, że pośpieszył za bardzo. Nigdy nie miał smykałki do łgarstwa. – Pokażcie je tutaj. Paul odetchnął ciężko i sięgnął z powrotem do szafy. Wyciągając płótno, zauważył, że złapał nie ten obraz, co trzeba. Trzymał w ręku malunek okrętu. Szybko uznał, że ta pomyłka może okazać się bardzo fortunna. Obracając obraz w dłoniach do poziomu z zamiarem położenia go na biurku i pchnięcia w stronę bandytów, zdał sobie sprawę z tego, że ma teraz w rękach prowizoryczną broń. Szybko skręcił tułów i rzucił obrazem niczym gigantycznym dyskiem. Ciężka rama uderzyła Skorpiona w brzuch i powaliła go na ziemię. Nie poprzestając na tym Paul, skoczył w ślad za obrazem i kopnął leżącego z całej siły. – Uciekaj! - krzyknął do Gamay. Jego wzrost miał swoje zalety, ale i kilka wad. Z powodu postury Paul rzadko kiedy miał okazję wdać się w prawdziwą bójkę. Mało kto chce próbować się na pięści z dwumetrowym dryblasem. W rezultacie doświadczenie Paula w walce wręcz było niewielkie. Mimo to przy swoich gabarytach potrafił uderzyć bardzo mocno, jeśli tylko zechciał. Kopniak wymierzony Skorpionowi odrzucił leżącego wprost pod nogi jego bandyckich towarzyszy. Cała trójka była wyraźnie zdezorientowana nagłym atakiem i wyglądało na to, że żaden nie ma konkretnego pomysłu, jak zabrać się do walki z rozjuszonym olbrzymem. Paul nie czekał, aż któryś z przeciwników dozna nagłego olśnienia. Obrócił się na pięcie i popędził w przeciwnym kierunku. Skręcił między szafki i zobaczył Gamay, zmierzającą w stronę drzwi. – Za nimi! - usłyszał zza pleców krzyk Skorpiona. Paul dobiegł do żony, gdy ta otwierała drzwi. Dopiero teraz zauważył, że Gamay ściska w rękach obraz szalupy. – Tak właśnie mi się wydawało, że biegniesz wolniej niż zazwyczaj powiedział. – Po prostu nie miałam serca się z nim rozstawać - odpowiedziała Gamay głosem rozkapryszonej arystokratki.
Po minięciu drzwi szybko dobiegli do schodów, najprawdopodobniej stanowiących część drogi pożarowej. Paul pchnął zagradzające im przejście ciężkie, stalowe drzwi. – Góra czy dół? - spytała Gamay. – Na dole jest pewnie piwnica, więc stawiałbym na górę. Wbiegli na schody i dotarli do drzwi na następnym piętrze. Były zamknięte. – Dalej - zdecydował Paul. Kiedy ruszyli, w dole rozległ się trzask otwieranych kopnięciem drzwi. Gamay spróbowała kolejnych drzwi, przy których wisiała tabliczka z napisem „L3”. – Też zamknięte - powiedziała. - Czy one nie powinny być zawsze otwarte? Ruszyli jeszcze wyżej i po chwili dostrzegli promienie słońca wpadające przez okno na schody. – To już dach - zauważyła Gamay. Paul spróbował otworzyć drzwi, znów bez powodzenia. Gamay w desperacji wybiła ramą obrazu szybę w oknie. Strąciwszy pokruszone kawałki szkła, wygramoliła się na zewnątrz. Paul poszedł w jej ślady i po chwili wypadł na dach budynku. Niewielka część podłoża wokół nich była płaska i pozioma, ale resztę pokrywały przechylone pod kątem dachówki. – Gdzieś tu musi być drugie zejście. Po drugiej stronie sekcji dachówek rozpościerała się kolejna płaska platforma, okalająca niewielką nadbudowę. Wyglądała dokładnie tak samo jak klatka schodowa, z której właśnie się wydostali. – Tędy! - wskazał Paul. Gamay ruszyła przodem, podczas gdy Paul rozglądał się za czymś, co mogłoby mu posłużyć za broń. Nic nie znalazł, więc pobiegł za żoną z pustymi rękami. Zielonkawe dachówki były mocno nachylone po obu stronach dachu, a na dodatek stały się gładkie, po dziesiątkach lat wystawienia na francuski deszcz. Oboje wdrapali się na płaski odcinek, gdzie stykały się obie pochyłe sekcje dachu. Pozioma powierzchnia była niewiele szersza niż równoważnia gimnastyczna. Jeden nieuważny krok mógł się skończyć upadkiem z dachu.
Krok za krokiem dotarli wreszcie do środkowej części dachu, zeskoczyli na platformę i podbiegli do drzwi. Oczywiście były zamknięte, ale szyba w pobliskim oknie szybko podzieliła los poprzedniej. Ich prześladowcy również pojawili się już na dachu. – Idź pierwsza - powiedział Paul. - Postaram się ich zatrzymać. – Wolne żarty! - Gamay nie chciała nawet o tym słyszeć. - Tam na dole udało ci się zaimponować nawet mnie, ale oboje dobrze wiemy, że żaden z ciebie Bruce Lee. Idziemy razem. – No dobra, ale pośpiesz się! Oddała mu obraz, chwyciła się krawędzi otworu po oknie i nagle wrzasnęła przeraźliwie. Paul odwrócił się i zobaczył, że ktoś złapał jego żonę za rękę i ciągnął ją do siebie przez okno. Szybko dopadł do jej nóg i zaczął ciągnąć w przeciwną stronę. Próba sił trwała zaledwie kilka sekund i Gamay wylądowała z powrotem na dachu. Miała krew na ustach. – Wszystko w porządku? - spytał Paul. – Jak już się stąd wydostaniemy, przypomnij mi, żebym poszła na zastrzyk przeciwtężcowy. – Byłby konieczny, gdyby to ciebie ugryziono, a nie wtedy, gdy ty kogoś ugryzłaś. – W takim razie nieważne. Znaleźli się w potrzasku. Paul uniósł z podłoża odłamany fragment dachówki, ale trudno było to uznać za efektywną broń. Mężczyzna z klatki schodowej za ich plecami zaczął wyważać drzwi. – I co teraz? – Kanał - powiedział Paul. - Musimy skakać. Ponownie weszli na dachówki, ale tym razem schodzili w dół, ku krawędzi dachu. Gamay poruszała się z gracją górskiej kozicy, ale wzrost Paula utrudniał mu schodzenie. Nie potrafił pochylić się na tyle nisko, by wyzbyć się uczucia spadania. Wreszcie przysiadł na dachówkach i w tej pozycji zaczął się zsuwać na krawędź dachu. Gamay poszła w jego ślady i oboje niebawem dotarli do krawędzi. Byli na wysokości czwartego piętra. Ścianę budynku dzieliła od lustra wody odległość około dwóch i pół metra. – Nie sądziłem, że to tak daleko - mruknął Paul.
– Obawiam się, że teraz już nie mamy innego wyboru. – Może tamci nie odważą się tu zejść. Niestety, mężczyźni za ich plecami wchodzili już na dachówki. – Nic z tego. Skacz pierwsza. Gamay najpierw posłała na dół obraz. Płótno wylądowało na brukowanej ścieżce tuż przy kanale. – Dajcie nam obraz! - krzyknął do nich jeden z bandytów. - Nic więcej od was nie chcemy. – Teraz nam to mówi. - Gamay przewróciła oczami. – Gotowa? - spytał Paul. Kiwnęła w odpowiedzi głową. – Teraz! Gamay przysiadła na stopach i odepchnęła się nogami z całej siły. Poleciała do przodu, przebierając rękami w powietrzu, minęła murowany brzeg kanału i wpadła do mętnej wody. Chwilę później skoczył Paul i znalazł się w wodzie tuż obok niej. Wynurzyli się na powierzchnię. Woda była przerażająco zimna, ale w tej chwili przejmujący chłód przypominał im tylko, że wciąż jeszcze żyją. Podpłynęli do ściany kanału. Paul podsadził Gamay, po czym sam podciągnął się na swoich długich ramionach. Jego żona podnosiła już z ziemi obraz, gdy usłyszeli donośny plusk, anonsujący udany skok pierwszego z trzech ścigających ich mężczyzn. – Ci faceci nie wiedzą, kiedy przestać - jęknęła Gamay. – Zupełnie tak jak my. Mężczyźni płynęli już w ich stronę, więc Paul i Gamay puścili się pędem przed siebie. Po chwili zauważyli, że drogę zastawia im para równie nieprzyjaźnie wyglądających ludzi, nadchodzących z naprzeciwka. – I znowu nas mają. Przy brzegu kanału stała uwiązana łódka z zaburtowym silnikiem. Ich jedyna szansa. Paul wskoczył na pokład, niemal wywracając łódź na dobry początek. Gamay weszła tuż za nim i błyskawicznie odwiązała linę. – Ruszajmy!
Paul pociągnął za linkę rozruchową i silnik zaskoczył od razu, wypluwając potężną chmurę niebieskawego dymu. Dał pełne obroty, uwalniając tym samym kolejne, jeszcze gęstsze obłoki spalin, ale śruba mocno wparła się w wodę i wąska łódka natychmiast nabrała prędkości. Paul, wpatrzony w szlak wodny przed sobą, uważał, by nie rozbili się o żadną z dziesiątków barek i łodzi zacumowanych przy brzegach kanału. Już miał odetchnąć z ulgą, gdy nagle spośród mgły za ich plecami wynurzyła się motorówka i szybko zaczęła ich doganiać.
57. – Prędzej! - krzyknęła Gamay. Zaburtowy silnik pracował już na pełnych obrotach, ale łódź bynajmniej nie biła rekordów prędkości. Paul na chwilę przymknął przepustnicę, po czym ponownie otworzył ją do końca, z nadzieją, że uda mu się uzyskać choć minimalne przyspieszenie. Znalazł dźwignię ssania i przesunął ją do połowy. Poranek był chłodny i wilgotny, więc sądził, że to powinno pomóc. Niestety, zamiast tego motor zaczął głośno charczeć. – To nie jest prędzej - zauważyła Gamay. – Wygląda na to, że ta łajba szybciej nie popłynie - odparł Paul, zamykając ssanie, i skupił uwagę na omijaniu widocznych na wodzie przeszkód. Lawirując między innymi łodziami i bojami, czuł się jak na wodnym torze przeszkód. Podążająca za nimi motorówka kopiowała ich ruchy i zbliżała się coraz bardziej. Przy ostrym zakręcie w prawo jej dziób uderzył o ich burtę. Uderzenie pchnęło ich silnie w bok, aż odbili się od ściany kanału. Gdy kanał ponownie się wyprostował, pogoń zrównała się nimi. Jeden z mężczyzn uniósł nóż i zamierzył się na Paula, ale Gamay uprzedziła go, uderzając leżącym na pokładzie wiosłem w głowę. Mężczyzna wpadł do wody, ale jego towarzysz - po chwili zorientowali się, że był to Skorpion - chwycił pióro wiosła i pociągnął mocno do siebie. Gamay niemal wpadła do łodzi bandytów. W ostatniej chwili zwolniła uchwyt i poleciała na plecy. Skorpion odrzucił wiosło.
Łodzie odskoczyły od siebie, ale Skorpion już wyciągał nóż. – Bliżej! - krzyknął do swojego towarzysza. – Niech zapracują na swoją zdobycz - powiedziała Gamay do Paula. Poprowadź tak, jakbyśmy byli w samym środku Nowego Jorku, w godzinach szczytu. Paul zrobił to, co mu doradziła, i łodzie zderzyły się dwukrotnie burtami. Od razu jednak musiały się rozdzielić, by przepuścić płynącą z naprzeciwka barkę. Przysunęły się do przeciwległych brzegów kanału, ale już po kilku chwilach bandyci zaczęli ponownie się do nich zbliżać. Po kolejnym zderzeniu łodzie zaklinowały się razem. Większa i szybsza motorówka prześladowców wygrała pojedynek o utrzymanie kontroli nad kierunkiem i zaczęła spychać Paula i Gamay na ścianę kanału. Ich łódź przytarła burtą o betonowy mur, krzesząc przy tym snopy iskier. Gdy odbili odrobinę od ściany, Skorpion przeskoczył na ich rufę i chwycił obraz leżący pod nogami Gamay. Zdążyła złapać za drugi bok ramy. Stare drewno nie wytrzymało naprężenia. Gamay poleciała do tyłu z kawałkiem dębowej szczapy w dłoni, reszta zaś pozostała w rękach Skorpiona, który zdążył już przeskoczyć z powrotem do swojej łodzi. Jego wspólnik szybko odbił w bok. Bandyci zwiększyli prędkość i zaczęli się oddalać. – Zabrał obraz! - krzyknęła Gamay. Teraz role się odwróciły. Paul wykonał niebezpiecznie ostry zwrot i łodzie ponownie się zderzyły, ale tym razem odbiły się od siebie, a pod wpływem wstrząsu dłoń Paula zsunęła się z manetki przepustnicy. Zanim znów ją chwycił, motor zaczął się krztusić. Kiedy kolejny raz otworzył przepustnicę, zalany paliwem silnik zgasł. Łódź zaczęła szybko zwalniać. Paul chwycił za linkę rozruchową i zaczął się z nią gwałtownie szarpać. – Prędko! - krzyknęła Gamay. Tymczasem łódź bandytów oddalała się coraz bardziej. Paul pociągnął za linkę po raz drugi i trzeci. Wreszcie motor ożył i zaczęli odzyskiwać prędkość, ale ich cel znikał im już z oczu we mgle. – Widzisz ich jeszcze? - spytał Paul. – Nie - odparła Gamay, bezsilnie wytężając wzrok. Po kilku minutach ponownie ujrzeli łódź. Stała przy prawym brzegu kanału, zupełnie pusta.
– Uciekli - powiedział Paul, potwierdzając oczywisty fakt. - Już ich nie odnajdziemy. Gamay zaklęła pod nosem i zwróciła się do męża. – Musimy wezwać policję i pogotowie do biblioteki. – Na wszelki wypadek powinni też sprawdzić dom madame Duchene zauważył Paul. Poprowadził łódź naprzód, póki nie znaleźli schodków prowadzących na brzeg kanału. Zeszli na ląd i pobiegli do pierwszego otwartego sklepu, jaki udało im się znaleźć. Gamay dopadła do telefonu i po chwili policja została powiadomiona. Teraz mogli już tylko czekać na dalszy rozwój wypadków.
58. Kair Tariq Shakir siedział w zaciemnionej centrali podziemnego kompleksu, czekając na nowiny. Nie słyszał rozmów prowadzonych przez radio ani irytującego skrzeczenia radiotelefonów. W pomieszczeniu znajdował się tylko telefon stacjonarny oraz komputery z łączem cyfrowym w postaci kabla biegnącego obok rurociągu aż do elektrowni wodnej Osirisa. Właśnie tą drogą dotarły do niego wieści świadczące o tym, że jego plan wkrótce zakończy się pełnym sukcesem. W Libii zwoływano właśnie nadzwyczajne posiedzenie rządu. Tymczasem człowiek Shakira, przywódca lokalnej opozycji, był ukazywany przez tamtejsze media w coraz bardziej pozytywnym świetle. Zawdzięczał to naturalnie sporym kwotom pieniędzy od Osirisa, ale teraz także opinia publiczna zaczynała coraz mocniej zwracać się przeciwko aktualnym władzom, czego nie można było zagwarantować żadną sumą. W każdym większym mieście dochodziło do zamieszek. Przywódcy kraju obiecywali, że lada moment pojawi się więcej wody, ale nieustające dudnienie pomp, rozlegające się w podziemnym labiryncie, utwierdzało Shakira w przekonaniu, że były to jedynie pobożne
życzenia. Będzie niezwykle zdziwiony, jeżeli partia rządząca w Libii utrzyma się przy władzy do końca nadchodzącego dnia. Alberto Piola zdążył już powrócić do Rzymu, gdzie zaczął umawiać nocne spotkania z co znaczniejszymi osobistościami i przeciągał kolejnych włoskich polityków na swoją stronę. Potwierdził, że jest w stanie zagwarantować poparcie ze strony Włoch dla nowego rządu w Libii, gdy tylko pojawią się pierwsze informacje o przewrocie, a zaraz po tym wystosuje ofertę współpracy z Egiptem w celu przeprowadzenia akcji, mającej zapewnić pomoc i stabilizację na terenie dotkniętego suszą kraju. Francuzi zrobią to samo, dzięki czemu zamachy stanu zarówno w Libii, jak i w Algierii powinny się powieść i zakończyć ukonstytuowaniem nowych władz. Jedyne, co go wciąż niepokoiło, mimo tak pomyślnych wiadomości, to wmieszanie się w całe przedsięwzięcie Amerykanów z NUMA oraz agentki włoskiego wywiadu. Przed pięcioma godzinami zdołali uciec mu wprost sprzed nosa. Od tamtej chwili nikt ich nie widział. Z zamyślenia wyrwało go nagle pukanie do drzwi. – Wejść - rozkazał. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Hassan. – Spodziewam się dobrych wiadomości - uprzedził go groźnie Shakir. – Skorpion wrócił przed chwilą z Francji. Jego ludzie dopadli dwójkę Amerykanów. Po drodze musieli zostawić kilka trupów, ale udało im się przechwycić to, czego szukali. – Czy było to coś wartościowego? – W pewnym stopniu - stwierdził Hassan. - Zapiski Villeneuve’a w większości przypominają majaczenie szaleńca. Jego obrazy są niewiele lepsze. Zdaniem Skorpiona Amerykanie szukali czegoś ukrytego wewnątrz obrazów, ale jego ludzie rozerwali wszystkie trzy na strzępy i nie znaleźli żadnych sekretnych listów czy wiadomości. Jeżeli Villeneuve czy D’Campion rzeczywiście odkryli tajemnicę Czarnej Mgły, to swoją wiedzę najwyraźniej zabrali do grobu. Shakirowi podobało się to, co słyszał, ale nie był jeszcze całkowicie przekonany. – A co się stało z Amerykanami? – Nie wiadomo. Możliwe, że udało im się uciec.
– Każ swoim ludziom odnaleźć ich i zlikwidować - rozkazał Shakir. – Myślę, że to mogłoby narazić nas na niepotrzebne niebezpieczeństwo... – To nie ty jesteś tutaj od myślenia - uciął Shakir. - A teraz przejdźmy do kwestii pierwszorzędnej wagi - co z naszymi intruzami? Czy ktoś ich widział? – Do tej pory nie - odparł Hassan. - Jak już mówiłem, szansa, że w ogóle odnajdą któreś z wyjść na powierzchnię, jest minimalna. – Niech nasi ludzie pozostają w pełnej gotowości - polecił Shakir. - Nie podoba mi się to wyczekiwanie. Wolałbym... Ale nim zdążył wydać kolejne polecenia, w pomieszczeniu kilkakrotnie zamigotały światła. Obraz na wiszących na ścianie ekranach zdeformował się na moment i przybrał bardzo dziwny kształt, po czym natychmiast wrócił do normy. Shakir podniósł się z krzesła i nasłuchiwał. Odgłos pracy pomp zmienił się nieznacznie. Siedzący przy swoich stanowiskach technicy również to zauważyli. Zaczęli nerwowo stukać w klawiatury, starając się ustalić, co się stało. Na ekranach pojawiły się żółte komunikaty alarmowe. – Co się dzieje? - zapytał Shakir. – Na krótką chwilę straciliśmy zasilanie. Dociera teraz z instalacji awaryjnej. – Co mogło być przyczyną? – Albo doszło do zwarcia w instalacji głównej, albo poszedł bezpiecznik wyjaśnił jeden z techników. – Znam podstawowe zasady funkcjonowania układów elektrycznych warknął Shakir. - Z jakiego powodu mogło dojść do każdej z tych usterek? Odpowiedział mu ogłuszający huk, od którego zatrzęsły się ściany jaskini. Przyczyna mogła być tylko jedna - eksplozja. Shakir bez słowa wyszedł na korytarz. Zgasła połowa lamp. Pracowały jedynie systemy awaryjne. Poczuł niewyraźne drgania, dochodzące z oddali, jakby w jego stronę zbliżała się duża ciężarówka. Spojrzał w tunel. Coś rzeczywiście zaczęło się z niego wyłaniać, coś wielkiego. Wyglądało, jakby w jego kierunku czołgała się gigantyczna, mroczna masa, wypełniająca swą szerokością tunel od ściany do ściany. Wytężył wzrok, by rozpoznać, co czai się w mroku. Po chwili oślepiło go ostre światło reflektorów.
Były to żółtawe światła starego typu. Zupełnie niepodobne do tych, jakie miały pojazdy jego ludzi. Kilku żołnierzy wbiegło do tunelu, by zatrzymać zbliżający się obiekt, ale wszyscy w mgnieniu oka padli na ziemię, ścięci donośną serią z ciężkiego karabinu maszynowego. Shakir uskoczył z powrotem do centrali, nim lufa karabinu zdążyła skierować się w jego stronę. Za jego plecami błyski wystrzałów rozświetlały wnętrze jaskini, a pociski dużego kalibru odłupywały fragmenty kamienia ze ścian. – Ściągnij tu wszystkich swoich ludzi! - krzyknął do Hassana. - Intruzi nie dostosowali się do twojego planu. Zamiast uciekać, postanowili wrócić! Hassan dopadł do biurka i chwycił za telefon. – Sekcja pierwsza! - wrzasnął w słuchawkę. - Tu Hassan. Wszyscy natychmiast wracać do punktu kontrolnego. Tak, natychmiast! Zostaliśmy zaatakowani! Jeszcze zanim odłożył słuchawkę, pociski z niezidentyfikowanego pojazdu kołowego rozsadziły okna, oddzielające pomieszczenie techniczne od reszty jaskini. Hassan padł na ziemię i zaczął się czołgać, a na jego plecy spadały na przemian odłamki szkła i skały. Dwaj żołnierze Shakira spróbowali odpowiedzieć ogniem, ale bardzo szybko przypłacili życiem tę decyzję. – To nie jest nasz pojazd - powiedział Hassan. - To transporter wojskowy. – Skąd go wytrzasnęli? – Nie mam pojęcia. Po tej wymianie słów Shakir skierował się do tylnego wyjścia, które prowadziło bocznym tunelem do głównej komory grobowej. Hassan również zbliżał się do wyjścia, podczas gdy w pomieszczeniu zbierał się już oddział ludzi do odparcia niespodziewanego ataku. Wyciągnął zza paska pistolet kalibru 9 mm. Nie miał najmniejszego zamiaru stawać do walki z piekielną maszyną, ale wiedział, że zrobi lepsze wrażenie, wycofując się z bronią w ręku. Tymczasem Kurt, Joe i Renata, przeciwnie, zamierzali skończyć to jeszcze dzisiaj, tu i teraz.
Joe przeprowadził gruntowny, pierwszy od wielu lat, przegląd sahariany, czyli pojazdu rozpoznawczego AS-42. Zadanie okazało się dużo prostsze, niż się spodziewał. Po pierwsze, silniki z czasów drugiej wojny były po prostu motorami, w przeciwieństwie do współczesnych wynalazków z turbodoładowaniem, kontrolą emisji i milionem wodotrysków, utrudniających życie każdemu mechanikowi. Otworzywszy maskę AS-42, Joe znalazł wewnątrz jedynie blok silnika i układ paliwowy. Dzięki temu nie musiał się wiele natrudzić. Ponadto, stojąc tyle lat w suchym, pustynnym powietrzu, pojazd nie miał na sobie ani śladu rdzy. Co więcej, w prowizorycznej bazie znajdował się pełen komplet narzędzi oraz części zamiennych. Problem stanowiło tylko paliwo oraz kwestia rozruchu silnika. Paliwo, które Włosi sprowadzili tu ze sobą, ulotniło się już co do kropli kilkadziesiąt lat temu i to nawet z najbardziej szczelnych zbiorników. A nawet gdyby było inaczej, nie na wiele by im się teraz zdało. Na szczęście zdobyczny ATV miał pełny bak, a przelanie paliwa z jednego pojazdu do drugiego nie wymagało szczególnego wysiłku. Łazik był też wyposażony w akumulator głębokiego rozładowania, który z łatwością dało się przemontować do wojskowej maszyny. Joe był z siebie szczerze dumny, gdy po jego zabiegach sahariana ożyła. Warkot zabytkowego silnika wyraźnie podniósł na duchu całą trójkę. Zamierzali ruszyć do walki w czymś zbliżonym do czołgu, mając przeciwko sobie wyłącznie piechotę. W czasie, gdy Joe uwijał się przy środku transportu, Kurt i Renata wzięli na swoje barki o wiele mniej przyjemne zadanie odgruzowania przejazdu do głównego tunelu. Z pomocą ATV odholowali na bok co większe kamienie, a następnie przekopali resztę łopatami, dzięki czemu powstało wystarczająco wysokie przejście, by niski AS-42 zdołał przedostać się na drugą stronę. Z rwącymi plecami i na obolałych nogach zabrali się do kolejnego zadania, jakim było sprawdzenie i załadowanie walającej się dokoła broni. Na wskrzeszonym przez Joego pojeździe zamontowany był ciężki karabin maszynowy Breda Modello 37, zasilany kasetami zawierającymi po dwadzieścia sztuk naboi. Ponadto w tylnej części znajdowało się działko przeciwpancerne kaliber 20 mm. Kurt znalazł sporo amunicji do obu broni, ale większa jej część okazała się niezdatna do użytku. To, co wyglądało w miarę dobrze, złożył na tylnym siedzeniu i dodał jeszcze dwa pistolety maszynowe Beretta 1918 o dość
niezwykłej konstrukcji, charakteryzującej się tym, że magazynek sterczał pionowo w górę, a nie w dół, jak w większości innych automatów. Kurt miał jeszcze nadal dwie fiolki z Czarną Mgłą. Na wypadek gdyby musieli z niej skorzystać, zabrali ze sobą trzy włoskie maski przeciwgazowe. Tak uzbrojeni ruszyli w drogę powrotną. Znalezienie drogi z powrotem do tunelu głównego nie stanowiło większego problemu, ale gdy już się w nim znaleźli, nie mieli pojęcia, która odnoga poprowadzi ich we właściwym kierunku. Po kilku nieudanych próbach dotarli w końcu do miejsca, w którym zderzyły się dwa ścigające ich łaziki. Hassan w przypływie rozsądku zostawił kilku swoich ludzi, by pilnowali tego punktu, ale żołnierze najwyraźniej nie spodziewali się walki. Kurt powystrzelał wszystkich z zamontowanego w samochodzie karabinu, nim zdążyli pojąć, co się dzieje. Następnie skierowali pojazd w stronę centralnego pomieszczenia labiryntu i zauważyli przy okazji ciągnące się wzdłuż ściany grube kable elektryczne. Przy najbliższym skrzyżowaniu zerwali je, wykorzystując przejęte po Włochach materiały wybuchowe. Spodziewali się, że w jaskiniach zapadnie całkowita ciemność, ale jedynym efektem było lekkie przyciemnienie świateł. – Mają jakieś alternatywne źródło zasilania - zauważył Joe, wyraźnie rozczarowany. – Teraz nic na to nie poradzimy - odparł Kurt. - Obawiam się, że właśnie zdradziliśmy wrogowi nasze zamiary. Od tego momentu musimy przejść do pełnej improwizacji. Najważniejsze to odnaleźć Shakira, zanim zdąży się stąd ulotnić. Jechali dalej głównym tunelem, po drodze rozbijając kolejny oddział uzbrojonych strażników, aż dotarli do centrali, gdzie ujrzeli samego Shakira. Kurt zaczął strzelać, ale nie zamierzał trafić przywódcy organizacji, a jedynie zagnać go do wnętrza pomieszczania, gdzie znalazłby się w potrzasku. Nie mógł wiedzieć, że jest tam drugie wyjście. Zatrzymali się przy drzwiach. Kurt wyskoczył z samochodu z berettą w ręku. Wewnątrz dostrzegł tylko dwóch pochylonych nad klawiaturami techników. Ani śladu Shakira. – Ptaszek wymknął się z gniazdka! - krzyknął do Joego. - Muszą tu mieć tylne drzwi.
– Poszukam objazdu i postaram się odciąć mu drogę ucieczki - odparł Zavala. Kurt skinął ręką na znak potwierdzenia i AS-42 pognał naprzód. Na wypadek gdyby Shakir zamierzał zawrócić, wszedł do środka. Celował do przerażonych techników i zatrzymał się przy uruchomionym komputerze. Na monitorze widniał kontur Afryki Północnej z oznaczoną siecią pomp i rurociągów, którymi Shakir odprowadzał wodę z aquifera. – Znacie angielski? - zapytał swoich zakładników. Jeden kiwnął głową. Kurt wykonał w ich kierunku znaczący gest karabinem. - Najwyższa pora wyłączyć to świństwo. Gdy żaden z nich się nie poruszył, Kurt wypuścił tuż pod ich stopy serię z beretty. Technicy podskoczyli przerażeni i podeszli do komputera. Jeden zaczął stukać w klawisze, a drugi wciskał przyciski na konsoli. Kurt dysponował sporym doświadczeniem w obsłudze pomp i manometrów, miał z nimi do czynienia przy każdej misji wydobywczej i na każdym statku, na jakim się znalazł. Analizując dokładnie schemat sieci Shakira, odkrył ciekawą możliwość. – Jednak zmieniłem zdanie - powiedział do mężczyzn. - Nie wyłączajcie pomp. Technicy popatrzyli na niego zdumieni. – Zawróćcie ich bieg. – Nie mamy pojęcia, co się może stać, jeśli odwrócimy kierunek pracy pomp - powiedział jeden z nich. – No to zaraz się przekonamy - odrzekł Kurt i poparł swoje słowa nieznacznym uniesieniem lufy broni. Mężczyźni nie powiedzieli nic więcej, tylko ponownie zaczęli manipulować przy komputerze, a Kurt obserwował z rosnącą satysfakcją, jak wyświetlana na ekranie wartość przepływu wody zaczyna spadać. Wydajność pracujących wzdłuż Nilu pomp opadła najpierw do zera, a po chwili zaczęła znowu wzrastać, ale teraz cyfry były wyświetlane na czerwono i pojawił się przed nimi znak minusa. Od razu również odwróciły się strzałki przy każdym z widocznych na schemacie rurociągów, informując, że woda płynie w przeciwną stronę. Kurt miał nadzieję, że teraz była pobierana z Nilu i przesyłana z powrotem do aquifera.
Gdy Kurt wprowadzał w życie swój nowy plan, Joe parł do przodu w AS-42. Sahariana nie jechała zbyt szybko. Nie było to winą świeżo odrestaurowanego silnika, ale całkowicie zdezelowanych przez dziesięciolecia opon. Miał wrażenie, jakby jechał na miękkiej piance. Na szczęście nie zależało im na biciu rekordów prędkości. Musieli tylko posuwać się naprzód i rozprawiać się po drodze z każdą próbą oporu, co Renata bardzo umiejętnie czyniła, posługując się ciężkim karabinem maszynowym. Przy najbliższym rozwidleniu zaczął skręcać w boczny tunel. W jego głębi kilku ludzi Shakira zajęło pozycje za zaparkowanym ATV. Otworzyli ogień, zasypując przednią maskę sahariany gradem pocisków. Joe wrzucił wsteczny i wycofał się spod ostrzału. Przód pojazdu został podziurawiony kulami, na szczęście silnik znajdował się z tyłu. – Wyciągnij jeden z tych pocisków - polecił Renacie. Lekarka wyjęła ze skrzynki z amunicją niewielki pocisk do granatnika. Niestety nie znaleźli broni, z której można byłoby go wystrzelić, mimo to Joe zabrał kilka sztuk, na wypadek gdyby po drodze musieli wysadzić coś w powietrze. – I co mam z tym zrobić? - spytała Renata. – Rzuć go w głąb korytarza - wyjaśnił. - A kiedy przejadę i wszyscy będą próbowali mnie wykończyć, wychyl się zza rogu i rozwal pocisk z karabinu. Będziesz musiała trafić za pierwszym strzałem. – Nie mam zwyczaju pudłować - zapewniła z przekonaniem. – Tym lepiej dla nas. Wysiadła z sahariany z pociskiem w ręce i berettą przewieszoną przez ramię. Wychylając się nieznacznie zza rogu tunelu, rzuciła pocisk tak jak kazał Joe, w stronę ludzi Shakira, po czym szybko skryła się z powrotem. Joe zwiększył obroty silnika i wrzucił bieg. Pojazd ruszył, chybocząc się na boki na zniszczonych oponach. Gdy pojawił się w wylocie bocznego korytarza, natychmiast odezwały się karabiny strażników, przez co Joe instynktownie skulił się na siedzeniu. Chowając się za drugą ścianą, obejrzał się za siebie. Renata wykonała dokładnie to, co zaplanowali. Wycelowała precyzyjnie i strzeliła. Rozległ się ogłuszający huk eksplozji, korytarz wypełniła potężna chmura kurzu. Gdy pył opadł, przewrócony pojazd leżał na boku, a wokół niego
widać było kilku nieruchomych ludzi. Reszta zapewne dała drapaka. Wyglądało na to, że armia Shakira znalazła się w pełnym odwrocie. – Idę do laboratorium - krzyknęła Renata. - Spróbuję znaleźć tam jeszcze coś, co może się nam przydać. Pobiegła korytarzem, pokryta od stóp do głów brązowawym pyłem, który zresztą zapewniał jej całkiem skuteczny kamuflaż. Joe popatrzył za nią, po czym wykręcił AS-42 i ruszył bocznym korytarzem, manewrując jedną ręką, a drugą od czasu do czasu strzelając z bredy do mijanych ludzi Shakira. Kurt zauważył migające na ekranie komputera światełko. – Co to jest? - zapytał techników. – Winda - padła odpowiedź. - Jest na końcu tego tunelu. Prowadzi do stacji pomp na powierzchni. Informacja z ekranu mówiła, że winda zjeżdża w dół z wysokości stu dwudziestu metrów. – Winda? - powtórzył Kurt. - Szkoda, że dowiaduję się o niej dopiero teraz. Możecie ją zatrzymać? Obaj mężczyźni pokręcili przecząco głowami. – Nie widzę, byście nosili jakąś broń - stwierdził Kurt. - Zatem puszczę was wolno. Na waszym miejscu postarałbym się znaleźć jak najdalej stąd. Mężczyźni ruszyli do wyjścia, jeden odwrócił się, by podziękować mu za darowanie życia. – Zjeżdżaj stąd! - krzyknął Kurt. Ruszyli w stronę wyjścia przy komorze grobowej. Gdy Kurt upewnił się, że nie zamierzają wracać, przeszedł przez drzwi na tyłach pomieszczenia. Po chwili zauważył nadjeżdżającego z naprzeciwka Joego. – Mamy nowy problem - poinformował przyjaciela, machając ręką dla zwrócenia jego uwagi. – Co znowu? – Na końcu tego tunelu jest winda. – Winda? - zdziwił się Joe.
– Nie inaczej - potwierdził Kurt. - Musimy ją unieszkodliwić, zanim dotrze na nasz poziom. – A może lepiej sami byśmy z niej skorzystali? - zaproponował Joe. – Teraz korzystają z niej ludzie Shakira. Jedzie nią wsparcie. – Takie buty! - westchnął Joe, zrozumiawszy wreszcie powagę sytuacji. Kurt podszedł do samochodu pancernego, ale stanął nagle w pół kroku. – Gdzie Renata? – Powiedziała, że wraca do laboratorium. - Joe wskazał ręką kierunek, w którym pobiegła. – Idę za nią - stwierdził Kurt. - Dołącz tam do nas, gdy uporasz się z windą. Wygląda na to, że przejęliśmy inicjatywę w tej bitwie. Gdy Kurt zniknął mu z oczu, Joe docisnął pedał gazu i ruszył w głąb korytarza, wypatrując windy. Niszczenie najprostszej drogi ucieczki z podziemnego kompleksu niezbyt mu się uśmiechało, skoro jednak było to konieczne, nic nie mógł na to poradzić.
59. Shakir i Hassan wybiegli z korytarza do obszernej groty ze złotym sfinksem, starożytną łodzią i rzędami sarkofagów. Gdy mijali łódź, usłyszeli plusk wody pod stopami. – Woda dostaje się do jaskini - zauważył Shakir. – Niemożliwe - odparł Hassan. - Pompy cały czas pracują, przecież sam je słyszysz. Na zagłębieniach w podłożu pojawiały się bąbelki wody. Shakir od razu zrozumiał, co się dzieje. – Zawrócili bieg wody. Odprowadzają ją z powrotem do aquifera. – Jeśli rzeczywiście tak jest, to mamy poważny kłopot - uznał Hassan. - To pomieszczenie było całkowicie zatopione, kiedy na nie trafiliśmy. Wkrótce znowu wypełni się wodą. Musimy uciekać. – Jednak jesteś tchórzem - wycedził Shakir z odrazą. - Przecież to tylko troje ludzi! Powinniśmy ich zabić i przywrócić prawidłowe działanie pomp.
– Tylko że ta trójka jeździ aktualnie czymś w rodzaju czołgu. – To tylko samochód opancerzony - sprecyzował Shakir, który miał okazję przyjrzeć się dokładnie pojazdowi intruzów. - Nie mam pojęcia, skąd go wzięli, ale przecież nie jest niezniszczalny. Musimy tylko przygotować cięższą broń i zwabić ich w pułapkę. Biegnij do zbrojowni i przynieś tu kilka wyrzutni rakiet. Hassan rozejrzał się po pomieszczeniu, po czym skinął na towarzyszącego im strażnika. – Za mną! - rozkazał. Gdy obaj zniknęli za zakrętem korytarza, Shakir przystanął na środku sali. Zobaczył innego mundurowego, biegnącego w stronę tunelu z wagonikami. – Stój i walcz! - krzyknął do niego. Mężczyzna zignorował go i wbiegał już na rampę, prowadzącą do korytarza. Shakir uniósł pistolet i oddał kilka strzałów. Trafił go, zanim tamten zdążył schować się za ścianą. Uciekinier zatoczył się i spadł do jamy z krokodylami. Gady zajęły się nim z ochotą. Hassan wstukał hasło na klawiaturze i drzwi zbrojowni stanęły otworem. Wewnątrz znajdowały się całe sterty karabinów szturmowych i skrzynek z amunicją, a pod przeciwległą ścianą stał rząd rosyjskich wyrzutni rakiet RPG. Podał jedną z nich towarzyszącemu mu strażnikowi. – Zanieś to Shakirowi - polecił. Mężczyzna usłuchał go bez słowa. Hassan przez kilka chwil oglądał pozostałe egzemplarze, po czym, gdy upewnił się, że pozostał sam w pomieszczeniu, podszedł do wiszącego na ścianie telefonu. Linia przewodowa biegła przez pomieszczenie centrali do posterunku na powierzchni. Miał nadzieję, że kabel nie został przerwany. Przez kilka sekund słyszał tylko szum w słuchawce, po czym odezwał się dowódca warty. – Daj mi Skorpiona - zażądał Hassan. Po chwili jego zaufany zabójca był już przy telefonie. – Zmierzam właśnie do windy z dwoma oddziałami - poinformował. – Niech ruszają bez ciebie - polecił Hassan. - Ty spotkasz się ze mną przy trzecim wyjściu, w tunelu kopalni soli. I weź ze sobą land rovera, musimy się spieszyć.
Skorpion nie skomentował rozkazu i Hassan odłożył słuchawkę. Woda sięgała mu już do kostek. Wlewała się do jaskiń przez tysiące szpar w podłodze. Jego plany nie przewidywały utonięcia w tym podziemnym mauzoleum. Wyszedł ze zbrojowni, popatrzył w dół korytarza prowadzącego do komory grobowej, po czym ruszył biegiem w przeciwnym kierunku. Przede wszystkim zamierzał przeżyć. Shakir czekał. Po jakimś czasie wrócił ze zbrojowni strażnik z wyrzutnią rakiet, ale nie było z nim Hassana. Zanim zdążył zapytać o swojego zastępcę, ktoś wbiegł do środka z przeciwnej strony. To była ta Włoszka. Zmierzała do laboratorium, okryta warstwą pyłu. Słabsze awaryjne oświetlenie sprawiło, że Shakir dostrzegł ją dopiero wtedy, gdy była już w połowie drogi do następnego tunelu. Ale to mu w zupełności wystarczyło. Shakir ukucnął i przyczaił się. Kobieta będzie idealnym zakładnikiem. Amerykanie są słabi, z pewnością poddadzą się natychmiast, w zamian za życie tej ślicznotki. Gdy zbliżała się już do środka komory, z krokodylej jamy rozległ się ryk gadów, walczących ze sobą o niespodziewaną porcję jedzenia, która przed momentem spadła im jak z nieba. Kobieta obejrzała się w stronę, z której dochodził dźwięk, i w tym momencie Shakir doskoczył do niej i błyskawicznie wytrącił jej z rąk pistolet maszynowy. Włoszka zareagowała równie szybko. Zwinęła się i trafiła go pięścią w szczękę, ale Shakir zaśmiał się tylko na tę żałosną próbę oporu. Poderwał ją z ziemi i cisnął o ścianę stojącego najbliżej sarkofagu. Zamroczona, próbowała stanąć na nogi, ale mężczyzna chwycił ją za kark i uderzył otwartą dłonią w twarz, powalając na ziemię. – Nie próbuj wstawać - warknął. Nie posłuchała, więc kopnął ją z całej siły w żebra, co odebrało jej oddech. Stanął bezpośrednio nad nią i przeładował pistolet, celując prosto w głowę. Kobieta przestała stawiać opór. Najwyraźniej spodziewała się, że strzeli i wszystko zaraz się skończy. Ale Shakir miał inne zamiary.
– Nie martw się, jeszcze zdążę cię zabić - powiedział. - Ale chcę, żeby twoi koledzy to widzieli. Z bliska. - Następnie zwrócił się do strażnika z wyrzutnią rakiet. - Wejdź na szczyt sfinksa, stamtąd będziesz miał idealną pozycję strzelecką. – A co z Hassanem? – Wygląda na to, że opuściła go odwaga.
60. Joe dotarł do miejsca, w którym miała być winda i znalazł tam wykuty w skale szyb, zakończony stalową kratownicą. Kratownica była szeroka i mocna, z czego Joe wywnioskował, że standardowo wykorzystywano windę do przewożenia towarów, ciężkiego sprzętu albo, jak w tym przypadku, dużych grup ludzi, podobnie jak w kopalniach, które miał okazję odwiedzić w przeszłości. Winda jeszcze nie dojechała, ale kołowroty były w ruchu. W środku znajdowało się zapewne dwudziestu albo i trzydziestu ludzi, więc Joe postanowił nie dopuścić, by dotarli na miejsce. Niestety, jak w przypadku większości wind, kabina była kontrolowana z góry, skąd potężny dźwig wciągał ją lub opuszczał na odpowiednią wysokość. Jedynym wyjściem w tej sytuacji było zdemolowanie kratownicy, by wygięta konstrukcja zablokowała możliwość zjazdu na sam dół. Ustawił samochód opancerzony w odpowiedniej pozycji i zwiększył obroty silnika. Już miał wrzucić bieg, gdy nagle zauważył, że z korytarza do pomieszczenia wlewa się woda, zakrywając już niemal całą powierzchnię podłogi. – Chyba doprowadziliśmy do przecieku - mruknął pod nosem. W tej sytuacji winda mogła być dla nich jedyną drogą ucieczki. Joe porzucił zamiar permanentnego jej unieruchomienia i przeszedł do planu B. Zaciągnął hamulec ręczny, przeszedł na stanowisko strzeleckie i skrył się za stalową osłoną. Następnie załadował zarówno działko przeciwpancerne, jak i ciężki karabin maszynowy.
Po chwili dostrzegł cień rzucany przez kabinę windy, a niedługo później jej spód. Po chwili szeroka metalowa konstrukcja znalazła się na dole. Winda nie miała drzwi, jedynie ruchomą kratę zamontowaną nad ażurową podłogą. W środku znajdowało się około dwudziestu uzbrojonych ludzi. Joe bynajmniej nie chciał strzelać do uwięzionych w ciasnej konstrukcji strażników, ale był zdeterminowany. Jeśli któryś z nich wykona jakikolwiek agresywny gest, dociśnie oba spusty i będzie strzelał, dopóki starczy mu amunicji. Winda zatrzymała się z głuchym łoskotem. – Na waszym miejscu wróciłbym na powierzchnię - krzyknął Joe, spoglądając na nowo przybyłych przez wąską szczelinę w osłonie. Mocne reflektory sahariany świeciły żołnierzom prosto w oczy. Zewnętrzna kratownica szybu rozsunęła się. Mężczyźni manipulowali przy swoich karabinach, ale byli tak ciasno upakowani wewnątrz kabiny, że żaden nie był w stanie unieść broni do strzału. – Nie musicie ginąć! - Joe ponownie spróbował przemówić im do rozsądku. Teraz rozsunęła się krata kabiny. Joe był przygotowany na to, że żołnierze Shakira wybiegną wprost pod grad śmiercionośnych kul, ale jakoś żaden się nie kwapił. Patrzyli się na niego spod półprzymkniętych powiek, oślepieni reflektorami. Wreszcie jeden z mężczyzn nacisnął jakiś guzik. Krata kabiny zamknęła się, liny poszły w ruch i po chwili winda zaczęła się unosić, znikając szybko w szybie. Joe trzymał lufę karabinu wycelowaną w stronę windy tak długo, aż stracił ją z oczu. Następnie zszedł na ziemię, by upewnić się, że kabina nadal jedzie do góry. Odczekawszy tak pół minuty, nabrał pewności, że żołnierze nie zamierzają już wracać, sam więc usiadł ponownie za kierownicą sahariany. Kurt wspominał, że znajdowali się jakieś sto dwadzieścia metrów pod ziemią. W tym tempie powrót na górę powinien zająć ludziom Shakira dwie minuty. Jazda w obie strony będzie trwała cztery minuty. A więc tyle czasu zostało im na pewno. Uruchomił silnik i ruszył z powrotem w kierunku centrali. Zanim dotarł na miejsce, woda sięgała już trzydziestu centymetrów. W połowie następnego korytarza natknął się na Kurta, tkwiącego pod ostrzałem kilku strażników. Joe posłał im krótką serię z działka
przeciwpancernego. Ciężkie pociski wyrywały wielkie głazy ze ścian i to wystarczyło, by obrońcy uciekli w popłochu. – Jesteś w samą porę - sapnął Kurt, podbiegając do samochodu. - Jak ci poszło z windą? – Przemówiłem im do rozsądku i odesłałem z powrotem na górę - odparł Joe. – Myślisz, że wrócą? Joe rozejrzał się dookoła. W jaskiniach unosiła się mocna woń dymu z wystrzałów i eksplozji. Wnętrze oświetlał zaledwie ułamek lamp, a podłoga była już zupełnie niewidoczna pod podnoszącą się powoli wodą. – A ty byś wrócił? – W życiu - stwierdził Kurt i usiadł w fotelu pasażera. – Domyślam się, że nie wpadłeś na Renatę? - zagadnął Joe. Kurt pokręcił głową. – Ci faceci mi to uniemożliwili. Znajdźmy ją i zabierajmy się stąd, bo nie wziąłem ze sobą kąpielówek. Joe wcisnął pedał gazu i pojechali, wzbudzając niewielką falę na wzbierającej wodzie. W opadającej części tunelu woda omal ich nie zakryła, na szczęście wlot powietrza był zamontowany wysoko na kadłubie samochodu, więc bez większych problemów zdołali przedostać się w wyższe partie tunelu. – Skąd tu nagle tyle wody? - zapytał Joe. – Z Nilu - odpowiedział Kurt. - Odwróciłem kierunek działania pomp. Obecnie instalacja Shakira dostarcza wodę z rzeki z powrotem do aquifera. Najwyraźniej przy okazji woda wraca również tutaj. – A także do wyschniętych jezior w Libii i Tunezji - zauważył Joe. – Liczę na to, że wkrótce gejzery wytrysną w centrum Bengazi - zachichotał Kurt. Jadąc przed siebie, minęli dwa ciała żołnierzy Shakira unoszące się na powierzchni wody. – Renata musiała tędy przechodzić - stwierdził Kurt. Woda sięgała już do połowy wysokości pojazdu. – A może ta maszynka jest zarazem amfibią? - spytał na wszelki wypadek Kurt.
– Niestety nie. Jeszcze pół metra i będziemy musieli kontynuować podróż wpław. Wreszcie dojechali do głównej komory grobowej. – Laboratorium jest w tamtą stronę - powiedział Kurt, po czym zaczął się rozglądać po pomieszczeniu, Joe zaś kierował wóz na środek sali. Nie widział żywej duszy, ale jego uwagę przykuł głośny świst. Kątem oka zauważył zmierzającą w ich stronę strugę dymu i płomieni. Nie było czasu na żadną reakcję ani nawet krzyk. Pocisk z RPG uderzył kilka metrów przed nimi, utworzył wielki krater w podłożu i wywrócił AS-42 na bok. Kurt zachował przytomność, ale w uszach dzwoniło mu od eksplozji, a w głowie czuł nieprzyjemne pulsowanie. Otaczała ich woda. – Jesteś cały? - zapytał, spoglądając na siedzenie kierowcy. – Mam zaklinowane nogi - poinformował Joe. - Poza tym chyba w porządku. Zaczął się wiercić, próbując uwolnić się spod deski rozdzielczej. Kurt wsunął dłonie pod wygięty kawał metalu i pociągnął z całej siły w bok. Joe wyswobodził nogi i wpadł do wody. – Mamy szczęście, że spudłowali - powiedział, a w jego głosie wyraźnie było słychać tłumiony ból. - Po bezpośrednim trafieniu zostałoby z nas tylko gówno i kapcie. – Najwyraźniej jeszcze nie wszyscy się stąd wynieśli - stwierdził Kurt. – Słuszne spostrzeżenie - rozległ się głos z drugiej strony wraku. Kurt od razu go rozpoznał. To był Shakir.
61. Kurt i Joe skryli się za wrakiem sahariany, leżącym w ponad półmetrowej warstwie nieustannie przybierającej wody. Działko przeciwpancerne zostało zniszczone, a beretta, którą Kurt nosił przewieszoną przez ramię, w wyniku eksplozji odleciała w nieznanym kierunku. – Teraz nie ma już znaczenia, czy nas zabijesz, czy nie - krzyknął Kurt. - To miejsce niebawem zaleje woda, co na pewno zostanie dostrzeżone na powierzchni. To koniec, Shakir, twój genialny plan spalił na panewce. W odpowiedzi usłyszał paskudny rechot. – Znajdę sposób, by powstrzymać napływ wody, a potem przywrócę normalną pracę pomp - powiedział wreszcie Shakir. - To tylko drobna niedogodność. – Mylisz się - odparł Kurt. - Wysłałem z twojego komputera wiadomość do swoich przełożonych. Zanim zdołasz wydostać się na powierzchnię, cały świat będzie już wiedział, co zrobiłeś. Pozna prawdziwą przyczynę suszy w Afryce i twoich agentów, którzy podobnie jak Piola kryją się w składach wielu rządów. Dowie się, że toksyna, za pomocą której wprowadzasz ludzi w stan śmiertelnego letargu, pochodzi z gruczołów żab olbrzymich. Jeśli jeszcze raz spróbujesz komuś wmówić, że potrafisz zabijać ludzi i przywracać ich z powrotem do życia, odpowie ci pusty śmiech! Kilka pocisków z broni automatycznej uderzyło z brzękiem w kadłub AS-42. Najwyraźniej udało mu się trafić Shakira w czuły punkt. – Nie jestem pewien, czy denerwowanie uzbrojonego szaleńca to najlepsza taktyka - mruknął Joe. – Dzieli nas od niego opancerzony samochód - zauważył Kurt. – A on następnym razem może wycelować w zbiornik paliwa. – Też prawda - zgodził się Kurt. - Dobrze chociaż, że jesteśmy całkiem mokrzy, gdyby rzeczywiście przyszło mu to do głowy. Woda sięgała Kurtowi już do bioder i podnosiła się o kilka centymetrów na minutę. Chciał już poszukać lepszej osłony, ale nagle zauważył coś, co
natychmiast odwiodło go od tego zamiaru. W głębi pomieszczenia coś podłużnego i zielonego przelazło przez podmywany wodą okrągły murek. – Mamy kolejny problem - zaanonsował, ale Joe sam zauważył, co się dzieje. – Trudny wybór - powiedział. - Dać się zastrzelić albo zostać pożartym. Woda zalewała całe pomieszczenie, więc naturalnie w pierwszej kolejności wypełniła jamę z krokodylami. – Możesz się łudzić, że zdołasz się stąd wydostać - krzyknął Kurt do Shakira - ale nigdy nie uda ci się uciec krokodylom. – Będą zbyt zajęte obgryzaniem waszych kości, by zwrócić uwagę na mnie odparł Arab. - Poza tym mam przewagę wysokości. Kurt wyjrzał przez szparę w poskręcanej bryle metalu. Shakir istotnie stał na sarkofagu, zajmującym środek pomieszczenia. Jakiś kształt leżał u jego stóp. – Niebawem i ciebie dosięgnie woda - stwierdził Kurt. - Ale możemy załatwić to inaczej. Odejdź ze swoimi ludźmi do tunelu z wagonikami, a tymczasem ja i Joe wrócimy na górę windą. Możemy się pozabijać następnym razem, w jakimś suchszym miejscu. W tym samym czasie kolejny krokodyl przeszedł przez mur, a chwilę później jeszcze dwa. Gady zniknęły szybko pod wodą, a Kurt nie miał wątpliwości, że niebawem dopłyną do wraku sahariany i znajdą za nim dwa smakowite kąski. – Mam lepszą propozycję - odezwał się Shakir. - Stańcie i wystawcie obaj głowy nad samochodem, a skończę z wami szybko i bezboleśnie. – I to ma być ta lepsza propozycja? - Głos Kurta wyrażał bezbrzeżne zdziwienie. – Na pewno lepsza od alternatywy, jaką jest to, że zostaniecie tam, gdzie jesteście, i będziecie słuchać, jak przestrzeliwuję waszej włoskiej koleżance oba kolana, a następnie wrzucam ją do wody. – Nie możesz się czasem przymknąć? - warknął z wyrzutem Joe. – Przynajmniej wiemy, gdzie jest - odparł Kurt, kręcąc nerwowo głową. – On i tak mnie zabije! - krzyknęła Renata. - Uciekajcie! Najważniejsze, by prawda wyszła na jaw. Kurt obrócił się i ponownie wyjrzał przez szparę.
– Stoi na jednym z sarkofagów. Renata leży tuż pod jego nogami. Ale pocisk z RPG nadleciał z innej strony. Widzisz tam kogoś? – Tak, jakiś facet siedzi na sfinksie. Widocznie miał tylko jedną rakietę, inaczej byłoby już po nas. Kurt popatrzył na przyjaciela. Joe trzymał się za bok, a z jego łuku brwiowego ciekła strużka krwi. – No cóż, kolego, nie mamy zbyt wielkiego pola manewru. – Ano nie - przyznał Joe. - Pozwolę sobie podsumować nasze możliwości: walczyć i zginąć, albo poddać się i zginąć. Aha, możemy jeszcze poczekać i utonąć. O ile wcześniej nie zeżrą nas krokodyle. Mówiąc to, Joe odpiął ciężki karabin maszynowy Breda z mocowania. – Widzę, że wybierasz walkę? – A ty nie? – Szczerze mówiąc, skłaniam się raczej ku kapitulacji - odpowiedział Kurt, mrugając porozumiewawczo. Joe w pierwszej chwili popatrzył na niego z niedowierzaniem, ale Kurt szybko pokazał mu swoje dłonie. W każdej ściskał fiolkę z Czarną Mgłą. – Dasz radę zdjąć tego gościa ze sfinksa? Joe zarepetował karabin, sprawdzając, czy się nie zaciął. – Mam dziesięć nabojów. Myślę, że znajdzie się choć jeden specjalnie dla niego. Ich przygotowania przerwał nagle strzał, poparty krzykiem bólu. – To było tylko draśnięcie - ostrzegł Shakir. - Następna kula rozwali jej rzepkę. Kurt ułożył dłonie z ukrytymi wewnątrz fiolkami za głową i stanął przy krawędzi wraku. – Rzuć im szybką i prostą piłkę - poradził Joe. - Daj sobie spokój z podkręcaniem czy innymi bajerami. Kurt uśmiechnął się pod nosem, po czym stanął na prostych nogach. Spodziewał się w każdej chwili poczuć uderzenie pocisku. Gdy tak się nie stało, popatrzył Shakirowi prosto w oczy. Renata klęczała tuż przy nim. – Twój kolega też - rozkazał Shakir.
Kurt, nie opuszczając dłoni, spojrzał w kierunku Joego, a potem przeniósł spojrzenie z powrotem na złoczyńcę. – Ma złamaną nogę, nie może stać. – Więc każ mu podskakiwać na tej zdrowej! Joe skinął głową na znak, że jest gotowy. – Sam mu to powiedz! - krzyknął Kurt, biorąc zamach prawą ręką i ciskając fiolkę w kierunku sarkofagu. Nie trafił i probówka wpadła z pluskiem do wody, jak kamyk po nieudanej kaczce. Shakir patrzył na lecący w jego kierunku przedmiot z przestrachem, spodziewając się wybuchu. Gdy nic się nie wydarzyło, uniósł pewniej broń i otworzył ogień. Kurt w tym czasie zdążył już przełożyć drugą fiolkę do prawej ręki i rzucił ją, tym razem biorąc zamach od boku. Szkiełko rozbiło się o pokrywę sarkofagu, tuż pod stopami Shakira. Zawartość fiolki trysnęła w górę, odbita od zaokrąglonej krawędzi pokrywy. Mgła pochłonęła całą sylwetkę Shakira. Mężczyzna zatoczył się, na moment tracąc wzrok. Wiedział, z czym ma do czynienia, ale było za późno, by zareagować - toksyna już zaczynała działać. Oddał w stronę Kurta jeszcze jeden strzał, ale nie zdołał zapanować nad odrzutem. Przechylił się w tył i wpadł plecami do wody. Tymczasem Joe wychylił się z drugiej strony wraku, oparł karabin o przedni zderzak i otworzył ogień w kierunku postaci na sfinksie. Huk wystrzałów z ciężkiej broni zabrzmiał w obszernej grocie niczym armatnia kanonada. Żołnierz Shakira po pierwszym strzale skrył się za posągiem, ale kolejne pociski przebiły grzywę sfinksa i wyszły po drugiej stronie. Strażnik za późno zdał sobie sprawę ze swojej pomyłki. Pokryty płatkami złota i półszlachetnymi kamieniami posąg był wykonany z gipsu, Joe zaś strzelał pociskami zdolnymi penetrować pancerz, które przez gips przechodziły równie łatwo jak przez kartkę papieru. Trafiony celnie mężczyzna osunął się na kolana. Po chwili drugi pocisk dokończył dzieła. Jego zwłoki upadły na bok, po czym zsunęły się z cichym pluśnięciem do wody i pozostały na powierzchni, obrócone twarzą w dół.
62. Kurt rozejrzał się, nasłuchując. W sali zapanowała całkowita cisza. Strzelanina dobiegła końca. Nagle przy sfinksie zafalowała woda. To jeden z krokodyli przepłynął prędko w tamtą stronę, chwycił w paszczę ciało zabitego strażnika i zakręcił się wraz z nim w złowrogiej spirali śmierci. – Lepiej łapmy Renatę i w nogi - powiedział Joe. Kurt już do niej biegł. Wyciągnąwszy ze zniszczonego pojazdu maskę przeciwgazową, nasuwał ją w biegu na twarz. Choć pół życia spędził w morzu, nie mógł się nadziwić, jak trudno jest biec w wodzie sięgającej powyżej kolan. Sunął tak szybko, jak potrafił, w stronę sarkofagu i po chwili dostrzegł Renatę, dryfującą bez przytomności na powierzchni wody. Podniósł ją, przerzucił sobie przez ramię i wdrapał się na szczyt starożytnej trumny. Teraz stanął przed trudną decyzją. Wygłodniałe krokodyle na dobre już rozpanoszyły się po sali, w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Naliczył cztery sztuki, ale to wcale nie znaczyło, że nie czaiło się ich więcej. Za jego plecami Joe wszedł na zniszczonego sahariana, więc na razie był w miarę bezpieczny. Ale poziom wody nie przestawał się podnosić. Nie dostrzegając chwilowo żadnego zagrożenia, Kurt przywołał Joego gestem dłoni. Zaopatrzony w drugą maskę gazową Joe podbiegł do najbliżej stojącego sarkofagu i wspiął się na górę. Następnie zaczął przeskakiwać z jednego na drugi, aż wylądował tuż obok Kurta. – Stoimy w obliczu gryzącego problemu - stwierdził. Pomimo tłumiącego efektu maski Kurt zorientował się, że Joe wypowiedział te słowa z uśmiechem. – Miejmy nadzieję, że nie będzie tak źle - odpowiedział. Bezwładne ciało Shakira unosiło się na wodzie twarzą do góry. Tuż obok niego pływała ostatnia fiolka z Czarną Mgłą. – Osłaniaj mnie - polecił Kurt.
Zeskoczył w dół i ruszył w stronę Araba i szklanej probówki z zabójczą toksyną. Wiedział, że jedno i drugie było im potrzebne. Shakir mógł się nawet okazać bardziej wartościowy, o ile tylko udałoby się go nakłonić do mówienia. Wyłowił probówkę i wolną ręką chwycił nieprzytomnego mężczyznę. Ciągnąc go za sobą, musiał poruszać się jeszcze wolniej niż do tej pory. – Pospiesz się! - krzyknął Joe, unosząc karabin maszynowy i oddając strzał ponad głową przyjaciela. Kurt próbował iść szybciej, ale woda zaczynała go unosić, niwelując przyczepność stóp, i w efekcie tylko się poślizgnął. Gramolił się tak szybko, jak tylko potrafił, dopadł w końcu do sarkofagu, wskoczył na górę i wyciągnął rękę po Shakira. Nagle jakiś kształt zaczął zbliżać się w ich stronę. Ponad trzymetrowy krokodyl rozwarł paszczę i chwycił nogę złoczyńcy. Kurt nie miał szans w tym pojedynku. Zwierzę wyrwało mu Shakira z ręki i wciągnęło go pod wodę. Kilka innych bestii dołączyło się do kolejnej uczty i po chwili na wodzie wykwitła gęsta, zielono-czerwona piana. Wkrótce jeden z gadów odpłynął w dal, a pozostałe rzuciły się za nim w pogoń. – Wygląda na to, że Shakira czeka przyspieszone spotkanie z bogiem zaświatów - stwierdził Joe. – Obawiam się, że Ozyrysowi może się nie spodobać to, jak urządził jego dawną siedzibę - odparł Kurt. – Facet zapracował sobie na swój los w pocie czoła, ale razem z nim zginęła nasza ostatnia nadzieja na znalezienie antidotum - zauważył ponuro Joe. Kurt stanął prosto i przyjrzał się falującej pod nimi wodzie, która zaczęła podmywać szczyt sarkofagu. – Jeśli nie zachowamy ostrożności, to niebawem możemy pójść w jego ślady - ostrzegł. - Ta mała wysepka za chwilę przestanie nas chronić. Widziałem, jak krokodyle z Amazonii wyskakują na półtora metra z wody, by porywać ptaki z drzew. Jeszcze gorsze rzeczy wyprawiały przy wodopojach, gdzie porywały większe zwierzęta. – W takim razie może skorzystamy z okazji, że akurat się stołują, i damy drapaka? - zaproponował Joe. – Ja będę niósł Renatę, ty trzymaj w pogotowiu karabin. Idziemy prosto do tunelu kolejki i wracamy do elektrowni. Rozpylę zawartość ostatniej probówki
za naszymi plecami, a ty strzelaj do wszystkiego, co się poruszy przed nami. I nie żałujmy nóg. – Tak jest. Coś czuję, że ten ostatni element planu będzie kluczowy. Kurt ponownie przewiesił sobie Renatę przez ramię i objął jej nogi lewą ręką. W prawej trzymał fiolkę z toksyną. – Zdaje się, że droga wolna - powiedział Joe. Na wszelki wypadek oddał kilka strzałów w wodę przed nimi, po czym zeskoczył z pojazdu i ruszył w stronę wyjścia. Miał przeczucie, że zostanie zjedzony, nim zdąży przejść połowę odległości do tunelu. Strzelił do czegoś po swojej lewej. Był to jedynie pływający but. Po chwili uskoczył w prawo, ale nie dostrzegł nic niebezpiecznego. Kurt skoczył za nim, po czym kciukiem odkorkował probówkę i zaczął rozsiewać gaz za plecami, przedzierając się przez wznoszącą się wodę. Odwrócił się, gdy Joe strzelił po raz kolejny. Tym razem w miejscu, gdzie padła kula, coś poruszyło się i odpłynęło w przeciwnym kierunku. Kurt przyjrzał się uważniej, a kształt zakręcił się wokół nich i przeszedł do ataku. Kurt, znów odwracając się, zauważył, że krokodyl podpływa coraz bliżej. – Joe! - krzyknął ostrzegawczo. Ponownie dało się słyszeć charakterystyczny wystrzał z bredy. Joe posłał w stronę gada dwie kule, po czym broń się zacięła. Krokodyl sunął dalej i po chwili uderzył Kurta w nogi. Potwór samym rozpędem powalił go na kolana, ale jego szczęki pozostały zamknięte. Po chwili Kurt stanął na prostych nogach, podczas gdy gad płynął dalej, jak wielka, gumowa zabawka. Trudno było stwierdzić, czy krokodyla spacyfikowała Czarna Mgła, czy celny strzał Joego. Joe dotarł do tunelu pierwszy, ale niebawem cała trójka była już na podwyższonej, suchej powierzchni. Przysiedli, by odpocząć chwilę, ale wody wciąż przybywało. – Wracajmy do domu - zadecydował Kurt. Joe usunął zacięcie karabinu, po czym ruszyli tunelem, mijając spreparowane żaby, aż dotarli do jaskini z Anubisami i kolejką. Jeden pojazd pozostał na miejscu, więc wsiedli do środka, włączyli zasilanie i pojechali z powrotem do siedziby Osirisa.
Dotarli na miejsce. Zastali drzwi do hali generatorów otwarte na oścież. Gdy tylko wysiedli z kolejki, otoczyło ich kilkunastu mężczyzn w mundurach egipskiej armii. Na widok wycelowanych karabinów Joe odłożył swój cekaem na ziemię i uniósł ręce do góry. Kurt postąpił podobnie, wciąż trzymając na ramieniu Renatę. Podszedł do nich człowiek o bystrym spojrzeniu. Na jego mundurze widniał orzeł Saladyna, świadczący o tym, że jego właściciel miał stopień majora, podobnie jak Edo podczas pierwszego spotkania z Joem. Major przyglądał się przez kilka chwil nieprzytomnej kobiecie i jej towarzyszom, po czym zapytał: – Jesteście Amerykanami? Kurt kiwnął głową. – Zavala i Austin? Obaj ponownie przytaknęli. – Chodźcie za mną - powiedział oficer. - Generał Edo chce z wami rozmawiać.
63. Edo stał przed nimi w swoim starym mundurze, który, pomimo ostatnich dwóch lat spędzonych w cywilu, wciąż leżał na nim idealnie. – Tak ci się nudziło czekanie na nas, że postanowiłeś ponownie się zaciągnąć? - spytał na wejściu Joe. – To tylko na pokaz - odparł poważnie Edo. - Poprowadziłem tych ludzi do szturmu na budynek. Uznałem, że wypada zrobić to w mundurze. – Napotkaliście silny opór? – Tutaj nie - poinformował Edo. - Pracownicy elektrowni to cywile, ale musieliśmy rozprawić się z kilkoma uzbrojonymi oddziałami, które przybyły właśnie tym tunelem. Shakir na pewno nie pozostawi tego bez odpowiedzi. Mamy kilku sprzymierzeńców w rządzie i w wojsku, ale on też ma tam swoich ludzi.
– Na twoim miejscu nie martwiłbym się zanadto o Shakira - odparł pogodnie Joe. - Jedyne, co może teraz zrobić, to przyprawić jakiegoś krokodyla o niestrawność. Kurt przedstawił szczegóły zajścia w podziemiach, opisując śmierć Shakira oraz znajdujące się tam skarby, które właśnie na powrót ginęły pod wodą. Edo słuchał zafascynowany. – Wspaniałe zwycięstwo - powiedział wreszcie. – Ale niepełne - zauważył Kurt i uniósł w dłoni pustą probówkę. Znaleźliśmy jedynie toksynę, ale nie antidotum. Ponadto Hassan zdołał uciec. Gdy tylko uda mu się skontaktować z poplecznikami Osirisa, będziecie musieli podjąć walkę na dwóch frontach, polityczną i na ulicach. – Hassan to szczwany lis. - Edo nachmurzył się. - Przetrwał więcej czystek, niż potrafię wyliczyć. Ale tym razem zostawił za sobą ślad. Kilku pojmanych żołnierzy Osirisa mówiło, że widzieli go, jak opuszczał podziemia wyjściem przez kopalnię, wraz z mężczyzną z zabandażowaną twarzą i bliznami. Tego drugiego podobno nazywają Skorpion. Kurt i Joe popatrzyli po sobie. – Wiemy, dokąd mogli się udać? – Nie. - Edo pokręcił głową. - Ale zdołaliśmy wycisnąć co nieco z ich pilotów. Chodźcie zobaczyć. Poprowadził ich do wiszącej na jednej ze ścian mapy. – Na tym schemacie zaznaczono wszystkie stacje pomp, za pomocą których Osiris ściągał wodę z aquifera. System składa się z dziewiętnastu głównych instalacji oraz kilkudziesięciu punktów dodatkowych, do podtrzymania stałego ciśnienia. Wszystkie są zautomatyzowane, oprócz jednej. Edo wskazał na mapie kropkę, znajdującą się na zachód od Kairu, na niezamieszkanych terenach znanych jako Biała Pustynia. – Piloci wyjawili, że regularnie latali w to miejsce z dostawami jedzenia, wody i innymi niezbędnymi materiałami. – A więc stacja jest obsługiwana przez ludzi? - upewnił się Kurt. – Tak, tylko przez kogo konkretnie? Zdaniem pilotów, znajdowali się tam zarówno cywile, jak i członkowie Osirisa. Głównie naukowcy, którzy co trzy dni odbierali specjalne przesyłki w szczelnie zabezpieczonych skrzyniach.
Kurt przypomniał sobie ostatnie słowa Brada Golnera, wypowiedziane tuż przed śmiercią. – Więc właśnie tam musi się znajdować laboratorium, w którym produkują antidotum. Musimy natychmiast tam lecieć - stwierdził. – Już teraz zaczyna brakować mi ludzi - stwierdził Edo. - Obawiam się, że będziecie musieli zaczekać, aż pojawi się tu regularna armia. – Po prostu daj nam jeden śmigłowiec - nalegał Kurt. – Nie mam śmigłowca - odparł bez ogródek Edo. - Ale... - dodał po chwili na dachu budynku stoi jeden. Jeśli nie przeszkadza wam lot w barwach Osirisa, to macie moje błogosławieństwo.
64. Pozostawiwszy Renatę pod opieką ratowników medycznych, Kurt, Joe i Edo wzbili się w powietrze śmigłowcem Aerospatiale Gezelle, udekorowanym logo korporacji Osiris. Edo usiadł za sterami, Joe na fotelu drugiego pilota. Kurt z tyłu podziwiał sunące pod nimi bezkresne połacie białego piasku. Mijali kilometry niezmiennego krajobrazu, pokrytego niezliczoną ilością wydm i skał, przez stulecia uformowanych na wietrze w fantazyjne kształty, o których krążyły legendy. Nagle jego uwagę przykuły dwa pojazdy, ale gdy przyjrzał się uważniej, zauważył, że stały w miejscu i nikogo przy nich nie było. Jakiś czas później dostrzegł fragment rurociągu, przecinającego otwartą pustynię. Rura ciągnęła się aż do stojącego nieopodal betonowego budynku, przy którym znikała pod ziemią niczym zanurzający się w piasku wąż. – To tutaj! - wskazał towarzyszom. - Tam, gdzie rurociąg wchodzi pod ziemię. Edo pokierował maszynę w tamtą stronę i zaczął zniżać lot. W pobliżu nie było żadnych pojazdów, nikt też nie wyszedł im na spotkanie z wnętrza budynku. – Wygląda na opuszczony - zauważył Joe. – Lepiej nie uprzedzajmy faktów - zawyrokował Edo. - Mogą czaić się na nas w środku.
– Tam dalej jest chyba lądowisko - poinformował Kurt. – Spróbuję nas tam posadzić. Gdy schodził do lądowania, maszyna wzbiła w powietrze tumany piasku, ale chmura pyłu szybko opadła wraz ze zwalniającymi obrotami wirnika. Kurt wyskoczył już na piasek z karabinem AR-15 gotowym do strzału, na wypadek gdyby ktoś próbował ich zaatakować podczas lądowania. Obrzucił wzrokiem drzwi i okna w budynku, ale nie zauważył nikogo. Joe i Edo dołączyli do niego kilka chwil później. Kurt wykonał dłonią gest przed siebie. Nagle usłyszał głuchy dźwięk, przypominający okiennice walące o ramy okna w czasie wichury. Ruszył naprzód, a Joe i Edo odsunęli się od niego na bok, by potencjalny strzelec nie był w stanie trafić ich wszystkich jedną serią. Dotarli do drzwi, które ktoś zostawił otwarte. To one bujały się na wietrze i obijały o krawędź framugi. Wysunięty skobel uniemożliwiał im zatrzaśnięcie się na powrót. Edo wskazał klamkę, dając pozostałym do zrozumienia, że zamierza otworzyć je na oścież. Kurt i Joe przyjęli pozycje i skinęli głowami. Gdy drzwi stanęły otworem, obaj wycelowali lufy karabinów w głąb pomieszczenia, uruchamiając przy tym latarki, by oświetlić pomieszczenie. – Pusto - zameldował Joe. Kurt wszedł do środka. Wystrój był bardzo surowy, aż do przesady. Betonowe ściany i podłoga. Kilka krętych rur prowadziło od głównego rurociągu do trzech pomp, które wyglądały jak wspominane przez Edo maszyny podtrzymujące wysokie ciśnienie w systemie odprowadzania wody. W najdalszym kącie zauważył jedyną wyróżniającą się w całym budynku rzecz. – Spójrzcie na to. Joe spojrzał w kierunku, w którym przyjaciel świecił latarką, i dostrzegł metalową skrzynię, podwieszoną na potężnym dźwigu. – Wygląda zupełnie jak ta winda w tunelu. – Jesteśmy co najmniej pięćdziesiąt kilometrów od tamtego miejsca zauważył Kurt. - Ale masz rację, wygląda dokładnie tak samo. Kurt odnalazł włącznik windy i uruchomił urządzenie. – Najwyższa pora, by dojść do sedna tej całej sprawy.
Wszyscy trzej weszli do kabiny, po czym Joe wcisnął guzik na panelu sterowniczym. Zasunęła się za nimi krata i zaczęli zjeżdżać w dół. Kiedy winda otworzyła się ponownie, znajdowali się kilkaset metrów pod ziemią, w pomieszczeniu wypełnionym rurami i pompami. – Te pompy są o wiele większe niż tamte na górze - stwierdził Edo. Przypomina to raczej ich instalację w elektrowni wodnej. Kurt dostrzegł, że rury ciągną się w dół, głębiej pod ziemię. – Muszą tędy ściągać ogromne ilości wody z aquifera. – A teraz wysyłają je z powrotem, dzięki twojemu małemu usprawnieniu powiedział Joe. Kurt pomyślał o tym samym. Podszedł do stojącej przy komputerze klawiatury i spróbował wprowadzić kilka komend. Na ekranie pojawiło się żądanie hasła. Wstukał kilka cyfr na chybił trafił i spotkał się z odmową. Na ekranie pojawiła się nowa wiadomość o treści: „Blokada systemu. Wprowadź kod dostępu Osirisa”. – Ta stacja pracuje na uboczu - stwierdził Kurt. - Kierunek pompowania został zmieniony z centrali. Najwyraźniej nie mogą go zmienić, o ile ktoś z wystarczającymi uprawnieniami nie wprowadzi dodatkowego kodu potwierdzającego. Po tym spostrzeżeniu wrócili do przeszukiwania wnętrza instalacji. – Podejdź tutaj - powiedział nagle Joe. Kurt odszedł od komputera. Joe i Edo stali przed zamkniętymi drzwiami, podobnymi do tych, które prowadziły do laboratorium w kompleksie podziemnym. Zamontowana na ścianie obok konsola zamka cyfrowego mrugała na czerwono. – Chyba właśnie tego szukaliśmy - stwierdził. – Ale jak dostaniemy się do środka? - zapytał Joe. – Właśnie się zastanawiam - odparł Kurt. Podszedł do klawiatury i wstukał podpatrzony od Golnera kod z drugiego laboratorium. Konsola przygasła na moment. Na ekranie wyświetliło się nazwisko martwego naukowca, ale drzwi pozostały zamknięte. Po chwili znów zapaliło się czerwone światło. – Warto było spróbować - skwitował Joe.
– Wygląda na to, że system rozpoznaje jego hasło, ale nie przydzielono mu dostępu do tego pomieszczenia. Zanim Kurt skończył mówić, konsola zaświeciła się na zielono, a drzwi rozsunęły się powoli. Pojawiło się w nich dwóch mężczyzn i kobieta, wszyscy w białych płaszczach. Mężczyzna stojący na przedzie był niski i miał krzaczaste brwi, które sterczały mu nad okularami niczym żywopłot. – Brad? - zawołał naukowiec, rozglądając się wokół. – Obawiam się, że nie ma go już z nami - odpowiedział Kurt. Cała trójka wpatrywała się z przestrachem w mundur Edo. – Jesteście z armii? - padło pytanie, na które znali już przecież odpowiedź. – Czemu się tu ukrywacie? - odpowiedział pytaniem Edo. Naukowcy popatrzyli po sobie. Z wystraszonych spojrzeń podkrążonych oczu jasno dało się wyczytać, że ktoś siłą zmusił ich do zrobienia czegoś, na co wcale nie mieli ochoty. – Kiedy ludzie nadzorujący tę stację dowiedzieli się, że siedziba Osirisa została zaatakowana, zaczęli się bardzo denerwować - zaczął opowiadać ten z krzaczastymi brwiami. - Wciąż domagali się nowych rozkazów i raportów, ale w radiu nikt nie odpowiadał. Potem pompy zaczęły pracować na odwrót i nikt nie był w stanie tego zatrzymać. W wiadomościach radiowych podano informację o nalocie na siedzibę. Wreszcie żołnierze wpadli w panikę i po prostu uciekli. Chcieli zniszczyć laboratorium, ale zamknęliśmy je od wewnątrz. Wiemy, co planowali zrobić z naszą pracą, i nie chcieliśmy dopuścić, by antidotum przepadło. – A więc tutaj je produkujecie? - upewnił się Kurt. Mężczyzna skinął głową. – Jak ono działa? – Uzyskujemy je z żab olbrzymich - poinformował mężczyzna. – A konkretnie z ich skóry - dokończył za niego Kurt. – Zgadza się. Skąd o tym wiecie? – Brad Golner próbował mi wyjaśnić - powiedział Kurt. - Ale Shakir zastrzelił go, zanim zdążył dokończyć wyjaśnianie. Próbował postąpić tak samo jak wy, naprawić popełnione błędy. Przed śmiercią powiedział nam wszystko, co wiedział. Że skóry żab były umieszczane w skrzyniach i transportowane gdzieś indziej.
Naukowiec ponownie skinął głową i zaczął tłumaczyć: – Gdy na skórę, która tworzy kokon uśpionej żaby, spadnie deszcz, zaczyna się z niej wydzielać substancja, która pobudza system nerwowy i odwraca uśpienie. Dla zwierzęcia to koniec anabiozy. Musieliśmy delikatnie zmodyfikować substancję, by była skuteczna u ludzi, ale możecie mi wierzyć, że działa. – Jaką ilością antidotum dysponujecie w tej chwili? – Dość sporą. – Wystarczy dla pięciu tysięcy ludzi? – Ofiary z Lampedusy? - upewnił się naukowiec. - Słyszeliśmy, co się tam stało. Tak, antidotum powinno wystarczyć dla pięciu tysięcy osób. – Mam nadzieję, że dla pięciu tysięcy i jeszcze jednej - stwierdził Kurt, po czym zwrócił się do Edo. - Czy możesz przetransportować ich razem z antidotum do Kairu? – Zamierzasz tu zostać? - zdziwił się Joe. Kurt kiwnął głową. – Mam przeczucie, że nie zostaniemy tu sami na długo. Edo nie musiał o nic pytać, więc zamiast tego zwrócił się do naukowców. – Czy antidotum musi być transportowane w jakichś szczególnych warunkach? – Nie. Jest w pełni stabilne w temperaturze pokojowej. – A więc ruszamy tak szybko, jak to możliwe. Zaczęli układać plastikowe skrzynki na pobliskim wózku. W każdej skrzynce znajdowały się setki probówek z antidotum. – Dopilnuję, żeby Renata dostała pierwszą porcję - zapewnił Edo. – Dzięki. - Kurt uśmiechnął się. Z powrotem na powierzchni Kurt i Joe obserwowali przez okno budynku, jak Edo i naukowcy odlatują z zapasem antidotum oraz surowcami potrzebnymi do wyprodukowania kolejnych partii. Na wyraźną prośbę Kurta pilot wzbił się wyżej, niż przewidywały standardowe procedury, a dopiero potem skierował się do Kairu. – Sądzisz, że Hassan to zauważy? - zapytał Joe.
Kurt kiwnął głową. – Jeśli jest w promieniu piętnastu kilometrów od tego miejsca, to nie mógł tego nie zobaczyć. Mam nadzieję, że to mu da do zrozumienia, że nikogo tu już nie ma. – I wtedy tu przyjedzie? – Gdybyś był na jego miejscu i wiedziałbyś, że zostały ci tylko dwa atuty do wykorzystania, a oba znajdują się w jednym miejscu, to dokąd byś się udał? – Ja akurat wyniósłbym się na Lazurowe Wybrzeże. - Joe wzruszył ramionami. - Ale Hassan nie wyglądał mi na turystę. – Nie, on raczej nie należy do tych, co dają za wygraną - przyznał Kurt. - A jedyne, co może zrobić w obecnej sytuacji, by odzyskać jakiekolwiek pole manewru, to przywrócić oryginalny kierunek pracy pomp i ponownie spowodować suszę. Jeśli to mu się uda, być może zdoła jeszcze przeobrazić porażkę w zwycięstwo. Ale nie może się spodziewać, że będziemy tu na niego czekać. Więc wyszukajmy lepiej jakąś dobrą kryjówkę. Zjechali ponownie na dół i zaczęli się rozglądać po podziemnym wnętrzu. – Za każdym razem, gdy mieliśmy z nimi do czynienia, był wśród nich strzelec wyborowy, ustawiony na dogodnej pozycji. – Skorpion - domyślił się Joe. – Jeśli Hassan zjawi się tu razem z nim, to zapewne będzie chciał, by wspólnik osłaniał go z odpowiedniego miejsca - stwierdził Kurt. – Kluczowym punktem jest winda - uznał Joe. - Ale z rusztowania ponad nią można objąć wzrokiem całe pomieszczenie. Kurt spojrzał w górę, po czym zaczął wchodzić na rusztowanie. Kończyło się tuż przy skale, ale było tam dość miejsca, by się ukryć i nie dać się przy tym zmiażdżyć zjeżdżającej windzie. – Odeślij windę na górę - polecił przyjacielowi, usadawiając się w miarę wygodnie. - Nie chcemy chyba, żeby musieli na nią czekać, gdy już przybędą. Joe wcisnął odpowiedni przycisk i maszyna mszyła w górę. Kabina minęła Kurta o dobre pół metra. – Ja schowam się w pomieszczeniu technicznym - poinformował Joe. - Jeśli rzeczywiście zamierzają przeprogramować pompy, to tam właśnie będą się kierować.
65. Skorpion prowadził land rovera po tej samej pustyni, którą Shakir całkiem niedawno kazał mu pokonać pieszo. Przywołał na moment wspomnienia bólu oraz wściekłości, z której czerpał dość siły, by przetrwać tę morderczą wędrówkę. Co jakiś czas dostrzegał miraże przybierające ludzką postać, rozpływające się niczym zjawy, gdy przejeżdżał bliżej. Skupił myśli na Amerykanach z NUMA, którzy w ciągu kilku krótkich dni zdołali rzucić całą organizację na kolana. Zamierzał dotkliwie ich za to ukarać. Nawet jeżeli rozpaczliwy plan Hassana zawiedzie i Osiris nie zdoła już podnieść się z gruzów, zamierzał ścigać tych ludzi do samego końca, swojego lub ich. Jego przełożony siedział obok i w milczeniu przyglądał się przewijającemu się za szybą krajobrazowi. Co jakiś czas wiatr przybierał na sile i posyłał w ich stronę grubsze grudki piasku. Słońce wschodziło, zalewając całą okolicę nieznośnym żarem. Gdy na horyzoncie pojawił się budynek stacji pomp, Skorpion zahamował. – Czemu się zatrzymujesz? - spytał gniewnie Hassan. – Popatrz tylko. Hassan wyciągnął spod siedzenia lornetkę i spojrzał w kierunku betonowej konstrukcji. Nie miał tak wyostrzonego wzroku jak Skorpion, ale natychmiast zauważył stojący na lądowisku śmigłowiec. – To nasz śmigłowiec - powiedział spokojnie. – Ale co on tutaj robi? Myśl, że jeszcze komuś udało się uciec i przybyć w to miejsce, była zbyt optymistyczna jak na jego gust. Chwycił przypięte u pasa radio i ustawił częstotliwość Osirisa. Już miał zacząć nadawać, gdy nagle zauważył wychodzących z budynku naukowców, którzy pchali przed sobą spory wózek. Po chwili zaczęli wyładowywać z niego plastikowe skrzynie i pakować je do helikoptera. Ich poczynania nadzorował mężczyzna w mundurze egipskiej armii. Gdy skończyli, cała czwórka wsiadła do maszyny, która wzbiła się w powietrze i odleciała na wschód. – Zabrali antidotum - odgadł Hassan. - Ale przynajmniej odlecieli.
– Niebawem tu wrócą - stwierdził Skorpion. – Wystarczy mi kilka minut, by przeprogramować pompy i uniemożliwić komukolwiek z zewnątrz dalszą modyfikację ich trybu pracy. Ruszajmy. Skorpion wrzucił bieg i land rover potoczył się w stronę stacji. Kurt czekał, przyczajony w podziemnej sali. Przez dłuższy czas jedynym, co słyszał, był szum pracujących pomp. Joe zamknął się w centrum sterowania. Huk ruszającej nagle windy przestraszył go. Popatrzył w górę i dostrzegł w niewyraźnym świetle, że kabina zaczęła zjeżdżać w dół. Niewielki kwadracik wysoko w górze zbliżał się niespodziewanie szybko. W połowie drogi kabina mijała kilka lamp zamontowanych w ścianach szybu. Błysk światła odbił się na moment od ścian kabiny i natychmiast zgasł. Kurt zaparł się nogami o skałę, starając się zachować całkowity bezruch, podczas gdy winda minęła go i pokonała jeszcze kilka metrów, nim dotarła na sam dół. Odstawił karabin AR-15 i sięgnął po pistolet - półautomatyczną Berettę Cougar kaliber .45. Krata kabiny odsunęła się z donośnym zgrzytem i wyszli z niej dwaj mężczyźni. Kurt od razu rozpoznał Hassana. Domyślił się, że drugim musi być Skorpion. Szli powoli z odbezpieczoną bronią, najwyraźniej przeczuwając kłopoty. Hassan miał pistolet z krótką lufą, a Skorpion ciężki karabin snajperski. – Zdaje się, że nikogo tu nie ma - powiedział po chwili Hassan, chowając swoją broń za pasek. – To się może zmienić w każdej chwili - odparł Skorpion. Hassan pokiwał głową. – Znajdź sobie odpowiednie miejsce, by mnie osłaniać, na wypadek gdyby nasi nieproszeni goście z armii zamierzali jeszcze tu wrócić. To zajmie mi tylko chwilę. Skorpion rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Szybko doszedł do tego samego wniosku, co wcześniej Joe i Kurt - jedyne miejsce, które pozwalało obserwować całą przestrzeń wokół, znajdowało się na rusztowaniu nad windą. Zarzuciwszy karabin na ramię, zaczął się wspinać dokładnie w tym samym miejscu, co wcześniej Kurt.
Austin mógł ich bez trudu zastrzelić ze swojej kryjówki, ale zamierzał wziąć ich żywcem, o ile tylko będzie to możliwe. Na wszelki wypadek zacisnął pewniej palec na spuście, celując prosto w głowę wdrapującego się coraz wyżej Skorpiona. Hassan ruszył do pokoju z komputerami, tymczasem jego strzelec zajął miejsce około trzech metrów poniżej Kurta. Miał stąd pełny widok na pomieszczenie oraz znajdującą się dalej salę. Ani razu nie popatrzył w górę, ale nawet gdyby to zrobił, nie miał szans dojrzeć Amerykanina. Jego oczy dopiero przyzwyczajały się do ciemności, a kilka chwil wcześniej znajdował się przecież na samym środku pustyni, w oślepiającym słońcu. Skorpion ustawił się na pozycji i przygotował karabin do strzału. Hassan przystanął przy drzwiach do pokoju komputerowego, rozejrzał się dookoła, po czym wszedł do środka. Po kilku krokach zniknął Kurtowi z oczu. Skorpion czekał. Na tym polegała rola snajpera - czekać cierpliwie w zupełnej ciszy. Ale jego myśli nie chciały się uciszyć. Zaczęły go dręczyć wspomnienia. Głosy. Słyszał rozkaz Shakira, nakazującego mu wracać pieszo przez pustynię. Słyszał głos Amerykanina o nazwisku Austin, każącego mu wyrzucić karabin do wody, nad brzegiem wyspy Gozo, dokładnie w chwili, gdy miał już pociągnąć za spust. Powtarzał sobie, że powinien był zastrzelić go od razu, tam, albo jeszcze wcześniej. Być może wtedy w forcie powinien strzelić do niego zamiast do Hagena. Ale wydane mu rozkazy mówiły inaczej. Tym razem już się nie zawaha. Wyciszył natrętne myśli i skupił się na bodźcach zewnętrznych. Szum pracujących pomp działał na niego niemal kojąco. Ale ich dźwięk powinien już się zmieniać. Czemu Hassan jeszcze ich nie przestawił? Skorpion zamrugał, by wyostrzyć wzrok w ciemności. Przed oczami majaczyły mu zielone plamy, refleksy świetlne ze skąpanej w słońcu pustyni. Pokręcił głową i usiłował skupić się na aktualnym zadaniu. Musiał chronić Hassana. Nie powinien się dekoncentrować. Ponownie spróbował oczyścić umysł i spojrzał w stronę centrum sterowania pompami. Nareszcie dostrzegł postać siadającą przy klawiaturze w głębi pomieszczenia. Sylwetka początkowo była niewyraźna, ale po chwili obraz się wyostrzył. To nie był Hassan. To był Austin. Jak to możliwe? - pomyślał. - Jakim cudem?
Przyjrzał się uważniej, po czym docisnął kolbę karabinu do ramienia. Helikopter. To oczywiste! Austin jeszcze raz ich przechytrzył. Dotarł tu przed nimi i ukrył się w sali komputerowej. Hassan zapewne jest już martwy. Skorpion zacisnął dłonie na karabinie. Zazwyczaj był nieporuszony jak skała, ale teraz krew aż się w nim gotowała. Spojrzał przez celownik i ustawił go idealnie tuż pod szczeciną siwych włosów Amerykanina. Wypuścił powietrze z płuc. Gdy jego ciało znieruchomiało całkowicie, pociągnął za spust. Wystrzelona z ogłuszającym hukiem kula poszybowała prosto i pewnie, trafiła Austina między łopatki, zabijając go natychmiast. Bezwładne ciało osunęło się na oparcie krzesła. Skorpion odetchnął ciężko i zaczął się rozglądać za nieodłącznym towarzyszem Austina. Na pewno gdzieś się tu czai. Nagle drzwi otworzyły się zamaszyście, pchnięte rzuconym przez kogoś krzesłem. Gdy mebel toczył się po podłodze, Skorpion zauważył swoją horrendalną pomyłkę. Zabitym przed chwilą człowiekiem był Hassan, nie Austin. Wycelował w mężczyznę, który rzucił krzesłem, ale ktoś spadł na niego z góry. Skorpion obrócił się i zobaczył, że to właśnie Austin zamknął go w uścisku. Uniósł karabin, ale kolba uderzyła o skałę. Miał tu za mało miejsca, by odpowiednio wycelować. Zamiast tego wyprężył się do góry i uderzył Amerykanina głową w brodę, po czym wyszarpnął się, wypuścił z rąk karabin i zastąpił go nożem. Właśnie zabił swojego protektora i teraz nie zostało mu już nic prócz szaleńczej walki do ostatniej kropli krwi. Kurt wycelował, trzymając pistolet przy biodrze. Skorpion uniósł nóż, zamierzając się do ciosu. Kurt strzelił i trafił napastnika w ramię z nożem. Skorpion odchylił się w tył, upuszczając broń. Chwycił zdrową ręką za rusztowanie, a nóż upadł z brzękiem na posadzkę. – Poddaj się! - krzyknął Kurt. Skorpion jakby nie słyszał jego słów. Sięgnął do kieszeni po kolejną broń kastet ze sterczącym pośrodku trójkątnym ostrzem. Dostał go od Hassana z okazji awansu. Kształt ostrza miał symbolizować piramidy i odradzającą się potęgę faraonów. Otrzymywał go każdy zabójca z korporacji Osiris.
Nasunął kastet na palce i zacisnął pięść. – Nawet nie próbuj! - ostrzegł Kurt. Skorpion rzucił się na niego, a Amerykanin ponownie pociągnął za spust. Tym razem trafił zabójcę w drugie ramię. Arab z najwyższym trudem zachował równowagę na rusztowaniu. Spróbował znów uderzyć przeciwnika, ale trzecia kula przeszyła mu łydkę. Nadal wisiał na rusztowaniu, utrzymując się tam już tylko siłą woli. Gdyby zdołał chwycić Austina, mógłby zabrać go ze sobą do krainy śmierci. Kurt widział wyraźnie gorejące w jego oczach szaleństwo. – Czy ty nigdy nie dasz za wygraną? - krzyknął. – Nigdy - odparł Skorpion, szczerząc zaciśnięte zęby. I jeszcze raz skoczył w stronę Austina, ale ten nie wahał się ani sekundy. Tym razem kula trafiła Skorpiona w udo. Mężczyzna spadł do szybu windy, uderzył plecami o dach kabiny i po chwili stoczył się na posadzkę. Skonał, wpatrując się w czarny sufit.
66. Gdy Kurt i Joe wrócili wreszcie do Kairu, całun tajemnicy spowijający prawdziwe oblicze korporacji Osiris został już zerwany. Odnaleziono bazę danych, zawierającą szczegóły wszystkich przestępczych poczynań spółki. Łapówki, nielegalne transakcje, szantaże. Były tam też nazwiska wszystkich tajnych współpracowników. Również tych w szeregach zagranicznych rządów. Korporacja nie została wprawdzie rozwiązana, ale zdaniem Edo wkrótce miała zostać przejęta przez państwo, bo, jak się okazało, większość inwestorów maczała palce w brudnych interesach. Kurt najbardziej interesował się losem Renaty. Znalazł ją w szpitalu, gdzie powoli dochodziła do siebie. – Śniły mi się krokodyle - powiedziała na jego widok. – To nie był sen - zapewnił. Wyjaśnił jej działanie antidotum i to, jak udało im się je odnaleźć. Nie opuszczał Renaty, dopóki nie zjawiła się włoska ekipa ratunkowa, która
odwiozła ją na lotnisko, skąd miała zostać przetransportowana do kraju i oddana pod opiekę najlepszych lekarzy. Spokojny o los Renaty, skontaktował się z Troutami, którzy zrelacjonowali swoje przygody we Francji. – Gamay zaczęła nagle rozrywać obrazy Villeneuve’a na kawałki, sądząc, że ukrył w nich swój sekret - opowiadał Paul. - W dwóch, które zdążyliśmy sprawdzić, nie było niczego. Potem niejaki Skorpion wykradł nam ostatni obraz. – Doceniam wasze starania, ale jestem ciekaw, skąd pomysł, że Villeneuve ukrył tłumaczenie D’Campiona w swoich malowidłach? – W listach, które do niego pisał, natrafiliśmy na fragment, który brzmiał jak zawoalowana wskazówka, przeznaczona dla starego przyjaciela. – W jego listach? – Konkretnie to w ostatnim - sprecyzowała Gamay. - Villeneuve pisał, że obawia się tego, co Napoleon mógłby zrobić z Czarną Mgłą. „Być może będzie lepiej, jeśli prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Jeśli na zawsze już pozostanie z tobą, w małej łódce, mknącej, by schronić się przy «Guillaumie Tellu»”. Jeden z obrazów Villeneuve’a przedstawiał szalupę z kilkoma wiosłującymi ludźmi. Pomyśleliśmy, że zapiski mogą być schowane wewnątrz obrazu. – Ale ci ludzie, którzy nas napadli, ukradli obraz, zanim zdążyliśmy to sprawdzić - dokończył Paul. – Nie czułam, by coś kryło się pod płótnem, gdy ściskałam je w dłoniach stwierdziła Gamay. - To była tylko szalona myśl. Kurt słyszał, co mówili, ale nie zwracał uwagi na sens ich słów. – Możesz powtórzyć ten fragment listu? - zapytał, zamyślony. – Być może będzie lepiej, jeśli prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Jeśli na zawsze już pozostanie z tobą, w małej łódce, mknącej, by schronić się przy „Guillaumie Tellu”. – Pozostanie z tobą... w małej łódce - powtórzył cicho Kurt, po czym wykrzyknął: - Gamay, jesteś genialna! – Bardzo mi miło, ale skąd to nagłe olśnienie? – Właśnie rozwiązałaś całą sprawę - odparł enigmatycznie Kurt. - Lećcie czym prędzej na Maltę i odszukajcie D’Campionów. Poproście Etienne’a, żeby pokazał wam obraz przedstawiający bitwę w zatoce Abukir, namalowany przez ich pradziadka. Kiedy go zobaczysz, sama wszystko zrozumiesz.
67. Wyspa Gozo, Malta godzina 21.00 D’Campionowie przyjęli Troutów w swojej posiadłości. Nicole wprowadziła ich do salonu. – Proszę wybaczyć bałagan - powiedziała. - Wciąż jeszcze sprzątamy po tym zamieszaniu. Etienne czekał na nich przy wygaszonym kominku. – Witam serdecznie - zwrócił się do nich z uśmiechem. - Wszyscy przyjaciele Kurta Austina i Joe’ego Zavali są również naszymi przyjaciółmi. Rozumiem, że to właśnie oni skierowali was do naszego domu, ale nie wiem dlaczego. – Kurt prosił, by pokazali nam państwo pewien obraz, który zrobił na nim szczególne wrażenie - wyjaśniła Gamay. – Ten namalowany przez Emile’a - sprecyzował Etienne. – Zatoka Abukir - potwierdziła Gamay. Etienne odsunął się od ściany. Za jego plecami nad kominkiem wisiał obraz. – Czy pozwolą państwo, że go zdejmiemy? - spytał Paul. – W jakim celu? - zdziwił się Etienne. – Bo mamy powody sądzić, że Emile ukrył swoje tłumaczenia na rewersie obrazu, z zamiarem odesłania ich do Villeneuve’a. To była jedyna rzecz, której żaden francuski zarządca nie zdecydowałby się mu odebrać, a to czyniło z obrazu idealną kryjówkę. – Trudno mi to sobie wyobrazić - stwierdził Etienne. – W takim razie przekonajmy się. Troutowie ostrożnie zdjęli obraz ze ściany. Żyletką przecięli warstwę papieru na ramie. Gamay wsunęła dłoń w rozcięcie, poczuła pod palcami złożoną kartkę i wyciągnęła ją. Był to sztywny kawałek żółtego pergaminu. Umieścili go na szklanym stole w jadalni i delikatnie rozłożyli.
Nie sposób było nie rozpoznać egipskich hieroglifów. Pod nimi zapisano linijki francuskiego tłumaczenia: „Czarna Mgła. Anielskie Tchnienie. Mgła Życia”. W rogu widniała data. – Czternasty frimaire’a - odczytał Etienne. - To znaczy grudzień tysiąc osiemset piątego roku. - Wzniósł oczy ku górze. - Wszystkie te lata... Mieliśmy to pod samym nosem tak długi czas! – Być może z kilkusetletnim opóźnieniem, ale dokonania Emilea na zawsze przejdą do historii badań nad starożytnością - powiedziała Gamay. - Data zapisana na obrazie oraz badania korespondencji z Villeneuve’em potwierdzą, że jako pierwszy dokonał tłumaczenia hieroglifów. Zostanie zapamiętany jako największy ze wszystkich sawantów Napoleona.
68. Rzym Alberto Piola przez całą dobę prawie nie odchodził od telewizora. Wszystkie stacje bez przerwy pokazywały zdjęcia policjantów i żołnierzy otaczających budynek korporacji Osiris w Kairze. Ujęcie z helikoptera przedstawiało ogromny wir w miejscu, gdzie pompy ściągały wodę z Nilu, by wtłoczyć ją z powrotem do aquifera. Wokół instalacji kręciły się setki umundurowanych ludzi, nie mówiąc o dziesiątkach wojskowych jeepów, czołgów i ciężarówek. Pojawiały się już pierwsze doniesienia o tym, że to właśnie Osiris spowodował katastrofę na Lampedusie oraz suszę panującą w Afryce Północnej. Gdy doniesiono, że Shakir i Hassan zostali zabici, Piola zaczął pocieszać się cichą nadzieją, że jego powiązania z korporacją nigdy nie wyjdą na jaw. Ale w głębi duszy wiedział, że to niemożliwe. Nie pozostało mu więc nic innego, niż zniknąć. Otworzył sejf i wyjął z niego pistolet oraz dwa zwitki banknotów, łącznie dwadzieścia tysięcy euro. Z biurka swojej sekretarki zabrał kluczyki do jej nierzucającego się w oczy fiata. Nikomu nie przyjdzie do głowy szukać go w takim gracie.
Wyszedł z gabinetu i ruszył korytarzem, próbując przywołać na twarz wyraz całkowitego spokoju. Był już w połowie schodów, gdy pojawili się karabinierzy. Odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku. – Signore Piola! - zawołał jeden z żandarmów. - Proszę się zatrzymać. Mamy nakaz aresztowania pana. Piola odwrócił się na pięcie i zaczął strzelać. Mężczyźni rozbiegli się, schodząc z linii strzału, a pozostali ludzie w budynku, przerażeni, zaczęli biegać na wszystkie strony. Piola skorzystał z zamieszania i rzucił się do ucieczki. Wpadł na pobliski korytarz i skierował się do wieńczących go podwójnych drzwi, odpychając po drodze kilka osób. Mężczyznę, który nie odsunął się wystarczająco szybko, uderzył w skroń kolbą pistoletu. Gdy za jego plecami pojawili się policjanci, oddał w ich kierunku kilka strzałów. Dotarł w końcu do drzwi i przepchnął się przez nie do sali konferencyjnej. – Z drogi! - krzyknął do znajdujących się w środku ludzi. - Nie zbliżać się! Tłum rozstąpił się przed uzbrojonym mężczyzną niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. Tylko jeden człowiek, rudowłosy mężczyzna z hiszpańską bródką, podbiegł do niego z boku i pchnął całym ciałem, niczym hokeista blokujący atak przeciwnika na bramkę. Piola wpadł z impetem na ścianę i osunął się na podłogę. Banknoty wyfrunęły mu z kieszeni i zawisły na moment w powietrzu niczym najdroższe konfetti świata. Ale Włoch nadal trzymał w dłoni pistolet. Podniósł się i przymierzył do strzału. Zanim zdążył pociągnąć za spust, został błyskawicznie rozbrojony przez rudzielca, który powstrzymał jego szaleńczy bieg. Piola rozpoznał swojego przeciwnika - był to James Sandecker, wiceprezydent Stanów Zjednoczonych - i poczuł potężne uderzenie w szczękę. Ponownie wylądował na ziemi. Zanim zdążył się otrząsnąć, dopadli go żandarmi i zakuli w kajdanki. Został wyprowadzony z sali. Ostatnim, co zobaczył, był James Sandecker, ocierający z uśmiechem knykcie. Po wyjściu Pioli Sandecker zasiadł na swoim miejscu za stołem konferencyjnym. Pozostali uczestnicy zebrania nie zdążyli jeszcze otrząsnąć się z szoku, ale on nadal uśmiechał się szeroko. Po chwili zjawił się jego asystent, Terry Carruthers, z kubełkiem lodu na obolałą pięść.
– Możesz sobie darować, o ile nie masz tam butelki szampana - powiedział wiceprezydent. – Obawiam się, że nie mam - odparł Carruthers, odkładając naczynie na bok. – Wielka szkoda - mruknął Sandecker, po czym sięgnął za połę swojej marynarki, wyciągnął świeże cygaro i przypalił je zapalniczką Zippo. Reakcja Carruthersa była łatwa do przewidzenia. – Tu nie wolno palić, panie prezydencie - poinformował. Sandecker rozparł się wygodnie w fotelu. – Tak słyszałem - rzekł, po czym wypuścił z ust niemal idealne kółko dymu. - Tak słyszałem.
69. Kilka dni po tym, jak pompy w Egipcie zostały przeprogramowane, woda z Nilu uzupełniła ubytki w aquiferze i skruszyła skalne warstwy, zalegające pod powierzchnią Libii, uwalniając hektolitry życiodajnego płynu. Jeziora i studnie napełniły się na nowo, wkrótce odnowione zostały rezerwy wodne wszystkich większych miejscowości. W zrujnowanej libijskiej stacji pomp woda wystrzeliła z roztrzaskanych rur niczym gejzer, spadając na wysuszoną ziemię jak ulewny deszcz. Wyciek nie został jeszcze powstrzymany, gdy Reza, poruszający się o lasce, dotarł na miejsce, by przekonać się na własne oczy, że kryzys minął. Zamiast ukryć się przed padającą rzęsiście wodą, geolog podszedł bliżej do źródła, by móc przesłać Paulowi i Gamay zdjęcia i wyrazy dozgonnej wdzięczności. Wraz z odzyskaniem dostępu do wody sytuacja w Libii szybko się ustabilizowała i dotychczasowy rząd zdołał utrzymać się przy władzy. Rebelianci zostali schwytani i uwięzieni. Podobnie było w Tunezji i Algierii. Gdy tylko antidotum na Czarną Mgłę stało się ogólnodostępne, politycy będący do tej pory na usługach Osirisa poparli rządy swoich państw. W Egipcie znowu wrzało, tłumy wyszły na ulicę, a nowa władza tylko potęgowała wszechobecny chaos. Edo został przywrócony do służby i otrzymał awans na generała dywizji.
We Włoszech ostatnie ofiary z Lampedusy opuszczały już szpitale, w których opiekowano się nimi po podaniu antidotum. Większość mieszkańców wróciła do swoich domów na wyspie, a nieliczna grupa imigrantów pozostała na Sycylii i otrzymała z miejsca włoskie obywatelstwo. Jedna z ofiar Czarnej Mgły wykorzystała niepowtarzalną okazję, by osobiście podziękować Kurtowi Austinowi za ratunek. Podziękowanie przybrało formę czułego uścisku i pocałunku na pokładzie niedużej łodzi rybackiej, kołyszącej się w pobliżu greckiej wyspy Mykonos. – Nie wyobrażam sobie milszej nagrody - powiedział Kurt. Miał na sobie tylko czarne kąpielówki, a idealną figurę Renaty podkreślało czerwone bikini. Oboje, bardzo opaleni i bardzo zadowoleni z siebie, delektowali się szampanem Billecart-Salmon Brut Reserve. Renata przysiadła na hamaku rozwieszonym przez Austina nad pokładem. – Ciekawe, w jaki sposób starożytni Egipcjanie zdołali stworzyć Czarną Mgłę - powiedziała, pociągając łyk z kieliszka. – Lata uważnej obserwacji natury - odrzekł Kurt. - Według tekstu przetłumaczonego przez Emilea D’Campiona, kapłani Ozyrysa zauważyli, że młode krokodyle po zjedzeniu żaby olbrzymiej zapadają w niezwykły trans. Dzięki serii eksperymentów udało im się wywołać podobny stan u ludzi. Potem wystarczyło już tylko utworzyć tajną hodowlę żab, by korzystać z toksyny podczas każdej ceremonii. – A jak odkryli sposób na wybudzanie ludzi z powrotem? – Tego jeszcze nie wiemy - przyznał Kurt. - Ale prędzej czy później musieli się przekonać, że sekret drzemie w skórze żab. Ten sam enzym, który pobudza system nerwowy żaby, rozpylano w dymie z kadzideł. Po kilku wdechach organizmy porażonych ludzi zaczynały funkcjonować jak dawniej. Ale według tego, co napisał D’Campion, proces ten trwał wiele miesięcy. – W takim razie mam szczęście, że naukowcy z Osirisa zdołali go przyśpieszyć - westchnęła Renata. – Co więcej - dodał Kurt - ich praca jest teraz kontynuowana w tym kierunku, który sami mieli początkowo w planach. Jak wspominał Golner, bada się możliwości wykorzystania toksyny w anestezjologii, jako bezpieczniejszej metody wprowadzania pacjentów w kontrolowaną śpiączkę. Testuje się również
pomysł używania jej do usypiania astronautów na potrzeby długoterminowych lotów, na Marsa i dalej. – Ciekawe, czego jeszcze moglibyśmy się nauczyć od Egipcjan, gdybyśmy tylko lepiej poznali ich cywilizację. – Podziemna baza Osirisa została ponownie osuszona i wkrótce będą ją mogli zbadać archeolodzy z prawdziwego zdarzenia. Jestem pewien, że znajdą tam dość artefaktów i fascynujących zapisków, by mieć o czym dyskutować przez co najmniej kilkadziesiąt lat. Renata wypiła jeszcze trochę szampana, wstała i oparła się o jego ramię. – A co z saharianami? - zapytała. - Czy udało wam się ustalić, skąd się tam wzięły? – Owszem. Ten żołnierz, którego zwłoki znaleźliśmy, jechał razem z sześcioma towarzyszami przez pustynię pewnej bezksiężycowej nocy. Mieli pozostać w ukryciu i nękać tylną straż Anglików, podczas gdy Rommel dokonałby frontalnego uderzenia wraz z całymi skupionymi w Afryce siłami państw Osi. Jednak, natarcie zostało powstrzymane jeszcze pod El Alamein, wiele kilometrów na wschód od Kairu. – A więc czekali na coś, co miało nigdy nie nastąpić. – I zapewne tylko dzięki temu część z nich zdołała przeżyć wojnę. Kierowcy byli włoskimi żołnierzami, ale pozostali członkowie załogi każdego z pojazdów zostali zwerbowani spośród włoskich imigrantów, mieszkających na stałe w Kairze. W tamtych czasach mieszkało tam wielu Włochów, łącznie z żoną ówczesnego ambasadora Wielkiej Brytanii. To dlatego żołnierz zapisał w pamiętniku, że grozi im śmierć za szpiegostwo. – Jest jakaś szansa, że uda się odnaleźć rodzinę Anny Marii? - spytała Renata. - Sądzę, że chcieliby się dowiedzieć, co się stało. Kurt opróżnił swój kieliszek i postawił go na pokładzie. Woda była tak spokojna, że łódź praktycznie w ogóle się nie poruszała. – Historycy z twojego kraju szukają zarówno jej, jak i krewnych tego żołnierza. – Mam nadzieję, że ją odnajdą - powiedziała Renata, wzdychając. - Postąpił bardzo słusznie, odsyłając swoich ludzi do domów. Dlaczego mieliby ginąć za taką kanalię jak Mussolini? Dlaczego w ogóle ktokolwiek musiał za niego zginąć?
– W pełni podzielam twoje zdanie - przyznał Kurt. - Zwłaszcza że gdyby postanowili oddać życie w walce, nie trafilibyśmy na ich samochody w labiryncie. Oni zginęliby od kul Brytyjczyków, a my zapewne umarlibyśmy z wycieńczenia pod ziemią. – I co teraz? - zapytała, głaszcząc go po ramieniu. - Czy możemy zostać tu już na zawsze, popijać dobrego szampana, pływać w ciepłym morzu i drzemać na słońcu? – Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy - odparł Kurt, spoglądając na rozpościerającą się przed nimi błękitną toń. Tuż przy burcie nagle wynurzył się z wody Zavala. Złapał się relingu i wrzucił na pokład swój sprzęt nurkowy. – Lepiej nie przeholuj z szampanem, kolego. Jutro ty idziesz pod wodę. Ten fenicki wrak sam się nie wydobędzie. – Pod warunkiem, że pod moją nieobecność będziesz się trzymał z daleka od mojej kolekcji win. – Chyba kpisz. - Zavala skrzywił się teatralnie. - Rozmawiasz z prawdziwym mężczyzną, który nawet za namową nie tyka tego babskiego świństwa. – A co w takim razie pije prawdziwy mężczyzna? - zapytała Renata. – Prawdziwy mężczyzna, moja droga - odpowiedział Zavala z zabójczym uśmiechem - pije czystą tequilę, z cytryną i szczyptą soli, i zagryza to porządnym kubańskim cygarem.