Tytuł oryginału LORO MI CERCANO ANCORA Copyright © 2014 Arnoldo Mondadori Editore S.p.A., Milano All rights reserved Opracowanie graficzne okładki: Ma...
9 downloads
21 Views
1MB Size
Tytuł oryginału LORO MI CERCANO ANCORA
Copyright © 2014 Arnoldo Mondadori Editore S.p.A., Milano All rights reserved
Opracowanie graficzne okładki: Magdalena Zawadzka
Zdjęcie na okładce: Pablos33/Shutterstock.com
©
Jamen
Redaktor prowadzący: Monika Kalinowska
Redakcja: Joanna Habiera
Korekta: Irma Iwaszko
ISBN 978-83-8097-445-6
Warszawa 2016
Percy/Shutterstock.com;
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Dla mojej córki
Dla mojej matki
To prawdziwa historia Marii Stefanelli, wdowy po bossie ’ndranghety Francescu Marando, będącej świadkiem koronnym w wielkim procesie toczącym się w Turynie przeciwko osobom oskarżonym o współpracę z kalabryjską organizacją kryminalną, która zapuściła korzenie w Piemoncie. Przedstawione tutaj wydarzenia działy się naprawdę. Dla ochrony prywatności oraz ze względów bezpieczeństwa personalia osób pośrednio związanych z zajściami zostały zmienione, podobnie jak nazwy niektórych miejsc i opisane okoliczności. Wszystkim oskarżonym przysługuje prawo domniemanej niewinności aż do ostatecznego wyroku sądu.
Prolog Co noc wymioty podchodziły mi do gardła. Rozsmarowywałam pod nosem odrobinę maści eukaliptusowej i próbowałam myśleć o czymś innym. Dotychczas udawało mi się powstrzymać torsje, ale tym razem nie dałam rady. Dreszcze, niekontrolowany napływ śliny, ucisk w żołądku. Niemożliwy do opanowania tajfun mdłości, bieg do łazienki. W ostatnim momencie, by zachować w czystości stanowisko pracy. Kiedy płukałam usta, weszła kierowniczka działu i spytała, czy wszystko w porządku. Nic nie było w porządku, ale potaknęłam. Moje życie było ciągłym udawaniem. Już do tego przywykłam. Odpowiedziałam, że zmarzłam po zbyt obfitej kolacji i rozbolał mnie brzuch. Musiałam wrócić do szatni, powtórzyć procedurę wejścia na linię, zmienić fartuch, ochraniacze na buty, rękawiczki, czepek, maskę. Obróbka mięsa wymaga przestrzegania rygorystycznych standardów. Zdążyłam jeszcze usłyszeć ostrzeżenie szefowej, że te pół godziny potrącą mi z pensji. Miałam ochotę skoczyć jej do gardła, ale tylko się uśmiechnęłam. Nie mogłam stracić tej pracy, od tego zależało nasze życie. Wróciłam na swoje stanowisko. Na widok dzika znowu dopadły mnie mdłości. Nie byłam w stanie odkroić zakrwawionego mięsa od skóry. Myślałam o twoim ojcu. I o jednym zdaniu, które mną wstrząsnęło, gdy czytałam orzeczenie lekarza sądowego: zjedzony przez dziki. Zastrzelili go z pistoletu, następnie spalili, a potem rzucili na żer leśnej zwierzynie. Wyobrażam sobie czarną masę leżącą na ziemi, otoczoną przez zwierzęta, jak gryzą, rozdzierają i rozszarpują ją na kawałki. Pastwiły się nad ciałem mężczyzny, którego poślubiłam. Zanurzyłam ręce w mięsnej miazdze przechodzącej po rolkach i pomyślałam o zmasakrowanym ciele swojego męża, wyobraziłam sobie, jak zostało przeżute, strawione i przetworzone w komórki tkanek. Od kwaśnego odoru zakręciło mi się w głowie. Poprosiłam o przesunięcie na inny dział dziczyzny: zające, bażanty, jelenie, sarny, cokolwiek. Nie było takiej możliwości. Rozebrałam się, by przy wyjściu zaczekać na świt i przyjazd autobusu dla nocnej zmiany. Wspomnienia tłoczyły się w mojej głowie, zawładnął mną lęk przed teraźniejszością. Myślałam o tobie, śpiącej samotnie w swoim pokoju. Jeśli obudzi cię zły sen, będziesz musiała sama się z tym uporać. Twoja mama jest w pracy, twojego ojca zabito. Ile razy płakałaś nieutulona przez nikogo do snu. Nie miałaś dziadków ani ciotek mogących się tobą zaopiekować. Byli koszmarem, od którego wciąż uciekałyśmy. Mogłyśmy wieść normalne życie, ale stałyśmy się parą zbiegów, straciłyśmy wszystko, nawet nazwisko. W pierwszej klasie podstawówki nauczyłaś się pisać swoje imię nadane ci przez policję. Wybrałaś to, które najbardziej ci się podobało.
Byłaś z niego dumna, jak wiele dzieci, które w tym wieku chciałyby się nazywać inaczej. Traktowałaś wszystko jak dobrą zabawę. Dopóki ci nie wytłumaczyłam, że to poważna sprawa. Pracowałam nocą, aby spędzać z tobą czas w ciągu dnia. Z kim miałabym cię zostawić? Istniało zbyt duże ryzyko, że ktoś odkryje naszą tożsamość. A przede wszystkim bardzo mnie potrzebowałaś. Wracałam do domu o ósmej rano, kiedy już się obudziłaś. Akurat na czas, aby przygotować śniadanie i odprowadzić cię do szkoły. Kładłam się spać, a potem czekałam na ciebie po lekcjach przed bramą. Patrzyłam na maluchy wychodzące z dziadkami za rękę. Wysłuchiwałam narzekań matek na kłopoty z dziećmi, ich kpiących docinków na temat leniwych lub mających dwie lewe ręce mężów. Nie brałam udziału w tych rozmowach. Musiałabym opowiedzieć o innych problemach niż porozrzucane po całym domu ubrania albo brudne talerze w zlewie. Wieczorem, kiedy już utuliłam cię do snu, zamykałam drzwi, przekręcając klucz dwa razy; w razie potrzeby wiedziałaś, jak je otworzyć. Ze łzami w oczach biegłam ulicą do autobusu. Razem ze mną wsiadali tylko mężczyźni. Żadnego Włocha. Afrykańczycy, Pakistańczycy, Albańczycy. Pół godziny jazdy wśród zapyziałych wsi. Podobnych do tych, gdzie najprawdopodobniej zakopano nigdy nieodnalezione ciała mojego brata Nina i stryja Antonina, zwyrodnialca. Podczas gdy inni widzieli lasy i łąki, mnie przed oczami stało cmentarzysko. Wzrastanie w mafijnej rodzinie oznacza też i to: dramat kojarzenia najbardziej banalnych rzeczy ze śmiercią, przemocą i szaleństwem. Po dojechaniu na miejsce biegłam z innymi pod górę; żadnej drogi ani oświetlenia. Mieliśmy mało czasu na przygotowanie się do kontroli przed wejściem na linię; spóźnień nie tolerowano. Dopiero po pokonaniu wzgórza ukazywały nam się neony oświetlające zakład, a nozdrza wypełniał obrzydliwy smród przetwarzanego mięsa. Nie była mi pisana wolność od krwi i trupów.
Sala bunkier Szesnasty stycznia 2013 roku. Siedziałam na stalowym krześle. I czekałam wpatrzona w pustą przestrzeń. Odrapane ściany, blade światło neonówki. Zimno. W spoconych rękach ściskałam kominiarkę. Kupiłam ją w sklepie z chińszczyzną tuż przed wyjazdem. Stwierdziłam, że nie wydam swojej twarzy na pastwę bestii zamkniętych w klatce. Nie widzieli mnie dobrych parę lat. Ostatni raz, kiedy zeznawałam przeciwko nim w procesie o zabójstwo mojego brata i stryja. Czyli latem 2000 roku. Od tego czasu bardzo się zmieniłam. Na ulicy nikt by mnie poznał. To jedna z niewielu rzeczy, która wpływała na mnie uspokajająco. Za chwilę wejdę do sali bunkra w więzieniu, które dobrze znałam, usiądę za przesłoną i złożę zeznania przed wszystkimi sędziami mającymi wydać wyrok. Powiem prawdę. Tylko prawdę. I samą prawdę. Za chwilę usłyszę sapanie tych zwierząt tuż za mną. Poczuję, jak wbijają we mnie wzrok. Jak chłoną za kratami każde moje słowo, nawet momenty ciszy, w poszukiwaniu detalu, który wykorzystają przeciwko mnie, lub wskazówki umożliwiającej im wytropienie naszej kryjówki. Prokurator Monica Abbatecola, która miała mi zadawać pytania w trakcie procesu, zajrzała, żeby się ze mną przywitać. – Spokojnie, pani Mario. Musi pani tylko opowiedzieć o tym, co pani wie, i powtórzyć wcześniejsze oświadczenia. Wyczuła mój niepokój, więc weszła, objęła mnie i znikła. Kiedy w grudniu 2009 roku, prawie dziesięć lat po ostatniej rozprawie sądowej, otrzymałam ponowne wezwanie od prokuratury w Turynie kierowanej przez Gian Carla Casellego, poczułam, jakbym spadała w przepaść. Bracia twojego ojca deptali mi po piętach od 1998 roku: oskarżyłam ich o zamordowanie brata i stryja. Nie wybaczyli mi, że opowiedziałam o brudnych interesach i przyczyniłam się do ich skazania. A teraz zakrojone na szeroką skalę dochodzenie w sprawie przenikania kalabryjskich rodzin mafijnych do Piemontu znów zwróciło na nich uwagę śledczych. I nie tylko na nich. Prowadzący dochodzenie prokurator Roberto Maria Sparagna stwierdził, że mogę znać wiele istotnych dla sprawy osób, a każdy szczegół lub informacja mogły okazać się na wagę złota. Zgodziłam się ponownie zeznawać. I przyczyniłam się do aresztowania stu pięćdziesięciu podejrzanych w ramach operacji Minotaur1, która w 2011 roku zatrzęsła w posadach całym Turynem. Nawet ci nie wspominałam o wezwaniach w trakcie śledztwa. To był trudny okres dla nas obu; niedawno się dowiedziałaś, kim był twój ojciec, i poznałaś okoliczności jego zabójstwa. Odkryłaś to w najgorszy z możliwych i typowy dla
nastolatek sposób. Któregoś razu, kiedy miałam wrócić późno do domu, zaczęłaś grzebać w szufladach i szafkach. Skórzana teczka wypełniona papierami nie umknęła twojej uwagi. A ja po powrocie zastałam walające się po całym domu kartki i dokumenty. Ciebie nie było. Siedziałam przy stole i czekałam na twój powrót. Przez kilka godzin próbowałam się do ciebie dodzwonić na komórkę, ale odrzucałaś wszystkie połączenia. Mogłam tylko czekać. Tak oto, w wieku siedemnastu lat, odkryłaś, że jesteś córką narkotykowego bossa zamordowanego przez brata twojej matki, załatwionego następnie przez wujków, których pamiętałaś z dziecięcych beztroskich zabaw. Zrozumiałaś, że należysz do klanu ’ndranghety, bezlitosnej i krwawej organizacji mafijnej, prymitywnej, a jednocześnie wyrafinowanej. To było dla ciebie niczym seria siarczystych policzków. Odkąd pamiętam, zarzucałaś mnie pytaniami o rodzinę i nie potrafiłaś zrozumieć, dlaczego wszyscy prócz ciebie mają gromadę krewnych. Musiałaś się zadowolić słabo przekonującymi opowieściami o osobach, których twarzy nawet nie pamiętałaś. A potem, w jednej chwili, ujrzałaś mnie w zakłamanej, fałszywej, dwulicowej i obłudnej masce. Nie zliczę wszystkich epitetów, jakimi mnie obrzuciłaś. Zaskoczyło mnie twoje słownictwo; nigdy nie brałaś książki do ręki, a tu nagle, w potoku słów, zdołałaś znaleźć tysiąc synonimów na określenie jedynego miana, na jakie zasługiwałam według ciebie – oszustka. Kiedy pierwszy raz pojechałam złożyć zeznania w śledztwie, które doprowadziło do procesu Minotaur, powiedziałam ci, że wzięłam dodatkową pracę, aby dorobić. Sprzątanie statku. Wiedziałaś, że imałam się każdej roboty. Uwierzyłaś mi. Choć nie kryłaś zdziwienia, że przed wyjazdem kupiłam sobie nową bluzkę i spodnie. Od lat nosiłam te same ciuchy, a tamtego dnia nawet poszłam się uczesać, choć od miesięcy nie zachodziłam do fryzjera. Jechałam na spotkanie z ważnymi osobami i chciałam zrobić na nich dobre wrażenie, ale ty przecież nie mogłaś o tym wiedzieć. Dlatego wyjaśniłam, że na statku wymagają schludnego wyglądu nawet od majtków. Wyjazd zaplanowano na czwartą rano. O trzeciej byłam już na nogach: prysznic, spacer z psem, abyś mogła poleżeć w łóżku do późna. I kartka na stole oraz pięćdziesiąt euro na wydatki: „Wrócę szybko. Kocham cię. Mama”. Zeszłam do garażu, aby schować robocze ubrania w bagażniku samochodu, i stanęłam przed bramą, wypatrując policji. Para reflektorów w oddali, długie światła, znak, że to oni. Od kilku dni nie mogłam spać, rozmyślając, co się kryje za tym zaproszeniem. Miałam się tego dowiedzieć dopiero na miejscu. Zachodziłam w głowę, co się stało, i doszłam do wniosku, że znaleziono ciało mojego brata Nina, przeklętego stryja Antonina i ich kumpla Franca Mancuso. Od dnia ich zabójstwa, 1 czerwca 1997 roku, nie natrafiono na żaden ślad.
W samochodzie milczałam. Wzięłam ze sobą książkę, ale zamknęłam ją, gdy po raz enty przebiegłam wzrokiem po tej samej linijce. W prokuraturze czekał na mnie prokurator Sparagna ubrany ze stonowaną elegancją w szary garnitur oraz sierżant Luigi Salerno w nieodłącznej kurtce z wieloma kieszeniami. Sparagna powitał mnie serdecznie, choć było to nasze pierwsze spotkanie. Jego uśmiech niespodziewanie dodał mi otuchy; Salerno tylko się przywitał i nie dodał ani słowa, wbijając we mnie przenikliwy wzrok. Pokazali mi album ze zdjęciami kilkudziesięciu zbliżeń twarzy, bez nazwisk, bez żadnych adnotacji. Poprosili, bym wskazała znane mi osoby i opowiedziała o nich wszystko, co wiem. Prawdę i tylko prawdę. Ciążyła na mnie duża odpowiedzialność. Musiałam wskazać kryminalistów i nie wplątywać w tę sprawę niewinnych ludzi. Dodali jeszcze z naciskiem, że moje słowa są jak kamienie. Otworzyłam akta. Wessała mnie przeszłość. Poczułam przenikliwy chłód, zabrakło mi tchu, z trudem wypowiadałam słowa. Znowu ujrzałam twarze, które usilnie starałam się wymazać z pamięci. Marando, twoje wujostwo, i powiązane z nimi rodziny: Trimboli, Agresta, Perre, Portolesi, Zucco, Papalia, Barbaro. Twarze, które przywołały demony przeszłości. Nagrywali każde moje słowo. Kiedy skończyłam, pożegnali się ze mną i odesłali mnie do domu. Nie wiem, czy przesłuchanie na coś się zdało. W każdym razie nie chodziło o ciało mojego brata. Po drodze rozbolała mnie głowa. Musiałam się napić kawy z cytryną; babcinego remedium, które akurat mnie pomaga. Zatrzymaliśmy się na stacji; policjanci nie odstępowali mnie na krok, nie mogłam sama nigdzie się ruszyć. Wróciły dawne wspomnienia. Nigdy nie wierzyłam, że twoi krewni o mnie zapomną; kiedy ’ndrangheta wyda na ciebie wyrok, mogą minąć całe dekady, ale sprawa nie ulega przedawnieniu. Tyle że powrót do życia u boku policji oznaczał wyrzucenie na śmietnik dotychczasowych wysiłków, by uwolnić się od trawiącej mnie nerwicy: nieustanne oglądanie się przez ramię, unikanie osób próbujących się do mnie zbliżyć, zamykanie drzwi na cztery spusty przed pójściem spać. Oraz ostatnie sny, że otwieram drzwi i znajduję twoje ciało w kawałkach na wycieraczce. Budziłam się zlana potem. I nie mogłam już później zasnąć. Dojechałam do domu w środku nocy. Weszłam do garażu, wyjęłam ubrania z bagażnika, wytarłam nimi podłogę, aby je przybrudzić, i wciągnęłam na siebie. Na schodach jeszcze potargałam włosy i stanęłam w drzwiach z nieudawanym zmęczeniem na twarzy. Siedziałaś na kanapie i czekałaś na mnie. – Dzięki za kartkę i przepraszam, mamo, że przez te ostatnie miesiące tak się z tobą żarłam – powiedziałaś. Skąd mogłaś wiedzieć, że i tym razem skłamałam? Kiedy po jakimś czasie wszystko ci opowiedziałam, objęłaś mnie bez słowa.
Nie wiem, czy zrozumiałaś. Kilka razy miałam ochotę odpuścić, zażegnać nienawiść, jaką pałało wujostwo. Zdawałam sobie jednak sprawę, że moja decyzja o współpracy z wymiarem sprawiedliwości osiągnęła już zbyt wysoką cenę także i dla ciebie: rodzina twojego ojca wydała na mnie wyrok, dla bliskich przestałam istnieć, wyparli się mnie, wyzwali od najgorszych, uznali, że postradałam zmysły. Wycofanie się nie miało teraz najmniejszego sensu. I choć zdania nie zmieniłam, to kiedy pod koniec grudnia 2012 roku otrzymałam zawiadomienie, że za parę tygodni mam jechać do Turynu, by zeznawać w procesie, ugięły się pode mną kolana. Byłam u kresu sił ze względu na zbliżające się Boże Narodzenie: iluminacje, świąteczny nastrój i uliczna euforia działały na mnie deprymująco. Tylko dzięki tobie jakoś się trzymałam przez te lata. Przynajmniej jedną dobrą rzecz uczynił twój ojciec. I dlatego jestem w stanie wszystko mu wybaczyć. Składanie zeznań przed prokuratorem w zamkniętym pomieszczeniu i opowiadanie przez mikrofon przed sędziami, kiedy tuż obok ciebie siedzą osoby, na które donosisz, to dwie różne sprawy. Nie wszyscy dają radę. Podczas kilku rozpraw w procesie Minotaur niejednemu świadkowi złamanemu przez ’ndranghetę zabrakło odwagi, by potwierdzić oświadczenia złożone na etapie dochodzenia. Zgodnie z wymogami naszego wymiaru sprawiedliwości dowody nabierają mocy dopiero w trakcie procesu. Jeden ze świadków próbował nawet wmówić sędziom, że wezwano go przez pomyłkę, gdyż nosi takie samo nazwisko. – To nie ja, pani sędzio – oznajmił. Tacy ludzie. Tchórze? Realiści. ’Ndranghety boją się wszyscy. Żeby dotrzeć na czas do Turynu, musiałyśmy wylecieć z Rzymu, więc postanowiłyśmy ruszyć dzień wcześniej. Czekał mnie ogromny stres, długie przesłuchanie i chciałam być w formie. Odrzucono moją prośbę o składanie zeznań podczas wideokonferencji, co umożliwiano innym świadkom i współpracownikom wymiaru sprawiedliwości. Taką możliwość dostał na przykład twój wuj Rocco Marando, klanowa płotka na usługach braci i to wykorzystywana do wykonywania najpodlejszej roboty. Rocco miał w nosie organizację, uwielbiał przesiadywać w barze i chodziło mu jedynie o to, by mieć wystarczająco kasy, żeby miło spędzać czas na piciu, grze w karty i na automatach. – Zawsze miałem milionik przy sobie – oświadczył sędziom. Mogłam to potwierdzić, bo kiedy twój ojciec siedział w więzieniu, Rocco miał mnie na oku. Oczywiście nie chodziło o zapewnienie mi opieki, ale o kontrolę. Zeznał na procesie, że kiedy postanowił podjąć współpracę z wymiarem sprawiedliwości, zmęczony życiem w stresie i lękiem przed zabójcami, żona – wywodząca się z wysoko postawionego w ’ndranghecie klanu – odeszła od niego, zostawiwszy nawet długo wyczekiwanego syna, który urodził się po dziesięciu latach małżeństwa i kilku ciążach zakończonych poronieniem. Na początku Rocco
zamieszkał z rodziną pod prowizorycznym adresem, korzystając z ochrony policji, ale w dniu wyjazdu syna na kolonie parafialne żona wyznała, że musi wrócić do Kalabrii, do rodziców. Jej ojciec był ciężko chory i zostało mu niewiele czasu. Pożegnała się z mężem. – Jeśli nie zmienisz zdania, oni nie pozwolą mi wrócić i już nigdy nie zobaczę syna – powiedziała ze łzami w oczach. I tak się stało. Myślę czasami, jak bardzo musiała cierpieć; spotykałam się z nią często zaraz po ślubie, czasem na drinka dla poprawy humoru. Spośród moich trzech szwagierek była najmniej zmanierowana, nieprzywykła do wystawnego życia, a także do tego stopnia nieśmiała, że wstydziła się sama wybierać bieliznę i prosiła znajome o dokonanie zakupu. A jednak tylko ona okazała się niecałkowicie podporządkowana mężowi, który zresztą nie miał w sobie ducha kryminalisty jak pozostali bracia. Mimo to nie potrafiła wykorzystać szansy na ucieczkę, jaka pojawiła się, gdy Rocco podjął współpracę z policją; zew rodziny, z której się wywodziła, okazał się silniejszy od przywiązania do najbliższych. Kto wie, może podświadomy i desperacki instynkt opiekuńczy kazał jej opuścić syna i przywrócić mu wolność; wolność, na którą ona nie miała odwagi się zdobyć. A może się łudzę: zdolność ’ndranghety do podporządkowywania sobie ludzi jest w stanie zabić najbardziej pierwotne instynkty, łącznie z matczyną miłością. Od tej pory chłopcem musiał zaopiekować się ojciec, który nigdy nie pracował, bo nigdy nie miał na to ochoty. Zdarzyło mu się kilka razy przekroczyć próg placu budowy, ale tylko jako wysłannik przedsiębiorczego biznesmena zajmującego się w organizacji praniem brudnych pieniędzy, który za pośrednictwem różnych spółek zdołał wkręcić się w realizację znaczących przetargów w Turynie i okolicach. A to wszystko dzięki kontaktom z właścicielami znanych lokalnych firm budowlanych, które podzlecały mu duże roboty, nie bacząc na jego mafijne powiązania. Ciekawa jestem, czy Rocco zdoła wytrwać w programie ochrony świadków nakładającym surowy rygor. Za pośrednictwem więziennego kapelana krewni, którzy oczywiście podczas procesu wszystkiemu zaprzeczyli, próbowali go skłonić do negocjacji, obiecując, że przyjmą go z otwartymi ramionami. Bzdury i on doskonale o tym wiedział. Zastanawiam się nad jego nieznanym mi dziś losem i pocieszam się, że i tak będzie lepszy od życia w klanie, który oferuje jedynie więzienie albo szybką śmierć. Rocco zaproponował mi nawet spotkanie po tym, jak podjął współpracę z wymiarem sprawiedliwości. Znaleźliśmy się po tej samej stronie barykady. Ale ja mu nie ufam. Poza tym mój rozdział życia z rodziną Marando uważam za zamknięty. Na lotnisku w trakcie oczekiwania na lot Rzym–Turyn wspomnienia odżyły. To była jedyna trasa, jaką pokonałam z twoim ojcem, kiedy odsiadywał wyrok
w więzieniu Rebibbia i poprosił o kilkugodzinne widzenie ze mną. Postanowił, że zobaczymy się w naszym liguryjskim domu w Cogoleto. Tam się kochaliśmy. Owocem tego spotkania były twoje narodziny. Po wylądowaniu w Caselle2 ujrzałam znane krajobrazy mojej niewoli. Ścisnęło mnie w gardle, kątem oka zobaczyłam zjazd w kierunku Volpiano, gdzie teściowa zamknęła mnie w czterech ścianach wiejskiego domu. Szkoda, że samochód nie mógł latać; mój umysł był udręczony wielotygodniowym oczekiwaniem, a widok tamtejszych wsi okazał się koszmarem. Byłam u kresu sił. W hotelu wskoczyłam pod prysznic; miałam chwilę, by odpocząć przed kolacją. Czułam się tak, jakbym podróżowała od wielu dni. Zanim padłam na łóżko, położyłam na szafce puzderko z wizerunkiem ukochanego świętego i kosmykiem włosów twojej babci, mojej matki. Obcięłam go po jej śmierci, we wrześniu 2012 roku, czyli cztery miesiące wcześniej. Otrzymawszy informację o zgonie od bliskiej mi osoby, pojechałyśmy do szpitala. Czyste szaleństwo, ale nie byłam w stanie się powstrzymać. Moje rodzeństwo patrzyło na mnie skamieniałe. Nie widzieli nas od piętnastu lat. Twój wuj Vincenzo poćwiartował mnie wzrokiem i rzucił uprzejmie, że wyrosłaś na śliczną dziewczynę. – Zasługujesz na lepszą matkę – oświadczył podniesionym głosem, by wszyscy usłyszeli. W kaplicy objęłam leżące na stole, pozbawione życia ciało mojej mamy. Lodowate. Jak zawsze w stosunku do mnie. Obudziłam się znienacka przestraszona, że spóźnię się na rozprawę. Dopiero po chwili zrozumiałam, że jest wieczór. Wstałam, żeby się przygotować do wyjścia na kolację. W lustrze zobaczyłam kobietę po przejściach. Od dawna nie poświęcałam wiele czasu na przyglądanie się sobie i prawie się nie rozpoznałam: zbyt ostre rysy twarzy, za dużo zmarszczek, za dużo cierpienia. Spacer pomógł mi się odprężyć. Turyn to piękne miasto, a dzięki artystycznej iluminacji zyskał magiczny wygląd; tutaj tradycyjne dekoracje świąteczne nie wpływały na mnie deprymująco. Policjanci z obstawy wyjaśnili, że po raz pierwszy zainstalowano je przed Bożym Narodzeniem w 1998 roku. Czyli wtedy, kiedy podjęłam decyzję o współpracy. Podczas kolacji próbowali rozproszyć moje złe myśli i na kilka godzin zdołałam się od wszystkiego oderwać, ale nocą znowu zmieniłam się w kłębek nerwów. Co godzina spoglądałam na budzik. Rano byłam w stanie przełknąć jedynie filiżankę kawy i nic więcej, pomimo nalegań moich towarzyszy. Wsiadłam do samochodu opancerzonego i po kilku minutach dojechaliśmy do zakładu karnego Le Vallette. Ula wyzutego z pracowitości. Inkubatora udręk dla więźniów, ofiar i ich rodzin. Wielokrotnie pokonywałam tę trasę, gdy jechałam w odwiedziny do twojego ojca. Dzięki Bogu sala bunkier przygotowana na potrzeby procesu znajdowała się w oddalonym
skrzydle, więc nie musiałam odgrzebywać starych wspomnień. Usiadłam przy wejściu. Obdrapane ściany, stalowe krzesło. Stanęłam przed sędziami w kominiarce na głowie. Słysząc pomruki dochodzące z klatki, bezzwłocznie skryłam się za przesłoną. W sali było zimno, ale po pierwszym pytaniu prokuratora skupiłam się tylko na jego głosie. Zaczęłam składać wyjaśnienia; słyszałam wyłącznie własne słowa. Kazano mi się przedstawić i opowiedzieć o sobie. Oraz o zdarzeniach mających bezpośredni związek ze sprawą, bez wchodzenia w niepotrzebne szczegóły. Opowiedziałam o biciu, odizolowaniu, krążeniu od jednego więzienia do drugiego, brawurowych ucieczkach; opisałam luksusowe życie nierobów, ich wystawne uczty, toasty. Wymieniłam po kolei nazwiska pomimo wyczuwalnego napięcia, nienawiści, żądzy uciszenia mnie raz na zawsze. Czułam na karku nienawistny oddech bestii. Ale kontynuowałam. Nastrój napięcia do granic możliwości i strach nie mogły mnie powstrzymać. Pokonałam ból, który wraz ze wspomnieniami obejmował kolejne części ciała, niemożliwy do zatrzymania, przyprawiający o łzy. Zamarłam dopiero po pytaniu obrońcy: – Czy była pani członkiem ’ndranghety? – To znaczy: jako żona Francesca Marando? Adwokatowi nie o to chodziło. – Spytałem, czy pani była członkiem ’ndranghety – wyjaśnił. Miałam ochotę wstać i wyjść, ale powstrzymałam się ze względu na szacunek do sędziów i prokuratorów. W końcu płaci się obrońcy za wyciągnięcie klientów z kłopotów, a nie za ujawnianie prawdy. Odpowiedziałam krótkim „nie” i tyle. Nie zadał mi więcej pytań. Albo byłeś członkiem, albo nie. Po co wyjaśniać, że kobiety nie są przyjmowane do organizacji, ale każda żona bossa, choć nikt jej niczego nie wyjaśnia, wszystko widzi, rozumie, wie i wykonuje polecenia. Gdy wyszłam z sali, otoczyli mnie policjanci z ochrony i pracownicy prokuratury, którzy gratulowali mi efektywności i klarowności wyjaśnień. Ale nawet ich nie słuchałam. Coś mnie gryzło, czułam się jak wielki przegrany. Nie potrafiłam nazwać źródła niepokoju, który mnie ogarnął; przecież dobrze znałam gierki klanu Marando i pytanie adwokaciny nie powinno było wyprowadzić mnie z równowagi. Dopiero po chwili zrozumiałam. Zdałam sobie sprawę, że stawka w tym procesie jest zdecydowanie wyższa niż ewentualny wyrok na kilku członków mafii. Chodziło o potwierdzenie istnienia ’ndranghety. Pokrętna teoria, że osoba nienależąca do organizacji nie ma prawa znać zasad jej funkcjonowania, była filarem strategii obrony. Nie tkwisz w samym środku? To co możesz wiedzieć? A skoro nie siedzisz w środku, to jak mogłeś cokolwiek zobaczyć, skoro organizacja jest tajna? A skoro nie możesz udowodnić, że widziałeś organizację, to na jakiej podstawie twierdzisz, że istnieje?
Nagle wydało mi się, że zmarnowałam całe życie – i to bardziej niż sądziłam do tej pory. Ciągle na celowniku, jak ukrywające się zwierzę. Wieczny zbieg; nikomu nie mogłam wyjawić swojej tożsamości ani opowiedzieć historii życia, musiałam ciągle kłamać na temat przeszłości i nie potrafiłam wyobrazić sobie przyszłości różniącej się od aktualnego życia. W jednej chwili całe dotychczasowe poświęcenie wydało mi się niepotrzebne. Oczywiście zrobiłam to, by ratować skórę i oszczędzić ci niepotrzebnych cierpień, by wyrwać cię z tamtego świata, nie pozwolić, abyś musiała się podporządkowywać średniowiecznym zasadom i żyć uzależniona od decyzji innych osób. Jednak z biegiem czasu ciężar tego wyboru zaczął nam coraz bardziej doskwierać i jedynym sposobem na rozwiązanie problemu stało się przekonanie samej siebie, że zeznaję nie tylko w poczuciu sprawiedliwości, ale i dlatego, że znam przestępczą logikę działania kalabryjskiej organizacji. To był mój wewnętrzny doping do zerwania starych więzów. Lecz tamtego dnia niespodziewanie napotkałam osobę, która bezczelnie próbowała przed sądem zatkać puszkę Pandory i przekonać wszystkich, że ’ndrangheta to tylko czcza gadanina przekupek z wiejskiego bazaru. Często to działa. Sami widzieliśmy efekty wielu procesów prowadzonych na północy Włoch, gdzie wciąż utrzymuje się przekonanie, że mafia nie istnieje. Pozostało mi więc słowo pisane. Od kilku lat nosiłam się z tym zamiarem; chciałam zostawić ci testament, w którym wyjaśnię powody naszego absurdalnego życia. Ale nie czułam się gotowa na ten krok: musiałabym ponownie otworzyć krwawiące i nigdy niezagojone rany, a przecież nie mogłam sobie pozwolić na pogrążenie się w rozpaczy. Musiałam cię odchować. Dzisiaj złość na adwokata za tamto pytanie dodaje mi sił. Chcę wszystko opowiedzieć. Wyjaśnić, jak wygląda ten świat od środka. I chore umysły, które go zamieszkują. Oraz rządzące nim mechanizmy. Aby inni pojęli jego zawiłości. I przestali udawać, że go nie dostrzegają. 1 Proces Minotaur (wł. Minotauro) był wynikiem operacji pod tą samą nazwą w sprawie działalności ’ndranghety w Piemoncie. Zakończył się w 2013 roku wydaniem pięćdziesięciu wyroków skazujących. Sąd apelacyjny w Turynie w 2015 roku potwierdził wyroki pierwszej instancji (przyp. red.). 2 Port lotniczy w miejscowości Caselle Torinese, sześć kilometrów na północ od Turynu, największy port lotniczy w Piemoncie (przyp. red.).
Żegnaj, Platì Walizki zamknięte, samochód zapakowany. Miałyśmy tylko zjeść obiad, posprzątać kuchnię i ruszyć w kolejną podróż. Twój ojciec, ukrywający się przed policją, wszystko już przygotował. W przekazanym mi grypsie napisał, że jego siostra Costanza zorganizuje twoje chrzciny w Turynie. Mamy wsiąść do samochodu jak tysiąc razy wcześniej i pokonać włoski but, a o całą resztę się nie martwić. Niby grzeczny, ale dosadny komunikat, że nie mam nic do powiedzenia nawet w tak ważnej sprawie. Pojechała z nami ukochana ciocia Annuzza, matka braci ciotecznych Francesca i Paola Sergi, znanych w całym Mediolanie bossów narkotykowych. Swojego czasu opuściła dom w Buccinasco i przyjechała do nas, do zabitego dechami Platì w Kalabrii. Twój ojciec, poszukiwany przez policję, uważał swoje rodzinne miasteczko za idealną bazę logistyczną do prowadzenia interesów i zadecydował, że się przeniesiemy, po tym, jak w lipcu 1995 roku zrealizowałam jego plan rodem z najlepszych filmów gangsterskich i pomogłam mu uciec z oddziału psychiatrycznego szpitala w Genui. Ciotka bez słowa przystała na wspólny wyjazd; jako jedyna z rodziny rozumiała cierpienia, na jakie zostałam skazana. Była gotowa odbyć drogę w przeciwnym kierunku i bez mrugnięcia okiem wykonać kolejny nakaz krewniaka. Oglądałyśmy wiadomości, nasz życiodajny zastrzyk w tej zapomnianej przez Boga dziurze. Luksus dostępny tylko w południe, ponieważ wieczorem nadawano dziennik na tych samych częstotliwościach co telewizja libijska i programy nakładały się na siebie. Ot, dziwy zapadłego Południa. Już w wieku czterech lat byłaś niezłym łakomczuszkiem i z apetytem zajadałaś makaron z sosem. Jedna z wiadomości przykuła moją uwagę. W lesie w Chianocco nieopodal Turynu jakiś pasterz natrafił przypadkiem na spalone zwłoki mężczyzny prawdopodobnie pochodzącego z Afryki, jak podał dziennikarz. Ciało było w strasznym stanie, co uniemożliwiało ustalenie tożsamości ofiary. Jedyną poszlakę stanowiła niestrawiona przez płomienie obrączka ślubna z wygrawerowanym imieniem i datą: Maria, 9–6–1990. – Zobacz, ciociu, jaki przypadek! – zawołałam. Wdowa po nieszczęśniku nosiła moje imię i obie wyszłyśmy za mąż tego samego dnia. Wróciłam do obiadu. Pozmywałam naczynia i wyszłam, żeby zanieść do samochodu ostatnie torby. Nagle zobaczyłam sunący od strony placu tłum. Jako żona bossa byłam przyzwyczajona do oznak szacunku ze strony sąsiadów, ale w przypadku planowanych chrzcin takie zachowanie wydało mi się przesadą. Korowód
zapłakanych kobiet zaczął mnie ściskać, obejmować i całować. Stałam oniemiała. Tyle łez z powodu wyjazdu? Przez tłum przedarła się moja kuzynka, objęła mą twarz dłońmi i przycisnęła do piersi. – Maria… Ciccio – wyszeptała. W jednej chwili świat mi się zawalił. Przeraziłam się, że znowu go złapali. Zabrakło mi tchu na samą myśl o kolejnych wędrówkach po zakładach karnych całego kraju, o rozmowach z adwokatami, o wiadomościach do przekazania w więzieniu i na zewnątrz, o współpracownikach, których będę musiała odwozić na lotniska i dworce. Zobaczyłam czekającą mnie przyszłość, która przez ostatnie pięć lat była moją teraźniejszością: kilometry asfaltu do pokonania. – Aresztowali go? – spytałam w panice. – Nie żyje… Ciccio nie żyje! Wróciłam do domu i rzuciłam się na kanapę. Poczułam delikatne mrowienie narastające z każdą chwilą niczym uderzenia skrzydeł tysięcy motyli. Wolność. Podobną ulgę miałam odczuć dopiero dekadę później, gdy usłyszałam orzeczenie lekarskie, że po ośmiu latach walki i niewyobrażalnych cierpień pokonałam raka. Ja i ty – wreszcie same. Ciało zrozumiało jeszcze przed umysłem, że to koniec. Koniec więzienia i uległości. Koniec bicia i wyzwisk. Koniec rozkazów. Miałam ochotę krzyczeć z radości; wybuchnęłam oczyszczającym płaczem, paradoksalnie odpowiednim do okoliczności. Rozwiązanie zagadki dotarło do Platì leżącego w samym sercu Aspromonte3 różnymi drogami, wyprzedzając dziennikarskie kanały informacyjne i oficjalne doniesienia. Już od kilku dni nie widziano twojego ojca w okolicy, więc gdy rozeszła się informacja o odnalezieniu ciała, ktoś doszedł do oczywistego wniosku, że to on jest ofiarą. Może stali za tym synowie cioci Annuzzy, kuzyni Sergi, z którymi prowadził interesy. Przygotowaniami do pogrzebu zajęli się jego bracia zgodnie z wytycznymi mafijnego protokołu. Przewidzieli nawet orkiestrę, aby oddać cześć zmarłemu. Oczekiwano, że natychmiast wdzieję żałobę, ale nie miałam na to najmniejszej ochoty. I zdecydowałam się na kolejny, ale z pewnością najbardziej jaskrawy objaw buntu przeciw rodzinie Marando. Już w przeszłości próbowałam podnosić głowę, choć płaciłam za to wysoką cenę. W przeddzień uroczystości pogrzebowych teściowa, moja matka oraz bratowe zaczęły znosić do domu krzesła, abym mogła przyjąć żałobników z kondolencjami. Przegoniłam je, wrzeszcząc, że nie mam zamiaru urządzać przedstawienia. Włączyłam radio, by posłuchać muzyki. Skandal. Ale nie byłam w stanie powstrzymać euforii. Teściowa głośno zawodziła, że zabijam go po raz drugi. Moja matka pocieszała ją, jak mogła. Obie wiedziały, przez co przeszłam, ale w ich oczach moje zachowanie było nie do przyjęcia. Kiedy słyszę o walce feministek
o emancypację i myślę o kobietach ’ndranghety, mam przed oczami obejrzany niegdyś w telewizji dokument na temat infibulacji, czyli amputacji zewnętrznych narządów płciowych, jakiej poddawane są dziewczynki w niektórych krajach Afryki i Azji. Antropolog analizował w filmie społeczne skutki tej emocjonalnej zdrady, jakiej dopuszczają się matki względem swoich córek. Ta sadystyczna, upokarzająca i niebezpieczna praktyka niszczy podświadomie więź między kobietami. Dziewczynka, która nie może liczyć na matczyną opiekę, na całe życie traci zaufanie do innych kobiet. Podobnie jest w mafijnych rodzinach. Jeszcze zanim ojciec, bracia i mąż zmuszą cię do uległości, pierwsze zdradzą cię matka, ciotki i babcie. Osoby, z którymi powinnaś czuć się najsilniej związana, zmuszą cię do wdziania szaty posłuszeństwa i wyrzeczeń. Nosiły ją i one, więc teraz kolej na ciebie. Kierują nimi tradycja wypływająca z kultury oraz system wartości, a jednocześnie chęć usprawiedliwienia biernej akceptacji dla swojej nędznej egzystencji. Skoro one to przeżyły, to znak, że tak musi być. Dlatego jesteśmy słabe, zdegradowane, osamotnione, narażone na przemoc ze strony mężczyzn i organizacji. Choć maltretowana, siedzisz cicho, bo widzisz, że znajome spotyka ten sam los; wiesz też, że nikt nie może ci pomóc. I że nie wesprzesz też swojej córki, kiedy padnie ofiarą przemocy, tak jak to było w twoim przypadku. Mafijna spirala bez wyjścia, którą miały odwagę przełamać tylko nieliczne bohaterki, płacąc za to najwyższą cenę. Słyszałam o zaginionych kobietach, których nikt nie szukał. O „białych strzelbach” (lupara bianca)4, o których nikt nie pamięta. Ten sam los czekałby też twoją ciotkę, gdyby karabinierzy nie podsłuchali rozmowy jej męża Domenica Marando, brata twojego ojca, planującego zabójstwo żony. Dzięki pluskwie zainstalowanej w listopadzie 2007 roku w sali spotkań w rzymskim więzieniu Rebibbia nagrano rozmowę, w której Domenico nakazał swojemu niespełna dwudziestoletniemu bratankowi załatwienie sprawy. Chłopak był gotowy spełnić rozkaz wuja, jak przystało na człowieka honoru. Zwłaszcza że, zgodnie z wyjaśnieniami, ciotka „straciła poczucie wartości i oszalała”. Do tego dopuściła się niewybaczalnego czynu: odsunęła się od rodziny, nie siedziała zamknięta w domu, czekając, aż mężulek, skazany na dożywocie za trzy zabójstwa, wyjdzie na wolność w nieokreślonym bliżej czasie. Dwunasty maja 1996 roku. Nadzwyczajne o tej porze upały. Zaciągnięte od rana niebo i parne powietrze zwiastowały burzę. Ściana deszczu nadała surrealny rys żałobnikom sunącym po wyjściu z kościoła na cmentarz. Koledzy twojego ojca prześcigali się w osłanianiu mnie parasolem. Szłam szybko, nie bacząc na nich; woda spływała mi z włosów, zalewała policzki i ratowała przed żenującym udawaniem rozpaczy. Ubrałam się na granatowo, a nie na czarno, jak nakazywał obyczaj. Ludzie gadali. Nie zwracałam na nich uwagi utwierdzona w decyzji, że nie będę nosić żałoby. W ręku ściskałam czerwoną różę – cała moja wiązanka – żadnego wieńca, żadnych innych kwiatów. Po złożeniu ciała do grobu
cisnęłam różę na trumnę i odeszłam. Niech inni troszczą się o godny pochówek bossa. Koncentrowałam się na dniu jutrzejszym. Jak dalej żyć? Byłam bez grosza, nie wiedziałam, gdzie twój ojciec ukrył majątek: miliardy lirów z przemytu narkotyków, lichwy, haraczy, którymi zarządzał także zza krat. Liczyłam na wsparcie jego braci, ale nikt się nie pojawił, aby mnie pocieszyć. Nigdy nie okazywali mi sympatii. A teraz tym bardziej. Kiedy wezwano mnie do Turynu, abym odebrała drobiazgi znalezione przy mężu, pojechałam bez namysłu. Musiałam mieć coś, co do niego należało. Przed pogrzebem poprosiłam o możliwość zobaczenia ciała, ale mi tego odmówiono, aby oszczędzić traumatycznego widoku. Pozostały zniekształcone szczątki, nic, co można by było objąć. Do dziś gnębi mnie żal, że nie mogłam się do niego przytulić. Czasami za nim tęsknię. Niezbadane meandry umysłu. Zdaję sobie sprawę, że odczuwam melancholijny brak abstrakcyjnej idei mężczyzny, którego pragnęłam u swego boku. Co może mnie obchodzić facet, który mnie katował? Po odbiór biżuterii, którą miał na sobie, wysłałam żonę twojego wuja Domenica. Ja tylko podpisałam papiery i czekałam na zewnątrz. Podała mi torebkę ze łańcuszkiem i obrączką; były sczerniałe i oblepione strzępami zwęglonej skóry. Poczułam swąd spalenizny. Kolana się pode mną ugięły. To ona je oczyściła i zaniosła do oszlifowania. Kilka lat później szukając w dziennikarskim archiwum artykułów na temat zabójstwa, znalazłam zdjęcia znalezionych przedmiotów. Łańcuszek zdobiły trzy zawieszki: cyferka trzynaście, róg na szczęście i gwiazda – symbol ’ndranghety. Do dziś się zastanawiam, gdzie się podziały, ponieważ nikt mi ich nie oddał. W Platì próbowałam zacząć życie od początku. Na wpół zasunięte żaluzje najlepiej świadczą o charakterze tego miejsca. Widzę i nie widzę. Wiem i nie wiem. Cztery tysiące dusz, które w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych grały rolę statystów, kiedy miasteczko stało się sceną kilkudziesięciu porwań. Przez wiele dni przyjaciółka przynosiła mi torby z jedzeniem, dla mnie i dla ciebie, bo nie miałyśmy dosłownie nic. To nie mogło trwać w nieskończoność, musiałam znaleźć sposób na przeżycie. Po śmierci głowy rodziny wdowy utrzymuje klan. Organizacja wypłaca im „pensję” małżonka, a często też pomaga wyłudzić państwową pomoc. Wystarczą dobre znajomości, a przy tej liczbie gajów oliwnych w okolicy łatwo się załapać jako robotnik sezonowy na kilka miesięcy. I przez resztę roku pobierać zasiłek dla bezrobotnych, czyli pieniądze wypływające bezpośrednio z kieszeni obywateli. Tych samych kieszeni, które plądrują setki leśniczych zatrudnionych w rejonie Aspromonte; każdy metr kwadratowy lokalnych lasów można łatwo upilnować, a jednak co chwila idą z dymem. Ale ja nie zasługiwałam na uruchomienie machiny pomocy. Faktem jest, że nigdy nie próbowałam się przypodobać
powinowatym. Tym bardziej teraz nie miałam zamiaru żebrać o łaskę. Zbyt wiele nosiłam blizn i to nie tylko na duszy. Usłyszałam o spotkaniu dla zainteresowanych prowadzeniem obnośnej sprzedaży środków czystości. Pojechałam na pierwsze zebranie w Bovalino, nie w Platì, gdzie wiadomość rozeszłaby się w mgnieniu oka i nikt nie zechciałby kupować detergentów, past i gąbek od kobiety Ciccia Marando. To by oznaczało splamienie rodowego nazwiska, a z Marando nie ma żartów. Musiałam więc zmienić rewir, ale i to na nic się nie zdało: również Bovalino okazało się zbyt blisko. Uprzedzono mnie, że już i tak nazywają mnie „wesołą wdówką” i lepiej, bym dała sobie spokój. Na tym terytorium ’ndrangheta sprawuje kontrolę nad życiem mieszkańców, a jej macki są wszechobecne. Czas mijał, a uzależnienie od prezentów i pomocy przyjaciół sprawiało, że czułam się jak w więzieniu. Musiałam uciec. Czyste szaleństwo i hańba dla rodziny; gdyby ktoś odkrył moje plany, poniosłabym straszne konsekwencje. Ale nie chciałam dłużej siedzieć w klatce, a przede wszystkim nie chciałam, abyś ty się w niej wychowała. Dlatego musiałam jak najszybciej podjąć decyzję. Nietrudno się domyślić, jaki los czeka większość dziewczyn na Południu. Trzynastoletnie małolaty z chłopakiem u boku, szesnastoletnie matki zmuszane przez rodziny do małżeństwa; jedyne pocieszenie stanowią dla nich firmowe ciuchy, których w tym zdegradowanym świecie nigdy nie brakuje. Kobiety skazane na wieczne wyczekiwanie mężów siedzących w więzieniu. Patrzące w zamknięciu czterech ścian, jak przemija ich młodość. Chowające dzieci pod dyktando matek i teściowych pilnujących ich obyczajnego prowadzenia. Nie mogłam pozwolić, aby i na twojej twarzy zagościł wyraz zrezygnowania, który widziałam u zbyt wielu nastolatek. Wolałabym dać się zabić, niż widzieć, jak zamraczasz się psychotropami i środkami uspokajającymi, które łyka wiele kobiet, by jakoś przeżyć kolejny dzień; spędzają czas przed telewizorem, patrząc na świat serialowych bohaterek będących paniami swojego losu, swobodnie robiących to, na co mają ochotę. Świat tuż za drzwiami, a jednak odległy o lata świetlne. W jakim innym mieście można zobaczyć w szkole uzbrojonych chłystków rozkładających na ławce obok książek i zeszytów noże i pistolety? W jakim innym mieście można spotkać policjantów zmuszonych jeździć na kawę do innego miasteczka, bo w lokalnym barze nikt ich nie chce obsłużyć? Policjantów przyglądających się w milczeniu skuterom krążącym wokół ich samochodów? W jakim innym mieście można zobaczyć tłum oburzony aresztowaniem krajana, napierający na radiowóz, do którego karabinierzy wsadzili wytropionego z trudem przestępcę, i podążający za nimi aż do komisariatu? Nabuzowaną rzeszę kobiet i dzieci czekającą na policjantów pod aresztem, by ich obrzucić najbardziej obelżywymi inwektywami? Do podobnych zdarzeń doszło po zatrzymaniu członków gangu twojego ojca. I ja miałam cię chować pośród nich, udawać, że
podobne zezwierzęcenie jest normalnym zachowaniem? Choć ze względu na pochodzenie byłam ulepiona z tej samej gliny, choć i ja nie cierpiałam policjantów, którzy aresztowali moich braci, tego było dla mnie za wiele. Zawsze wiedziałam, kto w tej grze ma rację. Nie mogłam się zgodzić na to, by twój umysł ukształtowały i ukuły tutejsze kodeksy postępowania; zasługiwałaś na inną przyszłość. Przygotowałam bagaże i po kryjomu zapakowałam samochód. Położyłam poduszkę i koc na tylnym siedzeniu, żebyś mogła wygodnie spać. O pierwszej w nocy podniosłam cię z łóżka, położyłam śpiącą w aucie i ruszyłyśmy na pełnym gazie, nie zamknąwszy nawet drzwi garażu. Tak zostawiłyśmy za sobą horror życia w Platì. W jednej chwili wyjechałyśmy poza granice miasta. Widoczność była doskonała, zresztą w gnieździe zbiegów nie mogło być ograniczeń na drodze. Aby uniknąć wszelkich niedogodności w przypadku pościgu, bossowie wydali absolutny zakaz podwójnego parkowania w całym Platì, a kiedy to oni dyktują prawa, wszyscy stają się przykładnymi obywatelami. Dopiero na drogach dojazdowych od lat pełnych wertepów zaczęły się problemy i musiałyśmy zwolnić. Nikt nie narzekał na te utrudnienia: komu mogło zależeć na udrożnieniu tras prowadzących do miasteczka mafijnych zbiegów? Kiedy szukano kolejnego kryminalisty, Aspromonte stawało się labiryntem dla funkcjonariuszy nieznających tego rejonu, a leśne trakty zapewniały nietykalność. Jechałyśmy bez przystanku całą noc, buzowała we mnie taka adrenalina, że się nie zatrzymałam na żadnej stacji. Ty spałaś spokojnie. Jechałyśmy do Varazze w Ligurii. Wracałam do miejsca mojego urodzenia, które opuściłam sześć lat wcześniej. Przepełniało mnie poczucie upokorzenia spotęgowane komentarzem matki, która na nasz widok syknęła, że nic nie osiągnęłam i pojawiam się z nieodchowanym bachorem. Przegapiając kolejną okazję, by mnie objąć. Nie powinnam się była spodziewać wylewnego powitania, ale w głębi duszy trochę na nie liczyłam. Nie miałam zamiaru wracać do niej i tego zwyrodnialca stryja Antonina. Miałam własny dom w Cogoleto. Duże mieszkanie – trzy pokoje, dwie łazienki, salon, kuchnię i taras z widokiem na morze. Twój ojciec kazał mi je kupić jeszcze przed naszym ślubem kościelnym; a ponieważ odsiadywał wyrok, sama wybrałam miejsce. Zapłatą i papierami zajęli się jego bracia cioteczni, synowie cioci Annuzzy, podobnie jak urządzeniem wnętrz. Pamiętam, że pewnemu wytwórcy mebli z Siderno, który był im winien pieniądze, kazali spłacić dług w naturze. Załatwili też samochód; posiadali autoryzowany salon sprzedaży w Corsico pod Mediolanem i z okazji ślubu dostałam od nich w prezencie śliczną ciemnogranatową lancię dedra. Zawsze uwielbiałam auta. Ale nie przypuszczałam, że następne lata praktycznie spędzę za kółkiem. I że w samochodzie prześpię niejedną noc.
Po otwarciu drzwi ujrzałam straszny widok. Mieszkanie zostało ogołocone, meble przewieziono do Platì, naszego nowego domu, gdzie twój ojciec kazał nam się przenieść. Została tylko kuchnia i łóżka polowe wykorzystywane przez ukrywających się przed policją mafiosów i ich współpracowników. Wszędzie syf i śmieci. Brudasy. W skrzynce znalazłam kilkadziesiąt listów z administracji: wezwania do zapłaty czynszu, nigdy nieuiszczone. Twój ojciec z założenia odmawiał płacenia; powtarzał, że dom jest jego, już raz wyłożył kasę na jego zakup i to wystarczy. To samo dotyczyło opłat z tytułu podatku drogowego i ubezpieczeń samochodowych – zawsze posługiwał się sfałszowanymi dokumentami. Zadłużenie wynosiło kilka milionów lirów, nie miałam pojęcia, co robić. Nie mogłam prosić rodziny o pomoc. Przynajmniej na początku musiałam radzić sobie sama. Przypomniałam sobie, że w pobliżu mieszka facet, któremu twój ojciec pożyczył pieniądze na złodziejski procent. Lichwa była jedną z jego licznych działalności. Zjawiłam się u niego w towarzystwie brata. Wstydziłam się tego, co robię, ale nie miałam wyjścia. Wystarczyło jedno moje słowo i oddał mi wszystko, co mógł, czyli swój samochód. Sądził, że odmowa ściągnie na niego zemstę klanu Marando, i nawet mu do głowy nie przyszło, że nikt za mną nie stoi. Ale i sprzedaż tego samochodu nie wystarczyła na załatanie wszystkich dziur. Matka zaproponowała mi pracę w swoim sklepie z garmażerką w zamian za jedzenie. Pozostawał jednak problem długów. Nikt nie mógł mi pomóc: siostry były zależne od mężów, a bracia mieli na głowie swoje problemy: więzienie albo narkotyki. Jako dziecko nigdy bym się nie spodziewała, że tak ułoży się moje życie. 3 Aspromonte – masyw w południowych Włoszech, w prowincji Reggio di Calabria (przyp. red.). 4 Lupara (wł.) – obrzyn, rodzaj krótkiej dwulufowej strzelby z odciętą lufą. W przenośni zabójstwo bezdowodowe, gdy ciało ofiary zostaje zatopione w cemencie, zasypane wapnem, zatopione na bagnach lub rozpuszczone w kwasie.
Chleb i węgiel Ty, czorcieeee! Do domu, czorcieeee! Głos babci słychać było aż na końcu ulicy. Jechałam w trójkołowym wozie, którym kierował mój brat Vincenzo, odwieczny zdrajca. Gonił mnie po zaułkach miasteczka, gdy biegałam za toczoną patykiem oponą, stawał w poprzek drogi i wsadzał siłą do trójkołówki. Co by go kosztowało udać, że mnie nie widzi, i pojechać dalej? Ale nie, jeszcze dodawał od siebie kilka klapsów i kopniaków, wrzeszczał przy tym, że mam siedzieć w domu jak inne dziewczynki i zająć się sprzątaniem. Kto to słyszał, żeby latać po mieście o tej porze i zachowywać się jak chłopak. Miałam sześć lat. Na początku lat siedemdziesiątych Oppido Mamertina było zabitą dechami dziurą w Aspromonte liczącą kilka tysięcy mieszkańców. Wszyscy się znali i nie wolno było łamać zasad. W grę wchodził honor rodziny. Było nas w domu siedmioro i każdy miał co robić. Siostry, starsza ode mnie Elena i młodsza Cosma, nigdy się nie buntowały. Oczywiście nie były zachwycone, ale robiły to, co do nich należało. Elena stawała na skrzynce po owocach i zmywała naczynia, Cosma chodziła ze ściereczką w rączce i wycierała kurze. Elena prasowała żelazkiem na duszę, Cosma ścieliła łóżka, do których ledwie dosięgała. A ja byłam odmieńcem. Błądziłam myślami gdzie indziej. Podobały mi się zajęcia wykonywane poza domem typu węglarstwo, którym parał się ojciec. Błagałam go, by mnie ze sobą zabierał. Mogłam wtedy palić pnie i gałęzie wydobywane spod warstwy mokrych paproci i zakrywać je plandeką albo wspinać się na drzewa w oczekiwaniu na kolejną wyprawę po drewno. Od rana do wieczora. Uwielbiałam to. Chętnie też pomagałam mamie przy piecu: w mieszaniu wody i mąki w dużej drewnianej kadzi – maila, wyrabianiu chleba, pilnowaniu ognia, wkładaniu i wyjmowaniu gorących chrupiących obwarzanków i bochenków. W sobotnie wieczory, kiedy następnego dnia nie musiałam iść do szkoły, męczyłam ją, by pozwoliła mi zostać z nią w piekarni. Widziałam, jak przygotowuje zaczyn, zagniata ciasto, a w międzyczasie pitrasi w dużym miedzianym rondlu obiad na niedzielę. Kiedy robiło się późno, kładłam się na workach z mąką jak na poduszkach albo przystawiałam dwa krzesła bliżej ognia, kładłam się na nich i zasypiałam otoczona cudnymi zapachami. Mama przykrywała mnie czystymi workami, które następnego dnia moi bracia Vincenzo i Nino mieli napełnić chlebem i rozwieźć po sklepach. Układali je w trójkołówce zdecydowanie bardziej delikatnie, niż kiedy Vincenzo, „Cecè”, pakował mnie do środka na ulicy. Ciężko nam się żyło, ale moje najszczęśliwsze wspomnienia wiążą się z dzieciństwem. Pierwsze dziewięć lat było pasmem beztroski i ciepła, którego
tobie nie dane było doświadczyć; krążyłaś między jednym więzieniem a drugim, by spotkać się z ojcem, a potem mój nieszczęsny los skazał cię na samotność. Zdarzało się też lanie, i to dość często, ale nie pamiętam już towarzyszącego mu bólu. Do dziś przechowuję zdjęcie całej naszej rodziny: nawet niedzielna sukienka włożona specjalnie do fotografa nie jest w stanie ukryć mojego nieokiełznanego, szelmowskiego charakterku. Patrząc na siebie, nie potrafię powstrzymać łez; widzę wzrok nieświadomej przyszłości dziewczynki i bardzo mi jej żal. Nie wie jeszcze, jakie cierpienia zgotuje jej życie. Elena, Cosma i ja wychowałyśmy się praktycznie same. Wstawałyśmy rano w pustym domu, obmywałyśmy twarz w misce z lodowatą wodą, nawet w zimie, i nawzajem się czesałyśmy. Nakrywałyśmy do stołu, gotowałyśmy mleko na kuchni, która ogrzewała również dom. Jadłospis był monotonny: zupa z podeschłym chlebem, który się nie sprzedał. Ja nie piłam mleka, więc mogłam przygotować dla siebie kubek kaszy jęczmiennej, którą przelewałam na sicie. Potem szłyśmy do szkoły i przedszkola. W tamtych czasach nikt nie miał teczek, wszyscy nosili książki i zeszyty pod pachą, związane paskiem. Tyle że my nie miałyśmy nawet paska, więc używałyśmy toreb na zakupy, a pudełka po makaronie służyły nam za piórniki. Moje siostry szły prosto przed siebie, a ja, zawsze z głową w chmurach, zostawałam w tyle. Chociaż wiedziałam, że jeżeli mama nie zobaczy mnie wychodzącej po lekcjach ze szkoły, spotka mnie surowa kara, a nie miałam szans dostać się do środka, bo woźna po dzwonku zamykała drzwi na cztery spusty i nie wpuszczała spóźnialskich. Czasami, kiedy docierałam za późno, wdrapywałam się na mur z tyłu szkoły i w dialekcie błagałam woźną, żeby mi otworzyła, bo dostanę baty, gdy mama odkryje, że nie byłam na lekcjach. Niekiedy ustępowała, ale zwykle nie udawało mi się jej przekonać. Nie zostawało mi wówczas nic innego, jak wałęsać się do obiadu. Kilka razy poszłam prosto do piekarni i przyznałam się do winy. Ale szybko zrozumiałam, że i tak czeka mnie lanie, a do tego stanie w kącie przez kilka godzin; doszłam do wniosku, że lepiej powłóczyć się po mieście w poszukiwaniu przygód, a w tyłek dostać po powrocie do domu. Po szkole szłyśmy do babci ze strony matki. To była naprawdę silna jak wół kobieta. Opiekowała się nami, choć miała na głowie niepożenionych jeszcze synów, męża inwalidę i starą matkę. A do tego ona także zajmowała się wypiekiem chleba. Piec znajdował się w środku domu, nie na zewnątrz, jak u nas, więc mogła mieć wszystkie dzieci na oku. Spędzałyśmy popołudnia na sprzątaniu. „W chałupie jest zawsze coś do roboty”, mawiała. Koniec końców zdołała zaszczepić we mnie upodobanie do czystości i ładu. Tylko ty wiesz, ile kłótni kosztowała nas (i wciąż kosztuje) moja obsesja na punkcie porządku. A może stoi za tym podświadoma próba przywołania jedynego szczęśliwego okresu w moim życiu? Godziny spędzane u babci ciągnęły się niemiłosiernie, kiedy nastoletni
wówczas wujkowie, bliźniacy, zmuszali nas do odrabiania lekcji i truli na okrągło, że trzeba się uczyć. Pamiętam bitwy o naukę alfabetu: Rino nie dawał mi spokoju, a Nuccio – jedyny, który później zrozumiał, że małżeństwo z twoim ojcem było błędem – wymyślał dodatkowe zadania, by wbić do mojego zakutego łba choć trochę wiedzy. Po liceum zapisali się na medycynę w Rzymie i obaj zostali uznanymi specjalistami. Na studiach utrzymywali się dzięki sprzedaży kalabryjskich wiktuałów i udało im się nawet kupić pralkę dla babci, która od ich narodzin cierpiała na artretyzm; choroba zmusiła ją do przytrzymywania wszystkiego obiema powykręcanymi i sztywnymi jak kikuty rękoma. Dziwiliśmy się, że wciąż jest w stanie zagniatać chleb. Porządki i lekcje były dwoma powodami, dla których, gdy tylko mogłam, wymykałam się przez tylne ciemnoczerwone wysokie drzwi, które zapamiętałam jako ogromne. Stały przepływ ludzi i masa kręcących się dzieciaków ułatwiały umknięcie uwagi dorosłych. Największy problem stanowiła mała Cosma, ciągle do mnie przyklejona, bo natychmiast podnosiła krzyk, kiedy uciekałam. – Mario! Gdzie cię niesie? Zaraz zawołam babcię! Nie miałam wyjścia, musiałam zabierać ją ze sobą. Pędziłyśmy jak szalone. Na placu pod wieżą zegarową zbierały się dzieciaki z naszej bandy, które na mój widok natychmiast zaczynały krzyczeć, że idzie glina. Ciężka obelga w naszych stronach. Gliniarz to symbol złego bohatera, który dobija się w środku nocy do drzwi zacnych domów, wpada do mieszkania i wywala wszystko na podłogę, otwiera szafy, wybebesza szuflady, robi dziury w ścianach i płytkach, szukając kryjówek, a na koniec zabiera tatę. Ale ja się nie obrażałam, ponieważ mieli na myśli moją rolę w ulubionej zabawie – byłam strażnikiem złodziei. Poza tym zawsze mi się podobały mundury. Łapałam koleżanki, związywałam sznurkiem i ciągnęłam na plac, naśladując dźwięk policyjnej syreny: Niiiii-no, niiii-no. Czasami udawało mi się nawet wykraść dziadkowi jakąś płytę, która udawała potem kierownicę. Uwielbiałam zabawy w policjantkę i tak bardzo się utożsamiałam ze swoją rolą, że maluchy aż płakały. Umiałam być przekonująca. Innym razem małpowałam spikerów z wiadomości. Brałam pomarańczę, wbijałam w nią ołówek, do którego przywiązywałam sznurek, i to był mój mikrofon. „Przedstawiamy najnowsze informacje” – i wymyślałam stek bzdur na temat mieszkańców miasta. Albo naśladowałam słynne prezenterki telewizyjne i ponętnym głosem zapowiadałam programy, za którymi wprost przepadałam, jak zresztą wszystkie dzieciaki. Rozemocjonowana wbijałam wzrok w ekran rozgrzewającego się telewizora, a tam zaczynały się pojawiać pierwsze sceny Furia cavallo del west albo Przygody Rin Tin Tina – seriali, które chętnie oglądałam nawet później, już jako nastolatka. Moją ulubioną historią był Orzowei, opowieść o białym chłopaku żyjącym na sawannie w Afryce Południowej, niepotrafiącym się odnaleźć ani wśród członków plemieniu Bantu, którzy go znaleźli i wychowali, ani
wśród Buszmenów, którzy przyjęli go do swojego grona, ani wśród Burów białych jak on. Alegoryczna zapowiedź mojego losu. Po zabawach w miasteczku wracałam brudna i w najlepszym razie z poobcieranymi kolanami, a najczęściej ze skaleczeniami, guzami i siniakami. Mała diablica. Wiedziałam, że w domu czeka mnie kara ze strony babci, więc zaczynałam kuleć i popłakiwać, aby wzbudzić współczucie. Nie dawała się jednak nabrać na moje szopki i nadała mi przydomek kulawej. Dlatego w domu wszyscy wołali na mnie „kulaska”. Jeśli nie udawało mi się czmychnąć, wyładowywałam energię na pierwszej osobie, która akurat nawinęła się pod rękę. Jednym z moich ulubionych celów stała się prababcia: uwielbiałam chować się pod jej długą spódnicą albo przydeptywać po cichu rąbek sukienki, kiedy szła. Miała w zwyczaju dezynfekować wszystko wokół siebie, nawet sztućce przed jedzeniem, więc naśmiewałam się z niej. – Babuniu, podać ci spirytus? Bo śmierdzisz! Cuchniesz! Nie miała nawet siły, by ukarać mnie klapsem. – Mariiiiiiio! Słyszysz, co mi powiedziała twoja wnuczka?! – krzyczała w dialekcie do swojej córki. Wtedy czekała mnie ostra reprymenda. Ale gdy znowu zostawałyśmy same, podpuszczałam ją na nowo i turlałam się ze śmiechu. Byłam prawdziwym enfant terrible. Babcia stwierdzała w końcu, że najsroższą karą będzie odesłanie mnie na górę, żebym opróżniła basen, którego używał dziadek nocą, aby nie musieć wstawać z łóżka. Do dziś na samo wspomnienie czuję ohydny fetor odstanego moczu. Ale wtedy nie narzekałam. Płukałam basen i myłam środkiem dezynfekującym. Dla niego byłam gotowa zrobić wszystko. Nie bał się pracy, przez wiele lat żył w ciemnościach belgijskich kopalni, jak pozostałych sto czterdzieści tysięcy emigrantów, którzy wyjechali z Włoch po 1946 roku. Pewnego dnia doznał paraliżu prawej części ciała, od barku w dół, i musiał wrócić do domu. Twarz, nietkniętą chorobą, porastały wypielęgnowane wąsiska, za które pociągałam, czekając, aż zdejmie kapelusz, kiedy wracał wieczorem z pola. Pomimo niepełnosprawności nadal ciężko pracował na chleb: uprawiał fasolę, ziemniaki i arbuzy na należącym do niego skrawku ziemi. Jeździł w obie strony niebieskim busikiem z przyczepą wypełnioną torbami. Wóz był tak zdezelowany, że zawsze nurtowało mnie pytanie, jakim cudem dociera na miejsce. Rano ubierał się przy pomocy żony, ale wieczorem wołał mnie. Zdejmowałam mu kufajkę i pomagałam się obmyć. Opierał sprawną rękę na kamiennej umywalce w magazynie piekarni, a ja ją namydlałam, aby mógł się umyć tam, gdzie dosięgał. Musiałam mu też zdejmować buty i opatrywać chore nogi: sczerniałe paznokcie, krwawiące rany, zropienia. Odwijałam bandaże, przygotowywałam miskę z ciepłą wodą i solą, potem wycierałam stopy i ponownie nakładałam bandaż. Kiedy owdowiałam i zostałam sama z tobą, wśród wielu prac,
jakie wykonywałam, była też opieka nad starszymi osobami. I spotkałam wielu wykwalifikowanych pielęgniarzy, którzy narzekali na robotę pomimo znacznie lżejszych obowiązków niż moje doświadczenia z dzieciństwa. Również i dziadek padał ofiarą moich żartów, ale w przeciwieństwie do pozostałych uwielbiał się ze mną bawić. Rozkręcałam długopis, robiłam dmuchawkę i strzelałam w dziadka kulkami papieru, a on, nie mogąc za mną pobiec, czekał, aż się przybliżę, a wtedy walił mnie laską po łydkach. Kiedy babcia krzyczała, że go męczę, udawał, że się złości, ale mrugał przy tym porozumiewawczo i nasze bitwy zaczynały się od nowa. Byliśmy biedną, ale szczęśliwą rodziną. Nasze życie wyznaczała budząca poczucie bezpieczeństwa monotonia jednakowych dni, przedmiotów i potraw. Jedynie święta kościelne przynosiły pewną odmianę. Na przykład w Wielkanoc jeździliśmy nad morze z rodziną cioci Franceski, siostry taty, która wyszło bogato za mąż. Kuzyni przywozili wiaderka, rakietki i plastikowe piłeczki, czyli nieosiągalne dla nas zabawki. Jeśli chcieliśmy mieć koła do pływania, musieliśmy się zadowolić nadmuchanymi dętkami, które ojciec wyjmował ze zużytych opon samochodowych. Po dotarciu na plażę rozkładaliśmy koce na ziemi i świętowaliśmy, zajadając się zapiekanką z makaronu przygotowaną przez mamę. Robiła też dla nas guti, tradycyjne ciasteczka wielkanocne posypane kuleczkami z kolorowego cukru. Nadawała im kształt koszyczka i do każdego wkładała jajo na twardo. To była prawdziwa uczta. Do dziś piekę je dla ciebie, choć jesteś już prawie dorosłą kobietą; to dla mnie nie tylko sposób na przekazywanie tradycji, ale i na przywołanie pięknych chwil dzieciństwa. Nigdy nie cierpiałam na brak czegokolwiek, choć na naszym stole gościły zawsze te same dania, nosiliśmy ubrania cerowane do granic możliwości, kąpaliśmy się tylko w niedzielę w wodzie zagrzanej w dużym garnku i walczyliśmy w łóżku z pchłami. Rozczulam się na wspomnienie o tym, jak wykradałam mamie dziesięć lirów ze sklepu, żeby kupić loda, którego potem lizałyśmy z siostrami we trójkę, albo podpijałam sok owocowy schowany pod łóżkiem babci. Nic później nie potrafiło dać mi tyle ciepła co koksownik, który stawialiśmy pod stołem na czas kolacji, zbyt mały dla ogrzania nawet małego pokoju. I wciąż tęsknię za zapachem pocukrzonych skórek pomarańczy, które podpiekaliśmy na blasze. Wszystko prysło w czasie jednej nocy.
Z płomieni do piekła Koniec mojego dzieciństwa mógł wyglądać z daleka jak uliczny festyn: światła i blask, huki i trzaski. W nocy obudził nas krzyk Cecè. – Mamooooo! Tatooooo! Pali się! Szybko! Miał pilnować pieca i doglądać wypieku chleba, ale zasnął. Okoliczności zajścia zdawały się oczywiste i gładko łyknęliśmy wersję podaną w domu: w popiele, który mama co wieczór wymiatała, żeby zrobić miejsce na żar, zostało zbyt wiele tlących się drobin. Z kubła, do którego wsypała popiół, przeskoczyła skra i spadła na worki z chlebem, niebacznie pozostawione w pobliżu. W mgnieniu oka ogień zajął stoły, krzesła i sprzęt kuchenny. Z perspektywy czasu wiele kwestii dotyczących pożaru wydaje mi się podejrzanych. Kubeł na popiół stał zawsze w odpowiedniej odległości od wszelkich łatwopalnych przedmiotów, poza tym nie przypominam sobie, żeby Vincenza ukarano – takiej wyrozumiałości, wziąwszy pod uwagę dramatyczne konsekwencje jego czynu, w naszym domu nie widzieliśmy. Odkąd natrafiłam na ślad rodziny w oficjalnych dokumentach omawiających działalność kalabryjskiej mafii, zakiełkowało we mnie podejrzenie o umyślnym podpaleniu, o akcie zemsty. Dlaczego w raportach służb zwalczających zorganizowaną przestępczość pojawia się nazwisko Stefanelli? Płomienie pochłonęły przyszłość, każdy płomień nieodwracalnie trawił nasze szczęście. Biegałam bosa po domu, bo nie zdążyłam włożyć butów; krzyki Cecè zerwały nas z łóżek. Nikt nie spał, nawet najmłodszy braciszek Francesco, który stawiał dopiero pierwsze kroki; Elena wzięła go na ręce, a on uwiesił się jej na szyi. Nawet nie płakał biedaczek, bo w naszej rodzinie nie było miejsca na łzy i już zdążył zrozumieć, że nikt nie zwraca na nie uwagi. Zmarł po przedawkowaniu narkotyków, na ulicy, sam jak palec, wykończony przez towar, którym handlował. Spektakl przed naszymi oczami miał tragiczny finał. Zakład przekształcił się w piekło, w którym płonęło nasze życie. Od płomieni buchał nieznośny żar, ale przerażający widok mroził krew w żyłach. Właśnie traciliśmy wszystko. Ojciec w akcie szaleńczej rozpaczy obłożył się szmatami i rzucił w płomienie. Postanowił uratować przynajmniej mąkę. Nadbiegli sąsiedzi, żeby mu pomóc, my też robiliśmy, co w naszej mocy: odbieraliśmy od niego worki i zaciągaliśmy w bezpieczne miejsce. Nie wiem, ile zdołał wydostać. Dla nas miały wartość złota. Nadludzki wysiłek, ból i udręka. Wreszcie się wyłonił, wydarłszy płomieniom kwintale mąki. Szkliste oczy, trupia bladość na twarzy. Zataczał się
przygarbiony. Nagle przycisnął ręce do serca i upadł na ziemię. W tym momencie i ja poczułam, że umieram. Wujkowie natychmiast zawieźli go do szpitala, gdzie zdiagnozowano zawał. Następnego dnia poszliśmy go odwiedzić. Przywołał nas do łóżka, żeby się przywitać. Z biciem serca czekałam na swoją kolej, chciałam rzucić mu się na szyję, ale lekarze nakazali zachować ostrożność. Dlatego też wzięłam tylko w obie dłonie jego rękę, którą pogłaskał mnie po policzku. Następnego dnia, nikomu nic nie mówiąc, wstał, włożył spodnie i kurtkę ze skóry, którą co wieczór pastował smalcem, i stawił się do pracy. Z maminego zakładu zostały zgliszcza. Nawet nie chciała wejść do środka. Zdobyła się na to dopiero po kilku dniach, by się upewnić, że stracili wszystko. „Alergia” na bezczynne leżenie w łóżku to cecha wrodzona w naszej rodzinie. Widziałaś wszystkie moje batalie z rakiem, więc możesz potwierdzić, że hart ducha mam po rodzicach. Moja matka wykazała prawdziwe męstwo chociażby podczas narodzin Francesca. Zobaczyliśmy nagle, że pochyla się w bólu po dźwignięciu ciężkiego worka z mąką. Jak zawsze ugięła kolana, objęła worek i uniosła do góry. Ale tym razem upadła na ziemię w kałużę wody, która pojawiła się z nieznanych dla nas przyczyn. Tak naprawdę nie zdawaliśmy sobie sprawy, że już wkrótce rodzina powiększy się o nowego braciszka. Obserwowaliśmy rosnący brzuch i wraz z siostrami po kryjomu snułyśmy rozważania na temat ewentualnych powodów. Elena twierdziła, że mama na zapleczu opycha się chlebem. Ale ja nie dałam się przekonać: jej nogi i ręce pozostały szczupłe. Odpowiadałam więc, że gdyby to była prawda, przytyłaby na całym ciele. Z pomocą przyszła najlepsza przyjaciółka mamy, Lina, wspaniała kobieta. Nigdy nas nie odwiedzała z pustymi rękoma: a to jakaś zielenina, a to owoc. (Dowiedziałam się o jej śmierci dwa lata po ślubie. W 1992 roku Lina wraz z ponad dwudziestoma innymi osobami padła ofiarą rodzinnej wendety, w której wyniku od kilku dekad ulice Oppido Mamertina spływały krwią. Do dziś trwa tam zresztą wojna o podział interesów i obszarów wpływu; niestety zdobywa ona zainteresowanie dziennikarzy tylko w ekstremalnych przypadkach, jak w głośnej sprawie z końca 2013 roku, kiedy odkryto, że jedna z ofiar, która zmarła rok wcześniej, została pobita do nieprzytomności i jeszcze za życia rzucona świniom na żer. „Aż miło było słuchać jego wrzasków… Mamma mia, jak się darł!” – usłyszeli śledczy w nagranej rozmowie. Wypowiedź zabójcy skwapliwie zamieszczono na stronie internetowej jednej z gazet. Wyjątkowe bestialstwo w zapomnianym przez Boga miejscu, gdzie państwo nie reaguje, bo wśród jego ludzi są informatorzy ’ndranghety, a Kościół miłosiernie otwiera ramiona przed członkami mafii. Na początku lipca 2014 roku podczas tradycyjnej procesji Matki Bożej Łaskawej mężczyźni niosący figurę zatrzymali się na chwilę przed domem
osiemdziesięcioletniego bossa skazanego tylko na areszt domowy ze względu na stan zdrowia i pochylili posążek Madonny na znak szacunku. Dowódca karabinierów polecił ludziom ruszać dalej, ale jego rozkaz nie zwrócił uwagi ani lokalnych notabli, ani tym bardziej władz kościelnych. Ani też wiernych, którzy następnego dnia, podburzani przez proboszcza, przegnali dziennikarzy pragnących opisać zajście. Kto by tam baczył na słowa papieża Franciszka, który dwa tygodnie wcześniej w Sibari objął ekskomuniką członków i popleczników organizacji mafijnych). Mama wyszła, jęcząc i słaniając się z bólu, a my zalaliśmy się łzami. Babcia zaczęła nas uspokajać, że urodzi nam się braciszek. Następnego dnia poszliśmy zobaczyć Francesca i wydał nam się piękny jak słońce. Zawinięty w białe pieluszki leżał spokojnie w objęciach mamy, która powitała nas w nienagannej jak zwykle fryzurze i najbardziej uśmiechnięta ze wszystkich położnic. Elena, Cosma i ja nie mogłyśmy się doczekać, kiedy weźmiemy braciszka na ręce. Przez następne miesiące miałyśmy do kołysania żywego dzidziusia zamiast kolb kukurydzy, które ubierałyśmy w czapeczki i nakrywałyśmy kocykami z oderwanych od kłączy liści. Następnego dnia wypisano mamę do domu. Zaledwie po kilku nocach odpoczynku wróciła do pracy. A naszym zadaniem stało się pilnowanie nieruchomego zawiniątka na zapleczu, gdzie wpadała na kolejne karmienia. Niedługo potem źle się poczuła. Dostała krwotoku i musiała wrócić na oddział. Tak samo jak i tata, który wymknął się do domu po zawale. W końcu odszukali go pracownicy szpitala, wyjaśnili, co mu grozi po niedawnym ataku, i przekonali do hospitalizacji, póki nie wydobrzeje. Jego choroba i pożar w piekarni zapoczątkowały serię nieszczęść. Kilka tygodni później dziadkowie ze strony ojca wpadli do nas zdyszani: wuj Ernesto, który od dłuższego czasu mieszkał w Valleggia w Ligurii, miał poważny wypadek. Pracował jako kierowca tira i w trakcie załadunku przewróciła się na niego koparka i przygniotła klatkę piersiową. Bracia natychmiast ruszyli z Kalabrii, by go odwiedzić. Także mój ojciec zdecydował się na tę zbyt ciężką dla niego podróż. Gdy zobaczył Ernesta w opłakanym stanie, jego serce tego nie wytrzymało. Zasłabł i położono go w sali obok brata. Lekarze zakazali mu się ruszać, jego życie zawisło na włosku. Gdy tylko nabrał sił, przeniósł się do swojej matki, babci Giuseppiny mieszkającej od pewnego czasu w Ligurii. Już nigdy nie zobaczył Kalabrii. Także wujkowi nie było dane wrócić do rodzinnego miasteczka; przykuty do szpitalnego łóżka, podłączony do urządzeń przeżył w stanie wegetatywnym kilka miesięcy i odszedł pewnego ranka. Osierocił siedmioro dzieci i żonę. Świadomość, że nasz tata leży tam w ciężkim stanie, odebrała wszystkim uśmiech. Przez kilka miesięcy słyszeliśmy tylko jego głos w trakcie wieczornych telefonów, które wykonywaliśmy od czasu do czasu z domu babci Marii.
Ustawialiśmy się w kolejce od najstarszego do najmłodszego. Tylko ja wybuchałam płaczem, gdy zaczynał ze mną rozmawiać. Naturalnie także moje siostry za nim tęskniły, ale za bardzo bały się mamy i hamowały łzy, żeby nie sprowokować ataku rozpaczy lub złości. Wszyscy chcieliśmy do niego jechać, ale mama stawała okoniem. Któregoś wieczoru ku naszemu ogromnemu przerażeniu wpadła w histerię. Przed wypadkiem wujka Ernesta odkryła, że znowu jest w ciąży, i nie chciała się ruszać z Oppido. Nie chciała zostawiać przyjaciółek, domu, rodziców. Pragnęła urodzić w otoczeniu, w którym czuła się bezpiecznie. Również stryj Antonino, brat taty, nalegał na nasz wyjazd do Ligurii. Przez kilka wieczorów przekonywał mamę, zamykając dobrze drzwi, abyśmy nie mogli nic usłyszeć. Oczywiście strasznie nas to denerwowało, gdy kazano nam iść spać, kiedy on jeszcze przebywał w naszym domu. Dopiero po porodzie mama zmieniła zdanie. Zdała sobie sprawę, że bez mężczyzny pracującego na dom i z piekarnią działającą na pół gwizdka nie będzie w stanie nas wszystkich utrzymać. Sprzedaż niewielu bochenków, a i to dzięki pomocy zakładu babci, z trudem wystarczała na wiązanie końca z końcem. I tak zaczęliśmy przygotowania do wyjazdu. Szybko spakowaliśmy całe dotychczasowe życie, posiadaliśmy przecież tak niewiele. Z braku walizek musieliśmy się zadowolić trzema workami i pudełkami owiniętymi sznurkiem. Nastała wreszcie wiosna 1974 roku. Nie miałam butów, by ruszyć w daleką podróż; nosiłam porozklejaną i zdartą parę, która przeżyła już całe starsze rodzeństwo, począwszy od Vincenza, i ledwie trzymała się kupy. Mama wysłała mnie więc do szewca. Pobiegłam radosna jak skowronek. Perspektywa podróży pociągiem działała na mnie odurzająco, z dumą opowiadałam o tym każdemu, kto nawinął się pod rękę. Zdjęłam buciki i położyłam je na ladzie, po czym oznajmiłam, że muszą być gotowe na czas. Do dnia wyjazdu nie spałam po nocach ze strachu, że zostanę bez butów. Ale w wyznaczonym dniu czekały na mnie, zapłaciłam piętnaście lirów i wróciłam do domu, aby dokończyć wspólne pakowanie. Pożegnawszy się z najbliższymi i sąsiadami, ruszyliśmy na stację w Gioia Tauro. Wsiedliśmy do pociągu, a odprowadzający nas dziadkowie pomachali nam, wycierając zapłakane oczy chustką. Wszelka melancholia znikła wraz z gwizdem odjeżdżającego pociągu. W jednej chwili przestałam myśleć o rozstaniu, cieszyłam się na spotkanie z tatą. Martwiłam się jedynie ogromną plamą na kolanie. Wpatrywałam się w nią niepocieszona, gdyż bałam się, że zrobię złe wrażenie na konduktorze. Kiedy przyszedł, obrzucił każdego z nas krótkim spojrzeniem i sprawdził, czy wszystko się zgadza. Musieliśmy wyglądać jak zgraja nieszczęśników, choć pewnie nie gorzej niż większość podróżnych: Vincenzo, Nino, Elena, ja, Cosma, Francesco i kilkumiesięczny Rocco na rękach. A z nami stryj Antonino. To ojciec
poprosił, aby nam towarzyszył. Nie chciał, aby mama jechała z nami sama nocą. Wiedział, że czeka nas wyczerpująca podróż. Nie mogliśmy sobie pozwolić na wagon sypialny, więc byliśmy zmuszeni ułożyć się na siedzeniach. Utarczki między rodzeństwem były nieuniknione, ale dwa policzki wymierzone męską ręką potrafiły zdusić w zarodku wszelkie kłótnie. Na stacji miał już czekać znajomy i pomóc nam z bagażami; tata od kilku miesięcy był przykuty do łóżka i nie mógł – co oczywiste – powitać nas na peronie. Zaraz po odejściu konduktora postanowiłam wyprostować nogi, które zgięłam w nienaturalnej pozycji, by ukryć plamę na spodniach. Ale zmieniłam zdanie, bo stwierdziłam, że siedząc w ten sposób, wyglądam na kogoś innego. Innego i ważnego. Jeszcze długo patrzyłam wyprostowana przez okno z zadowoloną miną, która miała wywrzeć pozytywne wrażenie na kolejarzu wiozącym mnie ku nowemu życiu. Nie mogłam wiedzieć, że to Charon prowadzący mnie do piekła. I właśnie jemu podarowałam ostatni uśmiech.
Zwyrodnialec Mam na ręku głęboką bliznę. Pamiątka po rozcięciu odłamkiem butelki wyrzuconej do bazarowego śmietnika, w którym grzebałam w poszukiwaniu resztek owoców i warzyw. Ta blizna od czterdziestu lat nie pozwala mi zapomnieć, co znaczy głód, ani tolerować najmniejszego marnotrawstwa. Nawet w twoim przypadku. Już jako dziecko nie mogłaś wstać od stołu, póki nie opróżniłaś talerza. W domu odkrawaliśmy podgniłe i przywiędłe części zdobytych przeze mnie owoców i warzyw, aby przyrządzić słodkie sałatki lub wielkie gary duszonych jarzyn. Kiedy skapnęło trochę grosza, kupowałam okrawki wędlin i parmezanowe skórki, które jedliśmy zmiękczone w zupie albo z podrobami. Niektórzy kramarze odkładali dla mnie niesprzedane produkty: kości wzbogacające smak sosu, kurze nóżki na rosół. Wszyscy mnie znali. Raz w tygodniu odbierałam w parafii paczkę dla najbiedniejszych: makaron, mleko, mąkę, puszkę fasoli. Matka była zbyt dumna, by stać w kolejce z resztą biedoty. Nie mogła zaakceptować nowego życia. Tak wyglądały moje pierwsze lata w Varazze. Ojciec inwalida i brak zasobów, by otworzyć piekarnię jak w Oppido, więc każdy musiał dokładać się do domowego budżetu. Elena i Cosma całymi dniami dziergały chusty i szaliki, które potem sprzedawaliśmy. Mnie też zmuszano do robótek na drutach, czasem nawet w nocy. Z kolei braci nigdy nie było w domu. Dopiero gdy Vincenzo nie wrócił kiedyś na noc, dowiedziałam się, co robili. Następnego dnia ukazał się w gazecie artykuł o aresztowaniu dilera narkotyków. Kilka linijek wystarczyło, żebym zaczerwieniła się ze wstydu. Członkowie naszej rodziny gościli wielokrotnie na łamach prasy, z biegiem czasu za coraz poważniejsze przestępstwa. Powinnam była przywyknąć do poczucia wstydu, ale nie potrafiłam. Szkoda, że moje odwieczne pragnienie, by chodzić z podniesioną głową, pozostało do dziś niezrealizowane. Nawet teraz, kiedy mogłabym to w końcu zrobić, muszę uważać, by nikt się nie dowiedział, kim tak naprawdę jestem. Nienawidziłam dziergania na drutach, marudziłam przy kolejnych oczkach, choć za każde słowo skargi dostawałam w twarz. Dlatego siostry pracowały bez mrugnięcia okiem. Ja się buntowałam, wychodząc z założenia, że do moich obowiązków należy przecież codzienne wyszukiwanie odpadków w śmietniku oraz sprzedaż ziół na sobotnim targu, w dni wolne od szkoły. Zrobiłam sobie specjalną torbę na pasek, żeby sprzedawać towar, chodząc po ulicach, a nie tylko na bazarku zgodnie z nakazem mamy. Nieruchome kilkugodzinne czekanie w jednym miejscu, aż ktoś zechce kupić pęczek natki, było dla mnie istną torturą. Siedziałam na ziemi po turecku, opierałam łokcie na kolanach, trzymałam głowę w dłoniach i widziałam tylko przechodzące obok buty. Próbowałam wyciągnąć szyję, żeby dojrzeć twarze,
ale po chwili bolał mnie kark. Więc znowu wbijałam wzrok w asfalt. Niekiedy wpatrywałam się jak zaczarowana w rzekę stóp: powolne, zmęczone kroki na przemian z pospiesznym chodem stanowiły hipnotyzujący widok. Wśród tłumu nikt mnie nie dostrzegał i niewiele osób się zatrzymywało. Dorobiłam więc szelki do torby i proponowałam natkę, miętę i bazylię, krążąc wokół straganów, a potem na rogach ulic. Do tego potrzebny był niezły tupet, ale tego akurat mi nigdy nie brakowało. Poza tym burczenie w brzuchu to najlepsze antidotum na nieśmiałość. Szczęśliwe lata w Kalabrii odeszły w przeszłość. Żyliśmy w nędzy oraz ciągłym strachu o stan zdrowia ojca, który krążył między szpitalem a domem. Ale nie tylko to działało na nas deprymująco. Materialna bieda przełożyła się na moralną zgniliznę, którą w tym wieku byliśmy już w stanie dostrzec. Stryj Antonino mógł bezkarnie robić wszystko, co mu się podobało. Jemu oraz mojej matce. Aby uniknąć przyłapania, przesuwała ojcowskie kapcie daleko od łóżka. A ponieważ najmniejszy ruch sprawiał mu trudność, domagał się, by stały blisko i równo, ułatwiając wsunięcie na stopy. Kiedy nie mógł ich znaleźć, wołał nas, a jego wściekły krzyk stanowił najlepszy sygnał ostrzegawczy. Ta para zdrajców zdawała sobie sprawę, że wszystkiego się domyślamy, ale dzieci nie stanowiły dla nich problemu. My z kolei wiedzieliśmy, że nie wolno mówić na głos o ich poczynaniach. Dostalibyśmy tęgie lanie, a ojciec, na skraju śmierci, nie stanąłby w naszej obronie. Co więcej, przekazanie mu tej obrzydliwej wiadomości mogłoby się okazać gwoździem do trumny. Prawdę mówiąc, podejrzewałam, że doskonale wie o zdradzie, ale nie może zareagować, więc wyładowuje złość na otoczeniu, przekuwając poczucie wściekłości i poniżenia w narastającą agresję. W ten sposób tłumaczę sobie koszmarne kłótnie z matką, do której nigdy tak się nie odnosił, kiedy mieszkaliśmy w Kalabrii. Odszedł po niespełna trzech latach marnej egzystencji. To była lutowa niedziela i właśnie się szykowaliśmy na pochód przebierańców, kiedy słabym głosem przywołał nas do pokoju. Źle się poczuł. Gdy wolontariusze z Czerwonego Krzyża kładli go na noszach, wyszeptał, że się już nie zobaczymy. Tak też się stało. To było preludium koszmaru, z którego do dziś nie jestem w stanie się otrząsnąć. Teraz rozumiesz, dlaczego nigdy nie chciałam ci towarzyszyć w karnawałowych korowodach. Podczas pogrzebu matka zanosiła się płaczem i biła w piersi. Siedzieliśmy bez słowa obok w ławce. Jej hipokryzja pomogła mi nie popaść w bolesne odrętwienie. Przez woal nienawiści, który mnie spowijał, nie mogła się przebić nawet jedna łza. Lekarze w orzeczeniu stwierdzili przedawkowanie leków. Nie wierzyłam w przypadek. Tydzień po pogrzebie stryj Antonino przeniósł się do nas na stałe i to ostatecznie potwierdziło moje podejrzenia.
Kilka miesięcy później, pomimo złego samopoczucia i dziwnego bólu w okolicy nerek, biegałam z koleżankami na szkolnym boisku. Dopiero po dłuższym czasie usłyszałam wołanie nauczycielki. Podeszłam do niej, a ona szepnęła mi na ucho, by mnie nie zawstydzić przed innymi dziećmi, że się pobrudziłam. Pod fartuszkiem miałam białe spodnie, już dla mnie za krótkie, jak wcześniej wytknęła jedna z koleżanek. Nie zwróciłam na to wcześniej uwagi; z worka z używaną odzieżą od sióstr wyciągałam pierwszy lepszy łach i wkładałam na siebie. Ale kiedy ujrzałam czerwoną plamę wokół ud, przestraszyłam się i wybuchnęłam płaczem. Nic nie wiedziałam na temat cyklu miesiączkowego. Nauczycielka zaczęła mnie uspokajać i pomogła mi się umyć. Włożyłam spodnie od dresu, które jakieś dziecko zostawiło w szkole, i pozwolono mi pójść do domu. Przebrana nie musiałam się kulić ze wstydu w drodze powrotnej. Otworzyłam drzwi kluczem, który mama zostawiała pod wycieraczką, i położyłam się do łóżka. Ze zdenerwowania dostałam gorączki i spocona szczękałam zębami. Zatopiona w myślach próbowałam odnaleźć w pamięci jakąkolwiek zapowiedź tego, co mi wyjaśniła nauczycielka, ale nigdy żadna z kobiet w domu nie wspominała o okresie. Byłam załamana i czułam się zdradzona: trzymały wszystko w tajemnicy i pozwoliły, abym całkowicie nieprzygotowana musiała stawić czoło tej zaskakującej i trudnej sytuacji. Nagle przypomniał mi się obrazek z przeszłości: mama wyciskająca do kawy przygotowanej dla Antonina kilka różowawych kropel z kłębka waty. Zapytałam ją potem, co robiła, ale odparła ze śmiechem, że coś mi się przewidziało. Nocą przeszukałam śmieci i znalazłam zawiniątko dziwnego pochodzenia. Dopiero teraz połączyłam fakty. Ale o przyczynach jej dziwnego zachowania dowiedziałam się wiele lat później: była to obrzydliwa, jak wiele, które później widziałam, praktyka mająca – zgodnie z ludowym wierzeniem – zatrzymać w domu mężczyznę. Nagle usłyszałam skrzypienie drzwi wejściowych. – Mama?! – zawołałam. Serce stanęło mi w gardle, bo nikt nie odpowiedział. Nie zdążyłam się nawet przestraszyć na myśl, że dostanę lanie za wagary. – Mama?! – krzyknęłam głośniej. Może przez przymknięte drzwi do pokoju nie było słychać mojego pytania. Skamieniałam ze strachu. Zobaczyłam, jak opada klamka, choć nikt nie odpowiedział na mój krzyk, a cisza w uszach zaczęła aż dzwonić. Byłam bliska omdlenia, gdy usłyszałam znajomy odgłos kroków stryja Antonina. Z ulgą opadłam na poduszkę. – Co tu robisz? – spytał. – Mam gorączkę, pani pozwoliła mi wrócić wcześniej do domu. Stał przez chwilę nieruchomo i patrzył na mnie bez słowa. Zamarłam, kiedy oparł się o framugę. Zamknął drzwi na klucz, a ja prawie zsiusiałam się ze strachu.
Nawet teraz, pisząc te słowa, czuję ów zwierzęcy lęk. Nigdy nikomu nie opowiedziałam o tym, co mi zrobił. Za bardzo się wstydziłam, czułam się zbrukana. I winna. Absurdalne i przytłaczające poczucie winy. Niełatwo mi o tym pisać, ale już czas, byś poznała przyczyny naszego koszmarnego życia, powody mojego szaleństwa, ataków histerii, napadów depresji. Wszystko zaczęło się właśnie tamtego dnia. Podszedł i przyłożył mi rękę do czoła. – Jesteś rozpalona! – zawołał. Usiadł na łóżku i zaczął mnie głaskać po włosach. Serce podeszło mi do gardła. Żadne z dzieci nie doświadczyło od niego odrobiny czułości. Aż zabrakło mi tchu. Poczułam, jak jego dłonie, przesuwające się coraz bardziej frenetycznie po mojej głowie, zaczynają się pocić. Kiedy podniósł się z łóżka, odetchnęłam z ulgą. Garść minionych sekund wydała mi się nieskończonością. Tyle że zamiast wyjść, podniósł kołdrę, ściągnął mi bez ogródek ubranie i wsunął poduszkę pod pośladki. Widok krwi jeszcze bardziej go podniecił. – Muszę ci coś pokazać – oświadczył, rozpinając pasek w spodniach. Próbowałam uciec, ale rzucił się na mnie, zatkał dłonią usta i uniemożliwił jakikolwiek ruch. Konwulsyjnie ocierał się o mój brzuch, a moje przytłumione krzyki tylko wzmagały jego pożądanie. Dyszał, śliniąc mi się do ucha, aż w końcu wydał wulgarny jęk, szczytując. – Jak się wygadasz, to cię zabiję – powiedział i na tym skończył. Zanosząc się płaczem, próbowałam wstać, ale osunęłam się na zimną podłogę. Wzgórek oblepiony spermą, prześcieradło umazane krwią. Pobiegłam do łazienki i zwymiotowałam. Kiedy odzyskałam siły, weszłam do wanny, aby się umyć; szorowałam energicznie całe ciało, jakbym czyściła konia. Ohydny zapach męskiego nasienia nie chciał zejść, nie mogłam powstrzymać mdłości i płaczu. Dopiero gdy się trochę uspokoiłam, dostrzegłam, jak wymęczyłam swoje ciało: było całe podrapane. Mama wróciła późnym popołudniem. Jeszcze nie zdążyła zapytać, dlaczego leżę w łóżku, a już krzyknęłam, że źle się czuję. Zasmarkana spytałam, dlaczego nic mi nie powiedziała o miesiączce. Ale ona tylko się roześmiała i odparła, żebym się nie martwiła i zjadła coś ciepłego, to lepiej się poczuję. W porze kolacji kazała mi wstać i pomóc w kuchni. Żadnej taryfy ulgowej. Stryj Antonino miał ochotę na sałatę. Chciałam ją umyć. – Nie, Maria nie powinna dotykać zimnej wody – zaprotestował. Matka spojrzała na niego. Stałam zawstydzona ze spuszczonym wzrokiem. I w jednej chwili zrozumiałam, że ona domyśla się wszystkiego. Skąd niby wiedział, że mam okres? Tego wieczoru zjedliśmy jak zawsze: on na honorowym miejscu przy stole, obsługiwany przez matkę jak król; pierwsze danie zawsze dla niego, zgodnie z obowiązującą u nas zasadą. Kiedyś matka nałożyła pierwszą
porcję Vincenzowi, który właśnie wyszedł z więzienia, a stryj skatował ją do krwi i przez kilka dni musiała jeść na stojąco, podczas gdy my siedzieliśmy wygodnie za stołem. Całą noc popłakiwałam. Cosma myślała, że boli mnie brzuch. Elena nic nie mówiła. Może domyślała się prawdy. Zmieniłam się nie do poznania. W szkole wpadałam ze skrajności w skrajność: od poczucia kompletnego odizolowania, kiedy nawet nie słyszałam, że ktoś mnie woła, do agresji i buntu. Maria, wariatka i psotnica, który potrafiła rozbawić koleżanki i nauczycielkę, umarła. Nikt nie wiedział, jak do mnie podejść. Uznali, że to pewnie depresja po śmierci taty, i przestali się mną przejmować. Minęło kilka tygodni. Któregoś dnia po wyjściu ze szkoły natknęłam się na stryja Antonina, czekał na mnie w żółtym cinquecento. Powiedziałam, że chcę wrócić na piechotę, ale on bez słowa złapał mnie za rękę i wepchnął do samochodu. Skręcił w ulicę, która nie prowadziła do domu. Wyjechaliśmy z miasteczka w kierunku wsi, gdzie mieliśmy mały kawałek ziemi, na którym ojciec, gdy czuł się lepiej, próbował założyć hodowlę świń mającą zapewnić nam utrzymanie. Spytałam, po co mnie tam przywiózł. Popchnął mnie na deski. Ściągnął mi spodnie i rozpiął rozporek. Zaczął ocierać prącie o moje pośladki. Było mi tak niedobrze, że nawet nie czułam drzazg wbijających mi się w policzki. Znalazłam się u niego na celowniku. Po lekcjach nakazywał moim siostrom iść do babci, bo my mieliśmy sprawy do załatwienia. Siedziałam na lekcjach spanikowana, zastanawiając się, jak uciec. Któregoś deszczowego dnia korzystając z ogólnego zamieszania, próbowałam wyjść tylnymi drzwiami, ale okazały się zamknięte. Pod pretekstem braku parasola spytałam koleżankę, czy mogę wrócić z nią do domu, ale on już na mnie czekał, podziękował jej za przysługę i oświadczył, że musimy iść na zakupy po nowe buty dla mnie. Co za kpina, w życiu nie widziałam nowych butów! Nawet na Pierwszą Komunię musiałam pomalować na biało stare trzewiki i zakleić dziurę kawałkiem tektury. Tak wyglądało dla mnie to święto. Kiedy dojechaliśmy na wieś, lało jak z cebra, więc stwierdził, że zostaniemy w samochodzie. Zaczął mnie gładzić po ustach, zapewniać, że mu na mnie zależy i nie ma nic złego w tym, co robimy. Płakałam. Rozpiął rozporek, próbowałam otworzyć drzwi, ale złapał mnie za włosy i zagroził, że zabije. Zaczął się onanizować, przytrzymując mi głowę tuż przy prąciu; czułam obrzydliwy zapach brudu i potu. Nie umiałam się bronić przed molestowaniem z jego strony. Powinnam była opowiedzieć wszystko mamie, która – jeśli chciała zasługiwać na miano matki – powinna nas bronić przed tym zwyrodnialcem. Ale nie miałam wystarczającej odwagi. Ani ona wystarczającej siły.
Zakładniczki Przez całe życie nie potrafiłam wybaczyć matce jej małości. Znienawidziłam ją za tchórzostwo, za milczenie, za brak pomocy. I winiłam za dwulicowość będącą – w mojej opinii – przyczyną naszej marnej egzystencji. Dlatego też gdy się urodziłaś, starałam się być matką, o jakiej sama kiedyś marzyłam. Nie udało mi się; na twoje nieszczęście wychowałaś się w rodzinie mafiosów, co nie oszczędziło ci traumatycznych doświadczeń i cierpienia, a gdy postanowiłam się od nich odciąć i przystąpić do programu ochrony świadków, stałaś się mimowolną ofiarą moich depresji i emocjonalnych kryzysów. Popełniłam wiele błędów, ale zawsze walczyłam o twoje szczęście i twój los był dla mnie najważniejszy. Ja swoje życie przegrałam; tak wyszło i muszę się z tym pogodzić, choć nie jest to proste. Zdarzają mi się chwile załamania i ataki histerycznego płaczu w najmniej spodziewanych momentach. Nasze kłótnie wyprowadzają mnie całkowicie z równowagi i walczę ze sprzecznymi uczuciami: mam żal, że nie potrafisz docenić i zrozumieć sensu poświęcenia, a jednocześnie ogarniają mnie wyrzuty sumienia, bo przecież ty nic nie zawiniłaś. Jak każde dziecko miałaś prawo do normalnej rodziny, a ja nie mogłam ci tego zapewnić. Próbowałam jednak ofiarować ci to, czego sama nigdy nie doświadczyłam: ciepło, uwagę i czułość. Kiedy stałaś się kobietą, zrobiłam wszystko, aby ten dzień był dla ciebie wyjątkowy. Poszłyśmy razem na kolację i podarowałam ci bukiecik kwiatków oraz srebrną bransoletkę, którą nosisz do dziś. Może przesadziłam, ale chyba podświadomie chciałam przekreślić swoje koszmarne doświadczenie z tamtego dnia. Także z okazji Pierwszej Komunii stanęłam na głowie, abyś poczuła się wyjątkowo, choć nie towarzyszył nam nikt z rodziny. Kupiłam ci jasne buciki pasujące do białej alby, zaprowadziłam do fryzjerki, by upięła prosty, lecz piękny kok. Po uroczystości wszystkie twoje koleżanki otoczył wianuszek krewnych. Aby rozładować atmosferę, obsypałam cię pocałunkami, przy czym naśladowałam różne głosy: „Oto buziak od mamy… a ten od cioci… a ten od kuzyna… a ten od babci”. Wybuchnęłyśmy śmiechem i wybiegłyśmy jak wariatki na główną ulicę miasta, gdzie poprosiłyśmy przechodniów o zrobienie nam zdjęć. Ty i ja. Same. Wszyscy na nas patrzyli. W restauracji, gdzie zarezerwowałam stolik dla dwóch osób, kelnerzy na widok twojej odświętnej sukienki nie kryli zaskoczenia. Dla innych dziewczynek ubranych w biel zamówiono stoły wieloosobowe. Ja z mojej Pierwszej Komunii nie pamiętam nawet, aby ktokolwiek mnie uściskał. Za to wciąż dźwięczy mi w uszach komentarz matki na prośbę o białe pantofelki: „Jasne, w końcu mamy kupę kasy i możemy nią szastać!”.
I pomalowane na biało stare buty. Nawet gdybym tego dnia zjawiła się boso, wstydziłbym się tak samo: efekt był koszmarny, między pospiesznymi pociągnięciami pędzla prześwitywała czarna skóra. Wspomnienie tamtych butów pojawia się zawsze, gdy staram się uporać z upiorami z przeszłości. Próbuję zamalować wszystko farbą, ale cień niezatartego bólu wciąż się przebija. Z biegiem czasu domowe bijatyki i kłótnie stały się coraz bardziej zaciekłe, wzrosła też moja nienawiść do matki. Zostałyśmy w domu tylko my, same kobiety, a zwyrodnialec mógł bez przeszkód robić, co mu się żywnie podobało. Nikt nie odważył się podjąć tematu gwałtów, a ja często zastanawiam się, czy i moje siostry spotkał ten straszny los. Co wieczór zastawiałyśmy drzwi do pokoju meblami, jakie byłyśmy w stanie same przesunąć. Nie mogłyśmy się zamknąć, gdyż po pierwszej takiej próbie następnego dnia zniknął klucz. Miotałyśmy się, nigdy nie mówiąc na głos, dlaczego to robimy. Aż w końcu zdobyłam się na odwagę i spytałam Elenę, od kiedy jej to robi, a ona wybuchnęła płaczem. – On jest chory, chory, chory! – powtarzała w kółko, jakby chciała przekonać samą siebie. Może były to słowa matki, które usłyszała, gdy przyszła się jej zwierzyć. Nie ulegało wątpliwości, że jest zboczony. Kilka razy przyłapałam go na obrzydlistwach: grzebał w koszu na brudną bieliznę i wąchał nasze majtki albo podglądał nas w łazience podczas kąpieli. Pewnego ranka, kiedy idąc pod prysznic, zalepiłam gumą do żucia dziurkę od klucza, dostałam niezłe baty. Oczywiście oficjalnym powodem było uszkodzenie zamka w drzwiach. Marzyłam, że nasi bracia w końcu się go pozbędą, przejmą stery w domu, staną w naszej obronie. Ale Vincenzo i Nino mieli poważne problemy z wymiarem sprawiedliwości, Francesco – kiedy akurat nie przebywał na odwyku dla narkomanów – uczył się w mediolańskiej szkole dla techników dentystycznych, a Rocco, najmłodszy i jedyny, który próbował się przeciwstawić stryjowi, został wyrzucony z domu i przyszło mu mieszkać w piwnicy, na co zresztą chętnie przystał, choć musiał sam organizować sobie jedzenie. Oczywiście mama przemycała mu w miarę możliwości ciepłe posiłki. W sumie każdy z nas uciekał z tego domu, gdy tylko mógł. Do dziś opłakuję Rocca: również i on, gdy miał dwadzieścia lat, zdecydował się na wielki krok i podjął współpracę z wymiarem sprawiedliwości. Postanowił wyjawić wszystko, co wiedział na temat interesów, jakie prowadziliśmy z rodziną Marando, z której wywodził się twój ojciec. Został znaleziony w celi z torebką foliową na głowie. Uznano, że popełnił samobójstwo. Ale ja w to nie wierzę. Latem 1977 roku, niedługo po śmierci taty, siostry z parafii zaproponowały mnie i Cosmie wyjazd na dwa tygodnie w góry. Poczułam, jakbym wracała do życia. Nigdy nie uczestniczyłyśmy w kościelnych wycieczkach ze względu na brak
pieniędzy, ale tym razem nie trzeba było za nic płacić. Może widząc moją posępność wywołaną koszmarem, o którym nie mogły wiedzieć, oraz przygnębienie Cosmy tęskniącej za tatą, chciały podarować nam trochę radości. Podekscytowana pobiegłam do matki, by przekazać jej nowinę. Zasapana wpadłam do domu i zaczęłam opowiadać, choć nie mogłam złapać tchu. – Trzeba spytać stryja – padła lodowata odpowiedź. To był cios prosto w serce. Wybuchnęłam płaczem. – Mamo, wszystko jest opłacone; szkoła już się skończy, proszę cię! Stryj Antonino po powrocie do domu wydał werdykt. – Cosma może jechać. Maria zostaje. Myślałam, że umrę; przez kolejne dni nie przestawałam płakać. Poprosiłam siostrę Gabriellę, żeby spróbowała przekonać mamę; spotkały się na rozmowę, która zakończyła się stwierdzeniem „zobaczymy”. Następnego dnia po lekcjach stary wieprz przyjechał po mnie i wywiózł na wieś. Przekazał swoje warunki: pozwoli mi pojechać, jeśli mu go wezmę do buzi. Zaczęłam się wyrywać i próbowałam uciec z szopy, krzyczałam z nadzieją, że ktoś mnie usłyszy, ale wszystko na próżno. Złapał mnie i zaczął okładać pięściami, a potem lał paskiem od spodni po głowie i twarzy. Byłam ledwie żywa; chwycił mnie za gardło, rozpiął rozporek i wetknął członek do gardła. Po kilku pchnięciach wypełnił mi usta spermą. Na chwilę straciłam przytomność, nie wiem, czy z powodu razów, czy wstrętu. Kiedy się ocknęłam, zapakował mnie do samochodu. – Wysadzę cię przed domem, zaczekasz chwilę, wejdziesz i powiesz matce, że się przewróciłaś. W dniu wyjazdu stawiłyśmy się z Cosmą przy autokarze z plecakiem i torbą, w których upchnęłyśmy parę ciuchów, jakie dała nam mama na dwa tygodnie. Siostra Gabriella spodziewała się tego i przygotowała dla nas walizkę z niezbędnymi rzeczami, łącznie ze szczoteczkami do zębów. Usiadłam obok Cosmy, ale przez całą drogę nawet nie zamieniłam z nią słowa. Wracałam myślami do słów matki przed wyjściem z domu: „Nie pożegnasz się ze stryjkiem, który pozwolił ci jechać?”. Ośrodek Sióstr Kanosjanek mieścił się w przepięknym parku. Gdy tylko otwarły się drzwi autokaru, poczułam zapach mchu i górskich kwiatów. Dom otaczał zadbany ogród. Weszliśmy do środka; szerokie schody wiodły do pokoi. W każdym stało sześć łóżek oraz przykryte białą narzutą posłanie z baldachimem dla siostry. Rozpakowałam bagaże, podając Cosmie ubrania, aby ułożyła je w szafie, i poszłyśmy na obiad. Na długim, starannie nakrytym stole stały karafki z wodą i na przemian koszyczki z pieczywem oraz owocami. Przy każdym talerzu leżała mała tabliczka czekolady. Poczułam się jak w raju. Natychmiast pomyślałam
o domu, o tym, z jakim trudem przeżuwałam kolejne kęsy w napiętej atmosferze towarzyszącej wszystkim posiłkom, ze stryjem Antoninem, który pod lada pretekstem zrzucał talerze ze stołu i dawał nam wycisk. Bo zupa była za zimna albo pływał w niej włos… W jednej chwili cała zastawa wraz z garnkami mogła wylądować na głowie mojej matki. Popołudnie spędziliśmy na wspólnej zabawie i szybko nadeszła pora spania. Ucałowałyśmy się z Cosmą na dobranoc, stwierdzając, że wszystko tu jest wspaniałe i szkoda, że tak nie jest zawsze. Przed snem odmówiłyśmy z siostrami różaniec i wieczorne modlitwy. Kiedy zgasły światła, ogarnął mnie zwyczajowy niepokój. Kręciłam się w łóżku, nie mogąc zasnąć. Wychyliłam się i spytałam szeptem siostrę Gabriellę, czy mogę zapalić lampkę, ale odpowiedziała mi, że nie ma się czego bać, bo w pokoju jest ona i Matka Boska służąca nam za światło. Znów się położyłam, a po chwili zrobiło mi się zimno i zdałam sobie sprawę, że jestem cała mokra. Nawet nie zauważyłam, kiedy się zsiusiałam. Rozpłakałam się i choć próbowałam powstrzymać łkanie, siostra mnie usłyszała. Dotknęła mojego ramienia, a ja podskoczyłam ze strachu, bo myślałam, że to stryj Antonino. Spytała, co się stało, i poprosiła, abym wstała. Dała mi czystą piżamę i pozwoliła położyć się obok swojego łóżka. – To będzie nasza tajemnica, nikt się o tym nie dowie – uspokoiła mnie, przykładając palec wskazujący do ust. Dźwięk budzika rozbrzmiał zdecydowanie za wcześnie. Źle się czułam, nie miałam siły wstać. Dostrzegłam zwinięty materac, który zabrudziłam w nocy, i obiecałam, że go wypiorę, ale siostra Gabriella już się tym zajęła. – Ty musisz tylko ładnie zjeść śniadanie – powiedziała. W stołówce zobaczyłam Cosmę z pięknie zaplecionymi warkoczykami, która śmiała się z koleżankami. Przyjechał wózek z kawą na mleku, a ja poprosiłam o napełnienie kubka, bo zapomniałam, że nie piję mleka – maczałam w nim herbatniki i pochłonęłam wszystko z apetytem. Piętnaście dni spędzonych na zabawach i wędrówkach minęły w mgnieniu oka. Wsiadałam do autokaru z żalem, bo nie chciałam wyjeżdżać. Na rynku w Varazze czekał tłum rodziców wypatrujących powrotu dzieci. Na próżno rozglądałyśmy się z Cosmą za matką. Ruszyłyśmy same do domu, ciągnąc za sobą torby wypełnione pięknymi wspomnieniami. Mama powitała nas, jakbyśmy się rozstały tego samego ranka. Stała przy kuchni i nawet się nie odwróciła na nasz widok. Stryja nie było. Płacząc z bezsilnej złości, układałam rzeczy na półkach i myślałam o szczęśliwych spojrzeniach przyjaciółek witanych radośnie przez najbliższych. Nie potrafiłam się pogodzić z moralnym upadkiem naszej rodziny; za wszystko winiłam matkę, bo choć stryj Antonino był dla mnie wcieleniem bestii, to
ona powinna była nas przed nim obronić. Z czasem zrozumiałam, że nie była w stanie ochronić nawet samej siebie przed spuścizną pseudohonorowego kodeksu, któremu się poddała, że cierpiała i czuła się zagubiona tak samo jak my. Nie potrafiła unieść ciężaru życia, który odebrał jej zdolność reakcji, pozbawiwszy ją nawet instynktu macierzyńskiego. Pozostało tylko zwierzęce pragnienie przetrwania, choć w końcu i ono się wypaliło. Wstałyśmy którejś niedzieli i zaczęłyśmy robić porządki. Mama nie krzątała się jak zawsze w kuchni, więc doszliśmy do wniosku, że wyszła za zakupy, a w obawie przed reakcją stryja na spóźniający się obiad zarzuciłyśmy sprzątanie i wzięłyśmy się do gotowania. Zeszłam do piwnicy po oliwę i sos pomidorowy, który przygotowywałyśmy w dużych ilościach raz do roku, i zobaczyłam otwarte drzwi. Usłyszałam dziwne rzężenie; zaniepokojona zajrzałam do środka, spodziewając się ujrzeć kolejnego ćpuna, który ukrył się w naszej piwnicy, by dać sobie w żyłę. Nie byłby to pierwszy raz. Elena i Cosma usłyszały mój krzyk i przybiegły w mgnieniu oka: mama leżała twarzą do ziemi, z pętlą wokół szyi. Supeł puścił, skazując próbę samobójstwa na niepowodzenie. Z trudem zaciągnęłyśmy ją po schodach na górę i położyłyśmy na łóżku. Stryj Antonino po powrocie do domu nie przejął się naszym przerażeniem i zwracał się do matki, jakby nic się nie stało. Według niego odegrała kiepskie przedstawienie, usiadł więc przy stole i czekał, aż zostanie obsłużony. Po obiedzie poszedł się zdrzemnąć do drugiego pokoju. Upewniwszy się, że zasnął, zadzwoniłam do wujka Nuccia, brata mamy będącego lekarzem. Próbowała zaprotestować, ale byłam nieugięta. Ubłagała mnie tylko, żebym nic nie mówiła o poczynaniach tego bydlaka, wedle jej słów ta sytuacja była normalna, tak się dzieje w każdym domu. Przypomniałam sobie wówczas kilka scen z dzieciństwa. Babcia, która policzkuje opóźnioną umysłowo dziewczynę mieszkającą w domu naprzeciwko, ponieważ zaśmiewając się, twierdziła z uporem, że dziadek zawołał ją z balkonu, wyjął „pisztolet” i kazał się dotykać. Nikt jej nie uwierzył. Moja matka odmawiająca wchodzenia do pokoju dziadka, kiedy ją wołał. Może wiedziała, że biedna dziewczyna mówi prawdę. A może i ona sama padła ofiarą molestowania? Poczułam, że świat wali mi się na głowę. Jeżeli doświadczyła podobnej przemocy, tym bardziej powinna stanąć w naszej obronie. Nawet jeśli miała na tym ucierpieć. Ale wstyd okazał się silniejszy od chęci przerwania tego koszmaru. Byłyśmy skazane na swój marny los.
Brudne pieniądze Nie tylko to, co się działo w zamknięciu czterech ścian, świadczyło o panującym w naszym domu spaczonym poczuciu przyzwoitości, niemającym nic wspólnego ze społecznymi normami. W Varazze wszyscy nas znali, w gazetach nie szczędzono ostrych słów, a my nie robiliśmy nic, by tego uniknąć. Winowajcy mieli zbyt grubą skórę, by buldożer wstydu mógł odcisnąć na nich piętno. Przywykliśmy do widoku zdjęć stryja Antonina i moich braci na łamach lokalnej prasy: napad, handel narkotykami, nielegalne posiadanie broni, pranie brudnych pieniędzy, fałszowanie dokumentów opłat i ubezpieczeń pojazdów, bójki, stawianie oporu funkcjonariuszom, ucieczki, kradzieże. Oraz porwania. Każdy z nich: Vincenzo, Antonio, Francesco i Rocco, w różnych okolicznościach i za przestępstwa różnego kalibru zasłużył na uwagę dziennikarzy. Stryj Antonino także z powodu incydentów drogowych. Raz potrącił kobietę, a kiedy zaczęła krzyczeć, że się nie zatrzymał i nie udzielił jej pomocy, wrzucił wsteczny bieg, cofnął i obsypał ją stekiem wyzwisk, co doprowadziło do awantury z przechodniami, którzy przybiegli, aby pomóc poszkodowanej. Stryj skwapliwie zaogniał sytuację. Kolejnym razem pijany jak bela wracał z imprezy ze wspólnikami i wjechał w inny samochód. Stracił paliczek, który znaleziono później wśród blachy i przyszyto na ostrym dyżurze. Nikt nie może powiedzieć, że Włochy są niecywilizowanym krajem. W innych kulturach czekałoby go obcięcie ręki, ale u nas przywrócono mu czucie w palcu na koszt obywateli. Moja matka darła się na policjantów za każdym razem, gdy przychodzili po jej synów; ja im współczułam. I paliłam się ze wstydu. Właśnie to uczucie, coraz silniejsze z powodu natężenia wykroczeń, jakie mieli na sumieniu moi najbliżsi, sprawiało, że powiększał się dystans między mną a resztą rodziny, która z kolei traktowała kolejne aresztowania i rewizje jako fatalny zbieg okoliczności i niewybaczalną obrazę. „Cholerne gliny!”, złorzeczyła matka, również objęta policyjnym dozorem i zobowiązana do podpisywania co wieczór listy obecności na komisariacie, który znaliśmy już jak własną kieszeń. „Glina”, przydomek nadany mi przez kolegów podczas dziecięcych zabaw w policjantów i złodziei, zyskał nowy wydźwięk w tych dramatycznych okolicznościach. Siódmego października 1981 roku, w dniu, gdy nasze nazwisko zostało skojarzone przez dziennikarzy z porwaniem czterdziestotrzyletniej bizneswoman Tullii Kauten prowadzącej wraz z bratem Giorgiem firmę odzieżową, błagałam matkę, by pozwoliła mi nie iść do szkoły. O świcie poprzedniego dnia przeżyliśmy nalot policji poszukującej Vincenza. W tym samym czasie przeszukano domy pozostałych członków bandy w Albissoli, Savonie, Mediolanie i w Reggio di
Calabria. Śledczy wpadli na trop gangu po tym, jak w mieszkaniu w San Giacomo di Roburent, popularnej wśród narciarzy miejscowości w Piemoncie, gdzie stryj i bracia pracowali dla firmy przewozowej stanowiącej przykrywkę dla przemytu narkotyków, jakim się parali, znaleziono sporą część z miliarda zapłaconego jako okup za Tullię Kauten, odnalezioną w końcu we wsi Buccinasco w lipcu tego samego roku, po stu dwudziestu dniach, które skuta łańcuchem kobieta spędziła w kompletnych ciemnościach. Matka oczywiście kazała mi iść do szkoły, gdzie musiałam stawić czoło potępiającym spojrzeniom kolegów i nauczycieli. Miałam szesnaście lat, ale wciąż uczyłam się w gimnazjum. Molestowana przez stryja i zmuszona pomagać matce – w domu i małej piekarni, którą tymczasem udało nam się otworzyć dzięki nielegalnym dochodom – nie byłam w stanie się skupić na nauce. W tamtym roku zakończyłam edukację. Dyplom gimnazjum zdobyłam eksternistycznie, dopiero gdy okazał się potrzebny, by otrzymać licencję na prowadzenie sklepu z garmażerią, który otworzyliśmy za pieniądze z okupu za Tullię Kauten. Nazwiska moich krewnych w roli osób powiązanych z organizacją przestępczą dokonującą uprowadzeń, nazwaną przez dziennikarzy „Anonimowe porwania”, wypłynęły już w sprawie Piera Felice Filippiego, dwudziestotrzyletniego syna właściciela kilku salonów samochodowych uprowadzonego sprzed własnego domu w Mondovì, na szczęście wypuszczonego szybko na wolność. W 1980 roku rozeszły się pogłoski o procesie pobocznym w sprawie czterech Stefanellich, ale wszystko rozeszło się po kościach. Dopiero porwanie Kauten wpędziło Vincenza w poważne kłopoty. W 1981 roku Cecè skończył odsiadywać wyrok za dokonany pięć lat wcześniej razem z dwoma wspólnikami napad z bronią w ręku na urząd pocztowy w Faje pod Varazze. Jednym z nich był stryj, który zdołał się wymknąć, pozwoliwszy, by w ręce policji wpadł niepełnoletni bratanek. Po wyjściu na wolność Cecè pracował w firmie przewozowej; wracał o siedemnastej, a moim zadaniem było przygotowanie mu gorącej kąpieli i czystego szlafroka. Wszystko musiało na niego czekać. Potem wpadał do nas jego przyjaciel Domenico, wytwórca materacy, i zamykali się w kuchni, gdzie prowadzili długie rozmowy. Coś się szykowało, ale nie wolno było o nic pytać. Dwudziestojednoletni wówczas Cecè budził respekt. Trzy miesiące po porwaniu zjawił się w domu wymuskany, w firmowych ciuchach; zajechał sportowym samochodem z czerwonym pontonem motorowym na przyczepie. Zamówił nowe meble i kanapę do salonu oraz huśtawkę, namiot i stół do ogrodu, w którym kazał zasadzić hortensje, kamelie oraz peonie; ja i siostry dostałyśmy nowe ubrania. Pewnego czerwcowego dnia dał matce plastikową torebkę wypełnioną pieniędzmi; zamknęli się w pokoju, gdyż zażądała informacji, skąd pochodzą. Jego tłumaczenie nieco ją zszokowało, ale nie
przeszkodziło, by wraz ze stryjem Antoninem podzielili wszystko na małe paczuszki, owinęli w przezroczystą folię, a następnie w gazetę, okleili grubą taśmą i powkładali do torebek na zakupy. Następnie wykopali dołki w ogrodzie i ukryli skarb, po czym oznaczyli te miejsca bambusowymi kijkami, żeby nikt ich nie podlewał. Kolejne paczki zanieśli do piekarni i schowali w workach z mąką. Po uwolnieniu Tullii Kauten, kiedy opisano w gazetach szczegóły porwania, atmosfera w domu zaczęła gęstnieć. Okup zapłacił brat ofiary dziewiętnastego maja. Zaraz potem nasza sytuacja majątkowa uległa znacznej poprawie, czego zresztą nie ukrywaliśmy nie tylko przed najbliższymi przyjaciółmi, ale też i dalszymi znajomymi. Cecè, który tymczasem wyjechał na wakacje do Kalabrii i oficjalnie zaręczył się kruczoczarną zamożną dziewczyną z Africo Nuovo, swoją obecną żoną, starał się nie pokazywać w naszych okolicach. I miał rację. Szóstego października o świcie do domu wpadli policjanci, szukali właśnie Vincenza. Stryj Antonino zareagował z typową dla siebie brutalnością i rzucił w karabinierów szklanymi drzwiami, w zamian dostał kulkę w pachwinę. Elena, Cosma i ja darłyśmy się ze strachu. Tamtej nocy spał u nas Rino, brat matki, lekarz w randze porucznika, który odbywał służbę wojskową w Genui. Rzucił się na pomoc szwagrowi, przedstawiwszy się policjantom, ale oni pchnęli go pod ścianę i dokładnie przeszukali. Karetka przyjechała prawie natychmiast: stryja bezzwłocznie operowano, ale przez kilka dni jego stan określano jako bardzo ciężki. Niestety moje modlitwy nie zostały wysłuchane i szybko wrócił do domu, gotów oskarżyć policjantów o napaść. Po tym zdarzeniu Vincenzo zszedł do podziemia i nie pokazał się przez kilka miesięcy. W dniu moich siedemnastych urodzin, kiedy siedziałam w ogrodzie, poczułam lekkie uderzenie kamykiem w głowę. Podniosłam wzrok i zobaczyłam brata stojącego na murze akustycznym przy autostradzie, z którym graniczył nasz dom. Spytał, czy teren jest czysty, a ja przytaknęłam. Wręczył mi prezent, aparat fotograficzny polaroid, i mocno mnie przytulił. Pierwszy raz w życiu, wcześniej dostawałam od niego tylko baty. Zapytałam, czy już zawsze będzie żył w ukryciu, ale zapewnił uspokajająco, że wszystko się ułoży. Wpadł na chwilę do domu, by się przywitać z resztą rodziny, a następnie wyszedł żegnany naszymi łzami. Kilka miesięcy później złapano go w miejscowości Aosta; został skazany na dwadzieścia lat pozbawienia wolności. Dzięki zezwoleniu administracji penitencjarnej, już jako więzień, poślubił swoją piękną narzeczoną, która straciła najlepsze lata młodości, wyczekując małżonka, jak zresztą większość kobiet ’ndranghety. Kiedy sytuacja nieco się uspokoiła, stryj Antonino postanowił odkopać ukryty łup. Spotkało go gorzkie rozczarowanie: pomimo zabezpieczenia wszystkie banknoty zgniły. Dziesiątki milionów lirów do wyrzucenia. Matka wpadła w rozpacz. Marzyła o lepszym życiu, a tymczasem za ocalałe
pieniądze ledwie udało nam się kupić małą garmażerię, która musiała zapewnić utrzymanie całej rodzinie. Doszłam wówczas do wniosku, że słowa zakonnic o tym, że zło może zrodzić tylko zło, to święta prawda: nasz pech był tego najlepszym dowodem. Ponadto śledztwo wykazało jednoznacznie współudział moich krewnych w uprowadzeniu. Do uszu kobiety wlali wosk, aby nie mogła nic słyszeć, a ponadto włączali u niej radio na cały regulator. Tullia Kauten została związana, nałożono jej worek na głowę i zaciągnięto po schodach do pomieszczenia, gdzie dodatkowo ją skuto. Ale zdołała policzyć sprawców, co okazało się bardzo ważne dla zdemaskowania członków gangu już po uwolnieniu ofiary. Śledczy trafili na ślad porywaczy dzięki ich bezmyślności: dwóch z nich zwróciło uwagę policji, kiedy próbowali „wyprać” uzyskane z okupu banknoty o nominale stu tysięcy lirów podczas kupowania tanich bzdetów u straganiarzy na lokalnych bazarach. Nasilająca się brutalność bandytów była dla mnie koszmarem; zwłaszcza sprawa Johna Paula Getty’ego III nie dawała mi spokoju. Wnuczkowi naftowego magnata, uprowadzonemu w 1973 roku, obcięto ucho, co stało się nagminną praktyką stosowaną przez porywaczy w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wstrząśnięta informacją o udziale moich najbliższych w tak poważnym przestępstwie jak porwanie Kauten domagałam się wyjaśnień, ale natychmiast mnie uciszono. Kiedy 7 października 1981 roku przeczytałam po raz pierwszy w gazecie o ’ndranghecie i spytałam matkę, o co chodzi, wystarczyło jedno spojrzenie stryja Antonina rzucone w jej kierunku, bym zrozumiała, że nie wolno mi nigdy więcej wypowiadać tego słowa.
W czterech ścianach Liguria w latach osiemdziesiątych, jak i całe Włochy, była zalana morzem heroiny. Moja rodzina niewątpliwie przyczyniła się do rozwoju rynku, płacąc jednak wysoką cenę za dochody z tej działalności. Cecè uratowała w jakimś sensie odsiadka, ale Nino i Francesco wpadli po uszy. Markowe ubrania i wypasione samochody nie mogły przesłonić prawdy: stali się ludzkimi wrakami. Krążyli między kolejnymi ośrodkami odwykowymi; wychodzili nie ze względu na postępy w walce z nałogiem, ale dlatego, że zawsze udawało im się stamtąd uciec. Wiem, że wkurzają cię moje gadki o złym towarzystwie i męczące pytania o to, co robią twoi znajomi; oskarżasz mnie, że się wtrącam, kiedy przeszukuję twoje kieszenie i zaglądam do torby, ale nie pamiętasz, do jakiego stanu doprowadzili się twoi ćpający wujkowie. Byłaś zbyt mała, kiedy wyjechałyśmy z Ligurii. Stryj Antonino okazał się cwańszy od nich; zaczął dobrze się ubierać i spędzać czas w barze z przyjaciółmi lub wyjeżdżać w „interesach”. Z narkotyków czerpał tylko korzyści: ogromne zarobki. Z kolei dla nas kobiet życie niewiele się zmieniło; co prawda przestałyśmy grzebać w śmietnikach i sprzedawać szaliki oraz pietruszkę na bazarze, ale musiałyśmy ciężko harować najpierw w piekarni, a potem w sklepie, jakby wciąż brakowało w domu grosza. Kiedy odkryłam, że Nino ćpa, serce we mnie zamarło. Widywałam wcześniej zostawione w kuchennym zlewie łyżeczki poczerniałe od ognia, ale nie wiedziałam, o co chodzi. Potem nagminnie zaczęły znikać z lodówki cytryny. Któregoś dnia, kiedy się skończyły, Nino stwierdził, że ma ochotę na herbatę, i wysłał mnie do sąsiadki z prośbą o pożyczkę. Gdy wróciłam, dygotał jak osika, wyrwał mi owoc z ręki i zamknął się w łazience. Nawet nie włączył wcześniej palnika, by zagotować wodę na rzekomą herbatę. Zaniepokojona postanowiłam zajrzeć przez dziurkę od klucza; zobaczyłam wyciągniętą rękę ściśniętą paskiem od szlafroka, gotową na przyjęcie strzykawki. Pobiegłam do sklepu, żeby opowiedzieć o tym matce, która natychmiast wybuchnęła płaczem. Widziałyśmy zbyt wiele dzieciaków, które zmarnowały sobie życie przez narkotyki. Claudio, przyjaciel Nina, popełnił samobójstwo. W listopadzie 1981 roku obaj zostali oskarżeni o handel narkotykami. Rankiem w dniu planowanego przesłuchania znaleziono jego zwłoki. Przed naciśnięciem na spust napisał list, w którym oczyszczał mojego brata z zarzutów i zapewniał, że to nie on dostarczał mu heroinę, którą handlował. Kilka dni wcześniej stwierdził coś zupełnie innego, gdy wskazał Nina jako swojego dilera. Ale, jak zeznał w prokuraturze, po przekazaniu tej informacji spotkały go „spore nieprzyjemności” ze strony moich krewnych.
Śledczy uwierzyli, że było to samobójstwo, i zamknęli sprawę. W kolejnych miesiącach po uprowadzeniu Kauten atmosfera w domu stała się nie do zniesienia. Każdy mój dzień spowijał kokon przygnębienia z powodu nieszczęsnego losu braci i poczynań zwyrodnialca, który rządził się w domu, nie licząc się z nikim. Został w końcu pełnoprawnym mężem mojej matki. Babcia uważała ich związek za skandal przypieczętowany przyjściem dziecka na świat i nalegała nieustannie, aby uporządkowali swoje sprawy. Pobrali się po narodzinach Franceski, mojej najmłodszej siostrzyczki. Rankiem w dniu ślubu matka niczym służka musiała pomóc ojcu przygotować się do ceremonii. O świcie była już na nogach, by sprawdzić wszystko ostatni raz w domu i ułożyć włosy, uczesane dzień wcześniej przez fryzjerkę. Dopiero potem obudziła stryja Antonina, który ze spokojem umył się w jej asyście; musiała namydlić mu plecy i pomóc się wytrzeć. Kiedy z ręcznikiem wokół bioder golił się, pogwizdując beztrosko, wystawiając na próbę moje nerwy, ona przygotowała i położyła na łóżku ciemnogranatowy garnitur, wykrochmaloną koszulę i bordowy krawat; wszystko gotowe do włożenia. Wyjęła z szuflady idealnie wyprasowaną chusteczkę, spryskała dwiema kroplami wody kolońskiej i zostawiła obok ubrania. Nawyk, który zawsze wydawał mi się nie pasować do dramatu naszej zdemoralizowanej rodziny. Gdy przyszli świadkowie, ubrała się w pośpiechu, a my zabawiałyśmy ich rozmową, oferując skromny poczęstunek. Cosma i ja nie brałyśmy udziału w uroczystości, ponieważ musiałyśmy skończyć obiad i nakryć do stołu. Choć lista gości była krótka, należało wyciągnąć zestaw na specjalne okazje: haftowany obrus, porcelanowe talerze, kryształy i srebro. Czasem nie mieliśmy co włożyć do garnka i chodziłyśmy obdarte, ale gdy skapnęło trochę grosza, serwis okazał się zakupem pierwszej potrzeby. W szanującym się domu nie mogło zabraknąć eleganckiej zastawy. Ceremonia ślubna trwała krótko i młoda para szybko wróciła. Ustawiliśmy się w ogrodzie do zdjęcia. Matka w eleganckiej sukience uszytej na miarę, kamuflującej nieco zaokrąglone kształty w związku z kolejną ciążą, bez odrobiny wdzięku trzymała w ręku bukiet białych róż. Po sesji fotograficznej przebrała się w wygodniejszy do pracy w kuchni strój. Główną atrakcją kulinarną było koźlę zarżnięte i oprawione przez stryja dzień wcześniej, przyrządzone wraz z podrobami zgodnie z tradycyjnym kalabryjskim przepisem. Wino domowej roboty przyniesione przez przyjaciół wprawiło wszystkich w dobry humor. Na kilka godzin udało nam się zapomnieć o codziennych aktach przemocy, które nie ustały nawet po narodzinach dwójki dzieci, najpierw Franceski, a potem Carla. Po zakończeniu imprezy koszmar powrócił. Do gwałtów dochodziło bicie. Częste, zbyt częste. Każdy pretekst był dobry, aby nam wlać. Tylko ja próbowałam się buntować, podnosić krzyk i dlatego
obrywałam najwięcej. Pewnego dnia ten bydlak uderzył mnie pięścią w lewe ucho, aż upadłam na podłogę. Zdołałam się podnieść, ale silne zawroty głowy nie pozwalały mi utrzymać się na nogach. Czułam się jak pod kloszem, nic nie słyszałam. Siostry zaprowadziły mnie do łóżka i następnego dnia ledwo dowlokłam się do szkoły. W trakcie pisania na kartkę w zeszycie spadły krople krwi z ropą. Przez kilka dni przychodziłam na lekcję z watą w uchu, ale tak strasznie śmierdziałam, że nauczycielka kazała mi się zgłosić do lekarza. Orzeczenie brzmiało: uszkodzenie błony bębenkowej w wyniku urazu. Oczywiście musiałam skłamać i powiedzieć, że potknęłam się i uderzyłam w głowę. Zawieźli mnie na zabieg do Genui. Po wyjściu z sali operacyjnej zobaczyłam czekającą pod drzwiami matkę. Z powodu znieczulenia miałam silne mdłości, więc natychmiast podbiegła, aby mnie podtrzymać. Po raz pierwszy poczułam, jak przykłada mi rękę do czoła. – Mamo, czy musimy tak żyć? – spytałam ze łzami w oczach. – Wszystko będzie dobrze, to minie. Z jej odpowiedzi zrozumiałam, że nic się nie zmieni. Jedynym ratunkiem pozostawało wyjście z domu, co w naszym kodeksie oznaczało znalezienie męża. Protokół był bardzo rygorystyczny i określał ścisłą kolejność postępowania. Pierwszeństwo należało się najstarszej z nas, Elenie. Ale gdzie znaleźć narzeczonego? Nie wolno nam się było z nikim spotykać. Moje siostry w sekrecie durzyły się w swoich rówieśnikach, ale znały ich tylko z widzenia. Bliższa znajomość z chłopakiem nie wchodziła w grę: albo siedziałyśmy w domu, albo w szkole, albo w sklepie. Byłyśmy pod stałą obserwacją, a wybór znajomych zależał od akceptacji stryja. Udało mi się kiedyś wyrwać ze szponów stryja Antonina i pobiegłam do sąsiadki, Outi, pięknej kobiety duńskiego pochodzenia, która wyszła za mąż za Włocha. Miała nastoletnią córkę i małego synka, którym się czasem zajmowałam, kiedy musiała iść na zakupy. W akcie desperacji opowiedziałam jej o wszystkim. Nie mogła w to uwierzyć; oczywiście, często słyszała krzyki, ale była przekonana, że nasz ojczym ma tylko porywczy charakter, i nie sądziła, że jest zdolny do takich potworności. Zaczęła mnie pocieszać i uspokajać. W końcu udało jej się nawet mnie rozśmieszyć. Zapytałam więc wesoło, czy jej mąż zna kogoś odpowiedniego dla Eleny. Outi zrozumiała, że mówię poważnie, i kiedy mąż wrócił do domu, wzięła go na bok i wyłuszczyła problem. Sąsiad lekko się wzdrygnął; nie miał zamiaru wtrącać się w rodzinne sprawy Stefanellich. Po jakimś czasie wpadł jednak do nas niby przypadkiem i przedstawił syna przyjaciół, który pracował w Rzymie i co dwa tygodnie przyjeżdżał do Varazze, by odwiedzić rodzinę. Przeszli przez sklep, gdzie chłopak natknął się na Elenę. To była miłość od pierwszego wejrzenia, a przynajmniej wszystko na to wskazywało.
Giacomo był dobrą partią, miał głowę na karku i stałą pracę. Po kilku miesiącach poprosił o rękę Eleny, ale chorobliwie żądny władzy stryj Antonino sadystycznie zwlekał z odpowiedzią, skazując pasierbicę na pełne napięcia oczekiwanie. W końcu się zgodził i mogliśmy zorganizować zaręczyny. Z okazji przyjazdu wybranka z rodzicami włożyliśmy odświętne ubrania i odegraliśmy szczęśliwą rodzinę. W obecności wszystkich zebranych, przy stole zastawionym ciastkami i szampanem, Giacomo wręczył Elenie pierścionek zaręczynowy i narzeczeni złożyli sobie wzajemne przyrzeczenia. Od tego czasu widywali się zawsze w domu, zgodnie ze zwyczajami panującymi w Kalabrii. Moja babcia opowiadała swego czasu, że w Oppido Mamertina ze względu na zakaz spotkań poza domem młodzi pod byle pretekstem organizowali zabawy stanowiące jedyną okazję do obściskiwania się w tańcu pomimo bacznych spojrzeń całego miasteczka. Podobnie rzecz się miała w przypadku moich rodziców, więc matka troszczyła się o los Eleny, nakazując mnie i Cosmie nie spuszczać siostry z oczu podczas wizyt Giacoma. Nigdy nie kiwnęła palcem, by przeciwstawić się poczynaniom własnego męża, ale martwiła się o zachowanie pozorów i dbała o honor córki w miasteczku na północy Włoch, gdzie w latach osiemdziesiątych panowała całkowita anarchia. Postępowałam inaczej w stosunku do ciebie. Pozwoliłam, byś jako nastolatka mogła szczęśliwie przeżywać pierwsze miłości, i nie stawiałam przeszkód, gdy postanowiłaś zamieszkać z chłopakiem, w którym się zakochałaś. Przygotowania do ślubu, zaplanowanego na wrzesień 1986 roku, ruszyły pełną parą, a Giacomo coraz częściej przyjeżdżał do nas na obiad. Kiedyś stryj Antonino wprowadził absurdalny nakaz, by matka rozmawiała z gośćmi wyłącznie w jego obecności. Któregoś dnia zamieniła dwa słowa z przyszłym zięciem, kiedy mąż wyszedł do łazienki. Zrobił jej koszmarną awanturę, a Giacoma wyrzucił z domu. Obiad, jak wiele wcześniejszych, zakończył się wizytą na ostrym dyżurze, gdzie już nas dobrze znali. Tym razem musieli opatrzyć matce głowę i usunąć odłamki szkła, które wbiły się w skórę, kiedy wpadła na drzwi. Oczywiście z powodu tej „hańby” zaręczyny zostały zerwane. Przez kolejne dni Giacomo siadał na ławce przy placu w Varazze, by popatrzeć na moją siostrę idącą do sklepu. Widząc go, wybuchała płaczem, ale szła prosto przed siebie. W końcu chłopak zebrał się na odwagę i postanowił ubłagać stryja Antonina o zmianę decyzji. Po kilku tygodniach oczekiwania otrzymali zgodę na ślub. Ceremonia na ponad sześćset osób, z których większość, zgodnie z tradycją, należało zaprosić osobiście, odbyła się przy wodospadzie niedaleko Acqui Terme. Elena, ubrana jak księżniczka, zajechała kabrioletem marki Rolls-Royce. Wszystko zdecydowanie nie na kieszeń rodziny utrzymującej się ze sklepu garmażeryjnego. Ukrywający się przed policją Cecè nie mógł się zjawić, ale przyjechała jego
narzeczona z Kalabrii. Ja ledwie trzymałam się na nogach; po kolejnej awanturze z despotycznym ojczymem wylądowałam w szpitalu. Stanęłam w obronie matki i cała jego agresja skupiła się na mnie. Kopniaki w brzuch i nerki uszkodziły układ moczowy i przez kilka tygodni musiałam nosić cewnik, który akurat w dniu ślubu się wypiął. Nie mogłam wyjść z wesela i dopiero następnego dnia pojechałam do szpitala, aby mi go znowu założono. Lekarze natychmiast się mną zajęli, bo miałam ostry stan zapalny. Mimo to byłam najszczęśliwszą osobą na świecie: moja siostra, przynajmniej ona, była wreszcie wolna.
Droga ucieczki Świadomość, że Elena wyrwała się z domu, podziałała na mnie uspokajająco. Pewnego dnia miała przyjść kolej na mnie i Cosmę; to była tylko kwestia czasu. Bez jej pomocy zwiększył się jednak ciężar codziennych obowiązków: opieka nad dwójką najmłodszego rodzeństwa oraz prowadzenie sklepu z garmażerką redukowały nasze życie do zajęć w domu i pracy. Jeśli chciałam zobaczyć się z przyjaciółką, prosiłam Carla i Francescę, by zaczęli marudzić, że chcą iść na lody, i pod tym pretekstem miałam trochę czasu na własne przyjemności. Podczas rzadkich wyjść wieczornych zawsze towarzyszyła mi Cosma. Musiałyśmy wracać przed dwudziestą drugą, choć miałam już dwadzieścia lat. Któregoś razu spóźniłyśmy się kilka minut i w odpowiedzi na matczyne połajanki warknęłam, że nasi znajomi swobodnie dysponują swoim czasem i nie muszą przestrzegać tak bezsensownych zasad. – O tej porze tylko dziwki krążą po ulicach – odrzekła. – Przejmujesz się tym, a pozwalasz na to, co się dzieje w domu?! – wrzasnęłam w napadzie histerii. Stryj Antonino natychmiast przywołał mnie do porządku. Tym razem ceną był lewy kciuk złamany od uderzenia obcasem kozaka, który posłużył mu do wygarbowania mi skóry. Następnego dnia z pięćdziesięcioma tysiącami lirów w kieszeni na zakupy poszłam na dworzec kolejowy i kupiłam bilet do Turynu. Postanowiłam uciec do Nina, który tymczasem otworzył sklep rybny wraz ze swoją dziewczyną Grazią. Jej brat Bruno, oficjalnie kierowca w firmie przewożącej owoce, kierował przemytem narkotyków na dużą skalę, współpracował z rodziną Marando, czyli krewnymi twojego ojca. Moi bracia chętnie robili z nimi interesy. Kilka lat później, w 1992 roku, Bruno zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Jeden z pierwszych przypadków turyńskiej „białej flinty” – serii makabrycznych i do dziś niewyjaśnionych wypadków, w które byli zamieszani nasi krewni i znajomi łącznie z twoim ojcem i wujami. Śledczy z łatwością odtworzyli bieg wydarzeń: Bruno podjął współpracę z karabinierami i mafiosi to odkryli. Dowód zdrady znalazł twój stryj Pasquale, narkotykowy boss o niebywałej charyzmie i umiejętności inwestowania pieniędzy pochodzących między innymi z okupów. Niebieskooki blondyn, Pasqualino, jak go nazywano, prowadził narkotykowe interesy dużego kalibru. Wystarczyło rzucić jego nazwisko, by otrzymać towar opłacony ze szwajcarskich kont za pośrednictwem banków w Emiratach Arabskich, pochodzący z różnych stron
świata: heroinę z Turcji i Pakistanu, kokainę z Kolumbii. Już w wieku trzydziestu lat doczekał się procesu o zabójstwa oraz porwania i zajmował wysokie stanowisko w rozbudowanej międzynarodowej siatce, w której działały między innymi grube ryby z sycylijskiej cosa nostry. Stosunkowo niedawno, już po jego śmierci, śledczy wpadli na ważny trop w związku z podziałem zgromadzonego majątku, który doprowadził do rozłamu wśród braci. Pasqualino postanowił się przekonać, czy Bruno nie prowadzi podwójnej gry, i poinformował go o wysłaniu tira wyładowanego narkotykami. Kiedy karabinierzy zatrzymali niebudzący teoretycznie podejrzeń transport, nie miał już żadnych wątpliwości. Dziewiątego stycznia 1992 roku ukrywający się przed policją Pasquale zadzwonił akurat w momencie, gdy Bruno jechał samochodem z podoficerem karabinierów, i zaproponował spotkanie następnego dnia w Mediolanie. Od tego momentu wszelki ślad po Brunonie zaginął. Podczas jednego z procesów w sprawie Pasqualina świadek zeznał, że ciało ofiary zostało zgniecione w samochodzie przez specjalną prasę na szrocie; ot, jeden z wielu sposobów ’ndranghety na pozbycie się trupów obok zakopywania, palenia czy wrzucania do cementu służącego do budowy pylonów przy współudziale kontrolowanych przez organizację firm budowlanych. Ostatni raz widziałam Brunona akurat w domu Pasqualego, w willi bunkrze w Leinì pod Turynem strzeżonej przez system kamer o obwodzie zamkniętym, urządzonej luksusowymi meblami i gadżetami. Chodziłam tam czasami, kiedy Rocco musiał przekazać grypsy i odebrać nowe rozkazy. Brat twojego ojca, obecnie świadek koronny, w tamtych czasach nie spuszczał mnie z oka, kontrolował każdy mój krok. Przywitaliśmy się mocnym uściskiem rąk i zażartowaliśmy. Kolejne okazje do żartów już nigdy się nie pojawiły. Ale wrócę do ucieczki. Dojechałam na stację Porta Nuova i zanurzyłam się w chaos stolicy regionu: nigdy nie widziałam dużego miasta i wywarło na mnie kolosalne wrażenie. Znalazłam kabinę telefoniczną i wybrałam numer sklepu. Nikt nie odpowiadał. Zadzwoniłam więc do matki narzeczonej Nina, która wyjaśniła, że akurat w tym dniu sklep jest zamknięty i że mój brat pojechał na wycieczkę za miasto. Wysłała po mnie drugą córkę, właścicielkę baru. Elegancka, w szarym samochodzie terenowym zawiozła mnie do swojego skromnego lokalu, który – natychmiast doszłam do takiego wniosku – nie mógł przynosić jej dochodów pozwalających na posiadanie takiej bryki i ciuchów. Nino wrócił wieczorem, a ja podbiegłam i rzuciłam mu się na szyję. Kiedy mnie uściskał, aż jęknęłam z bólu, posiniaczona po batach z poprzedniego dnia. Zapytał, co mi się stało w rękę i co mnie sprowadza do Turynu. Kiedy przyznałam się do ucieczki z domu, Grazia spojrzała w niebo i powtarzając: „Zgłupiała, po prostu zgłupiała”, zaczęła krążyć z pokoju do pokoju ich pięknego mieszkania.
W końcu zadzwonili do mojej matki, aby ją uspokoić. – Ta kretynka musi wrócić do domu! Co za hańba! – słyszałam jej krzyki dobiegające ze słuchawki. – Muszę zdobyć pistolet, żeby go zabić – wypaliłam bez ogródek po skończonej rozmowie. Nino wytrzeszczył oczy. – Teraz idź spać, jutro odwiozę cię do domu – podsumował moje szaleństwo. Dał mi swój dres jako piżamę i pościelił kanapę w salonie, ale z powodu desperacji i swędzącej ręki w gipsie nie byłam w stanie zasnąć. Wzięłam z wózka na alkohole butelkę nalewki i opróżniłam bez wahania. Następnego ranka czułam palenie w żołądku i ledwie trzymałam się na nogach. W kuchni Grazia zrobiła mi kawę. Kazała się pospieszyć, bo jej rodzice prowadzący restaurację na kempingu w Loano zaproponowali, że odwiozą mnie do Varazze i przy okazji zajrzą do lokalu. W salonie ich mieszkania zobaczyłam jednego z braci Grazii siedzącego przy pianinie. Kiedy podeszłam, żeby się przedstawić, dostrzegłam makijaż i krwistoczerwone usta. Grazia stała zażenowana, a Nino szepnął mi do ucha, że na jego widok rzygać mu się chce. Ale ja nie potrafiłam od niego oderwać wzroku, bo nigdy nie spotkałam mężczyzny o tak delikatnej urodzie. Na miejscu mama Grazii porozmawiała z moją matką, aby załagodzić sytuację. Ku mojemu zaskoczeniu udało jej się i tym razem obeszło się bez bicia. Spotkanie z Ninem bardzo mnie rozczarowało. Poczułam się odtrącona i całkowicie niezrozumiana przez jedyną osobę, która mogła mi pomóc. – Mario, jeśli chcesz stamtąd odejść, wiesz, do kogo się zwrócić – oświadczył. Spodziewano się, że pójdę w ślady zaręczonej Eleny, a bracia, z uwagi bardziej na swoje interesy niż na moje szczęście, próbowali jak najszybciej zaprowadzić mnie do ołtarza. Tyle że ja do ślubu się nie spieszyłam; mężczyzna zajmował ostatnie miejsce na liście moich pragnień. Dopiero z czasem zrozumiałam, że poznanie twojego ojca było wynikiem chłodnej kalkulacji. W styczniu 1983 roku pod pretekstem kupienia czegoś do jedzenia wpadł do sklepu przystojny ciemnowłosy chłopak, Francesco Marando, „przyjaciel”, jak przedstawił go lakonicznie towarzyszący mu Nino. Zamieniliśmy kilka słów podejrzliwie obserwowani przez moją matkę, którą syn natychmiast odesłał na zaplecze. Dopiero wieczorem przejrzałam ich grę: Francesco był mną zainteresowany i, jak stwierdził brat, pozytywne „załatwienie” sprawy wszystkim wyjdzie na dobre. Korzyści dla mnie były oczywiste: wreszcie zyskam wolność. Zastanawiałam się jednak, co będzie z tego miał Francesco; nie byłam brzydka, ale z pewnością Elena była ładniejsza, no i to ona mogła pierwsza opuścić dom.
Dlaczego wybrał mnie, jeśli wiązało się to z oczekiwaniem? – Mario, on szuka dziewczyny z głową na karku, która nie da sobie w kaszę dmuchać – wyjaśnił brat i poinformował, kim jest mężczyzna nazywany przez wszystkich „Ciccio”: – Prowadzi sporo interesów i stoi za nim ważna rodzina. Marando, pochodzący z Platì położonego w prowincji Reggio di Calabria, od ładnych paru lat rządzili w podturyńskim Volpiano; wraz z innymi ziomkami przybyłymi z Południa zajmowali się przemytem narkotyków, haraczami, a w późniejszym okresie kasynami i automatami do gry w pokera wstawianymi do barów i kiosków. Trzydzieści lat później, w 2011 roku, ich nazwiska wypłynęły w trakcie śledztwa Minotaur. Ze względu na ujmę na renomie gmina Volpiano została oskarżycielem posiłkowym w procesie, choć do dziś się zastanawiam, dlaczego wystąpiła tylko przeciwko byłemu burmistrzowi z sąsiedniego miasteczka – biznesmenowi pochodzącemu z podweneckiego Gruaro, któremu zarzucono zbieranie głosów wśród członków ’ndranghety w zamian za zapewnienie im przetargów i zleceń – a nie przeciwko własnym mieszkańcom, również zasiadającym na ławie oskarżonych. Coś mi tu nie pasuje. Rodzina Marando była liczniejsza od naszej: trzy siostry i ośmiu braci: Francesco, najstarszy z chłopaków, potem Luigi, Pasquale, Domenico, Rocco, Rosario, Alfredo, Nicola. Tylko Nicola zdołał uniknąć więzienia i śmierci, choć doigrał się procesu o nielegalny obrót milionowym majątkiem rodzinnym oraz prokuratorskiego oskarżenia o zakup tytułu magistra prawa nadany przez uniwersytet Magna Grecia w Catanzaro. Była to nagminna praktyka wśród sukcesorów z mafijnych rodzin. Po wykryciu machlojek pracownika sekretariatu do spraw dydaktycznych oraz przychylności kilku profesorów dziennikarze ochrzcili uczelnię mianem uniwersytetu ’ndranghety. W tym czasie twój ojciec miał poważne kłopoty. Postanowił zmienić otoczenie, ponieważ czuł na karku oddech śledczych w związku z porwaniem Lorenza Crosetto, dewelopera, który zniknął w lipcu 1981 roku w Turynie i o którym słuch zaginął pomimo zapłaconego okupu w wysokości około sześciuset siedemdziesięciu milionów. Okazało się, że mężczyzna zmarł w strasznych męczarniach po niespełna dwóch miesiącach od porwania, ponieważ zamknięto go w blaszanej budzie pod Asti, którą letnie temperatury przeistoczyły w piec. Informacja wyszła na jaw dopiero dzięki zeznaniom jednego ze świadków koronnych w maju 1983 roku, ale koniec końców dochodzenie nie objęło twojego ojca. Prowadzone przez pośredników zaloty trwały dość długo; nie byłam do końca przekonana i nie chciałam od razu ulec. Pragnęłam odejść z domu, ale nie z człowiekiem, którego widziałam zaledwie kilka godzin. Przesyłał mi przez braci róże i perfumy, co bardzo mi schlebiało, choć mocny zapach kosmetyków
przyprawiał mnie o mdłości; tolerowałam tylko wodę po goleniu. Również spotkanie przyszłej teściowej z moją matką, która wcale nie nalegała na ślub, ponieważ stryj Antonino patrzył na całą sprawę nieprzychylnym okiem, pogłębiło moje niezdecydowanie. Słyszałam, jak mówi, że „oni są niebezpieczni”. Sława tej rodziny zataczała szerokie kręgi. Kiedy w czerwcową niedzielę 1984 roku zobaczyłam w porannej gazecie zdjęcie twojego ojca, zamarłam zszokowana. Został aresztowany w Savonie za handel heroiną wraz z kilkoma wspólnikami, ze szkolną woźną na czele. Nawet nie wiedziałam, że kiedy wpadał w odwiedziny, poszukiwała go policja. Został skazany i wysłany do turyńskiego więzienia Vallette. Stamtąd pisał do mnie listy, na które odpowiadałam, kryjąc się przed zwyrodnialcem, bo zakazał mi kontaktów z tamtą rodziną. Po ucieczce do Nina w Turynie, kilka miesięcy po ślubie Eleny, zaczęłam poważnie zastanawiać się nad propozycją. Słowa brata i reakcja stryja przekonały mnie, że to moja jedyna szansa. Marando byli potężni i budzili strach. Mogłam zostać jedną z nich i poprosić męża, aby rozprawił się ze zwyrodnialcem. Poza tym twój ojciec świetnie się prezentował. Miał wrodzoną elegancję i wyjątkową klasę. Nie było trudno się nim zainteresować ani się w nim zakochać. I co ważne, odsiadywał wyrok, więc jeszcze długo mogłam się cieszyć wolnością. Wcześniej czy później miał wyjść, ale tymczasem pewnie przyzwyczaiłabym się do myśli, że to z nim stworzę rodzinę. Postanowiłam opowiedzieć mu o sytuacji w naszym domu. To znaczy tylko o biciu i dyktaturze. Nie czułam się na siłach, aby zwierzyć się z pozostałych „szczegółów”. Zaczęliśmy do siebie pisać coraz częściej; zasypywał mnie kwiatami, choć nie wiedział, że za każdy bukiet dostawałam w twarz. Kiedy w końcu mu to wyznałam, napisał dwie linijki do stryja Antonina: „Uważaj na ulicy, bo jeździ po niej dużo samochodów”. Tyle że skutki były odwrotne do oczekiwanych; stryj wpadł w szał i atmosfera jeszcze się pogorszyła. Zmęczona tym wszystkim podjęłam decyzję; ów liścik stanowił dla mnie potwierdzenie, że znalazłam osobę gotową stanąć w mojej obronie. Musiałam się z nim spotkać. Oczywiście w więzieniu. Jako osoba spoza rodziny nie mogłam liczyć na szybkie uzyskanie zezwolenia na widzenie. Wysłałam mu więc list, w którym obiecałam, że coś wymyślę. Tylko ja w naszym domu miałam prawo jazdy; stryjowi odebrano je po kolejnym wykroczeniu drogowym, więc wszędzie go woził kumpel z rodziny Giovinazzo, również ważna szycha w liguryjskim gangu. Bracia już z nami nie mieszkali, więc wysłano mnie na kurs prawa jazdy, abym mogła rozwozić zamówienia po mieście. Tego dnia włożyłam pod roboczy fartuch najładniejszą sukienkę
i powiedziałam siostrom, by się nie martwiły, jeżeli wrócę późno. Wpadłam do sklepu po siatki z wiktuałami, które miałam rozwieźć, i ukradłam z kasy pieniądze na benzynę oraz opłatę za przejazd autostradą. Zaraz przy moście nad Teiro napatoczyłam się na zwyrodnialca, siedział jak zwykle przed barem na rogu ulicy. Zatrzymał mnie i zapytał, dokąd jadę. Odparłam, że muszę dostarczyć zamówienia. Skręciłam na autostradę i pognałam w kierunku Turynu. Wcześniej opracowałam trasę z mapą i wiedziałam, że po zjeździe z obwodnicy znajdę oznakowania prowadzące do zakładu karnego. Przy bramie więzienia kazano mi się zatrzymać. Niby byłam na liście, ale nie miałam przy sobie zezwolenia na odwiedziny. Odegrałam przedstawienie – ze łzami w oczach zapewniałam, że zapomniałam o zaświadczeniu, i w końcu przekonałam policjantów, by mnie wpuścili. Na widok twojego ojca poczułam, że płonę. Wyglądał zabójczo w białej koszuli i spodniach. Z płaczem opowiedziałam mu o wszystkim. Niewzruszony wypowiedział tylko jedno zdanie: „Zaopiekuję się tobą”. Wyszłam ze spotkania przekonana, że złapałam Pana Boga za nogi. Po kilku dniach skontaktowali się ze stryjem kuzyni twojego ojca: Paolo i Francesco Sergi, ci sami, którzy później zajęli się kupnem i urządzeniem naszego mieszkania oraz podarowali mi samochód, synowie cioci Annuzzy, która w przyszłości miała nam towarzyszyć podczas przepraw z Północy na Południe. Nie przebierając w słowach, kazali ojczymowi zostawić mnie w spokoju, gdyż jestem narzeczoną Ciccia Marando i niedługo odbędzie się nasz ślub. Nie wiedziałam, gdzie podziać oczy. Były to oczywiste konsekwencje mojego planu, ale dopiero w tamtym momencie poczułam ciężar podjętej decyzji. Było mi też głupio ze względu na twojego ojca. Matka i ojczym nie zgadzali się na nasz ślub, więc na pewno nie mieli zamiaru sypnąć groszem. – Nie ma sprawy – usłyszałam odpowiedź. Zrozumiałam, że mój narzeczony nie zaprzątał sobie głowy kwestią posagu, gdy jego rodzina obracała miliardami. To oznaczało, że liczył na coś innego.
Pierwsza noc W przeciwieństwie do moich sióstr i rówieśnic nigdy nie snułam marzeń o czekającym mnie kiedyś ślubie. W potrzasku innych problemów nie zdarzyło mi się zainteresować żadnym chłopakiem, a co dopiero myśleć o związku na całe życie. Ale skoro już do tego doszło, perspektywa ceremonii za kratami niezbyt mnie cieszyła. Byłam jednak gotowa dostosować się do sytuacji tylko po to, by wydostać się z tunelu, z którego nie widziałam innej drogi ucieczki. Tyle że twój ojciec nie chciał słyszeć o zaślubinach w celi i jego zdecydowany sprzeciw wydłużył czas oczekiwania. Uzyskanie zezwolenia zakrawało na cud. Dopiero co trafił za kratki i to za bardzo poważne przestępstwo, więc szanse były nikłe. – Jeśli pozwolę, panienko, twojemu narzeczonemu wyjść poza teren więzienia, będzie musiał go eskortować kordon policji – oznajmił któregoś razu prokurator. Ale w końcu, po lawinie petycji przygotowywanych przy wsparciu kuzynów Sergi, dostałam zezwolenie z gminy Leinì. Był styczeń 1989 roku. Kilka tygodni wcześniej ożenił się w Kalabrii mój brat Vincenzo, też odsiadujący wyrok. Na tę okazję uszyłam sobie u krawcowej elegancką granatową sukienkę. Postanowiłam ją ponownie wykorzystać na własnym ślubie, zwłaszcza że ceremonia miała być czystą i szybką formalnością; nikt z domowników nie kwapił się uczestniczyć w przygotowaniach do uroczystości, na którą z niechęcią przystali. W dniu ślubu przez całą drogę musiałam wysłuchiwać obraźliwych komentarzy stryja Antonina, który wyśmiewał się ze mnie, że wychodzę za mąż za pensjonariusza zakładu karnego. Jakbyśmy to my mogli się poszczycić nieskazitelną kartoteką. Powstrzymywałam łzy, aby nie rozmazać delikatnego makijażu. Na koniec pomyliliśmy adres i zgubiliśmy drogę, więc wpadliśmy do urzędu zasapani. Twój ojciec już czekał w policyjnej suce, z której mógł wysiąść dopiero po moim wejściu do sali. Nieprzywykła do luksusu szłam lekko zażenowana w futrze z białych norek, które mi podarował. Z każdym krokiem miałam wrażenie, że staje się ono coraz cięższe, i choć było mi w nim ciepło, ze zdenerwowania miałam dreszcze. Mój wybranek przekroczył próg z kajdankami na rękach i w policyjnej obstawie; poprosił o rozkucie, ale rozkaz był jednoznaczny. Niezręcznie wymieniliśmy się obrączkami zakupionymi przez moją siostrę, ale dopiero w momencie podpisania aktu małżeństwa puściły mu nerwy i sklął funkcjonariuszy. Niewzruszeni otworzyli butelkę zamiast pana młodego. Zjedliśmy razem ciasteczka: strażnicy i krewni. Nie mogliśmy przypuszczać, że najgorsze jeszcze przed nami: po
zakończonym poczęstunku podeszłam do teściowej, do której miałam się przeprowadzić, ale moja matka zaczęła mnie ciągnąć i krzyczeć, że dla niej ślub cywilny nie ma znaczenia i że nawet jako mężatka mam nadal mieszkać w domu Stefanellich. Dwa dni później twój ojciec wysłał swojego brata Alfreda, aby mnie przywiózł do więzienia Vallette. Tak jak i wcześniej czekał na mnie z romantycznym bukietem róż i perfumami. Dał mi też liścik zaadresowany do kuzyna Paola Sergi, „gryps”, w którym wyjaśniał, że ma mnie wspierać w petycjach do sądu o zezwolenie na ślub kościelny, a także w zakupie mieszkania. Kołowrót zmagań z biurokratyczną machiną był ceną, jaką musiałam zapłacić, aby móc się wynieść z domu. W uzasadnieniu nowych wniosków powoływałam się przede wszystkim na względy religijne i w końcu otrzymaliśmy zezwolenie. Zdecydowaliśmy się pobrać w Varazze i tam też nabyć dom. Szybko znalazłam odpowiednie lokum w Cogoleto, gdzie mieszkała już moja siostra Elena: za trzypokojowe mieszkanie plus salon, kuchnia i tarasy z widokiem na morze zapłaciłam w 1989 roku ponad dwieście milionów lirów. Siostry powtarzały w kółko, że znalazłam księcia z bajki. Wuj Nuccio, jeden z braci bliźniaków matki, którego zaprosiłam, aby pokazać dom, próbował mnie ostrzec przed rodziną twojego ojca, ale ja byłam zbyt szczęśliwa, żeby go słuchać. Miałam wolną rękę, mogłam sama urządzić dom i chciałam się cieszyć tą chwilą. Matka, widząc deszcz gotówki, zaczęła się łamać. Pojechała nawet ze mną wybrać suknię i namówiła na okazały model z szerokim dołem, gorsetem wyszywanym brylancikami, rękawiczkami, welonem, torebeczką i ośmiometrowym trenem. Kwotę pięciu milionów lirów zapłaciła teściowa, która nam towarzyszyła w zakupach, przekonana, że to do niej będzie należało ostatnie słowo. Ale wbrew utartym zwyczajom nie pozwoliłam jej na to; twój ojciec obiecał, że mogę wybrać suknię swoich marzeń, i tak zrobiłam, nie zdając sobie sprawy, że przyjdzie mi słono zapłacić za tę pierwszą niesubordynację wobec twojej babci. To były piękne tygodnie, przymykałam oko na despotyzm stryja Antonina, bo wiedziałam, że za chwilę koszmar się skończy; odliczałam dni, a każdy świt oznaczał kolejny krok do wolności. Ani się obejrzałam, a nastał 9 czerwca 1990 roku. W nocy prawie nie zmrużyłam oka i po przebudzeniu wpadłam w panikę. Wszystko wydało mi się absurdalne, miałam ochotę uciec. Zwlekłam się z łóżka i poszłam do łazienki, by ochlapać twarz, z nadzieją, że to ukoi nerwy, ale na próżno. Ścisnęłam skronie, ledwie powstrzymując wszechogarniające pragnienie, aby walić głową w ścianę. Myślałam, że oszaleję. Dopiero dobijająca się do drzwi Cosma pomogła mi odzyskać jasność umysłu. A raczej szaleństwa, jak na to patrzę z perspektywy czasu. – Mario, co ty wyprawiasz? Wychodź, bo się spóźnisz!
Przed wyjściem czekał już twój ojciec, który przyjechał z Turynu ze sporym wyprzedzeniem, aby mieć czas na przygotowania. Towarzyszył mu brat Alfredo mający wystąpić jako świadek w zastępstwie Maria Ursiniego, dilera narkotykowego pierwszego kalibru w Piemoncie, który ze względu na kłopoty z prawem nie mógł osobiście uczestniczyć w uroczystości. Widok narzeczonego podziałał na mnie kojąco. – Dokąd idziesz? – Do fryzjera. – Niepotrzebnie, i tak pięknie wyglądasz – zapewnił z galanterią. Po powrocie do domu zastałam już gości. Garstkę osób. Zamknęłam się w pokoju z matką i Eleną, a Cosma dotrzymywała przybyłym towarzystwa. Kiedy włożyłam suknię, nic nie czułam, zero emocji. Wyszłam z pokoju i ledwie rozpoznałam się w lustrze wiszącym w korytarzu: ta dziewczyna nie mogła być mną! Patrzyłam na nią obojętnie. Cały ten rejwach wokół mojej osoby, gratulacje, uściski wydały mi się absurdalne. A szczytem wszystkiego było pojawienie się zwyrodnialca gotowego poprowadzić mnie do ołtarza. Obruszona stanowczo odmówiłam, na co matka wybuchnęła płaczem. Aby uniknąć scen, postanowiłam przełknąć ten ostatni gorzki kęs i zeszłam z nim pod rękę ze schodów udekorowanych kwiatami i wyłożonych czerwonym dywanem. Oklaski, które się rozległy, kiedy wsiedliśmy do samochodu, odebrałam jako zachętę, by przebrnąć przez ostatni akt dramatu. Ceremonia miała przynieść kres biciu i poniżaniu. Krótki korowód trąbiących za nami aut i ludzie machający do nas na ulicy przydawali jeszcze wrażenia absurdalności sytuacji. Kilka metrów przed progiem kościoła Świętego Ambrożego serce podeszło mi do gardła. Wysiadłam z samochodu w otoczeniu nielicznych gości i dostrzegłam twojego ojca, czekał na mnie. Nienagannie ubrany, wytworny. Gdy do niego podeszłam, niespodziewanie doznałam przypływu ekscytacji. Z galanterią podał mi kwiaty i ruszyliśmy nawą główną. Spięty i niepewny ze względu na brak przygotowania do uroczystości poprosił, abym mu podpowiadała stosowne formułki. Ceremonia pełna była wpadek i nawet w przysiędze wciąż coś przekręcał. Pustawy kościół podkreślał groteskowość uroczystości, która przecież powinna być podniosła. Mimo to czułam się szczęśliwa i gdy nadeszła moja kolej, wypowiedziałam słowa przysięgi ze łzami w oczach i drżącym z emocji głosem. Wyszliśmy z kościoła, a twój ojciec osłonił mnie przed gradem ryżu. Przepełniła mnie miłość i marzyłam tylko o tym, by otoczył mnie swoim ramieniem; doszłam do wniosku, że ten nieco wymuszony związek może mi z czasem zapewnić prawdziwą rodzinę, której do tej pory nie dane mi było mieć. Pomyślałam o tacie i kiedy wszyscy kierowali się do restauracji, postanowiłam zatrzymać się na cmentarzu. Zgodnie z ustaleniami towarzyszył nam fotograf, więc sesja ślubna zaczęła się od zdjęć przy grobie, na którym położyłam bukiet. W parku
w Varazze skręciliśmy w boczną alejkę, którą przyozdobiono kompozycją kwiatową w kształcie daty ślubu. Późnowiosenna aura sprzyjała koktajlowi na świeżym powietrzu, a siostry dołożyły wszelkich starań, by nadać właściwy ton uroczystości. Kwiatami przesłanymi przez klientów sklepu ozdobiły huśtawkę, na której pozowałam do zdjęć. Kiedy twój ojciec podszedł z tyłu, by mnie pobujać, wybuchnęliśmy śmiechem. Po raz pierwszy zobaczyłam go takim beztroskim; do tej pory miał zawsze marsową minę, a radość wyrażał zaledwie podniesieniem kącików ust. W końcu i dla mnie ów dzień zaczynał przypominać bajkę, o jakiej marzy każda panna młoda. Zasiedliśmy do obiadu na honorowych miejscach przy stole ustawionym w podkowę. Nastał czas otwarcia prezentów: złoto i biżuteria o wartości milionów lirów. I gotówka: koperty wypchane banknotami o wysokich nominałach. Kończyliśmy ostatnie danie, kiedy dyrektor restauracji wręczył mi bukiet czerwonych róż i bilecik: Życzę ci pełni szczęścia u boku twojego wspaniałego mężczyzny. Twój brat Cecè. Obaj z Ninem siedzieli w więzieniu, więc nie mógł wziąć udziału w uroczystości, ale reprezentowali ich żona oraz narzeczona. Zrobiło nam się miło, gdy czytaliśmy te słowa, i już mieliśmy się z twoim ojcem objąć, gdy nagle stanął przed nami Vincenzo we własnej osobie. Odsiadywał wyrok w zakładzie Rebibbia za porwanie Kauten, ale dostał przepustkę. Nie wolno mu było opuszczać okręgu Rzymu, ale on postanowił zrobić nam niespodziankę, psując w efekcie krótkie chwile nieoczekiwanej normalności. Za chwilę wpadli policjanci w cywilu przebrani za kelnerów i zakuli go w kajdanki. Nawet w dniu ślubu nie dane nam było zapomnieć, kim jesteśmy. Paliłam się ze wstydu, a twój ojciec wkurzył się na całego. Przeprosiliśmy gości i dla rozładowania atmosfery zapytałam żartobliwie, dokąd mnie zabierze w podróż poślubną. A on podjął rękawicę i zaproponował mi królewski apartament w więzieniu Vallette, które stało się dla mnie niemal drugim domem. Po toaście i pokrojeniu tortu pożegnaliśmy wszystkich i ruszyliśmy do Cogoleto, aby spędzić tam nasz pierwszy wieczór. Z okazji ślubu pozwolono mu wrócić do celi o godzinie piątej następnego ranka. Mieliśmy więc kilka godzin tylko dla siebie. Na próżno starałam się odpędzić natrętną myśl, że w końcu znajdę się z nim tête-à-tête. Po przekroczeniu progu domu, zgodnie z moimi obawami, zaczął mnie całować. Nic nie poczułam i opanowało mnie to samo wrażenie pustki co rano zaraz po przebudzeniu. Kiedy wyszedł do łazienki, by się nieco odświeżyć, usiadłam na łóżku i pocierałam ręce, bezskutecznie próbując się uspokoić. Usiadł obok mnie, a ja spojrzałam na niego zawstydzona. Pomimo romantycznych i miłych słów, które szeptał mi do ucha, poczułam narastający, przenikliwy chłód. Rozpiął mi sukienkę, całował mnie w szyję, pieścił i powoli
rozebrał. Objęliśmy się pierwszy raz zupełnie nadzy, ale na myśl, że zaraz mnie posiądzie, wpadłam w popłoch. Pod byle pretekstem chwyciłam szlafrok i pobiegłam do łazienki. Nie wracałam przez dłuższą chwilę, więc zapukał w drzwi i zapytał, czy dobrze się czuję. Było mi strasznie głupio; zapłakana zaczęłam go przepraszać, ale nie miałam odwagi, by wyjść. Kiedy w końcu zebrałam się w sobie, by wrócić do pokoju, spojrzał na mnie pytająco. Nie mogłam odpędzić wspomnień o poczynaniach stryja Antonina; znalazłam się w potrzasku przeciwstawnych obaw: z jednej strony czułam strach przed zbliżeniem, a z drugiej miałam wrażenie, że ze względu na doznaną przemoc moje ciało jest zbrukane i niegodne, by je oferować mężowi, któremu jestem winna szacunek. Uratował mnie dzwonek. Jego siostra Caterina postanowiła złożyć nam wizytę wraz z rodziną, tłumacząc, że zbyt długo nie widziała się ze swoim bratem. Istotnie, mieszkała w Australii, podobnie jak wiele osób urodzonych w Platì, które skwapliwie zasiedliły nowy kontynent. Przyjął ją chłodno, mrucząc, że przecież mogła odwiedzić go nazajutrz w więzieniu, gdzie miał wrócić po zakończonej przepustce. Nie zdążył jednak wyrazić ogromu niezadowolenia, gdy dołączyli do niej pozostali krewni. I choć podzielałam jego oburzenie z powodu najścia, w głębi serca byłam im wdzięczna za przerwanie nieznośnej dla mnie małżeńskiej intymności. Kiedy skończyli się zachwycać mieszkaniem i meblami, ruszyliśmy do Volpiano, gdzie zaplanowaliśmy kilkugodzinny nocleg przed jego powrotem do Vallette, ustalonym na wczesny ranek. Nie mogliśmy przedłużać przepustki: dostał zezwolenie na pobyt na wolności bez policyjnej obstawy na dwadzieścia cztery godziny, ani minuty dłużej. Włożyłam elegancką sukienkę oraz szpilki na dziesięciocentymetrowym obcasie i usiadam za kierownicą wypożyczonego samochodu. W drodze twój ojciec nie przestawał pytać, dlaczego go odtrąciłam; odpowiadałam półsłówkami, nie byłam w stanie sklecić zdania. Kiedy zaczął gładzić mnie po nogach, wstyd przeistoczył się w rozpacz. – Naprawdę nie wiesz dlaczego?! – zawołałam. Byłam wściekła na niego, że nie nic nie rozumie, na zwyrodnialca, który zniszczył mi życie i odebrał możliwość uszczęśliwienia męża, oraz na siebie samą za brak siły, by pozwolić ranom się zabliźnić. Do wiejskiego domu jego matki dojechaliśmy w porze kolacji. Nie spodziewała się nas tak wcześnie i nie zdążyła nic przygotować. Dla mnie akurat nie był to żaden problem, bo miałam ściśnięty żołądek, a twój ojciec zadowolił się chlebem z serem. Meble z ciemnego orzecha i nikłe oświetlenie przydawały temu miejscu ponurej atmosfery. Ale jeszcze gorzej było w pokoju na dole, w którym twoja babcia przygotowała dla nas łóżko – dwa związane siatkowe stelaże, na których położyła podwójny poplamiony materac, zasikany przez Ginę i Domenica,
dzieci twojej ciotki Costanzy i jednego z wielkich bossów w rewirze turyńskim Saveria Agresty. (Pamiętałam czas spędzony z maluchami: kąpanie, prasowanie ubranek, wspólne zabawy i utulanie do snu, i wiadomość o długim wyroku dla Domenica za morderstwo była dla mnie ciosem. Został oskarżony o zabicie glazurnika, niespełna dwudziestoletniego Giuseppego Trapasso, z którym prowadził szemrane interesy. Szesnastego października 2008 roku po upojnym wieczorze spędzonym z szampanem i ładnymi dziewczynami w nocnym klubie w Cuorgnè Domenico nacisnął na spust i zabił kolegę. Przy pomocy dwóch wspólników spalił ciało, by zatrzeć ślady. Myślę wciąż o chłopczyku z przeszłości i o obecnym mordercy. I nie mogę w to uwierzyć). Wyciągnęłam z walizek najładniejszą pościel z mojej wyprawy, a twój ojciec zauważył, że jestem wściekła, i zapytał dlaczego. Wypaliłam bez ogródek, że spodziewałam się innego przyjęcia; w końcu właśnie się pobraliśmy i to w specyficznych okolicznościach. Ale potem musiałam się rozebrać i gniew ustąpił miejsca panice. Włożyłam jedwabną koszulę nocną i długo czesałam włosy, nieudolnie próbując wydłużyć ten moment w nieskończoność. Gdy tylko poczułam jego nagie ciało obok mnie pod kołdrą, nie mogłam powstrzymać chęci ucieczki i znowu pobiegłam do łazienki. Lecz tym razem zdążył zabrać klucz, więc nie mogłam się zamknąć. Wstał i próbował wejść, ale z całej siły przytrzymywałam drzwi. Oczywiście w końcu przegrałam walkę. Twojemu ojcu puściły nerwy, złapał mnie za gardło, wrzeszcząc, że nie jest Antoninem. Domyślił się powodów mojego zachowania, choć nawet nie przypuszczał, jak głęboka jest moja trauma. Jego ostatnie próby spełzły na niczym: gdy tylko próbował się zbliżyć, zaciskałam uda i krzyczałam histerycznie; nie mogłam się powstrzymać. Pogodzony objął moją głowę rękoma i przycisnął do poperfumowanej piersi. I choć później nie brakowało u nas w domu przemocy, do dziś zdarza mi się rozpylić kilka kropel tamtej wody i wdychać znajomy zapach. Pogrążył się w milczeniu, wprawiając mnie w poczucie winy. Spytał o szczegóły poczynań stryja, ale nie potrafiłam ubrać wspomnień w słowa. Nigdy o nich nikomu nie opowiadałam. Zasnęliśmy przytuleni, ale budzik szybko zaterkotał. Ciccio włożył starannie złożone poprzedniego dnia spodnie i koszulę oraz zrolowane i włożone do butów skarpetki dobrane pod kolor. Lubił być elegancki. Jego brat Alfredo przyniósł nam dwie filiżanki kawy, którą wypiliśmy w kompletnej ciszy. Przed wyjazdem objął mnie i zapewnił, że wszystko minie i niedługo będziemy razem. Wybuchnęłam desperackim płaczem, bo nie chciałam, żeby mnie zostawił. Umówiliśmy się następnego dnia na spotkanie. W więzieniu.
Strzał z grubej rury Widzisz, jaką zafundowałem ci podróż poślubną? Rozpromieniony powitał mnie szerokim uśmiechem w sali widzeń w Vallette ubrany w białą, rozpiętą pod szyją koszulę. Wyróżniał się elegancją wśród innych więźniów, szurających cieni w dresach, a w najlepszym przypadku w dżinsach i koszulce. Z okazji ślubu czekała na nas butelka szampana i patera z ciasteczkami. Miły gest ze strony strażników, z którymi – pomimo przeciwstawnych ról – nawiązał relacje wykraczające poza wzajemny szacunek. I choć nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia oprócz żarcików na temat niekonwencjonalnego miesiąca miodowego spędzanego w osobnej salce zakładu karnego, przewidziany czas odwiedzin minął w mgnieniu oka. Byłam nieco przybita perspektywą zamieszkania w wiejskim domu jego matki, choć wygodnie położonym nieopodal więzienia. Jak się okazało, miałam rację. Poprzedniego wieczoru jasno i wyraźnie dała mi do zrozumienia, że za mną nie przepada. Gdybym mogła, wybrałabym zamknięcie z nim w celi, byleby tylko do niej nie wracać. Po przyjeździe zorientowałam się, że ktoś grzebał w moich rzeczach. Zgodnie z tradycją teściowa chciała sprawdzić, czy na prześcieradle pozostał ślad utraty dziewictwa. Gdy go nie znalazła, przetrząsnęła walizki i zaczęła skwapliwie opowiadać o mojej seksualnej rozwiązłości córkom, które nie próbowały nawet tego zataić. Przyzwyczajona do innego rodzaju synowych, uległych dziewcząt szanujących rodzinne tradycje, znielubiła mnie od pierwszej chwili. A wykluczenie z przygotowań do ślubu odebrała jako afront, który zwolnił hamulec ostentacyjnej pogardy. Nazywała mnie Piemontką, ponieważ mówiłam po włosku, a nie w dialekcie, a wszystkie uprzejme gesty, na które się zdobywałam, by utrzymać w domu miłą atmosferę, wykorzystywała do podsycania zazdrości wśród żon pozostałych synów, opiewając przed nimi moją troskę, by za chwilę wyżywać się na mnie, gdy zostawałyśmy same. Na początku zagryzałam zęby, nazywałam ją mamą, łudząc się, że to ją do mnie przekona; wieczorem przynosiłam jej miskę z ciepłą wodą do obmycia stóp, ale z czasem zwykła uprzejmość przerodziła się w codzienny obowiązek. Szybko się załamałam. Wyszłam za mąż niepewna słuszności swojej decyzji, tylko po to, by wyrwać się z domu, którego nie mogłam już znieść, a wylądowałam na posługach obcej staruchy! Tęskniłam za siostrami i nawet za matką; martwiłam się, jak sobie dają radę same w domu ze zwyrodnialcem. Brakowało mi morza, latem na piemonckich wsiach nie było czym oddychać. Szybko zdałam sobie sprawę, że znów nie mogę decydować o swoim życiu, i poczułam się jak w klatce. Każde
moje wyjście z domu wymagało asysty, choć jeździłam tylko do więzienia albo na bazar. Nie mogłam nawet dzwonić; twój ojciec wydał kategoryczny zakaz telefonowania, według niego powinnam zerwać stosunki z rodziną dla własnego dobra. A ja marzyłam, aby usłyszeć ich głos, powiedzieć matce, że mimo wszystko bardzo ją kocham, i jednocześnie wykrzyczeć, że z winy jej męża skończyłam jak niewolnica, bo tak właśnie mnie traktowano. Całe dnie spędzałam zamknięta w swoim pokoju, wołano mnie na górę tylko na czas posiłków i sprzątania: prałam i prasowałam dla domowników, podczas gdy szwagierki mogły swobodnie i zgodnie z upodobaniami dysponować własnym czasem. Z drugiej strony, jak mi wmawiały, co miałam innego do roboty? Oczywiście nie pracowały i nie miały żadnych obowiązków. Większość czasu spędzały u kosmetyczki i fryzjera. Zadbany wygląd, markowe ciuchy i biżuteria były dla nich najważniejsze. Obiady sam na sam z teściową były koszmarem: wyliczone co do grama jedzenie, ani jednego kawałka chleba więcej, a kawa tylko z okazji wizyt gości, dla których wyjmowano oczywiście serwis z porcelany. Musiałam żebrać nawet o artykuły pierwszej potrzeby: podczas miesiączki wyliczała mi podpaski i napominała, że muszę nimi dysponować oszczędnie. Wieczorem wyłączała licznik światła na moim piętrze, bym broń Boże zbyt długo nie paliła lampy. Odczułam niekłamaną satysfakcję, kiedy kilka lat później skonfiskowano dom ze względu na powiązania teściowej z kryminalną działalnością synów. (Dzisiaj mieści się tam remiza strażacka; początkowo planowano przeniesienie koszarów karabinierów, ale kiedy pojawiły się głosy o przygotowywanym zamachu na funkcjonariuszy odpowiedzialnych za przejęcie nieruchomości, wybrano mniej kontrowersyjną opcję). Próbowałam opowiedzieć o problemach innym synowym, z którymi miałam bliższe stosunki niż ze szwagierkami, ale zalęknione nie znalazły innego rozwiązania jak rozmowa z twoim ojcem. Naturalnie bardzo delikatna: o matce źle się nie mówi. Żona Rocca miała swoje problemy, żyjąc z mężem, który latał tylko na posyłki pozostałych braci, a żona Domenica zdołała dwa razy dać mi dziesięć tysięcy lirów, ale więcej nie miała; choć małżonek obracał wielkimi pieniędzmi, ona nie mogła decydować o najdrobniejszych wydatkach. Często jechałam do więzienia z myślą, że opowiem wszystko twojemu ojcu, ale na jego widok traciłam całą odwagę i nieśmiało wspominałam zaledwie o podstawowych potrzebach. Zwłaszcza że zapewniał mnie o troskliwości matki, która z powodzeniem wmawiała mu, że traktuje mnie jak księżniczkę. Czułam się jak w ślepej uliczce, przekonana, że nic dobrego już mnie nie czeka, żadna zmiana na lepsze, zero przyszłości. W niedzielę zbierała się u nas cała rodzina, zagniatałyśmy makaron i gotowałyśmy tradycyjny sos. Cierpiałam na widok otoczonych dziećmi szwagierek, które śmiały się i żartowały z mężami korzystającymi akurat z domowego aresztu lub przepustki w nagrodę za dobre
sprawowanie. Nierzadko w ruch szły też pięści, oczywiście w poszanowaniu restrykcyjnych zasad określających, komu przysługuje prawo do podniesienia ręki. Nigdy nie zapomnę, jak pewnego dnia Domenico w napadzie szału zlał swoją siostrę, na co w ogóle nie zareagował jej mąż. Często atmosfera była napięta, ale przyzwyczajona od dzieciństwa do przemocy zwracałam głównie uwagę na łączące ich więzi. Czułam się obca. I sama. W końcu podczas jednego z widzeń, na które przyjechałam w gorszym niż zwykle humorze, wypaliłam, że nie dostrzegam sensu w tym wszystkim. Próbował mnie uspokoić i zapewniał, że bez wątpienia wkrótce udowodni swoją niewinność i wyjdzie na wolność, ale z rozmów zasłyszanych w domu wiedziałam, że nie ma na to szans. Zdobyłam się na odwagę, by mu się szczerze zwierzyć ze swoich zmartwień, i błagałam o możliwość wyjazdu choćby na kilka dni. Nie do końca przekonany, ale zmiękczony moją desperacją, przystał na tę prośbę i zezwolił na krótkie odwiedziny w Cogoleto, oficjalnie ze względu na konieczność przewietrzenia mieszkania oraz rozpakowania prezentów i naszych rzeczy. Jedyny warunek brzmiał: zakaz kontaktów z rodziną. Kiedy mu wyznałam, że jego matka nie oddaje mi przekazywanych przez niego pieniędzy, nakazał bratu, aby dopilnował wypłacenia mi kwoty koniecznej do odbycia podróży. Teściowa nie kryła dezaprobaty, podkreślając, że to nie czas na wakacje, ale Alfredo uciszył ją jednym zdaniem: „Tak postanowił Ciccio i tak będzie”. W rodzinnej hierarchii kobiety, choćby starsze, choćby matki, miały tyle do powiedzenia, na ile pozwalali im mężczyźni. Załadowałam bagaże do swojej lancii, i, wreszcie wolna, ruszyłam w drogę. Na widok morza poczułam, że odzyskuję chęć życia. W domu otoczył mnie zapach nowych mebli; przez żaluzje przenikały słabe promyki słońca. Na łóżku leżała suknia ślubna tak jak ją zostawiłam, a w szafie wisiał garnitur twojego ojca. Jak w tanim melodramacie przycisnęłam go do serca, wdychając intensywny wciąż zapach perfum, i wybuchnęłam oczyszczającym płaczem. Wzięłam długi i gorący prysznic, który pozwolił mi ukoić nerwy. W wiejskim domu nie mogłam pozwolić sobie nawet na to; odmierzano mi ilości zużytej wody i gazu, nie pozwalając na marnotrawstwo, a w razie nieposłuszeństwa krzyki przywoływały mnie do porządku. Ubrana w dżinsy i adidasy poszłam na plażę; wdrapałam się na skałę i zapatrzyłam w horyzont. Morska bryza wypełniła mi płuca po tygodniach nieznośnej duchoty. Nie mogłam się pogodzić z tym, że los tak okrutnie ze mnie zakpił. Patrzyłam na fale i marzyłam, by mnie pochłonęły. Wróciłam do domu po kilku godzinach. Kupiłam kawałek focaccii i butelkę wina, aby zjeść kolację na tarasie. Poświata zachodzącego słońca wzmagała melancholijny nastrój, szybko opróżniłam ostatni kieliszek i na lekkim rauszu
postanowiłam zerwać umowę z twoim ojcem. Zapukałam do drzwi Eleny mieszkającej kilka kroków dalej. Natychmiast zatelefonowała do domu: matka wybuchnęła płaczem i na moje: „Tęsknię za tobą” odparła niespodziewanie: „Ja za tobą też”. Gdy się okazało, że stryj Antonino wyszedł na kolację w interesach, popędziłyśmy do Varazze promenadą, gwar dobiegający z dyskotek i barów przywołał wspomnienia czasów, które bezpowrotnie minęły. Piekielna przeszłość, ale tutaj przecież był mój dom... Minęły niespełna trzy miesiące, ale mnie wydawały się wiecznością. Ucieszone z wizyty mocno mnie wyściskały. Usiadłyśmy na kanapie i długo rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. Patrzącej z zewnątrz osobie do głowy by nie przyszło, że łączą nas chore więzy. Opowiedziałam im o serdecznych relacjach z nową rodziną. Nigdy nie miałam problemu ze wstawianiem głodnych kawałków, a fakt, że na własne oczy przekonały się o zasobności portfela twojego ojca, dodatkowo uprościł sprawę. Tak przekonująco przedstawiłam szczegóły, że nie tylko uznały je za wiarygodne, ale i sama znalazłam pocieszenie w tej bajeczce. Oczywiście kierowała mną duma i pragnienie, aby nie przysparzać dodatkowych zmartwień matce, pomimo żalu i pretensji, jakie wciąż do niej żywiłam. Kiedy Cosma wyszła do kuchni, wstałam i ja, by spytać o sytuację w domu. Oczy zaszły jej łzami i wyjąkała cichutko: „Jak zwykle”. Krew mnie zalała. Podczas tego wieczoru surrealnej harmonii wreszcie zaznałam spokoju, który byłby nam dany, gdyby zwyrodnialec zniknął z naszego życia. Alkohol jeszcze nie wyparował, więc w euforii wywołanej myślą o powrocie instynktownie odpowiedziałam, że załatwię sprawę. Nie zwracając uwagi na filiżankę, która wypadła jej z rąk, wyjawiłam prosty plan: postanowiłam go zabić. Myślałam o tym często przez ostatnie lata, odkąd pojechałam do domu Nina w Turynie. Nie było na co czekać; zrozumiałam, że twój ojciec palcem nie ruszy w tej sprawie. A co ja miałam do stracenia? Więzienia doświadczałam na co dzień i nie widziałam możliwości ucieczki. Oddanie się w ręce sprawiedliwości nie było w sumie tragedią, wiedziałam już, jak sobie radzić za kratami; byłam młoda, a dzięki przepustkom i szansom na skrócenie wyroku mogłam liczyć na to, że po wyjściu na wolność zacznę drugie życie. Poza tym dlaczego od razu zakładać, że mnie złapią? Stryj od dawna prowadził szemrane interesy, więc śledczy stwierdziliby pewnie, że chodziło o uregulowanie rachunków. Od dawna broń była obecna w naszym domu, dlatego wiedziałam o pistolecie schowanym w piwnicy. Pod byle pretekstem zeszłam na dół, wzięłam go i schowałam do plecaka. Nie mogąc się doczekać powrotu do Cogoleto, udałam ból głowy i przekonałam Elenę do szybkiego wyjścia. Zamknęłam okiennice i otworzyłam torbę z rozkręconym pistoletem owiniętym w szmatkę brudną od smaru. Złożyłam broń i odczekałam, aż zapadnie
późna noc, by ją przetestować. Gdy nadeszła odpowiednia chwila, położyłam się na brzegu i wycelowałam w horyzont. Pociągnęłam za spust, a ręka gwałtownie odskoczyła do tyłu pod wpływem siły odrzutu. Wszystko działało jak należy. Musiałam tylko poczekać kilka godzin, ukryć się pod schodami i strzelić zwyrodnialcowi w plecy, kiedy wyjdzie z domu, by odprowadzić Francescę do szkoły. Próbowałam się zdrzemnąć, ale obawa, że nie usłyszę budzika, nie pozwoliła mi zmrużyć oka. Byłam podekscytowana: oto spełniało się moje największe marzenie i za chwilę to ja, w pełni świadomie, miałam je zrealizować. Zaparkowałam samochód kilka przecznic dalej i pokonałam drogę na piechotę, wybierając boczne uliczki, by zredukować ryzyko napotkania zwyrodnialca. O siódmej byłam już na stanowisku; miałam godzinę na to, by się w pełni skoncentrować. Ściskałam pistolet w spoconych rękach, a ekscytacja przegnała zmęczenie. Miałam wrażenie, że czas stanął w miejscu, z każdą chwilą rósł mój niepokój. Usłyszałam odgłos otwieranych drzwi. Stryj Antonino i Francesca żegnali się z Cosmą. O Boże, dziecko! Słysząc głos małej, wpadłam w rozpacz. To ja ją wyniańczyłam. Jak mogłam zabić teraz ojca na jej oczach? Ta trauma naznaczyłaby ją na całe życie. Tabun myśli tętnił mi w głowie: ale jeśli i ona pewnego dnia padnie ofiarą jego zboczonych żądz? Czego lepiej jej oszczędzić? Czyn, który jeszcze kilka minut wcześniej jawił mi się jako spełnienie moich marzeń, nagle okazał się ciężarem nie do udźwignięcia. Kiedy zobaczyłam dziecięce stópki, podkolanówki na nogach, wszystkie wątpliwości znikły. Trzymała za rękę tatę. Nie mogłam jej go odebrać. Drzwi trzasnęły, a ja w poczuciu kolejnej życiowej przegranej wybuchnęłam płaczem. Przez kolejne lata żałowałam, że nie załatwiłam sprawy raz na zawsze. Ale gdy przyszłaś na świat, zrozumiałam, że gdybym wtedy nacisnęła spust, nie dane by mi było cię urodzić. Zabicie tego człowieka nie zabliźniłoby ran, które na zawsze odcisnęły się piętnem na moim życiu. Powlokłam się schodami na górę i wcisnęłam dzwonek. Cosma szykująca się do prasowania spojrzała na mnie, obawiając się najgorszego. Poszłam prosto do sypialni i obudziłam matkę, rzucając pistolet na łóżko. – Podziękuj małej, że nie zostałaś dziś wdową po raz drugi. Urok poprzedniego wieczoru zbladł jak minione wspomnienie.
Grzeszna miłość Po powrocie do Cogoleto nie mogłam opanować wściekłego płaczu. Waliłam pięściami w stół, aż popuchły mi dłonie; skonana rzuciłam się na łóżko. Kiedy otworzyłam oczy, wybiło już południe. Musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza i coś zjeść. Stawy bolały mnie tak bardzo, że z trudem kroiłam stek na kawałki. W myślach wracałam do poprzedniej nocy i nie mogłam pojąć, dlaczego zawaliłam. Poczułam się bardzo samotna; jedyną osobą, która mogła mi pomóc, była moja najlepsza przyjaciółka Floriana, żona kolegi twojego ojca, który razem z nim siedział w jednej celi. Poznałam ją w więzieniu, z czasem dostała oficjalne zezwolenie na widywanie się ze mną na wsi. Niekiedy pod pretekstem odwiedzenia twojej babci wpadała na kawę i zamieniałyśmy kilka słów, ale najczęściej spotykałyśmy się na bazarze. Któregoś dnia, gdy akurat udało mi się zgubić na chwilę towarzyszący mi orszak krewnych, zdobyła się na wyznanie bolesnego sekretu: żyła u boku męża, którego chyba już nie kochała, a jej rodzice uważali go za fatalną partię i starali się za wszelką cenę ich rozdzielić. Wykręciłam numer jej lodziarni i poprosiłam Florianę do telefonu. Moja decyzja okazała się zrządzeniem losu, bo ona także pragnęła za mną porozmawiać. Ale kiedy zaproponowała, że do mnie wpadnie, odmówiłam; bez zezwolenia naszych mężów na spotkanie rozpętałaby się burza, a nie chciałam kolejnych kłopotów. Przysięgła, że jej rodzice będą milczeć jak grób, więc już po kilku godzinach czekałam na nią na genueńskim dworcu Principe. Gdy dostrzegłam wśród pasażerów burzę rudych włosów, pomachałam przyjaciółce. Rzuciłyśmy się sobie w ramiona, jakbyśmy nie widziały się od wieków. Na przemian śmiała się i płakała z radości. – W końcu same! – zawołała. Zadziwiająca reakcja, ale po minionej nocy miałam zbyt mało siły, by zwrócić na to uwagę. W drodze nie przestawała się rozwodzić nad pięknem okolic i po wejściu do domu spytała, jak wytrzymuję w Volpiano. W odpowiedzi spytałam, dlaczego tak pilnie pragnęła się ze mną spotkać. Sposępniała i wyznała mi tajemnicę: spodziewała się dziecka, ale perspektywa macierzyństwa napawała ją strachem. Na próżno próbowałam ją uspokoić, zapewniając, że jako jedynaczka może liczyć na wsparcie rodziny w razie jakiejkolwiek potrzeby. Ale to jej nie przekonało: wyłkała, że pragnie tylko mojego towarzystwa, bo nikt inny nie wpływa na nią kojąco. Nie mogłam pojąć, co skłoniło ją do takiego wyznania. Żyłam prawie jak zakładniczka, pozbawiona możliwości swobodnego działania i podejmowania samodzielnych decyzji. Zaproponowałam, że przedstawię jej Elenę, w nadziei, że to poprawi jej
nastrój. Ale odmówiła, bo chciała spędzić ten czas tylko ze mną. Kiedy mogła się nadarzyć kolejna szansa? Zrobiłyśmy sobie prezent w postaci kolacji przy zachodzie słońca, na tarasie z widokiem na morze, w restauracji w Arenzano. Załamana przyznała się, że nie widzi przyszłości u boku męża, który co chwila ląduje za kratkami. Przestała płakać, dopiero gdy powiedziałam, że mam takie same odczucia, z tą jedyną różnicą, że nie mogę pluć sobie w brodę, że wyszłam za kryminalistę z miłości, bo ja po prostu musiałam uciec z domu. Nie dodałam ani słowa więcej na temat przeszłości. Wino pomogło nam zapomnieć o udrękach i spędziłyśmy niezapomniany wieczór. Wróciwszy do domu po spacerze nad brzegiem morza, Floriana postanowiła wziąć prysznic. Czekałam na nią na balkonie, paląc jednego papierosa za drugim po miesiącach tytoniowej abstynencji w Volpiano. Pół godziny później wróciła w szlafroczku z różowej satyny, który podkreślał jej jasną cerę, usiadła mi na kolanach i zarzuciła ręce na szyję. Uśmiechała się. Zielone oczy błyszczały w świetle latarni, korzenny zapach emanujący z jej włosów oszołomił mnie. Nie rozumiałam, co się dzieje, i wybuchnęłam zażenowana śmiechem, bełkocąc, że trzy butelki wina na nas dwie to była jednak lekka przesada. Nawet nie zdążyłam nazwać w myślach burzy kłębiących się odczuć, kiedy wyjęła mi z ręki papierosa i obdarzyła głębokim, pięknym i naturalnym pocałunkiem. Miałam wrażenie, że czekałam na to całe życie, poczułam się tak, jakbym właśnie wróciła do domu. Wszystkie męczarnie ustąpiły miejsca świadomości, że właśnie zyskuję tożsamość, jakby w jednej chwili poszczególne elementy mojej egzystencji złożyły się w całość. Czułam się dobrze ze sobą, nareszcie pogodzona z własnym ciałem, które pozwoliło mi utonąć w tym pocałunku. Spędziłyśmy noc wtulone w siebie. Po przebudzeniu głowę wypełniał mi tabun myśli, starałam się znaleźć jakieś wytłumaczenie. Molestowanie ze strony stryja Antonina, frustrujące życie w roli żony więźnia, niepohamowane pragnienie ucieczki od codziennych trosk. Szukałam wyjaśnienia, które może nie istniało. Pozwoliłam Florianie jeszcze pospać i zeszłam na dół, by kupić coś na śniadanie. Kiedy wróciłam, ona już nakryła do stołu na tarasie. Jej widok znów rozpalił moje żądze. Zdołałyśmy ledwie dopić kawę, a już wylądowałyśmy w łóżku, gdzie na kilka godzin oddałyśmy się namiętności zakrawającej na szaleństwo. Potem zaproponowała wyjście nad morze; na kąpiel było jeszcze za zimno, ale mogłyśmy się poopalać. Kiedy usłyszała powody mojej odmowy, nie zdołała powstrzymać śmiechu. Włożenie kostiumu pod nieobecność twojego ojca stanowiłoby niewybaczalny afront. Wydał mi bardzo stanowcze dyspozycje: żadnych podkoszulków i bluzek z rękawkiem, nawet latem tylko koszule z długim rękawem, najlepiej z halką pod spodem, by zasłaniała szwy stanika. – Po tym, czego się dopuściłyśmy, masz jeszcze obiekcje z powodu jego prymitywnych żądań? – zauważyła.
Chyba nie do końca zdawałam sobie ze wszystkiego sprawę. Pojechałyśmy do Genui i pospacerowałyśmy po via Pré; pogrążone w rozmowie o nas nawet nie zwracałyśmy uwagi na sklepowe wystawy. Kombinowałyśmy, jak zorganizować następne spotkania tylko we dwie. Pod pretekstem ciąży Floriana mogłaby poprosić o zawiezienie do mnie przy okazji widzeń i za każdym razem wymyśliłybyśmy jakąś przeszkodę lub złe samopoczucie, aby wygospodarować trochę czasu dla siebie. Zatrzymałam się przed sklepem z apaszkami. Kilka tygodni wcześniej Floriana poprosiła mnie z kokieterią, której wówczas nie potrafiłam zinterpretować, o to, bym kupiła jej na bazarze szal. Tyle że ja nie miałam pieniędzy do własnej dyspozycji, więc udałam, że zapomniałam portmonetki, aby nie musieć się tłumaczyć z narzuconych mi ograniczeń. Teraz jednak mogłam jej zrobić prezent, ponieważ twój ojciec wykazał się niespotykaną dla siebie hojnością. Wybrałyśmy się na wycieczkę do Cinque Terre. Po wyjściu z samochodu, w poczuciu bezwstydu pomimo zerknięć przechodniów, chwyciłyśmy się za ręce odurzone niespodziewanym szczęściem. Miałam wrażenie, że jestem w podróży poślubnej, pierwszy raz w życiu zakochana. Nigdy bym nie przypuszczała, że można odczuwać tak wielkie pożądanie. I być tak szczęśliwym. Zaczęłam sobie zdawać sprawę, że zmarnowałam pierwsze dwadzieścia pięć lat życia, i brakowało mi tchu na myśl o czekającym mnie powrocie do Volpiano. Widzenie z twoim ojcem było gorsze, niż się spodziewałam: zażyczył sobie szczegółowej relacji z przebiegu każdego dnia i poczynionych zakupów. Opowiedziałam, że porozstawiałam ślubny serwis: komplety talerzy i kieliszków, i że wyszłam kilka razy na kolację. Przysięgłam, że spotkałam się jedynie z Eleną i nie widziałam się z matką. Po wyjściu z zakładu zapomniałam natychmiast o przesłuchaniu, które w innych okolicznościach wprawiłoby mnie w koszmarny nastrój; teraz każda myśl pędziła do Floriany. Nawet życie na wsi wydawało mi się mniej uciążliwe: udało mi się strząsnąć z siebie wszechobecną atmosferę żałoby, spędzałam czas na snuciu marzeń o romantycznych spotkaniach oraz rozpamiętywałam każdy pocałunek i każdy centymetr jej skóry. W końcu i relacje z teściową zaczęły się lepiej układać. Pozostała niezwykle surowa w stosunku do mnie, ale starałam się łagodzić konflikty, bo moim celem stało się uzyskanie możliwości choćby i ograniczonych spotkań z Florianą. Poza tym zaczęłam, w ramach zemsty, wpuszczać starą w maliny z taką samą bezczelnością, z jaką płatałam figle w czasach dzieciństwa. Pewnego dnia krążyła po całym bazarze w poszukiwaniu kasety z pieśniami o Madonnie z Polsi, na której święto obchodzone na początku września w rejonie San Luca przyjeżdżały tysiące wiernych. Ceremonia ku czci Najświętszej Marii Panny stała się idealną okazją do spotkań członków ’ndranghety z całych Włoch – wśród modłów, tańców i ofiar
z jagniąt rozwijali działalność organizacji. (Przez kilka lat policja nagrywała procesje i spotkania, a mój brat Rocco, współpracujący już z wymiarem sprawiedliwości, zeznał, że w latach dziewięćdziesiątych struktury północnowłoskie ustaliły z kalabryjskimi klanami zorganizowanie analogicznych obchodów na liguryjskich wzgórzach Ventimiglia, aby uniknąć reflektorów i uwagi śledczych, którzy doskonale wiedzieli o udziale kryminalistów incognito w święcie w Polsi). Na straganie z muzyką doradziłam teściowej kasetę Like a Prayer ikony pop, która prócz imienia nie miała nic wspólnego z górską Madonną. Pewne wątpliwości wzbudził u niej co prawda widok rozpiętych dżinsów na okładce, ale kiedy pokazałam stylizowaną koronę nieco przypominającą ozdobę posągu Maryi, przekonała się i zdecydowała na zakup. Dopiero kiedy włączyła magnetofon, wykrzyknęła w dialekcie kalabryjskim: „Co to za modlitwy, do czorta?!”, dorzucając kilka siarczystych przekleństw nieprzystających do religijnej dewocji. Opowieść o zajściu doszła do uszu wszystkich synów, zarówno tych za kratami, jak i tych na wolności, ale psikus, choć dużego kalibru, tym razem ich rozbawił i uszedł mi na sucho. Tygodnie mijały, a twój ojciec robił się coraz bardziej nerwowy. Przestałam reagować, kiedy zaczynał wyładowywać złość i mnie obrażać. Jakikolwiek opór nie miał sensu, a poza tym miałam swój świat, do którego mogłam uciec. Pod pretekstem psychicznej blokady spotęgowanej więziennym otoczeniem odrzucałam jego propozycje popierane kwietnymi podarkami i perfumami, abym poprosiła dyrekcję o umożliwienie nam skonsumowania małżeństwa w jakiejś celi. Udawałam oczywiście żal, a po skończonym przedstawieniu obdarowywałam flakonikami Florianę; żyłam w nieustannym oczekiwaniu na to, by otoczyła mnie swoim ramieniem i pozwoliła zapomnieć o codziennych troskach. Pragnienie spędzania z nią czasu narastało z każdym dniem i o ile na początku myśl o naszych spotkaniach stanowiła odskocznię od udręk, o tyle w krótkim czasie przymus ważenia każdego słowa i gestu oraz tajemnego planowania stał się torturą. Nie mogłam znowu znieść teściowej i napisałam do twojego ojca list, w którym narzekałam na warunki, w jakich przyszło mi żyć, na brak swobód oraz przenikliwe zimno z powodu wyłączanego na noc ogrzewania i prądu. List wrócił do mnie bez odpowiedzi i przez kilka dni nie wołano mnie na górne piętro nawet na obiad. Doskonale zrozumiałam komunikat: przeciągnęłam strunę i teraz musiałam odbyć karę. Zdesperowana i wygłodniała postanowiłam uciec; drzwi wyjściowe, zamykane zawsze przez teściową na klucz, były nie do pokonania. Wyskoczyłam więc przez nisko osadzone okno. Przebiegłam przez pola i dotarłam na stację benzynową. Była zima i spadło
sporo śniegu. Wybłagałam jedną monetę i zadzwoniłam do matki, żebrząc o pomoc. Chciałam, aby poprosiła Grazię, narzeczoną Nina, o przyniesienie mi zakupów pod pretekstem odwiedzin, ale po opowieściach w Cogoleto sprzed kilku miesięcy nie uwierzyła w moje słowa i odłożyła słuchawkę. Byłam głodna i nie miałam innego wyjścia: ukradłam w supermarkecie kawałek sera oraz chlebowe paluszki i udało mi się zdobyć jeszcze jedną monetę, by zadzwonić do Floriany, która była w ostatnich miesiącach ciąży i miała zakaz od lekarza wstawania z łóżka. Nieświadoma mojej sytuacji obraziła się za ostatnie dni ciszy. Oszalałyśmy na swoim punkcie do tego stopnia, że gdyby nie dziecko, uciekłybyśmy, by zacząć wspólne życie gdzieś za granicą. Ale Floriana była teraz skoncentrowana na maleństwie, które wcale nie prosiło się na ten świat. Wykończona kompletną izolacją wysłałam do twojego ojca list z prośbą o spotkanie. Zgodził się, ale gdy przed nim stanęłam, zamiast odegrać rolę skruszonej żony, jak planowałam, wyrzuciłam z siebie całe rozgoryczenie, a na koniec zdjęłam obrączkę i cisnęłam w niego. Gdyby mógł, rzuciłby się na mnie z pięściami. Z drugiej strony mój wybuch, na który zareagował omdleniem, był mu na rękę. Bezwiednie pomogłam mu zapewnić sobie pozytywne rozpatrzenie wniosku o przeniesienie, który skierował wcześniej do administracji zakładu karnego. Doradził mu to mój brat Vincenzo, gdyż w Rzymie łatwiej było uzyskać alternatywne formy odbywania wyroku oraz przepustki za dobre sprawowanie. Poza tym grupa sprytnych adwokatów mogła przeanalizować raz jeszcze jego sprawę i wyszukać odpowiedni kruczek prawny umożliwiający wyjście na wolność.
Obrządki i rytuały Rebibbia stała się istną mekką dla kryminalistów zarówno ze względu na zastęp zaufanych radców prawnych, jak i na przychylność pracowników zakładu. Do tego dochodził polityczny ferment w Rzymie w kwestii praw więźniów, który próbował wykorzystać także twój ojciec, stając na czele bojowników o prawa cywilne. W 1990 roku rozgrzała debata na temat tak zwanej ustawy Gozziniego, reformy systemu karnego, która cztery lata wcześniej zwiększyła zakres alternatywnych form odbywania kary i wprowadziła zezwolenia na przepustki. Partia Radykałów i Międzynarodowa Fundacja na rzecz Sprawiedliwości imienia Enza Tortory złożyły do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu przestępstwa, w którym oskarżyli kierownictwo dziennika telewizyjnego TG1 oraz gazet o przekłamania i zniekształcanie informacji celem zniesienia ustawy. Podczas konferencji prasowej opowiedzieli o szczegółach inicjatywy i zaprezentowali symboliczne historie sześćdziesięciu skazanych, w tym twojego ojca i mojego brata Vincenza przebywających w więzieniu za porwanie Tullii Kauten. „Dziennikarskie informacje odwróciły uwagę parlamentu i opinii publicznej od realnych problemów naszego kraju, koncentrując ją na najbardziej niewinnych, na najsłabszych, na osobach, które odbywają karę za przestępstwa popełnione wiele lat temu”, napisali w ulotce propagującej kampanię. Już wtedy to zdanie wydało mi się nietrafione. A z perspektywy czasu widać, że niewątpliwie szlachetny apel o zapewnienie praw więźniom zasługiwał na innych bohaterów niż recydywiści tego kalibru. Co do samych przesłanek radykałowie mieli z pewnością rację: debatę na temat ustawy wywołała sprawa niewłaściwie przedstawiona przez prasę i komentatorów. Tuż po Bożym Narodzeniu 1989 roku w trakcie przekazywania części okupu za porwanego w styczniu poprzedniego roku Cesare Casellę, osiemnastolatka z Pawii, zatrzymano Giuseppego Strangio, ukrywającego się przed policją przestępcę, który nie wrócił z przepustki do więzienia w Lecce, gdzie odsiadywał wyrok dwudziestu siedmiu lat pozbawienia wolności za inne porwanie. Zezwolenie wydano ze względu na powody rodzinne określone w ustawie z 1975 roku; nie była to więc przepustka za dobre sprawowanie wprowadzona na mocy ustawy Gozziniego. Jak widać kilkumiesięczna polemika opierała się na błędnej informacji, a następnie sprawa wymknęła się spod kontroli, potęgując społeczne oburzenie i szok po porwaniu Caselli zakutego w łańcuchy przez siedemset czterdzieści trzy dni w kryjówce w regionie Aspromonte, w dole wykopanym u stóp góry, gdzie tygodniami, a nawet miesiącami przetrzymywano również innych nieszczęśników, z których część pozostała tam na zawsze. Kilkadziesiąt
osób siłą wyrwanych z objęć bliskich, ofiar niepojętego bestialstwa i okrucieństwa, o których niestety zapomniano. O Cesare pamiętamy do dziś ze względu na jego młody wiek i długi okres przetrzymywania, a przede wszystkim dzięki determinacji jego matki, która na szczęście zrozumiała mentalność porywaczy i kontekst, w którym działali. Pojechała do Locride sama i w dodatku pomimo nieprzychylności rządu, który uważał, że podejmowane przez nią działania przynoszą odwrotny od zamierzonego skutek, by obejść place miast i miasteczek (łącznie z Platì, gdzie w czerwcu 1989 roku podeszło do niej tylko kilka osób), kierowała desperackie apele do mieszkańców, instytucji, księży i kobiet, które słusznie uważała za filar diabelskiej machiny, by odrzucili logikę działań oraz przeciwstawili się bestialstwu zorganizowanej przestępczości. Nazwana przez prasę Matką Odwagą, skuta łańcuchami jak syn, trzymała transparenty z wypisanymi żądaniami, nie błaganiami. „Czekam na syna od siedemnastu miesięcy. Nie wyjadę z Kalabrii, dopóki mi go nie oddadzą”. Szczęśliwe zakończenie, w niewyjaśnionych do końca okolicznościach, nastąpiło 30 stycznia 1990 roku. Cesare odzyskał wolność. Nigdy nie napisano całej prawdy na temat porwania Caselli, ale w styczniu 2013 roku twój wujek Rocco podczas zeznań w trakcie procesu Minotaur dodał brakujący element układanki – potwierdził, że wraz z Marando brał udział w przygotowaniach do uprowadzenia i załadowaniu do transportera starych mebli, za którymi ukryto ofiarę na czas przejazdu do Aspromonte. Wyjawił, że w porwaniach zawsze uczestniczą wszystkie klany, przypomniał też złote czasy miliardowych okupów wykorzystywanych do rozwijania przemytu narkotyków; pomnożone w ten sposób dochody inwestowano w nieruchomości, deponowano na kontach za granicą lub po prostu ukrywano w prymitywny sposób: zakopywano w workach i kontenerach lub chowano w bunkrach pod domami w Platì i okolicach. Bunkrach, które on sam zbudował, a po rozpoczęciu współpracy z wymiarem sprawiedliwości wskazał śledczym aż osiem takich kryjówek. W świetle uzyskanych informacji decyzja radykałów o wytypowaniu twojego ojca na sztandarowy przykład niesprawiedliwego traktowania więźniów wydaje się dziś nieszczęśliwym wyborem. O przeniesieniu do zakładu karnego w Rzymie dowiedziałam się nie od niego, ale od Floriany, która zadzwoniła do mnie natychmiast po usłyszeniu nowiny od męża. Najwyraźniej znowu mnie zlekceważył, ale związane z tym poczucie poniżenia zeszło na dalszy plan, gdy moim prawdziwym problemem była rozpacz z powodu rozłąki z wielką miłością. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wkrótce pożegnam ją na zawsze. Floriana zginęła rok później w tragicznych okolicznościach: potrącona przez pociąg, kiedy przechodziła przez tory przy przejeździe kolejowym, wraz z mężem, który kilka dni wcześniej wyszedł na wolność. Płakałam po niej kilka tygodni, ale przygnieciona ciężarem kolejnych
wydarzeń musiałam pogodzić się z jej utratą. Nie dano mi czasu na przeżywanie żałoby. Twój ojciec wezwał mnie do Rzymu, więc wsiadłam do swojej lancii i natychmiast ruszyłam w drogę; nie chciał, bym się przeprowadziła, i początkowo pokonywałam trasę Turyn–Rzym–Turyn kilka razy w tygodniu, zatrzymując się na noc u wujostwa i kuzynów mieszkających w stolicy lub śpiąc w samochodzie na więziennym parkingu, owinięta w koc czekałam na widzenie. Po kilkunastu męczących przeprawach w obie strony było mi ogromnie przykro, gdy dowiedziałam się, że twój ojciec otrzymawszy przepustkę za dobre sprawowanie, nie wykorzystał jej, aby zobaczyć się ze mną, lecz by zainicjować nielegalne interesy, którymi musiał pokierować z Rzymu. W Turynie to na mnie spoczywał obowiązek przekazywania rozkazów i informacji wskazanym przez niego osobom, ponieważ nie ufał braciom. A najważniejsze polecenia referowałam jego matce, która wiedziała, co dalej robić. Tak więc jeszcze przez jakiś czas żyłam w Volpiano, skąd ruszałam w drogę na każde wezwanie. Nie znosiłam weekendów: mierziły mnie rodzinne spotkania przy niedzielnym obiedzie, ale przede wszystkim nie cierpiałam wielkich przyjęć dla krewnych i znajomych organizowanych na wsi. Kim byli dla mnie ci ludzie? Co tam robiłam? Czułam się zerem, patrząc na siedzące obok kobiety, które usługiwały mężom wznoszącym toasty i obżerającym się bez umiaru. Jeździliśmy do ogrodu Peppego Perre na wsi pod Volpiano, gdzie stał specjalny barak z całym sprzętem potrzebnym do urządzania wielkich uczt. Buda z drewna i blachy wielkości garażu, wyposażona w palniki z butlami gazowymi, zlew, garnki i porcelanową zastawę. Na ścianach wisiały kiełbasy i najróżniejsze wędliny, warkocze cebuli i czosnku, wszelakie zioła. Na półkach stały równo poukładane formy serowe i słoiki z przetworami: oliwki, bakłażany w oliwie, suszone pomidory. Na ziemi gąsiory z winem domowej roboty. Na zewnątrz żarzące się palenisko i skwierczące koźlę. Przedstawiana jako żona Ciccia Marando byłam traktowana podczas tych imprez z należytym szacunkiem, ale jako że nie uczestniczyłam w przygotowaniach, czułam się zawsze wyobcowana. Trzymałam się z dala od mężczyzn, ponieważ większości nie znałam, poza tym i tak nie wolno mi było z nimi rozmawiać. Nie pozostawało mi nic innego, jak siedzieć z założonymi rękoma i patrzeć, jak śmieją się, piją kieliszek za kieliszkiem; niektórzy z pistoletem za pasem, nonszalancko przesłoniętym koszulą. Patrzyłam na dzieci, by poprawić sobie nastrój, i czekałam, aż nadejdzie pora posiłku również dla nas. Dla kobiet nie przewidywano miejsc przy stole; jadłyśmy na stojąco lub siadałyśmy na rozłożonych wokół baraku kocach, kładąc talerz na kolanach. Na każdy znak biesiadników musiałyśmy biegiem przynieść kawałek chleba lub dokładkę dania.
Właśnie podczas jednej z tych okazji zrozumiałam, że porozumienia między rodzinami wykraczają poza więzy krwi lub „zawodowe” układy. Już wcześniej zauważyłam, że do załatwiania ważnych spraw Marando angażowali najbliższe im osoby. Sądziłam jednak, że to naturalny wybór w przypadku brudnych interesów, natomiast legalna robota nie wymaga aż takich znajomości. Dopiero kiedy twój wuj Pasqualino postanowił wybudować dom w Leinì, zrozumiałam, że sprawa wcale nie jest oczywista. Wezwał do pomocy wiele osób, między innymi swojego kuzyna Francesca, który musiał pofatygować się aż z Argentyny, gdzie mieszkał od lat. Poznałam go w domu twojej babki; opowiadał mi, że natychmiast po wezwaniu przyleciał samolotem do Turynu, a Pasqualino potrzebował jego pomocy przez kilka miesięcy. To samo działo się w Platì, bo – jak później odkryłam – budowano domy od razu z bunkrem, co wymagało zaangażowania godnych zaufania kompanów. Było dla mnie oczywiste, że tylko osoby z kręgu znajomych mogą brać udział w interesach. Nie wiedziałam jednak, że umowa wymaga „sformalizowania”. Pierwszy raz uczestniczyłam w chrzcie picciotto właśnie na działce Perrego. Rosi, brat żony twojego wuja Rosaria, naskoczył na nią, byśmy szybciej uprzątnęły barak. Przez cały obiad wznoszono wierszowane toasty opiewające wstąpienie do organizacji. Teraz nastał moment uroczystości zarezerwowanej wyłącznie dla mężczyzn. Potrzebny był święty obrazek, który wcześniej wzięłam za kartę do gry, kiedy żona Rosaria wyjęła go z torebki i podała bratu. Wszyscy weszli, a my zostałyśmy na zewnątrz, by posprzątać wokół zabudowy. Słyszałam miarowo wypowiadane zdania brzmiące jak rytualna modlitwa i spytałam żonę twego wuja Rocco, z którą miałam najlepsze relacje, czy składają jakąś przysięgę. – Nic nie widziałaś – skwitowała w odpowiedzi. Dopiero z czasem poznałam cały rytuał: adept – picciotto nakłuwał igłą palec, tak by krew skapnęła na obrazek, który następnie palono. Tym gestem potwierdzał przynależność do ’ndranghety. Opowiedziałam twojemu ojcu o zajściu, po którym nastąpiły inne analogiczne imprezy, a on zagroził, że ukręci łeb każdemu, kto odważy się jeszcze raz zabrać mnie na tego rodzaju przyjęcia. I zażądał, bym przeniosła się do Rzymu. Ale ja nie miałam ochoty na mieszkanie kątem u jego znajomych. Byłam zmęczona statusem gościa, chciałam mieć trochę swobody. Znalazł więc w okolicach więzienia mieszkanie, z którego mogłam korzystać. Należało do narkomanki rozprowadzającej dla niego towar oraz, jak się później dowiedziałam, zapewniającej przyjemności, których ja mu odmawiałam. Nie miałam pretensji o zdradę; po raz pierwszy doszło między nami do zbliżenia osiem miesięcy po ślubie, właśnie w Rzymie.
Kiedy przyjechałam, dom przypominał slumsy. Przez niezapłacone rachunki odcięto prąd, wodę i gaz. Wszędzie śmieci, brudne gary w zlewie, na kuchence patelnie ze spleśniałymi resztkami. Zebrałam pojemniki na odpady oraz butelki, do których nalałam wodę z fontanny, i zabrałam się do sprzątania tej nory. Myłam się w lodowatej wodzie, w wiadrach i miskach, które wykorzystywałam też do spłukiwania toalety. Jadałam ciepłe posiłki tylko wówczas, gdy odwiedzałam bistro, a wieczory spędzałam w ciemnościach. Była wiosna, więc jakoś sobie radziłam, ale jak miałam tam żyć zimą? Tymczasem twój ojciec dostał zezwolenie na pracę poza więzieniem, ale niełatwo było coś znaleźć. W końcu wuj Nuccio, brat mojej matki, załatwił mu, choć niechętnie, miejsce u znajomego kowala będącego naszym dalekim krewnym. Nie wiedziałam, jak mu dziękować, przekonana, że uczciwa praca na pewno wszystko zmieni i w końcu będziemy mogli zacząć normalne życie. Pomimo odkrycia lesbijskich skłonności pozostawałam niewolnicą marzeń o tradycyjnej rodzinie. Właściciel wiedział, z kim ma do czynienia, i było mu to na rękę; w razie problemów pracownik z rodziny Marando mógł się przydać. Nie zdawałam sobie sprawy, że dzięki nowej posadzie twój ojciec będzie mógł swobodnie prowadzić interesy. Załatwił sobie telefon walizkowy, jedną z pierwszych komórek, i zamknięty na poddaszu zza biurka odbywał rozmowy oraz przyjmował pielgrzymki interesantów z całych Włoch, a nawet z zagranicy. Nie raz musiałam jeździć na lotnisko Fiumicino po Maghrebczyków i Arabów. Odbierałam też twego ojca z więzienia i odwoziłam wieczorem, pełniąc rolę kuriera i taksówkarza. Przywoziłam z lotniska lub dworca osoby, nie wiedząc nawet, kogo wiozę, oraz paczki, nie znając ich zawartości. Nie trzeba jednak geniusza, by zrozumieć, że w środku były odpowiednio zabezpieczone pieniądze albo narkotyki, które czasami kazał mi przechowywać w piekarniku. Mnóstwo razy widziałam, jak rozcinał pakunek, by sprawdzić czystość towaru, a następnie dzielił na mniejsze porcje dla dilerów, którzy rozprowadzali go na swoim terenie. Robił interesy pod moim nosem, ale nie miałam odwagi zadawać pytań. Pewnego dnia, gdy szukałam w jego biurze wody, natknęłam się na tuzin zamkniętych buteleczek z dziwnym ciemnym syropem; gdy spytałam, co to jest, zarobiłam pięścią w twarz. Zrozumiałam więc, że to jakiś narkotyk w płynie, z którego istnienia nawet nie zdawałam sobie sprawy. Zajmował się też przemytem broni, którą zresztą uwielbiał, a jego fascynacja wykraczała poza konieczność przechowywania kolejnej partii. Na pewno część przewożonych przeze mnie paczek zawierała właśnie broń. Zrozumiałam to pewnego dnia, kiedy rzucił mnie w biurze na łóżko, by się ze mną kochać. W szale namiętności strącił poduszki, a wtedy dostrzegłam powtykane w stelaż pistolety opakowane w przezroczyste torby.
Seksualne tabu zostało złamane i – nie mogąc się dłużej wymigiwać – musiałam być zawsze do jego dyspozycji. Początkowo, zrzucając winę na koszmarne warunki w mieszkaniu, udawało mi się unikać zbliżeń, ale w końcu zdesperowany ciągłymi odmowami poprosił mojego brata Vincenza, by użyczył nam swojego mieszkania w Acilia na czas wyjazdu jego żony do kalabryjskich krewnych w Africo. Nie mogłam się już wykręcić. Tam wreszcie skonsumowaliśmy nasze małżeństwo. Po kilku minutach męki padło najgorsze z możliwych pytanie: „Podobało ci się?”. Przerwy obiadowe stały się dla mnie koszmarem. Również i on, poza fizycznym zaspokojeniem, nie czerpał Bóg wie jakiej satysfakcji z naszych zbliżeń, choć starał się je uatrakcyjniać, próbując odkryć moje ewentualne upodobania. Kilka razy przyłapałam go na lekturze męskich czasopism i artykułów zatytułowanych Za czym szaleją kobiety? albo Dziesięć sposobów, by powiedziała tak. Nic bardziej odległego od moich faktycznych pragnień. I kiedy pewnego dnia zamiast zwyczajowych kanapek lub talerza makaronu zaproponował romantyczny obiad, pomyślałam, że to kolejna romantyczna próba. Wysłał mnie na zakupy z plikiem tysiąclirówek pochodzących z rozmieniania podrobionych w Turynie banknotów dziesięciotysięcznych i poprosił o rybę. Podobna szczodrość nigdy się wcześniej nie zdarzyła; jadał mało i odkładał nadgryziony kawałek chleba na następny posiłek, bo i on poznał trudny do zapomnienia smak głodu. Myliłam się co do prawdziwych powodów nowego punktu programu: postanowił stworzyć miłą atmosferę, aby złożyć mi propozycję. Więzienna psycholog, której opowiedział o naszym problemie, skontaktowała go z wróżbitą. Kilka spotkań i wszystko się ułoży. Nie mogłam uwierzyć. On, oddany świętemu Franciszkowi, na klęczkach co wieczór odmawiający modlitwy z książeczki do nabożeństwa, z którą nigdy się nie rozstawał, uwierzył w bajeczki krętacza?! Miałam ochotę wykrzyczeć, że jedyny problem stanowi nasze chore z założenia małżeństwo, ale czułam ciężar współodpowiedzialności za zaistniałą sytuację. To ja zdecydowałam się przystać na jego zaloty, aby uciec z domu. Zwlekałam z odpowiedzią w nadziei, że sam dostrzeże absurd interwencji wróżbity. Ale kilka dni później dokonałam szokującego znaleziska w domu mojego brata Vincenza, gdzie mieszkałam do powrotu szwagierki. Na dnie szuflady, szczelnie opakowana w przezroczystą torebkę, leżała cytryna owinięta przyszpilonymi pasmami kłaków. Ohydny widok. Gdy opowiedziałam o tym twojemu ojcu, wyrwał mi z głowy kilka włosów i zaniósł do znajomego, który miał wtyki w laboratoriach analiz medycznych, gdzie, za opłatą, podmieniał wyniki badań krwi. Miałam nadzieję, że kłótnia ze szwagierką, która – jak stwierdził – jest winna naszym problemom uniemożliwiającym namiętny seks, rozwiąże sprawę.
Ale włosy należały do kogoś innego i nie miałam już dłużej wymówki, by się wymigać od wizyty szarlatana. Już sama jego fryzura – kręcone kruczoczarne włosy prostacko pofarbowane i odznaczające się od siwych brwi – potwierdzała, że to jeden wielki blef. Wszedł do domu, wyjął z torby świece oraz kadzidełka i, krążąc jak tancerz z podrzędnej rewii, wygnał z pomieszczenia złe duchy. Poprosił, byśmy umyli ręce wedle ustalonego ceremoniału i włożyli białe tuniki. Usiedliśmy przy stole, a on zaczął wygłaszać bzdury tonem wyroczni. Twój ojciec słuchał w skupieniu niczym ministrant podczas swojej pierwszej mszy, a ja nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Na koniec wróżbita oświadczył, że na przeszkodzie naszemu szczęściu stoją właśnie złe duchy, a rzucony urok – od którego się uwolnimy, jeśli będziemy przestrzegać określonych rytuałów – uniemożliwia nam posiadanie dzieci. „Terapia” polegała na całym szeregu obrzydliwych praktyk seksualnych, którym kategorycznie się sprzeciwiłam. Na szczęście i twój ojciec nie miał ochoty trzymać się wytycznych; wzdrygał się na myśl o pocałunku w usta, a co dopiero mówić o seksie oralnym w czasie miesiączki. Cała heca kosztowała pięć milionów lirów, ale stwierdził, przekonany o korzyściach dla naszego związku, że to dobrze zainwestowane pieniądze. Oburzyłam się, widząc, jak lekką ręką wyłożył fortunę na taką szopkę, podczas gdy ja musiałam żebrać o pieniądze na podstawowe rzeczy. Ale zmilczałam. Z drugiej strony nasze otoczenie było przesądne do szpiku kości, więc często uciekano się do pomocy chiromantów i jasnowidzów. Również moja matka wierzyła w tysiące bzdur; już wspomniałam, że dodawała do kawy kilka kropel własnej krwi menstruacyjnej swojemu mężczyźnie, przekonana, że dzięki temu zatrzyma go przy sobie. Podczas miesięcy spędzonych w Platì grupa sąsiadek zaprowadziła mnie do wróżki, która przepowiedziała mi łzy i krew, a ja, ku ogólnemu zgorszeniu towarzyszek, niegrzecznie ją wyśmiałam. Po śmierci twego ojca jedna z nich przypomniała mi podczas pogrzebu wróżbę oraz moje wyniosłe zachowanie. – Wiedźma wiedziała, że jestem z rodziny Marando, co innego mogło mnie spotkać w przyszłości? – brzmiała moja cięta odpowiedź.
Córka bossa Nie wiedziałam, jak mu o tym powiedzieć. Chciałam uczynić tę chwilę niezapomnianym wspomnieniem, ale brakowało mi słów i okazji. Stwierdziłam, że dobrym pomysłem będzie kupienie butelki ze smoczkiem. Opakowałam ją w kolorowy papier i położyłam na fotelu w samochodzie przekonana, że ten niecodzienny gest nie pozwoli mu mnie pożegnać zwyczajową litanią wytycznych. Twój ojciec spojrzał bez słowa na paczuszkę niewzruszonym, jak zwykle, wzrokiem. – Co to jest? Nie zrozumiał, że jestem w ciąży, nawet po rozpakowaniu podarku, i kazał mi wszystko wyjaśnić. Pomimo posępnych ostrzeżeń szarlatana i wysypaniu do klozetu proszków i specyfików, które miałam zażywać podczas wyznaczonych przez niego rytuałów, mogłam mieć dzieci i – biorąc pod uwagę sporadyczność naszych zbliżeń – bez większych trudności. Uśmiechnął się i mnie objął. – Miejmy nadzieję, że to dziewczynka – powiedział i w jednej chwili uwolnił mnie od towarzyszącej ciążom w naszym środowisku presji, że powinnam dać mu dziedzica. Rozemocjonowana nie byłam w stanie wieczorem zasnąć; od miesięcy nie okazał mi czułości. Może przez burzę hormonalną, a może z desperackiego pragnienia normalności uwierzyłam, że się zmieni. A ja razem z nim. Iluzja trwała krótko. Już następnego dnia czekał mnie zimny prysznic: nakaz przeprowadzki do jego siostry w Buccinasco. W tym stanie nie mogłam na nic się przydać i wolał, bym mu nie zawracała głowy, plącząc się między nogami. Niełatwo było znaleźć chętnego. Rodzina dawno już zrozumiała, że nie jestem pokorną owieczką. Najpierw usłyszał odmowę od swojego brata Rosaria, który uważał mnie za „diablicę”, jak sam zresztą powtórzył w kwietniu 2013 roku, by zdyskredytować w opinii sędziów moje zeznania podczas procesu Minotaur, a potem wymusił zgodę na Costanzy, która przecież nie mogła odmówić starszemu bratu. Już w czasie wspólnego mieszkania w wiejskim domu w Volpiano znienawidziłam szwagierkę i pomimo usilnych starań nie potrafiłam się z nią dogadać. Zazdrościłam jej bliskich relacji z matką, do której była wprost przyklejona i obsługiwała ją oraz wielbiła niczym królową. Dusiłam się od jej pragnienia wszechstronnej kontroli i nie znosiłam wielkopańskiej pozy: zawsze nienagannie ubrana, obwieszona kosztowną biżuterią nawet w dni, kiedy nie wyściubiała nosa z domu. Musiałam zrobić wszystko, by się wymigać od wspólnego mieszkania; byłaby to zresztą też i dla niej duża przysługa, bo
z pewnością podzielała moje odczucia. Zaczęłam więc symulować problemy z kręgosłupem, które wedle lekarzy były wynikiem dyskopatii i uniemożliwiały podróże, dopóki nie odzyskam swobody ruchu. Trafiłam więc do rozwiedzionej kuzynki mieszkającej z małymi dziećmi. Wreszcie trochę wolności: krewna spędzała dużo czasu u matki, więc mogłam robić to, na co miałam ochotę. Do Mediolanu, gdzie zgodnie z ustaleniami miałam rodzić, jeździłam tylko na USG i badania krwi. Odmówiłam wizyt u ginekologa przerażona, że jakiś mężczyzna będzie mnie dotykał. Wymęczona z powodu mdłości i zawrotów głowy spędzałam dużo czasu na kanapie, oglądając telewizję. I tak właśnie, w październiku 1991 roku, dowiedziałam się o ponownym aresztowaniu twojego ojca. Śledczy odkryli, czym tak naprawdę zajmował się w pracy. Następnego dnia usłyszałam w dzienniku szczegóły: z Rzymu kierował siatką dilerów narkotykowych, którzy krążyli między Piemontem, Ligurią oraz Sardynią, i spotykał się ze wspólnikami w Cogoleto, korzystając z przepustek za dobre sprawowanie. Nie do wiary! W końcu zrozumiałam, dlaczego zabronił mi się tam przeprowadzić; w naszym domu zamieszkał Egipcjanin, może jeden z licznych cudzoziemców, których woziłam niczym taksówkarz. Kupno nieruchomości służyło jedynie wypraniu brudnych pieniędzy pochodzących z nielegalnych interesów oraz stworzeniu nowej bazy logistycznej. Przemytem w Piemoncie kierował jeden z kuzynów Sergi, który pomagał mi w załatwieniu formalności związanych z zakupem. Poczułam się wystrychnięta na dudka. Zdjęłam z palca obrączkę i cisnęłam w ścianę; ostatnio coraz częściej mi się to zdarzało. Nim skończyły się wiadomości, pojawił się właściciel zakładu, w którym twój ojciec pozorował pracę. Próbując chyba osłodzić gorzką pigułkę, przyniósł dwa steki na kolację i wyjaśnił, że nie mogę dłużej odkładać wyjazdu do Buccinasco. Twój ojciec zamknięty całą dobę za kratami nie ufał mi i nie chciał zostawić poza kontrolą. Miał dość własnych problemów, więc przynajmniej ten trzeba było jak najszybciej rozwiązać. Ale przed wyjazdem musiałam jeszcze załatwić jedną sprawę: odzyskać pieniądze, które ukrył w szopie na wsi u znajomego. Pojechałam tam ze szwagrem Nicolą. Doskonale wiedziałam, dlaczego wysłał nas we dwójkę; bał się, że braciszek skłamie, że kasa zniknęła, i wystrychnie go na dudka. Potrzebował zaufanego świadka, czyli mnie. Kolejne miesiące ciąży spędziłam w znanym mi już kołowrocie prokuratorów i adwokatów, nieustannie pokonując samochodem trasę Mediolan–Rzym. Dopiero kiedy brzuch uniemożliwił mi siedzenie za kierownicą, pozwolono mi latać samolotem. Po labiryncie rad i wskazówek pomagał mi się poruszać Alfredo, jedyny z braci Marando, z którym chętnie spędzałam czas. Uprzejmy, pogodny, skończył szkołę dla geodetów i zaręczył się z Cosmą, dla której w końcu pojawiła się szansa na opuszczenie domu. Niestety jadąc do
Arezzo, by załatwić bliżej nieznane mi sprawy, stracił panowanie nad kierownicą na zakręcie i zginął na miejscu. Przez kilka tygodni twój ojciec pogrążony był w depresji. Przekonany o nieprzypadkowości śmierci postawił sobie za cel znalezienie zabójcy i nie potrafił pogodzić się z myślą, że brat stał się ofiarą wypadku samochodowego. Może faktycznie kryła się za tym grubsza afera, a może spaczony umysł nie przyjmował do wiadomości innej śmierci niż morderstwo albo, co najbardziej prawdopodobne, przeświadczenie o zbrodni było dla niego łatwiejsze do zniesienia niż myśl, że brat stracił życie w następstwie banalnego i tragicznego w skutkach zbiegu okoliczności podczas misji, którą mu powierzył. Ostatni raz udałam się do Mediolanu w dziewiątym miesiącu ciąży i wróciłam w fatalnym stanie. Z trudnością dojechałam samochodem do domu i kiedy Costanza zobaczyła mnie w drzwiach, natychmiast wezwała karetkę. Termin porodu przypadał za kilka dni, ale bladość i drżenie mogły zwiastować, że nastał już wyczekiwany moment. Akcja porodowa jeszcze na dobre się nie rozpoczęła, ale z badań lekarskich wynikało, że zaczynasz cierpieć, więc zdecydowano się na wywołanie porodu. Żel nie podziałał, dopiero po podłączeniu kroplówki zaczęłam odczuwać bóle. Wpadłam w panikę. Niby gromada rodzeństwa w domu, ale nikt mi dotąd nie wyjaśnił, na czym polega wydanie dziecka na świat. Ból, to jasne, ale jak długo? Nie wiedziałam, czy skurcze, jakie odczuwam – wbity i wkręcający się w ciało nóż – są normalne. Z trudem łapiąc oddech, błagałam o pomoc. Wpółprzytomna nie potrafiłam ocenić, czy beznamiętność lekarzy to norma; przerażona ich zawodowym chłodem doszłam do wniosku, że nie jestem w dobrych rękach. Poczułam się sama. W tym momencie pragnęłam mieć przy sobie chociażby Costanzę, ale wróciła już do domu. Po kolejnym skurczu stwierdziłam, że nie przeżyję. Ginekolog oparł się o mój brzuch i łokciem wypychał płód. Wszystko na nic. Wbił się więc obiema rękami i złamał mi dwa żebra. Zawyłam z bólu i odepchnęłam go, a siłę w rękach mam sporą. – Zaczyna mnie pani wkur…! – wrzasnął. Zszokowana zebrałam się w sobie i zaczęłam przeć z całej siły, o którą bym się nigdy nie podejrzewała. Wreszcie się pojawiłaś. Najpiękniejsza rzecz na świecie. W jednej chwili znikły lata walki i cierpień; liczyłaś się tylko ty. – Mąż? Krewni, którym mam pokazać dziecko? – spytała położna. – Pracuje za granicą – ucięłam temat. Z innymi nie miałam kontaktu. Po kilku godzinach przyjechały z Varazze matka i Elena. Przywiozły podarek dla ciebie – drewnianego bociana z zawiniątkiem do postawienia w twoim pokoiku, którego nie mieliśmy. Zobaczyły cię przez szybę salki dla noworodków i wyjechały. Tak bardzo chciałam pobiec za nimi, wrócić razem do domu, ale miałam już nową rodzinę.
Wieczorem źle się poczułam i dostałam wysokiej gorączki z powodu infekcji. Część łożyska nie została wydalona i czekało mnie łyżeczkowanie. Osłabienie wywołało z powrotem upiory i, tracąc kompletnie rozsądek, nie chciałam się zgodzić, by dotykał mnie lekarz. W końcu nie mieli wyboru i przywiązali mnie do łóżka. Kilkanaście dni później wróciłyśmy do domu twojej ciotki, który nagle wydał mi się rajem. Miałyśmy nasz pokój, a dni wypełnione opieką nad tobą wreszcie nabrały sensu. Przez dom przewijał się tłum osób pragnących zobaczyć córkę bossa. Ludzi, których pierwszy raz na oczy widziałam, ale musiałam przyjmować, bo chcieli okazać nam swój szacunek. W pewnym sensie byłaś prawdziwym VIP-em. Córką Ciccia Marando. Ale spokój trwał krótko. Nie minęły nawet trzy tygodnie, gdy pewnego wieczoru posiniałaś i zaczęłaś toczyć z ust białą pianę. Byłaś rozpalona. Costanza wykręciła numer przychodni. Wezwany lekarz zaraz na nas naskoczył, że w takim stanie trzeba było zadzwonić na ostry dyżur! Nie było już czasu, by czekać na karetkę, Costanza pobiegła i zadzwoniła domofonem do najbliższej osoby, czyli szwagra z rodziny Papalia sprzymierzonej z klanem Sergi, który natychmiast załadował nas do samochodu. Jestem jego dozgonną dłużniczką. W klinice Niguarda lekarze udzielili mi informacji, że tylko w szpitalu Świętego Januarego mogą uratować moje dziecko. Miałaś ogniska zapalne w płucach, które spowalniały akcję serca. Może zbyt wiele różnych rąk dotykało cię w domu. Głowa mi pękała i nie byłam w stanie utrzymać się na nogach, świat mi się zawalił w jednej chwili. Przyjęto cię na oddział. Po dwóch dniach wszedł do sali ksiądz. Dowiedziawszy się o twoim ciężkim stanie, chciał cię ochrzcić. Wyrzuciłam go za drzwi i ledwie się pohamowałam, by go nie uderzyć. Gdzie był Bóg, skoro pozwolił na twoją chorobę? Mimo to zaczęłam się modlić. Dzień i noc. Oraz zapisywać myśli w zeszycie. Wzywałam Najświętszą Panienkę, błagałam, by mi cię nie odbierała. Tylko ona jako matka mogła mnie zrozumieć. Bez ciebie moje życie nie miało sensu. Przez dwa miesiące leżałaś w inkubatorze podłączona do aparatury. Stan się nie zmieniał, ale i nie poprawiał. W końcu któregoś dnia wszedł lekarz. – Zawierzyła pani dziecko świętemu Januaremu? Niebezpieczeństwo minęło. Rzuciłam mu się na szyję i z wdzięczności całowałam po rękach. Był moim Wybawicielem. Nie mogłaś opuszczać domu aż do czwartego miesiąca życia. Ojciec musiał zaczekać, by cię zobaczyć. Byłam wciąż przy tobie, cały dzień, zajmowałam się też dziećmi Costanzy, które ubóstwiałam, bo pragnęłam odwdzięczyć się jej za gościnę i opiekę. Moim jedynym oknem na świat stała się telewizja, ale w sumie nie byłam zainteresowana światem zewnętrznym. Dopiero po zabójstwie sędziego Falcone5
całe dnie słuchałam wiadomości przyjmowanych w domu z nieskrywanym entuzjazmem. – Skoro ktoś nie umie pilnować swojego nosa… – brzmiał ironiczny komentarz męża Costanzy. Kiedy zawiozłam cię do więzienia Rebibbia, wzruszenie twojego ojca trwało zaledwie kilka minut, szybko przeszedł do ważniejszych spraw. Moja długa nieobecność przysporzyła mu problemów. Czekał mnie ciąg podróży i spotkań z prawnikami z całych niemal Włoch; ciebie musiałam oddać pod opiekę Costanzy. Miałaś dopiero kilka miesięcy i ból z powodu wyjazdu okazał się silniejszy niż wszelkie dotychczasowe cierpienia; w porównaniu z nim bicie i przemoc to pestka. Z chęcią bym się zamieniła, byleby móc cię przytulić co wieczór, ale nie dano mi wyboru. Tak wyglądały pierwsze dwa lata twojego życia. Lato spędzałyśmy u babci w Kalabrii, ale i to niewiele zmieniało. Różniła się tylko trasa do pokonania; już nie Mediolan–Rzym, ale Platì–Rzym; czasem samochodem, czasem autobusem. Twój ojciec obsesyjnie pragnął wyjść poza teren więzienia, znaleźć sposób, by uzyskać chociażby areszt domowy. Hochsztapler na posyłki, mąż strażniczki więziennej, których często odwiedzałam z teściową w ich okazałej willi w Morlupo niedaleko Rzymu, wskazał nam prawników gotowych przeanalizować „alternatywy”. Oczywiście to ja musiałam wprowadzać ich porady w czyn. We łzach siadałam za kierownicą i krążyłam między kancelariami. Najczęściej towarzyszył mi Rocco, ale niekiedy musiałam brać ze sobą twoją babcię. W końcu, dzięki znanemu adwokatowi pełniącemu wysokie funkcje polityczne, udało się znaleźć rozwiązanie. Za cenę dwustu milionów w gotówce. Nie mogłam w to uwierzyć, ale kiedy przekazałam informację twojemu ojcu, nawet się nie skrzywił. Ja chodziłam na zakupy z odliczoną kwotą, rulonikami tysięcznych banknotów, ale on najwyraźniej nie miał najmniejszego problemu, by z dnia na dzień wytrzasnąć taką sumę. Powierzył to zadanie swojej matce. W dniu spotkania pojechaliśmy, ja, teściowa i Rocco, do Volpiano, a stamtąd, z pieniędzmi umieszczonymi w plastikowej torebce, ruszyliśmy do Genui. Zamiast pokwitowania czy rachunku dostaliśmy jasne wytyczne: twój ojciec miał udawać, że zwariował; jako ofiara załamania nerwowego mógł liczyć na przeniesienie na oddział psychiatryczny w szpitalu w Genui. Plan obejmował listę precyzyjnie określonych kroków: miał zaniedbać swój wygląd, przestać się golić i myć. Oraz rysować infantylne obrazki przedstawiające dom, dziewczynkę, aby podkreślić dojmującą tęsknotę za rodziną. Niespodziewanie wpadać w szał. Rzucać się na mnie podczas widzeń na oczach strażników. Udawał wariata, ale razy wymierzał naprawdę. Po powrocie do domu ledwie żywa brałam cię na ręce i tuliłam w łóżku do snu. Upajałam się twoim zapachem oraz ciepłem i obmywałam w swoich łzach.
Po kilku tygodniach tej szopki pojechałam samochodem po konsultanta psychiatrę. Grubasa o tłustych włosach, który do dziś pokazuje się w telewizji publicznej zapraszany przez znanych dziennikarzy – złorzeczę wówczas, że muszę płacić abonament, by dać zarobić temu szubrawcowi. Adwokat poprosił go o wydanie opinii lekarskiej i, ku mojemu zaskoczeniu, administracja więzienna zaakceptowała diagnozę: twój ojciec był chory psychicznie i wymagał hospitalizacji. 5 Giovanni Falcone – sędzia śledczy znany z bezkompromisowej walki z mafią. Zginął w zamachu bombowym w 1992 roku (przyp. tłum.).
Plan idealny Ponoć niewiele pamiętamy z bardzo wczesnego dzieciństwa, z pierwszych trzech lat życia. Ale nie ty. Przejmujące obrazy i przygnębiająca atmosfera szpitala wryły się w twoją pamięć: obnażeni chorzy na korytarzach, wrzaski, biadolenie, histeryczny śmiech. Długa broda ojca. Aby cię rozweselić, pielęgniarze nadmuchiwali baloniki z lateksowych rękawiczek. Rysowali flamastrem oczy i roześmiane buzie, jedyne, jakie mogłaś tam zobaczyć, ale stałaś zastygła w lęku. To nie było miejsce dla dziecka. Przez pierwsze tygodnie nie zabierałam cię ze sobą; zostawiałam z ciocią i wyjeżdżałam. Ale w pewnym momencie uznano twoją obecność za konieczną. Nieodzowną dla planów twego ojca. W Rebibbi widzenia odbywały się w określonych dniach, w Genui musiałam stawiać się codzienne. Twój ojciec nie mógł się doczekać decyzji o areszcie domowym. Już zdecydował, że spędzi go w Rzymie, i wysyłał mnie z twoją babcią, byśmy oglądały mieszkania wystawione na sprzedaż. Mediolan–Genua, Mediolan–Rzym, Rzym–Genua. Żyłam na autostradzie, krążąc między kancelariami i agencjami nieruchomości. Czasami wracałam na wieczór do domu; czasami nie. Rosłaś, a ja nie mogłam być przy tobie. Twoje istnienie, jedyny powód mojej egzystencji, potęgowało udrękę. Nie pozwolono mi być mamą i się tobą opiekować, choć błagałam o chwilę wytchnienia. – Robisz, co mówię, albo cię wykończę. Komunikat był jasny i nie wymagał wyjaśnień. Ugięły się pode mną kolana. Chciałam zabrać cię i uciec. Ale dokąd? Gdybym była sama, wyjechałabym z Włoch, ale wychowanie cię bez wsparcia innych osób było niemożliwe. Nie miałam wyjścia. Ciąża, twoja choroba, wyprawy z miasta do miasta. Bicie, poniżenie. Byłam wykończona. I święcie przekonana, że nic się nigdy nie zmieni. Postanowiłam ze sobą skończyć. Spałaś spokojnie. Przez godzinę klęczałam nieruchomo przy łóżku, patrząc na ciebie, pochylona kilka centymetrów nad twoją twarzyczką. Pachniałaś mlekiem, bez którego nie chciałaś zasypiać. Co jakiś czas głęboko wzdychałaś. Przykryłam cię kołdrą i pocałowałam po raz ostatni twe włosy. Pędziłam sama pustą autostradą, oczy miałam nabrzmiałe od łez. Dojechałam do celu przed świtem. Planowałam rzucić się z wiaduktu. Wysiadłam z samochodu i poczułam rześkie powietrze. Dojrzałam w oddali morze naznaczone białymi punkcikami żaglówek. Cisza. Patrzyłam w przepaść przekonana do swojej decyzji. Bez wahania. Podświadomy instynkt samobójczy (jemu przypisuję liczne i poważne wypadki samochodowe, jakie mi się przytrafiały w tamtym czasie) przeistoczył się w całkowitą pewność: nie mogłam dłużej tak żyć. Jakże byłam głupia!
Uwierzyłam, że chytry plan przejścia na stronę Marando zaowocuje zemstą za doznane tragedie na łonie rodziny. A tymczasem zostałam jednym z trybików na usługach machiny ich interesów. Skazana na nędzny los. Zero szacunku, zero uwagi. Podeptali moje życie, uczynili je bezwartościowym w oczach wszystkich wokół. Jeden krok i lot kilkanaście metrów w dół napisze słowo „koniec”. Odzyskałabym na zawsze wolność. Z pewnością ktoś by się tobą zajął, miałaś liczną rodzinę i niczego by ci nie brakowało. Ale w czyich rękach bym cię zostawiła? Jaka czekałaby cię przyszłość? Czy i ty wyszłabyś za mąż za recydywistę? Czy musiałabyś spełniać jego zachcianki? Pozbawiona prawa do decydowania o sposobie wychowywania dzieci? Zmuszona patrzeć na ich śmierć? Niespodziewanie odzyskałam siły do walki. Nie byłam tchórzem, by skazać cię na podobny los! Jaka byłaby ze mnie matka? Przegrałam na wszystkich frontach, ale nie mogłam popełnić największego błędu. Musiałam być przy tobie i wyciągnąć cię z tego bagna. W sumie zrobiłam już pierwszy krok, bo rozmawiałam z tobą wyłącznie po włosku. Decyzja, by nie zwracać się do ciebie w dialekcie, spotkała się z potępieniem rodziny. Twoja babcia, gdy tylko otwierałam usta, warczała, że piemoncki nie jest naszym językiem. Gorzej niż zdarta płyta. Spojrzałam na morze. Nie mogłam cię skazać na powtórzenie mojego marnego losu; musiałam być silna. Wiesz, że uratowałaś mi wtedy życie? Usiadłam za kierownicą nabuzowana adrenaliną. Po raz kolejny musiałam przekroczyć próg oddziału cierpienia i szaleństwa. Twojemu ojcu, który nie był wariatem, puszczały już nerwy. Udawał tylko, że łyka środki uspokajające, więc miał całkowitą świadomość piekła, do którego trafił. Odpowiedź w sprawie aresztu domowego nie nadchodziła i każdy kolejny dzień stawał się ciężarem nie do zniesienia. W więzieniu prowadził życie towarzyskie, a tu otaczali go chorzy psychicznie. Dowiedziawszy się, że jego wniosek odrzucono, wpadł w szał. Cała pantomima na nic, dwieście milionów lirów wyrzuconych w błoto. Nie mógł tam dłużej zostać ani ryzykować powrotu do więzienia. Ostatnia opcja – ucieczka – zaczęła nabierać konkretnych kształtów. Miałam mu w tym pomóc i, naturalnie, nikt nie zaprzątał sobie głowy konsekwencjami dla mnie w przypadku fiaska. Wiedziałam jednak, że odmowa oznaczałaby wyrok śmierci. Przygotował plan. Po przeanalizowaniu rozmaitych wariantów zdecydował się zwiać przez okno. Wysokość nie stanowiła problemu, ale jak je otworzyć? Ze względów bezpieczeństwa w ościeżnicy nie było klamek, a sale wietrzyli pielęgniarze, którzy odblokowywali okna za pomocą klucza imbusowego. Wyjściem z sytuacji okazała się twoja obecność w szpitalu. Udając, że pragnę ułatwić spotkanie z ojcem, którego mogłaś nie rozpoznać, powiedziałam pielęgniarzom, że przyniosłam czekoladowe jajka z niespodzianką, które miał ci podarować. Za pomocą gumy do żucia odcisnęłam otwór, w który wkładali klucz,
i ostrożnie umieściłam odcisk w plastikowym pojemniku, z którego wyjęłaś zabawkę. Pozostawało tylko załatwienie sprawy u ślusarza. Okazało się jednak, że było to narzędzie trudne do zdobycia. Kiedy wyjaśniłam to twojemu ojcu, rzucił się na mnie wściekły. Karabinierzy odciągnęli mnie posiniaczoną, a pielęgniarze musieli podać mu środki uspokajające, bo nie panował nad sobą. Myślałam, że zrezygnuje z pomysłu ucieczki, ale już następnego dnia przedstawił mi nowy plan. Miałam poprosić o możliwość wykąpania go pod prysznicem i zaspokojenia jego potrzeb seksualnych, aby móc się zamknąć na kilkanaście minut w łazience i sprawdzić możliwości ucieczki stamtąd. Potrzebowaliśmy krzesła i dostałam je pod jakimś pretekstem. Puściliśmy wodę i od czasu do czasu wydawaliśmy głośniejszy jęk na wypadek, gdyby ktoś podsłuchiwał pod drzwiami. Zorientowaliśmy się, że twój ojciec nie jest wystarczająco chudy, by przecisnąć się przez okno, ale miał szansę się wymknąć, gdyby zrzucił kilka kilogramów. Przestał jeść, zmuszając mnie od czasu do czasu, bym spożyła za niego posiłek, aby nie oddawać notorycznie nienaruszonej tacy z obiadem, i w krótkim czasie udało mu się uzyskać zamierzony rezultat. Przypominał szkielet, same kości i nerwy, ale za cenę kilku zadrapań był już w stanie przecisnąć się przez otwór okienny. Teraz należało szczegółowo przygotować strategię ucieczki. Kazał mi dokładnie sprawdzić okolice szpitala, opisać drogi ewakuacji i wybrać najlepsze miejsce na zaparkowanie samochodu, którym miałby prysnąć. Nie było zbyt wielu możliwości dojazdu; najbezpieczniejsza wydała mi się mała uliczka, choć trzeba było pokonać ją pod prąd. Kiedy się upewniłam, że wozy przejeżdżają tamtędy sporadycznie, ustaliliśmy, że tam właśnie będę czekać z włączonym silnikiem. Postanowił, że wezmę samochód Costanzy, oczywiście bez uprzedzenia, bo nawet ona nie mogła znać naszych zamiarów. Dla zachowania maksimum bezpieczeństwa kazał mi nałożyć tekturową tablicę rejestracyjną z fikcyjnymi numerami. Pozostawało tylko wyprowadzić w pole strażników, ale i tym się zajął. Tego ranka pojawiłam się jak zwykle o dziewiątej z sokami i ciasteczkami, udając zmartwioną jego chudością. Po dziesięciu minutach zaczął wrzeszczeć i okładać mnie pięściami. Uciekłam z płaczem, symulując mdłości z powodu rzekomych uderzeń w brzuch. Nie przyjęłam pomocy pielęgniarzy i karabinierów, którzy ruszyli za mną i dopytywali się o samopoczucie. On tymczasem rzucił się na łóżko, nakrył prześcieradłem i odmówił odpowiedzi na pytania, udając, że śpi. Zgodnie z naszymi ustaleniami po godzinie miał opuścić szpital przez wąskie okno. Musiał się ubrać, podwinąć spodnie od dresu nad kolana, zostawić rozpiętą koszulę i narzucić szlafrok, a następnie oświadczyć, że idzie się umyć. O ustalonej godzinie czekałam w uliczce. Zapalony silnik, spocone ręce. Niekontrolowane, przyspieszone bicie serca powodowało hiperwentylację; na
próżno starałam się uspokoić. Niepowodzenie oznaczałoby koniec dla obojga. Może już nigdy bym cię nie zobaczyła? Udręczona tym pytaniem w nocy nie zmrużyłam oka. Był 4 lipca 1995 roku, tropikalny skwar potęgował zniecierpliwienie; oczekiwanie zdawało się nie mieć końca, chciałam już mieć wszystko za sobą. Tylko na filmach widziałam podobne sceny, nie mogłam uwierzyć, że przydarzyło się to i mnie. Nagle zobaczyłam, że biegnie jak straceniec, puściłam hamulec i nie czekając, aż zamknie drzwi, ruszyłam z piskiem opon. Z trudem trzymałam się drogi, kierownica kręciła się jak koń trudny do ujarzmienia. Po chwili skręciliśmy na autostradę w kierunku Ovady w prowincji Alessandria, gdyż twój ojciec był pewien, że znajdzie tam kryjówkę u Franca Mancuso, który dwa lata później został zabity i zniknął, podobnie jak mój brat Nino i stryj Antonino. Nikt za nami nie jechał, dopiero po jakimś czasie usłyszeliśmy warkot helikoptera nad głowami. – Już po nas! – zawołałam. Ale nie. Poleciał dalej. To tylko strażacy zajęci gaszeniem pożaru. Uspokoiliśmy się i twój ojciec zaczął opowiadać o szczegółach ucieczki, przecierając mokrą chusteczką ręce i kolana pokaleczone w wyniku upadku. Przezornie przykryłam fotele ręcznikami, aby nie pobrudził siedzeń krwią. Potem ręczniki wyrzuciliśmy. Po półtorej godziny dotarliśmy na miejsce – on wysiadł, a ja popędziłam do Cogoleto, z trudem próbując uspokoić skołatane nerwy. Trzymałam się ściśle jego instrukcji; kręciłam się po ulicach, zagadywałam znajomych, ewentualnych świadków mających potwierdzić, że w tym czasie byłam w miasteczku, kupiłam kawałek focaccii i zachowałam paragon, który miał posłużyć mi za alibi. I pędem wróciłam do szpitala, by jak przykładna żona sprawdzić, czy minął już nerwowy kryzys. Żadnej wpadki; wszystko szło jak po maśle. Dla dodania sobie odwagi powtarzałam niczym mantrę, że już prawie po wszystkim. Przy wejściu do szpitala psychiatrycznego powitali mnie karabinierzy. – Pani męża tu nie ma. Rzuciłam siatki na ziemię i zaczęłam szlochać. – O Boże, znowu go zamknęliście w więzieniu? Nic nie odpowiedzieli i zawieźli mnie na komisariat. Pobrali moje odciski palców, przeszukali rzeczy. A potem funkcjonariuszka dokonała kontroli osobistej. Maglowali mnie do dwudziestej trzeciej. Byłam bliska załamania, prawie gotowa opowiedzieć całą prawdę. Ale wytrzymałam. Dwa słowa odbijały się echem w mej głowie: „Zabiję cię”. Myślałam też o tobie; gdybym zaczęła sypać i błagać ich o ochronę, jaką miałam gwarancję, że faktycznie mi jej udzielą? No i czy zdołałabym zabrać cię ze sobą?
W końcu mnie wypuścili. Zatrzymałam się na stacji, by posprzątać samochód wybebeszony po rewizji i nieco odetchnąć. Jechali za mną policjanci; nietrudno było się zorientować. Wypiłam kawę przy barze i wyszłam, ominąwszy kasę. Warknęłam do nich, by przynajmniej zapłacili za mnie rachunek. Nikt w barze nawet się nie zająknął, kiedy wychodziłam. Dojechałam do Buccinasco o czwartej nad ranem, Costanza nie spała cała w nerwach, gdy nie wróciłam o normalnej porze. Powiedziałam jej o ucieczce brata, a ona wybuchnęła płaczem. – Mój Boże, jak mu się udało? Nawet nie zauważyła, że zabrałam jej samochód. Rano obudził mnie dzwonek telefonu. Ciocia Annuzza, matka kuzynów Sergi, kazała mi się spakować: miałyśmy się przenieść do Platì, do domu teściowej. Zrozumiałam między słowami, że to decyzja twojego ojca. Rozpłakałam się z bezsilności. Nie cierpiałam tamtego miasteczka i nie chciałam cię wychowywać w zapadłej dziurze pozbawionej podstawowych wygód, zamieszkanej w większości przez ludzi zniewolonych przez mafijną kulturę, która – co już dawno zrozumiałam – była powodem wszystkich moich nieszczęść. Spakowałyśmy samochód i ruszyłyśmy w drogę. Co jakiś czas spoglądałam na ciebie w tylnym lusterku. Nie marudziłaś. Zawsze grzecznie siedziałaś tam, gdzie ci kazałam. Skończyłaś niedawno trzy latka, a już dawno zrozumiałaś, że w naszym życiu nie ma miejsca na kaprysy. Obowiązywało absolutne posłuszeństwo. Na nasz widok twoja babcia wzniosła oczy ku niebu. Nie lubiła mnie i nawet nie starała się tego ukryć. Odwzajemniałam jej antypatię. Ja też chętnie bym sobie darowała wspólne mieszkanie, ale rozkaz to rozkaz – wiedziałyśmy, że w razie nieposłuszeństwa grad ciosów spadłby i na mnie, i na nią. – Chodź do babci, przynajmniej pooddychasz sobie dobrym powietrzem – powiedziała, całując cię na powitanie. Oczywiście nie miała na myśli zdrowotnych atutów miejscowości, ale wymuszone przesiąknięcie lokalną kulturą i poznanie kodeksu zasad obowiązujących dziedziczkę rodu Marando.
Randki w ciemno Do dziś całą noc śpię w jednej pozycji: zwinięta w kłębek, zastygła w bezruchu z podkurczonymi nogami i złożonymi na piersi rękoma. Nie potrafię otrząsnąć się ze strachu, jaki odczuwałam w Platì, gdy twój ukrywający się przed policją ojciec budził mnie niespodziewanie. Podchodził i ściskał ręką koniec stopy. Zawsze podskakiwałam, jakby zdarzało się to po raz pierwszy. Od tego czasu nie potrafię spokojnie zasnąć. Nie miałam pojęcia, którędy wchodzi: nie przez drzwi, nie przez okno. Brał mnie zawsze z zaskoczenia i po jakiejś półgodzinie uciekał, każąc mi zostać w łóżku. Słyszałam, jak schodzi po schodach aż do garażu, ale nigdy nie docierało do mnie skrzypnięcie bramy. Nie tylko twój ojciec składał mi nocne wizyty. Znosiłam też wielokrotne naloty poszukujących go policjantów: usiłowali go nakryć, ale nie był na tyle głupi, żeby przesiadywać w naszym domu. A może po prostu ich akcje poprzedzał zawsze jakiś przeciek? Tyle razy do nas wpadał i tyle razy oni nas nachodzili; jak to możliwe że ich wizyty nigdy nie zbiegły się w czasie? Kiedy się pojawiali, rozbijali wszystko: i szyby, i framugi. Wszędzie grzebali i dokładnie mnie rewidowali w nadziei na znalezienie jego rzeczy, wiadomości i Bóg wie czego jeszcze. Podczas akcji zdawali sobie sprawę z twojej obecności i oprócz początkowego huku, na który i tak nie zwróciłaś nigdy uwagi, starali się zachowywać w miarę cicho, aby cię nie obudzić. Zmęczona kolejnymi wymianami szyb wstawiłam na ich miejsce tekturę i przestałam naprawiać zamek we drzwiach. Przy dzwonku widniało nazwisko „Marando”, nikt nie ośmieliłby się wejść nieproszony do naszego domu, więc mogłam pozwolić sobie na luksus zostawiania otwartych drzwi. Po kolejnej awanturze z twoją babcią ojciec pozwolił nam się w końcu wyprowadzić. Nie mogłam już dłużej znieść jej komend i maniakalnych zakazów; nigdy się na nie nie godziłam, a co dopiero teraz, gdy chodziło o ciebie. Miałam cię karmić makaronem z oliwą i parmezanem, gdy widziałam, jak lekką ręką wyciąga zza pazuchy miliony lirów? Zamieszkałyśmy w ładnym dwupiętrowym domu, który dla nas znalazł, z granitową posadzką i kominkiem, urządzonym meblami z mieszkania w Cogoleto, które stało się bezużyteczne po tym, jak śledczy odkryli, że pełniło funkcję bazy logistycznej. Od szwagrów swojego brata kupił je Pasquale. Dom posiadał wszelkie konieczne udogodnienia łącznie z dodatkowym wejściem, o którym długo nie miałam pojęcia. Zrozumiałam, jak udawało mu się wchodzić niepostrzeżenie do domu, dopiero podczas nocnego nalotu specjalnej grupy karabinierów na mieszkanie jego kuzynki, matki dwójki dzieci, u której zatrzymałyśmy się na noc. Kiedy chciał się
ze mną spotkać, dla zmylenia śladów często wysyłał mnie do krewnych lub znajomych, u których nocowałam niczym wieczny tułacz z walizką w ręku. Słysząc walenie w drzwi o trzeciej nad ranem, natychmiast zrozumieliśmy, że to kolejny kipisz. Pobiegliśmy do garażu z zawiniętą w pościel najmłodszą dziewczynką, która spała razem z ciotką, aby karabinierzy – widząc rozchełstane i ciepłe łóżko – nie zrozumieli, że w domu była jeszcze jedna osoba. Pomimo ciemności w garażu twój ojciec bez trudu znalazł cegły, które przesunął po szynie, aby otworzyć drzwi do bunkra wyglądającego z daleka jak zwykła ściana. Weszliśmy do środka i zabarykadowaliśmy drzwi za pomocą specjalnej belki. Kryjówka była mała, metr na dwa, i ze względu na brud przypominała kurnik; nie było tam nic poza butelkami z wodą, niezbędnymi w przypadku długiego pobytu. Myślałam, że umrę, dygotałam ze strachu, ale twój ojciec kazał mi siedzieć cicho. Klął na brak wyjścia i to wtedy się dowiedziałam, że każdy „szanujący się” dom w Platì ma kryjówkę, w której można się schować w przypadku policyjnego nalotu. Najbardziej wypasione miały tunel prowadzący na zewnątrz; to wyjaśniało, w jaki sposób twój ojciec mógł niepostrzeżenie zjawiać się w naszym domu. Platì była jednym wielkim podziemnym korytarzem; geodeci, architekci i murarze projektowali i budowali domy, wziąwszy pod uwagę specyficzne potrzeby klientów. Było nawet czym oddychać, ale miałam wrażenie, że zaraz się uduszę. Twój ojciec zlany potem ściskał w ręku pistolet oraz różaniec i poruszał ustami w niemej modlitwie, co chwila czyniąc znak krzyża. Usłyszeliśmy kroki karabinierów schodzących po schodach; przystanęli kilka centymetrów od nas. Miałam ochotę ujawnić naszą obecność, krzyknąć: „Tutaj, aresztujcie nas!”, i położyć kres nieznośnej egzystencji. Ale co z tobą? Powstrzymywała mnie myśl, że wyląduję za kratkami albo że twój ojciec w napadzie szału strzeli mi w głowę, a wtedy trafiłabyś pod opiekę babci. Funkcjonariusze walili pałkami w ścianę, za którą staliśmy, próbowali usłyszeć próżnię i wypełnienie między cegłami, ale bunkier był misternie zrobiony, a różnice w grubości niedostrzegalne. Dygotałam w szoku i dzwoniłam zębami, aż musiałam włożyć palce do ust, by zagłuszyć hałas. W końcu sobie poszli. Zaraz po opuszczeniu nory zemdlałam. Nie czułam się na siłach, by stawić czoło równie stresującej sytuacji; 4 października 1995 roku, w dniu świętego Franciszka, odkryłam, że znów jestem w ciąży. Twój ojciec nie przyjął wiadomości z takim entuzjazmem, jak za pierwszym razem. Gdybym poinformowała go o chorobie, zareagowałby chyba lepiej. Powód był oczywisty: żona w błogosławionym stanie to ogromny problem dla męża zbiega, gdyż stanowi jednoznaczne potwierdzenie utrzymywanych kontaktów. – To dopiero pierwszy miesiąc, przez najbliższe tygodnie brzuch pozostanie niewidoczny, na wizyty lekarskie jeszcze czas – rozmyślał na głos w łóżku, patrząc
w sufit. Na stoliku obok leżał pistolet. Postanowił załatwić sprawę u znajomego doktora, co nie stanowiło żadnego problemu. Musiałam tylko zachowywać się rozsądnie. Choć czułam się fatalnie i próbowałam go objąć, szukając odrobiny czułości, pozostawał spięty. – Śpij, jutro musisz jechać do Rzymu, do prawników – oświadczył. Koszmarna noc nie zwolniła mnie z obowiązku odbycia nazajutrz kolejnej podróży samochodem, tym razem w towarzystwie poznanej niedawno siostry jednej ze szwagierek, zobowiązanej mieć na mnie oko. Moje życie, a w konsekwencji także i twoje, pozostawało na usługach ukrywającego się przed policją tyrana. Z powodu zintensyfikowania policyjnych akcji wkrótce miałyśmy się przyzwyczaić do przerzucania nas bez zapowiedzi w nieznane miejsca. Jego kumpel Cosimo został naszym konwojentem. Parkował samochód w garażu, siedział kilka godzin u nas w domu, po czym – zostawiwszy zapalony kominek, by sprawić wrażenie, że wpadł do nas z krótką wizytą – wywoził nas ukryte w bagażniku. Przez całą drogę leżałaś w ciemnościach, nie płakałaś i nie marudziłaś. Skulona na boku opowiadałam ci, że jedziemy w odwiedziny do tatusia, co wywoływało twoją radość. Korzystając z okazji, wiozłam mu czyste ubrania i zabierałam brudne. Kiedy wiedział, że przez kilka tygodni nie będziemy się mogli zobaczyć, wysyłał mi rzeczy, które przechodziły przez wiele rąk, zanim dzięki współpracy sąsiadek wydobywałam je, ukryte najczęściej na dnie koszy na chleb. Nigdy nie wiedziałyśmy, dokąd jedziemy. Jeżeli kazał cię zostawiać u babci, to znaczyło, że ma ochotę na seks – wówczas spotkania trwały krótko. Po zaspokojeniu swoich potrzeb przekazywał mi wiadomości dla matki lub Rocca; zgodnie z utartym zwyczajem, nie powierzał wszystkich interesów nawet najbardziej zaufanym kompanom. Pewnego dnia stałam przy fontannie i czerpałam wodę, gdy zjawił się Cosimo i kazał mi spakować ciepłe ubrania i rzeczy na noc. Następnego dnia miał przyjechać, ale tylko po mnie. Jak zawsze zamknięta w bagażniku jego terenówki zorientowałam się, że jedziemy dłużej niż zwykle. Nie było nawet sensu pytać go o kierunek, ponieważ otrzymał zakaz rozmawiania ze mną. Samochód jechał pod górę, a ja zrozumiałam, że mijamy lasy Aspromonte, i przestraszyłam się nie na żarty. Wiedziałam o kobietach, o których ślad zaginął, i wpadłam w panikę. Twój ojciec zrobił się bardzo nerwowy; ostatnio wpadł w szał, bo ośmieliłam się spytać, kiedy będę mogła zrobić badania w związku z ciążą. Byłam w czwartym miesiącu, a nawet nie poszłam jeszcze na pobranie krwi. Wjechaliśmy na zbyt wąską dla samochodu ścieżkę, więc Cosimo kazał mi wysiąść i gwizdnął na znak, że dotarliśmy. Po kilku minutach ujrzałam mężczyznę, który wyglądał jak filmowy Rambo. Ledwo rozpoznałam twojego ojca: długa broda, ciężkie buty, zielony dres,
lornetka z noktowizorem. Nie mam pojęcia, skąd wytrzasnął to wojskowe wyposażenie. Pożegnał kumpla i ruszyliśmy ścieżką w głąb lasu. Biegł, z trudem dotrzymywałam mu kroku. Był styczeń 1996 roku, niemiłosierne zimno i nawet szybki trucht mnie nie rozgrzał. Nie przestawałam pytać, dokąd idziemy, ale nie raczył mi odpowiedzieć. W końcu dotarliśmy do punktu widokowego. Pod nami rozciągała się dolina, a w niej stada pasących się owiec. – Dokąd pojechałaś na szpitalnej przepustce? – padły w końcu jego pierwsze tego dnia słowa. W jednej chwili pojęłam, że moje obawy były uzasadnione. Rozpiął kurtkę i odsłonił karabinek maszynowy oraz pistolet z tłumikiem. Wycelował we mnie. – Spytałem, dokąd pojechałaś na szpitalnej przepustce? Poczułam ciepłą strużkę między nogami, której nie udało mi się powstrzymać. Od tamtego wydarzenia minęły już trzy lata, a on wciąż nie mógł się pogodzić z moją ucieczką. Kilka miesięcy po twoich narodzinach, kiedy już wyzdrowiałaś, musiałam iść do szpitala na operację tarczycy. Ginekolog zorientował się, że schorzenie jest poważne, i nakazał rozwiązać problem natychmiast po porodzie. Ale twoja ciężka choroba oraz nieustanne żądania twojego ojca, bym biegała po prawnikach i załatwiała jego sprawy, zmusiły mnie do przekładania z miesiąca na miesiąc daty zabiegu. W końcu nadszedł termin. Leżałam w łóżku w poleconej przez znajomych klinice w miejscowości Erba i po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłam w końcu odpocząć. Ty zostałaś z ciotką Costanzą; byłam tak wyczerpana, że czas spędzany bez ciebie wydawał mi się snem. Czy naprawdę istniałaś? Przyglądałam się innym pacjentom odwiedzanym dwa razy dziennie przez najbliższych. Jak zwykle byłam sama. Zaprzyjaźniłam się z dziewczyną leżącą na łóżku obok. Śniada, długie, kręcone włosy, głęboko osadzone oczy. Pochodziła z Sycylii i przeszła operację żołądka. Wspierałyśmy się nawzajem w tych trudnych dniach pełnych bólu i osamotnienia. Pod koniec hospitalizacji wyprosiłyśmy przepustkę na jeden wieczór, obiecawszy stawić się następnego dnia na konieczne zabiegi. Samochodem Giovanny – tak miała na imię – dojechałyśmy aż pod szwajcarską granicę. Zjadłyśmy kolację w eleganckim hotelu, w którym zatrzymałyśmy się też na noc. Oczywiście to ona za wszystko płaciła, ja musiałam jak zwykle świecić oczami, bo nie miałam ani grosza. Ale to dla niej nie był problem, bo, jak mi powiedziała, miała ciekawą i doskonale płatną pracę. Gdy rano wróciłyśmy do kliniki, przekazano mi wiadomość od Costanzy: wpadła przynieść mi czystą bieliznę i mnie nie zastała. Katastrofa! Twój ojciec z pewnością dowiedział się o moim zniknięciu. Nikt się nie zjawił rano w dniu wypisu, choć prosiłam Costanzę, żeby po mnie przyjechała. Zamiast niej przybyli w końcu twoi wujowie i cioteczni bracia – grupa do zadań specjalnych. W drodze nikt się nie odezwał ani słowem i dopiero po przyjeździe do
domu zaczęło się przesłuchanie: z kim spędziłam noc? Początkowo próbowałam się stawiać – powtarzałam, że to nie ich sprawa i że opowiem wszystko bezpośrednio twojemu ojcu, ale po pierwszym ciosie w twarz zrozumiałam, że się nie wymigam. Nie zostawili mi pieniędzy, zatem skoro wyszłam, ktoś musiał za mnie płacić. Chcieli usłyszeć, co to za jeden. Zdesperowana wrzasnęłam, że zgłupieli i że umówiłam się z przyjaciółką mieszkającą w pobliskim miasteczku. – Dobrze, więc pojedziemy ją odwiedzić – oświadczyli. Nie wiedziałam, jak się wykaraskać. Udałam, że muszę iść do łazienki, i z aparatu na piętrze zadzwoniłam do Benedetty, znajomej z Brembate. – Tu Maria. Powiedziałam, że spędziłam u ciebie wieczór. Zaraz przyjedziemy. Kryj mnie. Błagam! Wsiedliśmy do samochodu i zajechaliśmy pod jej dom. – Maria! – zawołała na mój widok. – Dobrze, że wróciłaś, zapomniałaś piżamy, którą ci podarowałam, kiedy mnie odwiedziłaś. Wpuściła mnie do środka i wcisnęła swoją piżamę. Byłam uratowana! W drodze powrotnej klęłam, na czym świat stoi, zadowolona, że udało mi się wystrychnąć ich na dudka. Próbowali mnie uciszyć, ale buzia mi się nie zamykała. Z drwiną pytałam, co teraz opowiedzą mojemu mężowi. Że spędziłam noc z Alainem Delonem? Stawiałam się buńczucznie, ale twój ojciec nigdy nie uwierzył w moją bajeczkę. Coś mu ewidentnie śmierdziało. I od czasu do czasu po odbytym stosunku stwierdzał, że wcześniej czy później powiem mu, z kim wtedy spędziłam noc. Nie był w stanie wybić sobie z głowy myśli, że go zdradziłam. Miał zresztą rację. Od pierwszego momentu Giovanna pociągała mnie fizycznie i tamtej nocy w hotelu, pomimo osłabienia po przebytych niedawno operacjach i terapii, doszło między nami do zbliżenia, o które twój ojciec podejrzewał mężczyznę. Przyprowadził mnie na szczyt wzgórza w Aspromonte, by wyrównać rachunki. Miesiące spędzone w szpitalu psychiatrycznym, ucieczka i ukrywanie się przed policją zmieniły mu charakter, miewał coraz częstsze napady histerii. Tego dnia postanowił, że nadszedł czas spowiedzi. Chwycił mnie za włosy, szarpnął z całej siły, aż odskoczyła mi głowa i wykrzyknął pytanie, które już dobrze znałam: „Gdzie byłaś tamtej nocy?”. Błagałam, by mnie zostawił w spokoju, przecież spodziewałam się jego dziecka. – Chuj mnie to obchodzi! – warknął siny ze złości. – Strzelę ci w nogi i wylądujesz na wózku, a wtedy zobaczymy, dokąd uciekniesz. Wystrzelił dwa razy w powietrze. Straciłam przytomność. Otrzeźwił mnie ból; dopiero po kilku sekundach zrozumiałam, że kopie mnie po plecach. Usta miałam pełne krwi; podczas upadku uderzyłam o skałę i straciłam ząb, po którym do dziś została dziura. Kiedy się wyładował, zostawił mnie skuloną na ziemi i ruszył w drogę. Nie byłam w stanie się podnieść. Doczołgałam się do
drzewa i resztką sił oparłam twarz o pień. – Kochanie, pomóż mi! – zawołałam. Zawrócił, by obrzucić mnie najgorszymi przezwiskami. Czując chropowatą korę na policzku i słysząc epitet „kurwa”, wróciłam wspomnieniami do szopy, w której zgwałcił mnie stryj Antonino. Desperacja przeszła w gniew i gdy twój ojciec mnie podniósł, splunęłam mu w twarz. Wpadł w szał i zaczął mnie walić po głowie. Doigrałam się. Gdy skończył, zagroził, że mnie zastrzeli, jeśli się nie podniosę. Nadludzkim wysiłkiem stanęłam na nogach. Szarpał mnie i ciągnął po ścieżce za każdym razem, gdy osuwałam się na ziemię. Przeraźliwy ból w nerkach sprawiał, że z trudem łapałam oddech. Pod gałęziami i mchem krył się właz do podziemnej kryjówki. Zaczęliśmy schodzić po metalowej drabince; przy każdym kroku drżałam, nie zdołałam się utrzymać i spadłam z ostatniego metra na ziemię. Pomieszczenie z wyłożonymi blachą ścianami oświetlała lampka podłączona do agregatora; ze wszystkim, co niezbędne do przeżycia: kanistrami z wodą, konserwami, łóżkami polowymi, latarkami, linami. Policyjne radio nadawczo-odbiorcze ustawiono na częstotliwość karabinierów, co ostatecznie potwierdziło moje wieloletnie podejrzenia, że wśród funkcjonariuszy były wtyki. To przeświadczenie niejednokrotnie powstrzymało mnie przed impulsywnym pragnieniem pójścia na policję. Skuliłam się na materacu i przykryłam kocem z naszywką włoskiej armii. Nie wiedziałam, czy się jeszcze kiedykolwiek obudzę. Opętany szałem mógł strzelić mi w głowę, kiedy spałam. Ale o świcie otworzyłam oczy. Nogi i plecy pulsowały bólem. Wzięłam lustro leżące obok miski do mycia i zobaczyłam, do jakiego stanu mnie doprowadził. Prawe oko opuchnięte i nabrzmiałe od wybroczyn, złamany ząb, nos w plamach zastygłej krwi, popękane usta. Twój ojciec otworzył właz i wpuścił lodowate powietrze. – Zaraz po ciebie przyjedzie. Nie odpowiedziałam. Nawet nie odwróciłam głowy. Wiedziałam, że ryzykuję, bo nie znosił, gdy go ignorowano. Kurtuazyjnie wziął torbę, kiedy wchodziłam po drabinie, ale mu ją wyrwałam z ręki. – Mało ci jeszcze? Pieprzona chamka, no, ale jak ktoś wypadł z gównianego gniazda… – warknął. – Z deszczu pod rynnę – odparłam. I zarobiłam kopniaka na do widzenia. Nadjechał Cosimo i patrzył na mnie z drwiącym uśmieszkiem. Podejrzewał albo doskonale wiedział, co mnie czeka. W samochodzie siedziałam bez słowa. Wysiadałam przed domem, a on miał czelność spytać, czy czegoś nie potrzebuję. – Tak. Żebyście się wszyscy ode mnie odpierdolili – odparłam.
Przekroczyłam próg, ale już nie zdążyłam zamknąć drzwi; torba wypadła mi z rąk i kolana ugięły się pode mną. Przeszywający ból, promieniujący od pleców i brzucha, pozbawił mnie tchu. Ból, który poznałam podczas twoich narodzin.
Nieukojony ból Klęczałam z nim na rękach. Kałuża krwi na podłodze, w uszach rozdzierający krzyk. Czasami śni mi się jeszcze tamto pełne przerażenia i desperacji larum, ogłuszające wycie, które wypłynęło z mojego gardła, zaskakując mnie swoją siłą rażenia. Wrzask słychać było nawet na ulicy i po kilku minutach nadbiegła zaalarmowana sąsiadka Marietta. Wpadła przez otwarte drzwi i zastała mnie w kompletnym szoku; nic nie mówiłam, tylko darłam się wniebogłosy, trzymając martwą istotkę w drżących rękach. Przypominała kociaka. To był mój syn, twój brat i właśnie go straciłyśmy. Przerażona pobiegła zawołać miejscową akuszerkę, mammina. W okolicy każdy wiedział, gdzie jej szukać; niska, korpulentna kobieta, znana wszystkim, do niej bowiem zwracały się rodzące w domach żony zbiegłych mafiosów. Gdy tylko mnie zobaczyła, kazała przynieść ręczniki, miski z ciepłą wodą i z wyjątkową delikatnością poprosiła, żebym położyła się na łóżku. Nie wydaliłam łożyska i konieczne było łyżeczkowanie. Po twoich narodzinach, gdy czułam obracające się w środku narzędzie, wyłam z powodu bólu i strasznych wspomnień wszędobylskich rąk stryja Antonina. Teraz nic nie odczuwałam prócz koszmarnego, posuwistego ruchu w macicy. Ból wypełniał całe ciało. Nie mogłam uwierzyć, straciłam dziecko, które nosiłam pod sercem, przez okrucieństwo twojego ojca. Wiadomość szybko się rozeszła i po chwili przybiegła Rosanna, krewna, u której często się zatrzymywaliśmy w ramach wzajemnej pomocy między rodzinami zbiegłych kryminalistów. Wsparcie miało oczywiście swoją cenę: twój ojciec zapewniał sowitą gratyfikację licznym pomocnikom, o czym miałam okazję się przekonać przed Bożym Narodzeniem, gdy wręczył mi trzy miliony lirów na prezenty dla swoich współpracowników. – Niech ktoś powie twojemu pieprzonemu kuzynowi, że zabił własnego syna, nie wystarczyło popaprańcowi, że rozwalił łeb własnemu ojcu! – wrzeszczałam. (W rodzinie mówiono, że to przez niego zostali sierotami. Straszny czyn, ale nie znając wszystkich okoliczności, starałam się nie wydawać osądów. Wedle plotkujących szwagierek chodziło o rodzinne porachunki. Twój ojciec nie mogąc już znieść widoku poniżanej i maltretowanej ukochanej matki, postanowił załatwić sprawę raz na zawsze. Pomimo upływu lat nie przestaję się zastanawiać, czy nie poszło o coś innego. Jeśli jednak dokonał zabójstwa z tego powodu, nie potrafię zrozumieć, dlaczego zachowywał się tak samo w stosunku do mnie. Może nie zdawał sobie z tego sprawy. A może, najzwyczajniej w świecie, przemoc rodzi przemoc).
Rosanna podbiegła i zatkała mi usta dłonią. – Cicho, Mario, na Boga, ludzie cię słyszą! Co za wstyd! – syknęła. Ugryzłam ją w rękę. „Wstyd”? Jak śmiała wymawiać to słowo! Gdyby mnie nie przytrzymali, w ataku złości podrapałabym jej całą twarz. Musieli mi podać silne środki uspokajające. W półśnie słyszałam, jak kumoszki się naradzają, czy wezwać burmistrza. Był z zawodu lekarzem, zawsze uprzejmy, kiedy na niego wpadałam. Zgodził się objąć stanowisko po bardzo burzliwym okresie w historii Platì. Dwóch z jego poprzedników zabito; urząd gminy był wielokrotnie oblegany przez niezadowolony tłum z powodu wysokich podatków (które i tak płacili nieliczni); przez osiemnaście miesięcy wybory kończyły się fiaskiem i wprowadzono komisarzy-prefektów: za pierwszym i drugim razem z powodu braku list kandydatów, a za trzecim w wyniku słabej frekwencji, ponieważ na blisko dwa tysiące ośmiuset uprawnionych do głosowania niewiele ponad sto osób wykazało się odwagą i stawiło przy urnach, przeciwstawiając się dyktaturze lokalnych klanów nakazujących zbojkotowanie wyborów. Ale on, z jakiegoś nieznanego powodu, okazał się właściwą osobą na właściwym miejscu. Gdy minął nerwowy kryzys, wybuchnęłam płaczem. Długim i niosącym ukojenie szlochem trwającym całą noc. Przed oczami wciąż miałam martwego synka i ręce położnej zamykającej metalowe pudełko, do którego włożono ciałko, aby je w nim pogrzebać. Nigdy nie poznałam miejsca pochówku – nie chciałam. Czasami rozmyślam o tym, że nasze życie wyglądałoby inaczej, gdyby był z nami. Miałybyśmy więcej siły, czułybyśmy się mniej osamotnione. Pewnie z powodu desperackiej tęsknoty za męskim wzorcem nie przestawałam sobie wyobrażać synka jako mężczyzny. Wychowałam cię, powtarzając, że nawet tylko we dwie tworzymy rodzinę, ale nigdy nie wierzyłam we własne słowa. Przez kolejne dni miałam wrażenie, że żyję poza ciałem. Patrzyłam na wszystko z boku, bierna wbrew własnej woli. Brakowało mi nawet siły, by zajmować się tobą, próbować cię rozweselić. Jakbym przestała odczuwać jakiekolwiek emocje. Błagałaś o chwilę uwagi, ale nie potrafiłam ci nic dać. Czułam się rozdarta, świadoma, że popełniam błąd, a jednocześnie pogrążona w obezwładniającej apatii. Patrzyłam na ciebie nieruchomo, sfrustrowana niemocą przytulenia cię do siebie. Ten marazm paradoksalnie uratował mnie przed szaleństwem. Po kilku tygodniach znów cię kochałam jak dawniej. Byłam wciąż żywa, ale nie chciałam nikogo widzieć; stałam się jeszcze bardziej arogancka i zbuntowana. W miasteczku krążyły pogłoski, że postradałam zmysły. Tymczasem nareszcie odzyskałam samoświadomość. Następnego dnia znów zobaczyłam się z twoim ojcem. Nie zamieniłam z nim ani słowa, ale wydawał się tym nie przejmować. Zaczęłam odnosić się do jego rodziny z nieukrywaną pogardą. Przekonana, że nie mam już nic do stracenia, pozwalałam sobie na zachowania odbierane jako otwarte wypowiedzenie wojny.
Tyle że do stracenia pozostało jednak sporo. Przede wszystkim twoje szczęście, choć nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Czułam się jak ranne zwierzę, myślałam tylko o zemście i nie rozumiałam, że to ja zapłacę za wszystko najwyższą cenę. A ty razem ze mną. Faktycznie, kiedy wykręciłam kolejny numer, twój ojciec postanowił ukarać mnie w przykładny sposób i na twoich oczach, zafundował ci traumę na całe życie. Starałam się wychować cię w poczuciu wolności, gadałam na prawo i lewo, że nie będziesz dorastać w tym gównie i zapewnię ci godziwą edukację, nie przeczuwając, że i tobie przyjdzie odczuć reperkusje mojego zachowania. Pretekstem lania było zostawienie cię u przyjaciółki, a nie u babci, kiedy musiałam pójść do Cosima, by mu złożyć kondolencje z powodu śmierci matki. Byłam żoną Ciccia Marando i wszyscy oczekiwali ode mnie takiego gestu w imieniu męża. Zgodziłam się, ale chciałam przynajmniej zadecydować, u kogo cię zostawić. Wybrałam sąsiadkę, czym wywołałam skandal na całe miasteczko. Kilka tygodni później Cosimo przyjechał, żeby mnie powiadomić, że mam spakować walizkę. Czekał nas kilkudniowy pobyt na wsi, w domu kumpla o imieniu Peppe. Na miejscu od razu wyczułam napięcie. – Z kim zostawiłaś moją córkę, gdy poszłaś do matki Cosima? – zapytał twój ojciec po kilku godzinach. Z wściekłości posiniał na twarzy, więc nawet nie próbowałam się usprawiedliwić. Czekałam spokojnie, aż wyładuje na mnie złość, co też skwapliwie uczynił. Złapał mnie za włosy i okręcił jak dziecięcego bączka. Pchnął z całej siły na ścianę, po czym kilkakrotnie walnął moją głową w mur. Uderzeniem kolby pistoletu powalił mnie w końcu na ziemię; do dziś mam ślady na karku. A gdy skończył, zażyczył sobie herbaty. Od tamtej pory przestałam ją parzyć, chyba że źle się poczułaś. Nawet teraz, po latach, gdy zanurzam torebkę we wrzątku, czuję tamtą udrękę. Wciąż się zastanawiam, co mu się wtedy stało; taka reakcja była przesadzona w stosunku do przewinienia. Możliwe, że naruszenie zasad stanowiło kroplę, która przelała czarę, ale mam wrażenie, że powód był inny. Może nie wypalił jakiś interes i niezadowolenie z mojego postępowania stało się jedynie pretekstem do wyładowania wściekłości. Tamtego dnia mało brakowało, a by mnie zabił. A ty, niespełna czteroletnia, byłaś zmuszona patrzeć na masakrowaną matkę, słyszałaś, jak nazywa mnie kurwą, tym epitetem zresztą najczęściej mnie raczył. Widząc, że płaczesz w kącie, próbowałam cię uspokoić między jednym ciosem a drugim. Po każdym uderzeniu spoglądałam na ciebie i mówiłam: „Kochanie, nic się nie dzieje, spokojnie”, próbując cię przekonać, że to tylko zabawa, ale krzyki i krew dobitnie świadczyły, że nie było mi do śmiechu. Bałam się, że zabije mnie na twoich oczach, ale błagania, by przestał ze względu na ciebie, nie skutkowały.
W kolejnych latach nigdy nie powiedziałaś nawet słowa o tym, co musiałaś przeżyć. Łudziłam się, że zapomniałaś o całej sprawie. Kiedy podrosłaś, upewniłam się, że faktycznie nie pamiętasz tamtej sceny. Nie wiedziałam, że bycie świadkiem przemocy we wczesnym dzieciństwie zostawia głębokie ślady w podświadomości, traumy te mogą się objawić w okresie dorastania. Dlatego nie zrozumiałam, o co chodzi, gdy zadzwonił do mnie dyrektor szkoły. Chodziłaś do pierwszej klasy gimnazjum, miałaś jedenaście lat. Od sześciu lat żyłyśmy pod ochroną. Wyszłaś z łazienki i znieruchomiałaś pod klasą. Nauczycielka kazała ci wejść do środka, ale na próżno; stałaś bez słów jak sparaliżowana i patrzyłaś pustym wzrokiem przed siebie. Dopiero po kilku ostrych upomnieniach zrozumiano, że coś ci dolega. Koledzy otoczyli cię wianuszkiem i próbowali bezskutecznie zwrócić twoją uwagę. Włożono ci kurtkę i powierzono opiece woźnej. Kiedy przyszłam, objęłam cię z całych sił i dopiero wtedy z twoich oczu popłynęły gęste łzy. – Mamusiu, zabierz mnie do domu – powiedziałaś. – Jakby zobaczyła ducha – rzekł skonsternowany dyrektor, gdy poprosiłam go o wyjaśnienie. Dopytywałam się z uporem, czy nikt cię nie skrzywdził, ale zapewniono mnie, że nie doszło do żadnej scysji z rówieśnikami. Przeraziłam się, że może jakiś nauczyciel cię napastował, więc najdelikatniej, jak umiałam, próbowałam coś z ciebie wyciągnąć. Wzięłaś moją rękę i położyłaś sobie na sercu. Waliło jak oszalałe. Byłaś blada jak trup. – Tata jest w szkole – szepnęłaś. Zamarłam. Opisałaś jego ubiór – ten sam co w dniu, kiedy mnie zmasakrował. Nie wiedziałam, jak ci wyjaśnić, że to tylko autosugestia. – To był on, mamo, to był on! Objęłam dłońmi twoją głowę i obsypałam pocałunkami czoło i włosy. – Twój tata nie żyje, nie żyje, nie może wrócić! – powtarzałam. Wieczorem, próbując rozproszyć smutne myśli, zabrałam cię na kolację, ale po powrocie poprosiłaś, abym się położyła obok ciebie na łóżku i poczekała, aż zaśniesz. Następnego dnia taki sam telefon i ta sama scena. Tyle że kiedy wróciłaś z łazienki, twoi koledzy na widok twoich mokrych spodni wybuchnęli śmiechem. W gimnazjum nie mieliście ubrań na zmianę i serce mi zamarło, gdy zobaczyłam cię w tym stanie. Przez kolejne dni nic się nie zmieniło, a potem sytuacja jeszcze się pogorszyła. Do wizji doszedł dźwięk zanoszącego się śmiechem ojca. Zrozumiałam natychmiast, że nie mówiłaś całej prawdy. Dopiero któregoś wieczoru po wyjściu z łazienki, spocona jak mysz, wyznałaś w końcu, że słyszysz, jak mówi: „Zabij ją!”.
Zaschło mi w ustach. Przez wiele tygodni spałyśmy później w jednym łóżku, a mimo to nie pozwalałaś mi gasić światła. Zasypiałaś, ściskając mnie za rękę. Byłaś spokojna w moich objęciach, a ja byłam spokojna, mając cię pod kontrolą. Któregoś wieczoru oświadczyłaś, że czujesz się lepiej, i położyłaś się u siebie. Nie zmrużyłam oka przez całą noc. Bałam się. Miałam ochotę zamknąć się na klucz, ale ten gest by cię załamał. Świadomość, że się ciebie obawiam, uniemożliwiłaby wyzdrowienie. To była pierwsza z wielu nieprzespanych nocy. W pracy ledwie patrzyłam na oczy. I gdy sądziłam, że wszystko idzie ku lepszemu, stało się najgorsze. Pewnej nocy obudziło mnie trzaśnięcie szuflady w kuchni. Usłyszałam zbliżające się kroki. Stanęłaś na progu z nożem w ręku. Kilka razy zawołałam głośno twoje imię. – Mamo, te głosy… – powiedziałaś w końcu, cała dygocąc. Wyjęłam nóż z twojej dłoni i mocno cię objęłam. W łazience obmyłam ci twarz zimną wodą i położyłyśmy się w moim łóżku. Ty natychmiast zasnęłaś, a ja spędziłam kolejną noc, czuwając w panice, którą wcześniej maskowałam. Następnego dnia zadzwoniłam po agentów z programu ochrony świadków, którzy – jak i wcześniej, gdy miałam problemy ze zdrowiem – bez wahania ruszyli mi na pomoc. Bezzwłocznie uruchomili procedurę konsultacji psychologicznych, ale niestety trafiłaś do lekarki, której nie cierpiałam; swojego czasu próbowała przekonać mnie, że moja homoseksualność jest wynikiem chorych relacji z matką, i niestrudzenie zachęcała do przyjmowania zaproszeń od wszystkich zainteresowanych mną facetów. W końcu nie wytrzymałam i wykrzyczałam w nieco może obraźliwy sposób, jakie są moje seksualne preferencje, i choć za wszelką cenę próbowała narzucić kolejne wizyty, udało mi się od niej uwolnić. Również i w twoim przypadku kuracja okazała się kompletnym fiaskiem; po kilku rozmowach uznała cię za beznadziejny przypadek i przepisała psychotropy. Po wyjściu z gabinetu wyrzuciłam receptę do pierwszego kosza na ulicy. Wiedziałam, że nie pozwolę cię zniszczyć. Gdy znalazłam naprawdę dobrego specjalistę, zadłużyłam się, by zapewnić ci leczenie. Stwierdził, że u źródeł problemu leży ogromna trauma, jaką przeżyłaś tamtego dnia zmuszona przyglądać się scenie przemocy, na którą nałożyła się cała seria stresujących sytuacji związanych ze zmianą tożsamości i życiem w ukryciu. Tamtego przeklętego dnia, 5 kwietnia 1996 roku, przed pójściem spać twój ojciec długo słuchał radia. Puszczali piosenkę, która na zawsze wbiła mi się w pamięć. Następnego dnia obchodził urodziny, ale nie złożyłam mu życzeń. Spakowałam walizkę i stanęłam z tobą w progu, czekając na Cosima. Wsiadłam do samochodu wściekła, nawet się z nim nie pożegnawszy, z trudem powstrzymywałam łzy. Czułam się poniżona, odarta z resztek godności.
Kiedy Cosimo uruchomił auto, odwróciłam się instynktownie, by spojrzeć na twojego ojca. Pomachał mi ręką, ale nie odpowiedziałam. Tamtego dnia miał wąsy. Takim go zapamiętałam. Nigdy więcej już go nie zobaczyłyśmy.
Oddech na karku Marando natychmiast zrozumieli, że moja rodzina maczała palce w zabójstwie twojego ojca. W dniu pogrzebu zorganizowanego w Platì 12 maja 1996 roku, niecałe dziesięć dni po odnalezieniu ciała, Nino popełnił fatalny błąd i nie pojawił się na cmentarzu, motywując decyzję koniecznością unikania policji. „Czuję ich oddech na karku, muszę się ukrywać”, przekazał usprawiedliwienie za pośrednictwem mojej matki. Załamanie nerwowe, na które cierpiał, najwyraźniej odebrało mu jasność myślenia. Nawet jeśli handel narkotykami, którym się parał, teoretycznie mógł stanowić wiarygodne usprawiedliwienie, jego słowa odebrano jako przyznanie się do winy. Nieobecności nie wynagrodziło nawet przybycie mojego brata Francesca, odsiadującego wówczas wyrok w więzieniu w Imperii; otrzymał przepustkę, aby móc mi osobiście złożyć kondolencje, oczywiście pod bacznym okiem strażników. W obliczu podejrzeń rodziny Marando i niewytłumaczalnego zachowania Nina też zaczęłam się zastanawiać, czy ostatnie brutalne pobicie było spowodowane jedynie złością za moją impertynencję. Może nie wypalił jakiś interes, w który byli zamieszani również moi bracia, i coraz częstsze zgrzyty, których nie byłam świadoma, obudziły w twoim ojcu bestię… Marando, szukając Nina nieuchwytnego przez kolejne tygodnie, zaczęli nękać moją matkę i stryja Antonina, którzy migali się, kłamiąc w żywe oczy, że nie mają od niego żadnych wieści, choć ukrywał się u nich w domu. Potem przerzucili się na mnie. Wiedzieli, że jesteśmy zżyci, a nagłą ucieczkę z Platì – kiedy w nocy zapakowałam cię do lancii i wróciłyśmy do Varazze – odebrali prawdopodobnie jako potwierdzenie mojego współudziału. Tymczasem ja nie miałam pojęcia o okolicznościach zajścia i wyjechałam stamtąd tylko dlatego, że wreszcie nadarzyła się okazja. Pojechałam do Turynu, aby odebrać zwęglone pamiątki twojego ojca, a twój wuj Domenico wykorzystał sposobność przeprowadzenia śledztwa. W trakcie rozmowy w cztery oczy w więzieniu Vallette, gdzie odsiadywał wyrok, zaczął mnie maglować, próbując się dowiedzieć, czy znam jakieś szczegóły mogące pomóc w odnalezieniu mordercy. Urażona tymi insynuacjami wstałam, by wyjść, a on zawołał, że nie wyjdę, dopóki nie oddam mu obrączki, którą noszę na palcu, bo – jak stwierdził – już do mnie nie należy. Od tamtego dnia nie dostałam od nich złamanego grosza. Do wyjazdu z Platì zmusiło mnie nie tylko zacofanie tej dziury, ale i uzależnienie od łaski zaprzyjaźnionych osób, które pomagały mi wiązać koniec
z końcem. Przez jakiś czas czekałam, aż twoi wujowie przekażą mi należną część majątku, ale szybko zrozumiałam, że nie mają zamiaru tego uczynić, więc stwierdziłam, że nic mnie tam już nie trzyma. Może i w Ligurii czekał nas głód, ale uznałam, że przynajmniej jest to cywilizowany region, więc prędzej czy później jakoś damy sobie radę. Na zapyziałym Południu nigdy nie znalazłabym pracy, a wszelkie próby uzyskania samodzielności zakończyłyby się zatrzaśnięciem mi przed nosem drzwi; nikt nie zaproponowałby pomocy żonie Ciccia Marando bez przyzwolenia klanu. Po powrocie do domu w Cogoleto czekała mnie gorzka niespodzianka; twój ojciec od samego początku nie płacił rachunków, a teraz całe zadłużenie przeszło na mnie. Nie zaczynałam od zera, lecz od debetu na koncie w wysokości kilku milionów lirów. Droga pod górę przeistoczyła się nagle we wspinaczkę po stromej ścianie i to bez asekuracji. Matka powitała mnie z typowym dla siebie chłodem, dając mi odczuć ciężar porażki i szydząc, że choć wżeniłam się w rodzinę miliarderów, zostałam z pustymi rękami. Wyszłam z domu goła i tak do niego wróciłam. Zaoferowała jednak wspólne posiłki w zamian za pomoc w prowadzeniu sklepu z garmażerką, na co przystałam z wdzięcznością, choć odstręczała mnie myśl o zasiadaniu przy stole ze stryjem Antoninem. Poniżała mnie jego złośliwa satysfakcja z tego, że po triumfalnym ślubie z Cicciem Marando wróciłam z podkulonym ogonem. Desperacko potrzebowałam pracy, przyjęłam więc ofertę znajomego murarza, który szukał pomocnika na budowie. Wiedział, że z moim hartem ducha sprostam wyzwaniom, i mnie zatrudnił. Od rana do późnego popołudnia ładowałam i rozładowywałam cegły, prowadziłam ciężarówki, przewoziłam worki z zaprawą. Wieczorem wracałam do ciebie skonana z kilkoma lirami w kieszeni, które nie wystarczały nawet na skromne życie. Zaczęłam szukać dodatkowego zajęcia i udało mi się zatrudnić jako weekendowa sprzątaczka w hospicjum, a potem w hotelu jako pomoc do wszystkiego. Twoi krewni tymczasem nie dawali za wygraną. Domenico nękał moją matkę telefonami; wiedział, że Nino jako jeden z ostatnich widział twojego ojca ukrywającego się w Turynie, ponieważ to on załatwił mu mieszkanie u kumpla Franca Mancuso, który gościł go też w miejscowości Ovada zaraz po ucieczce ze szpitala psychiatrycznego. Nie przestawał więc drążyć. Nalegał na rozmowę ze mną w cztery oczy. Twoja ciotka Costanza próbowała mnie zmiękczyć tęsknotą za tobą. – To nasza bratanica – jęczała do słuchawki. – A Maria ją wywiozła. Mamy prawo ją widywać. Moja matka, jak to ona, przechodziła zaraz do konkretów. – Zostawiliście moją córkę z pustymi rękami. Costanza zapewniała ją niezwłocznie, że gdy skończysz osiemnaście lat,
czeka na ciebie sto milionów lirów, jeżeli ja wrócę na łono rodziny. I choć moja matka uznała, że potrzebuję tych pieniędzy tu i teraz, a nie za piętnaście lat, to jednak miękła wabiona wizją fortuny, próbowała przemówić mi do rozsądku i namówić na spotkanie. Nie wyczuwała gęstniejącej atmosfery i nie rozumiała, że wyprawa do ich kryjówki, a zwłaszcza powrót do Platì wiążą się dla mnie z poważnym zagrożeniem. Gdybym wpadła w ich sidła, nikt by już o mnie nigdy nie usłyszał. Ja również zasypywałam Nina mnóstwem pytań o okoliczności zabójstwa, zwłaszcza że siedział z żoną w domu naszej matki z powodu poważnych problemów z narkotykami. Załamanie nerwowe spowodowane zażywaniem środków odurzających oraz nieustannym napięciem, z jakim wiązała się przynależność do organizacji mafijnej, wywołały silne zaburzenia psychiczne. Szwagierka, nafaszerowana prochami jak i mąż, nie była w stanie sama się nim zająć. Nino zachowywał się jak wariat, miewał omamy, które skutkowały przedziwnym zachowaniem. Któregoś dnia zamknął matkę w szafie, innym razem zmusił brata Francesca, by się położył na ziemi z bukietem kwiatów w ręku, a potem wmawiał mu, że nie żyje. Odpowiedzi, jakich udzielał w rzadkich chwilach przytomności umysłu, były tak ogólnikowe i wymijające, że umocniły mnie w przekonaniu o jego współudziale. Znałam brata na tyle dobrze, że umiałam rozpoznać, kiedy kłamie. Gdy za mocno naciskałam, ucinał temat i nalegał, bym o wszystkim zapomniała i zaczęła nowe życie, na przykład sprzedała mieszkanie i otworzyła lodziarnię, którą moglibyśmy razem prowadzić. Nie miałam najmniejszego zamiaru robić interesów z narkomanem bez szans na wyleczenie, bo szybko oboje wylądowalibyśmy na bruku. Mogłam tylko żyć z dnia na dzień i próbować trzymać nerwy na wodzy pomimo nacisków ze strony krewnych twojego ojca, problemów finansowych i upadku mojej rodziny, w nadziei, że nadejdą lepsze czasy. To wtedy odkryłam uśmierzające działanie alkoholu. W związku z pracą na budowie musiałam wstawać o świcie, więc prowadziłam cię wieczorem do babci, kładłam spać, a następnie wychodziłam się rozerwać. Chciałam zapomnieć o codziennych troskach, a alkohol pomagał w nawiązywaniu kontaktów z nowymi osobami, które nie znały mojej przeszłości. Jednego z takich wieczorów poznałam Lenę. Już kilka razy wpadałam na nią w pubie, do którego najczęściej chodziła; po kolejnej wymianie spojrzeń postanowiła do mnie zagadać. Nie była zbyt piękna ani miła, ale ja desperacko pragnęłam towarzystwa. Któregoś wieczoru opowiedziałam jej o swoich problemach; kilka kieliszków wina pomogło mi rozwiązać język i dać upust słabościom. Zaproponowała mi konkretną pomoc: mogłam wynająć jej pokój; ona także z trudem wiązała koniec z końcem, a dzięki temu mogłyśmy się wzajemnie
wspierać. Zaoferowała też, że może cię odprowadzać rano do przedszkola, więc nie będę musiała zostawiać cię wieczorami u babci. Pozostawał tylko problem mebli: mieszkanie w Cogoleto było puste, twój ojciec kazał wszystko wywieźć do Platì, z wyjątkiem kuchni, zarośniętej brudem po lokatorach flejtuchach. Nie pozostawało mi nic innego, jak wrócić tam i zabrać to, co do mnie należało. Wyruszyłyśmy tuż przed świtem, uznawszy, że to najbezpieczniejszy moment. Zaparkowałam w garażu półciężarówkę pożyczoną mi przez Nina, zdemontowałyśmy szafki przy zamkniętych okiennicach, by nie zwrócić niczyjej uwagi, i dopiero po południu zapakowałyśmy wszystko pod obstrzałem niedowierzających spojrzeń znajomych, którzy akurat się napatoczyli. Marando, dowiedziawszy się o moim szaleńczym wyczynie, dostali piany na ustach. Już i tak wywołałam skandal w miasteczku, gdy nie pojawiłam się na mszy odprawionej w intencji twojego ojca w Dniu Zmarłych; o moim oburzającym zachowaniu ludzie gadali na ulicach: że przynoszę ujmę rodzinie, która nie potrafiła mnie ujarzmić. Kilka tygodni później doszło do zajścia, które odebrało mi resztki spokoju. Przechodziłam przez ulicę, gdy niespodziewanie z przejeżdżającego pędem samochodu spadł na mnie grad nabojów. Doznałam szoku. Było to jasne ostrzeżenie; zrozumiałam, że przeciągnęłam strunę i znalazłam się pod lupą. Alkohol, który wcześniej pomagał mi się zrelaksować, stał się ucieczką od rzeczywistości. Gdy zasypiałaś w łóżeczku, ja spędzałam wieczory na piciu z Leną, choć jej obecność zaczynała działać mi na nerwy; wciąż przesuwała termin zapłaty za pokój, a swoim zachowaniem doprowadziła do tego, że czułam się gościem we własnym domu. Nie dała mi ani grosza (podpisałyśmy umowę o bezpłatnym użyczeniu, gdyż uwierzyłam, że to ułatwi jej uzyskanie meldunku) i byłam perfidnie wykorzystywana, ale bałam się o tym komukolwiek powiedzieć, by nie rozpowiedziała o naszym związku. Od dawna swobodnie dobieram partnerki, nikomu nie muszę się spowiadać, ale w tamtych czasach bardzo się wstydziłam swojej homoseksualności, obawiałam się potępienia krewnych oraz sąsiadów. Pamiętałam słowa Nina na temat szwagra, który powitał mnie w swoim rodzinnym domu, w pełnym makijażu, przy pianinie: „Rzygać mi się chce na jego widok”. Wiedziałam, że tę opinię podziela większość ludzi, i nie byłam gotowa się z nią zmierzyć. Zdecydowałam się stawić czoło twojemu wujostwu. Uznałam, że wyjaśnienie sprawy i przekonanie ich o naszej niewinności stanowi jedyną szansę na położenie kresu prześladowaniom. Poza tym grad kul jasno pokazywał, że wiedzą, gdzie mnie szukać. Był też inny powód, który zmusił mnie do spotkania: finansowo nie dawałam sobie rady i chciałam uzyskać choćby część ze stu milionów, które – jak twierdzili – na ciebie czekają. Zaproponowałam spotkanie tuż przed Bożym Narodzeniem 1996 roku u matki, która stała się moim pośrednikiem. Postawiłam jeden warunek:
zobaczymy się u nas w Varazze, ale Domenico oświadczył, że nie może opuszczać Volpiano ze względu na areszt domowy. W tym samym domu zginęli później stryj Antonino, mój brat Nino i ich kumpel Franco Mancuso, który gościł u siebie twojego ojca, kiedy ukrywał się przed policją. Byłam spięta, ale próbowałam sama siebie przekonać, że nic mi nie grozi w mieście na północy Włoch. Uciułałam pieniądze na podróż i ruszyłyśmy w kierunku Turynu. Ty też miałaś się spotkać z krewnymi. Czekały na ciebie żona Domenica, jej ciotka i Costanza. Wyrwały cię z moich ramion i obsypały pocałunkami. Panowała atmosfera wymuszonej uprzejmości; czekająca na nas patera słodkości nie wystarczyła jednak, by okazję na wyrównanie rachunków przemienić w miłe rodzinne spotkanie. Domenico i Rosario wyszli z kuchni, a ja zdrętwiałam ze strachu. Ich spojrzenia nie kryły wściekłości, a w dodatku Rosario był uzbrojony. Dali mi znak, że chcą porozmawiać na boku. Starałam się zachować spokój, ale moje wysiłki spełzły na niczym, gdy tylko Domenico otworzył usta. – Pasqualino pyta, gdzie jest twój brat Nino! – warknął, dorzucając kilka przekleństw. Pasqualino, odsiadujący w tym czasie wyrok w Saluzzo, uważał twojego ojca za rywala w kryminalnej hierarchii, mimo że dawno go przeskoczył, gdyż zajmował się grubszymi interesami pomimo młodego wieku. Wywlekli sprawę twojego ojca pod pretekstem wyznaczenia odpowiedzialnych za zabójstwo, ale w gruncie rzeczy wyłącznie dla dobra własnych interesów. Zgodnie z nakazem mafijnego bossa, Marando musieli pomścić w pierwszej kolejności śmierć członka klanu, nie bacząc na więzy krwi. Odparłam, że nie mam pojęcia, gdzie jest Nino. – Gadaj, k…, gdzie jest twój brat! – darł się Domenico. Cisza, która zapadła, aż dzwoniła mi w uszach, nie pozwalając dosłyszeć wesołej paplaniny, która jeszcze chwilę wcześniej dochodziła z salonu, gdzie śmiałaś się w objęciach ciotek. Wiedziałam, że mnie zabiją w dogodnym momencie. Rosario stał na progu kuchni, ich intencje nie budziły wątpliwości. Zebrałam się na odwagę i w odpowiedzi zrobiłam awanturę w swoim stylu – wrzeszczałam, że zostawili mnie samą i bez środków na wychowanie bratanicy, noszącej w końcu ich nazwisko. Podziałało. Domenico nadal naciskał na informacje o moim bracie, ale już łagodniejszym tonem, i obiecał mi finansowe wsparcie oraz rozwiązanie wszystkich problemów, jeśli zorganizuję mu spotkanie z bratem. Jawny szantaż, na który nie przystałam. – Przecież nie wiem, gdzie on jest! – skłamałam. – Niech ci będzie – odparł. – Ale pamiętaj, że i tak go znajdę, nawet bez twojej pomocy. Tyle że potem tobie wystawię rachunek. Wyszłam z kuchni, udając rozgoryczenie, choć umierałam ze strachu. Szybko włożyłam ci kurtkę, po czym, trzymając swój płaszcz w ręku, pożegnałam
towarzystwo. Wsiadłyśmy do samochodu i ruszyłam z piskiem opon, nie zważając na grudniowe oblodzenie. Czułam się tak, jak gdybym ocalała z katastrofy. Dopuściłam się karygodnej nieostrożności. Gdy o tym pomyślę, uginają się pode mną kolana. Z dreszczem przerażenia kilka lat później czytałam historię Lei Garofalo z Petilia Policastro, podobnie jak ja świadka koronnego, zamordowanej w 2009 roku w Mediolanie. Popełniła ten sam błąd co ja. – W Mediolanie nic mi nie grozi; pojadę z córką tylko po należne nam pieniądze – tak powiedziała prawnikowi ze stowarzyszenia Libera, który odradzał jej spotkanie z byłym mężem, już wcześniej próbującym ją zabić z pomocą swojego wysłannika. Dopiero w 2012 roku natrafiono na resztki jej ciała na polu w San Fruttuoso pod Monzą; kupkę fragmentów zwęglonych kości.
Śmiertelna pułapka To ja, Mario, zejdź na dół! Wczoraj wieczorem nie wrócili do domu! Zamarłam, słysząc przerażony głos Eleny, dramatycznie spotęgowany przez metaliczne echo domofonu. Zostawiłam cię z Leną i zbiegłam po schodach. W samochodzie za kierownicą siedział szwagier Giacomo, a z tyłu Grazia i moja matka, ubrane już w stroje żałobne. Nie miały wątpliwości, że doszło do tragedii. Poprzedniego popołudnia Nino i stryj Antonino wybrali się do Turynu na kilka godzin, obiecali wrócić na kolację. Od tego czasu słuch po nich zaginął. Dla wszystkich było jasne, że stało się coś strasznego, gdyż nie zabrali ze sobą leków, które powinni przyjmować o ustalonych porach – pierwszy cierpiał na zaburzenia psychiczne, a drugi na poważną chorobę serca. Kiedy usłyszałam, z kim byli umówieni, zrozumiałam w jednej chwili, że nie ma szans na odnalezienie ich żywych. Zmęczeni ciągłym naleganiem Marando zgodzili się spotkać z nimi oraz z Frankiem Mancuso, który swego czasu pomógł twojemu ojcu po ucieczce i z którym prowadzili interesy. Nino i stryj Antonino zdawali sobie sprawę, że naprawdę ryzykują, i zdecydowali się tylko ze względu na poręczenie kumpla, z którym pozostawali w bliskich relacjach, Giuseppego Leuzzi, członka organizacji o czystej kartotece, właściciela firmy budowlanej, który ręczył za uczciwość zamiarów klanu. Był czerwiec 1997 roku i poza jednorazową prośbą po bożonarodzeniowym spotkaniu, abym przyjechała w maju do Platì na mszę w intencji twojego ojca z okazji rocznicy śmierci, Marando zostawili mnie w spokoju. Nękali za to pozostałych członków mojej rodziny, którzy pomimo zapewnień i wyjaśnień nie byli w stanie się od nich uwolnić. W drodze do Turynu Giacomo opowiedział, że przed Wielkanocą pojechał ze stryjem Antoninem na wieś, do domu Peppego Perre, w którym gościłam kilkakrotnie z okazji chrztów i przyjęć nowych członków do organizacji. Giacomo klął na wspomnienie koszmarnych i głupich zebrań z ludźmi, z którymi nie chciał mieć nic do czynienia; pracował w biurze Enel i marzył o spokojnym życiu. Wielokrotnie w przeszłości udawał, że ma gorączkę albo źle się czuje, byleby tylko nie brać udziału w tych bankietach. Wiedział, że to do niczego dobrego nie prowadzi, i miał rację. W Turynie czekała już na nas Filomena, konkubina Mancusa, podobnie jak my zaniepokojona losem całej trójki. Miała dwie córki, bliźniaczki, oraz syna o imieniu Roberto Romeo, z dyplomem technika dentystycznego, ale zaangażowanego po uszy w interesy ’ndranghety. Była wdową po mało znaczącym dilerze narkotykowym, który zginął w wypadku samochodowym. Kiedy popadła
w depresję, jej krewna, próbując podnieść Filomenę na duchu, przedstawiła jej Mancusa. Ponieważ podawał się za budowlańca, uwierzyła, że w końcu zacznie normalne życie, i z nim zamieszkała, lecz szybko stała się świadkiem kryminalnych interesów, które znała z wcześniejszych lat. Mancuso zajmował się głównie handlem narkotykami, ale nie tylko; wraz z Ninem, z którym swego czasu przygotowywał porwania, został aresztowany we Francji za posiadanie broni oraz skradzionego samochodu i spędził kilka miesięcy w tamtejszym więzieniu. Z synem Filomeny natychmiast znalazł wspólny język; Roberto Romeo był pomysłowy i wykazywał się całkowitym oddaniem swojej organizacji. Chwalił się wszem wobec, że wstąpił w jej szeregi, i podekscytowany puszczał znajomym ludowe przyśpiewki ’ndranghety. Trzymał w samochodzie bogatą kolekcję kaset z tymi koszmarnymi kalabryjskimi litaniami. Te same nagrania leżały w domu mojej teściowej, której towarzyszyłam od czasu do czasu w poszukiwaniach kolejnych kawałków na bazarze w Volpiano. Roberto miał problemy z narkotykami, podobnie jak moi bracia. Nie tylko rozprowadzał, ale i regularnie zażywał kokainę, co nasiliło zaburzenia psychiczne; bez skrupułów stosował prawo pięści, co jest zresztą normą w tym środowisku. Chłopcy po ukończeniu dwunastu, trzynastu lat zaczynają rządzić kobietami w domu, uciekając się do metod, które uznają za najbardziej stosowne. Nie wahał się wygrażać siostrom pistoletem, więc szybko się wyprowadziły, aby uciec od jego agresji. Jak dowiedziałam się po czasie, Mancuso poprosił Roberta, by im towarzyszył w drodze na spotkanie z klanem Marando jako eskorta w drugim samochodzie, w odpowiedniej odległości, a także pomógł im w razie niespodziewanych zwrotów akcji. Tamtego dnia, 1 czerwca, udało mu się ujść z życiem, ale twoi wujowie zauważyli go i osiem miesięcy później, 30 stycznia 1998 roku, znaleźli sposób na pozbycie się niewygodnego świadka potrójnego morderstwa. (Roberto nie po raz pierwszy odgrywał rolę ochroniarza. Podczas procesu związanego z jego śmiercią, prowadzonego piętnaście lat po wydarzeniu, wyszło na jaw, że czuwał nad kumplami również podczas podobnego spotkania, które miało miejsce pod Turynem, w centrum handlowym Le Gru w Grugliasco. Razem z kuzynem, uzbrojeni w karabinek z tłumikiem i dwulufową strzelbę, stali na czatach na piętrze nad restauracją, gdzie przy stolikach dyskutowano o tym, kto ponosi odpowiedzialność za śmierć twojego ojca. Spotkanie w miejscu publicznym stanowiło gwarancję bezpieczeństwa dla wszystkich uczestników, ale zaproszenie przez Marando gościa z klanu Trimboli, znanego jako osoba bardzo niebezpieczna, zaalarmowało moich krewnych oraz Mancusa. W tej sytuacji wendeta była raczej mało prawdopodobna, ale ewidentnie brali pod uwagę i taką ewentualność. Gdyby zaszła konieczność, byli gotowi zacząć strzelaninę w tłumie ludzi, którzy codziennie odwiedzają galerię).
Filomena powitała nas zapłakana w swoim domu w Grugliasco. Podbiegła, by uściskać moją matkę, z którą najwyraźniej były w dobrych relacjach. Ja nie miałam wcześniej okazji jej poznać. – Wiesz, że twój mąż miał kochankę? – wypaliła bez ogródek, gdy usłyszała, że jestem wdową po Cicciu Marando. Wtedy nie miałam o tym pojęcia, jak również o tym, że Filomena wielokrotnie dla niego gotowała, gdy się ukrywał, więc miała okazję go poznać. Dotknięta lekkością, z jaką zakomunikowała mi tę nowinę, postanowiłam wyjść i poczekać na ulicy. Bez wątpienia twój ojciec miał kochanki, w końcu ja także je miałam, począwszy od Floriany, ale poczułam się urażona. Moja duma wprawdzie nie została zraniona, ale byłam wściekła, że musiałam ponosić okrutne konsekwencje za mój skok w bok, natomiast on miał prawo robić, co mu się żywnie podobało. Kiedy odkryłam, że sypia z żałosną ćpunką, która podnajmowała mi w Rzymie swoją norę, zrobiłam mu scenę i tyle. On natomiast wyładował swoją wściekłość na mnie, zostałam pobita do krwi i straciłam dziecko, które nosiłam pod sercem. Oczywiście jeszcze zanim doświadczyłam tego na własnej skórze, wiedziałam, że kobietom zdrada nie uchodzi na sucho. W Platì nasłuchałam się opowieści o nieszczęśnicach, które zostały zabite albo przepadły jak kamień w wodę. Opowieści szeptanych ukradkiem, aluzyjnie i ogólnikowo, choć cena, jaką przychodziło zapłacić za zdradę, była wszystkim dobrze znana. Siedziałam na chodniku pogrążona w czarnych myślach i nawet nie przeczuwałam, że dwa miesiące później ten los spotka moją przyjaciółkę Necy z Bovalino. Poznałyśmy się w Rebibbi, kiedy przyjechała na widzenie z mężem. Domenico Grasso był członkiem klanu Nirta-Romeo z San Luca, który odsiadywał wyrok za porwanie przedsiębiorcy Lorenza Crosetto. Podczas dochodzenia w tej sprawie również i twój ojciec znalazł się na celowniku śledczych, ale udało mu się wymigać. Przyjeżdżała z Bovalino, pokonując cały kraj, nie tylko na więzienne widzenia, ale też na wizyty w szpitalach na północy, dokąd przywoziła syna cierpiącego na poważne schorzenie nóg. Piątego sierpnia 1997 roku akurat sprzątałam pokój w hotelu, w którym pracowałam w weekendy, kiedy usłyszałam informację, że Annunziata Marrabella zginęła na oczach szesnastoletniego syna. Ktoś strzelił jej w plecy z bliskiej odległości. Ewidentna egzekucja. Poszlaki co do nielegalnych interesów szybko odrzucono; Necy zginęła z powodu nieodpowiedniego zachowania. Miała siedzieć grzecznie w domu i czekać na męża. Myślałam, że umrę. Spotkał ją los, który być może czekał także mnie. Nawet po śmierci twojego ojca żyłam w ciągłym zagrożeniu. Rozmyślania o zdradach Ciccia przerwało pojawienie się w progu zapłakanej matki. – Zabili ich! Zabili ich! – krzyczała zdesperowana.
Nie spodziewałyśmy się innej informacji, ale wyznanie Filomeny, potwierdzone opowieścią cudem ocalałego syna, zgasiło ostatnią iskierkę nadziei. Usłyszałam ponownie o Filomenie podczas drugiego procesu w sprawie śmierci moich krewnych oraz Mancusa, jaki odbył się wraz z procesem w sprawie śmierci Roberta. Z pustym wzrokiem, wyniszczona wieloletnim leczeniem załamania nerwowego, siedziała w marcu 2013 roku przed sędziami, plącząc się w zeznaniach. Zabito jej konkubenta i syna, ale ona uparcie powtarzała, że nic nie wie albo nie pamięta. Podczas wcześniejszych przesłuchań udzieliła jednak, choć z pewnym wahaniem, cennych dla śledczych informacji. Ale nigdy nie padło z jej ust żadne nazwisko. Nikt nie miał wątpliwości, że i ona boi się rodziny Marando. Na ostatniej rozprawie, na którą została wezwana, nie wahała się wygłosić uroczystym głosem, niby aktorka w greckiej tragedii, apelu do wszystkich kobiet, zachęcając je do buntu i przeciwstawienia się krzywdom, których ona sama zaznała przez ostatnie lata – biciu, przemocy ze strony męża, a następnie syna. – Wszystkie maltretowane kobiety powinny się otrząsnąć; pamiętajcie, że zawsze można na nowo zacząć życie! Szkoda tylko, że sala była prawie pusta; procesowi, który miał ujawnić prawdę na temat śmierci czterech osób, towarzyszyło marginalne zainteresowanie nawet ze strony krewnych; jedynymi widzami jej monologu byli sędziowie, prokuratorzy, oskarżeni i ich adwokaci. Dla kogo więc odstawiła ten spektakl? W drodze powrotnej z Turynu matka nie potrafiła się uspokoić; postanowiła się skontaktować z Leuzzim i zażądać wyjaśnień, bo w końcu to on miał być gwarantem bezpieczeństwa. Wybrała numer domowy, ale odebrała jego żona. Podała numer komórkowy męża, ale Leuzzi, gdy usłyszał głos mojej matki, bezczelnie odpowiedział, że to pomyłka, i się rozłączył. Tyle że ona go rozpoznała i zaczęła znowu wydzwaniać. Nikt już później nie odebrał. Podczas pierwszego postoju na autostradzie chyłkiem pobiegłam do kabiny telefonicznej i wybrałam numer policji. – Jeśli chcecie odnaleźć Stefanellich, szukajcie ich w Volpiano – oznajmiłam i odłożyłam słuchawkę. Z opowieści Filomeny wynikało, że pułapkę zastawiono w domu Domenica. Ostatnie kilometry do Varazze ciągnęły się w nieskończoność. Matka cały czas rozpaczała. Waliła głową w szybę samochodu i krzyczała, że ich śmierć musi zostać pomszczona. Pod wpływem impulsu poradziłam, byśmy złożyły doniesienie na posterunku karabinierów w Varazze. – Gdybyś nie wyszła za tego typa, nie doszłoby do tragedii – wysyczała z pogardą. Zamarłam skamieniała. Świadoma cierpień, jakie Marando zafundowali mnie i moim najbliższym, dałam się ponieść wyrzutom sumienia i nie zdobyłam się na ripostę.
Powinnam była odpowiedzieć, że małżeństwo było dla mnie jedynym sposobem, by się wyrwać z piekła, jakim był nasz dom, i że to w końcu moi bracia przedstawili mi Ciccia Marando, bo robili z nim interesy od dawna. Z pewnością to nie ja wpuściłam go do naszego życia. Ale chaos w mojej głowie nie pozwolił mi w tym momencie wykrzyczeć, że ślub stanowił istotne ogniwo w łańcuchu interesów moich braci. Dotarłyśmy w końcu do domu, a o jedenastej wieczorem zdołałam przekonać matkę i bratową do wizyty na komisariacie. Ich zdecydowane „nie” stanowiące odpowiedź na pytania o ewentualnych podejrzanych kontrastowało z moim niekontrolowanym grymasem rozczarowania, który nie uszedł uwagi sierżanta Renata Zeppy. Później uparcie się koło mnie kręcił. Wpadał na mnie niby przypadkiem, gadał o wszystkim i o niczym i próbował mnie urobić. Znaliśmy się od dawna, ponieważ z takiej czy innej przyczyny bywaliśmy częstymi gośćmi w jego biurze. Wiedział, jak wykorzystać moje słabości, zresztą łatwo mnie było złamać – strach przed klanem Marando zacisnął mi żołądek i w krótkim czasie zaczęłam wyglądać jak śmierć na chorągwi. Któregoś dnia całkowicie zbił mnie z pantałyku, kiedy spytał bez ogródek, czy jestem lesbijką. Zaprzeczyłam, ale on stwierdził, że doszły go słuchy na temat Leny, która, choć mieszkała ze mną, spotykała się też z kilkoma karabinierami. Faktycznie, okazała się ich wtyką. Bąknęłam coś na odczepnego i przez kolejne dni unikałam go jak ognia. Kilka tygodni później zadzwoniła do mnie matka i poprosiła, abym natychmiast do niej przyszła. W domu oprócz braci zastałam ciotkę Titę, siostrę ojca. Powiedzieli mi, że dostali wiadomość od siostry Grazii, tej samej, która odebrała mnie z dworca w Turynie, kiedy uciekłam z domu. Przekazała, że Roberto Romeo chce się spotkać z Franceskiem. Matka chciała, bym pojechała z bratem. Odmówiłam. Wiedziałam, że to mogła być pułapka. Kto mógł nam zagwarantować, że w dniu zabójstwa naszych krewnych facet naprawdę działał w ich interesie i nie został przekupiony przez Marando? Ale matka nalegała. W końcu zgodziłam się na ten szaleńczy krok, chyba tylko z powodu chaosu w głowie. Nigdy nie potrafiłam się jej przeciwstawić, tym bardziej widząc, jak cierpi. Od dnia zniknięcia Nina i stryja Antonina ledwo powłóczyła nogami i całe dnie spędzała w łóżku albo na kanapie. Przyjechała ciotka Tita, aby dać nam pieniądze na drogę; żyliśmy jak nędzarze i nawet robiąc zbiórkę, nie byliśmy w stanie zgromadzić koniecznej kwoty dwustu tysięcy lirów. Ruszyłam w drogę z Franceskiem, który dobrze znał Roberta. W samochodzie kilka razy się zdzwaniali, żeby ustalić miejsce spotkania. Nie miałam pojęcia, co nas czeka. Ale byłam wykończona, nie miałam siły
tak dalej żyć i chciałam zakończyć tę historię. Nawet za cenę własnego życia.
Świadek Umówiliśmy się przy jednej z hal w dzielnicy przemysłowej Grugliasco; Roberto przyjechał z kuzynką, którą widziałam przez chwilę w domu Filomeny, dzień po potrójnym zabójstwie. Wówczas, w całym tym zamieszaniu, nie przedstawiłyśmy się sobie. Podała mi rękę i powiedziała, że nazywa się Caterina. Jestem tego pewna, ponieważ to imię twojej babci, mojej matki. Kilka lat później, poproszona przez śledczych o rozpoznanie osób na zdjęciach, odkryłam, że nazywa się inaczej. W sumie nawet mnie to nie zdziwiło. W naszych rodzinach zatajanie przed obcymi prawdziwego imienia jest normą. Dowiedziałam się na przykład, że Nino przedstawiał się jako Luca, a twój zbiegły ojciec podawał się za Stefana. Kiedy w marcu 2013 roku „Caterina” została wezwana do złożenia zeznań podczas drugiego procesu w sprawie zabójstwa naszych krewnych, oświadczyła sędziom, że nigdy mnie nie poznała i że nic nie wie na temat śmierci swojego kuzyna Roberta. Kręciła i plątała się w zeznaniach, odpowiadając na kolejne pytania prokuratora. Był to Roberto Sparagna, który – podobnie jak i w procesie Minotaur – swoją dociekliwością wystawiał na poważną próbę cierpliwość przewodniczącego składu sądu apelacyjnego. Ale to ją widziałam tamtego dnia 1997 roku i również Filomena, będąca jej ciotką, potwierdziła, że krewna opowiedziała jej o wyjeździe w towarzystwie Roberta na spotkanie z dwójką powinowatych Marando. Czyli z Franceskiem i ze mną. Po powitaniu kazali nam jechać za nimi. Zatrzymaliśmy się dopiero na parkingu Le Gru, gdzie Romeo, o czym naturalnie nie mogłam wówczas wiedzieć, towarzyszył felernego dnia naszym krewnym i Mancusowi. (Jedno z największych we Włoszech centrów handlowych zostało zbudowane rękoma licznych członków ’ndranghety posiadających firmy budowlane; dzięki wygranym przetargom i załatwionym zleceniom zapewnili sobie zarobki w wysokości setek tysięcy euro i, przy okazji, zdołali wyprać brudne pieniądze. Opowiedział o tym w 2011 roku Rocco Varacalli, świadek koronny kluczowy w procesie Minotaur. Dzięki jego współpracy, rozpoczętej w 2006 roku, odkryto system mafijnych powiązań w Piemoncie, wyodrębniono istnienie dziewięciu locali ‘ndranghety, czyli grup rodzin skupionych na określonym obszarze. Do locali w Volpiano należeli Marando, których Varacalli dobrze znał. Razem rozprowadzali narkotyki, a twój wuj Domenico był ojcem chrzestnym jednej z jego córek. Miał więc istotne informacje, podobnie jak ja i Rocco Marando, na temat klanowych interesów oraz dokonanych zabójstw). Wjechaliśmy schodami na górę. Oparliśmy się o poręcz na drugim piętrze
i Roberto opowiedział mi o wydarzeniach z 1 czerwca 1997 roku. Caterina i Francesco stali na czatach. Początkowo rozmowa się nie kleiła; oboje byliśmy zbyt zdenerwowani. Rozglądał się dookoła jak zaszczute zwierzę czerwonymi z niewyspania oczyma. Od dnia zabójstwa nie był w stanie zmrużyć oka, a minęło już dobrych parę tygodni. Dostrzegłam, że pod kurtką ma broń. – Jeśli masz mnie zabić, to zrób to od razu – powiedziałam. Nie mógł wprawdzie zaplanować morderstwa w takim miejscu, ale ze strachu każde szaleństwo wydało mi się możliwe. Nie rozumiałam, co go skłoniło do takiej szczerości; tak naprawdę do tej pory nad tym się zastanawiam. Zapewnił mnie o swoich dobrych intencjach i nagle zaczął opowiadać o twoim ojcu, którego miał okazję poznać. Pod wpływem impulsu spytałam go, czy zna nazwisko mordercy, ale zaprzeczył. Tymczasem to właśnie on był jednym z zabójców. Dowiedziałam się o tym dopiero dwa i pół roku później, w trakcie procesu w sprawie tamtych wydarzeń, po upublicznieniu przesłuchań mojego brata Rocca, który – jak napisali biegli – popełnił samobójstwo kilka tygodni po podjęciu współpracy z wymiarem sprawiedliwości. Rocco odtworzył ostatnie tygodnie życia twojego ojca na podstawie informacji uzyskanych od Roberta, Mancusa i mojego brata Nina. Chodziło o niewyjaśnioną sprawę dużych pieniędzy oraz partię narkotyków, którą mieli nabyć Albańczycy. Cała trójka nie potrafiła się dogadać, a jakby tego było mało, twojemu ojcu wpadł do głowy idiotyczny pomysł, by zaproponować Ninowi sprzątnięcie Mancusa, a następnie zaproponować Mancusowi sprzątnięcie Nina. Jak mógł liczyć na to, że wyjdzie bez szwanku z tak głupiej intrygi? Niewątpliwie puściły mu nerwy, o czym akurat ja wiedziałam najlepiej; to w tym czasie skatował mnie po raz ostatni. Rocco zeznał, że i sam Roberto stwierdził, iż twój ojciec postradał rozum. Miałam więc rację, myśląc, że wyładował na mnie wściekłość z powodu innych spraw; to mnie przyszło zapłacić za to, że interesy z moim bratem poszły w złym kierunku. Do zabójstwa doszło w domu Roberta w Grugliasco. Twój ojciec dostał pierwszą kulkę w plecy od Nina z broni z tłumikiem, a kiedy upadł na ziemię, Roberto dokończył dzieła. Potem włożyli zwłoki do worka, posprzątali dom i wpakowali ciało do windy. Wyjechali z garażu dwoma samochodami i udali się do Val di Susa. Roberto i Mancuso zaczęli szukać miejsca, by zakopać zwłoki, ale Nino zaprotestował i powiedział, że muszą zostać odnalezione, bo w przeciwnym razie na zawsze pozostanę żoną zaginionego i nie będę mogła wyjechać z Kalabrii. Wzruszyłam się, kiedy usłyszałam o warunku, jaki postawił Nino. Był przekonany, że śmierć twojego ojca zapewni mi wolność. Byliśmy zawsze ze sobą zżyci, ale nie sądziłam, że jest w stanie pozostawić
śledczym ślad tak bestialskiego przestępstwa tylko ze względu na mnie. Także Rocco uznał, że za morderstwem stały również kwestie osobiste, nie tylko interesy. „Nino nie mógł znieść tego, że Francesco Marando zakazał jego siostrze utrzymywania kontaktów z rodziną i zmusił do mieszkania z jego krewnymi”, można przeczytać w protokołach z zeznań. Spalili więc ciało, a po rozpoznaniu rzeczy osobistych oficjalnie zostałam uznana za wdowę. Romeo nie zająknął się o tym nawet słowem podczas naszej rozmowy w Le Gru i udawał żal z powodu śmierci twojego ojca. Później opowiedział mi o wydarzeniach z 1 czerwca 1997 roku. Był właśnie nad morzem z narzeczoną, kiedy zadzwonił do niego Mancuso i nakazał natychmiastowy powrót do Turynu. Potrzebował ochrony podczas spotkania, które (zgodnie z ustaleniami z naszymi krewnymi) miało się odbyć w kawiarni przy Corso Giulio Cesare. Gdy dojechali na miejsce, zastali tylko Giuseppego Leuzzi, który przekonał ich do tego spotkania, udzielając gwarancji bezpieczeństwa. Roberto wszedł do kawiarni po kilku minutach, stanął z boku i przysłuchiwał się rozmowie. Leuzzi nalegał, by wyszli. – Już na nas czekają – powtarzał. Ale stryj Antonino zaprotestował. – Powiedz, żeby przyjechali tutaj na kawę, my jesteśmy zmęczeni po długiej podróży. Wymienili jeszcze kilka uwag przyciszonymi głosami i Roberto zobaczył, że Leuzzi kładzie rękę na ramieniu wuja, jakby chciał mu dodać odwagi, po czym cała czwórka wyszła z baru. Stryj Antonino wsiadł do mercedesa Leuzziego, zostawiwszy swoją alfę romeo na parkingu, a Nino i Mancuso wsiedli do cinquecento, które Roberto pożyczył od znajomego. Roberto jechał za nimi w bezpiecznej odległości lancią narzeczonej. Doskwierało mu dziwne wrażenie, że coś jest nie tak, ale – jak mi wyjaśnił – nie otrzymał żadnych alarmujących znaków, więc jechał za nimi aż na peryferie Turynu, w kierunku Volpiano. Zaparkowali pod salonem samochodowym i Leuzzi zadzwonił domofonem do domu Domenica. Stryj Antonino wszedł zaraz po nim, następnie Mancuso, a na koniec Nino, i dopiero wtedy Roberto zobaczył dziwny ruch, jakby mój brat próbował stawić opór osobie siłą wciągającej go do środka. W tym samym momencie opuszczono żaluzje we wszystkich oknach. Zaniepokojony zaczął wydzwaniać do Mancusa i długo nie dawał za wygraną. Po mniej więcej półgodzinnym oczekiwaniu spędzonym na bezskutecznych próbach skontaktowania się z Mancusem zobaczył trzech mężczyzn wychodzących z domu; jeden wsiadł do cinquecento, którym przyjechali
Nino i Mancuso, a dwaj pozostali do golfa w kolorze amarantowym i białego fiata panda. Ponad rok później, w ciągu kilku dni, zgłoszono kradzież obu aut. Co za przypadek! Akurat zaraz po aresztowaniu 22 lipca 1998 roku Domenica Marando i Giuseppego Leuzzi za potrójne morderstwo. Śledczy wysnuli logiczny wniosek o prawdopodobnym zniszczeniu samochodów w celu pozbycia się dowodów przestępstwa. Spontanicznie spytałam Roberta, dlaczego nie zainterweniował. – A co mogłem zrobić? Faktycznie, wezwanie policji nie wchodziło w grę, bo kłóciło się z mafijną mentalnością. A w pojedynkę był bezsilny. Coraz bardziej się bałam. Nie byłam do końca przekonana, czy mówi prawdę. Przestałam panować nad nerwami. Po raz drugi zapytałam, czy chce mnie zabić, ale odparł, że to jemu grozi niebezpieczeństwo, więc planuje wyjazd z Turynu. Zrozumiałam, dlaczego. Roberto okrążył posiadłość, gdy zobaczył, że oprócz trzech mężczyzn nikt więcej nie wyszedł z domu, a kiedy wrócił do bramy, zorientował się, że nie ma też mercedesa. Spanikowany postanowił natychmiast odjechać. Ledwie zdążył ruszyć, gdy usłyszał strzały oddane w kierunku jego auta z jadącego za nim wozu. Natychmiast przyspieszył i cudem zdołał uciec. Wrócił do Turynu w stanie kompletnego szoku. Nie miał żadnych wątpliwości co do przebiegu wydarzeń. Francesco przysłuchiwał się nam z daleka; był blady jak ściana. – Boisz się teraz Marando? – zapytałam Roberta. Znałam odpowiedź, ale miałam nadzieję poznać jego plany, bo prócz zapowiedzi, że musi szybko wyjechać, nic więcej nie ujawnił. Było oczywiste, że zaczną na niego polować; pozostawienie przy życiu świadka morderstwa nie wchodziło w grę. Pożegnaliśmy się. W drodze powrotnej Francesco aż kipiał z wściekłości: klął na Marando, którzy mogą robić, co im się żywnie podoba, bo mają kupę kasy. – Przekupili Leuzziego, przekupują adwokatów, przekupują doradców, przekupują każdego i zobaczysz, że wszystko ujdzie im na sucho! Francesco nienawidził twojego ojca; nigdy mu nie wybaczył, że Ciccio spuścił mu lanie, kiedy przyjechał do nas do Rzymu. To moja matka nalegała, byśmy go przyjęli pod swój dach, wierząc naiwnie, że u nas będzie trzymał się z dala od narkotyków, ale on natychmiast wyniuchał skrytkę i zabrał sporą porcję dla siebie. Kiedy twój ojciec się zorientował, zawołał go do biura i zlał do krwi żelaznym prętem, złamał mu przy tym nos i żebra. Kiedy Francesco poprosił mnie o pomoc, doradziłam, by wziął nogi za pas i wyjechał pierwszym lepszym pociągiem do Varazze. Nie byłam w stanie nic dla niego zrobić.
– Oni mogą zarżnąć swoje dzieci i żony, a i tak będą bezkarni! – gorączkował się. Doświadczyłam na własnej skórze, do czego są zdolni, nie potrzebowałam wyjaśnień. Przeraziło mnie jednak ostatnie zdanie brata. – Aż dziw, że nie dali ci jeszcze nauczki. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe. Francesco twierdził, że według każdego, kto znał Marando, ewidentnie groziło mi niebezpieczeństwo. – Twoja ucieczka z Kalabrii była dla nich jak siarczysty policzek. Nigdy ci tego nie darują. Myślałam, że umrę. Jakby tego było mało, tamtego dnia poznałam świadka znającego okoliczności zabójstw w Volpiano. A jeśli się dowiedzą, że znam prawdę? Dotarliśmy do Varazze ledwie żywi. Musieliśmy jeszcze przekazać matce zasłyszaną opowieść; zgodnie z naszymi obawami urządziła kolejną scenę rozpaczy. Wróciłam do Cogoleto i otworzyłam butelkę wina, chciałam się upić. Lena dopytywała się, co się stało, ale posłałam ją do diabła, wyciągając odwieczną sprawę niepłaconego najmu. Obrażona poszła do pokoju. Siedziałam przy stole naprzeciw otwartych okien i patrzyłam na morze. Kolejnym łykom towarzyszył kalejdoskop scen z ostatnich lat życia. Porażka na wszystkich frontach. Poza jednym. W sumie, choć przyszło mi za to zapłacić własną krwią, otrzymałam to, czego chciałam: śmierć stryja Antonina. Wyszłam za twojego ojca w nadziei, że jego rodzina załatwi szuję. I tak się stało. Przebiegł mi po plecach dreszcz euforii. Zaczęłam już czuć efekty alkoholu: wrażenie lekkości i wolności. Nagle pokój wydał mi się zbyt ciasny i przytłaczający. Otworzyłam drzwi i wyszłam na ulicę, nie oglądając się za siebie. Jakieś auto zahamowało gwałtownie kilka centymetrów przede mną. Jak za mgłą dosłyszałam krzyki. Przeskoczyłam przez mur oddzielający drogę od promenady i pobiegłam na plażę. Zataczałam się, co trzy kroki upadałam na kolana. Dotarłam do brzegu i w ubraniu rzuciłam się do wody; chłód otrzeźwił mnie w jednej chwili. Odzyskawszy na moment jasność umysłu, wybuchnęłam histerycznym płaczem i młóciłam wodę pięściami i nogami, by wyładować złość. Wyszłam na brzeg i wyczerpana położyłam się za starą łodzią. Następnego dnia obudził mnie skrzek mew krążących nad moją głową. Otworzyłam oczy i moją pierwszą myślą był sierżant Zeppa; musiałam do niego wrócić. Tylko jak? Byłam jedną z tych Stefanellich, moja wizyta w komisariacie wzbudziłaby powszechne zainteresowanie i byłoby jasne, że poszłam w sprawie zabójstwa naszych krewnych, nie miałam przecież innych powodów. Lepiej, żeby on mnie wezwał, ale ostatnim razem, kiedy spytał, czy jestem lesbijką, pożegnałam go bardzo ozięble. Postanowiłam więc zaognić
narastający od dłuższego czasu konflikt z pracodawcą, który wykorzystywał moją uległość i ustawicznie obciążał dodatkowymi obowiązkami w hotelu. Zaczęłam się stawiać i po kilku tygodniach pokłóciliśmy się na całego. W krótkim czasie całe Varazze gadało o naszych scysjach i pod koniec sierpnia 1997 roku zyskałam pretekst, by udać się na komisariat. Stefanelli słynęli z kłótliwego charakteru, więc moja decyzja nie powinna wzbudzić podejrzeń. Zamknęliśmy się w jego biurze; sierżant krążył nerwowo od ściany do ściany. Z udawanym zainteresowaniem słuchał o moich problemach z Fabriziem, dyrektorem hotelu, domyślił się, że w gruncie rzeczy przyszłam w innej sprawie. Ale kiedy padło pierwsze pytanie, zamilkłam; nagle pożałowałam swojej decyzji. A jeśli Marando o wszystkim się dowiedzą? Próbowałam się wymigać opowiastką o zabójstwie twojego ojca, po czym zapytałam, dlaczego nie odkryto jeszcze całej prawdy. Potem ględziłam na temat niejakiego Brunona, brata szwagierki Grazii, który też zaginął bez śladu pięć lat wcześniej i do tej pory nie ukarano winnych. Ale Zeppa wyczuł, że wiem znacznie więcej. – Jeśli masz coś ważnego do przekazania, to słucham. Zaczęłam więc zeznawać, pomijając jednak nazwisko Roberta Romeo. Zeppa nalegał na sporządzenie protokołu, ale odmówiłam. Za bardzo się bałam; pragnęłam cię wychować, więc nie mogłam narażać się na niebezpieczeństwo. Musiał zadowolić się nową poszlaką w dochodzeniu. Nie chciałam jeszcze bardziej nastawić rodziny Marando przeciwko sobie. Kolejne miesiące były coraz bardziej przygnębiające. Każdy dzień spowijała żałoba. Matka, choć wróciła do pracy w sklepie, zobojętniała na cały świat, prawda też taka, że nikt jej nie pomógł się otrząsnąć. Swoje trzy grosze dodawała babka, która nie przestawała podkreślać, że jej córka jest najbardziej pechowa w całej rodzinie: podwójna wdowa z dziećmi przysparzającymi kupę trosk. Wspólne posiłki stały się koszmarem. Carlo i Francesca, dzieci stryja Antonina, ostentacyjnie okazywali mi swoją niechęć i obwiniali o śmierć ojca. Matka podzielała ich opinię – na każdym kroku przypominała mi reakcję stryja na wieść o moich zaręczynach i jego starania, by nie dopuścić do ślubu. Nie zamierzałam milczeć jak w dniu powrotu z Turynu i na jej oskarżenia reagowałam tak gwałtownie, że wszystkie nasze spotkania przeistaczały się w rodzinny psychodramat. To nie mogło trwać w nieskończoność. Zeppa tymczasem postawił wszystko na jedną kartę. Pewnego popołudnia dostałam wezwanie na komisariat. Przywitał się ze mną nieznany mężczyzna: prokurator Marcello Tatangelo. Znał już całą historię; sierżant mnie zdradził. Tatangelo dopytywał się o źródło moich informacji. Zaczęłam się wymigiwać, bo za bardzo się bałam. Był uprzejmy, lecz nieugięty, więc zdołał mnie w końcu przekonać, zapewniał o swojej dyskrecji. I tak złamał mój opór. Przez kolejne tygodnie żyłam w stresie. Pomimo gwarancji poufności zżerał
mnie lęk, że moja zdrada wyjdzie na jaw. Miałam nerwy napięte jak postronki i stałam się nie do zniesienia. W końcu 5 lutego 1998 roku dostałam pilne wezwanie od Zeppy. W jego gabinecie znów czekał Tatangelo i powitał mnie słowami, od których przeszły mnie ciarki. – Zabili Roberta Romeo. Pani jest kolejna na liście. I musi pani podjąć decyzję, czy z nami współpracować, czy nie.
Na rozstaju Stanęłam przed wyborem między życiem a śmiercią. Proste, czyż nie? Co mogłam położyć na szali, rozważając decyzję o przejściu na stronę wymiaru sprawiedliwości? Jaką miałam alternatywę? Od kilku miesięcy ledwie trzymałam się na nogach złamana strachem przed zabójcami. Jednak, jak sama sobie tłumaczyłam, szukając pocieszenia w butelce, to nie ze względu na głupi lęk uwierzyłam, że grozi mi niebezpieczeństwo. Ryzyko było obiektywne; najpierw ostrzegł mnie Francesco, a teraz podejrzenia brata potwierdził prokurator. Tatangelo podkreślił, że jeżeli zgodzę się zeznawać, zapewni mi bezpieczeństwo – zostanę objęta programem ochrony świadków. Obiecał zmianę miasta i tożsamości, abyśmy obie mogły zacząć nowe życie. Miałyśmy dostać mieszkanie i miesięczny zasiłek wystarczający na godną egzystencję, ale musiałam zerwać wszelkie kontakty z rodziną. Z pewnością nikt z nich nie pochwaliłby mojej nieodwracalnej decyzji. Odurzona informacją o śmierci Roberta Romeo pod wpływem impulsu wyraziłam zgodę. Jeśli wziąć pod uwagę warunki, w jakich przyszło mi żyć, była to szansa najlepsza z możliwych – w ten sposób nie tylko ratowałam życie, ale miałam szansę przyczynić się do ukarania zabójców Nina. Nie szukałam zemsty, lecz sprawiedliwości. Po jakimś czasie odkryłam, że Rocco planował wówczas zamordowanie Leuzziego. Tak więc mój wybór przerwał jedną z wendet wykrwawiających Piemont pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Odcięcie się od przeszłości miało nam też pozwolić ostatecznie uwolnić się od zacofanej, kryminalnej mentalności mojej rodziny, a to było dla mnie najważniejsze od chwili twoich narodzin. Aby wyrwać cię ze szponów Marando, którzy na każdym kroku podkreślali łączące cię z nimi więzy krwi, byłam nawet gotowa już nigdy nie zobaczyć matki i sióstr; i tak przez większość czasu się kłóciłyśmy. Wyszłam z komisariatu przepełniona wiarą w przyszłość: uda nam się, wystarczymy sobie nawzajem. I nareszcie będziemy mogły swobodnie decydować o własnym losie. Ale wystarczyło pokonanie drogi z Varazze do Cogoleto, by ogarnęły mnie wątpliwości. To prawda, że czułam się wykończona rodzinnymi scysjami, ale dlaczego miałam rozstać się z najbliższymi właśnie teraz, kiedy nie było już stryja Antonina? Może z czasem wszystko się wyprostuje? Poza tym jaki wpływ wywrze na ciebie brak kochających, bądź co bądź, dziadków i wujostwa? Jednak szybko odrzuciłam prowadzące na manowce dywagacje. Liczył się tylko fakt, że Marando deptali mi po piętach. Nie miałam wyjścia, co dobitnie potwierdziła śmierć Roberta Romeo.
Kolejne tygodnie były dla mnie niezwykle ciężkie. Musiałam żyć jak wcześniej, aby nie wzbudzać podejrzeń: budowa, sprzątanie w hotelu, pomaganie w sklepie, aby zebrać trochę grosza. Przede wszystkim, jak podkreślił Tatangelo, który zdążył przekonać się o moim zapalczywym charakterze, musiałam uważać, by nie paść ofiarą prowokacji i się nie zdradzić. Nie było to takie proste. Z trudem przychodziło mi zapanować nad huśtawką nastrojów, więc ograniczyłam do niezbędnego minimum kontakty z bliskimi, żeby nie napytać sobie biedy. Lena wystawiała moje nerwy na ciężką próbę. Nie potrafiłam się jej pozbyć, osiadła na dobre w naszym domu i nie wiedziałam, jak ją wyrzucić. Kłótnie przybierały coraz bardziej gwałtowny obrót, nierzadko dochodziło do rękoczynów. Kiedy nadeszła pora wyjazdu, powiedziałam jej, że zamierzam poszukać szczęścia gdzie indziej. Jej odpowiedź mnie zmroziła: znała moje plany, bo jeden z karabinierów, z którym miło spędzała czas, wszystko jej opowiedział. Nie potrafiłam znieść myśli, że zostanie w moim mieszkaniu. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Kilka miesięcy później, wykorzystując odległość i moje zagubienie, zdołała przepisać mieszkanie na siebie, ponieważ swego czasu, gdy potrzebowałam gotówki, nieświadoma konsekwencji udzieliłam jej u notariusza pełnomocnictwa do sprzedaży domu, więc go sprzedała. Sobie. W ten sposób straciłam jedyne zadośćuczynienie za życie w piekle, które zgotował mi twój ojciec, jedyne zabezpieczenie twojej przyszłości. Postanowiłam wystąpić do sądu, ale wygrała sprawę nie tylko ze względu na akt notarialny, ale również dzięki zeznaniom zaprzyjaźnionego z nią karabiniera, który oświadczył przed sądem, że moja decyzja była dobrowolna i wynikała z łączących nas zażyłych stosunków. Planowałam złożenie apelacji i odzyskanie pieniędzy, których ciągle nam brakowało, ale w tamtym czasie zachorowałam na raka, musiałam zrezygnować z pracy i nie stać mnie było na prawnika. Nakaz spakowania walizek nadszedł z dwudniowym wyprzedzeniem, po wyczerpujących miesiącach oczekiwania. Z powodu napięcia źle spałam, straciłam apetyt i niejednokrotnie żałowałam decyzji, przeświadczona, że nie wystarczy mi sił, aby stawić czoło jej następstwom. Potem jednak mobilizowałam się i odpędzałam wszelkie wątpliwości – wiedziałam bowiem, że to nasza jedyna szansa na przyszłość. Wzięłam naprędce twoje lalki i kilka zdjęć; w tym momencie wydały mi się najważniejszymi rzeczami do zabrania. Potem spakowałam nasze ubrania do dwóch dużych toreb. Na sygnał funkcjonariuszy pobiegłam po ciebie do przedszkola i pod pretekstem wizyty u pediatry zabrałam cię z zajęć. W drodze do domu wyjaśniłam, że mam dla ciebie niespodziankę: jedziemy na wakacje. Rzuciłaś mi się na szyję, a ja cała wewnątrz dygotałam. Zapakowałyśmy bagaże do opancerzonego samochodu policyjnego i wyjechałyśmy z Ligurii. W nieznanym kierunku. Ze względów bezpieczeństwa
funkcjonariusze nie zdradzili mi celu podróży. Po kilku kilometrach zasnęłaś z głową na moich kolanach. Oparłam czoło o szybę. Strach dławił mnie w gardle. Głaskałam cię po włosach i myślałam o czasach, kiedy jako dziecko wyjechałam z Oppido Mamertina. Wyobrażałam sobie wówczas cudowną przyszłość. I oto, jak skończyłam. Dotarłyśmy do hotelu pod wieczór. Było lato 1998 roku. Wylądowałyśmy w brzydkim miejscu, przy wyjeździe na autostradę, na smętnej równinie. Kiedy wysiadłyśmy z samochodu, uderzyło w nas parne powietrze i obsiadła chmara komarów. Miałyśmy tam zostać do czasu podjęcia ostatecznej decyzji o naszym nowym adresie. Następnego dnia nie byłam w stanie cię dobudzić; otaczająca nas cisza sprawiła, że spałaś jak kamień. Ja nie zmrużyłam oka przez całą noc na huśtawce emocji, co chwila z euforii popadałam w przerażenie. Znalazłyśmy się na obrzeżach miasteczka, w samym sercu pustki. Po śniadaniu zapytałam policjantów, czy możemy przespacerować się po okolicy. Pozwolili nam pójść na znajdujący się nieopodal plac zabaw, stanowiący naszą jedyną rozrywkę przez kolejnych piętnaście dni. Wymuszony odpoczynek pozwolił mi odzyskać siły i uświadomić sobie czekający nas los. Kilka słów zamienionych z mamami innych dzieci stało się okazją do przetestowania naszych talentów aktorskich; ćwiczenia odpowiedzi na każde pytanie. Wchodziłyśmy w nową tożsamość od zabawy: ja nie byłam mną, a ty nie byłaś sobą. Wybierałyśmy sobie dowolne imiona. Już niedługo, w ramach programu ochrony świadków, miałyśmy dostać nowe nazwiska, więc musiałyśmy być gotowe; po lecie czekała cię pierwsza klasa podstawówki, nie mogłyśmy sobie pozwolić na potknięcia. Kiedy spytałaś mnie w końcu, czy możemy przerwać grę, odparłam bardzo poważnie, że nasza zabawa nie może się skończyć. Byłaś mała, ale nigdy się nie przejęzyczyłaś. Nasze nowe lokum bardzo przypadło mi do gustu. Ładna sypialnia z podwójnym łóżkiem, salon i gustownie urządzona kuchnia. Przez pierwsze dni nie potrafiłam się odnaleźć, do tej pory byłam zawsze podległa i zależna od innych, nie znałam smaku wolności. Teraz miałam dom i pieniądze, które mogłam wydawać wedle własnego uznania. Nie płaciłam za wynajem mieszkania, więc nawet skromna kwota zasiłku z programu ochrony świadków sprawiała, że czułam się bogata. Jedynie towarzyszący mi wciąż strach nie pozwalał cieszyć się wolnością. Czułam się jak zwierzyna łowna. I miałam rację. W lipcu 1998 roku, niedługo po naszym wyjeździe z Cogoleto, aresztowano Domenica Marando i Giuseppego Leuzzi; byłam – jak na razie – jedyną osobą, która zgodziła się zeznawać, więc wyeliminowanie mnie oznaczałoby usunięcie procesowych podstaw oskarżeń skierowanych przeciwko nim. Matka i siostry, naciskane przez dziennikarzy, skomentowały aresztowanie lapidarnym zdaniem:
„Nasi krewni mogli spaść z jakiejś skarpy”. Śmierć mojego brata Rocca półtora roku później potwierdzała grożące mi niebezpieczeństwo. Nigdy nie uwierzyłam w oświadczenie biegłych, że popełnił samobójstwo. Rocco zmarł w nocy z 3 na 4 lutego 2000 roku, dzień po podjęciu decyzji o współpracy z wymiarem sprawiedliwości. Poprosił o rozmowę z prokuratorami kilka dni przed zabójstwem Roberta Romeo, w styczniu 1998 roku. Lecz kiedy go wezwano, wycofał się. Rok później, jesienią 1999 roku, zmienił zdanie i Tatangelo zdołał uzyskać od niego nie tylko zeznania na temat przemytu narkotyków i innych nielegalnych interesów prowadzonych przez naszą rodzinę, ale również informacje dotyczące zabójstwa twojego ojca, Nina, stryja Antonina i Mancusa. Rocco miał dość życia w ciągłym strachu, był zmęczony nieustannym kombinowaniem, aby jakoś związać koniec z końcem. Tak uzasadnił swoją decyzję o współpracy. A może po prostu bał się, że Marando i jego załatwią. O tych rozterkach dowiedziałam się dopiero po jego śmierci. Napisał list pożegnalny, w którym wyznał, że czuje się opuszczony przez rodzinę, a mnie prosił o wybaczenie za zamordowanie twojego ojca. Nigdy wcześniej nie przyznawał się do popełnienia tej zbrodni. W styczniu 1999 roku zyskałam pewność, że Marando mnie szukają. Przez minione miesiące bezskutecznie próbowali wpaść na mój ślad. A że im się to nie udało, postanowili namówić mnie na negocjacje. Ich propozycję przekazała mi matka – zadzwoniła na komórkę, którą zachowałam, ponieważ nie czułam się na siłach, by zerwać z nią kontakty. Kusili dużą kwotą pieniędzy, mogącą nam zapewnić spokojne życie. I podkreślali, że jestem młoda i mogę zacząć wszystko od początku. Telefon od matki, jak zresztą wszystkie poprzednie, zakończył się na łzach i wzajemnych oskarżeniach. A potem natychmiast udałam się do prokuratury w Turynie, aby opowiedzieć o zajściu. Zastałam podenerwowanego Tatangela, który oświadczył, że śledztwo napotkało szereg trudności. Oprócz moich zeznań nie mieli prawie nic, w tamtym czasie Rocco jeszcze nie zaczął sypać, a moi najbliżsi z uporem twierdzili, że nic nie wiedzą na temat zabójstwa. Z ich ust nigdy nie padło nazwisko Marando. Kiedy przekazano mi treść ich odpowiedzi na pytania prokuratora, to choć oczywiście tego się spodziewałam, poczułam gorzkie rozczarowanie. I właśnie wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że zostałam zupełnie sama i że otaczali mnie dotąd tylko mali ludzie. Strach przed odwetem nakazał im zaprzeczać każdemu mojemu słowu. Giacomo zaklinał się, że nigdy nie towarzyszył stryjowi Antoninowi w żadnym spotkaniu i że nie ma najmniejszego pojęcia o naszej wyprawie samochodem 2 czerwca 1997, w dzień po potrójnym zabójstwie. A Grazia oświadczyła, że połknęła dużą dawkę środków uspokajających i nie rozumiała, co się wokół niej dzieje.
– Czuję się wyczerpana ze względu na zażywane leki i nikt ze mną nie rozmawia – podyktowała swoją wypowiedź do protokołu. Siostra, która do niej zadzwoniła, żeby natychmiast pojechała do domu Filomeny, stwierdziła, że zatelefonowała w innej sprawie i że dopiero w trakcie rozmowy dowiedziała się o zaginięciu Nina; nie dopytywała się jednak o szczegóły, ponieważ, jak oświadczyła, nie miała ochoty mieszać się w nasze sprawy. Francesco, który przecież razem ze mną pojechał do Le Gru na spotkanie z Robertem Romeo, oznajmił, że go nie zna. – Potrzebujemy nazwisk, pani Mario. Musi pani zobaczyć się z matką i coś od niej wyciągnąć. Założymy pani podsłuch. Nie spodziewałam się tego, ale i tym razem nie zostawił mi wyboru. Gdybym odmówiła, moje oskarżenia przeciwko Domenicowi Marando i Giuseppemu Leuzzi mogłyby okazać się bezużyteczne, a nasze niełatwe życie pod ochroną okazałoby się absurdalnym poświęceniem. Zgodziłam się i Tatangelo przedstawił mi plan. Miałam zadzwonić do matki i powiedzieć, że jestem zmęczona i zastanawiam się nad propozycją pertraktacji, a poza tym dowiedziałam się, że w kwietniu z więzienia wyjdzie Pasqualino ze względu na błędy proceduralne, więc boję się, że będzie mógł swobodnie krążyć po kraju. Miałam zaproponować jej spotkanie pod pretekstem doprecyzowania etapów negocjacji i przekazania obiecanych pieniędzy oraz możliwości wyjścia z programu ochrony świadków oraz nadmienić, że spodobał mi się pomysł zasugerowany jej przez brata, czyli wuja Nuccia, zdobycia papierów potwierdzających moją chorobę psychiczną. Marando zwrócili się właśnie do niego za pośrednictwem wspólnego znajomego z Piemontu. Nie byli głupi, by odkrywać od razu wszystkie karty. – Przekonaj Marię, by udawała wariatkę, mam jeszcze całą dokumentację z jej pobytu w szpitalu – przekonywał Nuccio moją matkę. Miał na myśli tragiczny epizod z mojej młodości, kiedy rozwoziłam towar po klientach i nagle straciłam przytomność za kierownicą naszego fiata uno, po czym uderzyłam w mur. Ocknęłam się w chwili, gdy znajoma klepała mnie mocno po twarzy w asyście zaciekawionych przechodniów. Jednym z nich był stryj Antonino. Na jego widok wybuchnęłam histerycznym płaczem i zerwałam z siebie ubranie pomimo tłumu gapiów, krzyczałam, żeby mnie wykorzystał jak poprzedniego wieczoru. Wezwano karetkę, zaciągnięto siłą do środka i podano silne leki uspokajające. Obudziłam się wyczerpana w szpitalnym łóżku. Obok mnie siedziała zapłakana matka, która pytała w kółko, dlaczego Bóg pokarał ją córką wariatką. Z uporem odpowiadałam, że to oni są obłąkani, skoro godzą się na życie w piekle, uparcie zaprzeczają faktom i wciąż udają, że wszystko gra. Wuj Nuccio zaproponował jej, by wysłała mnie do Rzymu, gdzie załatwi mi miejsce w klinice, w której pracował, abym szybko odzyskała formę. I teraz stwierdził, że można
wykorzystać tamtą historię, by całkowicie zdyskredytować moje zeznania przed prokuraturą. Umówiłam się z matką na spotkanie w Alessandrii na 1 marca. Wiele godzin wcześniej, z samego rana, przyjechali do mnie funkcjonariusze z obstawy, aby sprawdzić sprzęt techniczny i upewnić się, że przyczepione mikrofony działają bez zarzutu; nie mogliśmy ryzykować zmarnowania takiej okazji. Przeprowadzili wszystkie próby w wozie transmisyjnym, którym pojechali za mną w sporej odległości, aby się upewnić, że moja matka nie została użyta jako przynęta i nie wpadnę w pułapkę. Kiedy zyskali pewność, że wszystko jest w porządku, dali mi sygnał i pobiegłam ją uściskać. Nie widziałyśmy się od kilku miesięcy, więc obie zalałyśmy się łzami. Przeraził ją mój zabiedzony wygląd: zawsze miałam długie włosy, a teraz krótka wojskowa fryzura dodatkowo podkreślała rażącą chudość. Impulsywną decyzję o obcięciu się na jeżyka podjęłam kilka miesięcy po wyjeździe z Cogoleto; chciałam odciąć się od przeszłości, zacząć wszystko od początku. A może był to podświadomy akt przeciwstawienia się matce, która obrażała się na babcię, kiedy mnie strzygła w dzieciństwie, ponieważ nikt nie miał prawa dotykać włosów jej córek… Skręcałam się z bólu na myśl o tym, co zamierzam zrobić; wiedziałam, że zdrada pogłębi przepaść między nami, a przecież wciąż odczuwałam silną potrzebę matczynej obecności. I faktycznie już nigdy nie udało nam się odbudować bliższych relacji. Kilka miesięcy później, kiedy zaprezentowano jej ewidentne dowody, czyli własny zarejestrowany głos, oświadczyła z lekceważeniem, że tamtego dnia to nie ona ze mną rozmawiała. To samo zrobił wuj Nuccio, od dłuższego czasu na podsłuchu, który zaprzeczył każdemu słowu, jakie padło podczas jego rozmowy telefonicznej z siostrą. Dopiero po śmierci matki w 2012 roku dowiedziałam się od sióstr, że bezpieczna w czerech ścianach domu wychwalała moją odwagę i przeklinała wszystkich – choć i ona nie była bez winy! – którzy ugięli karku przed Marando. Zamknięte w samochodzie przygotowanym przez policję omawiałyśmy zdarzenia, które towarzyszyły potrójnemu zabójstwu. Pytanie za pytaniem, wspomnienie za wspomnieniem i udało mi się zebrać wszystkie niezbędne deklaracje. Wersja przedstawiona przez matkę idealnie odpowiadała moim zeznaniom w prokuraturze. Przez kolejne dni zamęczała mnie o ostateczną odpowiedź. Wuj Nuccio czekał jak na rozżarzonych węglach, aż nachalny emisariusz Marando zejdzie mu z oczu. Kilka tygodni później dali upust zniecierpliwieniu, podpalając moją lancię, którą tymczasowo zostawiłam w Cogoleto. Brutalny komunikat ugodził mnie prosto w serce. Samochód, prezent
od kuzynów Sergi, towarzyszył mi przez całe małżeństwo z twoim ojcem; to w nim przemierzałam Włochy z północy na południe, to w nim spałam, jadłam, płakałam, przewoziłam jego wspólników, dostarczałam przesyłki. Choć, prawdę mówiąc, spalone auto nie było dokładnie tym samym, które dostałam w prezencie ślubnym; poprzednią lancię skasowałam w wypadku, z którego cudem uszłam z życiem, i twój ojciec po nielegalnym złomowaniu doczepił tę samą rejestrację na identycznym, skombinowanym na boku samochodzie. Ten akt miał nie tylko mnie zastraszyć, ale też dać do zrozumienia, że ich oferta właśnie straciła ważność i że mnie przejrzeli. Zrozumieli, że gram na zwłokę, aby zataić prawdziwe intencje. Próbowałam jeszcze się migać pod pretekstem czekającej mnie poważnej operacji, ale nikt mi nie uwierzył. Także los nie wybaczył mi kłamstwa; kilka miesięcy później czekało już na mnie łóżko na oddziale medycyny nuklearnej w klinice onkologicznej.
Przerzuty Przemierzałam korytarz szybkim krokiem w kierunku majaczących w oddali drzwi. Cisza, tylko mój oddech w uszach. W głowie powracające echem słowa lekarza: „Ma pani niewielkie szanse”. Poczułam, że brak mi tchu. Nie doszłam do głównych drzwi; wybrałam pierwsze po drodze wyjście ewakuacyjne. Włączył się alarm. Dwóch pielęgniarzy ruszyło za mną, by zwrócić mi uwagę, ale wymamrotałam przeprosiny, nawet się nie zatrzymując, i pobiegłam do samochodu. Jeszcze przy wjeździe na autostradę słyszałam tylko własny oddech. I czułam przeraźliwy chłód. Do dziś przechodzi mnie lodowaty dreszcz, gdy przypominam sobie tamto zdanie: „Rak w czwartym stadium”. Nie wiedziałam, jak wrócić do domu i powiedzieć ci, że umieram. Niedawno skończyłaś osiem lat. Drżałam na myśl, że cię zostawię samą, z ledwością panowałam nad kierownicą. W końcu zwolniłam, zatrzymałam się w zatoczce i wysiadłam. Od przyspieszonego oddechu kręciło mi się w głowie. Oparłam się o wbitą w asfalt barierkę, aby nie zemdleć. Patrzyłam na rozpędzone samochody, odczuwając nieprzepartą chęć, by rzucić się pod koła. Nagle zaczęłam wrzeszczeć, ściskając rękoma głowę. A po chwili walić zaciśniętymi pięściami w karoserię i kopać zderzaki. Trafiłam do szpitala dzięki Ornelli, koleżance, która zaprowadziła mnie tam niemalże siłą. Pracowałyśmy razem w fabryce – jedna z tysiąca robót, których się imałam, by związać koniec z końcem. Rozsądek mi podpowiadał, że nie będziemy mogły przez całe życie utrzymywać się z zapomogi państwowej. Rosłaś i musiałam myśleć o przyszłości. Poza tym wisiało nade mną widmo raty za samochód i honorarium dla adwokata zajmującego się apelacją przeciwko Lenie, która przywłaszczyła sobie dom w Cogoleto; przyjmowałam więc każdą propozycję nadgodzin na taśmie. Od kilku miesięcy źle się czułam; ciągle przemęczona, wiecznie poirytowana. Zdarzały mi się omdlenia, ale nie mogłam sobie pozwolić na odpoczynek, bo za bardzo zależało mi na pracy. Zostałam jednak do tego zmuszona pewnego ranka, kiedy obudziłam się w kałuży krwi; dopiero wtedy zadzwoniłam do kierowniczki, że nie pojawię się na zmianie. Zaniepokojona moją nieobecnością Ornella wpadła po południu. Gdy usłyszała o krwotoku, poleciła mi swojego ginekologa. Od twoich narodzin nie byłam na żadnej wizycie. Gdy weszłam do gabinetu, natychmiast dopadły mnie traumatyczne wspomnienia. Przeprosiłam sekretarkę i uciekłam. Ornella była zła,
gdy o tym usłyszała. Powiedziała mi, że jestem sama, mam dziecko do odchowania, a zaniedbywanie zdrowia to szczyt nieodpowiedzialności. Oświadczyła, że pójdzie ze mną do lekarza i kropka. Nie znała mojej przeszłości, sądziła, że jestem pruderyjną wdową z zacofanego Południa, zniewoloną przez chorobliwe poczucie wstydu. Lekarz stwierdził bardzo dużą liczbę polipów ze wskazaniem do natychmiastowej operacji, ale przedtem zalecił dodatkowe analizy. Nie podobała mu się moja niezdrowa bladość i wysłał mnie do kolegi po fachu, abym zrobiła szczegółowe badania. Oprócz wyglądu zaniepokoiła go też huśtawka nastrojów, o której mu powiedziałam. To z tego powodu w ostatnim czasie wyładowywałam się na tobie bez przyczyny, zżerana później bolesnymi wyrzutami sumienia. W dniu odbioru wyników nie spodziewałam się usłyszeć takiej diagnozy. Nowotwór złośliwy gardła. Polipy w macicy okazały się drugorzędnym problemem, który mógł poczekać. Czas naglił. Należało jak najszybciej usunąć raka, ale wcześniej musiałam przyjmować kroplówki z żelazem, by uzupełnić katastrofalny niedobór w organizmie. – Przy takich wynikach to cud, że pani jeszcze się trzyma na nogach – stwierdził lekarz. Żyłyśmy pod ochroną od dwóch lat i przez ten czas zdążyłam się nauczyć, co oznacza samotne macierzyństwo. Odparłam, że przy życiu trzyma mnie siła desperacji. Zatem rak. Po czasie biedy, gwałtów, bicia, przestępstw i ucieczki los podał mi na talerzu kolejne cierpkie danie. Jakbym żyła w szponach złego sadystycznego ducha żądnego nieustanie łez swojej ofiary sakralnej, której dola była obojętna innym bogom. Wróciłam do domu po ciągnącej się w nieskończoność podróży i poprosiłam o przyjście chroniących nas agentów; potrzebowałam ludzkiego wsparcia, by jakoś ukoić nerwy. W ich objęciach wybuchnęłam trudnym do opanowania płaczem. Kiedy wyszli, rzuciłam się na łóżko. Musiałam się uspokoić przed twoim powrotem ze szkoły. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego akurat rak. Może Marando rzucili na mnie klątwę. Nie byłam przesądna, ale w chwili kompletnego zagubienia puściły hamulce zdrowego rozsądku. Rak zagnieździł się za strunami głosowymi, zaatakował organ, przez który wyszły moje oskarżenia skierowanie przeciwko nim. A może spotkała mnie kara boska za historyjkę o czekającej mnie rzekomo operacji, mającą mi pomóc zyskać na czasie podczas udawanych pertraktacji z matką? W ten sposób kłamstwo przeistoczyło się w prawdę. Doszłam do wniosku, że zasłużyłam na raka, i ogarnęło mnie przytłaczające poczucie klęski. Tyle że ja nie mogłam sobie pozwolić na słabość. Miałam ciebie. Musiałam walczyć, znaleźć w sobie wystarczająco dużo wściekłości, aby odwrócić złą passę.
Magiczne słowo: „wściekłość”. Wiodłam życie pełne poniżeń, męczarni, samotności, skazana na los wyrzutka, bez nadziei na normalną egzystencję, nic dziwnego, że zalegały we mnie ogromne pokłady wściekłości, pragnienie odwetu, które mogłam teraz skierować na nowy cel; przekonałam sama siebie, że choroba jest następstwem stresów doznanych przez trzydzieści pięć lat życia, serca podchodzącego do gardła, dławionego zbyt często krzyku. Żyłam z ustawicznym wrażeniem guli tkwiącej w krtani pomimo przełykanej śliny. Może to suma tych wszystkich napięć doprowadziła do raka. Postanowiłam walczyć ze wszystkich sił, żeby go unicestwić. W czasie kiedy zaczynałam walkę z nowotworem, zostałam niespodziewanie wezwana do sądu apelacyjnego jako świadek w sprawie Domenica Marando i Giuseppego Leuzzi, jedynych winnych – jak napisali śledczy – potrójnego zabójstwa. Nikt nie miał wątpliwości, że korzystali z pomocy wspólników, ale brak dowodów oraz świadków ograniczał możliwość odtworzenia wydarzeń. Tylko ja i mój brat Rocco, wtedy już w grobie, zdecydowaliśmy się zeznawać. Marando zgłosili kradzież obu samochodów opisanych przez Roberta Romeo i na tym ślad po nich się urywał; dom w Volpiano gruntownie wyremontowano kilka miesięcy po aresztowaniu Leuzziego i Domenica, położono nowe podłogi i przeprowadzono roboty murarskie, zacierając wszelkie dowody pochodzenia organicznego. Perspektywa opowiadania całej prawdy w obecności oskarżonych zawsze budziła mój ogromny niepokój. Już na początku współpracy Tatangelo ostrzegł, że to nie przelewki. Będą siedzieć kilka metrów ode mnie i zrobią wszystko, aby mnie zastraszyć. Ale gdy nadszedł 31 lipca 2000 roku, przyjechałam do Turynu świadoma, że wcześniej niż z rąk mafiosów umrę z powodu raka toczącego moje ciało, dlatego bez wahania odpowiedziałam na wszystkie pytania. Przed wejściem do sali rozpraw spytano mnie, czy chcę szal, by zakryć głowę i twarz, ale odmówiłam. Nie wstydziłam się wychudzonej twarzy ani krótko obciętych włosów. Następnego dnia „La Stampa” opublikowała moje zdjęcie: „Maria wygląda na twardą osobę, która niejedno w życiu widziała i dźwiga ogromny bagaż emocji; krótkie włosy i ostre rysy twarzy zdają się podkreślać męską decyzję, by wystąpić przeciwko wszystkim”. Dziennikarz nie wiedział o chorobie. Jakiś czas później, za jego pośrednictwem, pewna kobieta przesłała mi sto tysięcy lirów i liścik: „Pani historia bardzo mnie poruszyła. Proszę sobie kupić książki oraz kwiatek, by cieszyć się jego zapachem”. Wyrok skazujący nadszedł po kilku miesiącach; pod koniec października Giuseppe Leuzzi i Domenico Marando usłyszeli wyrok trzydziestu lat więzienia. Moje poświęcenie zatem miało sens. (W uzasadnieniu wyroku sędziowie orzekli, że skazani współdziałali z „osobami trzecimi o nieznanej tożsamości”. Musiało minąć jeszcze dziesięć lat, by doprowadzić do ich procesu, a i to jedynie dzięki
zeznaniom świadka koronnego Rocca Varacallego i twojego stryja Rocca Marando. Dziewiętnastego marca 2014 roku w nieprawomocnym wyroku za winnych uznano twego wujka Rosaria oraz pozostałych trzech wspólników z powiązanych rodzin. Proces pierwszej instancji zakończył się karą dożywocia dla oskarżonych). Po zeznaniach złożonych w lipcu 2000 roku wszyscy mieli o mnie zapomnieć. Wykonałam swoje zadanie i teraz zostałam sama, tylko z tobą, by walczyć z chorobą. Przez dwa lata życia w ukryciu straciłam wszystko, tak samo jak i ty. Wszystkie rzeczy i uczucia. Kiedy po kilku miesiącach od spotkania w Alessandrii moja rodzina dowiedziała się o pułapce zastawionej na matkę, rozwiały się resztki nadziei na poprawę stosunków. W tym czasie musiałyśmy też zmienić miejsce zamieszkania. Nieopatrznie posłuchałam się Leny w sprawie sprzedaży mieszkania w Cogoleto i naraziłam nas na poważne niebezpieczeństwo; w dokumentach pojawił się adres notariusza, u którego sporządziłam pełnomocnictwo na podejmowanie działań w moim imieniu. W ten sposób ujawniłam miejsce swojego pobytu. Pełnomocnictwo dało większe uprawnienia, niż sądziłam: pozwoliło Lenie przepisać na siebie dom. Kiedy agenci z komórki operacyjnej programu ochrony świadków dowiedzieli się o tym, dostałam burę za to, że wcześniej się ich nie poradziłam. Z powodu mojego impulsywnego kroku straciłam mieszkanie i zmarnowałam kilka miesięcy ich pracy. Dostałyśmy dwa dni na spakowanie bagaży, zwolnienie się bez wypowiedzenia z dobrej pracy, którą z trudem znalazłam, i pożegnanie szkolnych koleżanek, z którymi zdążyłaś się zżyć. Kolejna długa podróż i kolejny start od nowa. Do tego problemy zdrowotne. Na szczęście miałam ciebie; byłaś dla mnie najważniejszą osobą na świecie i stanowiłaś jedyne źródło siły, choć to ja byłam i musiałam pozostać dla ciebie opoką. Początki były niezwykle trudne; nie wiedziałam, jak dalej żyć, z powodu bolesnych kuracji, zmęczenia, ataków paniki. Wieczorem patrzyłam, jak śpisz, i płakałam. Kiedy wyniki krwi osiągnęły odpowiednie parametry, bym mogła poddać się operacji, ustaliłam z chirurgiem termin na dzień twojego wyjazdu na kolonie letnie. Miałam dwa tygodnie, by wrócić do sił przed twoim powrotem; w ten sposób chciałam ci oszczędzić traumy. Zmartwił cię fakt, że nie będziesz mogła do mnie dzwonić, bo przez pierwsze dni miałam być pozbawiona głosu, ale cię przekonałam, że wakacyjny czas szybko zleci, i gdy wsiadałaś do autokaru, nie posiadałaś się z radości. A ja z trudem powstrzymywałam łzy. Moje ostatnie myśli, zanim zapadłam w sen wywołany narkozą, były poświęcone tobie. Po wybudzeniu lekarz przekazał mi złe wieści. Nie zdołali usunąć całego guza, więc czekały mnie kolejne cykle chemioterapii, cięższe niż ustalone
wcześniej. Z trudem dochodziłam do siebie. Źle się czułam, a samotność potęgowała ból. Na czas odwiedzin prosiłam, by mnie odprowadzano do sali telewizyjnej, bo nie mogłam znieść widoku przyjaciół i krewnych pacjentów z sąsiednich łóżek. Czułam się sama jak palec. Z drugiej strony – stwierdzałam, aby sama siebie pocieszyć – zawsze byłam sama: i w czasie porodu, i w czasie operacji na tarczycę. A przecież wtedy miałam rodzinę, tak więc w sumie opuszczając ją, nie straciłam jakiegoś skarbu. Kiedy wróciłaś po piętnastu dniach znad morza, wciąż byłam osłabiona. Nie mogłam się tobą zająć, jak powinnam, i wybuchnęłam płaczem, słysząc twoją odpowiedź: „Ja się tobą zaopiekuję, mamusiu!”. Ale najgorsze było dopiero przed nami: po dziesięciu dniach musiałyśmy się rozstać. Z powodu radioterapii i promieniowania kazano mi się trzymać od ciebie z daleka, aby nie narażać twojego zdrowia. W ramach programu ochrony świadków znaleziono ci rodzinę zastępczą, ale miałyśmy pecha: trafiłaś na parę bezdzietnych ponuraków, którym zależało jedynie na obiecanej zapłacie. To był bardzo trudny dla nas okres. Za każdym razem błagałaś przez telefon, żebym zabrała cię do domu: „Źle mi tu, mamusiu!”. Rano, w drodze do szkoły, przechodziłaś pod moim oknem; miałam ochotę przez nie wyskoczyć, by cię tylko móc uściskać; stałam przyklejona do szyby i zalewałam się łzami. Machałaś mi rączką, a ja patrzyłam, jak odchodzisz. Kurczowo chwytałam się życia, by wydostać się z tego przeklętego tunelu i zabrać cię do siebie. Po miesiącu zmniejszono dawkę promieniowania i, przy zachowaniu pewnych środków ostrożności, mogłaś wrócić do domu, do czasu kolejnego cyklu terapii. Kiedy zaterkotał dzwonek u drzwi, pobiegłam otworzyć i stanęłam kilka metrów od wejścia. Nie mogłam cię przytulić, musiałyśmy zachowywać bezpieczną odległość. W salonie czekał na ciebie prezent: w drodze ze szpitala kupiłam ci nowy rower. Ledwie na niego spojrzałaś; twoim jedynym marzeniem było przytulić się do mnie, ale nie mogłaś tego zrobić. Płakałyśmy, zastygłe w cierpieniu naprzeciwko siebie. Powiedziałam w końcu, żebyś poszła do pokoju zostawić rzeczy, a potem umyła ręce, bo obiad jest już gotowy. Rozłożyłam stół, a my usiadłyśmy na obu jego końcach. Próbowałam cię rozśmieszyć i powiedziałam, że będziemy jeść „jak hrabianki”. Dla siebie przygotowałam plastikowe talerze i sztućce, ponieważ przez kilka tygodni musiałam przestrzegać wielu zaleceń, aby ci nie zaszkodzić, łącznie z obowiązkowym wkładaniem, przez dwadzieścia dni, ubrań do worka przed praniem. Chodziłam więc ciągle w tych samych ciuchach, bo nie stać mnie było na nową garderobę. Kiedy nadszedł czas kolejnego cyklu leczenia, zapytałam, czy poza tamtą
rodziną istnieje jakieś inne rozwiązanie. Zaproponowali nam ośrodek. Na miejscu ogarnęły mnie wątpliwości. Budynek na zewnątrz był obdrapany, a i wnętrze nie zapowiadało się obiecująco. Otworzyła nam zakonnica otoczona gromadką dzieci w różnym wieku; wszyscy krótko ostrzyżeni, łącznie z nią. Wyjaśniła, że panuje wszawica, której nie są w stanie opanować, i zaleciła, byś nosiła ciasno zaplecione warkoczyki. Szybko pojechałam kupić środki przeciw wszom, żebyś mogła spryskać ubrania i swoje łóżko. Plaga okazała się jednak zbyt wielka i już po kilku dniach zaczęłaś mi opowiadać o walce z insektami. Ale byłaś pogodna, bo w ośrodku odnalazłaś rodzinne ciepło i mogłaś dzielić swoją samotność z podobnymi do siebie dziećmi, również ciężko doświadczonymi przez życie. Trwało to osiem lat, dłużej niż małżeństwo z twoim ojcem. Przeżywałam każdy dzień, jak gdyby był ostatni. Nadszedł termin kolejnego prześwietlenia, a ja modliłam się tak żarliwie, jak w dniu przyjęcia cię do kliniki Niguarda kilka dni po narodzinach. Z trudem nadążałam ze wszystkim. Wróciłam do pracy i padałam ze zmęczenia. Radioterapia mnie osłabiała, ty zaczęłaś dorastać i bardzo mnie potrzebowałaś w tym niełatwym okresie, ale czułam, że nie jestem w stanie wykrzesać z siebie więcej energii. Minuty spędzone pod ciężką płytą, kiedy musiałam kontrolować każdy oddech, by zredukować do minimum ruchy ciała, ciągnęły się w nieskończoność. A jeszcze dłuższe wydało mi się oczekiwanie na wyniki. Patrzyłam przez okno w poczekalni i liczyłam samochody. Przypomniała mi się zabawa z dzieciństwa: „Jeśli teraz przejedzie czerwony, jestem zdrowa”. Ale sekretarka wyczytała moje nazwisko, zanim nadjechało kolejne auto. Lekarz siedział za biurkiem, jak zawsze z poważną miną. Podał mi kartę pacjenta. – Widzimy się dopiero za rok. Na rutynowej kontroli – powiedział na pożegnanie. Podbiegłam za biurko, aby go uściskać. Udało mi się! Wygrałam z rakiem! Również i ta męka się skończyła. Przed nami znowu jawiła się jaśniejsza przyszłość.
W poczuciu prawdy Niestety przeszłość wróciła nieproszona po dwóch latach. Krótki czas beztroski – jeśli można określić tym mianem życie osoby, która, by związać koniec z końcem, pracuje nocą w fabryce, siedzi godzinami w kasie supermarketu i wkłada ulotki do skrzynek – skończył się w grudniu 2009 roku, w dniu otrzymania wezwania z prokuratury w Turynie. Nie mogłam się sprzeciwić. Wstąpiłam na drogę sprawiedliwości, co nas wiele kosztowało, i postawienie kropki nad „i” było logicznym następstwem tego wyboru. Poza tym czułam się dłużniczką osób, które zapewniły nam ochronę, wsparcie i środki do życia, stały u naszego boku i w razie potrzeby spieszyły z pomocą. Oczywiście nowe wezwanie miało swoją cenę: zżerał mnie niepokój, że będziemy musiały zaczynać wszystko od początku. Ale nie miałam wątpliwości, że tak należy postąpić. Znów czekały mnie przesłuchania i analiza zdjęć, tym razem kilkudziesięciu twarzy. Sprawa wydała mi się poważniejsza niż w przypadku zabójstwa moich krewnych, ale nie wyjawiono mi przedmiotu dochodzenia. Kilka miesięcy później dowiedziałam się, że moje zeznania wykorzystano w dwóch procesach. Pierwszy z nich dotyczył wznowienia śledztwa w sprawie potrójnego zabójstwa: dla wszystkich było od początku jasne, że Leuzzi (w jego domu, po aresztowaniu, znaleziono kartki z zapisanymi słowami przysięgi dla wstępujących do ’ndranghety) i Domenico Marando nie mogli być jedynymi sprawcami zbrodni tego kalibru. Drugi proces z kolei był największą operacją, jaką kiedykolwiek przeprowadzono przeciwko ’ndranghecie w rejonie Turynu, zakończoną odkryciem nowych locali działających na tym obszarze oraz aresztowaniem ponad stu pięćdziesięciu osób za przynależność do mafii, przemyt narkotyków, prowadzenie nielegalnych kasyn, wstawianie przerobionych automatów do gry, przekręty w przetargach, haracze oraz kupczenie wyborczymi głosami. Sąd pierwszej instancji wykazał powiązania ’ndranghety z piemonckimi bossami ze wszystkich partii i jednocześnie gotowość lokalnych polityków i samorządowców do podejmowania współpracy z Kalabryjczykami, potrafiącymi – w sobie tylko znany sposób – zgromadzić głosy setek wyborców. Obrona próbowała zdyskredytować moje zeznania; adwokaci stwierdzili, że jest rok 2013, więc słowa osoby nieutrzymującej kontaktów z oskarżonymi od roku 1998 nie mają znaczenia. Prokuratura uwierzyła jednak w znaczenie posiadanych przeze mnie informacji. Mogłam dużo opowiedzieć o środowisku, w jakim działali.
Wskazać osoby, które widziałam podczas ceremonii przyjmowania nowych członków. Podać nazwiska adresatów przesyłek, które rozwoziłam z polecenia twojego ojca siedzącego w więzieniu. Zaczęłam więc mówić. Opowiedziałam wszystko, co wiedziałam o klanach Marando, Portolesi, Agresta, Perre, Trimboli, siedząc na tym samym krześle, na którym – na oczach trzech sędzin – zeznający mężczyźni trzęśli ze strachu portkami, przedsiębiorcy odwoływali wcześniejsze oświadczenia o doznanych krzywdach, świadkowie wypierali się własnej tożsamości. Ciekawe, co na to osoby twierdzące z uporem, że mafia na północy nie jest w stanie wprowadzić polityki strachu, dzięki której kontroluje tereny na południu kraju. – Kłamliwa suka! – usłyszałam krzyk z klatki. Głos należał do twojego wujka Rosaria oskarżonego w procesie Minotaur z artykułu 416-bis Kodeksu karnego o przynależność do mafii, a także o zabójstwo w ramach toczącej się sprawy śmierci naszych krewnych. Wielokrotnie w trakcie rozprawy podważał moje zeznania i zarzucał mi kłamstwo. Według niego w dniu pogrzebu twojego ojca dostałam od jego rodziny dwieście, a może nawet trzysta milionów lirów na utrzymanie. Oświadczył przed sędziami drugiej instancji, że widział to na własne oczy. Przysięgłam, że to nieprawda. I dodałam, że nawet nie pamiętam, by Rosario zjawił się na cmentarzu. Prokuratora potraktowała moje słowa poważnie i zleciła sprawdzenie, gdzie przebywał Rosario w dniu pogrzebu, 12 maja 1996 roku. Jak się okazało, w więzieniu. – Pomyliłem się, panie sędzio, pieniądze dali jej później, po mszy z okazji pierwszej rocznicy śmierci – próbował naprawić swój błąd. Tyle że wtedy to ja byłam nieobecna. Po ucieczce z Platì latem 1996 roku oraz po spotkaniu z nim i z Domenikiem w domu w Volpiano przed Bożym Narodzeniem tego samego roku nie miałam najmniejszego zamiaru znowu narażać się na ryzyko. Ale jego kłamstwa w trakcie procesu na tym się nie skończyły. – To ja pochowałem ciała trzech ofiar; mogę wskazać miejsce – oznajmił w kwietniu 2013 roku, co zaowocowało przerwaniem rozprawy. Kiedy przekazano mi te słowa, przez kolejne dni nie mogłam powstrzymać łez. Trzy miesiące wcześniej zeznając w procesie Minotaur i mówiąc właśnie o śmierci Nina, wybuchnęłam płaczem i poprosiłam Marando o to, by umożliwili nam pochowanie ciała. Rosario dobrze przemyślał ten ruch: przyznał się do ukrycia ciała, czyli przestępstwa podlegającego już przedawnieniu, ale wyparł się odpowiedzialności za zabójstwo; próbował też wybielić swego brata Domenica, który – wedle jego słów – został niesłusznie skazany za winy kogoś innego. I dostarczył sędziom długą listę osób; szkoda tylko, że już nieżyjących. Ta ewidentna próba zbliżenia się do Domenica bardzo mnie zaniepokoiła.
Wiedziałam, że zerwali kontakty, pokłóciwszy się o podział majątku po bracie Pasqualino, zajmującym się przemytem narkotyków na szeroką skalę; w 2007 roku nagrano w więzieniu Rebibbia rozmowę Domenica z synem i bratankiem. Wściekły na Rosaria, który po śmierci Pasqualina przeszedł na stronę Trimbolich, czyli braci żony, aby móc położyć łapę na majątku, powiedział chłopakom, że wuj Rosi musi umrzeć. Ale teraz nie ulegało wątpliwości, że Rosario próbuje naprawić ich relacje, a może już mu się to udało. Jego oświadczenie w sprawie zakopanych ciał (których nigdy nie odnaleziono pomimo wydanych ponad dwudziestu tysięcy euro przez turyński sąd na zorganizowanie poszukiwań i wykopalisk w lasach Vauda w okolicach Volpiano, nieopodal działki Perrego, gdzie – jak sama widziałam – odbywały się uroczyste przyjęcia do organizacji) obróciło się jednak przeciwko niemu. Od roku 1997, w którym dokonano morderstwa, żaden ze świadków zeznających w tej sprawie nie wspomniał o ciałach. Tylko on stwierdził, że zna miejsce pochówku Nina, stryja Antonina i Franca Mancuso. W ten sposób, choć tylko pośrednio, potwierdził zeznania swojego brata Rocca, świadka koronnego Rocca Varacallego, mojego brata Rocca Stefanellego oraz moje, ujęte w protokołach przesłuchań. Morderstwa dokonano we wskazanym przez nas dniu i miejscu: w Volpiano. Sąd apelacyjny w ośmioosobowym składzie uzyskał potwierdzenie poszlak. Jednak trzech sędziów prowadzących proces Minotaur nie uwierzyło w moje oświadczenia. I nie wzięło ich pod uwagę, analizując sprawę Rosaria oskarżonego o przynależność do mafii, a konkretnie do locali w Volpiano. Rozpatrzono pozytywnie jego prośbę o cofnięcie decyzji w sprawie aresztu prewencyjnego, a ja zyskałam pewność, że sąd pierwszej instancji go uniewinni. Ósmego czerwca 2011 roku, w dniu aresztowania, odsiadywał już od ponad dekady wyrok za przemyt narkotyków. Wiosną 2013 roku kara się skończyła, więc stwierdził, że warto się postarać o anulowanie decyzji w sprawie aresztowania, aby móc wreszcie wyjść na wolność. W czerwcu 2013 roku jego wniosek został przyjęty. Czytając uzasadnienie decyzji, natychmiast zrozumiałam, jaką opinię wyrobili sobie na jego temat sędziowie: był kryminalistą, to nie ulegało wątpliwości, ale jednym z wielu. Ich zdaniem główny akt oskarżenia mógł dotyczyć tylko przynależności do organizacji mafijnej i stwierdzili, że brak jest przesłanek, by skazać Rosaria na areszt prewencyjny w oczekiwaniu na proces. Nie mogłam uwierzyć w ich tok rozumowania; sędziowie zbagatelizowali moje zeznania oraz oświadczenia dwóch kluczowych świadków koronnych, Rocca Marando i Rocca Varacallego. A więc osób blisko z nim związanych – szwagierki Rosaria, jego brata oraz przyjaciela rodziny i wspólnika w interesach – choć przekazaliśmy cenne szczegóły, i to ważne z różnych punktów widzenia. Uznano, że nie wnosimy do sprawy nic istotnego.
Nie potrafiłam się z tym pogodzić i po raz pierwszy w życiu zwróciłam się do gazet, by zdemaskować sędziowskie zaślepienie. Do tej pory nigdy się nie zgadzałam na wywiady; pragnęłam o wszystkim zapomnieć i być zapomniana. Ale tym razem nie mogłam milczeć, więc znalazłam kogoś, kto pozwoli mi zabrać głos. Dwudziestego drugiego listopada 2013 roku, w dniu ogłoszenia wyroku w procesie Minotaur, spełniły się co do joty wszystkie moje obawy, o których opowiedziałam prasie w lipcu poprzedniego roku: Rosario został uniewinniony. Kiedy kilka miesięcy później opublikowano uzasadnienie wyroku, poczułam się tak, jakbym dostała obuchem w głowę. Sędziowie uznali, że podczas składania zeznań kierowałam się uprzedzeniami w stosunku do rodziny Marando. Poza tym nie uczestniczyłam w ceremonii przyjęcia ani Rosaria, ani męża do organizacji, więc na jakiej podstawie mogli go skazać za przynależność do mafii? „To dowodzi, że świadek nie posiadała bezpośrednich informacji, powoływała się tylko na relacje rodzinne i nie potrafiła wyjaśnić, w jaki sposób i z jakiego źródła dowiedziała się o domniemanej przynależności powinowatych do organizacji” – napisano w aktach sprawy. Moje wyjaśnienia straciły wiarygodność, w chwili gdy udzieliłam odpowiedzi na pytanie, które w dniu przesłuchania przepełniło mnie goryczą. – Czy pani należała do ’ndranghety? – zapytał adwokat. – To znaczy, jako żona Francesca Marando? – Spytałem, czy pani była członkiem ’ndranghety – wyjaśnił. Nie mogłam potwierdzić. Nigdy nie wstąpiłam do ’ndranghety, bo oficjalnie nie przeszłam przez rytualne przyjęcie. Szkoda tylko, że nie pozwolono mi wytłumaczyć, że kobiety nie są przyjmowane, ale wystarczy być żoną bossa, by rozumieć, jak się sprawy mają. Z tych właśnie powodów sędziowie uznali, że nie mają wystarczających dowodów, aby uznać Rosaria za winnego zarzutu przynależności do mafii. Dla sądu w Turynie Rosario był przemytnikiem narkotyków na dużą skalę, należał do rodziny o długich tradycjach w tym sektorze, ale nie był mafiosem, choć za takiego uznawali go krewni i przyjaciele. Niektóre zawiłości prawne dla zwykłego – jak ja – szarego obywatela pozostaną na zawsze niepojęte. Dziewiętnastego marca 2014 roku sąd apelacyjny uznał go jednak, wraz z innymi współoskarżonymi, winnym potrójnego zabójstwa i skazał nieprawomocnym wyrokiem na karę dożywocia. Obecnie czeka na zakończenie sądowej procedury. Na wolności. Wystąpiłam w tym procesie nie tylko jako świadek, ale i oskarżyciel posiłkowy, w nadziei na uzyskanie rekompensaty za śmierć brata; sąd zasądził odszkodowanie w wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy euro. Następnego dnia lokalne gazety podały tę wiadomość, ale dziennikarze nie są świadomi, że nigdy
nie zobaczę tych pieniędzy. Marando i ich wspólnicy oświadczyli, że nie dysponują taką sumą, choć wszyscy wiedzą o ich zamożności. Wystarczy przypomnieć listę posiadanych dóbr, ujawnioną przez Domenica w słynnym nagraniu z 2007 roku: złote zegarki i naszyjniki, majątek o łącznej wartości ponad sześćdziesięciu pięciu miliardów lirów, obejmujący gotówkę, hotele, tereny i nieruchomości w całych Włoszech, z których policja śledcza wykryła tylko część. Operacja Marcos mająca na celu ujawnienie ich majątku, prowadzona w ramach skróconej procedury, zaowocowała skazaniem w listopadzie 2012 roku Rosaria, Domenica i Luigiego, syna Pasqualego. Cała trójka została jednak uniewinniona przez sąd apelacyjny w maju 2014 roku dzięki sprytnemu adwokatowi, który zdołał znaleźć lukę w meandrach przepisów i stwierdził, że nie można oskarżyć ich o pranie brudnych pieniędzy pochodzących z nielegalnych interesów, w których oni sami brali udział. Nasz kodeks karny, pomimo toczących się od lat dyskusji, wciąż nie przewiduje kary za własnoręczny obrót nielegalnie uzyskanymi pieniędzmi; z tego też względu nie można nikogo skazać za zainwestowanie prywatnej gotówki pochodzącej z popełnionego osobiście przestępstwa. Obecnie toczy się postępowanie karne, a na ławie oskarżonych zasiedli pomagający Marando figuranci i doradcy, między innymi ksiądz i psycholog z więzienia Rebibbia. Bo ’ndrangheta nie zdziałałaby wiele w osamotnieniu. Istnieje armia osób gotowych do wykonywania mafijnych rozkazów, czy to ze strachu, czy dla korzyści, oraz „białych kołnierzyków” na jej usługach: geodetów, architektów, prawników, lekarzy, księgowych, pracowników banku, członków rad i zarządów gminy, polityków z pierwszych stron gazet. Lojalnych i zaufanych popleczników. Często trzymających się z dala od organizacji, ale – co najważniejsze – niezastanawiających się nad przesłankami pracodawców, którym oferują swoje usługi w zamian za brudne pieniądze. Ciekawe, czy wiedzą, że to właśnie oni stanowią siłę napędową zorganizowanej przestępczości.
Epilog Dzięki spisanym na tych stronach wspomnieniom poznałaś fakty, o których nie miałam dotąd odwagi ci opowiedzieć. Wraz z czytelnikami odkrywałaś prawdę linijka po linijce. Pewnie lepiej zrozumiesz, ile musiałam znieść, teraz, kiedy zostałaś mamą. Gdy powiedziałam ci o swojej decyzji opublikowania naszej historii, odparłaś, że i ty masz dla mnie niespodziankę. Miałaś nieszczęście urodzić się moją córką. Córką wariatki, paccia, jak nazywano mnie w domu. Córką buntowniczki, która w dzieciństwie bawiła się w policjantkę i do dziś uważa, że jej prawdziwym przeznaczeniem było noszenie munduru. Również i ty musiałaś zapłacić za mój niepokorny charakter i od małego znosić zbyt wielkie dla ciebie cierpienia. Wielokrotnie przeklinałam sama siebie, ale zrobiłam to, co uważałam dla nas za najlepsze. Na wszystkie sposoby próbowałam cię chronić. Choć tak naprawdę to ty byłaś moją największą podporą. Dzięki tobie miałam siłę, by walczyć, żyć, wygrać z rakiem. Wszystkich zmarłych opłakiwałam w twoich ramionach. Może nie powinnam ci była opowiedzieć o Roccu i Francescu; w końcu byli jedynie dalekimi wujami. Ale to do ciebie pobiegłam, by się wypłakać, kiedy agenci z komórki operacyjnej programu ochrony świadków przekazywali mi tragiczne wieści, to do ciebie pobiegłam, by się przytulić. Do ciebie, choć byłaś tylko dzieckiem. Stałaś się świadkiem i ofiarą moich ataków histerii, poczucia zagubienia, niekontrolowanych reakcji. Miałam swoje powody, ale ich przecież nie znałaś. Pamiętasz, jak poznawszy prawdziwe nazwisko swojego ojca, poprosiłaś mnie kilka miesięcy później, abyśmy pojechały na jego grób, by go opłakiwać? Nie skończyłaś jeszcze osiemnastu lat, siadałyśmy właśnie do obiadu, a ty, ni stąd ni zowąd, wyskoczyłaś z tym pytaniem. W ataku szału przewróciłam butelki i szklanki, krew uderzyła mi do głowy. Nie dlatego, że tęskniłaś za naszym katem – z powodu niezbadanych meandrów umysłu ja też odczuwam czasem jego brak, więc rozumiałam, że dla ciebie to naturalna reakcja – ale dlatego, że nie wzięłaś w ogóle pod uwagę, na jakie naraziłabyś się niebezpieczeństwo. Jak mogłaś sądzić, że przyjedziesz niezauważona do Platì, gdzie bez zezwolenia nie wolno nawet wejść do baru? Ile czasu, według ciebie, zabrałoby im rozpoznanie córki Ciccia Marando? Jesteś do niego podobna jak dwie krople wody: nerwowe gesty, ostre rysy twarzy, chłodne spojrzenie. I choć minęło dwadzieścia lat, tam nikt o nim nie zapomniał. – A kim niby ma być dziewczyna klęcząca przed jego nagrobkiem?! – krzyczałam.
Jak tysiąc razy wcześniej trzasnęłaś drzwiami i wybiegłaś z domu. Nie było w tym twojej winy; wychowałaś się w swobodzie miasta północno-środkowych Włoch i nie mogłaś znać tamtejszych realiów. Do dziś przyjeżdżający do Platì dziennikarze i badacze krążą pod eskortą karabinierów, a ty sądziłaś, że możesz pojechać tam sama. Krzyczę na ciebie, kiedy próbujesz rozgrzebywać przeszłość. Ale cię rozumiem, bo i ja, nie bacząc na zadawany sobie ból, szukam kontaktu z naszymi korzeniami. Odliczam kolejne lata, wspominam rocznice śmierci, urodziny, uroczystości, które mnie ominęły. Nie przestaję wyłapywać informacji na odległość: nauczyłam się korzystać z komputera i internetu, które stały się moją jedyną przepustką do podróży. Co wieczór, po kolacji, surfuję, marząc o dalekich miejscach i szukając śladów krewnych. Czasami znajduję nowiny w gazetach; dowiedziałam się, że mój brat Vincenzo skończył odsiadywać wyrok za porwanie Kauten, ale znów popadł w konflikt z prawem. Znalazłam też informacje o wujku, jednym z dwóch braci mojej matki, lekarzu od zawsze zaangażowanym w politykę. Moje siostry są na Facebooku. Na zdjęciach widzę ich uśmiechnięte twarze. Śliczna jak zawsze Elena; Cosma, po pierwszym nieudanym małżeństwie, wyszła ponownie za mąż, tym razem za pracownika gminy w Ligurii. Zazdroszczę im: zdołały stworzyć szczęśliwe domy, cierpienia z dzieciństwa zepchnęły w mroki niepamięci. Francesca jest już dorosłą kobietą. Carlo wyjechał do Stanów Zjednoczonych i dzięki temu uniknął haniebnego losu mężczyzn z naszej rodziny. Żadne z nich nie wystąpiło jako oskarżyciel posiłkowy w procesie o zabójstwo Nina. Carlo i Francesca powinni byli to uczynić ze względu na swojego ojca, przeklętego stryja Antonina. Ale nie. Nie pojawili się nawet na jednej rozprawie. Zero zainteresowania, próby zrozumienia, jak potoczyły się sprawy. Zero roszczeń względem Marando. O Marando najłatwiej znaleźć wiadomości; rozpisują się o nich gazety i od ponad trzydziestu lat goszczą w rubrykach kryminalnych. Co chwila trafiają do więzienia albo z niego wychodzą, ale niewzruszenie kontynuują swą wielopokoleniową działalność. Po procesie Minotaur i oświadczeniu Rosaria w sprawie ukrytych ciał prasa znów skierowała na nich swe reflektory. Oglądam profile na serwisach społecznościowych ich następców: profile siostrzeńców, bratanków oraz ich znajomych o czystej kartotece. Wpisy są szokujące. Żyją w kulcie systemu wartości, który w pełni podzielają; publikują posty gloryfikujące braterstwo, zmowę milczenia omertà, własną ideę sprawiedliwości. Wysyłają życzenia świąteczne wszystkim więźniom. Nie wahają się zamieszczać zdjęć komandosów, broni, ładnych dziewczyn, wypasionych bryk i markowych ciuchów. Uwielbiają gangsta rap i filmy o mafii. Ich idolem jest Al Pacino z Ojca chrzestnego i Życia Carlita. Człowiek z blizną cieszy się ich
największym uznaniem. Szkoda, że nigdy nie zdarzyło mi się poznać osobiście takiego filmowego bohatera jak Michael Corleone, Carlito Brigante czy Tony Montana ani w Platì, ani w mafijnych koloniach na północy. To byłby krąg twoich przyjaciół. Znalazłabyś się w gronie ich znajomych, pojawiałabyś się na zdjęciach z ich imprez, w ich objęciach. Oszczędziłam ci odgrywania roli wedle ustalonego scenariusza i wyciągnęłam z koszmaru, jakim jest życie w ich świecie. Za butnymi uśmiechami kryją się lęk, stres, ambicja, strach przed porażką. Z czasem zdobywasz się na odwagę i przeobrażasz w monstrum, zgodnie z oczekiwaniami rodziny. Prawdę powiedział przedszkolance jeden z najmłodszych pokrzywdzonych, biedny chłopczyk z Kalabrii, który był świadkiem zabójstwa ojca i po przeżytej traumie nie chciał urosnąć; kolorując obrazek, oświadczył niespodziewanie, że nie chce pomścić tatusia, bo się boi. Kto wie, czego pragną od życia towarzyszące im dziewczyny. Smutny los spotyka wybranki mafiosów. Marny żywot. Dziesiątki z nich zamknęły już oczy na zawsze. Widziałam zbyt wiele smutnych spojrzeń kobiet. Spojrzeń matek, które padły ofiarą mafijnego kodeksu przemocy. Jak zielone oczy Marii Strangio z San Luca, kobiety o wyjątkowej urodzie, którą poznałam w Platì. Przychodziła w odwiedziny do twojej babki, by ponarzekać na swój los i wysłuchać utyskiwań na mój temat. W dniu Bożego Narodzenia w 2006 roku została zmasakrowana na oczach swoich dzieci przez najemnych morderców, którzy szukali jej męża. Jej śmierć stała się punktem zapalnym i przyczyną rzezi w Duisburgu, która ukazała Włochom i Europie zasięg i siłę rażenia ’ndranghety i jej macek. Tragiczne wydarzenia z Niemiec zaowocowały dochodzeniem w sprawie działalności klanów poza ich rodzinnymi stronami, przede wszystkim na północy Włoch. Szkoda tylko, że ówczesny burmistrz Turynu oraz prezydenci powiatu i regionu postanowili uciszyć alarm wywołany przez dziennikarzy. Stara śpiewka: nie wolno mówić o ’ndranghecie, bo to szkodzi reputacji regionu. Ale moja historia dobitnie świadczy o tym, że mafia jest wszędzie. Wystarczy połączyć doniesienia policyjne, by zrozumieć, jak głęboko się zakorzeniła. Podpalenia sklepów, haracze, lichwa, handel narkotykami, nielegalne kasyna, aresztowania zbiegów, którzy mogą liczyć na gęstą siatkę kryjących ich współpracowników. I morderstwa. Ładna mi mafia finansowa w garniturach i krawatach, jak wielu ekspertów z bożej łaski próbuje nam wmówić przez ostatnie lata; także na północy padają strzały, i to często. Jedno z najgłośniejszych zajść miało miejsce w 2004 roku, w San Mauro Torinese. Siedzący na ławce emeryt, siedemdziesięciosiedmioletni Giuseppe Gioffrè, został zastrzelony w biały dzień. Ostatni akt wendety, zapoczątkowanej w Sant’Eufemia d’Aspromonte kilkadziesiąt lat wcześniej, od której próbował się odciąć, przeprowadzając się w 1972 roku na północ kraju po odbyciu krótkiej kary pozbawienia wolności. Minęło czterdzieści lat od zabójstw, które popełnił Gioffrè
w 1964 roku. Rok później zabili jego żonę i zaledwie dziesięcioletnie dziecko, ciężko raniąc pozostałą trójkę rodzeństwa. Ale to im nie wystarczyło. W San Mauro egzekucji dokonał dwudziestoczterolatek, którego nie było jeszcze na świecie, kiedy doszło do pierwszych zajść. Ale ’ndrangheta wyrównuje rachunki nawet po kilku dekadach. Dlatego też wiem, że wyrok śmierci na mnie nigdy nie ulegnie przedawnieniu. Marzę, by pewnego dnia móc spokojnie chodzić po ulicy, nie kryć twarzy, nosić ulubioną fryzurę i niekamuflujące ciała ubrania. Ale wiem, że nie mogę i nigdy nie będę mogła sobie na to pozwolić. Strach pozostanie na zawsze moim towarzyszem. I tak powinnam się cieszyć z prezentu, jakim jestem życie, choćby w ukryciu. Bo ’ndrangheta nie zapomina. Oni wciąż mnie szukają.
Podziękowania Nigdy nie opublikowałabym tej książki bez wsparcia i zachęty prokuratorów Gian Carla Casellego i Roberta Marii Sparagni oraz sierżanta Luigiego Salerno. Proszę, by moje podziękowania przyjęli też kapitan Vincenzo Berté oraz Ferdinando Brizzi, Monica Abbatecola, Cosima Marocco, Massimiliano Marche. Dziękuję chroniącym mnie funkcjonariuszom: Moreno, Serenelli, Franco. Oraz zaprzyjaźnionym karabinierom: Stefanowi, Thomasowi, Francescowi. Podziękowania dla Marca Nebiolo, Giuseppego Legato, Giovanniego Tiziana, dziennikarzy śledczych, którzy udzielili mi profesjonalnego i gorącego wsparcia podczas pracy. Dziękuję Lucii Vastano za naukę. Oraz Rosy i Pierowi – oni najlepiej wiedzą za co. Jestem również wdzięczna Nicoletcie Lazzari i Francescowi Anzelmo za to, że uznali moją historię za wartą opowiedzenia. Oraz Manueli Mareso, która pomimo dzielącej nas odległości zdołała spleść moje słowa w całość, z determinacją i delikatnością znosząc mój trudny charakter.
Spis treści Prolog Sala bunkier Żegnaj, Platì Chleb i węgiel Z płomieni do piekła Zwyrodnialec Zakładniczki Brudne pieniądze W czterech ścianach Droga ucieczki Pierwsza noc Strzał z grubej rury Grzeszna miłość Obrządki i rytuały Córka bossa Plan idealny Randki w ciemno Nieukojony ból Oddech na karku Śmiertelna pułapka Świadek Na rozstaju Przerzuty W poczuciu prawdy Epilog Podziękowania