Katarzyna Michalak Lato w Jagódce Moim wiernym, wspaniałym, kochanym Czytelniczkom opowieść tę dedykuję Szczęście to radość z nowego dnia, bezchmurne ...
10 downloads
18 Views
936KB Size
Katarzyna Michalak Lato w Jagódce
Moim wiernym, wspaniałym, kochanym Czytelniczkom opowieść tę dedykuję
Szczęście to radość z nowego dnia, bezchmurne niebo w południe i słowo „kocham" na dobranoc. Gabrysia była szczęśliwa. Gdzie tam szczęśliwa! Była Szczęśliwa, przez duże S, właśnie tak. Tym oto - dobrze wróżącym, nieprawdaż? - nazwiskiem obdarzyła znalezione na wycieraczce niemowlę ciocia Stefania. Nazwiskiem i jeszcze oceanem miłości, czułości i troski. Gabriela nie mogła trafić lepiej. To znaczy, owszem, powinna, jak każdy normalny noworodek, na dobry początek życia otrzymać od losu kochających rodziców i ciepły dom, a w nim własny pokoik pomalowany na pastelowy róż, łóżeczko z baldachimem, może nawet kolebusię... Ale nic z tego. Całą wyprawkę noworodka stanowiły: kocyk, pieluszka, śpioszki i butelka z mlekiem, które nie zdążyło wystygnąć, bo płacz dziecka usłyszała właścicielka wycieraczki. - Słucham i myślę sobie: znów mi kociaka pod drzwi podrzucili. Cóż, trzeba się będzie ulitować. - Tak, wciąż od nowa, ciocia opowiadała na dobranoc, zamiast bajki, bo dla małej Gabrysi nie było nic piękniejszego niż opowieść o jej znalezieniu. - Otwieram drzwi, patrzę i co widzę? - Maleńką, śliczną dziewuszkę! - wykrzykiwała radośnie Gabrysia, która znała tę bajkę na pamięć. - To ja, nie namyślając się długo... - Stefania zawieszała głos. - ...cabas dzieciaka pod pachę i chodu w Bieszczady! kończyła Gabrysia i wybuchała radosnym śmiechem, wtórując opiekunce. Dlaczego kobieta uciekła się do porwania znalezionego noworodka, zamiast zgłosić ten fakt milicji, pocałować znajdę na do widzenia i żyć dalej jakby nigdy nic, jedynie, od czasu
do czasu, w samotne święta zastanawiając się, co by było gdyby? No właśnie: w dniu, w którym usłyszała płacz dziecka pod swymi drzwiami, Stefania samotnie obchodziła czterdzieste ósme urodziny. Nikt przecież nie powierzyłby noworodka starszej kobiecie, w dodatku nauczycielce z wilczym biletem, która ze względu na podejrzaną przeszłość mogła uczyć jedynie w najgorszych szkołach, do których nikt z „politycznie poprawnych" nauczycieli się nie garnął. Do takich należała ta w Warszawie, w robotniczej dzielnicy Wola. Skromna pensja, z trudem wystarczająca na czynsz i utrzymanie, brak rodziny, którą straciła w powstaniu, i podejrzana przeszłość - była sanitariuszką AK, o czym po trzydziestu pięciu latach system nadal pamiętał - dyskwalifikowały Stefanię jako prawną opiekunkę znalezionego dziecka. Ona jednak uznała dziewczynkę za dar od Boga. I nie zastanawiała się ani chwili: dziecko było jej. Nie mogła go stracić. W tamtych latach Bieszczady były enklawą wyrzutków społecznych, przy czym niekoniecznie kryminalistów. Wręcz przeciwnie - w tych dzikich okolicach, we wsiach nie zaznaczonych na żadnej mapie, wiedli spokojne, godne życie ludzie prześladowani przez „jedyny słuszny" ustrój. Żołnierze AK, inteligencja i szlachta, przedwojenni oficerowie znajdowali w najdalszym zakątku Macochy - Ojczyzny przytulisko na całe lata, marząc o wolności i snując wywrotowe plany, które nigdy nie doczekały się zrealizowania. Stefania i jej przybrana córeczka nie mogły lepiej trafić. Znajomi jeszcze z czasów konspiracji, którzy przygarnęli dwie sieroty pod swój dach, postarali się o mocne, legalne papiery dla dziecka, stwierdzające, że jest ono córką zmarłej przy porodzie kuzynki Stefanii Szczęśliwej. Znaleźli dla nich opuszczoną chałupę, którą wyremontowali z pomocą całej
wsi, zaopatrzyli w żywy inwentarz, opał i zapasy na zimę. Biedna to była wieś, ale pomocy potrzebującym nie odmawiano. Kiedyś Stefania pomoże komuś innemu, naturalną koleją rzeczy spłacając dług. Sześć lat spędzonych w bieszczadzkiej wsi, na Zagubionem, Gabrysia wspominała jak cudowny sen. Gdy tylko nauczyła się chodzić, a ciocia przyjęła posadę wiejskiej nauczycielki, pod opieką starszych dzieci znikała na całe dnie, biegając po polach i zagajnikach - do mrocznych puszcz nie wolno im było chodzić. Razem z dziećmi drwali kąpała się nago w lodowatych strumieniach, skakała na siano, świeżo zwiezione do stodoły, pomagała koleżankom doglądać krów, kóz i drobiu, cięła pokrzywy dla prosiąt, sieczkę dla koni, gniotła ziemniaki w parowniku... Dla parolatków nie była to praca, ale wspaniała zabawa. I jak to z zabawą bywa, musiała się kiedyś skończyć. - Wracamy do Warszawy - oznajmiła pewnego sierpniowego dnia ciocia Stefania, przyglądając się podopiecznej uważnie. - Zdziczałaś zupełnie. Trzeba cię ucywilizować. Mimo że Gabrysia rosła wśród prostych łudzi, ciocia dbała o jej wykształcenie. Książki - to jedyne, na co nie żałowała pieniędzy - były wszędzie i dziewczynka, nauczywszy się czytać w wieku lat czterech, pochłaniała je z takim samym zapałem, z jakim jadła pyszne wiejskie ziemniaczki, okraszone skwarkami, ze zsiadłym mlekiem, które dało się kroić nożem. Dobra lektura była takim samym przysmakiem. Gabrysia czytała wszystko, co wpadło jej w ręce. Od obowiązkowego w domu polskiego patrioty Sienkiewicza, którego przerażające opisy nieraz nie pozwalały jej zasnąć, po Anię z Zielonego Wzgórza i Dzieci z Bullerbyn. - A nie możemy ucywilizować mnie tutaj? - zapytała rezolutnie, słysząc słowa Stefanii.
Kochała Zagubione, kochała tutejszych ludzi i nie chciała oglądać żadnej Warszawy, tudzież cywilizacji. - Nie możemy - westchnęła Stefania. Był rok 1985. Na Zagubionem przeczekały stan wojenny, którym tam, w zapomnianej przez Boga i ludzi wsi, nie bardzo się przejmowano - drwale jak co dzień, od wieków, chodzili do pracy, w soboty upijali się przykładnie, a w niedziele trzeźwieli i szli do kościoła czy cerkwi, by spowiadać się z pijaństwa. Kobiety świątek piątek krzątały się przy gospodarstwie, nie bacząc na polityczne zawieruchy, bo zwierzęta domagały się jedzenia, czy rządził Gierek, czy Jaruzelski, czy u władzy byli komuniści, realni socjaliści, czy jeszcze ktoś inny. Tak więc, wielki świat - wielkim światem, a Zagubione żyło swoim życiem. Jednak Stefania miała swoje obowiązki. To one właśnie wzywały ją do Warszawy. Powierzonej przez los dziewczynce należało dać wykształcenie. Dobre wykształcenie. Przyzwoita podstawówka, renomowane liceum, dobre studia: oto co wymarzyła sobie Stefania dla Gabrysi. Wróciły więc do Warszawy, gdzie Stefania otrzymała zwrot części majątku: z całej kamienicy na Mariensztacie, która kiedyś należała do jej rodziny, państwo polskie zgodziło się jej zwrócić dwupokojowe mieszkanko na parterze - dawną służbówkę, w której urzędował dozorca. Nie było to wiele, ale dla Stefanii, tułającej się od czterdziestu lat po przydziałowych kwaterunkach, jawiło się jako drugi dar od losu. Razem z Gabrysią obiegły swe nowe, własne!, królestwo dookoła - pokoiki były w amfiladzie - uściskały się radośnie, po czym ciocia ruszyła do porządków, a Gabrysia wybiegła na nieduże zielone podwórko, znajdujące się na tyłach kamienicy, gdzie dokazywała gromadka dzieci z sąsiedztwa.
- Cześć! Jestem Gabrysia Szczęśliwa, a wy? wykrzyknęła dziewczynka, uśmiechając się od ucha do ucha. Dzieci zastygły, gdzie tam które stało. Przyglądały się jej, jakby przybyła z innego świata. Wreszcie najstarszy chłopak, dziesięcioletni przywódca podwórkowej bandy, podszedł do Gabrysi, obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów, wydął pogardliwie wargi i prychnął: - O Boże, aleś ty szkaradna! - Nie wzywaj pana Boga nadaremnie, ty bolszewiku! krzyknęła z oburzeniem podobna do niego jak dwie krople wody dziewczynka. - Cześć, jestem Zosia, a ty wcale nie jesteś AŻ TAK szkaradna. - Ujęła dłoń Gabrysi i potrząsnęła nią energicznie. - Jeśli chcesz, możesz bawić się z nami w sekrety. Dam ci ładne szkiełko. Ale Gabrysia nie chciała się bawić, ogłuszona pierwszymi słowami, jakimi ją tutaj powitano. Nie żywiła urazy do nieznajomego chłopca, po prostu nikt jej dotąd nie powiedział, że jest brzydka. Ale czy była? Okręciła się na pięcie i tak jak wypadła na dwór, tak wróciła z powrotem do domu. - Ciociu! - zawołała od progu. Stefania oderwała się od szorowania zapuszczonej przez poprzednich lokatorów podłogi. - Spójrz na mnie! Czy ja jestem szkaradna? Kobieta powoli podniosła się z kolan. - Dla mnie jesteś najpiękniejsza na świecie - odrzekła mocnym głosem. Przez następne lata Gabriela nieraz zadawała sobie i cioci to pytanie: „Czy ja jestem szkaradna?". Teraz otworzyła drzwi starej szafy, po których drugiej stronie znajdowało się równie stare, jedyne w całym domu kryształowe zwierciadło, pokazujące człowieka od stóp do głów. Westchnęła ciężko. Niedługo skończy trzydzieści lat, a do dziś pamięta tamten dzień. I smutne oczy cioci, gdy mówiła te słowa. I swoje
zdziwienie, gdy przeglądała się w tym samym lustrze, szukając owego szkaradzieństwa. Cóż, chłopiec mówił prawdę... Nie była pięknością. Nic na to nie mogła poradzić. Żadne pozytywne myślenie nie zmieniało faktu, że była szkaradna. Nie dość, że oczy ukryte są za grubymi okularami, nie dość, że włosy mają kolor miedzi w promieniach słońca (daj spokój, Gabrielo, są po prostu rude!), nie dość, że złamany w dzieciństwie nos pstrzą piegi, nie dość, że jest chuda jak szczapa, a zamiast piersi ma dwa pieprzyki, to na dodatek... na dodatek jest kaleką. Tak, kaleką! Choć teraz politycznie poprawne jest słowo „niepełnosprawna". Jakby to coś zmieniało, jakby dodawało brakujących centymetrów jej krótszej, skręconej do wewnątrz nodze. Jakby będąc „niepełnosprawną" zamiast „kaleką", nie musiała nosić ohydnego buta na czarnej grubej podeszwie albo podpierać się kulami, gdy ból uwięzionej w bucie nogi był nie do zniesienia. To przez nią - Gabrysia była o tym przekonana - przez głupią niewydarzoną kończynę porzucono ją na wycieraczce! - I bardzo dobrze - mruknęła do siebie. - Już wolę wycieraczkę cioci Steni niż puchową pościel u tych, co mnie porzucili... Tam, w Bieszczadach, kuśtykając radośnie na czele dzieciarni, nie zwracała na ten defekt najmniejszej uwagi, zawsze i wszędzie pierwsza, mimo kalectwa. W cywilizowanym świecie jednak już na początku mogła zostać napiętnowana: ta szkarada. Jednak dwie zalety Gabrysi natychmiast zjednały jej przyjaciół i wielbicieli nieposkromiona radość życia, widoczna w oczach i uśmiechu, i równie nieokiełznana wyobraźnia. Tamtego dnia zeszła z powrotem na podwórko, choć było to dowodem ogromnej odwagi siedmioletniego dziecka, stanęła przed chłopcem,
który zdążył pożałować niegodnych dżentelmena słów, i wypaliła: - Szkarada szkaradą, za to potrafię zrobić z papieru kangura i słonia. - W trzy sekundy z kartki papieru wyczarowała dwa zwierzątka, a potem podniosła oczy na otaczającą ją, oniemiałą z zachwytu dzieciarnię. - Mogę naprodukować tego więcej. Bawimy się w safari? I powiodła swych nowych przyjaciół w zaczarowaną krainę opowieści o zwierzętach i mrożących krew w żyłach przygodach dzielnych podróżników. A dzieci zapomniały, że Gabrysia jest inna. Ona również. W miłości nie miała szczęścia, co stwierdziła ze smutkiem już w podstawówce, gdy - jak wszystkie chyba dziewczynki w szkole - podkochiwała się w cudnej urody Olim z czwartej b. Oli był synem dyplomatów. Zawitał do szkoły wiosną, gdy jego rodzice zostali zatrudnieni we francuskiej ambasadzie. Chłopiec szybko wniknął w szkolną społeczność, już po miesiącu plasując się na stanowisku lidera - był wysportowany, piękny jak marzenie, gadał w niezrozumiały sposób i miał tysiąc pomysłów na sekundę. Na dodatek był bardzo zdolny i inteligentny, co przysporzyłoby mu wrogów, gdyby nie to, że prace domowe pozwalał ściągać od siebie bez grymaszenia. Chłopcy go polubili, dziewczęta zaczęły się za nim uganiać, do czego od najmłodszych lat był przyzwyczajony i co, niczym rodowity Francuz, przyjmował z wdziękiem. Gabrysia, by zwrócić na siebie jego uwagę, dwoiła się i troiła. On zaś któregoś dnia podszedł do dziewczynki, pociągnął ją za kucyk i rzekł tak szczerze, jak tylko dziesięcioletnie dziecko potrafi: - Byłabyś naprawdę fajna, gdybyś nie była taka brzydka. I Gabrysi serce pękło na sto kawałków.
Płakała w ukryciu, próbowała coś zrobić ze swą wątpliwą urodą, aż wreszcie machnęła ręką i na urodę, i na facetów. Przez następne trzynaście lat żyła beztrosko pod skrzydłami cioci Stefanii, ciesząc się tym, co ma, a nie pragnąc tego, czego mieć nie mogła. Do czasu... * Malina była bogata. Jak na dwudziestoośmioletnią panią mecenas, która z domu wyszła w przysłowiowej jednej koszuli, była wręcz nieprzyzwoicie bogata. Jeśli mieszkanie, to tylko na Mokotowie. STARYM Mokotowie. W apartamentowcu oczywiście, ze szkła i światła, z całodobową ochroną. To nic, że ochronę, której nieopatrznie i na wszelki wypadek zostawiła klucze do mieszkania, przyłapała na grzebaniu w komodzie i pożyczaniu płyt dvd na długie nudne noce, o tym konkurencji - bo Malina nie znała nikogo innego, nie miała przyjaciółek czy koleżanek, tylko konkurencję przecież nie wspomniała. - Mieszkam na STARYM Mokotowie, w tym nowym apartamentowcu z ochroną - tak, z odpowiednio zblazowanym wyrazem twarzy, mówiła każdemu, kto chciał czy też nie chciał słuchać. Jeździła starym jaguarem: kremowa skóra na siedzeniach i mahoniowa deska rozdzielcza. - Rozumiesz, porsche cabrio jest dla snobów i pozerów. Drobiazg, że jaguar, niczym wiekowy wyliniały kot, częściej wygrzewał się w podziemnym garażu - miejsce postojowe za pięćdziesiąt tysięcy musiała wykupić (tu westchnięcie) - grunt, że był, a Malina była jego właścicielką. No i bank. Bank też był właścicielem tego jaguara, jak i połowy mieszkania. Tudzież miejsca parkingowego. Ale o tym się przecież nie mówi. Kancelaria Maliny znajdowała się w chyba jeszcze bardziej prestiżowym miejscu niż jej apartament: w Alei Róż,
tuż obok Okrąglaka, czyli sejmu. Mieszkanko mieściło się na parterze przedwojennej kamienicy. Pod oknami co chwilę ktoś protestował - nieraz musiała skrobać z szyb pomidory i jajka za to adres był imponujący, i o to tylko Malinie chodziło. Za dobry adres dałaby się... Cóż, wiele by dała. Wprawdzie swego jaguara musiała zostawiać parę przecznic dalej, bo nie było gdzie zaparkować, ale i tak częściej nie jeździł, niż jeździł i Malina przywykła do taksówek - komunikacją miejską gardziła - klienci nie mogli więc podziwiać swej mecenas za kółkiem zacnego auta, za to mogli podziwiać auto na fotografiach zdobiących ściany poczekalni. Podziwiać również mogli antyki, które Malina upchnęła w dwóch niedużych pokojach. No i obrazy - rzecz jasna sygnowane i bynajmniej nie kupione na allegro! - którymi obwieszony był każdy skrawek ściany, ten bez fotografii jaguara. Malina może i miała pieniądze, ale nie miała za grosz gustu. No i umiaru. Ani jednego, ani drugiego nie mogła bowiem wynieść z rodzinnego domu. Domu woniejącego gotowaną kapustą i moczem piwnicznych kotów. Państwo Gwoździkowie - tak, tak, Malina urodziła się w rodzinie Gwoździków, do czego nie przyznałaby się nawet na torturach - zajmowali wraz z siedmiorgiem potomstwa, z którego Malina była najmłodsza, trzypokojowe mieszkanko na pegieerowskim osiedlu gdzieś na południu Polski. Podłe to było mieszkanko i podłe otoczenie. Ojciec był brygadzistą, matka prowadziła kiosk Ruchu, nocą oboje dorabiali do żałosnych pensji w miejscowym browarze, a dzieciaki wychowywały się same. Powinni więc całą rodziną pójść na dno, jak wszyscy dookoła, szczególnie, gdy zabrakło głównego żywiciela: PGR - u Dobryczyn, lecz mimo wszystko udało im się, dzięki ciężkiej pracy rodziców i najstarszego rodzeństwa, wychować na ludzi całą gromadkę.
W domu panowała dotkliwa bieda: tutaj odzież i buty nosiło się aż do zdarcia, książki szkolne służyły po kolei każdemu Gwoździkowi, ołówkowych ogryków nigdy się nie wyrzucało, chyba że zostały z nich drewniane oprawki, a zapisane zeszyty miały wiele zastosowań - matka zawijała w ich kartki kanapki dla ojca i dzieci. Mimo to Gwoździkowie kochali się szczerze i wspierali nawzajem. Dzieci nie grymasiły: biednie było w rodzinach ich sąsiadów i szkolnych kolegów, a u nich przynajmniej ojciec nie wracał co wieczór pijany - nie musiały holować go spod monopolowego, udając, że nie widzą pełnych litości spojrzeń przechodniów, nie musiały kłaść go do łóżka, śmierdzącego moczem i wymiocinami, a matka nie płakała po nocach. Nie było pijackich awantur i bijatyk. Za to dzieci Gwoździków dziękowały losowi i żyły najlepiej, jak umiały. Uczyły się w miarę przyzwoicie, by nie przysparzać rodzicom dodatkowych kłopotów, dorabiały zbieraniem butelek, by nie prosić o kieszonkowe, pomagały matce w prowadzeniu domu, a starsze po ukończeniu zawodówki szły do pracy, by odciążyć rodziców. Żeniły się z okolicznymi pannami czy kawalerami, osiadały niedaleko i klepały taką samą biedę, jak rodzice, pogodzeni z losem. Wszyscy, oprócz Maliny. Urodziła się ku utrapieniu matki, jako ostatnie, późne dziecko. Gwoździkowa, sterana życiem kobieta po czterdziestce, już miała nadzieję, że dziesięcioletni Darek będzie ostatni, gdy ciąża spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Kobieta popłakała się w ciszy małej, ciemnej łazienki, a jej mąż upił się, co rzadko mu się zdarzało, ale trzeba przyznać, że na smutno. Jednak w końcu oboje westchnęli: - Będzie, co Bóg da. W swoim czasie powitali na tym łez padole córkę Malwinkę.
Miesiąc po porodzie Gwoździkowa wróciła do kiosku, dziewczynką zajęła się szesnastoletnia Marysia i życie wróciło do normy. Przy tylu gębach do nakarmienia i tylu plecach do odziania jedno dziecko mniej czy więcej nie robiło różnicy. Los małej też zdawał się wszystkim przesądzony. Tylko nie jej samej. Malwinka Gwoździkówna nie była ani piękna, ani mądra, ani dobra. Była za to ambitna. Chorobliwie ambitna. Jeśli coś postanowiła, dążyła do celu po trupach. Cechowała ją również niepospolita inteligencja. Książki pochłaniała w ogromnych ilościach. Wiedzą przerażała swoich nauczycieli. Nie miała przyjaciół, nie bawiła się z dzieciakami na podwórzu, każdą wolną chwilę poświęcała nauce lub zarabianiu drobnych kwot poprzez pomaganie sąsiadom. W przeciwieństwie do starszego rodzeństwa nie oddawała ich jednak matce. Inwestowała w siebie - tak właśnie mówiła. Nienawidząc z całego serca otaczającego ją zewsząd ubóstwa, buntowała się przeciwko niemu, kupując nowe ciuchy, kosmetyki, kolorowe czasopisma. Jako jedyna z całej szkoły rok w rok pierwszego września rozkładała na ławce nowiutkie, pachnące drukarską farbą podręczniki. I to był właśnie pierwszy protest dziewczynki przeciwko przesądzonemu, zdawało się, losowi. Dosyć wcześnie zauważyła, że pieniądze można zarabiać, wykorzystując ludzką biedę albo głupotę. Zawód adwokata dawał jej takie możliwości. Przekonała się o tym dobitnie, gdy głowa rodziny, Marian Gwoździk, lekko podpity - to zdarzało mu się niestety coraz częściej - staranował zdezelowanym maluchem miejsce pracy swej żony. Na nieszczęście w dniu, w którym zastępowała ją zmienniczka. Przejechanie kiosku Ruchu okazało się prawdziwą katastrofą dla całej rodziny: nie dość, że trzeba było zapłacić za wyrządzone szkody, nie dość, że matkę wyrzucono z pracy, jakby to ona była winna, to jeszcze ojciec trafił do aresztu,
zmienniczka bowiem nie chciała darować złamanej nogi i potłuczonej głowy. Adwokat broniący ojca wycisnął z rodziny Gwoździków ostatnie oszczędności, a ojciec i tak dostał dwa lata w zawieszeniu - dokładnie tyle, ile żądał prokurator. Malwina, która ciężko zarobione przez wakacje pieniądze musiała dorzucić do wspólnej puli - i nie było już mowy o nowiutkich podręcznikach - wyciągnęła z tego, przykrego bądź co bądź wydarzenia, cenne wnioski: musi zostać adwokatem. Bezwzględnym, drapieżnym adwokatem. Najlepszym i najdroższym. Dopiero wtedy będzie szczęśliwa. I bezpieczna. Jak postanowiła, tak zrobiła. Liceum, najlepsze w Rzeszowie, skończyła z pierwszą lokatą. Bez trudu dostała się na wydział prawa. Studia minęły jej na zakuwaniu. Również z wyróżnieniem zrobiła aplikację. W nagrodę zafundowała sobie zmianę imienia i nazwiska. Pierwszy duży proces brawurowo wygrała już jako Malina Bogacka. Od tej pory na jej konto zaczęły wpływać honoraria pięciocyfrowe, a ona sama stała się specjalistką od spraw beznadziejnych. Było jej wszystko jedno, czy broni niewinnie oskarżonego, czy zatwardziałego recydywistę. Jej klientami byli ludzie mafii, politycy, alkoholicy, którzy katowali swe żony, i psychopaci różnej maści. Malina, za odpowiednią opłatą, potrafiła z ofiary zrobić kata, a z kata ofiarę. Doszło do tego, że inni adwokaci, widząc jej nazwisko na pełnomocnictwie drugiej strony, z góry nastawiali się na przegraną. „Ta suka Bogacka" - to było najłagodniejsze z określeń, jakimi ją obdarzano. Ona traktowała je jako komplement. Za złą sławą szły pieniądze, a tylko na nich Malinie zależało. Z mężczyznami Malina nie miała problemów. Będąc na studiach, chłopaków z roku nie zauważała, ale i oni jej nie zauważali. Dla nich była nieatrakcyjną, nudną szarą myszą. Z
kolei oni byli dla niej konkurencją przez duże K. Z nimi w przyszłości zamierzała walczyć, a nie teraz kotłować się w pościeli. W dniu dwudziestych urodzin straciła dziewictwo z poznanym przez Internet facetem. Na randce pojawiła się przebrana: ostry makijaż, soczewki kontaktowe zamiast okularów i peruka, by nigdy jej nie rozpoznał. Po ani przyjemnym, ani nieprzyjemnym akcie miłosnym, a na dodatek kilkumiesięcznej przymusowej kuracji, odhaczyła w notesie pod hasłem „sprawy do załatwienia" punkt 14 „dziewictwo" i zapomniała o problemie. Przez kolejne lata spotykała się jeszcze z paroma mężczyznami, zawsze anonimowo, by w końcu stwierdzić, że seks jest przereklamowany. Stwarza większe ryzyko, niż daje korzyści. I niby jakie korzyści? Orgazm? Orgazm to ona miała za każdym razem, gdy wygrywała beznadziejną sprawę! Już lepiej trzymać w szufladzie „przyjaciela", niż narażać się na wstydliwą kurację. Tak też zrobiła: kupiła w sexshopie fioletowego „kumpla", zaopatrzyła się w kilka filmów, odhaczyła w notesie punkt „seks" - i o tym problemie też zapomniała. Teraz siedziała na tarasie apartamentu, popijając absurdalnie drogiego szampana, prezent od ojca pewnego niewinnego baranka, który po pijanemu potrącił kobietę na przejściu dla pieszych. Sama w życiu nie wydałaby tyle na alkohol. Z ufnością patrzyła w przyszłość: w swoim zawodzie była najlepsza, konto puchło, rodzina kisła z zazdrości, błagając o wsparcie, zaś do spłaty mieszkania została jedna, może dwie sprawy. Taak, Malina Bogacka, kiedyś Malwinka Gwoździk, była szczęśliwa. Do czasu... *
Gabrysia odstawiła ostatni, umyty i wytarty, talerz do kredensu. Podśpiewując „Więc chodź, pomaluj mój świat, na żółto i na niebieeesko - o", przebrała się w dżinsy i wiązaną w pasie koszulę, wyszczotkowała włosy tak, że faktycznie zalśniły jak miedź w promieniach słońca, przetarła denka od słoików, to jest swoje okulary, nałożyła odrobinę błyszczyku na niebrzydkie usta i... z westchnieniem zamknęła drzwi starej szafy. Ani włosy, ani koszula, ani przetarte denka od słoików, ani nawet błyszczyk na ustach nie zmieniały faktu, że była brzydka i samotna. Zaraz jednak rozpogodziła się. Był piątek. Dzień wolontariatu. Lwy, tygrysy, foki, lamy z warszawskiego zoo, którym obojętna była uroda Gabrysi, czy raczej jej brak, czekały! Może nie z radością, bo nienawidziły lekarzy weterynarii, ale jednak! - Ciociu, biegnę do zoo! - krzyknęła przez okno. Stefania uniosła głowę znad grządki rachitycznych kwiatków, które z trudem znosiły zacieniony kąt podwórka, i uśmiechnęła się serdecznie, jak to robiła zawsze, niezmiennie od dwudziestu ośmiu lat, na widok swej dziewczynki. - Tylko wróć na kolację! - odkrzyknęła. - Zoo zamykają nieco wcześniej! - Ale ty włóczysz się potem po Starówce, a ja umieram ze strachu! - Dobra, powłóczę się do zmroku. Okej? - Okej. Dziewczyna posłała opiekunce buziaka, a Stefania uśmiechnęła się raz jeszcze, wracając do pielenia. Gabriela szła dziarskim krokiem przez most na Wiśle. Wprawdzie mogła podjechać tramwajem, ale od razu zrobiłoby się zamieszanie o to, kto ustąpi miejsca kalece. Złota polska młodzież będzie gapiła się w okno, udając, że nie widzi dziewczyny o kulach, starsi, zbulwersowani tym, zaczną na młodzież sarkać, i nim naród dojdzie do konsensusu, kto
jest jak wychowany i kto ma Gabrieli ustąpić miejsca, ona będzie, zaczerwieniona z zakłopotania, wysiadała na przystanku przy miśkach. Szkoda zachodu. Już wolała przekicać przez most. - No, no, Wisełko - rzuciła, przechylając się przez barierkę. - Coś ty taka wpieniona? I urosłaś z dnia na dzień! Tydzień temu sięgałaś dolnych schodków, teraz podskoczyłaś do górnych... Ale ja nie o tym chciałam z tobą pogadać. Gabrysia z miną konspiratora rozejrzała się, czy nikt nie nadchodzi. Już wystarczająco dziwne wydałoby się przechodniom, że dziewczyna mówi do siebie. Nikt nie musiał oglądać maleńkiego magicznego rytualiku, który odprawiała co piątek na nadwiślańskim moście. - Tu mam coś dla siebie - szepnęła, wyciągając z kieszeni gładki, błyszczący zielony kamyk. Stanęła tyłem, opierając się plecami o barierkę. - Chciałabym dostać tę pracę. Rzuciła kamień za siebie, odwróciła się i odprowadziła go wzrokiem, aż plusnął do Wisły, zostawiając krąg na wodzie. - Tutaj coś dla cioci. - Drugi kamień, kryształ górski, podzielił los poprzednika. - Żeby badania wyszły dobrze. A tu coś dla ciebie, Wisełko. W podzięce za spełnione życzenia. Wysypała na dłoń z małej torebki sól, cukier i mąkę i cisnęła garść „karmy dla dobrych duchów" w wodę. To znaczy chciała cisnąć w wodę. W tym samym jednak momencie powiał wiatr, mąka i cukier osiadły na włosach Gabrysi, a sól oczywiście wpadła jej do oczu. - O ja nie mogę... - jęknęła, czując piekący ból pod powiekami. - Zawsze to samo! Wiatr w oczy, no wiatr w oczy! Zaczęła gorączkowo szukać chusteczki, gdy zadzwoniła komórka. - No zaraz, zaraz, przecież nic nie widzę! - Po omacku sięgnęła do torebki. - Tak słucham?
- Cześć, Gaba, jesteś szczęśliwa? - usłyszała nieznajomy kobiecy głos. - J - jestem. Z natury i z nazwiska - odparła, nieco skonsternowana. - To będziesz, mam nadzieję, jeszcze szczęśliwsza. Marta Czarnecka z tej strony. Twoja nowa szefowa. - M - marta? Pani Marta z Bukowego...?! - Ta sama. Marta - narta. Przyjedziesz i obgadamy warunki zatrudnienia? Może jutro? Sobota, będą goście, pokażesz, co potrafisz? Mam nowego źrebaka i chciałabym, byś ty się nim zajęła. Zapraszam na dobry domowy obiad, małą przejażdżkę po terenie, może ognisko z pieczeniem pianek. Co ty na to? Masz czas? To fajnie. Czekam. Narka - i rozłączyła się. - T - tak. Mam czas. Będę - rzuciła Gabriela do głuchego telefonu. - Narka. Nie, zaraz, zaraz, jaka „narka"?! Czyja dobrze słyszałam?! Potrząsnęła komórką, stuknęła o barierkę. - O kurde, czyja dobrze słyszałam?! Dzwoniła Marta Czarnecka, właścicielka stajni Bukowy Dworek, proponując mi pracę?! Ludzie!! Dostałam pracę!! Właśnie tę!! Wymarzoną!! - Wyrzuciła ręce do góry w triumfalnym geście, nie bacząc na przewracające się kule. - Jadę jutro do pracy!! Słyszycie?! Mijający ją kierowcy postukali się w czoło, inni uśmiechnęli pobłażliwie. Nie znalazła u nich zrozumienia. Zwróciła się więc do rzeki. - Wisełko kochana, dziękuję!! Dziękuję ci!! Jutro przyniosę po kilogramie cukru, mąki i bułki tartej, tak jak lubisz, to znaczy jak chyba lubisz... Nie, jutro jadę do pracy!! Muszę się przygotować... Ale to wieczorem. Teraz zoo. Schyliła się po kule i radośnie, wybuchając co chwila szczęśliwym śmiechem i sprawdzając na wyświetlaczu, czy
rzeczywiście dzwoniła do niej pani Marta, pokuśtykała w kierunku Pragi. Gabriela nie była wprawdzie bezrobotna, nie wyobrażała sobie, że ona, dwudziestoośmioletnia, zaradna - bo przecież to, że była ślepa jak kret i miała powyginaną nogę, nie czyniło jej niezdolną do jakiejkolwiek pracy - mogłaby resztę życia żerować na cioci emerytce. Znała takich, którzy nadal, po studiach, pasożytowali na rodzicach, dziadkach, kuzynach, czy wreszcie małżonkach, nawet specjalnie się nie tłumacząc z bycia wielką bezużyteczną hubą, Gabriela jednak, gdy tylko otrzymała dyplom, ruszyła na poszukiwanie pracy. Szybko przekonała się, że etatu w lecznicy dla zwierząt nie znajdzie, wcale się zresztą właścicielom klinik nie dziwiąc. I nie mając żalu do kolejnego potencjalnego pracodawcy, który, zmieszany i pełen poczucia winy, odmawiał niepełnosprawnej pani doktor najskromniejszego wymiaru godzin. Kalectwo budziło we wszystkich klientach to samo zmieszanie i poczucie winy, a klinika to nie instytucja charytatywna, musiała zarabiać na właściciela i pracowników. Utrata klientów nie leżała w niczyim interesie. Gabriela naprawdę to rozumiała. Wyprosiła więc jeden dzień wolontariatu w zoo. Tam nie było zmieszanych klientów, a zwierzęta niespecjalnie się przejmowały tym, kto im podaje zastrzyk. Pozostałe dni tygodnia, czasem niedziele, spędzała „na kasie" w Carrefourze. Bardzo by sobie tę pracę chwaliła - wśród ludzi, na siedząco, przesuwając zakupy jak robot, gdyby nie to, że aspirowała do czegoś więcej. Konie! To była miłość jej życia. W uczelnianych stajniach na Wolicy spędzała każdą wolną chwilę. Zamiatała korytarze, podrzucała słomę, nosiła siano i owies, szczotkowała końskie boki, wyczesywała grzywy i ogony, wreszcie, gdy odpracowała, ile się należy,
wskakiwała, no może raczej gramoliła się, na siodło i gnała przed siebie. Na końskim grzbiecie była zdrową, roześmianą dziewczyną. Nie różniła się niczym od koleżanek. To było największe, choć najcichsze marzenie Gabrysi - być taką jak inni. Galopowała na czele grupy, trzymając się prosto jak świeca, przeskakiwała każdy rów i każdy zwalony pień, a końskie nogi, zdrowe cztery nogi, niosły ją przez świat ludzi zdrowych. Zsiadała po godzinie czy dwóch, a poczucie szczęścia nie opuszczało ją aż do następnego tygodnia, gdy znów mogła powtórzyć szaloną eskapadę. W stajni poznała swą cichą miłość, pana Adama, zaklinacza. Szczupły, niewysoki, czterdziestoletni mężczyzna, który w normalnym świecie, tym na zewnątrz, nie zwróciłby niczyjej uwagi, tutaj był obiektem westchnień całej żeńskiej załogi. Podobnie jak Gabrysia na grzbiecie wierzchowca z niepozornego człowieczka zmieniał się we władcę wiatru. Lubili razem jeździć, bok w bok pokonywać przeszkody, i to właśnie Gabrysię wybrał na uczennicę. To jej przekazał tajniki układania młodych koni naturalną, pełną łagodności, zrozumienia i miłości metodą Monty'ego Robertsa, dopiero niedawno przeniesioną na polski grunt. - Nie będą cię za to lubili, oj nie - mówił Gabrieli pan Adam, gdy po raz pierwszy ułożyła na wpół dzikiego trzylatka. - Ludzie lubią przemoc i świst bata. Fikanie baranków, rzucanie zadem, cały ten show. Ale to, co oni lubią, nie powinno obchodzić ciebie, bo ty przecież lubisz konie, czyż nie? Przytaknęła skwapliwie. - Może nie od razu znajdziesz pracę. Ja, taki konus, też długo szukałem swego miejsca. Warto jednak, Gabrysiu, szukać aż do skutku. Bo to przecież twoje powołanie. Urodziłaś się zaklinaczką, prawda?
- Prawda - odparła z przekonaniem. - Nie zważaj na ludzką zawiść i niechęć i rób swoje. Gabriela więc nadal siedziała „na kasie" w hipermarkecie, w wolne dni gnała do koni, wieczorami rozsyłała CV do wszystkich stajni, na jakie natknęła się w specjalistycznej prasie czy Internecie, a w piątki udawała się do zoo. Ale dzisiejszego dnia, właśnie przed chwilą, poczuła się, jakby dostała gwiazdkę z nieba. Właścicielka rancza Bukowy Dworek odpowiedziała na jej zgłoszenie. Być może już jutro Gabrysia dostanie wymarzoną pracę! I jak tu nie być szczęśliwą? W zoo nie miała za wiele do roboty. „Odrobacz, kochana, niedźwiedzie" - krótki wpis od pani Stasi z hodowlanki i torebka cukrowych kostek, nasączonych środkiem przeciwpasożytniczym, ot cała filozofia. - Nie ma sprawy! - niemal zaśpiewała, schowała preparat do kieszeni i ruszyła do wyjścia z ogrodu, bowiem wybieg miśków znajdował się zupełnie gdzie indziej. „Dziwne, dziwne" - mruczała do siebie jak zawsze, idąc przez park w kierunku narastającego szumu samochodów. Przy ruchliwej sześciopasmówce niedźwiedzie miały swoje królestwo. Od zoo dzielił je cały Park Praski. - Miśki - banici... Ciekawe, czy obsługa w jedną stronę wiezie na taczkach po parkowych alejkach padlinę, a w drugą kupy... Ciekawe. I czy dzieciaki podbiegają do taczek, krzywią się niemiłosiernie: „A co to jest, proszę pana? Zdechły hipopotam?", „Nie, drogie dziecko, obiad dla miśków. Pierogi z...", eee, obrzydliwie mi się zrobiło. Muszę zapytać pana Tomka, jak to się odbywa. - Cześć, kudłacze! - wykrzyknęła na widok brunatnych mieszkańców wybiegu. - Mam coś dla was! Misiek, chcesz czukerka? Roześmiała się na wspomnienie tekstu z Kabareciku Olgi Lipińskiej i cisnęła białą słodką kostkę pod nogi najbliższemu
ze zwierząt. Ten chwycił ją niezdarnie i po chwili ciumkał z namaszczeniem. - Proszę pani - usłyszała nagle - nie można karmić zwierząt! Tu, o tutaj jest to napisane. Kilkuletni rezolutny chłopczyk wskazywał tablicę z napisem tej właśnie treści: „NIE KARMIĆ ZWIERZĄT, GŁUPI LUDZIE!". No, to „głupi ludzie" było nadinterpretacją Gabrieli. - Wiem, Watsonie - dziewczyna przyklękła przed małym ludzikiem i dalej szeptała konspiracyjnie. - Ja należę do tajnej służby odrobaczania miśków. Odsłoniła klapę kurtki, pokazując zoologiczną plakietkę i nagle... Umilkła i... zasnęła. Gabrysia bowiem, jakby mało spadło na nią nieszczęść, miała jeszcze jedną przypadłość. Bardzo oryginalną. Otóż co jakiś czas, na szczęście nieczęsto, znienacka zasypiała z otwartymi oczami i dość głupawym wyrazem twarzy. Postronnym mogło się to wydać zamyśleniem, ale nie, ona spała paręnaście sekund, dopóki ktoś się nie zniecierpliwił i jej nie obudził. Fachowo nazywało się to narkolepsją. Gabriela mówiła o swej chorobie „pieprzśnięcie". Bo o ile rasowy narkoleptyk po prostu budził się po krótkiej chwili i funkcjonował dalej, o tyle Gabrysia musiała po przebudzeniu się natychmiast, ale to NATYCHMIAST dostać coś słodkiego. Wpadała w szał i uspokajała się dopiero, gdy poczuła w ustach jakąkolwiek słodycz. Nawet to wyróżniało Gabrielę spośród zwyczajnych narkoleptyków. Kilka lat wcześniej lekarze z Kliniki Zaburzeń Snu starali się zdiagnozować, a może nawet wyleczyć dziewczynę przynajmniej z tej słodyczomanii. - Wprowadzimy panią miganiem tego tutaj światła w stan narkoleptyczny, wybudzimy i nie damy niczego słodkiego. Zobaczymy, co będzie się działo...
Gabriela zgodziła się z miłym uśmiechem. Sama była ciekawa, czy pod okiem specjalistów wytrzyma. Położyli ją na kozetce, przykleili do czaszki mnóstwo przyssawek, zakończonych śmiesznymi gumowymi banieczkami, włączyli aparaturę EEG, pomigali światłami prosto w oczy tak, by zasnęła na kilkanaście sekund, potem przeraźliwym sygnałem postawili ją na nogi i... - Cukierka, dajcie cukierka - zaczęło się jak zwykle niewinnie. Ale cukierka nie było... - Cukierka! Ja chcę cukierka! CUKIERKAAAA!!! Lekarze wypadli zza szyby, oddzielającej ich od pacjentki, dopiero gdy zaczęła ciumkać te gumowe banieczki, zerwawszy je uprzednio z głowy. I nie zapomnieli wetknąć jej do ust - zamiast kolejnej gumowej banieczki - trzech kostek cukru naraz. Z westchnieniem ulgi oddała im garść banieczek, a oni już nigdy więcej nie chcieli Gabrysi badać. Mały chłopiec, przy którym teraz klęczała, uśpiona na amen, długą chwilę przyglądał się dziewczynie, jej szeroko otwartym oczom i rozanielonemu uśmiechowi. - I co ta służba robi? - zapytał podejrzliwie, ale Gabriela nie odpowiedziała, śniąc prawdopodobnie o księciu na białym koniu. - Proszę pani? Proszę pani! Potrząsnął jej ramieniem. Ocknęła się. Zamrugała i... - Cukierka, daj mi cukierka, muszę natychmiast zjeść cukierka! - Trzyma go pani w ręku - oznajmił chłopczyk spokojnie. Gabrysia w panice wrzuciła do ust całą garść i żuła chwilę, przymykając z rozkoszy oczy. - To co z tą służbą odrobaczywiania miśków? - zapytał, a Gabriela zakrztusiła się przełykanym cukierkiem. - O ja pitolę! - jęknęła, zrobiła w tył zwrot i pognała do swego gabinetu.
Toaletę opuściła późnym wieczorem. O parę kilo lżejsza. Ale i tak szczęśliwa, bo następny napad pieprzśnięcia będzie miała za parę miesięcy, a to cieszy, czyż nie? Marta - Narta, jak przystało na właścicielkę dworu, oczekiwała Gabrysi u szczytu schodów. Stała ze splecionymi na piersiach rękami, przyglądając się idącej o kulach dziewczynie. Gabriela posłała kobiecie nieśmiały uśmiech i zaczęła wspinać się na schody. - Poradzisz sobie, czy mam ci jakiś podjazd wymurować? - zapytała Marta. Dziewczyna poczerwieniała. Uśmiech zgasł. - P - poradzę sobie, oczywiście, że poradzę. Te kule to tylko tak, tymczasowo. Mam specjalny but. W nim nic a nic nie widać, że ta noga jest... normalna inaczej. - I dobrze - skwitowała Marta. - Będziesz jeździć konno, a nie biegać przełajowo. - Właśnie! - Taryfy ulgowej ci nie dam... - Ale ja nie chcę żadnych taryf! - ...bo wiedziałaś, co robisz, odpowiadając na moje ogłoszenie. Nie mam litości dla własnego dziecka, o tam siedzi, moje kochane porażenie mózgowe, więc nie będę miała i dla ciebie. On, mimo że ręce ma powyginane na wszystkie strony, szczotkuje konie. Teraz uczy się rozczyszczać kopyta, dzielny dzieciak, do twoich obowiązków będzie należało prowadzenie szkółki i ujeżdżanie źrebiąt. - Ale ja nie ujeżdżam... - próbowała wtrącić Gabrysia. - Wiem, wiem, ty pracujesz metodą Monty'ego Robertsa i chwała ci za to, dlatego też wybrałam twoją kandydaturę, mam dosyć dzikich kwików i panicznych galopad po ujeżdżalni. Za bardzo kocham te moje chabetki, by łamać im charaktery, skoro można je oswajać z jeźdźcem łagodniej. Bingo, pokażę ci mojego Bingo, to od niego zaczniesz. Słodki
dzieciak... - Marta uśmiechnęła się czule na wspomnienie najnowszego nabytku. - Ale teraz chodź do środka. Akurat mamy obiad, przedstawię cię wszystkim. No, kicaj, kicaj! Marta bezceremonialnie klepnęła Gabrysię w plecy, co dziewczynie bardzo się spodobało. Nie tyle klepnięcie, ile potraktowanie jej jak zupełnie zwyczajnej pracownicy, bez użalania się, bez ukradkowych spojrzeń, bez skrępowania właściwego ludziom zdrowym, gdy mają do czynienia z niepełnosprawnym. Przy stole siedziało kilku mężczyzn i dwie dziewczyny. - To Janek i Sławek, nasi stajenni, to Wiktor, instruktor jazdy, zdejmiesz mu z pleców ujeżdżanie, to Witek, nasz miły gość i główny sponsor - tu wszyscy roześmiali się. - A to Iwona i Ala, jego córki. Następnym razem pojedziesz z nimi w teren. Dziewczyny kiwnęły ochoczo głowami. - Siadaj i zajadaj - kontynuowała Marta. - Zdrowe wiejskie jedzenie. Nic wyszukanego, ale jakie pyszne! Pani Mania gotuje zajebiście. Podtuczymy cię, żebyś tą chudą dupiną konikom grzbietów nie pokaleczyła. - Znów parsknęli śmiechem. - Konsumuj, Witek - zmieniła nagle obiekt zainteresowań - nie, nie Gabrysię, a potrawkę z kurczaka. Siadaj, laska. - Wskazała miejsce nowo przybyłej i zajęła się własnym talerzem. Gabriela dawno nie jadła obiadu w tak miłym towarzystwie. Później było jeszcze wspanialej: zaczęła pracę swego życia. Stała się zaklinaczką koni. Trzyletni Bingo, który dotychczas szalał po pastwiskach z bandą podobnych jemu wyrostków, biegał dookoła małego padoku, tuląc uszy. Pełnymi przerażenia oczami łypał na stojącego pośrodku człowieka. „Dlaczego mnie dręczysz?! Czego chcesz?!" - krzyczał każdą komórką ciała.
Biała jak mleko sierść błyszczała od potu w promieniach słońca. „Odejdź! Boję się ciebie!" Ale człowiek nie chciał odstąpić ofiary. Z rozłożonymi rękami i drapieżnym spojrzeniem stał pośrodku pa doku, groźny, silny, przerażający. Ten koń mógłby zabić prześladowcę jednym uderzeniem kopyta. Stratować i wbić w ziemię. Zaklinacz o tym wiedział. Wiedział też, że młode zwierzę ulegnie w końcu jego woli... Nagle jedno ucho, dotąd przyklejone do czaszki, drgnęło. - No, dalej, koniku - szepnęła Gabrysia. - Pogadajmy. W tym momencie ogierek poruszył żuchwą, jakby sam ze sobą prowadził gorączkowy dialog, ale dziewczyna wiedziała, że to z nią chce paktować. Odwróciła się nieco, stając bokiem do kierunku jego biegu. Bingo zwolnił i pochylił głowę. „No dobra, wygrałaś, trochę się tobie poddaję, przyjmiesz mnie do swojego stada?" Dziewczyna spuściła z niego wzrok. Koń zatrzymał się prawie natychmiast, rozumiejąc, że człowiek nie jest już drapieżnikiem czyhającym na jego skalp, że proponuje przyjaźń. Zrobił więc nieśmiały krok w kierunku Gabrieli. Stanął, przyglądając się jej badawczo. Czekała, patrząc gdzieś w dal. Wreszcie Bingo podjął decyzję: podszedł powoli do dziewczyny, szturchnął ją pieszczotliwie nosem i... oparł ciężki łeb na jej ramieniu. Wyciągnęła do zwierzęcia dłoń. Pogładziła po szyi. Przyjął pieszczotę z niemal ludzkim westchnieniem ulgi. Gabriela ujęła głowę konia w dłonie i dotknęła czołem jego czoła. Ta chwila, najpiękniejsza w życiu i zwierzęcia, i zaklinacza, chwila, gdy dziki ogier po raz pierwszy oddaje się z całym zaufaniem w ręce człowieka, wycisnęła łzy z jej oczu. Połączenie - tak się nazywał ten magiczny moment.
Koń przymknął powieki, poddając się łagodnemu dotykowi jej rąk. Szepcząc uspokajające zaklęcia, przełożyła luźną pętlę przez łeb ogierka i ruszyła po okręgu. Zwierzę, z własnej nieprzymuszonej woli, szło krok w krok za swą nową przewodniczką. - Czysta magia - szepnęła łamiącym się głosem Marta, obserwująca w ciszy ten rytuał, do równie poruszonego pana Witka. Skinął tylko głową. Konik kroczył poważnie za Gabrielą, kiwając łbem jakby w ukontentowaniu. Gdy ona się zatrzymywała, stawał i on. Ona ruszała dalej, on towarzyszył jej niczym cień. Gdy Gabrysia nabrała pewności, że Bingo jej ufa, złożyła pośrodku padoku siodło i ogłowie. Ogier na widok nieznanych, więc na pewno groźnych przedmiotów, rzucił się do ucieczki, galopując w panice dookoła stojącej pośrodku Gabrieli. Ona czekała cierpliwie. Jest! Ucho znów skierowało się w jej stronę, jak czułek owada. „Obgadajmy to", zaproponował ogierek bez słów w następnej chwili. „No dobra, jestem twój", pochylił łeb i zwolnił. Stanęła bokiem, proponując powtórne połączenie. Podszedł z tym samym zaufaniem, co poprzednio w wielkich sarnich oczach. Pozwolił nałożyć na grzbiet siodło i dopiąć popręg. Potem z niemym wyrzutem w oczach przyjął wędzidło, pomiędlił je trochę w geście protestu, ale już po chwili znów patrzył na Gabrielę z miłością i oddaniem. - Chodź - szepnęła, a on, niczym cień, ruszył za dziewczyną z nosem tuż przy jej ramieniu. Widownia najchętniej nagrodziłaby i Gabrysię, i Binga gromkimi brawami, ale to mogłoby spłoszyć dopiero co ułożonego ogierka, ograniczyli się więc do cichych słów zachwytu i podziwu.
Dziewczyna, kulejąc lekko, bo noga coraz bardziej dawała się we znaki, ruszyła w kierunku stajni. Po chwili zniknęła wraz z Bingiem w jej czeluściach... * Malina dziarskim krokiem wmaszerowała na salę sądową. Przywitała się z sędzią, jak ze starym znajomym, pozdrowiła pogodnie kolegę reprezentującego stronę przeciwną i zajęła miejsce u boku pozwanego. Psychotata - tak go nazywała w myślach. Zjawił się w jej kancelarii pewnego popołudnia odstręczający, spasiony bysior, rzucił na biurko plik banknotów i warknął: - Chcę panią wynająć. Malina mogła go spławić, nie wysłuchawszy, bo do czego niby miałby ją wynająć? Zachowanie faceta było albo skrajnym zadufaniem w sobie, albo równie skrajnym chamstwem. Nie zrobiła tego jednak, ponieważ plik pieniędzy był pokaźny, ona nie należała do obrażalskich, a każdego chama wcześniej czy później umiała nauczyć szacunku... Uniosła pytająco brwi, jedną ręką zsuwając pieniądze do szuflady, drugą wskazując fotel naprzeciwko. Gdy siadał ciężko, wyjęła notatnik i zastygła z długopisem w ręku, zamieniając się w słuch. W ciągu następnej godziny wysłuchała tyrady na temat kurwy, jaką była jego eks, żalów nad obowiązkiem płacenia trzystu złotych na syna (i kto to wie, czy gnojek jest jego?!), wybuchu wściekłości, bo eks odważyła się złożyć wniosek o odebranie mu praw rodzicielskich (parę razy podniósł na szczeniaka rękę, ale należało się gówniarzowi!), wreszcie stanowczego żądania, by ona, Malina, kurwę eks wykończyła, raz na zawsze. - Z tym to do speców od mokrej roboty. - Pozwoliła sobie na żart, gdy facetowi zaschło w gardle i musiał napić się wody.
- Zgłosiłem się do ciebie, laluniu i... - Po pierwsze, jestem panią mecenas. - Uniosła ostrzegawczo palec. - Albo będzie mnie pan szanował, albo żegnamy się tu i teraz. - Zapłaciłem pani! - żachnął się. - Tyle? - prychnęła kpiąco, rzucając okiem do szuflady. Takie grosze to ja biorę za konsultację. - Dwa koła za konsultację?! - Facet poderwał się z miejsca, purpurowy na twarzy - Siadaj pan i bez ekscytacji. - Machnęła ręką. Usiadł. Otworzyła teczkę z aktami, przerzuciła je pobieżnie, zatrzymując się w paru najbardziej zajmujących momentach, po czym rzekła: - Z papierów wynika, że znęcał się pan nad żoną i dzieckiem od lat. Wiele razy przeprowadzano obdukcję, lecz małżonka nigdy nie wniosła oskarżenia, zapewne zastraszana. Wniosła za to pozew o rozwód i otrzymała go, a sędzia orzekł o pana winie... - Pedał jebany... - Ma pan zakaz zbliżania się do żony, ale prawo do widzenia z synem, raz w miesiącu. Alimenty parokrotnie musiał ściągać komornik, mimo że zarabia pan nieźle... - Grosze nędzne! - Nie takie znów grosze, skoro stać pana na moje usługi. Grosze to to, co pan płaci na dziecko. Z akt wynika, że z pana kawał skurwysyna, a nie ojca... - Ej, laluniu, bo jak ci...! - Siadaj pan i bez ekscytacji, dokonuję obiektywnej oceny materiału dowodowego. - Machnęła ręką, nawet nie spojrzawszy na faceta. Znów usiadł. - Nie miałby pan żadnych szans na zatrzymanie praw rodzicielskich, szczególnie po ostatnim zajściu, co to było? Przetrącił pan dziesięcioletniemu dziecku kark?
- Oj, zaraz tam przetrącił. Trzepnąłem gnoja przez łeb, bo piwa nie przyniósł, coś mu w szyi przeskoczyło, a tamta kurwa: „przetrącił!". - Dziecko trzy tygodnie nosiło kołnierz ortopedyczny. Zwichnięcie kręgu szyjnego, tak tu jest napisane. - Malina poprawiła okulary na nosie, udając, że wczytuje się w kolejną z obdukcji, w które obfitowały akta. - Mam ciężką rękę - zarechotał niepewnie. - Właśnie. - Zamknęła z trzaskiem teczkę. - Powtarzam więc: nie miałby pan żadnych szans w tym procesie. Sprawa jest beznadziejna (jak ty, fiutku żałosny - dodała w myślach), ale ja takie właśnie wyzwania lubię. Po raz pierwszy uśmiechnęła się. Nie tyle do niego, co do siebie. W tym uśmiechu był przedsmak zwycięstwa. Z pobieżnej lektury akt wyczytała bowiem coś, co dawało spore szanse na wygraną: matka dziecka cierpiała na depresję. Parokrotnie ją hospitalizowano, co dla ogółu społeczeństwa dało się streścić w dwóch słowach: była wariatką. A wariatom w naszym kraju dzieci na wychowanie nie powierzano. Psychopatom, odpowiednio przygotowanym, owszem. - No dobrze. - Malina rozparła się w fotelu, splatając ręce pod głową. Była zadowolona i gotowa do ataku jak rekin, który poczuł krew. - Będzie to pana kosztowało dwadzieścia tysięcy. Facet głośno wciągnął powietrze. - Dziesięć jutro, pięć po pierwszej rozprawie, pięć po wygranej - dodała. - Oprócz tego pokrywa pan dodatkowe koszty... - Dodatkowe? - odważył się wyjąkać. - Detektyw, specjaliści od brudnej roboty... - Tylko bez takich tam! Ukatrupię sukę, a pójdę siedzieć za człowieka!
- Mówię o spreparowanych dowodach, podstawionych świadkach, zastraszonych poplecznikach pana byłej żony uśmiechnęła się pobłażliwie. - Aha, no to okej. - Po raz pierwszy i on się uśmiechnął. Spodobała mu się ta mecenaska. Była jeszcze bardziej bezwzględna i przebiegła niż on sam! - Ma kochanka? - zapytała Malina. Zamrugał zaskoczony. - Ona? Niee... Żyje w cnocie, pinda jedna. Zawsze była kiepska w łóżku. - Błąd: ma kochanka, zawsze była rozwiązła i zdradzała pana na prawo i lewo, pan jednak wybaczał te ekscesy, wierząc, że żona się zmieni... - Ja bym jej wybaczył... - wywarczał. Malina spojrzała na niego z politowaniem. - Człowieku, albo będziesz współpracował, albo już dziś możemy się pożegnać, bo nie wezmę tej beznadziejnej sprawy za żadne pieniądze. - Rozumiem. Przepraszam. Kurwiła się od rana do nocy! - To już lepiej. - Dziecko jest zadbane, czy też...? - zawiesiła głos. - Zadbane - mruknął, ale zaraz zreflektował, że nie takiej odpowiedzi oczekiwała. - To znaczy nie! Oczywiście, że nie! Przyjeżdża brudny i głodny. I... i zawszony! Płacze, że chciałby ze mną mieszkać, bo matka... - ...pije? - podsunęła Malina. - Ale ona nie... To znaczy właśnie! Pije! Chla na umór! Malina kiwała tylko głową z ukontentowaniem. A psychotatuś rozkręcał się na całego, po następnej godzinie płacząc niemal nad losem syna, tak dalece uwierzył w swoje brednie. - Dobrze, dobrze, wystarczy. - Powstrzymała go w końcu ruchem dłoni. - Spisze mi pan to wszystko, czarno na białym, i wyuczy się na pamięć. Ja dostarczę dowodów: zdjęć pańskiej
żony w objęciach gacha, pijaniutkiej wspartej na wątłym ramieniu synka, również podnoszącej na dziecko rękę, od czego jest photoshop, i tym podobne. Dostarczę świadków, którzy ze łzami w oczach będą opowiadali o nieszczęściu dziecka, mającego TAKĄ matkę... - Oczywiście wszystkiemu jest winna choroba psychiczna, na jaką cierpi ta biedna kobieta. Westchnęła rozdzierająco. Sędzia spojrzał na kobiecinę, siedzącą naprzeciw pani mecenas i jej klienta. Ocierając co chwila łzy, miętosząc podartą chusteczkę, słuchała ze zwieszoną głową tego, co zarzucała jej adwokatka jej byłego męża. Depresjantka - tak ją na swój użytek nazwała Malina - wyglądała na winną wszystkich zarzucanych jej czynów. Na początku próbowała protestować. Ona alkoholiczka?! Wystarczająco nacierpiała się w życiu od alkoholików, by nienawidzić wódki. Ona rozpasana seksualnie?! Bała się mężczyzn i stroniła od nich od czasu rozwodu! Próbowała protestować, ale jej adwokat powstrzymał ją - teraz był czas drugiej strony. Nie mogła przerywać. Potem zeznawali świadkowie. Nieznane jej kobiety opowiadały o wspólnych pijatykach. Nieznani mężczyźni o bliskich kontaktach, również w obecności dziecka - słysząc to depresjantka ukryła twarz w dłoniach. Z rozpaczy i niedowierzania, że ktoś może być tak podły i zakłamany?! Jednak sędziemu i ławniczce wydawać się mogło, że ze wstydu... Malina uśmiechnęła się tylko w duchu, psychotatuś zaś otwarcie, aż musiała go dyskretnie zganić. Mowę końcową wygłosił najpierw mecenas powódki - jąkając się przewracał kartki notesu, bo nie bardzo wiedział kogo broni, kogo oskarża - cóż, jaka płaca, taki adwokat, a depresjantka nie należała do bogatych. Potem dała popis erudycji mecenas Bogacka.
- Oczywiście wszystkiemu jest winna choroba psychiczna, na jaką biedna kobieta cierpi... - mówiła, celowo używając tego sformułowania, choć winna powiedzieć „powódka". Musiała jednak okazać głębokie współczucie i zatroskanie nieszczęsnej, by tym skuteczniej dobić ją następnymi słowami: - Choroba psychiczna, która wielokrotnie zagrażała życiu i zdrowiu maleńkiego synka pozwanej. Dla jego więc dobra, dla dobra dziecka, powódka winna poddać się długotrwałej, a przez to skutecznej hospitalizacji, by nigdy już zdrowiu i życiu dziecka nie zagrażać. Na ten czas oczywistym opiekunem chłopca wysoki sąd powinien uczynić tu obecnego ojca - wskazała psychotatusia, który uśmiechnął się skromnie, tak jak ćwiczyli to przez rozprawą. - Nie zaprzeczamy, popełnił w swym życiu kilka błędów, jednak doświadczył głębokiej duchowej przemiany... - z trudem zapanowała nad wesołością, przypomniawszy sobie minę psychotatusia, gdy kazała mu biegać co tydzień do kościoła, na spotkania wspólnoty rodzin i spotkania AA - ... i z miłości do syna gotów jest samodzielnie ponieść ciężar jego wychowania, aż do czasu, gdy będzie mógł się nim podzielić z uleczoną byłą żoną. Proszę wysoki sąd o rozważenie, czy w interesie dziecka jest jego dalsze cierpienie u boku chorej matki, czy nowa przyszłość w domu zdrowego, kochającego ojca. Psychotatuś kiwał głową w takt jej słów, depresjantka patrzyła na nią z niedowierzaniem, sąd zaś w skupieniu. Posunięcie Maliny było mistrzowskie - ona nie domagała się skreślenia kobiety jako matki, ona pragnęła, by depresjantka poddała się leczeniu, a za jakiś czas, równie zdrowa i kochająca jak psychotatuś, wspólnie z nim podjęła trud wychowania syna. Tylko tyle. Sąd musiał przychylić się do tej jakże rozsądnej prośby...
Malina, zadowolona z siebie, zebrała dokumenty i wyszła za psychotatusiem z sali rozpraw. Na korytarzu depresjantka i chłopiec przytulali się do siebie, płacząc bezradnie. - Chodź, synu. - Ojciec wyciągnął rękę do dziecka. Odskoczyło jak oparzone. - Chodź, bo wezwę policję! Chwycił chłopca za ramię i pociągnął za sobą. - Mamuś, ratuj mnie! - Dziecko wyrywało się ze wszystkich sił. Depresjantka próbowała go odebrać, aż w końcu musiał interweniować strażnik sądowy. - Mamuuuś, mamusiuu...! Jeszcze długo na sądowych korytarzach rozbrzmiewał krzyk dziecka... Tego samego dnia psychotatuś przyniósł Malinie trzecią część wynagrodzenia. I dobry koniak. - Nie myślałem, że to się nam uda - rzekł, rozpierając się w fotelu naprzeciw biurka. Malina pokiwała wieloznacznie głową. - Niech pan mi powie, tak z ręką na sercu, po co panu ten dzieciak? Ani go pan nie kocha, ani nie lubi... Normalny człowiek by się żachnął, lecz nie on. Zbyt wiele godzin spędził w tym pokoju, zbyt dobrze poznał mentalność pani mecenas, by silić się na słodkie kłamstwa. - Wie pani, pani Malinko, w dniu rozwodu obiecałem suce, że ją zniszczę. Ze odbiorę jej wszystko. Dom był mój, konta na mnie, a jedyne, co głupiej pindzie zostało, to ten dzieciak. I dzieciaka ni ma! - Aha - skwitowała Malina. - Panuj pan nad sobą, bo kurator będzie chłopca pilnował. - Spokojna głowa, pani Malinko. Może mała kawka albo piwko w miłym miejscu? Podziękowała chłodno. Nie chciała więcej oglądać tego bydlaka. Sprawę uznała za zamkniętą.
* - Będziesz miała kolegę - oznajmiła Marta, wydmuchując kłąb papierosowego dymu. - O, sorry. - Zamachała ręką, jakby to mogło oczyścić z szarej mgły małe, pomieszczenie. - Nie chcę kolegi. Radzę sobie - zaprotestowała nieśmiało Gabrysia. W obecności tej kobiety pewność siebie nawet i u premier Thatcher by zanikła. Marta - Narta prawdopodobnie była mężczyzną, ale głęboko to skrywała w szczupłym, wręcz suchym ciele. Za to odzywki, ruchy, sposób myślenia i zachowanie miała typowo męskie. Teraz też w jednej ręce trzymała papierosa, w drugiej szklankę piwa, trzecią odwracała kartki periodyku dla koniarzy, czwartą rozganiała dym, a piątą miarowo uderzała szpicrutą o cholewę wysokich oficerek. Gabrysia za każdym razem patrzyła na ten spektakl, który na własne potrzeby zwała Teatrem Pięciorękiej, z mieszaniną zachwytu i niepokoju. Nie, nie, Marta była niegroźna, w życiu nie uderzyłaby szpicrutą żadnego z ukochanych koników, jednak pod obcisłą koszulką na ramiączkach kryło się mężne serce, które mogło, nie wiadomo kiedy, wybuchnąć gejzerem niszczycielskiej pasji. Gabrysia była pewna, że taka chwila nadejdzie i wolałaby nie być tego świadkiem... - Wiem, że sobie radzisz. - Marta uniosła wzrok. - Ale kupuję nowe konie, ty masz pracy po pachy, a Janek odchodzi. Poza tym znajomy prosił mnie, bym przyjęła tego kalekę. - Kalekę? - zdziwiła się słabo Gabriela. Po co Marcie następny kłopot? - A tak. Z tobą trafiłam dobrze, więc skuszę się na kolejną ofiarę losu. Marta była brutalnie szczera, może zbyt brutalnie dla kogoś z zewnątrz, ale pod tak okrutnymi słowami chciała ukryć szczerozłote serce. Nie przyjęła Gabrysi z litości. Po
prostu dziewczyna miała świetne referencje - Adam, zaklinacz z Wolicy, nie poleciłby byle kogo. Marta potrafiła docenić profesjonalizm, miłość do zwierząt i poszanowanie pracy w jednym. Żaden zdrowy chłopak, żadna zdrowa dziewczyna nie miała tych trzech cech. W związku z tym proste nogi liczyły się mniej niż zalety Gabrieli Szczęśliwej. I prawdopodobnie tego nowego. Marta tak właśnie tłumaczyła sobie zatrudnienie niepełnosprawnej dziewczyny. Nigdy w życiu, nawet przed sobą samą, nie przyznałaby się, że zrobiła to z dobrego serca, wiedząc, że nikt inny nie da pracy przy koniach komuś takiemu. Komuś kto pewnie będzie chodził na zabiegi, na kogo pewnie trzeba będzie chuchać i dmuchać, o kogo będzie się troszczył fundusz niepełnosprawnych... Same kłopoty, które odpadają w pracy ze zdrowymi. A że zdrowi „chorują" częściej, a to na pomroczność jasną, a to na kaca po pomroczności... Ze potrafią kopnąć zwierzę, bo mają zły dzień, że kradną, że... Nie, Marta, od kiedy poznała Gabrysię, stawiała na kaleki. Koniec, kropka. - Przyjęłam go do pracy. Koniec, kropka. - A jeśli... Wiesz, bo to facet... Jeśli będzie dobry... Jeśli... - Gabriela zaczęła się jąkać z przejęcia. Uwielbiała tę pracę, uwielbiała pracę dla Marty, jak i samą Martę i nie chciała tego wszystkiego stracić przez jakiegoś „kolegę". - Jeśli będzie lepszy ode mnie? - To co? - Marta uniosła brwi. - No to ja chciałam zapytać „to co?". - Aha, boisz się, że zrobię konkurs piękności i zostanie ten, kto wygra? Nie, kochana. Potrzebni mi jesteście oboje. Ty i Paweł. Ty będziesz układała konie i prowadziła jazdy, on odciąży cię przy sprzątaniu, karmieniu, pojeniu i tych wszystkich duperelach, które są za ciężkie... - Radzę sobie!
- ...za ciężkie, powiedziałam, dla wątłej dziewczyny, za to w sam raz dla sprawnego chłopaka. - Mówiłaś, że jest niepełnosprawny - zauważyła Gabrysia, odzyskując humor. Skoro Marta jej nie zwalnia... - A tak. Nie mówi. - Głuchoniemy? - Nie. Samo „niemy". Słyszeć - słyszy, ale nie mówi. - Jak to możliwe? - zdziwiła się Gabrysia. Marta wzruszyła ramionami. - Jego pytaj. Ale nie licz, że odpowie. Może co najwyżej napisać albo narysować. Pięknie rysuje, to mu trzeba przyznać. - Skąd ty to wszystko wiesz? W CV takie rzeczy teraz piszą? - Nie - Marta zaśmiała się krótko. - Byłam u niego w domu. Jego matka mnie zaprosiła na rozmowę kwalifikacyjną. Znów się zaśmiała z takiego absurdu i z tego, że na to przystała. - Bo Paweł jest nieśmiały. Sam by nie przyszedł. - Nie dość, że nie mówi, to jeszcze nie chodzi - mruknęła Gabriela, kręcąc głową. - Ale ładnie patrzy. - Chyba ładnie wygląda. - To też, ale patrzy ładniej. Ma takie duże cielęce oczy... Marta wytrzeszczyła oczy, przypominając teraz ślepą sowę. - Może oprócz tego, że nie mówi i nie chodzi, ma chorobę Basedowa? - Gabrysia zaśmiała się i... nagle umilkła. Ten, z którego stroiły sobie żarty, stał przy drzwiach i słyszał wszystko. Każde słowo. Naraz obrócił się na pięcie i chciał odejść, ale powstrzymała go drobna kobiecina, stojąca za nim. - Pawełku, wejdźmy do środka, przywitajmy się z panią Martą i tą koleżanką, o której opowiadała, Gabrysią. To jej będziemy pomagać, tak? - przemawiała do dorosłego
mężczyzny łagodnym, przyciszonym głosem, jak do przerażonego dziecka albo dzikiego zwierzęcia. Albo... do chorego psychicznie. Chłopak, pchnięty lekko przez matkę, wyszedł z cienia. Miał miłą, stanowczo męską twarz, bez śladów zdziecinnienia, jasne włosy, nieco za długie, jak na dzisiejszą modę, no i oczy, dokładnie takie, jak mówiła Marta - duże, ciemnobrązowe, okolone gęstymi długimi rzęsami, jak u dziewczyny albo krówki dżersejki. Teraz widniał w nich niepokój, może i niechęć do całego świata, a zwłaszcza do dwóch kobiet, które przed chwilą się z niego naśmiewały. Ale gdy się uśmiechnął, uśmiech ów sięgnął i brązowych oczu. Gabrysia poczuła się niewyraźnie. Nie dość, że przed chwilą stroiła sobie złośliwe żarty z niepełnosprawności kogoś, kto był tak samo doświadczony przez los jak ona, nie dość, że ten ktoś miał z nią pracować, to jeszcze usłyszał te kiepskie żarty i na dodatek zamiast się obrazić albo udać, że wszystko okej, a potem odpowiedzieć tym samym - on po prostu wybaczył. Nie proszony o to, wybaczył i ot tak uśmiechnął się, jakby wyciągnął rękę na zgodę. Za to, za tę prostą dobroć, Gabriela znielubiła Pawła od pierwszego wejrzenia, co rzadko się jej zdarzało. - On jest taki cukierkowy - warczała, opowiadając cioci Stefanii wydarzenia minionego tygodnia. - Na wszystko ma ten swój uśmiech anioła. Nie wkurza go nic. Nawet słoma pod przepoconą koszulą, a wiesz, że to i świętego doprowadziłoby do szalu. A ten nic! Zasuwa łopatą, przerzuca gnój, zamiata korytarze. A konie... Żebyś wiedziała, jak do niego lgną! Zdradzieckie bydlaki! - Aha! To zazdrość przez ciebie przemawia! - Ciocia dźgnęła palcem powietrze. - No pewnie! - Gabrysia przytaknęła bez wahania. - Jakoś Marcie nie wierzę, że chce zatrzymać nas oboje, nie przy tak
małej ilości koni i przy tak wysokich pensjach. Więc albo jedno zwolni, albo obojgu obetnie subwencje i jak ja się utrzymam? - Znasz Martę wystarczająco długo, by wiedzieć, że ona nie kręci. Jeśli mówi, że potrzebuje i ciebie, i jego, to tak jest. Tu Gabrysia musiała się zgodzić. Marcie obce były wszelkie gierki. Jeśli mówiła: „czarne", to na smoliście czarne, na czarne czernią czarnej dziury, jeśli zaś mówiła „białe", to na biel anielskich skrzydeł. I majtek. - On faktycznie nie mówi? - Ciocia Stefania przerwała Gabrysine rozmyślania o anielskich majtkach. - Faktycznie. Ani słowa. Nic. A mimo to chabetki go słuchają. Stają się w jego obecności jakieś takie... nadwrażliwe, uważne, na każdy jego ruch, każdy gest. Żebyś widziała, jak wodzą za nim oczami... Moje cha betki! Gabriela ukryła twarz w poduszce, bo łzy zakręciły się jej w oczach, a przecież nie miała powodu, by płakać. Chyba tylko ze wstydu, że zazdrości tamtemu. - Tylko Binguś kochany pozostał mi wierny - dodała, choć tak naprawdę uczucia Binga zachowała dzięki kieszeniom pełnym cukru. Trudno było przyznać się Gabrysi nawet przed ukochaną ciocią, że Paweł w pewnym sensie ją fascynował. Choć oczywiście sto razy bardziej wnerwiał... Gdy zostawał sam, nie domyślając się, że ktoś go obserwuje, z jego twarzy znikał łagodny, niemal przymilny uśmiech, rysy wyostrzały się, oczy rozjaśniał dziwny błysk, którego Gabriela nie potrafiła nazwać, ruchy stawały się zdecydowane, niemal gwałtowne. Ze słodkiego, potulnego chłopaczka Paweł stawał się w jednej chwili pełnokrwistym, pełnym temperamentu mężczyzną. Wskakiwał wtedy na koński grzbiet, uderzał piętami, a zwierzę ruszało przed siebie cwałem, przeskakując bramki i
żywopłoty, jakby wraz z dzikim jeźdźcem na grzbiecie zyskało wolność. Gabriela odprowadzała ich zdumionym wzrokiem, a potem z coraz silniej bijącym sercem czekała, czy wrócą w miarę cali i zdrowi. Wreszcie wybiegała z ukrycia, z którego obserwowała zadziwiającą przemianę Pawła, stawała w bramie i tam z rosnącym niepokojem czekała na jego powrót. Wracał tym samym wściekłym galopem, ale na widok drobnej figurki przy bramie rancza ściągał wodze, a koń zwalniał do żywego stępa, zaś w oczach zarówno zwierzęcia, jak i człowieka widać było zmęczenie i żywiołową radość z szalonej eskapady. Paweł zeskakiwał przy dziewczynie i razem wracali do stajni. Ona usiłowała pokryć niedawny niepokój papianiem o drobiazgach, on milczał jak zwykle, zerkając na towarzyszkę od czasu do czasu. I z powrotem stawał się chodzącą łagodnością. Raz jeden pokazał otwarcie swą głęboko ukrytą naturę. Raz jeden owa łagodność ustąpiła miejsca furii. Wybrali się któregoś dżdżystego dnia na przejażdżkę, on razem z Gabrielą. Takie przejażdżki, mimo iż należały do ich obowiązków - konie musiały pracować, dla zdrowia - były dla obojga nieustającą przyjemnością. Czy może być coś cudowniejszego niż długa niespieszna wędrówka przez osnute mgłą łąki, szumiące cicho lasy, ścieżką między łanami zbóż, nad rzeką, obok opuszczonego siedliska? Konie szły własnym tempem, Gabriela opowiadała o dzieciństwie w Bieszczadach lub milczała, Paweł słuchał uważnie albo jechał obok, towarzysząc jej w ciszy. Ech... Uwielbiała te wycieczki! Podczas jednej z nich usłyszeli skowyt psa. Paweł ściągnął wodze, wstrzymując konia. Bingo również stanął. Nasłuchiwali we czworo: konie strzygąc uszami, ludzie marszcząc brwi. Lament zwierzęcia dochodził od strony
opuszczonego siedliska. Paweł, nie namyślając się długo, ruszył pierwszy. Ona za nim. W parę chwil byli na rozległej polanie, otaczającej rozpadające się budynki. Przed stodołą jakiś obdartus mordował wielkiego niezdarnego szczeniaka, próbując trafić miotające się, zakrwawione zwierzę łopatą. Paweł w jednej chwili był przy nich. W następnej wykręcał bandycie rękę. Zakotłowało się. Tamten, na początku zaskoczony, zaczął się bronić. Pięścią, kamieniem, który chwycił w drugą dłoń, kopniakami. Gabriela stała jak sparaliżowana, przytykając dłonie do ust. Nawet gdyby chciała ruszyć przyjacielowi z pomocą, chwytając łopatę, mogłaby niechcący trafić Pawła, nie obdartusa, co marnie by się skończyło. Wreszcie usłyszała głuchy łomot i... wszystko ucichło. Kurz opadł, ukazując scenę jak po bitwie. Nad nieprzytomnym bandziorem klęczał Paweł, zakrwawiony, brudny, w podartej koszuli, próbując ocucić tamtego. Gabriela, nagle pobladła, doskoczyła do nich. - Żyje?! Chłopak przytaknął. Wskazał głowę tamtego i mur stodoły. - I dobrze tak łachudrze! Szkoda, że nie rozpieprzyłeś mu czaszki skuteczniej! - Nienawidziła całą duszą bydlaków, którzy katują niewinne stworzenia. - To znaczy dobrze, że nie rozpieprzyłeś. - Zreflektowała się. - Zabiłbyś drania, a odpowiadał za człowieka. Patrz, przytomnieje. Czy my musimy tutaj być? Zadała to ostatnie pytanie, nie czekając na odpowiedź. Przemawiając cicho, podeszła do przerażonego psiaka. Zaskomlał tylko cichutko i, czołgając się brzuchem po ziemi,
podpełzł do dziewczyny. Na widok ran na głowie i grzbiecie zwierzęcia Gabrieli zakręciły się łzy w oczach. - Chodź, bidoku, zaopiekujemy się tobą - szeptała, gdy Paweł brał psiaka na ręce. Nie oglądając się na leżącego na ziemi bandziora, ruszyli w powrotną drogę. - Dziękuję. - Uśmiechnęła się do Pawła, gdy kładł szczeniaka w jednym z wolnych boksów. Odpowiedział tym samym, nieco zmieszany, ale Gabrieli to zmieszanie już nie zwiodło. Młody mężczyzna nie był ofiarą losu. Już nie. - Pawełku, pomógłbyś mi przy... takim drobnym remoncie? - zapytała pewnego dnia. Wprawdzie uwielbiała mieszkanko na Mariensztacie i kochała ciocię Stefanię, lecz była dorosłą panienką i przyszedł czas, by się usamodzielnić. Ciocia, choć z bólem serca, zaakceptowała tę decyzję. Gabriela musiała kiedyś wyfrunąć spod jej skrzydeł, opuścić rodzinne gniazdo i ruszyć swoją drogą. Teraz zarabiała wystarczająco, by się utrzymać. Na wynajem czegoś skromnego pensji również starczało. Długo szukała swych czterech kątów. Nie dlatego, że była jakoś specjalnie wymagająca, wiedziała jednak, czego szuka. I nie była to kawalerka na piętnastym piętrze w obdrapanym bloku. Na siódmym też nie. Sam widok blokowisk działał na Gabrielę niemal paraliżująco. Zachwyciło ją jednocześnie coś, na czego widok każdy inny, nieco normalniejszy najemca spluwał przez lewe ramię i brał nogi za pas - po drugiej stronie Wisły, niedaleko zoo, przy cichej, zapuszczonej uliczce stały przedwojenne kamienice. Poznaczone paciorkami pocisków jeszcze z września '39, z czerwonej cegły, z frontami ozdobionymi balkonami o kutych balustradach, z bramami, gdzie można było dostać nożem pod żebro i podwórkami studniami, gdzie odgłosy libacji mieszały się z dzikimi awanturami.
Ku zgrozie cioci i przyjaciół Gabriela w takiej właśnie kamienicy znalazła swój azyl. - Tu mieszkają porządni ludzie - oznajmiła z dumą, gdy Stefania, po pokonaniu miliona schodków, dotarła w końcu na poddasze. Gabrysia bowiem, jak przystało na osóbkę myślącą sercem, nie mózgiem, wynajęła mieszkanie na piątym piętrze bez windy. - Dziecko drogie - wysapała Stefania, opierając się o drzwi, podczas gdy jej podopieczna szukała klucza - ty ze swoją chorą nogą nie mogłaś znaleźć czegoś niżej? - Ciociu, gdy zobaczysz widok z okna... - odparła Gabriela rozmarzonym głosem. Rzeczywiście, za uroczym mansardowym okienkiem rozciągał się wspaniały widok na Wisłę i wznoszące się na drugim brzegu kamieniczki Starego Miasta. Urzekała cisza tego miejsca, mimo że niedaleko biegła trasa łącząca obie dzielnice miasta. - Ale piąte piętro, Gabrysiu! - jęknęła Stefania, wracając z chmur na ziemię. - Przynajmniej otyłość mi nie grozi. Dieta i ruch. - Tak jakbyś ruchu miała za mało. Co do diety to się nie wypowiadam, bo dawno nie widziałam cię na obiedzie. Gabriela poklepała ciotkę po ręce. - Spokojna głowa, Marta karmi mnie, jakbym była gęsią na pasztety. - A nie wyglądasz. - Na gęś? - Na tuczoną gęś! Zaśmiały się obydwie. - Mówiłaś, że tu mieszkają przyzwoici ludzie? - Ciocia nadal pełna była, uzasadnionych, co tu ukrywać, obaw. - Tak. Założyli wspólnotę mieszkaniową, wykwaterowali męty społeczne do innych lokali, a sami dbają o dom i otoczenie.
Faktycznie, klatka schodowa sprawiała wrażenie czystej i niedawno odmalowanej. Nawet kamienne schody nie kleiły się do butów, systematycznie zmywane przez tych, którzy według grafiku mieli dyżur. O tym też Gabriela nie omieszkała opowiedzieć Stefanii z taką dumą, jakby to ona sama doprowadziła starą kamienicę na warszawskiej Pradze do dawnej świetności. - No już dobrze, moje dziecko, dobrze. - Ciocia przytuliła dziewczynę z całych sił. - Kocham cię i popieram we wszystkim, co sprawia ci radość. Chcesz mieszkać tutaj, na tym stry... poddaszu? Mieszkaj sobie. Uszyję piękne firaneczki. Pochodzę po znajomych i zbiorę mebelki, pasujące do tego miejsca. Pomogę odmalować te dwa pokoiki i... - O nie, nie, moja kochana - sprzeciwia się stanowczo Gabriela. - Remont pozostaw mnie. I Pawłowi. - Pawłowi? - Stefania uniosła brwi, a oczy rozbłysły jej w domyślnym uśmiechu. - Temu samemu... - Temu samemu. Zakumplowaliśmy się - ucięła dziewczyna, rumieniąc się mimo woli. - Przecież Tomek i Jasiek z Bednarskiej chętnie by pomogli - droczyła się Stefania. - Ale ja chcę uwieść właśnie Pawła! - wykrzyknęła dziewczyna, doprowadzona do ostateczności. - Aaaa, no to co innego... - Ciocia uniosła dłonie w geście poddania. I obie z Gabrielą wybuchnęły śmiechem. Serdecznym, pełnym miłości śmiechem, jaki towarzyszył im przez całe wspólne życie. Teraz będzie rozbrzmiewał rzadziej, ale cóż, pisklę musi się kiedyś nauczyć latać. Stefania przytuliła dziewczynę, ucałowała uwolnione spod opaski włosy i otarła samotną łzę. - Pomógłbyś? - powtórzyła pytanie, zdziwiona jego milczeniem. Nie, milczeniem Pawła nie mogła być zdziwiona
(zaskoczyłoby ją, gdyby nagle się odezwał), ale brakiem reakcji. Chłopak patrzył przed siebie, jakby ona nie istniała. Nagle wyciągnął nieodłączny kajet. „Moja mama mi nie pozwoli" - przeczytała Gabriela. Hmm... Mama Pawła była chyba jeszcze dziwniejsza niż on. Przyjeżdżała z nim pociągiem, szła do „Bukowego Dworku", tam znajdowała sobie na cały dzień zajęcie, by wieczorem ruszać z synem w powrotną drogę, niczym cień, czy może strażnik. Na początku wszystkich to drażniło, Marta nieraz wypaliła coś złośliwego pod adresem trzydziestoletniego maminsynka, który uczepił się spódnicy i ani myśli puścić, ale po paru tygodniach cicha kobiecina stała się im obojętna, a po następnych przestali ją zauważać. Wtopiła się w krajobraz jak nowe drzwi do stodoły - one też na początku raziły świeżością. Gabrieli nie przyszło jednak do głowy że po godzinach matka pilnuje Pawła z taką samą determinacją! - Dlaczego? - zapytała, skonsternowana. Kurczę, facet był dorosły! Zdrowy na umyśle, więc raczej nie ubezwłasnowolniony! Raczej... „Martwi się o mnie" - przeczytała. - Jezu, człowieku, przyjadę po ciebie i odwiozę do domu po skończonej pracy! Nagle ogarnęła ją złość. Przecież nie będzie go błagać o pomoc! Ma przyjaciół, którzy chętnie i bez łaski odmalują jej mieszkanko, a nawet klatkę schodową po raz drugi, jeśli tylko tego zapragnie. Był dobrym obserwatorem i zauważył wściekły grymas jej ust. „Przepraszam" - podał jej kolejną karteczkę, pokornie się uśmiechając.
- Siebie przepraszaj, kaleko życiowa! - Odepchnęła rękę chłopaka. - Do końca życia będzie cię prowadzała do pracki i z pracki?! O nie, nie. Nie chcę mieć do czynienia z taką melepetą jak ty... Odwróciła się na pięcie i chciała odejść do swych obowiązków, gdy chwycił ją za rękę. W oczach miał czyste cierpienie. „Ona mnie pilnuje" - kolejna karteczka. Gabriela już miała rzucić kolejne „dlaczego?", ale... na wyjaśnienia przyjdzie czas. - To zwiej! Przecież musi spuszczać cię z oczu. Od czasu do czasu. Do ubikacji wyjdzie, czy coś. Przygotuj się do wyjścia, zostaw na stole kartkę: „Wyszedłem na spacer, będę wieczorem", żeby nie poleciała na policję i... Paweł pokręcił głową, wahając się przed napisaniem czegoś następnego. Wreszcie przełamał się i ze wstydem napisał parę słów. Gabriela mało się nie przewróciła, gdy je przeczytała. - Nie masz pieniędzy na bilet autobusowy?! Trzech złotych nie masz?! No niee... Kurde, ty jesteś więźniem, czy co?! Przecież to nienormalne! „Matka jest moim kuratorem. Pensja jest wpłacana na jej konto" - odpisał, a rysy jego twarzy nagle stwardniały. Gabriela uniosła brwi. I nagle cały jej zapał i pewność siebie gdzieś uleciały. Dorosły facet ma kuratora. Własną matkę. Co takiego zrobił? - Co ty zrobiłeś? - wyszeptała, patrząc na niego wielkimi oczami. Czy się przestraszyła? No pewnie! Każdy by się w pierwszym momencie przeraził! „Przepraszam" - znów ten pokorny uśmiech.
- Daj spokój - mruknęła. - Mnie nie masz za co przepraszać. Chyba, że nie pomożesz mi w malowaniu, wtedy będziesz miał powód. „Czy nadal tego chcę"? - przeczytała następne zdanie. - No pewnie, że chcę! Przecież mnie nie zgwałcisz i nie zamordujesz. W zdaniu o kuratorze mimo wszystko zabrzmiał niepokój. Co on zrobił? - W sobotę. Przyjedź w sobotę. Tutaj masz pieniądze na bilet. - Wcisnęła mu do ręki dziesięć złotych. Przyjął je z wahaniem. I wstydem. Gabrysia już miała uśmiechnąć się z ukontentowaniem, ale nagle zaniepokoiła się. - Słuchaj, nie będziesz miał przeze mnie kłopotów? Skoro jesteś pod nadzorem... I uciekniesz... W odpowiedzi pociągnął ją pieszczotliwie za kosmyk włosów. Nie martw się. Do końca dnia była jednak rozkojarzona i nie mogła sobie znaleźć miejsca. Gdy przyniosła puszkę z owsem do kuchni zamiast do boksu Bingo, Marta postanowiła interweniować. Odebrała dziewczynie owies, nim ta sypnęła go do zupy, i rzekła krótko: - Siadaj i mów, co cię gryzie. Gabrysia usiadła z mimowolnym westchnieniem ulgi. - Noga? - spytała domyślnie Marta. Ale dziewczyna zaprzeczyła. - Paweł. I zalała się łzami. Marta odczekała chwilę, podała jej chusteczkę i delikatnie indagowała dalej: - Co z Pawłem? Pokłóciliście się? Trudno się z nim kłócić, bo nie mówi, ale dla chcącego... Gabriela musiała się roześmiać.
- Słuchaj - zaczęła z wahaniem. - Ale nie powiesz tego nikomu? To nie moje tajemnice i nie chciałabym... Marta usiadła naprzeciw niej. Z twarzy kobiety zniknął uśmiech. Sięgnęła po papierosa, ale go nie zapaliła. - Wiesz, że pani Józefina, matka Pawła, jest jego kuratorem? Marta skinęła głową, a Gabriela po raz drugi w czasie tej rozmowy odetchnęła z ulgą. Nie musiała zdradzać niczyich tajemnic. - A wiesz dlaczego? - Jest ubezwłasnowolniony - odparła kobieta, wzruszając ramionami. - Ale dlaczego?! Zabił kogoś? Okradł skarbówkę? Był politykiem? - Gabrieli nie przychodziły na myśl cięższe przestępstwa. - Tego nie wiem. Chcesz, to go zapytaj. Mnie zaszłości nie interesują, tylko to, jak zajmuje się moimi chabetami. - No właśnie! - Gabriela aż się poderwała. - To chodząca łagodność i dobra dusza, co takiego zrobił, że... - Nie wiem, Gabolu! - Marta straciła cierpliwość. - I powtarzam, nie interesuje mnie to. Będzie chciał, to mi powie, to znaczy napisze, jego matka zechce mnie oświecić, to oświeci. Ja wiem, że dostał dobre referencje z poprzedniej pracy, i że ręczy za niego kuratorium. Tyle mi wystarczy. Gabriela nie mogła się z nią nie zgodzić. Przez chwilę milczała, myśląc o czymś intensywnie. - Słuchaj, Martuś... Nie wiem, czy dobrze robię, ale... Wynajęłam mieszkanie i poprosiłam Pawła, by pomógł mi je odmalować. On mnie... intryguje. - Marta wieloznacznie pokiwała głową. - Na początku odmówił, bo matka go nie puści. Ale... wiesz, obśmiałam faceta i zgodził się. Z tym że nie miał pieniędzy na bilet. Nawet złotówki. - Marta patrzyła
na nią beznamiętnym wzrokiem. - Może... mogłabyś dawać mu część wynagrodzenia do ręki? W gotówce? Co, Marta? - Nie. - Odpowiedź była krótka i treściwa. - Paweł prawomocnym wyrokiem sądu dostał nadzór kuratorski. Sąd wiedział, co robi, a ja nie będę wciskała palca między drzwi. Tobie również nie radzę. - To dobry człowiek! - wybuchnęła Gabrysia. - Dlaczego nie chcesz mu pomóc?! - Zastanów się lepiej, moja droga, dlaczego TY nagle chcesz go buntować przeciwko matce. I zapytaj, czy on tego chce. Może woli nadzór niż dom wariatów? Bo tam zamyka się takich ludzi... - Jakich ludzi?! Czy Paweł jest nienormalny? Ma schizofrenię? Może to psychopata, co morduje staruszki?! - Na pewno chcesz to wiedzieć? - zapytała ironicznie Marta. - Właśnie - skwitowała, gdy Gabriela, pokonana, opadła na fotel. - Proponuję, byś trzymała się od Pawła i jego matki z daleka. Żebym któregoś dnia nie musiała wybierać między tobą a nim. - Nimi - odwarknęła dziewczyna i wypadła z kuchni, zraniona do żywego. Nie podejrzewała, że jej pracodawczyni posunie się do szantażu. Rozżalona, ocierając wierzchem dłoni łzy, ukryła się w boksie Binga. Narzuciła siodło na koński grzbiet, nałożyła tranzelkę i szepcząc: chodź, Binguś, wynosimy się z tego podłego miejsca, wyjechała na otwartą przestrzeń, kierując się w stronę lasu. Odprowadzały ją czujne oczy pani Józefiny... W trakcie dwugodzinnej włóczęgi po polach i lasach Gabriela zaliczyła wszelkie uczucia: od wściekłego buntu (nie będzie mnie szantażować!, uwolnić Pawia!) poprzez żal (co za parszywy świat, człowiek katowane psiaki ratuje, a tak mu się odwdzięczają...) do niechętnego przyznania Marcie racji (to
nie Średniowiecze ani nie komuna, teraz nie odbierają ludziom wszelkich praw za nic). I Gabriela uwierzyłaby. I odsunęłaby się od Pawła na najdalszy możliwy dystans, gdyby dwa dni później nie stało się coś, co zmieniło bieg rzeczy. Nie wiadomo, kto spłoszył konie. Pasące się do tej pory spokojnie stado w jednej chwili ogarnęła panika. Zwierzęta rzuciły się do ucieczki, instynktownie gnane ku stajniom. Paweł pierwszy usłyszał narastający tętent kopyt. Uniósł wzrok znad kostek siana, które zrzucał z przyczepy na ziemię, osłonił oczy przed słońcem dłonią i w jednej sekundzie zrozumiał wszystko: w jego kierunku gnało stado rozszalałych koni. Śmiertelnie niebezpieczne dla każdego, kto stanie mu na drodze. Na szczęście on mógł ukryć się za przyczepą. Naraz zbladł. Pośrodku dziedzińca, ze słuchawkami na uszach, Gabriela zamiatała wejście do stajni. Od koni dzieliły ją sekundy. Nie słyszała i nie widziała nadciągającego niebezpieczeństwa. Paweł rzucił się ku dziewczynie, machając rękami, ale zupełnie oderwana od rzeczywistości - nie zauważyła go. Konie były coraz bliżej. Nagle z gardła mężczyzny wydarł się ni to jęk, ni krzyk: - Aaaabiiii!!! Krtań po szesnastu latach milczenia nie chciała go słuchać, mimo to krzyczał dalej: - Aaabieeelaaa!!! Uniosła głowę, gdy był parę kroków od niej. Pierwsze konie też. Osłupiała, widząc nadciągającą śmierć. W ostatniej sekundzie Paweł skoczył, spychając dziewczynę z drogi rozszalałym bestiom.
W pierwszej chwili skuliła się, chowając głowę w ramionach. Za plecami, tuż, tuż obok, dudniły końskie kopyta. Dzikie kwiki i rżenie potęgowało grozę. Tumany kurzu wciskały się do oczu, nozdrzy, ust. Gabriela uniosła głowę, obejrzała się za siebie i krzyknęła ze zgrozy. Między końskimi kopytami migał jasny kształt. Paweł został tam, na bruku stajni. Tabun przemknął jak wicher. Zwierzęta zwolniły tuż przez drzwiami i, już spokojne, rozbiegły się do swoich boksów, nawołując się wysokim rżeniem. Gabriela wstała, podpierając się dłońmi, i po chwili klęczała przy nieruchomym ciele. - Paweł... Pawełku! - szeptała, próbując odwrócić go na plecy, ale był za ciężki. Pochyliła się więc nad jego głową, zwracając twarz mężczyzny w swoją stronę, by mógł nabrać powietrza. Otarła dłonią krew, spływającą na zamknięte powieki. Gdzieś poza nią rozległy się krzyki stajennych. Słyszała wysoki głos Marty i czyjeś narastające zawodzenie, ale mało ją to obchodziło. Przed oczami przewijały się w zwolnionym tempie obrazy sprzed paru chwil: Paweł, biegnący w jej stronę, rozszalałe konie, upadek i... strach. Dudnienie kopyt i niemilknące wołanie: - Aaaabiiii!! Aaabieeelaaa!! - Paweł - powtarzała bezradnie, gdy przenoszono go na nosze. Także wtedy, gdy drzwi karetki zatrzasnęły się już, a ona pozostała u wrót stajni z pustką w sercu. - Chodź, Gabrysiu. - Ktoś objął ją łagodnie. - Masz pokaleczone ręce. Spojrzała na dłonie otarte do krwi i jej piersią wstrząsnęło łkanie. Po chwili drżała od stóp do głów z szoku i rozpaczy. - Masz, wypij to. - Podetknięto jej butelkę z palącym płynem. Zakrztusiła się, przełknęła. - Jeszcze trochę. To ci pomoże. Pij, Gabiniu...
Marcie łamał się głos. W stajniach często dochodziło do wypadków. Konie to potężne zwierzęta o rozumku małego dziecka. To człowiek myśli za nie. Jeżeli nie myśli, zdarzają się tragedie - przygniecenie, stratowanie, upadek. O tak potwornym wypadku, jak dzisiejszy - dwoje rannych, oby tylko rannych! - Marta nie słyszała. Dlatego że była przewidująca i ostrożna, jej w Bukowym Dworku nigdy nic złego się nie przydarzyło, prócz paru stłuczeń i jednej złamanej kończyny. Teraz gładziła po zakurzonych, zlepionych potem włosach swą podopieczną, rzucającą się w niespokojnym, pełnym majaków śnie. Raz po raz zerkała nerwowo na komórkę. Stajenni i pani Mania, kucharka, siedzieli dookoła stołu, również zaklinając wzrokiem telefon. To oczekiwanie było nie do zniesienia. - Jezu, powiedzcie coś! - wybuchnęła wreszcie. Wszystko było lepsze od grobowego milczenia. - Zenek zwoził siano, pękła opona i huk spłoszył konie. Marta pokiwała głową. Taki drobiazg, takie gówno: pęknięta opona! Gdyby zdarzyło się to paręset metrów dalej, zwierzęta zastrzygłyby tylko uszami... Po policzkach tej twardej kobiety spłynęły pierwsze łzy. - Ej, szefowo! - Zmartwiony Janek wstał i niezręcznie poklepał ją po ramieniu. Otarła oczy, otarła nos. Uniosła dłoń na znak, że już w porządku. - Ktoś powinien zadzwonić do pani Stefanii. Niedługo zacznie się niepokoić, że Gabi nie wraca. Ja nie mogę. Mam nadzieję, że lada chwila odezwą się ze szpitala. Janek sięgnął po swój telefon i wyszedł z nim na ganek, lecz nim zdążył połączyć się z ciotką Gabrysi, rozdzwoniła się komórka Marty. Wrócił w te pędy do pokoju, wbijając wzrok w twarz kobiety. Gdy ujrzał ulgę w jej oczach, mało sam nie wybuchnął płaczem.
- Będzie żył - wyszeptała Marta zbielałymi ustami. Pokiereszowany, połamany, ale będzie żył... I rozszlochała się w głos. Długo nie mogła się uspokoić. - Paweł... - dobiegł ją w pewnym momencie cichy szept Gabrieli. - Ty płaczesz. Co z Pawłem? - To z ulgi, kochana. - Marta pochyliła się nad dziewczyną i ucałowała ją z ogromną tkliwością w czoło. Będzie żył. No i ty też. Za chwilę przyjedzie doktor, zbada cię i wrócisz do domu. - Dobrze - zgodziła się Gabriela i powtórnie zapadła w sen. Bukowy Dworek bez milczącego towarzystwa Pawła zdawał się Gabrysi pusty i smutny. Codziennie odwiedzała go w szpitalu, przed pracą albo po pracy, i cieszyła się, że wracał do zdrowia, ale zdrowiał, jak na jej gust, stanowczo za wolno. - Kicasz jak ja - mówiła z wyrzutem miesiąc później, obserwując poczynania mężczyzny na szpitalnym korytarzu, gdy uczył się chodzić o kulach. - A przecież masz obie nogi równej długości. - Ównej - zgadzał się pogodnie, a ona nie mogła się nadziwić, słysząc jego nieco chrapliwy jeszcze głos. - Skoro równej, to mógłbyś poruszać się jakoś bardziej... rytmicznie - gderała, by nie okazać, jak bardzo wstrząsa nią widok poznaczonej siniakami twarzy przyjaciela, zabandażowanych żeber, nogi i nadgarstka w gipsie. On, słysząc te nieprzyjazne uwagi, parskał śmiechem, a potem jęczał, gdy pęknięte żebra protestowały bólem. - Rrry. Rrrytmicznie. Powtórz. - Gabriela nie miała dla niego litości. - Llly. Lytmitnie - powtarzał posłusznie, mimo że struny głosowe nadal nie radziły sobie z twardymi spółgłoskami. Gabrieli był jednak gotów nieba przychylić. I nauczyć się mówić od nowa.
Wcześniej czy później nadciągała jednak, ponura jak gradowa chmura, Józefina i wizyta Gabrieli dobiegała końca. Nawet jeśli dziewczyna pragnęła zostać dłużej, a i Paweł protestował, matka była nieugięta. I nieuprzejma. - Proszę już sobie iść - mówiła, patrząc poprzez Gabrielę, jakby sam widok dziewczyny napawał ją obrzydzeniem. - I jutro proszę nie przychodzić. Pawełek potrzebuje odpoczynku. On protestował, kręcąc głową, ale nie był jeszcze w stanie przeciwstawić się matce. Jeszcze nie. Gabrysia odpowiadała pogodnie: - No to cześć, kolego. Będę jutro po południu. I wracała nazajutrz. Po południu. - Jak twoje mieszszkanie? - pytał kilka tygodni później. Jeszcze czasem zmiękczał spółgłoski, ale mówił już zrozumiale, a jego głos nabrał miłej dla ucha, głębokiej barwy. - Ach - Gabrysia machnęła ręką - czeka na ciebie. To jest na remont. - Wychodzę w przyszłym tygodniu. I od razu bierzemy się za malowanie. - Od razu to do domu pojedziesz, wypoczywać. - Wypocząłem wystarczająco - odrzekł z nowo nabytą stanowczością. Gabrieli bardzo podobała się ta stanowczość. Józefina już nie przeganiała jej jak psa, bo gdy tylko próbowała, Paweł występował w obronie dziewczyny. Zaraz też, po wyjściu ze szpitala, wrócił do pracy. W Bukowym Dworku witany był jak bohater. Bo też był nim, w rzeczy samej. Z narażeniem własnego życia uratował Gabrielę. Dziewczęta wolontariuszki, odpracowujące jazdy czyszczeniem koni i sprzątaniem boksów, wpatrywały się w przystojnego blondynka z uwielbieniem, a stajenni, dotąd zaledwie koleżeńscy, zaczęli darzyć go szacunkiem. Marta, gotowa dla chłopaka uczynić wszystko, zaczęła od propozycji
cichej podwyżki: pensję w dotychczasowej wysokości nadal będzie przelewać na konto Józefiny, „napiwek" zaś przekazywać Pawłowi do rąk własnych. Przyjął tę propozycję z dziwnym wyrazem twarzy - ni to radości, ni niepokoju. Od wielu lat nie miał w rękach własnych pieniędzy. Jedynie dwie istoty nie dołączyły do tego grona ludzi szczęśliwych. Pani Józefina czuła, że władza absolutna, jaką miała dotychczas nad synem, zaczęła wymykać się jej z rąk, a to stanowiło dla niej zagrożenie, choć sama sobie nie mogła odpowiedzieć, czego miałaby się bać. Paweł nadal był uosobieniem spokoju i łagodności. Niezmiennie uprzejmy, cichy i potulny. Wykonywał jej polecenia, pozwalał się przywozić i odwozić, robił zakupy, rozliczając się co do złotówki, i nie wychodził z domu dalej niż do kiosku. Mimo pozorów całkowitego podporządkowania potrafił pokazać pazury. Zwłaszcza gdy chodziło o Gabrielę. Józefina zgrzytała zębami na samą myśl o dziewczynie. To wszystko przez nią! To przez tę kaleką, rudą lafiryndę, upatrzyła sobie Pawełka, niemal go zabiła, a potem zwiodła niewinnego chłopca na manowce, gdzie matczyna opieka nie sięga. I z pewnością będzie coraz gorzej! Józefina była tego pewna. Jeżeli radykalnie nie wkroczy między tych dwoje, straci syna! Musi działać stanowczo i rozważnie. Przyczai się, udając sympatię w stosunku do dziewczyny, poczeka na właściwy moment i... wszystko jej wygarnie, całą prawdę o Pawełku! Ot co! Drugą nieszczęśliwą istotą był przedmiot obaw pani Józefiny, czyli sama Gabriela. Gdyby przyznała się komukolwiek - od przyjaciółki, po ciocię - że cierpi męki, chybaby zabiły ją śmiechem. Teraz, gdy Paweł bohatersko uratował jej życie, zbuntował się w jej obronie przeciw matce i towarzyszył, gdzie tylko mógł, powinna przecież chodzić dumna i skakać z radości! Tak, akurat skakać... Ona mogłaby
jedynie kicać z radości. A wcale nie radośnie Gabrieli było. Odkryła bowiem ze zgrozą, że jest w Pawle Dobrowolskim zakochana. Dlaczego ze zgrozą? Bo tak jak ona pozostała szkaradą, tak on wyszlachetniał w oczach dziewcząt i kobiet, a na dodatek z niemowy stał się mową! Już nic, żadne nieszczęście, Gabrieli z Pawłem nie łączyło! Paweł jednak nie zwracał uwagi na nowe koleżanki. Nadal towarzyszył Gabrieli na spacerach po łąkach, do lasu, po polach. Nadal znajdował przyjemność w pracy ramię w ramię z dziewczyną. Nadal nosił za nią siodła i wiadra z owsem. Tylko jemu, prostemu facetowi, który nigdy w życiu nie brał udziału w miłosnych gierkach, zdawać się mogło, że nic, absolutnie nic się między nimi nie zmieniło, że W OGÓLE nic się nie zmieniło, bo adoracji swojej osoby przez coraz to powiększające się grono młodziutkich wielbicielek po prostu nie zauważał. A Gabrysia gasła z dnia na dzień. - Bożeee... - jęczała w samotności. - Ulituj się! Wiem, że nie możesz wyleczyć mojej nogi, ale wylecz chociaż mnie samą z tego zakochania! - Co robić, co robić?! - pytała samą siebie, skręcając się z zazdrości na widok ślicznych dziewcząt, łażących za Pawłem krok w krok. I w akcie zemsty fundowała gówniarom takie galopady w terenie, że nieszczęsne spełzały z koni na czworakach. Któregoś dnia w stajni pojawiła się piękna Weronka, córka wójta, obiekt nienawiści reszty dziewcząt, z Gabrielą na czele. Bo była piękna. Weronka zaraz pierwszego dnia obrała sobie za cel oczywiście Pawła Dobrowolskiego, o którego bohaterskim czynie po wsi krążyły legendy. Teraz ujrzała herosa na własne oczy, i to w jakiej scenerii! Wracał właśnie z jazdy w terenie, prowadząc za sobą szereg amazonek.
W siodle trzymał się prosto jak świeca, kruczego ogiera prowadząc jedną ręką, w drugiej trzymając gałązkę kwitnącego jaśminu. - To dla mnie? - Weronka znalazła się tuż obok mężczyzny, gdy tylko, lekko jak elf, zeskoczył na ziemię. Spojrzał skonsternowany na jaśmin w swej dłoni. Urwał go z myślą o Gabrysi, ale wrodzona delikatność nie pozwoliła mu odpowiedzieć nieznajomej: Nie, durna, to dla innej. Podał więc kwiatek Weronce. Obserwująca ich zza rogu Gabriela przygryzła boleśnie wargi i, w akcie desperacji, po pracy pognała do... wróżki. Z bijącym mocno sercem weszła do ciemnego pokoju, pośrodku którego stał okrągły stolik nakryty brokatową materią w gwiazdy i czarnoksięskie symbole. - Siadaj, dziecko, siadaj. - Cyganka wskazała zachęcająco wygodny fotel naprzeciw siebie, ale Gabrysia nie zauważyła tego gestu, wpatrzona pełnym zachwytu wzrokiem we wróżkę. Długie, błyszczące, czarne włosy, złote koła w uszach, barwny kubrak i spływająca do ziemi falbaniasta kolorowa spódnica tak zjawiskowych osób nie spotyka się codziennie! Cyganka musiała ponowić zaproszenie bardziej stanowczym tonem, by wyrwać klientkę z zauroczenia. - Wiesz, z czym przychodzisz? - zapytała, wpatrując się w Gabrielę tak uważnie, jakby chciała namalować jej portret pamięciowy. Dziewczyna przytaknęła gorliwie, sięgając do torebki. Po chwili położyła na stole kilka banknotów. Wróżka roześmiała się. - To na deser! Choć warto wiedzieć, jak wysoko mogę się cenić. Pytałam, czy wiesz dokładnie, z jakim problemem do mnie przyszłaś. - Wiem. On mnie...
- Ciii. Daj mi się wykazać - przerwała jej kobieta. Gabrysia umilkła posłusznie. Przetasowała karty, tak jak jej kazano, przełożyła lewą ręką do siebie i oddała się we władanie magii. - No, no, no - zaczęła wróżka. - Ależ będziesz miała powodzenie! Gabrysia mało z fotela nie spadla. Ona?! Powodzenie?! Ha, ha, ha! Z trudem powstrzymała się, by nie wybuchnąć śmiechem. - Patrz, kochana: Rycerz Buław, przystojniak jakich mało, w nim się zakochasz. - Już jestem zakochana - ośmieliła się wtrącić. - A, tak, tak. - Wróżka nie zwróciła na jej wyznanie żadnej uwagi, przyglądając się kartom. - Rycerz Mieczy, prawdziwy mężczyzna, jego odrzucisz, nic dziwnego, skoro tylu jest do wyboru, a ty jesteś monogamistką. Jesteś? No i Władca Denarów, bogaty i piękny, wysoko urodzony na dodatek. Ej, dziewczyno, oddaj mi jednego! Po co ci aż trzech? - Na razie mam tylko Binga - odparła Gabriela ponuro. Coraz mniej podobały się jej kpiny Cyganki. - Poczekaj, nie gadamy o twoim koniu. - Skąd wiedziała, że to koń?! - Na Władcę Denarów to ty uważaj, jest bardzo niebezpieczny. - Tak, denarem mi przywali w chwili uniesienia. - Musimy zlokalizować twoich wielbicieli. - No kpi sobie kobieta w żywe oczy! - W czasie i przestrzeni... Wyciągnij dwie karty. Gabrysia, naburmuszona nieco, sięgnęła z powrotem do talii. - No, no, no, księżniczko, wszyscy trzej jeszcze w tym roku! Szczęściara z ciebie! Tak dobrego układu w życiu nikomu nie postawiłam. Warunki, muszę poznać warunki!
Trzy karty poproszę... Ahaaa... Ahaaa... Kurs czy szkolenie? Tam musisz się udać. Tam, czyli gdzie? - Wróżka, nie zważając już na obecność klientki, zaczęła sama sobie zadawać pytania i sama na nie odpowiadać, grzebiąc się w przyszłości Gabrysi bez skrępowania. - Potrzebna mi kula! Dziewczyna, aczkolwiek niechętnie, podała swoją. - Nie ta! - Wróżka wybuchnęła śmiechem. - Myślałaś, że chcę przedmiot należący do ciebie? Ojoj, oj! Masz poczucie humoru! Prawdę mówiąc, Gabrysia właśnie straciła je do reszty. - Moja, kryształowa. Muszę wiedzieć, gdzie jest ten kurs. - Wróżka podeszła do wiekowego kufra, stojącego w rogu pokoju, poszperała w nim chwilę i wróciła do stołu z pokaźną szklaną kulą. - Obejmij ją dłońmi, to przecież twoja przyszłość... Taaak... Taaak... Co my tu widzimy? Szkło! - Chciała prychnąć Gabriela, ale się pohamowała. - Kurs chiromancji, na który nie dotrzesz. A dlaczego nie dotrzesz? Ha! No tu się zdziwisz... - Wróżka roześmiała się serdecznie, a Gabriela, po raz pierwszy szczerze zaciekawiona, zaczęła się wpatrywać, tak jak ona przed chwilą, w szklaną kulę, by zobaczyć, czym to ma się zdziwić. Cyganka jednak zgarnęła magiczny przedmiot ze stołu, sięgając po wahadełko. - To ostatni akt dzisiejszego misterium - szepnęła, mrugając do dziewczyny porozumiewawczo. - Potrzebny mi jeszcze atlas. - Położyła na stole samochodowy atlas Polski. Jedziemy... Wróżka zaczęła wodzić wahadełkiem po stronach atlasu. Wreszcie wykrzyknęła triumfalnie: - Radom! Sprawdzimy, co? Nim Gabriela zdążyła się zgodzić, Cyganka przesiadła się od magicznego stoliczka do komputera. Wpisała coś w wyszukiwarce i aż sapnęła z ukontentowaniem.
- Zobacz sama - zwróciła się do Gabrysi dziwnie poważnym tonem. Ta, nieco przestraszona, zerknęła na ekran. - Kurs chiromancji. W najbliższy weekend. Gdzie? W Radomiu! To niemożliwe! - zawołała w duchu Gabriela, gdy dotarły do niej słowa wróżki. Ona musiała to wiedzieć wcześniej! Sama wybiera się na ten kurs, więc wmówiła mi i Radom, i chiromancję, i trzech wielbicieli! - Słuchaj, dziewczyno - wciąż ten surowy, poważny ton widzę, że niedowierzasz, i wcale się nie dziwię. Zapłacisz mi po powrocie. Nic nie ryzykujesz, bo ten weekend masz wolny. - Skąd wiedziała, że w grafiku na ten dyżur wpisany jest Paweł?! - Pojedziesz do Radomia i jeśli odmieni się tam twój los, wrócisz i dopiero wtedy zapłacisz mi za wróżbę. - Wolałabym teraz... - zaczęła niepewnie Gabriela, ale Cyganka przerwała jej ostro: - Nie! Bo nie pojedziesz. A ja nie będę miała satysfakcji z tak dobrej wróżby. Tam, w Radomiu - popukała palcem w atlas - spełni się twoje największe marzenie. Nie zmarnuj tej szansy przez przekorę. Największe marzenie? Być taką jak inni? - Przyrzeknij, że pojedziesz. Gabriela siedziała jak wmurowana. - Jeśli nie... - wróżka uśmiechnęła się złośliwie - ześlę na ciebie trądzik pospolity i będziesz jeszcze bardziej szkaradna. - Dobrze, już dobrze! - Dziewczyna aż podskoczyła przerażona. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby być jeszcze brzydsza. - Przyrzekam! Pojadę na kurs chiromancji, tylko proszę nie fundować mi trądziku! Cyganka zaśmiała się zadowolona z siebie jak kot po udanym polowaniu. - Czekam na ciebie w poniedziałek. Przynieś dobre nowiny. I pieniądze.
Gabriela zacisnęła palce na monecie. Czuła się nieco nieswojo, dlatego że mimo przyrzeczenia jeszcze próbowała podważyć słowa wróżki. Nic na to nie mogła jednak poradzić. Nie chciała jechać do Radomia. Nagle przestraszyła się tak gwałtownej odmiany losu (trzech facetów jeszcze w tym roku?!), jaką obiecała jej Cyganka. Wreszcie wzięła głęboki oddech i podrzuciła dwuzłotówkę do góry. Gdyby to był film, moneta w zwolnionym tempie obróciłaby się parokrotnie w powietrzu, niczym Jedyny Pierścień, błysnęła w świetle sprytnie ustawionych reflektorów imitujących rozchybotany płomień świecy, po czym spadłaby z cichym, ale wymownym brzękiem na kamienną posadzkę. Ale to nie był film. - Kurde - mruknęła Gabrysia, wpełzając pod łóżko. - No jak Boga kocham. Orzeł! Jedziemy! Nie namyślając się dłużej, wrzuciła do torebki to, co nawinęło jej się pod rękę: koszulę nocną, pastę do zębów (szczoteczkę się kupi) i jeden kapeć (po co jej kapeć?), po czym pokuśtykała na dworzec PKS i ruszyła. W nieznane. To znaczy do Radomia. Na kurs chiromancji. Dwie godziny później szła senną uliczką miasta, próbując dojrzeć coś przez łzawiące od jakiegoś czasu oczy. Tuż przed wyjazdem założyła bowiem soczewki kontaktowe. Po raz pierwszy (i ostatni) w życiu zapragnęła być piękna, gdy spotka swoje przeznaczenie. Przynajmniej oczy, złote jak u kota, mogłaby któremuś z trzech obiecanych książąt pokazać! Niestety, soczewki musiała usunąć w połowie drogi, bo oczy jej wypływały z bólu. Z westchnieniem rezygnacji włożyła znienawidzone okulary, ale łzy z podrażnionych spojówek płynęły nadal.
Zamrugała, by widzieć cokolwiek, skręciła za róg i... wpadła na kamerę. - Sorry - mruknęła odruchowo i chciała minąć nieoczekiwaną przeszkodę. Prawie jej się to udało. Prawie, bo nagle pochwycono ją za rękę. Nim zdążyła się zaniepokoić - napad w biały dzień?! zerwano jej z nosa okulary, zajrzano w twarz i nałożono okulary z powrotem. W następnej chwili jakiś gnom, sięgający Gabrieli do ramion, wyrwał jej niemal rękę ze stawów, unosząc ją zwycięskim gestem do góry z okrzykiem: - Ta się nada! W twarz dziewczyny zajrzało oko kamery. Cofnęła się odruchowo, robiąc głupią minę. Bądź co bądź miała prawo być zdziwiona i zaskoczona. Nie każdego w biały dzień napada Wielkie Oko. I gnom. - Nada się - potwierdziło Oko. - Jest fotogieniczna. - Fotogeniczna - poprawiła odruchowo Gabriela. - O! I wygadana! - ucieszył się gnom, który nadal trzymał rękę dziewczyny w górze, co nagle zauważyła. Wyrwała dłoń z uścisku palców małego człeczyny i chciała ruszyć swoją drogą, jak to człowiek w lekkim szoku zwykle czyni, ale gnom nie pozwolił na to. - Sława i sto tysięcy - rzucił, chwytając Gabrysię ponownie za nadgarstek. Wielkie Oko z ciekawością zajrzało dziewczynie w twarz, czekając na jej entuzjastyczną reakcję. Uniosła brwi w niebotycznym zdumieniu i nagle... roześmiała się. Ten szczery, radosny śmiech rozpromienił buzię dziewczyny, wprawiając w zachwyt ekipę filmową. - Mówiłem, że jest fotogieniczna! - Fotogeniczna. - Sto dwadzieścia - rzucił gnom. - Dwieście. - Gabriela weszła do gry, nie wiedząc w co gra.
Człek skrzywił się boleśnie. Wielkie Oko wytrzeszczyło się na Gabrysię, jakby powiedziała coś szokującego. - Sto pięćdziesiąt. - Dwieście dwadzieścia. - Ej, ej, panienko, nie licytuje się w górę! - zakrzyknął gnom, w oburzeniu wyrzucając przykrótkie rączki do góry. Tym razem swoje. - JA licytuję. - No dobra, dwieście albo szukamy innej. Gabriela była zbyt ambitną osóbką i jej ego nie zniosłoby ani przegranej licytacji, ani faktu, że ktoś by z niej zrezygnował na rzecz „innej". - Dwieście - wyciągnęła dłoń. Gnom napluł w swoją i przybili. Dziewczyna otarła rękę o spodnie i zapytała niewinnym tonem: - To o co się targowałam? Ekipa zbaraniała. Gnom podetknął Gabrysi pod nos koszulkę ze złoto - różowym napisem. - „Z Bestii w Piękność" - przeczytała posłusznie. - No i? - Ej, panienko, nie oglądasz telewizji? - Nie - odparła krótko. - Nie mamy w domu telewizji. Wie pan, o wojnie i podwyżce podatków zawsze się dowiem. Za to mam Internet i tam śledzę najważniejsze wydarzenia, po nagłówkach. - To musiałaś panienko widzieć wielką ogólnopolską akcję pod tytułem „Z Bestii w Piękność"? - Coś mi tam mignęło na Pudelku, a co? - Właśnie zostałaś tytułową bestią. Gabrieli opadła szczęka. - Podpisz, moja droga, umowę. Nie jest zwyczajną rzeczą, że człowiek zdąża do Radomia na kurs chiromancji, a na ulicy tego miasta dopada go Wielkie
Oko i na oczach tysięcy (a może nawet milionów!) telewidzów ogłasza go ogólnopolskim Quasimodo. Gabriela zdawała sobie sprawę ze swej szkaradności, ale żeby aż bestia? Niech by to był chociaż Kopciuszek, ale bestia?! - O nie, nie, zrywam umowę! - Chciała się odwrócić na pięcie, urażona do żywego, ale gnom był szybki. - Za późno, kochana. - Powtórnie chwycił dziewczynę za nadgarstek, czego zaczęła mieć serdecznie dosyć. - Zawarłaś umowę ustną na oczach milionów świadków. Masz dwieście tysięcy, by płacić za jej zerwanie? - Parsknęła wymownie śmiechem. - No to jesteś w tym biznesie, czy chcesz, czy nie. - A na czym on polega? - zapytała ostrożnie. Wkrótce się miała dowiedzieć. A gdyby wiedziała wcześniej, że dzięki cholernemu rzutowi monetą znajdzie się w tym miejscu i o tej porze, wywaliłaby przez okno wszystkie dwuzłotówki, a miasto Radom, wraz z kursem chiromancji wymazałaby ze wszystkich map. Lecz przede wszystkim... Cóż, przede wszystkim nie szłaby do wróżki, by zdobyć serce Pawła. Chociaż właściwie, czemu nie? Podjęła decyzję. Zamaszyście podpisała wielostronicową umowę, nie czytając jej rzecz jasna. Przyjęła gratulacje od ekipy i przechodniów, patrzących na nią z nieskrywaną zazdrością. - Co teraz? - zapytała gnoma, gdy gapie zaczęli się rozchodzić. - Teraz czekaj na zaproszenie. W Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie odbędzie się inauguracyjna gala. Ty i jeszcze pięć bestii zostaniecie przedstawione telewidzom w kraju i na świecie - odparł z namaszczeniem. Gabrysia z trudem powstrzymała się od śmiechu. Galowa inauguracja! W Kongresowej! Ha ha, hi, hi, hejże hola!
Dwa dni później, w kopercie z czerpanego papieru, przyszło zaproszenie... Oliwier był piękny. Piękny, mądry i bogaty. Nic na to nie mógł poradzić, że los obdarzył go tak hojnie. Czarne włosy, orzechowe oczy, szczupłe umięśnione ciało, oliwkowa skóra, jakby przed chwilą wrócił z Karaibów, a przede wszystkim uśmiech za milion dolców sprawiały, że nie było na tym bożym świecie kobiety, która oparłaby się pięknemu Oliwierowi la Beau. On sam uwielbiał kobiety! Wszystkie! Stare, młode, piękne, brzydkie - w każdej znajdował coś fascynującego, co rekompensowało niedostatki urody. Te starsze były mistrzyniami sztuki miłosnej, którą piękny i namiętny samiec z upodobaniem uprawiał. Bez pruderii, właściwej dziewczętom, bez zahamowań oddawały się seksualnej akrobatyce i bywały w łóżku sprawniejsze niż niejedna nastolatka - osiemnastolatka, rzecz jasna, bo Oliwier z młodszymi się nie zadawał. Nie musiał i nie chciał. Jedną taką zaliczył - gorzko tego potem pożałował. Jako dziecko zwiedził w rodzicami pół świata. Kulę ziemską okrążył ładnych parę razy. Był na Antypodach i na Dalekim Wschodzie, w Afryce polował - bezkrwawo rzecz jasna - na lwy i nosorożce, w Kanadzie na bobry - przywiózł sobie stamtąd traperską czapkę, w Australii nurkował na Wielkiej Rafie Koralowej - to było coś! Mało nie pożarł go rekin! Przejechał na wielbłądzie Saharę, konno Góry Skaliste i tak dalej do znudzenia, bo świat jest wszędzie taki sam. W zasadzie. Wrócił do Polski, skąd pochodziła jego matka, bo czuł sentyment do Chopina i pierogów z grzybami. Także dlatego, że w Polsce, na tle powszechnej szarości wyróżniał się wszystkim. Przede wszystkim urodą, ale też wielkim terenowym humvee, sprowadzonym ze Stanów, który
w mieście palił dwadzieścia litrów na sto, ryczał jak zarzynany bawół, a co najważniejsze, Oliwierowi siedzącemu za kierownicą tego smoka nie mógł podskoczyć żaden kierowca. Żeby być jeszcze bardziej oryginalnym, wykupił pięciusetmetrowy strych, i to nie na Starówce (nawet jego nie byłoby na to stać), lecz na Pradze, w kamienicy niedaleko zoo. Przerobił go na pełen światła wpadającego przez dachowe okna apartament, w którym nie było ścian działowych, a tylko otwarta przestrzeń, z olbrzymim łóżkiem wodnym, rozkosznie falującym, w jednym rogu, aneksem kuchennym ze stołem na dwanaście osób w drugim, sofami ustawionymi w prostokąt pośrodku i przestronną łazienką całą w marmurach i lustrach. Nie było kobiety, która na widok jego „norki" - jak pieszczotliwie i prowokacyjnie nazywał swe mieszkanie natychmiast nie zapragnęłaby wypróbować wodnego łoża, kąpieli w marmurowej wannie, skończywszy na śniadaniu w jadalni. Teoretycznie, mężczyzna taki jak on - pasjonat i koneser pięknych kobiet, a przy tym zapalony myśliwy, powinien mieć ze swymi ofiarami mnóstwo kłopotów. Ale nie Oliwier. On potrafił uwodzić i porzucać z takim wdziękiem, że zdobycze wybaczały mu nadłamane serduszka. Na żadne miłości aż po grób, przepłakane noce i telefony nad ranem swoim wielbicielkom nie pozwalał. Wdzięk i urok to jedno, ale też Oliwier nie rzucał się na każdą kobietę, która posłała mu słodki uśmiech czy zalotne spojrzenie. O nie! Wyczuwał szóstym zmysłem, która z nich stanowi zagrożenie i nie pozwoli spławić się po kilku namiętnych randkach, i tych unikał jak ognia, choćby posyłały mu nie wiem jak piękne uśmiechy i zachęcające spojrzenia. Raz jeden dał się złapać na ciało bogini - szesnastoletniej, choć wyglądała na dwadzieścia parę i doświadczeniem łóżkowym też dwudziestolatki by zaskoczyła.
Ta mała wydra pobaraszkowała z Oliwierem na wodnym łóżku, poszpanowała nim na paru imprezach, powyciągała od kochanka parę świecidełek, ciuszków i drogich perfum mężczyzna był zawsze hojny dla swych ukochanych - a na koniec, gdy chciał się z nią pożegnać, oskarżyła go o gwałt. To był dla Oliwiera wielki szok! Gdy dostał wezwanie do prokuratury, długo wpatrywał się w druk, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. On i gwałt?! On miałby wziąć przemocą tę małą puszczalską wydrę?! To raczej ona, nie raz i nie drugi wdzierała się do jego lokum, wiecznie nienasycona, i czy chciał, czy nie chciał... Co robić?! Co robić?! Przyjaciel dał mu namiary na znakomitą, choć bardzo drogą, adwokatkę od spraw beznadziejnych - tak się właśnie wyraził. A że Oliwier czuł się beznadziejnie, bez względu na cenę postanowił panią mecenas wynająć. I tak poznał Malinę Bogacką. Pani mecenas, swoim zwyczajem, z ofiary zrobiła wyrachowaną, młodocianą dziwkę. Sama wydra jej w tym pomogła, wystawiając się detektywowi na suto zakrapianej balandze, gdzie z wielkim oddaniem grała z nastoletnimi kumplami w „gwiazdę". Detektyw pstryknął wówczas małolacie parę takich fotek, że sąd, który już wiele widział, mało nie spadł z sędziowskiego fotela. Jako dowód niewinności swego klienta Malina podrzuciła sfałszowany dowód osobisty wydry, którym małolata legitymowała się przed wejściem do klubów - nawet sąd dałby się zwieść oryginalności dokumentu. Natomiast gwoździem do trumny był wypis ze szpitala - jak Malina go zdobyła, pozostaje słodką tajemnicą pani mecenas od spraw beznadziejnych - do którego małolata trafiła po dokonanej domowym sposobem aborcji. Dokonanej przed poznaniem Oliwiera, rzecz jasna.
Koniec końców, Oliwier został oczyszczony z wszelkich zarzutów - wydra dostała nadzór kuratoryjny, a jej urocza mamuśka, podstarzała gwiazda filmowa, która wychowywała córcię bezstresowo, musiała zapłacić niewinnie oskarżonemu sute odszkodowanie. Oliwier był pod wrażeniem pani mecenas. Ogromnym wrażeniem! Na początku procesu modlił się, by dostać wyrok w zawieszeniu. Pod koniec, z otwartymi ustami przyjmował przeprosiny wydry i odszkodowanie z rąk jej matki. Tylko prawdziwa wróżka mogła tak odmienić zły los. I Oliwier tej dobrej wróżce, która notabene za machnięcie czarodziejską różdżką zainkasowała nieprzyzwoicie wysokie honorarium, stał się dozgonnie wdzięczny. A że od wdzięczności do łóżka droga krótka... Seks z wytrawnym kochankiem był dla Maliny objawieniem. Na jakiś czas odłożyła interesy na bok, tracąc głowę dla Oliwiera. Trochę go to konsternowało, bo krótki romans to jedno, a paromiesięczne nękanie przez roznamiętnioną panią mecenas to zupełnie co innego. Poradził sobie jednak z tą drobną niedogodnością, jak zwykł sobie radzić od lat - wyjechał bez pożegnania w podróż dookoła świata, nie zostawiając numeru telefonu. Malina przepiła parę nocy - płakać nie umiała - po czym otrząsnęła się i wzięła sprawę syna jednego z najpotężniejszych mafiosów, oskarżonego o zabójstwo na zlecenie. Synalek, który faktycznie ukatrupił paru niewygodnych przedstawicieli konkurencji, został uniewinniony, a Malina wreszcie spłaciła swe mieszkanie. Pijąc kolejnego, absurdalnie drogiego szampana - prezent tym razem od mafiosa - na tarasie już całkiem własnego mieszkania, myślała o pięknym, namiętnym Oliwierze.
Wróci. Tacy jak on zawsze wracają. Dobry adwokat zawsze się przydaje, a Malina była nie tylko dobra. Była najlepsza. * - Abi... - Paweł stanął przed dziewczyną, szczotkującą długimi, monotonnymi ruchami lśniącą sierść Binga. Ocknęła się, jak obudzona ze snu. Przysypiający koń także. - Gabi - poprawiła go odruchowo i parsknęła ze złością, gdy się roześmiał. Lubił ją drażnić. - Tak, Gabi. Chciałbym zrobić wam zdjęcie. Tobie i Bingo. Właśnie teraz, gdy przysypiacie z rozkoszy. - Poczekaj, aż znajdziemy się w stajni. Może będziesz miał ciekawsze ujęcie - odparła nieco złośliwie. Roześmiał się tylko. - Jestem niefotogeniczna. - Przekonajmy się. - Paweł, pliz! Mało masz ślicznych lasek dookoła, które na twoje pstryknięcie będą pozować do aktu? - Nie chcę ślicznych i niepełnoletnich lasek i nie chcę aktów. Chcę sfotografować was oboje, bo to wy jesteście śliczni. Gabriela przewróciła oczami, czego i tak nie było widać za grubymi szkłami okularów. Mimo wszystko prośba Pawła mile połechtała jej ego. - Chodźmy nad mały staw, tam jest piękna sceneria. Pociągnął opierającą się dziewczynę za rękę. Bingo ruszył za nimi, niczym wierny pies. Faktycznie, mały zdziczały staw, okolony wiekowymi cisami i pochylającymi się nad wodą płaczącymi wierzbami, był najpiękniejszym zakątkiem w całej posiadłości. - Zdejmij Bingowi kantar, chyba nie ucieknie. - Nie ucieknie - mruknęła, robiąc posłusznie to, co kazał, i dziwiąc się swej potulności.
Romantyzm miejsca, bliskość mężczyzny i wreszcie uczucie, którym go darzyła, sprawiały jednak, że zdjęłaby nie tylko kantar Bingowi, ale i... - Okulary. - Paweł wyciągnął rękę. - Co „okulary"? - Aż cofnęła się o krok. Bez wzroku była zupełnie bezbronna! - Proszę, Gabrysiu - rzekł miękko. - Chcę zobaczyć twoje oczy. - A nie widzisz?! - No nie bardzo... - zaśmiał się cicho. I zmysłowo. Gabriela straciła na chwilę oddech, więc nie mogła protestować, gdy ściągał jej z nosa okulary i rozpuszczał długie błyszczące włosy. Paweł pieszczotliwym gestem odgarnął z twarzy dziewczyny kosmyk włosów i skierował jej twarz do słońca. - Masz śliczne oczy - szepnął. - I buzię... Też śliczną. Pogładził ją opuszką palca po policzku, a Gabrieli łzy zakręciły się pod powiekami. Nigdy w życiu nie czuła tego, co... właśnie czuła. A gdy dotknął, delikatnie, pytająco jej warg swoimi, pod dziewczyną ugięły się nogi. Musiał chwycić ją w pół, bo upadłaby jak nic. - Hej, no nie mdlej mi tutaj! - zawołał cicho trochę przestraszony, trochę zachwycony. Jeszcze żadna dziewczyna nie zemdlała od jego pocałunków! - Słońce. - Ucięła zmieszana, prostując się na tyle, na ile pozwalała jej przykrótka noga. - Robisz to zdjęcie czy wracamy? - Robię. Przepraszam. - Wzruszyła ramionami. - Przytul się do Binga. - A gdzie jest Bingo? - Tu, pasie się obok. Nie widzisz go?
- Bez okularów nie widziałam nawet, kto mnie przed chwilą całował. Ta biała wielka plama to Bingo czy yeti? Roześmiał się serdecznie, czując, że uwielbia tę dziewczynę. Za wszystko. Potem patrzył przez obiektyw aparatu, jak tuli ukochanego konika, jak wiatr rozwiewa jej długie, lśniące włosy, jak oczy koloru bursztynu rozświetla czysta miłość i... - Panie Pawle! Gdzie pan jest?! Magiczna chwila prysła. Nim stadko dziewcząt, z którymi miał wyruszyć w teren, wpadło na polanę przy stawie, Gabriela zdążyła nałożyć okulary, spiąć włosy, cmoknąć na Binga i zniknąć. Paweł został sam. Z nie znaną mu dotychczas tęsknotą w sercu. - No i mnie po - ca - ło - wał - przesylabizowała Gabriela parę godzin później, pochylając się nad albumem ze starymi fotografiami. Ciocia Stefania aż zaklaskała z zachwytu. - I jak?! Jak było?! - Nie wiem. Nie widziałam. Wcześniej zdjął mi wzrok. - Oj, gadasz! Miło? Poczułaś TO COŚ? Poczuła. Owszem. Tak poczuła, że nawet teraz, wieczorem, w ciocinym pokoju robiło się jej gorąco na samo wspomnienie. - Pocałował i co potem? - Stefania była tak podekscytowana, jakby to chłopiec ją całował po raz pierwszy. - Potem wpadły na polanę nastoletnie łanie i Pawełek powiódł je w mroczne ostępy - odparła z goryczą. - Łanie to łanie, mają swoich koneserów, a ty jesteś jedyna w swoim rodzaju i byle kto się na tobie nie pozna. Paweł widać patrzy sercem. Lubię go. - Ciocia uśmiechnęła się ciepło i pogłaskała dziewczynę po włosach. - Przypomina mi trochę Gabriela. - Uśmiech stał się smutny. - On też był jasnowłosy, ciemnooki i... też słodko całował.
Stefania zatopiła się we wspomnieniach, a Gabrysia z głową opartą na jej kolanach gotowa była wysłuchać ponownie tej pięknej, romantycznej i przesmutnej opowieści. Znali się od dzieciństwa, od kołyski niemal. Już w wieku czterech lat Stenia Marywilska postanowiła oświadczyć się niewiele starszemu przyjacielowi z sąsiedniego majątku, Gabriel zaś przyjął te oświadczyny z należną powagą. Młodość przyszło im spędzić w mrocznych czasach okupacji, to wtedy zapałali do siebie prawdziwym uczuciem. On przynosił jej bukieciki, ona pisała wiersze, których nigdy mu nie pokazała. Na nic więcej chłopiec z przyzwoitej rodziny i dziewczyna z dobrego domu nie mogli sobie pozwolić. Pocałunki? Po zaręczynach! Przytulanie? Tylko w tańcu! Wybuch powstania zmienił wszystko. Na wszystko zabrakło czasu. I na zaręczyny, i na tańce. Każda minuta mogła być tą ostatnią. Każda kula mogła zmieść miłość Stefanii i Gabriela. Więc próbowali przechytrzyć śmierć, czerpać z życia, na przekór jej. W pierwszym tygodniu września ogłosili swe zaręczyny. Słynny batalion Czarna, w którym Gabriel był dowódcą jednego z plutonów, a Stefania sanitariuszką, stacjonował wtedy na Czerniakowie, jeszcze nie zniszczonym, jeszcze bezpiecznym. Nad dachami domów słońce wschodziło i zachodziło, jakby wojna została gdzieś daleko. Wisła lśniła w jego promieniach, a po jej drugiej stronie była wolność i nadzieja dla nich wszystkich. Wszystkich młodych dziewcząt i chłopców, wierzących jeszcze w zwycięstwo. I w życie. Ale następnego dnia Niemcy całą swą potęgą ruszyli na czerniakowskie placówki powstańców. I znów na wszystko zabrakło czasu. Mimo to Stefania i Gabriel wzięli ślub. Szybki, powstańczy ślub, jakich wiele było w tamtym czasie. Po krótkiej ceremonii w piwnicach małego kościółka wrócili na
stanowiska. Znów nie było czasu na przytulanie i pocałunki, ale przyrzekali sobie gorączkowym szeptem, że może wieczorem, może w nocy... Przyszedł rozkaz: natarcie wzdłuż brzegu Wisły. Gabriel ruszył na czele topniejącego oddziału. Stefania została w tyle, opatrując rannego i... już nigdy więcej swego ukochanego, swego męża nie zobaczyła. Szukała. Do upadku Czerniakowa szukała i pytała. Po wojnie wróciła do Warszawy jako jedna z pierwszych i szukała, wierząc, że on żyje, że przyjdzie list, wiadomość, że ją odnajdzie albo ona odnajdzie jego. Chodziła na ekshumacje tylko po to, by utwierdzić się w pewności, że Gabriela nie ma wśród poległych, że on żyje. To dawało jej siły, by czekać nadal. Dzień po dniu, noc po nocy. Ale wszelki ślad po Gabrielu zaginął. Jakby młody mężczyzna nigdy nie istniał. Nawet teraz, po kilkudziesięciu latach na widok listonosza, trzymającego w ręku przesyłkę, Stefania wstrzymywała oddech. Po tylu latach ona wciąż nie straciła wiary, że jej ukochany, jej mąż gdzieś jest i że wróci do niej. Pewnego dnia do niej wróci... Gabriela zaszlochała, przytulając Stefanię z całych sił, i dziękując w duchu nieznanym rodzicom, że podrzucili ją na wycieraczkę właśnie tej kobiety, która dała jej tyle miłości. Maleńka dziewczynka była zadośćuczynieniem za tamtą stratę, a Stefania tego dnia, gdy ją znalazła, pogodziła się z losem. Choć nie przestała czekać. Teraz obie pochylały się nad starym albumem, z czcią oglądając nieliczne zachowane zdjęcia: oto Gabriel - młody, przystojny mężczyzna w panterce, z biało - czerowną opaską na ramieniu, opiera się o ścianę staromiejskiej kamieniczki, patrząc jasnym, pewnym spojrzeniem wprost w obiektyw aparatu. Oto ciocia zaraz po wojnie, na tle gruzów Starówki, w
cieniutkiej sukience i takim samym połatanym płaszczyku. Smutna i przygaszona, wyglądająca na starszą, niż wskazywałaby metryka, próbuje uśmiechnąć się do fotografa. Parę kart wstecz, do czasów sprzed wojny, i nastrój zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Spada ciężar, uciskający serce Gabrysi, bo tutaj Stefania jest młoda i szczęśliwa. Macha ręką, stojąc na balkonie kamieniczki, należącej do jej rodziców, tej samej, w której zajmuje teraz służbówkę. I jeszcze wcześniej: dziesięcioletnia Stefania w ciemnej amazonce dosiada niedużego konika, uśmiechając się triumfalnie, oddaje salut bacikiem, obok niej, na gniadym rumaku, nastoletni Gabriel patrzy gdzieś ponad głową fotografa. Wreszcie ulubione zdjęcia Gabrysi: Stefania z rodzicami i dziadkami na ganku prześlicznego dworku. To willa Jagódka, nazwana tak na cześć babci Stefanii. Majątek, który Stefan i Jagoda Marywilscy dostali w prezencie ślubnym. Miejsce cudownych wspomnień. Miejsce utraconego dzieciństwa. Ciocia mówiła o Jagódce z taką samą tęsknotą, z jaką wspominała swego męża. Największym marzeniem Gabrysi, zaraz po „chcę być taka jak inni", było odnalezienie albo Jagódki, albo Gabriela, a najlepiej i domu, i mężczyzny naraz. To pierwsze nie byłoby skomplikowane - majątek nie zniknął bez śladu z powierzchni ziemi - gdyby tylko ciocia zechciała powiedzieć, w jakiej wsi się mieścił, ale ona, z niezrozumiałych dla Gabrysi powodów, trzymała to w tajemnicy. Jedynym wytłumaczeniem było: - Nie chcę oglądać gruzów mego dzieciństwa. - Ale ciociu... - za każdym razem sprzeciwiała się Gabrysia. - Jagódka może stać w najlepsze, odrestaurowana, biała i śliczna, jak na tych zdjęciach...
- I biegają po pokojach dzieci nowego właściciela, tak? Po pokojach, w których kiedyś szczęśliwi byli moi dziadkowie, potem moi rodzice, a na końcu ja? Odebrali nam dwór, odebrali lasy i pola, sprzedali komuś za psi grosz, a ja mam zachwycać się białymi ścianami? - A może... Może przeciwnie: dworek niszczeje, czekając na ratunek, czekając na ciebie? - I co mu dam? Kafelek z pieca, bo na tyle z mojej postkomunistycznej emeryturki będzie mnie stać? Serce by mi pękło, gdybym zobaczyła rodzinny dom w ruinie! - Może chociaż ja bym go zobaczyła? - prosiła nieśmiało Gabrysia. - Po mojej śmierci. Zostaniesz spadkobierczynią i Jagódka przejdzie w twoje ręce - i to był koniec dyskusji. Zazwyczaj. Dziś jednak olśniła Gabrysię pewna myśl - za parę dni rozpocznie się teleturniej, czy co to tam było, w którym miała wziąć udział. Gdyby zwyciężyła, zgarnęłaby dwieście tysięcy złotych. Tyle wynosiła nagroda. Do tej pory nie mogła ofiarować ukochanej opiekunce niczego. Co z tego, że odnalazłaby miejsce urodzenia rodziców cioci czy dziadków? Ze odnalazłaby Jagódkę? Pojechałaby, popatrzyła ze smutkiem na miejsce po dworze, albo - z jeszcze większym na zrujnowaną willę lub też na dom zamieszkany przez szczęśliwych nowych właścicieli i... wróciłaby do mieszkanka na Mariensztacie, nie pisnąwszy ani słowa, że była i widziała. Teraz jednak - oczywiście pod warunkiem, że wygra miałaby mały kapitalik na dobry początek. Może na kupno majątku albo chociaż samej Jagódki, może na pierwszy remont, żeby domek nie rozpadł się do czasu, gdy Gabrysia zarobi lub zdobędzie jakoś potrzebne pieniądze. Mogła o Jagódkę zawalczyć. Dla cioci.
I po raz pierwszy od zwariowanego spotkania z ekipą telewizyjną na ulicach Radomia Gabriela zapragnęła, by to wszystko, cały ten show okazał się prawdą. Umknęła do swojego pokoju i wyciągnęła z pudełka na listy ozdobne zaproszenie na inauguracyjną galę. Wyglądało zachęcająco i prawdziwie. Otworzyła więc przeglądarkę internetową i... oniemiała. Program „Z Bestii w Piękność" był hitem! Przygotowania, eliminacje, wybór kandydatek - trwało to od wielu tygodni, żyła tym cała Polska, na forach toczyły się zażarte dyskusje, omawiano już wytypowane kandydatki i obstawiano zwyciężczynie. Gabrysia mało nie spadła z krzesła, gdy na oficjalnej stronie tych kosmicznych metamorfoz ujrzała... własne zdjęcie! Siebie samą, nieco wygiętą, bo akurat stanęła na chorej nodze, o kulach, w spodkowatych okularach i włosach zebranych w kitkę! Jak na swój gust już teraz mogła siebie obstawić - była najkoszmarniejszą z kandydatek. Inne zostały wybrane chyba tylko po to, by stanowić oprawę dla Gabrysi. Otrząsnęła się z szoku, przeczytała pochlebne opinie na temat swej „urody" - pochlebne, znaczy: „Ona naprawdę jest koszmarna! MÓSI wygrać!! Gabrysia na prezydenta!", po raz drugi otrząsnęła się z szoku i otworzyła zakładkę „Regulamin konkursu". I oniemiała po raz drugi. Otóż (powinna była przeczytać ten regulamin, nim podpisała umowę) kosmiczne metamorfozy były konkursem międzynarodowym. Zwyciężczynie z poszczególnych krajów miały spotkać się na światowej gali i dopiero tam następował wybór królowej piękności. Z całą tą artystyczną oprawą, tańcami, kostiumami kąpielowymi, sukniami ślubnymi i pytaniami od jury i gotowymi odpowiedziami uczestniczek. Gdyby Gabrysia zwyciężyła już w pierwszym etapie, czyli w
Polsce, zainkasowałaby swoje dwie setki. Gabi nie była pazerna. Świat jej więc nie interesował, choć nagroda wynosiła dwa razy więcej. Czytała dalej: „... przemiana z Bestii w Piękność nastąpi na Cyprze..." - wow!, na Cyprze!, uwielbiała Cypr, choć w życiu tam nie była! - „... w Klinice św. Patryka, gdzie do dyspozycji dziewcząt oddano całe jedno piętro. Uczestniczkom nie wolno używać lusterek (by nie mogły cieszyć się z rezultatów przed finałem), w pokojach także nie będzie luster (to i okna muszą zabić dechami). Każda z uczestniczek przejdzie szereg operacji plastycznych..." - Co?! - Gabriela aż podskoczyła na krześle. - Zaraz, zaraz, JAKICH OPERACJI?! Ano plastycznych. W umowie stało jak wół: wyrażam zgodę na wszelkie zabiegi, w tym także chirurgiczne, jakie organizatorzy programu wraz z lekarzami uznają za stosowne przeprowadzić na mojej osobie, w celach upiększających. - O matko... - Dziewczyna osunęła się na oparcie fotela. Umowa wypadła jej z ręki. Nie przyzna się cioci do swojej głupoty, za chińskiego pana! Stefania zakułaby ją w dyby i zgłosiła jej zaginięcie, gdyby się dowiedziała! Musi coś wymyślić! Teraz i natychmiast! Musi znaleźć alibi na trzymiesięczne zniknięcie! Ciocia nie ogląda telewizji, więc kłamstwo się nie wyda - myślała Gabriela w swej naiwności - byle tylko to było dobre kłamstwo. Obóz. Obóz instruktorski. Gdzieś daleko, gdzie nie ma zasięgu. Bieszczady są za blisko. Może Egipt? Na Saharze chyba nie ma zasięgu? Nie, ciocia nie puściłaby jej do dzikich ludzi. Afryka więc odpada. Rosja? Nie, Gabriela nie lubiła Rosji, za to, że podczas powstania stali na drugim brzegu i gapili się bezczynnie na umierające miasto. Nawet fikcyjnie by do Rosji nie pojechała. Do Niemiec z tego samego powodu również
nie. Ale mogła nagiąć prawdę i wyjechać na Cypr. Tam są chyba miejsca, gdzie komórka nie działa, prawda? Zadowolona, zamknęła laptopa, raz jeszcze przyjrzała się białej willi Jagódce na wyblakłym zdjęciu, i z małą cichą nadzieją, że w jakiś sposób może się odwdzięczyć za całą miłość i dobroć, jakimi ciocia obdarzyła podrzutka, poszła spać. Alek był dobrym dzieckiem, bardzo kochanym przez matkę. Nie było im łatwo. Koszmar rozwodu złamał delikatną kobietę, jak zapałkę, i lata całe nie mogła się wydobyć z depresji. Jednak synkowi nie brakowało niczego: ani czystego ubrania, ani miłości i wieczornych rozmów z matką na wiele pasjonujących tematów. Mimo iż z pieniędzmi było krucho, chodził do szkoły społecznej, gdzie w małej, kilkuosobowej klasie mógł rozwijać swoje pasje. Interesował się wieloma rzeczami: żeglarstwem, samolotami, kung - fu, jak to u chłopców w tym wieku bywa, jednak największą miłością Alka były konie. Na plakatach, którymi obwieszony był pokoik Alka, galopowały po nie kończących się łąkach przepiękne siwki, cudne gniadosze i demoniczne, czarne jak noc fryzyjczyki. Zjawiskowe araby, śmieszne krótkonogie kucyki, łaciate jak krówki wielkopolany - Alek kochał je wszystkie. I gdy tylko koniki na plakacie były podpisane, znał je wszystkie po imieniu. Podczas ostatnich wakacji mama sprawiła chłopcu niespodziankę - oboje w lipcu wyjechali na wczasy w siodle do Bukowego Dworku i już po tygodniu mogli wędrować na grzbietach wierzchowców przez okoliczne lasy. Alek był oczarowany, jego mama szczęśliwa. Żegnając się z mieszkańcami rancza, obiecali, że wrócą za rok. Tak się jednak nie stało.
W maju następnego roku z Martą skontaktował się dyrektor jednego z domów dziecka, prosząc, by przyjęła do szkółki pewnego sprawiającego poważne kłopoty wychowanka. Marta, która własnych problemów miała potąd, o, potąd!, chciała grzecznie, acz stanowczo odmówić, gdy jednak usłyszała imię i nazwisko chłopca oraz jego krótką historię, zgodziła się natychmiast. W następny weekend Alek przyjechał do Bukowego Dworku. Poważny, wychudzony, zapadnięty w siebie. Z uroczego, roześmianego, rozgadanego chłopca, jaki rok temu tutaj gościł, nie zostało nic. Marta uściskała go serdecznie. Kiedyś odpowiedziałby zarzuceniem rąk na szyję i mokrym całusem w policzek, teraz wysunął się z jej objęć niechętnie. Zrozumiała to. - Pójdziesz na padok? Nasza nowa instruktorka zaraz wróci z terenu i zajmie się tobą. Okej? Masz od firmy indywidualne jazdy... - Nie chcę niczego za darmo - odburknął. - Zapłacę z kieszonkowego. - Kieszonkowe zatrzymaj na jabłuszka dla Lizaka - tak miał na imię ukochany wierzchowiec Alka. - Wyczyść go przed jazdą i osiodłaj. Któryś z chłopaków ci pomoże. Dzieciak, nie czekając na ciąg dalszy, odwrócił się na pięcie i wybiegł z domu. Marta, patrząc za nim przez okno, uśmiechnęła się smutno. Może uda się przywrócić mu życie. Jeśli nie jej, to chabetkom uda się na pewno... Gabrysia podjechała pod stajnię. Zsunęła się z końskiego grzbietu, marząc jak zawsze, że kiedyś może zeskoczy ze swadą. Ujęła wodze w jedną rękę i już chciała ruszyć do środka, prowadząc za sobą zwierzę. Szybkie kroki i dziecięcy głos: Bingo! Jak ty urosłeś!, sprawiły, że wyjrzała ciekawie zza konia. W ich stronę biegł jasnowłosy, ładny chłopaczek. Niebieskie oczy, wpatrzone z uwielbieniem w Binga, płonęły radością. Nagle wzrok dziecka spoczął na Gabrysi i chłopiec...
stanął jak wryty. Oczy mu zogromniały Buzię wykrzywił grymas nienawiści. Dłonie zacisnęły się w pięści. - To pani!!! - krzyknął z furią. - To pani!!! Ty... ty wstrętna, podła kobieto!! Gabrysia oniemiała, a dzieciak, stojąc w miejscu, darł się na cały głos. - Ty... ty dziwko!!! Ty... ty... Zabiłaś mi mamę!!! - Broda zaczęła mu drżeć. Oczy zwilgotniały. - Niech cię szlag trafi!!! Zdychaj długo i w męczarniach!! - wykrzyczał jeszcze, po czym zrobił w tył zwrot i ruszył ku bramie dworu. Gabriela tkwiła jeszcze moment niczym żona Lota i rzuciła się za nim w pogoń, choć dzieciak wcale nie uciekał. - Chłopczyku, chłopczyku, poczekaj! Stój! Co się stało?! Kim jest... była twoja mama?! Któryś z ułożonych przeze mnie koni ją skrzywdził?! Chłopczyku!! - kuśtykała coraz szybciej. Chłopiec obejrzał się przez ramię z bezgraniczną pogardą na szczupłej twarzy. - Koń by jej nie skrzywdził! Nigdy, bo była dobra i kochana! Tylko taka podia kobieta jak ty i taki podły facet jak on, tylko wy mogliście... Gabriela potknęła się nagle i wyłożyła jak długa. Chłopiec zatrzymał się. Złość złością, ale tamtej... podłej kalece trzeba było chyba pomóc. Zawrócił niechętnie. Pociągnął dziewczynę za ramię, pomagając wstać. - Powiedz, co się stało - poprosiła błagalnie. - Nie będę mogła żyć ze świadomością, że przeze mnie ktoś... - Umarła - uciął. - Po tym, jak mnie jej odebraliście, umarła. - Umar... Po tym, jak ciebie... - Gabriela patrzyła na chłopca nic nie rozumiejącym wzrokiem. - Ale ja cię nie znam, chłopczyku. Pierwszy raz cię widzę na oczy.
- No i czego pani kłamie?! - znów się rozzłościł. - Teraz broni pani siebie?! Trzeba było pomyśleć tam, w sądzie, że moja mama tego nie przeżyje!! Chciał ruszyć dalej, ale uwiesiła się jego ramienia. - Jakim sądzie?! - krzyknęła. - W życiu nie byłam w żadnym sądzie! Alek spojrzał na nią zdezorientowany. - Nie jest pani adwokatką? - Adwokatką?! Nigdy w życiu! Jestem dzięki Bogu zaklinaczką koni!!! Pół godziny później, w pełnej zgodzie, bok w bok, jechali środkiem rozkołysanej przez letni wietrzyk, tonącej w zieleni i słońcu łąki. Opowieść, którą snuł chłopiec, sprawiła jednak, że niebo pociemniało. Świat jakby przygasł. - ...wywlókł mnie z tego sądu. I wtedy po raz ostatni widziałem mamę - Alek umilkł. Gabrysia wyciągnęła rękę, ujęła drobną dłoń dziecka i uścisnęła bez słów. Bo jakimi słowami można pocieszyć po stracie najukochańszej osoby? Dwa dni później przyjechała babcia, mama mamy. Płakała. I powiedziała, że mama umarła we śnie. Zasnęła i już się nie obudziła. Pękło jej serce z żalu, że mnie straciła, wiesz, ciociu? Dziewczyna kiwnęła głową. - Ja na początku też chciałem umrzeć, ale mi nie dał ten... ten... wiesz kto. Płakałem i płakałem jak baba, albo dziecko. Jakbyś nie był dzieckiem... - A gdy już nie mogłem dalej płakać, zacząłem być niegrzeczny. Wstrętny. Niszczyłem mu rzeczy, pyskowałem, przestałem się uczyć i biłem dzieci z klasy. Na podwórku też. Stałem się najnieznośniejszym dzieckiem na świecie. A on się upijał i mnie lał po pijaku. Na początku w głowę, żeby nie zostawiać śladów, ale tak go zacząłem wkurzać, że już nie wytrzymał. Po którymś laniu, z rozwaloną wargą i podbitym
okiem, pobiegłem na policję. A policja, całkiem mili byli, zawiozła mnie do szpitala. Pokazałem wszystkie siniaki, nawet te, co mi chłopaki nabili, ale on nabił mi więcej, i już do niego nie wróciłem. I dobrze! Prosto z policji zawieźli mnie do pogotowia opiekuńczego, ale tam już nie było tak miło, bo dzieciaki były złe, a potem do domu dziecka. Wcale nie najgorsze miejsce. Na pewno lepsze niż jego dom. Gabriela słuchała tego beznamiętnego opowiadania ze ściśniętym sercem i dziękowała Bogu i wszystkim świętym, że ciocia Stefania ocaliła ją od takiego losu. - Ale jemu było mało, że odebrał mnie mamie i że ją tym zabił. Postanowił zabrać mnie z domu dziecka. To ja w nogi! Co on miał przyjść z wizytą, to ja chodu. A potem do dyrektora z płaczem, że chcę zostać. I tak jest do dziś. Ale dyrektor o mnie walczy. Już nie będzie tamtemu łatwo mnie odebrać! O nie... Dyrektor wymyślił dla mnie te jazdy konne, w weekend, żeby tamten nie zastał mnie w domu dziecka, gdy przyjedzie w te swoje odwiedziny. Rozumiesz, ciociu? - Rozumiem - szepnęła, zatopiona we własnych myślach. - Wybaczysz mi, że na ciebie nawrzeszczałem? Wiesz, to właściwie nie było na ciebie, tylko na tamtą adwokatkę. Pomyliłem cię z nią. Czy mimo to będziesz ze mną jeździła w teren? - Będę - uśmiechnęła się do zaniepokojonych oczu dziecka. - Pewnie, że będę. - Tylko ty, Bingo, Lizak i ja? - Tak. Tylko nas czworo. Kiedy tylko przyjedziesz, będziemy urywać się na tajne włóczęgi po nawiedzonych lasach. - Naprawdę są nawiedzone? - Chłopiec zrobił wielkie oczy. Kiwnęła głową, puszczając jednocześnie oczko. Roześmiał się serdecznie, z ulgą, a Gabrysia była pewna, że to
nie z powodu nawiedzonych lasów. W następnej chwili wyprostował się w siodle, rzucił dziewczynie łobuzerskie spojrzenie i pognał przed siebie. Gabrysia ruszyła w jego ślady. Zmęczeni, ale szczęśliwi, wracali stępa do stajni. Przy bramie czekał na nich Paweł na rosłym, siwym wierzchowcu. Obaj panowie obrzucili się niechętnym spojrzeniem, po czym chłopiec został z tyłu, patrząc z zazdrością, jak jego nowo poznana ciocia flirtuje z tamtym. A gdy Gabrysia roześmiała się tak serdecznie, jak jeszcze przed chwilą śmiała się z nim, Alkiem, chłopiec poprzysiągł mężczyźnie zemstę. Malowanie w towarzystwie Pawła byłoby przyjemnością, bo i kompania zacna, i mieszkanko warte grzechu, ale Gabriela postanowiła trzymać przyjaciela na dystans, zaś sam Paweł przez cały dzień był spięty i niespokojny. Wciąż zerkał na drzwi, jakby miał się w nich pojawić trójgłowy potwór. - Czekasz na ukochaną? - zapytała niewinnie Gabrysia, przyłapawszy go na setnym tego dnia ukradkowym spojrzeniu w stronę korytarza. - Taa - odmruknął. - Ma pięćdziesiąt sześć lat i jest moją matką. - Przecież nie wie, gdzie jesteś. Bo nie wie, prawda? - Nie jest głupia. - No to przyjdzie, wejdzie... i zabierze cię z powrotem. Gabriela wzruszyła ramionami, choć sama poczuła niepokój. Może tutaj wpaść z policją? - Nie wiem. Nie sprawdzałem. Przez chwilę pracowali w milczeniu. - Dlaczego ona cię tak nienawidzi? - przerwała ciszę Gabriela. Paweł uniósł brwi.
- Nienawidzi? Chciałaś powiedzieć: kocha! - Zwykle wiem, co mówię. Nie kocha się kogoś, komu nie pozwala się po prostu żyć. Komu odbiera się wolność. I przyjaciół. Nie mówiąc o pieniądzach - dodała, by nieco złagodzić poprzednie zdania. Paweł chciał stanąć w obronie matki, ale po chwili pokręcił głową. - Tak się może wydawać. Jednak gdyby nie ona... Wtedy, osiemnaście lat temu... - To co? Wzruszył ramionami i nie dał się już sprowokować do zwierzeń. Umilkł, spochmurniał i szybko zakończył pracę. Odłożył pędzel do pustego wiadra po farbie i rozejrzał się, zadowolony z rezultatu. - Wypiękniało to twoje mieszkanko. Nie ma to jak parę litrów białej farby. Za tydzień odnowimy łazienkę, przeniesiemy zdobyczne meble i będzie super - hiper. Gabrysia rozprostowała obolałe plecy, stając w oknie. Nie mogła przestać zachwycać się widokiem na Starówkę i Wisłę, toczącą siwe wody u jej podnóża. Słońce rzucało ostatnie purpurowe promienie. Dachy kamieniczek zdawały się płonąć. Rzeka lśniła srebrem i złotem. Było pięknie. Poczuła Pawła za swymi plecami i zadrżała leciutko, jak drżała za każdym razem, gdy mężczyzna był tak blisko. Objął ją od tyłu, opierając brodę na jej głowie. - Wiesz, o czym marzyłem przez ostatni tydzień? zapytał półgłosem. - By cię objąć i pocałować jeszcze raz. Odwrócił dziewczynę ku sobie. Zdjął jej okulary, aż spojrzała na niego bezbronnymi oczami łani, i pochylił się nad jej ustami. Całował długo, delikatnie, prosząco, aż poddała się całkowicie, zarzuciła ręce na jego szyję i przylgnęła do mężczyzny całym ciałem.
Powoli, coraz bardziej zatracając się w pocałunku, osuwali się na drewnianą podłogę. Sięgnął pod bluzkę dziewczyny, pieszcząc gładką skórę na jej plecach, karku, aż jęknęła cicho z narastającej rozkoszy. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, sam tracąc niemal zmysły. Nie była im potrzebna nagość. Nie musieli ćwiczyć kamasutry w łożu z baldachimem, by doznać spełnienia. Wystarczył dotyk ukochanej dłoni, namiętne usta, urywane zaklęcia... - O Boże... - wyszeptała Gabriela, czując, że zaraz umrze z rozkoszy. Dłoń Pawła nie ustawała w pieszczocie. - O Bo... Pukanie do drzwi, ostre, natarczywe przerwało jej w pół słowa. Uniosła głowę, do tej pory wtuloną w jego ramię, spojrzała spłoszona w pociemniałe źrenice. - Zostań tutaj - rzekł cicho, całując ją w rękę. - Może to sąsiadka. Ale Gabriela nie miała złudzeń... - Muszę już iść - mówił po chwili z rozpaczą i gniewem w głosie. - Ale wrócę. I... Położyła mu dłoń na ustach. Nie chciała żadnych obietnic. Szczególnie takich, których nie mógł dotrzymać. Następnego dnia wyczekiwała Pawła z niecierpliwością zakochanej, ale nie przyszedł do pracy. Musiała więc sama zająć się końmi i amazonkami. Dzień wlókł się w nieskończoność. Marta przyglądała się podopiecznej, nic nie mówiąc, nie zadając żadnych pytań, jak to ona. Wcześniej czy później Gabrysia sama powie, dlaczego od rana ma łzy w oczach. I dlaczego tych łez nie może raz a porządnie wypłakać. Pod wieczór skonana dziewczyna wprowadziła Binga do boksu, przerzuciła tranzelkę przez ramię i już miała wyjść na korytarz, gdy aż krzyknęła - pani Józefina stała tuż za nią. Choć lepszym określeniem było: czaiła się tuż za nią. - Jeezu, przestraszyła mnie pani!
- A nie wygląda panna Gabriela na strachliwą - odezwała się kobieta ściszonym głosem. Zawsze tak mówiła, jakby zdradzała największy sekret albo plotkowała o bliźnich. Byłaby świetną donosicielką - pomyślała niechętnie dziewczyna. Nie znosiła tej czarno odzianej przygarbionej, kulącej ramiona kobiety, która przypominała jako żywo Szpiega z Krainy Deszczowców na usługach wołomińskiej mafii. - Przychodzę w imieniu Pawełka - na następne słowa Dobrowolskiej serce zamarło Gabrieli w pół uderzenia. - Chce pannę pożegnać i prosić, by już nigdy nie próbowała panna... nie próbowała... - Kobieta zaczerwieniła się. - Panna już wie czego. Spotkać się z nim nie próbowała. - Paweł o to prosi? - Gabriela nie wierzyła w to, co słyszy. - Za pani pośrednictwem?! - Właśnie tak! - JA jestem wolnym człowiekiem i nie zabroni mi się pani spotykać, z kim chcę! - Pannie nie - zgodziła się Dobrowolska. - Lecz Paweł będzie miał kłopoty. Poważne kłopoty, gdy jeszcze raz zrobi to, co zrobił. - A co zrobił? - zapytała Gabriela, czując, że zbliża się chwila prawdy. I zrozumiała słowa Marty sprzed paru miesięcy: „Czy na pewno chcesz wiedzieć?". - Gdy był młodzieńcem, miał dwanaście lat, popełnił straszną zbrodnię. Przez niego zginął... zginął... Dobrowolska przycisnęła dłoń do oczu, i nie był to teatralny gest. Broda jej drżała, dwie łzy wolno toczyły się po policzkach. Gabriela nie śmiała głębiej odetchnąć. - Zabił mojego synka, a swojego brata - kobieta wyrzuciła wreszcie z siebie, a dziewczyna siadła tam, gdzie stała. Paweł zabił! Zabił swojego brata!!! - Bóg za karę odebrał mu głos i rozum - ciągnęła tamta martwym głosem. - Paweł
zwariował, rozumie panna? Padło mu na mózg! - krzyknęła naraz z mściwą satysfakcją, przyglądając się wstrząśniętej Gabrieli. - Po latach wypuścili go z wariatkowa, a ja, stara matka, muszę opiekować się dorosłym mężczyzną. Dźwigam od osiemnastu lat ten krzyż i drżę, by nie powtórzyło się... tamto. - Dlaczego pani mi to mówi?! Kobieta wbiła w nią zimne spojrzenie czarnych oczu. - Ku przestrodze. Żebyś nie była, panna, następna. Odwróciła się na pięcie i zniknęła. Gabriela zamknęła za nią drzwi, a potem osunęła się na podłogę, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Drżała na całym ciele, mając w zupełnie pustym umyśle dwa słowa, tylko dwa: Paweł zabił. Długo w noc płakała niczym małe dziecko, zwinięta w kłębek, z głową na kolanach cioci. Stefania gładziła włosy dziewczyny w niemej próbie pocieszenia, słuchając urywanych zdań, które złożyły się na całą historię. Od poznania Pawła poprzez uratowanie Gabrieli życia, jej zazdrość o młodsze i piękniejsze koleżanki, na pocałunku przy stawie i chwili zapomnienia w mieszkaniu skończywszy. Gabriela musiała się znów rozszlochać i ponownie uspokoić na tyle, by móc mówić dalej. - Nigdy, nigdy nie byłam tak szczęśliwa, nie czułam tego... tego uniesienia, co wtedy, gdy mnie całował, nigdy! Dlaczego ona musiała przyjść?! Ta podła wrona?! I opowiedzieć mi to, co opowiedziała?! Ciocia z rosnącym ciężarem w sercu wysłuchała dalszej historii. I znów musiała tulić swą małą dziewczynkę, płacząc razem z nią. - Ciociu, ja nie uwierzyłabym, przyrzekam, w ani jedno jej słowo, ale on musiał zrobić coś strasznego! To wszystko ma jakąś logikę, prawda? Nie wystarczy coś ukraść czy nie zapłacić podatków, by cię ubezwłasnowolnili na całe życie,
nie wystarczy! Ta... ta wrona mówiła prawdę, Paweł zabił brata, a ja... ja nie mogę z tym żyć! - Gabrielo - surowy głos Stefanii, jakiego dziewczyna nigdy przedtem nie słyszała, sprawił, że powstrzymała łkanie i spojrzała na opiekunkę. - Znałam ludzi, dobrych, szlachetnych ludzi, którzy zabijali. Kochałam jednego z nich i wyszłam za niego za mąż. Co mówiło ci serce, gdy poznałaś i pokochałaś swojego Pawła? - Że jest właśnie takim dobrym, szlachetnym człowiekiem - wyszeptała Gabriela, zwieszając głowę. - Nie zawahał się, ratując mi życie. - Właśnie. Czyjeś słowa, choćby nawet jego matki, przeciwko twoim uczuciom i jego czynom. Nie zwątp w niego i nie zwątp w siebie, dopóki nie poznasz całej prawdy. Dopóki nie wysłuchasz, co Paweł ma na swoją obronę. To mógł być straszny wypadek, córeńko. Nie skreślaj człowieka tak pochopnie. Gabrysia spojrzała na Stefanię oczami pełnymi łez. - Kocham cię, ciociu - powiedziała cichutko, a potem znów zwinęła się w kłębek i, z głową na kolanach ciotki, zasnęła, zapłakana, ale trochę, troszeczkę pocieszona. Niestety nie dane jej było poznać prawdy od Pawła, bo zniknął. Ani nazajutrz, ani następnego dnia, ani później nie zjawił się w pracy. Dobrowolska zadzwoniła do Marty, że syn jest chory i przesłała zwolnienie. Komórka mężczyzny informowała, że abonent jest czasowo niedostępny, nie dała się jednak namówić na zwierzenia, kiedy abonent się udostępni. Gabriela groźbą i szantażem wydobyła z Marty adres Pawła, ale mieszkanie było puste. A dziewczyna nie wiedziała, czy uprowadziła go Dobrowolska, czy też Paweł uciekł, bo prawda wyszła na jaw - ta niepewność sprawiała, że Gabrieli było jeszcze ciężej. Nie była już szczęśliwa...
Miała jednak wokół kochających ludzi i pracę, którą uwielbiała. Paweł żył, więc wcześniej czy później spotkają się. Nie. Jednak nie było tak źle. Pocieszona tym, szła przez park do zoo. Był piątek, dzień jej wolontariatu, który ostatnio nieco zaniedbała. Dotarła do gabinetu, witając się po drodze z pracownikami i kierownictwem, zrobiła parę sekcji - były to jak zwykle żółwie czerwonolice, podrzucane do zoo przez bezmyślnych właścicieli, którzy, kupując takiego ślicznego małego żółwika, ot w pudełku na zapałki się mieścił, jakoś nie przewidzieli, że zwierzę przerośnie akwarium. Przygotowała witaminy dla ptaków - poda je przy wyjściu i... mogła siąść za biurkiem z periodykiem w dłoni. A nuż coś się dzisiaj nagłego trafi. Sanitariusz Wojtek mył kafelki w sali operacyjnej, pogwizdując Motylem jestem..., a Gabrysia przeglądała „Horoskop dla ciebie" - miała bowiem niewytłumaczalną słabość do gazetowych przepowiedni. Oczywiście miała świadomość, że układa je nie żadna wróżka Hermenegilda, lecz pani redaktor, i że nie potrzebuje ona do owych przepowiedni szklanej kuli, tarota czy tablic astrologicznych, a własnej wyobraźni. Nie przeszkadzało to jednak Gabrysi czytać z wypiekami na policzkach: "W tym tygodniu gwiazdy będą dla ciebie łaskawe, nawet bardziej, niż byś chciała. Szczęście w miłości - poznasz nieznajomego sąsiada spod trójki! Uważaj na pieniądze, czekają cię duże wydatki (wypadnie ci plomba). Zdrowie dopisze, szykuj się na operację wyrostka". Zatopiona w lekturze horoskopu na następny tydzień, drgnęła, słysząc dzwonek telefonu. Podniosła słuchawkę. - Pani doktor, jest tam pani? - Tam, czyli gdzie? - odpowiedziała pytaniem. - W gabinecie.
- Przecież do gabinetu się pan dodzwonił. - Aha, no tak. Sławek z ochrony mówi. Jest tu taki jeden w sukience. - Ksiądz? - Niee, książę. - Książę w sukience?! - Zagraniczny książę. Arabski. Gabrysia zaskoczyła. Skoro arabski, to ma prawo biegać w sukienkach i z ringo na głowie. - Jako eksponat? - zaśmiała się. - Niee, przyniósł sokoła. Gabriela zachichotała. Znów ją wkręcał sympatyczny ochroniarz... - Panie Sławku, coś mi się wydaje, że wczoraj za dużo było „Hej, hej, hej, sokoły"... - Co też, pani doktor! Mówię serio! Jest tu książę z obstawą. I sokołem, bo zaniemógł. Obejrzy mu pani tego ptaka? - Nie będę oglądała żadnego ptaka!!! - Tego sokoła, znaczy. Gabriela nie odpowiedziała. Nie mogła. Zwinięta ze śmiechu na krześle, ocierała łzy. - Ob - obejrzę - wykrztusiła wreszcie. - Dobra. On ma obstawę, ten książę, czterech gości z kałachami. - Też w sukienkach? - Też. Niech się pani nie wystraszy. - Okej - odparła, ocierając mokre oczy. - Powitam ich chlebem i solą. Sławek z ochrony rozłączył się. Gabrysia jeszcze chwilę patrzyła na trzymaną w ręku słuchawkę, ma chłopak poczucie humoru, po czym krzyknęła do sanitariusza Wojtka.
- Idzie do nas czterech gości z kałachami. Nie przestrasz się. - Dobra. Przygotuję shotguna. - Ale strzelaj na rozkaz. - Ta jest, pani doktor! W czasie, gdy się przekomarzali, drzwi gabinetu huknęły o ścianę. Gabriela skoczyła na równe nogi, widząc wpadających do środka zamaskowanych drabów. Było ich czterech. Każdy z karabinem, wymierzonym w dziewczynę. Bez jednego słowa przeszukali cały budyneczek, zgarnęli do gabinetu Wojtka i dopiero wtedy, mając oboje na widoku, jeden z napastników zawołał coś śpiewnie. Do środka powoli i majestatycznie wkroczył piąty przebieraniec. Gabrysia zamrugała. Dyskretnie uszczypnęła się w przedramię, ale mężczyźni w białych sukienkach i czarnych obwarzankach na głowie nie zniknęli. Oczy mieli ukryte za przeciwsłonecznymi okularami, mimo iż dzień był deszczowy. Lufy karabinów opuścili do połowy, ale nadal byli czujni. Ten ostatni stanął przed dziewczyną, zdjął okulary i uśmiechnął się przyjaźnie, ukazując garnitur śnieżnobiałych zębów, kontrastujących z oliwkową cerą. Miała przed sobą Osamę dwojga nazwisk Bin Ladena. - Heloł - przywitał się. - Heloł - odparła odruchowo. - My name is Asmid al Hajew. I am prince of Maroko. ((ang) - Nazywam się Asmid al Hajew. Jestem księciem Maroko.) - Really?! ((ang) - Naprawdę??) - Yes, lady. ((ang) - Tak, proszę pani.) Gabrysia otworzyła szeroko oczy, choć za grubymi szkłami okularów nie było tego widać. Pracownicy zoo wyjątkowo się dzisiaj nudzili; wynaleźli pięciu ciemnoskórych
ziomali, wyposażyli ich w białe sukienki i plastikowe karabiny, żeby ją nastraszyć, nie no, całkiem zabawne! Teraz musi się odpowiednio zemścić. Tak, jak poprzednim razem, gdy zamknęli ją w słoniami, gdzie woń słonich kup przyprawiała o utratę zmysłów. Uśmiechnęła się słodko do „księcia of Maroko", gotowa podjąć tę grę. Ciekawe, jaka na końcu czekała ją niespodzianka! - So, what can I do for you, dear prince? ((ang) - A więc czym mogę panu służyć, drogi książę?) - My falcon. ((ang) - Mój sokół.) - Ziomal w kiecce ze zbolałą miną wyciągnął przed siebie zawiniątko. Swojego sokoła. Gabrysia stłumiła śmiech. Sokoły zazwyczaj siadywały na wyciągniętych ramionach. Rzadko pozwalały owijać się w ręczniczek. Ten jednak - o dziwo! - pozwolił. Bo był martwy. Dziewczyna uniosła brwi. Białe komeżki, ringo na głowie i plastikowe karabiny, okej, nie było to trudne do zdobycia, ale truchło sokoła? Prawdziwego sokoła z obrączką na łapce i obróżką wysadzaną świecidełkami? No, no, postarali się chłopaki. - He's dead ((ang) - On nie żyje (...)) - pokiwała głową, patrząc na ptaka. - I know ((ang) - Wiem(...)) - odparł mężczyzna. - I'm very sorry. ((ang) - Bardzo mi przykro.) - Thank you.((ang) - Dziękuję) - Przebieraniec nadal trzymał zdechłego ptaka przed oczami Gabrysi. - Soł...? - Soł...? Wojtek przepchnął się naraz do przodu. - Gabi, jak jest: „Śpij w pokoju"? - zaszeptał. Spojrzała na niego zdziwiona, ale odpowiedziała:
- Sleep in the room (gra słowna (ang.) - room oznacza pokój w sensie pomieszczenia.). Sanitariusz zawinął truchełko z powrotem w ręcznik i z ceremonialnym ukłonem podał przebierańcowi. - Sleep in the room. - With him?! ((ang.) - Z nim??) - Przestraszył się tamten, patrząc z niedowierzaniem na ręcznik. - Noł, noł! - Gabrysia z trudem powstrzymała śmiech. Zaczynała się jej ta zabawa podobać. Facet autentycznie wszedł w rolę. Położyła dłonie na zawiniątku i rzekła z należytą powagą: - Rest in peace. ((ang.) - Spoczywaj w pokoju.) - Oł... yes, of course... (ang.) - tak, oczywiście...) Przebieraniec odetchnął z ulgą. Znów zapadła cisza. Gabrysia stała, uśmiechając się uroczo do „księcia of Maroko", Wojtek podziwiał karabin najbliższego faceta w bieli, sokół nie żył, książę na coś czekał, a czterej jego towarzysze nie spuszczali z dziewczyny wzroku, czekając na dalsze rozkazy. - Soł? - Gabrysia postanowiła zakończyć tę maskaradę. Dasz mi postrzelać? Wyciągnęła rękę po najbliższy karabin. I... W dwie sekundy została obezwładniona. Trwała chwilę z wykręconymi rękami i twarzą na biurku, po czym roześmiała się serdecznie. - No dobra, już dobra! Czego chcecie?! Cukierków na Halloween? Mam tylko dropsy na odrobaczanie miśków. Żaden z przebierańców nie odezwał się ani słowem. Wojtek, stojąc pod ścianą z lufą karabinu wbitą w brzuch, nie był taki skory do śmiechu. - Gabi, oni są prawdziwi - wydusił. - Co? Nie słyszę, bo mam twarz w biurku. - Ten książę i te karabiny są prawdziwe! - rzekł głośniej.
- Serio? Sokół też? - obejrzała się przez ramię z niedowierzaniem. - No dobra, skoro prawdziwe... Już będę grzeczna, obiecuję! Uścisk na nadgarstkach zelżał. - Mój prince chcieli zobaczyć, na co umrze - odezwał się nagle ten, który ją obezwładnił. Gabriela wzruszyła ramionami. - A nie ma sprawy Pójdę po szklaną kulę. - Na co falcon umrze. - Falcon już umarł - zauważyła pogodnie, prostując się. - Oni chcą wiedzieć, na co zdechł ten ptak - syknął Wojtek, wodząc niespokojnym spojrzeniem od karabinu do karabinu. - Ahaa... Zapraszam więc na sekcję - chciała przejść do sąsiedniego pomieszczenia, ale zaintrygował ją wyraz twarzy jednego z ochroniarzy. Przebieraniec sięgał właśnie po jej gazetkę. „Horoskop dla ciebie". - I love it - rzekła z uczuciem. - I am virgin. ((ang.) uwielbiam to (...) jestem dziewicą.) - Nooooł - wyrwało się z pięciu męskich piersi. - Yes, I am! - Noooł...! - Yes! I am virgin! ((ang.) - Tak! Jestem dziewicą!) - And I am prince. ((ang.) - A ja jestem księciem (...)) Ochroniarz wystąpił nagle przed „księcia", prężąc dumnie pierś. - Really? Second prince?! ((ang.) - Naprawdę? Drugim księciem (...)) - ucieszyła się. - Noool, one and only prince of Maroko. ((ang.) - Nie, jedynym księciem Maroko.) - Wow! Amazing! Who's next?! ((ang.) - Niesamowite! Kto będzie następnym?) - Nie wytrzymała i roześmiała się serdecznie. - Dobrzy jesteście.
- Poklepała drugiego księcia po ramieniu. - Teksty macie świetne. Aha, ma być po angielsku. Soł, you are the only prince? ((ang.) - Więc jesteś jedynym księciem?) - Yes, I am - odparł z przekonaniem. ((ang.) - Tak jestem (...)) - And now you will make me „hande hoch" by kałach? ((ang.) - I teraz zmusisz mnie kałachem do zrobienia „hande hoch"?) - What is „hande hoch" and „kałach"? ((ang.) - Co to jest „hande hoch" i kałach? (...)) - zdziwił się szczerze. - Doesn't matter ((ang.) - Nieważne.) - Gabriela machnęła ręką, zabierając ptaka ze sobą. Poszli za nią całą piątką, a z Wojtkiem - szóstką. Ten ostatni dawał dziewczynie rozpaczliwe znaki, ale Gabrysia przez zaparowane okulary niewiele widziała. Sprawnie rozkroiła sokoła, by po chwili w triumfalnym geście wyciągnąć z jego żołądka... pierścionek. Złoty pierścionek z błękitnym kamieniem. Ponownie z pięciu piersi wyrwało się przeciągłe westchnienie. Gabrysia obracała klejnot w palcach, podziwiając szczerze dzieło jubilera. Złoty czy nie był naprawdę piękny. Podała go w końcu pierwszemu księciu, ale ten cofnął się, wskazując księcia drugiego. - I'm only bodyguard - wymamrotał przepraszająco. ((ang.) - Jestem tylko ochroniarzem (...)) - Oh, yes, and you are the prince one and only. ((ang.) Ach tak, a ty jesteś jednym i jedynym księciem.) - Yes, I am, and you, my lady, are... - zawiesił głos. ((ang.) - Tak jestem nim, a ty, moja pani, jesteś (...)) - Yees? ((ang.) - Taak?) Nagle „the only prince" zawinął zwłoki sokoła w ręczniczek, pochylił się w ukłonie i... wyszedł spiesznym
krokiem. Za nim podążyli pozostali. Gabriela została w pustej sali z pierścionkiem w dłoni i głupią miną. - Jeezu, co to było? - spojrzała pytająco na Wojtka, ale ten, równie oszołomiony, pokręcił tylko głową. - Oni byli prawdziwi - wyjęczał niemal. - Prawdziwi, czyli co? Te sukienki, karabiny i to wszystko? Książę i... pierścień też?! Pokiwał tylko głową, a Gabriela aż usiadła z wrażenia. - Nie no, co ty! - Poderwała się w następnej chwili. - Ktoś nam kawał zrobił! - To nie wygląda na kawał. - Wojtek wskazał mieniący się klejnot. - Szkiełko z bazaru. Po pracy skoczę do jubilera, żeby obejrzał to cudo. Zobaczysz, że mnie wyśmieje, zobaczysz! Jubiler wycenił klejnot na dwadzieścia tysięcy dolarów. I wcale się przy tym nie śmiał. - I co ja mam z nim zrobić, ciociu? - Gabriela obracała pierścionek w palcach, leżąc z głową na kolanach opiekunki. Może on, ten książę właściwy, zapomniał go zabrać razem z sokołem? Stefania słuchała, nic nie mówiąc. Jej było wszystko jedno, czy Gabrysia odda pierścionek, czy go zatrzyma, byle mogła głaskać włosy podopiecznej, lśniące złotem w świetle nocnej lampki, tak jak teraz. - Od jubilera poszłam prosto do ambasady marokańskiej, ale tam powiedzieli, że książąt ci u nich, w Maroku, dostatek i muszę coś bliższego powiedzieć o tym moim, a ja oczywiście imienia i nazwiska nie zapamiętałam. A gdy zaczęłam opisywać: w białej szacie, z czarną obręczą na głowę, w przeciwsłonecznych okularach i z karabinem pod pachą, to zaczęli się śmiać... Poprosili, gdy już się wyśmiali, a ja wciąż byłam poważna - sama pochichotałabym z nimi, gdybym nie
trzymała w dłoni tego cuda - o numer telefonu. Zadzwonią, gdy znajdą „mojego księcia", tak się wyrazili, wiesz, ciociu? - Myślę - zaczęła Stefania powoli - że gdyby ten człowiek chciał odzyskać pierścionek, już by to zrobił. W zoo wiedzą, gdzie cię szukać. Nie uważam też, że ot tak o nim zapomniał, unosząc ukochanego sokoła. Ale przyszło mi do głowy, że to po prostu zapłata za jego sekcję. - Dwadzieścia tysięcy dolarów?! Za sekcję?! W takim razie była to najdroższa sekcja zwłok, jaką wykonałam Gabriela pokręciła głową. - Z drugiej strony oni, w tym Maroku, śpią na pieniądzach i kąpią się w złocie. Co to dla księcia jakiś pierścionek. Uważasz, że mogę go zatrzymać? - Uważam, że tak. Uczciwie zgłosiłaś się do ambasady. Nie ukradłaś go. To prezent i tak go potraktuj. Jest prześliczny... - Ciocia uniosła klejnot do oczu. - Co to za kamień? Szafir? Gabrysia pokręciła głową. - Błękitny diament. Niezmiernie rzadki. Dlatego wartość pierścionka jest taka duża. Ponoć jest również bardzo stary... Będę go nosiła. Na szczęście - postanowiła, po raz pierwszy wsuwając pierścionek na serdeczny palec. Pasował idealnie. Jakby ktoś kupował go specjalnie dla Gabrysi. Przyjrzała się z ukontentowaniem swojej dłoni, która nagle, ozdobiona niezwykłym klejnotem, wyszlachetniała. Stefania uściskała dziewczynę serdecznie. - Pójdziemy jutro na zakupy. Sprawię ci sukienkę w tym kolorze - zaproponowała. Gabrysia pokręciła głową. - Jutro jest ta... - i zacięła się. Dotąd nie powiedziała cioci o uroczystej gali, na którą została zaproszona do Sali Kongresowej. - Dobrze - poprawiła się natychmiast. Błękitna sukienka i ten pierścionek na palcu na pewno dodadzą jej odwagi. Może nawet organizatorzy, stwierdziwszy, że dziewczyna jest za ładna, wyrzucą ją z programu!
Nic z tego. Gabrysia, wraz z pozostałymi czterema uczestniczkami show, została poproszona do garderoby, tam przebrano ją w szarą, workowatą suknię, w której wyglądała jak wiedźma prowadzona na stos. Włosy, świeżo umyte i podkręcone, zebrano w tak ciasny kucyk, że Gabrysi oczy ściągnęły się do góry, starto makijaż, zdjęto ładny, gustowny naszyjnik i tylko pierścionek pozwolili jej zatrzymać - po krótkiej, acz burzliwej batalii. O godzinie dwudziestej, w sobotę 12 czerwca, cała Polska zasiadła przed telewizorami, by podziwiać po raz pierwszy, ale nie ostatni, pięć uczestniczek szeroko reklamowanego show „Z Bestii w Piękność". Tego wieczoru miały się pokazać w kreacjach wieczorowych i tylko w nich. Potem zostaną porwane do kliniki na egzotycznej wyspie - dokąd dokładnie, nie wyjawiono - gdzie nad ich metamorfozą pracować będzie sztab specjalistów od kobiecego piękna. Oprawa programu była imponująca. Pod Pałac Kultury podjeżdżały limuzyny wiozące VIP - ów, którzy po czerwonym dywanie wchodzili do środka. No rozdanie Oscarów po prostu! Samą galę prowadzili znakomici prezenterzy. Wystrój sceny był wprost bajkowy - tonął w złocie, jedwabiach i orientalnych kwiatach, niczym pałac z Baśni tysiąca i jednej nocy. Diwa operowa zaśpiewała arie z Aidy i Carmen, na śnieżnobiałym koniu przejechał przez scenę książę z bajki, który ukoronuje zwyciężczynię, potem widzowie w sali i przed telewizorami obejrzeli przedstawienie wokalno - muzyczne Brzydkie kaczątko, przygotowane specjalnie na tę okazję, by wreszcie ujrzeć to, na co czekali wszyscy. Pięć wybranych. Pięć Bestii. Dziewczęta sprawiły zawód.
Wcale nie były tak koszmarne, jak się można było spodziewać po tytule programu. Dopiero, gdy na scenę wyszła, czy raczej wykuśtykała Gabrysia... - O rany boskie, Gabrysia! - Stefania Szczęśliwa aż uniosła się w fotelu. Jej przyjaciółki, które zaprosiła na herbatkę, oniemiały, patrząc szeroko otwartymi oczami w ekran telewizora. - T - to Gabrysia? - Wanda spod siódemki przekrzywiła głowę. - W co ona się ubrała?! W pokutny worek?! Na taką galę?! Jak ona wygląda?! Przecież to ładna dziewczyna, a tutaj... - Zamilcz, Wandziu, proszę. - Stefania zdobyła się jedynie na szept. Otarła oczy, w których rozbłysły łzy. - Moja mała dziewczynka... Nie myślałam, że aż tak jest jej ze sobą źle... - Anka, czy ty to widzisz?! - Jula, przyjaciółka Gabrysi jeszcze z podstawówki, krzyczała do telefonu. - No ja też nie wiedziałam! O ja cię! Gabula w telewizji! Będą ją przemieniać w piękność! Nie płacz, bo i ja się popłaczę! Ale dlaczego nie pisnęła ani słowa?! Zabiję ją, jak wróci! - O ja pieprzę, Gabrina! Nasza Gabrina w telewizji! Marta podniosła dłoń do ust. Jej syn spojrzał ciekawie tam, gdzie wskazywała drugą ręką. - Ona, naiwna, łatwowierna gapa, w tym zasranym show! Zrobią jej wodę z mózgu i skrzywdzą, sierotę! Muszę się napić... „O Boże, Gabi! - jęknął w duchu Paweł. - Moja Gabrysia! W... czym?! «Z Bestii w Piękność»?! Ależ dla mnie jesteś piękna! Nawet nie wiesz, jakie masz dobre, piękne wnętrze! W co ty się wplątałaś, dziewczyno?!" Dobrowolska doskoczyła do odbiornika. Pstryknęła wyłącznikiem. Obraz zgasł. Paweł spojrzał na telefon, z którego matka wyjęła kartę sim, a potem na nią samą. Po raz pierwszy w błękitnych oczach syna ujrzała czystą nienawiść.
- Poczekaj, muszę obejrzeć do końca. - Półnaga dziewczyna wyplątała się z ramion kochanka. - To będzie coś niesamowitego! Z koszmarków zrobią piękności - szeptała, wpatrując się jak zahipnotyzowana w ekran telewizora. Oliwier westchnął teatralnie, oparł głowę na ramieniu i, nie mając innego wyjścia, spojrzał w telewizor. Na widok piątej kandydatki gwizdnął cicho. - No, no, nie podejrzewałbym pani mecenas o taką determinację. Nie dość, że oszpeciła się zupełnie, to jeszcze połamała nogi. I to wszystko, by dostać się do tego show?! - O kurwa mać! - Malina opadła na oparcie fotela, nie wierząc własnym oczom. Wstała na miękkich nogach i podeszła bliżej. Dotknęła ekranu telewizora koniuszkami palców. - Kurwa, nie wierzę - szeptała, blednąc gwałtownie. To nie może być... To nie... Właśnie pokazywano zbliżenie na twarz piątej uczestniczki. Malina ujrzała na ekranie... siebie. Tamta wyglądała paskudnie, w szarej bezkształtnej sukience, związanych na czubku głowy włosach i ohydnych okularach, które Malina pamiętała niczym koszmarny sen jeszcze z podstawówki - wtedy też takie nosiła. Teraz zakładała soczewki i dodatkowe markowe okulary w cieniutkich oprawkach, by dodać sobie powagi. Ubierała się gustownie, czesał ją najlepszy fryzjer w stolicy, ale... gdyby pozwoliła się oszpecić, mogłaby zastąpić tamtą na scenie. - Gabriela Szczęśliwa - przeczytała zdrętwiałymi ustami podpis pod obrazem. - Lat dwadzieścia osiem. Urodzona, o kurwa, dwudziestego piątego maja w Warszawie. Zgadzało się wszystko. Z ekranu uśmiechała się nieśmiało do Maliny siostra - bliźniaczka. Gabrysia niewiele pamiętała z tego wieczoru. Przed wyjściem na scenę tak się spersenowała, że czuła się niczym miś koala na wierzchołku eukaliptusa. Wiatr bujał rośliną, a
ona, uczepiona czterema łapami samego czubka, kołysała się łagodnie to w tył, to w przód. Taak, życie misia koali było piękne. Ktoś ją wypchnął na scenę. Kołysała się więc na scenie, teraz będąc rybitwą na morskiej fali, kołysała się z boku na bok. Zycie rybitwy też było piękne. Buju, buju, kiwu, kiwu, a w tle słodko gra muzyka. Ktoś ściągnął ją ze sceny i postawił w kącie. Teraz czuła się jak majtki na gnieździe. To jest majtek na bocianim gnieździe. Na samym czubku masztu rozbujanego jak sto pięćdziesiąt okrętu. Wytężyła wzrok, wypatrując lądu, ale lądu nie było. Wolała chyba bycie misiem koala... - No, dziewczyno - ktoś klepnął ją w plecy tak potężnie, że spadła ź eukaliptusa - twoje zdrówko. Coś mi się widzi, że wygrasz. Gabrysia wykaraskała się z wysokiej australijskiej trawy, przyjęła od nieznajomego pingwina kieliszek szampana i wypiła do dna, niespecjalnie się dziwiąc, skąd wziął się pingwin w Australii. A potem tak nią kiwnęło, że... Telefon dzwonił nieprzerwanie. Przyjaciele i znajomi Gabrieli poczuli się w obowiązku wyrazić swoje zdanie na temat jej nieodpowiedzialnego postępku. Nie wszyscy. Mniej więcej połowa. Druga połowa obsypywała ją słowami pełnymi zachwytu i podziwu, że się odważyła. Ze nie tylko w tajemnicy przed wszystkimi zgłosiła się do tego kosmicznego show, ale na dodatek wyszła w worku jutowym na scenę! I to na oczach milionów telewidzów! Już brzydsza być nie mogła... - Wygrasz, zobaczysz! - wrzeszczeli pełni dobrych chęci w słuchawkę, a Gabriela zaciskała powieki i zęby w poczuciu beznadziejnej klęski. Zrobiła z siebie pośmiewisko na całą Polskę.
Cioci Stefanii wypłakała się jeszcze tego samego wieczoru, chociaż, będąc teraz pijanym misiem koala, powinna położyć się i zasnąć natychmiast. Jednak czuła się tak podle winna... - Zabrali mi śliczną błękitną sukienkę od ciebie - łkała. Starli makijaż, włosy spięli w okrutny kucyk, aż oczy mi na wierzch wyszły, zaparowali okulary, że nie wiedziałam, gdzie jestem, a na koniec kazali włożyć ten ohydny but, w którym wyglądam jak kaleka! I wypchnęli na scenę! - Dziewczyna rozkleiła się zupełnie. - Gabiniu - ciocia przytuliła wychowankę z całych sił może to nie był zły pomysł? Może naprawdę zrobią z ciebie... - kobieta umilkła, zawstydzona tym, co chciała powiedzieć. Ale przecież wiedziała od lat, że ukochanej przybranej córce źle jest w skórze odmieńca. Ze chciałaby biegać, jak wszyscy, skakać, jak wszyscy, czy chociaż poruszać się bez kul. Powiem ci, że zrobiłaś na moich przyjaciółkach piorunujące wrażenie. Będziemy ci kibicować ze wszystkich sił. Wyślemy tysiąc sms - ów, gdy przyjdzie do głosowania. Ot co! - Naprawdę? - Gabriela podniosła na Stefanię oczy pełne łez. Jesteś taka śliczna - chciała powiedzieć ciocia, patrząc w złoto tęczówek, ale odrzekła tylko z całą mocą: - Naprawdę, Gabisiu. To będzie przygoda życia. Dla nas wszystkich. Gabrysia poczuła, jak ogromny ciężar spada jej z serca. Ciocia nie miała żalu ani o zatajenie całej afery, ani o błękitną sukienkę. A skoro Stefania się na nią nie gniewa, da się żyć. Żeby jeszcze Paweł choć zadzwonił... - Muszę go odnaleźć - myślała gorączkowo, idąc ulicami Warszawy. Właściwie powinna być teraz w zoo, szczotkować strusie czy karmić przeziębione foki rybami nafaszerowanymi antybiotykiem, ale postanowiła zawagarować. - Kto odnajduje
zaginionych? Detektyw. Muszę więc najpierw znaleźć dobrego detektywa. Zatrzymała się w kafejce internetowej, poszperała w Internecie i po chwili miała kilka adresów. Jedno biuro mieściło się dosłownie przecznicę dalej, po paru minutach więc Gabriela wspinała się dzielnie na czwarte piętro śródmiejskiej kamienicy. Detektyw Malejczuk wyglądał zupełnie zwyczajnie. Zwalisty, łysiejący facet w okularkach w drucianej oprawie na perkatym nosie, z sygnetem wielkości kurzego jajka na serdecznym palcu i w porażająco różowej koszuli, rozpiętej pod szyją, ozdobioną ciężkim złotym łańcuchem. Z pewnością wtapiał się w tłum i Gabriela nie poznałaby go przy następnym spotkaniu. Nie wiadomo, co poraziło dziewczynę bardziej - czy wygląd ogólny, czy ta koszula, grunt, że zamiast wycofać się pod byle pretekstem, na przykład „Przepraszam, ja piętro wyżej, do chorej babci", stała w progu zadymionego papierosami biura, wytrzeszczając oczy na detektywa. - Jaki masz problem, dziewczyno? - zagadnął falsetem. No tak, głos dziecka do postury Barbapapy - Muszę kogoś odnaleźć - wyszeptała. W nagłym przebłysku instynktu samozachowawczego zrobiła krok w kierunku drzwi. Te otworzyły się w tym samym momencie, wpychając Gabrysię z powrotem do pokoju. - Cześć, Staszek - usłyszała znajomy głos. Obejrzała się i aż... westchnęła. Z niedowierzania i zachwytu. Miała przed sobą... siebie. Doskonalszą kopię samej siebie. Kobieta w idealnie skrojonej garsonce gołębiej barwy, z włosami ułożonymi ręką mistrza, w eleganckich markowych okularach, a przede wszystkim w pięknych czółenkach i bez kul!! - stała w korytarzu, wpatrując się w Gabrielę z takim samym wyrazem szoku na twarzy, z jakim Gabriela w nią.
- J - ja panią znam - odezwała się słabym głosem. - Pani występuje w tym nowym show Gabriela przytaknęła, czerwieniąc się z zakłopotania. Kobieta uciekła nagle wzrokiem w bok, przeszła obok dziewczyny i usiadła naprzeciw detektywa. - Poczekaj, Malinka - odezwał się mężczyzna zwany Staszkiem. - Ta pani z jakąś sprawą przyszła. Proszę, proszę do środka, może kawki albo herbatki? Gabrysia podziękowała, siadając obok nieznajomej. Próbowała patrzeć na detektywa, ale głowa sama kierowała się ku tamtej. To tak będę wyglądała po metamorfozie?, myślała dziewczyna z zachwytem. Nie miałaby nic przeciwko temu! Przeciwko gładkim, wymanikiurowanym rękom także nie! Wprawdzie nie wiedziała, jak takimi rękami będzie przerzucała gnój w stajni, ale jakoś to będzie! - Słucham panią - detektyw rozparł się w wielkim fotelu, patrząc na Gabrielę wyczekująco. - Otóż - odchrząknęła, zwracając się ku niemu - mam przyjaciela w moim wieku, który jest pod nadzorem kuratora, a tym kuratorem jest jego własna matka. Malina spojrzała na dziewczynę z nagłym zaciekawieniem. Dorosły facet pod nadzorem? Może być ciekawie... - Podobno będąc nastolatkiem zabił brata - tu Gabriela westchnęła ciężko. Malinie rozbłysły oczy. - Potem zwariował, to wszystko wiem od jego matki, i pewnie dzięki temu uniknął poprawczaka, ale został ubezwłasnowolniony. I tak to trwa do dziś. Parę dni temu straciłam z nim wszelki kontakt. Telefon nie odpowiada, mieszkanie jest puste, do pracy nie przyszedł. Podejrzewam, że za tym również stoi jego matka, bo w przeddzień zniknięcia przyłapała nas... Umilkła.
- In flagranti? - Domyślił się detektyw. - Nie. Na malowaniu mieszkania. Oboje, detektyw i adwokatka, unieśli brwi. - Zabrała go ze sobą i więcej Pawła nie widziałam. Mężczyzna myślał chwilę, wreszcie wyciągnął notes. - Będzie mi potrzeba jak najwięcej danych: imię i nazwisko zaginionego, adres, numer telefonu, rysopis, a najlepiej zdjęcie, wszystko, co wyda się pani ważne, a co może pomóc w poszukiwaniach. Może mieli rodzinę gdzieś w Polsce, przyjaciół, którzy by ich przygarnęli? Gabriela pokręciła głową. Nic takiego sobie nie przypominała. Paweł nigdy nie mówił o swym życiu prywatnym. W ogóle do niedawna nie mówił. To też detektywowi powiedziała. - Namierzysz jego historię choroby w archiwum któregoś ze szpitali psychiatrycznych - wtrąciła półgłosem Malina, słuchająca dotąd w milczeniu. - Ja, jeśli pani pozwoli, poszperam w dalszej przeszłości tego mężczyzny - zwróciła się do Gabrieli. - Przepraszam, zapomniałam się przedstawić: Malina Bogacka, adwokat od spraw trudnych i beznadziejnych. Podała Gabrysi dłoń i uścisnęła po męsku. Przytrzymała ją nieco dłużej niż przy zwykłym powitaniu. Moja siostra, pomyślała, patrząc w ukryte za grubymi szkłami oczy dziewczyny. Moja siostra - bliźniaczka... Gabrysia uśmiechnęła się, próbując zamaskować tym zmieszanie. - Przepraszam, pani mecenas, ale... chyba mnie nie będzie stać ani na detektywa, ani na adwokata. - Drobiazg, popracuję społecznie. - Malina machnęła ręką, a pan Staszek po raz drugi tego dnia uniósł brwi w niebotycznym zdumieniu. Nie słyszał jeszcze nigdy, żeby
mecenas Bogacka pracowała za darmo. - Ile lat miał Paweł, gdy popełnił przestępstwo? - Dwanaście - odrzekła Gabrysia z nową nadzieją. Może tych dwoje, adwokatka i detektyw, znajdą coś, co oczyści Pawła z zarzutów? A przynajmniej usprawiedliwi go w jej oczach? Może, tak jak mówiła ciocia, to był nieszczęśliwy wypadek? - Muszę więc poszperać w policyjnych archiwach sprzed osiemnastu lat. - Malina westchnęła teatralnie, by tamta nie myślała, że to takie łatwe. - Proszę wrócić do domu, spisać na spokojnie wszystko, co pani pamięta na temat zaginionego, nam zostawić resztę. Nie ma takiej sprawy, której byśmy we dwoje, ze Staszkiem, nie rozwiązali - Uśmiechnęła się do Gabrysi krzepiąco, a dziewczynie nie pozostało nic innego, niż pożegnać się i - z lekką ulgą - wyjść. - Coś ty taka dobra samarytanka? - zdziwił się detektyw, gdy tylko za klientką zamknęły się drzwi. - Niedługo ta dziewczyna stanie się sławna i bogata odparła Malina w zamyśleniu. - Chcę mieć w tym swój udział. Paweł w milczeniu przerzucał paczki z jednego miejsca w drugie. Dobrowolska ustawiała je metodycznie i równo, pod linijkę. Następnego dnia po przeprowadzce znalazła obojgu pracę w magazynie hurtowni oświetleniowej i teraz, ramię w ramię, pracowała razem z synem. Dzięki temu miała go na oku przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mężczyzna, jeśli się buntował, to w duchu, na zewnątrz nie okazując żadnych uczuć. Za dwa dni Gabriela wyjeżdżała z kraju na trzy miesiące, a on nie mógł do niej nawet zatelefonować! Co dziewczyna sobie o nim pomyśli?! Całował ją i, gdyby nie matka, wziąłby więcej, wziąłby wszystko, czym Gabriela zapragnęłaby go obdarować, a potem odszedł bez słowa, zniknął bez śladu i nie raczył nawet zadzwonić, by się pożegnać, jak człowiek.
- Jesteś tchórzem! - wyrzucał sobie ze złością. - Trzęsiesz się przed matką, jak byle gówniarz, zamiast postawić się raz a dobrze! Nie potrafisz spieprzyć choć na dziesięć minut, by zadzwonić z byle budki telefonicznej! Gardzę tobą, pętaku! Gdyby teraz stał przed lustrem, z nienawiścią splunąłby na swe odbicie. I nagle... - Idę do toalety, - Odstawił pudło na bok i ruszył do wyjścia z hali. Matka za nim. - Do kabiny też wejdziesz? - warknął. Stanęła niezdecydowana w pół kroku. I zawróciła. Na to właśnie liczył. Spokojnym krokiem minął toalety, wyszedł z budynku, skinął głową wartownikowi przy bramie i skierował się w dół ulicy, z całych sił powstrzymując się od biegu. Gdy jednak skręcił w przecznicę... Ledwo żywy, łapiąc oddech głębokimi haustami, dobiegł do stacji kolejowej. Pociągi w kierunku Warszawy odjeżdżały co kwadrans. Nie będzie ryzykował. Matka nie jest głupia i skieruje się właśnie tutaj. Wskoczył więc do pierwszego, który odjeżdżał za dwie minuty. Zerkał przez uchylone drzwi, czując wściekle bijące serce, do momentu, gdy pociąg nie ruszył. Udało się. Był wolny. Zaszył się w toalecie, by nie wpaść w ręce konduktora tylko tego by brakowało - po czym wysiadł na następnej stacji. Tutaj złapał pociąg do Warszawy. Po niespełna godzinie wysiadł w Śródmieściu. Co teraz? Musi zdobyć pieniądze. Jakiekolwiek. Ale przecież nie będzie kradł! Przyjaciół nie miał - matka skutecznie odizolowała go od znajomych ze szkoły. Pozostawała ciocia Gabrysi, pani
Stefania. Może zdąży jej wyjaśnić, dlaczego zniknął z życia Gabrieli, nim starsza pani zrzuci go ze schodów. Na Mariensztat było całkiem niedaleko. Stefania Szczęśliwa otworzyła drzwi po pierwszym dzwonku. Uśmiechnęła się na widok nieznajomego, który sądząc z opisu Gabrysi, musiał być Pawłem Dobrowolskim. Tak też się zaraz przedstawił. - Proszę, proszę do środka! - Pociągnęła mężczyznę za rękaw. - Proszę usiąść, panie Pawełku, zaraz zrobię herbatę. - Bardzo proszę, samo „Paweł" wystarczy. Oczywiście. Jadłeś obiad? Mam pyszną pomidoróweczkę. I leczo. Gabi uwielbia leczo! Teraz zajęta jest pakowaniem, ale wpadnie na kolację. Poczekasz na nią, czy pojedziesz od razu na Pragę? - Chciałbym jak najszybciej się z nią zobaczyć. Mam mało czasu... - Aż skręcił się w duchu ze wstydu. Przemawiał jak rekrut wysyłany na front. - ... i jedną prośbę, pani Stefanio, bardzo głupią prośbę... Uśmiechnęła się i wyciągnęła portfel. Gdy podawała mu sto złotych, Pawłowi łzy zakręciły się w oczach. - Ja... przepraszam, ale... uciekłem. Nie mam nawet na bilet - z trudem wyrzucał słowa przez zaciśnięte boleśnie gardło. Starsza pani wstała i przytuliła go serdecznie. - Wiem, moje dziecko, wiem. - Pogładziła jasne włosy mężczyzny, a on pomyślał, że matka nigdy go nie przytulała. No, dosyć tego, bo i ja się rozkleję. - Postawiła Pawła przed sobą, nadal jednak trzymając go za ramiona. - Jedź teraz do niej, jak najszybciej. Bardzo za tobą tęskni. Gabrysia znosiła właśnie ze strychu worek ze śmieciami, kuśtykając w swoim za dużym bucie. Gdy ujrzała wbiegającego na górę po dwa stopnie Pawła... Śmieci radośnie
pognały na jego spotkanie. Ona zaś usiadła na schodku, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Przyklęknął naprzeciw niej i ujął zimne dłonie dziewczyny Uniósł do ust. - Gabrysiu... - zaczął, ale pokręciła głową i cofnęła ręce. Chciała znaleźć się w bezpiecznych czterech ścianach swojego mieszkania. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, Paweł ponownie stanął przed dziewczyną, ale nie próbował już jej przytulać. - Przepraszam, że zniknąłem. Matka... - dalsze słowa, pełne wstydu utknęły mu w gardle. On, trzydziestoletni mężczyzna pod butem matki... Ale Gabriela nie chciała słuchać tłumaczeń. Ona chciała znać prawdę o wydarzeniach sprzed osiemnastu lat. Lecz jak miała o nie pytać: „Czy zabiłeś swego brata?". Tak. Właśnie tak. - Czy zabiłeś swego brata? - usłyszała własne słowa. Paweł aż się zachwiał. Jakby dziewczyna z całej siły trzasnęła go w twarz. Niebieskie oczy zogromniały. Pobladł tak bardzo, że Gabriela pożałowała swej „delikatności". Ale musiała wiedzieć, więc czekała. - To ci powiedziała? Skinęła głową, nie mogąc wydobyć głosu. Paweł zwiesił głowę, zupełnie pokonany. - Skoro powiedziała, a ty uwierzyłaś... Odwrócił się i podszedł do drzwi. - Wierzę w fakty, a te są takie, że od osiemnastu lat jesteś ubezwłasnowolniony! - krzyknęła, chwytając go za ramię. Wytłumacz się z tego! Powiedz, co się stało! Może uwierzę tobie, nie jej! Zabiłeś brata?! Paweł nie odwrócił się, nie spojrzał na nią. Nie objął dziewczyny, nie przytulił i nie wyszeptał: „To nieprawda" albo chociaż: „To był nieszczęśliwy wypadek".
Nie zrobił nic, by zdjąć z jej serca wielki ciężar. Rzekł za to nieswoim głosem: - Przeze mnie Piotr zginął. Po czym wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi. Wybiegła za nim. - Powiedz, że to nieprawda! Zaprzecz! - krzyczała, płacząc. - Nie wierzę, że to zrobiłeś! Paweł! Wróć i porozmawiajmy! Ale mężczyzna nie zatrzymał się. Zniknął piętro niżej. Po chwili trzasnęły drzwi na dole, a Gabrieli serce pękło na tysiąc kawałków. Długo łkała bezradnie, patrząc przed siebie niewidzącym spojrzeniem. Co jakiś czas łzy rozpaczy zmieniały się w łzy wściekłości. Uderzała wtedy pięścią w ścianę i płakała z bólu. Wreszcie pozbierała się, obmyła twarz zimną wodą i wróciła do pakowania walizki. Trudno, dała Pawłowi szansę na wytłumaczenie. Pragnęła tego. Widać jest taki, jakim go przedstawiła jego własna matka - godzien pogardy, nie współczucia. Bratobójca. Widocznie nie ma nic na swoje usprawiedliwienie, bo przecież normalny człowiek próbowałby się bronić przed tak ciężkim zarzutem. Jeśli by mu zależało, uświadomiła sobie Gabriela. Może Pawłowi jest obojętne, co ona sądzi na jego temat? Jeden pocałunek, a ty, głupia, naiwna sieroto roisz sobie Bóg wie co? Od razu zbudowałaś dom, urodziłaś Pawłowi dzieci i zestarzałaś się u jego boku? Po jednym pocałunku? - Gabrielo Szczęśliwa, jesteś beznadziejna - wyszeptała smutno. - Pakuj ty się lepiej i leć na ten Cypr. Zapomnieć. Wyspa na Morzu Śródziemnym przywitała uczestniczki i ekipę gorącym parnym powietrzem i łagodnym wiatrem od morza. Wylądowali po północy. Do hotelu dotarli godzinę później. Gabriela niewiele więc widziała przez okna
wiozącego ich na miejsce autokaru. Tylko ciepłą, gdzieniegdzie rozjaśnianą światłami latarń noc. I jasne gwiazdy tuż nad głową. Hotelik był nieduży, lecz elegancki. Obsługa przemiła. W mgnieniu oka rozlokowano gości. Gabriela, ledwie żywa po przeżyciach ostatnich dni, z westchnieniem ulgi mogła wreszcie paść na łóżko w swoim pokoju. Leżąc na wznak, rozejrzała się. Pokoik był nie za wielki i nie za mały. Ściany pomalowano na ciepłożółty kolor, wystrój wnętrza był zaś żółto - granatowy. Sprawiało to całkiem miłe wrażenie. Poderwała się nagle na równe nogi, słysząc tuż za oknem szum, który z początku wzięła za klimatyzację. Wyszła na balkon i... oniemiała z zachwytu. Tuż za trawnikiem, odgradzającym hotel od plaży, połyskiwało w świetle księżyca i gwiazd morze. Długą, długą chwilę chłonęła ten widok, wstrzymując z zachwytu oddech. Nocne owady wyśpiewywały swe serenady, fale szumiały łagodnie. - Będzie dobrze, wszystko będzie dobrze - szeptała do Gabrysi noc. Wciągnęła z rozkoszą powietrze, pachnące morską solą i kwiatami pnącymi się po ścianach. Poczucie bezgranicznego spokoju spłynęło na dziewczynę niczym błogosławieństwo. - Dziękuję - szepnęła. W promieniach słońca morze było jeszcze piękniejsze. Gabriela od dłuższej chwili stała na balkonie całkowicie oczarowana. Łagodnie rozkołysany bezmiar zaczynał się niemal od hotelowego trawnika. Kamienna ścieżka, wąski pasek skal i już jest: szmaragodowo - szafirowe Morze Śródziemne. Nigdy w życiu nie widziała tak zachwycającej barwy. Podniosła rękę i pomachała kolejnemu spacerowiczowi. To też się Gabrysi podobało - każdy, kto przechodził
nadmorską ścieżką, pozdrawiał dziewczynę uniesieniem dłoni, miłym „Heloł" czy chociaż uśmiechem. Niesamowite! - Dzień dobry! - padło naraz z dołu. Gabrysia już chciała odpowiedzieć, gdy... z wrażenia straciła głos. Stojący na trawniku pod balkonem był najpiękniejszym mężczyzną, jakiego w swoim krótkim życiu widziała. Cofnęła się, spłoszona, rozejrzała na boki, czy to „dzień dobry" aby na pewno było skierowane do niej, i wyjrzała ponownie - owszem, było do niej. - Nie pamięta mnie pani? - Nieznajomy zdjął leniwym gestem przeciwsłoneczne okulary i błysnął śnieżnobiałymi zębami odsłoniętymi w zniewalającym uśmiechu. Gabrieli przemknęło przez myśl, że już go kiedyś spotkała. Tylko kiedy i gdzie? Nie była pewna. Zapamiętałaby przecież czarnowłosego Adonisa z oczami błękitnymi jak niebo nad głową. - Oliwier la Beau. Broniła mnie pani. - Przed kim? - zdumiała się. - Przed nastoletnią harpią - klamczuchą! Krótką ma pani pamięć, pani mecenas - zaśmiał się, a Gabrysia skonstatowała ze smutkiem, że ją z kimś pomylił. - Jestem zaklinaczką koni, a nie adwokatem - odparła. Błękitne oczy mężczyzny zogromniały. - Naprawdę? Zaklinaczką koni? Zdumiewające! Przepraszam, myślałem, że to mecenas Bogacka... - zawiesił głos w oczekiwaniu. Gabrysia była jednak zbyt oszołomiona, by zrozumieć, że czeka na jej imię i nazwisko. - Jeśli nie z mecenas Bogacką, to z kim odgrywam scenę balkonową? - Gabriela Szczęśliwa. - No ja myślę, że szczęśliwa - zaśmiał się ponownie, a ona była gotowa wskoczyć mu w ramiona za ten uśmiech. - W takim miejscu - potoczył dokoła wzrokiem. - Jadła już pani śniadanie? - Właśnie wybierałam się na spacer.
- Ja również! Może zwiedzimy Aya Napę razem? Z tego, co Gabrysia wyczytała w Internecie, w Aya Napie nie było nic do zwiedzania (oprócz starego oliwnego drzewa, ile jednak można oglądać jedno drzewo, choćby najstarsze w całej Galaktyce?), lecz spacer w towarzystwie pięknego mężczyzny był bardzo kuszący. Nie tylko zresztą spacer, Gabrysia nie mogła pozbyć się wrażenia, że gdzieś już go spotkała. Tylko gdzie i kiedy? Wróciła do pokoju, miękki, puszysty biały szlafrok zamieniła na sukienkę w błękitne kwiatki i zeszła na dół, wspierając się na kuli. Z jedną było trudno zwiedzać miasteczko, ale z dwiema byłoby trudniej udawać „ot, poślizgnęłam się na skórce od banana". But ortopedyczny na pierwszej randce odpadał zupełnie. Nienawidziła go serdecznie. - Skręciłam kostkę - wyjaśniła czekającemu przy recepcji mężczyźnie. Uniósł brwi. - Tydzień temu, na scenie... - Już wtedy skręciłam nogę. Należy pan do ekipy? - Uczestniczką raczej nie jestem. - Znów ten uśmiech. Musiała i ona się roześmiać. - Jestem tak zwanym ozdobnikiem. - Ozdobnikiem? Robi pan za ogrodowego krasnala? Zaśmiał się. - Jestem jednym z pięciu ozdobników zaangażowanych do tego show. Będę towarzyszem którejś z uczestniczek. Zarówno podczas zdjęć, jak i całego pobytu - wyjaśnił. - Dziś odbędzie się losowanie i mam nadzieję, że wylosuję panią. Dziewczyna spłoniła się. - Dlaczego? - zdołała wykrztusić.
Bo jesteś, kochana, faworytką, a towarzysz tej, która wygra, zgarnia ekstra pieniądze - to wyjaśnienie oczywiście Oliwier zatrzymał dla siebie. - Bo wydajesz mi się najsympatyczniejsza. Oj, przepraszam, pani mi się wydaje... - Wolałabym jednak „Gabrysia". Podali sobie ręce i dalej, już ramię w ramię, szli nadmorską promenadą. Tuż przy wejściu do portu dopadło ich Wielkie Oko, czyli ekipa telewizyjna programu „Z Bestii w Piękność". - Nie przejmujcie się nami! - Gnom zamachał ręką. Rozmawiajcie, jakby nigdy nic! I zaczął przyciszonym głosem mówić do mikrofonu: - Piękna sceneria, szmaragdowe morze, słońce, palmy, letnia bryza i tych dwoje: mężczyzna i kobieta. Już w pierwszym dniu programu zaiskrzyło między uroczą Gabrysią a pięknym Oliwierem. Czy kroi się gorący romans? Czy Gabriela Szczęśliwa da Oliwierowi szansę? Oglądajcie „Migawki z planu"! Oliwier, pocałuj Gabrielę! - krzyknął rozkazująco do mężczyzny. Ten uniósł brwi i spojrzał pytająco w oczy dziewczyny. Gabriela spłoniła się jak panna młoda w noc poślubną. Nie myśląc wiele, zagarnął ją ramieniem i pocałował prosto w usta. Gnom zaklaskał, przechodzący turyści zagwizdali aprobująco. Gabrysia rozejrzała się zawstydzona, ale na twarzach otaczających ją ludzi była szczera sympatia. I wtedy, po raz pierwszy w życiu, poczuła się piękna i pożądana. Od tego dnia Gabriela Szczęśliwa i Oliwier la Beau stali się nierozłączni. Jak można było się spodziewać, wzbudzali tym aplauz ekipy i sympatię telewidzów. Zrządzeniem losu, a może producenta programu, Oliwier wylosował właśnie ją i odtąd miał jej towarzyszyć aż do finału.
Przez pierwsze dni to zainteresowanie Gabrysię nieco krępowało - nie zwykła chodzić za rączkę i całować się publicznie z obcym facetem (Bogiem a prawdą nie zwykła w ogóle całować się publicznie czy prywatnie ze znanym czy obcym, dopiero Paweł, nie wiedzieć jak i kiedy, skradł dziewczynie serce i pierwszy pocałunek). W którymś jednak momencie - może na tarasie uroczej nadmorskiej kawiarenki, gdy stała u boku Oliwiera, sącząc pyszną Sangrię, poczuła się jak na wakacjach. Pozwoliła sobie na urlop od własnych zahamowań, nie wszystkich oczywiście, nie wszystkich, i gdy Oliwier po raz drugi tego dnia pochylił się nad jej ustami z pytaniem w ciemnoniebieskich teraz oczach, rzekła do siebie w duchu: Dlaczego nie? - i zatraciła się w pocałunku, dużo bardziej namiętnym niż tamte na ulicy. Wielkie Oko było czujne. Tylko czekało na „momenty". Intymną scenę między Gabrielą a Oliwierem już następnego wieczoru obejrzały miliony telewidzów. Stefania, w otoczeniu przyjaciółek, patrzyła z niedowierzaniem w ekran telewizora. Jak jeszcze przed chwilą w pokoju panował gwar, tak teraz zapadła wymowna cisza. - Patrzcie, patrzcie, myślałam, że Gabi to zakompleksiona szara myszka, a ona zagarnęła najprzystojniejszego faceta w klubie - odezwała się z przekąsem pani Janina. - I poczyna sobie całkiem, całkiem - w głosie innej zabrzmiała nuta potępienia. - Całuśna taka, i to na wizji! Stefania zacisnęła powieki. Gabrysiu, kochanie, co ci strzeliło do głowy?!, zakrzyczała w myślach. Nie z tym bawidamkiem i nie w taki sposób!! A Paweł?! Paweł opuścił wolno rękę, w której trzymał pilota od telewizora. On również nie wierzył w to, co widzi. Jego Gabriela, jego kochana, słodka, niewinna Gabriela, bez
skrępowania obcałowuje się z jakimś wymanikiurowanym lowelasem! Ona nie jest twoja, przemówił głos rozsądku. Nie tak dawno uciekłeś z jej domu jak tchórz. I nie masz prawa jej osądzać. Każdy, ale na pewno nie ty, bratobójco. - Cóż ja widzę - odezwała się nagle Dobrowolska - to twoja Gabriela? Kopuluje publicznie z tym modelem, jak mu tam, Oliwierem? W tym momencie Gabriela musiała dostrzec wymierzone w nią oko kamery, bo umknęła wzrokiem z zażenowanym uśmiechem i ukryła twarz na ramieniu towarzysza. - Proszę, proszę, wstydu dziewczyna nie ma! - Józefina nie zamierzała oszczędzać ani dziewczyny, ani swego syna. Takiej to machnąć pieniędzmi przed nosem i już puszcza się... - Zamilcz, mamo - z gardła Pawła wydobyło się ciche warknięcie. - Ja mogę milczeć, bardzo cię proszę, ale fakty mówią same za siebie! O, masz swoją kochankę! - wskazała z triumfem ekran telewizora, na którym Gabrysia, obejmowana przez Oliwiera, odchodziła w noc. - Ciekawe, czy wolno im tak... tak nieprzyzwoicie się prowadzić... Paweł wstał, cisnął pilot na fotel i wyszedł do drugiego pokoju. Gonił go podły, okrutny śmiech matki. Usiadł na łóżku, objął głowę ramionami i zagryzł wargi do bólu, by powstrzymać niemęskie łzy. Przecież miał szansę u Gabrieli. Była mu przychylna, czuł to! Wiedząc, że jest pod pantoflem matki, mimo wszystko nie gardziła nim, jak każda inna, nie odepchnęła, gdy zapragnął ją pocałować. Pragnęła usłyszeć jego opowieść i dać mu, dać im obojgu szansę. Paweł wiedział to. Dlaczego więc on nie dał szansy sobie? On nie dał szansy im? Nie był mordercą, cokolwiek mówiłaby matka. Nie zabił brata. Jeżeli już, to przecież nierozmyślnie! Był wtedy małym chłopcem,
gnojkiem, dla którego opieka nad dorosłym facetem była udręką. Nie miał własnego życia, nie miał przyjaciół, ciągle, niczym cień, włócząc się za Piotrkiem. Parę razy, gdy matki nie było w domu, a brat naćpał się prochami i zasnął, Paweł uciekał ze znienawidzonego domu i włóczył się po ulicach, ot tak bez celu, oddychając na zapas wolnością. Tamtego wieczoru również wymknął się z mieszkania, gdy tylko Piotrek padł nieprzytomny na łóżko. Paweł siedział potem ukryty w krzakach, naprzeciw kamienicy, w której mieszkał kochanek matki, by zdążyć przed nią wrócić do domu. Nie spędził tych paru godzin w towarzystwie kolegów - on nie miał kolegów, nie wędrował uśpionymi ulicami, po prostu siedział skulony, gapił się w gwiazdy i był... szczęśliwy. Ostatni raz w swoim życiu. Gdy wrócił do domu... Teraz, z perspektywy osiemnastu lat, wiedział, jak bardzo on, nie Piotrek, nie matka, ale on został skrzywdzony. Poczucie winy ciążyło jak kamień u szyi. Matka nie pozwalała mu o tym zapomnieć. Dla niej do końca życia pozostanie mordercą ukochanego synka. We własnych oczach jednak coraz częściej był ofiarą taką samą jak Piotr. Nie miał szczęśliwego dzieciństwa, gdzie tam szczęśliwego! Nie miał żadnego dzieciństwa! Był traktowany jak owczarek pasący jedną, za to bardzo uciążliwą owcę - starszego brata, którego napady szału doprowadziłyby do obłędu dorosłego. A mały Paweł trwał przy nim... Poczucie ulgi, gdy ujrzał martwego brata, okazało się jeszcze większą udręką. Ulga szybko jednak minęła. Matka słowami pełnymi nienawiści wybiła mu ją z głowy na długich osiemnaście lat. Aż do pojawienia się Gabrieli, gdy Paweł poczuł, że ma prawo żyć, być wolnym i szczęśliwym.
Dlaczego nie opowiedział tego Gabrieli, gdy miał na to szansę? Dlaczego nie rozgrzeszył się w swoich i jej oczach? Nie miał pojęcia. A teraz było za późno. Z pięknym Oliwierem, który na pewno mordercą nie był, Paweł nie miał żadnych szans. - Oliwier! Mój Oliwier! - Malina stała przed telewizorem, waląc otwartą ręką w bok plastikowego pudła, jakby liczyła, że zaraz pojawi się tablica „Przepraszamy za usterki" i na ekranie nie będzie już mężczyzny - jej mężczyzny! całującego siostrę - jej siostrę! - Ty zdrajco! - zawyła, gdy obraz z cypryjskiej knajpki nie zmienił się. - Ty suko! - wrzasnęła, gdy Gabriela spojrzała spłoszona w obiektyw kamery, a potem razem z Oliwierem umknęli w noc. - To ja ci twojego gacha próbuję odnaleźć, a ty tak mi dziękujesz?! O, niedoczekanie twoje! I twoje, zdradliwy bękarcie też! Już ja was... ja was...! Malina Bogacka nie przegrała jeszcze z nikim! Załatwię cię, siostrzyczko! Odzyskam Oliwiera. - Moje kochane! - Gnom klasnął w ręce. Dziewczęta, do tej pory rozszczebiotane, umilkły. - Jutro z samego rana zaczynamy kosmiczne metamorfozy! Musiał chwilę odczekać i zaklaskać ponownie, bo po jego słowach znowu się rozkrzyczały. Tylko Gabriela siedziała skromnie z boku, nie biorąc udziału w ogólnym rozgardiaszu. Już pierwszego dnia została wykluczona z grona przyszłych łabędzic z dwóch powodów: po pierwsze, była uznawana za faworytkę, a nawet brzydule nie lubiły przegrywać w konkursach piękności, po drugie, w okamgnieniu owinęła wokół małego palca najprzystojniejszego faceta z zespołu. Tego ostatniego koleżanki nie mogły jej darować. Na złośliwe żarty popod adresem nielubianej koleżanki nie pozwalało Wielkie Oko, śledzące każdy ruch uczestniczek, ale
ostracyzmowi i cichym, pełnym potępienia szeptom, gdy tylko się pojawiała, zapobiec nie mogło. Gabrieli, która zawsze cieszyła się sympatią rówieśników, sprawiało to przykrość, ale flirt, powoli przeradzający się w coś głębszego, wart był nawet odrzucenia przez - chwilowe przecież - towarzystwo. - Kosmiczne metamorfozy, które jedna z was już rozpoczęła - kontynuował Gnom, mrugając porozumiewawczo do Gabrieli. - Taa, niedługo brzucho jej zacznie rosnąć - syknęła któraś. Gabrysia skuliła się w fotelu jeszcze bardziej, próbując stać się niewidzialną. - Jak powiedziałem, jutro rano udacie się na konsultację do kliniki chirurgii kosmetycznej, jednego z najlepszych ośrodków tego typu na świecie, gdzie przemienią was z bestii w piękności! Dziewczęta zaklaskały, piszcząc, i natychmiast zapomniały o nielubianej koleżance. Oliwier, który siedział przy sąsiednim stoliku, sącząc drinka, mrugnął do Gabrysi, co było zaproszeniem na romantyczny spacer pod gwiazdami. Nie miała specjalnej ochoty, jednak wstała i wyszła za nim. Po chwili wędrowali plażą, brodząc po kostki w ciepłej, słonej wodzie. Z Oliwierem tak samo przyjemnie się rozmawiało, jak milczało. Mógłby być świetnym przyjacielem, gdyby... Gdyby nie był tak atrakcyjnym mężczyzną. Każda chwila, spędzona u jego boku, była dla Gabrysi przeżyciem. Każde jego spojrzenie, uśmiech, mniej czy bardziej przypadkowy dotyk ręki, wywoływały w dziewczynie pragnienie tak gorące, że musiała używać całej siły woli, by nie rzucić się na niego i nie skonsumować teraz, zaraz, natychmiast. On sam był tego
doskonale świadom, nie wyciągał jednak po Gabrielę ręki. Czekał. Aż do dziś. - To tutaj - rzekł nagle półgłosem. Dziewczyna spojrzała nań pytająco, gdy skręcał z plaży w gąszcz krzewów. Wąską ścieżką doszli do ukrytej przed ciekawskimi spojrzeniami kamiennej ławeczki. Usiadł, a gdy Gabriela uczyniła to samo, bez uprzedzenia, bez skrupułów przyciągnął ją do siebie i zaczął całować. Zachłannie, niemal brutalnie. W pierwszej chwili zesztywniała, zaskoczona, ale w następnej niemal traciła przytomność z wszechogarniającej rozkoszy. Przerwał na moment, spojrzał pytająco, lecz widząc oszołomienie i namiętność w jej oczach, powrócił do pocałunku. Jedną ręką przytrzymywał jej głowę, drugą sięgnął pod sukienkę. Drgnęła, jakby sparzył ją dotykiem, ale stanowczy nacisk jego ręki zmusił dziewczynę do uległości. Rozchyliła lekko uda, bardziej niż gotowa na to, co miało nastąpić i czego pragnęła całą sobą. Powoli kładł ją na ławce, pieszcząc delikatną skórę ud, całując do utraty tchu, sięgając po więcej. Gabriela dała się porwać dzikiemu pożądaniu, zniewolona własnym uczuciem. Jej ręce, o wstydzie!, gorączkowo zaczęły szarpać się z paskiem jego spodni, potem z suwakiem, potem z... On jednym ruchem zdarł z niej majteczki, w następnej chwili znalazł drogę do jej wnętrza i... Gabriela znieruchomiała ponownie, nagle cała spięta. To był jej pierwszy raz, czego mężczyzna był doskonale świadom. Odgarnął włosy z twarzy dziewczyny, zajrzał w ciemne, przestraszone źrenice, pocałował miękko i czule nabrzmiałe usta. - Nie bój się. Będę delikatny - wyszeptał. Skinęła głową. Nie. Jednak nie skinęła. To znaczy
owszem, w pierwszym momencie chciała zapomnieć o dziewiczym wstydzie i dać się ponieść rozkoszy do końca, ale w następnym spychała mężczyznę z siebie i, płacząc cicho, szukała strzępków garderoby. Podniósł się i z ciężkim westchnieniem usiadł, splatając ręce na karku. Gabriela wygładzała drżącymi dłońmi wymiętą sukienkę. - Przep - raszam - wyjąkała, ale on uniósł jej dłoń i ucałował. - Wrócimy tu, gdy będziesz gotowa, tak? - zapytał, nie patrząc na dziewczynę. Nie był ciekaw, czy potwierdziła, czy zaprzeczyła. Wstał. - Muszę się przejść. Wrócisz do hotelu sama? To było raczej stwierdzenie, nie pytanie. Już miał zniknąć na wąskiej ścieżce, gdy zatrzymała go cichym: - Oli, wybaczam ci. Spojrzał przez ramię. - Lata temu, w podstawówce na Bednarskiej, podkochiwałam się, jak wszystkie zresztą, w pięknym Olim z czwartej b. To ty nim byłeś. - Rzeczywiście, chodziłem z pół roku na Bednarską. I to mi wybaczasz? - Powiedziałeś kiedyś, że byłabym całkiem fajna, gdybym nie była taka brzydka. To ci wybaczam. Mężczyzna zrobił wielkie oczy. Chyba nigdy nie zrozumie kobiet. Przed chwilą odrzuciła go, rozpalonego do białości, teraz wybacza mu coś, czego on nawet nie zauważył! A już na pewno nie zapamiętał! Nie wiedząc, czy roześmiać się, czy zachować powagę, na wszelki wypadek wybrał to drugie: - Dziękuję, Gabrielo, twoje słowa wiele dla mnie znaczą. Pozwolisz, że cię opuszczę, by przemyśleć wszystkie moje niecne postępki... - Zraziłeś mnie do facetów na dwa dziesięciolecia! - Przed chwilą mogłem ci to zrekompensować - zauważył.
- Oj, idź już... - warknęła. I było po wybaczeniu. - Dlaczego tego nie zrobiłaś?! - krzyknęła cicho, gdy została sama. - Przecież pragniesz go do bólu! Nie miałaś nic przeciwko jego towarzystwu, uwodził cię zupełnie otwarcie, a ty pozwalałaś, więcej, prowokowałaś go! Dlaczego więc, gdy mogłaś się w końcu pozbyć tego... tego tam dziewictwa... Dlaczego nie?! Ukryła twarz w dłoniach i zapłakała gorzko. Oczywiście wiedziała, „dlaczego nie". Może raczej „dlaczego nie z nim". I tym bardziej siebie nienawidziła. - Nic by ci nie ubyło, kretynko! Kto dziś przywiązuje wagę do czegoś takiego?! Byłabyś wreszcie wolna! Mogłabyś TO robić, ilekroć przyszłaby ci ochota! Ale ty nieee... Ty czekasz na swego księcia z bajki, który - tak się głupio złożyło - jest tym złym, a nie tym dobrym! Jakaś ty głupia, Gabrielo... I nie mądrzejesz wraz z wiekiem, nie mądrzejesz... Długo jeszcze siedziała na samotnej ławce, wyrzucając sobie głupotę, lecz w końcu łzy obeschły, a ona poczuła dziwną w tych okolicznościach lekkość. Nie na ciele jednakże, a na... duszy. Do Oliwiera nie czuła nic oprócz pożądania. A ten pierwszy raz chciała przeżyć z kimś, kogo kochała. I kto ją kochał, rzecz jasna. Taką to była beznadziejną romantyczką. Jeśli więc nie Oliwier, i nie Paweł niestety, to... to kto inny. Przecież życie się dzisiaj nie kończy! - Gabrielo Szczęśliwa, jesteś gotowa do wielkiej przemiany? - rozległo się tuż przy jej uchu. Obudziła się w pół sekundy. Nad nią stał Gnom z tubą przy ustach. Obok kamera. - Dziś jest pierwszy dzień reszty twego życia, którą odmieni ekipa „Z Bestii w Piękność" oraz nasz sponsor, producent Oleju Kaszubskiego, którego używają w kuchni wszystkie uczestniczki. Ubierz się i w drogę! Gnom swoim zwyczajem klasnął w ręce.
Pół godziny później wyszła przed hotel. Stojący przy wyjściu, wraz z czterema innymi ozdobnikami, Oliwier wyciągnął do dziewczyny dłoń i z nieobecnym wyrazem twarzy poprowadził Gabrielę do czekającego na nią busa. Chciała coś do niego szepnąć, przeprosić za swoje wczorajsze zachowanie, ale udawał, że nie widzi jej żałosnych prób nawiązania kontaktu. Widziała je natomiast pewna spostrzegawcza pani mecenas... - No, no - mruknęła Malina do siebie. - Czyżby nasz potworek poprztykał się z pięknością? Mówiąc „potworek" miała na myśli Gabrielę, nie Oliwiera. - Ty jej dałeś kosza, czy ona tobie? - zastanawiała się dalej. - To niepolitycznie, tak do kamery, w przeddzień metamorfozy, uśmiechnijcie się chociaż na do widzenia! Zaśmiała się nieprzyjemnie, patrząc zmrużonymi oczami na swą siostrę. - To dobrze, kochana, to bardzo, bardzo dobrze. Ja ci podsunę Pawełka, ty mi oddasz Oliwierka. Stoi? - Podeszła do telewizora i przybiła piątkę. Wystukała numer do detektywa i zaczęła, nim zdążył rzucić „Halo": - Wznów poszukiwania Dobrowolskich. Wiem, wiem, że masz pilniejsze zajęcie, ale to jest teraz nasz priorytet. Tak, od dziś zajmujesz się tylko nimi. Bez odbioru. Zaprzyjaźniony - i dobrze opłacany - policjant odnalazł sprawę sprzed osiemnastu lat w niespełna tydzień. W poniedziałek zjawiła się u niego mecenas Bogacka, w piątek miał dla niej dobrą wiadomość: osobiście znał oficera, który prowadził dochodzenie w sprawie śmierci Piotra Dobrowolskiego.
- Telefon do Władka. - Policjant podał Malinie świstek papieru. - Uprzedziłem go o pani wizycie. Malina bez słowa przesunęła ku niemu kopertę, a będąc już za drzwiami, uśmiechnęła się do siebie z satysfakcją. Nie ma to jak odpowiedni człowiek, odpowiednio zmotywowany. Godzinę później siedziała w małej kafejce naprzeciw komisarza Głębosza, słuchając arcyciekawej opowieści. - Wie pani, dlaczego pamiętam tę sprawę? - Malina nie wiedziała. Miała za to nadzieję, że zaraz się dowie. - Rzadko się zdarza w moim zawodzie, by dobrze po północy wpadał na komisariat zakrwawiony dzieciak... - Zakrwawiony? - zainteresowała się, otwierając notes. Piotr? - Nie! Ten młodszy. Paweł. Ale krew była jego brata. - Ciekawe... - mruknęła, zapisując: „Krew brata". - Paweł Dobrowolski wpadł więc na komisariat po północy, od stóp do głów we krwi brata i...? Malina uniosła wzrok. - I fiknął - dokończył policjant. - Fiknął? - A tak. Stracił przytomność. - Rozumiem, że wezwaliście pogotowie. Jak długo pozostał nieprzytomny? - Długo. - To znaczy? Starszy mężczyzna potarł twarz. - Niemal dwa lata. Bez paru dni. Malinę zatkało. Tego nie spodziewała się zupełnie. - Dwa lata dzieciak był nieprzytomny? Czy dobrze zrozumiałam? - Zrozumiała pani bardzo dobrze - odwarknął niemalże. Wpadł, wyszeptał: „Ratujcie mojego brata", fiknął i zapadł w śpiączkę. Oczywiście natychmiast wysłałem radiowóz i
wezwałem karetkę. Niestety, Piotr Dobrowolski nie żył od dwóch godzin. Samobójstwo. - Samobójstwo?! Myślałam, że zabójstwo! - Malina nie wiedziała, czy cieszyć się, czy martwić tym niespodziewanym zwrotem akcji. Zabójstwo było znacznie ciekawszym i trudniejszym wyzwaniem... - Ewidentne samobójstwo, łącznie z motywem i listem pożegnalnym. Chłopak, odrzucony przez dziewczynę, podciął sobie żyły i wykrwawił się w łazience. Znalazł go dwunastoletni Paweł. Matka wróciła do domu, gdy pracowała już w nim nasza ekipa. - To dopiero kochająca mamuśka - mruknęła Malina. - Kochać, to kochała, ale starszego. Nad młodszym znęcała się psychicznie i fizycznie. Malina uniosła brwi. - A gdzie była policja? Zaśmiał się cynicznie. - A gdzie byli sąsiedzi, nauczyciele, przyjaciele i rodzina? Milczeli. Jak zawsze. Dopiero po tej tragedii zaczęli mówić. Młodszy był niedożywiony, biegał w znoszonych brudnych ubraniach, miał kłopoty w szkole, bo koledzy dokuczali mu z powodu brata - wariata. Biedne, zastraszone, zaniedbywane dziecko. Co innego starszy syn Dobrowolskiej... Pani mecenas nadstawiła ciekawie ucha. - Pani Józefina, tak jak nie przepadała za Pawłem, tak uwielbiała Piotra. Mimo że to starszy sprawiał poważniejsze problemy. Prawdopodobnie cierpiał na schizofrenię, ale matka nigdy nie zgodziła się na badanie i leczenie dziecka. Uważała, że jest zdrowy, a nauczyciele się go czepiają. Bez przerwy była wzywana do szkoły, zawsze z powodu Piotra. Nie miała lekko... Po tym, co się stało, znienawidziła młodszego syna do reszty. Malina uniosła pytająco brwi.
- Do obowiązków Pawła należało pilnowanie brata pod jej nieobecność. Dzieciak tego feralnego wieczoru wypuścił się gdzieś z kolegami, wiedząc, że matka wróci od konkubenta późno i... cóż. To był ten jeden jedyny raz, kiedy powinien być z bratem w domu. Pech. Malina zamyśliła się, przeglądając notatki. - Sprawa jest jasna, jak do tej pory. Dlaczego jednak chłopca ubezwłasnowolniono? Znajduje martwego brata, to potworny szok dla dziecka, zwłaszcza jeśli się za to obwinia. Trafia w stanie katalepsji do szpitala, rozumiem, że ze strachu przed matką zapadł w śpiączkę, nic dziwnego, ludzie z błahszych powodów wariują. Dwa lata leży pod kroplówkami, nieprzytomny, a po przebudzeniu, zamiast zostać objętym czułą opieką psychologów, dostaje nadzór kuratoryjny, a kuratorem jest nie kto inny, tylko jego matka, i na resztę życia pozbawiają go wszelkich praw? Czegoś tu nie rozumiem, panie komisarzu. Policjant wysłuchał jej przemowy z beznamiętnym wyrazem twarzy. - My zrobiliśmy, co do nas należało. Dochodzenie zamknięto. Do Pawła nic nie mieliśmy. Cała reszta, to sprawa... - nagle umilkł. - No właśnie, czyja to sprawa? Pytanie zawisło między nimi. - Paweł Dobrowolski ma teraz trzydzieści lat - zaczęła wolno. - Nie może się nawet wysikać bez pozwolenia mamusi. A jest normalnym, przyzwoitym człowiekiem. Nie tak dawno uratował życie koleżance z pracy. Dosłownie uratował, przy czym sam niemal nie został stratowany. W oczach policjanta błysnęło zainteresowanie. - Od osiemnastu lat ten facet pokutuje za coś, co nie było jego winą. Dlaczego więc nadal ponosi karę? - dokończyła Malina.
- Może zwróci się pani z tym pytaniem do sądu? zaproponował. - Panie Władysławie - nagle zmieniła ton głosu na łagodny, niemal przymilny - nie oskarżam pana i pańskiego wydziału. Sprawa była czysta. Chcę wiedzieć, kto miał interes w tym, żeby Pawłowi zamknąć usta. Dosłownie, bo facet przez te wszystkie lata nie odezwał się słowem. Policjant milczał długą chwilę. Nagle zadał pytanie, na pozór nie związane ze sprawą. - Wie pani, kim była Józefina Dobrowolska przed tą tragedią? Malina pokręciła głową. - Kuratorem sądowym. Aż opadła na oparcie krzesła. - Tak, tak. Pani kurator znęcała się nad młodszym synem tylko dlatego, że on był zdrowy, a ukochany Piotruś chory. W jej interesie, i sądu, było zamknąć usta dziecku. A że młodsze dziecko również okazało się schizofrenikiem... - Paweł? Schizofrenikiem? - tego Malina także się nie spodziewała. - Schizofrenia katatoniczna - tak go zdiagnozowali, gdy odzyskał przytomność. Coś musieli wymyślić. Nie odezwał się przecież ani słowem po tamtej nocy. Na wniosek matki ustanowili ją kuratorem i rozumiem, że trwa to do dziś. Paweł Dobrowolski nie wystąpił o zniesienie nadzoru? Malina pokręciła głową. - Ale wystąpi - rzekła z przekonaniem w następnej chwili. - Jest pani jego pełnomocnikiem? Musiała zaprzeczyć. Jak na razie nie znała nawet jego miejsca pobytu. I nie wiedziała, czy Paweł życzy sobie, by wkroczyła do gry. Tego Malina musi dowiedzieć się w pierwszej kolejności.
- Sporo pan wie o tej rodzinie... Mężczyzna nagle jakby posmutniał. - Byłem ich sąsiadem. Też udawałem, że niczego nie widzę - wyznał. - Dobrowolska zmieniła się po tym wszystkim. Zaczęła się bardzo o Pawła troszczyć. Lata całe biegała dzień w dzień do szpitala... I sączyła w uszy dziecka słowa nienawiści, pomyślała Malina. - Potem wyprowadzała go na spacery, czytała chłopcu książki, kształciła go, mimo że nie reagował na otoczenie... Ot, przykładna mateczka na pokaz. - Wreszcie przeprowadzili się i straciłem oboje z oczu. To był dobry, miły dzieciak... Pewnie się nie zmienił? Malina wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Nie widziałam go na oczy. To moja siostra zakochała się w swym zbawcy, to ją Paweł Dobrowolski uratował przed stratowaniem. Matka faceta, gdy dowiedziała się o całej tej miłości, wywiozła go gdzieś. Chcę zrobić siostrze prezent na urodziny, odnaleźć jej miłość i przywrócić Pawłowi pełne prawa. Taka to już romantyczka jestem. Uśmiechnęła się z udanym zawstydzeniem. - Najwyższy czas dać temu człowiekowi szansę - dodała. - W imię miłości? Skinęła głową. Policjant uśmiechnął się ze znużeniem. - Jeśli chce go pani odnaleźć... - Tak? - Podchwyciła natychmiast. - Dam pani pełnomocnictwo. Dobrowolska musiała zgłosić w sądzie zmianę miejsca pobytu. Malina przez chwilę nie wiedziała, co rzec. W końcu podziękowała mu ze łzami w oczach. Umówili się na kawę w tym samym miejscu, by mógł przekazać jej dokument. Gdy komisarz pożegnał się i odszedł, łzy natychmiast wyschły.
Pani mecenas zmrużyła z satysfakcją oczy i zamówiła szklaneczkę brandy. Zasłużyła na małą nagrodę. - Gabriella Ścięśliwa - przeczytał półgłosem niewysoki, chudy doktor, odziany w biały, wykrochmalony kitel. - Nasia urocia pacientka. Uśmiechnął się promiennie do dziewczyny, która siedziała sztywna ze strachu. - Od ciego zaćniemi? - Z tym pytaniem zwrócił się do kamery. - Mozie od oćków? Pochylił się nad Gabrielą. Zamrugała, gdy gestem prestigitatora zdjął jej okulary i odrzucił za siebie. Tylko dlatego że szkła były grube na centymetr, nie usłyszała charakterystycznego brzęku. - Cio ti na to, dziewcino? - Prawdopodobnie mówił do niej, niestety, teraz widziała jedynie ciemne i jasne plamy. - Jestem za - odparła słabym głosem. - Jest za! - Ucieszył się. - No to otwóś sieroko oćki, zakroplimi kropelki, zieby cię nie boliło. Doktor nie był zdziecinniały, bynajmniej. Po prostu, jak to u cudzoziemców, twarde polskie spółgłoski sprawiały mu niejaki kłopot. Radził sobie z tym problemem, sepleniąc przekomicznie. Gabrysi jednak nie było do śmiechu. Krople zapiekły. Ujrzała coś niepokojącego, zbliżającego się jej do oczu i po chwili patrzyła na świat, którego i tak nie widziała, szeroko otwartymi powiekami. - Teraz się nie rusiami - uprzedził doktor bardzo poważnym tonem. - Ani drgniemi, bo stracimi oćki. Gabriela zesztywniała od stóp do głów. Już chyba wolała grube okulary niż ślepotę! Coś zaświeciło jaskrawo prosto w rozwartą źrenicę. I jeszcze raz, i jeszcze... - Nie rusiami, nie mrugami - mruczał doktor, manipulując laserem, ale Gabrysia ani drgnęła, śmiertelnie przerażona. Bardzio ładnie! - wykrzyknął naraz.
Światło zgasło. Rozwieracz powiek zdjęła pielęgniarka. Gabriela wypuściła wstrzymywane chyba od kwadransa powietrze i zaczerpnęła powietrza, dziwiąc się, że jeszcze oddycha. Zamrugała na próbę. - Popatsimi na zegar - lekarz ujął twarz dziewczyny pod brodę i skierował ku ścianie, na której tykał spory zegar. Która godzina? - Dziesiąta pięć - odparła posłusznie i... niemal zemdlała z wrażenia! Widziała!!! Widziała nie tylko ścianę, nie tylko wiszący na tej ścianie zegar, ale i wskazówki! I godziny, i minuty! Wszystko widziała!!! - O ja cię... o ja nie mogę... to niemożliwe... ja widzę! Patrzę bez okularów i widzę!!! Zeskoczyła ze stołu operacyjnego, rzuciła się na szyję lekarzowi i rozpłakała ze szczęścia. - Dziesiąta sześć!!! I dwanaście, trzynaście, czternaście sekund! Jest pan cudotwórcą! - Cieszyła się jak dziecko. Bo to był cud. Po raz pierwszy oglądała świat swoimi oczyma. Mogła przetrzeć powieki, nie strącając przy tym grubych szkieł. Mogła wyjść na deszcz i mimo to widzieć. Nic jej już nie zaparuje, „nie zgubi wzroku", gdy ktoś ją potrąci, będzie pływała w morzu, widząc, w rzece, widząc, nawet w saunie nie oślepnie i pod prysznicem też nie! - Kocham was! - krzyknęła do kamery. W sobotni wieczór ciocia Stefania, widząc to i słysząc, płakała ze szczęścia razem z nią. Doktor spojrzał na niepotrzebne już okulary Gabrieli: - A to oddajemi biednim dzieciom. - A po co one biednym dzieciom? - zdziwiła się. - Nie mają na własne okulali - wyjaśnił lekarz. Gabriela westchnęła. - Biedne to one będą, gdy założą te moje. Stracą z oczu cały piękny świat...
Wróciła do hotelu zaraz po zabiegu. Jej koleżanek jeszcze nie było, prawdopodobnie zaczęły od innych operacji. Z podniesioną głową, zachwycona, że widzi bez okularów, już miała pożegnać się z kamerą i Gnomem, gdy ten coś sobie przypomniał. Podał jej okulary przeciwsłoneczne. - O nie, nie - Gabrysia pokręciła głową. - Nigdy więcej szkieł. Będę cieszyła się barwami świata. - Dziecko drogie, bierz i nie gadaj. Jeszcze będziesz mi wdzięczna. Wzięła więc i zaraz po wejściu do pokoju dyskretnie umieściła okulary w koszu na śmieci. Już miała zasiąść przed laptopem, by pomailować z krajem, gdy... to stało się nagle. A może zajęta surfowaniem w necie nie zauważyła, że znieczulenie miejscowe, jakie zakropiono jej do oczu, przestaje działać. - O ja nie mogę... - wydusiła Gabriela, czując narastające pieczenie. Nie ból, a właśnie wściekłe pieczenie. - O jejuniuuuu!! - zawyła w następnej chwili. Ekran laptopa, na który spojrzała, niemal ją oślepił. Po omacku, z poduszką przytkniętą do twarzy, dotarła do kosza na śmieci, gorączkowo poszukując przeciwsłonecznych okularów. Nałożyła je i... - O ranyyy!!! - Świat jaśniał jak dwustuwatowa żarówka. Coraz bardziej i bardziej. Wpełzła pod kołdrę, szukając pstryczka, który i tutaj zgasi światło. Łzy płynęły jej z oczu niepowstrzymanym strumieniem. Łazienka! Tam nie ma okna! Na samo słowo „okna" aż nią wstrząsnęło. Oczy zaczęły puchnąć. Po drodze do łazienki zgarnęła ze stołu butelkę wina, na znieczulenie. Następnego dnia pokojówka zastała Gabrielę zwiniętą pod kołdrą w wannie. Na nosie dziewczyna miała
przeciwsłoneczne okulary. Nawet butelka wina nie znieczuliła jej na tyle, by łzy przestały płynąć. Pierwsza runda kosmicznych metamorfoz okazała się więc bardzo bolesna. Ale to było nic, bowiem dwa dni później złamano Gabrysi nogę. I nos. Doktor „Bejbi" - jak go nazwała, bo też gaworzył jak dziecko - krążył dookoła leżącej na stronie pacjentki z markerem uniesionym niczym batuta. Pochylił się nad twarzą dziewczyny - nadal miała na nosie okulary od Gnoma - zrobił kropkę tu, maznął linię przerywaną tam, postawił parę krzyżyków na policzkach, czole, brodzie, nosie... - Zaraz, zaraz, panie doktorze - przestraszyła się Gabriela. - Frankensteina będzie pan ze mnie robił?! Roześmiał się tylko wesoło. Wielkie Oko rejestrowało każdy jego ruch. Przeszedł na drugą stronę i zaczął mazać po skręconej nodze dziewczyny, cmokając przy tym z ukontentowaniem, jakby miał przed sobą kończynę superzgrabnej supermodelki. Przechylił głowę, po czym spojrzał na zmartwiałą Gabrielę z rozanielonym uśmiechem. I podszedł z prawej strony. - Pokaz ciciuśki - polecił. Gabriela uniosła brwi. Tutaj? Publicznie? Do kamery?! - No już, juź, nie wstydaj się! Każda kobieta ma takie siame. Raczej nie każda - przemknęło dziewczynie przez myśl, gdy czerwieniąc się ze wstydu, rozchylała biały kitelek, w który ją odziano. Specjalnych kompleksów co do swoich atrybutów nie miała: ani za małe, ani za duże, ot, normalne. „Bejbi" natomiast zmarszczył na ich widok czoło. I dalej mazać po biuście Gabrieli! Aż usiadła, otulając się szczelnie kitlem. - Nie zgadzam się! Nie zgadzam się na żadne ciciuśki!
- Ale Gabrielle, będą piękne, wieś mi! - Nie ma mowy! Wszystko tylko nie ciciuśki!! - Była gotowa zeskoczyć ze stołu i uciekać. - Dlaciego, Gabrielle? - zakwilił doktor. Gnom zajrzał w oko kamery i wyszeptał do mikrofonu: - Gabriela mówi NIE. Czy doktorowi Nickolasowi uda się ją przekonać do zabiegu, który przechyli szalę zwycięstwa, czy..? - dramatycznie zawiesił głos. - Dalczego?! Dlaczego?! - Dziewczyna była na skraju histerii. - Bo implanty wybuchają!! - Wibuchają?! - Doktor zachłysnął się z oburzenia. - Moje implanty wibuchają?! - Nie wiem, czy pana, ale moje wybuchną! W samolocie, gdy będę wracała do domu! Jestem tego pewna! Tu postanowiła się wtrącić pielęgniarka. - Gabrysiu kochana, implanty są bezpieczne, jeszcze się nie zdarzyło, żeby... - Więc się zdarzy! Znając mojego pecha, będę pierwsza, której biust zrobi tak... - tu dramatycznym gestem rozerwała na piersiach kitel. Gnom pochylił się do kamery. - Czy Gabriela powinna powiększyć biust, czy nie? Oto jest pytanie. Głosujcie. Tu jest telefon do studia w Warszawie. Koszt jednego sms - a 2,44 zł z VAT. - Rany boskie, moje biedne dziecko! - Stefania złapała się za serce, lecz w następnej chwili chwyciła za komórkę i zaczęła gorączkowo wysyłać sms - y na podany numer. - Na co czekacie?! - naskoczyła na przyjaciółki, które razem z nią oglądały program. - Wysyłajcie! Nie chcecie chyba, żeby mojej dziewczynce biust eksplodował! Dwie z jej przyjaciółek posłusznie pochyliły się nad ekranami telefonów. Trzecia siedziała niezdecydowana.
- Wiesz, Steniu, mężczyzna lubi mieć w co twarz wtulić... - zaczęła. Stefania zgromiła ją spojrzeniem. - To niech sobie poduszkę z gęsiego pierza kupi! odwarknęła, wracając do sms - ów. - Faceci to wzrokowcy. Gabrysia będzie miała większe szanse z większym biustem - przekonywała pani Janina, ale zakrzyczały ją wszystkie trzy. - Dobrze, już dobrze! Zamachała rękami i sama też sięgnęła po komórkę. - Powinna, no nie? - Anka spojrzała pytająco na Julę. - Pewnie, że powinna! Za friko powiększą jej te pieprzyki, kto by się zastanawiał! Wiesz, jacy są faceci, jak nie mają za co chwycić, to puszczają kantem. Piszemy! I obie zgodnie zaczęły stukać w klawisze telefonu. Marta zastanawiała się długą chwilę. - Większy biust nie jest zły. - Spojrzała na swoje atrybuty kobiecości, zważyła je w dłoniach... - Gabi, odwagi. Będziesz zadowolona! I sięgnęła po telefon. Józefina Dobrowolska, z mściwym uśmiechem na twarzy, zdążyła wysłać ponad sto pięćdziesiąt sms - ów na „tak", nim czas minął... - Gabrielo Szczęśliwa - Gnom z powagą na twarzy stanął przed pomalowaną jak pisanka dziewczyną, czekającą na zabieg - twoi wielbiciele zadecydowali: TAK. - Co TAK? - zaniepokoiła się, nieświadoma głosowania. - Masz powiększyć biust - odparł grobowym głosem. Podskoczyła, jakby dźgnął ją szydłem w pośladek. - Nigdy w życiu! Po moim trupie! - Gabrielo, telewidzowie to... - Mam prawo veto. Jednokrotne. Tak stoi w umowie, prawda? - Chwyciła się ostatniej deski ratunku. Widmo implantów pod skórą przerażało dziewczynę śmiertelnie,
zupełnie jakby to miały być nie dwie miękkie poduszeczki pod biustem, lecz płytka w głowie, za pomocą której obcy będą sterowali Gabrielą. - Tak, masz prawo veta - przytaknął Gnom. - Czy korzystasz z niego? - Korzystam. - Gabriela korzysta z prawa veta - zaszeptał do kamery człowieczek. - Czy dobrze robi? Czy ta decyzja nie zemści się na niej w finale? Głosujcie. TAK lub NIE. Koszt sms - a 2,44 zł z VAT. Drzwi sali przedoperacyjnej otworzyły się w tym momencie i do zastygłej ze strachu dziewczyny podszedł uśmiechnięty anestezjolog. - Jesteśmy gotowe? Zdobyła się na słabe skinięcie głową. - Tylko bez ciciuśków! - zdążyła krzyknąć do doktora „Bejbi", nim zmorzył ją narkotyczny sen. Malina nie wysyłała sms - ów. Przynajmniej nie tym razem. Właśnie wstrzykiwano jej anestetyk, który miał kobietę, jak przed chwilą Gabrielę, wysłać do krainy snu. Bo Malina miała plan. Chytry plan. Jeszcze przed rozpoczęciem metamorfoz zapisała się do najlepszego chirurga plastycznego w Polsce, by krok po kroku kopiował wszystkie zabiegi, jakim poddana będzie jej siostra. Miała już za sobą operację krótkowzroczności, teraz zaś z twarzą pomazaną markerem, identycznie jak Gabrysia, ale również z poznaczonymi piersiami (ona w przeciwieństwie do tamtej nie miała oporów przed powiększeniem biustu) zasypiała na stole operacyjnym, zastanawiając się, która z nich dwóch będzie piękniejsza: ona czy Gabriela. I co na to Oliwier... - Gąbki. Czarno - żółte gąbki - to były pierwsze słowa Gabrysi po przebudzeniu.
Anestezjolog pochylił się nad nią. - Co mówisz, kochana? - Ciii, bo nie słyszę. Gadają do mnie - wymamrotała przez bandaże spowijające jej twarz. - Kto? - Gąbki. Czarno - żółte. Mężczyzna stłumił śmiech. Bądź co bądź lada moment mogli włączyć kamerę. - I co mówią? - Śpiewają. Teraz śpiewają... - Co śpiewają? Gabriela uchyliła powieki. - Nie chciałbyś tego wiedzieć - rzekła ponuro, bo gąbki nuciły „Przewróciło się, niech leży", i z powrotem zapadła w sen, z którego godzinę później wyrwał ją ból. Nieznośny, narastający ból całego ciała. Pierwszą jej w miarę przytomną myślą było: „Miałam wypadek!" Bolał ją każdy centymetr skóry. Od paznokci po cebulki włosowe była jednym kłębkiem cierpienia. Zaczęła pojękiwać, mimo że każde poruszenie, nawet cichy jęk, było torturą. - Już już, kochana, zaraz podamy coś, żeby nie bolało. To pospieszcie się, na Boga!, chciała wykrzyczeć, ale zdobyła się tylko na jeszcze jeden cichutki, błagalny jęk. Ciocia Stefania, jak już nieraz od czasu rozpoczęcia nieszczęsnego programu, zalała się łzami na widok spowitej w bandaże, cierpiącej Gabrieli. Przez łzy patrzyła na opuchnięte powieki dziewczyny, na nabrzmiałe usta, pogryzione do krwi, i była zupełnie bezradna. Nie mogła uczynić nic, by pomóc ukochanej dziewczynce. Przyjaciółki mogły Stefanię tylko tulić, szepcząc słowa pocieszenia. Niejedna z nich pomyślała jednak, że dziewczyna ma, co chciała. Nikt jej przecież do wzięcia udziału w tym chorym eksperymencie nie zmuszał!
Obraz Gabrieli znikł z ekranu. Teraz pokazywano jedną z jej konkurentek, która przypominała nie przyszłą piękność, ale ofiarę katastrofy samochodowej. - Jeżeli Gabrysia też tak będzie wyglądała - zaczęła Stefania - to moje serce tego nie wytrzyma. Pani Janina bez słowa wyłączyła telewizor. - Za tydzień zabieramy cię do kina. Nie będziesz tego oglądać. Ale w następną sobotę przyjaciółki na próżno pukały do drzwi mieszkania na Mariensztacie. Stefania bowiem znajdowała się ponad dwa tysiące kilometrów stąd. - Dziewczynko kochana - szeptała, pochylona nad śpiącą Gabrielą. Mimo że była śmiertelnie zmęczona po kilkugodzinnej podróży samolotem, jednak wprost z lotniska pojechała do szpitala, by przytulić, pocieszyć swoją dziewczynkę, która właśnie otworzyła oczy i zamrugała z niedowierzaniem. A potem nie pytała „Co ty tu robisz?!", tylko, szlochając rozpaczliwie, wtuliła się w ciotkę... Stefania musiała wracać nazajutrz - hotele na Cyprze były bardzo drogie - ale ten jeden dzień przyniósł i jej, i Gabrieli prawdziwe ukojenie. - Kocham cię, ciociu - słyszała co chwila. - Dziękuję, że przy mnie jesteś. Przepraszam za to wszystko. - Ja też cię kocham, córeńko najmilsza - odpowiadała wzruszona. - Gdzie miałabym być, jak nie przy tobie? I nie przepraszaj, masz cudowną i niepowtarzalną szansę, by spełnić swoje marzenia. - Czy aby na pewno było to moim marzeniem? - Gabriela patrzyła na nią żałośnie spod zwojów bandaży. - Na pewno, Gabiniu. I żałuję, że wcześniej nie zdobyłam pieniędzy na operację twojej nogi - dodała w duchu, choć
koszt takiego zabiegu, podany do wiadomości telewidzów, był astronomiczny. Musiałaby sprzedać mieszkanie, a i tak mogłoby nie wystarczyć. - Na pewno - powtórzyła na głos, głaszcząc swą podopieczną po policzku. Na miesiące wakacyjne emisja „Z Bestii w Piękność" została wstrzymana. Uczestniczki potrzebowały czasu, aby dojść do siebie po operacjach. Najdłuższą rekonwalescencję przechodziła Gabriela, której musiała zrosnąć się złamana w dwóch miejscach noga. Podczas gdy jej cztery koleżanki miały już za sobą przedfinałowy występ, Gabriela nadal przechodziła męczącą i nieprzyjemną rehabilitację. Wreszcie i dla niej nadszedł wielki dzień. Nie mogła zasnąć. Przewracała się w hotelowym łóżku z boku na bok, próbując sobie wyobrazić, jak też wygląda. Nogę miała nadal zakutą w szyny, które jutro zostaną usunięte na zawsze. Swojej twarzy nie widziała od ponad dwóch miesięcy. Wiedziała, że operowano jej złamany w dzieciństwie nos i podbródek - nie wiedzieć po co naprostowano i wybielono zęby. „A dlaczego?!", „Bo masz, skarbie, be - żowe". Wyszczuplono uda, chociaż Gabriela była szczupła! I jedynym co nie nosiło śladów skalpela, były ocalone od pogromu „ciciuśki", czym doktor „Bejbi" był niepocieszony. Wcześniej tego dnia zdjęto z Gabrysi po raz setny miarę suknię, w której wystąpi, miała ujrzeć dopiero nazajutrz. Z podekscytowania i zaniepokojenia nie mogła teraz zasnąć. Jutro, już jutro wszystko się zmieni. Jutro zacznie się nowy rozdział w jej życiu. Dostanie od losu, i organizatorów, coś, o czym marzyła od dzieciństwa. Normalność. Spojrzała na zakutą w szyny nogę, która nie była już wygięta do środka,
lecz długa i prosta, jak ta obok. Już nie groził kończynie Gabrysi ohydny but ani znienawidzone kule. - Ja nie muszę być piękna - rzuciła w przestrzeń. - Chcę być tylko taka jak wszyscy. Żeby nikt nie gapił się na mnie z litością, żeby nie kłócono się w tramwaju, kto ma mi ustąpić miejsca, żebym mogła dobiec do autobusu, nie potykając się o własną nogę. Tylko tyle. I jeszcze żeby mężczyzna zwrócił na mnie uwagę, bo jestem zwykłą dziewczyną, a nie kaleką. I nie uczestniczką odlotowego show. Wstała i wyszła na balkon. Księżyc w pełni rozwinął na morzu srebrzysty szlak. Westchnęła z zachwytem. Wciągnęła do płuc zapach słonej bryzy i kwiatów bugenwilli. Niedługo wróci do domu. Do Polski. Z tej oazy spokoju, z azylu, w którym ukryła się na trzy miesiące, wróci do rzeczywistości. Do świata ludzi normalnych. Inna, nowa, odmieniona. Może przyjmą ją do swego grona, a może nie. Marzenia kosztują. Jesteś gotowa zapłacić każdą cenę? Była gotowa. Choć za wiele nie miała. Gabriela rozejrzała się wokół, jakby szukała potwierdzenia, że faktycznie bogata nie jest. - Ale mam coś, co lubię i cenię. Jedyne, co mi się we mnie zawsze podobało. I poświęcę to dla sprawy... - Skoczyła do pokoju po nożyczki do paznokci, chwyciła pełną garścią swe piękne, długie do pasa włosy i, zaciskając zęby z determinacji, zaczęła ciąć tuż przy karku. - Cholera - warczała co chwila - to wcale nieromantycznie boli! Mam nadzieję, że wyjdzie prosto. Wreszcie długie pukle zostały jej w dłoni. Przyjrzała się daninie z satysfakcją, wzięła rozmach i... - Nie, wiatr je rozwieje po okolicy i z rytuału nici.
Sięgnęła po plastikową butelkę, upchnęła w niej włosy, dołączyła kartkę z życzeniem „Chcę być taka, jak wszyscy" i wymknęła się nad morze. Wzięła zamach, cisnęła butelkę na fale i stała, przyglądając się w zauroczeniu, jak ta kołysze się w blasku księżyca, coraz... bliżej... i bliżej... By spokojnie dobić do brzegu i spocząć u stóp Gabrysi. Dziewczyna spojrzała na nią wielkimi oczami. - Hej, chcę być taka, jak wszyscy! - krzyknęła, odrzucając butelkę z powrotem. Ta jak poprzednio przydryfowała do brzegu. - No kłody pod nogi! - zdenerwowała się Gabrysia. Napełniła krnąbrną butelkę piaskiem, zadowolona dopełniła rytuału i wróciła do hotelu. Nazajutrz wstała wcześnie. Kurde! - to był pierwszy wykrzyknik, który usłyszała w myślach - ja chyba tego nie zrobiłam?! Nie ścięłam włosów, prawda?! To mi się tylko śniło?! Pomacała dookoła głowy - lustra nadał nie miała - i jęknęła z rozpaczą. To nie był sen. Włosy wiły się dookoła karku, z jednej strony dłuższe, z drugiej krótsze - widać ręka się Gabrysi omsknęła - lecz na pewno nie tak piękne jak jeszcze wczoraj. Gabriela pozbawiła się jedynej ozdoby. Organizatorzy ją zabiją, za to koleżanki będą szczęśliwe. Straciła szansę na wygraną. Definitywnie i całkowicie... - I z Jagódki nici - wyrzucała sobie. - Bo rytuałów magicznych ci się zachciało! Ciocia nigdy nie odzyska swojego dworku, o ile on jeszcze istnieje, bo ty samolubnie chciałaś być taka jak wszyscy! Ech, Gabrielo Szczęśliwa, jesteś coraz bardziej nieszczęśliwa. I głupia. O ja cię... przechyliła się przez barierkę balkonu, patrząc z niedowierzaniem na bawiącego się na plaży chłopca. Właśnie
wyłowił z morza... znajomą butelkę! Nawet stąd Gabriela swym sokolim wzrokiem wypatrzyła pukle kasztanowych włosów tkwiących w środku. Jęknęła głucho. Chłopiec poderwał się, krzycząc radośnie: Message in the bottle! Message in the bottle! ((ang.) Wiadomość w butelce!), i pobiegł do rodziców, a Gabriela usiadła ciężko na leżaku. - I to by było na tyle, jeśli chodzi o rytuały, tudzież spełnianie marzeń - wymamrotała pod nosem. - Nici z bycia taką jak wszyscy. A organizatorzy i tak cię zabiją. - Zabiję cię! - zawył Gnom na widok dziewczyny Powiedz, że to nieprawda! Mów natychmiast! Coś ty zrobiła z włosami?! - Pod - podpięłam spineczką - wyjąkała Gabriela. - Podpięła spineczką! - wrzasnął Gnom do kamery. Widzicie to?! W przeddzień wielkiej odsłony obcina piękne, długie do pasa włosy i „podpina spineczką"! Dlaczego, dlaczego mi to zrobiłaś?! - Panie Tadziu - szepnęła wizażystka - nie jest źle, a może nawet jest lepiej. Poprzednio wyglądała jak topielica, teraz te wijące się kędziorki ładnie podkreślają buzię. Poradzę sobie, proszę się nie załamywać... - Naprawdę? - Gnom chwycił panią Madzię za rękę, jakby to była ostatnia deska ratunku. - Nie pójdziemy na dno? Pokręciła głową z krzepiącym uśmiechem. - Proszę zobaczyć, jaką Gabi ma teraz ładną szyję i dekolt. Nawet biust się jej jakoś powiększył. - Nie jakoś, a optycznie - wyjaśnił Gnom, prostując przygarbione plecy. - Droga Magdo, wszystko w pani rękach. A ty dziewczyno - zwrócił się do Gabrysi zupełnie innym tonem - jeśli masz w zanadrzu jeszcze jakieś niespodzianki... Zaprzeczyła gorliwie. W pierwszą sobotę września producenci programu „Z Bestii w Piękność" zgromadzili przed telewizorami rekordową
widownię. Każdy, absolutnie każdy Polak, a może nie tyle Polak, ile każda Polka, pragnął ujrzeć na własne oczy cud chirurgii plastycznej - przemianę pięciu brzydul w łabędzie. Galę zainaugurowała para prezenterów, przedstawiając jury. Siedem osób i miliony przed telewizorami miały wytypować tę jedną jedyną, która pojedzie na wielki, ogólnoświatowy finał do Tunezji. Jurorzy uśmiechali się do kamery i pozdrawiali publiczność. Prezenterzy popisywali się erudycją i poczuciem humoru, mało spontanicznym, bo dowcipy odczytywali z telepromptera. Natomiast uczestniczki stały w ciemnościach przed pięcioma lustrami oddzielonymi kotarami. Za chwilę kurtyna pójdzie w górę, uniosą się aksamitne story i każda z dziewcząt ujrzy efekt pracy całego zespołu „Z Bestii w Piękność". Każdy, od prowadzącego program Tadeusza Lichonia, zwanego wdzięcznie Gnomem, po kosmetyczkę, fryzjera, wizażystkę - i oczywiście cypryjskiego chirurga - miał swój udział w spełnieniu marzeń tych młodych kobiet. Obok uczestniczek stało pięciu mężczyzn, zwanych ozdobnikami, gotowych podać swojej księżniczce chusteczkę do otarcia łez wzruszenia czy męskie ramię, na którym mogłaby się wesprzeć. Oliwier był u boku Gabrysi. Od kiedy ujrzał ją po raz pierwszy po przemianie - parę minut temu, przed wejściem na scenę - bardzo dziwnie się jej przyglądał. Aż ją to w końcu zirytowało, jakby za mało zdenerwowana była. - Czemu się tak na mnie gapisz? - naskoczyła na mężczyznę szeptem. - Coś ze mną nie tak?! Wiem, wiem, włosy ścięłam...! - W - włosy? - wyjąkał, bo od dłuższej chwili brakowało mu słów. - Ty naprawdę siebie nie widziałaś od czasu pierwszej operacji? Nie przemyciłaś lusterka, jak inne dziewczyny?
- Podpisałam zobowiązanie i nie oszukiwałam - ucięła stanowczo, a on aż głową pokręcił. Przysunął się nieco bliżej, bo uznał w duchu, że za moment może być potrzebny. Wreszcie! Prezenterzy zapowiedzieli pierwszą uczestniczkę, do tej pory skrytą, jak pozostałe, za kotarą. Najpierw na ogromnym ekranie wyświetlono film z pierwszej gali, tej inauguracyjnej, na którym Marlena Węgorek z Poszydła Wysokiego - to gdzieś w Dolnośląskiem, prezentowała swój, pożal się Boże, zgryz nutrii, nos, którego nie powstydziłby się Cirano de Bergerac, nijakie włoski, ciało ex - gladiatora - uprawiała zapasy, potem się jej znudziło, ale anaboliki o tym nie wiedziały - i oczywiście, na deser, jutowy worek, w który odziali ją organizatorzy. Publiczność zaszemrała, wymieniając niepochlebne uwagi na temat Marleny Węgorek SPRZED. I wtedy kotara poszła w górę. Na widowni - i przed telewizorami - zapadła martwa cisza, a po niej nastąpiło pandemonium. Takich braw i pełnych zdumienia okrzyków nie słyszała żadna Miss Polonia. Marlena, którą wizażystka wystylizowała na Marlenę Dietrich, skakała i piszczała przed weneckim lustrem widownia mogła nacieszyć oczy jej radością. Później wybiegła na środek sceny, smukła i piękna niczym rusałka, rozdała całuski i musiała wrócić za kotarę. Nadszedł czas przedstawienia drugiej uczestniczki. Olga Sitaj z Wrocławia przed metamorfozą prezentowała się absolutnie nijako. Jej poprzedniczka zwracała swoją brzydotą uwagę, natomiast po Oldze można było przejść i nie zauważyło się tego drobnego incydentu. Była ze swą nijakością całkowicie przezroczysta. Aż do dzisiaj. Gdy kotara poszła w górę... Publiczność oszalała. Przed lustrem „ochała" i „achała" femme fatale. Szczupła, wyższa o
głowę dzięki niebosiężnym szpilkom, z długimi kruczymi włosami, mocnym makijażem w odcieniach złota, z karminową czerwienią na ustach, w takiejż, mocno wyzywającej sukni, mogła mieć każdego mężczyznę na tej sali. Sms - y, za pomocą których głosowali widzowie, na ładnych parę chwil zablokowały sieć komórkową... Trzecia dziewczyna z Wielkiej Piątki, Kasia Okruch z Malborka, była najbardziej puszystym stworzeniem w Polsce. Oczywiście przed metamorfozą. Lubiła bowiem jeść. Trudno było powiedzieć cokolwiek o jej urodzie, bo rysów twarzy nie było widać pod paroma centymetrami tłuszczu. Organizatorzy rozprawili się z Kasią i jej apetytem stanowczo: operacja żołądka, dieta i mordercze ćwiczenia. Po trzech miesiącach Kasia Okruch, nosząc do tej pory rozmiar XXXL, na dzisiejszą galę włożyła przepiękną kreację w barwach morza i nieba w skromnym rozmiarze 38. Była sobą autentycznie oczarowana. Publiczność również. Jej matka płakała bardziej od samej Kasi, choć nie do końca z radości - pani Okruch również lubiła jeść i nie widziała w monstrualnej nadwadze córki niczego złego. Czwartą uczestniczką tego show była, dla odmiany, anorekryczka wyrwana śmierci spod kosy. Gdy przystępowała do programu, ważyła trzydzieści cztery kilogramy przy wzroście sto siedemdziesiąt trzy. Cóż, miała niedowagę. Na ekranach widzowie mogli ujrzeć szkielet poruszany siłą woli bo mięśni Ilona Modlińska nie miała - na którym jutowy worek prezentował się zdrowiej niż ta, która go nosiła. Twarzy Ilona nie miała również. Włosy zdążyły jej wypaść niemal doszczętnie. Nie wiadomo, co by się stało z nieszczęsną - to znaczy wiadomo - gdyby nie kosmiczna metamorfoza, która zaczęła się od diety, nie, nie wysokokalorycznej, lecz takiej, która Ilony nie zabiła na samym początku! Znaczenie miały także codzienne sesje z psychologiem, dzięki którym Ilona
zrozumiała, że to nie ona jest do niczego, ale facet, który ją rzucił, bo była za gruba. Pomogła również nieustająca adoracja Janka - jej „ozdobnika". Adoracja, gdy Ilona zaczęła wyglądać jak człowiek, przerodziła się w prawdziwe uczucie i teraz dziewczyna wyrwana śmierci wprost promieniała, ściskając swego narzeczonego za rękę. Jej rodzina płakała podobnie jak matka poprzedniczki, ale - ze szczęścia. Wreszcie... Gabriela. Po raz pierwszy, na wielkim telebimie, ujrzała samą siebie sprzed trzech miesięcy. Sala Kongresowa, rozsuwająca się na boki szkarłatna kurtyna i... miś koala w parcianym worku, kuśtykający na środek sceny. Miś koala w denkach od słoików przysłaniających oczy, włosach związanych w debilny kok na czubku głowy i z uśmiechem kretyna, podkreślonym krwistoczerwoną szminką, na bladej twarzy. Rany Boskie! Gabriela zacisnęła ze wstydu powieki. Ten persen mogła sobie darować! Oliwier parsknął śmiechem i zaraz przeprosił, ściskając dłoń dziewczyny, ale niewiele jej to pomogło. Wciąż miała przed oczami potworka z telebimu... W tym momencie orkiestra zagrała tusz, kotara zasłaniająca lustro poszła w górę, a jej towarzysz szepnął: - Zobacz. Gabriela powoli otworzyła oczy... otworzyła je szerzej... krzyknęła cicho i... zemdlała. Oliwier z elfim refleksem zdążył ją złapać. Na sali ponownie wybuchło pandemonium. Każdy, dosłownie każdy, musiał skomentować niewiarygodną przemianę. Bo, o ile mimo metamorfozy poprzednie uczestniczki dało się rozpoznać, o tyle Gabrieli nie poznałaby własna ciotka. Stefania, zaproszona na wielki finał, oglądała teraz na wielkim ekranie siebie, jak z niedowierzaniem kręci głową i powtarza: - To nie Gabrysia, podmienili ją, to nie jest moja siostrzenica!
Sieć komórkowa oszalała. Sms - y napłynęły falą tsunami. Gabriela, ocucona przez pielęgniarkę, podniosła się, otrząsnęła i... wyszła, tak właśnie - nie wykuśtykała, nie wytoczyła się, a wyszła tanecznym krokiem na środek sceny, prowadzona przez równie olśniewającego Oliwiera. Fiołkowa suknia z jedwabiu, zdobiona maleńkimi brylancikami, lśniącymi niczym gwiazdki, miękko opływała zgrabne, smukłe ciało dziewczyny, oczy lśniły złotem tęczówek i wilgocią łez. Rysy twarzy podkreślał perfekcyjny makijaż - wizażystka starała się upodobnić swą podopieczną do Grace Kelly i z powodzeniem się jej to udało! Kasztanowe kędziorki spinały dwie brylantowe wsuwki, rzucając blask na policzki. Gabriela była piękna i, zerkając raz po raz w oszołomieniu na telebimy, zaczęła zdawać sobie z tego sprawę. Widziała zachwyt w oczach siedzących najbliżej, widziała entuzjazm na twarzach jury, wreszcie Oliwier, nie spuszczający z dziewczyny wzroku, był wystarczającym dowodem na to, że jej marzenia się spełniły. Kurtyna napłynęła łagodnie z dwóch stron. Na scenie zapadł mrok. Zapowiedziano półgodzinną przerwę, podczas której telewidzowie mogli nadsyłać sms - y, głosując na wybraną Piękność, a jury naradzić się między sobą. Gabriela, na miękkich nogach, podeszła do lustra. Gdyby nie miała pewności, że to ona, nie poznałaby samej siebie. - Niesamowite - szeptała, dotykając dłońmi policzków i prostego, zgrabnego noska, w miejscu złamanego. - To nie mogę być ja! To tylko sen! Wpatrywała się w piękne połyskujące bursztynowo oczy, podkreślone miedzianą barwą włosów. Obróciła się lekko jak baletnica, wypróbowując swą nową nogę - na scenę, celowo, żeby Gabrysię pognębić, wwieziono ją na wózku i dopiero przed lustrem stanęła o własnych siłach.
Pokręciła głową i spojrzała na Oliwiera, uśmiechając się nieśmiało. Bez słowa uniósł jej dłoń do ust i ucałował. - Nie pójdę spać już nigdy, bo boję się obudzić - nadal mówiła szeptem, jakby własny głos mógł sprawić, że czar pryśnie. Pani Madzia, dumna ze swego dzieła i podopiecznej, zarzuciła na ramiona dziewczyny biały puszysty szlafroczek i powiodła ją do garderoby, by przygotować do powtórnego wyjścia. - Masz, kochana, duże szanse na wygraną - rzucił od progu rozpromieniony Gnom. - Sam na ciebie postawiłem! - Robicie zakłady? - zainteresował się fryzjer, który również wszedł do garderoby. - Taa, jak na razie prowadzi Gabrysia. Sieci komórkowe szaleją! Cała Polska głosuje! Zapłakana Stefania na widowni, w towarzystwie swych trzech przyjaciółek, słała sms za sms - em. Malina, rozparta na białej sofie w swym apartamencie, przyjaciółki z Mariensztatu, Marta w Bukowym Dworku, wszyscy znajomi Gabrieli - rodziny przecież nie miała - wszyscy klepali w klawisze komórek, by przyłożyć rękę do jej wygranej... Sama Gabrysia wpatrywała się bez słowa w swe odbicie. Ona już wygrała. Wygrała normalność. Przynajmniej tak się naiwnej dziewczynie wydawało. Nie przyszło Gabrieli Szczęśliwej do głowy, że właśnie teraz jej życie stanie na głowie, że nie będzie mogła spokojnie przejść ulicą, że nieznajomi będą ją nagabywali prośbami o autograf, zaproszeniami na kawkę, propozycjami mniej lub bardziej niemoralnymi, że jej prywatność stanie się własnością publiczną, że tabloidy będą roztrząsać od „gdzie, z kim i kiedy" po „czy to cellulit?!". Tak, to były ostatnie minuty wolności... Poproszono uczestniczki na scenę.
Wyszły w swych olśniewających kreacjach, wszystkie śliczne jak z obrazka, rozpromienione, szczęśliwe: Marlena Węgorek - niegdysiejsza siłaczka, Olga Sitaj - kiedyś szara myszka, Kasia Okruch - swego czasu wielkości hipopotama, Ilona Modlińska - były wieszak na płaszcze, i wreszcie kulawy miś koala, czyli Gabrysia Szczęśliwa. Sala powitała dziewczęta burzą braw i po chwili wszystko umilkło, bo prowadząca uniosła zalakowaną kopertę. Drżącymi z przejęcia rękami - sama również była podekscytowana (i również wysłała parę esemesików), przełamała pieczęć, wyjęła, nie patrząc na wyniki, kartkę i podała swemu partnerowi. Ten zaczął czytać wzruszonym głosem. - Czwartą wicemiss, która otrzyma kolię pozłacaną z cyrkoniami oraz bon na dożywotni zakup Oleju Kaszubskiego jest... Ilona Modlińska!! Sala zatrzęsła się od braw. Rodzice Ilony podskoczyli na swych miejscach, wzniecając falę, ona sama usiłowała się uśmiechnąć. - Trzecią wicemiss, która otrzyma sztuczne futro z niemal prawdziwych norek oraz dwa bony na dożywotni zakup Oleju Kaszubskiego jest... Marlena Węgorek!! Koledzy z klubu, w którym Marlena kiedyś trenowała, zaprotestowali głośno - według nich Lenka była zwyciężczynią! Ona sama też tak uważała, towarzyszący jej Hubert niemal urwał rękaw strojnej sukni, by ściągnąć podopieczną z podestu. - Drugą wicemiss, która otrzyma zegar z kukułką od firmy Syrena Motors, producenta znakomitych, bo polskich samochodów osobowych, oraz trzy bony na zakup Oleju Kaszubskiego, dożywotni oczywiście jest... Kasia Okruch!! Kasia i jej publiczność zapłakała. Matka wrzasnęła na pół sali:
- Mówiłam, żeby trochę przytyła! Oliwier szepnął do Gabrieli: - Jesteś w finale. Trzymasz się? Odpowiedziała skinieniem głowy i trochę nieprzytomnym spojrzeniem. Prezenter oddał kopertę przewodniczącemu jury. Na widowni zapadła cisza jak makiem zasiał. Pan Radosław Pączek, znany aktor, odchrząknął. - Wybór, wierzcie mi, szanowni państwo, był arcytrudny. Tak spektakularnej przemiany nikt z nas, a zapewne także nikt z państwa, się nie spodziewał. Wspomagani przez widzów przed telewizorami, zdecydowaliśmy jednogłośnie, że Miss Metamorfozy, która otrzyma dwieście tysięcy złotych, gotówką!, talon na sztuczne futro z prawdziwych norek, bon na Olej Kaszubski - dożywotnio, kolię i bransoletkę z pozłacanego srebra, z cyrkoniami, a oprócz tych wspaniałości najnowszy model auta oraz zegar z kukułką od Syrena Motors, producenta nowoczesnej linii polskich samochodów osobowych... Zwyciężczynią programu „Z Bestii w Piękność", która zaszokowała nas wszystkich swą metamorfozą, jest... Oliwier ścisnął dłoń Gabrieli tak mocno, że niemal ją zmiażdżył, ciocia Stefania chwyciła się za serce, Malina zamarła z kieliszkiem szampana w dłoni, Józefina Dobrowolska również, Anka z Julką objęły się, jak rozbitkowie na tratwie, Marta wyszła z pokoju, bo to nie było na jej nerwy, a sama Gabrysia... ona tylko wstrzymała oddech, modląc się o... - Olga Sitaj!! - wykrzyknął przewodniczący jury. Na sali rozległy się niepewne oklaski. - Gabriela Szczęśliwa! - syknął prowadzący. - Olga Sitaj!! - powtórzył pan Radosław, aktor. Wtedy dopiero wybuchła wrzawa. Zwyciężczyni, jeszcze niedawno niewidzialna szara myszka, zalała się łzami, rozbłysły flesze, na scenę wniesiono kosze kwiatów i tron.
Uczestniczki składały nieszczere gratulacje, orkiestra grała coś, czego i tak nikt nie słyszał. Gabriela stała oszołomiona, wiedząc, że to już koniec. Oliwier pochylił się ku niej. - Trzymasz się? - zapytał ze szczerą troską w głosie. - Tak, tak - odpowiedziała, otrząsnęła się z oszołomienia i podeszła do Olgi, żeby złożyć gratulacje. Zwyciężczyni, już udekorowana koroną, przepasana szarfą, z bonem na olej, czekiem na dwieście tysięcy, futrem na ramionach i zegarem w kształcie samochodu pod pachą wstała, by zrobić rundę honorową. Do Gabrysi podszedł Gnom. - To jakiś przekręt! - zawołał, machając swoim zwyczajem rękami. - Widziałem ostatnie minuty głosowania, telewidzowie stawiali na ciebie! Niemożliwe, by nagle zmienili front! Nawet nagrody ci podpieprzyła! Żadnych futer czy choćby olejów! Za drugie miejsce! Nic nie wygrałaś! - Wygrałam, panie Tadziu. - Gabriela po raz pierwszy tego wieczoru uśmiechnęła się, ściskając człowieczka za ramiona. - Proszę na mnie spojrzeć, jestem normalną dziewczyną, mogę biegać i tańczyć. O tak, wygrałam... Z sufitu nadal sypało się błyszczące konfetti. Miss majestatycznie defilowała wzdłuż sceny tam i z powrotem, gdy dziennikarze i fotoreporterzy zwrócili się do wielkiej przegranej tego show, do Gabrysi Szczęśliwej, prosząc o komentarz na gorąco. - Ja jestem szczęśliwa, a Olga piękna - odpowiadała niezmiennie, by w końcu, ku swej uldze, zostać wyprowadzoną za kulisy przez nieodłącznego Oliwiera. Tam czekała na nią rozgorączkowana ekipa programu. Rozgorączkowana i protestująca. - Powinnaś wygrać! Prowadziłaś! To jakiś przekręt!
Nawet pozostałe wicemiss, mimo swej niechęci do Gabrieli, wyrażały mniej lub bardziej szczere ubolewanie. Ale Gabrysia marzyła tylko o jednym. Nie, nie o powtórzeniu głosowania i głównej wygranej, a o powrocie do domu, do pokoiku na Mariensztacie, gdzie w spokoju wypłacze się cioci Stefanii. - Bingo, zwierzu szalony! - krzyknęła ze śmiechem, gdy ogier wylewnie witał się, stęskniony. - Czekał i czekał - zrzędziła Marta. - Nie mógł sobie znaleźć miejsca. - Mówisz o nim, czy o sobie? - zaśmiała się Gabrysia, gładząc miękkie chrapy konia, po czym zwróciła się do Oliwiera, który patrzył nie tyle na zwierzę, ile na dziewczynę piękny, prawda? Przynajmniej koń mnie poznał. Znajomi i przyjaciele oglądają mnie jak ufo. - Bo wyglądasz nie z tej ziemi! - prychnęła Marta. - Ja sama bym cię nie poznała, mimo że jesteś w swoich dżinsach i tej samej koszuli! Szkoda, że nie wygrałaś choć nowych ciuchów. Jak to się stało, że czwarta wicemiss dostała kolię, i olej, a ty, wielka przegrana - tak o Gabrysi mówiono i pisano od tygodnia - nawet głupiego futra z norek czy beznadziejnego zegara? - Nie wiem. Nie zastanawiam się nad tym - dziewczyna wzruszyła ramionami i faktycznie wolała o przegranej nie myśleć. We własnych oczach, szczególnie gdy co rano patrzyła w lustro, wyglądała jak banknot miliondolarowy i to jej całkowicie wystarczało. Pewnie, że chciałaby i kolię, i futro, i nawet kukułkę! Ale po co żądać od losu więcej, niż zapragnął dać? - Podobno wszczęto wewnętrzne dochodzenie, do organizatorów napływają protesty i od głosujących, i od sponsorów programu... Gabriela ponownie wzruszyła ramionami.
- A tak. Pan Radosław, znany aktor, był wujkiem zwyciężczyni. „Wujkiem", jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Oddali nagrody, jak się wydał ten kompromitujący fakt, ale teraz i tak tego nie odkręcą. Zrobią drugą galę? Ponownie będą nas dekorować? - Pokręciła głową. - Tylko telewidzów szkoda. Znów zrobiono ich w konia. - No i ciebie. Ciebie też zrobiono. - Ja tam jestem szczęśliwa. - Taa, a Olga piękna. Gabrysia musiała się uśmiechnąć. - Paweł wraca do pracy. - Słowa Marty sprawiły, że uśmiech zgasł. - Coś zaczęło się dziać w jego sprawie... - Jakiej sprawie? - Gabriela spojrzała na kobietę z pytaniem w oczach. Marta zerknęła na Oliwiera i pokręciła głową, dając jej do zrozumienia, że nie będzie o tym mówić teraz, lecz później, na osobności. Gabrysia podała wodze mężczyźnie i ruszyła za szefową. - Mów, opowiadaj! - Otóż parę dni temu dostałam wezwanie do sądu. I list od pełnomocnika Pawła Dobrowolskiego, który prosił mnie o spotkanie w tej sprawie. - Marta zapaliła papierosa i zamyślona rozgoniła dym ręką. - Pełnomocnik ów, niejaka Malina Bogacka... Mówi ci coś to nazwisko? - spojrzała podejrzliwie na Gabrielę, bo dziewczyna stanęła jak wryta. - Mówi - wyszeptała. To była ta mecenas, którą spotkała u detektywa! - Mecenas Bogacka więc wystąpiła w imieniu swego klienta, naszego Pawła, o przywrócenie mu wszelkich praw. I ja będę zeznawać. Ty pewnie też, tylko wezwanie jeszcze nie dotarło. - Kurczę, przecież to fan - tas - ty - czne! - Ano fantastyczne - zgodziła się Marta. - Szczególnie że usłyszałam jego historię. Smutną historię, dodam.
Gabriela nie śmiała zadać następnego pytania. Czekała ze wstrzymanym oddechem, aż Marta sama zacznie mówić. A gdy usłyszała, jak to naprawdę z Pawłem było... Musiała usiąść, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. - Nikogo nie zabił? Nie jest mordercą? - pytała słabym głosem siedzącą obok kobietę. - Nie bardziej niż ja i ty. - Marta zaciągnęła się po raz ostatni i z nagłą złością podeptała niedopałek. - Tylko szkoda, że przez tyle lat za mordercę był uważany! Powinien jeszcze dostać odszkodowanie! - I w ramach rewanżu ubezwłasnowolnić porypaną mamuśkę - zawtórowała jej w oburzeniu Gabrysia. - Pomyśleć, że go straciłam przez tę... - Ty go straciłaś? Co ty opowiadasz, dziewczyno? - zdumiała się Marta. - Jak myślisz, czemu wraca do pracy? Chyba nie po to, by uwodzić mnie... Gabriela nie zdążyła odpowiedzieć, bo w kieszeni dżinsów zadzwoniła komórka. Poprzedni numer musiała zmienić, bo nie nadążała z odbieraniem telefonów. Ten miało ścisłe grono przyjaciół i znajomych. - O! - zdziwiła się. - Gnom! Słucham, panie Tadeuszu? - Gabi, mam fantastyczną wiadomość! Olga zaniemogła! Lecisz do Tunezji zamiast niej! Gabrysia uniosła brwi. Tego się nie spodziewała! Nie przypuszczała, że kłamliwi organizatorzy, którzy sfałszowali wyniki głosowania, będą mieli czelność żądać od niej dalszego udziału w tej parodii konkursu. - Panie Tadziu... - zaczęła wolno - z tego, co pamiętam, w umowie nie ma ani słowa o zastępstwie. Zwyciężczyni bierze udział w międzynarodowym finale, a ja nie jestem zwyciężczynią.
- Wiedziałem, Gabrysiu kochana, że tak właśnie powiesz, i mam drugą fantastyczną wiadomość! Dostaniesz premię! O ile tylko wystąpisz w finale. - Serio?! - ucieszyła się. - A co to będzie? Talon na olej czy zegar - kukułka? - Forsa, moja droga, forsa! Czysty kesz! I w twoim imieniu przeprowadziłem wstępne negocjacje z szefostwem. Dwieście! - wypalił, szczęśliwy. - Trzysta - bez namysłu weszła do gry. Oczywiście tysięcy. - Gabrielo Szczęśliwa... - usłyszała jęk Gnoma i uśmiechnęła się złośliwie. - Trzysta dziesięć, nim znów zaczniesz negocjować w górę. - Umowa stoi! Trzysta dziesięć na konto w dniu wyjazdu. Bez względu na wynik konkursu. - Twarda z ciebie sztuka, kobieto - rozległo się po drugiej stronie. - Ale byli gotowi dać nieco więcej. Skoro doszliśmy do porozumienia, od jutra zaczynamy przygotowania. Gabriela spojrzała na trzymaną w ręce komórkę. - Wygląda na to - westchnęła Marta - że znów na kilka tygodni czy miesięcy stracę zaklinaczkę. - Ciociu! Ciociu Gabrysiu! - rozległo się od strony ścieżki. Chłopiec przebierał nogami tak szybko, że mało adidasy mu nie pospadały. Biegł, machając rękami i wykrzykując imię swej instruktorki. Wreszcie wpadł jej w ramiona i przytulił się z całych sił. - Tęskniłem za tobą, ciociu - wyznał, unosząc wzrok. Gabriela uśmiechnęła się do niego serdecznie i poczochrała po płowych włosach. - Jesteś taka piękna... Oglądałem cały program, wszystkie odcinki. Byłaś taka biedna...! I to, że przegrałaś! Cały sierociniec wysyłał sms - y, żebyś wygrała, a
ciebie wygryzła tamta! Napisaliśmy list do telewizji, że to niesprawiedliwe i oszustwo, o! Gabrysia przytuliła go tylko jeszcze mocniej. - Pojedziemy w teren? - zapytał prosząco. - Mam ci tyyyle do opowiedzenia... Aha, twój narzeczony, ten z programu, trochę się niecierpliwi. Widziałem, jak jeździ. Technikę to on ma kiepską. - Alek zmarszczył nos jak królik, co wyglądało nader komicznie. - Chodź, techniko - Gabrysia zagarnęła go ramieniem poćwiczymy twoją, mądralo. I Oliwier nie jest moim narzeczonym! - Nie? - dzieciak zdziwił się. - A na Cyprze wyglądaliście jak zakochana para. Przez następną godzinę Alkowi buzia się nie zamykała. Zupełnie jakby ostatnie trzy miesiące spędził w odosobnieniu. Opowiadał o szkole, o nauczycielach i kolegach. O domu dziecka, z którym wreszcie się pogodził - dyrektor ponoć nie mógł się go nachwalić, przysłał nawet list z podziękowaniami na ręce Marty, co ta potwierdziła. Mówił o swojej mamie i szczęśliwym dzieciństwie w żoliborskim mieszkanku. Mówił o wszystkim i wszystkich, tylko nie o swoim ojcu, czemu Gabriela specjalnie się nie dziwiła. Rozmawiając leniwie, wracali do stajni, gdy Alek nagle ściągnął wodze swojego wierzchowca. Lizak stanął posłusznie. - Ciociu - syknął chłopiec - chciałbym się mylić, ale to chyba ONA. Ta, z którą ciebie pomyliłem. Gabriela przyjrzała się kobiecie, opartej o białą belkę ogrodzenia. Mecenas Bogacka! Rzeczywiście podobna do Gabrysi, nawet teraz, po przemianie! Gdyby jeszcze zdjęła okulary...
Kobieta uniosła dłoń do oczu, osłaniając je przed promieniami zachodzącego słońca. Alek pospieszył Lizaka, podkłusował do kobiety i zeskoczył na ziemię tuż przed nią. - To pani! - krzyknął z taką samą nienawiścią w głosie, z jaką parę miesięcy wcześniej oskarżał Gabrielę. - Pani zabiła moją mamę! Jest pani podłą morderczynią! Rozumie pani? Mor - der - czy - nią! - Dziecko, o czym ty mówisz? - Malina spojrzała na chłopca z góry. Od pierwszych jego słów wiedziała, z kim ma do czynienia. Pamiętała ostatnie spojrzenie dziecka, które ciągnął za sobą psychotatuś. - Zaraz powiem, o czym mówię! Nie, ciociu, nie przestanę! - strącił z ramienia mitygującą go dłoń instruktorki. - Ona do spółki z tamtym zabiła moją mamę. I chociaż nie zostanie skazana za morderstwo, to może sumienie ją samą zabije. Adwokaci nie mają sumienia - przemknęło przez myśl Gabrieli, ale milczała. - Po tej ostatniej rozprawie - ciągnął chłopiec - jak tamten wywlókł mnie z sądu i mama została zupełnie sama, poszła do domu, położyła się i umarła! Właśnie tak! Umarła, bo serce jej z rozpaczy pękło! A wie pani, jak mi o tym powiedział tamten? „Twoja matka zdechła". Jak o psie! Nie, nie o psie, bo psa się kocha i mówi się, że umarł, a nie zdechł. No i co, zadowolona jest pani?! A ja trafiłem do domu dziecka, bo tamten mnie pobił do krwi! I gdyby nie ciocia Gabrysia - tu pociągnął opiekunkę za rękę - to bym też zdechł! Bo już zacząłem się staczać. Jest pani złym człowiekiem i życzę pani śmierci! - dokończył, chwycił wodze Lizaka i pociągnął konia za sobą. Malina odprowadziła go osłupiałym spojrzeniem. - To prawda? - Przeniosła wzrok na milczącą Gabrielę. - Prawda. - Dziewczyna spojrzała na nią twardo.
- Mama Alka zmarła we śnie. W nocy po rozprawie. Dyrektor domu dziecka mi o tym powiedział. Także o tym, jak ojciec chłopca się nim „opiekował". Gratuluję, pani mecenas. Wykonała pani kawał dobrej roboty - skrzywiła się z pogardą. - Mam nadzieję, że honorarium na pelisę z norek wystarczyło? Chodź, Bingo. Czasem wydaje mi się, że ty jesteś bardziej ludzki niż niektórzy ludzie... Ruszyła za Alkiem do stajni. Malina tkwiła tam, gdzie ją zostawili, mając kompletną pustkę w głowie. Owszem, była „tą suką Bogacką", co za pieniądze sprzedawała własne sumienie - chociaż każdy ma prawo do obrony, nawet największy zbrodniarz, prawda? - A może ona nie miała sumienia, nigdy? Ale co w takim razie teraz wgryzało się w jej serce i dławiło w gardle, strach? Sprzedawała się, więc miała wrogów, ludzie nie potrafią pogodzić się z przegraną, szczególnie uczciwi, dobrzy ludzie, którzy „dzięki" mecenas Bogackiej przegrali z bandytami. Ale przyłożyć rękę do śmierci kobiety, kochającej i kochanej matki, która zawiniła tylko tym, że maltretowana przez psychopatę wpadła w depresję...? Malina odwróciła się i mechanicznie stawiając kroki, skręciła w stronę parku. Pragnęła ukryć się przed wzrokiem ludzi, a najchętniej przed samą sobą. Usiadła ciężko na ławce, zanurzonej w krzaki jaśminu i... zapłakała. Nad sobą i Alkiem. W tej kolejności. Dziecko, jedenastoletnie dziecko ją przeklęło. Życzyło jej - i słusznie! - śmierci za to, że zabiła jego mamę. Malina poczuła strach przed śmiercią i piekłem, do którego na pewno trafi. - Wynagrodzę ci to, chłopczyku! - łkała, choć Alek nie mógł jej słyszeć. - Zemszczę się na psychopacie! Jeszcze nas popamięta!
Nagle zatkała usta dłonią, słysząc czyjeś kroki na ścieżce. I głos Gabrieli: - Pani mecenas, gdzie pani jest? Po chwili dziewczyna stała przed nią, bez współczucia patrząc na mokre policzki adwokatki. I cieszyła się, że ta kobieta mimo wszystko ma sumienie. - Chciałam zapytać o Pawła. Mogę usiąść? Malina przesunęła się na skraj ławki. - To w jego sprawie pani tu przyjechała? Prawniczka skinęła głową. Gabriela z wahaniem sięgnęła do kieszeni i podała kobiecie wymiętą, ale czystą chusteczkę. - J - ja chciałam się widzieć z panią, nie z szefową zaczęła, z wahaniem. To, co jeszcze pół godziny temu wydawało się proste: szybki, skuteczny szantaż i przekupstwo - coś za coś - teraz z trudem przechodziło przez gardło. Jestem bardzo dobrym adwokatem, może jednym z najlepszych w kraju - tu Gabrysia uśmiechnęła się ironicznie cokolwiek by pani o mnie myślała, tak właśnie jest. Zajęłam się sprawą Pawła Dobrowolskiego ze względu na panią. - Na mnie? - Gabriela uniosła brwi. - A co ja mam do tego? - Później wyjaśnię. Mam duże szanse przywrócić mu prawa, wszelkie prawa, pan Dobrowolski za dwa tygodnie może być wolny... - zawiesiła wyczekująco głos. - Pod warunkiem, że...? - domyśliła się Gabriela. - Gdy ujrzałam panią po raz pierwszy i usłyszałam, co pani ma do powiedzenia, stwierdziłam, że Paweł nie jest pani obojętny. Czy mam rację? - Malina spojrzała na Gabrielę, a ta zmieszała się. Nie chciała roztrząsać swoich uczuć przy pani mecenas, która uczuć nie ma. - Teraz widuje się panią z Oliwierem la Beau... - Malina umilkła wymownie. - No i? - zdenerwowała się Gabriela. - Nie mam prawa czy co?!
Kobieta, której głos już nabrał poprzedniej twardości, a po łzach nie zostało ani śladu, złożyła dłonie jak do modlitwy. - Przepraszam, pani Gabrysiu! Nie osądzam pani! - Ja myślę... - Będę z panią szczera: Oliwier nie jest obojętny mnie. Gabrysia oniemiała. Patrzyła na siedzącą obok kobietę, dziwnie do niej podobną, właściwie bliźniaczo podobną i... milczała, nie wiedząc, do czego tamta zmierza. - Ja... chcę oddać pani Pawła i odzyskać Oliwiera. Przecież dwaj nie są pani potrzebni... - znów to błaganie w oczach. - Zrobię coś jeszcze, żeby choć trochę zadośćuczynić Alkowi: pozbawię praw rodzicielskich jego ojca. Już nigdy chłopcu nie zagrozi. A gdyby chciała się pani Alkiem zająć, pomogę i w tym. Gabriela spojrzała na kobietę z mieszaniną litości i pogardy. Nic nie mogła poradzić na to, że robiło jej się niedobrze, gdy słuchała słów pani adwokat. Tu uwolni Pawła od matki, tam Alka od ojca, w zamian chce tylko Oliwiera. Nie zrobi tego ot tak, z dobroci serca, tylko na zasadzie coś za coś. Handel. Alek z Pawiem za Oliwiera. A Gabrysia ma niby podać jej rękę i przybić umowę? Wstała. - Proszę pomóc Pawłowi, zapłacę za pani usługi. Proszę pomóc chłopcu, za to zapłaci pani ten na górze. Oliwier jest wolnym człowiekiem i nie zmuszę go do zmiany obiektu westchnień... - O to proszę się nie martwić! - powiedziała szybko Malina. - Ja sobie poradzę! - I umilkła, widząc miażdżące spojrzenie dziewczyny. - Chciałam powiedzieć... prosić tylko... by go pani nie zachęcała... - wymamrotała. - Nie będę go zachęcała - odparła Gabriela po chwili. Skoro się z panią zadawał, jesteście siebie warci. Wracam teraz do Alka, po powrocie z Tunezji chciałabym zabierać go
do siebie na weekendy i święta. Jeśli mogłaby pani nam to umożliwić... - Nie ma sprawy, pani Gabrysiu! - W Malinę wstąpił duch nadziei. - Alek jeszcze nie, ale Paweł Dobrowolski do czasu pani powrotu powinien być już wolny. - Czy... czy pani wie, gdzie on mieszka? - zapytała z wahaniem. Nie chciała od tej kobiety nic, po prostu nic! Ale tylko ona... - Oczywiście! Tutaj jest jego adres. - Malina zapisała go na odwrocie wizytówki. Gabrysia podziękowała chłodno i odeszła. Malina zaś uśmiechnęła się. Zaczęła tę rozmowę z przegranej pozycji, by na końcu osiągnąć pełen sukces. Jak zwykłe dostała to, czego chciała... Gabriela późnym popołudniem dotarła do podwarszawskiej miejscowości, w której Dobrowolska ukryła syna. Stanęła przez odrapaną kamienicą, pamiętającą czasy wojny - tynk zdobiły jeszcze ślady po kulach - i chwilę walczyła ze sobą: wejść czy nie wejść? W końcu ruszyła ciemną klatką schodową na drugie piętro. Otworzył jej Paweł. Całe szczęście! Uśmiechnęła się nieśmiało do zaskoczonego mężczyzny. - Kto to? - dobiegło z pokoju. Listonosz - powinien był odpowiedzieć, ale on nie myślał wyrzekać się dziewczyny. - Gabriela - odparł głośno i wyraźnie. - Wychodzę. Będę za godzinę. Nim jego matka zwlokła się z kanapy i ruszyła ku nim, by próbować go zatrzymać, zbiegał po schodach za Gabrysią. Już byli na parterze, gdy szarpnął ją za ramię, zatrzymując w pół kroku, pociągnął do wnęki przy drzwiach piwnicy, objął ramieniem, drugą ręką uniósł ku sobie jej twarz i wpił się
ustami w usta dziewczyny. Bez słowa, bez pytającego spojrzenia, bez wahania. W pierwszej chwili zaskoczona, w następnej zatracała się w zachłannym, zrodzonym z rozpaczliwej tęsknoty pocałunku. Oderwali się na chwilę od siebie, by zaczerpnąć tchu. - Kocham cię - wyszeptał, obejmując dłońmi twarz dziewczyny. - Przepraszam... Ale ona nie chciała słuchać przeprosin. Chciała czuć jego usta na swoich ustach, jego dłonie na swym ciele, jego... Pragnęła poczuć go całego. Tu i teraz, w tym ciemnym korytarzu. Nim wyjedzie w nieznane, chciała być jego i tylko jego. Nagle zdecydowana nacisnęła klamkę drzwi do piwnicy. Ustąpiły bez skrzypnięcia. Pociągnęła mężczyznę po schodkach w dół. Słoneczny promień, padający z małego okienka, wskazywał drogę. Skręciła w jeden korytarzyk, drugi... Paweł podążał za nią krok w krok, nie wypuszczając palącej dłoni dziewczyny. Zatrzymała się w ciemnym zakamarku, gdzie nie mógł ich wypatrzeć wzrok przygodnego lokatora, odwróciła się do mężczyzny i wsuwając dłonie pod jego koszulę, na co odpowiedział przeciągłym westchnieniem, szepnęła cichutko: - Ja też cię kocham. Gabriela po wielekroć wyobrażała sobie swój pierwszy raz. Miękkie łóżko, świece subtelnie rozpraszające mrok, pachnące róże w wazonie, kieliszek szampana przed i po... Marzenia mają jednak to do siebie, że są kapryśne. Zamiast miękkiego łóżka szorstka ściana za plecami, zamiast setki świec słoneczna poświata, padająca z korytarza, zamiast zapachu róż zapach ukochanego mężczyzny I jego pełne miłości zaklęcia. Dotyk gorących dłoni. Czułe, coraz czulsze pocałunki. Szybki, coraz szybszy oddech. Pragnienie odbierające zmysły. Krótkie, ostre ukłucie bólu, roztapiające się w palącym pożądaniu, pogoń za spełnieniem i wreszcie to, o czym do tej pory tylko czytała, o czym mogła jedynie
pomarzyć: uniesienie aż pod niebiosa, rozbłysk tysiąca słońc i spłynięcie na ziemię, z powrotem w jego ramiona. Trzymał omdlałą dziewczynę z całych sił, jakby już nigdy nie chciał jej wypuścić. Całował nabrzmiałe usta, całował mokre policzki, całował drżące powieki... Wreszcie odzyskała oddech i przytomność. Otworzyła oczy. Uśmiechnęła się. Pokręciła głową i... zachichotała, wtulając twarz w mokrą od potu pierś mężczyzny. Zawtórował jej, szczęśliwy jak ona sama. Potem siedzieli na jakiejś skrzyni, przytuleni, milcząc. Słowa nie były potrzebne. Dotyk ręki, czuły gest, skradziony pocałunek - to wystarczało. To na razie musiało im wystarczyć. - Wyjeżdżam na miesiąc, ale wrócę - zaszeptała. - Wrócę do ciebie. Uniósł jej dłoń i ucałował wewnątrz. - Za miesiąc może będę wolny. Zajęła się moją sprawą twoja siostra - odrzekł. Gabriela zmartwiała. - Co powiedziałeś?! - odsunęła się od mężczyzny, by spojrzeć mu w twarz. - Twoja siostra. Zajęła się... - Ona nie jest...! - Słowa utkwiły Gabrysi w gardle. - Skąd to przypuszczenie?! Paweł patrzył na nią, nie rozumiejąc, co złego powiedział, że tak dziewczynę wzburzyło. - Przyszła do hurtowni któregoś dnia, przedstawiła się jako mecenas Bogacka, z polecenia Gabrieli Szczęśliwej, a że jest do ciebie tak bardzo podobna, pomyślałem, że to twoja siostra bliźniaczka. Przepraszam, Gabi... - Był tak nieszczęśliwy, że zapomniała o wzburzeniu.
- Nie, nie, to nie twoja wina, oczywiście, że nie twoja! Wstała, wygładzając bluzkę. - Ale przed wyjazdem muszę to wyjaśnić. Malina miotała się po swym apartamencie. Domyślała się celu tej późnej wizyty i chyba po raz pierwszy w życiu nie wiedziała, jak się zachować. Przenosiła wazon z kwiatami z kąta w kąt, rozrzucała na sofie poduszki, by po chwili ułożyć je na fotelach, przesuwała paterę z owocami po całym stole, a w końcu odstawiła ją na komodę... Chyba zaczęłaby przemeblowanie, gdyby nie uratował jej dzwonek do drzwi. - Proszę, proszę, niech pani wejdzie - przygładziła nerwowo garsonkę. - Chyba już nie „pani" - rzuciła chłodno Gabriela, przekraczając próg jej mieszkania. - Nasze spotkanie, u detektywa, nie było przypadkowe, prawda... siostro? Malina bez słowa pokręciła głową. - Ś - śledziłam cię tamtego dnia. Jeśli nie u Staszka, spotkałybyśmy się gdzie indziej. - Od kiedy wiesz? - Zobaczyłam cię w telewizji, w dniu inauguracji programu. - Całe szczęście... - Gabriela z westchnieniem ulgi usiadła na sofie. Malina zaś uniosła brwi. - Gdybyś wiedziała od lat, nie darowałabym ci tego. Kim oni są? Moi... nasi rodzice? Głos Gabrysi był zupełnie spokojny, ale raczej z powodu szoku. Nie docierało do niej jeszcze, że odnalazła rodzinę, która porzuciła ją na wycieraczce. Przez twarz Maliny przemknął cień pogardy. - Matka jest kioskarką, ojciec elektrykiem, od kiedy upadł PGR. Nigdy do niczego nie doszli... - PGR? Więc nie mieszkają w Warszawie? - Nie. Od zawsze klepaliśmy biedę na Podkarpaciu. W małej mieścinie, właściwie wsi, pod Rzeszowem, której
jedynym dobrem był ten przeklęty PGR, dopóki nie padł. Masz szczęście, że mieszkasz tutaj. - Nie no, cholerne szczęście! - wybuchnęła Gabriela. Czy wiesz, co oni zrobili?! Ci twoi rodzice?! Podrzucili mnie obcym ludziom na wycieraczkę! Noworodka! Zawiniętego w kocyk, z butelką mleka, zostawili na klatce schodowej! Musiała przerwać, by zapanować nad łzami. Malina słuchała tego ze zmartwiałym sercem. Ona sama nie miała sumienia, to przyznawała otwarcie, ale nie wyobrażała sobie, by jej matka... jej siostrę... - Dlaczego to zrobili? - jęknęła Gabriela z oczami pełnymi łez. - Byliśmy bardzo biedni. Nie wiesz chyba, co to bieda Podkarpacia. - To akurat Gabriela, wychowana w Bieszczadach, wiedziała. - Ja byłam siódma z kolei. - Siódma?! - Tak, napłodzili szóstkę i byli niemile zdziwieni, gdy po dziesięciu latach pojawiłam się jeszcze ja. Myślę, choć to słabe tłumaczenie, że z dwiema dodatkowymi gębami do wyżywienia po prostu by sobie nie poradzili. Już za mną nie przepadali... - teraz w głosie Maliny słychać było płacz. A już myślała, że tamte czasy i tamci ludzie jej zobojętnieli. - Czy ty... byłaś bardzo... nieszczęśliwa u obcych? - spojrzała na Gabrielę wzrokiem zbitego psa. Ona zaś musiała zaprzeczyć. I uśmiechnąć się. - Nie. Ja dzięki Bogu trafiłam najlepiej, jak tylko można. Ciocia Stefania kocha mnie całym sercem, a ja kocham ją. Byłam i jestem bardzo szczęśliwa. - W tym momencie poczuła przypływ takiej miłości i wdzięczności do opiekunki, że była gotowa wstać i biec do niej, by się przytulić, by poczuć dotyk kochanej ręki, usłyszeć kojące słowa, pełne miłości i troski. - Pozazdrościć - odparła z przekąsem Malina. Gabrysia zamrugała, jak obudzona z pięknego snu.
- Muszę już iść. Po powrocie spotkamy się, siostro, i przedstawisz mnie rodzicom. - I tak poznałam moją siostrę - skończyła opowiadać i czekała na pierwsze słowa Stefanii. Starsza kobieta milczała, zamyślona. - Nie miała łatwego życia - odezwała się wreszcie. Wiem, co to bieda, bo po wojnie biedowałam straszliwie: bez dachu nad głową, bez pracy, prześladowana za urodzenie, za przynależność do AK. Nie, nie było mi łatwo. Nie wiem, jakbym sobie poradziła w tamtych czasach z siódemką dzieci. Podziwiam Malinę, najmłodszą, że wyrwała się z tego środowiska i dotarła na jakiś tam swój szczyt. - Ciociu! - zaprotestowała Gabriela. - Oni mnie oddali, porzucili! To niewybaczalne! - Ej, nie było ci ze mną chyba tak źle? - Stefania przytuliła dziewczynę i ucałowała serdecznie. Gabrysia zawstydziła się. - Nie to miałam na myśli. Wiesz, że kocham cię bardzo, ale... moi rodzice! Moja matka! Jak ona mogła?! - Zapytasz po powrocie. Myślę, że boją się tej chwili, gdy staniesz przed nimi, zadając to pytanie, i szczerze im współczuję. - E tam, boją się - rzuciła gniewnie dziewczyna. - Pewnie myślą, że sczezłam na tej wycieraczce... - Jestem pewna, że widzieli cię w telewizji, a skoro jesteś podobna do siostry bliźniaczki... Czekają na ciebie i boją się. - Skoro mnie widzieli, dlaczego nie napisali?! Nie zadzwonili?! Co to za ludzie, do cholery?! - Gabriela wybuchnęła ponownie. - Byłam taka szczęśliwa, nim się dowiedziałam, taka... - Umilkła, czerwieniąc się, po czym zerknęła na ciocię spod oka. Ta natychmiast uniosła jej twarz pod brodę.
- Ej, moja miła, co ty ukrywasz przed starą ciotką? zapytała podejrzliwie. Na twarzy dziewczyny wykwitł rozmarzony uśmiech. - Gabiniu, widziałaś Pawła! - Nie tylko widziałam - wymamrotała, kryjąc buzię na jej ramieniu. - Kochałam się z nim! - szepnęła wprost do ciocinego ucha. Kobieta uścisnęła ją ze łzami w oczach. - Pięknie było? - zapytała z niepokojem. - Trochę ciemno i niewygodnie, ale pięknie. - Gdzieście to robili, że „ciemno i niewygodnie"?! - W piwnicy - zachichotała Gabrysia. - W piwnicy?! - Tak wyszło... Stefania pokręciła głową. - Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Mój pierwszy raz też był w piwnicy. I również było pięknie, choć ciemno i niewygodnie. Do późna w noc snuły wspomnienia nad lampką szampana, to chichocąc, to popłakując niczym dwie pensjonarki. A nazajutrz, gdy Gabrysia odlatywała do Tunezji, Paweł przyszedł na lotnisko, by ją pożegnać, i to było dopełnieniem szczęścia. - Wróć do mnie - prosił szeptem, gładząc dziewczynę po policzku. - Wrócę - przyrzekła, całując wnętrze jego dłoni, a potem miękkie, czułe usta mężczyzny. Tylko miesiąc. Jeden miesiąc i spotkają się ponownie. I wyruszą w podróż swego życia, przy której Tunezja była zaledwie przystankiem, drobnym epizodem. Gabrysia nie mogła wiedzieć, że życie szykuje dla niej niespodziankę, a jej przyrzeczenie szybko może stracić moc... Na razie jednak cieszyła się przygodą. Usiadła w fotelu, zapięła pas i wyciągnęła gumę do żucia na co dzień gumy nie żuła, ale podczas startu i lądowania
owszem. Choć trochę zapominała o strachu. Los nie będzie przecież taki perfidny i nie strąci samolotu z żującą gumę Gabrysią na pokładzie - tak sobie tłumaczyła i jakkolwiek absurdalnie na ziemi to brzmiało, w powietrzu miało dla niej sens. Podróż na Cypr była jej pierwszą w życiu podróżą samolotem - i już wtedy stwierdziła, że latanie uwielbia, gdy jest na ziemi. O tak, stojąc mocno nogami na twardym podłożu, wpatrywała się w tnące błękit nieba srebrzyste strzały z zazdrością i tęsknotą. Spacerując przestronnymi korytarzami lotniska, już po odprawie, czuła się kimś uprzywilejowanym, high class, natomiast w samolocie... cóż, żuła gumę. Poczuła się bezpieczniej, dopiero gdy maszyna wyrównała lot. Rozłożyła na kolanach gazetę, którą stewardesa podała jej przy wejściu, i zaczęła bez specjalnego zainteresowania kartkować dziennik. Polityka - blee, finanse i bankowość blee, zagranica: tu wojna, tam konflikt, tu zginęło w zamachu bombowym iluś tam niewinnych bidoków, tam dokonano egzekucji zakładnika, ludzie kochani! Kto to czyta?! W depresję można wpaść po porannej lekturze! Gabrysia nie miała telewizora i nie czytała gazet, wychodząc ze słusznego skądinąd przekonania, że o wojnie i podwyżce podatków na pewno się dowie. Już miała odłożyć gazetę do kieszeni siedzenia przed, gdy... coś, i to coś przez duże C, przykuło jej uwagę. Ogłoszenie o przetargu zajmowało prawy dolny róg na którejś tam stronie. Jedno słowo, podkreślone tłustym drukiem, sprawiło, że serce dziewczyny zamarło na parę uderzeń: „Jagódka". Szeroko otwartymi ze zdumienia i niedowierzania oczami przeleciała treść: „Urząd Gminy Szczęśliwice ogłasza przetarg ustny nieograniczony na sprzedaż majątku Jagódka, stanowiącego
własność Agencji Rolnej Skarbu Państwa. W skład nieruchomości wchodzą:..." I tu był krótki opis dworu, parku i przynależnych gruntów. Na końcu zaś cena. Półtora miliona złotych. Gabrysia opadła na oparcie siedzenia, dusząc jęk. Półtora miliona?! Półtora... Była to cena z sufitu wzięta. Pewnie jakiś nowobogacki, albo po prostu kuzyn wójta, upatrzył sobie dworek, zorganizowali przetarg, nikt do niego nie przystąpi, więc sprzedadzą majątek za parę miesięcy na drodze bezprzetargowej za promil tej wartości... Na resztę lotu Gabriela pogrążyła się w ponurych rozmyślaniach. To nie mógł być przypadek! Nie powinno jej być w tym samolocie - nie ona wygrała konkurs. Nie powinna kartkować tej gazety - na podróż przygotowała fajną książkę, którą, gapa jedna, schowała w bagażu głównym - książka leciała więc osobno. Mimo to dostała gazetę do rąk i wypatrzyła to jedno jedyne ogłoszenie. To musiał być znak od losu! Nawet nie zauważyła, że kołują po płycie lotniska w Tunisie i nie zdążyła wyciągnąć gumy. Za to, ledwie samolot się zatrzymał, sięgnęła po komórkę i, pal licho koszty, zadzwoniła do Maliny. To ona w rodzinie była specjalistką od spraw trudnych i beznadziejnych. - Cześć, siostra, słuchaj, mam prośbę, wielką, ogromną prośbę, za której spełnienie będę ci wdzięczna do końca życia i nigdy, już nigdy nie wypomnę ci... no dobra, niczego nie wypomnę. Tak, tak, już mówię co to za prośba - musiała przerwać na chwilę, by opuścić samolot - nie, jeszcze nie, dzwonię z lotniska. Otóż wystawiono na przetarg majątek mojej cioci, tej, co mnie przygarnęła. Ona bardzo kochała to miejsce. Komuchy ją z niego okradli. Ale teraz jest przetarg, cena wywoławcza wynosi półtora miliona złotych, a przecież ciocia jest właścicielką! Powinna odzyskać willę i jeszcze
odszkodowanie dostać, bo pewnie dwór jest zdewastowany. Zajmiesz się tym? Baardzo, baardzo cię proszę... Usłyszawszy: - „oczywiście!" - aż osłabła z ulgi. Przez długie dwie godziny miotały Gabrielą nadzieja i strach jednocześnie, teraz pozostała tylko nadzieja. Pożegnała się z nowo nabytą siostrą i ruszyła za swą ekipą. Oliwier podszedł do niej, sięgając po ciężką podróżną torbę. Spojrzała na mężczyznę, jakby widziała go pierwszy raz w życiu: pięknego, pewnego siebie i swego uroku, którego upatrzyła sobie jej siostra. Tak, może i był spełnieniem dziewczęcych snów o księciu z bajki, jednak ona, Gabriela, już wybrała. Mogła się więc uśmiechnąć zdawkowo do swego towarzysza, wiedząc, że przez miesiąc będą blisko siebie, ale już nigdy ZA blisko. W tym momencie piknął sms. Zerknęła na wyświetlacz. „Kocham Cię. Wróć do mnie. Paweł". Fala ciepła zalała serce dziewczyny. - Twoim atutem jest niesprawna noga - zaczął Gnom. - Już sprawna - zauważyła Gabrysia, klepiąc się w łydkę. Otoczona przez zespół od metamorfoz - wizażystkę, fryzjera, stylistkę, choreografa i jeszcze paru innych, których dopiero pozna - słuchała pana Tadzia z uwagą. - Okej, ale była niesprawna i to na filmie z inauguracji ujrzy cały świat. I jurorzy. Musimy ich zaskoczyć i zachwycić. Co byś powiedziała na balet? - Balet?! - Gabrysia niewiele więcej mogła powiedzieć, bo ją zatkało. Ze zrozumiałych przyczyn nigdy w życiu nie tańczyła, nie mówiąc już o balecie. - Właśnie. Balet. Lubisz balet? Och, uwielbiała! Rok w rok chodziła z ciocią do Teatru Wielkiego, a to na Śpiącą królewnę, a to na Jezioro łabędzie, do jej ukochanych należał...
- Dziadek do orzechów. Aż podskoczyła, gdy usłyszała słowa choreografa. - Taniec Cukrowej Wróżki z Dziadka do orzechów. Co ty na to? - O ja pikolę... - wyszeptała tylko. Gnom podszedł do DVD, wsunął płytę i po chwili rozbrzmiały pierwsze takty utworu. Wszyscy wbili wzrok w ekran wielkiego telewizora. Taniec Cukrowej Wróżki w wykonaniu Larissy Lezhniny zapierał wprost dech w piersiach. Było to mistrzostwo świata, cud gracji i lekkości, piękno w najczystszej postaci. I właśnie z zapartym tchem, i łzami wzruszenia w oczach, oglądała go Gabrysia. Na koniec zaklaskała spontanicznie, bo też przeniosła się na te dwie minuty do Teatru Bolszoj, ale po chwili ręce jej opadły, ujrzała bowiem, wpatrzone tym razem w siebie, spojrzenia całej ekipy. - No co? - mruknęła zawstydzona. - Podobało mi się, to klaszczę. - Nie, nie, nie o to chodzi! - Zamachał rękami pan Tadeusz. - Co ty na to? Podejmiesz wyzwanie? - Niby, że mam zatańczyć jak to zjawisko w różowej mgiełce? - Mgiełkę masz jak w banku, odziejemy cię identycznie, nawet diadem dostaniesz. Pytam, czy dasz radę, nie czy zatańczysz - to się okaże w dniu finału - tylko czy w ogóle spróbujesz? - Gabi, to nie jest takie trudne... - odezwał się niepewnie choreograf. - Nie no, w ogóle! - prychnęła. Miała wielką ochotę wykrzyczeć: „Ludzie, czyście poszaleli?! Dwie minuty pląsania na czubkach palców? Piruet na kalekiej do niedawna nodze?! Proście o wszystko, z tym że od cudów jest Pan Bóg!" Ale... właśnie że chciała spróbować!
Skoro w ogóle brali pod uwagę taką możliwość, że w miesiąc mogą zrobić z Gabrysi namiastkę Cukrowej Wróżki, znaczyło, że nie było to nierealne. O tańcu w balecie Gabrysia marzyła od najmłodszych lat, do czego nikomu się oczywiście nigdy nie przyznała. Nie ona, ze skręconą, przykrótką kończyną. Teraz obie nogi miała zdrowe, po paru miesiącach rehabilitacji silne, więc... - Czekają nas trudne cztery tygodnie - rzekł mocnym głosem Gnom, widząc w jasnych oczach dziewczyny zdecydowanie. - Gabi, cała nadzieja w tobie, w sile twojego charakteru, w twojej determinacji. Będziemy cię wspierać, ale to ty przez miesiąc będziesz wypruwać z siebie flaki. Za to 30 września... damy czadu! Roześmiali się wszyscy, patrząc na dziewczynę z sympatią. - No to co? - Poderwała się z miejsca. - Zaczynamy? Nie wierzyła, że jej się uda do dnia, w którym przyszła suknia z różowej mgiełki, będąca idealną kopią tej z Teatru Bolszoj. Przez trzy tygodnie spływała potem, krwią i łzami, walcząc z niepokornym ciałem, by wykonywało to, czego chce choreograf Ćwiczyła przy drążku od świtu do nocy. Nieraz zemdlała z wysiłku albo bólu, bo ten ostatni - ból naciągniętych ścięgien i przeforsowanych mięśni, bywał nie do zniesienia. Cucono Gabrielę, masowano, robiono okłady z maści, papek, roślin, używano medycyny konwencjonalnej i niekonwencjonalnej, byle tylko ciało definitywnie nie odmówiło posłuszeństwa. Do drążka Gabriela niemal przyrosła. Na swe odbicie w wielkim na całą ścianę lustrze, odbicie wyczerpanej, płaczącej z bólu pseudobaletnicy nie mogła już patrzeć. Aż do dnia, w którym stylistka przyniosła podłużne pudło.
Tego ranka Gabriela przechodziła kryzys. Była u kresu sił. Nie, kres sił przekroczyła parę dni wcześniej. Marzyła tylko o tym, by zapakowano ją w samolot do Warszawy, o niczym więcej. Skulona w kącie sali, płakała bezgłośnie, a naprzeciw niej psycholog próbował dodać jej sil i motywacji. Bezskutecznie. Słysząc wchodzące do sali osoby nawet nie podniosła głowy, zobojętniała na wszystko. Bolał ją zresztą kark, bolały plecy. Na prawej nodze nie mogła ustać ani sekundy, a co dopiero zrobić piruetu, który ćwiczyła którąś z kolei godzinę. - Nie dam rady! - krzyknęła z rozpaczą, widząc pochylającego się nad nią z zatroskaną miną Tadeusza. - Po prostu już nie mogę! Nie stanę na tej cholernej nodze już nigdy! - Dobrze, dobrze, to trudno! Próbowałaś, nie udało się! Przecież nikt cię za to nie sprzeda do haremu! - Nie? - W głosie Gabrieli zabrzmiała nuta rozczarowania, aż sama musiała się uśmiechnąć. - Nie. Ale i tak dostaniesz od nas prezent. A nawet dwa, nie, nie dwa - cztery. Stylistka z tajemniczym uśmiechem położyła przed Gabrielą duże pudło i uniosła wieko. Oczom dziewczyny ukazała się spoczywająca na białej cieniutkiej bibułce suknia z bladoróżowego tiulu. Gabrysia wydała stłumiony okrzyk. Gnom otworzył pudełko, które trzymał w dłoniach. Na granatowym aksamicie spoczywał lśniący tysiącem maleńkich brylancików diadem. - Założysz? - odezwał się psycholog. Oczarowana, zdobyła się tylko na kiwnięcie głową. Wstała z trudem, podtrzymywana przez choreografa, by po chwili w różowej mgiełce i z diademem we włosach
przeistoczyć się w... tak, w Cukrową Wróżkę ze swoich marzeń. Rozbrzmiały pierwsze dźwięki muzyki. Ostrożne, tajemnicze dzwoneczki. Gabrysia odruchowo wyprostowała plecy, wspięła się w baletkach na palce i... zatańczyła. Lekko, delikatnie, pięknie. Wkładając w każdy ruch dłoni, w każde stąpnięcie i piruet całą duszę. Duszę uwolnionej Wróżki. Przez chwilę panowała cisza tak głęboka, że słychać było szum kamer, lecz po paru sekundach amfiteatr zatrząsł się od braw. - Amazing! - krzyczał łamiącym się głosem komentator. just amazing! That girl from Poland a few months ago had a broken leg, a few months ago she was a cripple! And this evening...Just amazing! I haue no words... ((ang.) Niesamowite! (...) Po prostu niesamowite! Ta dziewczyna z Polski jeszcze parę miesięcy temu miała złamaną nogę, parę miesięcy temu była kaleką! A dzisiejszego wieczoru... Po prostu niesamowita! Nie mam słów...) Gabriela stała w blasku reflektorów, śmiertelnie zmęczona - ćwiczyła do ostatniej minuty - ale szczęśliwa jak nigdy w życiu. Dokonała tego! Wyszła na scenę i na oczach milionów telewidzów z całego świata zatańczyła Cukrową Wróżkę! Po zaledwie miesiącu ćwiczeń! Dokonała tego! Brylanciki, zdobiące różowy tiul sukni, rzucały iskierki, diadem lśnił w kasztanowych włosach dziewczyny własnym światłem. Gabriela nigdy nie wyglądała piękniej... Ukłoniła się z wdziękiem i zwróciła w stronę oklaskującej ją, wzruszonej ekipy. Pan Tadeusz - nieznośny Gnom, Zosia wizażystka, Janek - choreograf, fryzjer, stylistka, psycholog, kamerzysta, wreszcie Oliwier - byli tam wszyscy, i otwarcie ocierając łzy, dumni i szczęśliwi, oklaskiwali swą dziewczynkę.
Posłała im całusa i ukłoniła się do samej ziemi raz jeszcze. Czy wygra konkurs, czy nie - było Gabrieli obojętne. Nie zawiodła. Zatańczyła. Liczyło się tylko to. Dwie minuty i trzy sekundy - od pierwszego do ostatniego dźwięku - w których udowodniła sobie, że może wszystko. Dwie najwspanialsze minuty jej życia. Słyszała aplauz widowni i okrzyki zachwytu i wiedziała, że na nie zasłużyła - ciężką pracą, wysiłkiem ponad możliwości organizmu, zaciskaniem zębów i kolejną próbą, kolejnym ćwiczeniem. To też było objawieniem tych dwóch minut. Na koniec występu uśmiechnęła się słodko, lecz z triumfem, i lekko jak różowy obłoczek spłynęła ze sceny. Stefania raz po raz ocierała łzy. - Moja dziewczynka... moja mała dziewczynka - tylko to była w stanie powiedzieć, więc powtarzała te słowa od chwili, gdy Gabrysia, tysiące kilometrów stąd, zakończyła swój taniec. - To... to niezwykłe - przytakiwały Stefanii przyjaciółki. Ona jest niesamowita, kochana, dzielna Gabrysia... - No, siostra - w głosie Maliny brzmiał niekłamany podziw - dałaś czadu. Wcięło ich wszystkich, wszystkich tych zarozumiałych hamerykańskich dupków. Twoje zdrowie, mała! Zabieraj trofea i wracaj do swego Pawła, bo chłopaczyna usycha z tęsknoty... Anka z Julką, dwie Gabrysine przyjaciółki, nie mogły nic powiedzieć, bo łkały w swoich ramionach, kręcąc z niedowierzaniem głowami. Ich kumpelka, ich kochany Kopciuszek, zmienił się w księżniczkę i jest oklaskiwany przez możnych tego świata podczas finału „Queen of Beauty"! Niesamowite! - That's she! - zawołał jeden oliwkowoskóry mężczyzna do drugiego oliwkowoskórego mężczyzny.
- That's she, Your Highness! ((ang.) - To ona! (...) To ona, Wasza Wysokość!) - Jesteś pewien? - Jego Wysokość przyglądał się dziewczynie tańczącej Cukrową Wróżkę bez przekonania. - Pamiętam! - Podekscytowany wskazał pasek na dole ekranu, na którym widniało imię, nazwisko i kraj pochodzenia uczestniczki. - Gabriela Sss - śśś - ee - sss - liła, Poland. O, ma na palcu twój pierścień, Książę! Faktycznie, w tym momencie Gabriela zastygła w bezruchu z uniesioną ręką i błękitny diament na jej palcu błysnął jak na zawołanie. - Wypiękniała - mruknął książę. - I jest dziewicą! - dodał jego kompan. - Jedź tam i zapytaj, czy zechce zostać moją żoną zdecydował nagle Asmid al Hajew - Siódmą żoną piątego księcia Królestwa Marokańskiego. - Myślę, Wasza Wysokość, że polityczniej będzie sprowadzić ją tutaj, poddać lekkiemu naciskowi i dopiero pytać - zasugerował tamten. Książę skinął głową. Tak. Tak będzie lepiej. Pół godziny później, po ostatniej prezentacji i przerwie na obrady jury, pięćdziesiąt uczestniczek z różnych krajów poproszono na scenę. Pięć z nich zakwalifikowało się do finału - za chwilę zostaną poddane surowej ocenie jurorów ich inteligencja, poczucie humoru i wiedza o problemach tego świata - a potem nastąpi ten najważniejszy moment: wybór Queen of Beauty. - The second finalist is... - sala zamarła, gdy prezenter próbował odczytać słowo napisane na kartce - Gabriela Sss śśś - eee - sssliła, Poland!((ang.) - Drugą finalistką jest... (...) Polska!)
Gdy Gabrysia usłyszała swoje, wprawdzie wymówione jak w suahili, nazwisko, nogi się pod nią ugięły. Weszła do Wielkiej Piątki! I... i co teraz?! Pchnięta lekko przez którąś koleżankę zrobiła krok do przodu, co przywitano burzą oklasków, po czym, prowadzona przez Oliwiera, stanęła obok pierwszej wyczytanej dziewczyny. Dotknęła drżącą ręką stanika, pod którym miała ukryty skarb. Dostała szansę! Naprawdę dostała jedną na milion szansę, by spełnić drugie marzenie swego życia! A raczej trzecie, licząc taniec Cukrowej Wróżki. Dołączyły do niej jeszcze trzy dziewczyny, które przeszły równie niesamowitą metamorfozę, co jury doceniło, i pierwsza z nich wystąpiła naprzód, by wysłuchać pytań i udzielić błyskotliwych odpowiedzi. - Co będzie twoim celem, gdy zostaniesz wybrana Królową Piękności? Dziewczyna uśmiechnęła się i z przejęciem zaczęła opowiadać, czego to ona dokona dla pokoju na świecie i biednych dzieci. Rozda nagrody, wdzieje habit i będzie jeździła na mule, nawołując do modlitwy i umartwiania się. Przemowa bardzo się spodobała i dziewczynę nagrodzono gromkimi brawami. Kolejne dwie powiedziały kropka w kropkę to samo - ktoś im chyba napisał te mowy, nie siląc się na oryginalność, co ani publiczności, ani jurorom zdawało się nie przeszkadzać. Dopiero Gabriela... - A czego ty pragnęłabyś, gdybyś wygrała ten konkurs, Sugarplum Fairy? - zapytała jurorka z uśmiechem Michelle Pfeiffer. Gabrysia wyciągnęła zza stanika coś, co ukrywała od początku występu, z małą, cichą nadzieją, że będzie jej dane pokazać to coś całemu światu. Odchrząknęła i rzekła mocnym, jasnym głosem:
- Ja chcę odnaleźć tego mężczyznę. I pokazała wszem wobec ściskane w dłoni zdjęcie. Zapadła pełna konsternacji cisza. - Daj zbliżenie! - rozległo się w słuchawce kamerzysty i naraz miliony ludzi na całym świecie ujrzały czarno - białą, wyblakłą fotografię młodego, może dwudziestoletniego mężczyzny w cętkowanym mundurze, z opaską na ramieniu, nonszalancko opartego o ścianę podziurawionej kulami kamienicy. - To mąż Stefanii Szczęśliwej, mojej cioci - ciągnęła Gabriela - która przygarnęła mnie, gdy byłam niemowlęciem. Zaginął podczas powstania warszawskiego w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym, ale obie wierzymy, że żyje. Moim największym marzeniem jest odnaleźć go i zobaczyć łzy szczęścia w oczach mojej cioci. Cisza była niemal namacalna. Cały świat patrzył na zdjęcie młodego powstańca. - A... a pokój na świecie? A biedne dzieci? - odezwał się przewodniczący jury, równie skonsternowany co wszyscy. - Pokojem i dziećmi zajmą się inne uczestniczki, ja chcę znaleźć tego człowieka - odparła stanowczo Gabriela. - Eee, no tak. Dziękujemy za tę jakże nieoczekiwaną i oryginalną prezentację. Finalistka numer pięć... - prowadzący zwrócił się do ostatniej z dziewcząt, a Gabrysia mogła odetchnąć z ulgą. Dokonała i tego! Mogła wracać do domu. I wracała. Jako pierwsza wicemiss. Wprawdzie ekipa boczyła się na nią - wszyscy przekonani byli, że gdyby zdecydowała się nawracać terrorystów i ratować głodne dzieci, wygrałaby na pewno - ale ona, Gabriela, była naprawdę szczęśliwa. Terroryści będą się mieli dobrze, czy Queen of Beauty zaapeluje do ich sumień, czy nie, dzieci, jak umierają, tak umierać będą. Chociaż Gabrysia, by nie okazać się totalną egoistką, jeszcze na scenie zadeklarowała wpłatę
całej nagrody, dwudziestu tysięcy dolarów, na konto Czerwonego Krzyża. Jednak ciocia, czekająca pół życia na swego ukochanego, jest jedna. Szansa, by w odnalezieniu Gabriela pomógł cały świat, również. - No dobrze, Sugarplum - westchnął teatralnie Gnom - i tak zaszłaś wyżej, niż mogliśmy się spodziewać. Mam nadzieję, że facet się zgłosi, o ile jeszcze żyje... Pamiętasz, o której zaczyna się odprawa? Byli na lotnisku w Tunisie. Za dwie godziny odlatywał samolot do Polski. Gabriela skinęła głową i ruszyła na pierwsze i ostatnie zakupy - przez cały okrągły miesiąc nie opuściła hotelu, ćwicząc, ćwicząc i jeszcze raz ćwicząc. Miejscowych pieniędzy - śmiesznych, ciężkich denarów miała niewiele, ale wystarczyło na wielbłądziki ze skóry dla każdego, kto był miły jej sercu. Pawłowi kupiła breloczek: „I love Tunisia" z jednej strony i „I love You" z drugiej. Zadowolona z zakupów skręciła do toalety, „przypudrować nos" i... czyjeś silne ramię wepchnęło ją do jednej z kabin, a męska dłoń zacisnęła się na ustach dziewczyny. - Ciii, be quiet ((ang.) - bądź cicho) - usłyszała szept tuż przy uchu i poczuła ostrze noża na szyi. Zastygła niczym gipsowy odlew siebie samej. Ukłucie w ramię. Mimo woli szarpnęła się. Ostrze nacisnęło na krtań bardziej stanowczo. Po paru sekundach poczuła ciepło rozlewające się po całym ciele, lekkość we wszystkich członkach i... świat poweselał. Jaka cudowna wydała się naraz Gabrysi ta toaleta! I drzwi tak fajnie skrzypiały! I... o, świat pociemniał - narzucono jej na głowę czarny hidżab i nikab z wąskim otworem na oczy, który miała gdzieś na brodzie, ale nic to! I tak jest super! Świata nie widzi, za to widzi polatujące dookoła kosmiczne pieski, o, jednego sobie złapie, a nie, to okulary
przeciwsłoneczne tego fajowego Araba, który nakrył ją dywanem czy czymś tam. Zaśmiała się radośnie i zapląsała dookoła własnej osi, unosząc wdzięcznie spowijający ją od stóp do głów jedwabny całun. Mężczyzna chwycił ją za ramię i unieruchomił. Naciągnął szparę na oczy Gabrieli, a ona znów ujrzała ten fascynujący i jakże zabawny świat. - Uspokój się - zawarczał, próbując opanować chichocącą i pląsającą dziewczynę. Spojrzał nerwowo na zegarek. Idziemy. Potańczysz w domu. Chwycił Gabrielę za ramię i pociągnął stanowczo za sobą. Nie mógł zrozumieć reakcji dziewczyny na narkotyk. Powinna stać się uległa i otumaniona, ona tymczasem nie przestawała tańczyć i śmiać się do każdego, kto ich mijał. Na szczęście pod całunem była nierozpoznawalna. - Co ty masz na głowie? - zainteresowała się nagle, stając pośrodku sali odlotów. - Ringo! - Porwała opaskę, którą mężczyzna przytrzymywał swój ubiór - abaję. - Gramy w ringo? - Odbiegła kawałek, unosząc plączącą się pod nogami burkę, i rzuciła opaską w kierunku mężczyzny. Chwycił odruchowo. - No odrzuć, odrzuć! Gramy dalej! Na szczęście dwóch identycznie odzianych Marokańczyków z osobistej świty księcia al Hajewa pospieszyło mu na pomoc, delikatnie, acz stanowczo ujmując Gabrielę pod pachy, nim wzbudziła zainteresowanie podróżnych i straży granicznej. We czwórkę podeszli do stanowiska odprawy dla dyplomatów. Ten pierwszy podał paszporty. Miła stewardesa już miała zwolnić bramkę, los Gabrieli już miał zostać przesądzony, gdy naraz... pewnie to narkotyk wpłynął na nią tak dziwnie... zastygła w bezruchu. Zasnęła. - Proszę przechodzić, miss Sssszzzccczzzeeeliła wydukała stewardesa, ale Gabriela spała z szeroko otwartymi
oczami i błogim uśmiechem ukrytym pod nikabem. Mężczyzna ujął ją stanowczo pod ramię, szarpnął i... - Cukierka! - zażądała, nagle się przebudziwszy. - Dajcie mi cukierka! Natychmiast! Przy stanowisku zapanowała konsternacja. Nikt nie rozumiał, co to znaczy „dajsiemiczukerka" w tym dziwnym szeleszczącym języku i czego w ogóle dziewczyna się domaga, a ona domagała się coraz głośniej i natarczywiej. Już oglądała się na nią połowa pasażerów, w tym ekipa z Polski. - Cukierka!! - darła się Gabriela, próbując obszukać kieszenie swych porywaczy, a i stewardesy również. - Gdzie Gabi? - zaniepokoił się nagle Oliwier. Na zakupy urwała się jakiś czas temu i już powinna wraz z nimi stanąć do odprawy. - Chyba tam... - Gnom wskazał miotającą się czarno odzianą postać. - Pod tym całunem. Próbują ją porwać, skurczysyny!!! Nagłe lotnisko ogarnął chaos. Ktoś uciekał, ktoś gonił, Gabriela wyła, że chce cukierka dotąd, aż Oliwier nie zatkał jej ust ciągutką, którą po chwili cmoktała z błogim uśmiechem na twarzy. Straż graniczna próbowała ująć trzech porywaczy, ale oni ukryli się w podekscytowanym tłumie, zrzucili abaje i zniknęli, jak senny koszmar. Zaprowadzono wreszcie spokój. Gabrysia dossała krówkę do końca, po czym, z niegasnącym uśmiechem zadowolenia, zapadła w zdrowy, tym razem narkotyczny sen. Półprzytomną wniesiono na pokład, usadzono w fotelu i spięto pasem. Była bohaterką, podwójną: prawie wygrała międzynarodowy konkurs i umknęła porywaczom. Miała prawo odpoczywać nie niepokojona. Na lotnisku powitały swego misia koalę tłumy. Gabrysia miała nadzieję, że gdy zniknie na miesiąc, jej popularność zmaleje, stało się jednak odwrotnie, szczególnie po porannej wiadomości, że trzech nieznanych sprawców usiłowało
uprowadzić z lotniska pierwszą wicemiss, Gabrielę Sugarplum, jak zaczęto ją tytułować. Były kwiaty, błyski fleszów, transparenty „Kochamy Cię, Wróżko!" i był popłoch w umyśle nowej bohaterki narodowej. Umknęła, dzięki interwencji ochrony lotniska, do samochodu... Maliny, w którym oczekiwała ciocia Stefania, nie posiadająca się ze szczęścia, że jej dziewczynka wróciła cała i zdrowa. - Ludzie kochani, gdybym wiedziała, że ruszą na mnie tłumy, pięć razy bym się zastanowiła, nim złożę podpis pod umową! - Gabriela opadła na siedzenie, kręcąc z niedowierzaniem głową. - I jak ja teraz będę żyć? Tylko nie mówcie „normalnie"! Muszę kupić ciemne okulary i jakąś perukę. Może kule wyciągnę z piwnicy i znów będę wesoło kuśtykać... - Niech cię ręka boska broni! - zakrzyczała Stefania. - Na Mariensztacie nikt cię napastować nie będzie, na Pradze tym bardziej, kto to myślał, żeby gwiazda Queen of Beauty mieszkała w mordowni... - Moja kamienica nie jest mordownią! - oburzyła się Gabriela. - Ale masz rację: bez makijażu i fiołkowej sukni nikt mnie nie pozna. Podjechali na Bednarską, pod dom Stefanii - ciocia przygotowywała na wieczór małe przyjęcie w kameralnym gronie na cześć Gabrieli. - Może pani przyjdzie, pani Malinko? - zaproponowała Stefania, ale kobieta pokręciła głową: - Dziękuję, mam jeszcze sporo pracy. Odwiozę Gabrielę i wracam do biura. Pojechały na Pragę. - Od kiedy jesteś zaprzyjaźniona z moją rodziną? zapytała podejrzliwie Gabrysia.
- Od procesu Pawła. Wszyscy twoi bliscy mu kibicowali, część zeznawała, więc się zakumplowałam. Gabrysia nie wiedziała, czy jej się to podoba, czy nie. Samochód zatrzymał się pod kamienicą, w której dziewczyna uwiła gniazdko na poddaszu. Już miała podziękować siostrze i wysiąść, gdy ta przytrzymała ją za ramię. - Poczekaj, zamienimy kilka słów. Tu masz teczkę z dokumentami. - Podała dziewczynie niebieski segregator. - W niej wszystko, co potrzebne do przejęcia majątku. Zdążyłam zablokować sprzedaż Jagódki w Agencji Rolnej i złożyć dokumenty, które dowodzą praw Stefanii. Widziałam także sam dwór... - I co? I co?! - nie wytrzymała Gabrysia. - Stoi? W jakim jest stanie?! - Stać, stoi, ale jest mocno zdewastowany. Masz wstępną ekspertyzę. Mury są zdrowe, więźba dachowa również, ale cała reszta... szkoda gadać. Ale będą z niego ludzie pocieszyła dziewczynę. - Przez dziesięciolecia mieściła się tam szkoła i dzięki temu przetrwał. Inne dwory i pałace nie miały takiego szczęścia. Gabriela kartkowała ekspertyzę. Kolumny liczb migały jej przed oczami. Doszła do podsumowania i aż jęknęła. - Pięćset tysięcy?! Tyle będzie kosztował remont?! To niemal tak kosmiczne pieniądze, jak owe półtora miliona! - To już, kochana, nie mój problem. Chciałaś dwór, możesz go mieć. Reszta w twoich rękach. Nie wiedziałam, czy chcesz powiedzieć o tym pani Stefanii, więc działałam w konspiracji - puściła oczko. - Szczególnie teraz, gdy znasz koszty, lepiej będzie jej nie mówić, prawda? - Nieprawda - Gabriela stanowczo zaprzeczyła. - Nie po to łamano mi nogę, i nos!, bym teraz zrezygnowała. Przejmiemy ten majątek, mam pełnomocnictwo
od cioci, dała mi je rok temu, gdy zachorowała na serce, i... niech się dzieje, co chce. Zacznę remont z pieniędzy za konkurs, potem będę improwizowała. - Powiedziałam: rób, co chcesz. - Malina wzruszyła ramionami. - Trzymaj się, siostra. - Ucałowała Gabrielę na pożegnanie. - Możesz na mnie liczyć. Nikt inny z mojej cholernej rodzinki, tylko ty. Aha: Józefinę Dobrowolską zgnębiłam na amen, leczy się w Aninie, na serce. Ojca Alka podałam na widelcu konkurencji, ja sama nie mogę występować w tej sprawie, ale są równie dobrzy, zrównają bydlaka z ziemią. Ty masz dla mnie jakieś wieści? - Z Oliwierem wyjaśniliśmy sobie parę kwestii i pozostaniemy przyjaciółmi - odparła z wahaniem. - Można powiedzieć, że jest twój. - Grzeczna dziewczynka - zaśmiała się Malina. - Zaproszę cię na ślub. Pod drzwiami mieszkania, na najwyższym stopniu siedział, czytając książkę... - Paweł! Pawełku!!! - Ostatnie stopnie pokonała jak na skrzydłach, a on poderwał się i zbiegł ku Gabrieli. Po chwili tonęła w jego ramionach, czując na włosach usta mężczyzny. - Czekałem na ciebie - powtarzał łamiącym się głosem, gdy dziewczyna tuliła się do niego bez słowa. Zaciśnięte gardło nie chciało przepuścić ni zgłoski. - Moja kochana, śliczna Cukrowa Wróżka... Byłem taki dumny, widząc cię tańczącą na scenie. I potem, gdy zaprzepaściłaś szansę na wygraną, by odnaleźć ukochanego Stefanii. Gabrysiu, dziewczyno najmilsza... - Umilkł, czując łzy nabiegające do oczu. Przytknęła palec do jego ust i, chwyciwszy mężczyznę za rękę, pociągnęła go gestem nieznoszącym sprzeciwu na górę. Drżącymi niecierpliwie rękami przekręciła klucz w zamku i poprowadziła Pawła w głąb mieszkania ku swej sypialni, którą opromieniało
popołudniowe słońce. Nie trzeba było słów. Oboje pragnęli tego od chwili, gdy ujrzeli się po raz pierwszy. Pragnienie to stało się nie do zniesienia, kiedy skradli namiastkę rozkoszy w ciemnej piwnicy. Teraz, wreszcie bezpieczni, dopadli siebie, jak rozbitkowie lądu i zatracili w pogoni za szczęściem. Parę godzin później leżała z głową wspartą na ramieniu ukochanego mężczyzny, patrząc w gwiazdy, które zaglądały przez mansardowe okno. Nie czekała na tę spełniającą życzenia - choćby spadło całe niebo, nie mogła być szczęśliwsza, niż była. - O czym myślisz? - wyszeptał, całując skroń dziewczyny. - Że jeszcze nigdy nie byłam szczęśliwsza. Objął ją drugim ramieniem i nagle znalazła się pod nim. - Jesteś pewna? - wymruczał, poruszając się zmysłowo. Poczuła, że mogłaby być szczęśliwsza jeszcze troszeczkę. - A wiesz, co mnie uszczęśliwiłoby bardziej? Zamiast odpowiedzi pocałowała go prosto w usta. - Zostaniesz moją żoną? Spodziewała się tego pytania, czekała na nie, marzyła o nim, ale gdy wreszcie padło... wysupłała się z ramion mężczyzny i zapatrzyła w nocne niebo. Właściwie nie znała Pawła. Nie znała go tak, jak powinna, decydując się na wspólne życie. Gdyby zaproponował mieszkanie pod jednym dachem, nawet jej dachem - odparłaby „tak" bez wahania, ale on od razu zapragnął ślubu! - Nie odpowiadaj. Przemyśl to sobie. Wiem, że cię zaskoczyłem i... może nie myślisz o mnie jako o poważnym kandydacie na ojca swoich dzieci, rozumiem to... Położyła mu dłoń na ustach. - Zaskoczyłeś mnie, to prawda, ale nie mów już nic więcej. Gdy będę pewna, dam ci odpowiedź.
- Przyjmiesz chociaż ten pierścionek? - Trzymał w palcach śliczny, skromny klejnocik z szafirowym oczkiem. Nie jest wart tyle, co błękitny diament, ale... Zaśmiała się cicho, unosząc dłoń do oczu. Nadal nosiła prezent od księcia. Kiedyś, gdy założy pierścionek Pawła, ten zdejmie, ale teraz jeszcze trochę się nim nacieszy. Wsunęła klejnocik z szafirem na serdeczny palec. Obejrzała dłoń z zadowoleniem sytej kotki. I nagle to zadowolenie nieco przygasło. Ona może o Pawle wie nie tak dużo, jednak więcej niż on o niej. Czy mając świadomość wszystkich jej wad, nadal będzie zabiegał o rękę Gabrieli? - Powinnam opowiedzieć ci o tym wcześniej, ale... zapomniałam. A zresztą nie ma się czym chwalić. Mam pewną... przypadłość. Dosyć... ponurą. - Tak? - Jestem narkoleptyczką. Poczuła, jak Paweł wciąga powietrze, i przestraszyła się. Gdyby z powodu głupiej choroby miała go stracić... - Twarde czy miękkie? - - zapytał po chwili, siląc się na spokój. - Co? - Nie zrozumiała. - Łóżko? - Jakie narkotyki bierzesz: twarde czy miękkie? Otworzyła szeroko oczy i... zaczęła się śmiać. Spojrzał na nią urażony. - Narkolepsja to taka choroba! Zasypiam w najmniej oczekiwanych momentach, czasem na stojąco, a jak się obudzę, muszę dostać coś słodkiego, bo staję się niebezpieczna! Z ulgą zawtórował jej śmiechem. - Obiecuję, że będę miał kieszenie pełne krówek. Jak bardzo stajesz się niebezpieczna, możesz zademonstrować? Pochylił się nad dziewczyną i ugryzł ją delikatnie w płatek ucha.
- Połknęłam kilka gumowych banieczek podczas badania, nim podali mi kostkę cukru - wymamrotała. - No i wywołałam alarm antyterrorystyczny na lotnisku, gdy chcieli mnie porwać - dodała gwoli ścisłości. - Jak ja cię kocham - odparł, śmiejąc się cicho. - Pełne kieszenie krówek. Przyrzekam! Gabrysia nie przypuszczała, że poranna wyprawa po ciepłe bułeczki do sklepiku za rogiem może być tak przyjemna. Owszem, robiła zakupy dla siebie i cioci Stefanii, ale śniadanie dla Pawełka to coś zupełnie innego! Zbiegła po schodach i nim wyszła przed kamienicę, rozejrzała się, czy nie czyha gdzieś na nią paparazzi albo cichy wielbiciel. Gabrysia zniknęła z piedestału tak nagle, jak się na nim pojawiła. Nie udzielała wywiadów, nie pokazywała się w telewizji, nie korzystała z zaproszeń na imprezy celebrytów i nie zachowywała się jak gwiazda. Wtopiła się niczym kameleon w tło warszawskiej ulicy i już po tygodniu cieszyła się całkowitą anonimowością - paparazzi i wielbiciele zrezygnowali z polowania. Na stronie internetowej programu wprawdzie nadal wrzało, ale Gabrysi bezpośrednio to nie dotyczyło. Zdziwiła się więc teraz, ujrzawszy czarne volvo z niebieskimi tablicami, parkujące pod jej bramą. Gdy wysiadł z niego oliwkowoskóry mężczyzna, aż jęknęła, rozglądając się w panice za czymś ciężkim. - Niech pani się nie cyka, pani ładna - odezwał się z bramy miejscowy pijaczek - w razie czego kosę mam, obronim z Józiem przed tymi kidnaperami. Józek, spisuj numery ich gabloty... Mając za plecami wsparcie, Gabriela odważnie stanęła przed mężczyzną w czarnym garniturze i ciemnych okularach.
- No i co? - Uniosła wyzywająco podbródek (nikt praskim cwaniaczkom nie podskoczy, prawda?). - Znów będziecie mi habit na głowę zarzucać i narkotyki podawać? - Sorry, miss, ja źle - niedobzie mówić po polskiemu. Moziemy pójść do kawiarnia, porozmawiać o ślub? - Noo, pani Gabrysiu, szejk będzie panią o rękę prosił! Pijaczkowie zagwizdali z uznaniem. - Możemy tu i teraz. Nigdzie z panem nie pójdę. - Okej. Flowers! - rzucił mężczyzna do kogoś w samochodzie i po chwili trzymał w ręku bukiet czerwonych róż. - My dear Gabrielle, I want to married you... ((ang.) Kwiaty (...) Moja droga Gabrielle, chciałbym cię poślubić...) - But I don't want to married you! ((ang.) - Aleja nie chcę ciebie poślubić!) - przerwała mu stanowczo. - Dziękuję za zaszczytną propozycję, ale nic z tego, jestem zaręczona. Podetknęła pod nos księcia, bo domyśliła się po złotym sygnecie z błękitnym brylantem, że ma przed sobą jego we własnej osobie, a nie któregoś z ochroniarzy, dłoń, którą zdobił pierścionek od Pawła. Klejnot od księcia ściągnęła z palca i podała go właścicielowi. - Dziękuję, ale nie mogę go zatrzymać. - Należy do ciebie. - Książę zamknął dłoń dziewczyny na pierścionku. - Dopóki jesteś dziewicą, wszystko się może zdarzyć. - Ale ja nie jestem dziewicą! - wykrzyknęła, a pijaczkowie przytaknęli gorliwie, oburzeni takim pomówieniem. - Ja... już nie jestem! - Nie jesteś? - jęknął książę. - Nie jest - odparł za Gabrielę Józio spod dwójki. - Ni ma co gadać, nie wyjdzie za ciebie, zamorski frajerze - westchnął z udanym współczuciem. - Właśnie. Nie porywajcie więc ani mnie, ani mojego narzeczonego, bo... hmm... to nie odrośnie.
- Nie odrośnie - pokręcił głową ze smutkiem Zbyniek spod szóstki. - Mimo wszystko zatrzymaj ten pierścionek, księżniczko. Marzyć o tobie było przyjemnością - rzekł książę, czym zaskoczył i Gabrielę, i pijaczków. - I jeszcze do kompletu, w prezencie... - Wyjął z kieszeni marynarki podłużne aksamitne pudełko i otworzył je. Zachwyconym oczom dziewczyny, i pijaczków, ukazał się naszyjnik ze złota i błękitnych brylantów, tworzący z pierścionkiem piękną całość. - Ale ja... - dziewczynie zabrakło słów. - Proszę przyjąć ten skromny dar. Nalegam. - Przyjmij, laska, dobrze radzę - zaszeptał Józio. - Przyjmij, przyjmij - zawtórował mu Zbyniek. Dach! - to jedno słowo rozbłysło w umyśle dziewczyny. Na granatowym aksamicie spoczywał dach Jagódki! Po spieniężeniu obu klejnotów wsparłaby fundusz remontowy! Już wyciągnęła rękę, by - z wahaniem, lecz jednak przyjąć podarunek, gdy drzwi klatki schodowej trzasnęły i na ulicę wybiegł Paweł, dopinając w pośpiechu koszulę na opalonej piersi. Ręka, sięgająca po aksamitne pudełko, zamarła w połowie drogi. Mężczyzna ogarnął scenę jednym spojrzeniem, po czym rzekł krótko: - Nie! Gabriela cofnęła dłoń, jak oparzona. - Co ty wyprawiasz, dziewczyno? - spojrzał na nią groźnie. - Może tam u nich, na pustyni, przyjęcie podarunku oznacza zgodę na... na to, co ci proponował! Bo rozumiem, że Jego Wysokość diamentowych kolii nie rozdaje za darmo? Paweł objął Gabrielę zaborczym gestem i spojrzał wyzywająco w czarne oczy milczącego z kamienną miną księcia. - Dobrze gada - mruknął Zbyniek - dać mu wódki - i pociągnął z gwinta.
Książę bez słowa ucałował dłoń dziewczyny, ukłonił się Pawłowi i zniknął we wnętrzu limuzyny. - Już ją prawie miałem! - warknął, gdy drzwi się za nim zamknęły i samochód ruszył. - Zawsze pozostaje ta druga - zauważył jego ochroniarz. - Jaka druga? - Ta, co przywiozła Gabrielę z lotniska. Bardzo podobna. - Myślisz, że ona jest dziewicą? - w głosie księcia rozbrzmiała nowa nadzieja, ale ochroniarz pokręcił głową. - Nie wygląda. Ale możemy zapytać... Marta przywitała swą słynną na cały świat pracownicę butelką przedniego szampana. - Wprawdzie nie wiem, co Sugarplum Fairy robi w mych niskich progach, miast tańczyć na scenie Teatru Wielkiego, ale cieszę się, że jesteś. - Ucałowała dziewczynę serdecznie. Serio chcesz nadal pracować? Myślałam, że wypłacili ci nagrodę. - Wypłacili, a jakże. - Gabrysia uśmiechnęła się z zadowoleniem na wspomnienie ilości zer na koncie, poprzedzonych zgrabną trójką. - Nie myślisz chyba, że będę teraz żyła z odsetek! Zanudziłabym się na śmierć w pustym domu, wiedząc, że Paweł się tu dobrze bawi. Z młodziutkimi uczennicami - dodała złośliwie, patrząc na narzeczonego. Ten żachnął się, mruknął: „Idę do stajni" - i zniknął za rogiem dworku. - Zazdrosny? - Marta uniosła brew, a Gabrysia roześmiała się tylko. - Chodźmy do domu. Muszę z tobą pomówić. Zabrzmiało to tak poważnie, że śmiech umilkł. Usiadły w salonie. - Mam dwie wiadomości, dobrą i złą - zaczęła Marta. - Dostałam zaproszenie do Stanów na rehabilitację Mateusza. - To ekstra - świetnie! - wykrzyknęła Gabriela. - Starałaś się przecież o to od... od?
- Od dwóch lat. Teraz mamy szansę, ja i Mati. Jest jednak pewien problem: pieniądze. - Dam ci pieniądze! - wykrzyknęła Gabrysia z żarem. Więcej niż trzysta tysięcy kosztować to chyba nie będzie? - Nie będzie, ale... dziękuję ci, kochana, słodka dziewczyno, nie wezmę twojej, w pełni zasłużonej, nagrody. Choćby dlatego, że wyjeżdżam do Stanów bezpowrotnie. Na zawsze. - Głos tej silnej, niezłomnej kobiety zadrżał. - To nie będzie miesiąc, dwa czy rok rehabilitacji, ona potrwa do końca życia mego chłopca. - Rozumiem - szepnęła Gabriela, jednocześnie ucieszona, jak i zmartwiona. Nie wyobrażała sobie Bukowego Dworku bez Marty. - Mam dla ciebie propozycję. Kup go ode mnie. Gabrysia poderwała głowę. Co kupić i od kogo?! - Kup ode mnie ranczo. Dom, konie, stajnie. Za to, co masz, nie chcę od ciebie ani złotówki więcej, ale weź Bukowy Dworek. Niech zostanie w dobrych rękach. Gabriela nadal nie dowierzała temu, co słyszy. To śliczne miejsce, które pokochała od pierwszego wejrzenia, miałoby być jej?! A dworek cioci? A Jagódka?! - Martuś - zaczęła wzruszona - to niesamowita propozycja i jestem ci za nią bardzo wdzięczna... - Ale? - Marta z westchnieniem sięgnęła po papierosa. - Widzisz, ciocia Stefania całe życie marzyła o powrocie do swego majątku, w którym spędziła szczęśliwe dzieciństwo. Okradli ją z niego po wojnie, wiesz: wróg ludu. Nigdy więcej tam nie była, żeby nie ranić siebie widokiem zrujnowanego domu. Miesiąc temu został wystawiony na sprzedaż, ale udowodniłam prawa cioci do dworu, parku, ziemi. Może mieć go z powrotem, a ja chciałabym za wygrane pieniądze ten dom wyremontować. Gdyby nie Jagódka, przyjęłabym twoją
propozycję z otwartymi ramionami, teraz jednak... Rozumiesz, prawda? Ciocia jest dla mnie najważniejsza na świecie. - Rozumiem, dziewczyno. - Marta objęła Gabrysię i przytuliła mocno, nie zważając na jęk protestu. - Święta racja: Stefanii należy się spełnienie marzeń. Nie miała lekkiego życia. - Właśnie, nie miała. - Ale Binga weźmiesz? - Spojrzała na Gabrielę błagalnie. - Wiesz, że kocham te moje głupie koniska, a jego najbardziej. - Binga nie wezmę, a odkupię za taką cenę, jaką jest wart. Stać mnie na drobny kaprys, a tobie przyda się każdy grosz. Innymi końmi mogę się zaopiekować. Bądź co bądź majątek Jagódka liczy sobie parę ładnych hektarów, a i coś pod stajnię może się znajdzie. Ej, zaraz, zaraz, to znaczy że niedługo wyjeżdżasz i być może nigdy cię już nie zobaczę? Maartaaaa... - Miss Bogacka? W drzwiach szykownej kancelarii w Alei Róż stało dwóch wysokich, śniadych, przystojnych cudzoziemców w czarnych garniturach i śnieżnobiałych koszulach. Malina gestem dłoni zaprosiła ich do środka. - Asmid al Hajew - przedstawił się jeden z nich - attache Królestwa Marokańskiego. Polecono mi panią jako jednego z najlepszych młodych adwokatów, zajmujących się między innymi prawem międzynarodowym. - Malina spuchła z dumy... - Chcę w Polsce zainwestować parędziesiąt milionów, oczywiście dolarów, w nieruchomości, najlepiej w branżę hotelarską, i poszukuję pełnomocnika, który zna się na miejscowych realiach i od strony prawnej zabezpieczy ten biznes. Czy byłaby pani zainteresowana? Malinie już po pierwszych jego słowach zabłysły oczy. O takim kliencie marzyła! Bogatym, młodym i przystojnym! Musi teraz inteligentnie zagrać, by nie zrazić ofiary zbyt
wysokimi wymaganiami, ale żeby te wymagania były fantastycznie wysokie! - Nie należę do tanich... - zaczęła ostrożnie. - Spodziewam się - odparł gładko. - Czy taka kwota na początek odpowiadałaby pani? Napisał na odwrocie wizytówki cyfrę, na której widok Malinie serce stanęło w poprzek. Musiała przełknąć ślinę, by odpowiedzieć niedbale: - Gdyby był pan skłonny dorzucić procent od transakcji... - Oczywiście! - zapewnił. - Myśleliśmy o dwóch punktach od wysokości miesięcznego obrotu. Oprócz wymienionej kwoty - spojrzał znacząco na wizytówkę. Malinie nogi odmówiły posłuszeństwa i musiała usiąść. Poprosiła obu mężczyzn, by uczynili to samo, po czym udała, że się głęboko namyśla, lecz w rzeczywistości płakała niemal ze szczęścia. Całe życie o tym właśnie marzyła! O bajecznie bogatym kliencie, który podzieli się z nią ułamkiem tego bogactwa! Koniec z użeraniem się na salach sądowych, koniec z depresjantkami i psychotatusiami, koniec z mafią. Oto dobry los zesłał jej marokańskiego milionera, całkiem ładniutkiego, który sam wciska jej fortunę w ręce. Milczała za długo. Poprawiła okulary i odezwała się miłym głosem: - Odrzucenie pańskiej propozycji byłoby grzechem. Od czego możemy zacząć? - Zapraszam na kilka dni do Maroka. - Błysnął w uśmiechu śnieżnobiałymi zębami. - Przedstawię pani udziałowców, podpiszemy umowę, a w czasie wolnym pochwalę się cudami mojej ojczyzny. Czy zaliczkę wpłacić już teraz, czy po negocjacjach? Malina odruchowo chciała wykrzyknąć „Już teraz", ale powstrzymała się. Podczas negocjacji zawsze można wyrwać coś jeszcze! - Kiedy wyruszamy? - zapytała zamiast tego.
- Samolot odlatuje dziś o osiemnastej. Bylibyśmy w pałacu przed północą. W pałacu?! - Chyba zdążę się spakować... - Doskonałe. Spotykamy się zatem na lotnisku? - Przytrzymał jej dłoń, zaglądając głęboko w bursztynowe oczy. Odpowiedziała uśmiechem. W drodze do samochodu książę prychnął ni to z rozbawieniem, ni to z pogardą: - Łatwo poszło. Ochroniarz spojrzał nań z podziwem: - Wasza Wysokość ma podejście do kobiet... - Do chciwych kobiet - skrzywił się Asmid. - Cóż, jeśli nie Gabriela, musi nam wystarczyć jej siostra... Malina zamknęła kancelarię i ruszyła pędem do domu. W godzinę była gotowa na największą przygodę swego życia. Gabriela z tajemniczą miną stanęła przed Stefanią. Ciocia spojrzała na swą dziewczynkę z uśmiechem, przygotowując śniadanie - był dzień urodzin Stefanii i Gabriela wpadła z życzeniami z samego rana. Z życzeniami i... prezentem. Bardzo się spieszyła, by go zdobyć właśnie na tę środę. - Ciociu, miałaś kiedyś dom nad Bugiem - zaczęła z emfazą. - Ano miałam - zgodziła się Stefania. - I znów go masz!! - wykrzyknęła dziewczyna, rzucając się cioci na szyję. - Wszystkiego najlepszego, moja najukochańsza ciociu, na nowej drodze życia!! Stefania wyplątała się z uścisków Gabrieli i sięgnęła po dokument, którym ta wymachiwała nad głową. Nasunęła na nos okulary i zaczęła czytać uważnie słowo po słowie. Skończyła. Spojrzała na Gabrielę surowo i rzekła:
- Rozumiem, dziewczyno, że w moim imieniu odzyskałaś Jagódkę? - Dokładnie tak! Ja też się cieszę, ciociu! Ciociu...? - coś w głosie Stefanii sprowadziło dziewczynę na ziemię. - Ty się nie cieszysz? - zapytała cichutko. - Cieszę się, że wychowałam tak dobrą, kochaną dziewczynę, martwię się, że tak... mało odpowiedzialną. Jak ty sobie wyobrażasz kochana, że ja w wieku siedemdziesięciu sześciu lat stanę się panią na trzydziestu hektarach, posiadaczką zrujnowanego dworu, który liczy, bagatela, siedem pokoi, jadalnię, bawialnię i salon, że o pomieszczeniach służebnych nie wspomnę, który to dwór, jak dobrze przeczytałam, podlega opiece konserwatora zabytków, co zobowiązuje mnie do przywrócenia posiadłości poprzedniego charakteru i utrzymania domu w dobrym stanie. Powiedz, jak ty to sobie wyobrażasz? Za nauczycielską emeryturę najmę służbę? Pola zaś obsieję własnoręcznie? Gabrielo, dlaczego nie zapytałaś mnie o zdanie? Dziewczyna bliska łez usiadła na skraju krzesła, oparła łokcie na stole i schowała twarz w dłoniach. Stefania miała rację. W euforii konkursów, tańców Cukrowej Wróżki, zaręczyn z Pawłem i odzyskanych majątków nie pomyślała o cioci, na której wątłe, słabe barki zrzucała odpowiedzialność za ruiny gdzieś na wschodzie Polski. - I co my teraz zrobimy? - wyszeptała bezradnie. Stefania usiadła obok i objęła ramieniem swą postrzeloną podopieczną. - Powiem ci, co ja zaraz zrobię. Udam się do notariusza i przepiszę Jagódkę na ciebie. - Nie! - Tak, moja kochana, tak.
- Naprawdę?! - Gabriela zrobiła wielkie oczy. Tego że zostanie panną dziedziczką, nie przewidziała w najśmielszych marzeniach. I to dziedziczką nie byle czego, ale majątku Jagódka! Trzydzieści hektarów ziemi ornej, w tym parę lasu, ponad hektar zabytkowego parku, dwa stawy i przede wszystkim dom! Cudny stary Jagódkowy dworek! - Ależ to... cudowne! Ja... jeśli mówisz serio, ja nie wiem, co powiedzieć! - Udaj się ze mną do notariusza i przyjmij darowiznę. Wierz mi: odetchnę z ulgą. No i naprawdę zacznę się cieszyć. - Tego że zacznie się również niepokoić, nie dodała, by nie zmieść radości z twarzy dziewczyny. - Jak ona wygląda? Moja Jagódka? Gabriela zmieszała się. - N - nie wiem. Nie widziałam jej. Ale Malina opowiadała... - Gabrielo Szczęśliwa, dziecko drogie, kupiłaś posiadłość, nie obejrzawszy jej przedtem?! - Stefania spojrzała na nią z autentyczną zgrozą. - Jesteś bardziej szalona, niż mi się zdawało. Przecież ten dwór może się nadawać li tylko do rozbiórki, a będziesz zobowiązana go odbudować! - O nie, nie. Rzeczoznawca uznał, że jest w dobrym stanie. Wycenił remont na pięćset tysięcy i... - Pięć...?! Pięćset tysięcy?! - Stefania niemal zapłakała. - Zawsze możemy Jagódkę sprzedać - broniła się dziewczyna słabo. - Może więc nie będę jej przepisywać, tylko od razu sprzedam?! - wykrzyknęła kobieta, lecz na widok miny podopiecznej złość jej przeszła. Rzeczywiście, Gabrysia zawsze, w każdej chwili będzie mogła dwór wraz z ziemią sprzedać. Niech więc Jagódka będzie zarówno karą, jak i nagrodą dla lekkomyślnej dziewczyny. Pekaes kołysał się na wąskich drogach, wioząc Gabrysię, Pawła i Alka daleko na wschód. Był piękny, słoneczny,
kolorowy ranek, jaki czasem trafia się jeszcze w październiku. Drzewa po obu stronach szosy złociły się i rumieniły, między gałęziami przeskakiwały stada zaaferowanych wróbli. Nad burobrązowymi polami, zaoranymi w równe skiby, polatywały stada szpaków. Łąki, jeszcze zielone, spowijała gdzieniegdzie mleczna mgła. Było pięknie. Alek chłonął widok polskiej wsi szeroko otwartymi oczami. Jak powiedział Gabrysi, rzadko mogli pozwolić sobie na wyjazd. Urlopów mama nie dostawała prawie nigdy. Gabriela z Pawłem siedzieli obok chłopca, rozmawiając półgłosem. - Wiesz, o czym marzę? O samochodzie. Jakimś niedużym i niedrogim. O, opel corsa byłby w sam raz dziewczyna odprowadziła wzrokiem mijające ich autko. - Kupię ci. W prezencie ślubnym - postanowił Paweł. Jeśli zacznę zbierać już dzisiaj... - To ile zamierzasz czekać z tym ślubem?! Roześmiał się i przytulił ją do siebie. - Dobrze. Ty zbieraj, a ja zapiszę się na prawo jazdy, bo nie mam - powiedziała. - Ja też nie mam. - O - zdziwiła się - ja nie zrobiłam przez nogę, nie sięgałam do pedałów, ale ty? - Ja przez matkę. A do niedawna miałem w papierach: autyzm. Kto dałby prawo jazdy czubkowi, który nie kontaktuje z otoczeniem? - Przecież nie jesteś autystykiem, a tym bardziej czubkiem! - oburzyła się Gabriela. - Mogłem się taki wydawać. Nie byłem zbyt rozmowny. - Powiesz mi, dlaczego właściwie zaniemówiłeś? Paweł odwrócił wzrok. - Nie miałem nic do powiedzenia - mruknął. - Przez całe osiemnaście lat?! Nic, kompletnie nic?!
Milczał, patrząc w okno. - Przepraszam. - Odwróciła jego twarz ku sobie. - Nie pytam z ciekawości. Chcę cię poznać, a to przecież pół twojego życia. Paweł patrzył w dobre pełne troski oczy dziewczyny i nagle zapragnął wyznać jej najboleśniejszą prawdę. Nie tę, dlaczego po śmierci brata uciekł w śpiączkę - to wydawało się zrozumiałe: szok, poczucie winy, chęć ukarania siebie samego. Ale to, co stało się później... - Ludzie myślą, że ci w śpiączce to warzywa - zaczął, z trudem dobierając słowa. - Nie widzą, nie słyszą, śpią sobie smacznie, nie troszcząc się o nic. Lecz to nieprawda. Jesteśmy zamknięci w przestrzeni, tuż obok ciebie, słyszymy cię, widzimy, pragniemy dotknąć, wrócić - jeśli mamy dokąd wrócić. Moja matka przychodziła do szpitala dzień w dzień dowiedziałem się o tym od lekarza, bo w śpiączce czas płynie inaczej; przebłyskami, skokami - i podczas gdy inne matki przemawiały z miłością do swych dzieci, śpiewały, czytały im książeczki, czesały je, głaskały i całowały, moja sączyła mi do ucha słowa pełne nienawiści. Obwiniała mnie za wszystko: za swoje podłe życie, za samotność, za złe spojrzenia sąsiadów, wreszcie za najcięższy z grzechów - śmierć Piotrka. Nie miałem dokąd uciec, w tamtej przestrzeni jesteśmy uwięzieni i musimy słuchać, musimy widzieć. Nie mogłem się bronić, nie mogłem błagać o wybaczenie. - Zamilkł na chwilę. Gabriela pogładziła go po ręce. - Po moim przebudzeniu okazała... radość. Łudziłem się przez krótki czas, że tamto było złym snem. Piotr nie żył, tego byłem pewien, ale matka nadal mnie kocha na swój pokręcony sposób. Niestety tej samej nocy, gdy myślała, że śpię, zaczęła pomstować na mnie do kobiety siedzącej przy sąsiednim łóżku. Wreszcie stało się dla mnie jasne, że nic z tego. Nie wybaczy mi nigdy. Co więc miałem powiedzieć? Nic. Więc milczałem. Była to kara dla niej. Dla
mnie ucieczka z powrotem w tamtą rzeczywistość. To tyle. Smutne, jak najbliżsi potrafią ranić tych, których powinni kochać... - Ja będę cię kochać! - Objęła go i przytuliła gestem pełnym czułości. - Tylko mów do mnie. Nie uciekaj w milczenie, gdy coś mi się nie uda. Bez słowa ucałował dłoń dziewczyny. - Ja też będę cię kochał, wujku - odezwał się nagle Alek, nie odwracając wzroku od okna. Spojrzeli po sobie - zupełnie zapomnieli o cichym, zamyślonym dziecku. Paweł pogładził chłopca po włosach, a widząc drżące od płaczu plecy dziecka, objął je mocno. - Tak mi ciebie żal, wujku - łkał Alek. - Moja mama była dobra. Kochała mnie, głaskała, całowała na dobranoc i czytała bajki. I widzisz? Umarła. A twoja taka niedobra, a żyje. Czy Bóg jest sprawiedliwy? - Bóg pewnie tak, tylko ludzie nie bardzo - odparła z westchnieniem Gabriela. - Wiesz, co jest choć trochę pocieszające, Aluś? - Chłopiec spojrzał na nią zapłakanymi oczami. - Że teraz mamy siebie. I jeszcze ciocię Stefanię, która też kocha nas wszystkich. A niedługo będziemy mieć dom, który nas przygarnie pod swe skrzydła. - WY będziecie mieć dom - odburknął. - Nie ma już „wy" - powiedziała łagodnie. - Spróbujemy być „my". Oczy dziecka rozjaśnił promyk nadziei. - Spróbujemy? - Tak właśnie. Wszyscy czworo w Jagódce spróbujemy stworzyć prawdziwy dom. Nasz dom. Wysiedli z autobusu na skraju wsi Szczęśliwice, należącej kiedyś do dziadków Stefanii, i podeszli do siedzącego na ławeczce rolnika, by zapytać o drogę.
- Państwo do dworu - stwierdził domyślnie. - Nowa dziedziczka? - Uśmiechnął się do Gabrysi, a ta zmieszała się straszliwie tym określeniem. „Dziedziczka"?! W XXI wieku?! - Ciocia jest Queen of Beauty, nie żadną dziedziczką odparł wyniośle Alek, biorąc dziewczynę za rękę. - To pani jest Cukrową Wróżką?! - wykrzyknął mężczyzna, zdumiony. - Ciocia - przytaknął z dumą Alek, a Paweł szepnął do Gabrysi: - Dzięki tobie Czajkowski trafił pod strzechy. - Co za wiadomość! Co za wiadomość! - Starszy człowiek cieszył się jak dziecko. - Ale nie zatrzymuję dłużej szanownego państwa. Kocimi łbami, aż do kamiennego muru - wskazał drogę biegnącą między polami. - Przy murze w lewo, do bramy i jesteście państwo na miejscu. - Dziękujemy - uśmiechnęła się Gabrysia. - Mam nadzieję, że zostaniemy sąsiadami. - Zawsze do usług. Dęba, pszczelarz - ucałował szarmancko jej dłoń. Odchodząc, Alek pomachał mu ręką, a Dęba, pszczelarz, odpowiedział tym samym. - Fajni ludzie tu mieszkają - skwitował chłopiec to pierwsze spotkanie z polską wsią. Szli niespiesznie, mając przed sobą pół dnia, i cieszyli się świeżym powietrzem, ciszą jesiennych pól, słońcem świecącym jaśniej niż w Warszawie i szczebiotem szpaków, poszukujących czegoś w pobliskim rowie. Mur, do którego dotarli po kwadransie, był bardzo stary. Zbudowany z głazów łączonych zaprawą wykruszył się w niektórych miejscach, ale ogólnie sprawiał solidne wrażenie. Skręcili w lewo, jak przykazał Dęba, i po kilkudziesięciu metrach stanęli przed wysoką, kutą z żelaza, teraz pordzewiałą bramą, zwieńczoną nieczytelnym herbem. Za nią ścieżka
nieco skręcała. Nie widać było dworu, zasłoniętego gęstwą jaśminowych krzewów. - Nie chcę tego widzieć! Nie chcę tego widzieć! zakrzyczała nagle Gabrysia, podnosząc dłonie do oczu. - Trochę za późno - zauważył Paweł. - To od wczoraj twój dom. - Ciociu, ja cię poprowadzę. - Alek wziął dziewczynę za rękę. - Tylko nie podglądaj! Znów kilkadziesiąt metrów trawiastą ścieżką przeciętą dwiema koleinami. Wreszcie chłopiec ustawił Gabrysię naprzeciw budynku i rzekł z przejęciem: - Już możesz. Gabrysia powoli uchyliła powieki i oniemiała. Jagódka była piękna. Podjazd, kiedyś zapewne wysypany żwirem, prowadził pod szerokie schody, zdobione z obu stron kamiennymi balustradami, a stamtąd na ganek, wsparty na czterech kolumienkach i zadaszony klasycystycznym portykiem. „Jagódka 1836" głosiły pociemniałe ze starości mosiężne litery. Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi zapraszały do środka. Po lewej stronie wznosiła się dwupiętrowa, kryta płaskim dachem wieża, środkowa część miała jedno piętro i dwuspadzisty dach z szeregiem małych mansardowych okienek. Bryła budynku ujmowała prostotą, proporcją i kunsztem dawnych architektów. Żaden szczegół, ani jeden ozdobnik nie był zbędny. Rzeźbione kolumienki balustrady, żłobione filary podpierające portyk, gzymsy i gzymsiki, rzeźby okalające okna na parterze - wszystko to zachwycało. I napawało smutkiem. Dwór był bardzo zniszczony. Tynk w wielu miejscach skruszał, okna ledwo się trzymały, większość dachówek zsunęła się na ziemię i leżała potłuczona dookoła, dach załatano papą i eternitem.
- Może w środku będzie lepiej. - Paweł pociągnął oczarowaną, ale i zrozpaczoną dziewczynę w kierunku schodów. - Zobacz, jest nawet światło. Faktycznie, po przekręceniu przełącznika w holu pojaśniało. - Jest wielkości całego mojego mieszkania - zauważyła Gabrysia, rozglądając się po przestronnym wejściu. Stąd na piętro prowadziły dębowe schody, których ręcznie rzeźbioną balustradę zastąpiono w wielu miejscach sosnowymi deskami. - Ciociu, sala balowa! - krzyknął z pomieszczenia po prawej stronie Alek. Pospieszyli do chłopca, czując, jak rozpacz zmienia się w podekscytowanie. Faktycznie, stali w progu - niegdyś wspaniałej - balowej sali. Zachwycało tu wszystko: przestrzeń, otwarta na ogród dzięki balkonowym oknom sięgającym od podłogi po wysoki sufit, dębowy parkiet z gwiaździstym wzorem, który kiedyś lśnił zapewne jak lustro, szerokie drzwi po przeciwległych stronach, wreszcie wyjście na taras po drugiej stronie dworu, a stamtąd do ogrodu na tyłach, w którym królował kilkusetletni modrzew i ogromna, stara, chyląca ku ziemi potężne konary sosna. Z sali balowej Gabrysia, Paweł i Alek rozbiegli się we wszystkie strony: chłopiec po krętych schodkach na strych, Paweł na lewo - do baszty, Gabrysia po pokojach na parterze i piętrze. W ciszy pustego domu rozlegały się co i rusz zachwycone okrzyki: - Ciociuu, tu są kufry, paki i skrzynie! O, i zasuszony nietoperz! - Gabrysia, musisz to zobaczyć! Piec kaflowy, i to jaki! - Alek, to będzie twój pokój! Z wyjściem do ogrodu, ale odlot! Gdy po godzinie spotkali się na tarasie, ich oczy płonęły radością, policzki podekscytowaniem.
- Damy radę, co, chłopaki? - odezwała się pierwsza Gabrysia. - Zamieszkamy tu, prawda? - Ja w tym pokoiku z balkonem? - Tak, on został stworzony wprost dla ciebie. - A ty, znalazłaś swoje miejsce? - Paweł objął dziewczynę wpół i ucałował prosto w usta. - Na wieży. Będziesz, gdy Alek uśnie, wdrapywał się po murze na balkon i pukał w okienko. Może cię wpuszczę, a może nie - zachichotała. - Jeśli mnie nie wpuścisz, wedrę się kominem. Oglądałem dach, krokwie sprawiają wrażenie solidnych. Mury też zdają się zdrowe. Tylko w paru miejscach, gdzie nie załatano ubytków, sufit zaszedł wilgocią. Jest prąd, jest woda, czegóż chcieć więcej? - Pieniędzy. - W marmurach mieszkać nie musimy. - Nie na marmury. Na podstawowy remont właśnie dachu, murów, okien, drzwi, sufitów i tak dalej. Ekspertyzę przewertowałam starannie. Ze środkami, które mam na koncie, utkniemy gdzieś na poziomie pierwszego piętra. - Ale na parterze będzie można mieszkać. - I w moim pokoju też - włączył się do rozmowy Alek. Będę oszczędzał kieszonkowe, ciociu. Dorzucę się. - Widzisz? A ja zacznę ciułać z pensji. Po co mi nowa kurtka na zimę... - Nie łam się, ciociu, damy radę - rzekł Alek tak poważnie, że musieli się roześmiać. Zeszli z tarasu do ogrodu. Wiekowych drzew było więcej. Cały park dworski był pod opieką konserwatora zabytków, a miejscowi, w przeciwieństwie do wielu innych dworów w Polsce, nie przepuścili przez komin dwustuletnich kasztanowców, dębów, sosen i modrzewi. Nie spalili w piecach dębowych podłóg, owszem, były zdarte do żywego
drewna, ale nie zdewastowane, jak wszędzie indziej, i Gabrysia pomyślała z wdzięcznością, że polubi tych ludzi. W głębi okolonego murem parku stała murowana stajnia na kilkanaście koni. Do niedawna trzymano w niej ciągniki, więc zamiast zapachu siana czuć było benzynę, ale wszyscy troje i tak oglądali budynek z zachwytem. - Będę hodowała Bingi. Dużo Bingów! - Gabrysia aż klasnęła w ręce. - Marta likwiduje ranczo, a ja zabieram konie. Właśnie tutaj. - Więc będzie to pierwsze miejsce, które musisz wyremontować, bo chabetkom belki na głowy pospadają. - Słusznie. Ja zamieszkam tu - wskazała przestronną, jasną siodlarnię. - Jest i woda, i prąd. No i ogrzeję to jakimś piecykiem. - Mówisz serio? - Paweł zatrzymał się w progu, omiatając pomieszczenie uważnym spojrzeniem. - Chcesz tu zamieszkać przed zimą? - Konie gdzieś się muszą podziać, więc dlaczego nie tutaj? - Właśnie, wujku, czemu nie? Ja od świąt mogę iść do miejscowej szkoły, a ty... ty zaopiekujesz się końmi. No i ciocią. Bo weźmiecie ślub, prawda? Paweł poważne skinął głową. - To postanowione! - ucieszył się chłopiec. Zamieszkamy w Jagódce! I będę łowił ryby w stawie! - Chyba żaby. W przerębli, bo zima idzie - droczył się z nim Paweł, patrząc z uśmiechem, jak chłopiec, szczęśliwy, wybiega ze stajni, by po chwili przedzierać się przez pokrzywy na brzeg stawu. - Dobrze nam tu będzie - szepnęła Gabrysia, przytulając się do pleców mężczyzny. Całym sercem czuła, że znalazła swoje miejsce na ziemi.
Jeszcze tego samego dnia, podczas gdy ona robiła Jagódce miliony zdjęć, Paweł zorganizował dzięki pomocy pana Jakuba Dęby, pszczelarza, co starszy człowiek podkreślał z dumą, ekipę do szybkiego, ale solidnego remontu stajni. Konie i ludzie nie musieli mieć gładkich ścian, byle z tych ścian nie sypał się tynk. Nie potrzebowali pozłacanych kranów, byle te krany w ogóle były, a jakby jeszcze leciała z nich czysta woda... Podłogami nie zawracał sobie głowy: położą gruby stary dywan, którym na pewno podzieli się z nimi Marta, i jakoś przetrwają tę zimę. Najważniejsze były stropy i instalacje. - Jakem Dęba, będzie pan zadowolony. I pani wróżka również. Przysłuchujący się rozmowie mężczyźni, poważni do tej pory, roześmiali się dobrodusznie. Widać o Gabrysi zrobiło się już w Szczęśliwicach głośno - nic dziwnego, była międzynarodową gwiazdą, jej niesamowity występ oglądały miliony ludzi - i oto przyjeżdża pekaesem do takich Szczęśliwic, zagubionych gdzieś na krańcu świata, by mieszkać wśród tutejszych prostych, szczerych ludzi. - Panie Jakubie, mam jeszcze jedną sprawę. - Paweł zawahał się odrobinę. Tego z Gabrysią nie ustalał. - Gdzie tu w pobliżu jest ładny, stary kościółek? - Na ślub czy chrzciny? Mężczyźni znów parsknęli śmiechem na to pytanie. - Ślub - odparł Paweł, zmieszany. - W Wołozinach, siedem kilometrów stąd. Wyprawimy państwu szanownemu weselisko na trzy wsie! - Wolałbym coś skromniejszego, zresztą decyzję i tak podejmie Gabriela. - Zrejterował Paweł pospiesznie. Te trzy wsie go przeraziły. - Jeszcze niektórzy pamiętają panienkę Stefanię i jej matkę, Jagodę Zamieniecką - odezwał się nagle jeden ze
starszych. - Ojciec zginął w trzydziestym dziewiątym, tutaj niedaleko, swoich ludzi broniąc. Dlatego dbalim o dwór, przez pamięć pana Marywilskiego, a nuż panienka zechce wrócić? I tak doczekalim się wnuczki. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. To, czy Gabrysia sprostuje, iż nie jest wnuczką Stefanii, Paweł pozostawił dziewczynie, ale to, że ludzie nie zapomnieli o dawnych mieszkańcach Jagódki, poruszyło go do głębi. Pożegnał się i wrócił do dworu, gdzie Gabrysia z Alkiem, po obfotografowaniu zabudowań, parku i stawów, zdążyła znaleźć drabinę i zdjąć herb znad bramy. Odda go później do renowacji. Szczęśliwi, pełni nowej nadziei, wrócili do Warszawy. - To był mój pokój - szeptała Stefania, wskazując kolejne zdjęcie. Nie wierzyła własnym oczom, że dwór nadal stoi, że nie zrównano go z ziemią, że w parku nadal rosną drzewa, po których wspinała się w dzieciństwie, że ocalała baszta i jej ukochany pokoik na samym szczycie, który upatrzyła sobie Gabriela. - Odstąpię ci go. Proszę. - Dziewczyna podała cioci zdjęcie, symbolicznie zwracając jej własność. Stefania chciała zaprotestować, próbowała coś wymyślić, wiedząc, że Gabrysi ten pokój musi się podobać tak samo jak jej samej, ale... nie mogła. Nie wypadłoby to szczerze, bo bardzo, bardzo chciała powrócić do tej właśnie komnatki, która kiedyś była całym jej światem. Przyjęła więc podarunek, dziękując w duchu Panu Bogu i wszystkim świętym, że podarowała Gabrieli Jagódkę, zamiast ją sprzedać. I powróciła do oglądania zdjęć. Wraz z nimi wróciły wspomnienia. Uśmiechnęła się do siebie na jedno z nich, zerknęła na zegarek.
Parę minut później rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi. Stefania z tajemniczym uśmiechem zniknęła w przedpokoju, by po chwili wrócić z... Gabrysia uniosła głowę i wstała, chcąc przywitać się z nieznajomym. Wysoki, szczupły mężczyzna w wieku Stefanii, mimo to trzymający się prosto, niczym generał na emeryturze, o gęstych białych włosach, zaczesanych do tyłu i bystrym spojrzeniu szarych oczu, ujął dłoń młodej kobiety z dziwnie tkliwym wyrazem na przystojnej pociągłej twarzy. - Córeńko, kochani - zaczęła ciocia drżącym ze wzruszenia głosem - pozwól, że ci przedstawię: to Gabriel, mój mąż. Tylko dlatego, że mężczyzna trzymał ją za rękę, Gabriela nie osunęła się na podłogę, bo nogi się pod nią ugięły. - Nie wierzę - wyszeptała pobladłymi ustami. - Ja też nie wierzyłam - uśmiechnęła się Stefania. - J - jak...? Kiedy?! - Przedwczoraj zadzwonił do mnie pan Tadeusz, ten od metamorfoz, czy może mnie odwiedzić z kamerą. Chciał przeprowadzić krótki wywiad - podstępna istota! - jak sobie radzisz z popularnością i powrotem do codziennego życia. Zgodziłam się nie bez oporów, więc przyszedł. Nie sam. Z Rogerem Barletem, który okazał się moim Gabrielem. Oglądał twój występ, poznał siebie na fotografii i napisał do telewizji list, prosząc o skontaktowanie się ze mną. Pan Tadeusz zaprosił go do Warszawy i wspólnie obmyślili tę niespodziankę. Miałam dzwonić do ciebie wczoraj, ale pomyśleliśmy, że będzie dobrze właśnie tak, gdy ujrzysz mego męża na własne oczy. Gabrysia, ocierając łzy, mogła tylko potakiwać każdemu słowu Stefanii. Krtań odmówiła jej posłuszeństwa. Starszy mężczyzna słuchał niezrozumiałej mowy, trzymając dłonie
dziewczyny w rękach, a kiedy Stefania skończyła, ucałował je i wreszcie przytulił łkającą Gabrysię do piersi. Siedzieli do późna w noc nad filiżankami dawno wystygłej herbaty, a cudem odnaleziony Gabriel, teraz Roger Barlet, opowiadał koleje swego losu. Niemcy dopadli Gabriela, dowódcę resztek plutonu „Lot" słynnego batalionu „Czarna", podczas próby odbicia czerniakowskiej kamieniczki. Gdzieś z dachu strzelał snajper, śmiertelnie skuteczny. Gabriel przebiegał dzielącą ich od celu ulicę pod osłoną resztek barykady. Pośrodku otwartej przestrzeni został trafiony, potknął się, padł na krwawiący warszawski bruk i już nie wstał. Niemilknące nawet na chwilę serie z karabinu maszynowego zmusiły oddział pozbawiony dowódcy do odwrotu. Wycofując się pod morderczym ostrzałem, dla ciężko rannego Gabriela, którego głowa była jedną wielką raną, nic nie mogli uczynić. Jedynie zerwać z ramienia opaskę, która dla pojmanego Polaka nadał była wyrokiem śmierci. Rzezie ludności cywilnej skończyły się jakiś czas temu: wycofano ukraińskich morderców i ruskich kryminalistów, którzy bardziej niż chętnie wypełniali niemiecki rozkaz eksterminacji miasta, mimo to dla powstańca w panterce nadal nie było litości. Opaskę oddadzą później Stefanii i to będzie jedyna pamiątka po zaginionym. Nieprzytomnego Gabriela znaleźli Niemcy. Przeszukali rannego i nie wiedząc, czy to „polski bandyta", czy swój, zanieśli go do szpitala, gdzie pozostał aż do upadku powstania i wyjścia oddziałów niemieckich z miasta. Przez pierwsze tygodnie był na granicy życia i śmierci. Bredził w gorączce po niemiecku i francusku, co tylko wyszło mu na dobre - został wzięty za Alzatczyka i takie wydano mu dokumenty. Imienia i nazwiska nie pamiętał - wpisano Roger Barlet - po zmarłym koledze z tej samej sali. Po polsku, on,
Polak od pokoleń, nie mówił. Zadziwiający jest ludzki mózg, który w ten sposób potrafi ocalić życie. Lekarze stwierdzili całkowitą amnezję. Nie pamiętał domu nad Bugiem, nie pamiętał dzieciństwa na Kresach, młodości w okupowanej Warszawie, wreszcie ukochanej towarzyszki życia - Stefanii. Wiedział jedno: ma żonę. Nosi obrączkę. Ale kim jego żona jest... gdzie jej szukać... czy w Niemczech, czy we Francji...? Zamieszkał nad kanałem La Manche, w małym uroczym miasteczku Countances. Kupił domek z ogródkiem, malował nadmorskie pejzaże i... czekał. Czekał na tę, która wsunęła mu na palec obrączkę, a której imienia nie pamiętał. Z czasem niektóre wspomnienia wróciły. Obraz pól złoconych pszenicą. Twarz młodej dziewczyny, z oczami rozjaśnionymi miłością - siostra czy Ona? Czasem migawki z powstania. Pewien był jednak, że walczył po stronie Niemców, nie wrócił więc do Warszawy, nie szukał tam swoich korzeni, nie przypuszczał, że właśnie w Warszawie któryś z powstańczych kolegów, któraś z ocalałych dziewcząt mogliby rozpoznać dowódcę plutonu „Lot" i zwrócić Gabrielowi tożsamość. Dwa stęsknione serca wreszcie by się połączyły. Dopiero tydzień wcześniej... Wybory Queen of Beauty transmitowane były również we Francji - Roger Barlet kibicował oczywiście rodaczce - jakież było jego zdumienie, jakiż szok, gdy jedna z finalistek, Polka, trzymając w rękach zdjęcie, na którym bez wątpienia rozpoznał siebie, zwróciła się do całego świata z prośbą o pomoc w odnalezieniu zaginionego powstańca. Jego, Rogera Barleta, który w dalekiej, nieznanej Polsce był Gabrielem, ukochanym mężem Stefanii. Natychmiast napisał list do organizatorów w Warszawie. Pan Tadeusz, podekscytowany, zadzwonił pod podany numer
w dniu, w którym ów list otrzymał, bez ceregieli zaprosił Rogera - Gabriela do Polski i... - I oto jestem! - mężczyzna zakończył swą opowieść. Stefania pogładziła go po ramieniu. Gabrysia, słuchająca tej opowieści z zapartym tchem, pokręciła głową z niedowierzaniem. Ocalenie, a później odnalezienie tego mężczyzny graniczyło z cudem. Gdzie tam graniczyło, było cudem! To właśnie po angielsku, bo mężczyzna nie znał języka polskiego, Rogerowi - Gabrielowi powiedziała. - Ty jesteś naszym cudem - odparł wzruszony. - Stefania cały wczorajszy dzień mówiła tylko o tobie. Czuję się, jakbym cię znał od urodzenia, jakbyś była moim dzieckiem. Resztę wieczoru spędzili na opowieściach: o Polsce, o Francji, o Jagódce, która dla Gabriela była drugim domem... - Musisz zobaczyć dwór! - zapaliła się Gabrysia. - Zaraz, natychmiast! Może jego widok przywróci wspomnienia. - Gabiniu - mitygowała ją Stefania - jest prawie północ. Zapewniam cię, że o tej porze pekaesy do Szczęśliwic nie kursują. - Dobra - dziewczyna potulnie skapitulowała. - Z Pawłem ustaliliśmy taki oto gryplan: on zostaje w Warszawie, zarabiając na codzienne wydatki, bo pieniędzy na remont ruszać nie można, ja migruję do Szczęśliwic, by czuwać nad remontem stajni. Najważniejsze w tej chwili są konie Marty... - Dla mnie ty jesteś najważniejsza - mruknęła ciocia, kręcąc głową. - Rozumiem, że chcesz tam zimować? - I chcę, i muszę. Konie to nie psy, nie da się ich upchnąć w mieszkaniu na Pradze, tym bardziej tutaj. Gdy Marta
sprzeda Bukowy Dworek, Paweł z całym zwierzyńcem do mnie dołączy. - O ile ciebie nie zasypie. Na wschodzie zimy bywają ostre - zauważyła Stefania. - Poradzę sobie. Ty z Gabrielem - Rogerem będziesz nadrabiała stracone lata, nie mam nic przeciwko siostrzyczce czy braciszkowi... - Gabrielo! - A na wiosnę, najpóźniej latem, dołączycie do nas. Dwór jest duuuży. - Nie przesadza się starych drzew - odrzekła wyniośle Stefania, choć oczy jej się śmiały. Gabrysia powtórzyła po angielsku swój super - hiper plan mężczyźnie, który, jeśli dobrze rozumiała, był jej przybranym ojcem, no coś niesamowitego! Porażona tym odkryciem, zamilkła na chwilę, przyglądając się Rogerowi z niedowierzaniem i zachwytem, na co odpowiedział takim samym uśmiechem. - Teraz pozwiedzacie, poznacie się od nowa, może Gabriel - Roger rozpozna stare śmieci. I warto byłoby ślub odnowić, bo nie wiem, czy taki piwniczny jest ważny. Ciocia wciągnęła powietrze oburzona, ale dziewczyna zaśmiała się tylko. Opiekunka pogroziła jej palcem. Przez następne dni Gabriela była chyba najbardziej zajętym człowiekiem na świecie, a już najbardziej zajętą Cukrową Wróżką na pewno. Mieszkanie na Pradze musiała opuścić - z pomocą Alka spakowała więc manatki, a meble z powrotem powędrowały na Mariensztat. Remont zabytkowego dworu na przełomie października i listopada nie był dobrym pomysłem, ale dokładne plany poszczególnych etapów, kosztorysy i kompletowanie ekipy specjalistów poleconych przez konserwatora, już owszem.
Biegała więc po fachowcach, kursowała na trasie Warszawa - Szczęśliwice, marzła w pociągach i pekaesach, marząc o jakimkolwiek samochodzie. Niestety, albo Jagódka, albo prawo jazdy. Z pomocą przyszedł jej Roger - na takie imię dla odnalezionego męża Stefania przystała, pamiętając, że przez ostatnie sześćdziesiąt lat był właśnie Rogerem Barletem, a przeszłości pod imieniem Gabriel nie zna. Otóż Roger zaoferował swój samochód i siebie jako kierowcę do pomocy ma petite filie, jak pieszczotliwie zwracał się do Gabrysi. Przystała na to z ochotą, bo towarzystwo Rogera było wyjątkowo miłe, a wspomnienia z Francji fascynujące. On zaś bez końca mógł słuchać opowieści Gabrysi: o niej samej, o cioci i jej młodości, o Polsce z przeszłości, o czasach współczesnych... Dziwiło go i zachwycało wszystko, nie wyłączając rodzinnego języka. O dziwo, słów nie pamiętał, ale z powtarzaniem po Gabrysi trudnych zgłosek nie miał problemu - był Polakiem i basta! Eskapady na wschód były więc dla obojga prawdziwą przyjemnością. Stefania nigdy im nie towarzyszyła, z uporem czekając na lepsze czasy dla Jagódki. Któregoś wieczoru, gdy zmęczeni wrócili na Bednarską, powitała Gabrysię na progu tajemniczym uśmiechem i słowami: - Masz gości. - Następny przybrany ojciec? - uśmiechnęła się dziewczyna. - Nie. Prawdziwy. Uśmiech zgasł. Gabriela zesztywniała od stóp do głów. - Przyjechali po południu, twoja matka z ojcem. Zaprosiłam ich do środka i trochę żeśmy sobie pogawędzili. To... - Stefania zawahała się - dobrzy ludzie. Nie oceniaj ich zbyt surowo i nie skreślaj zaraz na wstępie.
- Oni skreślili mnie w dniu urodzin - zauważyła dziewczyna nieswoim głosem. Stefania skinęła tylko głową, po czym poprowadziła Gabrielę do pokoju. Na widok wchodzących z foteli poderwali się: chuda kobiecina w wytartej jesionce, tak zniszczona przez trudy życia, że wydawała się starsza od Stefanii, i szczupły, przygarbiony mężczyzna, któremu do świetnej formy Rogera było równie daleko. Uśmiechali się nieśmiało, z zakłopotaniem. W smutnych, wyblakłych oczach widać było niepewność, jeśli nie strach. Długą chwilę Gabriela mierzyła rodziców surowym, wręcz złym spojrzeniem. Czego niby od niej oczekują? Ze rzuci się im ze szlochem na szyję? Przypadnie do rąk? Zrobiła krok w tył, jakby chciała uciec z pokoju, ale Stefania położyła jej ręce na ramionach, uścisnęła lekko i rzekła swym spokojnym, miłym głosem: - Po prostu usiądźcie. Podam herbatę. Siedzieli więc w niezręcznym milczeniu, zerkając na siebie spod oka. Ciocia wniosła miśnieński serwis i zwróciła się do dziewczyny: - Wiesz, Gabiniu, że pani Renia i pan Leoś znają Zagubione? - Naprawdę? - Gabriela od razu ożywiła się. Wspomnienia z dzieciństwa w Bieszczadach należały do najmilszych w życiu. - Jeździlim tam na grzyby, rydze! Najlepsze rydze w całej Polsce! Smażone z cebulką, palce lizać! - W oczach jej matki również zapaliło się światełko. - Dopóki Leona do pegieeru nie przenieśli, mieszkalim w Lutynce, to wieś gminna, niedaleko. Drwalem był, jak wszyscy wtedy dookoła. Jam za te rydze i inne przetwory nagrody zbierała. Pierwszą gospodynią we wsi nieraz żem ja była.
Pan Leoś przytaknął i poklepał z dumą rękę żony. Gabriela uniosła brwi. Cokolwiek mówić, tych dwoje steranych ludzi naprawdę się kochało. Szkoda, że nie pokochało i jej... Ale odpędziła tę niegodną myśl, widząc, jak matka zapala się do opowieści o dawnych dobrych czasach, kiedy jeszcze nie dopadła ich bieda, mieszkali w małej chatce w ukochanej Lutynce i, pełni nadziei na przyszłość, oczekiwali pierwszego dziecka. Dalszą opowieść o trudnych czasach podjął ojciec Gabrysi. Nie próbował się tłumaczyć, mówił prostymi słowami o tym, jak bywało chłodno i głodno, bo pieniędzy na powiększającą się co roku rodzinę nie starczało. Mimo to opowiadał o dzieciach z prawdziwą dumą i miłością. Jak wyrosły na dobrych, skromnych ludzi. Jak nie stoczyły się na dno, nie popadły w nałogi, założyły mniej lub bardziej szczęśliwe rodziny, wyfrunęły z rodzinnego domu na swoje. Jedynie Malwinka była inna. Głodna wielkiego świata i luksusów. Podziwiali ją za to, trochę zazdrościli bogactwa, ale przede wszystkim niepokoili się o los najmłodszej. Także dzisiaj... - O, to przysłała - starszy mężczyzna wyciągnął do Gabrysi dłoń, w której od początku ściskał pocztówkę. Dziewczyna spojrzała zdumiona na kartkę, przedstawiającą pysznie zdobiony minaret, lśniący w słońcu złotym dachem. Odwróciła pocztówkę i przeczytała, jeszcze bardziej zdziwiona: „Jestem w Maroku. Jest tu bardzo dobrze. Jestem szczęśliwa. Kiedyś przyjadę i opowiem, jak mi tu dobrze. Malina". - Malina jest w Maroku? - Gabriela podniosła na nich wzrok. - Nie wspomniała, że jedzie na wycieczkę. Zajmuje się sprawą Alka, mojego... przybranego synka, więc myślałam, że
jest w Warszawie, a tu: Maroko. I jaki dziwny ten list. Jakby pisała go pierwszoklasistka! - Właśnie, pani Gabrysiu, właśnie - przytaknął skwapliwie jej ojciec. - To i nam dało do myślenia. Malwinka to wykształcona panna, a tu takie coś. - Może pisała w pośpiechu między zwiedzaniem jednej piramidy a drugiej, czy co tam się w tym Maroku zwiedza. Wróci, to ją wypytamy. Oboje rozpromienili się. - Dziękujemy, pani Gabrysiu, uspokoiła nas pani. - I po to tylko przyjechaliście? - zapytała z mimowolnym rozczarowaniem. - Żebym was uspokoiła? - Jesteście bliźniaczkami - odparł mężczyzna, nieco zmieszany. - Gdyby coś złego działo się jednej, druga też by to czuła, prawda? Nie do końca, bo Gabrysia dowiedziała się, że ma siostrę, bliźniaczkę na dodatek, całkiem niedawno, a wcześniej nigdy nic w związku z tym nie czuła. Jedyne co odczuwała w tym momencie, to gniew do prawdziwych rodziców, którzy po dwudziestu ośmiu latach odnaleźli ją tylko po to, by wykorzystać jako psa tropiącego. Nie oceniaj ich zbyt surowo, to prości, zmęczeni życiem ludzie - rozbrzmiały w umyśle słowa cioci Stefanii. Dziewczyna westchnęła głęboko. Trudno było spodziewać się po takim czasie wybuchu macierzyńskich i ojcowskich uczuć... - Gdybym coś poczuła, dam znać - odrzekła. Kobiecina rozpromieniła się. - Tu jest coś dla ciebie, córuchno... - Pogrzebała w podróżnej torbie, wyciągając słoik pełen grzybów. - Akuratnie jak na zamówienie: rydze z Zagubionego! Gabriela przyjęła prezent z mieszanymi uczuciami - po rodzicach, którzy nie widzieli dziecka od urodzenia,
spodziewałaby się rodzinnego albumu ze zdjęciami rodzeństwa, a nie słoika rydzów. Spojrzała na ciocię. Kobieta obdarzyła ją ciepłym, pełnym zrozumienia uśmiechem, a Gabriela poczuła taki przypływ miłości do Stefanii, że aż łzy zakręciły się jej w oczach. Państwo Gwoździkowie tymczasem wstali, by się pożegnać. Już w korytarzu Gabriela zadała im pytanie, które nurtowało ją od dawna: - Dlaczego akurat na tę wycieraczkę, a nie inną? Dlaczego podrzuciliście mnie Stefanii? - Och - tym razem zmieszała się matka - rodziłam tu, nieopodal, na Karowej, tak się złożyło, że zmogło mnie w Warszawie. Pani Stefania dorabiała na oddziale jako salowa. Nie spotkałam w całym swoim życiu lepszego, cieplejszego człowieka, przeto pomyślałam, że będzie ci u niej dobrze... Coś w środku Gabrieli pękło. Rzeka nigdy nie wypłakanych łez przerwała tamy. Dziewczyna zaszlochała. Przez te wszystkie lata myślała, że porzucili ją ot tak, w przypadkowej klatce, na przypadkowej wycieraczce, ale nie! Na szczęście, dzięki ci, Panie Boże!, nie! Wybrali dla nowo narodzonej córeczki najlepszy dom, jaki w tak dramatycznych okolicznościach mogli wybrać - dom Stefanii, najlepszej i najukochańszej istoty na świecie! Zrobiła krok, potem drugi, w kierunku matki, której twarz pociemniała ze smutku, a oczy zwilgotniały. - Dziękuję - szepnęła, obejmując kobietę ostrożnie, jeszcze z niedowierzaniem. Ta przytuliła ją mocno i po chwili razem płakały cicho. Pan Leon stał ze zwieszonymi ramionami, ocierając ukradkiem łzy. - Przyjedziecie jeszcze? zapytała Gabriela, gdy żegnali się ze Stefanią i Rogerem. Przyjadą. Może nie tak od razu, bilety, ach te bilety!, takie drogie, ale przyjadą. Na wiosnę, albo jeszcze lepiej: latem. Do
Jagódki, o której tyle opowiadała im Stefania, gdy czekali na powrót Gabrysi. Przyjadą ze słoiczkiem rydzów, a wtedy... wtedy Gabrysia spróbuje pokochać i ich. Spotkanie Reni i Leona - słowa: ojciec i matka nie chciały przejść Gabrieli przez gardło - było dla dziewczyny większym wstrząsem, niż chciała przed samą sobą przyznać. Rozpamiętywała każdą minutę, gdzie tam minutę, każdą sekundę spotkania, najdrobniejszy gest Renaty, uśmiech Leona, słowa skierowane do niej, do siebie nawzajem, do cioci Stefanii... Od tego rozpamiętywania Gabrysia dostała wysokiej temperatury i musiała położyć się do łóżka. Leżała rozpalona, całymi dniami patrząc w sufit i próbując zrozumieć dlaczego. Dlaczego ją porzucili, dlaczego przez niemal trzy dziesięciolecia nie zainteresowali się, czy żyje, a gdy to uczynili, to tylko dlatego, by odnaleźć córkę, nie, nie Gabrysię, ale Malinę? Bo tylko Malina była ich córką. Wtulała twarz w mokrą od łez poduszkę i płakała bezgłośnie, do dnia, gdy ciocia przysiadła na łóżku i zapytała ot tak, jakby pytała o pogodę: - Chcesz do nich wrócić? Gabrieli szloch utknął w gardle. Spojrzała na Stefanię przerażonymi oczami. Wrócić? Do obcych ludzi?! A po co?! Czyżby ciocia również miała jej dosyć? O to ostatnie zapytała na głos. - Nie, głuptasie. - Stefania pogładziła ją po włosach. - Ale widzę, że cierpisz, więc pomyślałam, że chcesz poznać rodziców, zrozumieć, zadać pytania i usłyszeć odpowiedzi. Może nie chciałaś mnie tym ranić, myślałam dalej, i dlatego się rozchorowałaś? Więc oznajmiam ci, że choć będę tęsknić niemożebnie, możesz jechać do rodziców. Mam nadzieję, że wrócisz. - Ale... ja nie chcę! - Dopiero teraz uświadomiła sobie, że tak naprawdę płacze jej urażona duma, że oto ją, cudowną,
zdolną i piękną Gabrielę Szczęśliwą ktoś śmiał odrzucić. Nie, nie w niemowlęctwie, a teraz. Ze rodzice po latach przyjechali nie do niej, uroczej Cukrowej Wróżki, Vice Queen of Beauty, a w poszukiwaniu drugiej córki, niesympatycznej, nie dbającej o nich Maliny. To nie mogło się Gabrysi w głowie pomieścić, że wybrali nie ją, a tamtą. Obcy ludzie, których widziała po raz pierwszy, a może ostatni w życiu, całkowicie obcy, bo przecież matką i ojcem, i najserdeczniejszą przyjaciółką na dodatek, była jej do tej pory Stefania. - Ciociu - ujęła dłonie opiekunki - jaka ty jesteś mądra. - Nie wiem, czy jestem mądra, wiem, że cię kocham odparła Stefania po prostu. Długie chwile siedziały, przytulone, ciesząc się swoją bliskością i tym milczeniem, które mówiło więcej niż słowa. Przerwała je Gabrysia. - Chciałabym cię o coś spytać... - Tak, serdeńko? - I przepraszam, że pytam dopiero teraz, ale... całe życie pragnęłam odnaleźć rodziców i powiedzieć to im, a gdy w końcu odnalazłam... czy mogę mówić do ciebie... mamo? Stefania aż wstrzymała oddech. Zwróciła na dziewczynę dobre, jasne oczy, teraz wilgotne od pierwszych łez. - Tak, Gabryniu, tak, córeńko najmilsza, możesz. Dziewczyna przytuliła się do niej z powrotem i znów siedziały sobie, milcząc zgodnie, w wieczornym mroku rozpraszanym ciepłym światłem lampki. Oliwier pojawił się w mieszkaniu na Mariensztacie parę dni później. Wszedł, przywitał się ze Stefanią - Roger wyjechał do Francji załatwić sprawy majątkowe usiadł w fotelu naprzeciw Gabrieli i bez słowa podał jej list, pisany zamaszystym, niemal męskim charakterem pisma. Drogi Oliwierze, chciałabym, azaliż przeprosić Cię za zniknięcie bez tamtego uprzedzenia, ale los taki już czasem
płata niespodzianki. I mi się właśnie jakoby taka przydarzyła. Jestem gościem honorowym tutaj Asmida al Hajewa, piątego księcia Maroka. Jak możesz sobie tak jakby wyobrazić, mieszkam po iście królewsku, mając do dyspozycji otóż to nie tylko wspaniały apartament, ale i służkę. Do Polski jednakowoż raczej nie wrócę, moją przyszłość chcę związać z tym krajem, krajem jakoby pięknych krajobrazów i dobrych ludzi. Nie czekaj więc na mnie. Jeśli chodzi o nasze zaręczyny raczej ale tak ująć je mogę: nie! Zostaję tutaj. Pierścionek odeślę mimo przy najbliższej okazji. Nie czekaj na mnie. Ucałuj tudzież Gabrielę, za nią będę tęskniła. Z poważaniem. Malina. Gabriela uniosła znad listu zdziwione spojrzenie. - Też miałem taką minę, gdy czytałem go po raz pierwszy - odezwał się mężczyzna, zasępiony. - Nie wiedziałam, że się zaręczyliście. Współczu... - Bo się nie zaręczyliśmy! - To o czym ona pisze? „Nie czekaj na mnie", o, nawet powtórzone, „pierścionek odeślę"... - Nic innego nie rzuciło ci się w oczy? - Jest pisany dość... oryginalnie. Te wtrącenia są... zupełnie bez sensu: „azaliż", „mimo", „jednakowoż". A już najbardziej kretyńskie wydaje się to zdanie - puknęła palcem w kartkę - „raczej ale tak ująć je mogę: nie!". Szczyt absurdu! Zaraz, zaraz, poczekaj... - Gabriela pochyliła się nad listem, zmarszczyła brwi i pobladła nagle. Pierwsze litery wyrazów w tym zdaniu ułożyły się w rozpaczliwy krzyk: RATUJ MNIE! Oliwier skinął głową. - Właśnie. Cała reszta tych nonsensownych wtrąceń miała ukryć to jedno wymowne zdanie. - Co robimy? - Gabriela poderwała się na równe nogi, gotowa ruszać siostrze z odsieczą.
- Ty siedzisz na czterech literach i udajesz, że o niczym nie wiesz, ja jadę do Maroka, odnaleźć piątego księcia i naszą Malinę. - Mogłabym pojechać z tobą! Co dwie głowy... - Po pierwsze, jesteś kobietą, a Maroko to dziki kraj, jeszcze i ciebie porwą, po drugie, jesteś znana wszem wobec, na pewno zwróciłabyś uwagę księcia i narobiła jeszcze większych kłopotów - Musiała się zgodzić z tą argumentacją. Pojadę i wrócę. Z Maliną. Albo nie wrócę wcale. Nic więcej nie było do powiedzenia. Malinę przywiózł Oliwier dwa tygodnie później. Czekająca na nich w sali przylotów Gabriela na widok siostry uniosła dłoń do ust, by nie krzyknąć. Dwudziestoośmioletnia kobieta wyglądała jak wrak człowieka. Nie w sensie fizycznym - schudła parę kilogramów, ale nie to rzucało się w oczy. Ostrożny chód, podkrążone oczy, jakby nie spała od nie wiadomo jak dawna, spłoszony wzrok, pustka w spojrzeniu i obtarte nadgarstki, które ukryła pod długim rękawem wymiętego żakietu... Uściskała niepewnie Gabrielę, wsiadła do samochodu Oliwiera i, nadał nie odzywając się ani słowem, zapatrzyła się w okno. Gabrysia spojrzała na Oliwiera, który wyglądał niewiele lepiej. Wzruszył ramionami. - Może uświadomisz mnie, co się tam stało?! wykrzyknęła z gniewem. - A co się mogło stać w dzikim kraju porwanej Europejce? Mam ci to rozpisać czy rozrysować? A może pokazać? - rzekł odpychającym tonem. - Malina dostała nauczkę. Drugi raz tego błędu nie popełni, prawda, złotko? zwrócił się do kobiety bez cienia czułości czy współczucia w głosie. - Nie popełnię - odparła cicho tamta.
- Odwiozę was, gdzie tam sobie chcecie i jadę w swoją stronę - ciągnął. - Spotykam się od jakiegoś czasu z fajną dziewczyną. Na poważnie. Gabrysia spojrzała na siostrę. Doprawdy Oliwier mógłby być delikatniejszy, wiedząc, że Malina kocha się właśnie w nim, ale ona patrzyła w okno zupełnie zobojętniała. - Spokojna głowa, dziecko - mężczyzna zwrócił się do Gabrysi - wyjaśniliśmy sobie z panią mecenas to i owo podczas długiej podróży: Malinka kocha li tylko wyzwania, a raczej kochała, bo ta miłość przeminęła z wiatrem marokańskiej pustyni. Tamże, w bajkowej rezydencji swojego księcia tak dostała po dupie, podejrzewam, że dosłownie również, iż przez resztę życia zamierza cieszyć się, że żyje, pal licho karierę. Pogodzi się z rodziną, wesprze rodziców, odpokutuje parę grzeszków, w tym również próbę powtórnego wpakowania mnie za kratki, by mogła podać uwięzionemu pomocną dłoń... - Malina! - jęknęła Gabriela. - Naprawdę chciałaś to zrobić?! - Gdyby nie książę, już bym siedział - prychnął Oliwier z nienawiścią i pogardą. - Dziękujmy Allahowi za książąt! Ależ ja nienawidzę takich manipulantek... No, wysiadajcie, jedna z drugą, na resztę życia mam was dosyć. - Mnie też? - miauknęła Gabrysia, nieszczęśliwa z powodu tego, co usłyszała. - Ciebie może nie - odparł łaskawie, pożegnał je skinieniem ręki i odjechał z piskiem opon, naprawdę wzburzony. - Przepraszam, ale nie wejdę do środka - odezwała się milcząca przez cały ten czas Malina. - Chcę jechać do domu... Gabriela pokiwała głową ze zrozumieniem. - Wezwę taksówkę.
- Nie zrozumiałaś mnie. Chcę jechać do Dobryczyna, do rodziców. Gabrysia ponownie przytaknęła. - To dobry pomysł. Byli tutaj. Szukali cię już po pierwszym liście. - Szukali mnie? - W oczach kobiety pojawiły się łzy i powoli spłynęły po policzkach. Pożegnała się z siostrą, obiecując, że odezwie się zaraz po przyjeździe, i już miała ruszać w stronę przystanku, gdy odwróciła się jeszcze raz i powiedziała cichym, beznamiętnym głosem: - Wiesz, zawsze byłam silna i niezależna. Wiedziałam, że sobie poradzę. A tu paru burków, nie używając przemocy, jedynie głodem i brakiem snu, potrafiło mnie zmusić do wszystkiego. To daje do myślenia. Powlokła się w górę ulicy. Nagle obróciła się na pięcie. - Ale wiesz, jak się zemściłam? - krzyknęła z oddali. Zaraziłam księciunia HIV - em! Gabriela aż chwyciła się za serce. - Malina - jęknęła - ty chyba... - Spokojnie! Wcisnęłam Asmidowi ten kit, żeby mnie wypuścił. Grunt to pomyślunek! - Popukała się w skroń. Tylko nie mów nic Oliwierowi, myśli, że to dzięki sile jego perswazji. No, trzymaj się, siostra! - Machnęła Gabrieli ręką, uniosła nieco wyżej głowę i odeszła. Dziewczyna odprowadziła znikającą sylwetkę oszołomionym spojrzeniem. - Ty to nie zginiesz... - mruknęła z podziwem. Kamień spadł jej z serca. Mimo grudniowej pogody świat odzyskał kolory. Konie, sprowadzane jeden po drugim po pochylni samochodu, parskały niespokojnie, łypiąc na boki. Po wielogodzinnej podróży z Bukowego Dworku do Jagódki widok murów stajni i zapach siana wpływał na zwierzęta
kojąco. Raźno ruszały za opiekunami, bez oporów zajmując przydzielone im boksy. Z nozdrzy buchały im kłęby pary. Było mroźne, grudniowe popołudnie. - Binguś! - wykrzyknęła Gabrysia na widok śnieżnobiałego ogiera. On też się ucieszył. Zarżał przeciągle na powitanie, szturchnął swą panią nosem, mało jej nie przewracając, i poczłapał do stajni, zadowolony i już spokojny. Marta, idąc za nimi, okiem znawcy obrzuciła budynek na zewnątrz i w środku. - Wcale się nie dziwię, że hodowla kresowych koni stała na tak wysokim poziomie - stwierdziła, podziwiając duże, jasne pomieszczenia. - To cholerny pałac, nie stajnia. - Dziadek był ułanem - odparła skromnie Gabrysia, choć w duchu puchła z dumy. - Uwielbiał ponoć konie - to wiem z opowiadań Stefanii - i stado miał niewielkie, za to szlachetne. - A ty idziesz w jego ślady - uśmiechnęła się do dziewczyny Marta. - Z twoją pomocą - Gabriela odpowiedziała tym samym. - Dzwoń do mnie w każdej sprawie - przykazała surowo kobieta. - Jesteś zielona w hodowli, więc nie szastaj bingowymi genami na prawo i lewo. Wyszukam mu odpowiednie panienki, żebyś nie musiała się później wstydzić. I wystawiaj go, na Boga! Wyścigi, czempionaty, ten koń zajdzie wysoko! - Dobrze, już dobrze, wałkowałyśmy ten temat przez ostatni miesiąc. Zaufaj mi i niczym się nie martw. Nie zmarnuję twego ukochanego konika. Marta pokręciła bez przekonania głową, ale musiała zawierzyć Gabrysi. Bingo i reszta koni były od dziś jej. Marcie nie pozostało nic innego niż pożegnanie się z ukochanymi chabetkami i wyjazd w nieznane, na zawsze...
Ciężar przygniótł piersi kobiety. Z trudem powstrzymywała łzy, gładząc białą jak śnieg szyję ogiera. - Bądź grzeczny, łobuziaku - szeptała łamiącym się głosem. Koń oparł na jej ramieniu ciężką głowę i parsknął cicho. Odepchnęła go lekko i nie żegnając się z nikim innym, wskoczyła do szoferki. Dopiero pod Włodawą, zjechawszy na bok, pozwoliła sobie na rozpaczliwy płacz. Cicho piknęła wiadomość. Chciała cisnąć komórkę na siedzenie obok, ale to mogło być coś ważnego. Od Gabrieli. „Martuś, mam pomysł! Gdy już w tych głupich Stanach otworzysz własną stadninę, przyślę Ci Binga w probówce! Co Ty na to?!" Kobieta przeczytała wiadomość raz jeszcze, po czym musiała się roześmiać. Śmiała się, ocierając niedawne łzy. Gabrysia, ta kochana, cudowna istota, miała rację: to że Marta rezygnuje dla dobra dziecka ze stajni w Polsce, nie znaczy, że musi zrezygnować z marzeń w ogóle! Kiedyś znów będzie miała swoje chabetki! Może nie tak zaraz, może miną długie lata, ale stajnię otworzy! A gdy kupi dobre amerykańskie klacze... Gabi przyśle jej Binga. W probówce. I wszystko wróci na swoje miejsce. Zatrąbiła wesoło na mijającego ją tira i ruszyła w dalszą drogę. * Miałam kiedyś piękny sen... Biegłam polną drogą - biegłam!, choć jeszcze wtedy, na jawie, mogłam jedynie kuśtykać, nienawidząc swego kalectwa - między złotymi od słońca, uginającymi się pod dojrzewającym ziarnem kłosami zbóż. Powietrze pachniało rozgrzaną ziemią i dojrzałą pszenicą. Wysoko w górze śpiewał skowronek, przelatywały jaskółki po błękitnym jak niezapominajki niebie.
Było cudne, upalne, letnie popołudnie. Minęłam mostek na rzeczce, zatrzymując się dla nabrania tchu w cieniu rosnących po obu jej brzegach drzew. Ale coś gnało mnie dalej. Przemożna tęsknota i... nadzieja, nie, nie nadzieja, pewność, że za lasem, do którego prowadziła ścieżka, czeka na mnie coś wspaniałego, coś, o czym nie śmiałam marzyć. Jak na skrzydłach pobiegłam dalej, z sukienką plączącą się wokół kolan. Wypadłam zza drzew i... I wtedy się obudziłam. W mieszkanku na Mariensztacie. Ze łzami w oczach i ową tęsknotą. Po nadziei nie zostało ani śladu. Teraz biegnę tą samą drogą, a w sercu mam pewność, że za lasem czeka mnie nie bolesne przebudzenie, ale mój dom. Dworek Jagódka. A w niej ci, których kocham ponad życie. Gabrysia jeszcze przyspieszyła kroku. Przyjechała wcześniejszym autobusem, nie uprzedzając o tym Pawła, nikt jej więc na przystanku nie oczekiwał. Ale w tym dniu chciała pobyć trochę sama, zmęczona nie kończącym się remontem i tłumem ludzi - robotników, konserwatorów, dostawców - przewijających się przez dwór i jej, Gabrysi, życie. Pół roku wcześniej zaczęła remont, teraz dobiegał końca. Dwór Jagódka stał w promieniach letniego słońca, lśniąc bielą ścian i czerwienią dachówek. Po murach, tam gdzie rośliny udało się ocalić, pięły się clematis i bluszcz, nadając odnowionemu pałacowi stateczności i patyny. Po lewej stronie alei, wiodącej do szerokich podwójnych wierzei, lśniły wody stawu, ukochanego przez Alka. Pewnie i teraz chłopiec tkwił na pomoście obok pana Jakuba Dęby, pszczelarza, z którym serdecznie przez te pół roku się zaprzyjaźnił, wpatrzony w spławik czekał na rybę, albo chociaż żabę, która nabierze się w to leniwe letnie popołudnie na zmarnowaną dżdżownicę.
Gabrysia dojrzała jasną głowę chłopca - już niedługo, prawomocnym wyrokiem sądu, jej synka - i serce zalała jej fala miłości. W tym momencie usłyszała pogwizdywanie drugiej miłości swego życia, Pawła. Mężczyzna prowadził z dalszego pastwiska konie. Szły spokojnie, z Bingiem na czele, poszczypując od czasu do czasu trawę z pobocza, kiwając poważnie głowami, poparskując. Paweł w białej rozpiętej koszuli i błękitnych dżinsach nigdy nie wyglądał bardziej pociągająco. Gabrieli aż dech w piersiach zaparło z niedowierzania, że ten mężczyzna jest jej, na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie, póki śmierć ich nie rozłączy - tak jej przyrzekał, gdy otoczeni rodziną i przyjaciółmi brali cichy ślub w wiejskim kościółku. Zniknął w drzwiach stajni. Konie podążyły za swym panem, rozchodząc się do boksów. Gabrysia zwróciła oczy w stronę podjazdu, na którym parkował samochód Rogera. Wiedziała, że już są: jej przybrany tata, mama Stefania, prawdziwi rodzice i Malwina która porzuciła lukratywną, a moralnie wątpliwą, karierę bezwzględnej adwokatki, na rzecz kiepsko płatnej pomocy maltretowanym kobietom i ich dzieciom. Drugim samochodem przyjechali Marta z Mateuszem. Chłopiec, czy raczej młody mężczyzna, bo syn Marty wyraźnie zmężniał w tych Stanach, przycinał żywopłot, okalający klomb przed dworem. Całkiem nieźle mu to szło! Całe towarzystwo urzędowało na tarasie po drugiej stronie domu - dochodziły stamtąd śmiechy i pokrzykiwania. I zapach grillowanych mięs. Wszyscy czekali na właścicielkę dworu - Gabrielę Szczęśliwą, by po raz pierwszy otworzyła przed nimi jego podwoje. Do tej pory prace remontowe odbywały się przy drzwiach zamkniętych.
Ciocia Stefania dokładnie opisała wygląd i wystrój wszystkich pokoi i była teraz ciekawa, jak też jej córeczce udało się przywrócić wnętrze dworu do dawnej świetności. Bo z zewnątrz zapierał dech w piersiach! Wszystko, od żwirowanego podjazdu po kwiaty kwitnące na klombach, było przeniesione wprost ze świetnej przeszłości Jagódki. - Cześć! - krzyknęła wesoło Gabrysia, wypadając zza węgła. - Czemu biesiadujecie beze mnie?! Wszyscy rzucili się jej na powitanie. Po chwili dołączyli Paweł z Alkiem. - Kiedy pokażesz nam wreszcie dom? - rozbrzmiał ponad wszystkimi głos jak zwykle niecierpliwej Marty. - Założę się, że Bukowego Dworku nie przebiłaś! - I się zdziwisz, droga Marteczko - zaśmiał się Paweł. Roger sprzedał dom we Francji i sfinansował resztę remontu. Twój Bukowy Dworek przy Jagódce to... - No, no, to się jaśnie państwo z naszych dzieci porobiło! - zaśmiała się bez urazy Marta. - Kiedy więc?... - Ja też jeszcze nie widziałem swojego pokoju! wykrzyknął Alek. - Ciocia Gabrysia nie pozwoliła mi, swemu synkowi, nawet okiem rzucić! Ale opisałem dokładnie, czego potrzebuję niezbędnie! - Wieczorem - obiecała Gabrysia. - Pokażę wam Jagódkę wieczorem. Jeszcze muszą parę drobiazgów przywieźć. Kupiłam cudną zastawę, srebrne sztućce, rodowe!, i ręcznie haftowane obrusy. Jak szaleć, to szaleć! Zagoniła towarzystwo z powrotem do grilla, sama odciągając Pawła na stronę. - Zapowiedziała się ekipa kosmicznych metamorfoz rzekła półgłosem. - Chcą nakręcić program o nas wszystkich. Coś w stylu „od zera do milionera".
Paweł skrzywił się lekko, czemu Gabrysia wcale się nie dziwiła. Ona też nie miała ochoty wpuszczać do swego życia połowy Polski. - Na program nie wyraziłam jeszcze zgody, ale zaprosiłam ich prywatnie, na wielkie otwarcie. Gnom, to znaczy pan Tadzio, obiecał nakręcić piękny materiał z tego wieczoru, będziemy mieć pamiątkę. Czyń teraz obowiązki pana domu, ja zajmę się ostatnimi przygotowaniami... Zniknęła za ciężkimi dębowymi drzwiami, przyłączając się do kobiet, krzątających się gorączkowo po domu: ostatnie porządki, ustawianie stołów, gotowanie i pieczenie potraw... Na wielkie otwarcie Gabrysia zaprosiła także nowych przyjaciół - ze Szczęśliwic. Przyjęcie na trzydzieści osób nie było największym w ścianach tego dworu, ale w karierze pani na włościach owszem. Wreszcie zapadł oczekiwany przez wszystkich wieczór... Maciejka, zasiana pod oknami, pachniała obezwładniająco. Pokoje rozświetlały kryształowe żyrandole. Goście przechodzili z jednego do drugiego, wydając okrzyki zachwytu i niedowierzania. Ciocia Stefania raz po raz ocierała łzy, tuląc się do nie mniej wzruszonego Rogera. Oboje, dzięki Gabrysi, wrócili do czasów szczęśliwego dzieciństwa, kiedy po tych właśnie pokojach beztrosko biegali, bawiąc się w chowanego... Wreszcie zostały przed nimi ostatnie drzwi. Gabrysia wstrzymała oddech, po czym z rozmachem otworzyła podwójne wierzeje sali balowej. Goście oniemieli z zachwytu. Salę zalewało światło z kryształowego żyrandola i takich samych kinkietów. Ściany w kolorze zachodzącego słońca jeszcze pachniały świeżą farbą. Z okien spływały aż do ziemi ciężkie, aksamitne kotary koloru burgunda, przewiązane
złotymi wstążkami. Parkiet lśnił niczym lustro. W rogach zieleniły się rośliny w kutych kwietnikach, zaś naprzeciw ogromnego kamiennego kominka, na którym trzaskał ogień, przydając nastroju, królował długi, masywny stół, nakryty śnieżnobiałymi obrusami, zdobionymi ręcznym haftem i porcelanową zastawą. Wspaniałe kompozycje kwiatowe dzieło jednej z mieszkanek Szczęśliwic, świece w srebrnych lichtarzach oraz dziesiątki potraw i ciast, dopełniały dzieła. - O ja cię, ciociu... - wyszeptał oczarowany Alek. - Tu mieszkał król czy jak? Goście nie wyrzekli ani słowa, rozglądając się po sali oczami okrągłymi ze zdumienia. Paweł przygarnął dziewczynę, całując bez słowa pachnące konwalią włosy. Gabrysia klasnęła w ręce, zachwycona ich zachwytem. - Siadajcie, kochani! Pora zacząć wielkie ucztowanie! - Nie tak szybko, Queen of Beauty - odezwał się pan Tadzio, zwany Gnomem. - Pozwól, że wręczymy prezenty i wyrazimy, w imieniu swoim i tu obecnych, pewną prośbę... Prezenty? Gabriela uwielbiała prezenty. Od każdego już tego dnia coś dostała: a to piękny olejny obraz dawnego mistrza, a to kapę na łóżko, porcelanowy bibelocik, haftowane w mereżkę serwetki... Co też miał dla niej Gnom i... Pan Tadzio wrócił z sieni, niosąc duże, podłużne, wyglądające całkiem znajomo pudło. - To chyba nie jest to, co mam na myśli? - Gabrieli rozbłysły oczy. - Owszem, to. - Uśmiechnął się z satysfakcją malutki mężczyzna. Oczom wzruszonej dziewczyny ukazała się zjawiskowa suknia Cukrowej Wróżki, w której Gabrysia podbiła serca telewidzów na całym świecie. I baletki.
- A to ode mnie. - Paweł podał jej skromniejsze pudełko. Na granatowym aksamicie spoczywał równie znajomy diadem. Gabrysia uniosła go pod światło. W maleńkich brylancikach odbijały się płomienie świec. - Zatańcz dla mnie - szepnął Paweł, całując dziewczynę w usta. Spojrzała na niego Z niedowierzaniem. - Chyba już nie umiem... - Zatańcz, ciociuu! - Przyskoczył z drugiej strony Alek, obsypując policzki Gabrysi mnóstwem całusów. Goście też nie pozwolili na odmowę. Wreszcie, zarumieniona, o oczach błyszczących jak gwiazdy, z przewieszoną na ramieniu suknią zniknęła w sieni. Rozbrzmiały pierwsze dźwięki muzyki... Gabrysia, właśnie Gabrysia, a nie Cukrowa Wróżka - na czubkach palców wbiegła na środek sali i... zatańczyła. Dla tych, których kochała, dla samej siebie, dla Boga, z czystej radości życia. Wytańczyła całą wdzięczność za to, co od Najwyższego dostała. Wdzięczność za Pawła i Alka. Za mamę Stefanię i tatę Rogera. Za Jagódkę. Za jej pola, stawy, las i wiekowe drzewa w parku. Za sarny i dziki podchodzące do paśnika. Za stadka kuropatw i sikorek, zlatujące do rozsypywanego codziennie ziarna. Za Binga i wszystkie konie, które znalazły w stajni spokojną przystań. Za Martę i jej synka. Za przyjaciół i znajomych, którzy byli przy Gabrysi na dobre i na złe. Za tamtą, drugą rodzinę - Renię i Leona, Malwinę i resztę rodzeństwa. Wreszcie... za to, że może tańczyć! Ostatnie dźwięki muzyki przebrzmiały. Gabriela wpadła w kochające ramiona swej rodziny. Była szczęśliwa. Gdzie tam szczęśliwa! Była Szczęśliwa, przez duże S, właśnie tak! Poziomka, 8 października 2010