Sylvia Andrew Kapitulacja uwodziciela . Tłumaczyła Bożena Kucharuk ROZDZIAŁ PIERWSZY Bruksela, czerwiec 1815 W Brukseli dobiegał końca kolejny bezchmu...
14 downloads
31 Views
1MB Size
Sylvia Andrew
Kapitulacja uwodziciela
. Tłumaczyła Bożena Kucharuk
ROZDZIAŁ PIERWSZY Bruksela, czerwiec 1815 W Brukseli dobiegał końca kolejny bezchmurny dzień i choć słońce chowało się już za Hotel de Ville, nadal było ciepło. Wzmożona aktywność wojsk zrodziła plotki o zbliżającej się, od dawna oczekiwanej konfrontacji Napoleona z księciem Wellingtonem. Jednak ani upał, ani płotki zdawały się nie robić wrażenia na dwóch oficerach zmierzających pewnym krokiem przez Grandę Płace w stronę Rue de la Blanchisserie. Dla dobrze poinformowanych było jasne, dokąd się udają. Tego wieczoru księżna Richmond wydawała bal, który zapo wiadał się na najświetniejsze wydarzenie towarzyskie sezonu. Mężczyźni idący przez Grandę Place mieli na sobie galowe mundury, jeden czerwony, drugi niebieski, z kurtkami suto sza merowanymi srebrem i złotem. Obaj nosili eleganckie obcisłe spodnie oraz nieskazitelnie białe rękawiczki. Przystojniejszy z oficerów ubrany był dodatkowo w lamowaną futrem pelisę. Choć mieszkańcy Brukseli przywykli do widoku wojska na ulicach, ta para ściągała pełne uznania spojrzenia, zwłaszcza ze strony dam. Obaj panowie byli mniej więcej jednego wzrostu, ogorzali od słońca, wysocy, a świetnie dopasowane mundury je szcze podkreślały ich smukłe, atletyczne sylwetki, emanujące męskim wdziękiem i siłą. Jeden z nich, major, nie był specjalnie przystojny, ale miał w sobie coś bardzo pociągającego mimo
niezaprzeczalnej władczości. Jednakże to jego towarzysz, kapi tan huzarów, budził większe zainteresowanie płci pięknej. Spra wiał wrażenie pewnego siebie, lecz drobne zmarszczki wokół oczu i ust świadczyły o pogodnym usposobieniu, a panie, którym udało się przyciągnąć jego wzrok, musiały zauważyć, że ma cudowny uśmiech i ładne niebieskie oczy o miłym wy razie. Mężczyźni rozmawiali ze swobodą cechującą starych przy jaciół, a ich śmiech nie milkł. Skręcili w jedną z bocznych uli czek otaczających rynek. - Zatem podjąłeś decyzję, Adamie? Ta kampania będzie twoją ostatnią? - Huzar miał dźwięczny, niski głos. - Trudno mi w to uwierzyć po tych wszystkich latach. Adam Calthorpe odpowiedział zdecydowanym tonem. - Możesz mi wierzyć, Ivo. Jestem potrzebny w Anglii. Po siadłość Całthorpe'ów ostatnio mocno podupadła. Mam tam wiele do zrobienia. Ivo Trenchard potrząsnął głową. - Mimo wszystko trudno sobie wyobrazić Adama Calthor pe'a, z Pięćdziesiątego Drugiego, wiodącego spokojne życie w Somerset. - Zapewniam cię, że będzie mi to odpowiadało. - Pewnie masz zamiar się ożenić. - W glosie Iva było tyle pesymizmu, że Adam się roześmiał. - A dlaczegóżby nie? Czy po latach włóczęgi po Europie może być coś lepszego niż ustatkowanie się u boku miłej, lubią cej dom dziewczyny? Żadnych walk, żadnych kłótni, tylko wy godne, uporządkowane życie. - Cóż, życzę ci szczęścia... jeśli tego właśnie pragniesz. - Czemu nie zrobisz tego samego? Napoleon został pobity, więc zanosi się na lata pokoju. W wojsku nie będzie zbyt cie kawie. Może też znajdziesz sobie żonę i ustatkujesz się?
Ivo Trenchard przystanął, wpatrując się w przyjaciela ze zdu mieniem. - Adamie! Czyś ty oszalał? Znasz moje poglądy na temat kobiet. - Myślałem, że lubisz kobiety. - Owszem. Ale nie tak, żeby się żenić. To ostatnia rzecz, jakiej bym od nich chciał. - Ale... Ivo nie dał sobie przerwać. - Posłuchaj, Adamie, jeśli chcesz się ożenić, to twoja spra wa. Ja się do tego nie nadaję. - Dlaczego? - Z biegiem lat doszedłem do smutnego wniosku, że istnieją tylko dwa rodzaje kobiet - wesołe, z którymi się flirtuje, oraz nudne, z którymi się tego nie robi. Te nudne są lepszymi żona mi, ale życie z nimi nie jest specjalnie zabawne. - Z pewnością się mylisz, Ivo. Bo jeśli nie, to niewielkie mam szanse na zaznanie szczęścia. - Przypuszczam, że istnieją nieliczne wyjątki. Miejmy na dzieję, że na taki trafisz, choć nie wydaje mi się to prawdopo dobne. - Nie doceniasz mnie. A cóż złego w tym, by żona była wesoła? - Rozejrzyj się. Stawiam ostatni żołd, że na każdą piękną kobietę zadowoloną z towarzystwa męża na dzisiejszym balu przypadnie pięć uczepionych ramienia starego nudziarza, które go jedyną zaletą jest bogactwo. - Jesteś bardzo surowy w sądach. - Taka jest prawda. A nasze środowisko do tego zachęca. Jedynym celem istnienia kobiety jest korzystne wyjście za mąż. Wbija im się to do głowy już od kołyski, więc potem potrafią być bezwzględne. Wierz mi, bo wiem, co mówię. - Ivo spose-
pniał, po czym wzruszywszy ramionami, mówił dalej: - A kiedy znajdą już odpowiedniego kandydata i zaciągną go do ołtarza, rozglądają się za rozrywką. Dla większości kobiet małżeństwo to interes. Lojalność, miłość, szacunek niewiele się liczą. Adam popatrzył na przyjaciela z nieskrywaną troską. - Nigdy wcześniej tak nie mówiłeś. Nie byłeś taki cyniczny. - Mam swoje powody, których teraz nie będziemy roztrzą sać. Zamierzam dobrze się dziś bawić. Nie przejmuj się, Ada mie. Nie jest ze mną aż tak źle. Musiałeś zauważyć, że szczę śliwe mężatki zostawiam w spokoju, choć muszę przyznać, że niewiele ich widziałem. - A wobec pozostałych nie masz skrupułów? Z takim po dejściem nigdy nie znajdziesz żony. - Wiesz co? Naprawdę się o ciebie martwię. Niedługo ka żesz mi upatrzyć sobie głupiutką debiutantkę. Przysięgam, że wolałbym paść trapem. O nie, zdecydowanie wolę kobiety takie jak Arabella Lester czy Heloise Leiken. Obie czarujące, ale wąt pię, by często myślały o swoich mężach, kiedy są ze mną. - Domyślam się, że madame de Menkelen też należy do tej kategorii? - wtrącił Adam. Ivo odpowiedział mu szerokim uśmiechem. - Nic nie uchodzi twojej uwagi, co? Miłosne igraszki to tyl ko jedna z dwóch największych życiowych przyjemności. Po rządna kampania dostarcza nie mniej uciechy. - Miejmy nadzieję, że będę miał więcej szczęścia w wybo rze żony - powiedział Adam z uśmiechem. - Jaki wybór masz na myśli? Przyjmując, że mężczyzna szu ka w małżeństwie szczęścia, a nie bogactwa, według jakich sen sownych kryteriów wybiera partnerkę na resztę życia? Nie, nie, Adamie, jedyny wybór, jaki mamy, to żenić się albo nie żenić. Jeśli mężczyzna postanawia wziąć sobie żonę, to czy będzie szczęśliwy, jest kwestią przypadku, nie wyboru.
- Nie wierzę, że znalezienie odpowiedniej żony będzie aż tak trudne, jak twierdzisz. Nie szukam wielkich emocji i prze żyć, lecz spokojnego życia z rozsądną kobietą. - Po miesiącu umrzesz z nudów. - Nie sądzę. - Adam spojrzał na wysoki budynek. - Jeste śmy na miejscu. Doskonała muzyka, ale u Richmondów zawsze wszystko jest w najlepszym gatunku. Gdy tylko weszli do środka, poprowadzono ich do nie wielkiego pokoju na piętrze. Czekał tam na nich pułkownik Ancroft. - Świetnie! Tom Payne i inni już są. - Są jakieś nowe wieści, sir? - spytał Adam. - Owszem. Niestety, złe. Francuzi w dużej sile przeprawili się przez Sambrę dziś rano. Prusacy bronią się przez cały dzień i wygląda na to, że Charleroi padnie, jeśli jeszcze to nie nastą piło. Armia przed świtem przystąpi do walki. Gdy tylko książę i jego adiutanci: przygotują rozkazy, zostaniecie poproszeni o ich dostarczenie. - Mamy czekać tu z panem, sir? - spytał tym razem Ivo. - W żadnym razie! Macie dołączyć do gości księżnej i sta rać się tłumić wszelkie niepokoje. Wellington niedługo przybę dzie, a tymczasem życzy sobie, by bal trwał. Nie chcemy paniki. Będę was informował na bieżąco. Idźcie i udawajcie, że dobrze siębawicie. - Cóż, nie wiem jak ty, Adamie, al eja będę się dobrze bawił - zapewnił lord Trenchard, patrząc na wystrojone towarzystwo zgromadzone w sali balowej. - A jeśli trzeba uspokajać panie, chętnie się tym zajmę. Godzinę później Ivo pochylał się nad jedną z najpiękniej szych uczestniczek balu, podając jej ramię. - Przykro mi, że cierpi pani z powodu gorąca, madame. Czy
mogę zaproponować spacer po ogrodzie? Na zewnątrz może być chłodniej, chociaż w to wątpię. Wkrótce nad Brukselą musi przejść burza. Dama spojrzała na niego z wdzięcznością wielkimi piwnymi oczyma. - Nie miałabym nic przeciwko temu, lordzie Trenchard. Kiedy zmierzali do wyjścia, Ivo zauważył dezaprobatę we wzroku kilku bardziej zasadniczych osób. Jeszcze nie zapo mnieli skandalu, jaki wywołała jego niedawna zażyłość z hra biną Leiken, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Dezaprobata zwykle sprawiała, żezachowywał się jeszcze bardziej wyzywa jąco, a Heloise Leiken warta była ryzyka. Piękna, dowcipna i czarująco chętna, zabawiała go przez długie tygodnie, dopóki na scenę nie wkroczył jej mąż i nie wywiózł jej do rodowej po siadłości kilka mil za Brukselą. Już na zewnątrz madame de Menkelen obdarzyła go uśmie chem. - Bardzo mi się podoba - oznajmiła. - Bo jest uroczo - odparł Ivo, całując jej dłoń. - Przejdzie my do końca alejki? Następne pół godziny spaceru w ciepłym, pachnącym ogro dzie upłynęło przyjemnie, ale Ivo nie był specjalnie rozczaro wany, kiedy dama zażyczyła sobie powrócić do sali balowej. Czekały go ciekawsze rzeczy. Odprowadził ją, po czym prze prosił i udał się wprost do pułkownika Ancrofta. Nie było żad nych nowin. Rozejrzał się za Adamem, lecz nigdzie nie mógł go dostrzec. Z westchnieniem wmieszał się w tłum. Po pew nym czasie miał dość i znów wyszedł do ogrodu, tym razem sam. Adam także tam był, pogrążony w rozmowie z Tomem Payne'em, ale Ivo nie przyłączył się do nich; stojąc w cieniu, palił jedną z małych cygaretek, które przywiózł z Hiszpanii. Z jakiegoś powodu był niezadowolony.
Czyżby perspektywa zbliżającej się bitwy wprawiała go w taki stan? A może raczej to, co Adam mówił o małżeństwie i statecznym życiu? Ivo od lat żył pełnią życia, uwielbiał braterstwo broni, ryzy ko, emocje towarzyszące walce. Były też przygody innego, przyjemniejszego rodzaju, kiedy uczył się doceniać zalety Hi szpanek i Portugalek... Tu, w Belgii, było podobnie, tyle że przerwa w działaniach bojowych trwała dłużej. Może zbyt dłu go, bo niekończący się ciąg koncertów, rautów, przyjęć i balów, nadających sezonowi blask, jakiego Bruksela dotąd nie widzia ła, nagle stracił smak. Nawet zdobywanie takich piękności jak Isabelle de Menkełen nie miało już uroku. Ivo poruszył się niespokojnie. Adam oskarżył go o cynizm. Czy miar rację? Być może. Po pierwszych młodzieńczych eska padach nauczył się ostrożności w podejściu do młodych panien na wydaniu. Było wśród nich parę wartych zachodu, takich jak Charlotte Gurney, ale większość stanowiły niemądre istoty, zbyt łatwo dające się łapać na lep urodziwych rysów, zręczności w tańcu czy komplementów. Ogólnie rzecz biorąc, wolał szukać towarzystwa wyrafinowanych światowych kobiet, które znały zasady i, podobnie jak on, czerpały przyjemność z romansu, nie wymagając niczego poza rozrywką. Był zepsuty, ma się rozumieć, ale większość jego związków kończyła się przyjaźnią. Su mienie rzadko mu doskwierało. Nie pozostawiał za sobą złama nych serc. W istocie im lepiej poznawał kobiety z towarzystwa, tym mniej skłonny był wierzyć, że w ogóle mają serce. Dlaczego nie chciał przyznać nawet przed sobą, że rzeczy wistym powodem jego rozdrażnienia był, oczywiście, zatarg z ojcem? Już w przeszłości dochodziło między nimi do różnicy zdań. Mimo wszystkich brukselskich rozrywek wspomnienie tamtego okropnego styczniowego dnia wciąż silnie tkwiło w pa mięci. Perspektywa bitwy, możliwość śmierci na polu walki je-
szcze podsycały żal i gorzkie poczucie niesprawiedliwości. Dla czego ojciec mu nie wierzył? Z sali balowej dobiegły piskliwe dźwięki dud, co oznaczało, że regiment górali przybył zabawić gości księżnej, Ivo ich nie słuchał. Ogród, muzyka, bal przestały dla niego istnieć; przeży wał od nowa wydarzenia ostatnich pięciu miesięcy, poczynając od fatalnego dnia na początku stycznia. Kto mógł przypuszczać, że niewinne odwiedziny u starego sługi z sąsiedniej wioski będą miały tak okropne skutki.. . Zamek Sudiham, styczeń 1815 Ivo Trenchard zaklął, rozgarniając zeschłe paprocie i jeżyny utrudniające mu przejście. Uznał za dobry pomysł, by wrócić do Sudiham na skróty przez las, ale po drodze zboczył ze ścieżki i teraz musiał brnąć przez gęstwinę, ciągnącą się aż do podjazdu przed domem. Nie powinien był tak długo bawić u starego Be na, ale też nie był w stanie wcześniej się od niego wyrwać. Ben leżał przykuty do łóżka, a uwielbiał opowiadać o czasach, kiedy był masztalerzem w Sudiham i uczył Iva jeździć konno, ledwie chłopiec urósł na tyle, by utrzymać się w siodle. A teraz Ivo błą dził po lesie, wiedząc, że jeśli szybko nie odnajdzie drogi, spóźni się na partię bilarda, którą obiecał ojcu. Ze złością szarpnął kolejną, wyjątkowo oporną gałąź. Powi nien już wracać do Londynu. Boże Narodzenie upłynęło cał kiem przyjemnie, ale pięć tygodni w towarzystwie lorda Veryana zupełnie mu wystarczyło. Bardzo kochał ojca, lecz zapo mniał, jakim potrafi być tyranem. Przez całe życie, odkąd tylko Ivo osiągnął wiek, w którym ma się własne zdanie, nieustannie się kłócili. Wiele razy dochodziło między nimi do ostrych starć; najgorsze, trwające tygodniami, nastąpiło, kiedy Ivo uparł się wstąpić do armii. Nigdy tego nie żałował. W wojsku było mu
dobrze, a życie w domu z pewnością stałoby się nie do zniesie nia. Zastanawiał się, jak Peregrine, jego młodszy brat, mógł tak długo wytrzymać. Tyle że Perry nienawidził scen i zawsze był skłonny raczej ustąpić, niż narażać się na niezadowolenie ojca. Najświeższy pomysł lorda Veryana, że Ivo wystąpi z wojska i ożeni się z Charlotte Gurney, był niedorzeczny, lecz omawiany z uporem, który niezmiernie Iva irytował. Z punktu widzenia ojca taki związek bez wątpienia niósł pewne korzyści. Sir George Gur ney był jego starym przyjacielem, a Charlotte jedynaczką. Chodzi ło nie tylko o zacieśnienie więzów przez małżeństwo. Choć Gurneyowie nie byh specjalnie bogaci, posiadah najlepsze ziemie uprawne w okolicy, więc ich dziedziczka wniosłaby sporo żyznych pastwisk do posiadłości Sudiham. Charlotte mogła uchodzić za ładną, jeśli ktoś lubił rumiane policzki i duże niebieskie oczy, ale jej maniery i zachowanie na pawały Iva niesmakiem. Ta dobrze rozwinięta osiemnastolatka dawała w żenująco jasny sposób do zrozumienia, że jest więcej niż chętna go poślubić. Ivo był zmuszony wyjaśnić jej, że ani myśli spełniać życzenia Charlotte i swego ojca. W scenie, jaka nastąpiła po jego wyjaśnieniach, panna Gurney ujawniła cechy charakteru przerastające najgorsze oczekiwania Iva. Aż się wzdrygnął na samo wspomnienie... Odgarnąwszy kolejną gałąź, stwierdził z ulgą, że wreszcie trafił na jeden z konnych traktów prowadzących przez las do Sudiham. Na wprost ujrzał zaniedbaną chatę, którą pamiętał z dawnych czasów. Od domu dzieliło go pół godziny marszu. Zbliżywszy się do zabudowań, przystanął. Chata pozostawała niezamieszkana od łat, ale przez okno widać było migoczący blask ognia. Włóczęga? Cygan? Ben mówił, że w okolicy kreci się ich trochę. Ivo wolno podszedł bliżej. - Jest tam kto? - zawołał. Ze środka dobiegły odgłosy gwałtownego poruszenia. Ivo
pchnął drzwi. Były zamknięte. Poważnie zaniepokojony naparł na nie ramieniem. Drzwi w końcu ustąpiły. Prymitywna chata składała się z jednego głównego pomieszczenia i dobudowanej z tyłu niewielkiej kuchni. Przez brudne okna wpadało niewiele dziennego światła. Jednak na palenisku buzował ogień, podłogę zaścielały poduszki, a w przejściu prowadzącym do kuchni Ivo ujrzał Charlotte Gurney, na wpół ukrytą za drzwiami. Musiała być zaskoczona jego nagłym wtargnięciem, ale, o dziwo, nie sprawiała wrażenia przestraszonej. - Charlotte! - wykrzyknął Ivo. - Co, u diabła, tutaj robisz? - Ja... ja... - Zerknęła szybko w stronę kuchni, a potem zamknęła drzwi, podniosła z podłogi kapelusz i z ociąganiem podeszła do Iva. Następnie z przesadnie szerokim uśmiechem wydała z siebie westchnienie ulgi. - Och, tak się bałam! - po wiedziała. - Zdawało mi się, że słyszę hałas w kuchni, ale ni kogo tam nie ma. A potem ty wpadłeś do środka..-. Tak się cie szę, że to ty, Ivo. Byłam pewna, że to złodziej. - Ale skąd się tu wzięłaś? To nie jest odpowiednie miejsce dla ciebie. - Wiem. - Więc co tu robisz? - Hm... Właściwie... Byłam na przejażdżce i... koń mnie poniósł. Udało mi się bezpiecznie spaść, ale nie wiedziałam, gdzie jestem... dopóki nie trafiłam do tej chaty. Wtedy zaczęło padać, więc... się tu schroniłam. - I rozpaliłaś ogień? - Ogień? Ach, tak!... Tak! Było mi zimno. Ivo uznał, że Charlotte kłamie jak z nut. - Co planowałaś zrobić, gdybym się nie zjawił? Otworzyła szeroko oczy. - Miałam zamiar, kiedy już się rozgrzeję, pójść pieszo do Sudiham, oczywiście. Cóż innego mogłabym zrobić?
- A twój stajenny? Czemu go tu nie ma? - Pojechał za moją klaczą. Pewnie wciąż jej szuka. Dlacze go mnie tak wypytujesz? Czyżbyś mi nie wierzył? Dla Iva było całkiem oczywiste, że Charlotte Gumey kłamie jak najęta, ale nie chciał wdawać się z nią w kłótnię. Wiedział, że im szybciej wywinie się z kłopotliwej sytuacji, tym lepiej. Musiał jednak dopilnować, by dziewczyna bezpiecznie dotarła do domu. - Włóż kapelusz - polecił - i zapnij porządnie pelerynę. Na zewnątrz jest zimno. Odprowadzę cię do Sudiham, a potem ode ślę powozem do domu. - Och, dziękuję! Co ja bym bez ciebie zrobiła? Ivo nie uważał za konieczne odpowiedzieć. - Usiądź przy oknie - rzucił krótko - a ja dokładnie wyga szę ogień. Możesz wziąć mój płaszcz. - Podał jej swoje okrycie i zajął się paleniskiem. Jednakże nim uporał się z ogniem, z zewnątrz dobiegł od głos świadczący o czyimś przybyciu. Podszedł do drzwi i serce mu zamarło, kiedy dostrzegł swe go ojca i sir George'a Gurneya zajeżdżających konno przed cha tę. Zsiedli z koni, odwrócili się i popatrzyli na Iva ze zdumie niem. - Ivo! - wykrzyknął ojciec. - Myślałem, że jesteś w do mu. Byłem pewien, że się spóźnię na partię bilarda. Co tu ro bisz? W dodatku z podwiniętymi rękawami. Ta chata od lat jest pusta. - Niech mnie licho, założę się, że ma tam dziewczynę, Rupercie - powiedział ze śmiechem sir George. - A to hultaj. Rzućmy na nią okiem. Jest ładna? - Nie! - krzyknął przerażony Ivo. - Mylicie się! Ja... po prostu zobaczyłem przez okno światło i wszedłem. Jakiś włó częga musiał tu nocować. Zdjąłem płaszcz, bo gasiłem ogień.
Z chaty dobiegł łoskot. Obaj starsi panowie pokręcili gło wami. - Nieźle, mój chłopcze. Chodźmy. Popatrzmy na tę ślicz notkę. Ivo stanął w obliczu nieuchronnego. Odsunął się na bok, po zwalając im wejść do chaty. Zrobił, co mógł, żeby uchronić Charlotte przed gniewem ojca, ale nie zamierzał dla niej kłamać. W milczeniu patrzył, jak zatrzymują się w progu. - Charlotte! Co, u... co to ma znaczyć? - Nastąpił moment ciszy, kiedy sir George omiótł wnętrze chaty uważnym spojrze niem. Po chwili odwrócił się do Iva. Twarz miał purpurową z gniewu. - Ty łajdaku! Ty draniu! - O co panu chodzi, sir George? Co ja takiego...? - Ivo zro bił krok do środka i zdębiał, ujrzawszy Charlotte. Kiedy ją zo stawiał w chacie, wkładała na głowę kapelusz i zapinała płaszcz. Teraz obie te rzeczy leżały na podłodze. Charlotte, ze zmierzwionymi włosami, odwrócona bokiem, nerwowo zapina ła guziki sukni. - Nie wierz w to, co widzisz. - zwrócił się Ivo do ojca, nie kryjąc złości. - Znalazłem ją tu ledwie parę minut temu. Tuż przed waszym pojawieniem się była w pełni ubrana, gotowa, bym ją odprowadził do Sudiham. Zrobiła to umyślnie. Nie daj się nabrać. - Co?! - ryknął sir George. - Nie wierzę własnym uszom! Ty tchórzu! Ty cholerny tchórzu pozbawiony zasad! Masz na dzieję, że się wybronisz taką bajeczką? Przynosisz hańbę swemu nazwisku! - Wkrótce pożałuje pan tych słów, sir George. - Ivo zwrócił się do Charlotte: - Powiedz im. Powiedz prawdę. Wszedłem tu tylko dlatego, że zobaczyłem ogień. Znalazłem cię niecałe dzie sięć minut temu. Dziewczyna przysłuchiwała się w milczeniu wymianie zdań
pomiędzy Ivem i jej ojcem, a potem wybuchnęła płaczem, chwytając się okiennej ramy, - To na nic, Ivo - zaszlochała. - Nie rozumiesz? Nakryli nas. - Przestań wygadywać te teatralne bzdury, mała lisico, i po wiedz prawdę. - Och, jak możesz?! - wykrzyknęła z urazą. - Jak możesz tak do mnie mówić, i tak mnie nazywać! Mówię prawdę, nie możesz niczemu zaprzeczyć! Och... och... Myślałam, że mnie kochasz. Ale teraz wszystko rozumiem. - Zalana łzami pod biegła do ojca. - Och, papo, wybacz mi! - łkała. - Musisz mi wybaczyć! Wiedziałam, że źle postępuję, ale tak bardzo go ko cham! Nalegał, żebym się tu z nim spotkała, i w końcu się zgo dziłam. Zachowałam się niewłaściwie, papo, ale nie sądziłam, że on tak szybko mnie odepchnie... Och, jakże okrutnie zosta łam ukarana. Och, papo. - Padła ojcu w ramiona. - Zemdlała! Biedne dziecko! Pilnuj jej, Gumey, a ja poślę po jednego ze stajennych. Weź mój płaszcz - powiedział lord Veryan. - Charlotte ma już mój - wtrącił Ivo. - Oddałem jej, kiedy sam gasiłem ogień. Lord Veryan nie krył obrzydzenia. Wręczył swój płaszcz sir George'owi, który delikatnie otulił nim córkę. Następnie lord Veryan podniósł z ziemi płaszcz Iva i cisnął nim w syna. - Proszę! - warknął. - Ta biedna dziewczyna nie potrzebuje twojego okrycia. Potrzebuje odrobiny twojej uczciwości. I prze prosin. Honorowych przeprosin. Ivo porzucił nadzieję, że zdoła kogokolwiek o czymkolwiek przekonać. Oparł się o ścianę i z cynicznym podziwem obser wował poczynania Charlotte. Nie była uczciwa, ale z pewnością szybka. I bezwzględna. Zbijała niezły kapitał na swojej małej eskapadzie. Może w pewnym stopniu mściła się na nim za to,
że przed kilkoma tygodniami otwarcie jej odmówił, ale chodziło też o coś więcej. Charlotte grała o wyższą stawkę - skoro nie mogła skusić syna najbogatszego człowieka w okolicy, żeby się z nią ożenił, próbowała sprawdzić, czy nie uda jej się go zmusić do ślubu. Ani myślał jej ustąpić, lecz przewidywał, że czekają go bardzo nieprzyjemne chwile. Lord Veryan posłał synowi jeszcze jedno miażdżące spojrze nie, po czym się oddalił. Przywołał stajennego, powiedział mu, że zdarzył się wypadek, i kazał jak najszybciej przysłać z Sudiham powóz. Powróciwszy do chaty, rzekł do Iva: - Nie ujdzie ci to płazem. Porozmawiamy o twoim za chowaniu, kiedy ta biedna dziewczyna zostanie stąd bezpiecz nie odwieziona. Wtedy będzie czas zadecydować, co należy zrobić. - To jasne, co należy zrobić! - wykrzyknął sir George. Ten łobuz musi się z nią ożenić! Ivo zbladł, ale nie zdradzał żadnych innych oznak porusze nia. Ignorując sir George'a, zwrócił się do ojca: - Jestem w każdej chwili do twojej dyspozycji, ojcze, ale nie mam do powiedzenia nic ponad to, co już powiedziałem. - Odwrócił się, gotów odejść. Charlotte gwałtownie otworzyła oczy. Próbowała stanąć o własnych siłach, ale zaraz znów opadła na siedzenie, wydając z siebie cichy okrzyk. Wyciągając rękę wystudiowanym gestem, szepnęła: - Nie zostawiaj mnie, Ivo. Nie w taki sposób. Nie po tym wszystkim, co mi mówiłeś... Czym byliśmy dla siebie nawzajem... Sir George spojrzał na Iva ponad głową córki. - Wychłoszczę cię za to, Trenchard, jak mi Bóg miły! -rzu cił z wściekłością. - Przez lata zabawiałeś się w sąsiedztwie, ale nie uwiedziesz mojej córki bezkarnie!
- Nie uwiodłem pańskiej córki, sir George - odparł Ivo. Skóra wokół ust mu zbielała, ale wciąż zachowywał spokój. Lord Veryan nie wytrzymał. - Dość tego! - ryknął. - Nie będę więcej słuchał twoich kłamstw! Jest całkowicie jasne, co tu się dzieje, więc zmuszę cię do poślubienia tej dziewczyny, choćbym miał to przypłacić życiem! Ivo nie mógł pozostać w Sudiham po tym, co zaszło w cha cie. Choć przysięgał, że jest niewinny, nie dawano mu wiary. Opinia uwodziciela tym razem źle mu się przysłużyła. Gdy Charlotte „doszła do siebie" na tyle, by mówić, upierała się przy swojej wersji wydarzeń, twierdząc, że Ivo namówił ją na spot kanie, obiecując małżeństwo. Żaden z ojców nie brał pod uwagę faktu, że dotąd Ivo flirtował otwarcie i nigdy z młodymi panna mi z zacnych rodzin. Woleli wierzyć w każde słowo wypowie dziane przez rozpaczającą Charlotte. Ivo kategorycznie odmawiał ożenku z kłamczuchą. Powta rzał swoją historię, przysięgając, że jest prawdziwa: odwiedził Bena, zabłądził, trafił na opuszczoną chatę i wszedł do środka, zaintrygowany światłem. Musiał jednak przyznać, że nie było tam nikogo innego. Nie miał im za złe, że nie wierzą w bajeczkę o poniesieniu przez konia i schronieniu się przed deszczem. Sam w nią nie wierzył... zwłaszcza że konia znaleziono staran nie przywiązanego do drzewa za chatą. Tego ranka nie spadła też ani jedna kropla deszczu. Kto rozpalił ogień? Bo przecież nie Charlotte. Charlotte Gurney najwyraźniej zaaranżowała spotkanie z kimś, a obaj ojcowie byli przekonani, że tym kimś był Ivo. Został przez nich osądzony i skazany jako pozbawiony honoru kłamca, który bezwstydnie uwiódł córkę starego przyjaciela do mu, a potem się jej wyparł.
Tym sposobem lord Veryan w jednym dniu stracił i przyja ciela, i syna. Usłyszawszy, że Ivo odmawia zrobienia „tego, co należy", sir George odjechał z Sudiham, przysięgając, ze jego noga nigdy więcej tam nie postanie. Gdyby nie rozpaczliwa po trzeba oszczędzenia reputacji córki, ogłosiłby przed całym świa tem, jakim Ivo jest łajdakiem. Tuż po jego wyjeździe lord Veryan, dławiąc się wściekłością i upokorzeniem, wygnał Iva z Sudiham, zakazując mu powrotu, dopóki nie będzie gotów wyznać prawdy i odpowiednio napra wić szkody. Ivo nie był zaskoczony zachowaniem Charlotte Gurney. Wiedział, że kobiety, nawet tak młode jak ona, potrafią być bez względne w pogoni za korzystnym zamęściem, a ponadto musiał przyznać, że przeprowadziła intrygę nader zręcznie. Jed nak to, że ojciec, który dotychczas mimo licznych nieporozu mień zawsze podziwiał i szanował swego syna, teraz tak łatwo uwierzył w kłamstwa, napawało Iva głębokim smutkiem i go ryczą. Natychmiast opuścił Sudiham, pełen urażonej godności i złości na ojca za to, że nie okazał mu zaufania. W marcu nadeszły wieści o ucieczce Napoleona z. Elby i wojna wydawała się nieunikniona. Ivo wiedział, że wkrótce zostanie wezwany na służbę. W tej sytuacji postanowił pogodzić się z ojcem. Jednak kiedy przybył do Sudiham, lord Veryan nie dał mu okazji do przeprosin - odmówił spotkania, nie pozwa lając synowi nawet przekroczyć progu domu. Wstrząśnięty, pełen złości i niesmaku, Ivo postanowił szukać gościny u swojej ciotki, lady Frances Danby, mieszkającej ja kieś piętnaście mil od Sudiham, w wiosce o nazwie Lyne St Michael. Po drodze spędził przykrą noc w gospodzie, prawie nic nie jedząc, za to próbując utopić zmartwienia w wyjątkowo podłej brandy. Następnego ranka obudził się z dokuczliwym ka-
cem, niemal żałując, że w nocy nie wyzionął ducha. Gospoda nie należała do miejsc, w których chciałoby się pobyć dłużej, więc cierpiąc katusze przy każdym ruchu, wyprawił się w dalszą drogę do Lyne. Omyłkowo zboczył z głównej drogi i musiał je chać wąską ścieżką, według niego prowadzącą we właściwym kierunku. Przez jakiś czas był nawet zadowolony, że zostawił za sobą zgiełk gościńca. Niestety, znowu miał pecha. Po prze jechaniu trzech czwartych trasy koń zgubił podkowę. Przeklinając dzień, w którym się narodził, Ivo ostrożnie zsu nął się z siodła i, przywiązawszy konia do drzewa, zastanawiał się nad swoim położeniem. Ścieżka prowadziła w poprzek dość stromego zbocza, a z dołu dobiegał szum płynącej wody. Ivo poczuł nieodparte pragnienie, by ochłodzić bolącą głowę, więc krok po kroku, często przystając dla złapania oddechu, ruszył ku strumieniowi...
ROZDZIAŁ DRUGI Lyne St Michael, marzec 1815 Strumień bulgotał i skrzył się w słońcu; kiedy Ivo stanął na brzegu, bijący od wody blask niemal go oślepił. Nie mógł uwie rzyć własnym oczom, ujrzawszy na ścieżce nieopodal wspania łego gniadego wierzchowca o lśniącej sierści i potężnym za dzie. Dawno nie widział tak dorodnego, rasowego okazu. Za skoczony zbliżył się powoli. Koń był osiodłany,, ale nigdzie w pobliżu nie było widać jeźdźca. Czyżby wyleciał z siodła? Zwierzę wydawało się całkiem spokojne, choć z pewnością nie brakowało mu wigoru. Ivo wyciągnął rękę. - Trzymaj się z daleka, słyszysz? Odsuń się od mojego konia! Głos brzmiał donośnie, wysoki i czysty. Ivo wzdrygnął się, bo od hałasu znów rozbolała go głowa. Odwrócił się wolno i na tychmiast zapomniał o wszelkim bólu, w ogóle o wszystkim, patrząc prosto w wylot lufy pistoletu wycelowanego w jego gło wę z odległości niespełna dziesięciu kroków. Broń znajdowała się w dłoniach chłopca. Ivo zadrżał; ciarki przebiegły mu po plecach. Broń palna w rękach dziecka już stanowiła poważne zagrożenie, a do tego chłopiec sprawiał wrażenie na tyle roz gniewanego, że mógł strzelić. - Ty łobuzie! - ciągnął chłopiec, nie wykonując żadnego ru chu. - Pewnie chciałeś sprzedać Gwiazdora w Taunton, razem z innymi końmi, które ukradłeś. Ivo odzyskał głos.
- Mylisz się - powiedział, przesuwając się w bok. Lufa pi stoletu powędrowała w ślad za nim. - Nie jestem koniokradem. - Więc co tu robisz? - Chłopiec wyraźnie mu nie wierzył. - Cóż... zobaczyłem konia i zastanawiałem się, co się stało z jeźdźcem - wyjaśnił Ivo. Nie brzmiało to przekonująco nawet w jego własnych uszach. Co się, u diabła, z nim się działo? Od chrząknął, próbując się zdobyć na uśmiech. - Wybacz, że py tam, ale czy umiesz się obchodzić z bronią? Takie rzeczy bywa ją niebezpieczne. Zdajesz sobie sprawę, że gdybyś strzelił, mó głbyś zranić Gwiazdora? Nie mówiąc już o mnie. Chłopiec pokiwał głową. - Masz rację! - przyznał. - Przesuń się! - Nie zrobię tego - odparł Ivo przepraszającym tonem. Stojąc tutaj, mam największe szanse na przeżycie. Nie mógłbyś odłożyć broni? Zapewniam cię, że nie jestem złodziejem. Mó głbyś mnie nawet uznać za człowieka godnego szacunku, choć wiem, że nie wyglądam najlepiej. Nazywam się Trenchard i jadę w odwiedziny do lady Frances Danby. Jestem jej bratankiem. - Lady Frances! - Lekko zaniepokojony chłopiec zrobił krok do tyłu, potykając się przy tym o wystający korzeń. Kiedy próbował odzyskać równowagę, pistolet wypalił. Nastąpiło za mieszanie - koń zerwał się i uciekł, a chłopiec upadł. Ivo, z ul gą, że nie został trafiony, skoczył przed siebie, chwycił broń i odrzucił daleko. Następnie uklęknął przy chłopcu. - Nic ci się nie stało? - zapytał. - Co za głupia, bezsensowna sytuacja - narzekał chłopiec, podnosząc się z ziemi. - Nic mi nie jest - dodał. - Nie zamie rzałem strzelać. Chciałem cię tylko przestraszyć. - Udało ci się, możesz mi wierzyć, młody człowieku - po wiedział Ivo surowo. - Przestraszyłeś mnie niemal na śmierć. I teraz dostaniesz to, na co zasłużyłeś. - Wstał, chwycił chłopca za kołnierz i postawił na nogi. - Nachyl się!
- Nie! Nie możesz! Nie wolno! - Chłopiec wjwinął mu się i pognał przed siebie. Rozwścieczony Ivo zapomniał o bólu głowy i ruszył w pogoń. Złapał zbiega, nim len zdążył uciec, lecz chłopiec nie dawał za wygraną: wił się jak piskorz i kopał, roz paczliwie próbując się wyrwać. Tarzali się po trawie; w końcu, trzymając chłopca mocno, Ivo przycisnął go do ziemi. Nastąpił moment ciszy i szamotanina nagle ustała. Ivo puścił ofiarę i gwałtownie poderwał się na nogi. - Jesteś dziewczyną! - wykrzyknął przerażony. Ofiara także się pozbierała; szybko wygładziła koszulę i do pięła żakiet. - I co z tego? - rzuciła zaczepnie. - Jakie to ma znaczenie, czy jestem chłopcem,-czy dziewczyną? - Zapiawszy ostatni gu zik, spojrzała na Iva wyzywająco. - Niezależnie od tego, kim ja jestem, ty jesteś brutalem, bo wyżywasz się na kimś o wiele mniejszym od ciebie. - A niech mnie! - Ivo był tak zaskoczony i wściekły, że z trudem znajdował słowa. - Zasłużyłaś na gorsze rzeczy niż te, które ja mógłbym ci zrobić! Co, u diabła, chcesz osiągnąć tą maskaradą? To zgroza, żeby ktoś twojej postury trzymał pisto let, a jeszcze do tego dziewczyna! - Nie mów tak! Potrafię się obchodzić z bronią lepiej niż niejeden chłopak - odparła ze złością. - O, tak, mogłem się przekonać - zakpił Ivo. - Jesteś prawdzi wą specjalistką, wprost niezrównaną. Chyba zdajesz sobie sprawę, że o mało nie zabiłaś któregoś z nas? Nie wspominając już o koniu. - Gwiazdor! - Dziewczyna rozejrzała się nerwowo, a potem wydała z siebie przeraźliwy gwizd. Ivo przyglądał się w ponu rym milczeniu, jak zwierzę wolno wraca, odpowiadając na wa biące gesty właścicielki: Przywiązała go do pobliskiego drzewa, a następnie poszła po pistolet. Ivo uprzedził ją jednym susem i chwycił broń.
- O, nie! Nie dostaniesz go z powrotem, dopóki nie spraw dzę, czy jest w porządku. - Oddawaj!-Wyciągnęła rękę. - Widzę, że będę musiał coś z tobą zrobić, pannico! - Ivo bezceremonialnie zaciągnął ją pod drzewo i przywiązał do pnia zwisającą końcówką wodzy. - Zostaniesz tu, dopóki nie skończę.Nie zwracając uwagi na okrzyki wściekłości, dokładnie przyjrzał się broni. Był to pięknie wykonany pistolet do poje dynków, trochę staroświecki, ale z pewnością nie zabawka. Ivo nie mógł się nadziwić, co tego rodzaju rzecz robiła w rękach dziecka. Upewniwszy się, że broń jest zabezpieczona, wrócił do drzewa, by uwolnić dziewczynę oraz jej wierzchowca. - Proszę. - Podał jej pistolet. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Myślałam, że go zatrzymasz. - Nie kradnę pistoletów, podobnie jak nie kradnę koni. Le piej go zabierz. Domylam śię, że jest sporo wart. Twój ojciec może być ciekawy, gdzie się podział jego najlepszy pistolet. - Nie należy do mojego ojca. Jest mój. - Czyżby? - Nie musisz ze mnie kpić. Naprawdę należy do mnie i umiem się nim posługiwać. Po prostu byłam zaskoczona. Je steś bratankiem lady Frances? - Owszem, jak już mówiłem. - Danby Lodge znajduje się trzy mile stąd. Dlaczego zje chałeś z głównej drogi i kręcisz się po naszej ziemi? Ivo uświadomił sobie, że ta zuchwała dziewczyna go wypy tuje. Odpowiedział jednak uprzejmie: - Mój koń stracił podkowę. Zostawiłem go na górze, na ścieżce. Gdzie jest najbliższa kuźnia? - Jedź ścieżką jeszcze jakąś milę. Trafisz do wsi. Kuźnia
znajduje się na skraju. Potrzymaj Gwiazdora, jak będę wsiadać. Jest wciąż niespokojny. U Iva poczucie humoru zaczęło brać górę nad złością. Roz bawiony władczym tonem smarkuli, pomógł jej wspiąć się na siodło. Kiedy cmoknęła na konia, gotowa odjechać, uzmysłowił sobie, że niczego się o niej nie dowiedział. - Zaczekaj! - krzyknął. - Kim jesteś? Dlaczego nosisz ze sobą pistolet? Czy twoja rodzina wie, na co sobie pozwalasz? - Będziesz musiał sam się tego dowiedzieć. Bywaj. - Ścis nęła konia piętami i odjechała kłusem. Ivo patrzył, jak się oddala. Mimo swej pożałowania godnej kondycji miał wielką ochotę wybuchnąć śmiechem. Od lat sta wał bez lęku oko w oko z napoleońską armią. Parę razy był w ciężkich opałach, a jeszcze nigdy nie bał się tak, jak przed paroma minutami. Trzeba było pannicy o połowę młodszej od niego i więcej niż o połowę lżejszej, żeby nie na żarty się prze straszył. I to w spokojnej angielskiej dolinie, niecałe dwadzie ścia mil od domu. Co by na to powiedzieli towarzysze z regi mentu, gdyby się dowiedzieli? Trudno by mu było usprawied liwić się kacem. Kiedy opowiedział ciotce o zajściu, oznajmiła ze śmiechem: - Właśnie poznałeś moją chrześnicę Jossie. Cóż to za dziew czyna! Biedactwo. - Co masz na myśli? Wyglądała na całkiem szczęśliwą. - Och, jest szczęśliwa. Na razie. Chyba nie uważasz, że to normalne, by dziewczyna szwendała się po okolicy przebrana za chłopca, strasząc ludzi pistoletem? - No nie, raczej nie. Jak do tego doszło? - Jest jedynym dzieckiem potwornie samolubnego ojca. Kiedy okazało się, że Gerard Morley nie będzie miał syna, któ rego tak pragnął, postanowił wychować Jossie jak chłopca. To
nie jest naturalny sposób życia dla dziewczyny, ale ona uwielbia ojca więc poświęca cały czas i energię, żeby zastąpić mu upragnionego syna. Starałam się ze wszystkich sił pomóc tej małej, ale niewiele mogę zrobić. Major Morley nie pozwala nikomu się wtrącać. - A jej matka? Nie ma nie do powiedzenia? Lady Frances potrząsnęła głową. - Lucinda Morley zmarła wkrótce po tym, jak opuściłam Londyn i osiadłam tu na stałe. Znałam jej rodziców od wielu lat więc byłam zachwycona, kiedy poprosili mnie na matkę chrzestną Jossie, ale nie mogę powiedzieć, żebym jej się bardzo przysłużyła. Z jej ojcem nigdy się nie lubiliśmy. On uważa, że próbowałam odradzić Lucindzie małżeństwo z nim i ma rację. Odradzałam. Szkoda, że bez skutku. Teraz Jossie dorasta, ale nie ma pojęcia, jak należy się zachowywać. Nie mogę sobie wyobrazić, jaką żoną będzie dla Petera Radstocka. - Żoną? Przecież to jeszcze dziecko! - Niedługo skończy szesnaście lat. - Dałbym jej najwyżej dwanaście. - Ależ nie; ma prawie szesnaście i niedługo wyjdzie za mąż. Od dawna wiadomo, że ona i Peter pobiorą się, gdy tylko on osiągnie stosowny wiek. Majątki tych dwóch rodzin sąsiadują ze sobą. - Ach, rozumiem. - Nie musisz przybierać tego okropnego, cynicznego tonu, Ivo. Nie pasuje do ciebie i nie ma po temu najmniejszego po wodu. Gdyby chodziło o małżeństwo z rozsądku, sama starała bym się przeszkodzić. Jossie i Peter są nierozłączni od czasu, gdy wymykała się niańkom, żeby się z nim pobawić. Żadne z nich na nikogo innego nawet by nie spojrzało, mogę cię za pewnić. A małżeństwo z Peterem Radstockiem oznacza przy najmniej tyle, że Jossie uwolni się od ojca. - Przeszyła bratanka
świdrującym wzrokiem. - Na razie dość o Jossie. Powiedz mi, dlaczego jesteś nie w humorze. Czyżby powodem był mój brat, ten zakuty łeb? Rozumiem, że nie byłoby cię tu, gdyby Rupert w końcu nabrał rozumu. - Co masz na myśli, ciociu Frances? Przyjrzała mu się, kręcąc głową. - Nie musisz niczego przede mną zatajać. Wiedziałam o twojej kłótni z ojcem, ale dopiero teraz poznałam przyczynę. Ivo zmarszczył brwi. - Kto ci powiedział? Bo chyba nie ojciec. - On nie chce nawet słyszeć twojego imienia! Nie, wiem od Perry'ego. - Od Perry'ego! Jestem zaskoczony. Należało zachować to... - W rodzinie? A ja nie jestem rodziną? Nie musisz się zży mać na brata... nie powiedział mi niczego z własnej woli. - Mogę się domyślić. Sam też nie potrafiłem utrzymać przed tobą niczego w tajemnicy, jeśli się uparłaś, że chcesz wiedzieć. - Nigdy nie lubiłam Charlotte Gurney. Sprytna mała szelma. Więc co twój ojciec powiedział lub zrobił, że tak cię zgnębił? - Nic. Nadal nie chce mnie widzieć. Znów pokręciła głową. - Nie pochwalam tego. Wiem, że dowody przeciwko tobie były miażdżące... - Nie uwiodłem Charlotte Gurney, ciociu Frances - prze rwał jej Ivo spokojnym, lecz zdecydowanym tonem. - Och, wiem, mój chłopcze. Masz słabość do ładnych buzi, ale nie jesteś kłamcą. Dlaczego Rupert tego nie rozumie? Za wsze był uparty, ale to już przechodzi ludzkie pojęcie. Dlaczego nie chce wziąć pod uwagę twoich racji? A Perry? Czy on nie mógłby pomóc? Udało ci się z nim zobaczyć? - Perry przyjął mnie w drzwiach. Poradził, bym zaczekał,
cz pomówi z ojcem. Następnie wrócił, by mi powiedzieć, że nic nie wskórał. Ojciec nie chciał mnie nawet widzieć. - Ivo wstał. Ciotka przyglądała mu się z troską, kiedy niespokojnie krążył po pokoju. -Nie ma sensu prosić Perry'ego, ciociu Frances. Nie zechce się narażać ojcu, poruszając drażliwy temat, zwłaszcza cek niebezpieczny. Nie, on mi radzi, bym nadal grał na zwłokę, ca! ojcu więcej czasu. - Ivo zaśmiał się niewesoło. - Powiedziałem mu, że sprawy w Europie tak się mają, że może nie być więcej czasu. - Myślisz, że będzie bitwa? - Oczywiście, że będzie. Siły sprzymierzone nie pozwolą na to by po ucieczce z Elby Bonaparte maszerował po całej Eurerie. Muszą coś z tym zrobić. Będą musieli zaatakować, I to bęczie pamiętna bitwa, ciociu Frances. Wellington przeciwko Na poleonowi. - Nie rozmawiamy o bijatyce na pięści, Ivo! - skarciła go lady Frances. - Przecież możesz zginąć, - Sądzisz, że ojciec się tym przejmie? Perry może być rów nie dobrym dziedzicem. - Wiesz, że to nieprawda - powiedziała lady Frances z na ciskiem. - Rupertowi bardzo na tobie zależy. Po prostu chwilo wo nie chce tego przyznać. Uważaj na siebie, Ivo. A kiedy wró cisz. .. powiedziałam „kiedy", zauważ, to będziemy musieli za łatwić tę niedorzeczną sprawę... Bruksela, czerwiec 1815 Okrzyki podziwu i głośne oklaski przywołały Iva do rzeczy wistości. Znów był w ogrodzie domu Richmondów w Brukseli. Kapela szkockich górali zakończyła występy i właśnie opusz czała salę balową. Wkrótce ponownie miały zacząć się tańce. Ivo niecierpliwym gestem wyrzucił cygaretkę. Żałowanie
przeszłości było całkowicie bezużyteczne. Rozejrzał się. Adam i Tom Payne zniknęli. Prawdopodobnie weszli do środka i do łączyli do pułkownika. Uznał, że czas podążyć w ich ślady. Jeśli się nie mylił, obecna sytuacja niedługo dramatycznie się odmie ni. Ten bal miał się okazać ostatnim, i to na długo. Z tego co mówił pułkownik, wynikało, że Francuzi już zaczęli atakować zaledwie o parę mil na południe. Jedno było pewne. Jeśli przetrwa bitwę, która nieuchronnie na stąpi, musi dołożyć wszelkich starań, by się pogodzić z ojcem. - Niewiele ponad dobę po tym, jak Adam z Ivem przecięli Grande Place w drodze na bal księżnej Richmond, Francuzi wzięli sprzymierzonych przez zaskoczenie i huzarzy musieli osłaniać odwrót Wellingtona spod Quatre Bras. A następnego dnia rozegrała się ostateczna bitwa nieopodal wsi o nazwie Waterloo. Była zaciekła, długa i krwawa; Ivo stracił w niej kilku dobrych przyjaciół, między innymi Toma Payne'a. Pułkownik Ancroft został ranny, ale przeżył i był ze swymi ludźmi do koń ca. Adam i Ivo wyszli z boju cało, nie licząc skaleczeń i zadra pań, lecz, podobnie jak większość towarzyszy broni, z silnym pragnieniem, by już nigdy nie walczyć w takiej bitwie. Zwycię stwo, gdy już nastąpiło, przywitano z radością, ale jego koszt był ogromny. Wellington stracił tak wielu doświadczonych oficerów szta bowych, że ci, którzy pozostali, musieli podążyć za swoim na czelnym dowódcą do Paryża. Minęły prawie trzy kwartały, nim Ivo mógł wrócić do Somerset. Przez cały czas pisywał zarówno do ojca, jak i do lady Frances. Z Sudiham nie było odpowiedzi, ale ciotka donosiła mu o tym, co się dzieje. „Już wcześniej zauważyłam - pisała w jednym z listów - że panom w podeszłym wieku zalęga się czasem w mózgu jakaś
poczwarka, i nikt nie jest w stanie im przetłumaczyć, że nie ma ją racji. Jeszcze nie widziałam, by twój ojciec pozostawał tak niewzruszony. Nadal nie pozwala nawet wymieniać twojego imienia, a Perry mówi, że ilekroć próbuje się za tobą wstawić, ojciec omal nie dostaje ataku apopleksji. Nie rozpaczaj jednak. Rupert prędzej czy później przejrzy na oczy. Nie godzi się, żeby jego dziedzic został całkowicie wyłączony z majątku. Perry robi co może, ale w końcu jest tylko młodszym synem. Ostatnio za sze kiedy go widzę, wygląda żałośnie. Któregoś razu przyszło mi do głowy, że jest zainteresowany Charlotte Gumey, ale ona już nie bywa w Sudiham, rzecz jasna. Wybryki Jossie Morley wciąż wzbudzają potępienie, zachwyt lub współczucie w sąsiedztwie. Wszystko zależy od tego, kto o niej opowiada..." Zapisanych stron było więcej, ale to początkowy fragment listu skłonił Iva do przemyśleń. Ciotka miała może nieco non szalancki styl, ale polegał na jej sądach bardziej niż na opiniach innych. Skoro uważała, że jego brat interesował się Charlotte Gurney, istniało prawdopodobieństwo, że tak było w istocie. Czy możliwe, że mężczyzną, z którym Charlotte miała umówio ną schadzkę w chacie, był Perry? Ivo nigdy nie zastanawiał się, kim mógł być prawdziwy ko canek Charlotte. Od miesięcy starał się zapomnieć o Sudiham i związanych z nim problemach, a sprawy sercowe Charlotte niezbyt go obchodziły. Cierpiał z powodu postawy własnego ojca. Reszta świata mogła sobie wierzyć w opowieści Charlotte Gurney, mogła go potępiać do woli, nie dbałby o to wcale... gdyby tylko ojciec mu ufał. Wojenne zamieszanie, a potem negocjacje w Paryżu dobie gły końca; Ivo znów był w Londynie i miał dużo czasu na my ślenie. Uparte milczenie ojca od czasu, gdy poprzedniego marca
odprawił Iva z Sudiham, i brak listów z domu, nawet po Waterloo, świadczyły, że rozdźwięk między nimi był zbyt głęboki, by dał się łatwo naprawić. Może pogodzenie się nie było możliwe? Choć z ubolewaniem, Ivo musiał przyjąć do wiadomości fakt, że jego słowo ojcu nie wystarcza. Mogło się okazać, że lorda Veryana trzeba będzie przekonać w inny sposób. Czy Perry mógł być kochankiem Charlotte? To, że uciekł, nawet by do niego pasowało. Jednak nie mógłby spokojnie pa trzeć, nie mówiąc ani słowa, kiedy Ivo został niesłusznie oskar żony i okrutnie ukarany. Perry był słaby, ale nie podły. Zakła dając, że Charlotte nie zabawiałaby się ze stajennym, kto inny mógł być jej kochankiem? Ivo z początku odrzucał swoje podejrzenia jako niedorzecz ne. Choć Perry był od niego prawie sześć lat młodszy, a do tego najpierw szkoła, a potem służba Iva za granicą nie pozwalały im być razem, na ogół żyli ze sobą zgodnie. W dzieciństwie Ivo bronił Perry'ego przed gniewem ojca. Ivo starał się też pamiętać, że Perry próbował mu pomóc od czasu wygnania z Sudiham... Jednak wewnętrzny głos przypomniał mu, że pomoc brata nie była zbyt owocna. Właściwie, jeśli wierzyć listowi ciotki, sytu acja w domu była równie zła, jak na początku... jeśli nie gorsza. Ten głos stopniowo nabierał mocy. Między powrotem do An glii, licznymi zajęciami w Londynie, wystąpieniem z regimentu i używaniem życia w stolicy Ivo zastanawiał się, jak ustalić pra wdę. Jednego był całkowicie pewien. Nie zamierzał pojawić się w Sudiham bez wcześniejszego przygotowania gruntu. Dom ciotki w Lyne St Michael oddalony był zaledwie o piętnaście mil. Plano wał zamieszkać u niej w Danby Lodge i, nie spiesząc się, ocenić sytuację przed następną próbą spotkania z ojcem. W marcu Adam Calthorpe przyjechał do Londynu. Ivo spę dził z nim wiele godzin, odwiedzając kluby i korzystając z roz-
rywek stolicy; często odwiedzali pułkownika Ancrofta, który odbywał rekonwalescencję wraz z kilkoma towarzyszami broni. Rozmawiali o planach Adama dotyczących rodowej posiadłości Calthorpe, a któregoś razu Ivo spytał przyjaciela, czy znalazł już odpowiednią kandydatkę na „słodką żonkę". - Jeszcze nie, ale mam czas - odparł Adam. - Hm... a czy siostrze Toma Payne'a podobały się jedwabie, które kazałeś mi przywieźć dla niej z Paryża? Zdaje się, że to miał być prezent na Gwiazdkę? - ciągnął niewinnym tonem Ivo. - Nie musisz stroić takich min, mój drogi. Siostra Toma Payne'a jest jak najdalsza od mojego ideału. - Rozumiem. Czy nie słyszałem, że była z twoją matką - Londynie zaledwie tydzień czy dwa temu? I że obecnie mie szka z twoją matką w Bridge House? - Owszem, do licha! Ale nie możesz mieć tego za złe mojej matce. Uważa Kate za uroczą dziewczynę. Prawdę mówiąc, ma też dziwaczne przekonanie, że Kate byłaby dla mnie doskonałą żoną.-To szaleństwo, ma się rozumieć. - Czyżby? - Oczywiście - zapewnił Adam z powagą. - Im szybciej zobaczę Kate Payne zamężną z kimś innym, tym lepiej. Słuchaj, a może byś się zatrzymał u nas w Brigde House w drodze do Somerset? Mógłbyś poznać Kate i osobiście się przekonać, o co mi chodzi. Właściwie moglibyśmy razem pojechać do Dorking. Chcę zabrać ze sobą klacz... - Adam zawiesił głos. Tak? Lekko zakłopotany Adam dokończył: - Dla Kate. - Kiedy Ivo wybuchnął śmiechem, obruszył się: - Ivo! Mówiłem ci przecież. Kate Payne jest nieznośną jędzą. Z uporem chce dosiadać narowistego konia, który należał do Toma. Któregoś dnia się na nim zabije. Byłem zmuszony rozej rzeć się za bardziej odpowiednim wierzchowcem tylko po to,
by ratować jej życie. Przyrzekłem Tomowi, że dopilnuję, by by ła bezpieczna. A!e to nic, absolutnie nic nie znaczy! Powiadam ci, wystarczy, żebyś poznał tę dziewczynę, a sam zrozumiesz, co mam na myśli. Wyjechali z Londynu razem i Ivo zanocował w Dorking u Calthorpe'ów. tak jak Adam proponował. Uznał Kate Payne za czarujący wyjątek, niepasujący do marnej opinii, jaką wyro bił sobie o kobietach w ogóle. W innych okolicznościach może miałby ocholę poznać ją bliżej, ale teraz nie uważał tego za sto sowne. Po pierwsze, nie zamierzał się żenić, a Kate nie należała do dziewcząt którym proponuje się coś innego. Po drugie, cał kowicie zgadzał się z panią Calthorpe, że Kate Payne byłaby idealną żoną dla jego przyjaciela, choć może niezupełnie „słod ką żonką", jaką Adam planował sobie znaleźć. Ivo niezbyt chętnie wyruszał do Somerset po nocy spędzonej w Bridge House. Przez ostatnie miesiące starał się zapomnieć o sy tuacji w Sudiham, a teraz nieuchronnie musiał się z nią zmierzyć. Miał szczerą nadzieję, że jego podejrzenia wobec Perry'ego są nie uzasadnione. Gdyby jednak się okazało, że kochankiem Charlotte Gurney jest jego brat, to problem byłby skomplikowany.
ROZDZIAŁ TRZECI Somerset, 1816 Lady Frances przyjęła Iva serdecznie, ale nie miała dla niego szczególnie pocieszających wieści. Starała się na własną rękę czegoś dowiedzieć, lecz choć znała w okolicy wielu ludzi i miała dar zbierania informacji, nie dowiedziała się właściwie niczego ważnego. Lord Veryan, który był gotów wydziedziczyć syna z powodu Charlotte Gurney, bardzo by się zdziwił, gdyby usły szał, co sądzili na jej temat sąsiedzi. Wielu uważało, choć zachowywało tę opinię dla siebie, że jest sprytną dziewczyną. Jednak nikt nawet nie wspomniał o tym, że mogła mieć kochanka. Imienia Charlotte nie łączono, nawet w domysłach, z żadnym młodym mężczyzną. Ivo wcale się nie zdziwił, gdy lady Frances, z właściwą sobie bezpośredniością, powiedziała: - To Perry, nie sądzisz? To musi być on. Nikt inny nie wcho_dzi w grę. Ivo pokiwał głową. - Obawiam się, że tak - przyznał z westchnieniem. - Co zamierzasz z tym zrobić? - Żebym to ja wiedział! - Myślałam, że to oczywiste. Musisz rozmówić się z bratem i jeśli to on, Rupert powinien się dowiedzieć. - Ja tego ojcu nie powiem, ciociu Frances. Ty też nie. - Ależ Ivo...
- Peregrine zapewne wyzna mi prawdę, jeśli go przycisnę, ale nie wyobrażam sobie, by przyznał się ojcu. Za bardzo się go boi. - Jest dorosłym człowiekiem. - Myślisz, że to ma znaczenie? - Ivo wstał i zaczął się prze chadzać tam i z powrotem po pokoju. - Perry wiele przecier piał, kiedy był mały. Był delikatnym, nerwowym dzieckiem... - Maminsynkiem, wiem, A wasza matka była nadopiekuń cza w stosunku do niego. - Może była. Tak w każdym razie uważał ojciec. Pragnął, żeby obaj synowie byli młodą, krzepką wersją jego samego. Po śmierci mamy za wszelką cenę chciał sprawić, by Perry zmęż niał. Oczywiście zabrał się do tego w zupełnie niewłaściwy spo sób. Perry zaczął się go bać tak bardzo, że gotów był na wszyst ko, nawet na kłamstwo, byle uniknąć wymówek i pretensji. Często było mi żal brata, ciociu. Czasami zdarzało mi się brać jego winę na siebie, żeby go chronić. Nie bałem się gniewu ojca, byłem wystarczająco silny, by go znieść. Jednak teraz nie jestem pewien, czy nie oddałem Perry'emu niedźwiedziej przysługi. - Na to wygląda. Perry powinien był dawno temu nauczyć się radzić sobie z życiem, zanim narobił szkody. Sam widzisz, do czego doszło. - Przez chwilę starsza pani milczała, a potem spytała: - Ivo, skoro Perry tak się bał ojca, to dlaczego nie opu ścił domu? - Kiedyś mu mówiłem, że powinien wyjechać tak jak ja. Nie nadawał się do służby wojskowej, ale ojciec mógł powierzyć mu zarządzanie naszym majątkiem w Derbyshire. Perry jednak w ogóle nie brał tego pod uwagę. Teraz chyba wiem dlaczego. - Z powodu Charlotte -podsunęła ciotka. - Właśnie. Myślę, że od dawna mu się podobała. Ależ z nie go głupiec! Dlaczego jej się nie oświadczył? Sir George jest... był jednym z najbliższych przyjaciół ojca.
- Drogi chłopcze, bądź realistą. Perry jest młodszym synem. Sir George twardo stąpa po ziemi, a z tego, co słyszałam, jego córka ma podobną naturę. Mocno wątpię, czy któreś z nich uz nałoby twojego brata za odpowiednią partię. Na pewno nie, do póki ty żyłeś, a Perry nie miał szans na odziedziczenie tytułu. A obecnie, po tym jak wystąpiłeś z wojska i wróciłeś cały i zdrowy, to jeszcze mniej prawdopodobne. Ivo oświadczył stanowczo: - Nie wydam Perry'ego przed ojcem. Nie ma mowy! - W takim razie co zrobisz? Pozostaniesz na wygnaniu? Ivo spojrzał na ciotkę ponuro. - Wybacz, ale opuszczę cię na jakiś czas. Wybiorę się na przejażdżkę. Muszę spokojnie pomyśleć. Lady Frances pokiwała głową ze zrozumieniem. - Spróbuj poszukać Jossie Morley! - zawołała za nim. - Jossie Morley? Tej dziewczyny z pistoletem? A po cóż miałbym jej szukać? - Jest uroczym dzieckiem, chciałabym, żebyś ją lepiej po znał. To byłaby dobra okazja. Peter Radstock i jego rodzice spę dzają kilka dni w Bath, więc Jossie jest sama. Przywieź ją tu ze sobą. - Mam nadzieję, że poprawiła się od czasu naszego ostat niego spotkania. - Może trochę urosła. - Ciotka mrugnęła do Iva porozumie wawczo. - Choć wątpię, czy w odpowiednich miejscach. Nadal na pierwszy rzut oka trudno ją odróżnić od chłopca. 1 jest tak samo szalona, jak zawsze. Ivo westchnął. - Gdzie powinienem jej szukać? W domu? - Dobry Boże, nie! Jossie nie siedzi w domu, jeśli tylko mo że się z niego wyrwać. - Wolałbym pobyć sam...
- Postaraj się zobaczyć z Jossie. Coś mi mówi, że ta mała wkrótce będzie potrzebowała przyjaznej duszy. - Co masz na myśli? - To tylko przeczucie... Nieważne. Najpierw porozmyślaj, a potem odszukaj Jossie. Ivo pojechał do doliny, gdzie przed rokiem spotkał Jossie Morley. Nie znalazł jej tam, ale zszedł nad strumieni przysiadł na kamieniu nad wodą. Miejsce było zaciszne, a wiosenne słoń ce przyjemnie ogrzewało mu plecy. Szmer strumienia był miłym tłem do rozmyślań. Tyle że myśli nie były przyjemne. Ivo wiedział, że nie zdra dzi brata, niezależnie od zdania ciotki. Pozostawała jedynie na dzieja, żałośnie słaba, że lord Veryan w końcu sam się przekona, jaka Charlotte jest naprawdę. Ile czasu mu to zajmie? Siedział jeszcze przez chwilę pogrążony w zadumie, a potem stopniowo zaczęło do niego docierać ujadanie psa i ludzkie gło sy. Zaciekawiony przeszedł w głąb doliny, żeby sprawdzić, co się dzieje. Tak jak przeczuwał, spotkał Jossie Morley. Siedziała na koniu, wyklinając na jakiegoś obdartusa, który stał o parę kroków od niej, trzymając w uniesionej ręce drewnianą pałkę. U boku Jossie stał wielki pies; warcząc, odsłonił kły. Ivo patrzył, jak na rozkaz Jossie pies rzuca się do ataku. Włóczęga zawahał się, po czym rzuciwszy pałkę, zaczął uciekać ile sił w nogach do pobliskiego lasu. Pies najwyraźniej miał ochotę go pogonić, lecz słysząc krótki gwizd Jossie karnie wrócił i usiadł przy swej pani. Widać było, że cały aż się trzęsie z napięcia, popatrując za uciekinierem. Tymczasem Jossie zeskoczyła z konia i, prze szedłszy parę kroków, uklękła na trawie. Nie słyszała powarkiwań psa, kiedy Ivo się zbliżał; całą uwagę skupiła na lisie, który leżał przed nią z łapami unieruchomionymi w szczękach pułap ki. Wyciągnęła rękę...
- Nie rób tego' - zawołał Ivo. - Nie ruszaj Jossie krzyknęła i, chwyciwszy porzuconą pałkę, odwróciła się gotowa do obrony. Pies także się podniósł, ze zjeżoną na karku sierścią, lecz na szczęście Jossie poznała Iva. - Och! To tylko ty! - Odetchnęła, upuszczaj ąc pałkę i naka zując psu warować. Znów pochyliła się nad lisem. - Będę ostrożna, ale nie mogę go tak zostawić. On zdechnie. - Tak czy inaczej czeka go śmierć - powiedział Ivo. Spójrz na tę nogę. Najlepsze, co można zrobić, to skrócić cier pienia nieszczęsnego zwierzaka. - Nie! Niektóre z nich dochodzą do siebie. Sama widziałam. Poza tym na pewno wolałby umrzeć we własnej norze niż w tych okropnych sidłach. Ivo podszedł i niezbyt delikatnie odepchnął dziewczynę na bok. - Mówiłem, żebyś nie ruszała tego zwierzęcia! - rzekł ostro. - Jest oszalałe z bólu i strachu i z pewnością cię ugryzie. Po czekaj, sam zobaczę. Ivo zbadał pułapkę, uważając na lisa. Sidła miały prostą kon strukcję, a noga nie była aż tak ciężko uszkodzona, jak mu się początkowo zdawało. Wyjął z kieszeni nóż przywieziony z Hi szpanii i wyciągnął w stronę zwierzęcia, żeby je uwolnić. Jossie aż podskoczyła. - Zostaw! Mówiłam, że nie wolno go zabijać! - wykrzyknęła, ciągnąc Iva za ramię. Ivo stracił równowagę i choć udało mu się rozewrzeć szczęki sideł, nie zdołał utrzymać dłoni poza zasięgiem lisich zębów. Zwierzę ukąsiło go, a potem w podskokach umknęło między drzewa, zwinniej, niż można by się spodziewać. Ivo spojrzał na swoją rękę, a potem na Jossie. - Nigdy nie ustępujesz, co? Jeśli nie możesz mnie zastrzelić ani zdzielić maczugą, to mnie otrujesz. Bóg jeden wie, jakie choroby nosi w sobie ten lis.
- Wielkie rzeczy! Ledwie ci drasnął skórę. Umyj rękę w strumieniu, to sama się zagoi. - Dobrze, ale pod warunkiem, że nie będziesz próbowała mnie utopić - powiedział z przekąsem Ivo. Przykucnął nad wo dą.- Popatrz. Ledwie drasnął skórę? Jestem cały zakrwawiony, do licha! - Zanurzył rękę w wodzie i aż się wzdrygnął, taka była lodowata. Jossie przyglądała mu się z kpiącą miną. - Robisz wielki krzyk o drobiazg. Słyszałam, że służyłeś w wojsku. Lord Trenchard, kapitan huzarów, uczestnik wielu bitew, nie dawny zwycięzca spod Waterloo, dumny ze swej sławy dziel nego żołnierza, wyprostował się na pełną wysokość, gotów przemówić do słuchu impertynenckiej smarkuli. Nagłe, patrząc na drobną postać wciąż przypominającą niesfornego chłopca jak wówczas, gdy pierwszy raz się spotkali, uświadomił sobie groteskowość sytuacji i wybuchnął śmiechem. - Jesteś,.. niesamowita, Jossie Morley. Przyznaję szczerze, że jeszcze nigdy nie znałem kogoś takiego jak ty. - Owijając dłoń chusteczką, dodał: - Nadal jednak uważam, że moja ręka powinna zostać porządnie opatrzona. Idziesz? . - Kto ci powiedział, jak się nazywam?- spytała, nie rusza jąc się z miejsca. - Moja ciotka. Ona cię lubi, choć nie rozumiem dlacze go. Poprosiła, żebym cię do niej przywiózł. Możesz ją od wiedzić? - Owszem, chętnie. Peter pojechał do Bath ze swoją rodzi ną, więc jestem sama. Nie mam nic lepszego do roboty. -. Można to było lepiej ująć - upomniał ją Ivo. - Czy nikt cię nigdy nie uczył dobrych manier? -Ból w ręce się wzmagał, więc może dlatego przybrał ton bardziej szorstki, niż by sobie życzył. Jossie oblała się rumieńcem. - Och, nie chciałam... Rzeczywiście, to musiało zabrzmieć
bardzo nieuprzejmie. Przepraszam. Bardzo mi miło, że twoja ciotka mnie zaprosiła. - Ivo pokiwał głową, udobruchany jej natychmiastową poprawą. Ależ ta dziewczyna była nieprzewidywalna! W jednej chwili zachowywała się jak nieokrzesany młokos, a zaraz potem zmieniała się we wrażliwą panienkę, zawstydzoną własnym brakiem obycia. Była niczym zaniedbany różany krzew - kolczasta, niesforna, niezdradzająca swego skrytego piękna i słodyczy..-. Ivo przywołał się w duchu do porządku. Cóż za dziwaczne wyobrażenia. Widocznie ukąszenie lisa zakłóciło mu jasność myślenia. - No dobrze - mruknął. - Zostawiłem konia na ścieżce. Chodźmy. Jossie zabrała swojego wierzchowca i razem ruszyli zboczem pod górę. - Przepraszam za to, co powiedziałam. Lubię lady Frances, naprawdę! Ja tylko... po prostu jest mi trochę przykro, bo chyba miałam nadzieję, że Radstockowie wezmą mnie do Bath. Osta tecznie będę należeć do rodziny, kiedy Peter osiągnie stosowny wiek, a to nastąpi już za rok. Myślę, że powinni byli mnie ze sobą zabrać. A ty jak uważasz? Ivo wyobraził sobie, jakie wrażenie zrobiłaby Jossie Morley na szacownych mieszkańcach Bath; doskonale rozumiał powody. dla których lady Radstock jej nie zaprosiła. Jednak dziew czyna wydawała się tak przygnębiona, że powiedział: - Chciałabyś tam pojechać? To dziwne, bo nie wyglądasz na osobę, która lubi miejskie życie. . - Bo nie lubię. Lady Radstock ciągle powtarza, że wolałaby, bym się zachowywała jak dama. Jak mam się tego nauczyć, sko ro nigdy nigdzie nie jeżdżę? Ivo nie odpowiedział. Dotarli do ścieżki, więc najpierw po mógł Jossie wsiąść na konia, a potem skupił się na tym, by do siadając własnego wierzchowca, nie okazać, jak bardzo dokucza
mu pokąsana ręka. Za nic na świecie nie chciał się znów narazić na oskarżenie o słabość. Przez chwilę jechali w milczeniu. W końcu Ivo pierwszy się odezwał: - Wszystko jest już zatem ustalone, tak? Wyjdziesz za tego Radstocka i będziecie żyć długo i szczęśliwie? .- O, tak!-potwierdziła Jossie, zupełnie nieświadoma ironii w głosie Iva. - Zawsze tak planowaliśmy. Nie mogę sobie wy obrazić swojej przyszłości bez Petera, a on czuje dokładnie to samo, - Zwróciła ku niemu rozpromienioną twarz. - Mam szczęście, lordzie Trenchard. Mam najlepszego ojca na świecie, a wkrótce będę miała najlepszego męża. - Chętnie bym poznał tego twojego Petera. - Och, na pewno go polubisz! - zapewniła Jossie. - Wszy scy go lubią. Zabawne... Wpadamy w podobne tarapaty, ale z Petera ludzie tylko się śmieją, a na mnie patrzą z naganą. Pew nie dlatego, że jestem dziewczyną. - Chociaż bardzo się starasz na nią nie wyglądać? - To z powodu papy. Jestem jedynaczką, a on chciał syna. Bardzo go rozczarowałam. Chyba nadal go rozczarowuję, choć staram się zachowywać tak, jak on sobie życzy. Nie mów mu o lisie, dobrze? On uważa je za szkodniki, którymi są w istocie. Zabiłby to biedne zwierzę. Miałby mi za złe, że okazałam sła bość. - Westchnęła. - Do pewnych rzeczy nie mogę się zmusić nawet po to, żeby zadowolić papę. Ivo poczuł, że zaczyna nie lubić jej „najlepszego na świecie" ojca, ale powstrzymał się od uwag. - Powiedz mi, dlaczego masz na imię Jossie - zagadnął, zmieniając temat. - To nietypowe imię dla dziewczyny. - Dlaczego ciągle podkreślasz, że jestem dziewczyną? Wo lałabym, żebyś tego nie robił. Nie podoba mi się to. Jossie jest zdrobnieniem od Joscelin i owszem, jest męskim imieniem. No-
sił je jeden z przodków papy, Joscelin de Morlaix. Chłopcy w rodzinie papy otrzymywali je po nim przez całe wieki. A ja jestem ostatnią z rodu Morleyów. Wolałabym nie mówić więcej na ten temat, dobrze? Jechali w milczeniu. Ivo przyglądał jej się ukradkiem. Musiała trochę urosnąć przez rok, który minął od ich spotkania, ale wciąż trudno było ją sobie wyobrazić jako dziewczynę, a jesz cze trudniej pamiętać, że ma prawie szesnaście lat. Nadal miała otwarte spojrzenie dziecka i bezpośredni sposób bycia. W tym momencie widział tylko część jej twarzy, bo resztę zasłaniały ciemne kędziory. Dosiadała pięknego, dorodnego konia; choć wierzchowiec bez wątpienia miał żywy temperament, świetnie nad nim panowała. W jej szczupłych nadgarstkach musiało się mieścić więcej siły, niż Ivo przypuszczał. Jakim trzeba być ojcem, by nadawać jedynaczce męskie imię, ubierać ją w chłopięce stroje i wychowywać jak chłopca, dając do ręki pistolet, narowistego konia pod siodło i groźne psisko do towarzystwa? Jaki ojciec mógł wymagać, by tłumiła delikatniejszą część swej natury, i okazywać gniew, gdy jej się to nie udawało? Ivo obserwował Jossie uważnie. To, co dostrzegał w jej twa rzy, przeczyło całej reszcie postaci. Wprawdzie profil miała po ważny, z prostym nosem, wąską górną wargą i stanowczym podbródkiem, lecz owal twarzy miał miękki zarys, a dolna war ga była pełna i zmysłowa. Zapowiadała się na prawdziwą pięk ność. Zastanawiał się, jakiego koloru są jej oczy... - Gapisz się! - zarzuciła mu Jossie. - Coś jest ze mną nie tak? - Nie... nic - wydukał Ivo, któremu nagle zabrakło słów. - Przepraszam. Możemy jechać trochę szybciej? Ciotka pewnie nas oczekuje. - Nie rozumiem, dlaczego miałaby nas oczekiwać - powie-
działa Jossie. - Nie mogła wiedzieć, że tak łatwo mnie znaj dziesz. Ivo odetchnął głęboko. - Nie mogła - przyznał sztywno. - Zawsze rozumujesz tak logicznie? Może powinnaś wiedzieć, że ciotka codziennie o czwartej pije herbatę. Nie masz ochoty na herbatę? - Z mufinkami? Jasne! - Jossie ponagliła konia do kłusa, Ivo podążył w jej ślady. Prędzej by padł trapem, niż przyznał, że kołyszący ruch konia nie służył jego obolałej ręce. Lady Frances była zachwycona, że przybyli razem, ale aż krzyknęła na widok ręki Iva. Kiedy odwinął chustkę, zobaczyli, że rana jest zaogniona, a dłoń mocno spuchnięta. - Poślę natychmiast po doktora Hargreayesa! - oznajmiła. - Jossie, idź się ogarnąć, a ja zajmę się lordem Trenchardem. Jak, u licha, się tak skaleczyłeś? Ivo posłał Jossie porozumiewawcze spojrzenie. - Lis był szybszy ode mnie - przyznał - ale to naprawdę nic wielkiego. - Wygląda okropnie - powiedziała Jossie, patrząc z przera żeniem na ranę. - Przepraszam. Nie zdawałam sobie sprawy... - Ani słowa więcej! Już i tak jestem bliski płaczu, więc ja kiekolwiek objawy współczucia z twojej strony do reszty mnie rozkleją - ostrzegł Ivo z powagą. - Wiesz, że my, huzarzy, je steśmy jak dzieci. - Ivo! Co ty wygadujesz? - zdumiała się ciotka. - Chyba za czynasz bredzić z gorączki. Idź, umyj tę rękę, a ja poślę woźnicę po lekarza. Przez następne dni Ivo bardzo starał się zachować poczucie humoru. Rana była zakażona, a do tego lis zębami zmiażdżył mu dwie kości. Doktor Hargreaves musiał się mocno natrudzić,
żeby doprowadzić wszystko do porządku. Na szczęście dosko nała kondycja Iva nie zawiodła. Zakażenie się nie rozprzestrze niło, a po tygodniu jedyną niedogodnością pozostała koniecz ność trzymania ręki wysoko na temblaku i unikanie wysiłku. Nudziłby się srodze, gdyby Jossie nie miała wyrzutów sumienia. Spędzała mnóstwo czasu w Danby Lodge, starając się dostar czyć choremu rozrywki podczas rekonwalescencji. Zażyczyła sobie opowieści o jego walkach w Hiszpanii i Portugalii, chcia ła się też dowiedzieć jak najwięcej o Wellingtonie. Kazała nawet Ivowi rozrysować plan bitwy pod Waterloo i kpiła z niego, gdy nie mógł sobie przypomnieć jakiegoś szczegółu. - Myślałam, że to Dziewięćdziesiąty Piąty był na fermie koło La Haye Sainte? - wtrąciła pewnego razu. -I jakim cudem Grouchy mógł się tam znajdować? Był wtedy daleko na wscho dzie. Chyba miałeś na myśli Neya? Doprawdy, Ivo, sądziłam, ze będziesz to wiedział. - Wiem! Po prostu mi się pomyliło. W końcu ja walczyłem w tej przeklętej bitwie, a nie planowałem jej dla potomności. I kto ci pozwolił mówić do mnie po imieniu? - Nie mogę cię nazywać lordem Trenchardem. To zbyt na puszone. Zwłaszcza że jesteś mi winien mnóstwo pieniędzy. Ivo rzadko tak dużo się śmiał. Jossie była nieustającym źródłem wesołości, ostra jak szpilka, obdarzona żywą wyobraźnią, zawsze obstająca przy własnym, oryginalnym pun kcie widzenia. Jej ojciec, prawdopodobnie dla własnej rozryw ki, nauczył ją grać w pikietę i parę innych gier karcianych. Jossie okazała się zdumiewająco zręcznym graczem. Po godzi nie gry, choć Ivo także nieźle sobie radził w kartach, był winien Jossie cztery tysiące trzysta dwadzieścia trzy gwinee. Stawki były oczywiście tylko na niby, ale mimo to próbował się odegrać z gorliwością starego hazardzisty. Gry wali również w szachy i tu Ivo mógł się popisać. Wcześ-
niej Jossie miała za przeciwnika jedynie Petera Radstocka i wyraźnie nie była przyzwyczajona do gry z kimś, kto wybiega myślami dalej niż kilka ruchów do przodu. Ivo lubił na nią pa trzeć, kiedy pochylała się nad szachownicą, marszcząc czoło w wyrazie skupienia i przygryzając dolną wargę lub oblizując górną koniuszkiem języka. Czekał na błysk w oku Jossie, kiedy jej się zdawało, że go przechytrzyła, na grymas złości, gdy on ją przechytrzył, i na okrzyk triumfu, kiedy wygrała partię. Jedno było pewne. Jossie Morley miała silnie rozwiniętego ducha wałki i szybko się uczyła. Im więcej grali, tym trudniej mu ją było pokonać. Ivo nie żałował wysiłku. Przynajmniej w sza chach nie zamierzał ustąpić dziecku, choćby nawet wyjątkowo bystremu. Myślał o Jossie jak o dziecku. Była tak niepodobna do ko biet, które znal, tak bezpośrednia i naturalna, że po prostu nie potrafił o niej myśleć jak o młodej kobiecie. Bardziej mu przy pominała młodocianych poborowych, których znał w wojsku, tyle że była szybsza i śmielsza od każdego z nich. I o wiele, wiele zuchwalsza. Jego doświadczenie życiowe i fakt, że był od niej o ponad dziesięć lat starszy, nie miały dla Jossie Morley żadnego znaczenia. Umiała natychmiast przejrzeć na wylot wszelkie próby okpienia jej lub oczarowania i odpowiadała na nie śmiechem lub słowami przygany. Żeby zyskać jej szacunek, musiał wygrać z nią w szachy lub pikietę, a jej uwagę przycią gały nie komplementy, lecz opowieści o przeżyciach w wojsku. Słuchała z zainteresowaniem, najwyraźniej zapamiętując co ciekawsze anegdoty, by później zabawić nimi ojca. Właśnie dlatego Jossie pozostawała odporna na wdzięk, któ ry rozsławiał Iva w całej Europie. Miała swoich dwóch idoli ojca i Petera Radstocka, a reszta świata istniała o tyle, o ile była z nimi jakoś powiązana. To najmocniej uwidaczniało sprzecz ność obecną w jej naturze. Ivo wprost nie mógł uwierzyć, że tak
rystra dziewczyna może jednocześnie być tak bezkrytyczna i zaślepiona. Odnosił wrażenie, że jej jedynym celem w życiu jest zdobycie aprobaty ojca i wynagrodzenie mu godnego pożałowania faktu, że urodziła się dziewczynką, W jej wyobrażeniu szczęście polegało na wędrówkach po okolicy z Peterem Radsockiem i zachowywaniu się jak chłopiec, którego tak pragnął major Morley. Jeśli ojcu podobały się jej eskapady, reszta hrabstwa mogła na nie kręcić nosem do woli, Jossie wcale o to nie dbała. Równie niewzruszenie zapatrywała się na swoją przyszłość, wiedziała, już od niepamiętnych czasów, jak ta przyszłość ma wyglądać: poślubi Petera Radstocka i zamieszkają razem w miejscu, które oboje znają od dziecka. Ivo odkrył, że Jossie żywi głęboką miłość do ziemi, dobrze rozumie związanych z nią ludzi, zwierzęta, drzewa i rośliny. Nie pragnęła mieszkać gdziekolwiek indziej ani oglądać szerokiego świata. - Londyn? - zdziwiła się w odpowiedzi na jego pytanie. Oczywiście, że nie widziałam Londynu. I wcale nie mam ochoty zobaczyć. Chyba bym się udusiła w takim wielkim mieście, bez śweżego powietrza, bez zielem, z tymi wszystkimi zakazami sztucznościami. Co miałoby mnie bawić w Londynie? - Jossie Morley, jak możesz lekceważyć jedno z najwięk szych miast na świecie, z wszystkimi jego skarbami i urokami, w dodatku w tak bezceremonialny sposób? Nigdy bym się nie spodziewał, że jesteś ograniczoną wiejską prostaczką. Jossie poderwała się z miejsca; szachowe pionki rozsypały się po podłodze. - Wolę być wiejsk prostaczką niż... wystrojoną lalą na po kaz, mówiącą tak, jakby miała śliwkę w ustach, i myślącą jedy nie o modnych sposobach wiązania krawata czy kroju rękawów. My z Peterem przynajmniej jesteśmy prawdziwi i będziemy wieść prawdziwe życie.
- Takie masz o mnie zdanie? - spytał lvo z nutą rozbawie nia w głosie. - Jestem wystrojoną lalą na pokaz? - Och. ty jesteś w porządku. Pewnie dlatego, że służyłeś w wojsku. Ale powinieneś zobaczyć tych młodych, pożal się Boże, dżentelmenów, kiedy przyjeżdżają spędzić parę tygodni „na wsi". Po pięciu minutach w ich towarzystwie oboje z Pete rem dusimy się ze śmiechu. Są tacy śmieszni w swoich wyso kich kołnierzykach i wymyślnych fularach. Dziewczęta są jesz cze gorsze, machają wachlarzami i trzepoczą rzęsami, drepcząc w dziwnych sandałkach i falbaniastyeh spódnicach. Czy wiesz, że niektóre z tych dziewcząt uważają się za „przegrane", ponie waż nie zdobyły wicehrabiego, lub księcia czy choćby jakiegoś bogacza podczas swojego pierwszego sezonu? Nieważne, jaki by był i ile miał lat. Ważne, żeby złapać dobrą partię. Jak one mogą wchodzić w takie bezduszne związki? Jak mogą w ogóle brać pod uwagę wspólne życie z człowiekiem, którego spotkały zaledwie trzy lub cztery razy i którego jedyną zaletą jest tytuł albo majątek? Ivo pokiwał głową. W słowach Jossie odnajdywał własne myśli. - Może jestem wiejską prostaczką - mówiła dalej - ale jeśli takie mają być londyńskie uroki, to wolę te wiejskie. Wycho dząc za Petera, poślubię kogoś, kogo znam całe życie. Znam go tak samo dobrze, jak samą siebie. Jesteśmy przyjaciółmi! Za wsze nimi byliśmy i zawsze będziemy. - Czy ty go... kochasz?-spytał Ivo. - Oczywiście! Ivo milczał. Nie wiedział, co powiedzieć. Uczucia Jossie do Petera bez wątpienia były głębokie, stanowiły cząstkę jej miło ści do domu i ziemi. Mogły wystarczyć na długie, szczęśliwe małżeństwo. Miał szczerą nadzieję, że wystarczą. Jednak, choć może nie zdawała sobie z tego sprawy, przyjaźń nie była
wszystkim, co może łączyć dwoje ludzi. Istniała jeszcze inna, bardziej skomplikowana strona miłości, której Jossie chyba nie była nawet świadoma. Jak się miały do jej poglądów takie rzeczy jak pociąg fizyczny, pożądanie, małżeńska codzienność? Jak wpłyną na jej uczucia do Petera? Ivo skarcił się w duchu. To nie była jego sprawa. Jak, u licha, miałby choć wspomnieć o tym temu nierozbudzonemu dziecku? Nie mogło być o tym mowy. Tak czy inaczej, z upływem czasu coraz bardziej martwił się o Jossie. Jej wyobrażenia o przyszłości wydawały mu się niebezpiecznie dalekie od rzeczywistości, bardziej przypominały dziecin e mrzonki, świat z książkowych opowieści, których bohaterowie się nie zmieniają, nie dojrzewają jak prawdziwi ludzie, lecz na za sze pozostają tacy sami. Nie poznał żadnego z jej dwóch idoli, poza tym, co o nich słyszał od ciotki czy samej Jossie, ale szczerze wątpił, by ktokolwiek na tym świecie był godzien tak wielkiego, bezwarunkowego podziwu i poświęcenia. Nie zmienił zdania, poznawszy dwóch najważniejszych mężczyzn w życiu Jossie.
ROZDZIAŁ CZWARTY Pewnego dnia Jossie przybyła do Danby Lodge małym powozikiem na dwóch kołach. - Muszę zawieźć część uprzęży do kowala - oznajmiła a potem wstąpię, żeby cię zabrać. - Zabrać? Dokąd? - Papa chce się poznać. Ivo spojrzał na dwukółkę. - W tym pojeździe nie ma miejsca dla nas wszystkich stwierdził rzeczowo. Jossie sprawiała wrażenie zakłopotanej. - Chodzi tylko o nas dwoje. Papa nie wspomniał o lady Frances. Ivo ściągnął brwi. - W takim razie obawiam się... -zaczął. - Ależ jedź, Ivo - wtrąciła się ciotka. Zwracając się do Jos sie, dodała: - Nie martw się, dziecko. Lord Trenchard pojedzie. Zabierz co trzeba do kowala i wróć tutaj. Dopilnuję, żeby był gotowy do drogi. Gdy tylko Jossie odjechała, Ivo odwrócił się do ciotki, nie kryjąc poirytowania. Roześmiała mu się w twarz. - Nie musisz nic mówić. Wcale nie czuję się urażona i chcę, żebyś pojechał. Major Morley nigdy by mnie nie zaprosił z własnej woli. Już ci mówiłam, że nie jesteśmy specjalnie za przyjaźnieni.
- Więc dlaczego miałbym odpowiadać na to obcesowe wez wanie? - Ze względu na Jossie. I dla ciekawego doświadczenia. Uważam go za bardzo niemiłego człowieka, choć przypusz czam, że ma na to jakieś usprawiedliwienie. Był doskonałym żołnierzem, dopóki jego kariera nagle nie została przerwana. Od tamtej pory życie przynosiło mu same rozczarowania... przy najmniej on tak to odbierał. - Co się stało? - Przed laty został ciężko ranny i na zawsze pozostał - pewnym sensie inwalidą. Lucinda oczekiwała wówczas dziecka, a on rozpaczliwie pragnął, żeby urodziła chłopca. Po nieważ. .. wiadomo było, że nie będzie więcej dzieci. Dlatego tak gorzko się rozczarował, kiedy na świat przyszła dziewczynka. Ma silnie rozwinięte poczucie rodowej dumy, a jest ostatnim z linii. - Rozumiem. Kiedy pani Morley umarła? - Gdy Jossie miała trzy lata. Jeśli sądzisz, że przysparzała majorowi trosk, to się mylisz. Nigdy mu niczego nie odmawiała, a on jest zadufanym w sobie tyranem. Wiem, że powiedziałam nieładne rzeczy o moim sąsiedzie, ale nie cofnęłabym ani słowa. Może trochę mi go żal, ale nie mogę mu wybaczyć tego, co zrobił Jossie... - Ten dzieciak wydaje się całkiem szczęśliwy. - Ona nie jest już dzieckiem! - zirytowała się ciotka. - Bardzo mnie to martwi. Wszystko wskazuje na to, że niedługo prze obrazi się w inteligentną, piękną kobietę. Już teraz jest bystra. Jak będzie się czuła, gdy odkryje, że obaj najważniejsi w jej ży ciu mężczyźni są kolosami na glinianych nogach? - Sam doszedłem do wniosku, że nie mogą być aż tak ide alni, jak jej się wydaje, ale te gliniane nogi, ciociu Frances? Czy aby trochę nie przesadzasz?
- Nic więcej nie powiem. Dość krytykowania jak na je den dzień. Pojedź z wizytą do majora Morłeya i sam się prze konaj. Pierwszy kontakt z ojcem Jossie miłe Iva zaskoczył. Major siedział w gabinecie urządzonym raczej wygodnie niż stylowo. Choć otaczały go książki i psy, w pokoju wyczuwało się atmo sferę surowej dyscypliny i porządku. W kominku buzował ogień, a przy fotelu majora stał stolik z rozłożoną szachownicą oraz tacą z napojami i kieliszkami. Na widok Iva major wstał i, utykając, zbliżył się do gościa. - A, jesteś, Trenchard! Wejdź i usiądź. Bardzo się cieszę, że mogę cię poznać. Czego się napijesz? Jossie, podaj lordowi Trenchardowi coś do picia, a potem zostaw nas samych. Wróć za pół godziny. Jossie posłusznie i bardzo sprawnie nalała wina dla Iva i brandy dla ojca, po czym dyskretnie zniknęła. Panowie przyjrzeli się sobie nawzajem. Major Morley miał niewiele ponad pięćdziesiąt lat i wciąż był przystojnym męż czyzną ze starannie wyszczotkowaną, lekko posiwiałą czupryną i sumiastymi wąsami. Ubrany był w śnieżnobiałą koszulę, kur tkę wojskowego kroju, luźne jasne bryczesy i wysokie buty wypolerowane do połysku. Trzymał kieliszek w kształtnej, za dbanej dłoni. Major z całą pewnością należał do osób dbających o wygląd zewnętrzny... w przeciwieństwie do córki. - No, Trenchard! Jossie mówiła mi, że walczyłeś pod Waterloo? W kawalerii. W którym regimencie? - Siódmym Huzarów, majorze. - Huzarów! A cóż to za formacja? Jakaś świeżo wynaleziona bzdura! Za moich czasów nie było żadnych „huzarów" Z rado ścią nosiliśmy nazwę dragonów, a nie jakieś wymyślne zagrani czne cudactwo.
- Domyślam się, że walczyliśmy podobnie, sir - stwierdził Ivo spokojnie. - Taktyka stosowana przez kawalerię niewiele się zmieniła... - Taktyka! Mógłbym ci powiedzieć co nieco na temat takty ki. Otóż w dziewięćdziesiątym siódmym,.. Następne dwadzieścia minut wystarczyło, by Ivo zmienił zdanie o majorze Morleyu, który wprawdzie posiadał pewną ogładę, ale był zarozumiałym nudziarzem, próżnym, nie pozwa lającym nikomu innemu dojść do głosu. Czytał sprawozdania z bitwy pod Waterloo i wytworzył sobie własną opinię na temat cego, jak powinna była zostać rozegrana. Opowieść Iva o pra wdziwym przebiegu walk zupełnie go nie interesowała; zdo był się jedynie na niechętne wyrażenie uznania dla działań We llingtona. - Arthur Wellesley zyskał sławę w Indiach, oczywiście. Nie było to trudne. Jeśli ma się odpowiednią reputację, ci idioci z Gwardii Konnej uważają, że nie możesz się mylić. Ivo przypomniał gospodarzowi o licznych bitwach Welling tona z udziałem Gwardii Konnej, z których nie wszystkie za kończyły się zwycięstwem, i zakończył stanowczo: - Jest wielkim żołnierzem, sir. Obrana przez niego takty ka przeciwko Francuzom na półwyspie okazała się świetna i wątpię, by ktokolwiek inny mógł się spisać lepiej pod Walerloo. Nie przekonał majora, który, potrząsając głową, rzekł kwaś no: - Cóż, mam własne zdanie w tej kwestii, ale nie będę się z tobą spierał. To zrozumiałe, że trzymasz jego stronę. Co są dzisz o Jossie? Nagła zmiana tematu zaskoczyła Iva. - Cóż... lubię ją. - Ale nie masz na nią ochoty?
- Uważam Jossie za urocze dziecko. Nic więcej - odparł Ivo lodowatym tonem. - Nie uprzedzaj się do mnie. Masz określoną reputację, Trenchard. Po prostu chciałem wiedzieć, czy nie odbije się na mojej rodzinie. Z trudem tłumiąc wściekłość, Ivo rzekł spokojnie: - Dziwię się, że zakładał pan taką możliwość, majorze. Jos sie zapewne kiedyś będzie piękną kobietą, ale dopilnował pan, żeby była na tyle podobna do chłopca, że na razie nic jej nie grozi. - Chłopca! - podchwycił gospodarz z wyraźną złością w głosie. — Właśnie, powinna być chłopcem, a nie dziewczyną! - Następnie, być może wyczuwając dezaprobatę Iva, dodał ła godniej: - Jossie jest uroczym urwisem, świetnym strzelcem i dokazuje jak młokos. Ale nim nie jest, do licha! - Myślę, że mimo to może pan być z niej dumny - powie dział chłodno Ivo. - Jestem, jestem! Na ile to możliwe. Jeśli wyjdzie za Pete ra Radstocka, też będę zadowolony. Nie wybrałbym go sobie na syna, ale razem z Jossie szybko go przerobimy na naszą modłę. Ivo zastanawiał się, co by na to powiedział sir Thomas Radstock, ale tylko uśmiechnął się uprzejmie. Uznał, że to nie jego sprawa. Na szczęcie Jossie wróciła po półgodzinie, tak jak jej naka zano, i usiadła po turecku przy krześle ojca. Podczas dalszej rozmowy Ivo dowiedział się wiele o rodzinie Morleyów. Oka zało się, że major nie tylko ubierał córkę jak chłopca, ale też tak ją traktował, zmuszając biedaczkę do życia w spartańskim reżi mie, bez najmniejszego względu na fakt, że jest kobietą. Jossie, której w żaden sposób nie można było uznać za bezmyślną ma-
rionetkę, poddawała się dyktaturze ojca bez sprzeciwu i zada-wania jakichkolwiek pytań. Słuchając tego wszystkiego, Ivo zrozumiał, skąd się biorą niektóre sprzeczności w jej charakterze. Była dzieckiem na tyle odważnym i żywiołowym, by od rywać rolę chłopca, a ponieważ bardzo kochała ojca, tłumiła w sobie wszelki ślad dziewczęcości, której tak nie znosił. Wręcz się jej wstydziła. Jossie Morley pragnęła pozostać upragnionym synem tak długo, jak tylko możliwe. W drodze powrotnej do Danby Lodge Ivo prawie się nie odztwał. Rozumiał już uwagi ciotki dotyczące sytuacji w domu Morleyów i sam nie wiedział, co właściwie czuje - gniew, podziw czy żal. Ślepe posłuszeństwo Jossie wobec ojca złościło go. Jej odwaga w spełnianiu oczekiwań budziła podziw, ale chyba najbardziej było mu jej żal. Jossie Morley była dość inteligentna, by wiedzieć, że cokolwiek by zrobiła, jak bardzo by się starała, nie zmieni faktu, że nie jest synem, którego jej ukochany ojciec tak bardzo pragnął. Na szczęście Jossie nie zwracała uwagi na jego zamyślenie. We wsi spotkali ochmistrzynię Radstocków. Jossie zatrzymała się. żeby z nią pomówić; dowiedzieli się, że sir Thomas z ro iną mają wrócić do Lyne St Michael następnego dnia. Przez resztę drogi Jossie paplała radośnie, planując różne eskapady z Peterem. Ivo miał nadzieję, że drugi mężczyzna jej życia bardziej zasługuje na jej oddanie niż ten, którego właśnie poznał. Dwa dni póżniej miał okazję wyciągnąć własne wnioski. On i ciotka zostali bowiem zaproszeni na herbatę do lady Radstock. Radstockowie mieszkali w obszernym domu zbudowanym przed czterdziestu laty. Posiadłość obejmowała wiele akrów żyznych pastwisk i ziemi uprawnej, a sam dom otoczony był
malowniczym parkiem i ogrodem. Wszędzie widać było oznaki zamożności i dobrego gospodarowania. W pokojach stały gu stowne, solidne sprzęty, a salon, w którym ich przyjęto, był przestronnym eleganckim pomieszczeniem z wysokimi prze szklonymi drzwiami wychodzącymi na taras. Sir Thomas Radstock, czerstwy ziemianin, typowy dla swej kla sy, całkiem sensownie rozprawiał o ostatnich wojnach, wykazując dobre rozeznanie w polityce, choć zdecydowanie bardziej intere sowały go sprawy własnego hrabstwa. Bath i miejskie życie w ogóle niespecjalnie mu się podobało. Jego żona była łagodną, kruchą kobietą o nienagannych manierach. Od dawna przyjaźniła się z lady Frances i powitała Iva niezwykłe serdecznie. - Zatem walczył pan pod Waterloo, Trenchard? Czy to tam został pan ranny? To jakieś trwałe obrażenie? - dopytywał się sir Thomas, spoglądając na rękę Iva, już wolną od temblaka, lecz wciąż w opatrunku. - To? Nie, to nic poważnego, sir Thomasie. Parę dni temu skaleczyłem się, tu niedaleko. - Był na przejażdżce z Jossie Morley - uzupełniła lady Frances. - W takim razie założę się, że Jossie miała w tym swój udział - powiedział sir Thomas. - To tylko skutek mojej nieostrożności - oznajmił Ivo uprzejmie, lecz stanowczo. - Często ją widywaliśmy pod waszą nieobecność - ciągnęła lady Frances. - Zabawiała Iva, kiedy leczył chorą rękę. Biedac two, bardzo za wami wszystkimi tęskniła. - Poznał pan Jossie? - podchwycił sir Thomas, popatrując na Iva z ukosa. - Cóż to za dziewczyna! Nasz Peter tańczy, jak ona mu zagra, słowo daję. To się jednak zmieni, kiedy już się pobiorą. Ustatkuje się. - Wyjaśniwszy sytuację, rozsiadł się wy godnie i przyjął z rąk żony filiżankę herbaty.
Ivowi chciało się śmiać. Najpierw ojciec Jossie, a teraz sir Thomas ostrzegali go, żeby się trzymał z daleka. Obaj mogli spać spokojnie. Wciąż nie potrafił sobie wyobrazić Jossie Morley w roli czyjejkolwiek narzeczonej, a sam nie był nią w tym sensie zainteresowany. Go więcej, ich obawy były całkowicie nieuzasadnione, ponieważ tylko wyjątkowy śmiałek mógłby zalecać się do Jossie, która nie widziała świata poza Peterem Radstockiem. - Lepiej nie będę pytać sir Thomasa, czy dobrze się bawił w Bath, ale czy ty jesteś zadowolona z wyprawy? - zagadnęła lady Frances. - Bardzo - odparła lady Radstock. - Sir Thomas zażywał kąpieli, więc i on trochę skorzystał. Zawarliśmy kilka bardzo miłych znajomości. Jedna z naszych nowych znajomych, niejaka pani Cherton, może odwiedzi nas w Lyne St Michael, kiedy zakończy kurację w Bath. Szuka małego domu na wsi, więc zarekomendowałam jej naszą okolicę. Myślę, że ona i jej córka będą miłym dodatkiem do naszego nielicznego towarzystwa. - Rozumiem, że jest wdową? - Owszem, straciła męża kilka lat temu. Było nam jej żal, więc zabraliśmy je parę razy na tańce. - Sir Thomas tańczył? Nie chce mi się wierzyć! - Cóż, nie musisz. Sir Thomas zostawał w domu, a Peter to warzyszył nam trzem. Pani Cherton była bardzo wzruszona, a jej córka zachwycona. Biedne dziecko, niewiele miała dotąd rozrywek w życiu. Myślę, że Peter jej się spodobał. Ale gdzie on się podziewa? - Lady Radstock podniosła się z miejsca, żeby wyjrzeć przez okno. - Nieładnie z jego strony. Obiecał, że wróci na herbatę. - Pojechali do Heversham Beacon - powiedział sir Thomas. - Ależ to wiele mil stąd! Domyślam się, że jest z nim Jossie?
- Tak, zjawiła się tu, nim chłopak na dobre się obudził. Je stem pewien, że niedługo wrócą, moja droga... Wyruszyli bardzo wcześnie. Lady Radstock ściągnęła usta. - Nie powinien się wypuszczać tak daleko. Sir Thomas wybuchnął śmiechem. - Nie sądzę, żeby Peter miał coś do powiedzenia. Nie przy Jossie. Co za dziewczyna! Uwaga była niezbyt taktowna. Widząc zdenerwowanie przyjaciółki, lady Frances wtrąciła: - Proszę, nie przejmuj się nami... - Urwała; bo do salonu wpadła Jossie, a za nią syn gospodarzy. Jossie rozejrzała się i przybrała minę świadczącą o poczuciu winy. Lady Radstock, widząc ich zabłocone buty i potargane włosy, poprosiła z westchnieniem; - Idźcie się trochę ogarnąć. Wiesz, gdzie znaleźć panią Marston, Jossie. Poproś, żeby ci pomogła. Potem możecie tu wrócić i dołączyć do nas przy herbacie. Jestem pewna, że lord Trenchard chętnie jeszcze trochę poczeka, żeby cię poznać, Peterze. Po wyjściu młodych z salonu, zwróciła się do Iva; - Lordzie Trenchard, mam nadzieję, że wybaczy pan moje mu synowi. Peter zwykle nie jest... - Proszę, lady Radstock! Cóż takiego miałbym wybaczać? - Ivo starał się udobruchać gospodynię. Pod jej eleganckimi manierami wyczuwał złość i zastanawiał się, czy jest równie entuzjastycznie nastawiona do przyszłego związku syna z Jossie jak sir Thomas. W miarę trwania wizyty coraz bardziej w to wątpił. Peter Radstock był przystojnym młodzieńcem. Po ojcu odziedziczył rade włosy, szczere niebieskie oczy i śniadą kar nację. Miał dobre maniery i miły, trochę jakby zawstydzony
uśmiech. Wyraźnie jednak natura nie wyposażyła go w charakter i siłę, wręcz wypisane na twarzy sir Thomasa. Znając Jossie, Ivo był skłonny założyć się o znaczną sumę, kto z tej dwójki będzię grał w małżeństwie pierwsze skrzypce. Nic dziwnego, że lady Radstock się martwiła. Oczywiście nie był to jego problem. Lubił Jossie Morley, ale przecież nie był jej opiekunem. Nie miał też żadnego powodu ani zamiaru się wtrącać. Wszystko wskazywało na to, że przyszłość dwojga młodych została starannie zaplanowana, więc wyrażenie uwag na temat małżeńskiego szczęścia tej pary byłoby nietaktem. Nieświadoma wstrząsu, jaki wywoła, lady Radstock powie działa: - Spotkaliśmy w Bath także inną rodzinę, która może cię in teresować, lady Frances. Sir George Gurney jest dobrym znajo mym twojego brata, czyż nie? Wygląda na to, że on i jego córka mieszkają w Bath już od roku. Wiedziałaś, że Charlotte Gurney jest mężatką? - Słucham? - Wyszła za człowieka, który mógłby być jej dziadkiem wtrącił sir Thomas z wyraźną dezaprobatą. - Za Courtneya Malcota. - Za lorda Malcota? - zdumiała się lady Frances. - Przecież on już dwa razy owdowiał. Jesteś pewna, że się nie mylisz? - Absolutnie pewna. - Nie mogę w to uwierzyć. - Lady Frances westchnęła. On ma dzieci dużo starsze od Charlotte. Co sir George myślał, pozwalając na coś takiego? Charlotte jest jedynaczką. - Według mnie sam nie wybrałby takiego zięcia, ale dziewczyna najwyraźniej się uparła. W Bath mówiono, że była gotowa uciec z Malcotem, ojciec powstrzymał ich w ostatniej chwili. Dziwię się Malcotowi... powinien być mądrzejszy. Nie
chcę pani szokować, lady Frances, ale moim zdaniem ta dziew czyna podstępem wymusiła na nim małżeństwo. Sprytna mała lisica. - Sir Thomasie, jesteś zbyt surowy! - obruszyła się lady Radstock. - Biedaczka. Ma najwyżej dwadzieścia lat, a on jest po pięćdziesiątce. Dlaczego miałaby to zrobić? - Dla pieniędzy, moja droga. Malcot jest nieprzyzwoicie bo gaty. Świat może kręcić nosem na tę parę, ale Charlotte ma teraz pozycję w towarzystwie, a liczba powozów i służby mogłaby zadowolić najambitniejszą dziewczynę. - No, no - mruknęła lady Frances, zerkając ukradkiem na Iva. - Rzeczywiście zaskakująca nowina. Ciekawa jestem, czy już dotarła do Sudiham. - Bez wątpienia - zapewnił sir Thomas. - Och! To znaczy... tak, oczywiście. Chociaż skoro sir George przebywa w Bath od roku, mój brat mógł jeszcze o tym nie słyszeć. Ivo, sądzę, że powinieneś jutro wybrać się do Sudi ham. Nie ma sensu pielęgnować starych uraz. Lord Veryan miał dość czasu, żeby wyzbyć się złości z powodu twego uporu, by pozostać w wojsku. - Więc o to chodziło? - spytał sir Thomas. - Zastanawia liśmy się... Ivo nie marnował czasu. Podziękował ciotce za pomoc i go ścinę przez ostatnie tygodnie i następnego dnia wyruszył do Su diham. Zbliżał się do domu z pewną obawą, lecz tym razem drzwi były otwarte, a ojciec czekał na niego w bibliotece. - Zatem odzyskałeś rozsądek? - powitał go szorstko. Przyjechałeś prosić o przebaczenie? Tvo znał ojca. - Przyjechałem prosić, byś mi wybaczył, że się uniosłem, ojcze. Powinienem był zostać i bronić swoich racji, zamiast
spuszczać dom w gniewie. Przepraszam. Za nic więcej nie mam powodu przepraszać. - Nastąpiła chwila napiętej ciszy. Nastę pnie Ivo dodał: - Zbyt długo pozostawaliśmy skłóceni. Wolał bym, żeby nas łączyły przyjacielskie stosunki. - Wolałbyś? Trudno to wyczuć z twoich słów. Skoro jednak przyjechałeś... Usiądź. Zostaniesz? - Jeśli się zgodzisz. - Oczywiście, że się zgodzę. I od razu mogę ci powiedzieć, zanim zaczniemy... - Lord Veryan poruszył się niespokojnie na srześle. - Postanowiłem ci przebaczyć. - Co, ojcze? - Nie patrz tak na mnie! - ryknął ojciec. - Nie jestem jed nym z twoich podwładnych, do diabła! - Spiorunował syna wzrokiem. Po chwili rzekł już spokojniej: - Miałem mnóstwo czasu na myślenie. Nigdy nie kłamiesz, przynajmniej mnie nig dy nie okłamałeś. Powinienem był przyjąć twoje wyjaśnienia. Problem polegał na tym, że rok temu byłem za bardzo wściekły, żeby jasno myśleć. Znalezienie cię w tamtej chacie sam na sam z Charlotte Gurney było szokiem! George Gurney był całkowi cie pewien twojej winy, a musisz przyznać, Ivo, że dowody były jednoznaczne. Potem ta awantura... utrata przyjaciela... I ty wyjechałeś w gniewie... - Kazałeś mi się wynosić. - Wiem! Nie powinieneś tak wyjeżdżać! - Groźne spojrze nie znów przeszyło Iva na wskroś. - Powinieneś był wiedzieć, ze wcale tego nie chciałem. - Nie rozumiem, skąd miałbym wiedzieć. Z tego, co pamię tam, powiedziałeś, że nie chcesz więcej oglądać takiego niego dziwego potwora. - Hm... nie ma potrzeby do tego wracać! Byłem trochę wy prowadzony z równowagi. - Zamilkł na chwilę. - No dobrze... całkowicie wyprowadzony z równowagi. Szybko doszedłem do
siebie. Nadal nie wiem. z kim była Charlotte Gurney tamtego dnia. ale wiem. że to nie mogłeś być ty. - Skoro tak, czemu mi tego wcześniej nie powiedziałeś? - Chciałem po ciebie posłać, ale Perry uważał, że jesteś tak wściekły, iż odmówisz przyjazdu. Nie byłem gotów ryzykować. Miał rację, prawda? Byłem pewien, że pojawisz się tu przed wy jazdem do Belgii, ale się nie pokazałeś. Dlatego próbowałem o tobie nie myśleć... Zaskoczenie i gniew odebrały Ivowi mowę. Owszem, przy jechał do Sudiham, ale Perry go odprawił, informując, że ojciec zabronił mu wstępu do domu. Na myśl o tym, że przez te wszystkie miesiące pozostawał w niezgodzie z ojcem wyłącz nie z powodu kłamstw brata, ogarnęła go złość. Czemu Perry to zrobił? Bał się, że prawda o jego romansie z Charlotte w koń cu wyjdzie na jaw? Co za niedorzeczność. Przecież musiał wie dzieć, że waśń nie będzie trwała wiecznie, że Ivo wcześniej czy później będzie szukał pojednania z ojcem. Albo... Ivo poczuł, jak ogarnia go lodowaty chłód. Czyżby w związku ze zbliżającą się nieuchronnie wojną Perry miał nadzieję, że jego problemy zostaną rozwiązane, jeśli starszy brat polegnie w bitwie? Nie! Perry może postępował niewłaściwie, ale w taką podłość z jego strony Ivo nie chciał uwierzyć. - Nic nie mówisz - odezwał się lord Veryan. - Czyżbym się mylił? Czy Perry źle ci się przysłużył? Czy mnie okłamał? Ivo nie odpowiedział, zadał tylko pytanie: - Gdzie Perry jest teraz? - W Derbyshire, w Arneston. Od pewnego czasu był nie swój, więc uznałem, że zmiana miejsca dobrze mu zrobi. Ivo bardzo się starał, by jego głos brzmiał spokojnie. - Miło mi to słyszeć. Powinien pojechać już dawno, kie dy pierwszy raz mu to zaproponowałeś. Zamierza tam pozo stać?
- Nie wiem. Może. Chyba lepiej mu z dala od Sudiham i ode mnie. Nigdy się nie zgadzaliśmy. - Po krótkiej pauzie lord Veryan powiedział z goryczą: - Zmiana tematu nie pomoże. Nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie. Choć może nie musisz się fatygować. To jasne, co się stało. Perry umyślnie trzymał nas z dala od siebie, Bóg jeden wie dlaczego. Zapadła cisza, której Ivo nie potrafił przerwać.- A może... może wiem — podjął lord Veryan, cedząc słowa. - Perry się bał, że przekonasz mnie o swojej niewinności. A gdyby się tak stało, szukałbym winnego gdzie indziej. Gurney miał rację, prawda? Ktoś z mojej rodziny był winien uwiedzenia tej biednej dziewczyny. To nie byłeś ty, lecz Perry. Bał się, że go wydasz. Puszczając mimo uszu ostatnią uwagę starszego pana, Ivo rzucił drwiąco: - Biednej dziewczyny? To znaczy, że nie słyszałeś? Ta „biedna dziewczyna", jak ją nazywasz, właśnie wyszła za bogacza. A Thomas Radstock uważa, że sama wszystko uknuła. - Coś podobnego! Kim jest ten człowiek? Ivo opowiedział ojcu nowiny z Bath. To był ostatni raz, kiedy wspomnieli Charlotte Gurney; uni kali też rozmowy na temat manipulacji Perry'ego. Nie przyspa rzało to zresztą szczególnych trudności. Utraciwszy na dobre Charlotte, Perry nie widział żadnych atrakcji w Somerset i ku uldze Iva przyjął propozycję ojca, by na stałe doglądać majątku Arneston. Przez cały rok Ivo żył z ojcem we względnej harmonii. Lord Veryan bardzo się zmienił. Obaj pragnęli nadrobić czas rozłąki i w ciągu kilku miesięcy Ivo stopniowo przejął większość
z dotychczasowych obowiązków ojca. Znajdował jednak czas, by odwiedzać przyjaciół, a w maju spędził kilka tygodni w Lon dynie. Ponownie spotkał się z Adamem i niewiele brakowało, by stracił głowę dla Kate Payne. Tak bardzo różniła się od ko biet, które znał wcześniej, była taka bezpośrednia i odważna, że niezwykle mu się spodobała. Kate także nie kryła, że go lubi. Na szczęście jednak, zanim doszło do poważnych kłopotów, dla Iva stało się jasne, że Kate jest zakochana w Adamie. Z rozba wieniem obserwował zazdrość przyjaciela, gdy ktoś inny, nie wyłączając Iva, zwracał na Kate nadmierną uwagę. Choć Kate w niczym nie przypominała „słodkiej kobietki", jaką planował poślubić, Adam Calthorpe był zakochany po uszy. Choć Ivo miał ochotę przyglądać się rozwojowi ich wzajemnego uczucia, uznał, że rozsądniej będzie zejść ze sceny, by w przyszłości móc swobodnie przyjaźnić się z Adamem i jego żoną. Jeszcze w tym samym roku jego dyskrecja została nagrodzona - otrzymał za proszenie na ich ślub. Między pobytami w Londynie a całkiem licznymi obowiąz kami w Sudiham Ivo nie znalazł czasu na wizytę w Lyne St Michael. Czasami zdarzało mu się z uśmiechem pomyśleć o Jossie - zastanawiał się, co napsociła od czasu ich ostatniego spotka nia - ale jej osobiste sprawy nie zaprzątały mu już głowy. Ciot ka Frances przyjechała na święta Bożego Narodzenia do Sudi ham i przywiozła nowiny - niewiele się zmieniło, choć Radstockowie zaczęli planować uroczyste obchody osiągnięcia peł noletności przez Petera. - Kiedy to nastąpi? - spytał Ivo. - W lipcu. - Ależ to za ponad pół roku! - To będzie wielkie wydarzenie, mogę ci zaręczyć. Pół hrab stwa zjedzie na bal, nie mówiąc o festynach dla pośledniejszych
gości. Lady Radstock już sporządza listy. Możesz założyć, że twoje nazwisko również się tam znajdzie. Mam nadzieję, że przyjedziesz. - Za nic na świecie bym tego nie przegapił. Czyż to nie jest uwieńczenie planów Jossie? Ona i młody Radstock zostaną ofi cjalnie zaręczeni? - Owszem. Muszę przyznać, że pomysł, by tych dwoje się pobrało, wciąż wydaje mi się absurdalny. Wcale nie wygląda na to, by mieli się ustatkować. Czasami aż się boję, że Jossie pój dzie do ołtarza w bryczesach i starym żakiecie. - Lady Radstock nigdy by na to nie pozwoliła. Podczas Wielkanocy pojawiły się dalsze wieści o rodzinach zamieszkujących Lyne St Michael. Jossie miała przyzwoitkę. Major Morley w końcu poddał się naciskom i jego daleka krew na, kobieta w nieokreślonym wieku, zamieszkała w domu Morleyów. Co więcej, Jossie musiała nosić spódnice tak często, jak tylko przyzwoitce udało się to wymóc. - Żal mi tej biednej kobiety, Ivo - wyraziła współczucie la dy Frances - chociaż jest dość żałosna w swojej roli. Stara się jak może narzucić podopiecznej zasady poprawnego zachowa nia, ale Jossie niewiele sobie robi z jej starań. Ignoruje jej bła gania, by spędzała mniej czasu na szalonych wycieczkach z Pe terem Radstockiem, a co do spódnic... Ta przekorna dziewczy na przebiera się niepostrzeżenie i znów paraduje w bryczesach. Oboje, bo Peter jest niewiele lepszy, stroją sobie zany z nie szczęsnej przyzwoitki. Nieznośna z nich para, ale trudno się nie śmiać. Lady Frances powiedziała im też, że niejaka pani Cherton przybyła do Lyne St Michael i zamieszkała w skromnym do mku przy High Street. - To ta kobieta, którą Radstockowie poznali w Bath? -
upewnił się Ivo. - Rzeczywiście jest tak cennym nabytkiem dla miejscowych kręgów towarzyskich, jak uważała lady Radstock? Lady Frances ściągnęła usta. - Bardzo elegancka kobieta. Kiedyś musiała być piękna... Była chora, istotnie, ale to jej ciągłe niedomaganie mnie irytuje. Zauważyłam, że rzadko choroba nie pozwala jej przyjąć zapro szenia, jeśli pochodzi od właściwych ludzi. - Po pauzie dodała stanowczo: - Jeszcze za wcześnie, by mieć wyrobioną opinię. - Właśnie ją wygłosiłaś - zauważył Ivo ze śmiechem. - A córka? Też jest ładna? - Taak... W spokojny, dystyngowany sposób. Blond włosy, jasnoniebieskie oczy, okrągłe policzki i usta, które zwykle po równuje się do pączków róży. Pozostaje w cieniu matki i rzadko się odzywa niepytana. Często się rumieni, Ivo znów się roześmiał. - Och, ciociu Frances! Widzę, że jesteś zachwycona paniami Cherton. - Och, dziewczyna jest w porządku. Chyba. Prawie ich nie znam. Lady Radstock jest dla nich bardzo miła, szczególnie dla młodszej - Rosalind. - Tak? - Zadała sobie wiele trudu, żeby przedstawić je innym rodzinom w okolicy. Ostatnio w Lyne St Michael życie towarzystwie wre niczym w ulu. Bardzo byś się zdziwił. - Jak Jossie radzi sobie w tym towarzyskim zamieszaniu? - Możesz sobie wyobrazić. Nienawidzi go i unika, kiedy ty może. Nie wypada najlepiej w towarzystwie. - Lady Frances za częła się śmiać. - Ale jej ojciec nadrabia za nią, i to z nawiązką - Major? - Nastąpiła zdumiewająca odmiana! Wcześniej rzadko występował publicznie, a obecnie chyba zaczął poważnie traktować obowiązki ojca. Towarzyszy córce do Radstocków i para
innych wybranych sąsiadów. Bywa nawet u mnie. Muszę przy znać, że ma doskonałe maniery. Potrafi być czarujący dla dam, zwłaszcza urodziwych. - Zatem major okazał się bawidamkiem? Czy dzięki temu stał się mniej wymagający dla Jossie? - Według mnie major próbuje pogodzić się z faktem, że Jos sie nie może dłużej udawać chłopca... - Zadumała się na mo ment, po czym mówiła dalej: - Wyrządził córce wielką krzyw dę. Dziewczyna ma tak wiele talentów, tak dużo naturalnego wdzięku, że powinna brylować w towarzystwie. Tymczasem czuje się zupełnie nie w swoim żywiole. Nie ma pojęcia, jak należy się zachować. Gdybym jej tak dobrze nie znała, uznała bym ja za wiejską prostaczkę. - Powiedziała, że właśnie kimś takim chce być. - Cóż, to nie wystarczy! - stwierdziła sucho ciotka. - Zwła szcza że wokół są inne ładne panny, zdecydowanie bardziej od powiednie na żonę dla dziedzica drugiego co do wielkości ma jątku w tej części hrabstwa. - Nie ma się czego obawiać, ciociu Frances. Jossie przegoni je wszystkie. - Możesz sobie żartować, Ivo, ale najwyższy czas, żeby do rosła. Jeśli poważnie planuje małżeństwo z Peterem Radstockiem, czas, by zaczęła go traktować jak ukochanego, a nie jak kompana do dziecięcych psot. - Jestem całkowicie pewien, że poważnie traktuje Petera Radstocka. O nikim innym nie mówiła, kiedy byłem u ciebie. - Wiem. Wolałabym, ... - Co? Doprawdy, ciociu Frances, to przerywanie w pół sło wa zupełnie do ciebie nie pasuje. Co się dzieje? - Miałam nadzieję, że wpłyniesz na Jossie. Może nawet od ciągniesz ją trochę od myślenia o Peterze, ale nic z tego nie wy szło.
Ivo popatrzył na ciotkę z rozbawieniem. - Och, daj spokój. Musiałaś wiedziee, że nic z tego nie bę dzie. - Mogło być, gdybyś się postarał... Masz wiele zalet, Ivo. - W oczach Jossie każda z nich blednie przy doskonałości Petera Radstocka. - Właśnie tego się obawiałam - przyznała ciotka ponuro. Biedna Jossie.
ROZDZIAŁ PIĄTY Jossie chętnie powtórzyłaby zdanie lady Frances. Z trudem udało jej się wymknąć spod nadzoru przyzwoitki i pojechać do doliny, gdzie umówiła się z Peterem, po to tylko, by stwierdzić, że go tam nie ma. Przez cały ranek spotykały ją same przykro ści, ta stanowiła kolejną. Wiosna przyszła z opóźnieniem. Ścież ka nadal pokryta była suchymi liśćmi, a z grząskiej ziemi po obu stronach wystawały kępy zwiędłych paproci i splątane pną cza jeżyn. Krajobraz zdawał się odzwierciedlać jej ponury na strój. Jeszcze tak niedawno sama by się z siebie śmiała, znalazłaby coś zabawnego w oczekiwaniu na Petera, poszukałaby kiełków wiosennych kwiatów pod liśćmi albo sprawdziła, czy przypad kiem w dziupli nie śpi wiewiórka. Tym razem jednak nie potra fiła się otrząsnąć z narastającego lęku. Życie się zmieniało, a ona zmieniała się wraz z nim, choć wcale jej się to nie po dobało. Jossie zastanawiała się nad sytuacją. Dlaczego do tego dosz ło? Nie mógł tego sprawić przyjazd kuzynki Marthy - nikt nie traktował jej poważnie. Przez pewien czas rozpaczliwe wysiłki kuzynki, które miały zmienić Jossie w damę, stanowiły nawet pewną atrakcję. Kiedy spódnice zanadto jej przeszkadzały, bo planowała jakąś eskapadę z Peterem, zwykle udawało jej się nie postrzeżenie przebrać w bryczesy. Nie czuła się ani trochę bar dziej dziewczyną. Co było nie tak? Ojciec nie chciał zmian. Wprawdzie więcej
bywał w towarzystwie, ale dlatego, że ją kochał i chciał jej w ten sposób udzielić wsparcia. Wiedział, że często czuła się zagubiona między uczestnikami przyjęć, które jak grzyby po de szczu mnożyły się w sąsiedztwie. Poza tym ojciec nie zaprosił by kuzynki Marthy, żeby z nimi zamieszkała, gdyby lady Radstock tak nie nalegała... Lady Radstock i pani Cherton. Na wspomnienie pani Cherton Jossie jeszcze bardziej posmutniała. Wszyscy w Lyne St Michael, może z wyjątkiem łady Frances, która nie wyraziła żadnej opinii, byli zachwyceni tą ko bietą. Lady Radstock okazywała jej względy, a Peter nie dalej jak przed paru dniami stwierdził, że uważa ją za bardzo miłą osobę. Czyżby ona, Jossie, jedyna nie poddała się urokowi pani Cherton? Nawet ojciec... Nieokreślone obawy Jossie nagle się skrystalizowały. Ojcu także pani Cherton się podobała. To po tamtym popołudniu spędzonym u Radstocków w towarzystwie pani Cherton tak się zmienił. Od tamtej pory przestał śmiać się z wybryków Jossie... Wołanie dobiegające z tyłu przerwało jej rozmyślania. - Jossie, Jossie, poczekaj!-To był Peter. Odwróciła się z ulgą, zapominając o zmartwieniach i wątpliwościach. - Gdzie się podziewałeś? - spytała. - Mieliśmy się spotkać pół godziny temu. - Wybacz. Mama złapała mnie, kiedy już wychodziłem, i nie mogłem się wyrwać. Była z nią pani Marston... - Wasza ochmistrzyni? O czym mama chciała rozmawiać? - O przygotowaniach do mojej uroczystości. Nie rób takiej miny. O moich urodzinach. - Przecież wypadają dopiero za kilka miesięcy! - Tak też jej powiedziałem. Ale widać tyle jest do zrobienia, że już teraz trzeba wszystko ustalić. To będzie wielkie wydarze nie. Będzie festyn dla pracowników majątku, zabawa dla dzieci, !
a wieczorem bal. Pół hrabstwa zostanie zaproszone... — Opo wiadał o szczegółach, zakładając, że będzie równie podniecona jak on sam. Jossie przestała go słuchać w połowie wywodu; nuda i nie chęć wzięły górę. Nieszczęsne przyjęcie urodzinowe. Stąd wy magania, by dobrze wypadła, żeby nosiła spódnice, by zacho wywała się jak dama. Od lat rozmawiali z Peterem o dniu, w którym osiągnie pełnoletność, i o tym, co będą robić, kiedy już się pobiorą, ale nie przyszło jej do głowy, że będzie tyle za mieszania, bal, festyn, tańce. Tak naprawdę nie myślała o tym dniu jak o publicznym wydarzeniu, skupiając się na tym, co bę dzie oznaczał dla niej i Petera. - Na litość boską, nie mówmy już o tym! - przerwała mu niecierpliwie. - Dlaczego nie? - Przyjęcia i festyny są nudne. Tak czy owak, jest jeszcze mnóstwo czasu i na razie trzeba myśleć o innych rzeczach. Nie byliśmy w Heversham Beacon od zeszłego roku. - Heversham Beacon. To za daleko, Jossie. Nie uda nam się wrócić przed zmrokiem. - Nie marudź jak staruszka! Uda nam się, jeśli nie będziemy tracić czasu na gadanie. Ruszajmy! Spięła konia piętami i nie zwracając uwagi na niebezpieczny stan ścieżki, pognała w stronę gościńca. - Jossie, zaczekaj! Zwolnij! Czemu się złościsz? Powiedzia łem coś złego? Jossie go zignorowała. Rozpaczliwie potrzebowała świe żego powietrza, wiatru, poczucia wolności, które mogła jej zapewnić ostra jazda pod górę. Peter pojedzie za nią... jak zawsze. Kiedy szybko minęli wzgórza, pogoda się poprawiła, a wraz z nią humor Jossie. Wyszło słońce, wiatr się wzmógł, cienie
chmur ślizgały się po zboczach i dolinach. Jossie roześmiała się z ulgą i zachwytem. - Tego właśnie chcę! - zawołała. - Czyż nie jest wspaniale? Przestrzeń, wolność,- powietrze. Nic nie może się z tym równać. A już na pewno nie głupie rozmowy ż głupimi ludźmi w dusz nych salonach. Zostańmy tu na zawsze. - Chyba nie mówisz poważnie, Jossie. Wiesz, że nie może my. Poza tym lubię poznawać nowych ludzi, rozmawiać z nimi. Bywają bardzo ciekawi. W Bath. - Och, Bath! Chyba nie chcesz powiedzieć, że dobrze się bawiłeś w Bath? Nie umiem sobie wyobrazić, że jakieś miasto jest zabawne. Ścigajmy się na szczyt Beacon. No, dalej! - Nie! - Po raz pierwszy Peter odezwał się tak stanowczo, że zdumiona Jossie się zatrzymała. - Nie, Jossie - powtórzył. - Chcę z tobą porozmawiać. Przejdźmy się trochę. Wyraz jego poczciwej twarzy był nienaturalnie poważny. Jossie skrzywiła się, czując powracający lęk, ale zsiadła z konia. Przywiązawszy wierzchowce, pieszo ruszyli ścieżką pod górę. - Wiem, że nie lubisz przyjęć i tym podobnych rzeczy - za czął. - Myślę jednak, że z czasem je polubisz, gdy się przyzwy czaisz. Ale nie o to chodzi. Te urodziny... nie, nie odwracaj się, posłuchaj. - Przystanął, zmuszając ją, żeby na niego spojrzała. - Dużo myślałem o naszej przyszłości i muszę ci coś powie dzieć. Urodziny nie są jedynie pretekstem do urządzenia przy jęć. To coś znacznie poważniejszego. To próg nowego życia. - Twój ojciec tak mówi? Czy może twoja matka? - spytała Jossie uszczypliwym tonem. Na widok posmutniałej twarzy Pe tera zawstydziła się jednak i wyciągając rękę, powiedziała: Przepraszam. Zachowałam się okropnie. Peter przytrzymał jej dłoń. - Wybaczam ci. Matka rzeczywiście powiedziała coś w tym rodzaju. Tylko że ja się z nią zgadzam. A te... przyjęcia... i
w ogóle... Cóż, nie możemy wiecznie uganiać się po polach, jakby prawdziwy świat nie istniał. Musimy zacząć odgrywać na sze role w towarzystwie. Będę jednym z największych właści cieli ziemskich w hrabstwie, kiedy nasze majątki zostaną połą czone, a to nakładą pewne zobowiązania. - Znów cytujesz matkę? - Nie, ojca. Ale z nim też się zgadzam. Ty też powinnaś. Musimy zacząć dojrzewać, - Oczywiście. Ale to nie znaczy, że musimy występować na towarzyskiej scenie. Ja tego nienawidzę, Peter! - Nie możesz tego wiecznie unikać. Nie możemy się zaszyć w Lyne St Michael. Mam nadzieję, że na sezon moglibyśmy jeździć do Londynu. Chciałbym zobaczyć trochę wielkiego świata... Mama się z tym zgadza. Uważa, że byłoby... - Do Londynu! Oszalałeś? Umrę w Londynie! Po co nam Londyn, kiedy tu mamy tyle ciekawych rzeczy? Rozejrzyj się, Peter. Tylko to jest ważne - ziemia. Nasza ziemia. - Nie odzy wał się, więc chwyciła go za drugą rękę, patrząc mu przy tym w oczy, - Wiem, że tak naprawdę czujesz to samo co ja - po wiedziała błagalnym tonem. - To nagłe pragnienie wyjazdu do Londynu nie pasuje do prawdziwego Petera Radstocka. Nie, po winniśmy robić to, co zawsze planowaliśmy. Będziemy miesz kać razem w naszym wiejskim domu... Myślałam, że kochasz ziemię, Peterze. - Bo kocham. Ale chciałbym trochę użyć życia... - Życia! - wykrzyknęła. - Tutaj jest życie! Prawdziwe ży cie! Och, wiem, że twoja matka zawsze chciała, żebyś był mod nym dżentelmenem, ale spójrz na siebie. Jesteś całkiem przy stojny, ale trudno cię nazwać lwem salonowym. Będziesz się czuł tak samo okropnie jak ja w londyńskich salonach. Możesz przekazać matce, że nie chcę słyszeć o wyjeździe do Londynu. Peter poddał się jak zawsze, gdy Jossie okazywała zdecydo-
wanie,. ale pozostał milczący i nie reagował, kiedy próbowała go rozbawić. W końcu zrezygnowała, mówiąc smutno: - Jesteś taki sam jak reszta. Zmieniasz się. - Och, nie. Nie o to chodzi. Wiesz, że cię kocham. Zawsze cie kochałem. Ale teraz... teraz, kiedy jesteśmy starsi i myślimy o małżeństwie, pewne rzeczy muszą ulec zmianie... - Ale ja nie chcę, żeby się zmieniały! - Protest Jossie po chodził z głębi serca. -Chcę, żeby wszystko zostało tak jak dotąd. Na zawsze. - To nonsens! Chyba tak nie myślisz! - Widząc jej buntow niczą minę, nieco złagodniał. - Przecież zmiana nie musi być na gorsze. Większość rzeczy może pozostać po staremu, jeśli :fgo sobie życzysz. Rozchmurz się, Jossie Czym się tak marcwisz? - Twoja matka będzie próbowała zrobić ze mnie dobrą panią domu. Jestem pewna - wyznała z goryczą. Peter wybuchnął śmiechem. - Tylko tyle? Ależ jesteś zatwardziała! Nie musimy jej słu chać. - Jossie nie podzielała jego wesołości, więc spytał poważ nie, nawet z nutą niepokoju:- Ale... ale nadal chcesz za mnie wyjść, prawda? Tym razem odpowiedziała natychmiast. - Oczywiście, że chcę. Wiesz, że nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. Tylko... - Tylko co? - Tak długo czekałam, aż osiągniesz pełnoletność. Głupio mi mówić, że potrzebuję więcej czasu. Ale coś jest nie tak. Całe to rozprawianie o świętowaniu... Usiłowania kuzynki Marthy, żeby zrobić ze mnie damę... I to, co mówi twoja matka... - Wi zdumienie na twarzy Petera, dodała bezradnie: - W małżeńsiwie ludzie stają się tacy.,. tacy poważni. Nagle poczułam, że sie jestem gotowa.
Peter poczerwieniał na twarzy. - Dlatego, że się boisz? Chcesz, żebyśmy... lepiej się po znali? Bo ja chciałbym. - Oczywiście, że nie o to chodzi - powiedziała, nie kryjąc zaskoczenia. - O czym ty mówisz? Znamy się przecież dosko nalę. .- Nie w tym sensie, o jaki mi chodzi. - Rumieniec na jego twarzy jeszcze się pogłębił. - Jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką sobie można wymarzyć, ale jest coś więcej. Pozwolisz mi... po zwolisz, żebym cię pocałował? Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. - Pocałował? Cóż za dziwny pomysł! Nigdy wcześniej nie chciałeś mnie całować. - Wcześniej było inaczej. Byliśmy dziećmi i... nie myśla łem o tobie w taki sposób. Ale teraz... jest inaczej. Pozwól mi się pocałować, Jossie. - Cóż, skoro tego chcesz... Proszę bardzo. - Nadstawiła po liczek. - Nie, nie tak Tak. - Peter objął ją i pocałował w usta. ~ Och, Jossie - wymruczał, całując ją jeszcze raz. Trzymał ją przy tym tak mocno, że nie była w stanie się poruszyć. Jeszcze nikt nigdy tak jej nie obejmował; przez moment była bliska paniki. Miała wrażenie, że się udusi, chciała go odepchnąć, uwolnić się z uścisku... Przypomniała sobie jednak, kto ją całuje. To był Pe ter, mężczyzna, którego zamierzała poślubić, a małżeństwo, jak wiedziała, dopuszczało też bliskość cielesną, nie tylko duchową. Gdyby odrzuciła jego pierwsze miłosne próby, czułby się okro pnie... Pozostała więc nieruchoma w jego ramionach. Miała wrażenie, że pocałunek trwa bez końca, a kiedy Peter wreszcie ją puścił, odczuła wielką ulgę. Popatrzyła na niego z niepoko jem. Jak oceni jej zachowanie? Peter uśmiechnął się i westch nął, wyraźnie zadowolony.
- Och, Jossie. Czyż to nie było cudowne? Będzie wspaniałe, prawda? Jossie miała ochotę krzyknąć, ale ugryzła się w język. Nawet nie zauważył. Myślał, że jego uściski sprawiły jej przyjemność. Jak mógł się tak bardzo mylić? - Tak, tak - mruknęła. - Oczywiście. - Wygładziwszy ża kiet, odwróciła się, ukradkiem wycierając usta w rękaw. Miała rozpaczliwą nadzieję, że nauczy się lubić takie rzeczy. Albo przynajmniej cieplej je przyjmować. Jednak poprawy nie było i po jakimś czasie Peter musiał za uważyć jej niechęć. Zaczęli się kłócić. - Dlaczego nie możemy czerpać radości z bycia razem bez tych sentymentalnych bzdur? - wybuchnęła któregoś dnia. Peter był urażony i zły. - Bo cię kocham. Powinnaś pragnąć moich pocałunków, Jossie. - Och, frazesy! Całe to całowanie i obejmowanie jest nudne. - Nie wszyscy tak uważają. Mógłbym wymienić osoby, któ rym by się podobało. - Więc idź i zabawiaj się z nimi. Ja jadę na farmę Holcrofta. Oczywiście pojechał za nią, ale coś się między nimi popsuło i oboje chcieli to naprawić. - Przepraszam, Peter. - Pierwsza odezwała się Jossie. - Nie kłóćmy się więcej. Nienawidzę, jak się kłócimy. Postaram się być bardziej... jak inne dziewczęta. - Ja też cię przepraszam - odpowiedział natychmiast Peter, skruszony i pełen dobrej woli. - To moja wina, jestem zbyt nie cierpliwy. Zapomniałem, jakie miałaś dziwne życie. Do tej pory traktowałem cię jak chłopca, a oczekuję, że w jednej chwili zmienisz się w dziewczynę. Może oboje potrzebujemy więcej czasu.
Zakończyli temat i przez resztę dnia Peter zachowywał się wobec niej tak jak dawniej. Następnego dnia nadeszła wiadomość, że Peter przez jakiś czas nie będzie mógł się z nią widywać. Matka poprosiła go, by towarzyszył jej do Bath. W związku z letnimi uroczystościami potrzebowała różnych rzeczy dostępnych jedynie w Bath, a sir Thomas był zajęty doglądaniem posiadłości. Ponieważ jednym z planowanych zakupów była nowa suknia balowa, ich pobyt miał potrwać od dziesięciu dni do dwóch tygodni. Liścik był serdeczny i przepełniony troską. „Żałuję, że musimy się rozstać na ten czas, Jossie. Byliśmy takimi dobrymi przyjaciółmi, dopóki mój brak cierpliwości Cię nie rozgniewał. Nie mogę sobie jednak wyobrazić przyszłości bez Ciebie. Będę czekał tak długo, jak będzie trzeba. Wiesz, że zrobiłbym dla ciebie wszystko!" Jossie była wzruszona tonem listu, ale ze wstydem musiała przyznać, że poczuła raczej ulgę niż rozczarowanie. Rozłąka da wała jej przynajmniej trochę oddechu i czas na oswojenie się z faktem, że nie może być dłużej jedynie „najlepszą przyjaciół ką" Petera. Pragnął czegoś więcej. A ponieważ i ona nie mogła sobie wyobrazić życia bez niego, musiała dołożyć wszelkich starań, by się zmienić. Niestety, nie miała pojęcia, od czego zacząć. Całymi godzinami wędrowała po okolicy, starając się znaleźć odpowiedź na to pytanie, i wreszcie doszła do wniosku, że Peter miał rację. Żyła jak chłopiec, była traktowana jak chło piec, więc zapomniała, jak być dziewczyną. Musiała się tego nauczyć. Sądząc po tym, co ostatnio mówił, ojciec nie miał już nic przeciwko widywaniu jej w spódnicach, należało więc prze stać opierać się usiłowaniom kuzynki Marthy i zacząć spełniać jej prośby. Koniec z bryczesami. Będzie zakładać amazonkę
spoczywającą dotąd w szafie, poszuka damskiego siodła po matce i spróbuje się zachowywać jak dama. Może to coś zmieni. Przynajmniej będzie dobrym początkiem. Czasami wzdychała za poczuciem wolności, jakie dawały jej bryczesy, ale podjąwszy decyzję, trzymała się wytyczone go planu. Skoro Peter chce dziewczyny, znajdzie dziewczy nę, kiedy wróci. Jednak o tym, czy spódnice i eleganckie ma niery wystarczą, miała się dopiero przekonać. Delikatna kwe stia reakcji na czułości Petera wciąż nie dawała jej spokoju. Gdyby tak ktoś mógł udzielić jej rady lub pomocy. Jeszcze ni gdy nie czuła się taka osamotniona. Poradzenie się ojca nie wchodziło w grę. Myśl o szukaniu wsparcia u kuzynki Marthy była wręcz śmieszna. Lady Frances? Już prędzej. Tyle że Jossie podejrzewała, że matka chrzestna nie do końca popiera jej zwią zek z Peterem, więc mogła nie znaleźć u niej pełnego zrozu mienia. W tym czasie Ivo przyjechał do Lyne St Michael. Zamierzał spędzić sezon w Londynie, ale postanowił po drodze wstąpić na kilka dni do ciotki. Sytuacja, którą lady Frances przedstawiła podczas wielkanocnych odwiedzin, wzbudziła jego zaintereso wanie. Ciekaw był czarującej wdowy, która osiedliła się w Lyne St Michael, oraz jej tajemniczej córki. Nie mniej intrygująca by ła perspektywa ujrzenia Jossie w spódnicy. Przybywszy do Lyne St Michael, doznał rozczarowania, gdy dowiedział się od ciotki, że pani Cherton wraz z córką wyjecha ły na kilka dni ze znajomymi, choć nikt właściwie nie wiedział dokąd. - Lady Radstock też wyjechała, ale wiemy dokąd. Wygląda na to, że Bath jest jedynym miejscem poza Londynem, gdzie można sobie sprawić balową suknię. - Zatem z Radstockami też się nie spotkam? Szkoda.
- Sir Thomas jest w domu. Peter zgodził się na ochotnika towarzyszyć matce. - A Jossie? Pojechała z nim, żeby też sprawić sobie suknię? - Nie, Jossie jest tu z nami w Lyne St Michaeł. Nie widzia łam jej jednak od czasu, jak Peter wyjechał z matką. Zamknęła się w sobie. Ona nie jest szczęśliwa, Ivo. - Można by się spodziewać, że będzie miała mnóstwo pla nów na lato. - Podejrzewam, że w tym tkwi połowa problemu. Jossie z niechęcią myśli o całym tym zamieszaniu, a Peter jest nim za chwycony. Próbowałam z nią rozmawiać, ale jest. zbyt lojalna wobec Petera, by mi się zwierzyć. Starałam się tego nie okazy wać, ale ona wie, że według mnie on nie jest dla niej odpowied" ni. - Zamilkła, jakby się nad czymś zastanawiając. - Nie sądzę, żebyś mógł coś na to poradzić, ale zgodzisz się spróbować? Za wsze lubiła z tobą rozmawiać. - Wątpię, żeby mi się udało, skoro ty sobie nie poradzi łaś. Lubię to dziecko. Jeśli uważasz, że mógłbym coś zro bić... - Świetnie! Następny problem w tym, gdzie ją znaleźć. - Och, już ja ją znajdę - zapewnił Ivo z przekonaniem. Wiem, gdzie szukać. Jossie była tam, gdzie się spodziewał, w dolinie przy stru mieniu. Siedziała na głazie, ciskając do wody kamyki. - Dzień dobry! - zawołał Ivo z daleka. Nie chciał przestra szyć Jossie, kiedy miała w ręku kamienie. Stanowczo zbyt czę sto ich spotkaniom towarzyszyły niebezpieczne wypadki. Jed nak tym razem tylko na niego spojrzała, po czym znów odwró ciła się do strumienia. - Czego chcesz? - spytała przygaszonym głosem. Ivo zszedł ze zbocza i dołączył do niej.
- Tak się nie mówi do człowieka, który jest ci winien pie niądze. Posłała mu przelotny uśmiech. - Nigdy nie udało ci się do końca odegrać. - Któregoś dnia mi się uda. ~ Wątpię, żebyś miał okazję. Zmieniam się w dystyngowaną osobę. W damę. lvó spojrzał na porzucone na brzegu buty i pończochy, ka pelusz leżący na ziemi, podwiniętą spódnicę, spod której wy stawały bose nogi zanurzone stopami w wodzie. - Właśnie widzę. Poderwała się ze śmiechem, prostując fałdy spódnicy. - Miewam potknięcia - przyznała. - Czasami wydaje mi się, że nie podołam. Jak się miewasz, Ivo, i czemu wcześniej nie zaglądałeś do Lyne St Michael? Zdążył zapomnieć, jak bardzo jest bezpośrednia, jak natural nie się zachowuje, jak zabawnie marszczy nos, kiedy się śmieje. Urosła. Prosto skrojona amazonka podkreślała smukłą figurę. Obecnie nikt nie wziąłby jej za chłopca... - Gapisz się! Stań tyłem, żebym mogła włożyć buty i poń czochy. - Zostawiłem konia na górze. Sprowadzę go tu. Daj mi znać, jak skończysz. Poczekał na ścieżce, dopóki nie zagwizdała, po czym wraz z koniem zszedł do niej nad strumień. - Masz przed sobą długą drogę, Jossie Morley. Damy nie gwiżdżą. I nie potrafią się ubierać bez pomocy pokojówki. - Przecież ci mówiłam, że miewam potknięcia. Poza tym wątpię, żebyś się nadawał na pokojówkę. A nikogo innego tu nie ma. - Nie rezygnuj ze mnie tak łatwo. Zdarzało mi się... Ivo w ostatniej chwili ugryzł się w język. Takich rzeczy nie mówi
się niewinnej młodej dziewczynie. Problem polegał na tym, że wciąż postrzegał Jossie bardziej jako chłopca. Kręcąc głową nad własną bezmyślnością, rzekł szczerze: -Przepraszam. Wyrwało mi się. Przyjrzała mu się z zagadkowym wyrazem twarzy. - „Zdarzało ci się" - powtórzyła. - Powinnam o tym pa miętać. Wszyscy twierdzą, że jesteś doświadczonym męż czyzną, choć ja tego nie zauważyłam. - Nie są to sprawy, o których chciałbym z tobą dyskutować - oznajmił Ivo poważnie, choć chciało mu się śmiać. Jego re putacja wzbudzała różne reakcje, od potępienia do zachwytu, lecz jeszcze nikt nie ocenił jej tak chłodno. O co Jossie mogło chodzić tym razem? Cały czas obserwowała go z dziwną miną. - Zastanawiam się, czy byś się nadawał - powiedziała w końcu. - Wiem, że mogę ci ufać. Jeśli ktokolwiek mógłby mi pokazać, to właśnie ty. Tylko czy zechcesz to zrobić? - Chyba nie rozumiem, o czym mówisz, ale nie bardzo mi się to podoba. Wyjaśnij mi, proszę. Pomogę ci, jeśli będę umiał... o ile nie grozi to poważnymi obrażeniami. - Ciągłe mi wypominasz tego lisa... Przecież na ręce nie ma już nawet śladu. - Czego ode mnie oczekujesz? Jossie popatrzyła na niego, wzięła głęboki oddech, pomilczała przez chwilę, znów odetchnęła i wreszcie się odezwała: - Potrzebuję pomocy. Gdybym mogła, zwróciłabym się do kogoś innego, możesz mi wierzyć. Lady Frances byłaby odpo wiednia, ale ona nie chce, żebym wychodziła za Petera, więc by mnie nie zrozumiała. Poza tym jest kobietą. - Czekam. - Nigdy bym o tobie nie pomyślała, gdybyś się tu dziś nie zjawił. Zawsze czułam, że mogę z tobą rozmawiać o wszyst-
kim. I możesz się okazać doskonały. Mam nadzieję, że nie uz nasz mnie za impertynentkę? - Nie mogę cię za nikogo uznać, dopóki mi nie powiesz, o co ci, u diabła, chodzi! Niecierpliwość Iva kazała jej wreszcie przejść do sedna sprawy. - Chodzi o Petera. O Petera i o mnie. Muszę z kimś poroz mawiać. - Chwileczkę. Nie jestem pewien... - Och, proszę cię, Ivo. Posłuchaj. Nie proszę cię o to, żebyś był matką. Orientuję się w... procesach zachodzących w natu rze. Nie sposób tego nie wiedzieć, spędziwszy całe życie na wsi między farmami. - Co za ulga. - Sprawa jest bardziej skomplikowana. - Odeszła parę kro ków i mówiła odwrócona do niego plecami: - To chyba natu ralne, żePeter chce... chce mnie całować, skoro wkrótce zosta niemy małżeństwem. A ponieważ mieliśmy więcej swobody niż inni młodzi ludzie, często nadarzała się okazja. Ale... ale... Ukryła twarz w dłoniach, więc następne słowa zabrzmiały niewyraźnie. - Nie wiem, jak to ująć... Ja tego nie lubię! Ivo uśmiechnął się i podszedł do niej. - Tylko tyle? To zupełnie naturalne odczucie. Po prostu się boisz. Lada moment odkryjesz nową, nieznaną sferę życia. Ale jeśli kochasz Petera... Odwróciła się gwałtownie. - Kocham go! Nie chodzi o strach. On też tak myśli, ale się myli. Nie boję się, kiedy mnie całuje. Jestem znudzona, poiry towana. .. Czuję, jakbym się miała udusić. Owszem, boję się, ale czegoś innego. - Czekał, co powie, nie ponaglał jej. Spoj rzała na niego i zaraz uciekła wzrokiem. - Boję się, że zawsze tak się będę czuła.
- Jestem całkowicie pewien, że nie będziesz - powiedział Ivo spokojnie. - Jak możesz być pewien? Ojciec chciał, żebym była chło pcem, więc próbowałam spełnić jego oczekiwania. Może uda wanie chłopca przez te wszystkie lata mnie... zniszczyło? Już nigdy nie polubię całowania. Ivo wybuchnął śmiechem, a potem przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił, - Moja droga Jossie. Żadna istota o ustach tak słodkich jak twoje nie może nie polubić całowania, prędzej czy później. Jossie popatrzyła na niego błyszczącymi oczyma. - Właśnie o to chciałam cię prosić, Ivo. Zastanawiałam się, czy mógłbyś mnie nauczyć przyjmować pocałunki.
ROZDZIAŁ SZÓSTY lvo przez dłuższą chwilę nie był w stanie wymówić słowa. Pomyślał, że spośród wszystkich dziewcząt na świecie jedynie Jossie Morley była w stanie zwrócić się do niego z taką prośbą. Czy mógł spełnić jej życzenie? W każdym innym przypadku odmówiłby bez najmniejszego wahania, spodziewając się pu łapki. Jednak tym razem chodziło o Jossie. Miał żelazną zasadę niezadawania się z niezamężnymi kobietami, lecz Jossie nie chodziło o związek; potrzebowała pomocy. Zwróciła się do nie go jak do przyjaciela, człowieka godnego zaufania. Ivo wolał nie dociekać, jaki związek ma ta prośba z sytuacją pomiędzy Jossie a Peterem Radstockiem, pożal się Boże narzeczonymi. Nie zamierzał wściubiać nosa w nie swoje sprawy. Chciał tylko pomóc Jossie. Najpierw jednak należało zyskać pewność, że się nie myli. - Gdzie się podział twój rozsądek? - zapytał w końcu. Przecież dobrze wiesz, co o mnie mówią. - Lady Frances powiedziała kiedyś, że przed pójściem do wojska byłeś największym flirciarzem w hrabstwie i że nie są dzi, abyś się zmienił. - O! To bardzo miłe z jej strony! I to cię nie odstrasza? - Oczywiście, że nie. Przecież właśnie o to mi chodzi. Nie ma sensu prosić o pomoc w tej sprawie kogoś, kto nie ma o tym pojęcia. Potrzebny mi ekspert, a uchodzisz za mistrza w tej dziedzinie. Ivo, bardzo cię proszę. Gdyby nie delikatność sytuacji, Ivo serdecznie by się roze-
śmiał. Musiał przyznać, że chociaż wykonywał już w życiu wie le skomplikowanych zadań, to wydało mu się najtrudniejsze. Nie mógł jednak dopuścić do tego, by Jossie dalej się zadręcza ła. Podjął decyzję. - Zróbmy sobie mały spacer w tej dolince - powiedział. Konie będą tu bezpieczne. - Myślałam że mnie pocałujesz. - Zrobię to, ale jeszcze nie teraz. Nie będę cię całować, kie dy stoisz tu jak posąg czekający na renowację. Jossie wybuchnęła śmiechem. - Naprawdę tak wyglądam? - Istotą udanego pocałunku jest jego romantyczny chara kter. .. przynajmniej na początku. Chodź. Nigdy nie zdążyłem dokładnie przyjrzeć się tej dolince. Wydaje się bardzo piękna. Idąc wzdłuż strumienia, szybko się rozluźnili. Ivo zadawał różne pytania, a Jossie chętnie zaznajamiała go z urokami oko licy. Było widać, że mijane miejsca wiele dla niej znaczą. W końcu doszli do niewielkiego wodospadu i tam przystanęli. Jos sie zamilkła. Słychać było jedynie szelest wiatru w koronach drzew i pluskanie wody. Ivo delikatnie ją odwrócił, stanęła twa rzą do niego. - Niech no ci się przyjrzę - powiedział. - Bardzo się zmie niłaś przez ten rok. - Uśmiechnął się. Jossie popatrzyła na niego z ufnością. - Wiesz, nie potrafiłem określić koloru twoich oczu - wyznał. - Kiedy po raz pierwszy cię spotkałem, wydawały mi się niebieskie. Ale czasami przybierają turkusową barwę, a kie dy indziej znów są zielone. Nigdy nie wiem, co zobaczę. - Od garnął jej włosy z czoła. - Są dłuższe niż dawniej. - Pozwoliłam, żeby trochę urosły. Kuzynka Martha powie działa, że młoda dama powinna mieć długie włosy. - Chyba się z nią nie zgodzę. Bardzo podobały mi się te two je krótkie kędziorki.
Jossie nie wiedziała, co się z nią dzieje. Dlaczego była zdy szana, mimo że szli powoli? Dotyk Iva, choć delikatny jak muś nięcie piórkiem, palił jej policzki, usta, podbródek... Pochylił się i pocałował ją. Nie nalegał i nie przyciskał jej do siebie, tylko delikatnie jej dotykał... Jednak żar bijący z jej twarzy rozchodził się po całym ciele. Poczuła dziwną sła bość; musiała chwycić Iva za ramiona, żeby nie osunąć się na ziemię. Popatrzył jej w oczy. - Teraz wyglądają jak najczystsze szafiry - powiedział ci cho. - Są bardzo piękne. - Otoczył ją ramionami i przycisnął do siebie. - Jossie - wymruczał i znów ją pocałował, tym razem bardziej natarczywie. Poczuła, że zapuszcza się na głębokie, nie znane dotąd wody. Ogarnął ją strach; miała ochotę uciec, jednak zaufanie do Iva przeważyło. Zapomniała o obawach i poddała się nastrojowi chwili. Jeszcze nigdy nie czuła się tak wspaniale. Nawet najpiękniejszy widok ze szczytu wzgórza nie dostarczał jej tak wielkiej radości. Bez trudu odwzajemniała pieszczoty, szukała coraz bliższego kontaktu z Ivem. Roześmiała się, za chwycona, i przytuliła się do niego, zarzucając mu ręce na szyję. Ivo jęknął i mocniej chwycił ją w ramiona. Niespodziewanie się odsunął. - Myślę, że udało nam się coś udowodnić, nie uważasz? spytał. Dotknął jej policzka. - Och, Ivo, to było... wspaniałe, cudowne! Nie wiedziałam, że to może tak wyglądać. Zawsze tak jest? Patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Po chwili cofnął rękę. Jossie doświadczyła uczucia opuszczenia. - Nie zawsze - odparł. - Prawdę mówiąc... - Urwał, po czym szorstko oznajmił: - Muszę wracać. Ciotka Frances zacz nie mnie szukać. Poza tym wyjeżdżam do Londynu.
- Czy zrobiłam coś niewłaściwego? Czy powinnam się jeszcze czegoś nauczyć? - Nie. - Popatrzył na jej zaniepokojoną twarzyczkę. Z wyraźnym trudem zmusił się do opanowania. - Moja droga, ab solutnie nie musisz się niczego uczyć. Peter Radstock jest prawdziwym szczęściarzem i życzę wam wszystkiego, co naj lepsze. - Ale wrócisz z Londynu na bał? Chciałabym, żebyś przy jechał, Ivo. Zawahał się, zauważywszy, że jej uśmiech zbladł. - Przyjadę - mruknął. - To świetnie! Dosiedli koni i wyjechali na ścieżkę. Kiedy dotarli do wio ski, Jossie zapytała go, czy chciałby spotkać się z jej ojcem. - Dziękuję, ale naprawdę muszę się śpieszyć. Ciotka Frances na mnie czeka. Do widzenia, Jossie. - Wyciągnął rękę. Uścisnęła mu dłoń. - Nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłeś, Ivo... dla mnie i dla Petera. Tak bardzo się bałam, że czegoś mi brakuje, że nigdy nie będę w stanie zachować się tak, jakby życzył sobie tego Peter. Teraz już wiem, jak bardzo przyjemne mogą być po całunki. .. - Uśmiechnęła się z rozmarzeniem, po czym dodała cicho: - Jakie rozkoszne... Ivo ze zniecierpliwieniem machnął ręką, co natychmiast otrzeźwiło Jossie. - Zatrzymuję cię - powiedziała przepraszającym tonem. Wiem, że musisz jechać, chociaż wolałabym, żebyś się tak nie śpieszył. Naprawdę wiele ci zawdzięczam. Dziękuję. - Skiero wała się na ścieżkę wiodącą do domu. Ivo odprowadził Jossie wzrokiem, po czym ruszył w drogę. Słowa dziewczyny powinny wbić go w dumę, tymczasem wpadł w wyjątkowo ponury nastrój. Chyba odjęło mu rozum!
Ta co miało być niewinną rozrywką, przekształciło się w kosz mar. Miał nadzieję, że Jossie Morley nie zdaje sobie sprawy, jak blisko był tego, by ją uwieść. Chociaż, kiedy dobrze się nad wszystkim zastanowił, doszedł do wniosku, że tak naprawdę to ona o mały włos nie uwiodła jego. Była słodka i cudownie za reagowała na jego pierwszy pocałunek, ale prawdziwe wyzwa nie przyszło później. Musiał się zdobyć na ogromny wysiłek, by przejąć kontrolę nad sytuacją. Dobrze pamiętał też uczucie d mującego żalu, gdy odsunął ją od siebie. Tak bardzo jej pożądał... Zmusił się do opanowania. Tak nie wolno! Im szybciej wyjedzie do Londynu i zwalczy pokusę zastąpienia Petera Radstocka w uczynieniu Jossie kobietą, tym lepiej. Wyjechał do Londynu następnego dnia, z mocnym postano wieniem, że nie wróci do Somerset przed końcem lipca. Miał nadzieję, że do tego czasu zdoła się opamiętać. Rzucił się w wir rozrywek londyńskiego sezonu. Wkrótce Ivo Trenchard znów był sobą - mężczyzną sukcesu, czarującym towarzyszem wielu dam i utrapieniem matek panien na wydaniu. Mimo to nie udało mu się wymazać z pamięci sceny przy wodospadzie, a czasami widywał w snach oczy Jossie, pocieszał się jednak, że wkrótce Peter Radstock osiągnie odpowiedni wiek i się z nią zaręczy. Tymczasem w Lyne St Michael trwały przygotowania do uroczystości, która miała się odbyć w lecie. Peter i jego matka wrócili z Bath w bardzo dobrych humorach. Najwyraźniej ich pobyt był udany. Lady Radstock zaprezentowała Jossie kilka no wych sukienek i nalegała, by dziewczyna jak najszybciej zde cydowała, którą z nich zamierza włożyć na bal, jednak Jossie sie wykazała żadnego zainteresowania. - Mam mnóstwo sukienek, które nadają się na tę okazję powiedziała jakby od niechcenia, - Większość z nich jest zu-
pełnie nowa. W okolicy odbywa się mnóstwo przyjęć i tańców, więc papa zatroszczył się o to, żebym była odpowiednio ubrana. - Ależ, Jossie, to przecież będzie niezwykła uroczystość zwróciła jej uwagę lady Radstock. - Ma pani na myśli zaręczyny? Zapadła cisza. - Niezupełnie - odpowiedziała po chwili lady Radstock. Uważam, że należy świętować jedną uroczystość na raz, moja miła Jossie. Lipcowy bal ma uświetnić osiągnięcie dojrzałości przez Petera. Nie śpieszmy się zanadto z czym innym. - Jej twarz wyrażała zatroskanie. - Czy Peter rozmawiał z tobą na temat balu... albo czegoś innego? Jossie zdawała sobie sprawę, że lady Radstock zawsze miała poważne wątpliwości co do tego, czy panna Morley jest odpo wiednią partią dla jej jedynego syna. Potrafiła to zrozumieć. Matka Petera przykładała ogromną wagę do nienagannych ma nier i eleganckiego wyglądu, a Jossie zawiodła ją pod tym względem. Nigdy jednak się nie obawiała, że zastrzeżenia lady Radstock będą miały zasadnicze znaczenie. Matka Petera lubiła Jossie mimo jej wad, a poza tym nie potrafiła niczego odmówić ukochanemu synowi. W dodatku sir Thomas, ojciec Petera, po pierał małżeństwo syna z dziedziczką Calverton i z pewnością nie pozwoliłby na to, żeby wątpliwości zasiane przez żonę wpły nęły na jego postanowienia. Jossie odpowiedziała więc wesoło: - Jeszcze nie. Od przyjazdu z Bath zleca mu pani wiele za dań, więc prawie w ogóle go nie widuję. Mam nadzieję, że wkrótce porozmawiamy. Ja też chciałabym mu o czymś powie dzieć. - Pamiętaj, żebyś włożyła nową suknię, Jossie - oznajmiła dobitnie lady Radstock. - Kiedy kobieta czuje, że dobrze wy gląda, cały świat wydaje się jej piękniejszy. Nieco zaskoczona Jossie obiecała, że porozmawia o wszyst-
kim z kuzynką Marthą, nie zamierzała jednak poświęcać nad miernej uwagi tej sprawie. Kategorycznie odmówiła wyjazdu do Bath, na co rzeczywiście prawie nie było już czasu. Kuzynka Martha zabrała ją więc do sklepu bławatnego w najbliższym miasteczku. Zakład był znany w całej okolicy z szycia ubrań dla żon i córek dobrze prosperujących farmerów. Krawcowa i ku zynka Martha zadecydowały, że skoro Jossie nie miała jeszcze oficjalnego debiutu, suknia powinna być skromna i prostego kroju. Dzieło krawcowej aż nazbyt dosłownie spełniało te wa runki. Staromodny strój z białego muślinu byłby może odpo wiedni dla dziewczynki w dniu konfirmacji, jednak z pewno ścią nie mógł służyć jako suknia balowa córki jednego z najbo gatszych właścicieli w hrabstwie. Poza tym w czasie przymia rek Jossie nie umiała znieruchomieć na odpowiednio długą chwilę, więc suknia nie została nawet właściwie dopasowana do jej figury. Jednak nikt z najbliższego otoczenia Jossie spe cjalnie się tym nie przejmował, nie mówiąc już o samej pannie Morley. Umysł Jossie zaprzątały inne sprawy. Najpierw nie mogła się doczekać powrotu Petera z Bath. Chciała pokazać mu, jak bar dzo się zmieniła, udowodnić, że umie już odpowiednio reago wać na pieszczoty. Jednak pierwszą próbę trudno było uznać za sukces. Peter był niepewny, a reakcję Jossie w najlepszym wy padku można by nazwać ostrożną. Druga próba okazała się ist nym koszmarem i zakończyła się nieudolnym tłumaczeniem się Petera i łzami goryczy Jossie. Po tym zdarzeniu Peter jak ognia unikał bliższych kontaktów. Z początku dziwiło to Jossie, jed nak wkrótce doszła do wniosku, że chłopak stara sięokazać cier pliwość, którą obiecywał przed wyjazdem do Bath, i bardzo ją to rozczuliło. Wmawiała sobie, że wszystko zmieni się na lepsze po oficjalnych zaręczynach. Wtedy będą się czuli swobodniej
w swojej obecności i na pewno uda jej się okazać, jak bardzo go kocha. Widywali się teraz znacznie rzadziej niż dawniej. W miarę zbliżania się urodzin Peter wydawał się coraz bardziej zajęty; czas wypełniały mu spotkania z prawnikami, rozmowy z za rządcami majątku, narady z rodzicami i inne obowiązki, wyni kające ze zmiany statusu. Spotkania z Jossie bywały bardzo krótkie, gdyż co chwila pojawiały się sprawy wymagające obec ności Petera. Jossie czuła się samotna i opuszczona. Nawet ojciec nie do trzymywał jej towarzystwa. Ostatnio major Morley wyraźnie odżył. W przeszłości rzadko wychodził z domu i prawie zawsze był gotów rozegrać z nią partyjkę pikiety albo wista; teraz coraz częściej składał sąsiedzkie wizyty. Wprawdzie Jossie nie miała ochoty uczestniczyć w nudnych herbatkach czy innych przyję ciach, jednak czuła się zraniona, widząc, że ojcu wcale nie za leży na jej towarzystwie. W końcu nadszedł dzień urodzin Petera. Był piękny lipcowy poranek. Jossie wstała wcześnie, w radosnym nastroju. Naresz cie skończyły się nudne miesiące oczekiwania. Ubrała się sta ranniej niż zwykle w swoją najładniejszą nową sukienkę i po szła na spacer do ulubionej dolinki, wypełnionej zapachami i barwami pełni lata; stokrotkami, dzwoneczkami i mnóstwem innych polnych kwiatów. Idąc, rozglądała się dookoła z rosną cym zadowoleniem. Był piękny dzień, a ona znajdowała się we wspaniałym miejscu. Kilka lat temu postanowili z Peterem, że w dniu jego dwudziestych pierwszych urodzin spotkają się rano przy strumieniu, by w tej ukochanej, znajomej dolince złożyć sobie przysięgę miłości i zaplanować wspólną przyszłość. Przysiadła na brzegu strumyka, pogrążona w rozmyślaniach. To, czego pragnęła od tak dawna, wkrótce miało się spełnić. Ma-
rzyła o życiu z Peterem, o miłości i oddaniu, o dzieciach.,. By li najlepszymi przyjaciółmi, a teraz mieli stać się wiernymi małżomkami. Tylko to się liczyło. Ostatnie niepowodzenia przestały mieć dla niej znaczenie, były niczym w porównaniu z latami lojalności i przyjaźni. Po pewnym czasie zdała sobie sprawę, że słońce stoi już wysoko na niebie. Gdzie podziewa się Peter? Nie dopuszczała do siebie myśli, że jego matka mogła nie pozwolić mu przyjść na to ważne spotkanie. Jeszcze przez chwilę siedziała w umówionym miejscu, ale w końcu wstała i rozejrzała się dookoła. Nie było śladu Petera. Po namyśle postanowiła wyjść mu na spot kanie - była pewna, że wpadną na siebie na ścieżce. Jednak spotkała Petera dopiero przy bramie posiadłości. Jechał konno. - Nareszcie cię widzę! - zawołała. - Co cię zatrzymało? Peter sprawiał wrażenie spłoszonego. - Jossie! - wykrzyknął. - Co ty tu robisz? - Znudziłam się czekaniem przy strumieniu, więc pomyśla łam, że wyjdę ci naprzeciw. Mama cię zatrzymała? - O, Boże! - Peter zaczerwienił się. - Jossie... ja... ja... - Co się z tobą dzieje, Peterze? Przecież nie mogłeś o tym zapomnieć. To niemożliwe. Co się stało? - Oczywiście, że nie zapomniałem! Tylko że... - Peter zsiadł z konia. - Długo czekałaś? - Owszem, ale to teraz nie ma znaczenia. Nareszcie cię zna lazłam. Idziemy do dolinki? - Nie... nie ma czasu. Musiałbym zaraz wracać. Przepra szam. - Mówił urywanym głosem, jakby w napięciu. - Joss, muszę z tobą porozmawiać... Mama powiedziała. Widząc zakłopotanie Petera, Jossie natychmiast zapomniała o rozczarowaniu. - Czy lady Radstock powiedziała ci coś przykrego? - zapy-
tała z troską w głosie. - Chodzi o to, że nie chce, żebyśmy ogło sili dziś zaręczyny? Nic nie szkodzi. Proszę, nie martw się; two ja mama już mi o tym powiedziała. Wcale nie jest mi przykro z tego powodu. Proszę, nie kłóć się z mamą na ten temat. Spo kojnie możemy odłożyć nasze zaręczyny. - Wydawał się nieprzekonany, więc podjęła łagodnym tonem: - Drogi Peterze, nie martw się. Dobrze wiemy, jakie są nasze pragnienia, i twoja ma ma nie może nam w niczym przeszkodzić. Twój ojciec jest po naszej stronie, a twoja mama to rozsądna kobieta. Na pewno w końcu się zgodzi. -Jossie, jest coś jeszcze... Pragnąc za wszelką cenę go pocieszyć, wykrzyknęła: - Bzdury! Nie może być nic innego, Peter. To jest twój wiel ki dzień i nic nie może go zepsuć. Najlepsze życzenia, drogi przyjacielu. - Podeszła do niego, wyciągnęła rękę i po chwili wahania nadstawiła policzek. Peter pochylił się, by ją po całować. - Przepraszam, Jossie - powiedział. - Naprawdę bardzo cię przepraszam. Żałuję... - Popatrzył na nią ze smutkiem, po czym się odwrócił. - Muszę już wracać. - Wsiadł na konia. - Zaczekaj! - Peter zatrzymał się; Jossie podbiegła do nie go. - Kiedy się zobaczymy? -- N-nie wiem - odpowiedział Peter, nie patrząc na nią. Będę zajęty przez cały dzień. Mamy wielu gości... jest tu tyle cioć i wujków i wszyscy chcą ze mną porozmawiać... Mama nalegała... - Sprawiał wrażenie zawstydzonego. - Nie szkodzi. Naprawdę. - Jossie starała się nadać swemu głosowi wesołe brzmienie, mając na uwadze dobro Petera. - W takim razie spotkamy się wieczorem. Peter skinął głową i odjechał. Jossie odprowadziła go wzro kiem. Chyba jeszcze nigdy Peter nie był tak zakłopotany. Najwyraźniej nie wiedział, jak podołać wszystkim zobowiążą-
niom. Co też mogła powiedzieć lady Radstock, żeby go tak za smucić w tym ważnym dniu? Zawsze był oddany matce, a w tych rzadkich chwilach, kiedy była z niego niezadowolona, robił wszystko, żeby jak najszybciej ją udobruchać. Dlaczego jednak zasmuciła go w tym właśnie dniu? Jossie spochmurniała. Matka Petera chyba rzeczywiście jej nie lubiła. Oszołomiona i rozgoryczona, walcząc z narastającą złością, Jossie wróciła do domu, włożyła spodnie, wzięła trochę jedzenia z kuchni i wyruszyła na długą przejażdżkę. Dzień, na który cze kała od tak dawna, przeradzał się w koszmar. Jeśli miała ocalić marzenia, należało pozbyć się urazy przed wieczornym spotka niem z Radstockami. Wróciła w dobrym nastroju, pełna optymizmu i odwagi. Podczas przejażdżki zastanowiła się nad sytuacją i doszła do wniosku, że wszystko da się naprawić. Musiała liczyć się z tym, że lady Radstock jej nie akceptuje. Jossie nigdy nie domyśliłaby się tego, sądząc po zachowaniu matki Petera. Miała jednak na dzieję, że kiedy łady Radstock zobaczy, jak bardzo ona stara się być wymarzoną synową, zmieni zdanie, a wtedy znów będą mogli cieszyć się szczęściem z Peterem. Nie było czasu na dalsze rozważania. Jej ojciec uważał, że po winna poświęcić ten dzień na przygotowania do balu, i nie krył zło ści, zauważywszy, że córka oddawała się innym zajęciom. - Popatrz tylko na swoje włosy! - zawołał. - A te pazno kcie! Dziewczyno, ty śmierdzisz końskim nawozem! - Przepraszam, papo. Wiem, że powinnam wrócić wcześ niej, ale czułam się fatalnie i chciałam odzyskać dobry humor. Zrobię wszystko, żebyś mógł być ze mnie dumny. Poczekaj, aż zobaczysz mnie w nowej sukni. - Masz niewiele czasu - zauważył z przekąsem. Jossie wzięła głęboki oddech.
- Nie gniewaj się na mnie, papo - poprosiła błagalnym to nem. - Bardzo się postaram. - Po chwili zachichotała nerwowo. - Czy to nie dziwne? Tyle lat czekałam na ten wieczór, a teraz bardzo się denerwuję. Myślę, że tak się dzieje dlatego, że wszy scy nagle chcą, żebym przestała zachowywać się jak chłopiec. To mnie przeraża. Musisz dać mi trochę czasu, żebym zdążyła się do tego przyzwyczaić. Jeszcze nigdy Jossie nie poświęciła tyle czasu swemu wyglą dowi. Bardzo z siebie zadowolona, zeszła na dół. Jednak reakcja ojca zbiła ją z tropu. - Myślę, że powinienem poprosić Madeleine Cherton o radę w sprawie sukni dla ciebie. Nie prezentujesz się w niej zbyt do brze. Dlaczego, do diabła, nie zadałaś sobie trudu, żeby znaleźć porządną krawcową? - Kuzynka Martha uważała, że ta suknia jest bardzo ładna - broniła się niepewnie Jossie. - Przykro mi, że ci się nie pod oba, papo. - Moja kuzynka nie ma gustu, co widać na pierwszy rzut oka. Że też nie przyszło mi do głowy, by poprosić o radę panią Cherton. O, ta kobieta ma doskonały gust. Ona i jej córka sta nowią wzór elegancji. No, ale one bardzo o to dbają, Jossie. Wiedzą, jak należy godnie się zaprezentować. Tego właśnie bę dziesz musiała się nauczyć. Jossie odwróciła wzrok. Za nic w świecie nie chciała dać po sobie poznać, jak bardzo ubodły ją słowa ojca. - Nie przypuszczam, żeby ktoś poświęcił mi wiele uwagi powiedziała cicho. - Lady Radstock nie życzy sobie, żeby dzi siaj zostały ogłoszone moje zaręczyny z Peterem. - Coo? Nie będzie zaręczyn? Przecież wszyscy na to czeka ją. Od lat wiadomo, że zostaną ogłoszone w dniu dwudziestych pierwszych urodzin młodego Radstocka, Musiałaś zrobić coś, co ją do ciebie zraziło.
- Nie wiem, co to mogło być, papo. Myślałam, że mnie lubi. - A to ci pasztet! Co ludzie powiedzą? Jestem zaskoczony, że lady Radstock... - Przyjrzał się córce badawczo i zmarszczył brwi - Pewnie chce poczekać, aż staniesz się godna Petera. Po pełniłem błąd, pozwalając ci tak długo prowadzić życie dziku ski, chodzić w spodniach i tak dalej. Powinienem był wcześniej nalegać, żebyś nauczyła się nosić suknie. Cóż, do wieczora nic się nie zmieni, ale zaraz po balu będziemy musieli pomyśleć, jak zrobić z ciebie damę. Jeśli lady Radstock nie zechce ci po móc, będę musiał poprosić o radę panią Cherton. - Nie znam pani Cherton na tyle dobrze, żeby prosić ją o po moc. - Może i nie znasz, ale ja znam. Będzie doskonałym dorad cą. Pochlebiam sobie, że chętnie zrobi to dla mnie. Powinnaś zatroszczyć się o jej względy, Jossie. To wspaniała kobieta. Zaów przyjrzał się córce, wyraźnie pochmurniejąc. - A teraz idź na górę i poproś służącą, żeby odpowiednio upięła ci fryzurę. Połowa szpilek sterczy ci z głowy. A ta róża wygląda fatalnie. Jossie spełniła prośbę ojca, a potem zeszła na dół i cierpliwie stała nieruchomo, podczas gdy ojciec przyglądał się jej kryty cznie, co chwila nakazując a to poprawić stanik sukni, a to ob ciągnąć spódnicę. W końcu, wciąż niezadowolony, stwierdził: - Nie da się już z tym nic zrobić, a poza tym powinniśmy wyjechać piętnaście minut temu. Wiesz, że nie cierpię niepunktualności. Uważam, że jest to szczyt lekceważenia. Chodź! Jossie nie protestowała. Zazwyczaj ojciec nie był tak kryty czny. Doszła do wniosku, że papa jest zdenerwowany, podobnie jak ona. Potulnie udała się za nim do powozu. Miała wrażenie, że tego wieczoru musi udowodnić coś nie tylko lady Radstock, ale i własnemu ojcu. Jechali w milczeniu, jednak Jossie wyczuwała jego niezado wolenie. Wzdychając, zastanawiała się, czy Ivo dotrzyma słowa
i zjawi się na balu. On jeden wydawał się ją akceptować. Uznał nawet, że jest warta pocałunków... Myśl o chwilach przy wo dospadzie poprawiła jej humor. Ivo był taki miły. Pozwolił jej odkryć nieznany, cudowny świat, który za wszelką cenę pragnę ła dzielić z Peterem. Dlaczego im się nie udało? W końcu ko chała tylko jego. Żałowała, że ostatnio był bardzo zajęty. Miała nadzieję, że gdy minie zamieszanie związane z uroczystością, znów wszystko będzie jak dawniej... Poweselała. Zarówno ona, jak i Peter dobrze znali siłę przywiązania i nic nie mogło zepsuć ich związku. Kiedy powóz wtoczył się na podjazd rezydencji, była pogrążona w rozmyślaniach o przyszłości z Peterem. To pozwoliło jej zapomnieć o przykrości, jaką sprawiły jej słowa ojca.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Kiedy przyjechali, okazało się, że bal już się rozpoczął, co wywołało kolejny wybuch niezadowolenia majora Morleya. Nie pozwolił Jossie na poprawienie uczesania ani na wygładzenie sukni. Szybko podał jej pelerynkę służącemu i wprowadził cór kę do środka. Pokoje w południowym skrzydle miały układ amfiładowy. Tego dnia wszystkie drzwi między nimi były szeroko otwar te. Był ciepły wieczór, więc otwarto również te na taras. W rogu największej sali znajdowało się podium dla orkiestry. Na par kiecie trwały już tańce ludowe. Jossie i jej ojciec zostali za anonsowani i zaprowadzeni do sir Thomasa i lady Radstock, którzy stali przy drzwiach, witając gości. Większość zaproszo nych już dawno zdążyła się przywitać. Nigdzie nie było widać Petera. - Majorze! Jossie! Cieszę się, że was widzę! - Lady Rad stock powitała ich ciepło, uśmiechając się serdecznie. Nikt post ronny nie byłby w stanie się domyślić, że Jossie wypadła z łask matki Petera, która dodała: - Wyglądasz... uroczo, kochanie. Bardzo... bardzo świeżo, zważywszy na to, że mamy taki ciepły wieczór. - Zamienili jeszcze parę słów, po czym gospodyni po wiedziała: - Myślę, że znacie wszystkich tu obecnych, z wyjąt kiem dalekich kuzynów sir Thomasa. Lady Frances przyprowa dziła swojego bratanka, lorda Trencharda. Mam wrażenie, że dobrze go znasz, prawda, Jossie? - Zrobiła wymowną pauzę.
- Tak. Chętnie z nim później porozmawiam. - Jossie rozej rzała się po sali. - Gdzie jest Peter? Uśmiech zniknął z twarzy lady Radstock, zawahała się. - Pewnie gdzieś tańczy, ale zaraz przyjdzie - powiedział wesoło sir Thomas. - Dam sobie głowę uciąć, że zacznie cię szukać, jak tylko będzie wolny. - Ujął dłoń Jossie i dodał z uda waną powagą: - Musisz mi obiecać, że nie będziesz dziś pso cić. To poważna uroczystość. Osiągnięcie pełnoletności i za ręczyny. - Ależ sir Thomasie - wtrąciła pośpiesznie lady Radstock. - Byłam pewna, że podzielasz moje zdanie. Dziś nie będzie żad nych zaręczyn. Wystarczy, że będziemy obchodzić dwudzieste pierwsze urodziny Petera. - Owszem, owszem, ale muszę przyznać, że nie bardzo ro zumiem, dlaczego chcesz zwlekać. Im szybciej wszystko zosta nie przypieczętowane, tym lepiej. Ot, co! Przecież ci młodzi są na to przygotowani. Nieustannie mówiło się o tym od lat. Uwa żam, że zaręczyny powinny być ogłoszone dzisiaj. Lady Radstock przeszyła męża wymownym spojrzeniem, - Jak chcesz, mój drogi... - powiedziała z wyraźną niechę cią w głosie. Jossie była zadowolona, że jej ojciec zniknął i nie słyszał tej rozmowy. Z pewnością bardzo by go rozzłościła. Obdarzyła Radstocków bladym uśmiechem i weszła na salę. Ojciec stał już w niewielkiej grupce, w której znajdowali się lady Cherton, Ivo Trenchard i jeszcze jakieś nieznane Jossie osoby. Na widok wysokiej sylwetki Iva, uśmiechu na jego twarzy, głowy nieznacznie przechylonej, by lepiej słyszeć słowa jednej z dam, Jossie poczuła się oszołomiona. Wspomnienia pocałun ków natychmiast powróciły z wielką siłą. Żadne przeżycie nie mogło się równać z tym, którego doświadczyła w jego ramio nach... Była wtedy naprawdę szczęśliwa. Poczuła, że jej twarz
płonie. Cofnęła się. Nie wolno jej o tym myśleć. Postanowiła odszukać Petera. - Nie zamierzasz się ze mną przywitać, Jossie? Usłyszała głos Iva - głęboki, o charakterystycznej barwie, z domieszką ironii. Odwróciła się. - Ivo! - wykrzyknęła. - Nie... nie zauważyłam cię! Uniósł brwi. - Czyżby? Jossie była zbyt prostolinijna, by upierać się przy kłamstwie. - To prawda, widziałam cię - wyznała. - Ale nie wiedzia łam, co powiedzieć. - To trochę nieuprzejme z twojej strony. Myślałem, że jesteś mi życzliwa. Mogłaś po prostu zapytać: ,jak się masz?" albo „miło cię widzieć" lub „co się z tobą działo od naszego ostat niego spotkania?" Jossie spłonęła ognistym rumieńcem. Ivo uśmiechnął się. - Wyglądasz uroczo, kiedy jesteś zakłopotana, Jossie, ale nie masz powodu, żeby się tak czuć. No i co, podziałało? - Za uważywszy jej wahanie, powiedział szybko: - Nie odpowiadaj. To nie moja sprawa. Jesteś dziś szczęśliwa? - Nie... jeszcze nie. Ale mam nadzieję, że będę. Muszę tyl ko znaleźć Petera - dodała nerwowo. - Tańczy z Rosalind Cherton. Odprowadzi ją tutaj, jak tylko orkiestra skończy grać. Natychmiast wdał się z kimś w rozmowę, jednak Jossie była zadowolona, mogąc stać na uboczu i przyglądać się innym. Jej ojciec był pogrążony w ożywionej rozmowie z panią Cherton. Czując lekkie ukłucie zazdrości, Jossie pomyślała, że ojciec miał rację. Pani Cherton prezentowała się wspaniale, poczy nając od nienagannie ułożonej wymyślnej fryzury po błyszczą ce klamerki pantofelków. Modna suknia z liliowego jedwabiu podkreślała wdzięczną figurę. Perłowe kolczyki i naszyjnik
z brylantów czyniły z niej najwytworniej ubraną kobietę na sali. Było oczywiste, że major Morley jest nią oczarowany. Pani Cherton okazywała większą powściągliwość w demonstrowa niu uczuć, jednak przyjmowała jego awanse z uśmiechem za dowolenia. Muzyka umilkła. Do grupki podszedł Peter, trzymając pod ramię pannę Cherton. Dziewczyna była wyraźnie ożywiona, a gdy Peter, odprowadziwszy ją do matki, wytwornie się skłonił, obdarzyła go czarującym uśmiechem. Matka i córka były do siebie podobne; obie szczupłe, nienagannie ubrane i uczesane i bardzo kobiece. Rosalind była trochę niższa od matki i nieco skromniej ubrana, jak przystało na młodą damę. Była to jednak perfekcyjna skromność. Panna Cherton miała na sobie prostą suknię z białego jedwabiu, ozdobioną kilkunastoma różyczkami na ażurowych nakładkach, z krótkimi bufiastymi rękawami ob rębionymi pączkami róży. Mlecznobiałą szyję zdobił pojedyn czy sznur pereł, a kręcone włosy w kolorze jasnego złota były upięte wysoko, z wyjątkiem jednego kędziora, który wdzięcznie opadał na ramię. Jossie popatrzyła na swą muślinową kreację i poczuła się jak prowincjuszka. - Nie jest zby bystra-powiedział ktoś głosem przeznaczo nym tylko dla uszu Jossie. - Wygrać z nią w pikietę jest równie łatwo, jak zabrać cukierek dziecku. Jossie zauważyła, że Ivo przygląda się jej z rozbawieniem i... jakoś dziwnie. Nie była pewna, co ją tak zaniepokoiło. Po kręciwszy głową karcąco, zmieniła miejsce i znalazła się pomiędzy ojcem a Peterem, który, oddawszy pannę Cherton pod opie kę matki, przystanął, by porozmawiać. Ivo posmutniał, wzruszył ramionami i przeszedł na taras, by dołączyć do lady Frances, która wyszła zaczerpnąć świeżego powietrza. Major Morley ledwie spojrzał na Jossie, jednak pani Cherton odwróciła się i obdarzyła ją promiennym uśmiechem.
- Śpieszyłaś się, Jossie? Masz rumieńce na policzkach - po wiedziała, taksując wzrokiem białą muślinową suknię. - Jossie była cały dzień na dworze i późno wróciła do domu - powiedział major Morłey z lekką przyganą. - Znów zwiedzałaś okolice? Ależ z ciebie podróżniczka. Już od dawna chciałam cię o coś zapytać, moje złotko. Powiedz mi, dlaczego nazywasz się Jossie? Przecież nie jesteś chłopcem. - To imię często nadawano w mojej rodzinie - odpowie działa chłodno Jossie. - Joscelin. To rzeczywiście jest chłopięce imię. - To bardzo dziwne. I nie masz innego imienia, moje dziecko? - Zostałam ochrzczona jako Helena Joscelin. - Helena! O, Boże! - wykrzyknęła pani Cherton i zaniosła się perlistym śmiechem. - Jakie to niestosowne. Teraz już rozu miem, dlaczego wolisz nazywać się Jossie. - Ponownie przyj rzała się muślinowej sukni, po czym zwróciła się do majora: Nareszcie wiem, co pan miał na myśli. Jestem pewna, że uda mi się coś zrobić. Owszem, Jossie jest wysoka, ale to może stać się jej atutem, jeśli nauczy się odpowiednio poruszać. - Popa trzyła na Jossie. - Biedne dziecko, widzę, że bardzo brakowało ci matki. - Wcale mi nie brakowało, proszę pani - zaprzeczyła sztyw no Jossie. - Byłam bardzo szczęśliwa z moim ojcem. - Oczywiście, któż by nie był? - podsumowała pani Cher ton. Po chwili uniosła palec w żartobliwym geście napomnienia. - Obawiam się, że mimo wszystko należy mu się mała bura. - Pani Cherton! Co ja takiego zrobiłem? Proszę tylko mi po wiedzieć, a natychmiast wszystko naprawię! - zawołał ochoczo major. - Przyznaję, że Jossie jest cudownie naturalna, ale z tego, co słyszę, zaniedbał pan jej edukację, majorze.
- Pani Cherton, jest pani zbyt okrutna dla biednego Morleya - włączył się do rozmowy sir Thomas. - Jossie jest lepiej wy kształcona niż większość obecnych tu młodych ludzi. Jeździ konno równie dobrze jak chłopcy, zna się na rolnictwie lepiej niż Peter, a jej wiedza przyrodnicza mogłaby zawstydzić niejed nego profesora. Poza tym lada dzień prześcignie mnie w ra chunkach. Uśmiechnął się miło do Jossie, która miała ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. Pani Cherton pokręciła głową. - Wybaczcie mi, panowie - powiedziała z czarującym uśmiechem - ale uważam, że nie zawsze wiecie, czego powinna nauczyć się młoda dama. Nie mam wątpliwości co do tego, że Jossie jest niezwykle mądra, w przeciwieństwie do mojej Rosalind, która prawie w ogóle nie zna się na rachunkach. Moje ko chane oślątko. Byłam jednak zaskoczona, dowiedziawszy się od lady Radstock, że Jossie nigdy nie miała lekcji muzyki ani tańca. -Ani jednej. Tymczasem Rosalind zaczęła je brać jeszcze przed ukończeniem dwunastego roku życia. - Co dało wspaniałe rezultaty - stwierdził Peter, z wyraźnym upodobaniem wpatrując się w pannę Cherton. Jest cudowną partnerką w tańcu. Sir Thomas popatrzył na syna z przyganą. - Mam nadzieję, że zdążysz zatańczyć z Jossie, zanim bal dobiegnie końca - powiedział surowym tonem. - Przecież na wet się z nią nie przywitałeś. - Nie miałem czasu — odparł Peter. - Nie było jej tutaj, kie dy zaczął się bal. - Możesz to teraz naprawić. Stoi przed tobą w całej krasie. - Sir Thomasie! - zaprotestowała lady Radstock. - Pozwól młodym ludziom decydować o tym, co mają robić. Być może Jossie wcale nie ma teraz ochoty na taniec.
- Tak przypuszczam - powiedział Peter. - Jossie nie lubi tańczyć. Nigdy nie lubiła. - W takim razie możesz zaproponować jej lody albo coś in nego - uciął sir Thomas. - Na litość boską, Peterze, przecież niedługo się z nią ożenisz. Chyba możesz przynajmniej z nią porozmawiać. - Sir Thomasie, proszę... - Zakłopotana Jossie spąsowiała. Lady Radstock nie kryła niezadowolenia... oczywiście do granic określonych przez dobre maniery. Sir Thomas niezwykle rzadko sprzeciwiał się żonie. Nade wszystko cenił sobie spokój, a dobrze wiedział, że lady Rad stock potrafi obrzydzić życie tym, którzy nie podzielają jej zda nia. Jednak nie był głupi. Dobrze widział, jakim wzrokiem Peter patrzy na Rosalind Cherton, i wcale mu się to nie podobało. Po stanowił więc zaryzykować, nawet za cenę gniewu żony. Im szybciej Peter zaręczy się z panną Morłey, tym lepiej. Ci dwoje nie stanowili być może idealnej pary, ale Jossie miała wnieść znaczny posag, nie mówiąc już o spadku w przyszłości. Musiał przyznać, że panna Cherton jest bardzo ładna i ma nienaganne maniery, jednak poza tym nie można było o niej powiedzieć zbyt wiele dobrego. Nie była też posażna. Lady Radstock mogła sobie mówić, co chciała, lecz roztropnemu ojcu nie wolno było dopuścić do tego, by posiadłość Calverton Manor przeszła im koło nosa tylko z powodu fochów żony. Popatrzył na lady Radstock. - Przykro mi, moja droga, ale zmieniłem zdanie. Przyszłość Petera musi zadecydować się jeszcze dzisiejszego wieczoru. Ruszył w stronę podium dla orkiestry. Posławszy udręczone spojrzenie matce, która nagle pobladła, Peter pośpieszył za oj cem i razem dotarli do podium. Peter chwycił ojca za ramię, desperacko próbując go powstrzymać. Sir Thomas powiedział jednak stanowczo:
- Ani słowa! Ja już postanowiłem... ta sprawa będzie zała twiona dzisiaj. - Potem wszedł na podium, poprosił orkiestrę o akord i powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych. Przyjaciele - zaczął - zebraliśmy się tutaj, żeby świętować osiągnięcie pełnoletności przez mojego syna... Przez kilka minut przemawiał całkiem zabawnie na temat dzieciństwa i młodości Petera. We wspomnieniach bardzo czę sto przewijało się imię Jossie. Większość obecnych bardzo ży czliwie przyjmowała jego wystąpienie, więc kiedy zaczął mó wić o przyszłości i wspomniał, że za chwilę przekaże ważną wiadomość, przez salę przeszedł szmer oczekiwania. Nietrudno było się domyślić, jaką wiadomość ma sir Thomas. Lady Frances, stojąca obok Iva przy drzwiach prowadzących na taras, wy szeptała nagle: - Popatrz na Petera! Co się z nim dzieje? I dlaczego nie ma przy nim Jossie? Ivo zesztywniał. Peter z przerażeniem wpatrywał się w ojca. - On nie chce się z nią ożenić - powiedział nagle Ivo. - Bo że, Peter Radstock nie chce się z nią ożenić. Ale dlaczego nic nie robi? Niech powstrzyma ojca, zanim będzie za późno. Jednak już było za późno. Sir Thomas rozkręcił się na dobre. - A teraz - oznajmił - mam zaszczyt ogłosić, że mój syn zamierza poślubić osobę, którą wszyscy dobrze znamy. Nikogo więc zapewne nie zaskoczy wiadomość, że poprosił pannę He lenę Joscelin Calverton Morley, by została jego żo... Peter w końcu odzyskał mowę. - To nieprawda! - wykrzyknął. - Nie zamierzam ożenić się z Jossie. Wiem, że bardzo byś sobie tego życzył, ale nie mogę tego zrobić. Nie kocham jej, kocham Rosalind Cherton, która zgodziła się mnie poślubić. W sali zaległa cisza, przerwana po chwili głośnym: „Nie!".
Jossie wyrwała się z ramion usiłującej ją powstrzymać lady Radstock i podbiegła do podium. - Nie, Peter, nie! To nieprawda! Nie wiesz, co mówisz! - Przepraszam, Joss... - wystękał. - Chciałem ci powie dzieć, ale... - Nie masz mi nic do powiedzenia. Mamy nasze plany, mie liśmy je od lat! Nie pozwolę, żebyś je zrujnował w jednej chwi li! Nie pozwolę! -Była jeszcze bielsza niż jej suknia. Kurczowo trzymała Petera, który starał się uwolnić z uścisku. Przez salę przeszedł gniewny pomruk. Goście Radstocków dawali wyraz swemu oburzeniu z powodu sceny roz grywającej się na ich oczach. Peter Radstock bez wątpienia za chował się nikczemnie, jednak w żadnym razie nie należało so bie pozwalać na publiczne demonstrowanie zranionych uczuć. No, ale Jossie Morley nigdy nie wiedziała, jak należy się za chować. Major Morley podszedł do Petera i Jossie. - Jossie, weź się w garść. - Zwrócił się do Petera, który stał obok swego ojca, skruszony. - Pomówię z tobą później, sir oznajmił. - A teraz, Jossie, chodź ze mną. - Nie! - zawołała. - Jak możesz mnie o to prosić? Wal czę o swoje życie! Muszę tu zostać i z nim porozmawiać. On nic nie rozumie. Nie mogę pozwolić, żeby popełnił błąd. - Popatrzyła na sir Thomasa, zesztywniałego z gniewu i za kłopotania. - Proszę mu powiedzieć, sir Thomasie. Peter mnie kocha. Jestem jego przyjaciółką. Jestem nią od lat. Jak on może kochać tę dziewczynę? Ona jest nikim! A on jej nawet nie zna! Peter natarł na Jossie. - Uspokój się - powiedział ze złością. - Dobrze znam Rosalind. Poznaliśmy się w Bath. Bardzo mi na niej zależy. - Nie może ci zależeć na niej bardziej niż na mnie!
- A właśnie, że zależy! To odpowiednia dla mnie dziewczy na. Odpowiedniejsza niż ty. Chcę mieć za żonę kobietę, a nie przyjaciółkę. I mówię ci, że ją kocham. Jossie potrząsnęła głową. - Nie, nie! To niemożliwe! Niemożliwe! To wszystko przez to, że cię zawiodłam. Ale teraz już potrafię się kochać. Wiem, jak trzeba całować. Wypróbuj mnie. - Usiłowała wczepić się w Petera. Purpurowy z zakłopotania, odepchnął ją. - Przestań! To na nic! Jest już za późno. Podjąłem już de cyzję. Major Morley popatrzył na tłum zgromadzony przed podium i gwałtownie poczerwieniał z wściekłości. - Jossie! - powiedział ostro. - Natychmiast chodź ze mną! Robisz z siebie widowisko! Lady Frances aż krzyknęła, słysząc te okrutne słowa, i szyb ko podeszła do Jossie, jednak major Morley gwałtownie zama chał rękami. - Proszę ją zostawić w spokoju, madame! Pozwoli pani, że zajmę się tym po swojemu, wiem, co mam robić. Jossie! - wark nął. - Rozkazuję ci, żebyś ze mną poszła. Już! - Chwycił córkę za ramię i pociągnął za sobą. Zrozpaczona Jossie popatrzyła dzikim wzrokiem na Petera, zajętego teraz sprzeczką ze swym ojcem, potem na krąg zszo kowanych gości, wyrwała się z uścisku majora i przebiegła obok Iva do ogrodu. Ivo ruszył za nią, lecz lady Frances go po wstrzymała. - Zaczekaj - powiedziała. - Nie wtrącaj się teraz. Jej ojciec idzie za nią, a dał wszystkim wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie pomocy. Musimy poczekać. Och, Ivo, chciałabym coś zrobić. Ten człowiek bez serca nie umie jej odpowiednio traktować. Bardzo się o nią boję.
- Cholerny Morley! Nie powinien wychowywać nawet psa. - Ivo popatrzył na salę. - Radstockowie gdzieś się ulotnili, ale orkiestra znowu zaczęła grać. Nikt nie zauważy naszej nieobec ności. Pójdę do ogrodu poszukać Jossie. Pewnie już ochłonęła, ale w żadnym razie nie może tu zostać. Może powinienem po rozmawiać z Morleyem? Zaproponować, że zawiozę Jossie do Danby Lodge? Z pewnością nikt nie zaopiekuje się nią teraz le piej od ciebie. - Dobrze. Ivo niemal bezszelestnie przemknął ogrodową ścieżką, jakby znajdował się na wrogim terenie. Chciał się najpierw przekonać, co dzieje się pomiędzy Morleyami. Zapewne niełatwo będzie mu namówić ojca Jossie, by pozwolił córce pojechać do lady Frances. Jednak major był jak najdalszy od pocieszania i uspo kajania córki. Wciąż ją łajał tubalnym głosem, kipiącym z obu rzenia. - Lepiej nie myśleć o tym, co powiedzą ludzie! - krzyczał. Ivo zatrzymał się. Podsłuchiwał, wcale nie czując zażenowa nia z tego powodu. - Zachowałaś się dziś skandalicznie! Haniebnie! — ryczał coraz głośniej. - Wstyd mi za ciebie! Usłyszał głos Jossie, pełen bólu. - Ale, ojcze... co miałam zrobić? Peter... - Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla Petera za to, jak cię potraktował. Jeszcze nigdy w życiu nie zostałem tak upo korzony i zamierzam się z nim rozmówić przy najbliższej sposobności. Ale muszę przyznać, że nie potrafię go winić za to, że woli ożenić się z Rosalind Cherton. Każdy mężczyzna byłby dumny z takiej żony. Popatrz na siebie. Nikt nie chciał by związać się z tak źle ubraną, niechlujną, pozbawioną wdzię ku chłopczycą. Dziewczyną, która nie ma najmniejszego pojęcia o tym, jak należy się zachować. Możesz mi wierzyć,
że nawet twój majątek nie przyciągnie szanującego się męż czyzny. Ivo aż się wzdrygnął, słysząc żarliwe zapewnienie Jossie: - Poprawię się, ojcze. Będę się starać! - Już za późno! Peter Radstock cię odtrącił. Można mU wiele zarzucić, ale i tak był najlepszą partią w okolicy - mówił major gniewnym głosem. - Dlaczego musiało mi się to przyda rzyć? Co też takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na taką karę?! Nie urodziłaś się jako chłopiec, którego pragnąłem, a teraz okazuje się, że nie potrafisz nawet zachować się jak przyzwoita dziew czyna! Rozległ się okrzyk bólu, po czym zapadła cisza. Trudno było rozpoznać chrapliwy głos Jossie. - Jestem taka, jaką mnie wychowałeś, ojcze - powiedziała z goryczą. - A teraz ty i Peter Radstock mnie zniszczyliście. Ivo zobaczył, jak Jossie biegnie w stronę podjazdu, i usłyszał majora wołającego: - Natychmiast tu wracaj! Powiedziałem: wracaj! Jossie nie zatrzymała się. Morley zaklął i ruszył w stronę do mu. Zobaczył Iva. - Ta cholerna córka - powiedział, trzęsąc się z oburzenia. - Same z nią kłopoty. Ivo miał ochotę uderzyć majora albo chociaż powiedzieć mu, co o nim myśli, jednak szkoda mu było na to czasu. Ważniej szym zadaniem było znalezienie Jossie. - Pójdę jej poszukać - zaproponował. - A rób sobie, co chcesz. Ja umywam ręce. Wróci do domu, kiedy uzna, że przyszedł na to czas. Wybacz mi, Trenchard. Mu szę jakoś pocieszyć panią Cherton i jej córkę. Ta cała awantura musiała je bardzo zaboleć. Wolę nie myśleć, co teraz czują. Z pewnością potrzebują mojej pomocy. - To powiedziawszy, oj ciec Jossie wstąpił na schody prowadzące do domu.
Ivo odnalazł lady Frances. - Jossie uciekła. Myślę... mam nadzieję, że wiem dokąd. Wypożyczę konia i pojadę jej poszukać. Dasz radę sama wrócić do domu? - Oczywiście. Będę tam na ciebie czekała. Weź moją chustę. Jossie może być zziębnięta. Ivo osiodłał konia i zaraz ruszył w drogę. Była pełnia, więc bez trudu odnajdywał ścieżki. Pędził na złamanie karku. Tak jak przypuszczał, znalazł Jossie w dolince. Siedziała na brzegu strumienia, jak poprzednim razem. Zdjęła pantofelki i zanurzyła bose stopy w wodzie. Widać było, że przyszła tu od strony pół, przedzierając się przez drzewa i krzewy. Jej suknia była brudna i podarta, włosy w nieładzie. - Jossie? - zagadnął cicho. Nie doczekawszy się reakcji z jej strony, przykucnął obok. Ujął jej dłoń; była zimna i bez władna w jego uścisku. - Popatrz na mnie. - Odpowiedziała mu cisza. Zwrócił głowę Jossie ku sobie. Nie stawiała oporu, zacho wywała całkowitą bierność. Jej oczy wyrażały pustkę. Twarz pokryta była smużkami krwi i brudem. Chociaż było ciepło, Jossie drżała. - Chodź, pomogę ci wyjść z wody. Lady Frances posyła ci chustę. Okryj się. Jossie nie stawiała żadnego oporu, gdy uniósł ją i otulił chu stą. Zaniepokoił się nie na żarty. Zetknął się już z takimi reakcja mi u ciężko rannych mężczyzn. Tym razem rany zostały zadane duszy, nie ciału, jednak rezultat był podobny - Jossie znajdo wała się w stanie ciężkiego szoku. Gwałtownie potrzebowała serdeczności i opieki. Posadził ją na ziemi, zdjął pelerynę i za rzucił na chustę, a potem zaniósł Jossie na wzgórze, gdzie stał koń. Chwaląc się w myślach za decyzję o wypożyczeniu silnego zwierzęcia, posadził Jossie i wskoczył na konia tak, by mieć dziewczynę przed sobą. Powoli ruszyli do domu ciotki. Co pe-
wien czas ciałem Jossie wstrząsał konwulsyjny dreszcz, jednak nie uniosła wzroku ani nie odezwała się słowem. W ciągu kilku następnych dni w domostwie łady Frances ży wiono poważne obawy o stan umysłu Jossie. Dziewczyna nie płakała, nie okazywała żadnych emocji. Leżała nieruchomo na łóżku zaścielonym dla niej w dniu balu. Nie odezwała się ani słowem. Nic nie jadła; tylko od czasu do czasu wypijała łyk wo dy. Po paru dniach lady Frances przeprowadziła ją na parter, ma jąc nadzieję, że zmiana miejsca spowoduje zmianę zachowania. Jossie leżała teraz na kozetce i spoglądała w okno, jednak nawet obecność Iva nie była w stanie jej ożywić. Niedługo potem Ivo wyjechał do Sudiham. Lady Frances da ła bratankowi do zrozumienia, że to konieczne. - To mała wioska, Ivo. I tak krążą już plotki. W tej chwili Jossie nie jest w stanie bronić się przed kolejnym skandalem, więc musimy zrobić to za nią. Wszyscy wiedzą, że ją znalazłeś i przywiozłeś tu tego wieczoru, kiedy odbywał się bal. Mogą zacząć się zastanawiać, dlaczego nie mieszka u ojca. - U ojca! Nie zostawiłbym psa z tym łajdakiem! - Oczywiście. Oboje wiemy, że Jossie lepiej czuje się u mnie. Prawdę mówiąc, wszędzie byłoby jej lepiej niż u Ge rarda Morleya. Peter Radstock i jej ojczulek omal nie przypra wili biedaczki o obłęd. Ale chociaż wszyscy widzieli, jak okrut nie potraktował ją Peter Radstock, nikt nie wie, co się stało później. Myślę, że nikt by ci nie uwierzył, gdybyś opowiedział, jak nieludzko potraktował ją jej ojciec. - Sam nie mogę w to uwierzyć. - A ja mogę. Kiedy poczucie własnej wartości Gerarda Mor leya zostaje zranione, jest zdolny do wszystkiego. Jego zdaniem Jossie go zawiodła.
- Zawiodła go? Przecież to on ponosi winę za wszystko. - Nigdy mu tego nie udowodnisz. Nie traćmy czasu na roz mowy o tej sprawie. Mówię poważnie, Ivo. To naturalne, że masz ochotę zaopiekować się Jossie, ale musisz uważać. Nie chcemy przecież, żeby ludzie zaczęli się zastanawiać, jaką rolę mogłeś odegrać w tym skandalu. - Co masz na myśli? - Nasi sąsiedzi dobrze wiedzą, że Jossie często cię odwie dzała, kiedy bawiłeś tu w zeszłym roku. Wiem, że to było zu pełnie niewinne. Wtedy wszyscy tak sądzili. Jeśli teraz twój po byt będzie się przedłużał, zaczną się zastanawiać, czy Peter Radstock nie miał przypadkiem innego powodu, by odtrącić Jossie, a do tego w żadnym razie nie możemy dopuścić. Jedź do Sudiham. Myślę, że dobrze będzie, jeśli dopiero za jakiś czas przy jedziesz tu zapytać o jej zdrowie. Ivo posłuchał rady ciotki, chociaż wszystko w nim buntowa ło się przeciw takiemu rozwiązaniu. Nie mógł spokojnie myśleć o tym, jak Jossie została potraktowana na balu przez dwóch mężczyzn, których darzyła absolutnym zaufaniem. Gdyby tylko miał prawo działać w jej imieniu, już dawno rozmówiłby się z nimi, domagając się wyjaśnień. Ciotka słusznie zauważyła jednak, że nie powinien się wtrącać, gdyż wywoła to tylko wię kszy skandal. Nie chciał jednak zostawiać Jossie na łasce losu. Postanowił działać ostrożnie, tak by nie stwarzać pretekstu do płotek. Od tej pory Jossie będzie miała kogoś, kto zadba o jej interesy... nawet z daleka. Zastanawiał się, co jego przyjaciele pomyśleliby o tej nagłej potrzebie chronienia Jossie. Mogliby przeżyć niemałe zaskocze nie. Wszyscy wiedzieli, że Ivo Trenchard unika młodych dziew czyn jak ognia. Interesował się płcią piękną z czysto egoistycz nych powodów. W przeszłości miał wiele romansów, z których nie wszystkie kończyły się miło dla obu stron. Jednak większość
jego kochanek nie miała serc, które łatwo byłoby zranić. Żadna z nich nie była tak bezbronna jak Jossie. Mimo to zawsze starał się, by rozstanie było eleganckie, przyniosło jak najmniej bólu i nie naruszyło kobiecej godności. Sceny rozgrywające się na balu u Radstocków, okrucieństwo wobec dziewczyny, którą po dziwiał za lojalność, prostolinijność i wzruszającą, niewinną bezpośredniość, zaszokowały go i przeraziły. Nie był zakocha ny w Jossie, jednak za wszelką cenę pragnął stać się jej opieku nem.
ROZDZIAŁ ÓSMY Ivo odczekał dwa tygodnie, zanim złożył ponowną wizytę w Danby Lodge. Lady Frances powitała go w drzwiach. - Wejdź tędy, Ivo - powiedziała. - Chciałabym z tobą po mówić, zanim zobaczysz się z Jossie. Ivo wszedł za ciotką do saloniku. Kiedy wskazała mu miej sce w fotelu, poprosił: - Powiedz mi najpierw, jak ona się czuje. Lady Frances zamyśliła się. - Pomału zaczyna jeść... chociaż je tyle, co wróbelek. Na dal się nie odzywa. Mam nadzieję, że uda ci się coś zdziałać.... kiedy byłeś tu latem w zeszłym roku, nie zamykała jej się buzia. - Zrobię co tylko w mojej mocy. Czy to właśnie chciałaś mi powiedzieć? - Nie. Chcę powiadomić cię o tym, co zdarzyło się w Lyne w ciągu minionych dwóch tygodni. - Zamieniam się w słuch. - Radstoekowie usilnie starają się naprawić krzywdy. Peter stał się niepopularny po tym, jak źle potraktował Jossie. - Zdumiewasz mnie. Nie mów mi tylko, że Peter znów zmienił zdanie. - W żadnym wypadku. Jest zdecydowany poślubić pannę Cherton. Radstoekowie muszą stawić czoło tej sytuacji. Sir Tho mas przeżył wielkie rozczarowanie. Przez chwilę myśleliśmy nawet, że nastąpi rozłam między ojcem a synem, ale lady Radstock udało się wszystko załagodzić. Prawdę mówiąc, Ivo, uwa-
żam, że ona cieszy się z tego, iż Peter rzucił Jossie, była jedynie zszokowana sposobem, w jaki zostało to załatwione... zresztą komu mogło się to podobać? Mimo wszystko Rosalind Cherton jest dla niej wymarzoną kandydatką na synową. - To tak, jakby porównać ładne świecidełko do brylantu. - Peter i jego matka mogą woleć świecidełka. Gdyby Peter ożenił się z Jossie, zawsze byłby tym słabszym. - A co słychać u tego, pożal się Boże, ojca? Raczył odwie dzić córkę? - Próbował to zrobić raz, tydzień temu, ale Jossie nie chciała go widzieć. Od tej pory się nie pojawił. - Zrobiła pauzę. - Major Morley jest teraz zajęty czym innym. - Mianowicie? - Zamierza ożenić się z panią Cherton. Oczywiście po pew nym czasie. - Proszę, proszę - stwierdził ironicznie Ivo. - Peter Radstock poślubi córkę, a major Morley matkę. Bardzo sprytnie. - Nie da się ukryć. W dodatku to nie przypadek. Nie masz pojęcia, co ta kobieta wyprawiała. Nigdy w życiu nie przeżyłam takiego zaskoczenia. - W swoim czasie znałem wiele kobiet podobnych do pani Cherton - odrzekł z przekąsem Ivo. - Nie sądzę, żebyś była w stanie mnie zadziwić. Ale proszę, opowiedz mi wszystko. - Wszyscy wiemy, że lady Radstock i Peter byli w Bath. Muszę przyznać, iż niczego nie podejrzewałam, kiedy pani Cherton obwieściła, że ona i Rosalind pojadą na kilka dni w od wiedziny do przyjaciół. Nikt jednak nie wiedział o tym, iż po jechały właśnie do Bath. Najwyraźniej właśnie tam mieszkają ci przyjaciele pani Cherton. Niezwykły zbieg okoliczności, nie uważasz? - Doświadczenie mówi mi, że matka panny na wydaniu spe cjalizuje się w takich zbiegach okoliczności - podsumował iro-
nicznie Trenchard. - Oj, chyba potrafię odgadnąć, jak wyglądał ciąg dalszy. - Oczywiście pani Cherton i lady Radstock spotkały się, po dobnie jak Peter i panna Cherton. Lady Radstock była zajęta ku powaniem sukni na bal, a pani Cherton także nie próżnowała, starając się pozyskać bogatego męża dla córki... kosztem Jossie. Młodzi zostali zmuszeni do zawarcia znajomości. Biedny Peter nie miał szans. - Determinacja pani Cherton jest godna podziwu, o uczci wości nie wspomnę. Wcale się nie dziwię, że taki człowiek jak Radstock nie potrafił się oprzeć dziewczynie i jej matce! Uśmiechnął się pogardliwie. - Moim zdaniem, dobrze się stało, że Jossie się od niego uwolniła. To mięczak. - Jestem tego samego zdania. Gdyby nie cierpienie Jossie, życzyłabym Peterowi wiele szczęścia z Rosalind Cherton. Jed nak pani Cherton nie poprzestała na wyswataniu córki. Znalazła męża również dla siebie! Ivo wzruszył ramionami. - Kilka miesięcy temu powiedziałbym, że wszystkie kobie ty są takie jak panie Cherton - bezwzględne w szukaniu odpo wiedniego, co oczywiście znaczy bogatego, kandydata na męża. Charlotte Gurney to kolejny przykład. - Cóż, panna Cherton rzeczywiście dobrze trafiła, ale jej matka może się boleśnie rozczarować. - Co masz na myśli? - Niewiele osób wie o tym, co chcę ci powiedzieć, więc pro szę cię, zachowaj to dla siebie. - Lady Frances uśmiechnęła się złośliwie. - Major Morley pochodzi ze starego rodu, ale ma bar dzo niewielki majątek. Wydaje mi się, że chciał to zmienić, że niąc się z dziedziczką Calverton. Jednak sir Robert nie akcep tował wyboru córki, zresztą podobnie jak ja, - Mieliście świętą rację.
- Gdyby Lucinda żyła dłużej, pewnie w końcu i ona doszłaby do tego wniosku. Ale wtedy była po uszy zakochana w Ge rardzie Morleyu. Sir Robert ustąpił, jak zwykle, kiedy córka go o coś prosiła, ale zadbał o to, żeby Morley nie wzbogacił się dzięki temu małżeństwu. Zabezpieczył za to interesy dzieci Lucindy, ustanawiając zarząd powierniczy. Jossie jest jedynym dzieckiem zrodzonym w tym małżeństwie, więc jest jedyną dziedziczką. Major może dożywotnio mieszkać w domu i czer pać dochód z majątku, ale to wszystko. Po jego śmierci wszyst ko przypadnie Jossie. - Zrobiła pauzę, po czym dodała cicho: - Nie jestem pewna, czy pani Cherton o tym wie,.. Ivo roześmiał się. - Myślisz, że powie jej o tym przed ślubem? Jeśli tego nie zro bi, będzie miała za swoje. Dobrze jej tak. - Wstał. - Powiedziałaś Jossie o tym, że jej ojciec zamierza poślubić panią Cherton? - Nie chciałam zadawać jej kolejnego ciosu. Nie wyobra żam sobie, jak będzie się czuła pod jednym dachem z macochą. - Nie wiadomo, czy w ogóle będzie mogła mieszkać w Lyne St Michael. Nie ma krewnych? - Nie. - A ty nie możesz jej pomóc? Przecież jesteś jej matką chrzestną. - Bardzo chętnie zatrzymałabym Jossie u siebie. Do tej pory jej ojciec nie zgadzał się na moją pomoc, ale coś mi się wydaje, że teraz wiele mogło się zmienić... Mam już wielkie plany co do Jossie, Ivo. - To świetnie! Jakie? - Kiedy poczuje się lepiej, wyjadę z nią stąd, żeby zmieniła otoczenie. Jestem pewna, że w obecnej sytuacji ojciec chętnie się jej pozbędzie. Poza tym zamierzam spełnić pewne marzenie. Myślałam, że to będzie niemożliwe, ale ostatni miesiąc wiele zmienił.
- Co to za marzenie? - Kiedy po śmierci Lucindy Jossie została bez matki, pomy ślałam sobie, że w odpowiednim czasie przygotuję Jossie do to warzyskiego debiutu. Nie było innej osoby, która mogłaby to zrobić, chyba że Gerard Morley ożeniłby się powtórnie. Gdy Jossie podrosła, wszystko wskazywało na to, że wyjdzie za Pe tera Radstocka jeszcze przed debiutem. Nie chciała słuchać o wyjeździe do Londynu. Nie mogłam walczyć z Jossie tak jak jej ojciec, więc porzuciłam swoje plany. Teraz jednak mam wol ną rękę. - Tak czy owak, będziesz musiała stoczyć bitwę z Jossie. Na pewno nie spodoba jej się ten pomysł. Nigdy nie chciała mie szkać w mieście, zwłaszcza w tak wielkim jak Londyn. - Myślała tak do lipca. Teraz mogła zmienić zdanie. Wszyst kie jej plany co do życia na wsi były związane z Peterem i jej ojcem, ale legły w gruzach. — Lady Frances umilkła, po czym dodała energicznie: - Poza tym myślę, że powinno sieją nakło nić do wyjazdu. Marnuje się tutaj. Ivo pokiwał głową. - Zgadzam się z tobą. Ale czy nie posuwamy się za daleko? Z tego, co mówisz, wnioskuję, że Jossie czeka długa droga, za nim będzie mogła pokazać się w towarzystwie. - Czuje się już lepiej, ale wciąż nie jest sobą. Zobacz, czy uda ci się coś zrobić. - Lady Frances wprowadziła bratanka do słonecznego pokoju w tylnej części domu. Jossie siedziała przy oknie, patrząc przed siebie szklanym wzrokiem. - Przyprowadziłam gościa. Nie czekając na reakcję Jossie, Ivo podszedł do sofy i usiadł obok na krześle. - Kiedyś odniosłaś się do mnie z pogardą. Pewnie myślałaś wtedy, że robię wiele hałasu o nic. Chodziło o ukąszenie lisa. Pamiętasz?
Jossie popatrzyła na niego udręczonym wzrokiem. Jej oczy były jak ciemne punkciki w wymizerowanej twarzy. Ivo starał się nie okazać przerażenia widokiem, apatycznej Jossie. - Nie miałaś też zbyt dobrego zdania o mojej wiedzy woj skowej. Nie mieściło ci się w głowie, że żołnierz może mylić nazwiska Grouchy'ego i Neya. A co do mojej umiejętności gry w karty... - Grałeś bardzo dobrze - powiedziała Jossie cicho, lecz wyraźnie. - Wygrywałaś zbyt często, więc nie mogę być z siebie cał kiem zadowolony. Ile ci jestem winien? Straciła zainteresowanie rozmową. - Nie pamiętam - odparła obojętnie. Ivo pokiwał głową. - Widzę, że nie przywiązujesz do tego wagi. To ładnie z twojej strony. - Przyjrzał jej się uważnie, po czym powiedział: - Gdzie się podział bojowy duch, który tak ceniłaś u siebie i u innych? Bystrość i wola zwycięstwa? Chcę to wiedzieć. Znów siedziała z odwróconą głową, jednak Ivo gotów był by przysiąc, że uważnie go słucha. Kontynuował ironicznym tonem: - Przypuszczam, że tak się zmieniłaś, gdyż to wszystko do tej pory przychodziło ci niezwykle łatwo. Nigdy wcześniej nie zostałaś poddana próbie. Wiedziałaś, kto to Grouchy i Ney, ale to wszystko siedziało w twojej głowie. Nie musiałaś walczyć w bitwie, tak jak ja; patrzeć, jak ludzie, których znasz od lat, nierzadko serdeczni przyjaciele, giną na twoich oczach. Nie mu siałaś przechytrzyć przeciwnika nie po to, żeby wygrać w karty, ale ocalić życie. Ani zbierać się po ciężkim ciosie i zaczynać od nowa. Nie musiałaś... aż do teraz. - Czekał. - Chcesz mi udowodnić, że jestem tchórzem?
- Jeszcze nie. Zostałaś zraniona, i to poważnie. Ale gdybyś mi podlegała tak jak moi ludzie, nie pozwoliłbym ci długo roz pamiętywać krzywd, lecz zmusił do pełnienia różnych obowiąz ków. Czas, byś się pozbierała i wróciła do życia, moja panno. Gwałtownie usiadła. - Przestań mówić do mnie tak, jakbym była żołnierzem! Nie chcę słuchać twoich opowieści o wałkach i zabijaniu. Nie je stem żołnierzem ani twoim kumplem czy przyjacielem. Nie mu sisz też nazywać mnie Jossie! To imię dla chłopca. Paskudne! Dobre dla syna, ale nie dla córki. Od tej pory zamierzam być dziewczyną i będę używać imienia, które nadała mi moja mama. Od dzisiaj będę Heleną Calverton Morley. Ivo uśmiechnął się, widząc oznaki powrotu do życia. Wstał i nisko się skłonił. - Moja droga panno Calverton Morley. Jestem szczęśliwy, że mogę uważać panią za swą znajomą. - Ujął jej dłoń i przy cisnął do warg. Już wiedział, że Jossie zaczęła wracać do zdrowia. Mieszkańcy Lyne St Michael początkowo dziwili się, że Jos sie Morley tak długo mieszka u chrzestnej matki, jednak gdy rozniosła się wieść, że major Morley zamierza poślubić matkę Rosalind Cherton, uznali, że w obecnej sytuacji jest to dosko nałe rozwiązanie. Niektórzy ludzie zastanawiali się wręcz, czy Jossie kiedykolwiek jeszcze zamieszka w Calverton Manor. Ona zadawała sobie to samo pytanie. Do czasu wizyty Iva pozostawała w stanie odrętwienia, kryjąc się za murem, którym odgrodziła się od reszty świata, by nikomu nie okazać bólu i upokorzenia. Starała się niczego nie odczuwać i na nic nie re agować. Dwie najdroższe jej osoby odtrąciły ją i została sama. Nie miała ochoty zmagać się z życiem, więc przyszłość wyda wała się jej nie dotyczyć.
Jednak wizyta Iva zburzyła jej względny spokój. Głęboki, charakterystyczny głos lorda Trencharda uzmysłowił jej, że była kiedyś osobą, która gardziła tchórzostwem i słabością. Przypo mniała sobie radość, jaką zawsze dawała jej jego obecność. Ną powrót zainteresowała się życiem. Od dnia tej wizyty Jossie stopniowo wracał apetyt, zaczęła też rozmawiać z lady Frances. Szybko wracała do sił. Wkrótce spacerowała po ogrodzie, pomagała lady Frances w spiżarni, bawiła się z psami. Nie wychodziła jednak poza obręb posiad łości. Nie chciała też widywać się z ludźmi z wioski i okolic, chociaż do domu lady Frances przychodziło wiele osób kiero wanych współczuciem czy ciekawością. W okresie powrotu do życia pojawiło się jednak wiele pytań. Głęboko schowała ból i poczucie zdrady, nie mogła jednak ig norować praktycznych problemów. Co miała teraz począć? Gdzie zamieszkać? Kiedy wyraźnie zaniepokojona lady Frances powiadomiła Jossie o tym, że major Morley zamierza poślubić panią Cherton, Jossie nie okazała emocji. - Pewnie myślałaś, że będę cierpieć z tego powodu - po wiedziała - ale jestem od tego jak najdalsza. Nie wyobrażam sobie przebywania pod jednym dachem z moim ojcem... Zre sztą nie przypuszczam, żeby sobie tego życzył. Na tę właśnie chwilę czekała lady Frances. - W takim razie chciałabym ci coś zaproponować. Jeśli twój ojciec się na to zgodzi, chciałabym jak najszybciej wywieźć cię z Lyne. Ludzie mają dobre intencje, ale nigdy nie zostawią cie w spokoju i nie pozwolą zapomnieć o tym, co zaszło, a poza tym pewne miejsca będą przywodzić ci na myśl różne wydarze nia. Mam też nadzieję, że w przyszłym roku będę mogła zabrać cię do Londynu. Myślę, że powinnaś zostać przedstawiona w to warzystwie. -. Nigdy nie chciałam jechać do Londynu.
- Ale teraz mamy inną sytuację - zauważyła lady Frances. - Mam nadzieję, że po pewnym czasie, kiedy wszystko dokład nie przemyślisz, zmienisz zdanie. Bardzo bym chciała, żebyś poznała Londyn... a Londyn ciebie. - Popatrzywszy na twarz Jossie, ciągnęła: - Mamy dużo czasu na podjęcie tej decyzji. Teraz chciałabym cię namówić na wizytę u mojego brata. Sudiham jest tak duże, że możemy się tam wcale nie spotykać. Mam też nadzieję, że spodoba ci się ojciec Iva. To człowiek dziwny, ale bardzo interesujący, - Z przyjemnością tam pojadę - odparła Jossie. - Proszę mi wybaczyć... nie rozumiem, dlaczego pani to robi. Nie mam pra wa niczego od pani oczekiwać. - Ależ oczywiście, że masz prawo. Przecież jesteś moją chrześnicą. Kochałam twoją matkę i zawsze żałowałam, że nie jestem w stanie więcej zrobić dla jej córki. Teraz nareszcie mo gę. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że tu ze mną mieszkasz. Po śmierci męża często czułam się samotna. Ivo to dobry chłopak, ale ma wiele spraw na głowie i nie może mnie często odwie dzać. Będziesz dla mnie jak córka, której nigdy nie miałam. Zgadzasz się? - Jest pani za dobra - powiedziała cicho Jossie. - Do tej po ry moje występy w roli córki trudno uznać za sukces. Mam na dzieję, że pani nie zawiodę. - Nie ma takiej możliwości - orzekła z przekonaniem lady Frances. - Nie zamierzam ci na to pozwolić. Major Morley był niezmiernie zadowolony z faktu, że może pozbyć się córki, która przez całe życie darzyła go zaufaniem, miłością i podziwem. Dla niego była jedynie ciężarem, źródłem rozczarowania i wstydu. Rozwścieczyło go nie tylko jej żałosne zachowanie na balu, ale i to, że sąsiedzi obwiniali Radstocków o to, co się stało, a część tej niechęci spadała na niego. Plotko-
wano zwłaszcza o jego decyzji poślubienia pani Cherton. W tej sytuacji uważał, że im szybciej Jossie wyjedzie z Łyne St Michael, tym lepiej. Nie lubił łady Frances, niemniej musiał przyznać, że cieszyła się szacunkiem w towarzystwie, no i w końcu była matką chrzestną Jossie. Nikt nie odważyłby się go krytykować za pozostawienie Jossie pod jej opieką, tak więc dał lady Frances wolną rękę co do decydowania o losach córki. Niedługo potem Jossie i lady Frances pojechały do Sudiham. Nie było tam Iva. Zajmowały go jakieś sprawy w Londy nie, obiecał jednak ojcu, że przyjedzie, gdy tylko będzie to mo żliwe. W czasie podróży lady Frances opowiedziała Jossie o ro dzinie. - Mój brat gniewał się na Iva przez ponad rok i teraz żałuje straconego czasu. Ivo stara się bywać w Sudiham tak często, jak to możliwe, ale jest młody i ma wiele zajęć, a poza tym mnó stwo przyjaciół w okolicach Bath i w Londynie. Rupert często czuje się bardzo samotny, zwłaszcza że Peregrine, młodszy brat Iva, nie ma ochoty wyjeżdżać z Derbyshire. Myślę, że nasza wi zyta dobrze zrobi Rupertowi. W każdym razie zamierzam tak mu powiedzieć. Ivo zdążył już opowiedzieć ojcu o tym, co przydarzyło się Jossie. Lord Veryan niedwuznacznie dał do zrozumienia, co my śli o Peterze Radstocku, a chociaż znacznie ostrożniej wypo wiadał się na temat majora Morłeya, było oczywiste, że potępia go za okrutne potraktowanie córki. Był gotów wspomóc Jossie, na ile tylko było to możliwe, jednak nie spodziewał się, że tak szybko dojdą do porozumienia. Lady Frances poczuła ogromną ulgę. Chociaż zdrowie jej podopiecznej bardzo się polepszyło od lipca, wciąż była cieniem dawnej Jossie. Lady Frances bała się, że szorstki sposób bycia
brata może zniszczyć z trudem zdobywaną równowagę, jednak okazało się, że Jossie polubiła jego bezpośredniość i nie przej mowała się cierpkimi komentarzami. W porównaniu z synem lord Veryan był bardziej nerwowy i mniej tolerancyjny w swych opiniach, jednak pod bardzo wieloma względami przypominał jej Iva. Przez pewien czas po przyjeździe utrzymywała się ładna po goda. Lord Veryan kilka razy zaprosił Jossie na przejażdżkę. Nie musiała się obawiać, że spotka tu dawnych znajomych łub zo baczy znane miejsca. Posiadłość była otoczona ogromnym par kiem; na zachód od domu rozciągały się piękne ogrody. Nic nie przypominało jej poprzedniego miejsca zamieszkania. Po kilku dniach chętnie zgodziła się towarzyszyć lordowi. Teraz jednak używała damskiego siodła, z którego korzystała niegdyś lady Frances. Jossie cierpliwie znosiła krytyczne uwagi na temat swego stylu jazdy, za wszelką cenę postanawiając się poprawić. Wkrótce prezentowała się nienagannie. Nikt nie odgadłby, że kiedykolwiek jeździła konno inaczej niż dama. Lord Veryan nauczył Jossie grać w tryktraka i cribbage. Kie dy pogoda się popsuła, nieustannie rozgrywali partie, rywalizu jąc, tak jak z Ivem, o fikcyjne stawki. Z początku lord Veryan wygrywał, jednak po pewnym czasie ze zdumieniem stwierdził, że zwycięstwa przychodzą mu z coraz większym trudem. Wcale go to nie odstraszyło. Lubił rywalizację i cieszył się, że znalazł godnego siebie rywala. - Proszę! - wykrzykiwał. - Pokonaj mnie, jeśli potrafisz! Nie ma sensu grać, jeśli nie chce się zwyciężyć. W grze i w ży ciu jest tak samo. Nie można sobie folgować. No, pokaż, na co cię stać! Lady Frances patrzyła, jak jej brat i Jossie stają się przyja ciółmi. Wszystko układało się po jej myśli.
Kiedy kilka tygodni później Ivo przyjechał do Sudiham, zastał Jossie w dobrym stanie. Mimo wszystko dziewczyna nie do końca była sobą. Zniknęły jej zuchwała bezpośredniość i urocza bezbron ność, które tak go oczarowały. Pomyślał, że odmieniona Jossie przygląda się światu z większą rezerwą. Nie byłaby już w stanie obdarzyć kogoś bezgranicznym zaufaniem. Ivo zastanawiał się, jak może jej pomóc. Wraz z ciotką zdołał przywrócić Jossie do życia, sprawił, że doszła do siebie po ciosie. Nie mogła jednak dalej po zostawać w zawieszeniu. Musiała się przebudzić. Po pewnym czasie do Sudiham dotarły wieści, że Peter Radstock z wielką pompą i paradą ożenił się z Rosalind Cherton. Ceremonia zaślubin odbyła się w parafialnym kościele w Lyne St Michael. Państwo młodzi promienieli szczęściem. Obecnie spędzali miesiąc miodowy w Krainie Jezior, jednak w następ nym roku zamierzali na pewien czas zamieszkać w Londynie. Jossie nie komentowała tych wiadomości, ale spędziła pozostałą część dnia w swoim pokoju. Kiedy wreszcie wyłoniła się z nie go wieczorem, była bardzo blada, lecz stanowcza. Sprawiała wrażenie osoby, która podjęła ważną decyzję. Ivo zastanawiał się, co też wymyśliła. Nie musiał długo cze kać, jako że Jossie podjęła temat przy kolacji. Do tej pory wszyscy bardzo starannie unikali nawiązywania do wydarzeń w Lyne St Michael, tymczasem Jossie oznajmiła z dawną bez pośredniością: - Zwróciłam uwagę, że nikt nie wspomina o ślubie Petera Radstocka. - Nie rozumiem dlaczego... przecież to nie jest nie oczekiwana wiadomość. Wcale nie jest mi przykro z tego po wodu. - Bardzo się cieszę. Kiedy zamknęłaś się w swoim pokoju, myślałam, że bardzo to przeżywasz - powiedziała lady Frances. - Nie. Chyba na to czekałam. To mnie przebudziło. Przez cały dzień zastanawiałam się nad swoją przyszłością.
- Możesz tu zostać tak długo, jak tylko zechcesz, moja dro ga - zapewnił ją lord Veryan. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. - To bardzo kusząca propozycja, ale nie mogę zamieszkać tu na stałe. Jeśli mam poradzić sobie w życiu, jak najszybciej muszę poczynić odpowiednie plany. - Jakie plany? - zapytał Ivo. Jossie zawahała się. Popatrzyła na lady Frances. - Powiedziała pani kiedyś, że chce przedstawić mnie w to warzystwie. Czy podtrzymuje pani ten zamiar? - Oczywiście. O niczym innym nie marzę - odparła lady Frances, ochłonąwszy z zaskoczenia. - Jesteś pewna, że naprawdę tego chcesz, Jossie? - dopyty wał się Ivo. - Tak. Najzupełniej pewna. Lady Frances obiecała, że mnie do tego przygotuje. Muszę się nauczyć, jak zachować się w to warzystwie, jak mam się ubierać, tańczyć, rozmawiać na odpo wiednie tematy, i tak dalej. - Moja droga, zrobię to z największą przyjemnością. Ivo mi w tym pomoże, prawda? - Oczywiście. Lady Frances wstała i objęła córkę chrzestną. - Mój skarbie, to najlepsza wiadomość, jaką mogłam usły szeć. Będziesz wspaniałą debiutantką w Londynie. Zobaczysz, jakie to będzie przyjemne i zabawne. - Mam na to wielką nadzieję, lady Frances! - zawołała Jossie. Ivo popatrzył na nią zaskoczony. Ciotka najwyraźniej nie usłyszała podtekstu w głosie dziewczyny, Ivo był jednak pe wien, że się nie przesłyszał. Co też miała na myśli? Rozmawiali jeszcze potem przez dłuższy czas, ale mimo iż w wypowiedziach Jossie nie pojawiło się już nic podejrzanego,
Ivo nie odzyskał spokoju. W końcu lady Frances popatrzyła na bladą twarzyczkę Jossie i przymknięte powieki. - Miałaś za dużo wrażeń, moje dziecko. Sprawiasz wrażenie zmęczonej. Marsz do łóżka! Jutro będzie mnóstwo czasu na roz mowy. Dobranoc. Mam nadzieję, że będziesz dziś smacznie spała. Po wyjściu Jossie lord Veryan powiedział: - Będzie mi żal, kiedy stąd wyjedzie, jednak uważam, że jej decyzja jest jak najbardziej słuszna. Bez trudu wszystkiego ją nauczysz, Frances. Dawno już nie spotkałem tak bystrej osóbki. - To prawda. Jest bardzo inteligentna. Ciekawe, co się kryje za tym wszystkim - rzekł Ivo. - Jossie Morley dotąd nie chciała nawet słyszeć o Londynie i londyńskim towarzystwie. - Nie widzę w tym nic dziwnego - oznajmiła lady Frances. - Dziewczyna za wszelką cenę pragnie oderwać się od przeszło ści. Nie bądź taki cyniczny, Ivo. Mam nadzieję, że jej pomożesz. - Zawsze deklarowałem pomoc. Pamiętam też, że muszę po stępować niezwykle ostrożnie. Wyobrażasz sobie, jak wszystko mogłoby się tu potoczyć, gdybym nie uważał na słowa? Sama uzmysłowiłaś mi, że tutejsi ludzie uwielbiają skandale, a moja reputacja będzie mi ciążyła chyba do końca życia, nawet gdy bym zachowywał się nienagannie. Lord Veryan znacząco chrząknął, słysząc nutę goryczy w głosie Iva. - Nie lituj się tak nad sobą. Nie próbuj mi wmawiać, że to, czemu zawdzięczasz reputację, nie wiązało się dla ciebie z dużą przyjemnością. Nie możesz winić ludzi za to, że dają wiarę naj gorszemu. Czasami to po prostu była prawda. Poza tym do tej pory jakoś nigdy ci to nie przeszkadzało. - Masz rację, ale wiele się zmieniło. Ciocia Frances miała rację. Musimy postępować bardzo ostrożnie, nie ze względu na mnie, ale na Jossie. Nie potrzeba nam więcej plotek, było ich
już nadto. Jak myślisz, dlaczego tak długo nie przyjeżdżałem do Sudiham, odkąd zamieszkała tu Jossie? Lord Veryan i jego siostra wymienili spojrzenia. - Czy ty przypadkiem nie zakochałeś się w Jossie, Ivo? zapytała lady Frances. Popatrzył na nią zdumiony. - Na miłość boską, nie! Jest o wiele za młoda. Nie, nie. Uważam ją za swoją podopieczną... Urwał, przypomniawszy sobie scenę przy wodospadzie, co czuł, trzymając Jossie w ramionach, jej cudowne, spontaniczne reakcje na pocałunki... jego własne przeżycia... Nie były to uczucia, jakie żywi mężczyzna względem swej podopiecznej. Jossie tak działała mu na zmysły, była wtedy tak uwodzicielska, że zupełnie zapomniał o jej młodym wieku... Przez kilka chwil szaleństwa Jossie po prostu była kobietą, która obudziła w nim pożądanie. Wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju, niepomny na to, że uważnie przyglądają mu się dwie pary oczu. Radstock był bezdennym głupcem, idiotą! Jak mógł nie prze czuwać, jakim słodkim zadaniem będzie uczenie Jossie tajemnic sztuki miłosnej, odkrywanie jej słodyczy, namiętności? Odwróciwszy się, zobaczył ciotkę i ojca, przyglądających mu się ze zdumieniem. Szybko zmusił się do opanowania. - Podopieczną - powtórzył stanowczo. - Nic więcej! Sami widzicie, że muszę postępować bardzo ostrożnie. - Zrobił pau zę. - Mimo wszystko bardzo chciałbym wiedzieć, co ona za mierza robić w Londynie. - A cóż to za pytanie? To przecież jasne, że chce poznać londyńskie elity. Myślę, że moje przyjaciółki chętnie powitają mnie w stolicy i życzliwie przyjmą młodą podopieczną. Nie możemy dopuścić do tego, żeby Jossie była tam traktowana jako biedna stara panna, a w Londynie może spotkać wiele osób, któ re będą „życzliwie" radzić jej, by zapomniała o Peterze Rad-
stocku. Wprowadzimy ją w najlepsze towarzystwo. Może się okazać, że już w swoim pierwszym sezonie znajdzie odpowied niego męża. Ivo wcale nie ucieszył się na tę myśl. Miał wrażenie, że ciot ka zbytnio się śpieszy. Nie miał wątpliwości co do tego, że Jossie z czasem znajdzie odpowiedniego kandydata, nie chciał je dynie, by stało się to zbyt wcześnie. - Wszystko w swoim czasie! - powiedział stanowczo. Nie tak od razu! Chciałbym, żeby najpierw mogła trochę nacie szyć się Londynem, zabawić. Nie można zmuszać jej do mał żeństwa z pierwszym kandydatem. Zapadła cisza. - Oczywiście, że nie można - stwierdziła w końcu ciotka. - Pewnie - dodał ojciec. - Dlaczego tak dziwnie mi się przyglądacie?! - wybuchnął poirytowany Ivo. - Zapewniam was, że żywię jedynie... platoniczne uczucia względem Jossie Morley. Proszę, żebyście nie interpretowali opacznie moich słów. - Swoją drogą, najwyższy czas, żebyś znalazł sobie żonę, Ivo - stwierdził spokojnie ojciec. - Jossie stanowi doskonałą partię. Szczerze lubię tę dziewczynę... i wydaje mi się, że ty też. Znałeś wiele młodych kobiet, ale jeszcze nigdy nie miałeś na względzie ich dobra. Ivo wziął głęboki oddech. - Masz rację. Rzeczywiście mam na względzie dobro Jossie. Została okrutnie potraktowana przez osoby, które powinny ją chronić. Zrobię wszystko, co tylko w mojej mocy, żeby zapew nić jej szczęście. Poza tym zgadzam się z tobą co do tego, że Jossie będzie wspaniałą żoną mężczyzny, który zasłuży na jej względy. Mimo wszystko pragnę pozostać w kawalerskim stanie. Obawiając się, że dyskusja przybierze niepomyślny obrót
i doprowadzi do rodzinnej kłótnilady Frances postanowiła in terweniować. - Jestem pewna, Rupercie, że Jossie nie bierze pod uwagę Iva jako odpowiedniego kandydata na męża. Poza tym chyba nie śpieszy jej się do małżeństwa. Pomyśl tylko o tym, jakie nie zwykłe życie prowadziła przed lipcem. Przebrana za chłopca, zachowywała się jak łobuziak. Ivo ma rację. Jossie potrzebuje trochę czasu na poznanie świata, zanim dokona ostatecznego wyboru. Trzeba przyznać, że jej prezencja i majątek predesty nują ją do tego, by zostać zaakceptowaną w towarzystwie. - Tylko zaakceptowaną? Jossie ma tak niepowtarzalną oso bowość, że z pewnością odniesie wielki sukces. Oczywiście, je śli jej na tym zależy - stwierdził Tvo. Zastanawiał się, jakie są prawdziwe powody decyzji panny Morley.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Zrobiło się mroźno. Lord Veryan uznał, że jest już zbyt zim no, by kontynuować konne przejażdżki. Tak więc następnego dnia Ivo zaprosił Jossie na spacer po parku. Nocny odpoczynek niczego nie zmienił; Iva wciąż intrygowała decyzja Jossie. Dla czego tak nagle zaczęła entuzjastycznie odnosić się do planów ciotki? Czemu za wszelką cenę pragnęła poznać Londyn, cho ciaż przedtem nie chciała słyszeć o wyjeździe do stolicy? Czyż by rzeczywiście zamierzała jedynie zmienić otoczenie, jak su gerowała ciotka? Szczerze w to wątpił. Jossie nie była dziew czyną, którą bawiłaby myśl o sukniach, przyjęciach i życiu w wielkim mieście. Skąd więc wzięła się ta zmiana? Przechadz ka na świeżym powietrzu w zimny dzień wydawała się dosko nałą okazją do szukania odpowiedzi. - Bardzo się cieszę, że jedziesz do Londynu, Jossie - zaczął. - Myślałem, że nigdy się tam nie wybierzesz. Wydawało mi się, że nie cierpisz tego miejsca. - Jak sam zauważyłeś, nigdy tam nie byłam. Nie mogę wy dawać żadnych opinii na temat życia w Londynie. Skoro lady Frances jest tak dobra i chce mi pomóc, postanowiłam o wszyst kim przekonać się na własne oczy. Może nawet spodoba mi się ten wielki świat? Wydaje mi się niemożliwe, żeby byli tam lu dzie nudniejsi od tych, których poznałam do tej pory. Ta uwaga w stylu dawnej Jossie serdecznie rozbawiła Iva, który jednak nie dał tego poznać po sobie.
- Jesteś nieuprzejma - powiedział. - Uchodzę za bardzo interesującego człowieka. No, ale skoro się nudzisz w moim towarzystwie... - Och, nie! Nie miałam na myśli ciebie! - zapewniła skruszona. - Wcale nie jesteś dla mnie kimś z wielkiego świata. - Coraz lepiej - stwierdził Ivo. - Czyli, innymi słowy, uważasz mnie za nudnego prowincjusza. Jossie popatrzyła na niego podejrzliwie. - Śmiejesz się ze mnie. - Moja miła - powiedział z rozbawieniem Ivo - ja tylko uważam, że masz słabe pojęcie na temat wielkiego świata. Nie przeczę, niektórzy mogą nawet wzbudzić twoją sympatię. Nie uwierzę jednak, że chcesz jechać do Londynu, bo nagle zapałałaś miłością do stołecznych elit. Dlaczego nie chcesz mi zdradzić, o co ci chodzi? - Co masz na myśli? - zapytała Jossie, patrząc na niego oczami wielkimi jak spodki. Tego dnia jej oczy miały kolor zielony. Ivo był pewien, że to półdiablę coś knuje. - Wyduś to z siebie. Dobrze wiesz, że nie uda ci się zamyd lić mi oczu. Rozegraliśmy ze sobą zbyt wiele partii szachów, żebyś mogła mnie oszukać. Ty coś knujesz, Jossie Morley, a ja bardzo chciałbym wiedzieć co. Jossie zmarszczyła czoło, najwyraźniej zastanawiając się, co ma powiedzieć. Po chwili jej twarz rozjaśniła się w uśmie chu. - Peter miał ochotę przyjechać w sezonie do Londynu - od parła, jakby od niechcenia. - Wydaje mi się, że teraz jeszcze bardziej mu na tym zależy. Będzie chciał pokazać miasto świeżo poślubionej żonie, eleganckiej, uroczej Rosalind. Z pewnością bez trudu uda mu się nakłonić ją do przyjazdu. Będzie chciała olśnić Londyn, tak jak oczarowała Lyne St Michael. Oj, zapo mniałabym o Bath. Tam lśniła najsilniejszym blaskiem, uzy
iąc wspaniały efekt. W przyszłym roku prawdopodobnie będą w Londynie. - Lśniła? Rosalind Cherton? - Rosalind Radstock. Ivo nie zwrócił uwagi na tę poprawkę. - Jossie, naprawdę nie masz pojęcia o świecie. Możesz mi wierzyć, że ta dziewczyna, niezależnie od tego, jak się nazywa, nie wzbudzi żadnego zainteresowania w Londynie. Owszem, jest niebrzydka, ale w stolicy są setki ładniejszych kobiet. Poza tym ma nienaganne maniery, ale tam też nie brakuje eleganckich dam. Wymieniłem już wszystkie jej zalety. Tymczasem, żeby odnieść sukces w Londynie, żeby tam lśnić, jak to określasz, kobieta musi prezentować coś więcej niż nieskazitelną elegan cję. Musi... jakby to powiedzieć... zaprezentować coś jeszcze. Charakter. Oryginalność. - Naprawdę? - zapytała Jossie, wyraźnie zadowolona. Uważasz, że ona nie odniesie tam sukcesu? - Jestem tego pewny. - Ivo zrozumiał już, w jakim kierun ku biegną myśli Jossie. - Ale ty możesz - dodał z przekona niem. Zaintrygowała go mieszanina uczuć, które odmalowały się na twarzy Jossie. W jej głowie musiał powstawać nowy plan. - Tego właśnie pragnę - powiedziała. - Dałabym wszystko, żeby to osiągnąć. Ale muszę zyskać pewność... Naprawdę my ślisz, że na to mnie stać? Ivo popatrzył na nią z uśmiechem. - Jak możesz w to wątpić! Jossie, wzbudzisz wielką sensa cję w Londynie. Możesz mi wierzyć; wiem, co mówię. Widzia łem wiele czarujących kobiet, ale kiedy ujrzałem cię po raz pier wszy, wpadłem w zachwyt i zaniemówiłem z wrażenia. - Odjęło ci mowę, akurat! - prychnęła. - Kiedy mnie poz nałeś, uważałeś, że jestem chłopcem.
- Więc pewnie było to za drugim razem. Zapomniałem o tym incydencie z pistoletem. - Pokręcił głową. - Za pier wszym razem pomyślałem, że z ciebie bezczelny łobuz. Prze żyłem szok, kiedy odkryłem, że jesteś dziewczyną. - Potraktowałeś mnie bardzo szorstko. - Sam się dziwię swemu opanowaniu. Przeraziłaś mnie nie na żarty. Mam cię teraz przepraszać? - Ivo ujął jej dłoń. - Gdy bym wiedział, jaka urocza niewiasta kryje się w tym chłopięcym stroju... Urwał. Jossie patrzyła na niego kpiąco, jak dawniej. - Uważaj, Ivo. Nie jestem jedną z twoich kobiet. Roześmiał się i serdecznie ją uściskał. - Rzeczywiście nie jesteś i obiecuję ci, że nigdy nie bę dziesz. Wiedz jednak, że na zawsze pozostanę twoim przyjacie lem. Poza tym zamierzam ci pomóc... chcę, żeby spełniły się twoje plany i marzenia. - Myślę... że ci ufam - powiedziała po chwili. - Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, skoro nie umiem zaufać nikomu innemu. - Nie pomyślałaś o matce chrzestnej? O moim ojcu? Mam nadzieję, że im także ufasz? - Bardzo lubię lady Frances i twojego ojca. Nie masz poję cia, jaka jestem im wdzięczna za to, co dla mnie zrobili. A jed nak nie mogę rozmawiać z nimi tak jak z tobą. - Odwróciła gło wę, po czym dodała zduszonym głosem: - Po tym balu i... po tym wszystkim, miałam ochotę uciec od świata. Na pewno to zauważyłeś. Ale nie chciałam uciec od ciebie. Czuję, że łączy nas jakaś dziwna więź. - Urwała, a po chwili dokończyła gwał townie: - Nie jestem pewna, czy jestem z tego zadowolona. - To zupełnie zrozumiałe po tym, co cię spotkało - odparł Ivo. - Nikt nie przeżyje życia zupełnie sam. Cieszę się, że mi ufasz.
Przez chwilę szli w milczeniu. Jossie sprawiała wrażenie po grążonej w rozmyślaniach. - Ten pocałunek... - odezwała się po dłuższej chwili. - No, ten przy wodospadzie. Czy to tylko wyobraźnia sprawiła, że był taki wspaniały? To wszystko dlatego, że wierzyłam, iż ty to Peter? - Chyba nie, ale to niebezpieczny temat... - Czy gdybyś pocałował mnie jeszcze raz... byłoby tak sa mo? Poprzednim razem było cudownie. Mimo że była to tylko lekcja, że chciałeś mi tylko pokazać, jak mam reagować na Pe tera, przez chwilę czułam, że mogę zrobić wszystko, co tylko byś chciał. To było wspaniałe uczucie. Czy gdybyś pocałował mnie jeszcze raz, czułabym się tak samo? - Uważam, że... - Tak bardzo bym chciała przeżyć coś takiego znowu! Czuć się tak, jakbym potrafiła zainteresować wybranego mężczyznę. Wiem, że to mało prawdopodobne. W końcu i Peter, i mój oj ciec nie cenili mnie jako kobiety. Ivo nie wytrzymał. - Mylili się! Nie mieli racji! - Tak uważasz? Peter znalazł w tej pannie Cherton coś, o czym nawet nie miałam pojęcia. - Powiedziałbym raczej, że nie tyle znalazł, co podsu nięto mu pod nos. To ona i jej matka doprowadziły do tego, że, prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu, odkrył kobiece uroki. Jossie pokiwała głową. - Kobiece uroki - powtórzyła w zamyśleniu. - O tym właś nie mówimy. Nie miałam pojęcia, że coś takiego w ogóle ist nieje. - Urwała. - Byłam taka niemądra, że nie zdawałam sobie sprawy... Myślałam, że wystarczy się przyjaźnić. Nigdy nie my ślałam o tym, żeby celowo zwracać na siebie uwagę. Nie wie-
działabym nawet, jak to się robi. Przypuszczam, że to właśnie miała na myśli ta kobieta. - Popatrzyła na Iva i skrzywiła się. - Mówię o pani Cherton. Mój ojciec zamierzał ją prosić, żeby mnie tego nauczyła. Wołałabym umrzeć! - Nie miałaby cię czego uczyć, Jossie, uwierz mi, błagam! W uśmiechu, którym Jossie obdarzyła Iva, nie było wesoło ści. - Rzeczywiście nie miałabym się czego od niej uczyć. To dziwne, że to właśnie ty pokazałeś mi, na czym to wszystko po lega. Sam widzisz, że bardzo ci ufałam nawet wtedy... - Po chwili dodała z goryczą w głosie: - Było za późno, prawda? Pe terowi podobała się już inna, bardziej kobieca niż ja... tak mi powiedział. Mój ojciec podzielał jego zdanie. Nie byłam jego upragnionym chłopcem i nie potrafiłam nawet być dziewczyną. Tak się wyraził. Była tak przygnębiona, że Ivo zapragnął natychmiast ją po cieszyć. - Nie przejmuj się tym, Jossie. To głupcy. Spodobała im się ładna buzia, za którą nie kryje się nic oprócz ambitnej, zdeter minowanej matki. Rosalind Cherton nie dorasta ci do pięt. W Londynie aż roi się od dziewcząt takich jak ona. Rosalind od kołyski była uczona tego, jak zaprezentować swe wdzięki... i posłużyło jej to do złapania Petera. - Uważasz, że on został złapany? Bez walki? - Przez chwilę nad czymś się zastanawiała. - Chyba masz rację. Teraz widzę, że zawsze łatwo było nim kierować. - Do diabła z Peterem. Najlepiej zrobisz, jeżeli o nim zapo mnisz. - O, nie! Nie powinnam tego robić, jeszcze nie teraz. Nie zamierzam nikogo zapominać. - W jej głosie znów po jawiły się nuty, które tak zaniepokoiły Iva poprzedniego wie czoru.
Otoczył ją ramieniem, po czym uniósł jej podbródek, by ich spojrzenia się spotkały. - Co ty planujesz, Jossie? Powiedz mi! - Nie mogę. Jeszcze nie jestem pewna, czy będę potrafiła to zrobić. To dopiero początki i muszę się jeszcze wiele na uczyć. Jak się zachować, jak się ubrać, jak tańczyć... Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Przede wszystkim chcę się nauczyć, jak się dobrze zaprezentować. Chcę się nauczyć sztuki uwodze nia. - Zamilkła na chwilę, po czym dokończyła gwałtownie: Tyle że moim zdaniem powinno się to raczej nazwać sztuką wojenną! - Uważaj, żebyś znowu nie została zraniona. - Zraniona? Bardzo się mylisz, przyjacielu. Wątpię, czy ko mukolwiek uda się zbliżyć do mnie na tyle, by mnie dotknąć. - Zamilkła, a po pewnym czasie dodała: - No, może z wyjąt kiem ciebie. Spojrzała mu w oczy, po czym przysunęła się do niego i przytuliła twarz do jego twarzy. Ivo nie potrafił się oprzeć temu zaproszeniu, pochylił się i pocałował Jossie. Natychmiast za reagowała namiętnie, rozpaczliwie szukając pocieszenia. Po całunek pogłębił się. Był bardziej upajający niż za pierwszym razem... Ivo delikatnie odsunął od siebie Jossie. - Wystarczy - powiedział, zadowolony z tego, że udało mu się nadać swemu głosowi spokojne brzmienie. - Potrzebujesz kogoś godnego zaufania, Jossie. Przyjaciela, nie kochanka. Nie wolno ci mylić tych dwóch ról. Postaram się ci pomóc, dodać ci otuchy. Jeśli pocałunek trwałby dłużej, stałby się pocałunkiem kochanków. - Nie rozumiem! - wykrzyknęła. - To się zdarzyło znowu! Czułam takie... zadowolenie, taki spokój, jakby wszystkie moje kłopoty znikały w twoich ramionach. Dzięki tobie czułam się...
jak królowa. - Popatrzyła na Iva. - Nie rozumiem - powtórzy ła. - Dlaczego nigdy nie czułam się tak przy Peterze? Przez chwilę Ivo walczył z pokusą udowodnienia jej, jak po wierzchowny był jej związek z Peterem Radstockiem. Marzył o tym, by jeszcze pełniej uświadomiła sobie swą kobiecość, chciał pokazać, jak bardzo jej pragnie... Oparł się jednak poku sie. Łatwo mogli się znaleźć w pułapce... Patrzyła na niego, wciąż oszołomiona. Ivo zmusił się do opa nowania i uśmiechnął się. - Zapomniałaś o czymś? Potrafię całować... Wiesz, jaką się cieszę reputacją! Z ulgą przyjął wybuch śmiechu Jossie. - Oczywiście! Jesteś największym uwodzicielem w całym hrabstwie. - Nie mam zamiaru się chwalić - oznajmił z udawaną po wagą - ale są i tacy, którzy uważają mnie za największego uwo dziciela w Europie. - Naprawdę? - zapytała Jossie, wyraźnie zaintrygowana. Oczywiście to wszystko wyjaśnia. Myślę, że uwodziciele muszą mieć talent do całowania. Zastanawiam się, gdzie się tego tak dobrze nauczyli? Przecież chyba nie wyssali tego z mlekiem matki? Ivo sprawiał wrażenie szczerze rozbawionego. Która kobieta na świecie zdobyłaby się na taką uwagę? Niektóre udawałyby oburzenie, inne rzeczywiście czerwieniłyby się zawstydzone. Jossie Morley odczytała żart i udała szczere zainteresowanie. Być może zresztą naprawdę chciała uzyskać odpowiedź. - Chyba miałeś rację - powiedziała po chwili namysłu. Brak mi doświadczenia, ale myślę, że jesteś w tym bardzo do bry, Ivo. Nie powinniśmy już tego próbować. - Pokiwała głową. - Wolę mieć przyjaciela. Szli w milczeniu. Ivo czuł się lekko dotknięty, lecz jedno-
cześnie cieszyła go myśl o tym, że Jossie była wobec niego ab solutnie szczera. Jak to możliwe, że w jednej chwili zachowy wała się jak kurtyzana, by za chwilę przypominać małe dziecko? Wyraźnie podobały się jej jego pocałunki, jednak zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, co ich łączy. Wciąż uważała go za przyjaciela. Mimo że starał się zachować trzeźwość umysłu i opanowa nie, aż trząsł się z emocji. Wierzył w to, że nie jest zakochany w Jossie, i szczerze zapewniał, że chce być tylko jej przyjacie lem. Lubił tę dziewczynę i bawiło go jej towarzystwo. Mimo wszystko to nie była miłość. Dlaczego więc doświadczał takiego uniesienia, ilekroć brał ją w ramiona? Wiele pięknych i do świadczonych kobiet z Londynu obsypywało go pocałunkami, a on pozostawał obojętny. Dlaczego pocałunki Jossie wywierały na nim tak piorunujące wrażenie? Kiedy zbliżali się do podjazdu, zerknął na swą towarzyszkę spaceru. Stanowiła nieustające źródło pokusy, chociaż bardzo różniła się od kobiet, których dotychczas pożądał. Miała teraz na sobie ładną suknię, jednak czekała ją długa droga do zmiany energicznego chłopięcego chodu we wdzięczne kroki młodej damy. Potrafiła już jeździć w damskim siodle, jednak nie miała pojęcia o tym, jak powinna się zachowywać w różnych sytu acjach. Nie miała w sobie ani odrobiny kokieterii i nie zdawała sobie sprawy z drzemiącej w nim męskiej siły. Ivo uśmiechnął się na tę myśl. Było coś niezmiernie pociągającego w tym, że zupełnie nie starała się zwrócić na siebie uwagi. Pociągającego? Sama ta myśl była absurdalna! Uważał się za światowca. Zbliżał się do trzydziestki i zobaczył w życiu tyle, że stał się cyniczny. Jak mógł spodziewać się jakiegokolwiek zagrożenia ze strony osiemnastoletniej niewinnej panny? To śmieszne. Wprawdzie dziewczyna przejawiała talent do całowa nia, z jakim jeszcze się nie spotkał; te pocałunki uderzały do
głowy niczym szampan. Z Peterem Radstockiem musiało być coś nie tak. Wydawało się, że kocha Jossie. Jak mógł znać ją tyle lat i nie dostrzec w niej namiętności, drzemiącej pod maską urwisa? A może odpowiedź była bardzo prosta? Czy byli w sobie za kochani? Jeśli tak, to pomimo bolesnych przeżyć Jossie powin na się uważać za szczęściarę. Mógł spotkać ją znacznie gorszy los - dożywotni związek z wiejskim prostakiem, tępym i po zbawionym uczuć. Jossie zasługiwała na kogoś wyjątkowego, kto potrafiłby dostrzec, że trafił mu się skarb, kogoś takiego jak on, Ivo. Zaklął pod nosem, łajając się w myślach za popadanie w śmieszność. Nie zamierzał zakochać się w Jossie Morley. Pragnął jej pomóc, ale nie chciał jej uwodzić. Była na to za mło da, nie znała jego świata. Będzie musiał zwalczyć pokusę, zanim chwilowe zadurzenie doprowadzi do nieroztropnych kroków. Z pewnością zapomni o swych uczuciach, gdy tylko rozstanie się z Jossie, tak jak już raz mu się udało. W ciągu kilku miesięcy przed przyjazdem do Somerset na te nieszczęsne urodziny Pe tera miał w Londynie bardzo udane romanse z doświadczonymi kobietami, które dobrze wiedziały, na czym polega sztuka uwo dzenia. Nie było żadnego niebezpieczeństwa, nie myślał też wtedy o Jossie, Postanowił pojechać do Londynu i poszukać nowych wrażeń. Potem, gdy ciotka przywiezie Jossie na począt ku sezonu, spróbuje dziewczynie pomóc, oczywiście jako przy jaciel. Bogowie byli łaskawi. Następnego dnia zapewnili Ivowi po trzebną wymówkę. Kate Calthorpe urodziła zdrowego chłopca kilka tygodni przed terminem i Adam napisał list, w którym przypomniał Ivowi, że kiedyś zgodził się zostać chrzestnym oj cem. Nikt nie mógł krytykować przyszłego chrzestnego, że chce
jak najszybciej zobaczyć chłopca. Ivo zamierzał wyjechać z Sudiham w najbliższym czasie. Wieczorem przy kolacji znów rozgorzała dyskusja na te mat debiutu Jossie. Poproszony o wyrażenie opinii Ivo powie dział; - Zrobię, co będę mógł, chociaż obawiam się, że niena wie le się przydam. Nie miałem jeszcze okazji podzielić się z wami tą wiadomością, ale jeszcze w tym tygodniu zamierzam wyje chać do Calthorpe'ów. Dzisiaj dowiedziałem się, że mam no wego chrześniaka. Poczuł lekkie wyrzuty sumienia, widząc przestrach malujący się na twarzy Jossie, jednak po chwili opanowała się i wraz z la dy Frances zaczęła wypytywać go o noworodka. W swoim li ście Adam stwierdził tylko, że Kate i chłopiec czują się dosko nale i że syn otrzyma imiona Thomas Adam Ivo. Ivo obiecał, że jak najszybciej przyśle list z odpowiedziami na wszystkie py tania. - A teraz jeśli chodzi o Londyn - rzekł, kiedy ustało radosne ożywienie. - Zamierzam porozmawiać z Calthorpe'ami. Kate została wprowadzona do towarzystwa i dobrze zdążyła po znać panujące tam zwyczaje; zaliczyła też kilka wpadek. Je stem pewien, że będzie w stanie doskonale ci poradzić. Myślę nawet, że powinnaś odwiedzić Calthorpe'ów w drodze do Lon dynu. - Kiedy znów cię zobaczę, Ivo? - Nie jestem pewien - odparł z pozorną beztroską. - Chcę się spotkać z paroma osobami w Londynie, więc zamierzam udać się tam prosto od Calthorpe'ów. Bawiąc w Londynie, po staram się ci pomóc. Dom przy Charles Street jest zamknięty od lat. Chyba trzeba będzie wezwać wojsko, żeby posprzątać tam na twój przyjazd. Skoro nie chcesz zabrać ze sobą dawnych słu-
zących, będę musiał nająć nowych... i tak dalej, i tak dalej. Chcesz, żebym się tym zajął? - Dziękuję, Ivo. Będę ci bardzo wdzięczna - odezwała się lady Frances. - Zamierzałam wszystko przygotować mniej wię cej w ten sposób, nająć nowych służących z Londynu i powóz. Chciałabym cię jeszcze prosić, żebyś zajął się stajniami. - Po patrzyła na Jossie z uśmiechem. - Londyński dom Trenchardów, dzięki Bogu, jest obszerny, więc będziemy mogły przyj mować gości, a poza tym ma doskonałe położenie. Charles Street prowadzi prosto na Berkeley Square. Na szczęście nie musimy się martwić o pieniądze. Wszystko będzie w naj lepszym stylu. - Zwróciła się do Iva. - Ostrzegam, po przy jeździe będziemy oczekiwały od ciebie większej pomocy. Chy ba nie odmówisz towarzystwa swojej ciotce i jej chrzestnej cór ce. Wiem, że boisz się plotek i chcesz postępować jak najostrożniej, ale... - To chyba zdarza mu się pierwszy raz w życiu - zauważył cierpko lord Veryan. - Twoja ciotka ma rację. Powinieneś za opiekować się nią i Jossie, mój chłopcze. Nie przejmuj się tym, co napiszą brukowce. Ivo pokiwał głową. - Czy mógłbym jeszcze okazać się w czymś przydatny przed wyjazdem?- zapytał. - Ciociu Frances? Jossie? - Owszem - odparła spokojnie Jossie. - Chodzi o sztukę uwodzenia. Myślałam, że mnie tego nauczysz, a ty wyjeżdżasz. Mam nadzieję, że nadrobisz to w Londynie. Jak mam się zacho wać, jeśli będę miała ochotę na flirt? - Jossie! - Zakłopotana lady Frances napomniała swą pod opieczną. - Nie wolno ci prosić o takie rzeczy, a już w żadnym razie tak... otwarcie! - Nie mam teraz czasu na uprzejmości, lady Frances. Przy najmniej nie w obecności bliskich mi osób. Bardzo chciałabym,
żeby nauczyła mnie pani, jak mam zachowywać się w towarzy stwie. Ostatnio przekonałam się, że człowieka ocenia się za jego zewnętrzne walory, a nie za przymioty charakteru. Skoro mam jechać do Londynu, chciałabym zmienić wygląd. A to, co w środku... - Na chwilę jej twarz stężała. - To już pozostanie moją sprawą. Niedługo potem Ivo wyjechał do Calthorpe'ów. Jossie po smutniała, jednak już po kilku dniach doszła do siebie i zaczęła pobierać lekcje savoir-vivre'u u chrzestnej matki. Jeśli nawet la dy Frances podejrzewała, iż w głębi duszy Jossie pragnie czegoś więcej niż tylko odniesienia sukcesu w Londynie, z wielką ra dością obserwowała postępy zdolnej i zdeterminowanej uczen nicy. Poczucie znużenia, depresja, minęły jak zły sen. Jossie znów była pełna energii, jak dawniej, i z całej siły walczyła o osiągnięcie upragnionego celu. Jednak z upływem czasu lady Frances zaczęła się zasta nawiać, czy te cechy Jossie, które czyniły ją cudowną, nie powtarzalną istotą - urocza szczerość i bezpośredniość, ser deczność dla wszystkich, nie zniknęły na zawsze owego lipco wego wieczoru. Nowa Jossie sprawiała wprawdzie wrażenie szczerej i otwartej, jednak była znacznie bardziej powściągliwa. Dobrze zastanawiała się, zanim cokolwiek powiedziała. Po trzebowała czasu, żeby rozważyć, jaki efekt mogą wywrzeć jej słowa. W Sudiham spodziewano się krótkiej wizyty Peregrine'a, jednak brat Iva przysłał wiadomość, że nie może wyjechać z Derbyshire, tak więc Boże Narodzenie i pierwsze tygodnie stycznia upłynęły spokojnie, bez towarzystwa synów lorda Veryana. Jossie i lady Frances zostały zaproszone na ślub majora Morleya z panią Cherton, który miał się odbyć tuż po Nowym Roku, jednak lady Frances poważnie się przeziębiła, a poza tym
nastały tak mroźne dni, że piętnastomilowa podróż wiejski mi drogami, prowadzącymi do Lyne St Michael, wiązałaby się ze zbyt wielkim ryzykiem. Bez specjalnego żalu wysłały więc zawiadomienie o tym, że nie będą mogły przybyć na uroczy stość. Jossie była teraz bardzo zajęta i czyniła błyskawiczne postę py jako uczennica lady Frances. Miała doskonałą pamięć i nie trzeba jej było niczego dwa razy powtarzać. Szybko przyswoiła sobie nazwiska i kroki taneczne oraz różne konwenanse. W du żej mierze zawdzięczała to aktywnemu życiu, jakie prowadziła w Lyne St Michael. Prosta jak struna, poruszała się z prawdzi wym wdziękiem. Przez pewien czas było jej trudno przywyknąć do stawiania drobnych kroczków, gdyż do tej pory chodziła zamaszyście. Jednak po niedługim czasie przyszły doskonałe efekty. Lady Frances nie ustawała w dawaniu Jossie odpowiednich rad i in strukcji, a także opowiadała swej młodej podopiecznej o życiu londyńskiej socjety. - Nie powinnaś myśleć o Londynie jako o wielkim, przera żającym mieście - powiedziała pewnego dnia. - Pamiętaj jed nak, że nie wolno ci samej wychodzić na ulicę. Zawsze musi ci ktoś towarzyszyć. Co oznacza, że musimy znaleźć dla ciebie od powiednią służbę. - Będę o tym pamiętała, lady Frances, ale kiedy powie mi pani o tych bardziej interesujących rzeczach? Zasady zachowa nia w towarzystwie są z pewnością bardzo ważne, ale nud... to znaczy, chciałam tylko zapytać, czy naprawdę musimy poświę cać im tyle czasu? Chciałabym... - Czego, moja droga? - zapytała uprzejmie lady Frances. - Chciałabym odnieść wielki sukces! Zauroczyć towarzy stwo! Pokazać im! Powiedziała pani, że stać mnie na to, ale wciąż nie wiem, jak mam to zrobić. - Jossie zaczęła nerwowo
przechadzać się po pokoju. - Żałuję, że Ivo wyjechał - oznaj miła nagle. - Z pewnością zna wiele fascynujących kobiet. On mógłby mi powiedzieć, jak tego dokonać. - Popatrzyła na lady Frances. - A pani? Lady Frances pokręciła głową. - Nie zalecałabym ci korzystania ze sposobów, jakimi posłu gują się znajome Iva - powiedziała z udawaną surowością. Zwróćmy raczej uwagę na bardziej szanujące się damy... Moim zdaniem najważniejsze jest to, żeby się nie zmieniać, nie starać się za wszelką cenę być kimś innym. Trzeba mieć do siebie zaufanie. Jossie nie spodobała się tarada. - O, nie! To nigdy nie zadziała. Dobrze pani o tym wie. Jos sie Morley była pozbawiona wdzięku, nie umiała zwrócić na siebie niczyjej uwagi, była niezdolna do utrzymania przy sobie mężczyzny. Lubiła zawsze mieć rację, nie używała słodkich słó wek i nie obdarzała nikogo czarującymi uśmiechami. Wolała tracić czas na konne przejażdżki. Nie korzystała z lustra w swej sypialni. O, nie! Jossie Morley musi zostać zastąpiona przez in ną osobę. Tylko jaką? Tego właśnie jeszcze nie wiem. Poznanie odpowiedzi na to pytanie jest dla mnie ważniejsze niż nauczenie się, jak mam się zachować, kiedy przypadkiem odezwie się do mnie księżna Sutherland. Lady Frances pozostała nieprzejednana. - Wiem, co mówię. Musisz być sobą. - Uniosła rękę, wi dząc, że Jossie zamierza zaprotestować. - Proszę się ze mną nie spierać! Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale Jossie Morley była i jest jedyna i niepowtarzalna. Musisz w to uwierzyć. - Patrzyła na Jossie tak długo, aż dziewczyna wzruszyła ramionami i ski nęła głową. - Postaram ci się wyjaśnić, o co mi chodzi - kon tynuowała lady Frances. - Pamiętasz, co czułaś w zeszłym ro ku, kiedy zostałaś zmuszona do uczęszczania na przyjęcia i ba le? Miałam wrażenie, że cię to nie bawiło.
- Nie cierpiałam ich! - potwierdziła żarliwie Jossie. - Zu pełnie nie wiedziałam, co mam tam robić. - No właśnie. Tak więc trzymałaś się na uboczu, marząc o tym, żeby ta mordęga jak najszybciej się skończyła. To z pew nością nie jest sposób na odniesienie sukcesu. Ale nie będziesz już musiała się o to martwić. Doskonale znasz zasady obowią zujące w towarzystwie. Potrafisz się poruszać, tańczyć, jeść i wykonywać wszystkie inne czynności z niewymuszoną gracją i elegancją. W przyszłości nigdy nie będziesz się już zastana wiać, czy zachowujesz się właściwie. Będziesz znała swoją war tość. To przyjdzie samo. - Rozumiem... - powiedziała po chwili Jossie. - Co więcej - ciągnęła lady Frances - pamiętaj, że czas spę dzony przed lustrem w sypialni nigdy nie jest czasem straco nym, jeśli to oznacza, że potem możesz swobodnie poruszać się w towarzystwie, bez konieczności zastanawiania się, jak wyglą dasz. Powinnaś czuć, że ty i twoja garderobiana zrobiłyście wszystko, co tylko możliwe, i zapomnieć o swym wyglądzie. Nie ma niczego gorszego niż kobieta... lub mężczyzna, którzy nieustannie niepokoją się o swoją prezencję. - Mówi pani o pewności siebie? - Tak. Pewna siebie, wypoczęta kobieta, jest już w połowie drogi do odniesienia sukcesu, Jossie. A jeśli do tego wszystkiego jest jeszcze młoda, piękna, obdarzona poczuciem humoru i zainteresowana ludźmi, nie potrzebuje niczego więcej. - Nie jestem pewna, czy znajduję się już na odpowiedniej drodze, ale zrozumiałam, o co pani chodzi. Czym zajmiemy się teraz? - Ubraniami - odparła natychmiast lady Frances. - Oczy wiście nie zamierzam udać się do tej krawcowej, która ma sklep przy końcu ulicy. - Pojedziemy do Bath?
- Możliwe. Po mniej ważne sprawunki. Większość sukien kupimy w Londynie. Zastanawiam się, czy madame Rosa wciąż prowadzi salon przy Bruton Street? Napiszę do Iva - już on to będzie wiedział. Tymczasem dziś wiedzorem będziemy musiały zadowolić się przeglądaniem żurnali.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY W marcu Ivo złożył krótką wizytę w Sudiham, po czym od wiózł ciotkę i Jossie do Calthorpe Court, gdzie miały się zatrzy mać przed podróżą do Londynu. Jossie z prawdziwym żalem żegnała się z lordem Veryanem i poweselała dopiero, gdy obie cał, że w czerwcu przyjedzie do Londynu, żeby się przekonać, jak Jossie sobie tam radzi. Sudiham stał się dla niej azylem po wydarzeniach minionego lata, a chociaż w niczym nie przypo minała już wychudzonej biedulki z dnia przyjazdu, wiele ko sztowało ją pożegnanie z zaciszną przystanią. Wiedziała jednak, że musi stawić czoło światu. Wcale nie cieszyła jej perspektywa wizyty u Całthorpe'ów. Lady Calthorpe napisała wprawdzie bardzo miły list, mimo to Jossie bardzo się denerwowała. Dzięki lady Frances zyskała pewność siebie i była przygotowana na różne sytuacje towarzy skie, wciąż jednak zastanawiała się, jak ocenią ją Calthorpe'owie. Czuła się nawet o nich lekko zazdrosna, gdyż byli najbliż szymi przyjaciółmi Iva. Przypuszczała, że Ivo podziwia lady Calthorpe bardziej niż jakąkolwiek kobietę na świecie. Okazało się jednak, że niepotrzebnie się tak zamartwiała. Kate Calthorpe była bardzo serdeczna. Jej szczęście udzielało się wszystkim dookoła. Mąż ją adorował, a chociaż Kate lubiła droczyć się i żartować z Ivem, było oczywiste, że bardzo kocha męża. Nowo narodzony syn stał się ośrodkiem ich życia, jednak nie dopuszczano do tego, by zdominował towarzyskie spotka-
nia. Wprost przeciwnie - lady Calthorpe była szczerze zaintere sowana planami debiutu „panny Calverton Morley" i spędzała z nią mnóstwo czasu, rozmawiając na temat Londynu, pokazu jąc swe suknie i opowiadając o wyczynach Adama i Iva. Lady Calthorpe poprosiła Kendrick, swoją budzącą onie śmielenie garderobianą, o ułożenie fryzury pannie Calverton Morley i o udzielenie cennych rad na temat koloru i kroju su kienek, podkreślających urodę. Kendrick bardzo krytycznie oceniła suknie uszyte w Bath, jednak udobruchała się, usłysza wszy, że Jossie zakupi nową garderobę w Londynie. Po kilku dniach lady Calthorpe zaproponowała, by Jossie za częła się do niej zwracać po imieniu. - Ivo jest naszym przyjacielem od tak dawna, że jakoś dziw nie brzmi, kiedy nazywasz mnie lady Calthorpe, podczas gdy rozmawiamy tak swobodnie. Proszę, mów do mnie Kate! Ale jak mam cię nazywać? Helena czy Jossie? Ivo zawsze mówił o tobie jako o Jossie, ale przedstawił cię jako Helenę. Co wolisz? Jossie zawahała się. Ivo przedstawił ją Calthorpe'om jako Helenę Calverton Morley na jej prośbę. Po tym, co przeżyła na balu w Lyne, w pierwszym odruchu gwałtownie odrzuciła imię Jossie, chcąc zapomnieć o dotychczasowym życiu. Była wtedy przekonana, że pragnie zaistnieć w Londynie jako Helena Calverton Morley. Jednak Ivo i lady Frances wciąż nazywali ją Jos sie i po paru miesiącach przyzwyczaiła się do tego. Traktowała to jako dowód poufałości. Zastanawiała się teraz, czy ma ochotę, by Calthorpe'owie zostali dopuszczeni do najbliższego kręgu przyjaciół. Jednak na widok uśmiechu Kate natychmiast podjęła decyzję. - Chciałabym, żebyś mówiła na mnie Jossie - powiedziała nieco skrępowana. Od tej chwili ich przyjaźń bardzo szybko się pogłębiła. Prze-
konawszy się, że Jossie doskonale czuje się u Calthorpe'ów, la dy Frances zostawiła ją pod dobrą opieką i pojechała do Lon dynu do swych przyjaciółek, by przy okazji sprawdzić przygo towania poczynione przez Iva. Jossie chętnie została w Calthorpe Court. Kate była niewiele starsza od niej. Jossie cieszyła się, że zyskała przyjaciółkę. Pilnie ją obserwowała i uczyła się wielu rzeczy. Często razem odbywały przejażdżki po okolicy, jadały posiłki z sąsiadami, tańczyły, słuchały muzyki, grały w karty i prowadziły długie rozmowy. W ten sposób Jossie przećwiczyła to, co przyswoiła sobie w Sudiham w ciągu mi nionego roku. Lady Frances okazała się doskonałą nauczyciel ką. Jossie zapamiętała reguły i prezentowała nienaganne manie ry. Jednak dopiero Kate Calthorpe nauczyła ją, jak wzbogacić je ciepłem i urokiem. Ivo pojechał z ciotką do Londynu, jednak często wracał, by spędzić parę dni z przyjaciółmi, i, jak podkreślał, ze swoim chrzestnym synem. Tak się dziwnie składało, że poświęcał Jos sie znacznie więcej czasu niż małemu Thomasowi. Miał wrażenie, że Jossie z każdą wizytą wygląda lepiej. Bez wątpienia była w tym zasługa Kendrick, jednak nie polegało to jedynie na zadbaniu. Jossie zawsze szybko wszystkiego się uczyła, a teraz wprost chłonęła wiedzę od przyjaciół. Z rozba wieniem zauważył, jak często Jossie obserwuje Kate, a potem bezwiednie naśladuje modulację głosu i sposób poruszania się. - Bardzo mi się podoba ta nowa Jossie - powiedział, gdy wyszli na spacer pewnego wiosennego popołudnia. - Ale pro szę, nie pozwól, żeby zupełnie zniknęła ta dawna. Bardzo by mi jej brakowało. - Naprawdę? - zapytała z powątpiewaniem w głosie. - Nie sądzę, żeby inni podzielali twoje zdanie. Poza tym to nie Jossie chce jechać do Londynu. - Okręciła się wdzięcznie i uśmiech-
nęła. - Tam chce jechać Helena Calverton Morley, piękna He lena, której nie potrafi się oprzeć żaden mężczyzna. Żeński od powiednik największego uwodziciela w Europie, Helena, która łamie męskie serca. Myślisz, że mi się to uda? Ivo z upodobaniem objął wzrokiem kształtną figurę Jossie. Lady Frances postanowiła zaczekać jeszcze z wyjazdem do Londynu, by sprawić dziewczynie odpowiednią garderobę, więc Jossie wciąż była skromnie ubrana w szarą pelerynę i prosty ka pelusz. Ivo musiał przyznać, że promienny uśmiech i wdzięczne ruchy bardzo przypadły mu do gustu. - Jestem tego pewien - odrzekł z uśmiechem. - Naprawdę tego chcesz, Jossie? - dodał poważniejszym już tonem. - To może być bardzo ryzykowna gra. - Pragnę tego z całego serca. Wątpię, czy czyhają tam na mnie niebezpieczeństwa Nawet jeśli tak, to chętnie stawię im czoło. Ivo przyjrzał się jej uważnie. W głosie Jossie znów pojawił się niepokojący ton. - Jest w tym coś, co mi się nie podoba,.. - powiedział ostrożnie. - Uważasz, że to mi się nie uda? Boisz się, że cię zawiodę? - Wprost przeciwnie, obawiam się, że odniesiesz sukces. Nie podejrzewaj tylko, że chcę ci zepsuć przyjemność. Załóżmy, że wszystko ułoży się po twojej myśli. Widzę, że staje się to coraz bardziej prawdopodobne. Zabłyśniesz w londyńskim to warzystwie. Należy ci się to po tym, co przeżyłaś w zeszłym roku. Doskonale rozumiem, dlaczego odczuwasz potrzebę zdo bycia uznania, potwierdzenia swoich walorów, wysłuchania komplementów na temat urody. Ale jestem zaniepokojony, kie dy słyszę, że chcesz stać się pożeraczką męskich serc. To mi się nie podoba. - Nie szukam poklasku, Ivo - zaprzeczyła gniewnie. - Cho dzi mi o władzę. Chcę, żeby mój ojciec cofnął swoje słowa, by
Peter Radstock i jego matka zrozumieli, że popełnili błąd... Gwałtownie urwała. - Na pewno już go nie kochasz? - Gardzę nim! - W takim razie nie trać czasu na jakiekolwiek rozgrywki z Peterem. - Ivo popatrzył na nią karcącym wzrokiem. - Prze cież chyba nie planujesz czegoś tak głupiego jak zemsta na Pe terze Radstocku? - Odczekał chwilę, a kiedy Jossie nie podjęła tematu, delikatnie nią potrząsnął. - Jak to jest? Jeśli takie są twoje plany, to nie licz na moją pomoc. - Przecież obiecałeś. - Obiecałem, że pomogę ci poznać Londyn i że postaram się, byś dobrze się tam bawiła. Będę z przyjemnością patrzył, jak zdobywasz męskie serca. Ale możesz je tylko zdobywać, nie łamać. Poza tym zostaw w spokoju Petera Radstocka. - Dlaczego? - Bo jest żonaty i niewart twoich starań. Bez trudu wymie nię dwa lub trzy nazwiska przystojnych mężczyzn, którzy będą dla ciebie stanowić o wiele większe wyzwanie. Jossie przyglądała mu się badawczym wzrokiem. - Zbyt wielkie? - Cóż... są znani w towarzystwie od dobrych paru lat, a do tychczas nie dali się usidlić żadnej kobiecie, zostawiając za sobą wiele złamanych serc i straconych nadziei. - Jesteś jednym z nich? - Jossie! Czyż Kate nie powiedziała ci, że nigdy nie uwo dziłem młodych panien? - Dlaczego? - Ponieważ nie lubię ranić bezbronnych istot. - Jakie to szlachetne - zakpiła Jossie. - A poza tym zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że zostaniesz zmuszony do małżeń stwa, tak?
- Oczywiście. Widzę, że doskonale mnie znasz. - Kim są ci młodzi mężczyźni? - Pokażę ci ich w Londynie. Na twoim miejscu nie robiłbym sobie wielkich nadziei. - Nie wierzysz we mnie. - Ostrzę sobie zęby na to, co nastąpi. Z prawdziwą radością będę się przyglądał twoim poczynaniom. Najwyższy czas, żeby dostali porządną nauczkę. Myślę, że nic się nie stanie, jeśli wy próbujesz swoje sztuczki na jednym z nich... - A nie na wszystkich trzech? - Nie. Nie należy sobie wytyczać nieosiągalnych celów. - Nieosiągalnych? - Jossie prowokująco popatrzyła na łva zielonymi oczami. - Myślisz, że to nieosiągalne? Roześmiał się serdecznie. - Wspaniałe! Zrobiłaś ogromne postępy. - Cieszę się, że tak uważasz. Sama też jestem tego zdania. Nazywam to syrenim spojrzeniem. Nie masz pojęcia, ile czasu zabrało mi opracowanie tej minki. - Wsunęła mu rękę pod ramię. - Masz jeszcze inne takie spojrzenia w swym repertuarze? - Oczywiście. Mogę przybrać wyraz dziewczęcia świeżego jak stokrotka, płochej kobietki, poważnej damy... och, jest tego całe mnóstwo. Ale ten był dla mnie najtrudniejszy do opanowa nia. Musiałam z całej siły powstrzymywać się od śmiechu. Ivo z podziwem przyglądał się Jossie. W jednej chwili po trafiła zmienić się z syreny w psotne dziecko. Natychmiast po prawił się w myślach. Jossie nie była już dzieckiem. Bez wąt pienia stała się niezwykłe atrakcyjną kobietą. Zastanawiał się, jak zakończą się jej przygody w Londynie. Zrozumiał, że czeka go zadanie trudniejsze, niż się spodziewał. Jossie potrzebowała nie tylko pomocy. Zamierzała prowadzić niebezpieczną grę, tymczasem wciąż była zbyt niewinna, by zdawać sobie sprawę
z tego, na co się naraża. Będzie musiał nad nią czuwać i dbać o to, żeby nie stała się obiektem nieprzychylnych plotek. To mo głoby ją załamać... Uśmiechnął się do swych myśli. Czuł ogromne znużenie swoim trybem życia w Brukseli, a w Londy nie było jeszcze gorzej. Teraz jednak wszystko wskazywało na to, że jego życie ulegnie zmianie. Z pewnością nie będzie mógł narzekać na nudę. - Moja cudowna, uwodzicielska Heleno, zobaczymy, czego dokonasz - powiedział, po czym dodał ostrzegawczym tonem: - Pamiętaj, że jest przynajmniej dwóch mężczyzn, których mu sisz zostawić w spokoju. Jednym z nich jest Peter Radstock. - A drugim? - Ja! - Ty, Ivo? - Jej zdumienie byłoby nawet zabawne, gdyby nagle nie zrobiło mu się przykro. - Nie planuję zastawiać na cie bie sideł. Natychmiast przejrzałbyś moje zamiary - kontynuo wała. - Poza tym nie stosuje się sztuczek wobec przyjaciół. Chociaż... -Co? - Pozwolisz mi wypróbować je na sobie? Mając poważne wątpliwości co do tego, czy to rozsądne, Ivo pokiwał głową na znak zgody. Nie potrafił oprzeć się łagodnej perswazji swej podopiecznej. Tymczasem w przytulnej sypialni Kate Calthorpe rozmawia ła z mężem na temat Jossie i jej znajomości z Ivem. - Zupełnie tego nie rozumiem, Adamie - powiedziała, ścią gając brwi. - W zeszłym tygodniu Leversonowie twierdzili, że Ivo nadal jest niepoprawnym uwodzicielem. W ubiegłym mie siącu był na ustach wszystkich w związku z romansem z lady Hartley, a tuż przedtem była Sybil Montague. Wszyscy zasta nawiają się, która będzie następna.
- Co cię tak dziwi, kochanie? - zapytał Adam. - Byłbym za skoczony, gdyby Ivo przestał uwodzić kobiety. Odkąd go znam, zawsze był taki. - Tak sądzisz? - zapytała z błyskiem w oku jego żona. Czy to znaczy, że pzez wszystkie lata waszej znajomości Ivo rozglądał się za kobietami takimi jak Jossie... osiemnastoletni mi, szykującymi się do debiutu? - No; niezupełnie... - odparł Adam. - Przypuszczam, że niezwykle starannie unikał sytuacji, które mogły narazić na plotki młode damy widywane w jego towarzystwie. - Ivo nigdy nie przejmował się plotkami - powiedział Adam, uśmiechając się do swych wspomnień. - Wręcz dbał o to, żeby brukowce miały o czym pisać. Ale rzeczywiście nie przypominam go sobie w towarzystwie młodych dam. - Właśnie! - wykrzyknęła triumfalnie Kate. - Dlaczego więc spędza tyle czasu z Jossie i tak bardzo przejmuje się jej problemami? Dlaczego jest wobec niej taki opiekuńczy? Może on w końcu się zakochał? - Ivo? W Jossie Morley? Moja miła Kate, co też ci przyszło do głowy. Nie wyobrażam sobie Iva zakochanego w jakiejkol wiek kobiecie, a już z pewnością nie w niewinnej dziewczynie! Mój przyjaciel gustuje w kobietach doświadczonych. Unika debiutantek jak ognia. - Nie mam na myśli takiej miłości, Adamie. Myślę o uczu ciu, które łączy się z zaangażowaniem i kończy małżeństwem. Adam wybuchnął śmiechem. - Ivo Trenchard zakochany! Co za pomysł! Widząc niezadowolenie malujące się na twarzy żony, naty chmiast ochłonął. - Zauważyłaś coś szczególnego, że coś takiego przyszło ci do głowy? - zapytał zaciekawiony.
- Nie, i właśnie dlatego zrobiłam się taka podejrzliwa. - Hm. - Adam wciąż nie dawał się przekonać. Czasami Kate zaskakiwała go swymi obserwacjami. - Nie wiem, czy dobrze cię rozumiem. - Ivo nigdy nie jest „czarujący" w stosunku do Jossie. Roz mawiają ze sobą bardzo rzeczowym tonem, a jednak przygląda się jej jak kwoka kurczętom. Potrafi doskonale to zamaskować, ale to w niczym nie zmienia sytuacji. Myślę nawet, że ta dziew czyna niczego nie podejrzewa. - Jest w nim zakochana? Mam nadzieję, że nie. Ivo nie na leży do wiernych kochanków. - Czasami potrafisz powiedzieć coś głupiego, Adamie stwierdziła jego żona. - Przecież właśnie o tym mówię przez ca ły czas. Ivo nie zachowuje się jak uwodziciel. Nie flirtuje z Jos sie, tylko się nią opiekuje. A jeśli chodzi o Jossie... Trudno ją przejrzeć, ale jestem pewna, że nawet nie przeszło jej przez myśl, że mogłaby zakochać się w Ivie. Przynajmniej nie do tej pory. - Uważasz, że jest tajemnicza? Wydaje mi się cudownie szczera i otwarta. - Owszem, ma niezwykle miły sposób bycia. Jednak jestem pewna, że musiało spotkać ją coś bardzo nieprzyjemnego. Ivo powiedział coś na ten temat, kiedy przyjechał na chrzest Toma. - Wiesz, co się stało? - Nie. Ivo zawsze był bardzo dyskretny. Kiedy odwiedził nas w zeszłym roku w lipcu, mówił coś o Jossie i napomknął, że spotka się z nią na przyjęciu z okazji osiągnięcia pełnoletno ści przez jakiegoś młodzieńca z Lyne St Michael. Chyba napo mknął, że Jossie jest związana z tym młodym człowiekiem. A teraz nikt ani słowem nie wspomina o przyjęciu ani o tym młodzieńcu, ani nawet o rodzinie Jossie. Coś musiało zranić Jossie właśnie wtedy, jestem tego pewna.
- Dlaczego tak ci się wydaje? - Jossie wyraźnie boi się zaangażować uczuciowo. Mam wrażenie, że nie chce się odsłonić, by nie zostać zranioną. Jed nak na pewno ma zaufanie do Iva. To może być początek... - Chcesz mi powiedzieć, że byłabyś zadowolona, gdyby zo stali małżeństwem? - Ależ właśnie taka kobieta jest mu potrzebna. Nauczył się nią opiekować. Poza tym Jossie jest niewinna, ale na pewno nie naiwna i głupia. Zauważ tylko, jak dobrze gra w karty. Jestem pewna, że potrafi odpłacić Ivowi pięknym za nadobne, a jemu to się bardzo podoba. Doskonale się przy niej relaksuje. No i.,. - posłała mężowi figlarne spojrzenie - jest bardzo piękna i tak pełna życia, że Ivowi nie będzie się chciało flirtować z żadną inną. Będzie zbyt zajęty pojedynkami z Jossie. Tak, naprawdę chciałabym, żeby to zakończyło się małżeństwem. Adam miał już powyżej uszu omawiania romansów przyjaciela. - Najdroższa Kate, jestem tylko prostym żołnierzem. Nie znam się na tych wszystkich zawiłościach. Życzę Ivowi jak naj lepiej, ale teraz chciałbym się dowiedzieć, czy moja żona kocha mnie bardzo, czy tylko troszkę. - Bardzo, Adamie - wyszeptała Kate, zamierzając natych miast mu to udowodnić. Kate wciąż się zastanawiała, co łączy Iva z Jossie. Pewnego wieczoru przy kolacji zapytała ich, jak się poznali. - Ivo powiedział nam, że groziłaś mu bronią. Czy to prawda, Jossie? - Tak, to prawda. Chciał ukraść mojego konia. - Gdy Ivo usiłował zaprotestować, dodała: - Przynajmniej tak mi się wy dawało. - Uśmiechnęła się. - Był przerażony nie na żarty. - Naprawdę? - wtrącił Adam. - Uważam, że huzarzy nad miernie się chełpią, ale żeby dać się przestraszyć?
- Nie patrz na mnie takim wzrokiem. Adamie! W tej sytuacji czułbyś się tak samo. Zobaczyłem konia na pustkowiu i pod szedłem bliżej, żeby mu się przyjrzeć. Jak niby miałem się czuć, kiedy odwróciłem się i zobaczyłem jakiegoś małego obdartusa, który mierzył do mnie z pistoletu?! Spodziewałem się, że broń wypali łada chwila. - Pomyślałam, że to złodziej, który zamierza ukraść konia. - Złodziej! Ivo? Trudno mi to sobie wyobrazić - powiedziała Kate, przyglądając się eleganckiemu mężczyźnie siedzącemu naprzeciw niej. - Hm... miałem za sobą paskudny wieczór. Przyznaję, że nie wyglądałem wtedy najlepiej - bronił się Ivo. - Jak mogłeś wziąć Jossie za obdartusa? - dziwiła się Kate. Wszyscy popatrzyli na Jossie, W świetle świec widać było jej błyszczące, niebiesko-zielone oczy, starannie ułożone ciemne włosy i piękne linie policzków i podbródka. Dziewczyna miała ładnie wykrojone różowe wargi i urocze rumieńce. Kształtna szyja i ramiona wyłaniały się z dekoltu prostej sukni z białego jedwabiu. Trudno było wyobrazić sobie osobę mniej podobną do obdartusa. Czekając na odpowiedź. Kate zauważyła, że Ivo wciąż przy gląda się Jossie. Z. pewnością w jego wzroku krył się zachwyt, co nie powinno dziwić, zważywszy na to, jak piękna była panna Morley. W tym spojrzeniu Kate dostrzegła jednak również dumę posiadacza. Z każdą chwilą coraz bardziej ciekawiła -ją istota związku tych dwojga. Zastanawiała się, co może się wydarzyć w Londynie... - Nie była.tak ubrana, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy - odpowiedział Ivo. Zawahał się, Jossie postanowiła przyjść mu z pomocą. - Miałam na sobie spodnie - wyjaśniła. - Pomyślał, że je stem chłopcem.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, ile razy marzyłam o tym, że by włożyć spodnie - oznajmiła Kate. - Wydają mi się bardzo wygodnym strojem. Czy jeździłaś po męsku? Kiedy Jossie przytaknęła, Kate zawołała: - Święta racja! Najwyższy czas, żeby kobiety mogły nor malnie dosiadać konia, zamiast męczyć się w damskim siodle! - Boże! Nie wiedziałem, że ożeniłem się z rewolucjonistką! - wykrzyknął przerażony Adam. Ivo wybuchnął śmiechem. - Nie mów mi tylko, że dopiero teraz to odkryłeś. Wiesz, jak Adam opisał mi kiedyś idealną kobietę, Kate? Potulna nie bieskooka blondynka, posłuszna, oddana... - Przestań! Natychmiast przestań! Chcesz zniszczyć moje małżeństwo? Kate, nie słuchaj go... - To mi wcale nie przeszkadza - pocieszyła go Kate. Wiem, że masz słabość do niebieskookich blondynek. Twój ideał to Julia Redshaw, chociaż wątpię, czy akurat byłaby taka oddana i posłuszna. - Owszem, to mało prawdopodobne - wtrącił Ivo. - Wiesz, że piękna Julia namówiła Balmenny'ego na przyjazd do Lon dynu w tym sezonie? Przypuszczam, że ma to być formą nagro dy za spełnienie obowiązku i obdarowanie wicehrabiego dwo ma potomkami w zeszłym roku. - Julia urodziła bliźniaki? - zapytała z zachwytem Kate. Ivo pokiwał głową. - Dwóch zdrowych chłopaków. A ponieważ państwo Bal menny spędzali dotąd większość czasu w zamku w Irlandii, Balmenny może być zupełnie pewien, że to jego dzieci. Jest w siódmym niebie. Kate popatrzyła na Jossie, która sprawiała wrażenie oszoło mionej. - Julia Redshaw była w dzieciństwie sąsiadką Adama. My-
ślę, że to była cielęca miłość. Julia wyszła za wicehrabiego Balmenny już po swoim pierwszym sezonie. - Kate zrobiła pauzę, po czym dodała: - Jest urocza, ale muszę przyznać, że nigdy jej nie lubiłam. Być może macierzyństwo trochę ją zmieniło. - To możliwe, chociaż raczej w to wątpię - rzekł Ivo. - Jest bardzo szczęśliwa, że może zostawić synów na trzy miesiące i zabawić się w Londynie. - Popatrzył na Jossie. - Kate nie po wiedziała ci, że mąż Julii jest o wiele starszy od niej, ale bardzo bogaty. Zanim wywiózł ją do Irlandii była niepoprawną uwo dzicielką. - Ivo! - napomniała go Kate. - Nawet jeśli to prawda, to nie powinieneś tego mówić. Nie wolno ci uprzedzać Jossie do lady Balmenny; przecież nawet jej nie zna. - Jossie wcale nie będzie miała Julii za złe skłonności do flirtowania - stwierdził Ivo. - Prawdopodobnie będzie nią zafa scynowana... wicehrabina Balmenny jest, a przynajmniej była mistrzynią w uwodzeniu mężczyzn. - To wcale nie jest wesołe - podsumował Adam. Popatrzył na Kate z uśmiechem. - Bardzo się cieszę, że w porę poszedłem po rozum do głowy. - Ja też się z tego cieszę- powiedziała cicho Kate. Po chwili popatrzyła na Iva. - Zdradź mi, jaki jest twój ideał żony? - Oczywiście przy założeniu, że bym jej szukał. Musiałaby być bardzo podobna do ciebie, Kate. - Banialuki! Nigdy byś mnie nie zechciał. Pytałam całkiem poważnie. Jakie cechy powinna mieć twoja przyszła żona? Ivo chwilę się zastanawiał. - Tak poważnie, Kate, nie mam pojęcia. Nie potrafię sobie wyobrazić siebie w roli męża. Podoba mi się moje dotychcza sowe życie... i nie zamierzam go zmieniać. Jednak na pewno nie chciałbym mieć żony, która akceptowałaby moje miłostki. Taka postawa mogłaby wynikać jedynie z braku uczuć albo
zbytniej uległości, a tego nie potrafiłbym zaakceptować. Jak wiesz, lubię kobiety z temperamentem. - O! - wyrwało się Adamowi. - Przypomina mi się Heloise de Leiken... Jaka szkoda, że jest już mężatką. - Heloise de Leiken była cudowną kobietą, ale nigdy bym się z nią nie ożenił. - Dlaczego? - zainteresowała się Kate. - Wydawała się od powiednią partią. Co ci się w niej nie podobało? - Rzeczywiście, była niemal ideałem. Odebrała staranne wykształcenie, była bardzo piękna, bystra, elegancka... nie spo sób było się nudzić w jej towarzystwie. Miała wszystkie zalety doskonałej towarzyszki życia, z wyjątkiem tej najważniejszej. - Nie kochała cię? - Myślę, że trochę mnie lubiła... na swój sposób. Miłość to ryzykowny interes, Kate. Zresztą istnieje wiele rodzajów miło ści. Trudno je wszystkie zdefiniować. - Ivo rzucił Jossie prze lotne spojrzenie. - Heloisa de Leiken była niewierna. Może was to zdziwi, ale uważam, że najważniejsza jest wierność. Roześmiał się. - Ależ ze mnie nudziarz. Kate, zadajesz mi niewłaściwe py tania. Nie wiem, jaki jest mój ideał. Jak już powiedziałem, nie zamierzam się żenić. Adam z uśmiechem popatrzył na żonę. - Zmienisz zdanie, kiedy spotkasz tę właściwą kobietę, Ivo. Wtedy nie będziesz miał wyboru. Uznasz, że musisz się ożenić, i to koniecznie z tą, a nie inną. Nic innego nie będzie cię inte resowało. Przekonasz się o tym w swoim czasie. - Sama widzisz, Kate. Zadaj mi to pytanie za rok. Kate nie ustępowała. - A ty, Jossie? Marzyłaś kiedyś o idealnym mężu? Jossie, która do tej pory z rozbawieniem przysłuchiwała się rozmowie, nagle spoważniała.
- Podobnie jak Ivo - odparła - na razie nie jestem zaintere sowana znalezieniem towarzysza życia. - Wydajesz się tego bardzo pewna. A przecież młode damy uczestniczą w przyjęciach w sezonie między innymi po to, żeby wyjść za mąż. - To mnie nie dotyczy - odrzekła Jossie z przepraszającym uśmiechem. - Musisz wybaczyć mojej żonie, Jossie - powiedział Adam, uznawszy, że ciekawość Kate posunęła się za daleko. - Nie mia ła nic złego na myśli. To wszystko dlatego, że spotkało ją tak wielkie szczęście przy wyborze męża, że chciałaby teraz usz częśliwić wszystkich dookoła. Wciąż jej powtarzam, że mężczyźni tacy jak ja nie rodzą się na kamieniu, mimo to trudno jest ją przekonać. Czy mógłbym prosić, żeby panie zagrały coś na dwie ręce? Proponuję, żebyśmy przeszli do salonu. Rozmowa urwała się wśród śmiechu i protestów, lecz Adam dopilnował, by temat już nie powrócił. Niezależnie od tego, jak bardzo Kate zależało na wyswataniu Iva i Jossie, wydawało mu się to niemożliwe, przynajmniej w najbliższej przyszłości. Na leżało pozostawić sprawy ich własnemu biegowi. Jossie z prawdziwym żąłem wyjeżdżała z Calthorpe Court. W Sudiham czuła się bezpiecznie i opuszczała posiadłość lorda Veryana z niepokojem. Tu, w Calthorpe, wypoczęła i mogła cieszyć się szczerą przyjaźnią gospodarzy. Poznała szczęśliwe małżeństwo, mogła podziwiać wspólnotę zainteresowań, po czucie humoru, wzajemny szacunek i głęboką miłość Calthorpe'ów. Chociaż nie traciła z oczu celu, jaki jej przyświecał, czas spędzony z przyjaciółmi Iva miał zbawienny wpływ na stan jej ducha. Kilka dni przed wyjazdem Kate zaprosiła Jossie do swojej sypialni.
- Myślałam o tym już od dłuższego czasu, ale wystarczy jedno twoje słowo i natychmiast zapomnę o całej sprawie. Wy daje mi się, że nie znalazłaś jeszcze dla siebie odpowiedniej słu żącej? - Lady Frances chciała zaczekać z tym do przyjazdu do Londynu. Dopiero tam zamierza zaangażować służbę. Dziew czyna, która z nami przyjechała, spisywała się całkiem dobrze, prawda? - Jest doskonała, ale na potrzeby życia na wsi. W Londynie przyda ci się ktoś z większym doświadczeniem. Na przykład Kendrick. Co byś powiedziała na to, gdybym zaproponowała ci zatrudnienie Kendrick? Przyjęłam ją na służbę przed swoim de biutem dwa lata temu. Jest doskonałą garderobianą i bardzo wy soko ją cenię, ale marnuje się tutaj. Na pewno z radością przyj mie propozycję pracy w Londynie dla osoby takiej jak ty, przy szłej debiutantki. Przekonasz się, że jest nieoceniona. - Naprawdę? Z radością zatrudniłabym Kendrick, chociaż muszę przyznać, że się jej boję. Jak dasz sobie radę bez niej? - Nie potrzebuję aż tak doskonałej służącej, a chciałabym, żeby Kendrick znalazła bardziej satysfakcjonujące zajęcie. Czy pozwolisz mi z nią porozmawiać? - Bardzo o to proszę. Skutek tej rozmowy był taki, że Jossie wyjechała do Londy nu z garderobianą, którą bez wahania zatrudniłby co najmniej tuzin dam z towarzystwa, gdyby tylko było to możliwe. Ken drick nie kryła zadowolenia. Z żalem rozstawała się z lady Calthorpe, jednak nie do końca odpowiadał jej spokój panujący na wsi. Przygotowanie do debiutu tak obiecującej kandydatki jak panna Calverton Morley było dla niej wymarzonym zadaniem. Przy Kendrick Jossie mogła bez reszty poświęcić się podbijaniu męskich serc.
Wyjechali z Calthorpe wczesnym rankiem, zatrzymali się na noc w Hungerford u kuzynów lorda Veryana, a wieczorem na stępnego dnia byli już na Charles Street, w samym sercu modnej dzielnicy Mayfair. Jossie jeszcze nigdy w życiu nie odbyła tak długiej podróży, lecz powóz Iva był dobrze resorowany, więc nie odczuwała zmęczenia. Obecność Kendrick uniemożliwiała poruszanie osobistych tematów, jednak Jossie miała tyle spraw do przemyślenia, że prawie nie brakowało jej rozmowy. Co dziwne, jej myśli często krążyły wokół tajemniczej hrabiny Leiken. Czy była brunetką, czy blondynką? Czy naprawdę była taka piękna? I tak bardzo bawiła Iva? Jossie dałaby wiele, żeby móc poznać odpowiedzi. Miała wrażenie, że powinna obrać sobie hrabinę za wzorzec. Poza tym była jeszcze Julia, wicehrabina Balmenny... jednak Ivo najwyraźniej upodobał sobie właśnie Heloise Leiken. Jossie opadła na poduszki i puściła wodze fantazji. Tańczyła w ogromnej sali balowej, otoczona tłumem adoratorów; ojciec i Peter przyglądali jej się ze zdumieniem. Dwie piękne kobiety w diademach, Irandka i Belgijka, stały tuż obok, patrząc na nią z wyraźną zazdrością, gdy mijała je w tańcu. Jej partner trzymał ją mocno, umiejętnie prowadząc w walcu. Z rozkoszą podda wała się płynnemu wirowaniu. Mężczyzna uśmiechał się do niej i patrzył na nią. Jeszcze nigdy nie czuła się tak bezpiecznie, nie była taka szczęśliwa... Jednak następnego dnia, kiedy lvo zabrał panie na przejaż dżkę po parku, Jossie nagle ogarnął lęk. Patrzyła na elegancko ubrane i modnie uczesane damy oraz nieskazitelnie odzianych mężczyzn, słuchała ich pozdrowień, wymienianych z Ivem i jej matką chrzestną, wytrzymywała ich spojrzenia, gdy lady Frances ją przedstawiała. Spoglądając na mijane wielkie domy i sze rokie uiiee, ogłuszona miejskim zgiełkiem i hałasem, poczuła
przypływ strachu. Co też Jossie Morley, chłopczyca, odrzucona przez ojca i przyjaciela z dzieciństwa, porabia w wielkim świe cie? Jak mogła przypuszczać, że uda jej się przyćmić elegancję, pewność siebie, styl bycia tych ludzi? Znów narazi się na po śmiewisko. .. Z rozpaczą popatrzyła na Iva. Czy to możliwe, by ją zrozumiał? Był jeszcze bardziej elegancki, jeszcze bardziej pewny siebie niż ci wszyscy ludzie. Jak mogła go prosić, żeby tracił czas, usiłując pomóc w debiucie nic nieznaczącej wiej skiej dziewczynie? Ivo pochylił się ku niej i delikatnie chwycił jej dłoń. - Bądź dzielna - powiedział cicho - i cierpliwa. Już ci mó wiłem. Olśnisz ich wszystkich.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Nie tracąc czasu, lady Frances zaprowadziła Jossie do jednej z najsłynniejszych londyńskich modniarek. Madame Rosa, pro wadząca salon przy Braten Street, była znana jako osoba despo tyczna, lecz niezwykle ceniono ją za wspaniałe suknie, które wyczarowywała dla klientek. Mając zaufanie do jej gustu, wię kszość bez sprzeciwu przyjmowała jej sugestie. Lady Frances, która niejednokrotnie zamawiała kreacje u madame Rosy, była traktowana z szacunkiem należnym dawnej, dobrej klientce. - Więc to jest mademoiselle Calverton? - spytała madame, przyglądając się Jossie okiem jastrzębia wypatrującego ofiary. Chuda jak wieszak, o ziemistej cerze, z włosami upiętymi w ciasny węzeł, patrzyła na nową klientkę czarnymi oczami. O, mademoiselle jest wysoka. I szczuplutka. Mamy dobrą figur kę, ale należy ją podkreślić. Ta suknia do niczego się nie nadaje. Nie ma żadnego stylu. Mademoiselle potrzebuje zupełnie inne go stroju... Proszę przejść się kawałek. Jossie spełniła polecenie. - Och! Co za wdzięk! Piękna postawa i sposób trzymania głowy. Popatrz na mnie, moje dziecko. Jossie, lekko dotknięta apodyktycznymi poleceniami, popa trzyła prosto w oczy madame Rose. Wcale tym niezrażona, madame klasnęła w ręce. - Mais, regardez, donc! Quels beaux yeux! Quelle couleur ravissante! Quel esprit! - zawołała do swej pomocnicy. Po chwili, już spokojniej, zwróciła się do lady Frances: - Mogę
przygotować kreacje dla pani córki chrzestnej, milady. Weź miemy miarę, a reszta będzie już należała do nas. Możemy umówić się za tydzień na przymiarkę? Jossie wyszła z salonu, czując zamęt w głowie. - Czy my nie mamy nic do powiedzenia w tej kwestii? Czy madame Rosa wie, co mi jest potrzebne? Przecież powiedziała tylko, że jestem chuda! - Madame Rosa dobrze wie, czego potrzebujesz - odparła uspokajająco lady Frances. -Nie zapominaj, że spodobał jej się kolor twoich oczu. I twój temperament. - Popatrzyła na Jossie z rozbawieniem. - To wystarczy. Możesz jej zaufać. Wcześniej ustaliłam z nią, ile sukien i innych części garderoby będziesz potrzebować. - Widząc, że Jossie wciąż jest w buntowniczym nastroju, dodała: - Wybacz mi, jeśli zrobiłam coś złego, ale mia łam wrażenie, że nie interesujesz się ubraniami? - To prawda! Ale... - W takim razie zostaw sprawę doboru kreacji madame Ro sie i mnie. Nie martw się. Madame zna się na swoim fachu. Nie do końca przekonana, Jossie postanowiła się nie upierać. Jej umysł był zaprzątnięty innymi myślami. W pierwszym tygodniu pobytu w Londynie Ivo oprowadzał ciotkę i jej chrześniaczkę po mieście. W obecności innych ludzi odnosił się do Jossie po ojcowsku, z pewną obojętnością. Posta nowił nie dopuścić do powstania plotek ze względu na nich obo je. Cały Londyn śmiałby się do rozpuku, dowiedziawszy się, że lord Trenchard, postrach mężów, nadmiernie troszczy się o ni komu nieznaną osiemnastoletnią dziewczynę z Somerset. Nikt nie uwierzyłby w to, że kieruje nim wyłącznie poczucie obo wiązku, mimo że zarówno on, jak i jego ciotka, a także Jossie byli o tym święcie przekonani. Londyńska socjeta uwierzyła w to, że spędzając wiele czasu z lady Frances i jej młodą pod-
opieczną, lord Trenchard jedynie stara się pomóc przy debiucie. Zaczęto zgadywać, która z dam zostanie jego kolejną kochanką. Jossie była bardzo zadowolona z tego, że pozostaje w tle. Zasady sztuki wojennej podkreślały znaczenie rozpoznania te rytorium wroga przed planowaniem ataku, a Londyn niewiele się dla niej różnił od pola bitwy. Zbliżał się początek sezonu, więc Jossie miała mnóstwo zajęć. W krótkim czasie udało jej się zdobyć uznanie kilku ważnych osobistości, których zdanie bardzo się liczyło w towarzystwie. Matka chrzestna była jej wielką sojuszniczką. Miała wielu wpływowych przyjaciół, któ rzy z radością witali ją w Londynie. Wszystkie drzwi stały przed nią otworem i wszędzie zabierała Jossie ze sobą. Spotkały nawet kilka starszych osób, pamiętających dziadków Jossie, między innymi sir Roberta i lady Calverton, którzy bardzo się ucieszyli, mogąc poznać wnuczkę dawnych przyjaciół. Wkrótce „panna Helena Calverton" (Jossie szybko zrezygnowała z „Morley") została uznana przez starsze osoby z towarzystwa za uroczą dziewczynę, zachowującą godną pochwały skro mność, jako że było powszechnie wiadome, iż jest dziedziczką ogromnej fortuny Calvertonów. Ivo wkrótce przejrzał taktykę Jossie, uznał ją za odpowiednią i z wielką przyjemnością przyglądał się poczynaniom podopie cznej. Dawniej starannie unikała spędzania popołudni i wieczo rów w towarzystwie wpływowych osób z kręgu znajomych la dy Frances, uznając ich za straszliwych nudziarzy, jednak obe cnie bez wahania wszędzie towarzyszyła matce chrzestnej. War to było widzieć Jossie siedzącą skromnie przy starym generale Cartwrighcie i słuchającą jego rozwlekłych opowieści o Waterloo z szeroko otwartymi oczami i malującym się na twarzy po dziwem pierwszej naiwnej. Jak boleśnie przekonał się Ivo, Jos sie doskonale znała szczegóły bitwy, musiała więc wykazywać świętą cierpliwość, gdy starszy pan mylił fakty. Jednak nigdy
nie okazywała generałowi zniecierpliwienia, nie czyniła upoka rzających poprawek. Słuchała go w milczeniu pełnym skupie nia. Ivo podejrzewał, że nawet gdyby starzec powiedział jej, że Wellington walczył po stronie Francuzów, nie drgnęłaby jej po wieka. - Urocza, urocza dziewczyna - brzmiał werdykt generała. - Nie żadna trzpiotka, jak wszystkie inne. Ma głowę na karku. I umie słuchać. Jego córka, lady Phelps, jedna z najbardziej wpływowych dam w towarzystwie, obdarzyła pannę Calverton serdecznym uśmiechem i zaprosiła ją na bal w nadchodzącym tygodniu. - Widzę, że byłoby lepiej, gdybym był zdziecinniałym star cem - powiedział Ivo, kiedy tego wieczora wrócili do domu. - Dlaczego tak uważasz? - zapytała lady Frances szczerze rozbawiona. - Jossie potraktowałaby mnie wtedy uprzejmiej dwa lata te mu. Dzisiaj pozwoliła generałowi Cartwrightowi pleść androny i nie pisnęła ani słówka. Nie była taka wyrozumiała dla moich błędów. - Dobrze wiesz, dlaczego pozwoliłam generałowi opowiadać te niedorzeczności, Ivo - spokojnie zwróciła mu uwagę Jossie. - Owszem, moja mała intrygantko. Chciałaś zyskać uznanie córki generała. Co ty knujesz? Organizujesz grupę wsparcia? - O czym wy rozmawiacie, u licha? Co za grapa wsparcia? - zainteresowała się lady Frances. - Omawiamy taktykę, ciociu. Jossie zamierza przypuścić atak na londyńskie towarzystwo i przygotowuje teren. - Jeśli masz na myśli to, że zapewnia sobie przychylność pewnych wpływowych ludzi, zanim spróbuje oczarować pozo stałych, to w pełni popieram jej poczynania. Hm... czy planu jesz jakiś skandal, Jossie? - Skądże! Jeśli moje suknie będą tak piękne, jak twierdzisz,
stanę się bardziej widoczna. Zyskanie ludzkiej przychylności to dopiero początek. Lady Frances roześmiała się. - Życzę ci dużo szczęścia, moje dziecko. Baw się dobrze. Ivo i ja zadbamy o to, żebyś nie miała powodów do zmartwień. Nowe suknie były jeszcze ładniejsze, niż wyobrażała to sobie Jossie. Madame Rosa stworzyła kreacje na różne nastroje i okazje. Zwiewne tiułe, sztywna tafta, delikatne muśliny, miękkie jedwabie przystrojone koronką lub lamowane satyną... Nawet Jossie, która nie należała do kobiet piejących z zachwytu nad sukniami, była zachwycona kolekcją strojów, w których dominował kolor biały, stosowny dla debiutantki. Nie było ubiorów w mdłych odcieniach bladego różu, rozmytego błękitu czy spłowiaiej żółci. Madame najwyraźniej czerpała inspirację z gniewnego wyrazu oczu Jossie, tak więc suknie mienił}' się żywymi barwami morskiej zielem i popołudniowego nieba. Dwie z nich były przetykane złotą nicią i miały naszyte cekiny i paciorki. Cała kolekcja była zupełnie nie powtarzalna, stworzona jedynie dla Jossie, efektowna, lecz nieprzekraczająca granic śmiałości, zakreślonych dla debiutantki. - Moja droga Jossie! Madame przeszła samą siebie! - za wołała lady Frances. - Musiałaś zrobić na niej wielkie wrażenie. Nie widziałam jeszcze tak pięknej sukni. Ta jest chyba jeszcze ładniejsza. A popatrz tylko na tę. Nie mogę się doczekać, kiedy ją na siebie włożysz. Musisz się w nią ubrać na bal u lady Phelps. Przyjdzie tam cały londyński światek... tak, ta suknia będzie doskonała na tę okazję. Nawet niezwykle powściągliwa Kendrick nie ukrywała po dziwu. Powiedziała nawet, że w takich sukniach mogłaby wy stąpić sama miss Payne. - A panna Payne, panienko, zrobiła furorę w Londynie. Oczywiście zanim stała się lady Calthoroe.
Do dnia balu u lady Phelps Jossie udało się osiągnąć dwa cele. Zyskała przychylność „brukowców", jak Ivo mówił na plotkarskie pisemka, i miała wspaniałe kreacje, które mogły za dowolić najwybredniejszych krytyków. Waśnie zaczynał się se zon i ten bal był pierwszy na długiej liście imprez. Skoro Jossie zamierzała dać się poznać w szerszych kręgach londyńskiej elity, nadszedł czas na debiut. W dniu balu poświęciła wiele czasu swemu wyglądowi. Nie przeoczyła żadnego szczegółu. Poprzedniego dnia fryzjerka przycięła i ułożyła jej włosy, tak że kilka ciemnych kędziorów okalało twarz, podkreślając delikatne linie twarzy. Pozostałe włosy zostały wysoko upięte i przystrojone perłami. - Co to za perły? - zapytała Jossie. - Lady Frances ofiarowała je w prezencie na debiut panienki. Jossie popatrzyła w lustro. Nie była przyzwyczajona do otrzymywania prezentów. Cierpliwie czekała, kiedy służąca skończy upiększające zabiegi, a potem, gdy chrzestna weszła do pokoju, Jossie serdecznie ją ucałowała. Lady Frances sprawiała wrażenie zaskoczonej, gdyż chrzestna córka zazwyczaj nie była tak wylewna. - Bardzo dziękuję za prezent - powiedziała Jossie. - Jestem bardzo wzruszona. Nigdy nie miałam czegoś tak pięknego. Chy ba w ogóle nigdy nie dostałam żadnego prezentu. - Cii... dziecinko, nie ma o czym mówić. Pomyślałam, że będą pasować do tego. - Lady Frances otworzyła kasetkę wy ściełaną aksamitem, W której znajdował się sznur wspaniałych pereł. Jossie popatrzyła na biżuterię, a po chwili przeniosła wzrok na chrzestną. Perły były piękne, lecz skąd mogły się tu wziąć? Czyżby lady Frances chciała pożyczyć je Jossie? - Należały do twojej matki - powiedziała lady Frances, za kładając je na szyję Jossie. - A teraz są twoje. Pamiętałam, żeby zabrać je od twego ojca, zanim wyjechaliśmy do Calthorpe'ów.
Wzięłam też pozostałe klejnoty Lucindy - dodała z odcieniem satysfakcji w głosie. - Nie był zbyt szczęśliwy, ale nie mógł się upierać. Dobrze wiedział, że należą do ciebie. Twoja matka mia ła wspaniałą kolekcję biżuterii, ale te perły są najbardziej sto sowne na dzisiejszy wieczór. Niech no ci się przyjrzę! Odsunąwszy chrzestną córkę na odległość wyciągniętych ra mion, patrzyła na nią przez dłuższy czas. Jossie miała na sobie pro stą białą suknię, ozdobioną niezapominajkami wyhaftowanymi na jedwabnej gazie. Rękawy i stanik sukni zostały przybrane niebieskozieloną aksamitną wstążką. Dopełnienie stroju stanowiły białe rękawiczki i białe satynowe pantofelki. Delikatny blask pereł do skonale współgrał z błyszczącym jedwabiem; ciemna barwa aksa mitu znajdowała odzwierciedlenie w oczach Jossie. - Gratuluję, Kendrick. Spisałaś się doskonale - pochwaliła lady Frances. - Potem odwróciła się ku Jossie. - Wyglądasz na prawdę wspaniale, moje dziecko. Twoja matka byłaby dziś z ciebie bardzo dumna. - W jej oczach rozbłysły łzy; pocało wała chrześnicę. Zeszły na dół. Ivo, który czekał już w salonie, uważnie przyj rzał się Jossie. Przez chwilę trudno było cokolwiek wyczytać z jego twarzy. - Może tak być, Ivo? - zapytała nerwowo Jossie, nie mogąc doczekać się jego opinii. - Oczywiście. Wyglądasz znakomicie - powiedział. - Po prostu zatkało mnie z wrażenia, kiedy przekonałem się, że moje przepowiednie się sprawdzają. - Po chwili spoważniał i z ga lanterią podał Jossie małą paczuszkę, owiniętą w srebrzysty pa pier. - Gratuluję i życzę wspaniałego debiutu. Jossie popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Jeszcze jeden prezent? Co ja takiego zrobiłam, żeby na to zasłużyć? - Odpakowała podarunek. Był to mały, ślicznie oz dobiony wachlarz z kości słoniowej.
- Jest piękny! Nie wiem, jak ci dziękować. - Uśmiechnęła się promiennie, rozwinęła wachlarz i uniosła go, prowokująco patrząc przy tym na Iva. - To tylko mały rekwizyt, Jossie. Mam nadzieję, że będziesz potrafiła zrobić z niego odpowiedni użytek. Pomimo licznych dowodów sympatii ze strony przyjaciół Jossie bardzo się denerwowała, wchodząc za Ivem i chrzestną do sali balowej. Niełatwo było jej zachować opanowanie. - Głowa do góry, dziewczyno - powiedział cicho Ivo, po czym skłonił się z galanterią i zniknął, by po chwili wrócić w towarzystwie o kilka lat młodszego od siebie mężczyzny o miłej twarzy. - Ciociu Frances, Heleno, pozwólcie, że przedstawię wam kapitana Fanshawa. Kapitan był młodszym oficerem w moim oddziale w Hiszpanii, w związku z czym jest człowiekiem w miarę obytym. Myślę, że mogę za niego ręczyć. Harry, to jest moja ciotka, lady Frances Danby, a to jej chrzestna córka, panna Calverton. Szczęściarz z ciebie, Harry! Panna Galverton jest w Londynie po raz pierwszy i chce miło spędzić czas. Kapitan Fanshaw nisko się skłonił. - Lady Frances, panno Calverton. - Wyraz podziwu w jego oczach dowodził, że on także uważa siebie za szczęśliwego człowieka. - Czy mogę poprosić panią do tańca, panno Calverton? Wszystkie obawy Jossie rozwiały się w tym momencie jak sen. Kapitan Fanshaw miał kilkunastu przyjaciół, którzy marzy li o tym, żeby zostać przedstawionymi pannie Calverton, tak że wkrótce Jossie została otoczona przez grupkę wesołych, przy stojnych młodych mężczyzn, wśród których większość stanowi li oficerowie znani Ivowi. Wszyscy zabiegali o względy Jossie. Stojący w pewnej odległości od nich Ivo przyglądał się temu
z rosnącym zadowoleniem. Oczy Jossie błyszczały, uśmiechała się... najwyraźniej cieszył ją ten pierwszy bal w Londynie. Obser wował ją przez chwilę, po czym wyruszył na poszukiwanie miłej rozrywki dla siebie. Oczywiście wkrótce ją znalazł i jak zwykle był czarującym towarzyszem. Jednak nie potrafił skupić się na swoich partnerkach. Coraz częściej błądził wzrokiem tam, skąd dobiegał śmiech Jossie, która olśniewała wdziękiem. Miała ochotę błyszczeć i właśnie to jej się udawało. Pamiętał ich pierwsze spotkanie. Zdał sobie sprawę, jak bardzo się zmieniła. Od początku wiedział, że drzemią w niej wielkie możliwości, jednak wciąż nie posiadał się ze zdumienia, widząc, jak wspaniale Jossie radzi sobie w nie zwykle wymagającym towarzystwie. Sprawiała wrażenie osoby, która urodziła się po to, żeby spędzać życie na salonach. Być może było to tylko jego zdanie, ale nawet słynne królowe towarzystwa, kobiety od dawna uznane za brylanty czystej wody, w zestawieniu z Jossie traciły część swego blasku. Bardzo cieszył się z tego, był z niej dumny, chociaż, co dziwne, także z lekka zazdrosny. W ciągu kolejnych dni Jossie była chyba najbardziej roz chwytywaną panną w Londynie. Odbyła konną przejażdżkę z kapitanem Fanshaw, wybrała się powozem do Richmond Park z porucznikiem Camdenem, odwiedziła Somerset House z sir Richardem Endicottem... Lista towarzyszących jej mężczyzn zdawała się nie mieć końca. Jossie bardzo uważała, żeby nikogo nie wyróżnić. Podobnie jak Ivo, nie chciała zostawiać za sobą złamanych serc, przynajmniej nie wśród jego przyjaciół. Czasami było jej smutno, że Ivo nie ma dla niej czasu. Tłu maczyła sobie, że lord Trenchard jest słynnym uwodzicielem i bez trudu znajduje kobiety gotowe dotrzymać mu towarzy stwa, znacznie bardziej doświadczone niż Jossie Morley. Często je obserwowała na przyjęciach. Czasami zastanawiała się, co by się zdarzyło, gdyby podeszła
do niego i zażądała, żeby zaczął z nią flirtować. Uważnie przy glądała się różnym damom, zyskując pewność, że potrafiłaby na niego patrzeć równie zalotnie, uśmiechać się uwodzicielsko i pobudzać do śmiechu tak często jak one. Poza tym wiedziała już, jak przyjemnie... cudownie... i łatwo jest odpowiadać na pocałunki Iva. Była jednak pewna, że nigdy nie pozwoli sobie na takie ryzyko. Zresztą nic by jej z tego nie przyszło. Ivo uwa żał ją za swoją podopieczną, przyjazną duszę. Był niezwykle pobłażliwy, jednak nigdy nie przyszłoby mu na myśl, że Jossie może zainteresować go jako kobieta. Mógłby wręcz ją wyśmiać. Pamiętała, że w przeszłości unikał jej jak ognia po tym, jak się całowali, podczas gdy ona miała wielką ochotę na dalsze piesz czoty. Nie, lvo nigdy nie potraktuje jej poważnie; nie należało go wypróbowywać. Wkrótce panna Całverton została uznana za piękność. Zako chanie się w niej należało wręcz do dobrego tonu, a niejeden młody mężczyzna, który nie zamienił z Jossie nawet dwóch zdań, twierdził, że został porażony jednym spojrzeniem tajem niczych niebieskoziełonych oczu. W istocie kolor jej oczu stał się tematem gorących dyskusji pomiędzy wielbicielami. Niektó rzy zachwycali się ich szafirową i turkusową barwą, inni znów rozmarzali się na temat koloru jadeitu, szmaragdów i tak dalej. Pokoje domu przy Charles Street były zapełnione niezliczonymi bukietami, a niemal każdego ranka doręczano przynajmniej jed no pisemne, nierzadko wierszowane, wyznanie uczuć. Stało się to przedmiotem nieustannych drwin Iva, które denerwowały Jossie. - Chcą wypaść jak najlepiej, Ivo. Nie powinieneś się z nich śmiać. - Nawet najszlachetniejszy ceł nie usprawiedliwia mierno ty. Przecież w tych listach nie ma ani odrobiny oryginalności.
Masz na imię Helena, więc oczywiście ponad polowa z nich po równuje cię do Heleny Trojańskiej. Nie powinny cieszyć cię ta kie wypociny, a już w żadnym wypadku nie powinny ci po chlebiać. - Pewnego razu, którego nigdy nie zapomnę, pani Cherton, stojąca obok swej wspaniale ubranej córki, roześmiała się, usły szawszy, że mam na imię Helena. „Jakie to niestosowne - za wołała - rozumiem, dlaczego wolisz nazywać się Jossie!" Oczy wiście nie zrobiła tego z uprzejmości. Chciała tylko dać do zro zumienia, że bardziej pasuje do mnie męskie imię. Prawdopo dobnie też tak myślałeś - rzuciła gniewnie. - Jossie... - Te listy mogą sobie być grafomańskie, ale bardzo mi się po doba, że Jossie Morley jest w nich przyrównywana do pięknej Heleny. Chciałabym otrzymywać jak najwięcej takich listów. Ivo spochmurniał. - Wciąż tak bardzo cię to boli, Jossie? - Milczała, więc ciągnął: - Posłuchaj, uważam, że Jossie to lepsze imię dla cie bie. Dla mnie Jossie oznacza kogoś niezwykłego, niepowtarzal nego. W Londynie może być sobie wiele kobiet równie pięk nych jak Helena Calverton, które znacznie trafniej można przy równać do Heleny Trojańskiej. - Przecież właśnie to ci się podoba. Kobiety takie jak pani Dart, lady Handwood, Alicia Farden... i cała reszta. Ivo czuł narastające oburzenie, lecz niespodziewanie wzru szył ramionami i roześmiał się. - Nie bądź niegrzeczna! Moje affaires nie powinny cię ob chodzić. Jossie odwróciła wzrok. - Nie trać czasu na sporządzanie listy moich miłostek, Jossie. One nie mają dla mnie znaczenia - dodał po pewnym czasie.
- W takim razie co jest dla ciebie ważne? Naprawdę chcia łabym to wiedzieć. Popatrzył na nią. - Nie wiem. Chciałbym, żebyś była szczęśliwa, to jedno. Ale co jest dla mnie ważne? Nie wiem. Lady Frances była bardzo zadowolona z reakcji Jossie na sukces. . - Jossie zawsze była bardzo rozsądna - powiedziała kiedyś do Iva - ale jestem pod wrażeniem tego, jak przytomnie przyj muje te wszystkie pochlebstwa. Inna dziewczyna mogłaby ła two stracić głowę, ale z tego, co widzę, Jossie pozostaje sobą. Mam wrażenie, że zachowuje się tak, jakby na kogoś czekała. - To prawda. Czeka na przyjazd ojca i Radstocków. - No tak! Biedaczka chce im udowodnić... Nie potrafię jej za to winić, Ivo. - Ja też nie. - W takim razie dlaezego jesteś taki posępny? - Mam nadzieję, że zależy jej tylko na tym. - Nie kocha już Petera, jeśli tego się obawiasz. - Chyba nie. - Ivo uśmiechnął się. - Pewnie martwię się zu pełnie niepotrzebnie. Uważnie obserwował Jossie, patrzył, jak oczarowuje starego generała albo bardzo krytycznie nastawioną wdowę. Widział. jak rzuca urok na kilku młodych mężczyzn jednym uśmiechem i spojrzeniem, pozwalającym im uwierzyć w to, że są wspaniali. Jednak z ulgą stwierdził, że nie korzystała ze swego „syreniego" spojrzenia. Gdyby trafiła na nieodpowiedniego kandydata, mo głaby znaleźć się w nie lada kłopocie, którego w swej niewin ności nie była w stanie przewidzieć. Powinien był jej to uzmy słowić, kiedy popatrzyła na niego takim wzrokiem w Calthorpe, jednak wywarło to na nim tak wielkie wrażenie, że zapomniał
o całym świecie. Będzie musiał poprosić ciotkę, żeby porozma wiała z Jossie na ten temat. Myśl o tym, że Ivo Trenchard staje się niańką, była tak absurdalna, że pozostawało tylko mieć na dzieję, iż nikt się o tym nie dowie. Niejednokrotnie, a w dodatku coraz częściej, trudno było mu trzymać się z dala od Jossie w czasie przyjęć. Nie mógł zapom nieć o tym, jak tańczył z nią w Calthorpe. Bawili się wtedy w towarzystwie dwóch innych par, a przygrywała im na piani nie jedna z córek doktora, która często się myliła; jednak wspa niałe poczucie rytmu, gracja, porozumienie, które czuł, tańcząc z Jossie, były znacznie ważniejsze niż muzyka. Tu, w Londynie, widział, że większość partnerów Jossie nie wie, jak należy pro wadzić kobietę w walcu. Trzymali Jossie jak pakunek albo też na taką odległość, że biedna dziewczyna nie była w stanie się domyślić, jakie są zamiary partnera. Zniecierpliwienie Iva sięg nęło zenitu pewnego wieczoru i pod wpływem nagłego impulsu znalazł się przed Jossie, prosząc, by zatańczyła z nim następne go walca. Lekko się zarumieniła, zaskoczona. - Chcesz ze mną zatańczyć? Dlaczego? - Brukowcom bardzo podoba się, jak tańczysz walca. Po myślałem, że już najwyższy czas, żebyś zatańczyła ze mną powiedział, uśmiechając się czarująco. - Może chcesz, żeby ktoś był o ciebie zazdrosny? Na przy kład lady Alicia? - I miałbym wykorzystać cię do tego celu? - zapytał, uno sząc brwi. - Nic podobnego. - Aha. - Czy mam ci powiedzieć, że chciałbym zatańczyć z naj piękniejszą kobietą na sali? - zapytał i lekko się skłonił. Popatrzyła na niego podejrzliwie, - Droczysz się ze mną, Ivo. Do tej pory tego nie robiłeś. - Byłem ostrożny, moja mała Jossie - powiedział z żalem.
- Nie mogłem oprzeć się pokusie zatańczenia z tobą jednego walca. Zorientowawszy się, że Ivo mówi poważnie, zarumieniła się uroczo. - Muszę zerknąć do karnecika. Wyjął jej karnecik z ręki i wsunął do torebki. - Nie próbuj na mnie tych swoich sztuczek. To na nic. Zatańczysz ze mną czy nie? - Czy ty przypadkiem nie jesteś bezczelny? Właśnie nad chodzi porucznik Cotter, by zatańczyć ze mną walca. Ivo z życzliwym uśmiechem popatrzył na młodego męż czyznę.. - Obawiam się, poruczniku, że będę musiał powołać się na swój stopień wojskowy. To jeden z niewielu przywilejów, jakie daje starszeństwo. Panna Calverton bardzo pana przeprasza, ale zamierza zatańczyć tego walca ze mną. Proszę mi wybaczyć. Jos... eee... Heleno? Posławszy przepraszające spojrzenie porucznikowi Cotterowi, Jossie pozwoliła, by Ivo poprowadził ją na parkiet. - A jednak jesteś bezczelny - mruknęła, gdy zastygli w oczekiwaniu. Z początku tańczyli w milczeniu. Dopiero po pewnym czasie Ivo zapytał: - Jak ci się podoba wielki świat, Jossie? - W tej chwili mi się podoba. Mimo wszystko uważam, że nie mogłabym tu zostać na zawsze. - Westchnęła. -- Nie wiem, co powinnam... - Czy ktoś zaproponował ci już małżeństwo? - Moje affaires nie powinny cię obchodzić, tak jak mnie nie interesują twoje romanse - powiedziała, patrząc na niego pro wokująco. - Nonsens, Jesteś za młoda, żeby mieć romanse. Jestem du-
żo starszy i bardziej doświadczony od ciebie. A ponieważ po stanowiłem się tobą zaopiekować, mam prawo pytać, ilu męż czyzn zaproponowało ci małżeństwo. Jossie zamilkła na chwilę, po czym powiedziała: - I tak dobrze znasz moje plany. Liczba propozycji małżeń skich nie ma tu żadnego znaczenia, gdyż nie przyjmę żadnych oświadczyn. Mówiłam ci już, że nie szukam męża. -W ogóle nie chcesz wyjść za mąż? - Nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek jeszcze miała ochotę kogoś poślubić - odpowiedziała poważnie. - Nie mów tak. Spotkasz kogoś dużo lepszego niż Peter Radstock, jestem tego pewien. Wolałbym się z tobą ożenić, niż pozwolić, żebyś na zawsze pozostała panną. - Naprawdę? A jak byś mnie do tego nakłonił? - Byłbym w stanie to zrobić - odparł z wesołym błyskiem w oku - dopóki nie zakochasz się w kimś innym... oboje do brze o tym wiemy. Ale to nie ma sensu. - Oczywiście, że nie - przytaknęła Jossie. - Ale właści wie... dlaczego tak myślisz? - Jestem dla ciebie za stary. Pod każdym względem... - Tak czy owak, nie chcę wychodzić za mąż. Możesz sobie flirtować ze mną, ile chcesz, jeśli przyjdzie ci na to ochota. powiedziała, uśmiechając się uwodzicielsko. Wcześniej zauwa żyła taką minkę u lady Alicii i wydawało jej się, że wywarła wrażenie na Ivie. Była pewna, że jej spojrzenie nie było gorsze... Ivo istotnie nie pozostał obojętny, jednak jej czary podziałały na niego nie tak, jak się spodziewała. - Myślałem, że ciocia Frances zdążyła ci powiedzieć, żebyś zapomniała o tym spojrzeniu - napomniał ją surowo. - Niczego ci nie wyjaśniła? - Rzeczywiście coś mówiła - odrzekła Jossie, jakby w roz-
targnieniu. - Muszę powiedzieć, że było mi przykro. Lady Frances zazwyczaj nie jest taka surowa. Ivo przyjrzał się jej poważnym wzrokiem. - Chodź, usiądziemy. Jossie była zaskoczona, ale pozwoliła poprowadzić się do rzędu krzeseł w rogu sali. - Dlaczego jesteś na mnie zły? Dlatego, że powiedziałam, że możesz ze mną flirtować? Przecież to byłyby tylko żarty. To... to by nic nie znaczyło. - Już ci mówiłem. Nigdy nie będę z tobą flirtował. Ale nie o tym chciałem z tobą rozmawiać. Posłuchaj! Ciotka Frances wcale nie jest zbyt surowa. - Nie rozumiem cię. - Kiedyś zademonstrowałaś mi „syrenie" spojrzenie. Myślę, że to może być zabawne pomiędzy przyjaciółmi, lecz nie wolno ci, pod żadnym pozorem, patrzeć tak na innych mężczyzn. - Przecież lady Alicia właśnie tak na ciebie patrzyła. Nie wiem, dlaczego nie miałabym spróbować tego samego. - Lady Alicia potrafi o siebie zadbać. Ciebie mogłoby to wpędzić w poważne kłopoty. - O co ci chodzi? Głęboko zaczerpnął tchu. - Jossie, lubię flirtować. To mnie bawi. Lady Alicia ma do świadczenie i dobrze wie, co robi. Ale, co dziwne, mam skru puły. Tymczasem w Londynie nie brakuje mężczyzn, którzy nie mają ich wcale. Gdybyś przypadkiem popatrzyła tak na jednego z nich, mógłby uznać to za zaproszenie do... do.,. pewnego ro dzaju intymności, która wydałaby ci się odrażająca. Twoja mło dość i niewinność wcale by go nie powstrzymały. - Przecież potrafię zadbać o swoje interesy... - Nie z takim mężczyzną. Bez najmniejszych oporów sięgnął by po coś, co jego zdaniem byś proponowała. Nie rób tego, Jossie!
- Nie bądź śmieszny! Przecież dobrze wiesz, że nie jestem mimozą. Nauczyłam się, jak być damą, ale wciąż pamiętam parę sztuczek z czasów, kiedy byłam chłopcem. Ivo popatrzył na nią ze złością. - Może wyszłibyśmy na zewnątrz, Jossie? - zaproponował po chwili. - Tu jest ciepło, a Manchesterowie mają bardzo ład ny ogród. Jossie stała się raptem czujna, ale przystała na propozycję Iva. Wyszli na dwór. Na drzewach wisiały lampiony, oświetlając ścieżkę prowadzącą w głąb ogrodu. W nocnym powietrzu unosił się zapach wczesnych kwiatów. - Uważaj na stopień - ostrzegł Ivo i podał jej ramię. -Nie jest ci za zimno? Możemy pójść trochę dalej? - To był Ivo w swoim najbardziej czarującym wcieleniu, a chociaż Jossie wciąż zastanawiała się, o co może mu chodzić, posłusznie szła obok niego. Dotarli do końca ścieżki. Z domu dobiegały ich dźwięki mu zyki, widzieli jasne okna, jednak w tym zakątku ogrodu było ciemno, nie licząc rożka księżyca, który mżył srebrzystym światłem. - A teraz... - Ivo objął Jossie w pasie i przyciągnął do sie bie. Zaniepokojona, usiłowała się odsunąć, jednak Ivo był bar dzo silny. W końcu mocno zetknęli się ciałami. Twarz Iva była blisko, tak blisko... Jednak w świetle księżyca prezentował się zupełnie inaczej. Gdzieś się podział goszczący zazwyczaj na je go twarzy wyraz dobrego humoru i zadowolenia z siebie, teraz Ivo wyglądał... mniej łagodnie. Patrzył na nią pałającymi ocza mi, wykrzywił wargi w dziwnym uśmiechu. Jossie poczuła paniczny strach. - Ivo... - Cii... Jossie - szepnął. - Pozwól mi się pocałować! - Po chylił głowę, ale pocałował Jossie nie w usta, lecz w szyję,
potem przesunął się niżej... Odciągnął stanik, by ująć jej pierś. Na chwilę Jossie ogarnęła gorąca fala pożądania, jednak wkrót ce szok i przerażenie wzięły górę. Szarpnęła się, chcąc się od sunąć. - Jak ci nie wstyd?! Ivo, przestań! Chcę stąd iść! Ivo odsunął rękę, jednak wciąż trzymał Jossie w żelaznym uścisku, tak że nie była w stanie się poruszyć. Popatrzył na nią ponuro. - Masz już dość? Jesteś przerażona? Nie musisz się mnie bać. Nie zrobię już niczego więcej. Jestem trzeźwy, panuję nad sobą i dobrze ci życzę. Chciałem tylko, żebyś mi uwierzyła, Jossie. - Uważam, że to wcale nie było zabawne. Nie wypuszczając jej z objęć, powiedział surowo: - To nie miało być zabawne. Chciałem ci tylko zaprezentować, w bardzo małym wymiarze, czego możesz spodziewać się od podpitego, brutalnego mężczyzny. Gdyby taki mężczyzna przyjął twoje zaproszenie, nie zatrzymałby się tam, gdzie ja się zatrzymałem. - Ależ Ivo, potrafię... - Wiem. Potrafisz zadbać o siebie. Spróbuj ode mnie uciec. Obawiam się, że wkrótce się przekonasz, że to niemożliwe. Jossie użyła wszystkich swych sztuczek, jednak przewaga Iva za każdym razem udaremniała plan ucieczki. W końcu się poddała. - Możesz już mnie puścić. Udowodniłeś mi, że masz rację - przyznała nadąsaną. Natychmiast ją uwolnił. - Ale nie zacho wałeś się jak dżentelmen - dodała. - Do diabła, ci mężczyźni nie są dżentelmenami. - Mogłam zacząć krzyczeć. - Nikt by cię nie usłyszał, w domu jest bardzo gwarno. Zamierzała się z nim spierać, lecz powstrzymał ją wyraz jego
twarzy. Tym razem przekonała się, że za fasadą lekkoducha i uwodziciela kryje się żołnierz, opanowany, lecz stanowczy przywódca. - Zgadzam się z tobą. Na przyszłość będę ostrożniejsza. - To dobrze, a teraz pozwól, że pomogę ci doprowadzić się do porządku. - Dziękuję! Poradzę sobie sama - powiedziała pośpiesznie. Nie była w stanie spokojnie myśleć o tym, że Ivo zawiązywałby jej wstążkę u stanika sukni. Zdawała sobie sprawę, że nie posu nąłby się dalej, dobrze jednak pamiętała jego dotyk i tę upojną chwilę, w której gotowa była dać mu wszystko, czego by pra gnął... Wmawiała sobie, że była w szoku. Jednak tej nocy długo nie mogła zasnąć, zastanawiając się, co by się stało, gdyby Ivo naprawdę chciał osiągnąć cel. Co zro biłby potem? I jak zachowywały się jego kochanki, kiedy doty kał ich tak jak jej tego wieczoru?
ROZDZIAŁ DWUNASTY Kiedy następnego dnia Jossie zeszła na dół, z ulgą przyjęła wiadomość, że Ivo już wyszedł. - Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, gdzie się podziewa wyjaśniła lady Frances. - Przywiózł nas do domu po pierwszej, i wyszedł zaraz potem. Byłaś już wtedy na piętrze, ja też po szłam na górę. Nie słyszałam, jak wracał. Oczywiście Ivo ma prawo robić, co mu się podoba - dodała ostrożnie. - Oczywiście - potwierdziła Jossie. Oczami wyobraźni uj rzała lady Alicię, cudownie swobodną w powłóczystym peniuarze, częściowo odsłaniającym jej uroki... pochyloną ciemną głowę Iva... Drgnęła. - Szkoda, że go tu nie ma - powiedziała wesoło. - Miałam nadzieję, że wybierzemy się na przejażdżkę po parku. - Możesz czuć się bezpiecznie również w towarzystwie sta jennego. Jesteś bardzo blada, trochę świeżego powietrza; nawet tgo londyńskiego, dobrze ci zrobi. Pójdę do swego pokoju i od powiem na parę listów. Jossie posłała do stajni wiadomość, żeby przyprowadzono jej klacz, i poszła na górę się przebrać. Pół godziny później minęła bramę parku spokojnym kłusem. O tak wczesnej porze było niewiele osób; jedynie służący i ku pcy. Jossie była z tego bardzo zadowolona. Wydarzenia minio-
nej nocy sprawiły, że nareszcie zaczęła wszystko rozumieć. My śli, które towarzyszyły jej od dnia urodzin Petera, przestały ją nachodzić. Musiała jeszcze tylko się zastanowić... W czasie pobytu w Londynie poczyniła wiele obserwacji, wysłuchała ciekawych rozmów, sporo się nauczyła. Nie była już naiwną prowincjuszką sprzed roku, która bez zastanowienia po prosiła Iva, żeby nauczył ją się całować. Teraz zdawała sobie sprawę, jak bardzo była naiwna, odizolowana od ludzi. Wy chowana na chłopca przez despotycznego ojca, była bez resz ty pochłonięta planami zawarcia małżeństwa z Peterem. Jedy nymi kobietami obecnymi w jej życiu były lady Radstock i mat ka chrzestna. Matka Petera ograniczała się do karcenia Jossie za jej nierozważne zachowanie, spóźnienia, za niechlujny wy gląd, wyciąganie Petera z domu i przejażdżki po okolicy. Tym czasem lady Frances nie mogła szczerze porozmawiać z Jossie, gdyż sprzeciwiał się temu ojciec, który nie lubił chrzestnej swej córki. W rezultacie, kiedy spotkała Iva, była bardzo dziwnym stwo rzeniem, nieznającym świata, medostrzegającym, że Ivo jest przede wszystkim przystojnym mężczyzną. Nigdy nie zastana wiała się nad fizyczną atrakcyjnością. Myślała, że jej dziecięca przyjaźń z Peterem przekształciła się w miłość, jednak kiedy Peter poprosił, by okazała mu tę miłość, wprawiło ją to w zdu mienie i zakłopotanie. Zwróciła się więc z prośbą o pomoc do Iva, który był dużo starszy i bardziej doświadczony, a do tego czasu stał się zaufanym przyjacielem. Co też musiał o niej myśleć? Niewielu mężczyzn potrakto wałoby poważnie jej prośbę i zachowało się tak honorowo. Te raz, kiedy trochę poznała świat, miała wielkie uznanie dla wyro zumiałości Iva. Była wtedy tak idiotycznie, tak bardzo niewin na! Nawet kiedy Ivo ją pocałował i po raz pierwszy poczuła roz kosz, nie potrafiła nazwać tego uczucia. Myślała, że pocałunki
Teraz będą jej sprawiać tę samą przyjemność, że wszystko jest kwestią czasu i cierpliwości. Teraz była pewna, że się pomyliła. Podejrzewała to już wcześniej jednak wydarzenia poprzedniej nocy nie pozostawiły jej żadnych wątpliwości. Nigdy nie czułaby tego samego przy Peterze. On też ją przytulał, lecz czynił to bardzo ostrożnie, całował ją bardzo delikatnie, by jej nie przestraszyć. Nie bała się, jednak źle się czuła w jego objęciach, odpychała go, miała ochotę uciec. Powróciła myślami do tego, co działo się między nią a Ivem -wogrodzie. Chciał ją przestraszyć, nie pozwolił jej na ucieczkę, pocałował ją wbrew jej woli, potraktował bez odrobiny szacun ku, pragnąc za wszelką cenę udowodnić, jak bezbronna byłaby w rękach pozbawionego skrupułów, zdecydowanego na wszystko mężczyzny. Oczywiście chciał jedynie dać jej nauczkę. W czasie pierwszej lekcji w Somerset uzmysłowił jej słodycz pocałunków; druga lekcja - w Londynie - stanowiła ostrzeżenie. Obie nie wywarły na nim żadnego wrażenia. To tylko głupiutka Jossie Morley od tego czasu męczyła się, czując przypływ pożądania, ilekroć jej dotykał. Poprzedniej no y odkryła inne, mroczne strony namiętności. Bała się tych do znań, a jednocześnie pragnęła znów ich doświadczyć. Co gorsza, przypuszczała, że te uczucia wzbudził w niej nie Ivo - mistrz flirtu i słynny uwodziciel, lecz po prostu Ivo jako mężczyzna. Jeśli nie będzie się bardzo pilnować, wkrótce zakocha się w Trenchardzie. Gdyby tak się stało, byłaby to prawdzi wa tragedia. Wiele razy słyszała jego zdanie na temat zakocha nych debiutantek. Jeśli dowiedziałby się, że jest dla Jossie kimś vięcej niż tylko przyjacielem i opiekunem, usunąłby ją ze swego życia. Straciłaby nawet jego przyjaźń. Na chwilę ogarnął ją smutek, jednak wkrótce wrodzony op tymizm dał o sobie znać. Jej sytuacja wcale się nie pogorszyła. Dopóki uda jej się powściągnąć niepożądane uczucie i nikt nie
dowie się o jej ukrytych pragnieniach, będzie mogła traktować Iva tak jak do tej pory. Jest jej przyjacielem i opiekunem. Tak musi zostać! Nie wolno jej było zapominać o głównym celu przyjazdu do Londynu. Nie zamierzała znaleźć tu męża, ale chciała pokazać swemu ojcu, Peterowi, lady Radstock i całej reszcie, jak bardzo się mylili. Jej marzenia jeszcze się nie spełniły. Powinna skupić się na swoim zadaniu i zapomnieć o Ivie. Wracając z przejażdżki, zobaczyła go w oddali. Zmusiła klacz do szybszego kłusa i zrównała się z nim przy bramie. - Ivo! Zaczekaj! Mężczyzna odwrócił się. Z przerażeniem odkryła swą po myłkę. To nie był Ivo, ale jakiś nieznajomy. Wprawdzie istniały pewne podobieństwa, jednak ten mężczyzna był o kilka lat młodszy i nie miał tak wyrazistych rysów twarzy. - P-przepraszam - zająknęła się. - Proszę mi wybaczyć. Myślałam, że... - Że to mój brat? - Nieznajomy uśmiechnął się. - Podobno z daleka można nas pomylić. Jestem Peregrine Trenchard. - O! Myśleliśmy, że przebywa pan w Derbyshire! - Było to prawdą jeszcze trzy dni temu. W zeszłym tygodniu dowiedziałem się, że mój ojciec wybiera się do Londynu, więc postanowiłem odwiedzić tu starych przyjaciół, a przy okazji zo baczyć się z rodziną. - Nie zamierza pan zatrzymać się przy Charles Street? - Hm... nie. Proszę mi powiedzieć, kim pani jest. Czy jest pani spokrewniona z lady Frances? Słyszałem, że przebywa w Londynie. - Jestem jej córką chrzestną. Nazywam się J... Helena Calverton. Peregrine Trenchard popatrzył na nią z dziwnym uśmie chem, ale powiedział tylko:
- Miło mi panią poznać, panno Calverton! Czy mogę pani towarzyszyć w drodze na Charles Street? - Oczywiście, ale pański ojciec jeszcze nie przyjechał. - W takim razie będę pani towarzyszył z jeszcze większą ra dością. Jego odpowiedź zdziwiła Jossie. Choć z pozoru naturalna, świadczyła o niezbyt dobrych stosunkach z ojcem. - Czy mój brat, Ivo, będzie w domu? - Nie wiem. Często gdzieś wychodzi - odpowiedziała, siląc się na obojętność. - Kiedy wybierałam się na przejażdżkę, nie było go. - Coraz lepsze wiadomości - mruknął Peter. Zauważywszy jej zaskoczenie, wyjaśnił: - To oznacza, że będę mógł poświęcić swą uwagę pani, panno Calverton. W drodze powrotnej Jossie zastanawiała się, jakim człowie kiem jest Peregrine. Wyraźnie nie przepadał za ojcem i bratem. Dlaczego więc fatygował się aż do Londynu, żeby się z nimi spotkać? Lady Frances była zachwycona, widząc młodszego bratanka. Z prawdziwym żalem przyjęła wiadomość, że postanowił za trzymać się u przyjaciół przy Half Moon Street. - Ciociu Frances, dobrze wiesz, że nie mogę mieszkać z ojcem pod jednym dachem, bo codziennie by na mnie wrzeszczał. Będzie lepiej dla wszystkich, jeśli zamieszkam gdzie indziej i będę składał wam częste, ale krótkie wizyty. Kiedy spodzie wany jest przyjazd ojca? - Lada dzień. Bardzo się zmienił. Myślę, że Jossie udało się go poskromić. . .; - Jossie? - Pana ciotka używa mojego dawnego imienia, panie Trenchard. Byłam znana jako Jossie Morley.
- Imię Helena bardziej do pani pasuje -stwierdził Perry. -Czy mogę zwracać się do pani po imieniu? Ani panna Morley, ani panna Calverton nie brzmią zbyt poufale, a skoro udało się pani ujarzmić mojego ojca, z pewnością jest pani moją przyjaciółką. Jossie uśmiechnęła się i udzieliła mu pozwolenia na nazywa nie jej Heleną, wciąż jednak miała wątpliwości co do Peregrine'a Trencharda. Polubiła lorda Veryana i wydawało jej się, że jego młodszy syn zbyt otwarcie go krytykuje. Przyglądała mu się, podczas gdy rozmawiał z lady Frances. Teraz nie wydawał się jej już tak bardzo podobny do Iva. Inaczej też się zachowy wał. Bardzo się starał wszystkich zadowolić, nie miał pewności siebie Iva, Dobrze znając lorda Veryana, Jossie nie miała wąt pliwości, że irytuje go nieśmiałość młodszego syna. Zobaczyła się z Ivem dopiero wieczorem. Przez cały dzień przebywał poza domem. W końcu to Peregrine odprowadził je na muzyczny wieczorek w Crewe House. Okazał się doskona łym tancerzem i zabawnym towarzyszem. Jossie go polubiła. Umiał opowiadać barwne anegdotki, które cieszyły lady Fran ces i jej przyjaciółki. Panie miały jednak ochotę trochę poplot kować i w końcu rozmowa zeszła na temat niedawno przyby łych do Londynu. - Panie Trenchard, nie jest pan jedynym. W ostatnich dniach napłynęło tu mnóstwo gości. Słyszałam, że wczoraj przyjechali Balmenny'owie - oznajmiła jedna z dam, co natychmiast spo wodowało ożywienie w towarzystwie. - Słyszałam, że jest piękna jak dawniej -powiedziała jedna z pań - i równie płocha. Macierzyństwo jej nie zmieniło. - Wielka szkoda - podsumowała wdowa z wymownym ski nieniem głowy. - Dobrze choć, że Balmenny może być pewien, że to jego dzieci, skoro prawie cały rok spędzili w swym ma jątku w Irlandii.
Lady Frances nie kryła oburzenia. - Mario! - napomniała przyjaciółkę. - Fakty mówią same za siebie, Frances. Nie da się ukryć, że Julia Redshaw nigdy nie kochała męża. Biedny Balmenny ma z nią krzyż pański. Od kiedy wspomniano Julię Redshaw, Jossie z zaciekawie niem przysłuchiwała się rozmowie. Biada tym, którzy narazili się towarzystwu. Szlachetne damy okazały się bezlitosne, chociaż akurat to, co mówiły na temat urodziwej wicehrabiny Balmenny pokrywało się z opinią Calthorpe'ów. Kiedy panie równie jadowicie zaczęły omawiać kolejnych gości, Jossie straciła zainteresowanie. Rozejrzała się po sali... Po drugiej stronie, niemal naprzeciwko niej, stał Ivo. Najwyraźniej pojawił się niedawno i zdawał się kogoś szukać. Spostrzegłszy Jossie i jej towarzystwo, skinął głową i ruszył w ich stronę. Jossie poczuła, że się rumieni; odwróciła się. Na szczęście Ivo najpierw przywitał się z lady Frances, a potem z Peregrine'em. - Słyszałem, że jesteś w mieście - powiedział. - Miło cię widzieć. Co u ciebie? Bracia rozmawiali przez chwilę; w tym czasie Jossie udało się dojść do siebie. Z rozbawieniem obserwowała przyjaciółki swej chrzestnej, niespuszczające wzroku z Iva. Z pewnością czuły, że powinny odnosić się do niego z dezaprobatą, jednak nie były w stanie oprzeć się jego urokowi. One także musiały przyznać, że jest bardzo przystojny. Jossie wiedziała, że niejed na z tych wdów w swoim czasie uchodziła za piękność. Teraz uśmiechały się jakby do swoich wspomnień... Rzuciła przelotne spojrzenie Peregrine'owi, spodziewając się, że będzie podzielał jej rozbawienie, lecz z zaskoczeniem zorientowała się, że Perry patrzy na brata dziwnym wzrokiem, w którym na pewno nie by ło sympatii.
Ivo skończył rozmowę z paniami. - Zatańczymy? - zwrócił się do Jossie. Jossie zamierzała odmówić, lecz Ivo nalegał. - Bardzo cię proszę! Zawahała się, po czym kiwnęła głową i bez słowa dała się zaprowadzić do sali balowej. Na szczęście zdołała zmusić się do opanowania jeszcze przed rozpoczęciem tańca. Udało jej się nawet zachować spokój, gdy Ivo ujął jej dłoń. - Mam wrażenie, że nie spodziewałeś się obecności brata zaczęła pogodnym tonem. - Wprost przeciwnie, doszły mnie słuchy, że jest w Londy nie, i właśnie dlatego się tu zjawiłem. - O! - To znaczy... między innymi dlatego. Jossie zaczerpnęła tchu. - To jest jeszcze jakiś inny powód? - zapytała spokojnie. - Dwa. Oba mają związek z tobą. Poczuła, że znów się rumieni. - Wolałabym, żebyś ani słowem nie wspominał minionego wieczoru. - Muszę to zrobić. Bardzo żałuję tego, co się stało, i proszę cię o przebaczenie. Jossie roześmiała się. - Nie bądź taki ponury! Oddałeś mi przysługę. Jestem ci wdzięczna za ostrzeżenie i zapewniam cię, że potraktuję je poważnie. To ja powinnam cię przeprosić za to, że robiłam tyle zamieszania. Opieka nad takim głuptasem z pewnością nie na leży do przyjemności. - Nie jesteś... - Gwałtownie urwał, a po pewnym czasie powiedział: - Mam nadzieję, że wciąż jesteśmy przyjaciółmi? - Oczywiście! - Był dziwnie odmieniony, czymś przejęty.
Jossie zapragnęła za wszelką cenę go pocieszyć. Uśmiechnęła się promiennie. - Co ja bym bez ciebie zrobiła? Uratowałeś mnie przed popełnieniem kolejnych głupstw. Chociaż wydaje mi się, że sama też czynię postępy i coraz lepiej orientuję się zawiłościach tego świata. Być może nawet przyjdzie taki czas, że nie będę cię już potrzebować. Nie mógł odpowiedzieć od razu, gdyż musieli się rozdzielić w tańcu. Kiedy znów znaleźli się obok siebie, Ivo wciąż był po chmurny. Starając się go rozweselić, Jossie powiedziała: - Żałuję, że nie przyszedłeś wcześniej. Panie rozmawiały o Julii Redshaw i potraktowały ją znacznie surowiej niż Calthorpe'owie. Podobno jest w Londynie. Po tym wszystkim, co o niej usłyszałam, nie mogę się doczekać spotkania. Czy na prawdę jest taka piękna? Czy Adam naprawdę był w niej za kochany? - Zanim wstąpił do wojska. Ale kiedy spotkał Kate... - Tobie również podobała się Kate? - Owszem, podobała mi się. Wciąż bardzo ją lubię. Nie do puściłem do tego, żeby się w niej zakochać, jeśli o to pytasz. Ważniejsza była dla mnie przyjaźń z Adamem. A teraz oboje są moimi dobrymi przyjaciółmi. Jossie pokiwała głową. - Jesteś prawdziwym szczęściarzem. To bardzo mili ludzie. Chętnie jeszcze kiedyś bym się z nimi spotkała. Myślisz, że przyjadą do Londynu? - Obawiam się, że nie. Nie w tym roku. - Zamilkł, po czym powiedział: - Nie wyjawiłem ci jeszcze drugiego powodu, dla którego cię tu dzisiaj szukałem. - Jaki to powód? - Twój ojciec jest w Londynie. Jossie omal nie pomyliła kroku.
- Mój ojciec? Na pewno przyjechał z nową żoną. Ivo kiwnął głową. - Przyjechali tu z Radstockami. - Uroczy rodzinny zjazd! - zawołała Jossie z pozorną bez troską. Zbladła, jednak głos nawet jej nie zadrżał. - Owszem. - A więc Rosalind postawiła na swoim... Lady Radstock bę dzie zachwycona, ale zastanawiam się, co o tym wszystkim my śli sir Thomas. On nie znosi miast. Znów musieli się rozdzielić w tańcu. Ivo, uważnie przyglądający się Jossie, pomyślał, że podej rzanie spokojnie przyjęła wiadomości. Zwrócił uwagę, że nawet nie wymieniła imienia Petera. Kiedy znów znaleźli się obok sie bie na końcu układu tanecznego, Jossie powiedziała: - To może być bardzo interesujące dla wszystkich. Czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy wrócili do lady Frances? Lord Veryan przybył następnego dnia i w domu natychmiast zapanował rwetes, dopóki lady Frances nie przydzieliła mu sy pialni z dodatkowymi poduszkami i specjalnym fotelem. Ka merdyner zamieszkał tuż obok w garderobie. - Nie starzej się, Jossie! -powiedział z irytacją lord Veryan, - Ludzie wtedy robią wiele zamieszania, chcąc stworzyć ci do bre warunki. I tak nie będę mógł spać w tym hałaśliwym mie ście. Nigdy nie lubiłem Londynu i już go nie polubię. - W takim razie jestem tym bardziej wdzięczna, że pan przyjechał - oznajmiła Jossie. - Nie pójdę na wieczorne przy jęcie. - A to niby dlaczego? Chętnie z tobą się wybiorę! Chcę zo baczyć, jak sobie radzisz. Gdzie odbywa się przyjęcie? - Nikt nawet na mnie nie spojrzy. Carteretowie przyjmują dziś księcia Wellingtona w Marchant House.
- Do licha, nie może cię ominąć taka okazja! Przecież to twój bohater. - Wszyscy chcą wziąć udział w tym przyjęciu - zauważyła lady Frances. - Trudno będzie o dodatkowe zaproszenie. - Carteret to mój stary kompan od kieliszka. Z pewnością mnie wpuści - powiedział z przekonaniem lord Veryan. - Kto jeszcze się tam wybiera? - Ivo jako jeden z najbliższych ludzi z kręgu księcia. I Perry... - Peregrine? To on jest w Londynie? - Nie wiedziałeś o tym? - Gdybym wiedział, to bym nie pytał. Co ten szczeniak tutaj robi? - Chce się z panem spotkać - odpowiedziała Jossie z uśmiechem. - Mam nadzieję, że go pan nie wystraszy! - Hm. Więc będzie dziś na przyjęciu? - Tak. Będzie nam towarzyszył - wyjaśniła lady Frances. - Nie musi wam towarzyszyć, skoro pojadę tam z wami! - Czy masz na to dość sił, Rupercie? - zapytała z troską jego siostra. - Jeśli z nami pojedziesz, to czy zdołasz się opa ować w obecności Peregrine'a? - Nie musisz mi mówić, jak mam się zachowywać, Fanny! - odparł cierpko lord Veryan. Dobrze wiedział, że lady Frances nie cierpi zdrobnienia „Fanny", i celowo ją prowokował. Podróż musiała zmęczyć go bardziej, niż był skłonny się do tego przyznać. - Czy przywiózł pan zestaw do gry w tryktraka? - zapytała Jossie. - Nigdy nie wyruszam w podróż bez niego. Masz ochotę zagrać? Teraz? Jossie pokiwała głową. - W bibliotece jest odpowiedni zaciszny kącik. Pójdziemy tam?
Lady Frances wydała westchnienie ulgi i z aprobatą uśmie chnęła się do Jossie. Wszyscy w radosnym napięciu oczekiwali przyjęcia w Marchant House. Morleyowie i Radstockowie mieli szczęście i otrzymali zaproszenia. Przyjęcie miało stanowić główny punkt krótkiego pobytu Morleyów w Londynie. Radstockowie zamie rzali zabawić w mieście kilka tygodni, jednak ku wielkiemu rozczarowaniu żony, majora stać było jedynie na kilkudniowy pobyt w londyńskim hotelu. - Muszę powiedzieć, Gerardzie - utyskiwała pani Morley że źle to wszystko zorganizowałeś. Przecież chyba mogłeś na mówić Radstocków, żeby zaproponowali nam wspólny pobyt? Wiesz, że nigdy nie narzekam, ale to naprawdę bardzo przykre, że nie możemy dłużej zostać w Londynie, kiedy już w końcu tu przyjechaliśmy. Uważam, że Radstockowie są egoistami. Nawet nie chciałeś ich prosić! - Ciągle ci powtarzam, moja droga, że trudno mi uznać sir Thomasa za przyjaciela, a on sam byłby szczerze zaskoczony taką propozycją. Pomyśl, jak byśmy się czuli, gdyby odmówił. A tak przynajmniej możemy jadać z nimi wspólne posiłki. - Mimo wszystko uważam, że mogłeś sobie zadać nieco więcej trudu, Gerardzie. Mój nieżyjący mąż... Major Morley zaklął pod nosem, poszedł do swego pokoju i ze smutkiem popatrzył w lustro. Dlaczego zawsze musiał prześladować go pech? Przed ślubem pani Cherton była czaru jącą kobietą. Akurat taką, jakiej potrzebuje mężczyzna w sile wieku, szczególnie po dramatycznych wydarzeniach, jakie mia ły miejsce na balu z okazji urodzin Petera. Koiła jego skołatane nerwy i okazywała współczucie, gdy sąsiedzi otwarcie nim gar dzili. Był przekonany, że z czasem, kiedy ludzie zobaczą, że ma przy swoim boku tak piękną, elegancką żonę, znów będą go po-
dziwiać i zazdrościć mu, a nie współczuć z powodu nieudanej córki. Jednak obecna pani Morley była jak najdalsza od spełnienia jego oczekiwań. Mieli za sobą bardzo nieprzyjemne sceny po tym, jak dowiedziała się, że majątek Calvertonów należy wyłą cznie do Jossie. Stała się krnąbrna, mniej skłonna do liczenia się z jego uczuciami. W dodatku coraz częściej porównywała go ze swym pierwszym mężem, a te porównania nigdy nie wypadały korzystnie dla majora. Tego było już za wiele! Jossie miała swo je wady, ale przynajmniej nigdy go nie krytykowała. Gerard Morley popatrzył w lustro. Prezentował się znakomicie w nowym mundurze galowym. Jaka szkoda, że musiał zrezygnować z kariery. To on, a nie Arthur Wellesley mógłby być honorowym pściem dzisiejszego wieczoru. No, ale Wellesley zawsze miał szczęście, którego majorowi brakowało. - Chyba nie zamierzasz całe wieki sterczeć przy tym lustrze, Gerardzie - usłyszał za sobą zrzędliwy głos. - To w moim po-. koju do niczego się nie nadaje! Marchant House był wymarzonym miejscem na wielkie przyjęcia. Z tyłu posiadłości znajdowała się ogromna sala balo wa, a salony w głównym budynku olśniewały przepychem. Jed nak nawet tak wielkie pomieszczenia były wypełnione po brzegi w dniu przyjęcia wydanego przez Carteretów. Jeszcze przed przybyciem księcia w otoczeniu świty na drodze do sali balowej ustawił się szpaler znamienitych gości, wyciągających szyje, by zobaczyć bohatera spod Waterloo. Radstockom i Morleyom udało się stanąć tak, że dobrze wi dzieli przechodzących. - Na Jowisza, popatrz tylko, Morley! - zawołał sir Thomas. - Czy to nie ten Trenchard? Bratanek lady Frances? Sir Thomas miał tubalny głos; trudno było go nie słyszeć.
Idący tuż za księciem Ivo odwrócił się i nieznacznie skinął głową. - To twoi przyjaciele, Ivo? - zapytał książę scenicznym szeptem. - Niezupełnie. Sąsiedzi. - Nie lubisz ich? Nieważne, nie będziesz musiał z nimi roz mawiać. Już ja ci znajdę zajęcie. Książę nie rzucał słów na wiatr. Ivo oraz inni oficerowie, byli członkowie sztabu księcia, byli rozsyłani w różne miej sca, by utorować drogę znakomitym gościom, którzy pragnęli zamienić parę zdań z wielkim bohaterem, a także powstrzymy wać tych, z którymi książę nie chciał się spotkać. Jednak po up ływie półtorej godziny honorowy gość zaczął odczuwać znu dzenie. - Mam tego dość - powiedział. - Spełniłem już swój obo wiązek Ivo, zawsze miałeś szczęście do pięknych kobiet. Chciałbym dla odmiany chwilę porozmawiać z jakąś urodziwą damą, a nie miałem czasu, żeby odnaleźć moje dawne znajome. Co ty o tym sądzisz? - Książę, najpiękniejsze kobiety Londynu będą zachwyco ne, mogąc zamienić z tobą choćby słówko. - W takim razie weź się do dzieła! Czy przewidziano tańce? Ellington, porozmawiaj o tym z Carteretem. Obowiązki speł nione, nadszedł czas na zabawę, panowie. Ivo okazał się bardzo taktowny. Zadbał o to, żeby przed ob liczem księcia stanęły kobiety nie tylko piękne, ale mogące zainteresować go rozmową, takie jak księżna Lieven i lady Cowper. Potem wybrał jeszcze kilka dam. Książę z wszystkimi rozmawiał, a z paroma nawet zatańczył. - Świetnie się spisałeś, Ivo! - pochwalił. - Może teraz przedstawiłbyś mi nieco młodsze panie? Ivo z uśmiechem rozejrzał się po sali, a potem, torując sobie
drogę przez tłum, podszedł do lorda Veryana siedzącego obok Jossie. - Ojcze. Wybacz, że nie miałem okazji z tobą porozmawiać. Książę ciągle wynajdywał mi zajęcia. Jutro odrobimy te zale głości. A teraz chciałbym na chwilę zabrać ci twoją młodą to warzyszkę. Jego książęca mość życzy sobie poznać Jossie. Jossie omal nie upuściła torebki. - Mnie? Ivo, nie poradzę sobie! - Oczywiście, że poradzisz. Książę jest wielbicielem kobiecego piękna, podobnie jak każdy z nas. Nie każ mu na siebie czekać. Jossie przeszła z Ivem do sali, w której stał książę, i wyko nała głębokie dygnięcie. - Książę, to jest panna Helena Calverton - przedstawił ją Ivo. - Ostrzegłem ją, żeby nie rozmawiała z tobą na temat Waterloo. Książę, przyglądający się Jossie z wyraźnym upodobaniem, na dźwięk tych słów zwrócił się do Iva: - A dlaczego nie? Czy rozmowa na temat bitew rani jej czucia? - Wprost przeciwnie. Martwię się o twoje uczucia, książę. panna Calverton natychmiast cię poprawi, jeśli zawiedzie cię pamięć. - Nie rozumiem, nie rozumiem. - Wasza książęca mość, proszę nie słuchać lorda Trencharda. Często mówi bez sensu. - To prawda. Ivo, jesteś wolny. Przyjdź po pannę Calverton później. - Książę ujął ramię Jossie i poprowadził ją na parkiet. - Przypuszczam, że twoim zdaniem i ja plotę bzdury, hę? Jossie pokręciła głową i posłała mu szelmowskie spojrzenie niebieskozielonych oczu. - Jestem pewna, że nikt nie ośmieli się tego powiedzieć, na-
wet gdyby było to prawdą. Słyszałam wiele historii o pańskich pułapkach. Książę roześmiał się z zadowoleniem. - No, no, jestem nie tylko piękna, ale i bystra! Muszę po wiedzieć Ivowi, żeby miał się na baczności. Minęli dwie inne pary. Peter Radstock omal nie upadł z wra żenia. Chwycił żonę za ramię. - T-to jest Jossie! - powiedział oszołomiony. - Nie, to nie możliwe... ja chyba śnię. - Gdzie? - Tańczy z księciem. - Peterze! Nie opowiadaj takich rzeczy. Jossie Morley? Coś ci się musiało pomylić. - Chyba tak, ale przysiągłbym. Chwycił Rosalind za rękę i pociągnął za sobą, schodząc z parkietu. Kiedy dotarli do rodziców, przerwał im rozmowę. - Ojcze, widziałeś tę dziewczynę tańczącą z księciem? - Nie. A o co chodzi? - Popatrz na nią! Czy ona ci kogoś nie przypomina? - Jest podobna do... Jak myślisz, kto to jest? - zapytał sir Thomas. - To Jossie! Pani Morley roześmiała się. - Nie opowiadaj takich niedorzeczności, Peter! To niemo żliwe. Popatrz tylko na postawę tej dziewczyny, na jej strój. Suknia to najnowszy krzyk mody. - Z lekkim niezadowoleniem popatrzyła na córkę. Od czasu zamążpójścia Rosalind upodoba ła sobie mało oryginalne stroje. Pani Morley winiła za to Petera, - To nie może być Jossie - powiedziała lady Radstock. Przypomnij sobie, że zawsze nienawidziła tańca, a ta dama wyraźnie się nim rozkoszuje.
Peter zwrócił się do stojącego obok nich mężczyzny. - Przepraszam - powiedział. - Czy mógłbym się dowie dzieć, jak nazywa się dama, która tańczy z księciem? - To Helena Calverton, sensacja obecnego sezonu. Jest pięk na, nieprawdaż? Książę zawsze lubił otaczać się pięknymi ko bietami. - Widzisz? - triumfowała pani Morley. - Wiedziałam, że to nie może być Jossie. - Tak, ale... - lady Radstock zawahała się - Jossie na prawdę ma na imię Helena. A panieńskie nazwisko jej matki to Calverton. Ivo wrócił po Jossie, gdy skończył się taniec, tak jak zostało mu polecone. Książę pochwalił go za dobór partnerki. Nie od razu udało się Ivowi odciągnąć ją od księcia. - Dziękuję, Ivo - powiedziała Jossie. - To było wspaniałe przeżycie. Nigdy go nie zapomnę. - Jeszcze nie zamierzam odejść - zwrócił jej uwagę Ivo. - A co z twoimi obowiązkami? - Myślę, że na razie wystarczy. Poprosiłem pułkownika Ancrofta, żeby mnie zastąpił. Poza tym książę zamierza zjeść ko lację z przedstawicielami elit. Właśnie go proszą. Zaprowadzę cię na jeszcze jedno spotkanie. Był tak poważny, że Jossie od razu odgadła, co zamierza jej powiedzieć. - Z moim ojcem? - Tak, i Peterem Radstockiem. Z całym ich towarzystwem z Lyne Wszyscy są tutaj. . Jossie zesztywniała. - Jak im się to udało? Myślałam, że niezwykle trudno jest dostać zaproszenie, i to jedno, nie mówiąc o sześciu! - Dopilnowałem, żeby je dostali - oznajmił spokojnie.
- Ty? Dlaczego? - Chciałem, żeby zobaczyli cię dzisiaj wieczorem. Triumfu jącą. To nieładnie z mojej strony, nie uważasz? Jossie przyjrzała mu się z podziwem, zaskoczona. - Ależ z ciebie spryciarz! - Roześmiała się. - Wszystko zorganizowałeś. Te zaproszenia, taniec z księciem, wszystko. A zarzucałeś mi, że jestem intrygantką. Ivo uniósł jej dłoń do warg. - Zasłużyłaś na wszelką pomoc. Wiem, ile to dla ciebie zna czy. Przez cały rok ciężko pracowałaś i zaszłaś bardzo daleko. Jossie zaczerwieniła się. - Ivo, nie zachowujesz należytej ostrożności. Za chwilę lu dzie pomyślą, że ze mną flirtujesz. - Mówiłem ci już sto pięćdziesiąt razy, że nigdy nie będę z tobą flirtował. Doszli do końca sali, gdzie czekali już Radstockowie. Ojciec Jossie stał obok nich, patrząc na córkę z gniewnym niedowie rzaniem.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Jossie zobaczyła ojca po raz pierwszy od czasu upokarzającej rozmowy w ogrodzie Radstocków przed rokiem. Jednak nie dała po sobie poznać zdenerowania, miała spokojną, pogodną twarz. Ivo poczuł podziw i dumę. - Ojcze - powiedziała, robiąc rewerans. - Jak się czujesz? - Zwróciwszy się do macochy, powtórnie dygnęła. - Madame. Pani Morley nieznacznie skinęła głową, nie mogąc oderwać oczu od sukni Jossie. Była to jedna z najpiękniejszych kreacji od madame Rosy, prawdziwe arcydzieło. Stanik i kraj białej sukni z przezroczystego jedwabiu na satynowym tle były ozdobione małymi srebrnymi paciorkami i kryształowymi łezkami; misternie rzeźbiony srebrny półksiężyc wysadzany kryształkami zdobił ciemne włosy, a ramiona okrywała narzutka ze srebrzystej gazy. Jedyne żywsze barwy można było zauważyć w delikatnym różu policzków i warg oraz intensywnym turkusowym kolorze oczu. Wszystko razem dawało wspaniały efekt. Pani Morley nie kryła zazdrości. Major Morley nie postąpił ani o krok w stronę córki. - Co to za Calverton? - zapytał. - Nazywasz się Morley. Jossie Morley. Nie odpowiada ci moje nazwisko? Jossie uśmiechnęła się gorzko, -W czasie naszej ostatniej rozmowy, ojcze, bardzo wyraźnie dałeś mi do zrozumienia, że uważasz mnie za osobę niegodną twojego nazwiska. Wolę więc nazywać się Helena Calverton,. gdyż z tym imieniem nie wiążą się tak bolesne wspo-
mnienia. Nie chciałabym jednak zepsuć nastroju nieporozumie niami na temat dawno minionych chwil. Pamiętasz lorda Trencharda? Ojciec nie mógł pozwolić sobie na grubiańskie zachowanie w publicznym miejscu, więc sztywno skłonił głowę. Ivo rów nież się ukłonił, jednak nie odezwał się ani słowem; wymienił za to pozdrowienia z panią Morley. Jossie zwróciła się do Radstocków. - Lady Radstock, sir Thomasie. Co za miła niespodzianka. Zatrzymali się państwo w Londynie na dłużej? Lady Radstock, nieco oszołomiona, odpowiedziała coś uprzejmie, lecz sir Thomas chwycił Jossie za ręce i mocno uścisnął. - Miło cię widzieć tak piękną, Jossie. Wyglądasz wspaniale. Ale czegoś tu nie rozumiem. Myślałem, że nie lubisz miast i bli chtru, podobnie jak ja. Co ty tu robisz? - Popatrzył na Iva, Czy to... - Nie, nie! Lord Trenchard jedynie odprowadza mnie do mojej chrzestnej. Twarz sir Thomasa wypogodziła się. - O, jesteś tu z lady Frances. Przez chwilę... - Lord Veryan i lady Frances są w sąsiedniej sali, sir Tho masie. Mieszkam z moją chrzestną, jak zapewne pan wie, i to właśnie ona opiekuje się mną w czasie debiutu. Trudno mi wy razić słowami, ile zawdzięczam lady Frances i lordowi Veryanowi. A lord Trenchard jest po prostu moim dobrym przyjacie lem. Najlepszym. Sir Thomas czuł zakłopotanie. - Tak... oczywiście... Przepraszam, moje dziecko. Byliśmy okrutni... Przez chwilę na twarzy Jossie jak dawniej zagościł ciepły uśmiech.
- Proszę już nic nie mówić. Pan nigdy nie był okrutny. Podeszła do Petera i jego żony. Ivo stanął tuż przy Jossie. - O, pański syn i synowa! Doskonale wyglądasz, Peterze! Peter zaczerwienił się po nasadę włosów. - Jossie - wyjąkał - bardzo się zmieniłaś. Ledwie cię po znałem. Nie... nie wiedziałem... - Że się zmienię? Ludzie się zmieniają. Czasami nawet - ciągu jednej nocy. Ale przecież jeszcze nie złożyłam gratula cji z okazji ślubu. - Popatrzyła na młodych Radstocków. - Ży czę wam tyle szczęścia, na ile zasługujecie. Ivo zakaszlał, potem zapanowało milczenie, a wreszcie Jos sie, roześmiawszy się, powiedziała: - Zdaje się, że nie wyszło mi to najlepiej. Życzę wam, że byście po prostu byli szczęśliwi... tak jest dużo uprzejmiej. Ivo posłał jej karcące spojrzenie. - Myślę, że już najwyższy czas, żebyśmy dołączyli do na szych bliskich, Jossie. Muszą się zastanawiać, co się z nami stało. Lady Radstock zawahała się. - Jeśli pańska ciotka ma czas, bardzo chętnie się z nią spot kam, lordzie Trenchard. Bardzo jej nam brakuje w Lyne St Michael. - Jestem pewien, że będzie zachwycona, jeśli pani ją odwie dzi - odpowiedział Ivo. - Większość popołudni spędza w do mu. Zna pani nasz adres? - Charles Street. - Doskonale! Z pewnością bardzo się ucieszy. Czy może spodziewać się wizyty wszystkich państwa? - Niestety, nie - odpowiedziała lady Radstock, dodając bez specjalnego żalu: - Państwo Morley jutro wyjeżdżają z Lon dynu. - Wielka szkoda - skomentował Ivo. - Moja ciotka z przy-
jemnością przyjmie państwa i rodzinę. - Zwrócił się do Jossie. - Chodźmy. Księżna Lieven chciałaby zamienić z tobą słówko, ale najpierw musimy pójść do ciotki i ojca. - Utorował jej drogę. Morleyowie i Radstockowie stali w osłupieniu, gubiąc się w domysłach. - Nigdy bym nie uwierzyła w coś takiego - powiedziała lady Radstock, odprowadzając Jossie wzrokiem. Dziewczyna szła wol no, zatrzymując się co parę kroków, by przywitać się z lady Jersey, wysłuchać komplementu od jednego z członków królewskiej ro dziny albo pożartować z przyjaciółmi Iva. Trudno było nie zauwa żyć, że jest królową przyjęcia. Lady Radstock zamrugała. - Uszczypnij mnie, bym się przekonała, że to nie sen! - Mam zamiar zmusić ją do powrotu. Chcę, żeby zamiesz kała ze mną - stwierdził ponuro major. - Jej chrzestna nie ma prawa mi jej zabierać. Musimy sprowadzić Jossie do domu, bez niej to miejsce nie jest już takie samo. Pani Morley nie miała najmniejszego zamiaru dopuścić do tego, by powrót urodziwej pasierbicy do Lyne St Michael za groził pozycji jej i córki, - Na twoim miejscu nie robiłabym tego, mój drogi - powie działa z podejrzaną słodyczą w głosie. - Zresztą wątpię, by He lena, jak należy się teraz do niej zwracać, chciała przyjechać do Lyne. Ludziom nie spodoba się, że ją do czegoś zmuszasz. Znów zaczną się plotki, a sam wiesz, ile cię one kosztowały. - Życzę jej wszystkiego najlepszego - wtrącił sir Thomas. - I temu szczęściarzowi, który pojmie ją za żonę. Co za nie zwykła dziewczyna. Prawdziwa piękność. Pełna wdzięku, tem peramentu i do tego majętna... - Popatrzył lekceważąco na swoją synową. Peter milczał, jednak usłyszawszy te słowa, zwrócił się do żony:
- Chodź, zatańczymy, Rosalind. Uwielbiam z tobą tańczyć. Rzucił wyzywające spojrzenie ojcu i poprowadził Rosalind na parkiet. Przez pozostałą część wieczoru Jossie robiła dobrą minę do złej gry. Prowadziła wesołe rozmowy, nie omijała żadnego tań ca, starając się nie dopuścić do siebie myśli o tym, jak wiele sił i emocji kosztowało ją spotkanie z ojcem i Radstockami. Jed nak po pewnym czasie lord Veryan oznajmił, że Jossie może sobie tańczyć do rana, jeśli tylko ma na to ochotę, ale on idzie do domu z zamiarem położenia się do łóżka i osobiście radzi jej, by poszła w jego ślady. Tak więc trójka z Charles Street, z wyjątkiem Iva, który jako adiutant księcia musiał pozostać do końca balu, stosunkowo wcześnie opuściła przyjęcie. Chociaż Jossie zaraz po powrocie do domu położyła się do łóżka, długo nie mogła zasnąć. Wciąż towarzyszyło jej napięcie; nie potrafiła się odprężyć. Zbyt wiele wydarzyło się tego wieczoru. Tańczyła z bohaterem Anglii, człowiekiem, który ura tował Europę, pokonał wielu francuskich generałów w Hiszpa nii i w końcu Napoleona pod Waterłoo. Już samo to wspomnie nie mogło przyprawić o bezsenność. Pozostawała jednak cała reszta, niedająca powodu do chwa ły, lecz nie mniej poruszająca. Dane jej było raz jeszcze spotkać wszystkie postacie dramatu, który rozegrał się w dniu dwu dziestych pierwszych urodzin Petera. Do tej pory marzyła o re wanżu, o triumfie. Ivo zadbał o to, żeby wypadła jak najkorzys tniej. Jednak wydarzenia sprzed roku były już dla niej bardzo od ległe. Obawiała się spotkania z ojcem, niedoszłymi teściami i Peterem, za wszelką cenę chciała udowodnić im, że mylili się w swych ocenach. Ten cel przez ponad rok dawał jej siłę do ży cia, mobilizował w trudnych chwilach. Teraz, kiedy było już po
wszystkim, Jossie doświadczyła rozczarowania. Dawna Jossie tańczyłaby z radości, ciesząc się zemstą, konsternacją wrogów. Tymczasem po drodze zniknęła dziewczyna zapatrzona w ojca i wmawiająca sobie, że kocha się w Peterze; zrozpaczona i przekonana, że jej życie się skończyło, kiedy obaj ją odrzucili. Dawna Jossie po prostu już nie istniała... Kto zajął jej miejsce? Wstała, rozsunęła zasłony i otworzyła okno wychodzące na pu stą o tej porze ulicę. Była pogodna noc; widziała nad sobą niebo usiane gwiazdami. Słaby blask księżyca oświetlał Charles Street. Gdzie podziewał się Ivo? Może spędzał czas u boku lady Alicii? A może jakaś inna kobieta dawała mu rozkosz tej nocy? Zdała sobie sprawę, że jej sukcesy towarzyskie, triumf nad Peterem i ojcem, nie miałyby dla niej znaczenia, gdyby nie widział tego Ivo. Odda łaby całe uwielbienie, które dostrzegała w oczach innych męż czyzn, całe zdumienie malujące się na twarzach Radstockow, za jedno spojrzenie Iva; takie, jakim obdarzał lady Alicie i inne swe kobiety. Wiedziała, że się nie doczeka. Była dla niego jedynie przy jaciółką, podopieczną. Nagle jej uwagę przyciągnęła samotna postać idąca Charles Street w stronę domu. To był Ivo. Miał pochyloną głowę jak człowiek pogrążony w rozmyślaniach. Jossie cofnęła się niezna cznie, jednak nie przestała go obserwować. Sprawiał wrażenie zmęczonego. Potem, ku swemu przerażeniu, zobaczyła drugie go mężczyznę, z grubym kijem w ręku, dobiegającego do Iva z tyłu. Serce zamarło jej w piersi. - Ivo! - krzyknęła przerażona. Ivo uniósł głowę, odwrócił się i dzięki temu udało mu się częściowo uniknąć morderczego ciosu. Wywiązała się krótka, ostra bójka, zakończona ucieczką napastnika. Ivo przez chwilę stał nieruchomo, po czym ruszył w stronę domu. Zachwiał się jednak i musiał chwycić się poręczy schodów. Był ranny. Jossie
narzuciła na siebie peniuar i pędem zbiegła ze schodów. Dopad ła drzwi w- chwili, gdy otwierał je służący. Ivo niemal wpadł do środka. - Nie stój tak! Pomóż mi! - krzyknęła do służącego. Zapro wadzili Iva do najbliższego pomieszczenia, do biblioteki na par terze. Tam pomogli mu usiąść w fotelu. Jęknął, opadając na oparcie. Nadszedł drugi służący, niosąc lampę z holu, potem wyjrzeli następni. - Musimy mieć wodę i bandaże - powiedziała Jossie, uważ nie przyglądając się ranie z tyłu czaszki Iva. - Obudźcie ojca lorda Trencharda! Pośpieszcie się! - Nie budź nikogo, Foster - powiedział z wysiłkiem Ivo. Nie chcę denerwować ojca ani ciotki. Ich pokoje znajdują się w tylnej części domu, na pewno niczego nie słyszeli. Powiedz, żeby inni służący wracali do łóżek. - Ale czy nie powinniśmy posłać kogoś w pościg za czło wiekiem, który cię zaatakował? - To na nic. Jest już daleko stąd. Na szczęście nie udało mu się niczego ukraść. Ty też powinnaś pójść do łóżka, Jossie. - Nie ma mowy! - Odwróciła się w stronę mężczyzny nio sącego miednicę z wodą i bandaże. - Postaw to tutaj. Nastąpiły trudne chwile. Jossie starała się postępować jak najdelikatniej, jednak włosy Iva były poplamione krwią i oczy szczenie rany zabrało jej sporo czasu. Na szczęście w połowie zabiegu nadszedł kamerdyner Iva. Przez chwilę w milczeniu ob serwował Jossie, po czym zaproponował pomoc. - Pozwól mu. Kealy się na tym zna. Był ze mną w Hiszpa nii. - Ivo usiłował się uśmiechnąć. - Widział dużo gorsze rany. Każ przynieść brandy, a potem wracaj do łóżka. Rano będę zdrów jak ryba. - Popatrzył na służących. - Sprawdźcie, czy drzwi są zamknięte, a potem też idźcie spać. Dziękuję za po moc. Dobranoc.
Jossie podeszła do stolika, na którym stała karafka, i nalała małą porcję. Ivo lodowatą ręką sięgnął po szklaneczkę. Był bar dzo blady. - Ivo! - Przyłożyła mu szklaneczkę do warg, upewniła się, że wypił łyk i odstawiła naczynie. Potem owinęła kolana Iva kaszmirową chustą, którą zauważyła na oparciu fotela, uklękła na podłodze, ujęła ręce Iva i przycisnęła do piersi. Wciąż zastanawiała się nad tym, co wydarzyło się przed kil koma dniami. Popatrzywszy na Iva, z błysku w jego oczach od gadła, że myśli o tym samym. Uśmiechnęła się do niego. Tym razem nie czuła żadnego zagrożenia, przymusu. Pragnęła tylko pocieszyć go. To było bardzo miłe uczucie. Ivo przymknął oczy... Przez dłuższy czas w pokoju panowała cisza; słychać było tylko odgłosy krzątaniny kamerdynera. - Myślę, że to wystarczy, milordzie - powiedział w końcu Kealy. ~ Na szczęście to tylko powierzchowna rana. Jutro pra wie nic nie będzie widać. Ivo otworzył oczy i popatrzył na Jossie. Wysunął dłonie z jej rąk i powoli przesunął palcami po jej policzku, a potem ujął podbródek, zaglądając przy tym w oczy. Po chwili wyprostował się. - Dziękuję, Kealy - powiedział. - Proszę, odprowadź pannę Calverton do jej sypialni, a potem wróć tutaj i posprzątaj. My ślę, że z twoją pomocą uda mi się dojść do swego pokoju. - Ależ Ivo! - Rób, co ci mówię. Pozwól Kealy'emu się odprowadzić. Nikt nie może cię tu zastać. - Był zmęczony, ale w jego głosie pobrzmiewało zdecydowanie. Posłusznie wstała i pokiwała gło wą. Ivo nie chciał zostać oskarżony o skompromitowanie Jos sie; trudno było mu się dziwić. - Dobranoc - powiedziała sztywno. Teraz, gdy sytuacja by ła opanowana, powoli docierało do niej, co się zdarzyło. Słowa
z trudem przechodziły jej przez ściśnięte gardło. - Dobrze, że to nie jest groźna rana. - Dzięki tobie. Byłem tak zmęczony, że prawie spałem. Gdyby nie twój krzyk, w ogóle bym się nie bronił. Pokiwała głową. Keały otworzył przed nią drzwi. Wyszła z biblioteki i zaczęła wstępować na schody. Kiedy doszła do drzwi sypialni, popatrzyła na kamerdynera. - Nie pozwól swemu panu się przemęczać - powiedziała. - Na pewno zrobię co w mojej mocy. Problem polega na tym, że nie wiem, jak go powstrzymać. Mam nadzieję, że szyb ko wydobrzeje. Ta rana to nic poważnego w porównaniu z in nymi z przeszłości. Uśmiechnęła się. - Dziękuję, Kealy. Dobranoc. Znalazłszy się w sypialni, zdjęła peniuar i obejrzała go uważnie. Rękawy były umazane krwią Iva. Tej nocy mogła go stracić na zawsze. Uśmiechnęła się. Wszystkie próby nie dopuszczenia do zakochania się w Me zdały się na nic! Było już za późno. To już się stało. Ufała mu, była mu wdzięcz na, bardzo go szanowała... to wszystko prawda. Miała jednak dla niego również słodką czułość, a poza tym w jego obecności odczuwała gwałtowne pożądanie, pragnęła jak najdłużej prze bywać w jego obecności, opiekować się nim, dzielić z nim życie. Zdała sobie sprawę, że te wszystkie uczucia drzemały w niej od początku. To właśnie dlatego tak żywo reagowała na poca łunki Iva, a tak niechętnie przyjmowała pieszczoty Petera. Była jednak wtedy ślepa, naiwna i niczego sobie nie uświadamiała. Teraz wszystko stało się dla niej oczywiste. Jej miłość do Iva Trencharda nie była uczuciem naiwnej dziewczynki. Tęskniła teraz do wszystkiego, co obejmowała miłość, do wspaniałej har monii dusz i ciał. Pragnęła, by Ivo został jej kochankiem, mę-
żem, przyjacielem na resztę życia. Właśnie on, nikt inny. Boże, jaka była głupia! Jak strasznie, bezdennie głupia! Położyła się do łóżka. Zastanawiała się nad tym, co zdarzyło się w bibliotece; co Ivo miał na myśli. Patrzył na nią poważnym, trochę smutnym wzrokiem, niemal tak jak przy pożegnaniu... Uznała tę myśl za absurdalną. Z pewnością po prostu bolała go głowa. Objęła się ramionami, wspominając chwilę, gdy tuliła do siebie ręce Iva, pragnąc ogrzać go swym ciepłem... W końcu zasnęła. W tym czasie Ivo dowlókł się do swego pokoju i zdjął zaplamiony frak i koszulę. Potem, pomimo protestów, odprawił Kealy'ego i włożywszy szlafrok, usiadł w fotelu przy oknie. Bolała go głowa, mięśnie i kości, jakby od dwóch tygodni sie dział w siodle, jednak dawno już nie czuł takiego ożywienia. Udało mu się zrealizować plan pomocy Jossie. Tak jak prze widział, odniosła w Londynie wielki sukces i została powszech nie uznana za osobę godną miejsca w najwyższych kręgach to warzyskich. Co więcej, pomógł jej też udowodnić swą wartość ludziom, którzy tak boleśnie ją zranili na przyjęciu urodzinowym. Teraz musiała czuć się dużo lepiej... w każdym razie miał taką na dzieję. Czasami odnosił wrażenie, że Jossie chodzi nie tylko o uznanie, ale i o zemstę, jednak tego wieczoru z ulgą musiał przyznać się do pomyłki. Bezwiednie się uśmiechnął. Mała spryciula, życzyła Radstockowi i jego żonie tyle szczęścia, na ile zasłużyli. Trzeba było widzieć ich miny. Westchnął. Cóż w takim razie pozostało mu do zrobienia? Może powinien taktownie zniknąć ze sceny? Jossie zapewne wkrótce zapomni o tym, że chce pozostać w panieńskim stanie. Mogła teraz wybierać kawalerów do woli i z pewnością zgodzi się zostać żoną jednego z nich...
Wyprostował się gwałtownie. Do diabła! Tak nie może być! Jossie należy do niego. Nie mógł pozwolić na to, żeby wyszła za jakiegoś młokosa, który nigdy w pełni nie doceni jej walo rów. Mogła być za młoda dla Iva Trencharda, ale któż inny bę dzie w stanie zauważyć jej przymioty? Kto będzie patrzył na nią takim wzrokiem, obroni ją przed niebezpieczeństwem i nig dy jej nie zawiedzie? Nie mógł postępować zbyt pochopnie. Jeśli zdecyduje się na małżeństwo z Jossie, będzie to oznaczało konieczność zmiany dotychczasowego trybu życia. Będzie musiał zrezygnować z flirtowania, podbojów, romansów. Miał prosty wybór - do brze znane, beztroskie życie kawalera albo małżeństwo z Jossie. Czy dojrzał już do podjęcia decyzji? Uśmiechnął się z żalem. Adam miał rację. To nie była kwestia wyboru. Małżeństwo przestało wydawać mu się obo wiązkiem, pułapką, ograniczeniem wolności. Zycie z Jossie da łoby mu wszystko, czego pragnął, i nic nie mogło mu tego za stąpić. Tak, był gotowy. Powinien był już wcześniej zdać sobie z te go sprawę. Dając Jossie nauczkę w ogrodzie w Manchester House, gratulował sobie opanowania. Jednak potem drogo za to zapłacił. Prześladował go widok pełnych wyrzutu oczu Jossie, słyszał jej przerażony głos, a, co gorsza, nie był w stanie zapo mnieć jej gibkiego ciała... Mając nadzieję na to, że oderwie się od tych myśli, odwiedził lady Alicię. I co się stało? Mimo swego uroku i doświadczenia wydała mu się nieatrakcyjna. Cała wizyta była jedną wielką kompromitacją, a w dodatku lady Alicia nig dy nie wybaczy mu jego zachowania. Potem włóczył się ulicami Londynu aż do świtu... Uznał, że żyjąc z Jossie, nie będzie odczuwał potrzeby szu kania wrażeń gdzie indziej. Musiał tylko ją przekonać, że jest najodpowiedniejszym kandydatem i że są dla siebie stworzeni.
Poza tym czekała ją jeszcze jedna, najważniejsza lekcja. Ivo Trenchard miał być jej jedynym mężczyzną, jedynym kochan kiem, mężem, ojcem jej dzieci. Świtało. Ivo wstał i popatrzył na ulicę. Nareszcie wiedział, czego oczekuje od życia. Musiał tylko postarać się to osiągnąć, postępując bardzo ostrożnie. Jossie może zgodzić się na mał żeństwo z przyjaźni, kierując się wdzięcznością, a nawet po to, by uniknąć samotności. Mając w pamięci ich spotkania, czuł, że uda mu się nakłonić ją do małżeństwa. To jednak nie wystar czało. Chciał, żeby wyszła za niego z miłości, gotowa oddać mu serce, duszę i ciało. Żaden inny powód nie wchodził w rachubę. Musiała kochać go równie mocno i bezgranicznie jak on ją. Jak jednak, zważywszy na swą reputację, miał przekonać Jossie o szczerości? Następnego dnia w południe, czyli porze, o której dom bu dził się do życia, Ivo znów został sam. Nikt nie zorientował się, co zdarzyło się poprzedniej nocy. Przy powitaniu Jossie uniosła pytająco brwi, jednak tylko się uśmiechnął i zaprosił ją na po południową przejażdżkę. - Jossie powiedziała mi, że Radstockowie chcą nas odwie dzić - oznajmiła lady Frances. - Nie mam nic przeciwko wizy cie sir Thomasa i lady Radstock, ale wolałabym nie oglądać tu Petera i jego żony. Obawiam się jednak, że będę do tego zmu szona, skoro są na tyle zuchwali, że zamierzają przyjść. Myślisz, że mogą się tu zjawić po południu, Ivo? - Nie ustaliliśmy dnia, ale wydaje mi się, że zaczekają z tym parędni. - Peregrine zapowiedział się na dzisiejsze popołudnie. Po wiedziałam Rupertowi, że należy traktować go uprzejmiej. Wczoraj wieczorem nie był zbyt miły. Uważam, że nie powinien nieustannie porównywać go z tobą... widzę, że Perry'emu to się
nie podoba. Podobno dobrze mu się powodzi w Derbyshire. Czemu twój ojciec nigdy o tym nie mówi? - Urwała, po czym podjęła: - Wczoraj wieczorem mieliśmy wielką uroczystość. Byłam z ciebie bardzo dumna. Widać było, że książę bardzo wy soko cię ceni. - Zmieniłabyś zdanie, gdybyś usłyszała, co mi mówi. No, ale przynajmniej jedna osoba z naszego grona zyskała wczoraj całkowitą aprobatę księcia. - I nic w tym dziwnego. Jossie, wyglądałaś cudownie, a tań czyłaś bosko. Byłam z ciebie taka dumna! Kiedy Ivo cię odpro wadził, powiedziałam Perry'emu, że stanowicie bardzo piękną parę. - Mój brat z pewnością był zachwycony tą uwagą - stwier dził cierpko Ivo. - Udało ci się dopiec mu w stylu ojca. Później, po południu, siedząc obok Iva w faetonie, Jossie za pytała: - Co zaszło między tobą a Peregrine'em? Dlaczego tak chłod no się do siebie odnosicie? Ivo natychmiast spochmurniał. - To stare sprawy. Dawniej byliśmy dobrymi przyjaciółmi, ale trzy lata temu bardzo mi zaszkodził. - Co takiego zrobił? - Przez niego ojciec nie chciał mnie widzieć. Trwało to ponad rok i przypadło akurat na czasy przed Waterloo... Trudno mi to wybaczyć. Wolałbym o tym nie mówić - dodał zdecydo wanym tonem. - Lepiej powiedz mi, co sądzisz o spotkaniu z twoim ojcem i całą resztą? Czułaś satysfakcję? Myślisz, że udało ci się im „pokazać"? - Tak! Nigdy bym się nie spodziewała, że wszystko się tak ułoży. Jeszcze raz ci dziękuję. Nawet nie wiesz, jaka ci jestem wdzięczna, ale...
- Nie chcę, żebyś bytami wdzięczna. - To nonsens. Zawdzięczam ci prawie wszystko. A jednak... - Co? - Sir Thomas był bezpośredni jak zwykle, ale pozostali nie sprawiali wrażenia szczęśliwych, prawda? - A sądziłaś, że będą? - Chyba nie... - Zamilkła na chwilę. - Tylko że dawniej Pe ter zawsze mnie szukał, kiedy było mu smutno. - A teraz ma żonę - powiedział Ivo, dobitnie akcentując sło wa. - Udało ci się osiągnąć cel. Teraz musisz zostawić ich w spokoju. - Oczywiście. Wiem o tym. W każdym razie zasługuje na to, żeby być trochę nieszczęśliwym, prawda? Ivowi bardzo nie podobało się to nagłe zainteresowanie Jossie stanem ducha Petera Radstocka. Widocznie mylił się, przy puszczając, że Jossie szybko oderwie się od wspomnień. - W ogóle nie obchodzi mnie, co czuje Peter Radstock. Cie bie też nie powinno to obchodzić. Czas o tym zapomnieć. Jossie zaniepokoił lodowaty ton głosu Iva. - Masz rację - przyznała z ożywieniem. - Wybierasz się na przyjęcie do księżnej Sutherland? - Jossie... - Czy pojedziesz z nami do Vauxhall? Perry wynajął łódź. - Nie pójdę ani tu, ani tu - niemal warknął. - Zamierzam spotkać się z pułkownikiem Ancroftem. Możemy wracać? Zrezygnował z poważnej rozmowy z Jossie. Wszystko wskazywało na to, że wybrałby nie najlepszy moment. Po powrocie na Charles Street ze zdumieniem stwierdzili, że lady Frances podejmuje herbatą gości - Radstockow oraz Perry'ego. Jossie usiadła obok sir Thomasa i wkrótce pogrążyła się
w rozmowie o zmianach, jakie zamierza on wprowadzić w go spodarstwie. - Sir Thomasie! Jestem pewna, że rolnictwo jest jednym z ostatnich tematów, na jakie Jossie - czy może powinnam zwracać się do ciebie „Heleno" ma ochotę rozmawiać w Lon dynie - zwróciła mu uwagę żona. - Dla mnie zawsze będzie Jossie, lady Radstock. A poza tym wciąż zna się na gospodarstwie. Zawsze miałem z nią o czym rozmawiać. - Popatrzył na Rosalind, która siedziała obok lady Frances, blada i przygaszona, a potem na Jossie i westchnął. To były piękne czasy. Nigdy nie byłem pewien, które z was pier wsze coś przeskrobie, ty czy Peter. Ależ z was była para! Trudno było się dziwić, że po tych słowach w salonie zaległa cisza. Przerwała ją lady Radstock, która zmierzyła męża suro wym spojrzeniem. - Powiedz mi, u której modniarki zamawiasz suknie, Hele no. Ta, którą miałaś na sobie wczoraj wieczorem, była prze piękna. Lady Frances chętnie podjęła temat i panie zaczęły rozpra wiać o modzie. Po pewnym czasie temat znudził Jossie. Rozej rzała się dookoła. Ivo i jego ojciec byli zajęci rozmową z sir Thomasem. Perry siedział w fotelu i w milczeniu przyglądał się całej trójce. Peter stał przy oknie, zwrócony tyłem do sali. Bez zastanowienia podeszła do niego. Odwrócił się. - Nie widziałem, żeby mój ojciec był taki szczęśliwy od czasu.., - Urwał, po czym dodał: - Od czasu przyjęcia z okazji osiągnięcia pełnoletności. Nigdy mi nie wybaczył. - Tak mi przykro. Peter roześmiał się gorzko. - Jest ci przykro. Jak możesz mówić coś takiego, Joss! Są dzę, że ty też nigdy mi nie wybaczysz. .- Już ci wybaczyłam.
- I ja mam w to uwierzyć? Postąpiłem okrutnie. Sam sobie nie potrafię tego wybaczyć. - Muszę przyznać, że to było okrutne - powiedziała Jossie, uśmiechnąwszy się smutno. - Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że w gruncie rzeczy wyświadczyłeś nam przysługę. Nie pasowaliśmy do siebie. - Położyła mu rękę na ramieniu. Musisz sobie wybaczyć, Peter. Bądź szczęśliwy. - N-nie mogę - odpowiedział zduszonym głosem. - Dlaczego? - Nie mogę tutaj ci o tym powiedzieć, Joss, ale bardzo chciałbym z tobą porozmawiać. Muszę z kimś porozmawiać. - Uważaj. Twoja mama na nas patrzy, Peter uśmiechnął się do wspomnień. - Dawniej często to powtarzałaś, pamiętasz? - Pamiętam. Znów spoważniał. - Proszę cię, Jossie, moglibyśmy się gdzieś spotkać? Daw niej zawsze mi pomagałaś. Pomóż mi teraz. - Prosisz mnie o bardzo wiele. - Zbyt wiele? - Patrzył na nią z niepokojem; odżyły wspo mnienia. Nie była w stanie mu odmówić. - Gdzie możemy się spotkać? - Może w parku? Jutro rano? - Dobrze. Często jeżdżę tam konno. Możemy wybrać się ra zem. To co, dziesiąta? - Dziesiąta. Wiem, że nie zasługuję na to, ale nie mam do kogo się z tym zwrócić. Jossie ze zrozumieniem pokiwała głową. Był najwyższy czas zakończyć tę rozmowę. Lady Radstock wyraźnie zaczynała się niepokoić. Jossie zauważyła też, że przygląda im się Peregrine. Ivo wydawał się pochłonięty rozmową z sir Thomasem. - A więc do jutra - powiedziała.
Tymczasem żaden istotny szczegół nie umknął uwagi Iva, jednak nieudana próba podjęcia poważnej rozmowy z Jossie sprawiła, że czuł się nieco zagubiony. Wspólna wyprawa do Vauxhalł mogła stworzyć szansę na dyskusję, jednak nie wypa dało mu odmówić wizyty u pułkownika Ancrofta. Od czasu Waterloo często się spotykali, najpierw w Paryżu, a teraz w Lon dynie, gdzie obaj wciąż pełnili funkcję adiutantów księcia. Ivo coraz bardziej lubił pułkownika. Czuli się na tyle swobodnie w swoim towarzystwie, że przy kolacji tego wieczoru Ancroft zaczął droczyć się z Ivem na temat Jossie. - Coś mi się wydaje, że w końcu wpadłeś. Nie sądziłem, że dożyję tej chwili. Wcale ci się nie dziwię. To urocze stworzenie. Jeśli cię zechce, będziesz mógł się uważać za szczęściarza. - Jestem podobnego zdania. Nie wiem tylko, czy uda mi się ją nakłonić do tego, żeby potraktowała mnie poważnie. Pułkownik Ancroft roześmiał się. - Wiem, że to może być trudne, ale możesz winić za to wy łącznie siebie. Mimo wszystko wydaje mi się, że wszystko uło ży się po twojej myśli. Mam nadzieję, że będę wtedy w Londy nie i zobaczę to na własne oczy. - Wyjeżdżasz? - Niedługo. Pewne sprawy wzywają mnie na północ. - Puł kownik Ancroft westchnął i z rozmarzeniem zapatrzył się w kie liszek wina. - Nie mogę już zwlekać, chociaż bardzo chciałbym opóźnić ten wyjazd. Ivo odczekał chwilę. - Czy twoja podróż ma coś wspólnego ze śmiercią lorda Coverdale? - zapytał ostrożnie. - Kto ci o tym powiedział? Sam się domyśliłeś? - Książę mi o tym napomknął. Zostałeś spadkobiercą? Pułkownik Ancroft wstał i zaczął niespokojnie przechadzać się po pokoju.
- Tak, do diabła, tak! I bardzo tego żałuję! Czułem, że będę musiał tam wrócić, chyba że najpierw dopadłby mnie Napoleon. Był tak rozgoryczony, że Ivo chciał jak najszybciej zmienić temat. - Jak tam pojedziesz? Przecież chyba nie wozem zaprzężo nym w muły? - Nie, do licha! Dobrze, że nastał pokój, bo nie muszę już korzystać z hiszpańskich mulów. Udam się tam własnym powo zem. I zabiorę swoje konie. - To oznacza wolniejszą podróż. Więcej przerw na odpo czynek... - Hm... Nie będę sam. Zgodziłem się towarzyszyć komuś w podróży na północ. Pewnej damie. - Zapewne przyjaciółce rodziny? - próbował się domyślić Ivo. - Nie. W ogóle jej nie znam - odpowiedział pułkownik Ancroft. - Jest wdową. - Aha. Pułkownik Ancroft roześmiał się. - Myślałem, że to cię zaintryguje. Obawiam się, że muszę cię rozczarować, Ivo. Nie ma w tym nic intrygującego. To star sza, niedołężna dama, w dodatku bardzo nerwowa. Wiezie pro chy męża do jego rodzinnej wioski na północy i boi się, że może zostać napadnięta w drodze. Ivo osłupiał. - I zgodziłeś się nią zaopiekować? - Zgodziłem się jej towarzyszyć. Ma służących. - Widząc zdziwienie na twarzy Iva, wyjaśnił: - Robię to dla przyjaciela, któremu wiele zawdzięczam. Dowiedział się, że jadę do York shire, żeby podjąć nowe zadanie. - Pułkownik sposępniał. Tak, to oznacza, że podróż potrwa dłużej, ale wcale tego nie żałuję. Nie śpieszy mi się do Yorkshire, z tym miejscem wiążą
się bolesne dla mnie wspomnienia. Towarzysząc tej damie, przynajmniej nie będę nieustannie myślał o swoich problemach. - Kiedy zamierzasz wyjechać? - Nie jestem pewien. Jeszcze nie przybyła do Londynu. Przed wyjazdem koniecznie chciałbym się z tobą jeszcze zoba czyć. Życzę ci szczęścia z panną Calverton.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Następnego ranka, gdy Jossie wjechała do parku, czekał już tam na nią Peter. Najwyraźniej przyjechał dużo wcześniej - za równo on, jak i jego koń byli niespokojni. - Pojedziemy do końca parku? - zapytała. - Dobry pomysł - to zwierzę potrzebuje ruchu, ja zresztą też. Chciałbym porozmawiać z tobą na osobności - powiedział, patrząc na stajennego Jossie. Zawahała się, po czym poleciła służącemu, by zaczekał przy bramie. - Puśćmy się galopem, Peter. Szybko ruszyła przed siebie ścieżką do konnej jazdy. Doje chali do ogrodzenia i zatrzymali się. Mało kto zapuszczał się w tę część parku. - To było wspaniałe. Ale, na litość boską, nikomu nic nie mów. Gdyby dowiedziały się o tym brukowce, byłabym skoń czona. Damy z towarzystwa mogą pozwolić sobie najwyżej na spokojny kłus. Peter popatrzył na nią z podziwem. Jossie była uroczo zaró żowiona, jej oczy błyszczały i uśmiechała się do niego jak daw niej... - Jossie! - zawołał. - Co chcesz mi powiedzieć? - zapytała z rezerwą w głosie. - Uprzedzam, że nie chcę słuchać żadnych niedyskrecji, Pete rze. Nie próbuj być nielojalny. - Nie chcę być nielojalny - zapewnił ją pośpiesznie. - Ko cham Rosalind. Wciąż ją kocham. Mimo że... - Urwał, a po
krótkiej przerwie wyrzucił z siebie rozpaczliwie: - Potrzebuję twojej pomocy! Muszę to wszystko jakoś poukładać. Zapew niam cię, że bardzo kocham Rosalind. - To dobrze. Nie rozmawiałabym z tobą, gdyby było ina czej. Dlaczego jestem ci potrzebna? Dlaczego nie chcesz poroz mawiać z nią? - Ona jest częścią problemu. - Znów zamilkł. - Na litość boską, Peter, wyduś to z siebie wreszcie! Nie ma my dużo czasu. Sprawiał wrażenie zranionego jej zniecierpliwieniem, ale zmusił się do opanowania. Jossie wysłuchała smutnej, typowej opowieści. Ojciec Petera nie akceptował wyboru syna. a cho ciaż otwarcie nie dokuczał Rosalind, rzadko był dla niej miły. Lady Radstock robiła, co tylko mogła, by dziewczyna czuła się jak w rodzinie, jednak jej starania utrudniał fakt, że matka Ro salind spędzała mnóstwo czasu ze swą córką. - Myślałam, że lady Radstock lubi panią Cherton? - Lubiła. Pani Cherton jest teraz panią Morley z Calverton Manor i pragnie królować w okolicy. Mojej mamie wcale się to nie podoba, a ja się jej nie dziwię! - oznajmił z oburzeniem Pe ter. — Mama była pierwszą damą Lyne od czasu śmierci lady Calverton. A poza tym twój ojciec nie jest właścicielem po siadłości. - Owszem - przyznała Jossie. - Pani Cherton musiała prze żyć nieprzyjemne rozczarowanie. Peterze, to są błahostki. Nie wierzę, żeby twoja mama była tak tym przejęta, by wyżywać się na Rosalind. - To jeszcze nie wszystko. Pani Morley nieustannie mnie krytykuje. Daje mi do zrozumienia, że poświęcam zbyt mało czasu Rosalind, że nie kupiłem jej odpowiednio dużo sukienek, że... och, wszystko robię źle. Jossie pomyślała, że matka Rosalind istotnie jest głupia. Kry-
tykowaniem zięcia mogła jedynie całkowicie zrazie do siebie lady Radstock. - Wszyscy wiercą mi dziurę w brzuchu. Ojciec chciałby, że bym spędzał więcej czasu w posiadłości. Rosalind nie rozumie, dlaczego nie poświęcam jej każdej minuty. Mama nie może po jąć, dlaczego pozwalam Rosalind spędzać tak wiele czasu z matką. Co mam robić? - Dlaczego mówisz o tym właśnie mnie? Co ja mogę zrobić? - Nie wiem... Może szepnij słówko swemu ojcu albo ma cosze? Porozmawiaj z moją mamą? A może... - Twarz Petera poweselała. - Porozmawiaj z Rosalind. Wyjaśnij jej, że jazda po terenach majątku jest dla mnie bardzo ważna. - Dobrze wiem, dlaczego jeździsz konno, bratku. Bo to lu bisz. Dlaczego nie zabierasz z sobą Rosalind? - Ona nie jest taka jak ty. Nie lubi ostrej jazdy. Jossie poczuła ściskanie w żołądku na myśl o przejażdżkach z Peterem po wzgórzach i dolinach wokół Lyne St Michael. By ła wtedy taka szczęśliwa, beztroska... życie na wsi wydawało jej się wtedy tak wspaniałe... W Londynie prawie zupełnie o tym zapomniała. Zmusiła się do opanowania. - Absolutnie nie mogę tego zrobić. To niedobry pomysł. Moim zdaniem powinieneś odnowić Dower House i tam zamie szkać. Ty i twoja żona potrzebujecie czasu dla siebie, z dala od obu matek. Nie brak ci pieniędzy, więc pozwól Rosalind kupić więcej ubrań, zabierz ją do Bath, żeby wybrała dla siebie nowe suknie... Albo, jeszcze lepiej, kup jej kilka sukni tu, w Londy nie. Jeśli chcesz, mogę ją polecić madame Rosie. Mówię poważ nie, Peterze. Ubrania są bardzo ważne dla Rosalind. Naprawdę warto poświęcić trochę czasu i pieniędzy, żeby ją uszczęśliwić. A co do reszty... Spróbuj porozmawiać z lady Frances. Może zdziałać znacznie więcej niż ja.
- Nie mogę. Wiesz, co o mnie myśli, szczególnie po tym... Jossie pokiwała głową. Czuła, że tego nie uniknie. Peter za wsze zlecał innym załatwianie trudnych spraw. - Chcesz, żebym z nią porozmawiała? - Och, Jossie! Gdybyś tylko mogła! - Zobaczę, co powie. Tymczasem staraj się rozmawiać z Rosalind, kiedy nie ma przy niej jej matki. Być może wtedy zacznie cię słuchać. - Odczekała, aż niechętnie kiwnął głową. - Muszę już wracać na Charles Street - powiedziała. - Niedłu go wszyscy zaczną się zastanawiać, gdzie się podziewam. Posmutniał. - Ale przecież nie zdążyliśmy z sobą porozmawiać. Myśla łem, że pogadamy jak dawniej. Jossie popatrzyła na niego ze współczuciem, czuła jednak lekkie poirytowanie. Dlaczego nigdy dotąd nie zorientowała się, jak dziecinny i samolubny jest Peter? Musiała być ślepa. - Dawne czasy minęły - powiedziała ze zniecierpliwie niem. - To nie jest Lyne St Michael, my nie jesteśmy już dzieć mi, a w dodatku jesteś żonaty. Był tak niepocieszony, że dodała nieco uprzejmiejszym to nem: - Zrobię, co będę mogła. Ze względu na dawne czasy. Jesz cze dzisiaj porozmawiam z lady Frances. Pojadę też do madame Rosy. Możemy spotkać się jutro o tej samej porze? - Przy bramie. Będę czekał. Jossie! Odjeżdżała już, lecz odwróciła się w jego stronę. - Wiem, że nie powinienem prosić cię o pomoc - powie dział lekko zawstydzony. - Nie mam do kogo się zwrócić. Je stem ci bardzo wdzięczny. - Już to mówiłeś. Nie musisz czuć się moim dłużnikiem. Wyświadczyłeś mi przysługę. Nigdy nie bylibyśmy razem szczęśliwi. - Peter sprawiał wrażenie zdeprymowanego tą
szczerą odpowiedzią. Jossie przemknęło przez głowę, czy aby gdzieś w głębi serca Peter nie liczył na to, że odżyje stara mi łość. Zostało jej akurat tyle, żeby mu pomóc, lecz ani odrobiny więcej. Wracali w spokojniejszym tempie. Parę osób wybrało się na poranną przejażdżkę, między innymi Peregrine Trenchard. Po patrzył na nich z zaciekawieniem. Jossie poczuła, że się rumie ni, ale nie widziała potrzeby usprawiedliwiama się przed bratem Iva. Spokojnie odpowiedziała na jego pozdrowienie i pożegnała się z Peterem, nie wspominając jednak o następnym spotkaniu. Nie podobała jej się mina Perry'ego Trencharda. Istotnie, Peregrine Trenchard był bardzo poruszony tym, co zobaczył. Do tego stopnia, że o wszystkim opowiedział Ivowi. - Nie chcę się wtrącać, bracie - powiedział później tego dnia - ale na twoim miejscu poprosiłbym ciotkę Frances, żeby zwróciła uwagę Helenie. Nie powinna wybierać się na przejaż dżki po parku w towarzystwie młodych mężczyzn, zwłaszcza bez stajennego. Ludzie mogą wziąć ją na języki. Ivo zmierzył brata chłodnym spojrzeniem. - Nie wiem, dlaczego sam nie chcesz o tym porozmawiać z ciotką, Perry, albo nawet samemu przestrzec Jossie - zauwa żył spokojnie. - Przecież by cię nie ugryzła. Jeśli, jak przy puszczam, chcesz mi dać do zrozumienia, że Jossie ma jakieś schadzki, to czemu nie powiesz tego otwarcie? Mimo że starasz się to ukryć, jesteś tylko nędznym plotkarzem. Peregrine zaczerwienił się. - To śmieszne, że właśnie ty mówisz coś takiego! - Co chcesz mi zasugerować? - Tylko ty mogłeś powiedzieć ojcu o Charlotte Gurney i tym, że specjalnie cię z nim skłóciłem. Wiesz, że to z tego po wodu wysłał mnie do Derbyshire?
.- Nie wiem. Myślałem, że sam tam pojechałeś, bo nareszcie zrozumiałeś, że należy opuścić Sudiham. Nie powiedział mi ani słowa o tym, że zmusił cię do wyjazdu. Dlaczego jesteś taki roz goryczony? Co się stało? Myślałem, że podoba ci się w Derbyshire. - Owszem, ale nie podoba mi się to, że zostałem tam wy słany jak niegrzeczny uczeń, i to z powodu tego, co mu powie działeś. - Perry, ojciec nie jest głupcem. Sam potrafi wyciągać wnio ski. Jeśli chcesz wiedzieć, niczego mu nie mówiłem. Ani o Charlotte, ani nawet o twoich kłamstwach, które mnie z nim poróżniły. Poza tym, nawet gdybym tak zrobił, wcale by mu się to nie spodobało. Nie cierpi plotkarzy, podobnie jak ja. Co spra wia, że wracamy do najświeższego tematu. Przypuśćmy, że Jossie spotyka się z kimś w tajemnicy... w co zresztą wątpię. Jak myślisz, co mogę zrobić w tej sytuacji? - Myślałem, że ona ci się podoba. Ivo uważnie przyjrzał się bratu. - Owszem, nawet bardzo - przyznał spokojnym tonem. Zapewniam cię, że jeśli będziesz roznosił plotki na jej temat al bo w jakikolwiek sposób ją skrzywdzisz, nie będę tracił czasu na rozmowy z ojcem ani nikim innym, tylko porachuję ci kości. Perry roześmiał się nerwowo. - Nie musisz być taki nieprzyjemny. Nie miałem nic złego na myśli. Nie kłamałem. Widziałem ich razem w parku. Helenę i Petera Radstocka. - Cofnął się pośpiesznie, widząc, że Ivo po stępuje o krok, ze zmienioną nagle twarzą. Zatrzymał się gwał townie, a potem obrócił na pięcie i wyszedł z pokoju. Perry odetchnął z ulgą i uśmiechnął się. Lady Frances wcale nie okazała zrozumienia dla problemów Petera, choć Jossie łudziła się, że będzie inaczej.
- Jest zupełnie beznadziejny - orzekła. - Ładna buzia i nic więcej. Zero charakteru, zero zdecydowania, a do tego tępak. Nawet kołek w płocie mógł przewidzieć, że pani Cherton będzie teściową trudną we współżyciu i że należy w porę się przed nią zabezpieczyć. - Moja droga mamo chrzestna - powiedziała rozbawiona Jossie. - Ale co ten biedny Peter ma zrobić? - „Biedny Peter"! Naprawdę przechodzi ci to przez gardło? - Tak - odparła poważnie Jossie. Podeszła do chrzestnej i wzięła ją za rękę. - Dzięki tobie i Ivowi jestem znów zdrowa i spokojna. Nie potrafię chować do kogoś urazy... no, może z wyjątkiem małej pretensji do ojca. Poza tym całkowicie przebaczyłam wszyst kim. I naprawdę życzę im szczęścia, szczególnie Peterowi i Rosalind. - Chyba nie chcesz umrzeć młodo, Jossie? - zapytała po dejrzliwie lady Frances. - Mówisz jak wybranka bogów. To zbyt szlachetne słowa, godne świętej. - Na pewno nie. Nie wierzysz, że naprawdę jestem wdzięcz na za ocalenie? Gdyby to wszystko się nie wydarzyło, wyszła bym za mąż za Petera Radstocka i byłabym nieszczęśliwa przez resztę życia, nie wiedząc nawet dlaczego. Przyznaję też, że chy ba znalazłabym się na dnie, gdybyście mnie nie uratowali. Ale byliście tam i pomogliście mi, a ja zawsze będę wam za to wdzięczna. - Odczuwasz jedynie wdzięczność dla Iva? Jossie zawahała się. - Nie tylko. Nie chcę być nieuprzejma, ale nie chciałabym rozmawiać o tym, co czuję do Iva. - Uśmiechnęła się przepra szająco. - Zresztą ma to znaczenie tylko dla mnie. Czy możemy coś zrobić dla Petera? - Myślę, że już wyświadczyłaś mu wielką przysługę, cier-
pliwie wysłuchując jego skarg. Zgadzam się z tobą... młoda pa ra powinna mieć własny dom. Gdybyśmy byli teraz w Lyne St Michael, mogłabym porozmawiać z lady Radstock, ale w Lon dynie nie mam szans na taką rozmowę. Peter musi sam zadbać o swoje sprawy. Jest zanadto rozpieszczony. Doszły mnie słu chy, że spędza wiele czasu na wyścigach z przyjaciółmi albo na polowaniach. Ani ojciec, ani żona nie mają z niego wielkiej po ciechy. Mógłby ich zadowolić, gdyby mniej się skupiał na speł nianiu własnych zachcianek. - A co może zrobić w Londynie? - Dobrze mu doradziłaś, żeby częściej rozmawiał z Rosalind pod nieobecność jej matki, która niweczy jego starania. Ko niecznie przedstaw ich madame Rosie, chociaż nie wiem, czy zgodzi się przyjąć zamówienie dla Rosalind. Nie każda kobieta może być klientką madame. - Lady Frances nagłe spoważniała. - Uważaj! Jeśli żona Petera jest zazdrosna, z pewnością nie spo dobałyby jej. się wasze rozmowy. Od jutra nie wolno ci się z Peterem spotykać sam na sam. Pamiętając o przestrodze lady Frances, następnego ranka Jossie spotkała się z Peterem przy bramie i zadbała o to, by roz mowa była krótka i rzeczowa. Przekazała rady lady Frances, a potem powiedziała: - Byłam wczoraj u madame Rosy. Zgodziła się przyjąć Ro salind. Peter nie okazał specjalnej wdzięczności, chociaż Jossie długo musiała przekonywać modniarkę, żeby zajęła się nową klientką. - Sukienki! W czym to może pomóc? - wyraził wątpliwość. - Wiem, że nigdy nie przywiązywaliśmy wagi do strojów, ale mają one wielkie znaczenie dla twojej żony i musisz spró bować postawić się na jej miejscu - wyjaśniła cierpliwie Jossie.
- Suknia od jednej z najsłynniejszych londyńskich krawcpwych sprawi twojej żonie przyjemność i doda pewności siebie. Nawet ja to zrozumiałam. Udało ci się porozmawiać z Rosalind? - Próbowałem - powiedział ponuro. - Nie była zbyt skora do rozmowy. - W takim razie spróbuj jeszcze raz. Zapytaj, czy chciałaby pójść do madame Rosy. Wiem, o czym mówię. - Starając się podkreślić znaczenie swoich słów, pochyliła się ku niemu i mó wiła bardzo wyraźnie. Ż daleka można było nawet odnieść wra żenie, że tuli się do Petera. Ivo widział tę scenę. Wracał od Tattersallów i właśnie mijał bramę parku. Miał potwornego pecha. Tego ranka nie myślał o insynuacjach Peregrine'a. Gdyby o nich pamiętał, pojechał by inną drogą na Charles Street, by uniknąć podejrzeń o szpie gowanie Jossie. Niestety, zobaczył ją, pogrążoną w serdecz nej rozmowie z Peterem Radstockiem... drugi dzień z rzędu, jeśli Peregrine mówił prawdę. Ścisnął konia piętami i jak naj szybciej odjechał. Jossie była zbyt zajęta, żeby cokolwiek za uważyć. Po powrocie do domu Ivo uzmysłowił sobie, że aż się trzęsie z wściekłości. Już wcześniej był rozdrażniony, i to w dodatku z powodu Jossie. Dotychczas nie zależało mu naprawdę na żad nej kobiecie. Przez pewien czas, dopóki nie ochłonął, miotał się po pokoju niczym tygrys w klatce, wściekły na siebie i na cały ród niewieści. Jossie niemal całowała się z Peterem! Jak mogła próbować odzyskać Petera Radstocka? Czyż nie zdawała sobie sprawy, że to słaby, pozbawiony charakteru, niezdecydowany, rozpieszczony dzieciak? Radstock należał do tych, którzy nigdy nie dorastają, nawet jeśli dożywają sędziwego wieku... Czyżby Jossie chciała niańczyć go przez całe życie? Zapomniała, że jest żonaty? Pomału się uspokajał i spojrzał na to wydarzenie innymi
oczami. Jossie z pewnością nie chciała odciągnąć Petera od żony. Nie pozwoliłaby sobie na to, nawet jeśli nadal go ko cha. Była odważna i mogła nie dbać o konwenanse, lecz absolutnie nie można było tego powiedzieć o Radstocku. Mu siała wiedzieć, że Peter nie poradziłby sobie z poczuciem od trącenia przez lokalną społeczność, która z pewnością by go po tępiła. Dlaczego jednak spotykała się z nim w parku? Jeszcze nie dawno podejrzewał, że planuje zemstę. Może teraz też prowa dziła jakąś grę? Może chciała rozkochać w sobie Radstocka, by potem móc go odtrącić? Wykluczone! Jossie, którą znał, nigdy nie upadłaby tak nisko. Nalał sobie brandy?Pogrążony w rozmyślaniach, stał przy oknie, powoli sącząc alkohol. Czy miał rację, ufając swemu in stynktowi? Dziewczyna, którą znał przed lipcem zeszłego roku, była urocza - bezpośrednia, niepowtarzalna, odważna i wierna, a do tego mądra. Jednak w tamten lipcowy wieczór zawalił się jej dziewczęcy świat. Nic dziwnego, że zmieniła się i ona sama - czy aż na tyle, by chcieć zemsty na Radstocku? Miał nadzieję, że nie. Odstawił szklaneczkę i wolno zszedł na dół. Zachowywał się jak zadurzony głupiec. Musiał przyznać, że do szaleństwa kocha Jossie Morley, bez względu na to, czy jej postępowanie wyni kało z braku rozsądku, czy z żądzy zemsty. Wciąż się o nią tro szczył i był gotów jej bronić, pozostać jej opiekunem. Uśmie chnął się gorzko. Kto by pomyślał, że Ivo Trenchard, cyniczny, doświadczony stary wyga, niepoprawny kobieciarz, może tak głęboko zakochać się w Jossie Morley, że będzie gotów jej bro nić niezależnie od jej poczynań? Jego przyjaciele, londyńskie elity... wszyscy pękaliby ze śmiechu! Postanowił nie zastanawiać się nad reakcjami wielkiego
świata. Nie miały żadnego znaczenia. Będzie musiał porozmaw iać z Jossie, by ją ostrzec. Nie mógł ufać Peregrine'owi, który chętnie by mu zaszkodził. Ktoś inny też mógł widzieć scenę w parku. Niewinna rozmowa może okazać się groźną bronią w rękach zręcznego manipulatora. Perry dobrze wiedział, że ra niąc Jossie, zrani też brata, a z pewnością nie zamierzał się za stanawiać, czy nie ucierpią na tym inni. Ivo postanowił po rozmawiać z Jossie. Znalazł ją w bibliotece. Grała z lordem Veryanem w tryktraka. - Chodź tu do nas, Ivo! Uczcij to razem ze mną! Właśnie wygrałem z Jossie, a to zdarzą się niezmiernie rzadko. W czym możemy ci pomóc? .... - Serdecznie gratuluję. Chciałem zapytać Jossie, czy nie wybrałaby się ze mną na spacer. - Doskonały pomysł. Nie była w formie w czasie tej partii. - Poklepał Jossie po ręce. - Jesteś bardzo blada, moje dziecko. Za dużo balów i tym podobnych. Zbyt wielu książąt chce z tobą zatańczyć. Idź się przewietrzyć, to ci dobrze zrobi. Rozsiadł się wygodnie w fotelu, jednak uważnie obserwował parę wychodzącą z pokoju. Ivo zabrał Jossie do Hampstead, zostawił powóz pod opieką stangreta i spacerem udali się na wrzosowisko. Przez chwilę szli w milczeniu. Jossie była przygaszona, a Ivo zastanawiał się, jak ostrożnie zacząć rozmowę. - Widziałem cię dzisiaj wcześniej — odezwał się w końcu. - Gdzie? Nie zauważyłam cię. - Przy Chesterfield Gate, w parku. Nie jestem zaskoczony, że mnie nie widziałaś. Byłaś bardzo zajęta. - Byłam z Peterem. - Mam nadzieję, że nie jesteś w nim zakochana?
- Śmiało sobie poczynasz, Ivo! W takim razie należałoby podejrzewać, że wszyscy ludzie, którzy spotykają się w par kach, są w sobie zakochani. - Niewiele osób spotyka się o dziesiątej rano, a potem od jeżdża w siną dal, bez stajennego. Jossie zmrużyła oczy. - Nie zrobiliśmy tego dziś rano... cały czas rozmawialiśmy przy bramie. O tamtym spotkaniu musiałeś usłyszeć od Peregrine'a. - Wzbierała w niej złość. - Przysłałeś go tam, żeby nas szpiegował? A dzisiaj rano przyjechałeś, żeby przekonać się na własne oczy? - Zobaczyłem was przypadkiem. Czego on chciał? Władczy ton Iva pogłębił irytację Jossie. - Nie jestem pewna, czy masz prawo zadawać takie pytania - odparła lodowatym tonem. - Oczywiście, że mam. Zrobiłem co tylko w mojej mocy, żeby wprowadzić cię w najlepsze towarzystwo i nie zamierzam biernie się przyglądać, jak kompromitujesz się z powodu Radstocka! Czego on chciał, Jossie? Popatrzyła na niego w zamyśleniu. - Prosił o adres madame Rosy - odpowiedziała po chwili wahania. - Do diabła, to wcale nie jest zabawne! - Ja nie żartuję. To szczera prawda. Oczywiście chodziło też o inne sprawy, o których cię nie poinformuję. Ivo kopnął kamyk na ścieżce i zaklął pod nosem. Rozmowa zmierzała w niewłaściwym kierunku. Nie tak ją sobie zaplano wał. Popatrzył na Jossie. - Nie wyszło mi to - powiedział skruszony. - Owszem. Nie wiem, czemu jesteś taki wściekły. - Kiedy zobaczyłem cię z Radstockiem, prawie go cało wałaś!
Popatrzyła na niego, zdumiona. - Co się z tobą dzieje? Coś sobie uroiłeś! Nawet się nie dotknęliśmy. Nie zasługujesz na to wyznanie, ale daję ci słowo, że od tamtego lipca nawet nie pomyślałam o Peterze w ten spo sób. - W takim razie dlaczego się z nim spotykasz? - domagał się wyjaśnień. Zirytował ją ton jego głosu, jednak po chwili uśmiechnęła się kpiąco. - Uważaj. Zaczynasz się zachowywać jak zazdrosny mąż. To nieodpowiednia rola dla pierwszego uwodziciela Europy. - Przestań wykręcać się od odpowiedzi! Dlaczego się z nim spotykasz? Zawahała się, po czym oświadczyła stanowczo: - Nie mogę ci powiedzieć. To są sprawy pomiędzy Peterem a mną. - Westchnęła, widząc, że Ivo wciąż jest naburmuszony. - Uważam, że nie służy nam ten spacer. Chciałabym już wrócić do domu. Ivo nie ustępował, - Jeszcze chwila - powiedział, obracając Jossie tak, że sta nęła twarzą do niego. - Posłuchaj, dziewczyno! Do tej pory do pisywało ci szczęście. Ominęłaś pułapki zastawiane na debiu tantki. Ale nie wszyscy dobrze ci życzą i nawet najmniejszy skandal może ci zaszkodzić. Jeśli nie chcesz stracić wszystkie go, co udało ci się osiągnąć w ciągu ostatnich miesięcy, trzymaj się z dala od Petera Radstocka. Jossie tak rozsierdził ostry ton Iva, że uznała, iż nie powie mu o swoim postanowieniu, by już nigdy nie spotykać się z Pe terem sam na sam. - Nie pozwalam ci mówić, co mam robić! - wybuchnęła. - Będę się spotykać z Peterem, kiedy tylko będę chciała! Ivo ujął ją za ramiona i potrząsnął nią.
- Ty wstrętna złośnico. Czemu nie chcesz zrozumieć, że próbuję cię chronić? - Przestań traktować mnie tak, jakbym była dzieckiem! - za wołała ze złością. - Jestem dorosłą kobietą i wiem, co robię. Nie pozwalam ci się wtrącać w moje sprawy! Zostaw mnie w spokoju! Ivo zbladł. - Przepraszam - rzekł zraniony i rozgoryczony. - Nie przy szło mi do głowy, że potraktujesz moją troskę jako wścibstwo. Wracamy? W niezbyt dobrych humorach wyruszali na bal u lady Porchester. Tym razem jechali tam tylko w trójkę, jako że lord Veryan postanowił zostać w domu. Ivo był milczący, a Jossie trak towała go z chłodną obojętnością. Jedynie lady Frances była w pogodnym nastroju. - Myślałam, że będzie nam towarzyszył Perry? - zapytała, wychodząc z domu. - Przysłał wiadomość, że przedłużyło się jego wcześniejsze spotkanie, ale będzie potem u Porchesterów - wyjaśnił Ivo. W milczeniu, w żółwim tempie jechali ulicami Londynu do Hanover Square. Lady Frances popatrzyła na Jossie. - Nie widziałam cię jeszcze w tej sukni - powiedziała. Bardzo ładnie w niej wyglądasz. Co o tym sądzisz, Ivo? - Tak, to elegancka suknia - odpowiedział znudzonym to nem, po czym znów zapadła cisza. Lady Frances nie ustępowała. - Wiecie, że Radstockowie będą na dzisiejszym przyjęciu? - zapytała. - Podobno - odparła Jossie. Ivo posłał jej karcące spojrze nie, które natychmiast odwzajemniła. Znów zapanowało mil czenie, trwające aż do końca jazdy. Wolno posuwali się za in nymi powozami, z których wysiadali kolejni goście.
- Cóż - powiedziała lady Franees - przyjęcia u Porchesterów są zazwyczaj potwornie nudne, trudno się tam dobrze ba wić. Tym razem zanosi się na koszmar, jeżeli natychmiast nie zaczniecie ze sobą rozmawiać. Jestem zdumiona waszym za chowaniem. Gdzie się podziały twoje dobre maniery, Jossie? Co w ciebie wstąpiło, Ivo? Gdzie jest ten czarujący chłopiec, któ rego wszyscy dobrze znamy i lubimy? - Wkrótce go odnajdę - odrzekł Ivo. - Gdzieś się zapodział, kiedy niepotrzebnie starałem się komuś pomóc, myśląc, że po trzebuje mojej rady. Sprzykrzyła mi się już rola niańki. Zoba czycie, że wkrótce to się zmieni. - Co za ulga - wtrąciła Jossie. Gdy znaleźli się w obszernym, ponurym holu domu Porchesterów, Ivo powiedział: - Przepraszam za swoje zachowanie, ciociu. Widzę tu Peregrine'a i Radstocków. Bez wątpienia okażą się ciekawszymi to warzyszami dla was obu. W tym czasie poszukam sobierozrywki, uwalniając was od mojej osoby. - Skłonił się i udał w stronę sal do gry w karty. Lady Franees odprowadzała go zdumionym wzrokiem. - Jeszcze nigdy nie widziałam Iva w takim nastroju - za uważyła. .- Nawet wtedy, gdy był skłócony z Rupertem. Co ty mu zrobiłaś, Jossie? - Ivo uważa mnie jedynie za nieznośnego dzieciaka. Jeśli jest na mnie zły, to tylko dlatego, że nie postępuję tak, jakby sobie tego życzył. Lady Franees popatrzyła na Jossie z powątpiewaniem, jed nak było już za późno na odpowiedź. Zbliżał się do nich Peregrine, a za nim Radstockowie. Rosalind była blada i przygnębiona. Peter zaprosił ją do tań ca, lecz odwróciła się, potrząsnąwszy głową. Powstała niezrę czna sytuacja. Zakłopotany Peter zrobił się czerwony jak burak,
po czym zwrócił się do Jossie, proponując jej taniec. Po chwili wahania Jossie dała się poprowadzić na parkiet. Peter sprawiał wrażenie tak nieszczęśliwego, że nie chciała narażać go na dal sze upokorzenia. Usprawiedliwiała też swoją decyzję tym, że taniec stwarza jej okazję do zapytania o problemy Petera, cho ciaż, sądząc po wyrazie jego twarzy, trudno było spodziewać się radosnych wieści. Kiedy szli na parkiet, Jossie zobaczyła, że Peregrine podcho dzi do Rosalind. Wkrótce miało się okazać, że Jossie bardzo się myliła, sądząc, że Perry podniesie żonę Petera na duchu. Taniec nie sprawił przyjemności Jossie. Peter cały czas mó wił o swoich pretensjach do Rosalind. - Twój pomysł z madame Rosą tylko pogorszył sprawę. Ro salind wpadła w szał, kiedy jej o tym powiedziałem. - Wpadła w szał? A co takiego jej powiedziałeś? - Że będzie wyglądać o niebo lepiej, jeśli sprawi sobie suk nię w Londynie. - Jak mogłeś być tak nietaktowny? - Myślałem, że jestem wspaniałomyślny. Wiesz, że wcześ niej nie była dla mnie zbyt miła. Większość żon pocałowałaby męża i podziękowała. Ale nie ona! Wyraźnie oczekiwał pocieszenia od Jossie. Nie zamierzała mu więcej pomagać. Zaczynała żałować, że zgodziła się na ten taniec, kiedy dostrzegła karcący wzrok Iva. Postanowiła nie okazać mu, że miał rację. Odwróciwszy głowę, czarująco uśmiechnęła się do Petera. Po zakończeniu tańca poczuła wielką ulgę i z radością pode szła do lady Frances i znajomych. Nadchodzili Peregrine z Ro salind. Wciąż pogrążeni w rozmowie, parę razy zatrzymali się po drodze. Rosalind wypytywała o coś Peregrine'a, z niedowie rzaniem kręciła głową i wyraźnie prosiła go o powtarzanie nie których zdań. Gdy doszli do rogu sali, w którym skupiła się ro-
dżina i przyjaciele, Rosalind była już bardzo wzburzona, bled sza niż zwykle. Miała błyszczące oczy i kurczowo ściskała rę kaw partnera. Natarła na Petera, nie zważając na gości. - Czemu sam mi o tym nie powiedziałeś? - zapytała ostrym tonem. - O czym? - Nie udawaj, że nie wiesz! Nigdy nie masz dla mnie czasu! Nigdy nie zabierasz mnie na przejażdżki do parku, nie rozma wiasz o ubraniach! - Zaszlochała. - Jak mogłeś mnie tak oszu kiwać? Przerażona lady Radstock próbowała interweniować. - Rosalind, moje dziecko. Uspokój się. Nie możesz robić tu widowiska. - Właśnie, że się nie uspokoję! Proszę zaczekać, dopóki się pani nie dowie tego, co ja, i dopiero potem proszę oceniać moje zachowanie! Pani ukochany syn potajemnie spotykał się w par ku z Jossie Morley. Wcześnie rano, tak żeby nikt ich nie wi dział! - Nie wierzę. - Lady Radstock popatrzyła na syna. - Czy to prawda? - Oczywiście, że nie - powiedział z przekonaniem sir Tho mas. - Jossie nigdy by się tak nikczemnie nie zachowała, a Peter też nie byłby do tego zdolny. Dziewczyna bredzi. Sir Thomas był obdarzony tubalnym głosem; wielu gości la dy Porchester z zaciekawieniem zerkało w stronę Radstocków. - To prawda, ale nie było tak, jak mówi Rosalind - odezwał się Peter. - A niby jak?! - wykrzyknęła Rosalind, oszalała z rozpaczy. Odwróciła się do Jossie. - Wiem, o co tu chodzi! Chcesz się zemścić! Obwiniasz mnie za to, co ci zrobił Peter, i chcesz, żeby spotkał mnie taki sam los! Chcesz mi go odebrać! Jak możesz być taka okrutna, bez serca?
- Nie opowiadaj bzdur, Rosalind! -zwróciła się do niej sta nowczym tonem lady Frances. - Robisz z igły widły. Uspokój się. Nie można się tak zachowywać. - A jak mam się zachowywać? Nie rozumie pani? Jossie nie wystarcza wianuszek jej adoratorów. Chce mieć również moje go męża. Jossie zamierzała ostro zareagować, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. - Zapewniam cię, że bardzo się mylisz - powiedziała spo kojnie. - Peter jest twój. - W takim razie dlaczego potajemnie się z nim spotykałaś? - Chciał... - Jossie urwała. Jak mogła powiedzieć Rosalind prawdę? - Peter... Peter martwił się o ciebie - odezwała się po chwili namysłu. - Chciał ci zrobić niespodziankę, kupić nową suk nię. Poprosił mnie, żebym poleciła cię madame Rosie. To wszystko. Zamierzałam tylko pomóc. - Nawet w jej uszach brzmiało to mało przekonująco. Rosalind wpadła w jeszcze większy gniew. - A więc to ty powiedziałaś mu, że wyglądam fatalnie! Czu łam, że sam by tego nie wymyślił. Peter już nie interesuje się moim wyglądem... i wcale nie chce kupować mi strojów. Nie! Chciał mnie tylko upokorzyć. Zabrałaś mi go! O, Boże, jaka je stem nieszczęśliwa! - szlochała. - Chcę do mamy... - Rzuciła się w objęcia lady Radstock. Do tego czasu ludzie zdążyli się już zgromadzić wokół Radstocków i Trenchardów i z rosnącym zaciekawieniem przyglą dali się rozwojowi wypadków. Niektórzy z nich nie kryli zado wolenia z tego, że są świadkami narodzin skandalu. Panna He lena Calverton, pieszczoszka elit, ulubiona bohaterka plotkar skich pisemek, została oskarżona o zadawanie się z cudzym mę żem. Co za smakowity kąsek. Lady Frances szybko rozejrzała się po sali. Lada chwila mog ło dojść do katastrofy, tymczasem nikt nie próbował jej zaradzić.
Ktoś powinien dyskretnie wyprowadzić Rosalind Radstock, lecz jej teściowa stała jak sparaliżowana. Sir Thomas też nie wykazał się refleksem. Nie zwracając uwagi na gęstniejący tłum, prze nosił zdumiony wzrok z Jossie na Petera, jakby nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. Tymczasem zanosiło się na skandal, który mógł zniszczyć nie tylko Jossie, ale wszystkich uczestni ków tej żałosnej historii. Lady Frances rozpaczliwie popatrzyła na Iva. Podszedł do niej. - Na Boga, zrób coś - wyszeptała. - Inaczej wszyscy bę dziemy zgubieni. Ivo uniósł brwi, pokiwał głową i zbliżył się do Rosalind Rad stock. Odciągnąwszy ją od teściowej, chwycił ją za ręce, po czym, prezentując cały swój urok i wdzięk, powiedział: - Pani Radstock, proszę na mnie spojrzeć. - Rosalind po ciągnęła nosem i uniosła wzrok. Patrząc jej w oczy, Ivo konty nuował: - Lady Frances miała rację, absolutnie nie ma pani podstaw do niepokoju. Historia, którą opowiedział pani mój brat, wygląda zupełnie inaczej. Rozumiem, że to mój brat po wiadomił panią o tych spotkaniach? - Tak - odpowiedziała Rosalind, bezradnie patrząc na Iva. - Nie wiedziałam o tym wcześniej... - Nie mogła pani wiedzieć o czymś, czego nie było. Urok Iva zaczynał działać. Rosalind uspokajała się, chociaż wciąż jeszcze nie była przekonana. - Pan Trenchard powiedział... - Pan Trenchard się mylił. Owszem, widział pani męża z panną Calverton. To prawda. Ale cała reszta... to jego domy sły. Nie miał racji. - Skąd pan to wie? - Bo sam ich widziałem. Panna Calverton mówi pani pra wdę. Chciała tylko pomóc przyjacielowi z dawnych lat, to wszystko.
- Skąd ta pewność? Ivo uśmiechnął się i delikatnie puścił jej dłonie, po czym przyciągnął do siebie Jossie. - Ponieważ znam pannę Calverton lepiej niż ktokolwiek in ny. Nie mamy przed sobą tajemnic. Mówi mi o wszystkim. Uśmiechnął się do Jossie. - Wiem, że nie zamierzaliśmy ogła szać tego publicznie przed końcem sezonu, kochanie, ale myślę, że w tej sytuacji lepiej będzie powiedzieć o wszystkim przyja ciołom, nie uważasz? - N-nie... w-wiem... - zająknęła się Jossie. - Myślę, że to konieczne - stwierdził stanowczo Ivo. - Pani Radstock, panna Calverton nie miała żadnych planów wobec pani męża ani jakiegokolwiek innego mężczyzny. - Powiódł wzrokiem po zgromadzonych i unosząc głos, obwieścił: - Pan na Calverton i ja wkrótce zamierzamy się pobrać.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Na twarzach zgromadzonych pojawiły się życzliwe uśmie chy, a złośliwe szepty zostały szybko wyparte przez gratulacje. Ivo cieszył się dużą popularnością i nic nie mogło tak szybko zażegnać skandalu, jak przekazana przez niego wiadomość. Nikt nie był specjalnie zaskoczony. Wszyscy mieli okazję wcześniej się przekonać, jak opiekuńczy był lord Trenchard dla panny Calverton. Niezależnie od tego, jak bardzo Ivo starał się ukryć swe zainteresowanie podopieczną ciotki, nie udało mu się nikogo zwieść. A teraz nareszcie wyszło szydło z worka. Rosalind Radstock została uznana za marudę; szybko zapomniano o niej i o Radstockach, zepchniętych na bok przez składających gratulacje. Niecodziennie najbardziej wpływowi członkowie towarzy stwa ogłaszali zaręczyny w tak dramatycznych okolicznościach, więc wszyscy doskonale się bawili i plotkowali. Lady Bałmenny wygłosiła opinię, że panna Calverton jest o wiele za młoda dla lorda Trencharda, jednak szybko ją uciszono, przypomnia wszy jej, że ona sama jest co najmniej dwadzieścia lat młodsza od męża. Lady Alicia z całego serca współczuła biednej pannie Calverton tego, że wiąże się z tak niestałym mężczyzną. Nie wyglądała przy tym na zadowoloną, kiedy ktoś zwrócił uwagę, że lord Trenchard nigdy dotąd nie zaproponował żadnej kobie cie małżeństwa. Przez pozostałą część wieczoru Jossie i Ivo ani przez chwilę nie byli sami. Jossie uśmiechała się i kiwała głową, sprawiała
wrażenie zawstydzonej i szczęśliwej, zewsząd przyjmowała gratulacje i ani na chwilę nie odeszła od Iva. Nie miała żadnej pomocy ze strony lady Frances. Ilekroć udało jej się wyłowić wzrokiem chrzestną z tłumu, ta z zadowoleniem kiwała głową i uśmiechała się jak syty kocur. Było już dobrze po północy, kiedy wreszcie udało im się wyjść z przyjęcia. Ledwie znaleźli się w powozie, Jossie opadła na poduszki i zakryła twarz dłońmi. - Jak mogłeś! Jak mogłeś! Ivo uśmiechnął się. - Nie było innego wyjścia, moja droga. Trudne sytuacje wy magają nietypowych rozwiązań. Zanosiło się na katastrofę. - On ma rację, Jossie - wtrąciła lady Frances. - Ta dziew czyna była gotowa popełnić towarzyskie samobójstwo, pocią gając cię za sobą. I pomyśleć, że uważałam ją za nieszkodliwą, potulną myszkę. - Ale co teraz możemy zrobić? Jesteśmy w pułapce! Ivo pokręcił głową. - Nie zachwycaj się moją propozycją małżeństwa aż tak otwarcie. Mogę stać się zarozumiały. - Nie chciałam... Och, ty żartujesz! To nie były zaręczyny, przecież dobrze o tym wiesz. - W każdym razie całkiem dobrze udawały prawdziwe za ręczyny - zauważyła cierpko lady Frances. - Usłyszała o nich połowa Londynu. Trudno będzie je odwołać. - Przecież Ivo nie chce się ze mną ożenić. - Dlaczego tak uważasz? - To oczywiste! Bawiłeś się w mojego opiekuna i dopiero dzisiaj ci tego zakazałam. Chroniłeś mnie jak dziecko. Miałeś rację - nie powinnam była spotykać się z Peterem w parku. Gdybym wiedziała, do czego to doprowadzi, nigdy bym się na
to nie zgodziła. To był mój błąd i ja powinnam go naprawić. Wpadliśmy w prawdziwe tarapaty przez to twoje przekonanie, że wymagam opieki. Dlaczego nie zajmiesz się swoim bratem? Nie zapominaj, że to on wywołał cały ten skandal. - Dobrze o tym wiem. Uważasz, że tylko cię chroniłem? Czując wyrzuty sumienia z powodu postępku mojego brata? - Tak. Po chwili milczenia Ivo powiedział: - Tak czy owak, niezależnie od pobudek, rezultat jest ten sam. Powinniśmy się pobrać. - Nie bądź śmieszny. Nie możemy tego zrobić. - A ja uważam, że powinniśmy. - Widząc, że Jossie bierze głęboki oddech, oznajmił stanowczo: - Już dość! To był trudny wieczór. Oboje jesteśmy w kiepskiej formie. - Nie próbuj mi rozkazywać!- rozzłościła się Jossie. - Już ci mówiłam, żebyś nie traktował mnie jak swoich podwładnych. Mogę ogłosić całemu światu, że postanowiłeś się ze mną ożenić, nie pytając mnie wcześniej o zdanie. Jak śmiesz odmawiać mi prawa do wyrażenia swojej opinii! - Jossie! - zwróciła jej ostro uwagę łady Frances. - Uspokój się. Ivo ma rację. To nie czas i miejsce na kłótnie. Jossie zamknęła usta i zapatrzyła się w okno. Gdy powóz się zatrzymał, szybko udała się do domu. Zaczekała przy drzwiach na łady Frances i Iva. Zauważywszy jej gniewne spojrzenie, Ivo rzucił tylko: - Biblioteka? W milczeniu weszli do środka, czekając, aż odejdą służą cy. Ivo stanął przy kominku i zapatrzył się w palenisko. La dy Frances usiadła w fotelu. Z dezaprobatą patrzyła na chrześnicę. - Wyraziłaś się boleśnie jasno, Jossie - powiedział spokoj nie Ivo. - Przykro mi, że moje oświadczyny tak cię zdenerwo-
wały. Gzy możesz mi powiedzieć, dlaczego tak zareagowałaś? Może kochasz kogoś innego? Jossie była bliska płaczu. - Dlaczego od razu wydaje ci się, że musi być ktoś inny? - spytała ze złością. - Nie ma nikogo innego. Takie małżeń stwo, jakie mi proponujesz, skończy się tragedią. Dobrze o tym wiesz. Nie wyjdę za ciebie z wdzięczności, Ivo. Nie mam ocho ty wiecznie być komuś za coś wdzięczna, nawet tobie, a ty szyb ko znudzisz się rolą dobroczyńcy, kiedy będziesz musiał grać ją codziennie. Lady Frances miała ochotę zaprotestować, lecz Ivo uciszył ją, skinąwszy głową. - Poza tym - ciągnęła Jossie - w gruncie rzeczy nie należę do towarzystwa. Podobał mi się sezon w Londynie i jestem szczerze wdzięczna za to, co zrobiliście dla mnie z lady Frances. To dzięki wam odniosłam sukces, ale w głębi duszy pozostałam wiejską dziewczyną. Nie wiem, co przyniesie mi przyszłość, lecz jednego jestem pewna. Jak możemy być szczęśliwi, jeśli będziesz miał żonę, która nie lubi tego, co ciebie akurat najbar dziej cieszy? - Perspektywy są rzeczywiście niewesołe - odparł z ka mienną twarzą Ivo - ale sytuacja będzie jeszcze gorsza, jeśli się wycofamy. Zostanę uznany za głupca albo potępiony jako łaj dak. A ty, czy chcesz mieć etykietkę porzuconej? - Chwycił Jos sie za ramiona i obrócił twarzą do siebie. - Towarzystwo nigdy ci nie wybaczy, jeśli się teraz wycofasz. Jossie straciła panowanie nad sobą. - Musi być jakieś rozwiązanie! - zawołała zrozpaczona. Nie mogę wyjść za ciebie, Ivo! Wyrwała się z jego uścisku i wybiegła z pokoju. Lady Fran ces pokręciła głową. - Czy mam z nią porozmawiać?
- Nie, ciociu Frances - odrzekł z goryczą Ivo. - Jossie bar dzo wyraźnie wyraziła swoje zdanie. Sam nie wiem, co zrobię. Nie wiem, czy istnieje możliwość w miarę bezbolesnego wyplą tania się z tej sytuacji. Lady Frances uniosła brwi. - Chcesz się poddać bez walki? To do ciebie niepodobne. Ivo popatrzył na nią ponuro. - To paskudna sytuacja - powiedział. - Trudno jest mi wi nić Jossie. Nigdy nie zastanawiała się, czy mógłbym zostać jej mężem. Kiedy spotkałem ją po raz pierwszy, była zaślepiona miłością do Petera Radstocka, a potem pełniłem wobec niej ra czej rolę ojca, wybawcy i nauczyciela. Nic dziwnego, że nie wy obraża sobie innego związku ze mną. - Nie wierzę, żeby jeden z najatrakcyjniejszych mężczyzn Londynu nie potrafił nakłonić jej do zmiany zdania. Jossie nie jest z kamienia. - Lady Frances odczekała chwilę, po czym do dała: - Ivo, weź się w garść. Takie zachowanie do ciebie nie pasuje. To, że zakochałeś się po raz pierwszy w życiu, nie musi oznaczać, iż masz zachowywać się jak mięczak. Roześmiała się, widząc przerażenie na jego twarzy. - Powiem ci coś jeszcze. Uda ci się, - Lady Frances wsta ła i podeszła do drzwi. - Oboje bardzo mi się podobacie i uwa żam, że idealnie do siebie pasujecie. Byłabym zachwycona, gdybyście się pobrali. Nie miej zbyt wielu skrupułów. W ra zie potrzeby przypomnij jej, ile ci zawdzięcza, i nie dopuść do odwołania zaręczyn. Potem nauczysz ją, jak ma cię po kochać. - Widząc, że Ivo kręci głową, dodała: - Poczucie wdzięczności to wcale nie taka zła podstawa do zawarcia mał żeństwa. - W tym przypadku wprost fatalna! - Widząc, że ciotka pa trzy na niego zdziwiona, wzruszył ramionami. - Pewnie uwa żasz, że przesadzam. Czy pamiętasz, jaka była Jossie, kiedy po
raz pierwszy ją spotkałem? Wolna, pewna siebie, niezależna. To właśnie w takiej dziewczynie się zakochałem, ciociu. Nie wie rzę w małżeństwa z wdzięczności, a Jossie podziela moje zda nie. Chcę, żeby została moją żoną z wyboru. Po tym, co dzisiaj usłyszałem, obawiam się, że nigdy do tego nie dojdzie. Następnego ranka Ivo postanowił rozmówić się z Peregrine'em, a potem zobaczyć się z ojcem. Wcześnie udał się do bra ta, ale powiedziano mu, że go nie ma w domu. Z ponurym uśmiechem odsunął służącego i wszedł do środka. Peregrine jadł śniadanie, ale kiedy zobaczył Iva, stanął za krzesłem, jakby szukając schronienia. - Dzień dobry, braciszku - powiedział. Ivo zignorował powitanie. - Chcesz stawić mi czoło jak mężczyzna, bracie? - zapytał nieprzyjemnym tonem. - Czy też mam ci sprawić manto, na które zasłużyłeś? - Nie! Nie! Przepraszam, Ivo, naprawdę bardzo mi przykro. Gdybym wiedział, że Rosalind Radstock zrobi taką scenę, nie pisnąłbym jej ani słówka. - Nie kłam. Choć raz powiedz prawdę. Jesteś podłym, tchó rzliwym łgarzem. - Nie! Nie! - A jak inaczej można nazwać mężczyznę, który nie tylko chciał zniszczyć' cudze małżeństwo, ale także zrujnować reputację dziewczyny, chociaż nigdy nie wyrządziła mu żadnej krzywdy? - Nie zdawałem sobie sprawy... Nigdy nie chciałem nicze go rujnować. - Peregrine próbował wytrzymać wzrok brata, ale po chwili powiedział potulnie: - Pragnąłem tylko sprawić ci tro chę kłopotu. - Dlaczego?
- Aby cię zranić. Charlotte Gurney wyśmiała mnie, kiedy zaproponowałem jej małżeństwo. Nawet nie zamierzała rozwa żyć mojej propozycji... jestem tylko młodszym synem i nie mam nic! A ty - wszystko! I jakby tego było mało, widzę, że tu, w Londynie, jesteś prawdziwym bohaterem, prawą ręką We llingtona, ulubieńcem kobiet. A co do ojca... - Peregrine urwał i podszedł do okna. - Na domiar złego zakochałeś się w Helenie Calverton - pięknej i bogatej. To wymarzona partia. Masz wszystko, Ivo, więc chciałem ci dopiec, a wiedziałem, że naj lepszym sposobem będzie zaszkodzenie tej dziewczynie. Pró bowałem ci powiedzieć o jej schadzkach z Radstockiem, ale nie chciałeś mi wierzyć. Ivo zaklął. Kopnięciem odsunął krzesło i chwyciwszy brata za kołnierz, przyciągnął do siebie. Zacisnąwszy palce na szyi Peregrine'a, powiedział cicho: - Po to, żeby mnie zranić byłeś gotów zrujnować reputację Jossie! Mogłeś również zniszczyć Rosalind Radstock. Co z cie bie za człowiek? - Wiem, wiem - wydyszał Peregrine, z przerażeniem wpa trując się w pociemniałą z gniewu twarz Iva. - Przysięgam, że wszystko już przemyślałem. Kiedy zobaczyłem, jaka nieszczę śliwa jest ta dziewczyna... mam na myśli Rosalind Radstock... znienawidziłem się za to, co zrobiłem... - Starał się odciągnąć palce Iva od swojej szyi. - Udusisz mnie! - Ivo puścił go z po gardą; Perry zatoczył się pod okno i chwyciwszy się parapetu, gwałtownie łapał powietrze. Po chwili powiedział: - Ale i tak mi się nie udało. Wszyscy zapomnieli o Radstockach, kiedy ogłosiłeś zaręczyny z panną Calverton. Nie spodziewałem się tego. Ivo zastanawiał się, co począć. Wciąż mocno ściskał szpic rutę. Korciło go, żeby brat jeszcze bardziej pożałował swego postępku. W końcu przyszedł tu właśnie z tym zamiarem. Jed-
nak zaspokojenie żądzy zemsty z pewnością nie poprawiłoby ich stosunków. Ivo czuł, jak opuszcza go gniew, a powraca żal i poczucie winy. - Radstockowie sobie poradzą. Nauczyli się już tuszować wybryki Petera - rzekł spokojniejszym tonem. - A co do cie bie... wyjedziesz z Londynu przed końcem tygodnia i już tu nie przyjedziesz. Przynajmniej nie wtedy, kiedy ja tu będę. - To mi przyjdzie bez trudu. Nie podoba mi się życie w Lon dynie. Jestem o wiele szczęśliwszy w Derbysbire. Ludzie mnie tam lubią i traktują tak, jakbym był kimś ważnym. - W takim razie tam zostań! Ojciec mówi, że bardzo dobrze radzisz sobie w Arneston. Powiedział, że zamierza ci je ofia rować. - Chce mi ofiarować Arneston? Naprawdę? - Nie zrobi tego, jeśli usłyszy o twoim ostatnim wyczynie. - I tego właśnie chcesz, prawda? Domyślam się, że zamie rzasz mu powiedzieć! Ivo westchnął. Czarujący chłopiec, którego znał przed laty, bezpowrotnie zniknął. Peregrine nigdy nie kochał swojej rodzi ny ani jej nie ufał. Nic nie można było poradzić na jego nieuza sadniony strach przed ojcem ani na datującą się z czasów dzie ciństwa urazę do starszego brata. Mimo pozornej delikatności potrafił być zdumiewająco okrutny, kiedy wydawało mu się, że jest źle traktowany. Najlepszym wyjściem dla wszystkich było pozwolenie Peregrine'owi na samodzielne życie na północy, z dala od świata, który postrzegał jako wrogi. - Nie zrobię tego - powiedział ze znużeniem. - Musisz stąd wyjechać i prowadzić uczciwe życie w Arneston. Wyjedź jak najszybciej. W przyszłym tygodniu nie chcę cię już widzieć w Londynie. Peregrine zmierzył brata podejrzliwym wzrokiem, po czym pokiwał głową i zapytał z pokorą:
-Pozwolisz mi przed wyjazdem pożegnać się z ojcem? Obiecuję, że nie zostanę tu długo. Chciałbym też przeprosić pannę Calverton. Mogę? Ivowi wcale nie podobał się błagalny ton brata, uznał jednak jego prośby za zasadne. - Oczywiście - odpowiedział chłodno. - Masz na to trochę czasu. Było jeszcze wcześnie, kiedy Ivo wrócił na Charles Street. Ojciec już czekał na niego w bibliotece. - Czy to prawda? - zapytał, ledwie Ivo przestąpił próg. - To znaczy? - Te zaręczyny. Czy to prawda? Dlaczego nie dowiedziałem się o tym od ciebie? - A kto ci o tym powiedział? - Mniejsza o to. Co to wszystko ma znaczyć? - Poprosiłem Jossie o rękę. - To dobrze! Doskonale! To najlepsza wiadomość od czasu twojego powrotu spod Waterloo. Przyprowadź ją, mój chłopcze. - Hm... jest pewien problem. Duży problem. - Nie ma takiego problemu, którego nie dałoby się pokonać, jestem tego pewien. To dobra dziewczyna, wszyscy bardzo ją lubimy. Na pewno nie chodzi o pieniądze... oboje macie ich aż za dużo. W czym problem? Usiądź i powiedz mi o wszystkim. - Co słyszałeś? - Niewiele. Tylko tyle, że całe miasto aż huczy, że Ivo Trenchard się w końcu zaręczył. Miałem nadzieję, że powiesz mi, jak doszło do tego, że podjąłeś decyzję. Co się stało? - Jossie nie ma ochoty na zaręczyny. - Nie ma ochoty? Co ty opowiadasz? Albo jesteś zaręczony, albo nie, nie ma innej możliwości. Czy ona oszalała? - Powiem ci, co się wydarzyło. - Ivo zdał ojcu sprawo-
zdanie z wydarzeń minionego wieczoru, pomijając udział Perry'ego. - Więc... chcę się upewnić... jesteś zaręczony? Jossie nie zaprzeczyła publicznie? -- Nie. Myślę, że była oszołomiona. - To dobrze. W takim razie pozostaje ci tylko dopilnować, żeby się tego trzymała. - Myślałem, że znasz Jossie. - Owszem. Znam też ciebie. - Nie wiem, dlaczego wszyscy uważają, że dam sobie radę z Jossie Morley - powiedział z irytacją Ivo. - Sam nie jestem tego pewny. - Nic w tym złego - odparł z zadowoleniem ojciec. - Za zwyczaj grzeszysz nadmierną pewnością siebie. Ivo pomyślał, że na pewien czas ma dość swojej rodziny, i zamierzał wyjść, kiedy do biblioteki wkroczyły ciotka i Jossie. Wyglądały tak, jakby gdzieś się wybierały. - Co to ma znaczyć? - zapytał lord Veryan. - Nie masz cza su dla przyszłego teścia? Chodź tutaj, dziewczyno! - Ja... ja... - Jossie posłała udręczone spojrzenie Ivowi, po czym zapytała: - Nikt nie powiedział panu prawdy? - Ivo wspomniał, że nie jesteś zdecydowana, ale nie przy jąłem tego do wiadomości. Wyjdziesz za niego, musisz to zro bić, W przeciwnym razie bardzo zmartwiłabyś starszego czło wieka, a przecież na pewno tego byś nie chciała. - Ponieważ Jossie wyglądała na osobę, która mogłaby rozczarować starsze go pana, dodał: — Poza tym nie możesz odwołać zaręczyn. Chy ba wiesz, że w takim wypadku mój syn wyszedłby na idiotę! Jossie z rozpaczą popatrzyła na Iva. - Nie zdawałam sobie sprawy, co to znaczy... ale... Ivo podszedł do niej i ujął jej ręce. - Nie słuchaj go. Nie wolno ci robić czegoś, na co nie masz
ochoty. Jeśli zgodzisz się nie odwoływać zaręczyn w tej chwili, z pewnością niedługo znajdziemy rozwiązanie tego problemu. Nie rób nieszczęśliwej miny. Nie chciałbym, żebyś cierpiała. Ucałował jej dłoń, a potem zapytał wesoło: - A dokąd to panie się wybierają? Czy mogę wam towarzyszyć? - Postanowiłyśmy odwiedzić lady Radstock i zapytać o zdrowie Rosalind. No i do końca wyjaśnić wszystkie nieporo zumienia - powiedziała lady Frances. - To wspaniały pomysł - pochwalił Ivo. - Będzie jeszcze lepiej, jeśli pójdę tam z wami. Zgadzasz się, Jossie? Wszyscy zastygli w oczekiwaniu. Gdyby Jossie zgodziła się na pójście do państwa Radstockow z Ivem, oznaczałoby to, że nie zamierza natychmiast zrywać zaręczyn. Kiedy skinęła gło wą, lord Veryan i lady Frances odetchnęli z ulgą. - W porządku - powiedział rzeczowym tonem Ivo. Wypro wadził damy na dwór, po czym, jakby sobie coś przypomnia wszy, wrócił do biblioteki. - Zapomniałem o czymś ci powie dzieć, ojcze. Perry zdecydował się wrócić do Derbyshire. Chciałby odwiedzić cię dziś po południu, żeby się z tobą pożeg nać. Czy będziesz miał wtedy czas? - Tak, oczywiście. Tylko że nie będę wiedział, o czym z nim rozmawiać. - Możesz mu powiedzieć, że cenisz go za sprawne zarządzanie Arneston i... że niedługo Arneston będzie jego własnością. Ojciec popatrzył na niego surowo. - Wciąż bronisz jego interesów, Ivo? Myślałem, że już cię to zmęczyło. - Obiecuję ci, że więcej nie powiem na ten temat ani słowa. Byłoby mi lżej na duszy, gdybym wiedział, że Perry ma zapew niony byt w Derbyshire. Przecież on powinien coś mieć, ojcze. - Dobrze, dobrze. Zostaw już ten temat. Nie każ paniom na siebie czekać.
Lady Radstock przyjęła ich dość chłodno, jednak powoli się rozchmurzyła, przekonawszy się, że przybyli jedynie po to, by zapytać o zdrowie synowej. - Wyszła gdzieś z Peterem, ale czuje się dużo lepiej, dzię kuję. Jestem pewna, że żałuje... że jest jej przykro... - Lady Radstock, bardzo proszę jej nie obwiniać - powie działa Jossie. - Rosalind mogła mylić się co do powodów na szego spotkania z Peterem, ale to ja postąpiłam lekkomyślnie. Powinnam była przewidzieć, jak to może wyglądać dla kogoś, kto... kto... - Kto nie wiedział o tym, co łączy mnie z Jossie - dokoń czył za nią Ivo. - Wciąż jednak nie rozumiem, dlaczego musiałaś potajem nie spotkać się z Peterem. Rosalind zachowała się skandalicz nie, ale, prawdę mówiąc, nie dziwi mnie to, że wyciągnęła nie właściwe wnioski, szczególnie w jej obecnym stanie. Dlaczego tak postąpiliście? Jossie uśmiechnęła się niepewnie. - Chciałam pomóc przyjacielowi z dawnych lat. - Jak Peter mógł prosić cię o cokolwiek po tym, jak... - Ur wała. Po chwili zapytała: - Dlaczego Peter potrzebował twojej pomocy? - Zapewne powinnaś zapytać o to Petera - wtrąciła rezolut nie lady Frances. - Jestem pewna, że powie ci prawdę. Zawsze cieszyłaś się jego zaufaniem, Eleanor. A, jak już powiedziała Jossie, ich spotkania były bardzo nierozsądne, ale zupełnie nie winne. Prawdę mówiąc, uważam, że nie powinna przejmować się nie swoimi sprawami. W przeszłości Jossie i Peter byli przy jaciółmi, ale teraz Peter nie ma prawa prosić jej o spotkania. Sama porozmawiaj z synem, moja droga. - Dobrze. Chociaż może nie będzie to już potrzebne... dzi siejsza wspaniała wiadomość bardzo nas uszczęśliwiła.
W tym momencie do pokoju wszedł sir Thomas i usłyszał ostatnie słowa. - Już im powiedziałaś? - spytał, zacierając ręce. - Jeszcze nie, mój drogi. Nasi goście przyszli zapytać o zdrowie Rosalind. - Czuje się dużo lepiej - oznajmił sir Thomas. - Będę wam bardzo wdzięczny, jeśli zapomnicie o tej wczorajszej historii. Im mniej będzie się mówić na ten temat, tym lepiej. Rosalind jest urocza... jestem pewien, że nie chciała nikomu sprawić przykrości. Zresztą dzisiaj wszystko się wyjaśniło. Jossie zdziwiła ta nagła zmiana nastawienia do Rosalind, jed nak następne słowa sir Thomasa wszystko wyjaśniły. - Moja synowa jest w błogosławionym stanie - obwieścił z dumą. - Chyba tak się to nazywa w eleganckim świecie. Jest brzemienna. - Z zadowoleniem wysłuchał radosnych okrzyków la dy Frances i Jossie. - Mam nadzieję, że to będzie chłopiec. Nawet jeśli urodzi się dziewczynka, też będę się bardzo cieszył. I będzie wychowywana jak dziewczynka. Co ty o tym sądzisz, Jossie? - Oczywiście, że tak będzie lepiej - stwierdziła z gorzkim uśmiechem. - Właśnie. Rosalind na pewno będzie bardzo dobrą matką - oznajmił z dumą sir Thomas. - Uporządkuję dla nich Dower House, kiedy tylko wrócimy do Somerset. Skoro zakładają ro dzinę, będą potrzebowali własnego kąta. - Zachichotał. -I po myśleć tylko, że będę dziadkiem! - Wciąż promieniejąc rado ścią, powiedział nagle: - Ale ja tu o czymś zapomniałem. Nie mieliśmy okazji złożyć ci gratulacji, Trenchard. Nie mogłeś le piej trafić. Kiedyś... - Popatrzył na Jossie z rozmarzeniem i po kręcił głową. - Rosalind to dobra dziewczyna. „Dziadek", nieźle to brzmi, co? - Znów zachichotał w przypływie znako mitego humoru i podał Ivowi rękę. - Dbaj o Jossie, zasługuje na to.
Ivo chwycił rękę Jossie. - Uczynię wszystko, żeby była szczęśliwa, sir Thomasie. Nie powinniśmy zajmować czasu pani Radstock. Na pewno ma wiele spraw na głowie. - Wszyscy będziemy teraz zajęci. Jutro jedziemy do Brigh ton - oświadczył sir Thomas. - Chciałbym, żeby Rosalind za czerpnęła świeżego, nadmorskiego powietrza i zażyła trochę ruchu. - A poza tym odpoczęła i odprężyła się - dodała łagodnie pani Radstock. - Co? A, tak! Odpoczynek. Zabawa. Oczywiście, oczywi ście! Świetna z niej dziewczyna, co? Lady Frances wstała i ujęła dłoń przyjaciółki. - Jestem bardzo szczęśliwa, słysząc takie wiadomości. Ro salind na pewno wspaniale odpocznie w Brighton. Wyszli, zostawiając uszczęśliwionych Radstocków. W drodze do domu lady Frances powiedziała: - Wydaje się, że problemy Petera same się rozwiązują. Po zostaje mu już tylko kłopot z twoją macochą. Jossie pokiwała głową. - Teraz będzie mu dużo łatwiej, skoro ojciec zaakceptował jego żonę. Rosalind zrobiła najlepszą rzecz z możliwych, żeby zdobyć przychylność sir Thomasa. Ivo z niedowierzaniem przysłuchiwał się tej rozmowie. - Chcesz powiedzieć, że Peter Radstock naraził na szwank twoją reputację i szczęście żony, żeby wysłuchać twoich rad na temat jego nic nieznaczących problemów domowych? Rodzin nych sprzeczek? Myślałem, że to coś poważnego... Zastanawia łem się nawet nad tym, czy aby nie chce ci powiedzieć, że po nownie się w tobie zakochał, albo poprosić cię, żebyś z nim uciekła.
- W takim przypadku nigdy bym go nie wysłuchała. Dobrze o tym wiesz, Ivo. Uśmiechnął się do niej. - Powinienem był pamiętać. Piękna, bogata, mądra... i szczera aż do bólu. Zazdrosny mężczyzna nie zawsze jest roz sądny. Jossie prychnęła z niedowierzaniem. - Zazdrosny! Nie opowiadaj głupstw! Peregrine złożył ojcu pożegnalną wizytę. Lord Veryan, który nie grzeszył nadmiarem taktu, wspomniał o zamiarze zapisania Perry'emu Arneston, dodając, że to Ivo wstawił się za nim. - Nie mam wątpliwości co do szlachetności mojego brata - stwierdził chłodno Perry. - Nie wiedziałem, że to jego mają tek i że może nim dysponować. - Oczywiście, że to nie jego majątek, ty niewdzięczniku! Ale pewnego dnia przypadłby jemu! Więc jak, chcesz Arneston czy nie, Peregrine? - Tak, dziękuję. Przyjmę go z prawdziwą radością. To pięk na posiadłość. - Nigdy jej nie lubiłem - oznajmił lord Veryan. - Cieszę się, że mogę się jej pozbyć. Porozmawiam z prawnikami. Życzę ci bezpiecznej podróży. Urażony Perry zamierzał teraz spotkać się z ciotką lub z Ivem. Dowiedziawszy się, że nie ma ich w domu i że spo dziewani są za godzinę, odnalazł Jossie siedzącą samotnie w sa loniku. - Jest pani bardzo smutna, panno Calverton - powiedział zaraz po powitaniu, nie ośmielając zwrócić się do niej po imie niu. - Czy to dlatego, że nie może pani znieść mojej obecności? Jossie popatrzyła mu prosto w oczy.
- Nie ukrywam, że sprawił mi pan dużo kłopotu swym ga dulstwem. - Jest mi naprawdę bardzo przykro. Nie chciałem nikomu zaszkodzić ani wyrządzić krzywdy. Napomknąłem tylko pani Radstock o madame Rosie i wyciągnęła ze mnie całą resztę. Nie sądziłem, że to może mieć takie następstwa, proszę mi wierzyć. Nie przewidziałem, że zareaguje tak gwałtownie, w przeciw nym razie byłbym dyskretniejszy. Niemniej poszedłem dziś do pani Radstock i dowiedziałem się, że nie stało się nic poważne go. Hm... dowiedziałem się, że istnieje bardzo radosne wyjaś nienie jej drażliwości. - Tak. - Miły głos Perry'ego i szczera skrucha rozbroiły Jossie. - Przypuszczam, że źle pana zrozumiała? - Zapewniam panią, że tak. Ale to była moja wina. Czy bar dzo się pani tym wszystkim przejęła? W sumie wszystko zakoń czyło się dla pani bardzo radośnie. - Dlaczego? - Chodzi mi o zaręczyny. - Lord Trenchard nigdy nie powinien był ich ogłosić. Pra wdę mówiąc, jestem w rozterce. - Dlaczego? Ośmielona współczującym spojrzeniem Perry'ego, wyjaś niła: - W ciągu minionego roku lord Trenchard był moim przy jacielem i opiekunem. On i moja chrzestna zrobili dla mnie tak wiele! A teraz ogłosił nasze zaręczyny przed całym londyńskim towarzystwem, żeby ratować moje dobre imię. Inaczej nigdy nie przyszłoby mu do głowy ożenić się ze mną. Na pewno pan wie, jakie kobiety lubi Ivo. Zupełnie inne niż ja. - A pani nie ma ochoty wyjść za niego za mąż? - W obecnej sytuacji nie mam takiego zamiaru. - Ale kocha pani mojego brata, panno Calverton?
- Nie wyobrażam sobie gorszego losu niż małżeństwo z kimś, kogo się kocha, a kto może odwzajemnić się tylko przyjaźnią - powiedziała po chwili milczenia. -Lord Trenchard potrzebuje bardziej światowej kobiety. Mimo iż są to rzeczy to lerowane w towarzystwie, wiem, że... nigdy nie potrafiłabym przyzwolić mojemu mężowi na miłostki. Peregrine ze smutkiem pokręcił głową. - Ma taką reputację, że nie bardzo można spodziewać się po nim wierności. - Zamyślił się. - Trudno mi dawać pani nadzie ję, że mój brat się zmieni. Zawsze był taki, odkąd dorosłem na tyle, żeby to zauważać. W gruncie rzeczy... Urwał i zakrył oczy dłońmi. - Co się stało, panie Trenchard? - zapytała z niepokojem Jossie. Westchnął i potrząsnął głową. - To bardzo smutna historia, panno Calverton, jedna z tych, o których powinno się jak najszybciej zapomnieć - odparł ze smutkiem. - Obawiam się, że nie przynosi chluby mężczyźnie, którego pani kocha, - Chyba zdążył się już pan zorientować, że zdaję sobie rów nież sprawę z jego wad. Myślę, że może mi pan opowiedzieć o wszystkim. Nadał kręcił głową. - W tę historię są zamieszane także inne osoby, nie tylko ja. - Rozumiem, w takim razie nie mogę nalegać... - Ale jednak.... myślę, że mogę pani zaufać. Oczywiście pod warunkiem, że będę mógł być pewien pani dyskrecji. - Oczywiście! - Ivo odebrał mi jedyną kobietę, którą kochałem. Wziął ją, a potem ją porzucił. - Popatrzył na Jossie zbolałym wzrokiem. - Była córką najlepszego przyjaciela mojego ojca. - Ale co się stało?
- Charlotte i ja byliśmy szczęśliwi, dopóki Ivo nie przyjechał do domu na przepustkę. On potrafi być bardzo czarujący, panno Calverton, i niedługo potem Charlotte się w nim zakochała. Nie są dzę, żeby kiedykolwiek ją kochał. Kiedy został przyłapany z Char lotte w opuszczonej chacie na terenie majątku, ojcowie zażądali, by Ivo się z nią ożenił. Odmówił. Przez ponad rok on i ojciec nie kontaktowah się z sobą z tego powodu. Ale oczywiście ojciec w końcu mu przebaczył... jak zwykle. - Co się stało z dziewczyną? - Strasznie rozpaczała. Było jej tak wstyd, że nie chciała się widywać nawet ze mną, chociaż zapewniam panią, panno Calverton, że z radością pojąłbym ją za żonę. W końcu została wy wieziona do Bath i zmuszona do małżeństwa z mężczyzną, któ ry mógłby być jej ojcem. Czasami dochodzą do mnie wiadomo ści na jej temat. Obecnie jej ojciec mieszka blisko mnie. Char lotte nie jest szczęśliwa. Jossie przeżyła szok, jednak zaprotestowała: - Panie Trenchard, to okropna historia. Nie mogę w nią uwierzyć. Pański brat był zawsze człowiekiem honoru. - Owszem. We wszystkich sprawach, z wyjątkiem stosunku do kobiet. Nie dziwię się, że trudno jest pani dać wiarę temu, co powiedziałem. Czy słowo sir George'a Gurneya wystarczy łoby, żeby panią przekonać? Jossie nie wiedziała, co począć. Peregrine wydawał się szczery, jednak trudno jej było uwierzyć w jego opowieść. Ivo miał swoje wady, ale nigdy nie słyszała, by oskarżano go o uwo dzenie niewinnych dziewcząt. - Jeśli to pana nie urazi, chciałabym posłuchać, co na ten temat ma do powiedzenia ojciec Charlotte. Czy zechce ze mną porozmawiać? - Jestem pewien, że się zgodzi, jeśli będzie to oznaczało, że inna kobieta nie powtórzy błędu jego córki.
- Tradno mi uwierzyć w tę historię, ale nie mogę tego tak zostawić... - Czy będzie pani w Carlton House dziś wieczorem? Na pewno będzie tam sir George. Poproszę, żeby z panią poroz mawiał. - Dziękuję. Na pewno przyjdę. - Myślę, że potem już się nie zobaczymy, panno Calverton. Jutro wyjeżdżam z Londynu. - Tak szybko? - Zostałem odesłany do Derbyshire. Ivowi najwyraźniej przeszkadza moja obecność. Proszę go przeprosić, że się nie po żegnałem, jeśli będzie pani tak łaskawa. Myślałem, że go tu za stanę, ale nie chce mi się czekać, aż raczy wrócić do domu. Sięgnął po kapelusz i laskę, po czym wyszedł. Ledwie zna lazł się za rogiem, przeszedł gwałtowną przemianę. Rozprosto wał skulone ramiona, przyśpieszył kroku, a na jego zbolałej przed chwilą twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. Helena Calverton dała się oszukać. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo jego brat ją kocha. Samemu Peregrine'owi trudno było w to uwierzyć, jednak to była prawda. Po wielu latach uganiania się za kobietami Ivo szczerze się zako chał. Perry roześmiał się. Miał genialny pomysł z tym starym Gurneyem. Ojciec Charlotte wciąż był przekonany, że to Ivo uwiódł jego córkę. Kiedy powie to głośno, panna Calverton też w to uwierzy. Po wyjściu Peregrine'a Jossie ogarnęły niezliczone wątpli wości. Nie mogła uwierzyć w to, że Ivo zachował się tak podłe, jak przedstawił to Peregrine. Musiało istnieć jakieś inne wyjaś nienie tej sytuacji. Niestety, to, co wiedziała na temat przeszło ści Iva, zdawało się potwierdzać podejrzenia. Słyszała o jego kłótni z ojcem, wiedziała, że miała ona związek z Charlotte
Gurney. Przypominała sobie, że Ivo pogodził się z ojcem po tym, jak Charlotte Gurney wyszła za mąż w Bath. Westchnęła. Nie miała ochoty wiązać się z niewiernym lekkoduchem, cza rującym uwodzicielem, który być może nawet ją lubił, ale zdra dziłby ją, ledwie miesiąc miodowy by się skończył. Postanowi ła, że niezależnie od tego, co powie jej sir George, nie wyjdzie za Iva Trencharda.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Tego wieczoru Jossie musiała bardzo się starać, by nikt nie zobaczył zmiany jej nastroju. Uśmiechała się promiennie i pro wadziła uprzejme rozmowy, choć miała ochotę zaszyć się w ką cie. Gdziekolwiek udali się z Ivem, ich przyjaciele i znajomi interesowali się datą ślubu, strojami weselnymi, tym, gdzie Ivo i Helena zamieszkają jako małżeństwo, oraz zasypywali ich ty siącem innych, równie kłopotliwych pytań. Ivo był dla niej bar dzo miły i tak troskliwy, że miała ochotę krzyczeć. Nawet lady Frances, która zazwyczaj stała po stronie Jossie, mówiła o tym małżeństwie jak o czymś zaplanowanym i oczywistym. W Carlton House odnotowywano też każde spojrzenie Iva na którąś z jego byłych kochanek oraz zamienione z nimi słów ko. Był dla nich równie czarujący jak dawniej, chociaż teraz za zwyczaj u jego boku pojawiała się Jossie. Niestety, kilka byłych znajomych Iva nie kryło przekonania, iż pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy lord Trenchard znów znajdzie siew ich ramionach. Sam książę regent zrobił uwagę na temat zaręczyn i żartobliwie poradził, żeby nie pozostawali w stanie narzeczenskim zbyt długo. - Niech mu pani nie pozwoli uciec, panno Calverton. Wszy scy wiemy, co z niego za ziółko. W czasie przerwy na kolację Jossie zauważyła, że Peregrine daje jej znaki. Utorowała sobie drogę przez zatłoczone pomie szczenie. Ivo poszedł po napoje. Lady Frances rozmawiała
z przyjaciółką. Jossie pomyślała, że zdąży wrócić przed nadej ściem Iva. Wyszła na taras, gdzie Peregrine przedstawił jej sir George'a, po czym skłonił się i taktownie wycofał. Jossie po czuła rosnące zakłopotanie. Jak należało zacząć tę rozmowę? Nie zważając na jej wątpliwości, sir George rzekł bez żad nych wstępów: - Trenchard prosił mnie, żebym powiedział pani o mojej córce. Czy rzeczywiście to panią interesuje? Jossie przytaknęła. - Jeśli tylko uważa to pan za stosowne, sir. - W przeciwnym wypadku nie byłoby mnie tutaj. Nie lubię Trenchardów i nie mam ochoty im pomagać. Uważam jednak, że powinna pani o wszystkim wiedzieć. Widziałem panią z nim... to znaczy z tym starszym. Z żołnierzem. Podobno jest pani z nim zaręczona. Czy to prawda? - Tak - odpowiedziała niepewnie. - Radzę pani uciec od niego jak najdalej. Uwiódł moją cór kę, a potem nie chciał się z nią ożenić. Zdecydowanie odmówił. Przestałem utrzymywać z nimi stosunki. Veryan był kiedyś mo im najlepszym przyjacielem, ale te czasy już nie wrócą. Serce Jossie ścisnęło się bólem. A więc to była prawda. Sir George rozejrzał się dookoła. - Czy to wszystko? Nie chciałbym mówić o tym zbyt wiele. Zmusiła się do podziękowania mu za rozmowę. - Czy pańska córka jest teraz szczęśliwa? - zapytała po chwili wahania. - Na szczęście tak. Jest teraz w Paryżu. Dobrze jej się tam powodzi. Wyszła za mąż za szanowanego człowieka. Trafiła le piej, niż na to zasłużyła. Przypuszczam, że zadaje sobie pani pytanie, dlaczego nie ścigałem Trencharda? Chciałem zachować dobre imię Charlotte, i to mi się udało. Tylko Veryan i jego sy nowie wiedzą, co stało się w tej chacie w Sudiham, a teraz do-
wiedziała się o tym pani. Nikt inny nie ma o tym pojęcia i tak powinno pozostać. Wiem, że mogę liczyć na pani dyskrecję. Jossie kiwnęła głową i odeszła. Wróciła na swoje miejsce, ale po niedługim czasie nie była już w stanie słuchać śmiechu i radosnej paplaniny. Tłumacząc się-bólem głowy, poprosiła lady Frances i lva, by wyszli wcześniej. Kiedy dojechali na Charles Street, głowa zaczęła boleć ją naprawdę. Jossie była zdecydo wana zerwać zaręczyny. Ivo przez cały wieczór obserwował, jak w Jossie narasta na pięcie. Zazwyczaj starałby się ją uspokoić, rozweselić, jednak tego wieczoru w Carlton House sam był smutny i rozdrażniony. Z każdym dniem Jossie coraz bardziej się od niego oddalała. Z bólem przypomniał sobie, iż jeszcze przed zaręczynami zawsze miała się przy nim na baczności. Cudowna bezpośredniość, któ ra tak go zauroczyła, zniknęła; Jossie stawała się nieosiągalna. Wiedział, że musi ją odnaleźć i wzbudzić w niej miłość, jednak wraz z upływem dni coraz mniej wierzył w powodzenie swych planów. Tego wieczoru, bez wyraźnego powodu, Jossie bardzo wyraźnie trzymała go na dystans. Po powrocie na Charles Street zwróciła się do Iva. - Chciałabym z tobą porozmawiać w bibliotece. - Prześpij się z tym problemem, Jossie. Nie wiem, co za mierzasz powiedzieć, ale jestem pewna, że lepiej będzie, jeśli zrobisz to rano - wtrąciła lady Frances. - Nie mogę czekać. Muszę porozmawiać z Ivem. Ja... ja już tak dłużej nie mogę! Lady Frances przeniosła wzrok z Jossie na Iva, po czym wzruszyła ramionami. - No dobrze. Będę na górze, gdyby ktoś musiał potem was pocieszać. Dobranoc. Ivo odprowadził ją do schodów, po czym wrócił do biblio teki. Jossie popatrzyła mu prosto w oczy.
- Nie chcę wyjść za ciebie za mąż, a nie znoszę kłamstwa. Chciałabym już wrócić do Somerset. - A gdzie chcesz zamieszkać? - zapytał po dłuższej chwili zmienionym głosem. - Z twoim ojcem? Wątpię, czy jego żona się zgodzi. A może chcesz zabrać ze sobą moją ciotkę, by mie szkała z dala od swoich przyjaciół? Czy ty przypadkiem nie je steś niewdzięcznicą? A może jesteś zbyt wielką egoistką, żeby widzieć, jak dobrze się tu czuje? Jossie zdała sobie sprawę, że była tak pochłonięta przygoto waniami do swego debiutu, a potem życiem towarzyskim, że w ogóle nie myślała o tym, co się z nią stanie po zakończeniu sezonu. Teraz została brutalnie sprowadzona na ziemię. Co po winna zrobić? Nie mogła wrócić do ojca. W ciągu minionego roku to lady Frances, lord Veryan i... tak, Ivo, stali się jej ro dziną. Nie miała nikogo innego. Nagle ujrzała przed sobą pust kę. Gdzie się podzieje po wyjeździe z Londynu? A jeśli lady Frances się nią znudzi, to dokąd będzie mogła się udać? Popa trzyła na Iva, nie wiedząc, co powiedzieć. - Może uda ci się dołączyć do swoich przyjaciół, Radstocków, w Brighton? Coś mi się wydaje, że Peter będzie miał je szcze jakieś problemy i będziesz mogła mu pomóc. Czy tego właśnie chcesz? Chcesz skończyć jako stara panna doradzająca temu głupkowi? Jossie zbielała z wściekłości. - Nie wolno ci tak mówić! Dlaczego jesteś taki okrutny? Nigdy taki nie byłeś. - Naprawdę? - Ivo tracił panowanie nad sobą. - Zdumie wasz mnie! Myślałem, że jestem straszny. Nie masz gdzie mie szkać, nie kochasz innego, a jednak nie chcesz za mnie wyjść. Nie jesteś nawet w stanie spokojnie przyjąć faktu naszych zarę czyn i wytrzymać choć parę tygodni. Choćby po to, żeby urato wać twarz... - Urwał i odwrócił się w stronę kominka, - Co ja
ci takiego zrobiłem, że tak mnie nienawidzisz? Masz mi za złe, że ogłosiłem nasze zaręczyny bez porozumienia z tobą? O to ci chodzi? - Niezupełnie, ale... - Nie przychodzi mi do głowy nic innego. Przecież nie żą dałem dla siebie żadnych przywilejów jako narzeczony. - Co masz na myśli? - Gdzie się podziało twoje zaufanie do mnie, Jossie? Pamię tasz, jak mnie prosiłaś, żebym cię pocałował? Dlaczego to wszystko się zmieniło? Dlaczego sztywniejesz, ilekroć do ciebie podchodzę? Owszem, umiesz to doskonale ukrywać i wątpię, żeby ktoś obcy to zauważył. Ale ja wszystko widzę! Czuję, jak się wzdrygasz, kiedy cię przytulam, czuję, jak cofasz rękę, jeśli trzymam ją zbyt długo. Dlaczego tak się dzieje? Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi tak jak... - Urwał. - Czy może przestra szyłem cię, kiedy ostatnio cię całowałem? Czy o to chodzi? - Nie! Tak! Nie wiem! Otoczył ją ramionami. - Przecież lubiłaś moje pocałunki, Jossie. - Mówił już spo kojnie, lecz w jego oczach kryło się zdecydowanie. - Tak, tak. Ale proszę, nie rób tego. Błagam. - A to dlaczego? Czyż nie zasługuję na odrobinę uprzej mości? - Zbliżył twarz do jej twarzy tak, że niemal stykali się ustami. Jego bliskość stanowiła zagrożenie dla niezłomnych posta nowień. Myśli na temat Charlotte Gurney stały się nagle nie istotne, wyparte przez gorącą falę podniecenia, którą tylko Ivo potrafił w niej wzbudzić. Miała ochotę na chwilę zapomnieć o pretensjach, poddać się choćby tylko raz... - Jossie? - Ivo wypowiedział jej imię z czułością. Ze szlochem zarzuciła mu ręce na szyję. Oczy mu pociem niały, jęknął i mocno przycisnął ją do siebie. Na chwilę znieru-
chomieli, patrząc sobie w oczy. Potem Ivo znów wypowiedział jej imię i pocałował ją. Oboje dali się ponieść uczuciom. Kiedy pocałunek się skoń czył, popatrzyli na siebie w oszołomieniu. - Jossie! Przez chwilę tuliła się do niego, wracając do rzeczywistości. Gdyby Ivo jej nie przytrzymał, osunęłaby się na podłogę. Delikatnie kołysał ją w ramionach. - Boże, Jossie! Moja kochana! Moje życie! Jossie czuła głęboki wstyd. Jak mogła do tego stopnia się zapomnieć? Zaledwie przed chwilą Ivo mógł wziąć od niej, cze go tylko by sobie życzył, a ona nie zrobiłaby nic, by go po wstrzymać. Nawet teraz obsypywał jej twarz delikatnymi poca łunkami, drżącymi palcami pieścił jej szyję, przyciągał ją do sie bie... Boże, pokusa była niezwykle silna, jednak Jossie musiała oprzeć się szaleństwu, nie mogła zrobić ani kroku dalej. Zmusiła się do opanowania. Niezależnie od tego, co mówił w chwilach uniesienia, Ivo jej nie kochał. Miała przed sobą jedynie zręcz nego uwodziciela, znanego że swych miłosnych podbojów w całej Europie. Peregrine nie pozostawił jej złudzeń co do tego, że Ivo się zmieni. Czy tak właśnie Ivo dawał rozkosz innym kobietom? Charlotte Gurney? Czy teraz sięgał do arsenału swych umiejętności, by uwieść Jossie i nakłonić do uległości? - Nie! - krzyknęła, gwałtownie odpychając go od siebie. Nie dam się wykorzystać. Ivo znieruchomiał. - „Wykorzystać"? Jak to „wykorzystać"? Myślałem, że je steśmy sobie bardzo bliscy, a teraz cię nie rozumiem. O co ci chodzi? Jossie zaniosła się szlochem. - Nie uda ci się namówić mnie na to małżeństwo. Nie ko-
chasz mnie, pragniesz tylko uległej żony, która będzie przymy kać oko na twoje zdrady. Ivo roześmiał się z ulgą. - Jossie, kochanie, moja jedyna miłości, gadasz bzdury. Nie jesteś sobą, przecież chyba nie mówisz tego poważnie? - Mówię serio. Widziałam cię w akcji, słyszałam, co mówi łeś. Podejrzewasz kobiety o to, że są równie niewierne jak ty! Małżeństwo nic dla ciebie nie znaczy. Nie masz szacunku dla kobiet, ani dla panien, ani dla mężatek. Wiem też wszystko o Charlotte Gurney. Ivo gwałtownie spoważniał. - Charlotte Gurney?! - wykrzyknął głośno. - Co wiesz na ten temat? Kto ci o niej powiedział? - Peregrine. Opowiedział mi, jak zostałeś przyłapany na go rącym uczynku, a potem nie chciałeś się z nią ożenić. - Peregrine! - wykrzyknął Ivo z wściekłością, która przera ziła Jossie. -I ty mu wierzysz? - Nie tylko twój brat mi o tym powiedział. Jego słowa po twierdził ojciec Charlotte. Och, Ivo, jak mogłeś? - Nie uwiodłem Charlotte Gurney, Jossie - powiedział ze zbielałą twarzą. - Chciałabym ci wierzyć, ale nie mogę. Perry powiedział, że to zrobiłeś, sir George to potwierdził. Pokłóciłeś się z ojcem dlatego, że nie chciałeś ożenić się z Charlotte. Ivo odwrócił się i oparł rękę na gzymsie kominka. - A ja myślałem, że jesteśmy sobie bliscy - szepnął. - My ślałem, że mnie znasz i ufasz mi. - Po chwili popatrzył na nią znowu. - Sprawiasz wrażenie przekonanej o mojej winie stwierdził chłodno. Jossie trzęsła się na całym ciele. - Nie chcę w to wierzyć. Pomóż mi. Wyjaśnij mi to. Ivo przyjrzał się jej w milczeniu.
- Nie - powiedział w końcu. - Nie mam na to najmniejszej ochoty. To dziwne, ale ta sprawa dwa razy poróżniła mnie z ludźmi, na których bardzo mi zależało. Przykro mi, moja droga. Jeśli bę dziesz chciała dowiedzieć się o tym czegoś więcej, będziesz mu siała zapytać Peregrine'a. Tymczasem możesz spokojnie zostać w Londynie, jak długo zechcesz. Nie wymagam od ciebie, żebyś dłużej cokolwiek udawała. Powiedz mojej ciotce, że wyprowadzi łem się z Charles Street. Na pewien czas zamieszkam w klubie. Sa ma zadecyduj, co chcesz mówić ludziom na temat naszych zarę czyn. — Skłonił się i szybko wyszedł z pokoju. Jossie zaniosła się szlochem. Była tak nieszczęśliwa i pogrą żona w bólu, że gdy ktoś położył jej rękę na ramieniu, rozejrzała się nieprzytomnie, myśląc, że Ivo wrócił, by z nią porozmawiać i wszystko wyjaśnić. Miała ochotę rzucić mu się w ramiona i błagać o przebaczenie, przeprosić go za to, że kiedykolwiek w niego zwątpiła. Jednak nie była to ręka Iva. -- Moje dziecko! - zawołała lady Frances, - Co się stało? Co on ci zrobił? Z początku Jossie mogła jedynie kręcić głową, jednak, gdy ustał szloch, udało jej się wyjąkać: - Nic. Odszedł. - Ale dlaczego? Co się stało? - Powiedziałam, że nie mogę za niego wyjść. I że nie chcę być z nim zaręczona. Był wściekły. - Zamilkła, łzy potoczyły się po jej policzkach. Lady Frances posmutniała. - Tego się właśnie spodziewałam - powiedziała. - Chcia łam, żebyś wstrzymała się z tą rozmową do rana. Oboje nie by liście dzisiaj w dobrej formie. Jutro porozmawialibyście o wszystkim spokojniej. - To i tak by niczego nie zmieniło - stwierdziła cicho Jos sie. - Nie wyjdę za niego.
- To oczywiście wyłącznie twoja decyzja. Ale czemu aż tak bardzo tego nie chcesz? Jossie potrząsnęła głową. Chociaż bardzo chciała zwierzyć się chrzestnej, nie mogła przecież opowiedzieć jej o Charlotte Gurney. Tak czy owak, istniał jeszcze jeden, bardzo ważny po wód, dla którego nie powinna wychodzić za Iva. - On mnie nie kocha - wyjaśniła. - Przynajmniej nie tak, jakbym sobie tego życzyła. Lady Frances pokręciła głową. - Nie wiem, czego oczekujesz, Jossie, ale uważam, że Ivo kocha cię bardzo głęboko i poważnie. - Wciąż traktuje mnie jak dziecko, jak kogoś, kim trzeba się opiekować. Sama widziałaś, jak się zachowywał. - To naturalne, że chce cię chronić. Właśnie to każdy męż czyzna uważa za swój obowiązek względem ukochanej kobiety. Ale to dopiero początek. - Lady Frances pochyliła się nad Jossie i oznajmiła z wielką powagą: - Znam Iva od bardzo dawna i je stem pewna, że jeszcze nigdy nie był tak zakochany. Kocha cię bezgranicznie. Daję ci na to moje słowo. Jossie patrzyła na lady Frances tak, jakby chciała wszystko wyczytać z jej twarzy. - Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej? Nie wie działam. .. - mówiła coraz silniejszym głosem. - Prawdę mó wiąc, wciąż nie wierzę. Nigdy nie dał mi do zrozumienia... choćby... - Urwała i oblała się szkarłatnym rumieńcem na wspomnienie niedawnych pocałunków Iva. - Dlaczego nigdy nic mi nie powiedziałaś? - wyszeptała. - Bo mi zabronił. - Ale dlaczego? - Postaraj się go zrozumieć, Jossie. Przez całe lata Ivo śliz gał się po powierzchni życia, czerpiąc przyjemność całymi gar ściami. Przychodziło mu to bardzo łatwo. Jest przystojny, boga-
ty, czarujący... Kobiety nie dawały mu spokoju, odkąd pojawił się w towarzystwie. Nic w tym dziwnego, że trochę go to ze psuło. Nigdy wcześniej nie czuł się niepewnie, nie musiał być ostrożny. -Zamilkła na chwilę. -I nagle, dobiegając trzydziest ki, zakochuje się w naiwnej siedemnastolatce, zupełnie niepasującej do jego świata. To naturalne, że starał się zwalczyć to uczucie. Nie chciał się do niego przyznać, nawet przed sobą. A potem, kiedy zdał sobie sprawę, że to nie przechodzi, zaczął się bać. Uratował cię, przyczynił się do twojego sukcesu... nie chciał, żebyś poślubiła go z wdzięczności. Pragnął jedynie two jego oddania. Jossie ukryła twarz w dłoniach. - Boże! Co ja zrobiłam? - Zaszlochała. - Co ja zrobiłam? - A co zrobiłaś? - Nie mogę ci tego powiedzieć, ale straciłam Iva na zawsze. - Kiwała się w przód i w tył, przerażona. Poważnie zaniepoko jona lady Frances nie przedłużała już rozmowy i zadzwoniła na służącego. Po niedługim czasie Jossie leżała w łóżku, pijąc na pój, do którego chrzestna wlała miksturę nasenną. Niedługo po tem Jossie zasnęła. Spała jednak niespokojnie, nękana koszma rami i głębokim poczuciem straty. Lady Frances nie wierzyła, że sprawy mają się aż tak źle, jak przedstawiła to Jossie. Udało jej się nawet namówić chrześnicę, żeby do końca tygodnia została w Londynie, w nadziei, że wszystko uda się naprawić. Jednak kolejne dni pokazały, że bar dzo się myliła. Ivo nie wrócił do domu, zamieszkał w klubie. Następnego wieczoru na przyjęciu bardzo uprzejmie przywitał się z ciotką i z Jossie, jednak nie dołączył do nich i bawił się w gronie dawnych przyjaciółek, ostentacyjnie z nimi flirtując. W towarzystwie przyglądano się temu, kiwano głowami. Nikt nie był zaskoczony tym widokiem. Panna Calverton była bardzo
piękna, jednak zatrzymanie przy sobie największego uwodzicie la Londynu wyraźnie przerosło jej możliwości. Jossie zachowy wała się tak, jakby nic się nie stało, i odpowiadała pogodnie na wszystkie pytania, co zdumiewało lady Frances. Nic się nie zmieniało. Nie trzeba było niczego ogłaszać. Cały Londyn wkrótce zrozumiał, że krótkotrwałe narzeczeństwo pan ny Calverton i lorda Trencharda dobiegło końca, jako że młodzi spędzali zaledwie parę chwil w swoim towarzystwie, Zachowa nie Iva potwierdziło wątpliwości Jossie. Gdyby Ivo szczerze ją kochał tak, jakby sobie tego życzyła, nie byłby w stanie udawać, że Jossie nie robi na nim żadnego wrażenie, nie mógłby się śmiać, zachowywać tak beztrosko i flirtować z pięknymi pania mi. Jej matka chrzestna bardzo się myliła. Wkrótce Jossie nie była już w stanie dłużej znosić napięcia i postanowiła, że musi jak najprędzej wyjechać z Londynu. Okazało się to łatwiejsze, niż przypuszczała. Lord Veryan był już zmęczony Londynem. Przyjechał tu, żeby być świadkiem sukcesu Jossie. Miał też nadzieję, że dojdzie do zaręczyn z jego synem, i to marzenie także się spełniło, jednak szczęście nie trwało długo. Był zmęczony i rozgoryczony. Chciał jak najszyb ciej znaleźć się w domu i odetchnąć świeżym powietrzem. Lady Frances także była gotowa do powrotu. Nie widziała sensu przedłużania pobytu w Londynie. Próbowała rozmawiać ze swoim bratankiem na temat jego kłótni z Jossie, jednak oka zał się tak dyskretny, że w końcu się poddała. Przypuszczała, że za jego milczeniem kryje się coś więcej niż odmowa Jossie. La dy Frances była pewna, że pomimo pozornej beztroski Ivo cierpi równie mocno jak Jossie. Pozostał jednak nieprzejednanie ma łomówny. Pod koniec tygodnia cała trójka: lady Frances, jej brat i chrżeśnica mieli już powyżej uszu londyńskiego kurzu i hałasu i zaczęli przygotowywać się do wyjazdu.
Przybyli do Lyne St Michael w najpiękniejszej porze roku. Wzdłuż przydomowych żywopłotów i na łąkach rosły niezli czone kwiaty. Drzewa prezentowały świeżą zieleń, na polach ro sły zboża. W powietrzu unosił się zapach wczesnego lata. "— Nareszcie! - zawołał lord Veryan, kiedy wysiedli z powo zu przed Danby Lodge. - Od razu czuję się o wiele lepiej! A ty, Jossie? Jossie rozejrzała się dookoła. Niewiele się zmieniło. Dom, zostawiony pod dobrą opieką, wyglądał tak jak przed rokiem, kiedy Ivo i chrzestna przywieźli ją tutaj po urodzinach Petera. Kiedy nareszcie przestanie kłuć ją w sercu na myśl o lvie? Uśmiechnęła się do lorda Veryana. - Ja też czuję się lepiej - odpowiedziała. Popatrzył na nią podejrzliwie. - Hm. Może przynajmniej wrócą ci rumieńce! Wyglądasz jak zjawa, dziewczyno! Później tego wieczoru cała trójka wyszła do ogrodu. - To bardzo miłe miejsce, Frances - oznajmił lord Veryan - ale muszę powiedzieć, że chętnie znów zobaczę Sudiham. Wy jeżdżam jutro. - Myślałam, że Ivo przyjedzie tu po ciebie - powiedziała lady Frances. - Obiecał, że przyjedzie do mnie do Sudiham pod koniec przyszłego tygodnia. Najpierw musi załatwić jakieś sprawy w Londynie. Obawiam się, że tym razem się z nim nie spotkasz, moja droga. - Rodzeństwo starannie unikało patrzenia na Jossie. - Musimy poczynić jakieś plany - stwierdziła energicznym tonem łady Frances. - Radstockowie do końca lata pozostaną w Brighton, ale odwiedzimy tu innych sąsiadów, a potem może gdzieś pojedziemy.
- Będziesz chciała odwiedzić Morleyów? - zapytał sucho lord Veryan. - Chciałabym - odpowiedziała Jossie. - Nie przypuszczam, żebym się tam dobrze bawiła, ale powinnam zobaczyć się z oj cem i macochą. - Masz rację. Odwiedzimy ich - przyklasnęła lady Frances. Po chwili zachichotała. - Myślę, że będą się bawili równie do brze jak my. Gerard Morley z pewnością nie wybaczy mi tego, że pozwoliłam jego córce odnieść sukces. Jego żona tym bar dziej nie będzie potrafiła tego przełknąć. No, ale to nieważne. Co nam pozostało? - Jeśli nie będziesz miała nic przeciwko temu, chciałabym trochę powłóczyć się po okolicy. Poproszę ojca, żeby pożyczył mi konia. Być może nawet pozwoli mi dosiąść Gwiazdora. - Czy to... rozsądne? - Muszę pozbyć się upiorów przeszłości. - Skoro tak uważasz, rób, co chcesz. Lord Veryan wybrał się do Sudiham następnego dnia. - Będzie mi ciebie brakowało, Jossie - powiedział, wsiada jąc do powozu. - Przyjedź, kiedy tylko będziesz mogła. - Chętnie, ale nie... - Wiem, wiem. Nie wtedy, gdy będzie u mnie Ivo. Nigdy tego nie zrozumiem. Uważałem, że idealnie do siebie pasujecie. Co się stało? Możesz mi powiedzieć? Jestem pewien, że wciąż go kochasz. Wiem też, jak bardzo on kochał ciebie. Jossie popatrzyła na niego smutnym wzrokiem. - Nie wierzę, że mnie kochał. Powiedziałam Ivowi, że mu nie ufam. Lord Veryan wychylił się z powozu. - Co takiego? Na miłość boską, dziewczyno, dlaczego po wiedziałaś coś takiego?
- Peregrine coś mi o nim powiedział. To było straszne. Ivo nie chciał mi niczego wyjaśnić. Od tamtego czasu prawie w ogóle ze mną nie rozmawiał. Lord Veryan wysiadł z powozu i zaprowadził Jossie z po wrotem do domu. Tam przeszli do saloniku. Ojciec Iva zamknął drzwi. - Co takiego powiedział ci Peregrine? - Nie mogę wyjawić. To nie jest moja tajemnica. Ale ktoś inny potwierdził prawdziwość jego słów. - Jossie, Peregrine jest moim synem, ale nie uwierzyłbym w to, co powiedział na temat Iva, nawet gdyby potwierdziło to czternastu biskupów z modlitewnikami w ręku. Perry jest wstrętnym kłamcą! Wpadłaś w tę samą pułapkę, co ja. O mały włos nie straciłem Iva. - Jak to możliwe? - Sama wiesz, że Ivo ma swoją dumę. Może sobie być lekkoduchem, ale jeśli kogoś kocha, to opinia tej osoby ma dla nie go ogromne znaczenie. Kiedyś bardzo go zraniłem, nie wierząc jego słowom. Jossie uciekła spojrzeniem. - Ja też bardzo go zraniłam. Dopiero teraz to do mnie do tarło. Myślę, że go utraciłam. - Pociągnęła nosem. •- Do diabła z Peregrine'em i jego intrygami! Zawsze były z nim kłopoty. Nienawidzi Iva tylko dlatego, że tamten stara się mu pomagać. - Popatrzył na przygnębioną Jossie. - Kiedy lvo przyjedzie, zrobię wszystko, żeby namówić go na wizytę w Danby Lodge. Jeśli mi się to uda, reszta będzie zależeć od ciebie. Jossie odwiedziła ojca. Zważywszy na okoliczności, wizyta przebiegła całkiem przyjemnie. Pani Morley zachowała się uprzejmie, a major pozwolił sobie nawet na uwagę, że czasami
tęskni za córką. Lady Frances patrzyła, jak Morleyowie robią, co mogą, by umniejszyć sukces Jossie, i śmiała się z tego w du chu. Jossie poszła do stajni, do Gwiazdora. Ojciec pozwolił jej go zabrać. Zaproponował nawet, że da jej stare ubranie do kon nej jazdy; to, które nosiła, udając chłopca, ale zdecydowanie od mówiła. - Dziękuję, ojcze, ale to już dla mnie przeszłość, do której nie chcę wracać. Dziękuję ci za Gwiazdora. Bardzo mi go bra kowało. Rozstali się, nieobowiązująco obiecując sobie następne spot kanie. Major z niejakim rozrzewnieniem odprowadzał córkę wzrokiem. Jego życie było szczęśliwsze w przeszłości, którą tak zdecydowanie odrzucała teraz jego córka. Jossie zrobiła to, co sobie zaplanowała. Odwiedziła wszystkie miejsca, w których często bywała z Peterem w daw nych, szczęśliwych dniach - Heversham Beacon, położone na zachodzie dolinki, okoliczne farmy i wioski. Wiedząc, że Radstockowie są w Brighton, ośmieliła się przemierzyć kon no tereny położone wokół Radstock Court. Wzdychała, śmiała się, przywoływała wspomnienia i wypierała z pamięci ostatnie przykre doznania. Pogrzebała też w myślach ducha Petera. Nie pojechała jednak do dolinki, która tak wiele dla niej zna czyła. Wspomnienia stamtąd nie miały już nic wspólnego z Pe terem i wciąż były zbyt bolesne. W miarę upływu czasu traciła nadzieję na to, że lord Veryan zdoła nakłonić Iva do przyjazdu do Lyne. Musiała pogodzić się z faktem, że utraciła go na zawsze. Postanowiła więc w końcu pojechać do dolinki, zobaczyć wodospad, odtworzyć w pamięci wypowiedziane przy nim słowa, wskrzesić sceny z wczesnego
okresu znajomości z Ivem. Potem zamierzała zrobić wszystko, by o tym zapomnieć. Przywiązała Gwiazdora do tego samego drzewa przy stru mieniu i ruszyła przed siebie ścieżką. Zatrzymała się przy wo dospadzie. Oczami wyobraźni ujrzała siedemnastoletnią dziew czynę, naiwną, dziką, oszołomioną i zupełnie nieprzygotowaną do życia. Ktoś inny mógłby ją wyśmiać, a nawet wykorzystać, lecz Ivo okazał zrozumienie i cierpliwość. Co też ona wtedy mu powiedziała? „Może udawanie chłopca przez te wszystkie lata mnie... zni szczyło? I już nigdy nie polubię całowania. Moja droga Jossie! Żadna istota o ustach tak słodkich, jak twoje nie może nie polubić całowania, prędzej czy później. Właśnie o to chciałam cię prosić, Ivo. Zastanawiałam się, czy mógłbyś mnie nauczyć przyjmować pocałunki". Była taka niewinna, że bez namysłu go o to poprosiła. Tym czasem Ivo miał poważne wątpliwości. Był człowiekiem hono ru. Jak mogła myśleć, że jest inaczej? „Gdzie się podział twój rozsądek? - zapytał w końcu. Przecież dobrze wiesz, co o mnie mówią. Lady Frances powiedziała kiedyś, że przed pójściem do woj ska byłeś najgorszym flirciarzem w hrabstwie i że nie sądzi, abyś się zmienił. O! To bardzo miłe z jej strony! I to cię nie odstrasza? Oczywiście, że nie! Przecież właśnie o to mi chodzi! Nie ma sensu prosić o pomoc w tej sprawie kogoś, kto nie ma o tym pojęcia. Potrzebny mi ekspert". Okazał się mistrzem. To właśnie tutaj, w tym miejscu, po raz pierwszy doświadczyła upojnych pocałunków Iva. Była wtedy zbyt naiwna, żeby zdawać sobie sprawę, że właśnie obecność Iva pozwala jej na tak cudowne doznania; myślała, że odtąd bę dzie tak również w czasie pocałunków z Peterem. Teraz nie
miała już żadnych wątpliwości. Między nią a Ivem była magia. Nikt inny nie potrafił w niej wzbudzić tej przedziwnej miesza niny namiętności i współczucia, czułości i pożądania. Zadrżała, mimo że był ciepły dzień. To wszystko minęło. Pożądanie, czułość, miłość... Będzie musiała dać sobie z tym radę. Świat się dla niej nie skończy, jak wydawało jej się po urodzinowym balu Petera. Będzie starała się czerpać jak najwię cej zadowolenia z życia. Jednak trudno będzie jej mówić o szczęściu. Z ciężkim westchnieniem ruszyła w drogę powrotną. Nagle zatrzymała się. Jak wtedy, za pierwszym razem, Ivo schodził ze zbocza w stronę strumienia. Zauważył Gwiazdora. Jej serce ra dośnie podskoczyło w piersi; zabrakło jej tchu. Po chwili zawo łała radośnie: - Trzymaj się z daleka, słyszysz? Odsuń się od mojego konia! Ivo popatrzył w jej stronę. - Jossie? Podbiegła do niego, potykając się po drodze i, łkając, wyma wiała jego imię. - Ivo, och, Ivo! Chwycił ją w objęcia; wtuliła głowę w zagłębienie jego ra mienia. - Uspokój się, dziewczyno. Powinnaś grozić mi bronią, a nie wypłakiwać się w surdut. - Przyjechałeś. - Popatrzyła na niego rozpłomienionym wzrokiem. - Jestem taka szczęśliwa! Ivo, przepraszam. Nie, nie próbuj mnie powstrzymać. Muszę to powiedzieć. Powinnam być mądrzejsza. Czterdziestu biskupów z modlitewnikami mo że mi wmawiać, że opowieść Peregrine'a jest prawdziwa, a ja i tak mu nie uwierzę. Miałeś rację, że cie znam. Nigdy byś cze goś takiego nie zrobił. Powiedz, że mi przebaczasz!
- Kocham cię, Jossie. Nie wolno ci w to wątpić. Kocham cię całym sercem. Nie musimy sobie przebaczać. Byłem urażo ny i wściekły. Powinienem był wtedy powiedzieć ci prawdę, ale nie pozwoliła mi na to duma. Te minione tygodnie były dla mnie koszmarem, ale nareszcie poszedłem po rozum do głowy. Popatrzyli na siebie z zachwytem. Po chwili Ivo przyciągnął do siebie przyszłą żonę i pocałował ją, okazując czułość, opie kuńczość i namiętność. Jednak ten pocałunek był przede wszystkim wzajemną obietnicą i przysięgą oddania, wierności i miłości. Lord Trenchard dokonał wyboru. Oszołomieni szczęściem, wracali do wioski. Kiedy dotarli do Danby Lodge, czekali tam już na nich lady Frances i jej brat. Jedno spojrzenie wystarczyło, by zyskać pewność, że Ivo i Jossie nareszcie się odnaleźli. Lord Veryan nie posiadał się z radości. - Powiedziałeś jej?-zapytał. - O czym miał mi powiedzieć? - Prawdę o Charlotte Gurney. - Nie musiałem tego robić, ojcze. Jossie rzuciła mi się na szyję, zanim zdołałem wymówić słowo. - Gdzie twoja rycerskość? - zapytała ze śmiechem Jossie. - To była najpiękniejsza chwila w moim życiu - powiedział Ivo, przyciągając ją do siebie. - Usłyszałem, że mi wierzysz i że mimo wszystko mnie kochasz... - Nie musisz jej całować na podjeździe, tak żeby wszyscy cię widzieli. To nieprzyzwoicie. Nie jesteście nawet zaręczeni - upomniała łady Frances. - Jak to nie? Oczywiście, że jesteśmy. - W moich czasach przed oświadczynami należało poroz mawiać z ojcem dziewczyny. Czy wolno mi mieć nadzieję, że
rozmawiałeś już z majorem? - zapytała z udawaną surowością lady Frances. - Ciociu Frances, jesteś nieoceniona, ale tym razem ci się nie udało. Owszem, przed paroma godzinami byłem u majora i zgodził się, acz niechętnie. Zrobił to chyba tylko dlatego, że nie znalazł odpowiedniego powodu do sprzeciwu. Ślub odbę dzie się, gdy tylko Jossie sprawi sobie odpowiedni strój. - Cóż, może cię nie obchodzić to, czy Jossie zna prawdę, ale dla mnie jest to bardzo ważne. Wejdźmy do środka. Mamy mnóstwo spraw do omówienia - powiedział lord Veryan. Po drodze Jossie wyszeptała: - Ivo, jak szybko można ogłosić zapowiedzi? Mam tyle sukien, że starczy mi ich chyba do końca życia. A może... po winniśmy uciec w celu zawarcia małżeństwa? - Nietrudno będzie uzyskać pozwolenie, skoro sam książę jest jednym z twoich wielbicieli. Nawet nie myśl o wspólnej ucieczce, Jossie. Od tej pory Trenchardowie będą uosobieniem moralności i będą cieszyć się powszechnym szacunkiem i po ważaniem. Żadnych romansów czy flirtów. Jedyną zamężną ko bietą w moim życiu będzie lady Trenchard. A jej syrenie spoj rzenia będą przeznaczone wyłącznie dla mnie. Zrozumiano? - Tak, milordzie - odpowiedziała Jossie, obdarzając go naj bardziej zalotnym spojrzeniem ze swego repertuaru. Po pierwszych uniesieniach i toastach na cześć narzeczo nych lady Frances powiedziała: - Przyznaj się, Ivo, jak to się stało, że tu przyjechałeś, mimo że wcześniej nie byłeś w Sudiham? Kto cię przekonał do przy jazdu? - Pułkownik Ancroft, który, jak się okazało, jest teraz no wym markizem Coverdale. Zastanawiam się, czy Adam już o tym wie. W każdym razie pułkownik lada dzień wybiera się
na północ i poszedłem się z nim pożegnać. Uzmysłowił mi. że jestem głupcem, skoro ryzykuję utratę Jossie. Przyznałem mu rację. Kiedy przyszedłem, pułkownik Ancroft właśnie wycho dził na spotkanie, więc poszedłem razem z nim i zostawiłem go przed kancelarią prawniczą. - Zamilkł na chwilę. - To nie ma sensu. Muszę wam wszystko opowiedzieć! Pułkownik zgodził się towarzyszyć starszej, nerwowej wdowie w podróży na pół noc. Nie zna jej... miał się z nią spotkać po raz pierwszy u tego prawnika. Wdowa wiezie prochy męża do jego rodzinnej po siadłości... - Ivo się roześmiał. - Nie widzę w tym nic zabawnego - zwróciła mu uwagę Jossie. - Zaczekaj. Tak się złożyło, że zobaczyłem tę starszą, ner wową damę. Kiedy skręcałem w Charles Street, właśnie wysia dała z powozu. Wyglądała tak, jak się mogłem spodziewać... korpulentna, od stóp do głów ubrana na czarno, z twarzą zasło niętą woalka. Jednak dwie rzeczy nie pasowały do całości. Kie dy wysiadała z powozu, zobaczyłem kostki u nóg, jakie tylko można sobie wymarzyć. Zupełnie nie pasowały do reszty. A ta druga sprawa... - Tak? - zapytała ze zniecierpliwieniem lady Frances. - Nagły podmuch wiatru uniósł woałkę, co wyraźnie zde nerwowało wdowę. Miała przyjemny głos i mówiła z nienagan nym akcentem. Jednak słowo, które wyrwało jej się z ust, zna cznie częściej można usłyszeć w portowych zaułkach Marsylii. - Co to za słowo? - zainteresowała się Jossie. - O, nie, moja miła. Nie zamierzam ci powiedzieć, bo mo głabyś je powtórzyć. Ale możesz mi wierzyć, byłem zaskoczo ny. Zauważyła, że na nią patrzę, i zanim opuściła woalkę, roze śmiała się i zmierzyła mnie figlarnym spojrzeniem niewiary godnie zielonych oczu. - Ivo, powiedziałeś o tym pułkownikowi Ancroftowi?
- Miałem taki zamiar, ale po chwili namysłu postanowiłem nie nie mówić. John Ancroft to rozsądny, doświadczony męż czyzna. Wkrótce sam odkryje prawdę. Poza tym potrzebuje ko goś, kto odciągnie go od problemów. Ta wdowa może idealnie się do tego nadawać.