Judith McWilliams Dziedzic zza morza Tytuł oryginału: Her secret children Medwin & Medwìn Kancelaria Adwokacka Szanowna Pani Sutton! Zwracamy się do P...
9 downloads
29 Views
647KB Size
Judith McWilliams Dziedzic zza morza Tytuł oryginału: Her secret children
Medwin & Medwìn Kancelaria Adwokacka Szanowna Pani Sutton! Zwracamy się do Pani w imieniu naszego klienta, Kliniki Westinger, z której usług korzystała Pani i Pani świętej pamięci mąż, chcąc dokonać zapłodnienia in vitro. Klinika poinformowała nas, że podczas wewnętrznej kontroli wyszło na jaw, iż poprzedni dyrektor udostępniał przechowywane w klinice komórki jajowe klientek osobom, które pragnęły dokonać zapłodnienia in vitro. Choć przyświecał mu chwalebny cel, dyrektor nie dojajowe wykorzystał.
S
pełnił obowiązku uzyskania pisemnej zgody kobiet, których komórki
R
W celu naprawienia zaistniałej sytuacji załączamy dokumenty, które wymagają Pani podpisu. W pierwszym akcie oświadcza Pani, iż nie będzie Pani żądała od kliniki zadośćuczynienia. Drugi plik dokumentów zamieszczony został na prośbę Jamesa Thayera, który sprawuje wyłączną opiekę nad sześciomiesięcznymi bliźniętami, które narodziły się z Pani komórek jajowych. Podpisując dokumenty, zrzeka się pani wszelkiego prawa do opieki nad dziećmi. Jesteśmy pewni, że zgodzi się Pani z nami, że dla dzieci najlepiej będzie, jeżeli pozostaną z ojcem. Z wyrazami szacunku, Edgar Medwin Adwokat
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Już prawie na miejscu, prawie na miejscu. - Vicky Sutton powtarzała te słowa niczym modlitwę. W jej głosie słychać było nadzieję, strach i radosne podniecenie. Nacisnęła ze zdwojoną siłą na pedał gazu i mały samochodzik, który wynajęła na lotnisku, pomknął przed siebie. Miała za sobą większą część drogi. Nie chodziło jedynie o odległość, choć liczba kilometrów dzieląca jej niewielki domek na przedmieściach Filadelfii od angielskiej wsi była imponująca. Ale fizyczna
S
odległość była niczym w porównaniu z psychiczną wędrówką, jaką Vicky odbyła w ciągu minionych dwóch tygodni.
R
Z początku nie chciała wierzyć, że list z kancelarii adwokackiej był prawdziwy. Niedowierzanie ustąpiło miejsca wściekłości, że lekarz, którego darzyła zaufaniem, mógł zrobić coś tak okropnego. Dopiero po kilku dniach odczuła euforyczną radość: była matką! Z czasem jednak zaczęła ogarniać ją frustracja, gdy okazało się, że prawnicy nie potrafią wynegocjować warunków opieki nad dziećmi, z których obydwie strony byłyby zadowolone. Niestety, nie istniał precedens, na który można by się powołać, i sprawa ugrzęzła w adwokackich przepychankach. Lecz oto wreszcie jej marzenie miało się spełnić: pozna swoje dzieci!
Zacisnęła dłonie na kierownicy. Pozna także kogoś innego. Kogoś, kto nie chciał się z nią widzieć, kto zabronił jej przyjeżdżać do Anglii i zgodził się dopiero na spotkanie z jej adwokatem, panną Lascoe, gdy zagroziła mu procesem. Vicky zadrżała na myśl, jak zareaguje pan Thayer, gdy dowie się, że zmieniła w ostatniej chwili zdanie i zamiast przysłać panią adwokat, jak było ustalone, przyjechała do Anglii osobiście. To nie miało znaczenia, próbowała wmówić samej sobie. James Edward Andrew William Thayer będzie musiał zrozumieć, że nie zawsze wszystko dzieje się po jego myśli. Jako angielski arystokrata pewnie nie jest przyzwyczajony do tego, by ktokolwiek mu się sprze-
S
ciwiał.
Vicky skręciła w prawo i wstrzymała oddech na widok wysokiej
R
na trzy metry bramy. W oddali widniał olbrzymi, trzypiętrowy dom usytuowany na wzgórzu. To był Thayer House. Vicky poczuła się nieswojo.
Gdy parkowała samochód na żwirowym podjeździe, jej serce biło szybciej niż zazwyczaj. Za elegancką fasadą domu znajdowały się jej dzieci! Dzieci, o posiadaniu których już dawno porzuciła wszelką nadzieję. Dwa tygodnie temu jej marzenie spełniło się. Ale w jaki sposób... Vicky wysiadła z samochodu, podążyła po niskich schodkach i zastukała do wielkich, lśniących drzwi błyszczącą, mosiężną kołatką. Po chwili stanął w nich lekko otyły mężczyzna w średnim wieku ubrany w ciemny garnitur.
- Dzień dobry pani - powiedział. - W czym mogę pani pomóc? - Hm... - Vicky była tak zdenerwowana, że miała trudności z mówieniem. - Dzień dobry, byłam umówiona z panem Thayerem. Nazywam się Lascoe. - Oczywiście, panno Lascoe. Witam w Thayer House. - Mężczyzna usunął się na bok, by Vicky mogła wejść do środka. - Nazywam się Beech i jestem ma-jordo musem. Zupełnie jakby zjawił się z powieści P.G. Wode-house'a, pomyślała. Mówił i poruszał się w śmieszny sposób. - Może pani poczekać na pana Thayera w zielonym saloniku. Prosił, by od razu powiadomić go o pani przybyciu. Proszę tędy, panno
S
Lascoe. - Beech podążył w głąb korytarza. Vicky posłusznie poszła za nim, choć nogi miała jak z waty. Zże-
R
rały ją nerwy. James Thayer był ostatnią przeszkodą między nią a bliźniętami. Zamierzała postawić na swoim. James Thayer przekona się, że świat nie jest urządzony po jego myśli. Dla dobra swoich dzieci zmierzyłaby się z samym diabłem, więc rozpieszczony brytyjski arystokrata nie stanowił problemu. - Proszę usiąść. Pan Thayer zaraz przyjdzie. - Dziękuję. - Vicky z trudem wydobyła z siebie głos. Lekko zadrżała. Na szczęście Beech zdawał się nie zwracać na to uwagi. Ukłonił się i wyszedł, zamykając za sobą bezszelestnie drzwi. Vicky była zbyt zdenerwowana, by usiedzieć spokojnie na miejscu, więc podeszła do szklanych drzwi, które wychodziły na obszerny
taras. Widok zapierał dech w piersiach. Wszędzie, gdzie tylko okiem sięgnąć, roztaczała się przed nią soczysta zieleń trawy. W oddali dostrzegła ogród różany, a na prawo szklarnię z okrągłym dachem. Wyszedł z niej mężczyzna i podążył w stronę głównego budynku. Sądząc po dumnie uniesionym podbródku i eleganckim ubraniu, był właścicielem posiadłości. Przysunęła się bliżej okna, by lepiej go widzieć. Zmrużyła oczy. Patrzyła na niego z przyjemnością. Poruszał się z gracją oraz właściwą sportowcom pewnością siebie. Wyglądał niczym... Zadrżała. Nie była przyzwyczajona, by jej organizm reagował w niej takie wrażenie?
S
ten sposób na obcych mężczyzn. Dlaczego James Thayer zrobił na Jego ciemne włosy odbijały czerwcowe promienie słoneczne, na-
R
bierając rudawego odcienia. Znajdował się na tyle daleko, że nie była w stanie dostrzec, jakiego koloru ma oczy, ale była przekonana, że są ciemne. Ciemne i nieprzeniknione. Pełne tajemnic, którymi nie dzieli się z byle kim. Przez chwilę zatrzymała wzrok na jego zaciśniętych wargach. Był zdenerwowany, czemu zresztą się nie dziwiła. Nie życzył sobie jej obecności. Nie chciał, by znajdowała się w pobliżu bliźniąt. Ale Vicky nie zamierzała przejmować się tym, czego chce, bądź nie, ten brytyjski arystokrata. Nie pozwoli wymazać się z życia swoich dzieci. Nigdy, przenigdy. Wzięła głęboki oddech. To spotkanie będzie ją wiele kosztować. Nie przepadała za konfrontacjami, a Thayera cechowała ogromna
pewność siebie. Zamiast przysłać pannę Lascoe, sama przyjechała do Anglii, i była pewna, że to się mu nie spodoba. Vicky zrobiła kilka kroków do tyłu. W pełnym oczekiwania napięciu patrzyła, jak mężczyzna wchodzi na taras i miękkim ruchem otwiera szklane drzwi. Ukłonił się jej. - Dzień dobry, panno Lascoe. Mówił z wyraźnym brytyjskim akcentem, który przywodził na myśl odlegle wspomnienia. Vicky wróciła pamięcią do dnia, kiedy wraz ze swą najlepszą przyjaciółką oglądała w telewizji, jak Diana wychodzi za mąż za swojego księcia z bajki, angielskiego następcę
S
tronu. Wtedy jeszcze wierzyła, że wszystko jest możliwe, jeżeli tylko kocha się dostatecznie mocno...
R
Nie była już naiwnym, romantycznym podlotkiem. Dawno przekonała się, że to, co w dziecięcych marzeniach wydaje się tak łatwe do zdobycia, w prawdziwym życiu jest nieosiągalne. James uważnie spojrzał na szczupłą kobietę stojącą przy kominku. Dziwne, ale było w niej coś znajomego. Miał poczucie, że panna Lascoe jest kimś, kogo niegdyś bardzo kochał i stracił. Całym sercem zapragnął wziąć ją w ramiona i błagać, by nigdy więcej go nie zostawiała. To nie ma sensu, pomyślał. Nigdy wcześniej nie spotkał panny Lascoe i miał nadzieję jak najprędzej ją pożegnać, stanowiła bowiem zagrożenie dla spokoju jego dzieci. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Przyglądał się jej uważnie, cały czas zastanawiając się, dlaczego tak gwałtownie na nią zareagował. Czyżby miało to jakiś związek z tym, że była podobna do jego byłej żony? Panna Lascoe miała złotoblond włosy w podobnym odcieniu jak Romayne, ale sądząc po jasnej karnacji, jej włosy były naturalnego koloru, natomiast była żona nie tylko barwę włosów zawdzięczała znanym stylistom i fryzjerom. Spojrzał na jej usta i w jednej chwili zapragnął zakosztować ich smaku. Walcząc z tym pragnieniem, zmusił się do przeniesienia wzroku wyżej. Ujrzał najpiękniejsze błękitne oczy, jakie kiedykolwiek widział. Jej spojrzenie wyrażało zarówno ciepło, jak i inteligencję, zauważył ze zdziwieniem.
S
Czy. była na tyle bystra, by zauważyć, jak na nią zareagował? Poczuł się nieswojo. Mogłaby to wykorzystać w negocjacjach, a do tego
R
nie wolno dopuścić.
James oficjalnie uścisnął jej dłoń, mając nadzieję, że nadanie spotkaniu formalnego charakteru pozwoli mu odzyskać pewność siebie. Vicky ku swemu zdumieniu niezwykle emocjonalnie zareagowała na przelotny dotyk Jamesa Thayera. Odetchnęła z ulgą, gdy puścił jej dłoń. Szybko zrobiła krok do tyłu, by odsunąć się od niego jak najdalej. Nie ulegało wątpliwości, że czuła do niego pociąg fizyczny, a w tej sytuacji całkowicie nie mogła sobie na to pozwolić. Na wpół świadomie bawiła się złotą obrączką ślubną, którą nosiła na serdecznym palcu. Już raz urok pewnego mężczyzny sprawił, że straciła zdrowy roz-
sądek, za co zapłaciła wysoką cenę. Nie zamierzała po raz drugi popełnić tego samego błędu. - Nie mogę się doczekać spotkania z bliźniętami. - Vicky przerwała pełną napięcia ciszę. - Ach tak, bliźnięta... - mruknął. Vicky nie miała pojęcia, o czym mógł myśleć. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Wiedziała, że jest tu równie mile widziana jak morowe powietrze w średniowiecznych miastach. Właściwie nie mogła mu się dziwić. Podczas gdy ona nie posiadała się z radości na wieść, że została matką sześciomiesięcznej Mary Rose i jej brata bliźniaka Edmonda, James Thayer był przerażony perspektywą, że ktoś
S
będzie sobie rościł prawa do jego dzieci. Pojawienie się nieznajomej osoby, która nagle domaga się pełnej władzy rodzicielskiej, musiało
R
być zarówno irytujące, jak i przerażające.
Choć poniekąd czuła się winna chaosu, który wprowadziła w jego życie, przede wszystkim myślała o tym, że jest matką bliźniąt. Miała pełne prawo kochać je całym sercem i wpływać na ich losy. - Mam nadzieję, że gdy tylko zobaczy pani, w jak świetnym stanie są moje dzieci, poradzi pani swojej klientce, by odstąpiła od roszczeń - powiedział. Przez chwilę rozważała możliwość wyjawienia prawdy. Chciała powiedzieć, że nazywa się Vicky Sutton i absolutnie nie zamierza znikać z życia swoich dzieci. Uznała jednak, że jest na to za wcześnie. Thayer najpewniej wpadłby w jeszcze większy gniew i mógłby ją wyrzucić.
Powie mu, gdy zobaczy dzieci. - Jako ojciec dzieci... - Proszę nie zapominać, że pani Sutton jest ich matką. - Tylko dlatego, że bez jej zgody użyto dwóch mikroskopijnych kawałków jej materiału genetycznego... - Mary Rose i Edmond nie istnieliby bez tego. -Nie dodała, że jego materiał genetyczny był jeszcze mniejszy, nie chciała bowiem prowokować bezsensownej kłótni. Zależało jej na rzeczowej wymianie argumentów. - To ja je wychowuję od urodzenia. piero dwa tygodnie temu!
S
- Tylko dlatego, że ich matka dowiedziała się o ich istnieniu doJames Thayer poczuł nieprzyjemne ukłucie. To nie jego wina, że
R
pani Sutton nie wiedziała o bliźniętach! Nie miał nic wspólnego z decyzją lekarza, który bez jej wiedzy sprzedał przechowywane w klinice komórki jajowe. Był pewien, że pochodziły od anonimowej dawczyni. Nie czuł się odpowiedzialny za ból pani Sutton, ale nie zawaha się przysporzyć jej cierpień, gdy ona spróbuje skrzywdzić jego dzieci. Chciała uczestniczyć w ich życiu. Niby nic dziwnego, skoro była biologiczną matką, jednak ludzie często kierowali się ukrytymi intencjami, gdy w grę wchodziły duże pieniądze. Prawda zaś była taka, że jego dzieci nie tylko miały odziedziczyć fortunę, lecz również zająć eksponowane miejsce wśród brytyjskiej arystokracji. Pani Sutton, wykorzystując błąd lekarski, najpewniej chciała poprawić swoją pozycję finansową i towarzyską, o czym działająca w
dobrej wierze pani adwokat nie miała zielonego pojęcia. Na pewno tak było, stwierdził w duchu, przyglądając się delikatnym rysom panny La-scoe. W niczym nie przypominała zimnego, wyrachowanego prawnika. Wyglądała na idealistkę, na kogoś, kto nie miał zbyt wiele do czynienia z twardą rzeczywistością. Pewnie nadal wierzyła w bajki i szczęśliwe zakończenia. .. Naiwna panna Lascoe musiała być przekonana, że jej klientka wyznaje podobne co ona wartości i działa z potrzeby serca... - Trudno mi uwierzyć, że pani Sutton zapałała wielkim uczuciem do dzieci, o których istnieniu dwa tygodnie temu nawet nie wiedziała. - A ja ich ojcem!
S
- Jest ich matką! - Taka rozmowa nie ma sensu - powiedziała Vicky. - Pani Sutton
R
dobrze wie, czego pragnie, i zamierza to osiągnąć. Jesteście ludźmi sobie obcymi, zarazem jednak rodzicami bliźniąt, i ten dylemat należy jakoś rozwiązać, ustalić jakiś model współżycia. Zapewniam przy tym, że moja klientka absolutnie nie neguje pana ojcowskich praw ani nie próbuje uzurpować sobie roli pana żony. - Byłej żony. Romayne wkrótce po urodzeniu dzieci ponownie wyszła za mąż i mieszka teraz we Francji. Jej osoba nie ma tu żadnego znaczenia, bowiem posiadam pełnię praw rodzicielskich. Vicky odetchnęła z ulgą. Na usta cisnęły się jej pytania, których zadać nie śmiała. Kim była owa kobieta, która urodziła dzieci i zaraz potem je porzuciła? Co z tego, że nie powstały z jej komórek jajowych? Przecież Romayne Thayer nosiła je w sobie przez dziewięć
miesięcy! I z jakiego powodu odeszła od Jamesa? Sprawiał wrażenie kogoś, kto spełni wszystkie zachcianki i marzenia kobiety, ale pozory mylą. Przekonała się o tym na własnej skórze. Nagle wróciły niechciane wspomnienia. Nie, nie teraz! Koszmar stał się przeszłością, należało skoncentrować się na przyszłości. - Przyjechałam, żeby ocenić fizyczny i emocjonalny rozwój dzieci oraz wspólnie z panem opracować umowę dotyczącą przekazania mojej klientce części praw rodzicielskich. - Vicky próbowała zastosować technikę, której nauczyła się na kursie asertywności, czyli zarazem starała się sprawiać wrażenie rozsądnej, jak i pewnej siebie. Obawiała się, że nabyte podczas jednego weekendu umiejętności nie wystarczą,
S
by poradzić sobie z Jamesem Thayerem. - Wspólna opieka nad dziećmi?!
R
- Czemu nie? - Vicky stawiła czoło jego gniewowi. Z małżeństwa wyniosła naukę, że z problemami trzeba się zmierzyć, bo gdy się przed nimi ucieka, stają się jeszcze większe. - Pani Sutton jest Amerykanką - oświadczył takim tonem, jakby to było przestępstwo. - Bliźnięta są Brytyjczykami. Któregoś dnia Edmond odziedziczy Thayer House. Musi nauczyć się nim zarządzać. - Edmond ma dopiero sześć miesięcy! - Ważne jest, by jak najwcześniej poczuł się związany z tą ziemią, a tak się nie stanie, jeżeli pani Sutton zabierze go do Stanów Zjednoczonych. - Moja klientka wcale nie wymaga, by dzieci zamieszkały na stałe w Filadelfii.
- Dzięki Bogu! - wymamrotał James. - Proszę, niech pani usiądzie, bo inaczej będziemy tak stali w nieskończoność. - Tak, oczywiście. Usiadła w fotelu chippendale z misternie wykończonym obiciem, natomiast Thayer spoczął na kanapie. - Panno Lascoe, jest pewna delikatna sprawa. Otóż powinniśmy wymyślić jakiś pretekst uzasadniający pani pobyt w Thayer House. - Możemy powiedzieć prawdę. - Hm, a przecież łgała jak z nut, udając kogoś, kim nie była. Nie miała jednak wyboru, a wszystko wyjaśni, gdy tylko zobaczy bliźnięta. - Są tacy, którzy jej nie zrozumieją.
S
Czyżby chodziło o narzeczoną Thayera? Mogłaby się poczuć dziwnie, gdyby w jego domu zamieszkała obca kobieta, nawet jeśli
R
przybyła tu służbowo jako adwokat.
- Postanowiłem, że będzie pani udawać daleką krewną z Ameryki, która bada rodzinne korzenie i w tym celu przyjechała do Anglii. Nie chcę niepokoić siostry mojej babci, która ze mną mieszka. Jest trochę... - James zawahał się. - Ekscentryczna. Vicky była ciekawa, jakie zachowanie było uważane za ekscentryczne w ojczyźnie Monty'ego Pythona i Benny'ego Hilla, ale tak naprawdę co ją obchodziła jakaś zdziwaczała staruszka? Pragnęła jedynie zobaczyć swoje dzieci. - Dołożę wszelkich starań, by nie niepokoić pańskiej ciotki ani innych mieszkańców Thayer House -zapewniła.
Na to było już za późno, skonstatował James, bo w pierwszym rzędzie on sam czuł się głęboko zaniepokojony. - Gdy już to ustaliliśmy, czy mogę zobaczyć dzieci? - spytała niecierpliwie. - Dopiero o czwartej, czyli za godzinę. - Dlaczego musimy czekać? - O czwartej widuję bliźniaki, po ich drzemce, a przed karmieniem. Dzieci są najszczęśliwsze, gdy żyją zgodnie ze ściśle określonym rozkładem dnia. -Wyrecytował te słowa, jakby nauczył się na pamięć podręcznika o wychowywaniu dzieci. Vicky omal nie wypaliła, co sądzi o tak sztywnych zasadach. A dem?
S
może Thayer starał się odwlec jej spotkanie z Mary Rose i Edmon-
R
- Ja... - Ktoś zapukał do drzwi i Vicky nie dokończyła zdania. - Proszę - zawołał James. W drzwiach stanął Beech. - Dzwoni Herr Murchin, proszę jaśnie pana. - Dziękuję, Beech. Powiedz mu... - James z wahaniem spojrzał na Vicky. -
Może pójdę do dzieci, a pan spokojnie porozmawia przez tele-
fon? Obiecuję, że ich nie obudzę. Poczekam tam na pana - zaryzykowała, choć nie wierzyła, by James przystał na to. Miała rację, nie zgodził się. -
Niania nie lubi, gdy zakłóca się ustalony rytm dnia.
A kogo obchodzi niania?! Vicky rozzłościła się na dobre, co nie było w jej stylu. Edmond i Mary Rose byli jej dziećmi i nie zamierzała przejmować się opinią najętej opiekunki. -
Zobaczymy je o czwartej - powtórzył James. Widać było, że za
nic nie chciał sprzeciwiać się niani. Kim była ta kobieta i jakim prawem rozkazywała ojcu, kiedy wolno mu widywać dzieci? To będzie musiało się zmienić, pomyślała Vicky. - Beech, bądź tak dobry i zaprowadź pannę Lascoe do Chińskiej Sypialni. - Tak, proszę pana. - Majordomus odsunął się na bok, by Vicky mogła wyjść z pokoju. Wiedziała, że dalszy protest na nic się nie zda,
S
więc skinęła Jamesowi i podążyła za Beechem. Weszli po rzeźbionych, mahoniowych schodach na piętro, gdzie -
R
zatrzymali się przed podwójnymi drzwiami. Proszę, panno Lascoe, oto Chińska Sypialnia -oznajmił major-
domus, otwierając drzwi. Oczom Vicky ukazała się największa sypialnia, jaką kiedykolwiek widziała. - Łazienkę znajdzie pani za tymi drzwiami. Jeżeli zapragnie pani czegokolwiek, proszę podnieść słuchawkę i wcisnąć zero. Zostanie pani połączona ze służbą. Służbą? Ciekawe, ile osób zatrudniał James... Thayer House bardziej przypominał luksusowy hotel niż jednorodzinny dom. - Czy mogę prosić o kluczyki? - Kluczyki? - powtórzyła zdziwiona. - Kluczyki do samochodu. Rozumiem, że pani bagaż właśnie tam się znajduje?
Spełniając prośbę Beecha, poczuła się nieswojo, jako że nie była przyzwyczajona do panujących tu zasad. Beech skłonił się nisko i wyszedł. Zdała sobie sprawę, że w Thayer House panowało mnóstwo nakazów i zakazów oddzielających ludzi, którzy należeli do tego świata, od tych, których obecność była zaledwie tolerowana. Postanowiła się jednak tym nie przejmować. Będzie tu zbyt krótko, by jej maniery mogły stać się problemem. Ale jej dzieci będą tu mieszkać. Środowisko brytyjskiej arystokracji to ich naturalny świat, zarówno ze względu na urodzenie, jak i nują w tym otoczeniu.
S
dziedzictwo. A ona nie będzie potrafiła nauczyć ich, jakie zasady paDlaczego lekarz, który wykradł komórki jajowe, nie mógł ich
R
sprzedać miłej, średniozamożnej amerykańskiej parze, wyznającej taki sam styl życia co Vicky? Natomiast James Thayer reprezentował... Omiotła wzrokiem pomieszczenie, wypełnione pięknymi, delikatnymi, mahoniowymi meblami. Ten świat był jej całkowicie obcy... Przestań, skarciła samą siebie. To, że James Thayer mógł zapewnić bliźniętom luksus, na który jej nie było stać, nie miało znaczenia. Dzieci, niezależnie od tego, czy mieszkały w arystokratycznej posiadłości, czy też w zatłoczonym nowojorskim mieszkaniu, potrzebowały tego samego: miłości i zaangażowania rodziców w ich wychowanie. A miłości nie można było nakazać zatrudnionej niani, bowiem pochodziła z serca, a nie z umowy o pracę.
Z tych rozważań wyrwało ją ciche pukanie do drzwi. Kto to może być, zastanawiała się. Nawet bezszelestny Beech nie mógł obrócić tak szybko do samochodu i z powrotem. Może czegoś zapomniał? A może to James Thayer? Czyżby zmienił zdanie i zamierzał zaprowadzić ją do bliźniąt, mimo że było zaledwie parę minut po trzeciej?
R
S
Vicky otworzyła drzwi.
ROZDZIAŁ DRUGI
W progu stała pulchna, starsza pani ubrana w suknię z fioletowego szyfonu przyozdobioną licznymi falbanami. Wokół ramion miała zawiązany cudowny, jedwabny szal w kolorze karmazynu, wykończony długimi frędzlami. Siwe włosy spięte były w ciasny kok. Kobieta dotknęła dłonią sznura sztucznych pereł, który sięgał jej niemal do pasa. Na każdym palcu błyszczał złoty pierścionek z gigantycznym kamieniem. Vicky nigdy nie widziała wspanialszej i bardziej kolorowej kolekcji sztucznej biżuterii. Fałszywe rubiny konku-
S
rowały o palmę pierwszeństwa ze sztucznymi szmaragdami i szafirami. Na małym palcu lśniła monstrualnych rozmiarów cyrkonia dyś poznałyśmy?
R
- Kim jesteś, dziewczyno? - spytała starsza pani. - Czy już się kie- Nie. - Vicky była pewna, że nie zapomniałaby tak dziwnej postaci. - Jestem Vicky... - urwała. Przez chwilę zapomniała, że podszywa się pod pannę Lascoe, której imię brzmiało Kathleen. Co powinna teraz zrobić? Spróbować przekonać kobietę, że wcale nie powiedziała Vicky? Byłoby to zbyt ryzykowne. W razie czego powie więc, że tak mówiono do niej od dziecka. - Jak nazwisko? - Lascoe... A pani jest... - Nie jestem panią, jestem damą. - Także mam nadzieję nią być. - Vicky uśmiechnęła się.
- Prawdziwą damą, pochodzę bowiem z arystokratycznej rodziny. Jestem lady Sophronia Elizabeth Alberta Edwina Thayer. - Miło mi panią poznać, lady Sophronio. - Mów do mnie Sophie. Czy jesteś przyjaciółką Jamesa? Jak to się mówi w dzisiejszych czasach... bliską przyjaciółką? Vicky nie wiedziała, co odpowiedzieć. Oczyma wyobraźni ujrzała siebie w ramionach Jamesa... i była to cudowna wizja. Szybko się otrząsnęła. Sytuacja była zbyt skomplikowana, by mogła sobie pozwolić na żywienie jakichkolwiek uczuć względem Jamesa Thayera. - Nie jesteśmy przyjaciółmi!
S
- W takim razie, co tu robisz?
- Jestem daleką krewną rodziny Thayerów ze Stanów Zjednoczo-
R
nych. Przyjechałam do Anglii w poszukiwaniu rodzinnych korzeni. Pan Thayer był tak miły, że zgodził się, bym na jakiś czas zamieszkała w jego domu.
- Daleką krewną? - Sophie przyglądała się jej z ciekawością. Skoro interesujesz się historią rodziny, czy widziałaś jej najnowszych członków? Wspaniałe okazy, muszę przyznać. - Nie, ale z chęcią zobaczę bliźnięta. Sophie spojrzała na wysadzany cyrkoniami zegarek. - Mamy jeszcze kilka minut do herbaty, więc nie widzę żadnych przeciwwskazań. Oczywiście ona może być innego zdania - prychnęła. - Wszystko musi wiedzieć najlepiej. Pewnie mówi o niani, pomyślała Vicky.
- Może nie będzie miała nic przeciwko tej wizycie? Starsza pani przygryzła dolną wargę. - Nie zaszkodzi spróbować. - Otuliła się szalem. - Chodź, dziewczyno. Czas to pieniądz. Minęło dziesięć minut, nim Sophie zatrzymała się przed potężnymi drzwiami na trzecim piętrze. - To pokój dziecięcy - oznajmiła szeptem. - Może będziemy miały szczęście i jej nie zastaniemy. Vicky wstrzymała oddech, gdy Sophie przekręciła mosiężną klamkę. podszyty był chłodem.
S
- W czym mogę pani pomóc, lady Sophronio? -Grzeczny ton Vicky podniosła wzrok. Przed nimi stała kobieta ubrana w niena-
R
gannie czysty, granatowy mundurek. Blokowała wejście do pokoju, choć ten zdawał się być pusty. Najwyraźniej dzieci spały w innym pomieszczeniu.
- Chcemy zobaczyć Mary Rose i Edmonda - oświadczyła Sophie. - Nie jest to możliwe - zawyrokowała niania. -Bliźnięta śpią i nie należy im przeszkadzać. - Nie zamierzamy ich budzić. - Vicky musiała się kontrolować. Najchętniej odepchnęłaby piastunkę i pobiegła prosto do swoich dzieci. - Nie. - Niania zatrzasnęła im drzwi przed nosem.
- Jest po prostu niemożliwa! - Sophie nie ukrywała zdenerwowania. - Nie znasz może jakiegoś uroku, po którym zamieniłaby się w żabę? - Niestety... - Cóż, w tej sytuacji zapraszam na herbatę. - Z miłą chęcią. - Vicky podążyła za ciotką Jamesa, lecz tak naprawdę chciała usiąść i się rozpłakać. Była już tak blisko, a nadal nie udało się jej zobaczyć swoich dzieci! - Zawsze pijemy herbatę w Porannym Pokoju -powiedziała Sophie, gdy znalazły się na parterze. - Jest wprawdzie popołudnie, ale nie mamy Popołudniowego Pokoju.
S
- Sądziłam, że ten dom ma wystarczająco dużo pomieszczeń na z nich?
R
każdą porę dnia i nocy. Dlaczego po prostu nie nazwiecie tak jednego - Wy, Amerykanie, nie rozumiecie, czym jest tradycja! - Za to cechuje nas zdrowy rozsądek i zmysł praktyczny. - Zmysł praktyczny, dobre sobie. Nie umiesz nawet rzucać uroków! Poranny Pokój był stosunkowo niewielki i przytulny. Promienie słoneczne wpadały do środka przez zwrócone na południe okna, nadając żółto-niebieskim meblom miękkości. - Uroki są mało praktyczne - stwierdziła Vicky, siadając na kanapie. - Nawet gdyby działały, nieraz na efekty trzeba by czekać latami. Gdy chce się kogoś pozbyć, należy się uciec do bardziej praktycznych metod.
Na przykład: „Już pani u nas nie pracuje, do widzenia", dodała w myślach. - Chciałabym, ale czasy, gdy można było kogoś tak po prostu ściąć na szafocie, minęły bezpowrotnie. Obecnie państwo wtrąca się w prywatne sprawy obywateli. - Uważam, że nie jest to do końca złe. - James wszedł do pokoju i od razu włączył się do rozmowy. Odwrócił się w stronę kanapy, by zobaczyć, z kim Sophie rozmawia, i napotkał parę najpiękniejszych błękitnych oczu, jakie kiedykolwiek widział. Vicky na dźwięk jego głosu podniosła wzrok. Muskularna sylwetka zdawała się wypełniać cały pokój. Nie ulegało wątpliwości, że Ja-
S
mes Thayer jest niezwykle przystojny, lecz ona wyrosła już z okresu, gdy najważniejszy był wygląd mężczyzny. Pieniądze ani pozycja tak-
R
że nie robiły na niej wrażenia. Więc co takiego miał w sobie James, że działał na nią w ten sposób? Czy wiązało to się z tym, że mieli wspólne dzieci? Miała nadzieję, że gdy tylko oswoi się z tą myślą, spojrzy na niego jak na normalnego faceta. O ile można było tak nazwać zamożnego brytyjskiego arystokratę... - Właśnie rozmawiałyśmy o pozbywaniu się ludzi. Niestety, Vicky nie potrafi rzucać uroków - powiedziała Sophie. - Vicky? - James zmarszczył brwi. - Byłem pewien, że podpisy wała pani swoje listy Kathleen Lascoe. - To prawda, ale rodzice zawsze nazywali mnie Vicky. - Miała nadzieję, że James nie wiedział, iż biologiczna matka bliźniąt ma na imię Vicky. W korespondencji z kliniką leczenia bezpłodności tytu-
łowano ją zawsze „pani Zane Sutton". Panna Lascoe w oficjalnych dokumentach i listach używała imienia jej zmarłego męża. Dosyć miała tych piętrzących się kłamstw! Gdy tylko zobaczy dzieci, wyzna prawdę i wszystko jakoś się ułoży. Chociaż... James Thayer wyglądał na mężczyznę, który nie zawaha się przed wyproszeniem jej ze swojej posesji. Do pokoju wszedł kamerdyner. - Beech, tutaj postaw tacę z herbatą. - Lady Sophie wskazała na niewielki stolik. - Z mlekiem czy cytryną, Vicky? - Z mlekiem. - Żałowała, że zamiast herbaty nie zaserwowano kawy, i to mocnej. Dzięki kofeinie nabrałaby tak potrzebnej energii.
S
Sophie podała filiżankę Jamesowi, który z gracją wręczył ją Vicky. Wzięła ją ostrożnie. Nie chciała, by ich dłonie się zetknęły. Vicky przyjechała do Anglii, by zbadać rodzinne korzenie. -
R
-
Sophie spojrzała znacząco na swojego siostrzeńca. Ani słowem nie wspomniała o nieudanej wycieczce do pokoju dziecięcego. Vicky nie wiedziała, co o niej sądzić. Czy naprawdę jest tak roztrzepana? A może pod ekscentrycznymi manierami coś ukrywa... tylko co? Jak zwykle pozwalała wybujałej wyobraźni wziąć górę nad zdrowym rozsądkiem. Lady Sophie była miłą starszą panią, która gustowała w sztucznej biżuterii i postrzegała rzeczywistość w swoisty sposób. Biorąc pod uwagę jej pochodzenie, nie było w tym nic dziwnego. Styl życia Thayerów od wieków dalece odbiegał od tego, jaki preferowała większość angielskiej społeczności.
Zegar na kominku wybił godzinę czwartą. James zerwał się na równe nogi. Vicky nie spodziewała się takiej reakcji. Gdy powiedział, że widuje dzieci codziennie o czwartej, sądziła, że odnosi się do nich obojętnie, ale teraz nie była tego taka pewna. Sprawiał wrażenie, jakby nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się w pokoju dziecięcym. Jeżeli tak było naprawdę, dlaczego ograniczał się do jednej wizyty dziennie? I to konkretnie o godzinie czwartej? Dlaczego nie odwiedzał częściej bliźniąt? Niania mogła nie wpuścić do pokoju Sophie, ale James sprawiał wrażenie kogoś, kto zawsze dostawał to, czego pragnął. niego. - Ucałuj je ode mnie.
S
- Idziesz zobaczyć bliźnięta? - Sophie czule uśmiechnęła się do - Przedstawię mojego syna i córkę pannie Lascoe.
R
- Ależ oczywiście, kochanie - odparła.
James spojrzał pytająco na ciotkę. Czyżby w jej słowach ukryte było jakieś drugie znaczenie?
Sophie zamrugała niewinnie, ale James nie dał się tak łatwo zwieść. Była roztrzepana i nieco ekscentryczna, ale nigdy nie wątpił w jej niepospolitą inteligencję. Ponadto cechowała ją kobieca intuicja, która nie miała sobie równych. Nie chciał, by dowiedziała się, kim jest panna Lascoe i jakie znaczenie ma dla ich rodziny jej przyjazd. Tylko by się niepotrzebnie martwiła. - Skoro jest krewną, powinniśmy zwracać się do niej po imieniu zawyrokowała Sophie.
- Chodźmy, Vicky. - James nie zamierzał sprzeczać się z ciotką, choć uważał, że pod żadnym pozorem nie powinien zacieśniać kontaktów z piękną panią adwokat. - A ty mów do niego James - dodała ciotka. - Idź już, chłopcze. Wiedźma i tak nie pozwala ci widywać maleństw wystarczająco długo. Nie chcę, byś stracił choć jedną cenną minutę. - Ciociu, obiecałaś... - powiedział z wyrzutem. - Zawsze dotrzymuję słowa. Wiedźma nie słyszała moich słów, co nie zmienia faktu, że powiedziałam prawdę. Idź już, chłopcze. Tak, chodźmy, Vicky powtarzała w myślach. Już za parę minut wezmę na ręce Edmonda i Mary Rose! żyła za nim.
S
Pokręciwszy smutno głową, James wyszedł z pokoju, a ona podą-
R
Parę minut później stanęli przed tymi samymi drzwiami, które godzinę temu otworzyła Sophie.
- Tylko, proszę, nie mów niani, dlaczego tu naprawdę jesteś - poprosił. - Zaczynasz się powtarzać - mruknęła ze złością. Tak bardzo pragnęła zobaczyć swoje dzieci, a oni wciąż kazali jej czekać! James otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Czyżby był przyzwyczajony, że wszyscy zawsze stosują się do jego poleceń bez słowa sprzeciwu? Zapukał i drzwi po chwili się otworzyły.
Z trudem łapała oddech. Jej serce biło w ogłuszającym tempie. Słyszała, że James coś mówi, ale nie potrafiła rozróżnić słów. Liczyły się dla niej jedynie dwie małe istotki leżące w kojcu przy oknie. Były cudowne! Niezwykle piękne, z dużymi, niebieskimi oczyma i delikatnymi blond włoskami. Nachyliła się nad kojcem, patrząc na Mary Rose i Edmonda z mieszanką podziwu i matczynej miłości. Ledwo powstrzymała łzy, gdy Edmond pomachał w jej stronę maleńką, tłuściutką piąstką. Czyżby poznał swoją mamę? Bliźnięta były nie tylko ładne, ale i mądre, pomyślała z dumą. James nie rozumiał emocji malujących się na twarzy Vicky. Czy w każdą z prowadzonych przez siebie spraw angażowała się do tego
S
stopnia? Jeżeli tak, nie wytrzyma zbyt długo w tym zawodzie, za kilka lat będzie kompletnie wypalona. Jednak fakt, że tak bardzo identyfiwy.
R
kowała się z biologiczną matką bliźniąt, wcale nie ułatwiał mu spraCholera! Sytuacja stawała się z każdą chwilą coraz bardziej skomplikowana. Ale co tam, przecież uczucia Vicky Lascoe nie miały znaczenia. Musiał myśleć jedynie o tym, co najlepsze dla dzieci, czyli dorastanie w stabilnym otoczeniu. Nie mógł pozwolić, by były rozdarte między dwa kontynenty i obcych sobie rodziców. Przez to nigdzie nie czułyby się w domu. Edmond zaśmiał się radośnie i Jamesowi wydawało się, że Vicky otarła łzę z kącika oka. Podniósł chłopca, by pani adwokat mogła mu się lepiej przyjrzeć.
Zamiast jednak skoncentrować się na chłopcu, Vicky schyliła się i wzięła na ręce dużo cichszą i spokojniejszą Mary Rose. James wstrzymał oddech w oczekiwaniu na typową reakcję córki w kontaktach z obcymi, jednak mała nie rozpłakała się. Spojrzała pytająco na kobietę, która wzięła ją na ręce, po czym nagrodziła ją jednym ze swoich rzadkich uśmiechów. James poczuł niemiłe ukłucie zazdrości. - Dzień dobry, kochanie. - Vicky pocałowała dziewczynkę w główkę. - Proszę mi pozwolić, panie Thayer - obcesowo wtrąciła się niania-tyran. - Nie trzyma pan Edmonda odpowiednio. kojcu.
S
Zabrawszy chłopca z ramion ojca, umieściła go z powrotem w
R
Zazwyczaj władczy i pewny siebie James wymamrotał jedynie ciche „przepraszam". Vicky nie wierzyła własnym oczom. Dlaczego pozwalał, by to wynajęta piastunka dyktowała warunki, na których mógł widywać się z dziećmi? Może zgadzał się na to, ponieważ mu na nich nie zależało? Czyżby jej pierwsze wrażenie było prawdziwe? Może dzieci powołane zostały do życia nie z miłości, lecz tylko po to, by przedłużyć znamienity ród? Dlatego traktował je instrumentalnie, a nie jak kochający ojciec... Poczuła zimny dreszcz i mocniej przytuliła Mary Rose, jakby chciała ją uchronić przed okrucieństwem świata. Edmond miał odziedziczyć majątek, ale jaka była rola Mary Rose? - Trzymają pani zbyt ciasno! - oznajmiła nieomylna niani.
- Mary Rose nie ma nic przeciwko! - Vicky nie zamierzała dać się zastraszyć. - Mary Rose jest niemowlęciem. - Zauważyłam, choć nie rozumiem, co to ma do rzeczy. Dzieci są silniejsze, niż mogłoby się zdawać, i potrzebują kontaktu z innymi. - To dzieci pana Thayera! - syknęła niania, oburzona faktem, że ktoś uważa Edmonda i Mary Rose za zwyczajne niemowlęta. - Czy coś jest z nim nie tak, że powołał do życia nie w pełni sprawne niemowlęta? - Vicky zaczynała mieć tego wszystkiego dosyć. - Proszę pani! Niepokoi pani dzieci! Vicky spojrzała na uśmiechniętą twarzyczkę Mary Rose, po czym
S
zwróciła się do rozjuszonej piastunki: czego.
R
- Bzdura! Niepokoję panią, a nie dzieci, choć nie rozumiem dlaJames omal nie zaczął klaskać w dłonie, ale w porę przypomniał sobie, że dzieci potrzebują niani. Nie tylko posiadała wspaniałe referencje, ale bliźnięta odżyły pod jej opieką. Nie chciał nawet myśleć o tym, jak chorowicie wyglądały, gdy przywiózł je ze szpitala po paru tygodniach spędzonych na oddziale dla wcześniaków. To prawda, niania była zadufana w sobie i nieznośna, ale jej metody sprawdzały się w praktyce. - Zapewne chciałaby pani je nakarmić - powiedział, chcąc załagodzić sytuację. - Pójdziemy już, żeby nie przeszkadzać.
ROZDZIAŁ TRZECI
Vicky obudził dzwonek budzika. Przez chwilę wpatrywała się tępym wzrokiem w baldachim nad swoją głową. Minęło trochę czasu, nim uświadomiła sobie, że nie znajduje się w rodzinnej Filadelfii, lecz w Wielkiej Brytanii, w olbrzymiej posiadłości angielskiego arystokraty. Podeszła do toaletki, by wyłączyć budzik. Specjalnie go tam postawiła, by mieć pewność, że podniesie się z łóżka. Sypialnię rozjaśniało poranne słońce. Jeżeli w porównaniu z Fila-
S
delfią czas w Anglii przesunięty jest o pięć godzin do przodu i jest godzina siódma rano, to dla jej organizmu minęła właśnie druga w
R
nocy. Nic dziwnego, że była śpiąca. Trudno, miała zbyt wiele do zrobienia. Przede wszystkim zamierzała spędzić dużo czasu z Edmondem i Mary Rose.
Uśmiechnęła się na samą myśl o dzieciach. Były to najpiękniejsze niemowlęta, jakie kiedykolwiek widziała. I najmądrzejsze. Mary Rose instynktownie wyczuła, że Vicky jest jej mamą. Gdyby tylko sytuacja nie była tak skomplikowana... James Thayer był ojcem jej dzieci i posiadał pełnię praw rodzicielskich, ale nie mógł przecież zakazać jej kontaktów z nimi. Jako ich biologiczna mama miała prawa, których nie mógł jej pozbawić żaden sąd. Mimo to z uwagi na dobro bliźniąt nie chciała, by sprawa trafiła na wokandę.
Wywołany przez media rozgłos, mógłby mieć zły wpływ na ich późniejsze życie. Najlepiej byłoby sprawę załatwić polubownie, niestety James Thayer sprawiał wrażenie kogoś, kto zawsze musi postawić na swoim. Ciężko będzie z nim negocjować. Cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz. Vicky udowodni, że nie zamierza się wycofać. Nie pomogą ani groźby, ani próby przekupstwa. Gdy to zrozumie, nie będzie miał wyboru i przystanie na kompromis. Szczególnie gdy dowie się, że „panna Lascoe" tak naprawdę nie jest adwokatem, lecz matką niemowląt. Wzięła beżową spódnicę i koszulę o barwie szmaragdowej zieleni i
S
udała się do łazienki. Miała nadzieję, że zimny prysznic poprawi jej koncentrację.
R
Po kąpieli rozczesała włosy, by swobodnie opadły na ramiona, nałożyła na usta delikatną warstwę różowej szminki, po czym oceniła w lustrze swój wygląd.
Jej babcia mawiała, że kobieta powinna wyglądać schludnie i nigdy krzykliwie. Ciekawe, co na ten temat sądził James. Zapewne od skromnych dziewcząt wolał pławiące się w luksusie elegantki... Przez chwilę zastanawiała się, czy najpierw nie udać się do pokoju bliźniąt, ponieważ jednak nie była pewna, jak tam trafić, zrezygnowała. Nie chciała, by ktoś pomyślał, że myszkuje po domu. James powinien wyekwipować swoich gości w mapy i kompasy...
Jakimś cudem udało się jej odnaleźć drogę do głównego holu, gdzie natrafiła na Beecha. Poinformował ją, że zaraz poda kawę do Porannego Pokoju, więc udała się w tamtym kierunku. Zgodnie ze wskazówkami majordomusa otworzyła trzecie drzwi po lewej stronie i znalazła się w Porannym Pokoju. Ku jej zdziwieniu James siedział przy okrągłym stole, czytając gazetę i popijając herbatę. Przed nim na talerzu leżały resztki śniadania. Omiotła wzrokiem brązową marynarkę z tweedu, która podkreślała szeroką Unię jego ramion. Był niezwykle męski i to właśnie stanowiło problem. Bardzo ją pociągał... Byłaś najlepszą uczennicą na zajęciach z asertyw-ności, powtarza-
S
ła w myślach, nie poddawaj się. Ale na kursie nie uczono, jak postępować podczas spotkania z mężczyzną pokroju Jamesa Thayera. Nacji...
R
wet sam instruktor miałby trudności z przekonaniem go do swoich ra- Dzień dobry. - James skinął nieznacznie głową. - Nie sądziłem, że cię tu zastanę o tej godzinie. - Jest siódma trzydzieści. Spojrzał na nią badawczo. Czy zawsze jadała śniadanie o tej porze? A może zeszła na dół ze względu na niego? Ale dlaczego? Mogła z nim porozmawiać o każdej porze. Nie miał zamiaru jej unikać, w końcu chodziło o szczęście bliźniąt. Vicky Lascoe mogła się okazać ważną sojuszniczką, jeżeli uda mu się przekonać ją, by przedłożyła dobro dzieci nad egoistyczną potrzebę swojej klientki, która nagle za-
pragnęła odegrać rolę matki dla dwójki dzieci, których nigdy nie widziała na oczy. - Wolisz jeść w samotności? - spytała, zerknąwszy na gazetę i plik kopert. - Nie mam wyboru. Ciocia Sophie nigdy nie opuszcza swojego pokoju przed dziesiątą, a rzadko miewamy gości. - Rozumiem. - Była ciekawa, o której wstawała jego żona. Czy Romayne również spała do późna, zamiast towarzyszyć mężowi podczas śniadania? A może pierwszy posiłek jadali w sypialni? Na myśl o tym poczuła się nieswojo. - Danielu, czy mógłbyś przynieść pannie Lascoe śniadanie?
S
Vicky odwróciła się. Za jej plecami stał niewysoki mężczyzna odziany w śnieżnobiałą marynarkę.
R
- Tak, jaśnie panie. Co sobie pani życzy, panno Lascoe? - Proszę tylko o kawę.
- Kawa to zbyt mało na śniadanie - zaprotestował James. - Wolisz płatki śniadaniowe czy jajka? Vicky miała ochotę odrzec, że jej biedny żołądek nie ma na nic ochoty, ale nie chciała robić sceny w obecności lokaja. - Może być jajko - odparła w końcu. - Proszę chwileczkę zaczekać - powiedział Daniel. - Na razie podam pani kawę. - Nalał jej do filiżanki czarnego płynu z delikatnego, srebrnego dzbanka.
- Dziękuję. - Sięgnęła po życiodajną kofeinę. James przyglądał się, jak dosypuje cukru i dolewa śmietanki. Fioletowe cienie pod oczami odcinały się od jej bladej cery. Wyglądała na zmęczoną. - Kiedy przyleciałaś do Anglii? - Wczoraj rano. - I od razu tu przyjechałaś? - Przybyłam do Anglii, by zobaczyć bliźnięta, a one mieszkają tutaj. - W takim razie dla twojego organizmu jest wciąż środek nocy. Powinnaś była spędzić kilka dni w Londynie, by przyzwyczaić się do różnicy czasu.
S
- Dlaczego? Przecież tutaj mamy taki sam czas jak w Londynie. - Zdrzemnij się po południu - polecił.
R
- Zastanowię się nad tym - mruknęła. Na kursie asertywności uczono ją, że z arbitralnymi rozkazami najlepiej radzić sobie poprzez niezobowiązujące potwierdzenie ich odbioru. - Nie musisz się mną zajmować. Możesz nadal spokojnie czytać gazetę. - Już skończyłem. - W takim razie poczytaj listy. - To tylko sprawy zawodowe - odparł James lekceważąco. Sprawy zawodowe? Vicky nie sądziła, że James pracuje. Panna Lascoe poinformowała ją, że ojciec bliźniąt odziedziczył olbrzymią fortunę, łącznie z posiadłością w Anglii, jeszcze większą posiadłością w Szkocji oraz domem w Londynie w dzielnicy Mayfair. Sądziła, że wiedzie miły żywot rentiera.
Jej opinia oparta była na artykule, który kiedyś przeczytała w amerykańskiej prasie o życiu angielskiej arystokracji. Ale ten lord zdawał się być inny. Do pokoju wszedł Daniel i postawił przed nią talerz, na którym znajdowały się dwa sadzone jajka i kilka grzanek. - Jeżeli będzie pani miała ochotę na coś więcej, proszę mnie powiadomić - powiedział, kładąc obok naczynia zestaw rzeźbionych sztućców. - Proszę podziękować kucharzowi. - Oczywiście, proszę pani. Czy podać panu coś jeszcze? - Nie, dziękuję, Danielu.
S
Vicky nieufnie przyglądała się sadzonym jajkom. Czy po tej stronie Oceanu Atlantyckiego nie słyszeli o cholesterolu?
R
Wzięła do ręki ciężki, srebrny widelec i ostrożnie skubnęła białko. Brzydziła się niedosmażonych żółtek. Ku jej wyraźnej uldze, James zajął się przeglądaniem prasy. Nie lubiła, gdy ktoś patrzy, jak je. Właśnie smarowała grzankę cienką warstwą cytrynowej marmolady, gdy nagle James mruknął do siebie ze złością: - Cholerni idioci! Wpatrywał się z wściekłością w kartkę papieru. Złotym piórem napisał coś na marginesie listu, po czym z niechęcią odłożył go na bok, jakby jego zawartość była niebezpieczna dla zdrowia.
- Czym się zajmujesz? - spytała. Interesował ją, oczywiście, jedynie jako ojciec jej dzieci. Musiała się dowiedzieć, w jaki sposób spędza czas, jeżeli zamierzała dzielić się z nim prawami rodzicielskimi. - Pośredniczę przy ryzykownych przedsięwzięciach. - Hm... Nie bardzo rozumiem. - Wyszukuję ludzi z dobrymi pomysłami na założenie przedsiębiorstwa, a następnie kojarzę ich z osobami posiadającymi kapitał i gotowymi do ryzykownych inwestycji. Z całą pewnością uważasz to zajęcie za nudne. - Czy sądzisz tak z jakiegoś konkretnego powodu? Czy każdą kobietę, która pyta o sprawy zawodowe, traktujesz z góry?
S
- Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało - bronił się. - Po prostu żadna ze znanych mi kobiet nie interesuje się sprawami zawodowymi.
R
Żadna z kobiet? Ile ich miał na myśli? Z jego wyglądem i pieniędzmi mógł mieć każdą... Pewnie musiał się opędzać od wielbicielek. Nie chciała, by nieustannie zmieniające się partnerki Jamesa wpłynęły negatywnie na Edmonda i Mary Rose. Był teraz ojcem i miał obowiązki, z których musiał się wywiązywać dla dobra ich dzieci. Jeżeli nie zamierzał zawiesić na czas dorastania bliźniąt swojego bujnego życia towarzyskiego, powinien przekazać jej opiekę nad nimi. Była na to gotowa, tym bardziej że z uwagi na smutne doświadczenia nigdy już nie zamierzała związać się z mężczyzną, mogła więc bez reszty poświęcić się dzieciom. - Czyżbyś interesowała się biznesem?
- Ależ skąd, uważam, że jest nudny. - Roześmiała się, a on z miejsca wpadł w zachwyt. W tym śmiechu było ukryte ciepło, które sprawiało, że zapragnął poznać Vicky bliżej. Nie rób tego, przestrzegł samego siebie, bo ta kobieta jest adwokatem pani Sutton! - Czy sądzisz tak z jakiegoś konkretnego powodu? Czy każdego mężczyznę, który zajmuje się interesami, uważasz za nudziarza? - Nie, skąd... - Musiała się uśmiechnąć. - Tylko przez dwa lata prowadziłam firmę ojca, sklep z narzędziami, i nie było to zbyt pasjonujące zajęcie. Wstrzymała oddech. Znów zapomniała, że miała udawać pannę ojciec matki jego dzieci?
S
Lascoe. A jeśli James jakimś cudem wiedział, w jakiej branży działał
R
Przyglądał się delikatnym rysom jej twarzy. Nie potrafił sobie wyobrazić, by ta eteryczna istota miała sprzedawać narzędzia. - Co sprawiło, że zdecydowałaś się na studia prawnicze? - Studia prawnicze? - powtórzyła, chcąc zyskać na czasie. Niewiele wiedziała na ten temat. Nigdy nie interesowała się prawem. Spuściła wzrok. Czyżby nadeszła odpowiednia pora, by wyznać prawdę? A jeśli wyrzuci ją z domu, nim Vicky ponownie ujrzy dzieci? Tak cudownie było wziąć na ręce Mary Rose. Całym sercem pragnęła przytulić Edmonda i pocałować jego maleńką główkę. Chciała bawić się z nimi i troszczyć się o nie! Zerknęła na Jamesa, Jeszcze nie teraz, zadecydowała. Musiała starannie ułożyć sobie to, co zamierzała mu powiedzieć, by mieć pew-
ność, że ją zrozumie. No i musiała jeszcze raz zobaczyć bliźnięta. Wyzna prawdę wieczorem, dzięki czemu spędzi cały dzień z Edmondem i Mary Rose. A teraz koniecznie musi zmienić temat rozmowy, by nie wyszło na jaw, że wie o prawie tyle co nic. - Mój dziadek i pradziadek byli adwokatami, więc w naturalny sposób poszłam w ich ślady - powtórzyła słowa prawdziwej panny Lascoe. - Gdybym miała jeszcze raz dokonać wyboru, najchętniej uczyłabym łaciny. - Łaciny? - Tak, uwielbiam łacinę, ale tylko klasyczną, nienawidzę natomiast
S
tego barbarzyńskiego języka, w jaki przerodziła się w średniowieczu. Moim zdaniem Kościół powinien za to odpowiedzieć!
R
Zaintrygowała go. To niezwykłe, tak emocjonalnie odnosić się do języka, jakim przed wiekami posługiwał >ię Kościół katolicki. - Klasyczna łacina to w dzisiejszych czasach raczej nietypowe hobby. - Zależy dla kogo. Dla mnie jak najbardziej typowe. - Prowadzenie sklepu z narzędziami i czytanie klasyków w oryginale zazwyczaj nie idą w parze. - Problem był w tym, że nie interesowałam się majsterkowaniem. W jej oczach pojawił się dziwny chłód. Vicky sprawiała wrażenie, jakby nagle znalazła się daleko stąd w jakimś nieprzyjaznym miejscu. James zapragnął wziąć ją w ramiona i pocieszyć, nie wiedział jednak, co wywołało taką reakcję. Poza tym nie sądził, by potrzebowała
wsparcia męskich ramion. Wszystkie kobiety, jakie znał, świetnie same dbały o własne interesy, oczywiście z wyłączeniem cioci Sophie, ale to był całkiem odrębny przypadek. - W jaki sposób zainteresowałaś się łaciną? - Mój dziadek grywał w brydża z jezuitą. - A co to ma do rzeczy? - Ojciec Auggie wykładał kulturę grecko-rzymską na uniwersytecie w Filadelfii. Zafascynowały mnie grube księgi, które wszędzie ze sobą nosił, więc zaczął mnie uczyć. - Ile miałaś wtedy lat? - Byłam w pierwszej klasie, gdy zaczęłam poznawać łacinę. Rok
S
później dołożył klasyczną grekę, ponieważ chciał, bym otrzymała pełne wykształcenie. -Uśmiechnęła się do czasów, gdy świat wydawał
R
się taki prosty i pełen możliwości. Los doświadczył ją okrutnie. Zane, Od razu spochmurniała.
James patrzył, jak uśmiech gaśnie na jej ustach, ustępując miejsca smutkowi. Zamierzał dołożyć wszelkich starań, by trzymać ją z daleka od ponurych myśli, które najwyraźniej zawładnęły jej sercem i umysłem. - Ponieważ interesujesz się kulturą rzymską, chętnie pokażę ci bibliotekę. Jest tam kilka książek, które, mam nadzieję, zainteresują ciebie. - Bardzo chętnie. - Szybko podniosła się z krzesła. Nie wiedziała, czy w ten sposób okazywał jej sympatię, czy też chciał znaleźć dla niej jakieś zajęcie, ale było jej wszystko jedno. Stare książki fascyno-
wały ją, a sądząc po historii rodziny Thayerów, mogły tu być prawdziwe białe kruki. - Główna biblioteka jest po drugiej stronie korytarza - wyjaśnił, wyprowadzając ją z pokoju. - Ile lat minęło, zanim przestałeś błądzić w Thayer House? - Dom nie jest aż taki duży... - Ha! Nie tylko jest olbrzymi, ale zbudowano go na kształt króliczej nory. - To dlatego, że powstawał przez wieki. Najstarszą część stanowi klasztor, który po reformacji z woli króla przejął Peregrine Thayer. On też rozpoczął rozbudowę rodowej siedziby, która trwała przez pokole-
S
nia. Robiono to w miarę bieżących potrzeb, bez generalnego planu, stąd wrażenie pewnego chaosu.
R
Vicky próbowała sobie wyobrazić, jak to jest należeć do rodziny, która mieszkała w tej samej rezydencji ponad pięćset lat. Jej rodzina emigrowała do Stanów z Włoch po I wojnie światowej, by uciec przed biedą. Martwiły ją te różnice. Jak zareagują bliźnięta, gdy będą na tyle duże, by porównać bogatą i arystokratyczną rodzinę taty z wywodzącą się z klasy średniej rodziną mamy? Tym bardziej powinna odegrać kluczową rolę w ich wychowaniu. Dzięki temu postara się nie dopuścić do lego, by wyrosły na snobów. Należało dopilnować, by od najmłodszych lat wiedziały, że nie wolno oceniać ludzi po zasobności ich konta. James wprowadził ją do biblioteki.
- Dobry Boże - wyszeptała Vicky, rozglądając się wokół siebie z niedowierzaniem. Pomieszczenie miało ze dwadzieścia metrów długości i dziesięć szerokości. Jedną ze ścian przecinały wysokie na dwa i pół metra okna, które wpuszczały do pokoju światło, jednocześnie ukazując wspaniały widok na ogrody z tyłu domu. Całą wolną przestrzeń zajmowały półki, na których stały oprawione w skórę księgi. Jakie to wspaniałe! - Lubię tu przebywać. Łacińskie księgi powinny znajdować się gdzieś tutaj. Ruszył w kierunku jednego z narożników, Vicky poszła za nim. Po drodze starała się przeczytać tytuły stojących na półkach książek. Jej
S
uwagę zwróciły trzy niewielkie mapy, które wisiały między dwoma oknami.
R
Przyjrzała się im z bliska. Musiały być bardzo wiekowe, albo ktoś poddał je postarzającym zabiegom. - Co to jest, James?
To pytanie zaskoczyło go. Powiesił te mapy ponad dwadzieścia pięć lat temu i do tej pory nikt nie zwrócił na nie uwagi. - Mapy. - Tyle sama zauważyłam - odparła niecierpliwie. - Czego dotyczą i z jakiego okresu pochodzą? - To kopie średniowiecznych map Peri. Reese’a o tej epoce źle się wyrażasz. - Skąd je masz?
- Z szuflady ze zbrojowni. Znalazłem je, gdy chodziłem do Eton, a ponieważ moich rodziców jak zwykle nie było i nie mogli mi niczego zabronić. więc dałem je do oprawy i kazałem powiesić w bibliotece. - Rozumiem - odparła, choć niewiele rozumiała. Sama była bardzo związana z rodzicami. Gdyby w dzieciństwie znalazła mapy i chciała je oprawić, rodzice z radością pomogliby jej w tym, a potem zrobiliby pamiątkowe zdjęcia. A James pamiętał jedynie, że jego rodziców nigdy nie było w pobliżu i niczego nie mogli mu zabronić... Czy tak samo zamierzał wychowywać ich dzieci? Nigdy do tego nie dopuści! James w zamyśleniu przyglądał się mapom. Nagle stał się nie-
S
obecny, jakby przebywał w odległej krainie. Vicky westchnęła. Prawie nie znała Jamesa Thayera i za nic nie mogła się domyślić, co wy-
R
wołało tę nagłą zmianę nastroju.
Nie, poprawiła się, wiedziała dwie rzeczy. Po pierwsze był ojcem jej dzieci, a po drugie interesował się starymi mapami. - Te książki, które chciałem ci pokazać, znajdują się tutaj. Przysunął drabinę i wspiął się na kilka szczebli. Powinna z niecierpliwością czekać, aż wyjmie jakiś inkunabuł lub manuskrypt przed wiekami pracowicie sporządzony przez jakiegoś anonimowego mnicha, a ją ogarnęło... czyste, pierwotne pożądanie. Miało się to nijak do sytuacji, a przede wszystkim było nielogiczne i niebezpieczne, ale poddała się temu uczuciu. Miała ochotę wtulić się w ramiona Jamesa, rozpiąć guziki jego koszuli i wsunąć pod nią dłoń. Chciała poczuć...
Głośne pukanie do drzwi przeszkodziło w dalszym snuciu fantazji. Odskoczyła na bok, otrząsnęła się z niewczesnych marzeń. - Proszę - krzyknął James. W drzwiach stanął Beech. - Panie Thayer, dzwoni Herr Murchin. Powiedział, że przygotował dla pana te liczby, o które pan prosił. - Dziękuję, Beech, odbiorę telefon w gabinecie. Żebym nie mogła podsłuchać rozmowy, pomyślała Vicky i zrobiło jej się przykro. Przecież nie zamierzała go szpiegować. - Jeżeli masz ochotę zwiedzić bibliotekę, proszę bardzo - powiedział James, po czym zniknął wraz z Beechem.
S
- Dziękuję - wymamrotała. Choć uwielbiała książki i każdego innego dnia byłaby zachwycona możliwością pobuszowania po starej
R
bibliotece, w tej chwili pragnęła jednego: zobaczyć swoje dzieci. Bądź cierpliwa, pouczyła samą siebie. Gdy tylko wróci James, poprosi go, by pozwolił jej zobaczyć bliźnięta. Nie zamierzała czekać do godziny czwartej. W tej kwestii musi być nieugięta.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Vicky po raz czwarty przeczytała tę samą linijkę łacińskiego tekstu, zrozumiała jednak niewiele więcej niż podczas poprzednich trzech prób. Westchnąwszy, ostrożnie zamknęła oprawiony w skórę tom i odłożyła go na stoliczek. W normalnej sytuacji uznałaby książkę za fascynującą, ale teraz nie obchodziła jej łacina, pragnęła jedynie zobaczyć swoje dzieci. Z wściekłością wpatrywała się w ciężkie, drewniane zamknięte drzwi. Stawało się coraz bardziej jasne, że James nie zamierza wrócić.
S
Jeżeli chciała uzyskać jego zgodę na odwiedziny w dziecięcym pokoju, musiała sama go poszukać.
R
Zacisnęła wargi. To niesprawiedliwe, że mogła widywać swoje dzieci tylko za jego przyzwoleniem! Jako pełnomocnik prawny biologicznej matki dzieci, za którego uchodziła, miała prawo wedle własnej woli odwiedzać Edmonda i Mary Rose, jako że celem jej przyjazdu było dokonanie oceny ich fizycznego i emocjonalnego rozwoju. A jak mogła to uczynić, nie widząc ich? Czyżby grał na zwłokę? Co zamierzał w ten sposób osiągnąć? W tej sprawie było zbyt wiele niewiadomych, a ona nie mogła tak po prostu zadawać pytań. Nie mogąc dłużej usiedzieć w miejscu, wstała i podeszła do okna. Może mogłaby...
Nie wierzyła własnym oczom! W jednej z alejek potężna kobieta ubrana w granatowy mundurek pchała przed sobą dziecięcy wózek. Tak, nie pomyliła się! To były bliźnięta w nieodłącznym towarzystwie niani-Attyli. Na dworze nie było drzwi, które ta koszmarna kobieta mogłaby zatrzasnąć jej przed nosem. Nie było też Jamesa, który mógłby stanąć po stronie zaborczej piastunki. By nie tracić czasu, otworzyła okno, przeszła przez niski parapet i pobiegła w stronę wózka. Była już bardzo blisko, gdy niania dostrzegła ją i szybko ruszyła w przeciwną stronę. - Chcę się pobawić z Edmondem i Mary Rose -najspokojniej, na ile było ją stać, powiedziała Vicky.
S
Miała nadzieję, że uda się jej zaprzyjaźnić z tą kobietą, jednak gdy żadnych szans.
R
spojrzała w jej nieprzeniknione piwne oczy, uznała, że nie ma na to - Bawić się? - powtórzyła niania z niedowierzaniem. - Czego pani nie rozumie?
- Odbywamy właśnie spacer - oznajmiła. - Nie czas na zabawę. - W takim razie pospaceruję z wami. - Pani tylko denerwuje dzieci. - Czyżby? Są pogodne i spokojne. Zajrzała do wózka. Edmond trzymał w buzi maleńką piąstkę, a Mary Rose patrzyła na Vicky tak mądrym spojrzeniem, jakby rozpoznała w niej matkę. - I nie pozwolę, by to się zmieniło. - Niania demonstracyjnie odjechała z wózkiem.
Vicky była bliska ataku furii. Chciała pobiec za nianią i siłą odebrać jej wózek, ale nie mogła sobie pozwolić na kłótnię z tą koszmarną babą, która na pewno pobiegłaby na skargę do Jamesa, a on pod wygodnym pretekstem nakazałby pannie Lascoe opuścić Thayer House. Poza tym to nie niania stanowiła problem, lecz właśnie James, który nie chciał się zgodzić, by Vicky miała dostęp do dzieci o każdej porze. A skoro to on był główną przeszkodą na drodze do szczęścia, im szybciej się z nim upora, tym lepiej. Poradzisz sobie z nim, dopingowała samą siebie, musisz tylko pamiętać o technikach, których na-
S
uczyłaś się podczas kursu asertywności.
Dziesięć minut zajęło jej odnalezienie Beecha, od którego dowie-
R
działa się, że James nadal przebywa w swoim gabinecie. Zapukała do drzwi i nie czekając na zaproszenie, weszła do środka. Siedział za wielkim, mahoniowym biurkiem i pisał coś w notatniku. Gdy weszła do pokoju, podniósł wzrok i jego źrenice zwęziły się nieznacznie. Czyżby był na nią zły, że naruszyła jego prywatność? - W czym mogę ci pomóc? - spytał. - Jak dotąd nie byłeś zbyt pomocny. - Z miejsca przeszła do ofensywy. - Wprost przeciwnie. Myślisz, że jestem głupia? - Gdy ze zdziwieniem uniósł brew, dodała szybko: - Zresztą nie odpowiadaj na to pytanie. To, co o mnie sądzisz, nie jest ważne.
Gdyby to była prawda, pomyślał James. Niestety jego fascynacja urodą i charakterem Vicky Lascoe zaczynała się wymykać spod kontroli, przez co tracił obiektywny ogląd sytuacji. - O co chodzi, Vicky? - O to, że twój plan nie zadziała - stwierdziła ostro. - Plan? O jakim plamę mówisz? - Był kompletnie zbity z pantałyku. - James, daruj sobie te kabotyńskie miny - syknęła. - Dobrze wiesz, o czym mówię. Poleciłeś niani, by za wszelką cenę utrudniała mi dostęp do dzieci. Zapomniałeś tylko o jednym: przyjechałam tu, by ocenić ich fizyczny i emocjonalny rozwój. Ponieważ uniemożliwia mi
S
się normalne kontakty z Mary Rose i Ed-mondem, nie mogę wydać wiarygodnej opinii w tej sprawie, natomiast przed każdym sądem ze-
R
znam, że ich ojciec z niewiadomych powodów nie dopuszcza do nich nikogo, przez co deformuje ich społeczny rozwój, a sam poświęca im niezwykle mało czasu.
Przeciągnął palcami po włosach. - Vicky, proszę, nie doszukuj się tu jakiegoś spisku. Nie wydałem takiego polecenia niani. - Mówił prawdę, bo to ona mu rozkazywała. - Nie wierzę! Pracuje dla ciebie, więc wykonuje twoje polecenia. - Faktycznie wypłacam jej pensję, ale nie wydaję poleceń. Nic nie wiem o niemowlętach. - Ciekawe wyznanie jak na ojca... Jeżeli dalej tak pójdzie, dzieci dorosną, a ty nadal nie będziesz nic o nich wiedział. Jeżeli nie zależy
ci na nich na tyle, by poznać ich potrzeby, pozwól, by zaopiekowała się nimi biologiczna mama. James spojrzał na nią ostro i w jej wzroku natknął się na stal. Musiał przyznać, że była twarda i nieźle sobie poczynała. W każdym razie dobrze go zażyła. - Dzieci mają szczególne potrzeby. Potrzebują ścisłego planu dnia - powtórzył słowa niani. - Dzieci potrzebują miłości, a także odpowiedniego jedzenia i bezpiecznego środowiska. Niania zapewnia im ostatnie dwie rzeczy, ale nie wmówisz mi, że obdarza je choćby odrobiną uczucia. - To że... nie tuli się do nich bez przerwy, wcale... nie oznacza,
S
że... nie jest z nimi... związana - powiedział w końcu. - Związana! - Vicky nie posiadała się z wściekłości. - O czym ty
R
mówisz?! Ona jest hodowcą, nie widzisz tego? Zaprogramowanym jak komputer hodowcą i niczym więcej. Moje... dzieci mojej klientki nie powinny być tak traktowane. Natomiast pani Sutton zapewni im nie tylko fizyczny, ale również duchowy i emocjonalny rozwój. - Ja je kocham! - Oczywiście, od czwartej do piątej, z zegarkiem w ręku. - Niania mówi... - Dosyć już o niej! James przyjrzał się uważnie rozpalonym z emocji policzkom Vicky. Bez dwóch zdań była wściekła i zdeterminowana, a zarazem, jak na adwokata przystało, świetnie argumentowała... ale coś tu się nie zgadzało. Jakby męczyła ją ta konfrontacja, którą sama przecież
sprowokowała. A przecież ostre starcia były wpisane w jej zawód, podczas nich powinna się czuć jak ryba w wodzie. Czyżby nie lubiła swojej profesji? To po co ją wybierała? Jak się nie lubi gotować, nie zostaje się kucharzem... Zmarszczył brwi. Coś tu było nie tak, a James nie cierpiał niejasnych sytuacji. - Niania jest dla dzieci bardzo dobra - powiedział w końcu. - Zaraz, Vicky - w zarodku zdusił jej protest. - Masz rację, powinnaś mieć do nich swobodny dostęp, wedle woli. Dzięki temu będziesz mogła przekazać swojej klientce, że mają się dobrze zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
S
- Przekazać ich matce. Zignorował jej słowa. - Powiem niani, że masz prawo przebywać z Ed-mondem i Mary
R
Rose, kiedy tylko masz na to ochotę. - I obym zaraz nie musiał szukać następnej opiekunki, dodał w myślach. Vicky nie wierzyła własnemu szczęściu. James poddał się! Z trudem mogła w to uwierzyć. Techniki negocjacyjne, których nauczyła się na kursie, poskutkowały! James z niejakim zdziwieniem patrzył na promieniejącą panią mecenas. Nie spodziewał się tak żywiołowej reakcji. Widać było, że całkiem utożsamiała się ze swoją klientką, co groziło groźnym wypaczeniem osądu. Czy Vicky będzie umiała skoncentrować się na tym, co najlepsze dla bliźniąt, czy też będzie mieć na uwadze tylko interesy pani Sutton?
- Chciałabym już teraz zobaczyć dzieci - oznajmiła Vicky. Wolała mieć pewność, że James nie wycofa się. - Pójdę z tobą i wszystko wyjaśnię. Odczuwał dziwną mieszankę uczuć: bał się reakcji niani, czuł podniecenie spowodowane pozaregulaminowym spotkaniem z bliźniętami, a także cieszyła go radość wypisana na twarzy Vicky. Ona zaś czuła się niczym dziecko, które biegnie w świąteczny poranek, by zobaczyć, jakie prezenty zostawił Święty Mikołaj. - Czy masz jakieś doświadczenie z dziećmi? - Doświadczenie? - powtórzyła, by zyskać na czasie. W szkole średniej opiekowała się synkiem sąsiadów, który gdy dorósł i poszedł dzięki jej kołysankom...
S
do szkoły, stał się prymusem, ale nie miała pewności, czy stało się tak
rozwój dzieci?
R
- Jakie masz przygotowanie, by oceniać fizyczny i emocjonalny - Podczas całej mojej kariery jeszcze nigdy nie spotkałam się z takim przypadkiem - powtórzyła słowa prawdziwej panny Lascoe. Całej kariery? James przyglądał się jej z ciekawością. Była młoda, sporo przed trzydziestką, studia musiała skończyć całkiem niedawno. - Ile lat jesteś adwokatem? - Czasem mam wrażenie, że od zawsze - mruknęła i przyspieszyła kroku. Uznał jej wykrętną odpowiedź za następny dowód, że niezwykle serio traktuje swoją pracę. Czy w łóżku jest równie perfekcyjna i zaangażowana? - pomyślał zaraz.
Oczyma wyobraźni zobaczył, jak Vicky w jedwabnej, błękitnej koszulce leży pośrodku jego wielkiego, antycznego łoża. Przecież ona jest po stronie wroga! - ofuknął się w duchu. Zapomniałeś, głupcze?! Spojrzał na nią. Jej twarz rozjaśniało radosne oczekiwanie. Nie potrafił o niej myśleć jak o wrogu. Wyglądała tak bezbronnie... Vicky posłała mu niecierpliwe spojrzenie. Jej duże, błękitne oczy pełne były emocji. Zapukał do drzwi, które otworzyła Amy, pokojówka przydzielona niani do pomocy. Vicky spodziewała się, że młoda dziewczyna zaprosi ich do środka, ale gdy to nie nastąpiło, postanowiła zadziałać sama.
S
- Dzień dobry, przyszłam pobawić się z bliźniakami. prawianie czarów.
R
- Pobawić się? - Amy patrzyła na nią, jakby zaproponowała od- Tak, pobawić się. - Czy Anglicy nigdy tego nie robili z dziećmi? - Czy możemy wejść do środka? Spłoszona Amy spojrzała na milczącego Jamesa. - Chyba najpierw porozmawiam z nianią? -stwierdziła wreszcie. - A po cóż te retoryczne pytania? - ostro rzuciła Vicky. - Reto... co? - bąknęła coraz bliższa paniki pokojówka. - Nie proszę o pozwolenie. - Vicky zrobiła krok do przodu, zmuszając Amy, by się cofnęła. Pokój był pusty, więc Vicky udała się do mniejszego pomieszczenia po lewej stronie. James podążył za nią, natomiast Amy trzymała się z tyłu, dystansując się od całej sytuacji.
- Kto to był, Amy? - spytała niania, gdy weszli do sypialni bliźniąt. Przy ścianie stały dwie identyczne białe kołyski, a obok kominka dwa wysokie dziecięce krzesełka służące do karmienia, zajęte przez Edmonda i Mary Rose. Pomiędzy nimi z miską w ręku urzędowała niania. Odwróciła się w ich stronę. Jej twarz zmieniła się nie do poznania na widok Vicky. - Dzień dobry, nianiu. - Vicky zamierzała być miła, choć starsza kobieta nie ukrywała głębokiej niechęci. - Karmię bliźnięta - oznajmiła tonem nie znoszącym sprzeciwu.
S
- Hm... więc... - zaczął James.
Vicky obawiała się, że zacznie przepraszać za wtargnięcie o nie-
R
właściwej porze. Sama uważała, że nie ma niewłaściwej pory dla kontaktów matki z dziećmi, dlatego musiała przejąć kontrolę nad sytuacją..
- Przyszłam zobaczyć Edmonda i Mary Rose, a pan Thayer towarzyszy mi, by przekazać pani, że mam do tego pełne prawo. Mogę się z nimi widywać, kiedy tylko mam na to ochotę, prawda, James? - Tak, nianiu, panna Lascoe ma prawo do kontaktu z dziećmi, gdy tylko tego zapragnie. - A ich plan dnia? - z oburzeniem sarknęła piastunka. Mam gdzieś ten cały plan dnia, miała ochotę powiedzieć, ale nie chciała jeszcze bardziej zaogniać sytuacji.
- Panna Lascoe postara się jak najmniej ingerować w ich przyzwyczajenia. - James popatrzył na nią z nadzieją. - Dołożę wszelkich starań, by nie zakłócać rozkładu dnia Edmonda i Mary Rose - skłamała. Jej zdaniem obdarzenie bliźniąt miłością było dużo ważniejsze niż jakiś tam harmonogram. - W tej chwili dzieci jedzą lunch. Może panna Lascoe przyszłaby później? - zaproponowała niania. -Powiedzmy około czwartej. Czyli znów ta święta godzina odwiedzin... - Nie - powiedziała Vicky nieustępliwie. - Sama nakarmię bliźnięta, a pani może w tym czasie odpocząć. - Co w tym dziwnego?
S
- Pani chce je karmić? - Niania nie wierzyła własnym uszom. - Trzeba mieć doświadczenie, by poprawnie nakarmić dziecko.
R
- Bzdura. Wystarczy zdrowy rozsądek i duża doza cierpliwości. Wyciągnęła dłoń po miskę z brązową papką. Niania spojrzała na Jamesa, oczekując pomocy, ale gdy nie zareagował, niechętnie ustąpiła. - Proszę pójść odpocząć - poleciła Vicky. Zbulwersowana niania opuściła pomieszczenie, podczas gdy Vicky nie posiadała się z radości. Udało się jej! Pokonała smoka! Usiadła na miejscu, które wcześniej zajmowała niania, nabrała na łyżkę brązową papkę i podsunęła ją pod buzię Edmondowi, który zamachnął się pulchniutką rączką. W ostatniej chwili cofnęła łyżkę, unikając katastrofy. Chłopczyk był zachwycony nową zabawą.
Podsunęła łyżkę Mary Rose, która grzecznie połknęła zawartość, po czym uśmiechnęła się słodko, a Edmond natychmiast głośno zawył. Vicky skorzystała z okazji i włożyła mu do otwartej buzi kolejną łyżeczkę jedzenia. Uśmiechnął się, a odrobina brązowej papki znalazła się na jego brodzie. - Co to za ohydztwo? - spytał James. - Nie wiem, ale mam nadzieję, że zmywa się wodą - odparła w chwili, gdy Edmond dotknął dłonią brudnej brody, a potem roztarł jedzenie na jasnych włosach. James włożył palec do miseczki, spróbował i skrzywił się. - To jest okropne.
S
- Ale na pewno zdrowe. Spójrz na nich, wprost tryskają zdrowiem. Edmond wypluł jedzenie, wywołując śmiech Jamesa.
R
- Tryskają raczej złymi manierami.
- Różne kultury mają różne maniery, a tu mamy do czynienia z kulturą niemowlaków. Doprowadź go do porządku, a ja nakarmię Mary Rose. - Doprowadzić do porządku? - Spojrzał niepewnie na syna. - W czym problem? Tu jest ściereczka. Edmond kręcił się niemiłosiernie, wprawiając ojca w popłoch. - Nie chce usiedzieć w miejscu... no, mały... - Proszę, niech mi pan pozwoli, panie Thayer. Niania stanowczym gestem odebrała ściereczkę Jamesowi i sprawnie umyła buzię Edmonda, choć wcale jej tego nie ułatwiał.
Vicky miała ochotę najpierw walnąć ją po głowie, a potem przepędzić na cztery wiatry! Co z tego, że James słabo sobie radził? Ważne było, że wreszcie zaangażował się w opiekę nad synem. Ugryzła się w język, Rzymu nie zbudowano w jeden dzień. Potrzebowała czasu, by James uwierzył w siebie, że jest w stanie zajmować się własnymi dziećmi. Wtedy wszystko pójdzie jak z płatka, a niania przestanie drżeć z niepokoju o zdrowie maluchów. - Myślę, że już skończyły - powiedziała zamiast tego. - Dziennie potrzebują dwadzieścia deko owsianki - oznajmiła niania. - Jest pełna witamin i minerałów. - Ale smakuje jak klej - mruknął James.
S
- Przecież chcemy zbudować silne organizmy, proszę pana! - Niemowlęta nie mają rozwiniętych kubków smakowych. - Vicky
R
próbowała załagodzić spór. Nie była pewna, czy ma rację, ale choć nie lubiła niani, nie mogła zaprzeczyć, że dzieci wspaniale się rozwijały pod jej opieką. Przynajmniej fizycznie. - I nigdy ich nie będą miały, jedząc to świństwo. - Będę musiała wykąpać bliźnięta - oznajmiła niania. Włosy Edmonda stały sztywno niczym u piosenkarza rockowego. Vicky zachichotała. - Na nas już pora. Też musimy coś zjeść - oświadczył James. - Masz rację. - Wiedziała, że nie zabrzmiało to szczerze. Pragnęła zostać i położyć dzieci do łóżeczek, przytulić je i zaśpiewać kołysankę. Trudno, przyjdzie później. Następnym razem nie pozwoli, by niania ją wyrzuciła.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Tu jesteście. - Sophie podniosła wzrok znad notesu. - Już miałam zaczynać bez was. - Przepraszam. - James podsunął krzesło Vicky. -Coś nas zatrzymało. Siadając, otarła się o niego, i dotyk tweedowej marynarki rozpalił jej zmysły. Nigdy tak nie reagowała na mężczyzn, choćby i najprzystojniejszych... Musiała skoncentrować się na dzieciach i zapomnieć, jak bardzo
S
atrakcyjny jest James Thayer. Był jej przeciwnikiem, główną przeszkodą na drodze ku szczęściu i spełnieniu.
R
Przygryzła dolną wargę. Sądziła, że często przebywając w towarzystwie Jamesa, uodporni się na niego, niestety myliła się. Z drugiej strony spędziła z nim zaledwie dwa dni, a być może z zauroczeniem jest jak z katarem, trzeba poczekać tydzień. Za kilka dni wreszcie spojrzy na jego lordowską mość chłodnym okiem i zobaczy przystojnego, bogatego arystokratę o nienagannych manierach. I nic więcej. Zerknęła na niego. Uśmiechał się ciepło, słuchając ciotki. A może jednak nigdy nie będzie potrafiła na niego patrzeć bez przyspieszonego bicia serca? - Czy miło spędziłaś poranek, Vicky? – spytała Sophie. - Szukałam cię, ale nigdzie nie mogłam cię znaleźć.
- Najpierw byłam w bibliotece, a później... - urwała. Przez okna za plecami Sophie wpadały promienie słoneczne i rozszczepiały się w dziesiątkach sztucznych kamieni, które starsza pani miała na sobie, co dawało niezwykły optyczny efekt. Vicky nigdy nie widziała, by ktoś miał na sobie tyle sztucznej biżuterii, ale podobało jej się to. Jakby świat w radosnym upojeniu zwariował, tworząc setki małych tęcz. Jak przyjemnie jest dożyć starszego wieku i nie przejmować się modą, ignorować, co inni pomyślą o naszym stroju, pomyślała. Choć Sophie pewnie nigdy nie przejmowała się tym, co pomyślą o niej inni. Starsza pani dostrzegła jej zainteresowanie i dotknęła wielkiej,
S
owalnej broszki z matowego kawałka czerwonego szkła otoczonego olbrzymimi cyrkoniami. Od spodu zwisało pięć złotych łańcuszków, a
R
na każdym z nich wisiał potężny kawałek zielonego szkła. Broszka w swym przepychu sprawiała niezwykłe, niemal barbarzyńskie wrażenie.
- Czy podoba ci się moja broszka? - spytała wesoło Sophie. - W swoim czasie była uważana za bardzo awangardową. - Raczej za kiczowatą - mruknął James, siadając po drugiej stronie Vicky. Nie spodziewała się tak kąśliwej uwagi i z wrażenia zakrztusiła się wodą. - Pomogę ci. - James zaczął ją klepać po plecach.
Vicky, choć prychała i pokasływała, zarazem odczuwała wielką przyjemność, gdy tak ją poklepywał przez cienką bluzkę. A jak smakują jego usta? - pomyślała. - Co się stało? - spytała Sophie. Dobre pytanie, jęknęła w duchu Vicky. Co było z nią nie tak, że jeden dotyk wprawiał ją w stan całkowitego zamroczenia? - Źle przełknęła. - James wziął do ręki szklankę i powoli napił się wody, z niekłamanym, choć bardzo dyskretnym komizmem pokazując, co Vicky zrobiła nie tak. Spiorunowała go wzrokiem. Żartował sobie z niej, czy też się z nią droczył? Były to dwie całkiem różne sprawy, jednak nie wiedziała te-
S
go, podobnie jak wielu innych rzeczy, które dotyczyły Jamesa. - Młodym kobietom brak twardości - zawyrokowała Sophie. -
R
Oczywiście Vicky nic temu nie jest winna, po prostu tak została wychowana. Sama marchewka i całkowity brak kija. - I to mówi kobieta, na którą nikt nigdy nie podniósł ręki - stwierdził James. - Oczywiście że nie - zgodziła się Sophie. - Dżentelmeni nie biją kobiet, a mój tatuś był dżentelmenem. Miał jednak wiele wad, za które całkiem sporo osób bardzo go nie lubiło. - Jej ojciec był okrutnym człowiekiem, który niszczył każdego, kto próbował stawać na jego drodze do bogactwa - szeptem podsumował James. - Kupował bankrutujące przedsiębiorstwa, dzielił je na kawałki i odsprzedawał.
Vicky wspaniale się czuła w jego towarzystwie. Miała poczucie, jakby łączyła ich niewidoczna dla innych nić porozumienia. - W Stanach dużo jest takich osób. Zazwyczaj, gdy się starzeją, próbują wszystko naprawić, przekazując olbrzymie kwoty organizacjom charytatywnym. - Chcą kupić sobie bilet do nieba - skomentowała Sophie ironicznie. - Tatuś miał na tyle dużo zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że już nic mu nie pomoże. Za dużo nagrzeszył. Vicky zerknęła na Jamesa i omal się nie roześmiała. W jego oczach także widać było rozbawienie. Tak jak podejrzewała, James Thayer miał poczucie humoru, i to tak duże, by żartować z własnej
S
rodziny. Nie był więc nieuleczalnym sztywniakiem. To miłe, ale nie miało żadnego wpływu na zasadniczy problem. Z
R
poczuciem humoru czy nie, i tak zrobi wszystko, by matka bliźniąt nie uczestniczyła w ich życiu.
- Czy należysz do IK, kochanie? - spytała Sophie. Vicky spojrzała pytająco na Jamesa. Nie była pewna, do kogo zwracała się starsza pani. - Och nie, nie chodzi mi o niego - roześmiała się Sophie. - Nie spełnia podstawowego kryterium. - Chodzi jej o to, że jestem mężczyzną - wyjaśnił James. - To taki grzech? - roześmiała się Vicky. - Raczej pewna ułomność, choć niektórzy dożywają z nią późnego wieku - podsumowała Sophie. - Ale nie w tym rzecz. IK to Instytut Kobiet.
- W Filadelfii nie spotkałam się z taką organizacją - powiedziała Vicky. - A wielka szkoda, uwierz mi. W takim razie zapraszam cię na dzisiejsze spotkanie. Będziemy omawiać plany zbiórki pieniędzy na nowy dach plebanii. Masz ochotę mi towarzyszyć? - Przykro mi, ale nie lubię takich zgromadzeń. -Prawdę mówiąc, organicznie ich nie znosiła, poświeciłaby się jednak dla uroczej staruszki, gdyby nie to, że teraz, gdy uzyskała zgodę na widywanie dzieci, pragnęła być z nimi jak najdłużej. - Pamiętaj, żeby przed wyjściem zdjąć z siebie te wszystkie błyciotka.
S
skotki. - James wskazał kolorowe szkiełka, którymi obwiesiła się - Kiedy tak lubię je nosić. Sprawiają, że czuję się elegancka, a w
R
moim wieku nie jest to typowe uczucie.
- Nie ma mowy. - James był nieubłagany. Vicky spuściła wzrok. Jej świętej pamięci mąż także
uwielbiał rozkazywać. Zawsze mówił jej, w co może, a w co nie powinna się ubrać. Przez cały czas, gdy byli małżeństwem, w milczeniu wykonywała polecenia, nienawidząc siebie za tę uległość. By skończyć z tym, zapisała się na kurs asertywności, i w krótkim czasie nauczyła się stawać w swojej obronie. Spojrzała na nieszczęśliwą twarz Sophie. Zamierzała też bronić innych. James mógł być arystokratą, który przejmuje się tym, co pomyślą o nim inni, ale to jeszcze nie powód, by sprawiać przykrość swojej ciotce! Co w tym złego, że lubiła przypominać świąteczną choinkę?
Takie dziwactwo to żadna zbrodnia, tylko właśnie... dziwactwo, i to całkiem sympatyczne. Opinia starożytnego rodu Thayerów z pewnością na tym nie ucierpi, a nawet jeśli, to co z tego?! Wzięła głęboki oddech. - Uważam, że Sophie wspaniale wygląda. Pogodnie i optymistycznie - dodała, patrząc na zdziwioną minę Jamesa. - Uważasz, że może wyjść z domu, mając na sobie te wszystkie... Urwał, rzucając gniewne spojrzenie. Mówił ostrym tonem, ale Vicky postanowiła to zignorować. Nie mogła się wycofać, napotykając opór Jamesa w jakiejkolwiek sprawie, nie należy się poddawać.
S
bo inaczej nie będzie potrafiła walczyć o swoje. Zycie nauczyło ją, że
ciwko temu?
R
- Klejnoty - dopowiedziała. - A dlaczego miałabym mieć coś prze- O czym ty mówisz?!
- Przecież słyszysz. Czekam na odpowiedź! - rzuciła zaczepnie. - Jesteś w tym domu gościem, więc... - Wcale nie! - zaśmiała się Sophie. - Vicky jest krewną, sam tak mówiłeś! A krewni cieszą się szczególnymi prawami. - No właśnie - uśmiechnęła się Vicky. James sam wymyślił to kłamstwo i teraz ma za swoje... - Tak to już jest z tymi krewnymi. - Szczególne prawa, ot co - stwierdziła Sophie i gwałtownie zmieniła temat: - Widziałaś już Księżą Jamę? - Słucham? - Vicky poczuła się kompletnie zdezorientowana.
- James, jak mogłeś jej nie pokazać Księżej Jamy? Przecież straszy tam twój przodek! - Ciociu, nie ma żadnego ducha! Kiedyś rozlano tam mszalne wino, które uznano za krew, i tak powstała legenda... - Macie tu własnego ducha? - Vicky była szczerze zachwycona. - Najprawdziwszego, kochanie, a rezyduje w Księżej Jamie - z zapałem wyjaśniła Sophie. - Naprawdę James, ucz się od Vicky. Gdzie twoja wyobraźnia? - Ciociu, masz jej w nadmiarze za nas oboje - rzucił ze śmiechem. - Co to jest ta Księża Jama? - dopytywała się Vicky. - Kiedy Henryk VHT zakazał wiary katolickiej, niektóre rodziny
S
zbudowały tajemne komnaty, w których chowali się księża - odpowiedział James. - U nas to pomieszczenie zwie się Księżą Jamą.
R
- James pokaże ci ją po lunchu - zadecydowała Sophie. - Cudownie! - zawołała Vicky, lecz zaraz się zreflektowała. Taka wyprawa we dwoje do podziemi mogła okazać się zbyt... intymna. A przecież toczyła się między nimi walka, i tylko to się liczyło. - Nie chciałabym zabierać ci czasu. - Gdy ciocia coś postanowi, musi się spełnić - powiedział poważnie, bez żadnej kpiny. Akurat, pomyślała Vicky. Gdyby tak było, nie zabraniałby Sophie wychodzić z domu w jej ukochanych szkiełkach. Swoją drogą dziwne, że tak bardzo przejmował się tym, co okoliczni mieszkańcy pomyślą sobie o starej lady. W żaden sposób nie pasowało to do stanowczego, mądrego i wykształconego lorda.
Ale pozory mogą mylić. Tak było przecież z Zane'em. Gdy go poznała, sprawiał wrażenie niezwykle sympatycznego i uczynnego człowieka. Była pewna, że pomoże jej rozwiązać wszystkie problemy, z jakimi się borykała. Później okazało się, że w chwili ślubu zafundowała sobie największy problem swego życia. Zane pochłaniał cały jej czas, żywił się jej energią, próbował wessać jej osobowość. O takich ludziach mówi się, że są psychicznymi wampirami. - Kochanie, co tak posmutniałaś? - zapytała Sophie. - James pokaże ci Księżą Jamę, zaraz się rozerwiesz. Księża Jama była ostatnim miejscem, jakie James miał ochotę z nią zwiedzać. Patrzył na jej złociste włosy. Pragnął ich dotknąć i zoba-
S
czyć, czy są tak miękkie, na jakie wyglądają. Chciał zanurzyć twarz w złotym jedwabiu i odetchnąć delikatnym, kwiecistym zapachem, który
R
zawsze towarzyszył Vicky. Chciał...
- Zaprowadzisz ją tam, prawda? - Sophie nie dawała za wygraną. - Tak, ciociu, pokażę Vicky Księżą Jamę. - To dobrze. - Sophie podniosła się z fotela. -Idźcie już, bo ja powinnam się zdrzemnąć przed spotkaniem w IK. Muszę być w dobrej formie. James zaśmiał się, a słyszalna w jego głosie miłość do ciotki rozczuliła Vicky. Jednak relacje między nimi nie powinny jej obchodzić. Interesowały ją tylko dzieci! - Bierz się do rzeczy, kochany chłopcze - rozkazała Sophie.
Odłożył serwetkę. Miał nadzieję, że nie widać było po nim, jak bardzo zależy mu na sam na sam z Vicky. Nie wątpił, że uznałaby to za jego słaby punkt. Vicky zauważyła zmianę na jego twarzy. Niewątpliwie bardzo kochał swoją ciotkę, ale zarazem chował się w sobie, odgradzał się. Czyżby ode mnie? - pomyślała Vicky, podążając za nim. Bardzo chciała zwiedzić ten dom i poznać jego tajemnice, ale nie z przewodnikiem, dla którego był to przykry obowiązek. Dość tych empatycznych bzdur, więcej asertywno-ści! - skarciła się w duchu. Mam ochotę zwiedzić rezydencję Thayerów, a najchętniej obejrzałabym dzieła sztuki, i tylko to się liczy, a nie zmienne na-
S
stroje gospodarza.
- To tutaj - powiedział wreszcie James. - Czy wszystko w porząd-
R
ku? - spytał, marszcząc brwi.
- Myślałam o kolekcji dzieł sztuki. Na pewno zgromadziliście jakąś przez pokolenia?
- A tak... Na przykład mój prapradziadek był miłośnikiem Michała Anioła i zakupił sporo jego szkiców. Podobno niektóre z nich mają nawet całkiem sporą wartość, ale nigdy nie dawałem ich do wyceny. Vicky nie wierzyła własnym uszom. Był taki zblazowany! Posiadał kolekcję dzieł Michała Anioła, i potrafił o nich powiedzieć tylko tyle, że podobno są wartościowe. - Nie lubisz Michała Anioła? - To geniusz, ale akurat jego szkice są mdłe i nie dzięki nim zyskał nieśmiertelność. Kocham dzieła sztuki, które tętnią życiem.
Spójrz na ten obraz. - Wskazał na wiszący na ścianie duży portret przedstawiający piękną, młodą kobietę z okresu regencji. Jej kształtne piersi wypełniały głęboki dekolt sukienki. Vicky poczuła narastające poirytowanie. Czy wszyscy mężczyźni uważają, że kobiecość mierzy się rozmiarem biustu? Czemu nigdy nie spotkała mężczyzny, który wiedziałby, że małe piersi mogą być równie kobiece jak duże? - Szkoda, że tyle materiału zużyto na spódnicę -zauważyła kąśliwie. - Przez to nie starczyło na górę. James zamrugał ze zdziwienia. - Przeszkadza ci nagość? - spytał.
S
Jego nagość by jej nie przeszkadzała, najpewniej byłaby intrygująca i podniecająca. Niestety nie miała szans, by się o tym przekonać. imi emocjami!
R
Co się z nią stało? Odkąd poznała Jamesa, nie panowała nad swoMoże nie chodziło o samego Jamesa? Może ta dziwna sytuacja, kiedy to przyjechała zobaczyć ich wspólne dzieci, a przy tym musiała udawać kogoś innego, niż w istocie była, tak bardzo wytrącała ją z równowagi? I stąd brały się jej dziwne reakcje? - Nagość jako taka mi nie przeszkadza - mruknęła. - Chodzi o to, że... Jak mogłaby wyznać mu prawdę? Przecież nie powie, że cierpi, ponieważ ma biust o rozmiarze miseczki AA, podczas gdy mężczyźni uwielbiają piersi w rozmiarze DD. To zabrzmiałoby żałośnie. Co gor-
sza, mógłby pomyśleć, że go podrywa, że chce, by zwrócił uwagę na jej biust. - O co chodzi? - spytał. - O nic. Więc gdzie jest ta Księża Jama? - Tutaj. - Drzwi w tej części domu są chyba mniejsze? A może tylko tak mi się zdaje? - Nie, masz rację, naprawdę są mniejsze. To najstarsza część domu. Nie tylko drzwi są mniejsze, ale i podłogi nierówne. - Podążył w stronę dużego kominka. - Tu jest Księża Jama. - Rozumiem, że twoi przodkowie byli katolikami?
S
- Wszyscy Anglicy byli katolikami, dopóki król Henryk VIII nie utworzył Kościoła Anglikańskiego i nakazał, by wszyscy do niego
R
wstąpili. Niektórym przyszło to łatwiej, innym ciężej. A potem na tronie zasiadła jego córka Maria, całkiem słusznie zwana Krwawą, i przywróciła katolicyzm.
Vicky pokręciła głową. - W tamtych czasach ciężko żyło się tym, którzy naprawdę w coś wierzyli. - Takim ludziom nigdy nie żyje się łatwo - zauważył James. - Jedyna różnica polega na tym, że w dzisiejszych czasach nie płoną stosy. - Za to jest mnóstwo nietolerancji. James zatrzymał się przed kominkiem.
- O ile pamiętam... - Dotknął wyrzeźbionego w kamieniu żołędzia i obrócił nim. Zaskrzypiało i ściana przesunęła się pół metra w lewo. Do pokoju wleciało zimne, wilgotne powietrze, które skojarzyło się Vicky z opowieściami o duchach i kryptach. Zadrżała. - Czy coś się stało? - natychmiast spytał James. - Ni... nie. - Roześmiała się. - Właśnie przypomniałam sobie, jak twoja ciotka mówiła o duchu, który tutaj straszy, a ten ciemny i zatęchły otwór świetnie do tego pasuje. Nic więc dziwnego, że twój przodek po śmierci wybrał sobie właśnie takie lokum. - Nie on - James zaśmiał się wesoło. - Gdyby staruszek naprawdę zamieszkał tu jako duch, wybrałby sobie piwnicę z winami, gdyż Vicky zaśmiała się.
S
właśnie tam najchętniej przebywał za życia.
R
Powinna się częściej śmiać, pomyślał James, patrząc na jej rozpromienioną twarz. Wyglądała tak młodo i beztrosko... A to oznaczało dla niego jeszcze większe kłopoty. Ta myśl ostudziła jego zapał. Odwrócił się, przeszedł przez otwór w ścianie i zniknął w ciemnościach. Vicky rozejrzała się po słonecznym pokoju, jakby żegnając się z jasną stroną życia, wzięła głęboki oddech i zanurkowała w czeluść. Znaleźli się w bardzo małej klitce, mniej więcej metr na półtora. - Wasi księża musieli być niezbyt rośli - zauważyła. Nagle zatrzasnęły się za nimi drzwi. Vicky krzyknęła przeraźliwie. - Dlaczego to zrobiłeś? - Żebyś mogła się przekonać, jakie to uczucie, tkwić tu całymi dniami Chyba nie masz klaustrofobii?
- Pytasz w samą porę. Ale nie, nie mam. Przynajmniej tak mi się wydaje. Chociaż, gdybym musiała dłużej tu się ukrywać, pewnie bym się jej nabawiła. Nic nie widzę. - O to właśnie chodziło. - Głos Jamesa dochodził z lewej strony. Instynktownie zrobiła krok w jego kierunku, chcąc poczuć się bezpiecznie w tym ponurym, martwym miejscu. - Gdy wpadali królewscy żołnierze, ksiądz chował się tutaj. Wystarczył jeden błysk światła lub dźwięk, a już by nie żył zarówno on, jak i rodzina, która go przygarnęła. Vicky zadrżała. Okropne czasy, okropne miejsce... Nic dziwnego, że ludzie wierzą w duchy.
S
James czuł, jak drży. Pragnął wziąć ją w ramiona i zapewnić, że jest bezpieczna. Zewsząd czuł oszałamiający zapach perfum Vicky. W
R
tym pokoiku przepełnionym bólem i śmiercią zdawała się uosabiać potęgę życia i szczęścia.
- Mogę już powiedzieć twojej ciotce, że widziałam Księżą Jamę. Wiedziała, że mówi nienaturalnie wesoło, ale nie obchodziło jej to. Chciała wydostać się stąd jak najszybciej. Uciec z ciasnego, zamkniętego pomieszczenia i huraganu emocji, jakie wywoływał w niej James. Odwróciła się nieznacznie i nagle poczuła na twarzy pajęczynę, a zaraz potem po jej policzku przebiegło coś włochatego. Podskoczyła i krzyknęła przeraźliwie: - Ratunku! Pająk! Może i nie była nadmiernie strachliwa, ale przy tych ohydnych potworach wpadała w panikę i traciła wszelką godność osobistą. I oto
tkwiła już wtulona w pierś Jamesa, który natychmiast otulił ją ramionami. Poczuła się bezpiecznie, odetchnęła z ulgą. Ale zaraz dotarł do niej ekscytujący zapach Jamesa... - Nie martw się. - W ciemności jego głos brzmiał jeszcze bardziej seksownie niż zazwyczaj. - Nie mamy tu jadowitych pająków. - Jeśli o mnie chodzi, wcale nie muszą być jadowite - mruknęła. Świat byłby taki piękny, gdyby nie one. - Wzdrygnęła się. Przytulił ją jeszcze mocniej, choć wiedział, że nie jest to najlepszy pomysł. Powinien ją puścić, otworzyć drzwi i skończyć tę scenę. Zrobi tak, gdy tylko ją pocieszy. W końcu była jego gościem, a on pomniała o pająkach.
S
ją przestraszył. Jako dobry gospodarz musi ją teraz pocałować, by zaNie zastanawiając się nad mądrością tego posunięcia, James po-
R
chylił głowę i chwilę później jego usta odnalazły wargi Vicky. Miękkość jej ust zawładnęła całym jego ciałem. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, zaciskając wokół niej ramiona. Gdy nie zaprotestowała, zaczął całować ją ze zdwojoną energią. Nie panował nad zmysłami. Rozsądek mówił mu, że zachowuje się jak idiota, bo ta kobieta była wrogiem, jednak uczucia wiedziały swoje. Chciał smakować jej ust, czuć, jak przyciska się do niego całym swoim ciałem. Reszta nie miała znaczenia. Vicky jęknęła. Czyżby próbowała się wymknąć? Czy była zła? Nie zaprotestowała, gdy zaczął ją całować, ale może było to wynikiem lęku przed pająkiem?
Ta myśl sprawiła, że w jednej chwili wytrzeźwiał. Opuścił ramiona i cofnął się, dopóki nie poczuł za plecami ściany. Cholera! Pewnie myślała, że jest męskim szowinistycznym wieprzem, który wykorzystał chwilę jej słabości. Zawstydzony własnym zachowaniem, sięgnął po korbkę i otworzył drzwi. Gdy Vicky wyszła na zewnątrz, ogarnęło go poczucie ogromnej straty. James podążył jej śladem i długo szukał przycisku zamykającego drzwi, by zyskać trochę na czasie. Jak teraz powinien się zachować? Udawać, że pocałunek w ogóle się nie zdarzył? Lub przeprosić za niewczesne amory? Tylko jakich słów użyć, by nie pogorszyć sytu-
S
acji?
W końcu zamknął drzwi i zerknął na Vicky, próbując ocenić jej
R
nastrój. Była bledsza niż zazwyczaj, ale poza tym zachowywała się normalnie. Bladość spowodował pająk czy pocałunek? - Przepraszam - wyszeptał. - Nie chciałem tego zrobić. Jeżeli w ten sposób całował, gdy tego nie chciał, nie mogła się doczekać, by pocałował ją z pełną ochotą... Zaraz, zaraz! Jeżeli ten pocałunek, który sprawił, że ugięły się pod nią nogi, był dla niego jedynie impulsem, którego żałował, duma nakazywała jej udać, że dla niej także nic nie znaczył. - Nie myśl o tym więcej - powiedziała obojętnym tonem. - To był tylko pocałunek.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Vicky dusiła się w kompletnej ciszy, jaka zapanowała między nimi. Jakby zamarła w nich wszelka zdolność do prowadzenia normalnej konwersacji. Zerknęła na Jamesa. Wyglądał tak samo jak zawsze. Najwyraźniej pocałunek nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Nic dziwnego, skoro mógł wybierać spośród setek pięknych kobiet. Dlaczego miałby się zainteresować trzydziestoletnią wdową o nieciekawym pochodzeniu? Nie rozumiała, dlaczego w ogóle ją pocałował.
S
Przecież sama rzuciła się mu w ramiona, uciekając przed tym obrzydliwym pająkiem! Czy sądził, że tylko udawała? Że specjalnie
R
przestraszyła się pająka, żeby tylko James ją pocałował? Na myśl o tym zrobiło jej się słabo. Miała nadzieję, że tak nie pomyślał. Czułaby się z tym podle. A przecież to, że nie było w jej życiu mężczyzny, wynikało z jej wyboru. Pragnęła żyć tylko dla swoich dzieci. Z nimi potrafiła sobie poradzić, potrafiła je zrozumieć. Natomiast mężczyźni to była całkowicie inna historia. Nie zamierzała po raz kolejny przechodzić przez ten koszmar. Złamane serce, zawiedzione nadzieje... Wzięła głęboki oddech. Musiała jakoś rozładować atmosferę, przywrócić stosunki, jakie łączyły ich przed tym okropnym pocałunkiem. Zastanawiała się nad sprytnym, dowcipnym komentarzem, który zniweczyłby napięcie.
Gdy dotarli do schodów, przestała szukać dowcipnej pointy, chciała powiedzieć cokolwiek. - Pójdę zobaczyć bliźnięta - stwierdziła w końcu. - Śpią popołudniami. - Jeżeli śpią, nie będę im przeszkadzać, ale przecież powiedziałeś, że mogę je odwiedzać, gdy tylko tego zechcę - upomniała się o swoje z takim trudem zdobyte prawa. - Tak, ale... - Czułabym się o wiele lepiej, gdybyś zdradził, co miało być po owym „ale". Rose... - Urwał.
S
- Nie o to chodzi, że nie chcę, byś przebywała z Edmondem i Mary - Obiecuję, że nie zrobię im krzywdy.
R
- Wiem, że celowo tego nie zrobisz, ale... - Znów zamilkł. - Niełatwo skrzywdzić dziecko, jeśli się uważa i kieruje się zdrowym rozsądkiem. - Vicky zacytowała książkę o niemowlętach, którą przestudiowała od deski do deski podczas lotu przez Atlantyk. - Niemowlęta są dużo bardziej wytrzymałe, niż nam się wydaje. - Nie widziałaś ich tuż po urodzeniu - powiedział ze smutkiem. Przyszły na świat trzy tygodnie przed terminem i nie potrafiły same oddychać. - To było wtedy. Teraz są silne i zdrowe. - Dzięki niani. Wspaniale się spisała. - Widzę.
- Więc dlaczego nie rozumiesz, że nie chcę jej denerwować? Ma swoje metody, które okazały się skuteczne, i nie zamierzam ich dezawuować. Co zrobię, gdy niania nagle odejdzie? - Ja... Ich matka się nimi zajmie. - Pani Sutton? - spytał z niedowierzaniem. - To, że matka opiekuje się swoimi dziećmi, nie jest rewolucyjnym rozwiązaniem, więc nie wiem, czemu się dziwisz - ostro stwierdziła Vicky. - Tak jest od Adama i Ewy, nie wiedziałeś? - Nie zdołała powstrzymać się od ironii, zaraz jednak dodała z najgłębszą powagą: Co więcej, choć to uciążliwe i żmudne zajęcie, większość z nich pragnie tego, bo stanowi to najważniejszą treść ich życia.
S
Kobiety, które znał, wcale nie marzyły o tym. Jego matka oddała go pod opiekę niani w dniu, w którym się urodził; następnie widywała
R
go zaledwie parę razy w roku. Romayne nie poczekała nawet, aż bliźnięta opuszczą oddział intensywnej terapii, tylko podpisała papiery, zrzekając się wszelkich praw rodzicielskich. Może kobiety w świecie Vicky troszczyły się o swoje dzieci, ale w jego świecie nie było takich przypadków. - Czy pani Sutton ma jakieś doświadczenie w opiece nad niemowlętami? - spytał. - Nie. - Vicky uznała, że musi powiedzieć prawdę. Dość już miała kłamstw. Jeszcze trochę i się w tym wszystkim pogubi. - Dlaczego więc sugerujesz, by zajęła miejsce wykwalifikowanej niani?
- Bo jest ich mamą i bardzo je kocha, i z tej miłości błyskawicznie wszystkiego się nauczy. Zresztą być matką czy ojcem to tak naturalna, wynikająca z najgłębszych instynktów rola... - Po raz kolejny zacytowała książkę o niemowlętach. - Tak samo jak okradanie banków i zabijanie - odparł zjadliwie. Spojrzała na niego z zadumą. - Nie wiem, co wywołuje w tobie taką reakcję, ale zostawmy to, nie zamierzam bawić się w psychoanalityka ani tym bardziej kłócić się z tobą. - Vicky, wiem, że zabrzmiało to niezbyt grzecznie, ale... - Urwał, bo niby co jeszcze mógł dodać?
S
- Naprawdę zostawmy to - powiedziała miękko. -Chyba nie czas stwa.
R
na to, byśmy mieli dyskutować, na czym polega fenomen rodziciel- Masz rację, nie czas na to - zgodził się chętnie. Kompletnie nie był gotowy do takiej rozmowy.
- James, powiedziałeś, że mogę odwiedzać bliźnięta, gdy tylko mam na to ochotę, i zamierzam się tego trzymać. - Nigdy nie cofam raz danego słowa. Chcę tylko, żebyś... żebyś... Machnął ręką. - Żebym zgadzała się na wszystko, co rozkaże niania-Attyla? - Nie nazywaj jej tak! - Niby dlaczego? Przecież to określenie świetnie do niej pasuje. - Jeszcze usłyszy...
- Jeżeli nadal będzie tak postępować, powiem jej to prosto w twarz. Nie widzisz tego, że terroryzuje wszystkich wokół, na czele z tobą? James zacisnął wargi. Był wściekły. W głębi serca zgadzał się z Vicky, bo niania była zbyt autorytatywna, ale jednocześnie wspaniale opiekowała się jego dziećmi. Co będzie, jeśli odejdzie? Gdyby Vicky zaproponowała, że zostanie i zajmie się nimi, zgodziłby się bez wahania. Była spokojna, opanowana i obdarzona zdrowym rozsądkiem. Widać było, że zależy jej na dobru dzieci. Ale Vicky była adwokatem i nie mogła tak po prostu zrezygnować z kariery w Stanach. Nie miała czasu, by zająć się dwójką niemowląt. Nie do
S
końca rozumiał, jak w ogóle znalazła czas na przyjazd do Anglii. - Pójdę z tobą - zaproponował w nadziei, że w ten sposób uda się
R
mu nie dopuścić do słownej utarczki. Dzięki temu będzie mógł znów zobaczyć bliźnięta! Po raz ostatni obserwował je podczas snu w czasie tych okropnych tygodni w szpitalu, gdy modląc się, godzinami tkwił przy inkubatorach. - Dobry pomysł, jesteś przecież ich tatą. Tak, był ich tatą. Niestety, był także idiotą. Gdyby miał choć odrobinę zdrowego rozsądku, na matkę swoich dzieci wybrałby kogoś pokroju... Vicky Lascoe. Kogoś, kto kochałby je za to, jakie są. Kogoś, kto nie skazywałby ich na dorastanie pod opieką niań i guwernantek, tylko sam dbałby o ich potrzeby... i kochał je. Żeniąc się z Romayne, popełnił największy błąd swojego życia. Nigdy więcej nie pozwoli, by zawładnęły nim hormony.
Podniósł dłoń, by zapukać do drzwi pokoju dziecięcego. - Nie musisz pukać - sarknęła Vicky. - To twój dom i twoje dzieci. Nacisnęła klamkę. James ostrożnie za nią podążył. Nie chciał obudzić Edmonda i Mary Rose, jeżeli dzieci faktycznie spały. Ale nie spały. Powitało ich pełne zdziwienia spojrzenie pokojówki, która trzymała w rękach wielki, biały ręcznik. - Tak? - zza jej pleców odezwała się niania. - Kąpię bliźnięta przed drzemką, zamiast jak zazwyczaj po, ponieważ pozwolił pan, by zabrudziły się owsianką. Vicky. - Pomożemy pani.
S
- Dzieci mają już taki zwyczaj, że się brudzą - wesoło powiedziała - Pomożecie? - Niania nie ukrywała oburzenia.
R
- Tak właśnie powiedziałam. - Vicky zabrała ręcznik z rąk przerażonej pokojówki, wyjęła Edmonda z wanienki i otuliła ręcznikiem jego małe, pulchne ciałko. - Wytrzyj go, a ja wykąpię Mary Rose - poleciła Jamesowi. Entuzjastycznie podszedł do synka, ale niania miała własne zdanie w tej kwestii. - Mógłby go pan upuścić. Mokre dzieci są bardzo śliskie. - Usiądź na podłodze, kiedy będziesz go wycierał. - Vicky podała mu Edmonda. James trzymał syna na rękach z taką samą uwagą i troską, z jaką żołnierz dzierży w wyciągniętej dłoni granat bez zawleczki. - Ale... - Niania wprost buchała złością i nawet tego nie ukrywała.
- W ten sposób Edmond się nie potłucze, jeśli wyślizgnie ci się z rąk. - Vicky słodko uśmiechnęła się do piastunki. James usiadł na grubym, zielonym dywanie i zaczął ostrożnie wycierać synka. Vicky rozczuliła się, widząc, z jaką miłością patrzy na Edmonda. Tak bardzo bał się go skrzywdzić. To ta koszmarna kobieta do tego doprowadziła! Sprawiła, że James bał się dotknąć swoich dzieci. Ale koniec tego, obiecała sobie. Nie pozwoli, by niania dłużej kogokolwiek terroryzowała. Pełna determinacji odwróciła się w kierunku Mary Rose, która dumała.
S
siedziała w kojcu otulona jedynie pielusz-. ką i głęboko nad czymś - Witaj, aniołku - uśmiechnęła się do córeczki. Dziewczynka od-
R
wzajemniła uśmiech.
- Czy kiedykolwiek kąpała pani niemowlę? - nerwowo dopytywała się niania.
- To mój debiut. Pani też kiedyś kąpała dziecko po raz pierwszy. Pokojówka aż zakrztusiła się z wrażenia, nikt bowiem w ten sposób nie rozmawiał z nianią. - Przeszłam specjalne szkolenie - surowo stwierdziła piastunka. - Moim zdaniem panna Lascoe ma rację. Każdy może nauczyć się opieki nad dzieckiem - niespodziewanie odezwał się James. Vicky uśmiechnęła się do niego zachęcająco. Wreszcie mówił jak prawdziwy facet, a nie jak przestraszony tatuś.
Z niani nagle uszło powietrze. Stała z rękoma skrzyżowanymi na piersi i przyglądała się z uwagą, jak Vicky kąpie Mary Rose. Lecz ona nie zwracała na to uwagi. Miała okazję być prawdziwą mamą dla swojej córeczki. Udało jej się ubrać ją w miękką, wełnianą koszulkę nocną, a potem przez długą chwilę tuliła do siebie małą. - Czas na drzemkę - powiedziała niania. Vicky podała jej Mary Rose. Niania ułożyła ją w białej kołysce i przykryła jasnoróżowym kocykiem, następnie odebrała ojcu Edmonda, który oddawał go z wyraźną niechęcią. Jak cudownie byłoby, gdyby nie obecność niani, rozmarzyła się Vicky. Gdyby byli normalną rodziną... Ale nią nie byli! Ona być może
S
nadawała się na zwyczajną matkę, ale w Jamesie nie było nic zwyczajnego. Nie chodziło o jego arystokratyczne pochodzenie, bogactwo
R
czy wygląd. Po prostu był nadzwyczajny!
- Jeżeli państwo wyjdą, bliźnięta zasną, inaczej będą miały zły humor przez cały wieczór - oświadczyła niania. Nic dziwnego, pomyślała Vicky, skoro mają opiekunkę, która permanentnie ma zły humor. Czy ta kobieta nigdy się nie uśmiecha? - Nie poszło najgorzej - powiedział James, gdy tylko niania zamknęła za nimi drzwi pokoju dziecięcego. - Dużo lepiej, niż się spodziewałem. - Poszło świetnie, a twoje dzieci są tobą zachwycone, wiesz? James nie posiadał się z radości. Co prawda Vicky mówiła obojętnym tonem, ale było w niej coś, co kazało wierzyć, że poradzi sobie ze wszystkim. Czyżby taka zawodowa adwokacka cecha?
Zmarszczył brwi. Była najbardziej nietypowym adwokatem, z jakim miał do czynienia. Nigdy nie mówiła o prawie ani o sprawach, które prowadziła. Wyjątkowo dyskretna... a może w głębi ducha nie lubiła swojej pracy? Natomiast o swoich prywatnych zainteresowaniach mówiła dużo, chemie i z entuzjazmem. Po co więc męczyła się na prawie, zamiast wybrać filologię klasyczną lub historię sztuki? - Niewiele mówisz o swoim zawodowym życiu. Vicky wzięła głęboki oddech. Oto świetny moment, by wyznać prawdę i wreszcie mieć to z głowy. Albo jeszcze lepiej, powiedzieć prawdę i natychmiast schować się w mysią dziurę, by przeczekać burzę. czas okłamywało?
S
- Faktycznie - mruknęła. Jak powiedzieć komuś, że się go cały
R
- Nie wyglądasz na osobę, która potrafi przyprzeć kogoś do muru, by wydobyć z niego zeznanie. Nie widzę ciebie podczas ostrych sądowych sporów, gdy niszczysz przeciwników w proch i pył, cynicznie wymyślając różne kruczki prawne. - Bo taka nie jestem - odparła szczerze. - Uważam, że prawo jest zimne i bezduszne, a także niesprawiedliwe. - W jej głosie pojawiła się ostra nuta. - W takim razie, dlaczego się nim zajmujesz? - Nie do końca... To znaczy... Prawo... – Vicky nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, dzięki którym James zrozumiałby, dlaczego skłamała. - Nie jestem... Jestem związana z bliźniętami. - Związana? Jak to związana?
- Spokrewniona. - Uważnie śledziła jego reakcję. Jak daleko mogła się posunąć w ujawnianiu prawdy? Spokrewniona? To tłumaczyło, dlaczego wzięta pani mecenas znalazła czas, by przylecieć do Europy i osobiście zająć się sprawą. Miał poczucie, że widział ją już wcześniej, a chodziło o to, że dzieci były do niej podobne. - A więc jesteś krewną pani Sutton? - Czy z powodu rodzinnej lojalności pani mecenas zignoruje oczywisty fakt, że dla bliźniąt najlepiej będzie, jeśli zostaną z ojcem w Anglii? - Nie. - Vicky zdobyła się na częściową prawdę. - Możesz mówić jaśniej? Nic nie rozumiem. Z kim więc jesteś
S
spokrewniona? Ze mną? Jakim cudem? Jesteś jakąś daleką kuzynką ryki?
R
Thayerów, której przodkowie przed wiekami wyemigrowali do Ame- Właśnie, jestem Amerykanką, podobnie jak Edmond i Mary Rose. To znaczy w połowie są Amerykanami. Po matce. - Wiem, że pani Sutton jest jankeską... - To jakaś skaza? - rzuciła zaczepnie. - Jestem jej rodaczką, nie zapominaj o tym. - Jak w takiej atmosferze mogła wyznać, że mówią o jednej osobie? - Nie, oczywiście że nie. To nic złego być Amerykaninem, ale...
- Ale lepiej nim nie być, prawda? Ciekawa odmiana rasizmu stwierdziła zjadliwie. - Nie jestem rasistą i bardzo cenię twój naród za prężność, kreatywność i chęć niesienia pomocy innym, poza tym przyjaźnię się z kilkoma Amerykanami... - Czy wiesz, że każdy porządny rasista z Południa ma przynajmniej jednego Murzyna, którego lubi? „Wszyscy Murzyni to świnie, choć nasz poczciwy Charlie jest inny". Zgadnij, ile razy to słyszałam? - Vicky,
daj
spokój,
zaraz
się
okaże,
że
należę
do
Ku-Klux-Klanu... - Wziął głęboki oddech. - Chodzi mi o to, że niezależnie co o tym sądzisz, bliźnięta są Anglikami, a nie Amerykanami.
S
- Ciekawe, bo mnie się zdawało, że w ich żyłach płynie tyle samo brytyjskiej, co amerykańskiej krwi!
R
- Niby tak, ale urodziły się w Anglii.
- Zostały poczęte w Stanach Zjednoczonych! -Vicky miała nadzieję wreszcie uzyskać odpowiedź na dręczące ją pytanie. - Tylko ciekawe, dlaczego tak się stało? Macie przecież w Anglii dobre kliniki. Dlaczego więc poleciałeś aż do Nowego Jorku, by dokonać zapłodnienia? - Anonimowość - wyjaśnił bez chwili wahania. - Nie chciałem, by jakiś reporter dowiedział się o tym i utrudnił życie moim dzieciom. Ale bez względu na to, gdzie zostały poczęte, moje dzieci urodziły się w Anglii, a to oznacza, że są Anglikami i tu powinny się wychować. Z dala od ich amerykańskiej mamy, w myślach dokończyła Vicky. Gdyby wiedział, że to właśnie od niej próbuje odizolować bliźnięta...
Przynajmniej miała dobrą wole. Gdyby nie jego niespodziewane wtręty o narodowości, na pewno zdobyłaby się na wyznanie prawdy... Kogo chciała oszukać? Bała się, że zostanie przepędzona z tego domu i nie będzie mogła widywać dzieci... no i dobrze było jej z Jamesem... - Edmond i Mary Rose mają prawo poznać swoją matkę, która zapewni im ciepło i miłość - powiedziała po chwili. James nigdy się nad tym nie zastanawiał. Czyżby Vicky miała rację? Czy za ileś tam lat bliźnięta będą miały do niego żal, że pozbawił je matki? Czy odwrócą się wtedy od niego? Nawet jeżeli Vicky miała rację i dzieci potrzebowały matczynej
S
miłości, pani Sutton nie była jedyną kobietą na świecie, która mogła im to zapewnić. Pamiętał, z jaką czułością Vicky tuliła do siebie Mary
R
Rose. Był pewien, że byłaby wspaniałą mamą. - Może ci się to nie podobać, James, ale pani Sutton jest matką Edmonda i Mary Rose. Ma takie same prawo uczestniczyć w ich wychowaniu jak ty. - Dzieci są Anglikami - powtórzył z uporem. - A co to ma do rzeczy? Zresztą niech ci będzie, są Anglikami zgodziła się niecierpliwie. - Mogę na to przystać, bo czy to ważne, jakie będą miały paszporty? Liczy się tylko, na jakich ludzi wyrosną. - Już powiedziałaś, że pani Sutton nie ma żadnego doświadczenia w wychowywaniu dzieci - rzucił z irytacją. - Za to ty jesteś wielce doświadczonym ojcem. - Niania...
- A więc sam przyznajesz, że to niania wychowuje twoje dzieci, ale nie chcesz do nich dopuścić matki - syknęła. - Bliźnięta są jeszcze niemowlętami, potrzebują specjalistycznej opieki. - Wszystkie niemowlęta potrzebują przede wszystkim miłości rodziców. - Ja je kocham! - Od czwartej do piątej, widziałam... Gdyby nie ja, jak długo by to trwało? Ale zgadzam się, kochasz je, zauważyłam to... Dlaczego jednak uważasz, że pani Sutton ich nie kocha? - Nigdy ich nie widziała!
S
- Nie z własnej winy! Jak do tej pory zrobiłeś wszystko, żeby nie dopuścić do tego, by odegrała w ich życiu jakąkolwiek rolę.
R
James przyglądał się pełnej napięcia twarzy Vicky. Dlaczego nie potrafił sprawić, by zrozumiała? Dlaczego wciąż stała po stronie pani Sutton? Dlaczego nie chciała dostrzec, co jest najlepsze dla Mary Rose i Edmonda? - Nigdy nie pozwolę, by opuściły ten dom! - stwierdził stanowczo. - Ich matka ma takie same... - Przepraszam najmocniej, jaśnie panie, ale dzwoni ktoś z Singapuru. Twierdzi, że ma niezwykle pilną sprawę. Odwrócili się w kierunku, z którego dobiegał pozbawiony emocji głos Beecha. - Przepraszam cię, ale muszę odebrać - powiedział James.
- Tak, rozumiem, to ważniejsza sprawa - rzuciła zjadliwie. Była wściekła, że w takim momencie rozmowa została przerwana. - Vicky... - Przepraszam, nie powinnam była. - Naprawdę zrobiło się jej głupio. Przecież nigdy nie zachowywała się jak sekutnica. - Niedługo wrócę i dokończymy rozmowę. - W porządku, James, mamy dużo czasu. Gdy została sama, postanowiła trochę odpocząć w ogrodzie. Musiała zaplanować następne posunięcie. Jak na razie nie szło jej najlepiej. Potrzebowała ciszy i spokoju, by zastanowić się, dlaczego Jamesowi tak bardzo zależało na tym, by bliźnięta były Anglikami. Nale-
S
żało rozważyć, czy przystanie na to złagodzi jego stanowisko w innych kwestiach. Oczywiście nie chodziło tylko o to, jakimi paszpor-
R
tami będą się posługiwać, ale przede wszystkim o model wychowania. Rozłożyła się na białym leżaku pod drzewem i zamknęła oczy. Tak, model wychowania. Amerykanie i Anglicy różnią się przede wszystkim tym, że... Obudził ją głos niani. Vicky otworzyła oczy i rozejrzała się dokoła. Głos dochodził z drugiej strony żywopłotu. Próbowała rozróżnić wypowiadane słowa, ale nie była w stanie. Spojrzała na zegarek. Spała ponad trzy godziny! Musiała być bardziej zmęczona, niż sądziła.
Zaintrygowana podniosła się z miejsca. Po drugiej stronie żywopłotu na kocyku w czerwoną kratkę siedziała niania, a obok niej leżały bliźnięta. Edmond leżał na brzuszku i sprawiał wrażenie, jakby próbował nauczyć się raczkować, natomiast Mary Rose leżała na plecach i zafascynowana bawiła się swoimi stopami. Vicky uśmiechnęła się szeroko. To był cudowny widok! Niania przestała recytować wierszyk, by zachęcić Edmonda do dalszego wysiłku. W stosunku do dzieci zachowywała się zupełnie inaczej, dużo łagodniej, mówiła nawet innym głosem. Może... Nagle niania odwróciła się w jej kierunku. Wyraz jej twarzy zmienił się nie do poznania.
S
- Dzień dobry - zagadnęła Vicky. na dwór.
R
- Dzień dobry pani. - Niania skinęła głową. - Wyszłam z dziećmi - Widzę. - Nie czekając na zaproszenie, które i tak by nie nadeszło, Vicky usiadła na kocyku. - Edmond próbuje raczkować. - Dzieci nie rodzą się z tą umiejętnością. By się tego nauczyć, najpierw muszą osiągnąć odpowiednią koordynację mięśni, co oczywiście wymaga czasu. - Czy Mary Rose też już tego próbuje? - Jeszcze nie, ale nastąpi to lada moment - odparła niania, jakby nie chcąc dopuścić, by ktoś ośmielił się krytykować dziewczynkę. Najważniejsze, by dzieci miały pełną swobodę ruchów. Wygląda to tak, jakby beztrosko się bawiły, a tak naprawdę wykonują ciężką pracę i nie należy im w tym przeszkadzać.
Czyli: „Trzymaj się od nich z daleka". Vicky nie miała żadnych problemów z rozszyfrowaniem tej wypowiedzi, ale nie zamierzała przejmować się nianią--smokiem. Najważniejsze, że spędzała czas ze swoimi dziećmi. W ogrodzie było tak spokojnie... Rozejrzała się dookoła. Nie spodziewała się zobaczyć żywej duszy, gdy nagle ujrzała jakąś kobietę. Nieznajoma miała trzydzieści kilka lat, ubrana była w drogi i modny kostium. Ktoś, kto zarabia na życie własną pracą, nie mógłby sobie pozwolić na taki wydatek, co oznaczało, że nie była zatrudniona w Thayer House. W takim razie, kim była? Kątem oka zerknęła na nianię, która z nieprzeniknionym wyrazem
S
twarzy także spoglądała na nowo przybyłą. - Kim jesteś i co robisz z dziećmi pana Thayera? - spytała ko-
R
bieta, gdy tylko znalazła się dostatecznie blisko. - Nie widzisz? Siedzę sobie z nimi - odparła ostro Vicky. Arogancja nieznajomej była wprost porażająca. - Kim jesteś u diabła? - Nazywam się Vicky Lascoe i nic mi nie wiadomo, bym była u jakiegoś diabła. A ty, kim jesteś? - Nie twoja sprawa! - Kobieta aż zagulgotała z furii. - Czy pan Thayer wie, że tu jesteś? - Spytaj go o to sama, jeśli łaska. - Tak zrobię! - Aż trzęsła się ze złości. - Nianiu, nie sądzisz, że najwyższa pora zabrać dzieci do domu? polecenie.
spytała, a raczej wydała
- W żadnym wypadku - sucho stwierdziła piastunka. - Jeszcze nie spędziły dostatecznie dużo czasu na świeżym powietrzu. Było jasne, że również nie cierpiała nowo przybyłej, choć starała się to ukryć pod maską obojętności. - Pan Thayer... - Jeżeli szukasz Jamesa, to pofatyguj się do domu - przerwała jej Vicky. - Nie widzisz, że jesteśmy tu z dziećmi? A ty swoimi krzykami je denerwujesz. -Jak na zawołanie Mary Rose zaczęła pochlipywać, więc Vicky wzięła ją na ręce. Dziewczynka od razu się rozpogodziła. - James, też mi coś... Powinnaś o nim mówić pan Thayer! - To już moja sprawa. A teraz odejdź, naprawdę denerwujesz dzie-
S
ci.
- Uważaj sobie, nie wiesz, kim jestem!
R
- Ależ wiem. Jesteś źle wychowaną kobietą, która nie ma w zwyczaju się przedstawiać, a także uwielbia niepokoić niemowlęta. A reszta mnie nie obchodzi,
- Jeszcze zobaczymy! - Obróciła się na pięcie i bez pożegnania odeszła. Kim była? Dziewczyną Jamesa? Vicky przeszedł dreszcz. Ta okropna kobieta byłaby straszną matką dla Edmonda i Mary Rose. Lecz ona do tego nie dopuści. Jeśli jest to przyszła pani Thayer, bliźnięta zamieszkają w Ameryce, choćby miała je porwać!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Tu jesteś, James. - Przepraszam, panie Thayer. - Tuż za Esmee w drzwiach pojawił się Beech. - Próbowałem powiedzieć pannie Defoe, że prosił pan, by mu nie przeszkadzać, ale... - Odparłam, że tego typu zalecenia na pewno nie dotyczą mojej osoby. - Esmee uśmiechnęła się zwycięsko. - W porządku, Beech. - James odprawił kamerdynera. Znał Esmee od dzieciństwa i dobrze wiedział, że nikt nie byłby w stanie jej po-
S
wstrzymać. Zawsze uważała, że żadne zasady jej nie obowiązują. - Powiedziałam głupiemu staruchowi, że może mnie wpuścić. -
R
Usadowiła się wygodnie na mahoniowym blacie biurka. - Beech nie jest ani stary, ani głupi. - James miał nadzieję, że zasłużony majordomus nie usłyszał obraźliwych słów Esmee Defoe. - Doprawdy, James... - W jej głosie słychać było zniecierpliwienie. - Lojalność jest szczytną cechą, ale nie można postrzegać rzeczywistości w krzywym zwierciadle. - Nie postrzegam - odpowiedział sucho. - Czemu zawdzięczam to naj!.. tę wizytę? - W mieście powiedziano mi, że mieszka u ciebie jakaś kobieta, więc przyjechałam ją zobaczyć. Kim ona jest, James? I co robiła z bliźniętami?
- To daleka kuzynka ze Stanów Zjednoczonych, która przyjechała do Anglii badać rodzinne korzenie. Nie wiem, co robiła z bhźniętami, przypuszczam jednak, że się z nimi bawiła. Amerykanie bardzo lubią dzieci. - Jankeskie dzieci to najbardziej rozpieszczone bachory na świecie! Co cię opętało? - Nie wiem, o czym mówisz, Esmee. - Próbuję ci pomóc. Chyba nie jesteś aż tak naiwny, by wierzyć, że ta kobieta naprawdę jest z tobą spokrewniona. Wymyśliła to, by dostać się do Thayer House i podstępnie porwać bliźnięta! Początkowo brał pod uwagę taką możliwość. Obawiał się, że Vic-
S
ky zamierza porwać dzieci i przekazać je pani Sutton, szybko jednak uznał to za absurd, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, jako osoba
R
uczciwa i obdarzona dobrym sercem, panna Lascoe byłaby niezdolna do takiej podłości, po drugie zaś była na to zbyt mądra, za taki czyn zapłaciłaby bowiem więzieniem, co szczególnie dla adwokata było równoznaczne ze śmiercią cywilną. - Jestem pewien, że Vicky Lascoe jest tą osobą, za którą się podaje. - A ja nie! - syknęła Esmee. - To bezczelna hochsztaplerka, jakich pełno wśród parweniuszy. - Posłuchaj... - zaczął ostro, ale się powstrzymał. Nie chciał powiedzieć tego, co naprawdę myślał, bo doszłoby do skandalu i zerwania kontaktów, a Thayerów i familię Defoe łączyło trzysta lat przyjaźni. Miał tylko nadzieję, że Esmee jak najprędzej znajdzie sobie męża i
przestanie uprzykrzać mu życie. - Nie powinnaś używać takich określeń wobec moich gości. - Na tyle mógł sobie pozwolić. - Gości czy przybłędów, James? Jeszcze się przekonasz, że mam rację - powiedziała złowieszczo. -W tej kobiecie jest coś niepokojącego. Ona prowadzi jakąś grę. Czuję to przez skórę. - Więc niech każdy pozostanie przy swoim - zamknął temat. Nie zamierzał dłużej spierać się z Esmee, która z zasady nigdy nikogo nie słuchała, a ponadto, jako urodzona intrygantka, często innych podejrzewała o podobne skłonności. - Och, James, czasami bywasz zbyt prostolinijny... To piękna cecha, ale bywa też zgubna. - Uśmiechnęła się uroczo. - Na szczęście nie odkryjemy prawdę.
S
mam planów na dzisiejszy wieczór, więc zostanę na kolacji i wspólnie
R
- To naprawdę nie jest konieczne...
- Przecież nie zostawię drogiego przyjaciela na pastwę jankeskiej awanturnicy. - Znów słodko się uśmiechnęła. - Jesteś taki naiwny, jeżeli chodzi o kobiety. - Daruj sobie, jeśli łaska - rzucił ostro. Miał szczerze dość tej „przyjaciółki domu". - Och, James, po co te fochy? - Mrugnęła do niego okiem. - Pójdę zobaczyć, co kucharz zaplanował na kolację. I już jej nie było. - Cholera - warknął James. Był wściekły jak diabli. Sytuacja była wyjątkowo delikatna, a ta intrygantka była gotowa wszystko popsuć. Towarzyski konflikt z panią mecenas Lascoe fatalnie mógłby wpłynąć
na dalsze pertraktacje, ot co. Ale nie wypadało tak po prostu wyrzucić Esmee za próg... choć miał na to wielką ochotę. Podszedł do okna, by się uspokoić. Niania pchała w wózku jedno z bliźniąt, a Vicky niosła drugie. W jej jedwabistych blond włosach odbijało się popołudniowe słońce, tworząc wokół głowy złocistą poświatę. Zapragnął wziąć ją ponownie w ramiona i poczuć słodki smak jej ust. Ale to, czego pragnął, a to, co powinien zrobić, to dwie różne rzeczy. Vicky Lascoe była jego przeciwnikiem. Nigdy nie postąpiłaby nielojalnie względem pani Sutton, a był pewien, że romans z nim
S
uznałaby za konflikt interesów. Wszedłszy do salonu, Vicky zatrzymała się w połowie drogi na
R
widok kobiety, która siedziała naprzeciwko Sophie. To była ta sama arogantka, której nie spodobało się, że bawi się z bliźniętami. Kim jest i co robi w tym domu? - zastanawiała się Vicky. Dlaczego uważa, że ma prawo strofować gości Jamesa? Czy to z jej przyczyny rozpadło się małżeństwo Thayerów? Szybko odrzuciła od siebie tę myśl. Widziała zdjęcia żony Jamesa. Romayne była bardzo piękna i każdy, kto zamieniłby ją na tę złośliwą jędzę o końskiej twarzy i irytującym głosie, byłby głupcem. A James nie był głupi. - Jadasz z rodziną? - Esmee spytała wprost, nawet się nie witając. - Należy do rodziny - z irytacją stwierdziła Sophie. - Poza tym została zaproszona.
Esmee spąsowiała. To ciekawe, pomyślała Vicky, Sophie też jej nie lubi. - Z powodu pewnych okoliczności... nie zostałyśmy sobie przedstawione. - Vicky liczyła, że Sophie przyjdzie jej z pomocą, lecz starsza pani realizowała własną strategię. - Niech sama się przedstawi - mruknęła niezbyt grzecznie. Wszystko robi sama, na przykład wprasza się na kolację. - Jestem gościem Jamesa! Nazywam się Esmee Defoe. Miło mi... Powiedziała to takim głosem, jakby przekazywała prawdę objawioną. Najwyraźniej uważała, że Vicky powinna zemdleć z wrażenia, słysząc jej nazwisko. Dlaczego? Czy była narzeczoną Jamesa? Czy wszystko układało.
S
uważała, że na pewno o niej opowiadał? Jeśli tak, to fatalnie się to
badać grunt.
R
- Dobry wieczór, panno Defoe. Panno, prawda? -próbowała wy- Na razie jeszcze jestem panną. - Esmee uśmiechnęła się ironicznie. - Czas jest pojęciem względnym - stwierdziła filozoficznie Sophie. - Jest pani sąsiadką Jamesa? - Vicky starała się podtrzymać towarzyską konwersację. - Nie chce mi się wierzyć, że James o mnie nie wspominał. - Niestety, nie. - O tobie za to tak - prawie syknęła Esmee. Vicky zamierzała złośliwie zareplikować, ale w porę się powstrzymała. W ogrodzie mogła pozwolić sobie na dużo więcej, ale w
salonie i w obecności Sophie wolała zachować umiar. Swoją drogą co takiego było w Esmee Defoe, że błyskawicznie potrafiła wszystkich wyprowadzić z równowagi? - Tu jesteś, kochany chłopcze. - Sophie powitała Jamesa, gdy ten szybkim krokiem wszedł do środka. - Przepraszam za spóźnienie, ale rozmawiałem z młodym człowiekiem z Liverpoolu, który usiłuje zgromadzić środki na fascynujący pomysł. - Nic fascynującego nie zrodziło się nigdy w Liverpoolu - zawyrokowała Esmee. - Przecież stamtąd pochodzili Beatlesi - zauważyła Vicky.
S
- No tak, Beatlesi... - Esmee zawiesiła głos. -Cóż, gustuję w klasyce. Nowoczesna muzyka jest taka pospolita, nieprawdaż. James?
R
Vicky najchętniej zmazałaby z jej twarzy ten okropny, sztuczny uśmiech. Wielokrotnie miała do czynienia z arogantami, ale jakoś dawała sobie z nimi radę, dlaczego więc Esmee tak bardzo wyprowadzała ją z równowagi? Cóż, być może ta okropna baba będzie miała w przyszłości wpływ na bliźnięta... Wobec takiej perspektywy naprawdę trudno zachować spokój. - Cokolwiek sądzisz o Beatlesach, Esmee, na pewno nie byli pospolici - stwierdził James. - Ach tak, mieli pieniądze!
- Nie spadły im z nieba, by je bowiem zdobyć, musieli stworzyć świetne piosenki. Zawsze lubiłem „Eleanor Rigby" i „Yellow Submarine". - Moja ulubiona to „Let It Be" - włączyła się Vicky. - Choć nadal nie znalazłam odpowiedzi na niektóre z zawartych w niej pytań. James zaśmiał się wesoło, a jego śmiech podziałał kojąco na Vicky. Przez chwilę zapomniała o całym bożym świecie. - Mam wszystkie oryginalne płyty Beatlesów - powiedział. Puszczę ci któregoś wieczoru „Let It Be". Ciekawe, czy spodoba ci się bardziej niż późniejsze wersje z kompaktów. - Brzmi wspaniale. - Esmee klasnęła w dłonie. której tak nie lubisz, Esmee.
S
- Za nic nie chciałbym skazywać cię na udrękę słuchania muzyki,
R
Vicky zamrugała ze zdziwienia. Czyżby James również nie lubił panny Defoe? Przecież dopiekł jej tak ostro... Co tu się działo? Czuła się, jakby spóźniona weszła na trzeci akt, nie znając początku sztuki. - Podano do stołu - oznajmił majordomus. - Dziękuję, Beech - powiedział James. Esmee wzięła go pod ramię. Zachowywała się, jakby był jej własnością. - Czy mógłbyś mi pomóc przejść do jadalni, kochany chłopcze? poprosiła Sophie. - Słabo się dzisiaj czuję. Vicky z trudem powstrzymała uśmiech. Sophie rozegrała to bezbłędnie.
- Ależ oczywiście, ciociu. - James opuścił niezadowoloną Esmee bez cienia żalu, wziął Sophie pod ramię i poprowadził ją do jadalni. Dwa kroki za nimi podążała wściekła Esmee. Vicky szła na samym końcu. Nie miała najmniejszej ochoty na kolację w towarzystwie Esmee, lecz cóż mogła na to poradzić? - A więc twierdzi pani, że jest spokrewniona z rodziną Thayerów, panno Lascoe. - Esmee rozpoczęła przesłuchanie, nim zjedli przystawki. Vicky omal nie zadławiła się kawałkiem pysznego kalafiora. - James, ratuj naszą drogą kuzynkę! - krzyknęła Sophie. - Zaraz będzie po kłopocie, Vicky. jemnie.
S
Wstał i poklepał ją po plecach, a jej zrobiło się tak bardzo przy-
R
Jeżeli zwykłe poklepanie po plecach sprawiało jej taką rozkosz, jak czułaby się, gdyby gładził jej nagą skórę? Wciągnęła głęboko powietrze z wrażenia.
- Czy wszystko w porządku, kochana? - Sophie podniosła się z miejsca. - James, może trzeba... - Wszystko w porządku - powiedziała Vicky, która już doszła do siebie. - Źle połknęłam, ale już w porządku, Sophie. - Nazywam to „przypadłością Esmee" - szepnął do niej James. Też tak ze mną się działo podczas jej rozmów z ciotką, ale nauczyłem się zapadać w głuchotę i od razu mi lepiej. Vicky zachichotała, a potem zerknęła na Esmee, która właśnie piorunowała ją wzrokiem. Całe szczęście, że nie mogła usłyszeć ką-
śliwej uwagi Jamesa, bo najpewniej ze złości rozpadłaby się na kawałki. Dalej jednak nic nie rozumiała. Skoro James wiedział, że ciotka i Esmee tak się nie cierpią, to po co zapraszał ją na kolację? Ponieważ pragnął jej obecności? A może musiał ją zaprosić? Zaraz, przecież Sophie stwierdziła, że Esmee wprosiła się sama... Dlaczego jednak jej nie odmówił? Jej odmawiał, gdy chciała zobaczyć swoje dzieci, ale wobec Esmee nie był tak asertywny! Zbyt wiele tu było niewiadomych. Musi dobrze się postarać i rozwikłać te wszystkie towarzyskie... a może sercowe... niuanse, bo od tego może zależeć powodzenie jej misji.
- Byłam zajęta.
R
powiedziała Sophie.
S
- Nie widziałam cię dzisiaj na spotkaniu Instytutu Kobiet, Esmee -
- Ustaliłyśmy, że zorganizujemy wyprzedaż, by zebrać pieniądze dla Wickhamów na odremontowanie ich domu. Co zamierzasz przekazać na ten cel? - Nic. - Esmee dumnie uniosła głowę. - Gdyby Wickhamowie wykupili ubezpieczenie od pożaru, jak robią to wszyscy rozsądni ludzie, nie musieliby teraz żebrać u sąsiadów. - Oni wcale nie żebrzą! - krzyknęła oburzona Sophie. - Nic nie wiedzą o naszych planach. - Powinni byli wykupić ubezpieczenie - powtórzyła Esmee. - Pozwalacie im wchodzić sobie na głowę. Jesteście po prostu naiwne.
Vicky wciąż nie mogła pojąć, co za diabeł siedział w Esmee. Dlaczego zachowywała się tak niegrzecznie wobec starszej pani? Postanowiła przyjść Sophie z odsieczą. - Uważam, że niesienie pomocy ludziom, których spotkało nieszczęście, jest godne pochwały - włączyła się do rozmowy. - A jeżeli chodzi o brak ubezpieczenia, może Wickhamów nie było na nie stać? - I dlatego mamy nagradzać ich głupotę? Sophie bywa taka krótkowzroczna. - Sophie wie dużo więcej o ludzkiej naturze i kolejach losu niż ty czy ja - stwierdziła spokojnie Vicky. - Jeżeli uważa, że Wickhamowie zasługują, by im pomóc, sama się w to włączę.
S
Zerknęła na Jamesa, który uśmiechnął się do niej szeroko. Czy był zadowolony, że stanęła w obronie jego ciotki, a może chodziło mu o
R
coś zupełnie innego? Jedno było pewne: Romayne musiała być idiotką, skoro odeszła od takiego mężczyzny. Im lepiej go znała, tym bardziej była przekonana, że James Thayer miał w sobie wszystko, czego mogła pragnąć kobieta. Był przystojny, bogaty, posiadał odpowiednią pozycję społeczną, lubił dzieci, był inteligentny i miał wiele zainteresowań, a jeżeli chodzi o pociąg seksualny... Spuściła wzrok, by nikt nie zauważył, że się rumieni. Wystarczyło, że na nią spojrzał, by rozbudzić jej zmysły. Jeden pocałunek sprawił, że po raz pierwszy w życiu poczuła się prawdziwą kobietą. Jak to by było kochać się z Jamesem...
To byłby bardzo zły pomysł... Tu nie chodziło o nią i Jamesa, lecz o tatę i mamę dwójki dzieci. Nie mogła sobie pozwolić na chwilę nieuwagi i słabości. Chociaż nie ma nic złego w tym, by dowiedziała się, dlaczego jego małżeństwo się rozpadło, bowiem może tutaj właśnie kryje się klucz do charakteru Jamesa. W jakich kobietach gustował, co się nie udało i jaka może być jego następna żona? To ważne ze względu na dzieci, mówiła sobie. Instynktownie spojrzała na Esmee. Nie chciała nawet myśleć o tym, by ta okropna kobieta miała zostać macochą jej dzieci. Ale jaki miała wybór? Skoro James ignorował jej narzekania na nianię, tym bardziej zlekceważy wszelkie uwagi o przyszłej żonie.
S
Spojrzała na skupioną twarz Jamesa, który wsłuchiwał się w słowa ciotki. Dlaczego takiego inteligentnego mężczyznę pociągało takie
R
monstrum jak Esmee Defoe? Może zachowywała się zupełnie inaczej, gdy byli tylko we dwoje...
- Czym się pani zajmuje, panno Lascoe? - W jej myśli wdarł się głos Esmee. - A może nie chce pani na ten temat rozmawiać? - Nie podczas kolacji - mruknęła. - Święta racja - poparta ją Sophie, - Ludzie, którzy rozwodzą się cały czas o swojej pracy, to nudziarze. Natomiast jeżeli chodzi o osoby, które nie wiedzieć czemu przepytują innych gości... - Sophie spio-runowała Esmee wzrokiem. - Jesteś taka niedzisiejsza. - Esmee wcale nie przejęła się zwróconą jej uwagą. - Moja droga, a od kiedy to dobre maniery są niedzisiejsze?
James postanowił zainterweniować, zmieniając prędko temat: - Esmee. dzwonił do mnie dzisiaj Herr Murchin. Jest gotowy rozpocząć prace nad budową fabryki farmaceutyków w naszym miasteczku. - A po co nam tutaj jakaś fabryka! - Dlaczego nie? - spytała Vicky. - Taka inwestycja to nowe perspektywy dla setek ludzi. - Fabryka zepsuje atmosferę w miasteczku. Choć nie wymagam, żebyś jako Amerykanka rozumiała, jakie to ma znaczenie. - Atmosfera, dobre sobie... - sarknął James. - Jakoś tak się składa, że to nie ona płaci pensję sprzedawcy warzyw czy nauczycielom. W pracy.
S
okolicy panuje bezrobocie, ludzie uciekają do miast w poszukiwaniu
R
- I co z tego? Ważne, że mogą dostać pracę w mieście, a my możemy zachować tę wiejską sielankę. - My, my, my... czy raczej: ja, ja i jeszcze raz ja - rzucił zgryźliwie. Vicky była pod wrażeniem. James, który otrzymał od losu więcej darów, niż mógłby sobie wymarzyć, przejmował się tym, jak radzą sobie w codziennym życiu zwykli ludzie. Co więcej, robił coś, by im pomóc. Westchnęła. Żałowała, że nic nie wie o związku Jamesa i Esmee, a przecież nie mogła się o to spytać. Sophie była jej jedynym źródłem informacji, choć nie była obiektywna, gdyż najwyraźniej nie cierpiała Esmee.
- Nie chcę żadnej fabryki. A do tego zagranicznej! - Cóż, kochanie, tak się jednak składa, że nie potrzebujemy twojej zgody - słodko zauważyła Sophie. - Mój wujek jest członkiem komisji do spraw planowania - wojowniczo rzuciła Esmee. - Od dziesięciu lat twój wujek nie był wystarczająco długo trzeźwy, by... - Co za wspaniała pieczeń, ciociu, powinnaś jej spróbować - ratował sytuację James. Sophie pokręciła z niedowierzaniem głową. - Nie rozumiem waszego pokolenia, chłopcze. Zawsze udajecie,
S
że nie widzicie czegoś, co tkwi tuż przed waszym nosem. James uśmiechnął się do ciotki.
R
- Nazywamy to dobrymi manierami. Sama mnie ich nauczyłaś. Dlaczego nie zrobili tego jego rodzice? - zastanawiała się Vicky. Z informacji, które podała jej prawdziwa mecenas Lascoe, wynikało, że rodzice Jamesa zmarli, gdy studiował w Cambridge, był więc już dorosły. Czyżby wcześniej w ogóle się nim nie zajmowali, cedując jego wychowanie na Sophie? W takim razie nie wie, jak powinna wyglądać prawdziwa rodzina. Jak to się odbije na bliźniętach? To niepokojące, pomyślała. Zaraz jednak przypomniała sobie, jak starannie wycierał Edmonda po kąpieli. Bez względu na to, czy miał odpowiednie wzorce, czy też ich nie miał, ważne było, że kochał swoje dzieci. Brakowało mu tylko ojcowskiej pewności siebie, przez co tak łatwo ulegał niani.
Może Vicky zdoła przekonać Jamesa, że to ona powinna się zająć dziećmi, dopóki on wszystkiego się nie nauczy? Świetnie wiedziała, co znaczy być dobrą mamą. Jej rodzice stanowili pod tym względem wspaniały wzorzec. Nigdy nie wątpiła, że bardzo ją kochają i są zainteresowani tym, co się dzieje w jej życiu. Nie było dnia, by za nimi nie tęskniła. - Jesteś zmęczona, Vicky? - spytał James. Sądziła, że słuchał monologu Esmee. - Nie, dlaczego pytasz? - Ponieważ przez chwilę wyglądałaś na smutną. Poczuła się nieswojo. James stanowczo zbyt dobrze
S
odczytywał wahania jej nastroju, by mogła się przy nim czuć swobodnie.
R
- Dlaczego miałaby być smutna? - skomentowała Esmee. - Dostała od losu wspaniały dar w postaci wizyty w Thayer House. James zignorował tę złośliwość. Przyglądał się Vicky z taką intensywnością, że wprost nie mogła tego znieść. Musiała mu wreszcie wyznać prawdę, powiedzieć, kim jest, bo z powodu nieczystego sumienia zaczynała szukać ukrytego znaczenia w każdym jego słowie. Graniczyło to już z obsesją. - Proszę mi wybaczyć, ale zrezygnuję z deseru oznajmił James. Muszę wykonać kilka telefonów. Dobranoc, Esmee. Wstał, ukłonił się i wyszedł z jadalni.
Vicky żałowała, że nie może pójść jego śladem, tak bardzo miała dość Esmee, nie wypadało jednak zostawić Sophie samej z tym potworem. Gdy tylko drzwi zamknęły się za Jamesem, Esmee zwróciła się do Vicky: - Może udało ci się oszukać Jamesa, panno Kimkolwiek Jesteś, aleja ani przez moment nie uwierzyłam w wasze pokrewieństwo. Zamierzam szczegółowo zbadać tę kwestię. Temu dramatycznemu oświadczeniu powinno towarzyszyć przynajmniej uderzenie pioruna, pomyślała zgryźliwie Vicky, choć w głębi duszy bała się, że Esmee w jakiś sposób odkryje prawdę.
S
Ale w jaki sposób miałaby to zrobić? Naprawdę istniała panna Lascoe, która była mniej więcej postury Vicky i w tym samym wieku.
R
Esmee mogła jedynie dowiedzieć się, że pani mecenas nie była spokrewniona z rodziną Thayerów, ale to akurat James wiedział.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Miała nadzieję, że dobra książka pozwoli jej zapomnieć choć przez chwilę o problemach i ludziach, którzy je spowodowali. Może uda się jej znaleźć kolejną grecką perełkę jak ten szesnastowieczny tom poświęcony etyce, który pokazał jej James? Jednak to, co jeszcze kilka tygodni temu napawałoby ją podnieceniem, teraz nie robiło na niej większego wrażenia. Cały problem polegał na tym, że zamiast skoncentrować się na książkach, myślała o ich właścicielu. James Thayer był fascynujący. Mogłaby spędzić całe
S
życie, zgłębiając tajniki jego osobowości i wciąż nie miałaby dosyć! - Vicky? - Od razu rozpoznała jego głos. Z wrażenia ugięły się
R
pod nią kolana.
Rozejrzała się dookoła. Spoglądał na nią przez uchylone drzwi gabinetu.
- James! Przestraszyłeś mnie. - Mów ciszej, bo jeszcze nas usłyszy. Poszła już sobie? - Twoja ciocia już jest w sypialni. Myślę, że rozmowa z panną Defoe tak ją wyczerpała. - Tak dla ścisłości nie tyle rozmowa, co kłótnia. Drzwi otworzyły się szerzej, ukazując zgrabne ciało Jamesa. Zdjął marynarkę od wspaniale skrojonego szarego garnituru, który miał na sobie podczas kolacji, i podwinął rękawy białej koszuli. Widziała, jak mięśnie jego ramion napinają się, gdy pchnął drzwi. Wstrzymała oddech, wspomina-
jąc, jak cudownie było znaleźć się w tych ramionach. Przez moment trwali tak w świecie tylko dla dwojga, świecie, który bardzo ją pociągał. - Nie chodziło mi o ciotkę, lecz o Esmee. Wyszedł na korytarz, cały czas rozglądając się ostrożnie dookoła. - Poszła do domu - stwierdziła sucho Vicky, starając się zarazem odczytać cokolwiek z tonu jego głosu. James nie mówił jak zakochany mężczyzna, tylko jak ktoś, kto ma szczerze dosyć nieproszonego gościa. Mogła się jednak mylić... - Chciałeś się z nią spotkać, nim wyjdzie?
S
- To, czego chcę, nie ma znaczenia... Gdzie idziesz? - Do biblioteki. Chciałabym znaleźć coś do czytania przed nosem. log Sotheby.
R
- Pójdę z tobą - powiedział ku jej radości. - Zostawiłem tam kata- A czego dotyczy? - spytała z ciekawością. James mógłby dostarczać książki i dzieła sztuki do domu aukcyjnego Sotheby, a nie kupować. - W czasie jednej z aukcji będą sprzedawać mapy, rzekomo z trzynastego wieku. - Wyprzedził Vicky, by otworzyć przed nią drzwi biblioteki. Ceniła jego dobre maniery. Sprawiały, że czuła się jedyna i wyjątkowa. Niby drobny gest, ale jakże... ważny. - Czy mogę zobaczyć ten katalog? - Trochę ciekawiły ją mapy, ale przede wszystkim nie chciała kończyć rozmowy z Jamesem.
- Oczywiście. Vicky otworzyła dział kartograficzny... i głośno wciągnęła powietrze. Boże, te ceny! A to dopiero początek, bo każda pozycja miała być licytowana... Kolekcjonowanie map nie było dobrym hobby dla kogoś, kto nie dysponował prawdziwą fortuną. - Ładnie wyglądają, prawda? - James był przekonany, że w podziw wprawiły ją reprodukcje zamieszczone w katalogu. - Ale nie cena... To strasznie dużo pieniędzy za jakieś starocie! - A gdybym tyle zapłacił za pięknie iluminowaną kopię listu Cycerona z jedenastego wieku, wykonaną przez irlandzkiego mnicha? - To co innego! Naprawdę mają list Cycerona? -spytała podekscy-
S
towana.
- Tak to jest z tymi hobbystami, dla ciebie mapy to jakieś tam sta-
R
rocie, a dla mnie Cyceron to stary nudziarz... - Roześmiał się. - Lecz za to, co kochamy, gotowi jesteśmy duszę sprzedać. Niestety, nie wystawiają żadnego Cycerona, za to ja mam jego list. - Jedenastowieczna kopia, iluminowana, z Irlandii? - gorączkowo dopytywała się Vicky. - Tak, trzymam go w zbrojowni. Kiedyś ci go pokażę. Jest zamknięty w specjalnej gablocie, bo trzeba chronić go przed światłem. To prawdziwe dzieło sztuki, a dotyk pergaminu nie ma sobie równych. - Będę zachwycona, jeżeli pozwolisz pobyć mi z nim sam na sam. - Znam to uczucie. Kiedyś całą noc gapiłem się na arabską mapę Morza Śródziemnego z dziewiątego wieku.
- Jak rozumiem, zbrojownia służy ci za magazyn cymeliów? - Tak. Niegdyś trzymano tam oręż, a ja zgromadziłem w niej najcenniejsze eksponaty. Zainstalowałem najbardziej skomplikowany system alarmowy, jaki udało mi się znaleźć. - Czy twoja żona też coś kolekcjonowała? - Vicky musiała wreszcie dowiedzieć się czegoś o tej kobiecie. Jak na razie nie interesowała się bliźniętami, ale jaka było pewność, że to się nie zmieni? Co będzie, jeśli nagle zapragnie być dla nich matką? Myśl, że jej dzieci miałyby sobie radzić z Esmee i Romayne, była ponad jej siły. - O tak, kolekcjonowała pieniądze. Nie stare monety, tylko całkiem współczesną forsę.
S
Vicky zamrugała z wrażenia. Wyglądało na to, że James nie miał żadnych złudzeń co do swej byłej żony, ale pozory bywają mylące. W
R
jej przypadku sytuacja była zupełnie inna, ale również chodziło o potęgę pozorów. Przez lata udawała kochającą żonę Zane'a, mimo iż dobrze wiedziała, że nigdy nie będzie z nim szczęśliwa. - A jednak ożeniłeś się z nią. - Zaryzykowała jeszcze bardziej osobisty komentarz. - Musiałeś ją kochać. Czy tak? James przez dłuższą chwilę spoglądał przez okno, wreszcie jednak powiedział: - Tak, ożeniłem się z nią, i tak, bardzo ją kochałem. Całym sercem. Jego wyznanie ją zabolało, ale czego się spodziewała? Że powie, iż nigdy nie kochał swojej żony, a ożenił się z nią, ponieważ... - Dlaczego? - wypowiedziała nękające ją pytanie.
- Dlaczego się z nią ożeniłem? - powtórzył powoli. - Bo dzięki niej zrealizowałem swoje wszystkie młodzieńcze fantazje. Wzdrygnęła się. Jej drobna figura nigdy nie pojawiała się w młodzieńczych fantazjach... a Vicky nigdy nie spełniła niczyich marzeń... To okropne, że zachodnia kultura oparta była na bliskim pornografii seksualizmie! Samcza, okropna kultura, wypierająca prawdziwe marzenia i delikatność uczuć... - Ale to było coś więcej - kontynuował James. -Chodziło o to, co sobą reprezentowała. Akurat, pomyślała złośliwie. Coś więcej, czyli duży biust i wspaniały seks.
S
- Często mówiła, jak szczęśliwą będziemy rodziną, że będziemy mieć dużo dzieci, dla których stworzymy wspaniały świat.
R
Tego się nie spodziewała.
Przygryzła dolną wargę. Z Romayne mu nie wyszło, a jednak stworzył rodzinę, której tak pragnął, bo stał się ojcem bliźniąt. I będzie tego strzegł jak największego skarbu. Szanse, że dobrowolnie podzieli się z nią opieką nad dziećmi były mniejsze niż zero. - Ale nasz związek nie wypalił. - W jego głosie słychać było, że wciąż cierpi. - Bez względu na to, jak bardzo się starałem, ponosiłem klęskę za klęską. - Nie wystarczy dobra wola jednej osoby, by dwoje ludzi... Wiem coś na ten temat, bo sama przez to przeszłam. Małżeństwo to bardzo ryzykowny interes. Tylko wtedy może się udać, jeżeli mąż i żona po-
święcą wszystko, by je pielęgnować. To sprawa dla dwojga, a nie solowe przedsięwzięcie... - Tak, ale... - Ale co? - przerwała mu. - Urodziłeś się herosem i dlatego powinieneś poradzić sobie z tym wszystkim sam? Nie żartuj! - Masz rację, samotnie nie uratuje się małżeństwa, ale wady jednej osoby mogą je zniszczyć. - Chodzi o to, że jeden z małżonków jest alkoholikiem albo stosuje przemoc? - Nic tak dramatycznego. Ale jeśli jedna ze stron jako dziecko nie poznała, czym jest prawdziwa rodzina, gdy dorośnie, nie potrafi funk-
S
cjonować w małżeństwie. Nie sądzisz?
- To prawo powinno działać w obie strony, a jednak nie działa.
R
Posłuchaj, moi rodzice stworzyli wspaniały związek, wychowałam się w cudownej rodzinie, poznałam, co to miłość, a jednak to nie wystarczyło. - Do czego? - By moje małżeństwo było udane. A uwierz mi, że bardzo się starałam. Wreszcie doszłam do wniosku, że wysiłki jednej strony to zbyt mało. Lub, inaczej mówiąc, jedna osoba po prostu nie da rady. James rozważał jej słowa. Czy to możliwe, że rozpad małżeństwa nie był tylko jego winą? Że rozstaliby się z Romayne nawet wtedy, gdyby pochodził z normalnej, kochającej się rodziny? - Jak długo próbowałaś, nim podjęłaś decyzję o rozwodzie?
Vicky chciała mu powiedzieć, że rozwód nie był konieczny. Nierozwaga jej męża, który jechał sto trzydzieści kilometrów na godzinę po wąskiej drodze, uczyniła z niej wdowę, nim zdążyła wnieść pozew o rozwód. Ale w porę przypomniała sobie, że podszywa się pod pannę Lascoe. A może to odpowiedni moment, by wyznać prawdę? Spojrzała na Jamesa. Miał zaciśniętą szczękę. Niemal widziała silne emocje kierujące się w jego ciemnym spojrzeniu. Złość, jaką odczuje, gdy dowie się, że go okłamała, tylko spotęguje rozgoryczenie, jakie znów przeżywa z powodu nieudanego małżeństwa. Nie była pewna jego reakcji. Jego złość gotowa skupić się na niej, co może mieć fatalne skutki dla
S
najważniejszej sprawy, a mianowicie, kto ma opiekować się bliźniętami.
R
Nie, to nie była odpowiednia pora. Powie mu później, gdy będzie spokojny i zrelaksowany.
- Czasem wydawało mi się, że nasze małżeństwo trwa już stanowczo zbyt długo, ale były chwile, gdy miałam poczucie, że jeżeli wytrwam jeszcze trochę, może uda mi się coś wymyślić - powiedziała zgodnie z prawdą. - Znam to - mruknął. - Moja klientka także dorastała w szczęśliwej rodzinie. - Vicky postanowiła skierować rozmowę na inny tor. - Przekaże dzieciom miłość, nauczy kochać i być kochanym, bo taka po prostu jest. Natomiast ty... mógłbyś się wiele od niej nauczyć. Bo jak na razie masz niewiele z bliźniętami do czynienia, nie okazujesz im swoich uczuć...
- Jestem z nimi cały czas. - Nie, to niania jest z nimi cały czas. Ty widujesz je raz dziennie, od czwartej do piątej. Natomiast pani Sutton może im poświęcić cały swój czas. - Nie pozwolę, by opuściły mój dom, a już tym bardziej kraj. Są Anglikami! - Moja klientka wyraża zgodę, by zostały Anglikami. Bo cóż znaczy narodowość? Ważne jest to, by dziećmi opiekował się ktoś, kto robi to z miłości, a nie dla pieniędzy. Dorastać pod opieką kogoś, kto naprawdę cię kocha, a nie wykonuje pracę? Kogoś, kto uwielbia spędzać z tobą czas? Nie potrafił so-
S
bie tego wyobrazić. Jego niania świetnie wywiązywała się ze swoich obowiązków. Zawsze dostawał posiłek na czas, miał czyste ubrania,
R
wieczorem wysłuchiwała jego modlitwy, ale nie pamiętał, by kiedykolwiek tak po prostu go przytuliła. Jedyną osobą, która go przytulała, była ciocia Sophie podczas swoich rzadkich wizyt. Teraz Vicky twierdziła, że pani Sutton była gotowa kochać dzieci, spędzać z nimi czas i się o nie troszczyć. Co zamierzała w ten sposób osiągnąć? Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie. W jego świecie kobiety nie zajmowały się dziećmi z powodów altruisty cznych, zawsze chciały czegoś w zamian. Czego chciała pani Sutton? Być może powiedziała Vicky, że pragnie jedynie kochać swoje dzieci, ale to nie musiało być prawdą. Mogła mieć ukryte motywy, na przykład wdarcie się do brytyjskiej elity. To by tłumaczyło, dlaczego zgadza się uznać bliźnięta za Anglików. A także, choć Vicky twierdzi,
że pani Sutton żyje na przyzwoitym poziomie, może chodzi jej o pieniądze. Czyżby miała nadzieję, że będzie płacił jej rachunki w zamian za opiekę nad dziećmi? Cóż, Vicky zbyt ufała swojej klientce. - Nawet jeżeli jej motywy są równie czyste, jak zdajesz się sądzić, i chce jedynie kochać moje dzieci... - Chce kochać swoje dzieci - poprawiła go. -Twoja osoba nie ma tu nic do rzeczy. - Całe szczęście, że prawa biologii mówią w tym wypadku zupełnie coś innego. Chodzi mi o to, że wcześniej czy później będzie chciała ponownie wyjść za mąż. Wszystkie tak robią.
S
- Mógłbyś nazywać moją klientkę we właściwy sposób? To konkretna osoba, a nie ogół kobiet. Po prostu pani Sutton.
R
- Na pewno pani Sutton będzie chciała ponownie wyjść za mąż powtórzył z naciskiem. - I jeżeli Ed-mond i Mary Rose z nią zamieszkają, będzie się nimi opiekował jakiś nieznany mężczyzna. - Pani Sutton jest wdową - podkreśliła Vicky. - Wdowy często wychodzą za mąż, a szczególnie takie, które zaznały w dzieciństwie samych rozkoszy, czyli szczęśliwego małżeństwa swoich rodziców. - Moja klientka jest gotowa oświadczyć, że nigdy nie wyjdzie ponownie za mąż. - Nie możesz składać za nią takich deklaracji. Nawet ona sama nie może mi tego obiecać. To byłoby niezgodne z prawem, poza tym ła-
two byłoby to obejść. Wystarczyłoby, by mężczyzna z nią zamieszkał, nie muszą przecież brać ślubu. Vicky przygryzła dolną wargę. Chciała mu powiedzieć, że nie składa obietnic za swoją klientkę, składa je w swoim imieniu i nie ma najmniejszego zamiaru ich złamać. Próbowała być dobrą żoną, ale skończyło się to klęską. Nie zamierzała ponownie podejmować takiego ryzyka. Chociaż... Spojrzała na skupioną twarz Jamesa. Gdyby miała na tyle szczęścia bądź zdrowego rozsądku, by wyjść za mąż za takiego mężczyznę, być może jej życie potoczyłoby się inaczej. Przynajmniej lejne piwo.
S
jej mąż by się starał, a nie tylko oczekiwał, że poda mu z lodówki ko-
czył.
R
- Moje dzieci nigdy nie zamieszkają poza tym domem - oświad- Pomyśl o ich potrzebach - odparła Vicky. - Ciągle myślisz tylko o sobie. Powinieneś rozważyć, czego one potrzebują. - Edmond i Mary Rose są za mali, by wiedzieć, czego chcą. - Czyżby? Dzieci potrzebują matki. Sądzisz, że Edmond i Mary Rose podziękują ci za to, że doprowadziłeś do okropnego procesu o sprawowanie opieki rodzicielskiej? - To nie ja wniosę pozew do sądu. To ja posiadam pełnię praw rodzicielskich. Jedyną osobą, która może pójść do sądu, jest pani Sutton. Twoja klientka pragnie moich dzieci!
- Moja klientka pragnie swoich dzieci! - Vicky podniosła głos. To wasze wspólne dzieci i im szybciej to zrozumiesz, tym będzie lepiej dla wszystkich. - Wiem o tym... Inaczej nie pozwoliłbym ci tutaj przyjechać. - Nakazał ci to rozum, bo obawiasz się prawników. Ale gdzie są twoje prawdziwe emocje? James przeczesał ręką włosy w geście frustracji. - Nie radzę sobie z tym najlepiej... - Więc poćwicz. Wyraz twarzy Jamesa zmienił się nie do poznania. Spojrzał na nią, jakby widział ją po raz pierwszy. Vicky zadrżała.
S
- Mam ćwiczyć? - spytał. czego zmierza.
R
- Tak powiedziałam - powtórzyła ostrożnie, nie będąc pewna, do - A może ze mną poćwiczysz? - spytał. Co się stało? W jednej chwili byli o krok od poważnej kłótni, a teraz on... No właśnie, co takiego proponował? Raczej nie chodziło o bliźnięta... - Oczywiście, pomogę ci poćwiczyć - odparta, starając się, by jej głos nie oddał ukrytych emocji.
- To dobrze. - Uśmiechnął się. - Wiedziałem, że taka intelektualistka chętnie udzieli mi korepetycji. Intelektualistka? Dlaczego choć raz w życiu przystojny mężczyzna nie jest w stanie spojrzeć na nią jak na atrakcyjną kobietę?! Nie musiał jej uważać za boginię seksu, wystarczyłoby, żeby uznał ją za... intrygującą, a nie tylko mądrą. Rozmyślała o tym... i nagle poczuła na sobie ramiona Jamesa. Zaskoczona, spojrzała mu w twarz, która nie wiedzieć kiedy znalazła się w odległości zaledwie kilku centymetrów. Co się stało? Próbowała myśleć, ale widziała jedynie jego usta, ich kształt i gładkość. I białe zęby, które błysnęły, gdy uśmiechnął się do niej ciepło. pomyślała, taki męski.
S
Zamknęła oczy i poczuła, jak przyciąga ją bliżej. Jest taki silny,
R
Gdy ją pocałował, porzuciła wszelkie myśli. Czuła jedynie smak jego ust na swoich wargach, dotyk silnych ramion... Całował ją coraz namiętniej. Vicky zadrżała i powoli rozchyliła usta, by w pełni rozkoszować się tym smakiem. Z trudem trzymała się na nogach. Pragnęła Jamesa coraz bardziej. Przycisnęła się do niego całym ciałem. Gdyby tylko nie dzieliły nas ubrania, pomyślała. Gdyby tylko mogła poczuć na sobie dotyk jego nagiej skóry, pogładzić dłonią nagi tors, dotknąć napiętych mięśni brzucha i zsunąć rękę niżej... Głośny dzwonek wyrwał ją z krainy fantazji. James opuścił ramiona, pozostawiając ją w kompletnej samotności, trochę zagubioną.
Otworzyła oczy i zmusiła się, by spojrzeć na niego. Był podniecony, zgubił gdzieś swój spokój... Poczuła się lepiej. - Wyłącz to - powiedział. To był budzik w jej zegarku. Starała się ochłonąć. Spojrzała ukradkiem na Jamesa, zastanawiając się, co mogłoby go przekonać... Że co? - zastanawiała się. Że codziennie całuje się z przystojnymi brytyjskimi arystokratami? Czy powinien się dowiedzieć, jak wielkie wrażenie zrobił na niej pocałunek? - Dlaczego ustawiłaś alarm? - Miał mi przypomnieć, że pora pójść do bliźniąt i przeczytać Edmondowi i Mary Rose bajkę na dobranoc. Tylko tyle.
S
James spojrzał na jej delikatne rysy. Musiał walczyć z samym sobą, by nie pocałować jej ponownie. Dlaczego tak spokojnie mówiła o
R
tym, że musi poczytać dzieciom na dobranoc, kiedy wszystkie jego zmysły były rozpalone do czerwoności? Czyżby nie poczuła tego wszystkiego co on?
- Dlaczego chcesz im przeczytać bajkę? - spytał, gdy szli w stronę pokoju dziecięcego. - Należy czytać dzieciom. - Vicky robiła wszystko, by odzyskać kontrolę nad swoimi emocjami. Wciąż kręciło jej się w głowie i miała przyspieszony oddech. - Ale dlaczego? Edmond i Mary Rose jeszcze nic nie rozumieją. - Jest wiele powodów. - Znów zacytowała książkę o opiece nad dziećmi. - Po pierwsze w ten sposób tworzy się więź emocjonalną. Po
drugie dziecko ma mile wspomnienia związane z książkami. Po trzecie to pomaga w rozwoju intelektualnym dziecka. - To wszystko ma miejsce, gdy czyta się dzieciom bajki? - spytał sceptycznie. - Oczywiście. - Vicky otworzyła drzwi pokoju dziecięcego. - Tak? - Niania siedziała na podłodze obok bliźniąt, które leżały na kocyku. Edmond machał pulchnymi nóżkami, a Mary Rose przyglądała się mu zafascynowana. - Przyszłam poczytać na dobranoc - oznajmiła Vicky, spodziewając się kolejnej sprzeczki. Ku jej zdumieniu niania pokiwała z aprobatą głową.
S
- Wspaniały pomysł, panno Lascoe. Na półce znajdzie pani kilka książek. - Wskazała na niewielką, pomalowaną na biało szafkę. - Ja w
R
tym czasie przygotuję łóżeczka. - Udała się do sypialni. Vicky wybrała jedną z książek. Nie było ważne, co będzie czytać, liczył się sam fakt, że będzie to robić. Usiadłszy na kocyku obok bliźniąt, wzięła na ręce Edmonda. Po chwili wahania James podniósł Mary Rose i usadowił się obok Vicky. Przysunął się tak blisko, że z trudem łapała oddech. - Wspaniale - mruknął zadowolony. - Teraz Mary Rose także będzie widzieć obrazki. - To dobrze. - Uśmiechnąwszy się ciepło, Vicky otworzyła książkę na pierwszej stronie. Musiała ją trzymać z daleka od małych rączek Edmonda. Zerknęła na fabułę.
- Ja będę wroną i narratorem, a ty lisem - zadecydowała. - Ja? - W ojcostwie nie ma pasażerów na gapę. - Niech zgadnę, pani Sutton planuje czytać im sześć książek dziennie. Vicky lekko fuknęła, a potem zaczęła czytać. Gdy doszła do pierwszej wypowiedzi lisa, zrobiła pauzę. James monotonnie przeczytał swoją kwestię. - Nie, nie - poprawiła go Vicky. - Włóż w to trochę uczucia. Przeczytaj tak, żeby słowa nabrały znaczenia. Spróbuj. wstydzeniem. Vicky zachichotała.
S
- W moim głosie jest dużo uczucia - odparł. - Nazwałbym je za-
R
- Żaden rodzic nie może sobie pozwolić na luksus zawstydzenia. Gdy dzieci dorosną, będą cię zawstydzać przynajmniej raz w tygodniu. Pomyśl o tych wszystkich rzeczach, które publicznie zrobiłeś bądź powiedziałeś. Jamesa ogarnął smutek. Nie pamiętał, by kiedykolwiek poszedł gdzieś z rodzicami. Nawet podczas rzadkich wizyt nie spędzali z nim czasu. - No dobrze, jeszcze raz, od początku - nalegała Vicky. - Zgoda... - Jeżeli to zapewni Edmondowi i Mary Rose szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa, był gotów wygłupiać się do woli. Wziąwszy głęboki oddech, spróbował najlepiej, jak potrafił, udawać szczwanego lisa.
- Świetnie - pochwaliła go Vicky, uśmiechając sie szeroko. Otaczała bliźnięta taką troską i miłością, pomyślał James, patrząc, jak tuli do siebie Edmonda. Byłaby z niej wspaniała matka. Najwyraźniej lubiła dzieci. Ale żeby zostać mamą bliźniąt, musiałaby zostać
R
S
również jego żoną!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY James nie mógł się skoncentrować na planie finansowym, który przygotowywał dla Herr Murchina. Choć inwestycja bardzo wiele dla niego znaczyła, wciąż myślał o Vicky. Może jeżeli przez pięć minut nie będzie myślał o niczym innym, uda mu się o niej zapomnieć i wrócić do pracy? Oparłszy się wygodnie w skórzanym fotelu, odchylił głowę do tyłu. Oczyma wyobraźni ujrzał Vicky, jak uśmiecha się do niego ciepło, gdy czyta kwestię chytrego lisa. Był dumny, że Vicky uważa go za
S
dobrego ojca. Gdy Mary Rose uśmiechnęła się do niego, poczuł się tak cudownie. W tej bezcennej chwili miał wrażenie, że oto stał się ojcem cukażdego dnia.
R
downej, kochającej się rodziny. W głębi serca pragnął czuć się tak Vicky powiedziała, że winę za rozpad małżeństwa ponoszą zawsze dwie strony. Samemu nie można wszystkiego naprawić. Jeżeli miała rację... Czyżby znaczyło to, że jego następne małżeństwo nie będzie skazane na porażkę? Czy uda mu się znaleźć odpowiednią kobietę? Musiałaby kochać bliźnięta i liczyć się z tym, że zawsze będą dla niego najważniejsze. Musiałaby stać się dla nich prawdziwą matką. Uśmiechnął się na wspomnienie wyrazu twarzy Vicky, gdy wzięła na ręce Edmonda. Za każdym razem, gdy przewracała stronę książki, całowała go lekko w główkę.
Nie spodziewał się, że kobieta może być zarazem tak pociągająca fizycznie i emanować instynktem macierzyńskim. Poza tym Vicky sama przeżyła rozpad małżeństwa. Wiedziała, że udany związek wymaga dużo pracy. Ale to, że wiedziała, jak należy postępować, nie oznaczało wcale, że zamierzała wyjść ponownie za mąż. Szczególnie nie za mężczyznę, który miał dwójkę dzieci, mimo że szczerze polubiła Mary Rose i Edmonda. Była jeszcze jedna komplikacja, o której zapomniał: biologiczna matka bliźniąt. Pani Sutton była klientką Vicky, chociaż powoli okazywało się, że nie będzie stanowiła aż tak dużego problemu, jak się z
S
początku spodziewał... Była rodaczką Vicky i jeżeli choć w najmniejszym stopniu ją przypominała, mogła mieć w przyszłości dobry
R
wpływ na wychowanie dzieci. Vicky była przekonana, że tak się stanie, a on ufał jej zdaniu. Może powinien wreszcie zgodzić się na wizytę pani Sutton?
Jeżeli chodzi o Vicky... Zrobi wszystko, co w jego mocy, by ich związek mógł się rozwijać, zarazem jednak nie wolno mu było na nią naciskać. Spojrzał na zegarek. Jeszcze godzina i czternaście minut do wyjścia na aukcję. Jeżeli będzie miał szczęście, może znajdą się przez chwilę w jakimś ustronnym pomieszczeniu, gdzie będzie miał okazję ją pocałować. Serce zabiło mu mocniej.
Nie chciał zadowolić się samym pocałunkiem! To tak, jakby człowiek umierający z głodu miał się zadowolić kilkoma okruszkami chleba. Chciał się z nią kochać. Tej i każdej następnej nocy. Nie spiesz się, polecił sobie, na wszystko przyjdzie odpowiedni czas. Vicky czekała, gdy James wręczał oficjalne zaproszenie krępemu mężczyźnie, który stał na końcu podjazdu. - Dobry wieczór, panie Thayer - mówił uniżonym głosem, choć cały czas z uwagą przyglądał się Vicky. - Panna Lascoe będzie mi dzisiaj towarzyszyć -powiedział James,
S
gdy Vicky zdążyła już popaść w panikę. Co będzie, jeżeli mężczyzna poprosi ją o dowód tożsamości? Spojrzała na torebkę, którą trzymała
R
na kolanach. Wewnątrz znajdował się portfel, a w nim cała masa dokumentów. Wszystkie wystawione na nazwisko Vicky Sutton, a nie Vicky Lascoe. Nie chciała, by James poznał prawdę akurat w ten sposób. - Nie ma jej na liście gości - niepewnie powiedział mężczyzna. Vicky nie wiedziała, co zrobić. Powinna była pomyśleć, że podczas aukcji, na której będą licytowane eksponaty o ogromnej wartości, wszyscy zostaną poddani dokładnej kontroli. - Panna Lascoe jest moim gościem. Mieszka w Thayer House spokojnie wyjaśnił James. - Jest daleką krewną ze Stanów Zjednoczonych. - Czy jest pan gotów za nią poręczyć, panie Thayer?
- Oczywiście. - W takim razie proszę zostawić tutaj samochód - polecił mężczyzna. - Boy go zaraz zaparkuje. Vicky czym prędzej wysiadła z mercedesa. Obawiała się, że jeżeli będzie choć przez chwilę zwlekać, ochroniarz zmieni zdanie. - Dziwne macie tu obyczaje - sarknęła, na wypadek gdyby James zauważył, że jest spięta. - Wystawiono dzisiaj na sprzedaż kilka bardzo cennych rzeczy. Derwood specjalizował się we francuskich impresjonistach, a są oni teraz bardzo w cenie. Ma kilka światowej sławy obrazów Moneta. - W takim razie nie rozumiem, dlaczego sprzedaje się je tutaj -
S
stwierdziła, rozglądając się dookoła. Otoczenie nie było zbyt ciekawe, a dom nie był nawet w połowie tak piękny jak Thayer House.
R
- Prawdziwi kolekcjonerzy sztuki cenią sobie prywatność. Poza tym złodziejom trudniej jest się ukryć na prowincji. - Gdzie znajdują się te mapy, które chcesz kupić? - Vicky
rozej-
rzała się po holu. Bała się, że lada moment zaczepi ich kolejny, tym razem bardziej sumienny, ochroniarz. - Nie chciałem cię niepokoić. Nie musisz się martwić złodziejami. - James zauważył jej niespokojne spojrzenie. - Ochroną zajmuje się Peveneces z Londynu. To bardzo solidna firma. Vicky uśmiechnęła się nieznacznie. Peveneces wcale nie byli tacy dobrzy, jak sądził. James zajrzał do katalogu. - Mapy znajdują się w galerii na piętrze, natomiast w konserwatorium umieszczono kilka romańskich rzeźb. Chciałabyś je obejrzeć?
Vicky przez moment rozważała, co sprawi jej większą przyjemność: obejrzenie rzeźb z epoki, którą uwielbiała, nawiązywała bowiem do czystego antyku, czy entuzjazm Jamesa, gdy będzie oglądał mapy, które tak go fascynują? - Najpierw obejrzyjmy mapy - zadecydowała po chwili namysłu. Uśmiech Jamesa był oznaką, iż dokonała słusznego wyboru. Tak naprawdę miała ochotę zarzucić mu ręce na szyję i zapomnieć o aukcji. Później, obiecała sobie. Później wymyśli jakiś sposób, by się do niego zbliżyć. Szybko udało się im odnaleźć mapy, które wisiały na jednej ze ścian.
S
- To wspaniałe, że ktoś narysował je osiemset lat temu. Są naprawdę cudowne - stwierdził James.
R
- Mnie bardziej fascynuje to, że zanim kartograf mógł sporządzić te mapy, jakiś podróżnik osiemset lat temu zbadał te miejsca. - Wędrowanie to był trudny zawód, ale wszystkie odkrycia przez długie wieki służyły ludzkości. - Oczywiście musiał to być podróżnik, a nie podróżniczka. Władze nigdy nie pozwoliłyby kobiecie ruszyć na czele ekspedycji. - Kobiety z tamtej epoki pozostawiły inne świadectwa swojej pracy, które także przetrwały przez wieki. Pokażę ci kilka gobelinów, które wystawiono na sprzedaż. Pochodzą z tego samego okresu. Zostały wykonane przez kobiety, które zostawały w domu, gdy ich mężczyźni wyruszali na podbój świata.
Wziął ją pod rękę. To tylko oznaka jego dobrych manier, zapewniła samą siebie. Tylko dlaczego ciepło jego dotyku zdawało się wypalać dziurę w błękitnym materiale żakietu? Chciała pogładzić wierzch dłoni Jamesa, wsunąć rękę pod jego marynarkę, rozpiąć koszulę i dotknąć muskularnych ramion. Zerknęła ukradkiem na szeroki tors. James musiał niesamowicie wyglądać bez koszuli. Tak bardzo pragnęła zobaczyć go nagiego... Uspokój się, dziewczyno, zganiła samą sobie. Miała takie same szanse na spędzenie z nim upojnej nocy jak na to, że przekaże jej całkowitą opiekę nad bliźniętami. To, że ją pocałował, nic nie znaczyło. Widocznie w elitarnych kręgach, w których obracał się James, pocasamego środowiska...
S
łunki były normalną sprawą. Tyle tylko, że ona nie należała do tego
R
Nie zamierzała dłużej zastanawiać się nad dzielącymi ich różnicami. Tak wiele ich łączyło. Przeżyli nieudane małżeństwa, zabawiali się w czasochłonne hobby, no i mieli wspólne dzieci. Uważali Mary Rose i Edmonda za najpiękniejsze i najmądrzejsze istoty na świecie. - Gobeliny powieszono w refektarzu. - James wskazał na drzwi po prawej stronie. W podłużnym pomieszczeniu wisiało z pół tuzina gobelinów przeróżnych rozmiarów. - Proszę nie dotykać tkanin - pouczył ich strażnik. - Materiał jest niezwykle delikatny, a tłuszcz z ludzkich rąk może być przyczyną nieodwracalnych szkód. - Po co nas pan poucza? Przecież wiemy... - obruszyła się Vicky.
- Madame, jest pani chlubnym wyjątkiem - powiedział strażnik. Niestety, choć większość z naszych gości to kustosze bądź licencjonowani kolekcjonerzy, to jednak lekceważą te zasady. - To doprawdy szokujące - szczerze stwierdziła Vicky. - Taka jest prawda. - Mężczyzna wrócił do czytania książki. Vicky wraz z Jamesem podeszli do pierwszego gobelinu. Pochyliła się, by dokładnie przyjrzeć się wątkom i osnowom. - To niesamowite, ile włożono w to pracy - stwierdziła cicho. - Co innego mogły robić? Mężczyźni przebywali poza domem, a dzieci były pod opieką służby. - A gdzie rodzice? Ojciec walczył, matka tkała... Jak widzę, bry-
S
tyjska arystokracja od wieków ukochała instytucję niani. A może gdyby brytyjskim kobietom dać szansę, wtedy stałyby się świetnymi
R
matkami? Bo to one rodzą dzieci i powinny je wychować. Lecz książę pan zjawia się, kiedy chce i stwierdza... - Trochę upraszczasz.
- Możliwe, ale wierzę w to, co mówię. Oddałeś swoje dzieci pod opiekę niani. Dlaczego? - A jakie miałem wyjście? Nie mam żony, która zajęłaby się dziećmi. - Dzieci mają matkę, która pragnie nimi się zająć - przypomniała mu Vicky. - Tylko ty nie chcesz się na to zgodzić. - A jaką mam pewność, że pani Sutton będzie wywierać dobry wpływ na moje dzieci?
- A jesteś pewien, że niania go wywiera? Jesteś niesprawiedliwy! Skoro nie chcesz się spotkać z matką bliźniąt, w jaki sposób zamierzasz ocenić, jakim jest człowiekiem? James zmarszczył brwi. Dużo rozmyślał tego dnia nad ewentualnym spotkaniem z panią Sutton. Może najwyższy czas... Miał nadzieję, że postępuje słusznie. - Dobrze, może przyjechać - oznajmił. - Słucham? - Vicky prawie oniemiała z wrażenia. - Powiedziałem, że zgadzam się, by twoja ukochana pani Sutton przyjechała odwiedzić dzieci. Na terenie Thayer House znajduje się dom dla gości, z którego może skorzystać.
S
To brzmiało wspaniale, pomyślała Vicky. Miałaby okazję widywać się z dziećmi w swoim własnym domu, mieć je tylko dla siebie. Bęniani.
R
dzie mogła nauczyć się, jak być dobrą matką bez ciągłych narzekań Ale James uważał, że pani Sutton jest kimś innym. Co powie, gdy dowie się, że okłamywała go przez cały ten czas? Czy jego oferta pozostanie nadal ważna? A może zmieni zdanie i nie będzie chciał z nią więcej rozmawiać? Co wtedy? Musiała mu powiedzieć prawdę. Ale nie teraz. Nie podczas publicznej aukcji, na którą czekał od kilku dni. Powie mu później. Jeszcze tego wieczoru. Najlepiej po przeczytaniu bliźniętom bajki na dobranoc. Tym razem nie stchórzy. - Dziękuję, to cudowna propozycja - wymamrotała po paru sekundach milczenia.
- Bardzo proszę. - James spodziewał się bardziej entuzjastycznej reakcji. Przecież tylko z jej powodu zgodził się, by pani Sutton przyjechała poznać swoje dzieci. Na jej twarzy malowało się pewne napięcie. Wyglądała na nieszczęśliwą, stwierdził, ale to nie miało sensu. Dlaczego miałaby być nieszczęśliwa? Chyba że ona... Czy to możliwe, że Vicky była nieszczęśliwa, ponieważ jego zgoda na przyjazd pani Sutton oznaczała koniec jej pobytu w Thayer House? Czy lubiła go na tyle, by pozostać dłużej w Anglii? Tak bardzo tego pragnął! A jeśli to prawda? Rozejrzał się dookoła. W pokoju nie było nikogo poza znudzonym
S
strażnikiem, który z zapałem czytał kryminał. - Jest tam...
R
- Jest jeden mniejszy gobelin, który chciałem obejrzeć - mruknął. Ku jego satysfakcji Vicky podążyła za nim. Znajdowali się teraz poza zasięgiem wzroku strażnika. - Musi być gdzieś tutaj. - James poprowadził ją głębiej w labirynt gobelinów. Chwilę później znaleźli się przed niewielkim gobelinem, który przedstawiał jednorożca wśród kwiecistej polany. Mała dziewczynka o pięknych blond włosach opierała się o magiczne zwierzę. Vicky wstrzymała oddech. - Jest niesamowity - wyszeptała. - Tak, niezwykle piękny.
Dziwny ton głosu Jamesa zwrócił jej uwagę. Odwróciła się i zobaczyła, że przygląda się jej, a nie gobelinowi. Czyżby chodziło mu o nią? Nie, cóż przystojny i bogaty arystokrata mógł widzieć w kobiecie po trzydziestce z amerykańskiej klasy średniej? Jego pierwsza żona była pięknością... - Ta dziewczynka przypomina mi trochę Mary Rose - zauważyła. - Masz rację. - James wciąż nie patrzył na gobelin. Vicky oblizała nerwowo usta. Czy naprawdę interesował się nią? Czy przyprowadził ją tutaj, by ją pocałować? Ajeśli nie? Co wtedy? Niebo spadnie im na głowy? Oczywiście, że nie. Po prostu wrócą na aukcję.
S
Lecz jeżeli to ona uczyni pierwszy krok, a on odwzajemni pocałuzaryzykować.
R
nek, wtedy wrócą na aukcję w euforycznym nastroju. Opłacało się Zrobiła krok w jego stronę.
- Myślę, że... - Urwała. Czuła jedynie zapach jego wody koloriskiej. - Ja nie myślę - wyszeptał. - Słucham? - Nie myślę. Ja czuję. - Naprawdę? Nie potrzebował nic więcej. Wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Zawładnął jej wargami. Jego usta były tak spragnione ich smaku... Vicky odwzajemniła pocałunek, powoli rozchylając wargi, by mógł wejść głębiej i poczuć ją w pełni.
Kręciło jej się w głowie. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. - Pospiesz się, Henry, zaraz zacznie się aukcja, a ja muszę jeszcze zobaczyć, czy do tego gobelinu nie dobrały się mole. Henry? Jaki Henry? W jej marzeniach nie było miejsca dla żadnego Henry'ego! - Gdybyś zapytała o wskazówki, zamiast upierać się przy tym, że wszystko wiesz najlepiej, nie bylibyśmy spóźnieni. Ojciec będzie wściekły - odpowiedział jęczący głos. - Miejmy nadzieję, że ojciec porządnie ich ukarze, kimkolwiek są wyszeptał James, nie wypuszczając jej z objęć. To, że James był równie zty, trochę ją pocieszało.
S
- To tutaj... - Kobieta urwała na ich widok. - Ojej - uśmiechnęła
R
się ironicznie. - Czyżbyśmy w czymś przeszkodzili?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY - Bardzo udane popołudnie - oświadczył z satysfakcją James, parkując mercedesa przed głównym wejściem Thayer House. Jeżeli sukces mierzy się ilością wydanych pieniędzy, to popołudnie naprawdę należało do udanych, pomyślała Vicky, zerkając na ułożone na tylnym siedzeniu dwie antyczne mapy i gobelin z jednorożcem. Nigdy nie widziała, by ktoś wydawał takie sumy. Na samą myśl o tym wciąż robiło jej się słabo. Z drugiej strony, jeżeli miałaby mierzyć sukces swoim samopo-
S
czuciem, to popołudnie nie miało sobie równych. Spojrzała na Jamesa spod przymkniętych powiek. Pocałunek był niesamowity, ale reszta wiła.
R
popołudnia także nie należała do najgorszych. Świetnie się z nim baJames był dowcipny. Przez cały czas aukcji szeptał jej do ucha zabawne komentarze. Momentami ciężko jej było zachować powagę. Miała poczucie, że stanowią parę, która posiada wspólne cele i ideały. Nigdy wcześniej nie zaznała takiego uczucia. Co nie oznaczało, że nigdy nie pociągali jej przystojni mężczyźni. Ale nigdy w taki sposób jak James. Świetnie bawiła się w towarzystwie niektórych facetów, ale nigdy nie poznała kogoś, kto tak bardzo odpowiadałby jej zarówno pod względem intelektualnym, jak i fizycznym. Nie mówiąc już o tym, że był ojcem jej dzieci... Zadrżała. Zdała sobie sprawę, że kocha Jamesa.
Vicky zamknęła oczy, pragnąc odsunąć od siebie tę myśl. Nie chciała być w nim zakochana. Nie mogła sobie na to pozwolić. Mogła go lubić, to było w porządku. Ale miłość skomplikuje jej życie do granic wytrzymałości. W jaki sposób uda jej się trzymać emocje pod kontrolą za każdym razem, gdy będzie z nim rozmawiać? Nie da rady. - Nie zamartwiaj się tak. - James nie znał przyczyny jej smutku. Nie zniszczymy gobelinu. Przetrwał prawie tysiąc lat. Nic mu się nie stanie, gdy wniesiesz go do domu. Vicky chciała rozkoszować się każdą sekundą spędzoną z Jamesem. Już za chwilę będzie zmuszona powiedzieć mu prawdę, a wtedy
S
nie wiadomo, co się wydarzy. Zmarszczyła brwi. - Dlaczego go kupiłeś? - Wskazała brodą na gobelin. - Nie sądzi-
R
łam, że interesują cię takie rzeczy.
Nawet nie wie, jak bardzo, pomyślał James, przyglądając się delikatnym rumieńcom, które oblały jej policzki. Nie patrzył na gobelin, lecz na kobietę, która go niosła. Nie kupił go dla siebie, tylko dla Vicky, ponieważ jej się spodobał. Ale nie mógł jej tego powiedzieć. Uznałaby tak drogi prezent za próbę przekupstwa. Cholera! Dlaczego wszystko musiało być takie skomplikowane?! Dlaczego nie mógł poznać Vicky Lascoe w innej sytuacji? - Sama powiedziałaś, że dziewczynka stojąca obok jednorożca przypomina Mary Rose. Pomyślałem, że chciałaby go mieć, gdy będzie starsza.
- Dobry wieczór, panno Lascoe, dobry wieczór, jaśnie panie. Beech pojawił się znikąd i wziął od nich pakunki. - Dobry wieczór. Beech. Zanieś mapy do zbrojowni. Gobelin panny Lascoe na razie zatrzymamy. Chcemy pokazać go mojej ciotce. - Lady Sophie? James spojrzał na kamerdynera. W jego tonie było coś dziwnego. - Przecież wiesz, że mam tylko jedną ciotkę. Gdzie ona jest? - Poszła do wsi na spotkanie Instytutu Kobiet. Nie chciała poczekać, aż znajdę kogoś, kto ją zawiezie. Powiedziała, że pragnie popodziwiać przyrodę. - Brzmi całkiem niewinnie. - Vicky stanęła w obronie Sophie. Po-
S
dobało jej się, że James tak kocha ciotkę, ale był stanowczo nadopiekuńczy.
R
- To nie chodzi o to, że poszła na piechotę. Hm, jaśnie panie... - Cholera! - krzyknął James. - Tylko mi nie mów, że poszła w swojej kolekcji!
- Niestety - wymamrotał Beech. - Dawno temu wyszła? - chciał wiedzieć. - Ponad godzinę temu. Próbowałem iść za nią, ale z moim biodrem nie byłem w stanie. Daniel ma dzisiaj wolne, a nie mogłem znaleźć żadnego z ogrodników. - To nie twoja wina, Beech... Pójdę jej poszukać. Nie mówiąc ani słowa więcej, odwrócił się i ruszył szybkim krokiem. - Odłóż to razem z mapami. - Vicky podała Bee-chowi gobelin i pobiegła za Jamesem. Musiała w jakiś sposób sprawić, by zrozumiał,
że postępuje niesłusznie. To, co inni myśleli o Sophie, nie miało znaczenia. Dogoniła go, gdy był na skraju werandy. - Co to za różnica, czy twoja ciotka lubi nosić tyle biżuterii? To naprawdę nieszkodliwe. - W jakim ty żyjesz świecie?! - huknął. Vicky zbladła. Chciała uciec od niego i jego złości, ale co by to pomogło? Pięć lat małżeństwa z Zane'em nauczyło ją, że problemy nie znikały, gdy sieje ignorowało, wręcz przeciwnie, rosły w siłę. - To, co inni pomyślą o Sophie, nie ma znaczenia - powiedziała spokojnym tonem. - Ci, z których opinią się Uczysz, będą wiedzieli,
S
że jest po prostu ekscentryczna.
James zatrzymał się tak nagle, że Vicky na niego wpadła.
R
- Sądzisz, że obchodzi mnie, co inni pomyślą o Sophie? - Jeżeli tak nie jest, to świetny z ciebie aktor - odparła. - Dlaczego zakazujesz jej noszenia całej tej sztucznej biżuterii? - Bo to nie jest sztuczna biżuteria - wyszeptał. - Jak to? Musi być sztuczna! Niektóre z tych pierścionków są gigantyczne. Ten z cyrkonią, który zawsze nosi, musi mieć więcej niż dwadzieścia pięć karatów. - Trzydzieści dwa i jest to brylant. Błękitny brylant. Cecil Rhodes podarował go mojej praprababce. Większość biżuterii wykonano z indyjskich kamieni, a rodzinna kolekcja zaczęła powstawać w osiemnastym wieku. - To znaczy, że Sophie ma na sobie... O mój Boże!
- Tak, ma na sobie prawdziwą fortunę. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? - spytała, gdy szybkim krokiem ruszyli w stronę wioski. - Gdybyś od razu wyjaśnił, że są prawdziwe... A jeśli ktoś na nią napadnie?! - Wreszcie zrozumiałaś. A przecież mówiłem, że nie wolno jej nosić biżuterii poza domem. - Gdybym wiedziała, w czym rzecz... Ale ty umiesz tylko rozkazywać. Właśnie z tego powodu moje małżeństwo stało się katorgą. Same rozkazy, zero rozmowy. Przyrzekłam sobie, że już nigdy więcej na to nie pozwolę, bo cena, jaką zapłaciłam, była zbyt wysoka. Trzeba było uzasadnić rozsądnie swoją decyzję.
S
Uzasadnić? Ciotka i tak postępowała po swojemu, była żona nigdy go nie słuchała, a w biznesie sam był swoim szefem.
R
Lecz ta sytuacja była zupełnie inna.
- Masz rację, powinienem był wyjaśnić. - A ja powinnam była zapytać. Nie spodziewał się, że weźmie na siebie część winy. Romayne nigdy tak nie postępowała. Nawet gdy prasa bulwarowa przyłapała ją w łóżku z żonatym posłem, zrzuciła winę na fotoreportera za wywołanie skandalu. - To wszystko przez ten kurs - mruknęła. - Jaki kurs? - Kiedy zrozumiałam, że mój mąż stał się tyranem, ponieważ mu na to pozwoliłam - uległość to zabójcza cecha - poszłam na kurs aser-
tywności. Nauczyłam się wielu wspaniałych technik, niestety nie zawsze wiem, kiedy powinnam je zastosować, a kiedy nie. - Trening asertywności? James spojrzał na jej delikatne rysy i miał ochotę zatłuc bydlaka, który skazał ją na takie cierpienie. - Całe szczęście, że nie występujesz przed sądem. Brak asertywności to dla adwokata zawodowa śmierć. - Ach tak - mruknęła. Znów zapomniała, że udaje pannę Lascoe, osobę tak pewną siebie, że mogłaby nauczyć paru rzeczy instruktorkę kursu. Im szybciej powie prawdę, tym lepiej. Gdy dotarli do wioski, James zatrzymał się przed budynkiem z
S
czerwonej cegły. Rozejrzał się dookoła. Wokół panował spokój. Budynek zdawał się drzemać w popołudniowym słońcu. Cisza jak ma-
R
kiem zasiał, hałasowała tylko pszczoła, która zbierała nektar z kwiatów. Zupełnie jak na obrazie Constable'a noszącym tytuł: Spokojne letnie popołudnie w starej, zielonej Anglii. - Co teraz robimy? - spytała. Podobało mu się, że użyła liczby mnogiej, jakby stanowili parę, która rozwiązuje wspólny problem. Jak w prawdziwej rodzinie... - Zabierzemy ciocię do domu, gdzie będzie bezpieczna. - Świetnie, lubię mieć jasno określony cel. - Poczuła ulgę. James nie zamierzał jej ukarać za błąd Sophie. Zane by ją ukarał okrutnym, pogardliwym słowem: „Niczego innego nie spodziewałem się po tobie", „Kiedy wreszcie zaczniesz myśleć?", „Gdyby nie ja, doszłoby do tragedii". Dlatego zapisała się na ten kurs.
Ale James był inny. Uśmiechnęła się, odpowiedział jej tym samym. Co za piękny dzień, pomyślał. Ranek spędził z dziećmi, a potem pojechał z Vicky na aukcję. Teraz zaś brała na siebie część odpowiedzialności za ciotkę. Jak dobrze nie czuć się samotnym... Mecenas Lascoe była niesamowitą kobietą. Szkoda, że nie należeli do siebie... Weszli do środka. W zebraniu brało udział około czterdziestu kobiet. Na prezydialnym miejscu siedziała starsza pani w dziwacznym fioletowym kapeluszu. Ujrzawszy Jamesa, zerwała się na równe nogi i krzyknęła: - Panie Thayer, co pan tu robi? Przecież jest pan mężczyzną!
S
- Skandal! Profanacja! - rozległo się wokół. - To dobry chłopiec - łagodziła Sophie. - Jest moim siostrzeńcem.
R
- Jest mężczyzną! - ryknął Fioletowy Kapelusz. - Drogie panie, wybaczcie mi moją płeć - z kamienną twarzą powiedział James. - Naprawdę nie miałem wpływu na jej wybór. Ciociu, musimy iść do domu. Natychmiast. - Dobrze, jeśli dasz tysiąc funtów na zbożny cel. Rozumiesz, pogorzelcy... - Dam dwa tysiące, jeżeli zaraz stąd wyjdziemy. - Lady Sophie, jest pani wolna - stwierdził Fioletowy Kapelusz. Panie Thayer, poproszę o czek. - Jutro zrobię przelew. Ciociu, idziemy. Gdy znaleźli się na zewnątrz, Sophie stwierdziła:
- Nie musieliście po mnie przychodzić. Do domu tylko parę kroków. - Ależ musieliśmy - odparła Vicky. - Gdy powiedziałam, że możesz nosić tę biżuterię, nie wiedziałam, że jest prawdziwa. - Naprawdę myślałaś, że rodowa biżuteria Thaye-rów to zwykłe szkiełka? W przeciwieństwie do innych rodzin, Thayerowie zawsze byli dobrymi biznesmenami. Na przykład ojciec Jamesa nigdy nie zawracał sobie głowy czymś, co nie przynosiło zysku. Natomiast brylanty to całkiem niezła lokata kapitału. Przez twarz Jamesa przebiegł cień. - Powinnam była pomyśleć - stwierdziła Vicky. -Ale tego nie zro-
S
biłam. Ty natomiast wiedziałaś, że masz na sobie drogocenną biżuterię, a mimo to wyszłaś z domu. Jakiś zbir mógł cię napaść!
R
- Tutaj? - zdumiała się Sophie.
- Złoczyńcy mieszkają wszędzie - perorowała Vicky. - James byłby niepocieszony, gdyby coś ci się stało, a przecież masz wnuki, którym jesteś bardzo potrzebna. - Akurat. Ta cholerna baba nie chce mnie do nich dopuścić stwierdziła ze smutkiem. - Sophie, a może ubijmy interes? - Vicky uśmiechnęła się promiennie. - Interes? - Zawrzemy umowę. Obiecasz, że nigdy nie wyjdziesz z domu obwieszona biżuterią, a James nakaże niani, by zawsze dopuszczała cię do dzieci. Możemy się tak umówić, James?
- Oczywiście. - Co za adwokacki łeb, pomyślał z podziwem o Vicky. - To jak, ciociu, umowa stoi? - Jasne! - krzyknęła radośnie. - Skoro zostanę prawdziwą babcią, mogę ubierać się jak mniszka. Pogodną atmosferę popsuła Esmee, która czekała na nich w holu Thayer House. W ręku niczym miecz trzymała kremową kopertę. - Tu jesteś! - wycedziła przez zęby na widok Vicky. Vicky nie wiedziała, co ma zrobić, więc uśmiechnęła się grzecznie. Zarazem jednak dotarło do niej, że naprawdę powinna się bać. - James, zdobyłam dla ciebie pewną wiadomość. Jak zwykle miałam rację - oznajmiła Esmee.
S
- Daruj sobie te teatralne gesty - stwierdził niechętnym tonem. - Teatralne gesty! - zapiszczała Esmee.
R
- I bez histerii - stwierdził zgryźliwie.
- Czy wiesz, kim jest ta kobieta? To oszustka! Wcale nie jest twoją krewną. To podstępna jankeska rodem z Italii. Amerykańska Włoszka, mafijna dziwka! Nazywa się Sutton. Udawała kogoś innego, by dostać się do twojego domu. - Jezus Maria, ukradła wszystkie srebra, a przedtem zabiła mnie i Jamesa - z kamienną twarzą stwierdziła Sophie. - Nie czas na żarty - fuknęła Esmee. - Przeczytaj to, James. - Podała mu kremową kopertę. - Wynajęłam prywatnego detektywa, by zbadał jej przeszłość.
Vicky w końcu zdobyła się na odwagę, by spojrzeć w oczy Jamesa. Jego spojrzenie było chłodne. Nie chciał zrozumieć. Nie zamierzał jej
R
S
wybaczyć. Bez słowa odszedł, pozostawiając ją ze złamanym sercem.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
James zamknął za sobą drzwi gabinetu. Miał poczucie, że zaraz rozpadnie się na milion kawałków. Było mu zimno. Zamiast serca czuł chłód. Dlaczego Vicky go zdradziła? Naprawdę masz świetny gust, jeżeli chodzi o kobiety, pomyślał. Romayne, a teraz Vicky. Obie pragnęły tylko jego majątku, a on był na tyle głupi, by im uwierzyć. Uderzył pięścią w stół. Dlaczego Vicky go okłamała? I dlaczego
S
czuł taki ból? A przecież nie powinno boleć. Znał ją zaledwie parę dni.
R
Bolało tak bardzo, ponieważ ją kocham, uświadomił sobie. - Kocham ją - wyszeptał, choć bał się tych słów. Nie potrafił siedzieć bezczynnie. Musiał coś zrobić! Pójdzie się upić, pobije się z kimś w knajpie... Nie, nie mógł sobie na to pozwolić. Nie chciał przestraszyć ciotki, a przede wszystkim był ojcem rodziny. To zobowiązuje. Lecz ta cholerna Vicky... A tak bardzo nie chciał się zakochać. Uciekał od miłości, bo przynosiła tylko cierpienie, i znów padł jej ofiarą. Cholerna Vicky! Tak. zakochał się w Vicky Las... nie, w Vicky Sutton, i będzie sobie musiał z tym jakoś poradzić. Ale jak?
- Rozumiem, że zaraz wyjeżdżasz? - Esmee triumfalnie uśmiechnęła się do Vicky. - Odwiozę cię na dworzec. Później doślemy twój bagaż. Dzięki temu rodzina nie będzie musiała się z tobą więcej kontaktować. Vicky wstrzymała oddech. Ból był tak wielki. Nigdy więcej nie zobaczy Jamesa! - Rodzina? - warknęła Sophie. - Nędzna kreaturo, jak śmiesz wypowiadać się w imieniu Thayerów? - Stanęła tuż przy Esmee. - Przystawałam na twoje okropne zachowanie, ponieważ twoja babka była moją najlepszą przyjaciółką, ale dość tego. Precz z tych progów! Esmee.
S
- Staruszko, nie ty rządzisz w tym domu - z pogardą stwierdziła Vicky zebrała się w sobie, by chronić Sophie, ale nie było to po-
R
trzebne. Starsza pani była gotowa powalić smoka. - Precz - rzekła wyniośle. - Nie wiem, co w tobie przeważa: głupota, podłość czy arogancja. Przez lata cię tolerowałam, ale teraz przebrałaś miarę. - Spojrzała na Vicky. - Stanowczo ją przebrałaś. - Dobrze, wyjdę, ale gdy James i ja będziemy już małżeństwem... - Już wiem, przeważa w tobie głupota - bezlitośnie stwierdziła Sophie. - Naprawdę wierzyłaś, że on się z tobą ożeni? Przecież toleruje ciebie tylko ze względu na rodzinną przyjaźń... Tak, na pierwszym miejscu głupota, a potem podłość i arogancja. Precz z tych progów! Albo każę cię wyprowadzić. Spurpurowiała Esmee wyszła bez słowa.
- Dlaczego okrutny los pokarał drogą Emmy taką okropną wnuczką? - powiedziała Sophie. - Podła intrygantka, nędzna kreatura. - Sophie, muszę wyznać ci prawdę. Esmee się nie myliła. Naprawdę nazywam się Vicky Sutton. - Sutton czy Lascoe, cóż za różnica? Brzmi inaczej, to prawda, ale jesteś tą samą dziewczyną, którą bardzo polubiłam. - Tak, ale James... Zycie ciężko go doświadczyło. Najpierw zdradziła go żona, a teraz Vicky... Nienawiść, to jedno mogło zrodzić się w jego duszy. - Tak, James... - powtórzyła Sophie. - Co mam zrobić, by zrozumiał?
S
- Nie wiem, kochanie... Miłość to niełatwa sprawa, coś o tym wiem. Ale jedno ci radzę. Nie siedź tu ze mną, tylko idź do niego.
R
- Masz rację, musimy porozmawiać.
Czy zostanie odrzucona? Czy już nigdy nie zobaczy dzieci? I Jamesa? Tak bardzo go kochała!
- Idź do' niego - popędzała ją Sophie. - Sądziłam, że współczesne kobiety niczego się nie boją. Gdzie twoja ikra, dziewczyno? - Nigdy nie miałam zbyt wiele ikry, ale masz rację, muszę coś zrobić. - Vicky roześmiała się przez łzy. - Najwyższa pora, by wszystko ułożyć. Narozrabiałaś, ale wiem, że złota z ciebie dziewczyna. Vicky zebrała się w sobie i ruszyła do gabinetu Jamesa. Zapukała do drzwi.
- Tak? - Nie zabrzmiało to zbyt zachęcająco. Nie, nie ucieknę, pomyślała. To byłoby tchórzostwo. A przecież ważyła się najważniejsza sprawa w jej życiu. Przemogła się i otworzyła drzwi. James siedział za biurkiem i przyglądał się jej smutno. - Czego chcesz? - spytał. Czego chciała? Było tyle odpowiedzi na to pytanie. Chciała, by jej wysłuchał, by zrozumiał... i by powiedział, że też się zakochał. Głupie mrzonki. Zebrała się w sobie, szykując się do ostatecznej batalii o dzieci. - Chciałabym wytłumaczyć, dlaczego...
S
- Dlaczego mnie okłamałaś?
- Masz rację, okłamywałam ciebie. Zamierzałam wysłać do Anglii
R
mecenas Lascoe, ale nie wytrzymałam, musiałam poznać moje dzieci. Miałam prawo je zobaczyć, obdarzyć je miłością, jednak ty tego nie rozumiałeś. Byłeś cholernie uparty i nierozsądny, demonstracyjnie pisałeś o mnie „pani Sutton", choć wiedziałeś, że jestem matką. Dlatego podszyłam się pod pannę Lascoe. - Okłamałaś mnie - powtórzył głucho. - Kłamałam, bo nie miałam innego wyjścia. Byłeś dla mnie kimś, kto uniemożliwia mi kontakt z dziećmi. Tę decyzję podjęłam, zanim cię poznałam. James zmusił się, by wyjrzeć przez okno. Choć wiedział, że cały czas go oszukiwała, nadal pragnął wziąć ją w ramiona. Chciał ją po-
całować i powiedzieć, by już się nie martwiła, bo wszystko będzie dobrze. Rozumiał, dlaczego go okłamała. Sam by tak postąpił. A jednak czuł się głęboko zraniony. - Rozumiem, że chciałaś widywać dzieci, dlatego udawałaś pannę Lascoe... Ale dlaczego nie powiedziałaś mi, kim jesteś, kiedy cię do nich dopuściłem? Dlaczego kontynuowałaś tę farsę? Przecież wiedziałaś, że cię... lubię. Cierpiał, a Vicky cierpiała razem z nim. To ona była temu wszystkiemu winna. A skoro go skrzywdziła, musiała zrobić wszystko, by go pocieszyć. Jedynym sposobem było powiedzenie mu prawdy. Bała się, że ją
S
odrzuci, ale jej uczucia nie miały znaczenia. Musiała zrobić wszystko, by naprawić to, co zepsuła. Za bardzo go kochała.
R
- Nie powiedziałam ci prawdy, bo się bałam. - Aż taki ze mnie potwór?
- Byłoby mi łatwiej, gdybyś nim był. Wtedy nie czułabym się winna. Widzisz, z początku bałam ci się powiedzieć prawdę, ponieważ sądziłam, że natychmiast każesz mi opuścić Thayer House i nie będę mogła widywać Mary Rose i Edmonda. A później... później bałam się powiedzieć ci prawdę, ponieważ... zakochałam się w tobie i jeszcze bardziej bałam się twojej reakcji - wyrzuciła z siebie jednym tchem. - Cholera! Nie musisz wciąż kłamać!
- Tym razem nie kłamię. Nie chciałam się w tobie zakochać, ale byłeś taki... - Nie wiedziała, jak to wyrazić. Jak mogła mu wytłumaczyć, dlaczego go pokochała, skoro sama tego nie rozumiała? - Nie musisz kłamać - powtórzył. - Dostaniesz wszystko, czego chcesz. - James... - Będziemy wspólnie wychowywać nasze dzieci, jeżeli obiecasz, że nie wywieziesz ich z Anglii. Zamrugała. Chociaż po to przyjechała do Thayer House, nie odczuła ulgi, bo teraz pragnęła dużo więcej. ale... - Ale co?
R
- Ale to nie wszystko.
S
- Dziękuję - szepnęła. - To wspaniałe, co mi zaoferowałeś, James,
- Czego jeszcze chcesz? Pieniędzy? Tego domu? - Skończmy tę rozmowę - powiedziała cicho. - Pójdę już. Zadzwonię do mecenas Lascoe, by przyleciała do Anglii. Załatwimy prawne formalności, a potem poszukam pracy i zamieszkam gdzieś w pobliżu. Będziemy wychowywać nasze dzieci. Nie zgodzę się tylko na jedno. Jeśli postanowisz się ożenić, uprzedź przyszłą panią Thayer, że nie będzie miała żadnych praw do Mary Rose i Edmonda. - Ruszyła do drzwi. - Vicky, przepraszam. - Za co? - Powiedz, co jeszcze byś chciała...
Spojrzała w jego nieprzeniknione oczy. Obraził ją, posądził o pazerność, ale czuła, że wcale tego nie chciał. Zaważyły dawne rany, kompleks odrzucenia. I przeprosił ją. A teraz czekał na jej odpowiedź. Czego jeszcze by chciała? - Chcę walnąć cię czymś ciężkim po głowie, żebyś przestał być taki uparty i wreszcie zastanowił się, czy na tym świecie żyją sobie osobno James Thayer i Vicky Sutton, czy też jesteśmy my. - Naprawdę mnie kochasz? - szepnął. - Tak, James, kocham cię. Dostałam od życia surową lekcję i potrafię odróżnić prawdziwą miłość od chwilowej fascynacji. - Mówisz tak, by mieć dostęp do dzieci. mać?
S
- Już zgodziłeś się na wspólną opiekę, więc po co miałabym kła-
cię.
R
- Vicky... - Podbiegł do niej i wziął ją w ramiona. - Vicky, kocham - Tak mi dobrze - szepnęła, tuląc się do niego. - Tak nam dobrze... Wyjdziesz za mnie, maleńka? - Wyjdę za ciebie, James, i zrobię wszystko, byś był szczęśliwy. - Razem zapracujemy na nasze szczęście. - I na szczęście naszych dzieci. - Niech żyje dziedzic Edmond! - I dziedziczka Mary Rose. - I ich rodzice.
Zwarli się w namiętnym pocałunku. Vicky poczuła, że wszystko co złe, oddala się w niepamięć. Liczyła się tylko przyszłość, a ta jawiła się w cudownej pozłocie. Spojrzała w pełne miłości oczy Jamesa. - Warto było czekać - szepnęła. Wtuleni w siebie ruszyli do sy-
R
S
pialni.