ANNE RICE KREW I ZŁOTO Blood and Gold Przekład Robert Lipski Mojemu najdroższemu mężowi Stanowi Rice’owi i ukochanej siostrze Karen O’Brien SŁUCHACZ 1...
6 downloads
15 Views
2MB Size
ANNE RICE
KREW I ZŁOTO Blood and Gold Przekład Robert Lipski
Mojemu najdroższemu mężowi Stanowi Rice’owi i ukochanej siostrze Karen O’Brien
SŁUCHACZ
1 Nazywał się Thorne. W prastarym języku runów jego imię brzmiało nieco inaczej, było dłuższe - Thornevald. Kiedy jednak stał się krwiopijcą, zmienił je na Thorne. I pozostał Thorne’em, nawet teraz, wiele stuleci później, gdy leżał w swojej jaskini wśród lodów, pogrążony w sennych marzeniach. Kiedy po raz pierwszy zawitał do zamarzniętej krainy, liczył, że zapadnie w sen wieczny. Od czasu do czasu jednak budziło go pragnienie krwi i wykorzystując dar chmur, wzbijał się w powietrze, by wyruszyć na poszukiwanie Śnieżnych Ludzi. Karmił się nimi, uważając jednak, by nie wysączyć z nich zbyt wiele krwi i by żaden z nich nie umarł z jego winy. Kiedy potrzebował butów i skór, także je zabierał i powracał do swej kryjówki. Śnieżni Ludzie nie należeli do jego ludu. Mieli śniadą cerę, skośne oczy i mówili innym językiem, ale znał ich - w dawnych czasach, kiedy podróżował ze swoim stryjem na Wschód w celach handlowych. Nie lubił zajmować się handlem. Wolał raczej wojny i wojaczkę. Niemniej jednak przygody te wiele go nauczyły. Pogrążony we śnie, na Dalekiej Północy, śnił. Nie potrafił temu zaradzić. Dar umysłu pozwalał mu słyszeć głosy innych krwiopijców. Mimowolnie patrzył ich oczami i postrzegał świat takim, jakim oni go widzieli. Bywało, że nie miał nic przeciwko temu. Lubił to. Nowoczesne rzeczy przepełniały go radością. Wsłuchiwał się w odległe, elektryzujące dźwięki piosenek. Dzięki darowi umysłu był w stanie zrozumieć, czym są silniki parowe, kolej żelazna, rozumiał nawet zasady działania komputerów i samochodów. Czuł, że zna miasta, które porzucił, mimo iż upłynęły setki lat, odkąd je opuścił. Ogarnęło go przeświadczenie, że nie umrze. Samotność sama w sobie nie mogła go unicestwić. Niedbałość także nie wystarczała. Tak więc spał dalej. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Świat krwiopijców nawiedziła wielka tragedia. Pojawił się młody pieśniarz sag. Zwał się Lestat i w swych elektryzujących pieśniach objawiał stare sekrety, tajemnice, o których Thorne nie miał dotąd pojęcia. A potem powstała Królowa, istota zła i przeraźliwie ambitna. Oznajmiła, że ma w sobie Święty Ogień wszystkich krwiopijców, tak więc, jeżeli umrze ona, wraz z nią sczeźnie cała ich rasa. Thorne był pod wrażeniem. Nigdy dotąd nie słyszał tego rodzaju mitów o swojej rasie.
Nie wiedział, czy ma w nie wierzyć. Kiedy jednak spał i śnił, patrzył, jak Królowa z pomocą daru ognia zaczyna unicestwiać krwiopijców, wszędzie na całym świecie. Thorne słyszał ich krzyki, gdy usiłowali uciec, widział ich śmierć, tak jak widzieli ją inni. Wędrując po świecie, Królowa zbliżyła się także do Thorne’a, lecz ominęła go. Spoczywał dobrze ukryty w swojej jaskini. Być może nie wyczuła jego obecności. On jednak wyczuł ją i wiedział, że nigdy dotąd nie spotkał kogoś równie starego i potężnego, jeżeli nie liczyć krwiopijcy, który przekazał mu dar krwi. To sprawiło, że znów zaczął rozmyślać o swojej stwórczyni, rudowłosej wiedźmie o krwawiących oczach. Tragedia, jaka dotknęła jego lud, przybrała katastrofalne rozmiary. Zginęło wielu następnych, a z ukrycia wyszli krwiopijcy równie starzy jak sama Królowa; Thorne ujrzał te istoty. W końcu pojawiła się też rudowłosa, ta, która go stworzyła. Ujrzał ją oczyma innych. Z początku nie chciał uwierzyć, że nadal żyje, tyle czasu minęło, odkąd opuścił ją na Dalekim Południu, że nie łudził się nadzieją, iż wciąż wędruje po świecie. Oczy i uszy innych krwiopijców dały mu tego niezbity dowód. A kiedy przyglądał się jej w swoich snach, owładnęły nim pospołu gniew i niezwykła czułość. Ta istota, która podzieliła się z nim darem krwi, rozkwitła, pogardzała Złą Królową i pragnęła ją powstrzymać. Nienawiść, jaką żywiły wobec siebie nawzajem, sięgała tysięcy lat wstecz. W końcu te istoty, pradawni, wywodzący się z Pierwszego Miotu Krwiopijców, i inni, których Lestat darzył miłością, a których Zła Królowa oszczędziła, spotkali się. Spoczywając nieruchomo wśród lodów, Thorne słyszał jak przez mgłę ich dawne rozmowy, równie gładkie i okrągłe jak stół, przy którym zasiadali, niczym dawni Arturiańscy rycerze, tyle że w przypadku tej rady kobiety były równe mężczyznom. Próbowali przemówić Królowej do rozsądku, przekonać, by położyła kres swoim rządom przemocy i terroru i zaprzestała realizacji mrocznych planów. Słuchał, choć nie do końca rozumiał wszystko, o czym krwiopijcy rozmawiali między sobą. Wiedział tylko, że Królowa musi zostać powstrzymana. Królowa kochała krwiopijcę Lestata. Nawet on jednak nie był w stanie zawrócić jej z drogi przemocy, tak spaczone były jej wizje i tak plugawy był jej umysł. Czy Królowa naprawdę miała w sobie Święty Ogień wszystkich krwiopijców? A jeżeli
tak, w jaki sposób można ją było zniszczyć? Thorne żałował, że nie dysponuje silniejszym darem umysłu i że nie używał go częściej. Przez długie stulecia snu jego moc rosła, teraz jednak czuł się słaby i odizolowany od innych. Ale kiedy tak patrzył - z otwartymi oczami, jakby to mogło mu pomóc w wyraźniejszym postrzeganiu - nawiedziła go wizja innej rudowłosej, bliźniaczej siostry kobiety, która tak dawno temu darzyła go miłością. Zdziwił się, ale tak to już bywa z bliźniaczkami. Thorne zrozumiał, że stwórczyni, którą tak bardzo kochał, straciła swoją bliźniaczą siostrę tysiące lat temu. Zła Królowa była sprawczynią tego nieszczęścia. Gardziła rudowłosymi bliźniaczkami. Rozdzieliła je. A teraz zagubiona siostra powróciła, by wypełnić pradawną klątwę, którą rzuciła na Złą Królową. Coraz bardziej zbliżając się do Królowej, zagubiona siostra - bliźniaczka myślała wyłącznie o zagładzie i zniszczeniu. Nie usiadła przy stole obrad. Nic nie mogło jej powstrzymać. Głos rozsądku do niej nie docierał. - Wszyscy umrzemy - wyszeptał przez sen Thorne, otoczony śniegiem i lodem pośród zimnej, wszechogarniającej, wiecznej arktycznej nocy. Nie poruszył się. Nie zrobił nic, by dołączyć do swych nieśmiertelnych towarzyszy. Patrzył tylko. I nasłuchiwał. Będzie to robił aż do ostatniej chwili. Przynajmniej to mógł zrobić. Wreszcie bliźniacza siostra zrobiła to, po co przyszła. Rzuciła się na Królową. Inni krwiopijcy przyglądali się temu ze zgrozą. Kiedy dwie kobiety starły się w walce, jak rycerze na polu bitwy, umysł Thorne’a wypełniła dziwna wizja, poczuł się, jakby leżał na śniegu i wpatrywał się w niebo. To, co ujrzał, było wielką, skomplikowaną pajęczyną, siecią rozciągającą się we wszystkich kierunkach i wypełnioną mnóstwem migoczących, świetlistych punkcików. Pośrodku tej pajęczyny falował pojedynczy, silny płomień. Wiedział, że ten płomień to Królowa, pozostałe świetliste punkciki oznaczały zaś wszystkich krwiopijców. Gdzieś tam było także jego małe światełko. Opowieść o Świętym Ogniu była prawdziwa. Widział to na własne oczy. A teraz nadszedł czas dla nich wszystkich, aby poddać się mrokowi i ciszy. Nadchodził koniec. Rozległa, niesamowita pajęczyna pojaśniała i zalśniła słabym blaskiem, płomień stanowiący jej środek eksplodował, a potem na dłuższą chwilę wszystko ściemniało, on zaś poczuł w kończynach cudownie miłą wibrację, jaka często nawiedzała go, gdy pogrążał się w zwykłym śnie, i pomyślał: Ach, a więc to jest śmierć. Umieramy. I to bezboleśnie.
Lecz dla jego starych bogów to, co się działo, było niczym Ragnarok, kiedy strażnik Asgardu, Heimdall, Ten, Który Niesie Światu Światłość, dmie w swój róg, wzywając bogów Aesirów, by stanęli do ostatniej bitwy. - My też odejdziemy, walcząc - wyszeptał Thorne w swojej jaskini. Jego myśli nie przestały napływać. To, że umrze, wydawało mu się całkiem przyjemną perspektywą, dopóki nie pomyślał o niej, o rudowłosej, o swojej stwórczyni. Tak bardzo pragnął znów ją zobaczyć. Czemu nigdy nie powiedziała mu o swojej utraconej siostrze - bliźniaczce? Dlaczego nigdy nie podzieliła się z nim legendami, o których śpiewał krwiopijca Lestat? Z całą pewnością znała sekret Złej Królowej i jej Świętego Ognia. Poruszył się, drgnął przez sen. Wielka, skomplikowana pajęczyna zaczęła blednąc, rozmywać się. Jednak niezwykle wyraźnie widział obie rudowłose bliźniaczki, kobiety naprawdę olśniewające w swej urodzie. Stały ramię w ramię równie urodziwe, jedna w łachmanach, druga w przepięknych szatach. I patrząc oczyma innych krwiopijców, dowiedział się, że druga, zagubiona bliźniaczka zabiła Królową i przyjęła Święty Ogień do swego ciała. - Oto Królowa Potępionych - rzekła jego stwórczyni, przedstawiając pozostałym swą od dawna utraconą, a teraz odzyskaną siostrę. Thorne zrozumiał ją. Spostrzegł cierpienie malujące się na jej twarzy. Oblicze drugiej siostry - bliźniaczki, Królowej Potępionych, było jednak puste, całkiem bez wyrazu. Przez następne noce ci, co ocaleli z pogromu, pozostawali razem. Opowiadali sobie nawzajem różne historie. Ich opowieści wypełniały powietrze jak dźwięki pieśni dawnych bardów, śpiewane w salach biesiad. Lestat zaś, porzuciwszy swoje elektryczne instrumenty, ponownie stał się kronikarzem, snując opowieść o bitwie, którą z łatwością przeniesie do świata śmiertelników. Niebawem rudowłose siostry odeszły, by poszukać dla siebie kryjówki, gdzie nawet patrzący oczyma obcych Thorne nie mógł ich odnaleźć. Pozostań w bezruchu, powiedział sobie. Zapomnij o tym, co widziałeś. Nie ma powodu, dla którego miałbyś powstać z tego miejsca, opuścić domenę lodów; nie musiałeś robić tego wcześniej, teraz także nie musisz. Sen jest twoim sprzymierzeńcem. Twoim przyjacielem. Marzenia senne to niepożądani goście. Leż cicho i nieruchomo, a wkrótce znów ogarnie cię dawny spokój. Będzie niczym bóg Heimdall, zanim zadął w swój róg, tak czujny i uważny, że
słyszał, jak rośnie runo na grzbietach owiec i trawa na odległych stolicach, w krainach, gdzie stopniały śniegi. Nawiedziły go jednak kolejne wizje. Krwiopijca Lestat znów narobił sporego bałaganu w świecie śmiertelników. Chodziło o niezwykły sekret z przeszłości, dotyczący początków chrześcijaństwa, który przekazał pewnej śmiertelniczce. Ten, którego zwą Lestat, nigdy nie zazna spokoju. Był jak jeden z ziomków Thorne’a, jeden z wojowników z zapomnianej, zamierzchłej przeszłości. Thorne patrzył, jak raz jeszcze pojawia się jego ukochana, rudowłosa stwórczyni, jak zawsze o oczach czerwonych od krwi śmiertelników, przepięknie odziana, władcza i pełna wewnętrznej mocy. Tym razem przybyła, aby zakuć w kajdany nieszczęsnego krwiopijcę Lestata. Czy łańcuchy mogą utrzymać kogoś tak potężnego? Thorne zadumał się nad tym. Jakież okowy są w stanie tego dokonać, rozmyślał. Wyglądało na to, że musiał poznać odpowiedź na to pytanie. Ujrzał rudowłosą siedzącą cierpliwie, podczas gdy krwiopijca Lestat, zakuty w kajdany i bezradny, szarpał się i miotał, nie mógł się jednak uwolnić. Z czego były zrobione te z pozoru delikatne ogniwa, że potrafiły unieruchomić tak potężną istotę? To pytanie nie dawało Thorne’owi spokoju. Dlaczego jego rudowłosa stwórczyni pokochała Lestata i pozwalała mu żyć? Czemu milczała, podczas gdy młody krwiopijca bredził jak w malignie? Jakie to uczucie, zostać zakutym w kajdany i być tak blisko niej? Wspomnienia zaczęły powracać - niepokojące wizje stwórczyni, kiedy on, podówczas śmiertelny wojownik, natknął się na nią po raz pierwszy w jaskini na Północy, gdzie był ongiś jego dom. To stało się w nocy, ujrzał ją, z kądzielą, wrzecionem i krwawiącymi oczami. Wyrywała ze swoich rudych loków jeden włos po drugim i splatała z nich nić, pracując szybko i bezgłośnie, podczas gdy on powoli zbliżał się do niej. Była sroga zima, a ogień płonący za nią wydawał się nieomal magiczny w swojej jasności, on tymczasem stał na śniegu i obserwował ją, przy kądzieli zachowującą się jak setki innych, śmiertelnych kobiet, które miał okazję oglądać. - Wiedźma - powiedział na głos. Odegnał od siebie to wspomnienie. Ujrzał ją teraz, strzegącą Lestata, który stał się równie potężny jak ona. Zobaczył
niezwykłe okowy pętające Lestata, który nie próbował się już wyrywać. W końcu Lestat został uwolniony. Zabrawszy magiczne okowy, rudowłosa stwórczym zostawiła go i jego towarzyszy. Pozostałych wciąż było widać, ale jej już nie, zniknęła i Thorne oczyma innych nie zdołał jej dostrzec. Raz jeszcze postanowił sobie, że zapadnie w sen. Otworzył umysł, aby zasnąć. Noce mijały jedna po drugiej, on jednak wciąż czuwał w swej lodowatej jaskini. Hałas zewnętrznego świata był ogłuszający i nieodgadniony. Czas mijał, on zaś nie potrafił zapomnieć widoku ukochanej, nie mógł zapomnieć, że wyglądała równie urzekająco i zmysłowo jak zawsze. Powróciły przepełnione goryczą wspomnienia. Dlaczego się pokłócili? Czy naprawdę odwróciła się do niego plecami? Dlaczego tak bardzo nienawidził jej innych towarzyszy? Czemu miał jej za złe innych wędrownych krwiopijców, którzy odkrywszy ją i jej kompanię, nie wahali się okazywać jej swego uwielbienia, gdy snuli wspólne opowieści o swoich krwawych wędrówkach? A mity o Królowej i Świętym Ogniu - czy miałyby dla niej jakiekolwiek znaczenie? Nie wiedział. Nie przepadał za legendami. To wprawiało go w zakłopotanie. Poza tym nie potrafił odegnać od siebie obrazu Lestata spętanego tymi dziwnymi łańcuchami. Wspomnienia nie dawały mu spokoju. Był środek zimy, nawet najsłabsze promienie słońca nie muskały bezmiaru lodu ponad nim, kiedy uświadomił sobie, że dopadła go bezsenność. Nie było mowy, żeby znowu zasnął. Ani żeby odnalazł w sobie dawny spokój. Dlatego opuścił jaskinię i rozpoczął długi marsz na Południe poprzez śniegi. Nie spieszył się, nasłuchiwał elektryzujących głosów świata, nie wiedząc, dokąd go doprowadzą. Wiatr rozwiewał jego gęste, rude włosy. Thorne postawił podbity futrem kołnierz i osłonił nim usta, po czym otarł lód z brwi. Jego buty niebawem całkiem przesiąkły wilgocią, rozłożył więc ręce na boki i bezgłośnie przywołał dar chmur, a potem zaczął unosić się w górę i już po chwili popłynął w powietrzu, tuż nad ziemią, nasłuchując głosów swoich ziomków, w nadziei, że odnajdzie kogoś równie starego jak on, kogoś, kto powita go z radością. Znużony darem umysłu i uzyskanymi za jego pośrednictwem rzadkimi przekazami, pragnął znów usłyszeć słowa wypowiedziane w tradycyjny sposób.
2 Podróżował przez kilka pozbawionych słońca dni i nocy, w samym środku zimy. Niedługo jednak trwało, zanim usłyszał wołanie innego. Był to krwiopijca starszy od niego, przebywający w mieście, które Thorne znał setki lat wcześniej. W swoim nocnym śnie nigdy tak naprawdę nie zapomniał tego miasta. Było wielkim miastem targowym, z przepiękną katedrą. Jednak podczas swej wędrówki na Północ wiele lat temu stwierdził, że zostało nawiedzone przez straszliwą plagę, i nie sądził, by zdołało przetrwać. Prawdę mówiąc, Thorne spodziewał się, że przeraźliwa zaraza pochłonie całą ludzkość, tak straszna i bezlitosna bowiem była. Raz jeszcze zaczęły go nękać bolesne wspomnienia. Ujrzał i poczuł tamte dni, czas zarazy, kiedy dzieci błąkały się bez celu po utracie rodziców, a wszędzie, jak okiem sięgnąć walały się stosy trupów. W powietrzu unosiła się drażniąca woń gnijących ciał. Czy zdołałby wyjaśnić komukolwiek smutek, jaki wtedy odczuwał, współczucie wobec ludzkości, którą nawiedziła tak straszna plaga? Nie chciał oglądać zagłady miast i miasteczek, nawet jeśli on sam do nich nie przynależał. Choć karmił się zarażonymi, on sam nie odczuwał skutków zarazy. Był uodporniony. Ale uleczyć nikogo nie mógł. Udał się na Północ, spodziewając się, że wszystkie cudowności będące wytworem rąk ludzkich już wkrótce skryje śnieg, uporczywe chwasty lub miękka ziemia, na znak ostatecznego zapomnienia. Wbrew jego przewidywaniom ludzkość nie wyginęła, przetrwało nawet wielu mieszkańców miasta, a ich potomkowie wciąż żyli wśród wąskich, brukowanych, średniowiecznych uliczek, którymi ongiś spacerował, panująca tu czystość przepełniła go zaś większym spokojem, aniżeli mógł tego oczekiwać. Tak dobrze było znaleźć się w tym tętniącym życiem, uporządkowanym miejscu. Jakże mocne, solidne i piękne wydawały się stare, drewniane domy, w których pracowały nowoczesne maszyny i urządzenia. Czuł i widział cudowności, które dotąd postrzegał jedynie w krótkich migawkach dzięki darowi umysłu. Ekrany telewizorów wypełniały się barwnymi marzeniami. Ludzie potrafili się chronić przed zimnem i śniegiem jak nigdy dotąd. Za jego czasów tak nie było. Chciał się dowiedzieć czegoś więcej o tych cudach i to go zdumiało. Pragnął ujrzeć kolej żelazną i statki. Chciał zobaczyć samoloty i samochody. Chciał zobaczyć komputery i telefony bezprzewodowe.
Może mógł to zrobić. Może nie musiał się spieszyć. Nie po to powrócił do życia, ale kto powiedział, że musi wypełnić swoją misję jak najszybciej? Nikt nie wiedział o jego istnieniu, może z wyjątkiem krwiopijcy, który do niego przemawiał, który z taką łatwością wdarł się do jego umysłu. Gdzie był teraz ten krwiopijca, ten, którego usłyszał zaledwie kilka godzin temu? Skierował do niego długie, bezgłośne wezwanie, nie ujawniając przy tym swego imienia, lecz oferując mu swą przyjaźń. Przybądź i dołącz do mnie. Wskazówki były wyraźne i Thorne spieszył się, by jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Przez ostatnie stulecie słyszał głosy krwiopijców wspominających o takich przystaniach. Wampirze tawerny, bary krwiopijców, kluby istot ciemności. Powstała istna wampirza sieć. Coś podobnego! Kto by pomyślał? Uśmiechnął się pod nosem. Oczyma duszy znów ujrzał ogromną, rozłożystą sieć z mnóstwem malutkich, pulsujących świateł wewnątrz. Obraz ten przedstawiał wszystkich krwiopijców połączonych Świętym Ogniem Złej Królowej. Ta wampirza sieć stanowiła jedynie nikłe echo tamtej pajęczyny, a mimo to go zafascynowała. Czy ci współcześni krwiopijcy porozumiewali się między sobą za pośrednictwem komputerów, nie korzystając już w ogóle z daru umysłu? Poprzysiągł sobie, że nie da się zaskoczyć. Nie mógł do tego dopuścić. To mogłoby się okazać niebezpieczne. Mimo to poczuł dreszcze przenikające go od stóp do głów na samo wspomnienie mglistych snów o tamtej straszliwej tragedii. Miał nadzieję i modlił się, aby jego nowo poznany przyjaciel potwierdził to, co oglądał oczami innych. Miał nadzieję i modlił się, aby ten nieznany krwiopijca był naprawdę starą istotą, a nie młodym, nieopierzonym gołowąsem, stworzonym nie więcej niż kilka dziesięcioleci temu. Miał nadzieję i modlił się, aby ten krwiopijca był obdarzony darem zaklęcia. Bardziej bowiem niż czegokolwiek innego, pragnął usłyszeć wypowiedziane normalnie słowa. On sam rzadko umiał znaleźć właściwe słowa. A teraz, bardziej niż czegokolwiek innego, pragnął słuchać. Znalazł się u wylotu wąskiej, stromej uliczki, w powietrzu wokół niego wirowały płatki śniegu, i właśnie wtedy spostrzegł szyld niewielkiej oberży: Pod Wilkołakiem. Mimowolnie wybuchnął śmiechem. A więc ci krwiopijcy lubią niebezpieczne zabawy, skonstatował. Za jego czasów było inaczej. Któż z jego ziomków nie wierzył, że człowiek potrafi zamienić się w wilka? Któż z jego ziomków nie uczyniłby wszystkiego, aby zapobiec złu, które
mogło dosięgnąć praktycznie każdego? No i proszę, do czego to doszło, przeraźliwa istota została sprowadzona do roli symbolu, wymalowana na szyldzie, który obracał się na zimnym wietrze. Przez okratowane okna oberży sączyło się słabe światło. Nacisnął klamkę ciężkich drzwi, pociągnął je ku sobie i w jednej chwili znalazł się w zatłoczonej izbie, ciepłej i wypełnionej wonią piwa, wina i ludzkiej krwi. Już samo ciepło było niezwykłe i wszechogarniające. Prawdę mówiąc, nigdy nie czuł czegoś podobnego. Ciepło było wszędzie - jednakowo i cudownie. Przeszło mu przez myśl, że żaden z obecnych tu śmiertelników nie zdaje sobie sprawy, jak wspaniałe jest to ciepło. W dawnych czasach nie było o tym mowy, a srogie zimy wszystkim dawały się we znaki. Nie miał wszelako czasu na tego rodzaju rozmyślania. Upomniał samego siebie: Nie daj się zaskoczyć. Jednakże rozbrzmiewający wokoło gwar rozmów śmiertelników całkiem go sparaliżował, podobnie jak świadomość otaczającej go zewsząd krwi. Przez jedną krótką chwilę pragnienie omal nim nie owładnęło. Wyobraził sobie siebie, jak atakuje niczym dziki zwierz ten hałaśliwy, obojętny tłum, odsączając z krwi tego lub owego, wiedział jednak, że w ten sposób tylko by się zdemaskował, ujawniłby się jako potwór, którego żądna zemsty tłuszcza ścigałaby bez ustanku, dopóki nie dopadłaby go i nie uśmierciła raz na zawsze. Znalazł sobie miejsce pod ścianą i oparłszy się o nią, przymknął oczy. Przypomniał sobie członków swego klanu, wbiegających po stoku na szczyt góry w poszukiwaniu rudowłosej wiedźmy, której jednak nie dane im było odnaleźć. Tylko Thorne ją widział. Thorne widział, jak wyłupiła oczy zabitego wojownika i włożyła je do swych oczodołów. Thorne widział, jak wracała pośród lekkiej śnieżnej zadymki do jaskini, gdzie zostawiła swoje wrzeciono. Thorne widział, jak nawijała na kądziel złocistoczerwoną nić. Klan pragnął ją unicestwić, a on, uzbrojony w wielki topór, był jednym z tych, co jej poszukiwali. Jakież głupie wydawało się teraz to wszystko, bo przecież ona sama chciała, aby Thorne ją zobaczył. Przybyła na Północ w poszukiwaniu wojownika takiego jak on. Wybrała Thorne’a i pokochała jego młodość, siłę oraz czystą, szczerą odwagę. Otworzył oczy. Śmiertelnicy w oberży nie zwracali na niego najmniejszej uwagi, mimo iż ubranie, jakie miał na sobie, było mocno znoszone. Jak długo mógł pozostać niezauważony? Nie miał pieniędzy, nie stać go było na kupienie choćby kubka wina.
Nie zwracaj uwagi na śmiertelników. Oni nic o nas nie wiedzą, nie mają pojęcia, dlaczego nawiedzamy to miejsce. Podejdź do tylnych drzwi, pchnij je z całej siły, a ustąpią. Wydało mu się nieprawdopodobne, aby mógł przejść niepostrzeżenie przez tę zatłoczoną salę, aby śmiertelnicy nie zorientowali się, kim jest w istocie. Musiał jednak przemóc w sobie lęk. Musiał dotrzeć do krwiopijcy, który go wzywał. Pochylił głowę i zasłonił usta postawionym wysoko kołnierzem, po czym zaczął się przeciskać przez stłoczoną ciżbę miękkich ciał, usiłując unikać skierowanych ku niemu spojrzeń. Kiedy tylko ujrzał drzwi bez klamki, natychmiast pchnął je, tak jak mu kazano. Za nimi znajdowała się wielka, słabo oświetlona izba, a na pooranym blacie każdego ze stołów stała zapalona gruba świeca. Było tu równie ciepło i przyjemnie jak w sąsiednim pomieszczeniu. Krwiopijca był sam. Wysoki, szczupły, o jasnych, niemal białych włosach. Miał surowe, niebieskie oczy i delikatne oblicze, pokryte warstewką popiołu i krwi, co miało ukryć przed śmiertelnikami jego prawdziwą tożsamość. Nosił jasnoczerwony płaszcz z kapturem, opuszczonym teraz na plecy, a jego długie włosy były starannie uczesane. Thorne’owi wydał się nad wyraz piękny, wytworny i miast najemnika przywodził na myśl uczonego. Miał duże, lecz smukłe dłonie i wąskie palce. Thorne’owi przeszło przez myśl, że widział już tę istotę dzięki darowi umysłu, siedzącą przy stole obrad z innymi krwiopijcami, zanim doszło do ostatniej rozprawy ze Złą Królową. Tak, widział już tego wampira. To właśnie on usilnie starał się przemówić Królowej do rozsądku, choć w jego wnętrzu krył się przeraźliwy gniew i przeraźliwa nienawiść. Tak, Thorne widział tego wampira, ostrożnie dobierającego słów, tak elokwentnego i wykwintnego, gdy próbował ocalić wszystkich. Krwiopijca gestem dłoni wskazał na miejsce pod ścianą, po prawej. Przyjął zaproszenie i usadowił się na długiej, obitej skórą ławie, płomyk świecy pełgał przed nimi złowrogo, migoczący blask odbijał się w oczach drugiego wampira. Dopiero teraz poczuł od tamtego woń krwi. Zdał sobie sprawę, że to dzięki niej twarz drugiego wampira była ciepła, podobnie jak jego długie, smukłe dłonie. Tak, polowałem dziś, ale zapoluję tej nocy raz jeszcze, z tobą, potrzebujesz tego. - Tak - powiedział Thorne. - Ostatni raz polowałem tak dawno temu, że nawet sobie nie wyobrażasz. Cierpienie wśród śniegów i lodów było samo w sobie proste. Ale teraz jest ich tak
wiele, te delikatne drobne istoty otaczają mnie ze wszystkich stron. - Rozumiem - rzekł krwiopijca. - Wiem. To były pierwsze słowa, jakie Thorne od wielu lat wypowiedział do kogokolwiek na głos, zamknął więc oczy, aby odpowiednio nasycić się tą chwilą. Pamięć jest przekleństwem, to fakt, skonstatował, ale również najwspanialszym z darów. Bo jeśli stracisz pamięć, stracisz wszystko. Przypomniał sobie, że w religii jego ludu bóg Odyn dla pamięci oddał swoje oko i przez dziewięć dni wisiał na świętym drzewie. Nie, to było bardziej złożone. Odyn zyskał w ten sposób nie tylko pamięć, lecz również miód, dzięki któremu mógł śpiewać poetyckie sagi. Niegdyś, wiele lat temu, Thorne także skosztował tego miodu; otrzymał go od kapłanów ze Świętego Gaju, a potem w domu swego ojca śpiewał poematy o tej jedynej, rudowłosej wampirzycy, którą ujrzał na własne oczy. Ci, co byli z nim wtedy, śmiali się i drwili zeń. Kiedy jednak zaczęła mordować kolejnych członków jego klanu, przestali szydzić. Kiedy zaś ujrzeli blade ciała z wyłupionymi oczami, uczynili z niego swego bohatera. Otrząsnął się gwałtownie. Śnieg posypał się z jego włosów i ramion. Nonszalanckim gestem otarł kryształki lodu z brwi. Ujrzał płatki śniegu rozpływające się na palcach. Mocno potarł dłońmi oszronioną twarz. Czy w tej izbie nie ma kominka? Rozejrzał się wokoło. Żar w magiczny sposób przesączał się przez niewielkie okna. Jakiż był cudowny i kojący. Miał ochotę zrzucić z siebie odzienie, by móc się pławić w tym cieple. Mam u siebie w domu kominek. Zaprowadzę cię tam. Jak wyrwany z transu uniósł wzrok, by spojrzeć na nieznajomego wampira. Sklął się w myślach, że tak długo siedział w zadumie i kompletnym milczeniu. - Mogłem się tego spodziewać - powiedział krwiopijca na głos. - Czy rozumiesz język, którym mówię? - To język daru umysłu - odrzekł Thorne. - Posługują się nim na całym świecie. - Znów spojrzał na krwiopijcę. - Jestem Thorne. Thor był moim bogiem. - Pospiesznie sięgnął za pazuchę i spod znoszonego skórzanego kaftana wyjął zawieszony na łańcuszku złoty amulet. - Ząb czasu go nie naruszył - powiedział. - To młot Thora. Krwiopijca pokiwał głową. - A co z twoimi bogami? - zapytał Thorne. - Kim byli? Sam rozumiesz, nie chodzi mi o
wyznanie, mam na myśli to, co utraciliśmy wspólnie, ty i ja. Wiesz, co mam na myśli? - Bogowie starożytnego Rzymu są tymi, których utraciłem - odrzekł nieznajomy. - Zwą mnie Marius. Thorne pokiwał głową. Mówienie na głos było przecudowne, podobnie jak przysłuchiwanie się słowom tamtego. Na moment zapomniał o pragnieniu krwi i łaknął jedynie nieskończonego potoku słów. - Mów do mnie, Mariusie - rzekł. - Opowiedz mi najwspanialsze historie. Opowiedz mi o wszystkim, czym chciałbyś się ze mną podzielić. - Próbował się powstrzymać, na próżno jednak. - Raz opowiedziałem wiatrowi wszystko, co kryło się w mych myślach i sercu. A mimo to, gdy udałem się na Północ, do krainy lodów, nie potrafiłem odnaleźć w sobie słów. - Przerwał, patrząc Mariusowi prosto w oczy. - Moja dusza za bardzo cierpi. Brak mi prawdziwych myśli. - Rozumiem cię - rzekł Marius. - Pójdź za mną do mego domu. Weźmiesz kąpiel i otrzymasz nowe ubranie. A potem zapolujemy, gdy zaś dojdziesz do siebie, porozmawiamy. Mógłbym opowiedzieć ci całe mnóstwo historii. Mogę mówić bez końca. Mogę opowiedzieć ci wszystkie historie z mego życia, którymi chciałbym się podzielić. Spomiędzy warg Thorne’a dobyło się przeciągłe westchnienie. Nie mógł się pohamować, by nie uśmiechnąć się z zadowoleniem, miał wilgotne oczy, jego dłonie drżały. Lustrował oblicze tamtego. Nie dostrzegł w nim oznak nieuczciwości ani przebiegłości. Drugi wampir sprawiał wrażenie szczerego, mądrego i prosto - dusznego. - Mój przyjacielu - powiedział Thorne, po czym nachylił się, oferując powitalny pocałunek. Wgryzł się głęboko w swój język, wypełnił usta krwią i rozchylił wargi dla Mariusa. Pocałunek nie był dla Mariusa zaskoczeniem. On także kultywował ten zwyczaj. Przyjął krew, i to najwyraźniej ze smakiem. Delektował się nią przez chwilę. - Odtąd żaden drobiazg nie zdoła nas poróżnić - powiedział Thorne. Usadowił się pod ścianą, mocno zdezorientowany. Nie był sam. Obawiał się, że to, co teraz odczuwa, wywoła w nim głębokie wzruszenie. Nie chciał się rozpłakać. Bał się, że nie starczy mu sił, aby ponownie wyjść na mróz i udać się z drugim wampirem do jego domu, ale tego właśnie pragnął nade wszystko. - Chodź - powiedział Marius. - Pomogę ci. Wspólnie wstali od stołu. Tym razem przejście przez tłum śmiertelników było dlań jeszcze większą udręką. Tak wiele błyszczących, żywych oczu kierowało się ku niemu, nawet
jeśli trwało to tylko przez moment. A potem znów znaleźli się w wąskiej uliczce, pośród sypiącego śniegu. Marius objął go ramieniem. Thorne z trudem walczył o oddech, jego serce biło o wiele za szybko. Przyłapał się na tym, że chwyta zębami płatki śniegu padające mu na twarz. Pohamował się na chwilę i gestem poprosił nowego przyjaciela o odrobinę cierpliwości. - Tak wiele zdarzeń ujrzałem dzięki darowi umysłu - powiedział. - Nic z tego nie pojmuję. - Może uda mi się to i owo wyjaśnić - rzekł Marius. - Mogę wyjaśnić ci wszystko, co wiem; zrobisz z tą wiedzą, co zechcesz. Ostatnimi czasy wiedza nie na wiele mi się przydaje. Czuję się strasznie samotny. - Zostanę z tobą - rzekł Thorne. Ta miła rozmowa i przyjacielska atmosfera sprawiały, że cały się rozklejał; aż serce mu się krajało. Szli długo. Thorne przez ten czas odzyskał nieco sił. Ciepło panujące w oberży wydawało mu się teraz złudną, krótkotrwałą iluzją. W końcu dotarli do wytwornego domu o wysokim, spiczastym dachu, z wieloma oknami. Marius włożył klucz do zamka, przekręcił i po chwili weszli do rozległego holu, pozostawiając śnieżną zadymkę za drzwiami. Z pokoi na parterze płynęło delikatne światło. Ściany i sufit wykonano z solidnie naoliwionego drewna, podobnie parkiet, nie było mowy o jakichkolwiek niedoróbkach. - Ten dom postawił dla mnie geniusz współczesnego świata - wyjaśnił Marius. Mieszkałem w wielu domach, urządzonych w różnych stylach. To po prostu jeden z nich. Zapraszam do środka. W dużym pokoju znajdował się kanciasty, kamienny kominek, wbudowany w drewnianą ścianę. Na palenisku leżała sterta drewna opałowego czekającego, aż ktoś zechce je zapalić. Przez przeszklone ściany Thorne ujrzał światła miasta. Zorientował się, że znajdują się na skraju zbocza, a poniżej rozciąga się rozległa dolina. - Chodź - powiedział Marius. - Muszę przedstawić cię komuś jeszcze, kto tutaj mieszka. To zdumiało Thorne’a, ponieważ nie wyczuł obecności trzeciej osoby, poszedł jednak za Mariusem do sąsiedniego pokoju i ujrzał osobliwy widok, który zaparł mu dech w piersiach. W pomieszczeniu stało wiele stołów, a może jeden, ale za to olbrzymi. Był on wszakże nakryty modelem miniaturowego pejzażu, pełnego dolin, wzgórz, miast i miasteczek. Rosły tam
maleńkie drzewa, a nawet krzewy, tu i ówdzie dostrzec można było spłachetki śniegu, jakby jedno miasto tkwiło w okowach zimy, inne zaś prażyły się w promieniach wiosennego lub letniego słońca. Krajobraz urozmaicało niezliczone mnóstwo domów, w wielu z nich paliło się światło, powierzchnię jezior, wykonanych z jakiejś twardej substancji, pokryto lakierem, dzięki czemu tafla wody zdawała się skrzyć i migotać. Przez góry prowadziły tunele. A po krętych, żelaznych torach pośród tej dziczy mknęły wagoniki małej kolejki, wykonane także z metalu, jak te prawdziwe. Nad tym światem górował wampir, który nawet nie uniósł wzroku, kiedy Thorne wszedł do pokoju. Krwiopijca był młodym mężczyzną, kiedy został stworzony. Choć wysoki, odznaczał się szczupłą budową i miał bardzo delikatne palce. Jego blond włosy miały lekko wyblakły odcień, co charakteryzuje raczej Anglików niż mieszkańców Północy. Siedział przy stoliku, na którego blacie walały się pędzelki i stało kilka buteleczek z farbą, misternie malując pień niewielkiego drzewa, jakby szykował się do wprowadzenia go do świata rozciągającego się jak okiem sięgnąć, świata, który otaczał go i w pewnym sensie także ograniczał. Thorne, lustrując wzrokiem tę osobliwą domenę, poczuł ogarniającą go falę radości. Nagle zdał sobie sprawę, że obejrzenie wszystkich tych małych domków zajęłoby mu ponad godzinę. To nie był srogi, surowy świat, jak ten na zewnątrz, lecz coś cennego, chronionego, a nawet w pewnym sensie czarującego. Po krętych torach sunął nie jeden mały, czarny pociąg, lecz kilka, i każdy z nich wydawał dźwięk przypominający brzęczenie pszczół w ulu. Z maleńkich okien wagoników płynęło światło. Nawet najdrobniejsze szczegóły w tym miniaturowym świecie wyglądały realistycznie i prawdziwie. - W tej izbie czuję się jak lodowy gigant - wyszeptał niemal nabożnie Thorne. To była oferta przyjaźni skierowana pod adresem młodzieńca, który wciąż metodycznie nakładał warstewkę brązowej farby na pień maleńkiego drzewa, trzymanego delikatnie w ręku. Młody wampir nie odpowiedział. - Te maleńkie miasta i miasteczka przepełnia silna magia - rzucił Thorne nieco bardziej trwożliwym tonem. Młody krwiopijca zdawał się go nie słyszeć. - Danielu? - rzekł Marius łagodnym tonem do swego przyjaciela. - Czy zechciałbyś
powitać Thorne’a, który jest tej nocy naszym gościem? - Witaj, Thorne - powiedział Daniel, nie unosząc wzroku. A potem, jakby Thorne’a i Mariusa tam nie było, Daniel przestał malować drzewo, umaczał inny pędzelek w drugiej butelce i zwilżył nim miejsce wśród krajobrazu przeznaczone na nową sztuczną roślinkę. Przyłożył do niego drzewo i mocno docisnął, a po chwili wyglądało tak, jakby zapuściło tam korzenie. - W tym domu jest wiele takich pokoi jak ten - rzekł ze spokojem Marius, łagodnie wpatrując się w Thorne’a. - Rozejrzyj się. Można nabyć tysiące takich drzew i tysiące takich domków. - Wskazał na sterty niewielkich pudełek leżących na podłodze pod stołem. - Daniel ma wielki talent, jeżeli chodzi o składanie domów, widzisz, jakie są skomplikowane? To wszystko, czym obecnie zajmuje się Daniel. Thorne wyczuł dezaprobatę w głosie Mariusa, ale była ona stonowana, a młodszy krwiopijca nie zwracał na niego uwagi. Wybrał jeszcze jedno drzewko i przyglądał się teraz tej jego części, która tworzyła koronę. Po chwili zabrał się do jej malowania. - Widziałeś kiedyś, aby któryś z naszych był czymś równie mocno pochłonięty? - zapytał Marius. Thorne pokręcił głową. Nie, nigdy się z czymś takim nie zetknął. Rozumiał jednak, że coś podobnego jest możliwe. - To się czasami zdarza - powiedział Marius. - Krwiopijców niekiedy pochłania to lub owo. Pamiętam, że wiele stuleci temu słyszałem opowieść o pewnej wampirzycy z Południa, której jedyną pasją było odnajdywanie na brzegu najpiękniejszych muszli, a każdą raz obejrzaną natychmiast odrzucała precz i szukała następnej. Nic nie mogło jej od tego odwieść. Daniel jest pochłonięty w podobny sposób. Tylko że w jego przypadku ta fascynacja objawia się tworzeniem modeli miast. Nie chce robić nic innego. Zupełnie jakby te miasta bez reszty go zauroczyły. Można powiedzieć, że się nim opiekuję. Thorne z szacunku nie odezwał się ani słowem. Nie potrafił stwierdzić, czy słowa Mariusa dotarły do młodego krwiopijcy, który wciąż pieczołowicie tworzył swój świat. Thorne na moment całkiem się zagubił. I nagle młodszy wampir zaśmiał się cicho. - Daniel będzie pogrążony w tym stanie jeszcze przez pewien czas - rzekł Marius - ale w końcu wróci do siebie. - Marzysz, Mariusie - odezwał się Daniel i znów się zaśmiał. To brzmiało niemal jak
szept. Daniel znów umaczał pędzelek w kleju, aby przykleić maleńkie drzewo na spłachetku zielonej trawy, po czym mocno je docisnął. Po chwili z leżącego obok pudełka wydobył następne drzewko. Przez cały ten czas po szynach mknęły miniaturowe pociągi, sunąc z hałasem pośród gór i dolin, mijając po drodze maleńki kościółek i misternie złożone domy. W tym miniświecie było nawet miejsce dla ludzików! - Czy mogę przyklęknąć, aby lepiej się przyjrzeć? - zapytał z szacunkiem Thorne. - Proszę bardzo - odrzekł Marius. - Będzie z tego bardzo zadowolony. Thorne ukląkł i uważnie przyjrzał się maleńkiej wiosce. Ujrzał napisy na domkach, ale nie potrafił odczytać tych znaków. To, czego doświadczył, wprawiło go w nieopisane zdumienie - wyszedł ze swojej lodowej samotni, aby stawić czoło wielkiemu światu, i oto nagle napotkał przed sobą ten wszechświat w miniaturze. Przepięknie wykonany pociąg mknął po torach przy wtórze ryku lokomotywy, a wagoniki turkotały i kołysały się na zakrętach. Odniósł wrażenie, że dostrzega wewnątrz małe ludzkie sylwetki. Na moment zapomniał o wszystkim. Wyobraził sobie, że ten wykonany ręcznie świat jest prawdziwy, zrozumiał, na czym polega fascynacja młodzieńca, ale i tak go to nie przeraziło. - Przepiękne - powiedział w formie podziękowania. Wstał. Młodszy wampir nie powiedział ani słowa. Nawet nie drgnął. Trudno stwierdzić, czy w ogóle go usłyszał. - Polowałeś już, Danielu? - zapytał Marius. - Nie dziś, Mariusie - odparł młodzieniec, nie unosząc wzroku, i nagle odwrócił głowę. Thorne zdumiał się, dostrzegając jego oczy. Miały fiołkową barwę. - Pochodzi z Północy - rzekł Daniel z lekką nutą miłego zaskoczenia w głosie. - Rude włosy, jak u bliźniaczek. - Zaśmiał się, a w tym śmiechu dało się wychwycić odrobinę szaleństwa. - Stworzony przez Maharet. Silny. Te słowa całkiem zbiły Thorne’a z tropu. Zachwiał się i z trudem zdołał utrzymać równowagę. Miał ochotę uderzyć tego nieroztropnego gołowąsa. Już prawie uniósł pięść do ciosu, ale Marius zdołał go powstrzymać. W umyśle Thorne’a zaczęły się jawić obrazy bliźniaczek - jego ukochanej rudowłosej stwórczyni i jej utraconej siostry. Ujrzał je bardzo wyraźnie. Królową Potępionych. I raz jeszcze
zobaczył bezradnego wampira Lestata, spętanego łańcuchami. Okowy z metalu nigdy nie zdołałyby go utrzymać. Z czego rudowłosa stwórczyni zrobiła te łańcuchy? Próbował odegnać od siebie te myśli i powrócić do rzeczywistości. Marius ścisnął go mocno za rękę, po czym odezwał się do Daniela: - Pozwól, że cię poprowadzę, gdybyś jednak zechciał zapolować. - Nie mam takiej potrzeby - odezwał się Daniel. Znów zabrał się do pracy. Wyciągnął spod stołu niewielkie pudełko i pokazał je Mariusowi. Był na nim namalowany lub nadrukowany obrazek przedstawiający dwupiętrowy dom z mnóstwem okien. - Chcę złożyć ten dom. To trudniejsze niż wszystko, co tutaj widzisz, ale z moimi wampirzymi zdolnościami powinno pójść dość łatwo. - Teraz cię zostawimy - powiedział Marius - ale nie próbuj wychodzić z domu beze mnie. - Nigdy bym tego nie zrobił - odparł Daniel. Zaczął już rozrywać opakowanie. Wewnątrz znajdowały się kawałki drewna różnego kształtu i wielkości. - Zapoluję z tobą jutrzejszej nocy i będziesz mógł znów traktować mnie jak dziecko, bo przecież to uwielbiasz. Marius przyjaźnie ścisnął ramię Thorne’a. Wyprowadził go z pokoju i starannie zamknął drzwi. - Kiedy wędruje samotnie - rzekł Marius - zwykle pakuje się w kłopoty. Gubi się albo jego pragnienie osiąga taki poziom, że nie jest w stanie polować samodzielnie. Muszę go wówczas szukać. Jako śmiertelnik też był taki, zanim jeszcze stał się krwiopijcą. Krew zmienia go, ale tylko na krótko. A teraz stał się prawie niewolnikiem tych miniaturowych światów, które tworzy. Jedyne, czego potrzebuje, to miejsce, gdzie może je budować, oraz zapas domów w częściach, drzew i wszystkiego, co się z tym wiąże, a co można nabyć za pomocą komputera. - Ach, masz na myśli te dziwne urządzenia - wtrącił Thorne. - Tak, w tym domu znajdziesz najlepsze komputery. Mam wszystko, czego mi potrzeba rzekł Marius. - Ale ty jesteś zmęczony. A twoje ubranie rozchodzi się w szwach. Musisz się odświeżyć. Pomówimy o tym później. Poprowadził Thorne’a po skrzypiących schodach na piętro, do wielkiej sypialni. Drewniane ściany i drzwi były tu pomalowane na żółto i zielono, a samo łoże wprawiono w olbrzymią, rzeźbioną komodę, do której dostęp był tylko z jednej strony. Miejsce to wydało mu się bezpieczne i osobliwe, jako że każdej z tych powierzchni musiały dotykać ludzkie dłonie. Nawet drewniany parkiet był polerowany.
Przez szerokie odrzwia weszli do ogromnej łaźni ze ścianami wyłożonymi grubo ciosanym drewnem, kamienną posadzką i oświetlonej mnóstwem świec. Barwa drewna była przepiękna w tym subtelnym blasku. W pewnej chwili Thorne’owi zakręciło się w głowie. To sama łaźnia jednak zdumiała go najbardziej. Przed kolejną przeszkloną ścianą stała wielka, drewniana kadź wypełniona gorącą wodą. Wykonana w kształcie dużej beczki była dość obszerna, aby mogło się w niej kąpać kilka osób naraz. Na niedużym stołku obok kadzi leżały starannie ułożone ręczniki. Na innych można było dostrzec misy pełne suszonych kwiatów i ziół, które Thorne natychmiast wyczuł swoimi wyostrzonymi zmysłami. Były tam także buteleczki z olejkami i słoiczki pełne jakichś maści. To, że Thorne mógł się wykąpać w tej kadzi, wydało mu się niemal cudem. - Zdejmij te brudne rzeczy - powiedział Marius. - Pozwól, że je wyrzucę. Czy posiadasz coś jeszcze, co chciałbyś zatrzymać, prócz naszyjnika, rzecz jasna? - Nic - odrzekł Thorne. - Jak mogę ci się za to odwdzięczyć? - Już to zrobiłeś - odrzekł Marius. Zrzucił wcześniej skórzany płaszcz, a teraz ściągnął wełnianą tunikę. Miał kompletnie bezwłosy tors. Jego ciało było blade, niemal białe, jak to zwykle bywa w przypadku starych krwiopijców. Został przemieniony w kwiecie wieku, to nie ulegało wątpliwości. Ile jednak naprawdę miał lat, zarówno wcześniej jako śmiertelnik, jak i teraz, jako wampir? Tego Thorne nie potrafił określić. Marius zzuł skórzane buty i ściągnął długie, wełniane spodnie, po czym nie czekając na Thorne’a, a jedynie gestem dając znak, by uczynił to samo, wszedł do kadzi z gorącą wodą. Thorne zdarł z siebie podbity futrem kaftan. Zrobił to tak szybko, że kaftan pękł z trzaskiem. Drżącymi palcami zdejmował mocno już postrzępione spodnie. Po chwili był tak samo nagi jak tamten i niezdarnie, w pośpiechu zwinął zrzucone z siebie odzienie w kulę. Rozejrzał się wokoło. - Nie przejmuj się drobiazgami - rzekł Marius. Wokół niego unosiły się kłęby pary. Wejdź do balii. Ogrzej się choć trochę. Thorne usłuchał, wszedł do kadzi, po czym ukląkł, zanurzając się w gorącej wodzie. W końcu usiadł wygodnie, woda sięgała mu teraz po szyję. Ciepło było cudowne i wszechogarniające. Zmówił krótką modlitwę dziękczynną, której nauczono go jeszcze w dzieciństwie, aby umiał podziękować bogom, gdy spotka go naprawdę coś dobrego. Marius zanurzył dłoń w misie z suszonymi kwiatami i ziołami, po czym wrzucił ich garść do gorącej
wody. Ten aromat przywiódł Thorne’owi na myśl zapach łąk i lasów w pełni lata. Zamknął oczy. To, że opuścił kryjówkę wśród lodów, że dotarł tak daleko, że znalazł tę czystą i elegancką kadź, w której brał teraz kąpiel, w jego mniemaniu graniczyło z niemożliwością. Już wkrótce się obudzi jako ofiara daru umysłu, z powrotem w swojej surowej, posępnej jaskini; Więzień na samowolnym wygnaniu, jedynie śniący o innych. Powoli pochylił głowę i nabrawszy wody w obie dłonie, uniósł je do twarzy. Opłukał ją ciepłą wodą, raz, drugi, trzeci, aż w końcu zdobył się na odwagę i całkiem się zanurzył. Kiedy jego głowa ponownie znalazła się ponad powierzchnią, było mu tak ciepło, jakby nigdy nie dokuczało mu lodowate zimno, a widok świateł za oknem zadziwił go raz jeszcze. Nawet pomimo gęstej pary widział śnieg sypiący za szybą i cieszył się, że znajduje się teraz w tym przytulnym ciepłym miejscu, tak blisko i zarazem tak daleko od nieprzyjemnego, przeszywającego mrozu. I nagle pożałował, że opuścił swą lodową kryjówkę w tak mrocznym i złowrogim celu. Dlaczego nie mógł służyć jedynie temu, co dobre? Czemu nie mógł żyć, by cieszyć się samymi tylko przyjemnościami? Ale w jego przypadku nigdy tak nie było. Nieważne, grunt, aby tymczasem zatrzymał ów sekret dla siebie. Po co miałby nękać swego przyjaciela mrocznymi myślami? Po co zatruwać atmosferę własnymi, niepokojąco trudnymi wyznaniami? Po co wzbudzać w sobie poczucie winy? Spojrzał na swego towarzysza. Marius siedział oparty plecami o ścianę drewnianej kadzi, wspierając ramiona o jej krawędź. Jego mokre włosy, pozlepiane w strąki, przywierały do szyi i ramion. Nie patrzył na Thorne’a, lecz z pewnością był świadom jego bliskości. Thorne znów zanurzył głowę pod wodę, przesunął się lekko do przodu i pochylił, po czym zaraz się wyprostował i pozwolił, aby strugi wody spłynęły po jego ciele. Zaśmiał się z nie skrywanym zadowoleniem. Przeczesał palcami włosy na torsie. Odchylił głowę do tyłu, aż woda zaczęła obmywać jego twarz. Zanurzył głowę pod wodę, aż w końcu umył jak należy swe długie, gęste włosy i dopiero wtedy zadowolony usiadł, opierając się plecami o ścianę kadzi. Przyjął tę samą pozycję co Marius. Dwaj krwiopijcy siedzieli, spoglądając na siebie nawzajem. - I żyjesz w ten sposób - odezwał się Thorne - pośród śmiertelników, ale mimo to nie grozi ci z ich strony żadne niebezpieczeństwo?
- Oni o niczym nie wiedzą - powiedział Marius. - Niezależnie od tego, co ujrzą, i tak nie wierzą. A za pieniądze można kupić wszystko. W jego niebieskich oczach malowała się szczerość, oblicze zaś przepełniał spokój, jakby krwiopijca ten nie skrywał żadnych złowrogich sekretów i nie żywił wobec nikogo nienawiści. A jednak tak właśnie było. - Śmiertelnicy tu sprzątają - ciągnął Marius. - I płacę im za to wszystko, czego mi potrzeba. Czy rozumiesz współczesny świat na tyle dobrze, by pojąć, jak tego rodzaju budowle są ogrzewane, schładzane i strzeżone przed intruzami? - Chyba tak - odparł Thorne. - Ale kiedy śpimy, nie jesteśmy całkiem bezpieczni, prawda? Przez usta Mariusa przemknął gorzki uśmieszek. - Śmiertelnicy nigdy nie wyrządzili mi najmniejszej krzywdy - odparł. - Mówisz o Złej Królowej i tych wszystkich, których zabiła, prawda? - Tak, mówię o tym i o innych jeszcze koszmarach - wyjaśnił Marius. Powoli, bez słów, używając tylko daru umysłu, Marius wyjaśnił Thorne’owi, że on sam poluje wyłącznie na złoczyńców. - Dzięki temu jestem w zgodzie ze światem - stwierdził - i mogę nadal funkcjonować, wykorzystując dar umysłu, by ścigać tych śmiertelników, którzy zabijają innych. W wielkich miastach nigdy ich nie brakuje. - A ja stosuję taktykę małych łyczków - wtrącił Thorne. - Mogę cię zapewnić. Niespieszno mi do łapczywej, sutej uczty. Wypijam tylko trochę, tak żeby nie odebrać nikomu życia. Przez stulecia egzystowałem w ten sposób wśród Śnieżnych Ludzi. Kiedy mnie stworzono, brakowało mi wprawy i zręczności. Syciłem się zbyt szybko i bywałem nieostrożny. Ale w końcu się nauczyłem. Żadna dusza nie należy do mnie. Mogę skakać z kwiatka na kwiatek jak pszczółka. Miałem zwyczaj odwiedzać tawerny, gdzie bywają tłumy, przenosić się od jednego „dawcy” do drugiego. Marius skinął głową. - To niezłe rozwiązanie - przyznał z uśmiechem. - Jak na dziecko Thora jesteś dość litościwy. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - To w rzeczy samej bardzo miłosierne. - Drwisz z mego boga? - zapytał uprzejmie Thorne. - Bynajmniej - odparł Marius. - Mówiłem ci już, że utraciłem rzymskich bogów, choć w gruncie rzeczy sam nigdy nie byłem ich wyznawcą. Odznaczałem się zbyt powściągliwą naturą,
aby oddawać cześć bogom. A skoro nie miałem swoich jedynych prawdziwych bogów, mówiłem o wszystkich bogach, używając strof poezji. Poezja Thora była poezją wojen, czyż nie o tym traktowała, wszak w niebiosach trwały wciąż niezliczone bitwy? To zachwyciło Thorne’a. Nie potrafił ukryć swego zadowolenia. Dar umysłu nigdy nie był najdoskonalszym środkiem komunikacji między wampirami, a słowa wypowiedziane przez Mariusa nie tylko mu zaimponowały, lecz również w pewien sposób zdezorientowały, i to było cudowne. - Tak, to była poezja Thora - powiedział - nic jednak nie brzmiało równie czysto i pewnie jak odgłos grzmotu wśród gór, kiedy używał swego młota. A gdy samotnie wykradałem się w środku deszczowej, wietrznej nocy z domu ojca, by wspiąć się na górskie zbocze i posłuchać huku grzmotów, wiedziałem, że mój bóg jest gdzieś tam, w górze, ale byłem daleki od tworzenia poezji. - Przerwał. Oczyma duszy ujrzał swoją ojczyznę. Zobaczył własną młodość. - Byli jeszcze inni bogowie, o których słyszałem - dodał cicho. Nie spojrzał na Mariusa. - To Odyn wraz z Dzikim Gonem, przetaczając się po niebie, czynił największy hałas, ja zaś widziałem i słyszałem te wędrujące zjawy. Nigdy ich nie zapomniałem. - Czy i teraz możesz ich zobaczyć? - zapytał Marius. To nie było wyzwanie. W jego słowach brzmiała tylko ciekawość. A także swoisty szacunek. - Mam nadzieję, że tak - dodał pospiesznie, jakby w obawie, aby gość nie zrozumiał go opacznie. - Nie wiem - odrzekł Thorne. - To było tak dawno temu. Nigdy nie sądziłem, że zechcę kiedyś do tego powrócić. Te obrazy znów jednak były żywe w jego umyśle. Choć siedział w gorącej kadzi, która koiła jego krew i odegnała dojmujący chłód z jego kończyn, ujrzał w myślach zasypaną śniegiem dolinę. Usłyszał odgłosy burzy i ujrzał zjawy przesuwające się wysoko w górze, wszystkich straconych zmarłych podążających za bogiem Odynem po niebie. - Chodźcie - rzekł Thorne do swoich towarzyszy, młodzieńców, którzy wymknęli się za nim z chaty. - Chodźmy do gaju, poczekamy tam na kolejny grzmot. - Na samą myśl o wejściu na świętą ziemię ogarnęło ich przerażenie, ale nie mogli tego po sobie okazać. - Byłeś dzieckiem wikingów - rzekł półgłosem Marius. - Och, tak nazywali nas Brytowie - odparł Thorne. - Nie wydaje mi się, abyśmy sami używali tego określenia w stosunku do siebie. Nauczyliśmy się go od naszych wrogów. Pamiętam ich krzyki, gdy wdzieraliśmy się na mury otaczające ich miasta i kiedy zbieraliśmy
złoto z ołtarzy ich kościołów. - Przerwał. Na moment zatrzymał wzrok na Mariusie. - Jesteś bardzo tolerancyjny. Naprawdę chcesz słuchać? Marius pokiwał głową. - Słucham całą duszą - westchnął z cicha i wyjrzał przez olbrzymią szybę. - Znudziła mnie samotność, przyjacielu - wyznał. - Nie mogę znieść towarzystwa tych, których znam od niepamiętnych czasów. A oni nie znoszą mnie, z uwagi na to, czego się dopuściłem. Thorne’a zdumiało to niespodziewane wyznanie. Pomyślał o wampirze Lestacie i jego pieśniach. Pomyślał o tych wszystkich, którzy przybyli na radę, kiedy zjawiła się Zła Królowa. Znał wszystkich, którzy przeżyli. I wiedział, że ten jasnowłosy wampir - Marius - przedstawiał najrozsądniejsze argumenty i perorował zajadlej od całej rady. - Kontynuuj swoją opowieść - rzekł Marius. - Nie chciałem ci przerywać. Zbliżałeś się do puenty. - Chciałem tylko powiedzieć, że zanim stałem się krwiopijcą, zabiłem wielu ludzi powiedział Thorne. - Władałem młotem Thora równie wprawnie jak mieczem czy toporem. Już jako pacholę walczyłem u boku ojca, walczyłem też po tym, jak go pochowałem. I zaręczam ci, że nie skonał na posłaniu, lecz z mieczem w dłoni, tak jak tego zawsze pragnął. - Thorne przerwał. - A ty, przyjacielu? - zapytał. - Byłeś wojownikiem? Marius pokręcił głową. - Senatorem - odrzekł - prawodawcą, niekiedy także filozofem. Byłem na wojnie, przyznaję, przez pewien czas, na życzenie mej rodziny, i zajmowałem wysokie stanowisko w jednym z legionów, ale ten epizod nie trwał długo i wnet powróciłem do mego domu i ukochanej biblioteki. Kochałem książki. Wciąż je kocham. W tym domu są pokoje wypełnione nimi, ale to nie wszystko. Mam jeszcze inne domy pełne ksiąg. Nigdy tak naprawdę nie uczestniczyłem w bitwie. - Marius przerwał. Wychylił się do przodu, nabrał wody w obie dłonie, jak wcześniej Thorne, i obmył twarz. Ciepłe strużki spłynęły po jego powiekach. - Chodź - powiedział. Zakończmy jedną przyjemność i oddajmy się następnej. Zapolujmy. Czuję twój głód. Mam tu dla ciebie nowe ubranie. Mam wszystko, czego potrzebujesz. A może wolisz popluskać się dłużej w tej ciepłej wodzie? - Nie, jestem gotowy - odrzekł Thorne. Odkąd ostatni raz się pożywiał, upłynęło tak wiele czasu, że aż wstyd się było przyznać. Jeszcze raz spłukał twarz i włosy. Zanurzył się w wodzie cały i po chwili wystawił głowę ponad powierzchnię, parskając i odgarniając z czoła pozlepiane
włosy. Marius już wyszedł z kadzi i podał Thorne’owi duży, biały ręcznik. Był gruby, szorstki, idealny do wycierania wody ze skóry wampira, która przecież niczego nie wchłania. W pomieszczeniu zrobiło się chłodniej, a może tylko tak się wydawało Thorne’owi, kiedy stanął na kamiennej posadzce, wkrótce jednak znów się rozgrzał, wycierając energicznie włosy ręcznikiem. Marius miał już to za sobą, a teraz wziął ze stołka świeży ręcznik i zaczął wycierać plecy i ramiona Thorne’a. Ten znajomy gest sprawił, że lodowate ciarki przeszły Thorne’owi po plecach. Marius energicznie i mocno wytarł do sucha włosy Thorne’a, po czym zabrał się do rozczesywania ich grzebieniem. - Czemu nie masz rudej brody, przyjacielu? - spytał Marius, stając ze swym gościem twarzą w twarz. - Pamiętam, że ludzie Północy zawsze mieli gęste, długie brody. Pamiętam ich, gdy przybyli do Bizancjum. Czy mówi ci coś ta nazwa? - O, tak - odparł Thorne. - Zabrano mnie tam, abym mógł zobaczyć to przepiękne miasto. - Odwrócił się i przyjął ręcznik z rąk Mariusa. - Zapewniam cię, że nawet będąc jeszcze bardzo młody, miałem długą i gęstą brodę, lecz zgoliłem ją tej samej nocy, której stałem się wampirem. Uczyniono to w ramach przygotowania do przekazania mi magicznej krwi. Taka była wola istoty, która mnie stworzyła. Marius skinął głową. Był nazbyt uprzejmy i dyskretny, by wymienić jej imię, choć młodszy krwiopijca nie zawahał się, by uczynić to za niego. - Wiesz, że to była Maharet - powiedział Thorne. - Nie musiałeś dowiadywać się o tym od twego młodego przyjaciela. Wydobyłeś tę informację z moich myśli, prawda? - Thorne przerwał, po czym podjął swój monolog: - Wiesz, że to jej wizja skłoniła mnie do opuszczenia krainy śniegu i lodu. Stawiła czoło Złej Królowej. Zakuła wampira Lestata w kajdany. Ale mówienie o niej nawet teraz zapiera mi dech w piersiach. Czy kiedyś będę w stanie mówić o niej całkiem swobodnie? Nie mam pojęcia. Zapolujmy, a potem wreszcie sobie pogawędzimy. Wydawał się śmiertelnie poważny, kiedy tak stał owinięty ręcznikiem. W głębi serca starał się odnaleźć w sobie miłość do tej, która go stworzyła. Próbował wydobyć z minionych wieków mądrość, która ukoi gniew gorejący w jego wnętrzu. Nie potrafił jednak tego uczynić. Nie był w stanie. Teraz mógł tylko milczeć i wyruszyć z Mariusem na polowanie.
3 W olbrzymim malowanym, wykładanym drewnem pokoju pełnym malowanych skrzyń i komódek Marius wybrał dla niego odzienie - skórzaną kurtę z niedużymi kościanymi guzikami, podbitą srebrzystym futrem i obcisłe spodnie z wełny, tak delikatnej, że Thorne nie był w stanie dojrzeć jej splotów. Tylko buty były trochę za ciasne, Thorne uznał jednak, że jakoś to wytrzyma. Cóż znaczy taki drobiazg? Marius, niezadowolony, kontynuował poszukiwania, aż w końcu znalazł większe buty i te pasowały jak ulał. Co się tyczy strojów z epoki, nie różniły się one zbytnio od przyodziewku, jaki niegdyś nosił Thorne - lniane części garderoby przylegające do ciała oraz wełna i skóra jako ubiór wierzchni. Thorne’a zaintrygowały maleńkie guziczki przy koszuli i choć wiedział, że szwy wykonano maszynowo, a sam produkt był typową masówką, był nim wręcz urzeczony. Dopiero teraz zaczynał pojmować, ile czekało go radości i uniesień. Jego mroczna misja zeszła na dalszy plan. Ubierając się, Marius ponownie wybrał czerwień - takiego koloru były kurtka i płaszcz z kapturem. To zafrapowało Thorne’a, choć widział już Mariusa w tym stroju, w oberży wampirów. Mimo wszystko te barwy wydawały się trochę za jasne i krzykliwe jak na polowanie. - Zwykłem ubierać się na czerwono - rzekł Marius, zaspokajając niewysłowioną ciekawość Thorne’a. - Ty wybierz według własnego uznania. Lestat, mój niegdysiejszy uczeń, także lubi ten kolor, co, nawiasem mówiąc, drażni mnie, ale dotychczas jakoś to wytrzymywałem. Sądzę, że wyglądamy trochę jak mistrz i uczeń, gdyż odcień czerwieni jego szat jest zbliżony do moich. - Jego także miłujesz? - spytał Thorne. Marius milczał. Wskazał ręką stertę ubrań. Thorne zdecydował się na rzeczy w odcieniu ciemnego brązu, mniej rzucające się w oczy, ale jedwabiste w dotyku, nagie stopy zaś obuł w wygodne, jak na miarę szyte buty. Nie potrzebował płaszcza. Czuł, że krępowałby jego ruchy. Ze srebrnego półmiska w kredensie Marius nabrał na koniuszki palców nieco popiołu, zmieszał go z krwią z ust i nałożył cienką warstwę tej substancji na całe oblicze. Stało się przez to ciemniejsze, niemal śniade i zamaskowało jego starcze rysy oraz zmarszczki. Podkreślało również posępny wyraz oczu. Prawdę mówiąc, teraz bardziej niż kiedykolwiek rzucał się
Thorne’owi w oczy, choć z pewnością dla śmiertelników ten kamuflaż musiał wyglądać przekonująco. Marius gestem dał Thorne’owi znak, że może zrobić to samo, ale jego coś przed tym powstrzymało. Może po prostu to, że nigdy wcześniej tego nie robił. Marius zaproponował mu rękawiczki, lecz podziękował za nie. Nie lubił niczego dotykać przez materiał. Po tak długim pobycie wśród lodów pragnął dotykać wszystkiego. - A ja lubię rękawiczki - rzekł Marius. - Zawsze je noszę. Nasze dłonie porażają śmiertelników, gdy tylko mają dość czasu, aby się im przyjrzeć. A rękawiczki sprawiają, że nasze dłonie wydają im się ciepłe, choć przecież nigdy takie nie są. Marius wypełnił kieszenie papierowymi pieniędzmi. Podał garść banknotów Thorne’owi, ten jednak odmówił, uznając, że byłby to przejaw chciwości i jawny afront dla gospodarza. - W porządku - rzekł Marius. - Zajmę się tobą. Gdybyśmy jednak z jakichś powodów się rozdzielili, po prostu wróć tutaj. Zajrzyj na tyły domu, a przekonasz się, że drzwi są otwarte. Rozdzielili? Jak mogłoby do tego dojść? Thorne był oszołomiony tym wszystkim, co się z nim działo. Najdrobniejsze rzeczy Przyprawiały go o niewysłowioną radość. Już szykowali się do wyjścia, kiedy pojawił się młody Daniel i uważnie im się przyjrzał. - Chcesz do nas dołączyć? - zapytał Marius. Naciągnął rękawiczki tak mocno, że było przez nie widać jego kłykcie. Daniel nie odpowiedział. Wydawało się, że słucha, ale nie odezwał się ani słowem. Jego młode oblicze prezentowało się zwodniczo, lecz fiołkowe oczy były po prostu cudowne. - Wiesz, że możesz pójść z nami - powiedział Marius. Młody wampir odwrócił się i wyszedł, zapewne powrócił do swego maleńkiego królestwa. Kilka minut później brnęli już pośród sypiącego śniegu; Marius obejmował Thorne’a ramieniem, jak gdyby tamten potrzebował dodatkowego wsparcia. Już wkrótce zaspokoję pragnienie. Kiedy w końcu dotarli do wielkiej gospody, weszli do pierwszej izby, w której zgromadziły się setki śmiertelników. Rozmiary tego pomieszczenia wprawiły Thorne’a w osłupienie. Hałaśliwi, krzykliwie odziani śmiertelnicy nie tylko jedli i pili w tym miejscu, lecz również tańczyli w rytm muzyki granej przez kilkuosobowy zespół. Przy wielkich zielonych stolikach z kołami grali w gry hazardowe, wydając przy tym donośne, spontaniczne okrzyki i raz
po raz wybuchając nieskrępowanym śmiechem. Muzyka była elektryzująca i głośna, migoczące światełka okropne, a woń jedzenia i krwi wszechogarniająca. Dwaj krwiopijcy nie zwrócili niczyjej uwagi, jeśli nie liczyć młodej karczmareczki, która poprowadziła ich bez słowa do niewielkiego stolika w samym centrum tego nieopisanego chaosu. Widzieli stamtąd wijących się w pląsach tancerzy, którzy wszyscy, co do jednego, zdawali się tańczyć samotnie, miast w parach czy większych grupach, i poruszali się w rytm muzyki tak topornie i prymitywnie, jakby się nią upajali. Muzyka raniła Thorne’a. Nie wydawała mu się wcale piękna. Była chaotyczna. W dodatku wrażenie psuły te paskudne, migoczące światła. Marius nachylił się, by wyszeptać Thorne’owi do ucha: - Te światła działają na naszą korzyść, Thorne. Dzięki nim trudno ujrzeć nas takimi, jacy jesteśmy naprawdę. Postaraj się jakoś je znieść. Marius zamówił mocne drinki. Karczmareczka spojrzała zalotnie na Thorne’a. Rzuciła kilka uwag na temat jego rudych włosów, a on uśmiechnął się do niej. Nie napije się z niej, nawet gdyby wszyscy inni śmiertelnicy na całym świecie wyschli na wiór albo zostali mu odebrani. Rozejrzał się po izbie, próbując zignorować hałas dudniący mu w uszach i unoszące się w powietrzu, przyprawiające o mdłości wonie. - Spójrz. Widzisz te kobiety siedzące pod ścianą? - rzekł Marius. - Chcą tańczyć. Po to tu przyszły. Czekają, aż ktoś je poprosi. Czy potrafisz nasycić się w tańcu? - Potrafię - odparł smętnie Thorne, jakby chciał powiedzieć: Czemu o to pytasz? - Ale jak właściwie mam tańczyć? - zapytał, obserwując pary na parkiecie. Zaśmiał się po raz pierwszy, odkąd udał się na Północ. Wybuchnął śmiechem, ale pośród tego hałasu prawie nie słyszał własnego głosu. - Potrafię się nasycić i to w taki sposób, aby żaden śmiertelnik nie zorientował się, co zaszło, nawet moja ofiara, ale jak mam tańczyć w ten dziwaczny sposób? Zauważył, że jego kompan uśmiechnął się szeroko. Marius przerzucił płaszcz przez oparcie krzesła. Wydawał się taki spokojny pośród tej przeraźliwie drażniącej kombinacji świateł i muzyki. - Co oni właściwie robią? Dla mnie to wygląda, jakby niezdarnie przestępowali z nogi na nogę - rzekł Thorne. - Rób dokładnie to samo - polecił Marius. - A pijąc, poruszaj się wolno, bardzo wolno. Niech muzyka i krew przemówią do ciebie.
Thorne znów się roześmiał. Nagle nieco nerwowym ruchem wstał i ruszył przez zatłoczony parkiet w stronę kobiet, które tymczasem z uwagą mu się przypatrywały. Wybrał spośród tych trzech ciemnowłosą, ponieważ kobiety o ciemnych oczach i włosach zawsze go fascynowały. Poza tym była z nich najstarsza i wątpliwe, aby zainteresował się nią jakiś mężczyzna, on zaś nie zamierzał wyrządzić jej krzywdy. Natychmiast wstała, a on ujął jej drobne, wiotkie dłonie i poprowadził na polerowany parkiet; nieustannie płynąca muzyka wciąż miała ten sam dudniący, prosty, bezsensowny rytm, który kobieta w jednej chwili wychwyciła i zaczęła poruszać się niezdarnie, obcasy jej pantofli stukały o drewno. - Och, jakie masz zimne ręce! - zawołała. - Przepraszam - rzucił. - Musisz mi wybaczyć. Zbyt długo byłem na zimnie. O bogowie, musiał być ostrożny, aby nie wyrządzić jej krzywdy. Była taką prostą, ufną istotą o przesadnie podmalowanych oczach, uszminkowanych ustach i uróżowanych policzkach, z wydatnymi piersiami, opiętymi pod czarną, jedwabną sukienką wąskimi paskami. Przylgnęła do niego zuchwale. On zaś objął ją najdelikatniej, jak umiał, i pochylił głowę, aby niepostrzeżenie zagłębić swe małe kły w jej szyi. Śnij, moja słodka. Śnij o tym, co piękne. Zabraniam ci się bać i zabraniam zapamiętać, co się tu stało. Ach, krew. Wreszcie się pojawiła, po tak długim śnie, tłoczona przez jej małe, prężne serce, jej bezbronne, maleńkie serduszko! Utracił z nią kontakt mentalny i sam pogrążył się w marzeniach. Ujrzał rudowłosą, tę, która go stworzyła. Z jego ust wyrwał się zduszony jęk, skierowany pod adresem kobiety, którą trzymał w silnym uścisku. Daj mi wszystko. Ale to było złe i doskonale o tym wiedział. Natychmiast przestał, a kiedy trochę doszedł do siebie, ujrzał Mariusa trzymającego dłoń na jego ramieniu. Kiedy puścił kobietę, spojrzała na niego szklistymi, mętnymi oczami, on zaś wykonał z nią gwałtowny obrót i znowu się zaśmiał, ignorując krew krążącą w jego żyłach i nie zważając na dojmujące pragnienie, by napić się jeszcze trochę. Tańczyli dalej, równie niezdarnie jak inne pary. On jednak łaknął więcej. Wreszcie kobieta postanowiła wrócić do swego stolika. Marius tańczył właśnie z drugą z trzech kobiet. Thorne zaprosił do tańca ostatnią i poprzysiągł sobie, że tym razem obejdzie się bez opiekuna. Była silniejsza od swojej przyjaciółki. Oczy miała podmalowane na czarno jak
Egipcjanka i pociągnięte czerwoną szminką wargi, a jej jasne włosy skrzyły się srebrzyście. - Czy jesteś mężczyzną moich snów? - zapytała, przekrzykując hałaśliwą muzykę. Była gotowa w jednej chwili pójść z nim na górę. - Być może - odparł - jeśli pozwolisz, bym cię pocałował. - I delikatnie ją pieszcząc, błyskawicznie zatopił zęby w jej szyi. Pił szybko i łapczywie, po czym puścił ją i patrzył, jak wiruje uśmiechnięta, sprytna, ale cudowna zarazem, nieświadoma tego, co ją spotkało. Te trzy nie mogły oddać im już więcej krwi. Były zbyt delikatne. Wirował z nią w tańcu i choć pragnął upić z niej jeszcze jeden łyk, nie odważył się tego zrobić. Czuł krew pulsującą w swoim wnętrzu, ale pragnął więcej. Jego dłonie i stopy były przeraźliwie zimne. Zauważył, że Marius wrócił do stolika i rozmawia z siedzącym obok niego postawnym, grubo odzianym śmiertelnikiem. Marius objął tamtego ramieniem. W końcu Thorne odprowadził ślicznotkę do jej stolika. Jakże czule na niego patrzyła. - Nie odchodź - rzekła. - Nie możesz zostać ze mną? - Nie, najdroższa - odparł. Gdy tak na nią patrzył, czuł wyraźnie kryjącego się w jego wnętrzu potwora. Cofnął się o krok, odwrócił na pięcie i poszedł do Mariusa. Muzyka sprawiła, że zaczęły plątać mu się nogi. Była taka natarczywa, po prostu okropna. Marius odsączał mężczyznę, który nachylił się lekko ku niemu, jakby słuchał szeptanych mu na ucho sekretów. Wreszcie Marius puścił go i usadowił prosto na krześle. - To zbyt długo by trwało i potrzeba by zbyt wielu śmiertelników - rzekł Thorne. Jego słowa ginęły wśród kakofonii jazgoczącej muzyki, wiedział jednak, że Marius go usłyszał. Marius skinął głową. - Poszukajmy zatem jakiegoś złoczyńcy, przyjacielu, a wówczas nasycimy się do woli powiedział. Siedząc nieruchomo, przepatrywał salę, jakby wsłuchiwał się w myśli obecnych tam śmiertelników. Thorne uczynił to samo, wykorzystując dar umysłu, ale jedyne, co słyszał, to elektryczny chaos muzykantów i rozpaczliwą, tęskną potrzebę ślicznotki, która wciąż na niego patrzyła. Jak bardzo jej pragnął. Nie mógł jednak odebrać życia tak niewinnemu stworzeniu, a gdyby to zrobił, przyjaciel z pewnością odwróciłby się od niego, a to było ważniejsze niż potencjalne wyrzuty sumienia. - Chodźmy - rzekł Marius. - Pójdziemy gdzie indziej. Wyszli w mrok nocy. Do
olbrzymiej jaskini hazardu było stamtąd zaledwie kilka kroków; w tym nowym miejscu znajdowało się wiele zielonych stolików, przy których mężczyźni grali w karty i w kości, a wirujące koła raz po raz zatrzymywały się, wskazując szczęśliwcom kolejne zwycięskie numery. - Spójrz tam - powiedział Marius, wskazując urękawiczoną dłonią wysokiego, chudego, czarnowłosego młodzieńca, który wstał od stołu ze szklaneczką zimnego piwa w dłoni i tylko przypatrywał się grającym. - Odprowadź go na bok. Pod ścianą znajdziesz wiele odpowiednich miejsc. Thorne natychmiast zabrał się do dzieła. Kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca, spojrzał mu w oczy. Musiał wykorzystać dar zaklęcia, którym większość krwiopijców nie dysponowała. - Chodź ze mną - powiedział. - Czekałeś na mnie. - To przywiodło mu na myśl dawne bitwy i polowania. Ujrzał, jak oczy młodzieńca zachodzą mgłą, wspomnienie prysło. Młodzieniec poszedł za nim i usiedli na jednej z ław pod ścianą. Thorne, zanim się napił, rozmasował szyję tamtego kciukiem i palcem wskazującym, a w myślach rzekł do siebie: Za chwilę twoje życie stanie się moje, po czym wbił zęby głęboko w ciało i jął ssać, powoli, spokojnie, lecz ze wszystkich sił. Jego duszę zalała istna powódź obrazów i emocji. Ujrzał wspomnienia zuchwałych zbrodni, płomyków życia gaszonych przez jego ofiarę bez zastanowienia się nad sądem i karą za popełnione czyny. Daj mi tylko swoją krew. Poczuł, jak pęka serce młodzieńca. Dopiero wtedy puścił jego ciało i oparł je delikatnie o ścianę. Pocałował ranę, wykorzystując odrobinę swej krwi do jej zagojenia. Obudziwszy się ze snu o ucztowaniu, rozejrzał się po ciemnym, mocno zadymionym pomieszczeniu, pełnym nie znanych mu osób. Także obcy wydawali mu się teraz ci wszyscy śmiertelnicy i w jakim beznadziejnym byli położeniu. On, jako potępiony, nie mógł umrzeć, ich wszystkich jednak omiatało nieuchronne tchnienie śmierci. Gdzie się podział Marius? Nie mógł go znaleźć! Wstał z ławy, pragnąc odejść jak najdalej od zbrukanego i plugawego ciała swojej ofiary, a kiedy znów wmieszał się w tłum, wpadł z impetem na barczystego mężczyznę o topornych rysach i twarzy naznaczonej okrucieństwem, który wykorzystał tę sytuację, aby wszcząć awanturę. - Popchnąłeś mnie? - warknął śmiertelnik o małych, przepełnionych nienawiścią oczach, łypiąc gniewnie na Thorne’a. - Daj spokój - rzucił Thorne, sondując jego umysł. - Zabijesz kogoś tylko dlatego, że cię
popchnął? - Owszem - odparł tamten, a jego usta wykrzywił okrutny grymas. - I ciebie też zabiję, jeżeli się stąd nie wyniesiesz. - Pozwól, że najpierw cię pocałuję - rzekł Thorne i chwytając go za ramiona, nachylił się, by zatopić w nim zęby, podczas gdy inni, którzy stali wokoło i nie wiedzieli nic o istnieniu sekretnych kłów, wybuchnęli śmiechem, ujrzawszy ten poufały i zaskakujący gest. Pociągnął z tamtego solidny łyk. A potem wprawnie zasklepił ranę. Pałający nienawiścią śmiertelnik, osłabiony i zdezorientowany, ledwie się trzymał na nogach. Jego przyjaciele nadal się śmiali. Thorne szybko wyszedł na zewnątrz; na śniegu stał Marius i czekał na niego. Wiał silny wiatr, ale przestało już śnieżyć. - Pragnienie jest teraz bardzo silne. Kiedy spałem wśród lodów, miałem je pod kontrolą, jak zwierzę na uwięzi, ale teraz to ono mną rządzi. Raz spuszczone z łańcucha nie da się opanować. Chcę więcej. Nawet teraz to czuję. - Wobec tego dostaniesz więcej. Ale nie wolno ci zabijać. Nawet w mieście tak dużym jak to. Chodź za mną. Thorne pokiwał głową. Właśnie przed chwilą zabił. Spojrzał na Mariusa, bezgłośnie przyznając się do popełnionego czynu. Marius wzruszył ramionami. A potem objął Thorne’a i ruszyli dalej. - Musimy odwiedzić jeszcze wiele miejsc. Prawie świtało, kiedy wrócili do domu. Zeszli do wyłożonej drewnem piwniczki, tam zaś Marius zaprowadził Thorne’a do komnaty wykutej w skale. Ściany były lodowate, ale w izbie znajdowało się wielkie, wykwintne łoże, otoczone draperiami w jasnych barwach i nakryte misternie tkaną narzutą. Materac wydawał się gruby i miękki, podobnie jak liczne poduszki. Thorne’a zdumiało, że nie była to krypta, kryjówka w pełnym tego słowa znaczeniu. Każdy mógł go tu znaleźć. Wyglądała niemal jak jego jaskinia na Północy, ta wszelako prezentowała się znacznie okazalej i bardziej kusząco. Był tak potwornie skonany, że ledwie mógł mówić. Poza tym bał się. - Kto mógłby zakłócić nasz spokój ? - zapytał Marius. - Inni krwiopijcy za dnia śpią, tak jak my. A żaden śmiertelnik nie zdoła się tu dostać. Jeżeli jednak się boisz, rozumiem, że muszę znaleźć dla ciebie jakieś inne schronienie. - Czy ty tez sypiasz w ten sposób, bez żadnej ochrony? - spytał Thorne. - Więcej nawet, odpoczywam w sypialni na górze, jak śmiertelnik, na wygodnym łożu,
pośród rzeczy, które są mymi największymi skarbami. Jedynymi wrogami, jacy kiedykolwiek wyrządzili mi coś złego, była banda krwiopijców. Przybyli, kiedy nie spałem, i muszę przyznać, że spodziewałem się ich nadejścia. Jeżeli chcesz, opowiem ci tę straszną historię. - Oblicze Mariusa spochmurniało, jakby samo wspomnienie owej tragedii wywołało w nim falę dojmującego bólu. Tymczasem Thorne w jednej chwili coś sobie uświadomił. To mianowicie, że Marius chciał opowiedzieć tę historię. Pragnął wydobyć z siebie słowa, które od tak dawna skrywał; słowa, które Thorne tak bardzo pragnął usłyszeć. Marius i Thorne spotkali się we właściwym momencie. Na opowieść przyjdzie jednak czas następnej nocy. Ta noc właśnie dobiegała końca. Marius zebrał się w sobie i uspokajającym tonem kontynuował: - Światło, jak wiesz, tu nie dociera, z pewnością nikt też nie zakłóci twego spokoju. Śpij i śnij, jeśli musisz. Jutro porozmawiamy. Teraz muszę już odejść. Daniel, mój przyjaciel, jest młody. Osuwa się na podłogę w swoim małym imperium. Muszę przenieść go w inne, nieco wygodniejsze miejsce, choć niekiedy zastanawiam się, czy to w ogóle ma jakiś sens. - Powiesz mi coś, zanim odejdziesz? - zapytał Thorne. - Jeżeli będę mógł - odparł łagodnie Marius, choć nagle w jego głosie pojawiło się wyraźne wahanie. Sprawiał wrażenie, jakby skrywał jakąś wielką tajemnicę, którą pragnie wyjawić, a zarazem boi się to zrobić. - Ta wampirzyca, która wędrowała brzegiem morza - powiedział Thorne - oglądając jedna po drugiej najpiękniejsze muszle… Co się z nią stało? Mariusowi wyraźnie ulżyło. Obrzucił Thorne’a długim spojrzeniem, a potem powoli, niespiesznie odpowiedział na jego pytanie. - Powiadają, że oddała się słońcu. Nie była aż tak stara. Znaleźli ją któregoś wieczoru, przy blasku księżyca. Ułożyła wokół siebie wielki krąg z muszli, dzięki czemu zorientowali się, że jej śmierć nie była przypadkowa. Pozostały z niej tylko popioły, a nawet i te w większości rozwiał już wiatr. Ci, co ją kochali, stanęli opodal i patrzyli, jak kolejne podmuchy wiatru unoszą z sobą resztę jej prochów. Do rana było po wszystkim. - Ach, cóż za straszna historia - powiedział Thorne. - Jakże to? Czy nie podobało jej się, że stała się jedną z nas? Słowa Thorne’a najwyraźniej zdumiały i zaskoczyły Mariusa; łagodnym tonem zapytał:
- A jak jest z tobą? Znajdujesz przyjemność w tym, że jesteś tym, kim jesteś? - Chyba znów zaczyna mi się to podobać - odparł z wahaniem Thorne.
4 Obudził go zapach palonego dębowego drewna. Obrócił się na miękkim łóżku, przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje, lecz nie odczuwał lęku. Spodziewał się bólu i samotności. A jednak był w jakimś innym, miłym miejscu i ktoś na niego czekał. Musiał tylko wstać z łóżka i wejść po schodach na górę. I wtedy nagle wszystko stało się jasne. Był w domu Mariusa, swego osobliwego, gościnnego przyjaciela. Znajdowali się w nowym mieście, pełnym perspektyw i piękna, wzniesionym na gruzach starego. I czekała go długa, miła rozmowa. Wstał, przeciągnął się, rozkoszując się panującym w sypialni ciepłem, i rozejrzał dokoła, by stwierdzić, że światło pochodzi z dwóch starych naftowych lamp, wykonanych ze szkła. Jakże to miejsce wydawało się bezpieczne. Jakże piękne były te drewniane ściany. Na krześle pozostawiono dla niego czystą lnianą koszulę. Nałożył ją, małe guziki sprawiły mu trochę trudności. Spodnie leżały jak ulał. Włożył wełniane rajtuzy, z butów jednak zrezygnował. Posadzki były gładkie, polerowane i ciepłe. Wchodził po schodach tak, by odgłos kroków zapowiedział jego przybycie. W tym domu takie zachowanie wydawało się właściwe. Uznał, że Marius powinien zostać uprzedzony o jego nadejściu, nie chciał zostać posądzony o nadmierną zuchwałość ani podejrzane skradanie się. Podchodząc do drzwi komnaty, w której Daniel tworzył swoje cudowne miasta i miasteczka, przystanął i bardzo dyskretnie zajrzał do środka, by spostrzec drobnego, jasnowłosego wampira pochłoniętego pracą, jakby w ogóle ani na chwilę się od niej nie oderwał. Daniel uniósł wzrok i niespodziewanie uśmiechnął się do Thorne’a i powitał go. - Thorne, nasz gość - powiedział. Była w tych słowach nuta lekkiej drwiny, ale Thorne puścił ją mimo uszu. - Daniel, mój przyjaciel - rzekł Thorne, ponownie wodząc wzrokiem po miniaturowych wzgórzach i dolinach, wśród których krążyły małe lokomotywy ciągnące wagoniki z oświetlonymi oknami; rzucił też okiem na gęsty las, który wydawał się obecnie głównym obiektem obsesji Daniela. Daniel znów skupił się na pracy, jakby nie zamienił z Thorne’em ani słowa. Malował właśnie zieloną farbą koronę kolejnego drzewa. Thorne już miał wyjść z pokoju, gdy nagle Daniel powiedział: - Marius twierdzi, że to, co robię, nie jest sztuką, lecz rzemiosłem. - Podniósł trzymane w
dłoni maleńkie drzewo. Thorne nie wiedział, co ma odpowiedzieć. - Tworzę te wzgórza własnoręcznie - ciągnął Daniel. - Marius mówi, że domy też powinienem robić sam. Thorne i tym razem nie pokusił się o żaden komentarz. - Lubię domy, które przysyłają w pudełkach - Daniel mówił dalej. - Nawet ja mam trudności z ich złożeniem. Poza tym nigdy nie zdołałbym wymyślić tak wielu różnych rodzajów domów. Nie wiem, dlaczego Marius musi mówić mi takie przykre rzeczy. Thorne był kompletnie zbity z tropu. Wreszcie rzekł tylko: - Nie potrafię ci na to odpowiedzieć. Daniel zamilkł. Thorne odczekał jeszcze chwilę, przez wzgląd na chłopaka, po czym zamknął za sobą drzwi i poszedł do dużego pokoju. W poczerniałym palenisku buzował ogień, a Marius siedział obok, rozparty wygodnie w wielkim skórzanym fotelu. Wyglądał bardziej jak chłopiec niż mężczyzna, gdy gestem zaprosił Thorne’a, aby zajął miejsce na potężnej, obitej skórą sofie, naprzeciw niego. - Usiądź tam, jeśli chcesz, lub tutaj, jeśli wolisz - rzekł łagodnym tonem Marius. - Jeżeli ogień ci przeszkadza, zgaszę go. - Czemu miałby mi przeszkadzać, przyjacielu? - zapytał Thorne, zajmując miejsce. Poduszki były grube i miękkie. Wodząc wzrokiem po pokoju, zwrócił uwagę, że niemal cała drewniana boazeria została pomalowana na złoto lub niebiesko, belki stropowe oraz framugi i nadproża pokrywały misterne, cyzelowane zdobienia. Te rzeźbienia przywodziły mu na myśl jego dawne czasy. Ale to wszystko było nowe - tak jak mówił Marius, cały ten dom został wykonany przez współczesnego artystę, który - co tu kryć - przyłożył się do pracy, oddając jej serce. - Niektórzy krwiopijcy boją się ognia - rzekł Marius, wpatrując się w płomienie; na jego pogodnym, bladym obliczu malowały się cienie i refleksy światła. - Nigdy nie wiadomo. Ja zawsze lubiłem ogień, choć raz bardzo z jego powodu ucierpiałem, ale ty już przecież znasz tę historię. - Nie sądzę - odparł Thorne. - Nie, nigdy jej nie słyszałem. Jeżeli zechcesz mija opowiedzieć, z chęcią posłucham. - Wpierw jednak należą ci się odpowiedzi na przynajmniej niektóre z nurtujących cię
pytań - powiedział Marius. - Chcesz wiedzieć, czy to, co widziałeś za pośrednictwem daru umysłu, wydarzyło się naprawdę. - Tak - odrzekł Thorne. Przypomniał sobie pajęczynę, świecące punkciki i Święty Ogień. Pomyślał o Złej Królowej. Co kształtowało sposób, w jaki ją postrzegał? Myśli krwiopijców zgromadzonych wokół stołu obrad. Zdał sobie sprawę, że patrzy Mariusowi prosto w oczy i że ten zdołał bez reszty poznać jego myśli. Marius odwrócił wzrok i popatrzył w ogień, po czym rzucił, jakby mimochodem: - Połóż stopy na stoliku. Najważniejsza jest wygoda. Marius oparł stopy o blat, Thorne zaś wyciągnął nogi i skrzyżował je w kostkach. - Mów śmiało - zachęcał Marius. - Jeżeli chcesz, opowiedz mi, co wiesz, wyznaj, czego chciałbyś się dowiedzieć. - W jego głosie dało się wyczuć nutę wściekłości, lecz nie była ona skierowana pod adresem Thorne’a. - Nie mam żadnych tajemnic - oznajmił. W skupieniu przyglądał się przez chwilę twarzy Thorne’a, po czym dodał: - Są jeszcze inni, ci, których widziałeś przy stole i nie tylko, rozproszeni we wszystkich zakątkach świata. - Westchnął cicho, pokręcił głową i po chwili mówił dalej: - Muszę stwierdzić, że ostatnimi czasy samotność zbytnio mi doskwiera. Chciałbym być z tymi, których kocham, ale to niemożliwe. - Ponownie skierował wzrok na ogień. - Przebywam w ich towarzystwie przez pewien czas, a potem odchodzę… zabrałem ze sobą Daniela, ponieważ mnie potrzebował. Przygarnąłem go, ponieważ całkowita samotność jest dla mnie nie do zniesienia. Przemierzyłem krainy Północy, ponieważ znużyły mnie już przepiękne kraje Południa, nawet Italia, gdzie się urodziłem. Sądziłem, że żaden śmiertelnik ani nawet krwiopijca nigdy nie zdoła znudzić się przecudowną Italią, ale mam jej już powyżej uszu i pragnę tylko cieszyć oczy czystą bielą śniegu. - Rozumiem - mruknął Thorne. Cisza była dlań zaproszeniem, aby mówił dalej. - Kiedy uczyniono mnie wampirem - powiedział - zostałem zabrany na Południe. Poczułem się, jakbym trafił do Walhalli. W Rzymie mieszkałem w pałacu i każdej nocy napawałem oczy widokiem siedmiu wzgórz. To było jak sen przepełniony łagodnym wietrzykiem i aromatem owocowych drzew. Siedziałem w oknie, wysoko ponad brzegiem morza, i patrzyłem, jak fale rozbryzgują się o skały. A potem schodziłem na brzeg. Morze było takie ciepłe. Marius uśmiechnął się łagodnie z ufnością. Skinął głową. - Italia, moja Italia - rzekł półgłosem.
Thorne uznał, że wyraz twarzy tamtego jest zaiste cudowny, i zapragnął, aby Marius uśmiechnął się raz jeszcze, ponieważ ten miły, szczery uśmiech był tak ulotny. Marius spoważniał i znów wlepił wzrok w tańczące płomienie, jakby pogrążył się w trawiącym go smutku. W blasku ognia jego włosy wydawały się niemal całkiem białe. - Mów do mnie, Mariusie - rzekł Thorne. - Moje pytania mogą zaczekać. Chcę słyszeć twój głos. Chcę słuchać twoich słów. - Zawahał się. - Wiem, że masz wiele do powiedzenia. Marius spojrzał na niego, jakby trochę zaskoczony, ale widać było, że słowa Thorne’a sprawiły mu dużą radość. - Jestem stary, przyjacielu - powiedział po chwili. - Jestem prawdziwym dzieckiem mileniów. Stałem się krwiopijcą jeszcze za czasów cezara Augusta. To kapłan druidów przywiódł na mnie tę osobliwą formę śmierci, istota imieniem Mael; był śmiertelnikiem, kiedy złożył mnie w ofierze. Lecz już wkrótce i on stał się wampirem i żyje do dziś, choć całkiem niedawno, w przypływie fanatycznej, religijnej gorączki próbował z sobą skończyć. Co za głupiec. Czas sprawił, że nasze ścieżki przecięły się niejednokrotnie. Jakie to dziwne. Nie przepadam za nim, przyjaźń, jaką mu okazywałem, to zwykłe kłamstwo. Moje życie pełne jest takich kłamstw. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam wybaczyć mu to, co mi zrobił, pojmał mnie, a potem wywiózł do odległego gaju, gdzieś w Galii, gdzie stary, mocno poparzony krwiopijca, uważający się nadal za bóstwo Świętego Gaju, obdarzył mnie mroczną krwią. - Marius przerwał. - Nadążasz za mną? - Tak - odrzekł Thorne. - Pamiętam te gaje i powtarzane wśród nas szeptem plotki o bóstwach, które tam mieszkały. Chcesz powiedzieć, że w Świętym Dębie mieszkał wampir. Marius pokiwał głową. I mówił dalej: - Pojedź do Egiptu - poleciło mi to przeraźliwie poparzone bóstwo, ten ranny bóg - i znajdź tam Matkę. Dowiedz się, co było powodem Straszliwego Ognia, który na nas zesłała i który dosięgnął nas wszystkich, jak świat długi i szeroki. - Ta Matka - wtrącił Thorne - to była Zła Królowa, ta, która miała w sobie Święty Ogień. - Tak - przyznał Marius; jego spokojne, niebieskie oczy łagodnie przypatrywały się Thorne’owi. - Była Złą Królową, przyjacielu, nie ma co do tego wątpliwości… W owym czasie jednak, dwa tysiące lat temu, była milcząca, nieruchoma i sprawiała wrażenie najbardziej zdesperowanej z ofiar. Oboje mieli po cztery tysiące lat. Ona i jej małżonek Enkil. Posiadała też Święty Ogień, to także nie ulegało wątpliwości, gdyż Straszliwy Ogień, który dosięgnął
wszystkich krwiopijców, spadł na nich tego ranka, kiedy pewien wyczerpany, starszy wampir pozostawił króla i królową na pastwę prażących promieni słońca. Krwiopijcy na całym świecie, bóstwa, istoty nocy, lamie, obojętnie, jak zwykli siebie nazywać - przeżyli wtedy nieopisane męki; niektórych potworne płomienie spaliły na popiół, ciała innych po prostu pociemniały i, choć ocaleli, jeszcze przez długi czas cierpieli przeraźliwe katusze. Najstarsi okupili to co się stało, jedynie drobnym cierpieniem, najmłodsi obrócili się w proch. Co się tyczy Świętych Rodziców - tak zwykło się ich nazywać, jak sądzę - co uczynili, kiedy wzeszło słońce? Nic. Starszy, mocno poparzony po tym, jak usilnie próbował ich obudzić, zmusić, aby coś powiedzieli, lub nakłonić do ukrycia się w jakimś ciemnym, chłodnym miejscu, odnalazł ich tak, jak pozostawił, nieruchomych i obojętnych, a w obawie, by nie doświadczyć dalszych cierpień, na powrót umieścił oboje w mrocznej komnacie będącej ni mniej, ni więcej jak żałosną podziemną celą. Marius przerwał. Zamilkł tak nagle, że mogło się wydawać, iż te wspomnienia są dla niego zbyt bolesne. Wpatrywał się w płomienie jak śmiertelnicy, a jęzory ognia w kominku kontynuowały swój nie kończący się, falujący tan. - Powiedz mi, proszę - rzekł Thorne. - Czy odnalazłeś ją, mam na myśli Królową, i widziałeś na własne oczy? - Tak, odnalazłem ją - przyznał Marius. W jego cichym, pełnym powagi głosie nie było nawet odrobiny rozgoryczenia. - Zostałem jej opiekunem i strażnikiem. „Wyprowadź nas z Egiptu, Mariusie”, powiedziała do mnie bezgłośnie, za pośrednictwem tego, co ty, Thorne, zwiesz darem umysłu; jej usta ani razu się nie poruszyły. Zabrałem ją więc i jej oblubieńca, Enkila, i ukryłem na dwa tysiące lat, oni zaś pozostali cisi i nieruchomi jak posągi. Ukryłem ich w specjalnie w tym celu wybudowanym sanktuarium. To było moje życie, mój jedyny cel. Moje poświęcenie i oddanie. Składałem przed nimi kwiaty, paliłem wonności i kadzidła. Zajmowałem się ich strojami. Ścierałem kurz z ich nieruchomych twarzy. Te czynności były moim świętym obowiązkiem. Przez cały czas musiałem zachować to, co robię, w tajemnicy przed wędrownymi wampirami, które mogłyby zapragnąć napić się niezwykłej, przepotężnej krwi Świętych Rodziców albo nawet porwać ich samych. - Wciąż wpatrywał się w ogień, ale mięśnie jego szyi napięły się, a Thorne przez moment dostrzegł żyły odcinające się na tle jego gładkich skroni. Przez cały ten czas - podjął znów - kochałem ją, tę bliską bogom istotę, którą słusznie zwiesz Złą Królową. To być może największe kłamstwo, w jakim przyszło mi żyć. Kochałem ją.
- Jak mógłbyś nie kochać takiej istoty? - rzucił Thorne. - Nawet we śnie widziałem jej twarz. Jej sekret nie dawał mi spokoju. Zła Królowa. Omotała mnie swą magiczną mocą. I jeszcze ta cisza, która ją spowijała. Kiedy powróciła do życia, musiało się wydawać, jakby została przełamana jakaś klątwa i wreszcie została uwolniona z mocy, która ją więziła. Te słowa podziałały na Mariusa wyjątkowo silnie. Spojrzał lodowatym wzrokiem na Thorne’a, po czym znów powrócił do kontemplowania tańczących jęzorów ognia. - Wybacz, jeżeli powiedziałem coś nie tak - poprosił Thorne. - Próbowałem jedynie zrozumieć. - Tak, była niczym bogini - ciągnął Marius. - Tak właśnie o niej myślałem i śniłem, choć wmawiałem sobie i innym co innego. To był element mego wymyślnego kłamstwa. - Czy musimy zwierzać się wszystkim z naszych uczuć? - zapytał półgłosem Thorne. Nie wolno nam mieć osobistych sekretów? Na wspomnienie stwórczyni przeszył go dojmujący ból. Nie próbował ukrywać swoich myśli. Znów ujrzał ją, siedzącą w jaskini. Za nią płonęło ognisko. Zobaczył ją, jak wyrywa sobie włosy z głowy i przędzie z nich nici. Zobaczył jej okrwawione oczy i odegnał od siebie te wspomnienia. A może raczej skrył je bardzo głęboko, na samym dnie swego serca. Spojrzał na Mariusa. Ten nie odpowiedział na pytanie Thorne’a. Cisza zaniepokoiła Thorne’a. Uznał, że powinien zamilknąć i pozwolić gospodarzowi mówić dalej. A jednak nurtowało go pewne pytanie. - Jak doszło do tej tragedii? - zapytał Thorne. - Dlaczego Zła Królowa wstała ze swego tronu? Czy to wampir Lestat obudził ją swymi elektryzującymi pieśniami? Widziałem go, udającego człowieka, tańczącego dla śmiertelników, jak gdyby był jednym z nich. Uśmiechnąłem się przez sen, gdy zobaczyłem, jak nowoczesny świat ogarnia go i otacza, nieświadomy, rozbawiony i poddający się jego rytmom. - Tak właśnie było, przyjacielu - powiedział Marius - przynajmniej jeśli chodzi o współczesny świat. A co się tyczy jej? I tego, co skłoniło ją do opuszczenia tronu? W dużej mierze sprawiły to jego pieśni. Nie zapominajmy, że przez tysiące lat egzystowała w kompletnej ciszy. Kwiaty i kadzidła owszem, tego miała zawsze pod dostatkiem, ale muzyka? Nie. Nigdy. Dopóki nie nastały dzisiejsze czasy, a muzyka Lestata nie dotarła do pomieszczenia, w którym spoczywała, przyobleczona w olśniewające szaty. To dźwięki obudziły ją, nie raz, lecz dwukrotnie. Ten pierwszy raz był dla mnie równie wielkim szokiem jak późniejsza tragedia, choć
otrząsnąłem się z niego w miarę szybko. To było dwieście lat temu, na wyspie na Morzu Egejskim, trochę mnie to zaskoczyło; powinienem był dobrze przyswoić sobie tę lekcję, ale przepełniały mnie duma i pycha zbyt wielkie, bym mógł się na to zdobyć. - Co się wydarzyło? - Lestat był podówczas bardzo młodym wampirem. Gdy o mnie usłyszał, odnalazł mnie i chciał porozmawiać. Wydawał się otwarty i szczery. Chciał dowiedzieć się wszystkiego, czym mogłem się z nim podzielić. Szukał mnie po całym świecie, aż wreszcie nadszedł czas, kiedy nieśmiertelność, którą go obdarzono, uczyniła go słabym i doprowadziła do silnego załamania; wtedy postanowił ukryć się w ziemi, tak jak ty zaszyłeś się w swojej jaskini na Dalekiej Północy. Sprowadziłem go do siebie, rozmawiałem z nim, tak jak teraz z tobą. Stało się z nim jednak coś dziwnego, co, muszę przyznać, zbiło mnie z pantałyku. Poczułem z nim osobliwą więź, szczere oddanie łączące się ze spontanicznym, głębokim zaufaniem. Był młody, lecz nie niewinny. Kiedy mówiłem, zamieniał się w słuch. Kiedy grałem rolę nauczyciela, nie próbował się ze mną spierać. Chciałem powierzyć mu swe najskrytsze tajemnice. Pragnąłem odkryć przed nim sekret naszego Króla i Królowej. Sporo czasu upłynęło, odkąd ujawniłem go po raz ostatni. Przez ponad sto lat żyłem samotnie wśród śmiertelników. Lestat zaś, oddany mi bez reszty, wydawał się w pełni godny mego zaufania. Zaprowadziłem go do podziemnego sanktuarium. Otworzyłem drzwi, by mógł ujrzeć dwie siedzące na tronie postaci. W pierwszej chwili pomyślał, że Święci Rodzice to w rzeczywistości posągi, i nagle ni stąd, ni zowąd zorientował się, że oboje żyją. Zrozumiał, że ma przed sobą parę bardzo, ale to bardzo starych wampirów, i ujrzał w nich własny los, jeśli tylko dane byłoby mu przeżyć kolejnych kilka tysięcy lat. To przerażająca świadomość. Nawet młodemu wampirowi, który patrzy na mnie, trudno jest pogodzić się z myślą, że kiedyś może mieć równie blade i twarde ciało jak ja. W przypadku Matki i Ojca to było naprawdę przerażające i Lestat nie próbował ukrywać przepełniającej go trwogi. Mimo to zdołał opanować swój lęk, zbliżył się do Królowej, a nawet pocałował ją w usta. To było zuchwałe zachowanie, ale gdy tak na niego patrzyłem, zrozumiałem, że dla niego było to całkiem normalne, a gdy się od niej odsunął, wyjawił mi, że zna jej imię. Akasza. Zupełnie jakby sama je wymówiła. Nie mogłem zaprzeczyć, że podała mu je w myślach. Po stuleciach milczenia jej głos znów zaczął rozbrzmiewać, jak mogło sugerować to kuszące wyznanie. Zdałem sobie sprawę, jaki był młody. Otrzymał mroczną krew w wieku dwudziestu lat i
był wampirem nie dłużej niż lat dziesięć. Czego się dowiedziałem z tego pocałunku i sekretnego wyznania? Wypierałem się do cna mojej miłości i zazdrości. Wypierałem się druzgoczącego rozczarowania. Wmawiałem sobie: Jesteś na to za mądry. Niech to cię czegoś nauczy. Może ten młodzik wydobędzie z niej coś wspaniałego. Czyż nie jest boginią? Zabrałem Lestata do mego salonu, pokoju równie komfortowego jak ten, choć urządzonego w innym stylu, i rozmawialiśmy tam aż do rana. Opowiedziałem mu historię mego stworzenia i podróży do Egiptu. Grałem nauczyciela z olbrzymią gorliwością, szczodrością i oburzeniem wobec samego siebie. Czy robiłem to dla Lestata czy dla siebie, chciałem, by dowiedział się wszystkiego? Nie wiem. Wiem tylko, że to były dla mnie naprawdę cudowne godziny. Następnej nocy jednak, gdy zajmowałem się śmiertelnikami, którzy żyli na mojej wyspie i wierzyli, że jestem ich panem, Lestat uczynił coś strasznego. Wyjąwszy ze swego bagażu skrzypce, przedmiot dlań niezwykle cenny, instrument muzyczny o niewysłowionej mocy, udał się z nimi do sanktuarium. Teraz wydaje mi się jasne, podobnie zresztą jak wtedy, że nie mógł tego uczynić bez wsparcia Królowej, która dzięki darowi umysłu otworzyła liczne drzwi dzielące go od niej. Może, jak twierdzi Lestat, to ona sama podsunęła mu ten pomysł. Nie wydaje mi się. Sądzę, że tylko otworzyła drzwi i przywołała go, a to on przyniósł z sobą skrzypce - konstatując, że wydadzą one dźwięk, którego dotąd nie znała, a który powinien wydać się jej niewypowiedzianie piękny. Zaczął naśladować wirtuozów skrzypiec, jakich miał okazję oglądać, sam bowiem nie umiał na nich grać. W kilka chwil moja wspaniała Królowa powstała z tronu i ruszyła ku niemu. On zaś przejęty zgrozą wypuścił skrzypce, które Królowa zaraz zmiażdżyła pod stopą. Nieważne. Wzięła go w ramiona. Zaoferowała mu swoją krew, a potem wydarzyło się coś tak niesłychanego, że samo wspomnienie tamtego zdarzenia przepaja mnie gorzkim bólem. Trudno mi o tym mówić. Ona bowiem nie tylko pozwoliła mu, by nasycił się jej krwią, lecz także sama napiła się z niego. To wydaje się proste, lecz wcale takie nie jest. Albowiem choć przez stulecia przychodziłem i syciłem się jej krwią, ani razu nie poczułem dotyku jej kłów wbijających się w moją skórę. Prawdę mówiąc, nie słyszałem o żadnym innym wyznawcy, którego krwi miałaby skosztować. Raz złożono jej ofiarę i przyznaję, przyjęła ją, wypijając krew, a potem
unicestwiając wspomnianą ofiarę. Ale żeby miała posilić się którymś z wyznawców? Nigdy. Była źródłem, dawczynią, uzdrowicielką krwawych bogów niosącą zabójczy ogień swoim dzieciom, ale nigdy nie wysączyła z nich ani kropli. A jednak napiła się z żył Lestata. Co widziała w tych chwilach? Nie potrafię sobie tego wyobrazić, ale domyślam się, że musiało to być jak wyprawa w przeszłość. Musiała wejrzeć w głąb duszy Lestata. Tak czy owak, trwało to tylko chwilę, gdyż jej małżonek Enkil zaraz podźwignął się ze swego miejsca i ruszył, by przerwać to, co się działo, i zanim przybyłem na miejsce i włączyłem się do akcji, musiałem ratować Lestata przed gniewem rozwścieczonego Enkila. Małżonek Akaszy najwyraźniej pragnął go unicestwić, lecz na szczęście udało mi się go ocalić. Król i Królowa wrócili na tron, okrwawieni, trochę sponiewierani, lecz ponownie milczący. Przez resztę nocy Enkil był jednak niespokojny, zniszczył wszystkie wazony i kosze koksowe znajdujące się w sanktuarium. To był przerażający pokaz mocy. Ja zaś zdałem sobie sprawę, że zarówno dla jego, jak i dla mego własnego bezpieczeństwa muszę natychmiast pożegnać się z Lestatem, co przepełniło mą duszę dojmującym bólem. Rozstaliśmy się następnej nocy. Marius znów zamilkł, a Thorne czekał cierpliwie. Wreszcie Marius się odezwał: - Nie wiem, co sprawiło mi większy ból, utrata Lestata czy uczucie zazdrości, że wobec niego postąpiła inaczej niż względem mnie: dała cząstkę siebie, ale także wzięła coś w zamian. Nie potrafiłem się z tym pogodzić. Bo widzisz, czułem się, jakby była moją własnością. Jakbym ją posiadał. Była moją Królową. - Jego głos przeszedł w szept. - Kiedy mu ją pokazałem, czułem się, jakbym prezentował coś, co należy do mnie! Rozumiesz, jakim byłem kłamcą? - zapytał. - A potem ta nagła strata, utrata młodego krwiopijcy, z którym, jak czułem, łączyła mnie wyjątkowo silna więź. To był naprawdę dojmujący ból. Jak muzyka skrzypiec, tak mi się w każdym razie kojarzy, w równie głębokich odcieniach, lecz przerażający i potworny. - Co mogę uczynić, aby złagodzić twój smutek? - zapytał Thorne. - Bo dźwigasz to brzemię, jakby ona nadal tam była. Marius uniósł wzrok i nagle jego oblicze przepełnił wyraz nieskrywanego zaskoczenia. - Masz rację - odparł. - Noszę je w sobie, jakby nadal była ze raną, jakbym nawet teraz musiał iść do sanktuarium i wypełniać przynależne mi obowiązki. - Nie cieszy cię, że jest już po wszystkim? - spytał Thorne. - Gdy leżałem w mojej lodowej jaskini, odniosłem wrażenie, że są tacy, którzy zaznali spokoju, kiedy to wszystko się
skończyło. Nawet rudowłose bliźniaczki, które widziałem stojące przed wszystkimi, sprawiały wrażenie, że czują, iż dokonało się to, co stać się musiało. Marius pokiwał głową. - Oni wszyscy dzielą to przekonanie, może z wyjątkiem Lestata. - Spojrzał z zamyśleniem na Thorne’a. - Opowiedz mi teraz o tym, jak się w końcu obudziła - rzekł Thorne. - Jak stała się zabójczynią własnych dzieci. Czułem, jak przechodzi bardzo blisko, niemal tuż obok, mijając mnie, i choć szukała, nie zdołała mnie odnaleźć. - Inni także jej umknęli - odparł Marius. - Choć wielu nie wie, w jaki sposób. Znużyła ją ta rzeź i w końcu przybyła do nas. Sądzę, że była przekonana, iż ma jeszcze czas, aby dokończyć rozpoczętego dzieła. Ale jej koniec nadszedł niespodziewanie szybko. Co się tyczy drugiego zmartwychwstania, także Lestat jest za nie odpowiedzialny, ale w tym przypadku wina spoczywa również na mnie. Oto co, jak sądzę, się wydarzyło. Sprowadziłem do niej w formie darów wynalazki współczesnego świata. Początkowo były to maszyny grające, a potem te, które pokazują ruchome obrazy. Wreszcie sprowadziłem najpotężniejszy dar, telewizor, który grał na okrągło. Ustawiłem te urządzenia w sanktuarium jak wota. A ona karmiła się tym. Syciła się przeraźliwą elektryczną prze - mocą. Żywe barwy zalewały jej twarz, obrazy przykuwały uwagę. Właściwie ten hałas mógł ją obudzić. Niekiedy zastanawiam się, czy te nie kończące się telewizyjne rozmowy o wielkim świecie nie zainspirowały w niej czegoś na podobieństwo imitacji umysłu. - Imitacji umysłu? - Obudziła się z konkretnym, niezbyt szczytnym celem. Zapragnęła rządzić światem. Marius pokręcił głową. Wydawał się głęboko zasmucony. - Okpiłaby najbystrzejsze ludzkie umysły - powiedział z żalem w głosie. - Unicestwiłaby większość dzieci na świecie, dzieci rodzaju męskiego. W raju kobiet miała stworzyć oazę spokoju i strzec go wszelkimi możliwymi sposobami. To był nonsens. Koncepcja przesycona przemocą i krwią. Ci zaś, którzy próbowali przemówić jej do rozsądku, musieli bardzo liczyć się ze słowami, aby jej nie urazić. Skąd mogła wpaść na ten pomysł, jeśli nie z urywków i fragmentów elektrycznych snów, które oglądała na ekranie wielkiego, przyniesionego przeze mnie telewizora? Najróżniejszego rodzaju filmy, seriale i to, co śmiertelnicy nazywają wiadomościami, stały się jej natchnieniem. Ja zaś dostarczyłem narzędzie, które wsączyło do jej umysłu zabójczy jad. I tama w końcu pękła. -
Marius rzucił okiem na Thorne’a, po czym mówił dalej: - Naturalnie widziała teledyski z piosenkami wampira Lestata. - Marius znów się uśmiechnął, ale był to smutny uśmiech, który tylko na moment rozpromienił jego oblicze. - Lestat umieścił w swoich teledyskach krótkie wstawki ukazujące Królową siedzącą na tronie, tak jak ją widział ponad dwieście lat temu. Zawiódł moje zaufanie, zdradzając powierzone mu sekrety. - Czemu go za to nie unicestwiłeś? - zapytał Thorne, nie mogąc się powstrzymać. - Ja bym tak zrobił. Marius tylko pokręcił głową. - Sądzę, że miast tego postanowiłem zniszczyć samego siebie - powiedział. - Wolałem, aby to mnie pękło serce. - Jak to, możesz mi wyjaśnisz? - Nie mogę, nie potrafię - odrzekł Marius. - Może za dobrze udało mi się zrozumieć Lestata. Nie mógł znieść ślubów milczenia, jakie złożył wobec mnie. To było dla niego zbyt ciężkie brzemię. Zwłaszcza we wspaniałym świecie, wśród tylu niesamowitych cudowności. Czuł, że musi ujawnić naszą historię. - Oblicze Mariusa promieniało żarem. Jego palce nerwowo zacisnęły się na oparciach fotela. - Uwolnił się od wszystkich łączących nas więzi - więzów przyjaźni, tego, co łączy nauczyciela i ucznia, starego i młodego, obserwatora i poszukującego. - Oburzające - powiedział Thorne. - Czy mogłeś odczuwać względem niego coś innego niż wściekłość? - Tak, czułem gniew przepełniający me serce. Ale widzisz, ja ich oszukałem, wszystkich innych krwiopijców, naszych braci i siostry. Bo kiedy Królowa powstała, potrzebowali mnie… - Tak - mruknął Thorne. - Widziałem. - Potrzebowali mędrca, który zdoła przemówić jej do rozsądku i nakłonić ją do rezygnacji z podjętych zamierzeń. Nie było czasu na kłótnie i swary. Pieśni Lestata wydobyły z niej potwora. Powiedziałem innym, że nie ma między nami zwady. Wziąłem Lestata w ramiona. A co do Królowej, mojej najdroższej Królowej, jakże się wypierałem, że kiedykolwiek darzyłem ją miłością. A wszystko to dla towarzystwa niewielkiej grupy nieśmiertelnych. To szczera prawda. - Dobrze ci z tym, że zdecydowałeś się ją wyjawić? - Tak, to bardzo przyjemne - odparł Marius. - Jak została unicestwiona? - Tysiące lat temu ta, którą tak okrutnie potraktowała, rzuciła na nią klątwę i w końcu
przybyła, by wyrównać rachunki. Jeden cios wystarczył, aby zdekapitowała naszą piękną Królową, a potem mścicielka przyjęła z jej ciała do swego, z serca, a może z mózgu, Święty Ogień, nie wiem dokładnie, bo w tych feralnych chwilach byłem równie ślepy jak cała reszta. Wiem tylko, że ta, która zabiła Królową, nosi teraz Święty Ogień w sobie, tego zaś, dokąd się udała i w jaki sposób, niestety powiedzieć ci nie mogę. - Widziałem rudowłose bliźniaczki - rzekł Thorne. - Stały przy jej ciele. „Królowa Potępionych”, powiedziała moja Maharet. Usłyszałem te słowa. Ujrzałem Maharet obejmującą siostrę ramieniem. Marius milczał. Thorne znów się ożywił. Poczuł, że w jego wnętrzu rodzi się boi. We wspomnieniach ujrzał swoją stwórczynię zmierzającą ku niemu poprzez śnieg. Jakiż czuł wtedy strach, on, śmiertelny wojownik, stając naprzeciw wiedźmy, którą mógł unicestwić mieczem lub toporem. Jakże krucha i piękna się wydawała, wysoka, smukła, przyodziana w ciemnofioletową, wełnianą suknię, kiedy tak stała, z wyciągniętymi jak na powitanie rękami. Przybyłam tu po ciebie. To na ciebie czekam. Nie ulegnie jej urokowi. Nie odnajdą jego ciała w śniegu, z wyłupionymi oczami, tak jak to się stało z innymi. Pragnął, by to wspomnienie odeszło. - To ona jest moją stwórczynią, ta rudowłosa - odezwał się. - Maharet, siostra tej, która przyjęła do swego ciała Święty Ogień. - Przerwał. Ból był tak silny, że Thorne ledwie mógł oddychać. Marius patrzył na niego z przejęciem. - Przybyła na Północ, aby znaleźć sobie kochanka z naszego ludu - wyjaśnił Thorne. - Przerwał, przez chwilę się wahał. Wreszcie podjął swój wywód: - Polowała na ludzi z naszego klanu i innych, zamieszkujących naszą dolinę. Tym, których zabiła, zabierała oczy. - Oczy i krew - rzekł półgłosem Marius. - A kiedy uczyniła cię wampirem, dowiedziałeś się, po co były jej potrzebne te oczy. - Tak, ale nie poznałem prawdziwej historii: opowieści o tym, kto odebrał jej oczy, gdy była jeszcze śmiertelniczką. O jej bliźniaczce nie dowiedziałem się praktycznie niczego. Kochałem ją bezgranicznie. Nie pytałem o nic. Nie umiałem dzielić jej towarzystwa z innymi. To doprowadziło mnie do wściekłości. - To Zła Królowa pozbawiła ją oczu - powiedział Marius - kiedy Maharet była jeszcze śmiertelniczką, a jej siostrze bliźniaczce wyrwała język. To przykład czystego okrucieństwa.
Jeden z krwiopijców nie mógł tego znieść, zmienił więc je obie w wampirzyce, zanim Zła Królowa rozdzieliła je i odesłała do odległych krain. Thorne, usłyszawszy to, na chwilę wstrzymał oddech. Próbował odnaleźć w sobie miłość. Znów ujrzał swoją stwórczynię, w jasno oświetlonej jaskini, pochylającą się nad wrzecionem. Zobaczył jej długie, rude włosy. - I tak to się zakończyło - rzekł Thorne. - Tragedią, którą ujrzałem, śpiąc pośród lodowego pustkowia. Zła Królowa odeszła na zawsze, a bliźniaczki przejęły Święty Ogień, kiedy jednak przeczesywałem świat w poszukiwaniu obrazów albo głosów któregoś z naszych, nie zdołałem ich odnaleźć. Bliźniaczki zniknęły. Nie ma o nich żadnych wieści, choć ciekawi mnie, co się z nimi stało. - Ukryły się - odparł Marius. - Wiedzą, że muszą się ukrywać. Wiedzą, że ktoś może spróbować odebrać im Święty Ogień. Wiedzą, że ktoś rozgoryczony i rozczarowany tym światem może zechcieć zniszczyć nas wszystkich. - Ach, tak - powiedział Thorne. Poczuł chłód przenikający go na wskroś. Nagle pożałował, że nie ma w swoich żyłach więcej krwi. Miał chęć znów wyruszyć na polowanie, żal mu jednak było opuszczać to miejsce, tak ciepłe i przytulne, a poza tym pragnął dalej słuchać słów Mariusa. Nie. Nie opuści tego miejsca. Jeszcze na to za wcześnie. Poczuł wyrzuty sumienia, że nie podzielił się z Mariusem całą prawdą o swoim cierpieniu i celu, jaki sobie wyznaczył. Nie wiedział, czy może to uczynić, i wydawało mu się to czymś tak potwornym, że z jednej strony bał się pozostawać dłużej w tym domu, z drugiej zaś podobało mu się tutaj. - Wiem o wszystkim - rzekł łagodnym tonem Marius. - Opuściłeś swoje schronienie tylko w jednym celu, aby odnaleźć Maharet i położyć kres jej istnieniu. Thorne skrzywił się, jakby niewidzialna pięść z całej siły uderzyła go w pierś. Nie odpowiedział. - To ci się nie uda - ciągnął Marius. - Nie wypełnisz swojej misji. Wiedziałeś o tym, kiedy opuściłeś ją stulecia temu, aby zejść w głąb lodu i pogrążyć się we śnie. Jej potęga jest niewyobrażalna. I muszę cię zapewnić z całym przekonaniem, że siostra nie opuszcza jej ani na chwilę. Thorne nie wiedział, co powiedzieć. Zabrakło mu słów. W końcu wyszeptał z przejęciem: - Czemu nienawidzę jej za to życie, jakim mnie obdarzyła, skoro nigdy nie żywiłem nienawiści względem moich śmiertelnych rodziców?
Marius pokiwał głową i uśmiechnął się z rozgoryczeniem. - To mądre pytanie - powiedział. - Porzuć nadzieję na unicestwienie jej. Przestań śnić o łańcuchach, w które niegdyś zakuła Lestata, chyba że naprawdę pragniesz, aby cię w nie skowała. Tym razem to Thorne skinął głową. - Ale co to są za łańcuchy? - zapytał głosem pełnym napięcia i goryczy. - I dlaczego pragnę być więźniem nienawiści? Aby mogła poczuć mój gniew, każdej nocy, gdy będzie mieć mnie przy sobie? - Łańcuchy z rudych włosów? - wtrącił Marius, lekko wzruszając ramionami. - Okute stalą i skąpane w jej krwi? - ciągnął w zadumie. - Okute stalą, skąpane w jej krwi i być może z lekką domieszką złota. Nigdy ich nie widziałem. Słyszałem tylko o nich i o tym, że zdołały powstrzymać Lestata, mimo iż szamotał się i wyrywał z dziką, niepohamowaną wściekłością. - Chcę wiedzieć wszystko o tych łańcuchach - rzekł Thorne. - Chcę ją odnaleźć. - Zrezygnuj z tego, Thorne - powiedział Marius. - Nie mogę cię do niej zabrać. Co by było, gdyby przywołała cię do siebie, tak jak wtedy, dawno temu, a odkrywszy nienawiść, jaką żywisz wobec niej, postanowiła cię zabić? - Zdawała sobie sprawę, co czuję do niej, kiedy się rozstawaliśmy - rzekł Thorne. - A tak w ogóle, dlaczego odszedłeś? - zapytał Marius. - Czy powodem była zwyczajna zazdrość o innych, którą odkryłem w twoich myślach? - Faworyzowała ich, jednego po drugim. Nie mogłem już tego znieść. Wspomniałeś o kapłanie druidów, który stał się wampirem. Ja też znałem jednego takiego. Zwał się Mael, nosił to samo imię, które wymieniłeś. Wprowadziła go do małego kręgu wybrańców i uczyniła swoim kochankiem. Pochodził ze Starej Krwi, znał wiele opowieści, tych zaś ona pragnęła bardziej niż czegokolwiek innego. Wtedy się od niej odwróciłem. Chyba prawie tego nie zauważyła. Wątpię, by zdawała sobie sprawę, jak bardzo jej nienawidziłem. Marius słuchał w napięciu. Wreszcie się odezwał. - Mael - rzekł łagodnym, cierpliwym tonem - wysoki, zawsze chudy jak tyka, o orlim nosie, głęboko osadzonych oczach i długich jasnych włosach. Pełnił posługę w Świętym Gaju. To Mael odebrał ci Maharet? - Tak - rzekł Thorne. Poczuł, że ból w piersi słabnie. - Była taka cudowna, taka słodka, nie sposób temu zaprzeczyć, nigdy mnie nie odprawiła. To ja odszedłem, wyruszyłem na Północ.
To ja znienawidziłem go za pochlebstwa, jakie jej prawił, i historie, które opowiadał. - Nie szukaj z nią zwady - ostrzegł Marius. - Zostań ze mną. Kto wie, może z czasem zorientuje się, że tu jesteś, i przyśle po ciebie. Ale błagam, nie rób głupstw. Thorne znów pokiwał głową. Czuł się tak, jakby właśnie stoczył jedną z najtrudniejszych bitew w swoim życiu. Przyznał się do gniewu, który go trawił, i wściekłość nagle się rozmyła, a teraz siedział, wyciszony i spokojny, przy kominku; nie był już wojownikiem. Oto magia słów, skonstatował. Wspomnienia powróciły. Sześć stuleci temu. Był w jaskini i widział migoczące płomienie. Był związany i nie mógł się ruszać. Ona leżała tuż obok, patrzyła mu w oczy i szeptała do niego. Nie pamiętał słów, gdyż stanowiły element czegoś większego i bardziej przerażającego, czegoś tak potężnego i silnego jak nici, które go unieruchamiały. Teraz mógł je rozerwać. Mógł wyzwolić się z tych wspomnień i rozgościć na dobre w tym pokoju. Mógł spojrzeć na Mariusa. Westchnął. Długo. Przeciągle. - Powróć do swojej opowieści, jeśli łaska - poprosił. - Czemu po unicestwieniu Królowej i odejściu bliźniaczek nie dałeś upustu swojej wściekłości wobec wampira Lestata i nie zemściłeś się na nim? Przecież cię zdradził! I to, co uczynił, dało początek całej tej tragedii. - Ponieważ pragnąłem go nadal kochać - odrzekł Marius, jakby od dawna znał odpowiedź na to pytanie. - I sam chciałem być kochany, a jak już wspomniałem, nie mogłem sobie pozwolić na utratę reputacji cierpliwego i roztropnego mędrca. Gniew jest dla mnie zbyt bolesny. Gniew jest nazbyt żałosny. Nie mogę go znieść. Nie mogę dopuścić, abym działał pod jego wpływem. - Ejże, ejże - wtrącił Thorne. - Co powiedziałeś? Możesz to powtórzyć? - Gniew jest nazbyt żałosny - powtórzył Marius. - Zawsze stawia nas w kłopotliwym położeniu. Nie mogę dopuścić, abym działał pod jego wpływem. Nie mogę się temu poddać. Thorne uciszył go zdawkowym gestem. Zamyślił się na chwile i mimo iż w pokoju było ciepło, poczuł nagle chłód przenikający go do szpiku kości. - Gniew to słabość - wyszeptał Thorne. To było dla niego coś nowego. W jego mniemaniu gniew i wściekłość zawsze szły ze sobą w parze. Gniew wydawał mu się czymś zbliżonym do furii Wodana. Wojownik, zanim ruszył w bój, zawsze próbował odnaleźć w sobie gniew. I przyjmował go w swoim sercu z radością. W lodowej jaskini to właśnie ten stary, dobrze znany gniew wyrwał Thorne’a ze snu.
- Gniew to słabość, podobnie jak strach - rzekł Marius. - Czy ktokolwiek z nas byłby gotów z własnej woli przywołać w sobie strach? - Nie - odparł Thorne. - Ale mówisz o czymś, co masz w sobie, co jest bardzo silne i zahartowane. - Tak, jest we mnie coś brutalnego i zranionego, zwykle przeto wędruję sam, odrzucając gniew. Miast gwałtownych słów wybieram raczej milczenie. Natknąłem się na ciebie na Północy, jesteś mi zupełnie obcy, mogę jednak obnażyć przed tobą moją duszę. - Owszem, możesz - przyznał Thorne. - W zamian za gościnę, jaką mi ofiarowałeś, możesz opowiedzieć mi wszystko. Obiecuję, że nie zawiodę twojego zaufania. Nie wyjawię powierzonych mi sekretów ani w zwykłych słowach, ani też w pieśniach. Nic nie zdoła mnie do tego nakłonić. - Kiedy to mówił, jego głos przybrał na sile. Mówił coraz głośniej, ponieważ robił to szczerze i z pełnym przekonaniem. - Co się stało z Lestatem? Dlaczego teraz milczy? Nie słyszałem jego nowych pieśni ani sag. - Sagi, tak, tym się właśnie zajmował, spisywał sagi wampirów - powiedział Marius i znów się uśmiechnął, tym razem nieco bardziej promiennie. - Cierpi z powodu własnych potwornych ran. Przebywał z aniołami, albo istotami, które podawały się za anioły, one zaś zabrały go do piekła i do nieba. - Wierzysz w takie rzeczy? - Nie wiem. Mogę jedynie stwierdzić, że nie było go na ziemi, podczas gdy rzekomo przebywał wśród tych istot. I przyniósł ze sobą okrwawioną chustę, z odbitym na niej wizerunkiem Chrystusa. - Widziałeś ją? - Owszem - przyznał Marius - podobnie jak inne relikwie. To właśnie ujrzawszy chustę, nasz druid Mael postanowił wystawić się na działanie promieni słońca i umrzeć, co, nawiasem mówiąc, prawie mu się udało. - Dlaczego Mael nie umarł? - zapytał Thorne. Wypowiadając to imię, nie mógł pohamować targających nim emocji. - Był na to za stary - odrzekł Marius. - Doznał rozległych poparzeń i bardzo osłabł, jak to bywa w przypadku wiekowych wampirów, i po całym dniu na słońcu odeszła mu ochota na dalsze cierpienia. Wrócił do swoich towarzyszy i tam pozostaje. - A ty? Powiedz mi, proszę, szczerze, z głębi serca, czy naprawdę pogardzasz nim za to,
co zrobił? A może nie stać cię na to z uwagi na twoją niechęć do okazywania gniewu i złości? - Nie wiem. Niekiedy nie potrafię spojrzeć Maelowi w oczy. Kiedy indziej tęsknię za jego towarzystwem. Bywa też tak, że nie udaje mi się odnaleźć żadnego z nich. Przybyłem tu tylko z Danielem. Daniel zawsze potrzebował kogoś, kto by się nim opiekował. Bliskość Daniela w zupełności mi wystarcza. Daniel nie musi nic mówić. Grunt, że tu jest. - Rozumiem - mruknął Thorne. - Zrozum też to - powiedział Marius. - Chcę trwać dalej. Nie pragnę wyjść na słońce ani szukać dla siebie innego sposobu ostatecznej zagłady. Jeśli naprawdę opuściłeś krainę lodów, aby zniszczyć Maharet, ryzykując gniew jej bliźniaczej siostry… Thorne uniósł prawą dłoń, prosząc o cierpliwość i ciszę. A potem przemówił: - Już tego nie pragnę - oznajmił. - To były tylko sny. Sny i marzenia. Ale w twoim domu rozmyły się do cna. Potrwa nieco dłużej, aby sczezły także wspomnienia… - Wobec tego wspominaj jej piękno i moc - podpowiedział Marius. - Zapytałem ją kiedyś, dlaczego nigdy nie weźmie dla siebie oczu jakiegoś krwiopijcy. Czemu zadowala się słabymi, krwawiącymi oczami śmiertelnych ofiar. Odparła, że nigdy dotąd nie spotkała krwiopijcy, którego pragnęłaby zabić czy choćby skrzywdzić, z wyjątkiem Złej Królowej, a jej oczu nie mogłaby przyjąć. Z czystej nienawiści, rzecz jasna. Thorne zamyślił się nad tym i przez długą chwilę trwał pogrążony w milczeniu. - Zawsze oczy śmiertelników - wyszeptał. - I z każdą kolejną parą, niezależnie, jak długo wytrzymują, widzi więcej niż ty czyja dodał Marius. - Tak - mruknął Thorne. - Rozumiem cię. - Pragnę odnajdywać wokoło najróżniejsze cuda, tak jak zawsze czyniłem - powiedział Marius. - Gdybym tego zaniechał, utraciłbym siły i chęć, aby trwać, i właśnie to najbardziej mi doskwiera. Śmierć położyła dłoń na mym ramieniu. Śmierć przychodząca w postaci licznych rozczarowań i lęku przed wzgardzeniem. - Ach, te rzeczy pojmuję doskonale - rzekł Thorne. - Kiedy zaszyłem się w mojej lodowej samotni, pragnąłem uciec przed tym wszystkim. Pragnąłem umrzeć, a jednocześnie chciałem żyć, tak jak to bywa ze śmiertelnikami. Chyba nie spodziewałem się, że zdołam przetrwać wśród śniegu i lodów. Sądziłem, że zimno mnie pochłonie, że zamarznę jak zwykły śmiertelnik. Nic takiego się jednak nie stało. A co się tyczy bólu wywołanego mrozem, przywykłem do niego jak
do codziennych racji, tak jakby nic innego mi się nie należało. Ale to właśnie ból przywiódł mnie tutaj, tak więc doskonale cię rozumiem. Ty w obecnej sytuacji próbowałbyś raczej walczyć z bólem, niż miałbyś się wycofać. - Owszem, tak - przyznał Marius. - Kiedy Królowa opuściła swe podziemne sanktuarium, zostawiła mnie pogrążonego w lodzie i obojętności. Inni przybyli mi z pomocą i sprowadzili do stołu obrad, gdzie starałem się przemówić jej do rozsądku. Zanim to się stało, nie wyobrażałem sobie ze strony Królowej tak niewysłowionej pogardy ani tak wielkiej niesprawiedliwości. Nie sądziłem, że mam w sobie tak wielkie pokłady cierpliwości i przebaczenia. Jednak przy stole rokowań Akasza została ostatecznie unicestwiona. Obraziła mnie i ta obelga została pomszczona w sposób ostateczny. Istota, której strzegłem przez dwa tysiące lat, zniknęła, odeszła na zawsze. Utraciłem moją Królową… Teraz zaś patrzę nieco inaczej na większą część mego życia, której piękna i okrutna Królowa stanowiła jedynie cząstkę, inaczej postrzegam nawet jawne przykłady jej okrucieństwa wobec mnie. Widzę wszystkie historie z mojego życia. Mogę wybierać wśród nich. - Pozwól mi usłyszeć te opowieści - poprosił Thorne. - Twoje słowa obmywają mnie niczym ciepła woda. Przynoszą mi ukojenie. Łaknę ich. Łaknę każdego twego słowa. Marius zamyślił się na chwilę. - Spróbuję podzielić się z tobą moimi opowieściami - rzekł Marius. - Niechaj te historie uczynią to, co zwykle do nich należy. Niech powstrzymają bardziej mroczne z twoich snów i pohamują przed podjęciem twojej złowrogiej wędrówki. Niechaj zatrzymają cię tu, w moim domu. Thorne uśmiechnął się. - Doskonale - powiedział. - Ufam ci. Mów dalej.
OPOWIEŚĆ
5 Jak już mówiłem, urodziłem się w dawnych czasach, w epoce Augusta, kiedy imperium rzymskie było rozległe i potężne, choć plemiona barbarzyńców, które je w końcu zalały, od dawna atakowały granice cesarstwa od północy. Europa była krainą wielkich i potężnych miast, tak jak obecnie. Jeżeli chodzi o mnie, jak już wspominałem, miałem naturę mola książkowego i zwykły pech sprawił, że zostałem uprowadzony z mojego świata, zabrany do domeny druidów i oddany wampirowi, który uważał się za bóstwo Świętego Gaju i od którego prócz mrocznej krwi otrzymałem same zabobony. Z własnej woli, dla siebie samego, wybrałem się do Egiptu, by odnaleźć Matkę. A co jeżeli ogień, o którym dowiedziałem się od sczerniałego, cierpiącego bóstwa, znów się pojawi? Cóż, odnalazłem Boską Parę i wykradłem ją z rąk tych, którzy do tej pory byli jej strażnikami. Uczyniłem tak nie tylko po to, by zdobyć Święty Ogień Boskiej Królowej, lecz także z miłości do Akaszy. Wierzyłem, że przemówiła do mnie i rozkazała, bym ją uwolnił. A poza tym dała mi swoją bezcenną krew. Zrozum, że nie ma nic potężniejszego niż to pierwotne źródło, krew ta uczyniła mnie najwspanialszym z wampirów, który mógł stawić czoło wszystkim starym poparzonym bóstwom, jakie spróbują zmierzyć się ze mną w następnych latach, i pokonać je. Musisz zrozumieć coś jeszcze: nie powodowały mną względy religijne. Uważałem „bóstwo” z gaju druidów za potwora. I zdawałem sobie sprawę, że na swój sposób Akasza też jest potworem. Ja również nim byłem. Nie zamierzałem oddawać jej czci ani czynić jej obiektem kultu. Była tajemnicą. I od chwili gdy znalazła się w moich rękach, ona i jej małżonek stali się Tymi, Których Należy Strzec. W dosłownym znaczeniu. To nie powstrzymało mnie abym w głębi serca ją uwielbiał, zbudował dla niej najpiękniejsze sanktuarium i marzył, że skoro raz przemówiła do mnie za pośrednictwem daru umysłu, może jeszcze kiedyś znów to uczynić. Pierwszym
miastem,
do
którego
zabrałem
tajemniczą
parę,
była
Antiochia,
najcudowniejsze i najbardziej frapujące miejsce, jakie znałem. Leżało na Wschodzie, jak się wówczas mówiło, ale było miastem rzymskim, ukształtowanym pod wpływem przemożnych wpływów helleńskich, to znaczy greckich idei i filozofii. Było to miasto nowych, pełnych przepychu budowli rzymskich, miasto wielkich bibliotek i akademii filozoficznych, a ja nawiedzałem je nocami jak duch, by popatrzeć na niezwykłych ludzi i posłuchać, o czym
dyskutują. Tak czy owak, pierwsze lata pełnienia przeze mnie funkcji opiekuna Matki i Ojca przepełnione były samotnością i rozgoryczeniem, a milczenie Boskich Rodziców często wydawało mi się wyrachowanym, celowym okrucieństwem. Nie znałem własnej natury i wciąż dumałem nad moim wiecznym losem. Milczenie Akaszy było dla mnie czymś przerażającym i deprymującym. Bądź co bądź, to właśnie ona nakłoniła mnie, bym wywiózł ją z Egiptu. Po co miałem to zrobić? Aby tak jak teraz siedziała w bezruchu na swoim tronie? Niekiedy odnosiłem wrażenie, że samobójstwo byłoby stokroć lepsze od tej nie kończącej się gehenny. I wtedy pojawiła się Pandora, kobieta, którą znałem jeszcze z Rzymu, kiedy była małą dziewczynką. Prawdę mówiąc, gdy była dzieckiem, poszedłem któregoś razu do jej ojca, aby prosić o jej rękę i ustalić warunki przyszłego małżeństwa. I oto pojawiła się teraz w Antiochii, równie cudowna w kwiecie wieku jak w dzieciństwie, by przepełnić moje myśli niemożliwymi do spełnienia pragnieniami. Nasze losy w fatalny sposób splotły się ze sobą. Szybkość i gwałtowność, z jaką Pandorę uczyniono wampirzycą, sprawiły że załamałem się pod wpływem ogromnego poczucia winy i kompletnej dezorientacji. Pandora jednak wierzyła, że to Akasza scementowała nasz związek i że pragnęła tego; Akasza uczyniła to w odpowiedzi na lamenty wywołane przez trapiącą mnie samotność. To Akasza przywiodła Pandorę do mnie. Jeżeli widziałeś stół rokowań, ten okrągły, przy którym zasiedliśmy, kiedy pojawiła się Akasza, musiałeś ujrzeć również Pandorę - wysoką, białoskórą piękność o falujących, brązowych włosach, tę, która jest dziś dzieckiem mileniów, równie potężnym jak ty czyja. Zapytasz mnie, czemu nie jestem z nią dzisiaj. Co jest we mnie takiego, że nie przyznam się, iż w skrytości ducha kocham jej umysł, jej piękno i niewiarygodny sposób pojmowania wszystkiego, co istnieje? Dlaczego nie mogę się z nią spotkać? Czemu jej nie odwiedzę? Nie wiem. Wiem tylko, że przeraźliwy gniew i ból dzielą nas dziś tak samo jak przed laty. Nie potrafię przyznać, jak wielką wyrządziłem jej krzywdę. Nie potrafię przyznać, jak bardzo skłamałem, jeżeli chodzi o moją miłość względem niej i to, że jej pragnę. To właśnie owo pragnienie, ta nieprzeparta potrzeba sprawia, że trzymam się od niej z daleka, w bezpiecznej odległości, by nie mogły mnie dojrzeć jej łagodne, mądre, brązowe oczy. Prawdą jest, że surowo ocenia mnie za to, co uczyniłem niedawno. Trudno to jednak wyjaśnić.
W dawnych czasach, kiedy przeżyliśmy wspólnie blisko dwa stulecia, to ja w głupi i straszny sposób zniszczyłem nasz związek. Niemal każdej nocy kłóciliśmy się, ja zaś nie potrafiłem uznać wyższości jej argumentów, pogodzić się z przegraną ani przyznać jej racji i w rezultacie właśnie ta z moich słabości doprowadziła do tego, że w przypływie gwałtownego, bezmyślnego impulsu najzwyczajniej w świecie porzuciłem ją. To był pierwszy i najgorszy błąd, jaki popełniłem przez te wszystkie lata. Pozwól jednak, że opowiem pokrótce, jak do tego doszło, że wskutek mego rozgoryczenia i źle pojmowanej dumy w końcu się rozstaliśmy. Byliśmy opiekunami Matki i Ojca, podczas gdy stare bóstwa mrocznych gajów i lasów Północy powoli wymierały Od czasu do czasu jednak ten czy inny wampir odnajdował nas i domagał się choć odrobiny krwi Tych, Których Należy Strzec. Zazwyczaj były to gwałtowne, bezrozumne potwory, które nietrudno było pokonać w przypływie wściekłości, co uczyniwszy, powracaliśmy do naszego cywilizowanego życia. Pewnego wieczoru w naszej willi pod Antiochią pojawiła się gromada niedawno powstałych krwiopijców, w sumie jakieś pięć wampirów, odzianych w proste szaty. Wkrótce ze zdumieniem odkryłem, iż uważają się oni za służących szatanowi, zgodnie z boskim planem, wedle którego diabeł ma być równy pod względem mocy chrześcijańskiemu Bogu. Nie wiedzieli o Matce i Ojcu, dla twojej wiadomości dodam więc tylko, że sanktuarium znajdowało się w piwnicy naszej willi. Nie mieli pojęcia o istnieniu Boskich Rodziców. Byli zbyt młodzi i niewinni. Prawdę mówiąc, ich szczerość i zapalczywość łamały mi serce. Mimo iż poruszyła mnie do głębi wyznawana przez nich mieszanka chrześcijańskich i perskich ideologii, ich niezwykłe poglądy i osobliwa, pozorna niewinność, to jednak przerażał mnie fakt, że wśród krwiopijców zaczęła się krzewić nowa religia; jak się wkrótce dowiedziałem, szeregi jej wyznawców bardzo szybko się powiększały. Mówiono o powstaniu całej sekty. Moja ludzka połowa była tym oburzona; racjonalny Rzymianin zaś był zaniepokojony i zbity z tropu bardziej, niż potrafię to wyrazić słowami. To Pandora błyskawicznie sprowadziła mnie na powrót do rzeczywistości i dała do zrozumienia, że musimy unicestwić całą tę bandę. Gdybyśmy pozwolili im odejść, wkrótce przybyliby do nas następni i prędzej czy później Boscy Rodzice mogliby wpaść w ich ręce. Ja, który z łatwością zabijałem starych pogańskich krwiopijców, nie chciałem się jej podporządkować. Może po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że jeżeli pozostaniemy w
Antiochii, jeżeli zatrzymamy ten dom i będziemy wieść taki sam żywot jak dotychczas, w miarę upływu czasu będą przybywać do nas kolejni krwiopijcy; my zaś, pragnąc zachować nasz sekret, będziemy musieli unicestwiać ich, jednego po drugim. Zabijaniu nie byłoby końca. Moja dusza nie była w stanie pogodzić się z tą perspektywą. I znów zacząłem rozmyślać o targnięciu się na własne życie, a także na życie Tych, Których Należy Strzec. Uśmierciliśmy wszystkich zelotów z łatwością, bo byli jeszcze bardzo młodzi. Zajęło nam to zaledwie parę chwil. Posłużyliśmy się w tym celu mieczami i pochodniami. Spaliliśmy ciała wampirów na popiół, a prochy rozrzuciliśmy na wszystkie strony świata, co, jak zapewne wiesz, jest w tym przypadku niezbędne. Kiedy już było po wszystkim, ogarnęła mnie straszliwa apatia, nie odzywałem się, rozmyślałem i przez wiele miesięcy nie opuszczałem sanktuarium. Porzuciłem Pandorę dla mojego cierpienia. Nie potrafiłem jej wyjaśnić, że widziałem już oczyma wyobraźni ponurą przyszłość, kiedy zaś udała się do miasta na polowanie albo w poszukiwaniu swoich ulubionych rozrywek, ja wybrałem się do Akaszy. Podszedłem do mojej Królowej. Ukląkłem przed nią i zapytałem, co mam dalej robić. Chciałem wiedzieć, czego ode mnie oczekuje. - Bądź co bądź - rzekłem - to twoje dzieci, nieprawdaż? Przybywają całymi zastępami, a nawet nie znają twego imienia. Mają zęby spiłowane na podobieństwo kłów węży. Opowiadają o biblijnym proroku Mojżeszu, który na pustyni posługiwał się wężową laską. Mówią o tych, którzy nadejdą w przyszłości. Akasza nie odpowiedziała. Przez dwa tysiące lat nie dała żadnej prawdziwej odpowiedzi. Był to jednak dopiero początek mojej upiornej wyprawy. W tych chwilach niepewności wiedziałem tylko, że muszę ukrywać się z moimi modlitwami przed Pandorą, nie mogłem dopuścić, aby ujrzała mnie, Mariusa - filozofa, klęczącego z nisko pochyloną głową. Podczas modlitwy zachowywałem się tak, jak na gorliwego wyznawcę przystało. I jak to bywa, kiedy ktoś modli się żarliwie, ujrzałem na twarzy Akaszy tańczące promienie światła - ten blask sprawił, że jej oblicze wydawało się żywe. Tymczasem Pandora, rozgoryczona moim milczeniem, tak jak milczeniem Akaszy zaczynała mieć tego wszystkiego dosyć. Którejś nocy podczas kolejnej kłótni rzuciła w gniewie: „Bodajbym wreszcie pozbyła się ich obojga i ciebie razem z nimi!” Wyszła z domu i nie wróciła ani tej nocy, ani następnej. Jak się wkrótce przekonasz,
zaczęła grać ze mną w tę samą grę, w którą ja wciągnąłem ją. Nie chciała być świadkiem mojej przemiany i nabierania mocy. Nie mogła przy tym zrozumieć, jak rozpaczliwie potrzebowałem jej obecności, a nawet jej skierowanych w pustkę próśb. To było egoistyczne z mojej strony. Źle, że się tak stało, ale wściekły na Pandorę podjąłem nieodwracalne kroki, by przygotować mój wyjazd z Antiochii na następny dzień. Przy słabym świetle lampy, aby nie wzbudzać niepokoju u moich śmiertelnych agentów, wydałem szczegółowe zalecenia, dzięki którym ja sam oraz Ci, Których Należy Strzec mieliśmy w trzech ogromnych sarkofagach zostać przetransportowani drogą morską do Rzymu. Opuściłem moją Pandorę. Zabrałem wszystko, co należało do mnie, i pozostawiłem jej pustą willę, z jej rzeczami porozrzucanymi bezładnie to tu, to tam. Porzuciłem jedyną istotę, która wiedziała, kim jestem! Rzecz jasna nie zdawałem sobie sprawy z konsekwencji. Nie wiedziałem, że nie ujrzę Pandory przez kolejnych kilkaset lat. Nie byłem świadom, że w moich myślach urośnie do rangi bogini, istoty niemal równie potężnej jak Akasza. Widzisz, to było kolejne kłamstwo, takie jak to dotyczące Akaszy, o którym już wspomniałem. Kochałem Pandorę i potrzebowałem jej. Jednak w naszej walce na słowa, niezależnie jak bardzo byłaby zażarta, odgrywałem rolę nadrzędnego umysłu, który nie potrzebował jej ewidentnie irracjonalnych argumentów ani jawnych dowodów uczuć. Pamiętam, jak tej nocy, kiedy obdarzyłem ją mroczną krwią, stoczyła ze mną zawziętą dysputę. Powiedziała: „Nie czyń religii z głosu rozsądku i logiki. Ponieważ z czasem rozsądek może cię zawieść, a gdy to się stanie, jedyną ostoją będzie otchłań szaleństwa”. Te słowa płynące z ust owej pięknej kobiety, której oczami byłem zauroczony do tego stopnia, iż z trudem mogłem nadążyć za jej myślami, uraziły mnie do żywego. A jednak tuż po tym, jak zabiliśmy gromadę nowych wyznawców, kiedy ogarnęła mnie apatia i przez kilka miesięcy się nie odzywałem, tak się właśnie stało. Pogrążyłem się w obłędzie i kompletnej ciszy. Dopiero teraz jestem gotów przyznać się, że to zachowanie było idiotyczne, zostałem pokonany przez własne słabości i nie chciałem, aby Pandorze udzieliła się melancholia, która niczym całun spowiła moją duszę. Nie życzyłem sobie również, aby oglądała mnie w takim stanie. Nawet teraz nie chcę, aby była świadkiem mojego cierpienia. Mieszkam tu sam, tylko z Danielem. Rozmawiam z tobą, ponieważ jesteś moim nowym przyjacielem, a co za tym idzie, możesz na mnie spojrzeć z innej niż moi starzy znajomi perspektywy. Nie postrzegasz mnie przez pryzmat minionych zdarzeń i zadawnionych lęków.
Pozwól mi jednak kontynuować moją opowieść. Nasz statek przybił do portu w Ostii w dobrym stanie, kiedy zaś przetransportowano nas w trzech sarkofagach do Rzymu, powstałem ze swojej „trumny”, powziąłem pewne kroki w celu nabycia drogiej willi tuż za murami miasta i przygotowałem nowe podziemne sanktuarium dla Tych, Których Należy Strzec, wśród wzgórz, z dala od domu. Brzemię poczucia winy przygniatało me barki, kiedy umieściłem ich w tak dużym oddaleniu od miejsca, w którym sam zamieszkałem i czytałem książki, i dokuczało mi każdej nocy w mojej krypcie. Bądź co bądź, w Antiochii przebywali ze mną pod jednym dachem, ukryci bezpiecznie w piwnicy domu, teraz zaś dzieliło mnie od nich dobrych parę mil. Chciałem jednak żyć blisko wielkiego miasta. W rzeczy samej nie dalej jak kilka lat później miasto rozbudowało się i mury Rzymu otoczyły mój dom. Miałem teraz wiejską willę w środku miasta. To nie było bezpieczne miejsce dla Tych, Których Należy Strzec. Okazało się przeto rozsądnym posunięciem, że wzniosłem ich sanktuarium w pewnym oddaleniu od miasta, a osiadłszy w mojej willi, odgrywałem dla tych, co mnie otaczali, rolę rzymskiego patrycjusza, dobrego i miłościwego pana grupki prostych, pokornych niewolników. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie było mnie w Rzymie przez ponad dwieście lat. Pławiąc się w kulturalnych bogactwach Antiochii, miasta rzymskiego, lecz czerpiącego także z tradycji Wschodu, przysłuchując się słowom poetów i filozofów na forum oraz nawiedzając nocami, przy blasku pochodni, olbrzymie biblioteki, ze zgrozą przyjmowałem opowieści o ostatnich imperatorach rzymskich, którzy plugawili ten tytuł swoimi haniebnymi czynami i w końcu ginęli, czy to z ręki swoich przybocznych, czy własnych legionistów. Myliłem się wszakże, sądząc, iż Wieczne Miasto popadło w kompletną ruinę. Wielcy cesarze minionego stulecia, tacy jak Hadrian, Marek Aureliusz czy Septymiusz Sewer, sprawili, że w stolicy pojawiło się wiele nowych monumentalnych budowli, wzrosła też liczba jej mieszkańców. Nawet wampir, taki jak ja, nie był w stanie odwiedzić wszystkich świątyń, amfiteatrów i term w Rzymie. W istocie Rzym był chyba wówczas największym i najwspanialszym miastem świata. Zamieszkiwały go prawie dwa miliony ludzi, głównie plebsu, jak nazywano nędzarzy otrzymujących codzienną rację placków jęczmiennych i wina. Natychmiast poddałem się urokowi tego miasta. I odcinając się od koszmarów imperialnych waśni i nieustannych wojen na pograniczach, zająłem się, jak zawsze zresztą,
zgłębianiem intelektualnych i estetycznych osiągnięć ludzkości. Zabrałem się z miejsca do poszukiwania moich potomków, śledziłem bowiem ich losy, choć nigdy nie przyznałem się do tego Pandorze, i odkryłem, że wielu z nich zostało senatorami, teraz zaś czynili, co w ich mocy, aby utrzymać rząd w ryzach i porządek w państwie, podczas gdy jeden po drugim wyniesiony na tron przez wojsko imperator rozpaczliwie usiłował umocnić we władzy tę czy inną frakcję w tej czy innej odległej prowincji. Aż się serce krajało na widok tych młodych mężczyzn i kobiet, potomków moich wujów i ciotek, bratanków i siostrzenic, i właśnie w tym okresie przestałem śledzić ich dalsze losy, choć, szczerze mówiąc, sam nie wiem dlaczego. Był to dla mnie czas zrywania wszystkich więzi. Opuściłem Pandorę. Ukryłem Tych, Których Należy Strzec w odległym miejscu. Pewnej nocy zaś, wróciwszy do domu po tym, jak obserwowałem z daleka wieczerzę w domu jednego z moich potomków, wyjąłem z drewnianej skrzyni zwoje, w których zapisałem nazwiska wszystkich tych młodych ludzi pozyskane za pośrednictwem moich licznych agentów, i spaliłem je. Ten potworny czyn wydał mi się nader rozsądnym posunięciem, uchronił mnie bowiem, jak sądzę, przed jeszcze większą próżnością i bólem. Później, by zyskać wiedzę, zacząłem odwiedzać obce mi dzielnice. Z typową dla wampira zwinnością zakradałem się do tonących w mroku ogrodów i stając w otwartych drzwiach słabo oświetlonych willi, słuchałem głosów biesiadników przy wieczerzy albo pieśni młodego chłopca akompaniującego sobie na lirze. Starzy, konserwatywni Rzymianie wydali mi się nader wzruszający i choć zawartość ich bibliotek nie mogła równać się z tymi w Antiochii, znalazłem dla siebie sporo do czytania. Naturalnie w Rzymie istniały szkoły filozoficzne i choć nie prezentowały się tak imponująco jak te w Antiochii, pragnąłem jak najbardziej poszerzyć dzięki nim swoją wiedzę. Musisz zrozumieć jedno - nie wkroczyłem do świata śmiertelników w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie zaprzyjaźniłem się ze śmiertelnikami. Nie wchodziłem z nimi w dysputy. Tylko ich obserwowałem, jak zwykłem to czynić w Antiochii. Nie wierzyłem wtedy, że mógłbym z powodzeniem wejść w ich naturalne środowisko. Co się tyczy pragnienia krwi, w Rzymie polowałem jak szalony. Zawsze wybierałem na swoje ofiary złoczyńców, co nie było trudne, możesz być pewien, zawsze jednak zaspokajałem głód ponad miarę. Tym, których później zabijałem z pełną
premedytacją i okrucieństwem, ukazywałem kły. Wśród olbrzymiej populacji nigdy nie cierpiałem głodu. Nigdy wcześniej nie czułem się krwiopijcą tak bardzo jak wtedy. Prawdziwym wyzwaniem było dla mnie uczynienie tego we właściwy sposób: tylko raz czysto wbić zęby w skórę i nie uronić ani kropli, aż do chwili, gdy moja ofiara wyzionie ducha. W owych czasach w takim miejscu jak Rzym nie musiałem ukrywać ciał w obawie, że zostanę zdemaskowany. Niekiedy wrzucałem je do Tybru. Kiedy indziej porzucałem na środku ulicy. Najbardziej lubiłem zabijać w oberżach i to zamiłowanie jak wiesz, pozostało mi do dziś. Nie ma nic cudowniejszego niż długa wędrówka przez ciemną, dżdżystą noc, a potem nagle otwierają się drzwi i przestępujesz próg, by wkroczyć do całkiem innego świata, pełnego światła ciepła, śpiewu i ludzkiego śmiechu. Oberże zawsze były dla mnie pokusą nie do odparcia. Rzecz jasna cała ta nie kończąca się rzeź i folgowanie pragnieniu były wywołane tęsknotą za Pandorą i doskwierającą mi samotnością. Kto miał mnie powstrzymać? Kto miał przemówić mi do rozsądku? Nikt. Wszak byłem sam. Pomyśl tylko, przecież w ciągu tych kilku pierwszych miesięcy mogłem do niej napisać! Była spora szansa, że pozostała w Antiochii, w naszym domu, i czekała, aż odzyskam rozum. Ale nie napisałem. Palący gniew, ten sam, z którym walczę nawet teraz, wezbrał we mnie i osłabił do cna, o czym już ci mówiłem. Nie mogłem uczynić tego, co musiałem: sprowadzić jej z powrotem do siebie. Niekiedy, gdy samotność za bardzo dawała mi się we znaki, odsączałem trzy, a nawet cztery ofiary w ciągu jednej nocy, aż w końcu nie byłem w stanie pić więcej i tylko marnowałem bezcenny płyn. Czasami wczesnym rankiem mój gniew słabł, ja zaś ponownie zabierałem się do pisania traktatów historycznych, co zacząłem jeszcze w Antiochii, ale czego nikomu dotąd nie wyjawiłem. Pisałem o tym, jak postrzegam Rzym, jego jasne i ciemne strony. Szczegółowo opisywałem poszczególne budowle. Bywały jednak noce, kiedy odnosiłem wrażenie, że to wszystko, czym się zajmuję, jest nic niewarte. Bo w sumie po co to robiłem? Nie mogłem przecież przenieść tych opisów, obserwacji, poematów i esejów do świata śmiertelników! Były plugawe, ponieważ wyszły spod pióra krwiopijcy, potwora, który aby przeżyć, musi pić krew śmiertelników. W złaknionym umyśle czy sercu nie ma miejsca dla poezji ani tym bardziej historii.
Zacząłem więc niszczyć dawne eseje, powstałe jeszcze w Antiochii. Wyjmowałem zwoje ze skrzyni, jeden po drugim, i paliłem, tak jak wcześniej zapiski dotyczące mojej rodziny. Zachowałem tylko niektóre, zamknięte na klucz i ukryte przed moim wzrokiem tak, by nic, co stworzyłem, nie stało się zalążkiem nowych dzieł. To był dla mnie czas głębokiego kryzysu duchowego. I wtedy stało się coś, czego nie przewidziałem. Natknąłem się na innego krwiopijcę, a ściślej, na dwóch; napotkałem ich późną nocą w pewnej ciemnej uliczce, kiedy akurat schodziłem ze wzgórza. Księżyc skrył się na chwilę za chmurami, ale rzecz jasna ujrzałem ich wyraźnie moimi nadludzko sprawnymi oczami. Dwie istoty zbliżały się do mnie bardzo szybko, nie zdając sobie sprawy z mojej obecności, ja zaś stałem nieruchomo pod murem, nie próbując zastąpić im drogi. Wreszcie jedna z nich uniosła głowę, ja zaś w okamgnieniu rozpoznałem tę twarz. Nie mogłem się pomylić. Ten orli nos i głęboko osadzone oczy były aż nadto charakterystyczne. Prawdę mówiąc, wszystko w tej istocie wydało mi się znajome - obwisłe ramiona, długie, jasne włosy, a nawet smukła dłoń, którą przytrzymywała płaszcz pod szyją. To był Mael, kapłan druidów, który tak dawno temu pojmał mnie i nakarmił mną poparzone, dogorywające bóstwo gaju. To był Mael, który trzymał mnie w niewoli i przygotowywał do przyjęcia mrocznej krwi. To był Mael, nieulękły i czystego serca, którego tak dobrze znałem. Kto uczynił Maela krwiopijcą? W jakim gaju Mael został oddany we władzę swojej starej religii? Dlaczego nie był zamknięty w jakimś dębie w Galii, by przewodzić ucztom druidów? Nasze spojrzenia spotkały się, lecz nie zaniepokoiłem się. Prawdę mówiąc, oszacowałem jego siły i stwierdziłem, że są nader wątłe. Był równie stary jak ja, to nie ulegało wątpliwości, lecz w przeciwieństwie do mnie nie sycił się krwią Akaszy. Byłem od niego znacznie potężniejszy. Nie mógł mi nic zrobić. W tej samej chwili odwróciłem wzrok i spojrzałem na drugiego krwiopijcę, dużo wyższego i o wiele silniejszego, o skórze barwy ciemnego brązu, bez wątpienia wskutek poparzenia przez Straszliwy Ogień. Ten miał szerokie oblicze o dość wyrazistych raczej łagodnych rysach, dużych, czarnych, pytających oczach wydatnych, mięsistych wargach i falujących, czarnych włosach. Ponownie przeniosłem wzrok na blondyna, który powodowany religijnym fanatyzmem
odebrał mi śmiertelne życie. Przyszło mi na myśl, że mógłbym go unicestwić, oderwać mu głowę i zatrzymać ją( a następnie pozostawić gdzieś w ogrodzie, gdzie promienie słońca niechybnie odnalazłyby ją i z czasem zwęgliły. Uznałem, że powinienem to uczynić, jako że ta istota nie zasłużyła na nic innego. A jednak w mojej głowie zaświtały równocześnie inne myśli. Chciałem pomówić z tą istotą. Chciałem ją poznać. A także tego drugiego, śniadoskórego wampira, który patrzył na mnie z takim ciepłem i niewinnością. Ten krwiopijca był o wiele starszy. Nie przypominał żadnej z istot, z którymi kiedykolwiek zetknąłem się w Antiochii, błagających o krew Świętych Rodziców. To była całkiem inna istota. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że gniew oznacza słabość. To gniew odebrał mi Pandorę. Nie użyłem w tym celu więcej niż dwudziestu słów. Gniew pozbawiłby mnie też Maela, gdybym go unicestwił. Poza tym, skonstatowałem, morderstwo zawsze może zaczekać. Teraz pomówię z Maelem, nacieszę się jego towarzystwem, czego tak łaknąłem. Zabić go zawsze zdążę. Wiesz zapewne, że tego rodzaju rozumowanie jest z gruntu fałszywe, ponieważ raz kogoś polubiwszy, nie chcemy go później zabić. Kiedy to wszystko przebiegło mi przez głowę, z moich ust popłynęły słowa: - Jestem Marius, nie pamiętasz mnie? Zabrałeś mnie do gaju starego bóstwa, oddałeś mu mnie, ale potem uciekłem. - Zdumiałem się wrogością we własnym głosie. On całkowicie ukrył przede mną swoje myśli i nie potrafiłem stwierdzić, czy mnie rozpoznał czy nie. - Tak, opuściłeś gaj - odezwał się pospiesznie po łacinie. - Porzuciłeś tych, co cię czcili. Przyjąłeś daną ci moc, a co pozostawiłeś wiernym? Co dałeś im w zamian? - A ty, mój drogi kapłanie druidów - odparowałem - czy służysz swoim starym bogom? Czy właśnie to przywiodło cię do Rzymu? - Mój głos aż drżał z wściekłości i wyczułem w tym własną słabość. Spróbowałem odzyskać siłę i zdecydowanie. - Kiedy cię poznałem, miałeś czyste serce. A jednak rzadko zdarzało mi się napotkać istoty bardziej zakłamane, bardziej oddane wygodom i iluzjom religii niż ty. - Przerwałem. Musiałem się opanować i zrobiłem to. - Stara religia odeszła! - rzucił wściekle. - Rzymianie zajęli nawet najbardziej sekretne z naszych miejsc kultu. Ich miasta są wszędzie. Zalewają nas hordy łupieżczych barbarzyńców zza Dunaju. Chrześcijanie spotykają się w miejscach, do których Rzymianie nie mają odwagi się zapuszczać. Chrześcijan nic nie powstrzyma. - Jego głos przybrał na sile, mimo iż mówił prawie szeptem. - Ale to ty, Mariusie - wycedził - to ty mnie zepsułeś, wsączyłeś jad do mej duszy.
Oddzieliłeś mnie od wiernych i przepełniłeś marzeniami o większych dokonaniach. - Był równie wściekły jak ja. Cały aż dygotał. Jak to często bywa, kiedy dwóch ludzi się kłóci, ten gniew zaowocował we mnie kojącym jak balsam spokojem. Przy odrobinie wysiłku byłem w stanie stłumić w sobie wszelką wrogość, bądź co bądź zawsze mogłem go zabić później, więc opanowałem się. Drugi wampir wyglądał na lekko zaskoczonego i zafascynowanego tym wszystkim; na jego obliczu odmalowała się dziwna, prawie dziecięca łagodność. - Mówisz bzdury - uciąłem. - Powinienem cię unicestwić. To zresztą wcale nie byłoby takie trudne. - No to spróbuj - odparował Mael. Drugi wampir powoli wyciągnął rękę i położył ją na dłoni Maela. - Nie, posłuchajcie mnie obaj - rzekł dość głębokim głosem. - Zakończcie ten spór. Jakkolwiek otrzymaliśmy mroczną krew, czy to dzięki kłamstwom, czy wskutek przemocy, uczyniła nas ona nieśmiertelnymi. Czy powinniśmy być niewdzięczni wobec tak niezwykłego daru? - Nie jestem niewdzięcznikiem - odrzekłem - ale mam dług u losu. Maelowi nie zawdzięczam absolutnie niczego. Niemniej jednak tęsknię za towarzystwem. Taka jest prawda. Zapraszam was do mego domu. Nigdy nie skrzywdziłbym nikogo, kto gości pod moim dachem. Ta krótka przemowa zaskoczyła mnie samego ale w tych słowach zawarłem całą prawdę. - Masz dom w tym mieście? - zapytał Mael. - Co masz na myśli, mówiąc dom? - Mam dom, duży i wygodny. Zapraszam, byście poszli tam ze mną. Chciałbym nacieszyć się rozmową z wami. Mam przytulny ogród z pięknymi fontannami. Mam również niewolników. To prości ludzie. Światło jest przyjemne. W ogrodzie rosną kwitnące nocą kwiaty. Chodźcie. Czarnowłosy krwiopijca nie ukrywał zdziwienia. - Chcę tam pójść - powiedział, zerkając na Maela, choć wciąż stał z tyłu, za nim. W jego cichym, łagodnym głosie kryła się czysta, niepokorna siła i moc. Mael, wciąż pałając wściekłością, był kompletnie bezradny i zbity z tropu. Jego orli nos i przenikliwe oczy sprawiały, że przywodził mi na myśl drapieżnego ptaka. Tak to już bywa z ludźmi o podobnym wyglądzie. On jednak - co muszę przyznać - odznaczał się dość niezwykłą urodą. Miał wysokie, gładkie czoło i mocno zarysowane usta. Powrócę do mej opowieści. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że obaj mężczyźni mieli na
sobie łachmany, jak żebracy. Nie nosili butów i wyglądali dość niechlujnie, choć wampiry nigdy się nie brudzą, gdyż brud po prostu nie przywiera do ich skóry. Cóż, niebawem jakoś temu zaradzę, jeśli tylko zechcą, pomyślałem. Jak zawsze miałem całe kufry różnych ubrań. Czy wybierałem się na polowanie, czy do jakiegoś opuszczonego domu, aby kontemplować freski, zawsze wyglądałem jak dobrze ubrany Rzymianin i często nosiłem przy sobie sztylet oraz miecz. Wreszcie zgodzili się pójść ze mną, ja zaś z niemałym trudem zmusiłem się, by odwrócić się do nich plecami, i wysforowałem się naprzód. Poprowadziłem ich za sobą, lecz przez cały czas wykorzystywałem dar umysłu, aby sprawdzać, czy któryś z nich nie zechce zaatakować mnie od tyłu. Rzecz jasna byłem niezmiernie rad, że Tych, Których Należy Strzec nie ma w moim domu, któryś z moich gości mógłby bowiem wychwycić potężny rytm ich serc. Nie mogłem jednak pozwolić, by moje myśli krążyły nieustannie wokół tych istot. W końcu dotarliśmy do mego domu. Gdy wprowadziłem ich do środka, rozglądali się dokoła, jakby znaleźli się w krainie niewysłowionych cudowności, choć wystrój mojej willi był typowy dla większości domów bardziej zamożnych patrycjuszy. Patrzyli głodnym wzrokiem na lampy oliwne wypełniające silnym złocistym blaskiem pokoje o marmurowych posadzkach i nawet nie próbowali dotknąć żadnej z sof ani krzeseł. Nie potrafię ci powiedzieć, jak często zdarzało mi się to w minionych stuleciach, by jakiś zabłąkany krwiopijca, odarty z wszelkich ludzkich przyzwyczajeń, zjawiał się w moim domu i zachwycał najzwyklejszymi w świecie drobiazgami. To dlatego miałem dla ciebie przygotowane łóżko, kiedy tu dotarłeś. To dlatego miałem tyle ubrań. - Usiądźcie - rzekłem do nich - nie ma tu nic, czego nie można by wyczyścić albo wyrzucić. Czujcie się swobodnie. Chciałbym, abyśmy mieli jakiś rytuał podobny do tego, jakim posługują się śmiertelnicy, oferując swoim gościom kubek wina. Wyższy z wampirów usadowił się na krześle. Ja również wybrałem krzesło i zaprosiłem Maela, aby usiadł po mojej prawicy. Widziałem już całkiem wyraźnie, że postawniejszy krwiopijca dysponuje znacznie większą mocą aniżeli Mael. Był od niego o wiele starszy. Był starszy nawet ode mnie. To dlatego wrócił do zdrowia po Straszliwym Ogniu. Nie wyczułem wszelako z jego strony zagrożenia, on zaś niespodziewanie, prawie bezgłośnie wyjawił mi swoje imię.
- Avicus. Mael spojrzał na mnie jadowitym wzrokiem. Nie usiadł wygodnie, jak można się tego było spodziewać, lecz był sztywno wyprostowany, gotowy w każdej chwili rzucić mi się do gardła. Spróbowałem wejrzeć w jego myśli, lecz bez powodzenia. Co do mnie, sądziłem, że potrafię w zadowalający sposób poradzić sobie z własnym gniewem i nienawiścią, a jednak pełen niepokoju wyraz twarzy Avicusa uświadomił mi, że się myliłem. Wtem Avicus przemówił. - Pokonajcie nienawiść względem siebie - rzekł w języku Rzymian, choć z wyraźnym akcentem - a być może pojedynek słowny wystarczy, by załagodzić wasz spór. Mael nie czekał, aż przystanę na tę propozycję. - Sprowadziliśmy cię do tamtego gaju - powiedział - ponieważ nasze bóstwo powiedziało, że tak właśnie musimy uczynić. Było mocno poparzone i dogorywało, ale nie chciało nam wyjawić, z jakiego powodu. Chciało, abyś udał się do Egiptu, lecz i w tym przypadku nie dowiedzieliśmy się, w jakim celu. Musi pojawić się nowe bóstwo, powiedziało, ale nie dodało dlaczego. - Uspokój się - rzekł łagodnym tonem Avicus - aby w twoich słowach mogło się zawrzeć to, co kryje twoje serce. Nawet w łachmanach Avicus wyglądał dystyngowanie, a słowa płynące z jego ust brzmiały dość osobliwie. Mael zacisnął dłonie na podłokietnikach krzesła i łypnął na mnie spode łba. Długie, jasne włosy przesłoniły mu twarz. - Powiedziano nam: Przyprowadź doskonałego śmiertelnika dla bóstwa starej magii. Nasze legendy nie kłamią. Kiedy stare bóstwo słabnie, jego miejsce musi zająć nowe. A tylko człowiek doskonały może zająć miejsce dogorywającego bóstwa w dębie i przejąć jego moc. - I dlatego znalazłeś Rzymianina - powiedziałem. - W kwiecie wieku, szczęśliwego i zamożnego, a następnie go uprowadziłeś. Czy nie było wśród was nikogo, kto odpowiadał kryteriom i był wyznawcą waszej religii? Czemu przybyłeś do mnie z waszymi plugawymi wierzeniami? Mael nie wahał się ani przez chwilę. Natychmiast odparował:
- Przyprowadź do mnie człeka silnego i sprawnego, poleciło bóstwo, takiego, który zna języki wszystkich królestw! Taki był warunek. Czy wiesz, jak długo szukaliśmy kogoś takiego jak ty. - Mam ci współczuć? - zapytałem z przekąsem. - Sprowadziliśmy cię pod dąb, tak jak nam kazano - mówił dalej Mael. - A kiedy wyszedłeś z dębu, aby nadzorować naszą najświętszą ceremonię, ujrzeliśmy, że zostałeś przemieniony w roziskrzone bóstwo o migoczących włosach i oczach, które wzbudziły w nas trwogę. Potem zaś, bez słowa protestu, uniosłeś ręce, na znak rozpoczęcia wielkiego święta Samhain. Piłeś krew ofiar, które ci oddaliśmy. Widzieliśmy, jak to robiłeś! Magia odrodziła się w tobie. To natchnęło nas nową nadzieją. Nadszedł czas, aby spalić stare bóstwo, zgodnie z tym, co mówią nasze legendy. I właśnie wtedy uciekłeś. - Usiadł wygodniej, jakby ta długa przemowa pozbawiła go sił. - Nie wróciłeś - rzucił z rozgoryczeniem. - Poznałeś nasze sekrety. Ale nie powróciłeś. Zapadła cisza. Nie wiedzieli o Matce i Ojcu. Nie mieli pojęcia o starej, egipskiej wiedzy i mocy. Przez dłuższą chwilę przepełniała mnie ulga tak wielka, że nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa. Poczułem większy spokój i opanowanie niż kiedykolwiek dotąd. Prawdę mówiąc, ta kłótnia wydawała mi się cokolwiek absurdalna, bo przecież, jak nadmienił Avicus, byliśmy nieśmiertelni. A mimo to byliśmy ludzcy, rzecz jasna każdy na swój sposób. Wreszcie zdałem sobie sprawę, że Mael patrzy na mnie, a jego oczy, tak jak wcześniej, przepełniała wściekłość. Wydawał się blady, wygłodniały i dziki, o czym już wspominałem. Obie te istoty czekały, abym coś powiedział albo zrobił, to zaś kładło się na moich barkach ciężkim brzemieniem. W końcu podjąłem decyzję, co samo w sobie było znacznym osiągnięciem i pewnego rodzaju zwycięstwem, oczywiście na małą skalę. - To prawda, nie wróciłem - rzuciłem Maelowi prosto w twarz. - Nie chciałem być bóstwem gaju. Za nic mam wszystkich waszych wiernych. Podjąłem decyzję i postanowiłem wędrować Poprzez czas. Nie wierzę w waszych bogów ani w wasze rytuały. Czego ode mnie oczekiwaliście? - Zabrałeś z sobą moc naszego bóstwa. - Nie miałem wyboru - rzekłem. - Gdybym pozostawił stare, poparzone bóstwo, nie odbierając mu magii, unicestwilibyście mnie, a ja nie chciałem umrzeć. Dlaczego miałbym
umrzeć? To prawda, zabrałem magię, którą ofiarowało mi bóstwo, i przyznaje nadzorowałem wasze rytuały, a następnie uciekłem, co uczyniłby każdy mający podobną do mojej naturę. Mael patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby zachodził w głowę, czy moje słowa miały stanowić zachętę do kontynuowania sporu. - A co z tobą? - zapytałem zuchwale. - Czy ty nie porzuciłeś swoich wiernych z lasu? Jakim cudem spotykam cię tutaj, w Rzymie? Czekał przez dłuższą chwilę. - Nasze bóstwo - powiedział - nasze stare, poparzone bóstwo mówiło o Egipcie. Mówiło, żeby sprowadzić do niego kogoś, kto wyruszy w podróż do Egiptu. Czy byłeś w Egipcie? Odnalazłeś tam Dobrą Matkę? Zablokowałem swoje myśli najlepiej jak umiałem. Przybrałem nieodgadniony wyraz twarzy i zastanawiałem się przez chwilę, jak wiele mogę im wyjawić. - Owszem, byłem w Egipcie - odparłem. - Udałem się tam, by poznać przyczynę ognia, który nawiedził wszystkie bóstwa krain Północy. - I czego się dowiedziałeś? - zapytał. Przeniosłem wzrok na Avicusa i zauważyłem, że on również czeka na moje wyjaśnienia. - Niczego - powiedziałem. - Napotkałem tam jedynie inne poparzone ofiary zastanawiające się nad tą samą zagadką. Dobra Matka to tylko mit. Nic więcej. Koniec i kropka. Nie ma o czym mówić. Czy mi uwierzyli? Nie potrafię tego stwierdzić. Obaj mieli własne sekrety, własne wybory, dokonane dawno temu. Mael powoli uniósł wzrok i rzucił gniewnie: - Och, bodajbym cię nigdy nie ujrzał. Ty dwulicowy, zakłamany Rzymianinie. Umiesz tylko gładko prawić i łgać w żywe oczy. - Rozejrzał się wokoło, lustrując wzrokiem ściany domu z przepięknymi malowidłami oraz wytworne meble - sofy, krzesła i stoliki stojące na marmurowej posadzce. Avicus wydawał się nieco zaniepokojony zachowaniem swego towarzysza. - Czemu tak mówisz? - zapytałem. Nie chciałem nim pogardzać, lecz jedynie przejrzeć go na wskroś i zrozumieć, ale nie potrafiłem, moja nienawiść była zbyt silna. - Kiedy cię pojmałem - odparł - gdy próbowałem nauczyć cię naszej poezji i naszych pieśni, pamiętasz, jak chciałeś mnie przekupić? Mówiłeś o swojej pięknej willi nad Zatoką Neapolitańską. Powiedziałeś, że zabierzesz mnie tam, jeżeli tylko pomogę ci uciec. Pamiętasz to?
- Owszem, tak - odparłem lodowatym tonem. - Byłem twoim więźniem! Zabrałeś mnie w głąb puszczy, wbrew mojej woli. Czego się po mnie spodziewałeś? Wiedz, że gdybyś puścił mnie wolno, zabrałbym cię do mego domu nad Zatoką Neapolitańską. Zapłaciłbym ci sowity okup za moją wolność. Moja rodzina nie poskąpiłaby grosza, aby mnie wykupić. Och, jakże głupio mi o tym wszystkim mówić! Pokręciłem głową. Byłem trochę za bardzo poruszony tym wszystkim. Zatęskniłem za dawną samotnością. Zapragnąłem, aby pokoje mego domu znów wypełniły się ciszą. Co mi po tych dwóch krwiopijcach? Ten wszakże, którego zwano Avicusem, bez słowa mnie uspokoił. Ujął mnie łagodny wyraz jego twarzy. Zastanawiałem się, kim może być ów niezwykły wampir. - Proszę, pohamuj swój gniew - rzekł Avicus. - To ja jestem powodem jego cierpienia. - Nie - rzekł pospiesznie Mael. Spojrzał na swego towarzysza. - To nie tak. - Ale to prawda - zapewnił Avicus. - Zawsze tak było, odkąd obdarzyłem cię mroczną krwią. Kiedy dałem ci moc, abyś pozostał ze mną lub odszedł. Nie może być tak, jak jest. Wyciągnął rękę i położył na ramieniu swego kompana. - Odnalazłeś tę dziwną istotę, Maelu, i opowiedziałeś Mariusowi o ostatnich latach swojej niewzruszonej wiary. Ponownie przeżyłeś tę straszliwą udrękę. Nie nienawidź go jednak za to, co się stało. Miał prawo poszukiwać wolności. Stara wiara umarła. Zniszczył ją Straszliwy Ogień i nic więcej nie można było uczynić. Mael wydawał się przybity. Tymczasem moje serce zaczęło pracować w równym rytmie z umysłem. Pomyślałem: Oto mam przed sobą dwóch nieśmiertelnych, ale nie potrafimy dać sobie nawzajem odrobiny pocieszenia. O przyjaźni nie ma mowy. Możemy się jedynie rozstać, wymieniwszy parę gorzkich słów. A potem znów zostanę sam. Będę dumnym Mariusem, który porzucił Pandorę. Będę miał piękny dom i te wszystkie cudowności tylko dla siebie. Zdałem sobie sprawę, że Avicus patrzy na mnie, usiłując przeniknąć moje myśli - nie udało mu się jednak, choć jego dar umysłu był wyjątkowo silny. - Czemu żyjecie jak włóczędzy? - zapytałem. - Nie znamy innego żywota - odparł Avicus. - Nigdy nie próbowaliśmy tego zmienić. Trzymamy się z dala od śmiertelników, z wyjątkiem polowań. Boimy się zdemaskowania. Lękamy się ognia. Pokiwałem głową. - Czego jeszcze szukacie, oprócz krwi?
Przez oblicze Avicusa przemknął grymas bólu. Cierpiał, ale usilnie próbował to ukryć. A może próbował odegnać od siebie ów ból. - Nie sądzę, abyśmy czegokolwiek szukali - powiedział. - Nie wiemy, jak mielibyśmy to robić. - Chcecie zostać ze mną i się uczyć? - zapytałem. Zdawałem sobie sprawę, że było to dość impertynenckie pytanie, ale słowo się rzekło. - Mogę pokazać wam świątynie Rzymu, piękne pałace, domy, przy których ta willa wyda się wam starą, nic niewartą ruderą. Mogę wam pokazać, jak manipulować cieniami, aby śmiertelnicy nigdy was nie dostrzegli, jak szybko i bezgłośnie wspinać się po murach, jak nocami wędrować po dachach domów w całym mieście, nie schodząc ani razu na ziemię. Avicus był wyraźnie zdumiony. Spojrzał na Maela. Mael siedział rozparty w fotelu, nie odzywając się ani słowem. I nagle się wyprostował. - Byłbym silniejszy, gdybyś nie opowiedział mi tych wszystkich cudownych rzeczy wyszeptał. - A teraz pytasz, czy chcielibyśmy dzielić z tobą te wszystkie przyjemności, rozkosze godne Rzymianina. - To właśnie wam oferuję - oznajmiłem. - Decyzja należy do was. Mael pokręcił głową. Znów zaczął mówić, choć nie wiem, do kogo właściwie się zwracał. - Kiedy było już jasne, że nie wrócisz - powiedział - wybrali mnie. Miałem stać się bóstwem. Lecz aby to mogło nastąpić, musieliśmy znaleźć bóstwo gaju, które nie zostało unicestwione przez Straszliwy Ogień. Bądź co bądź przez głupotę zniszczyliśmy nasze własne, dobrotliwe bóstwo! Istotę, która miała w sobie magię, aby przeobrazić ciebie. Wykonałem dłonią zdawkowy gest, jakbym chciał powiedzieć, że faktycznie szkoda, że tak się stało. - Rozesłaliśmy wieści jak świat długi i szeroki - ciągnął. - W końcu otrzymaliśmy odpowiedź z Brytanii. Ocalało tam jedno z bóstw, bardzo stare i wyjątkowo potężne. Spojrzałem na Avicusa, lecz wyraz jego twarzy się nie zmienił. - Ostrzeżono nas przy tym, abyśmy do niego nie szli. Próbowano nam to odradzić. To, czego się dowiedzieliśmy, wprawiło nas w głęboką konsternację, lecz w końcu uznaliśmy, iż musimy przynajmniej spróbować. - No i jak się poczułeś - rzuciłem cynicznie - gdy to właśnie ciebie wybrano i wiedziałeś, że zostaniesz zamknięty w dębie, aby nigdy więcej nie ujrzeć słońca i pić krew jedynie podczas
pełni księżyca oraz wielkich uroczystości religijnych? Patrzył przed siebie, jakby nie potrafił odpowiedzieć wprost na to pytanie. - Jak już mówiłem, zasiałeś we mnie ziarno zwątpienia - odezwał się nagle. - Ach - mruknąłem - więc jednak się bałeś. Wierni z lasu nie byli w stanie natchnąć cię niezłomną wiarą. I winisz za to mnie. - Nie bałem się - rzucił gniewnie przez zęby. - Jak już mówiłem, zasiałeś we mnie zwątpienie. - Spojrzał na mnie małymi, głęboko osadzonymi oczami. - Czy wiesz, co to znaczy, nie wierzyć w nic, nie wyznawać żadnego boga, nie hołdować żadnej prawdzie? - Tak, oczywiście, że wiem - odrzekłem. - Ja w nic nie wierzę. I uważam, że to rozsądny wybór. Nie wierzyłem w nic, będąc jeszcze śmiertelnikiem. Teraz też w nic nie wierzę. Wydawało mi się, że dostrzegłem lekkie drgnienie Avicusa. Mogłem powiedzieć coś jeszcze bardziej szokującego, ale zauważyłem, że Mael chce mówić dalej. Patrząc tak jak dotychczas w dal, kontynuował opowieść. - Wyruszyliśmy przeto - powiedział. - Przekroczyliśmy morski przesmyk oddzielający nas od Brytanii i udaliśmy się na Północ, do krainy zielonych lasów, i tam właśnie napotkaliśmy gromadę kapłanów, którzy śpiewali znane nam hymny, znali naszą poezję oraz prawa. Byli druidami, jako i my, i tak jak my byli wiernymi z lasu. Padliśmy sobie w ramiona. Avicus bacznie obserwował Maela. Moje spojrzenie było bez wątpienia o wiele bardziej chłodne i spokojne. Mimo to, muszę przyznać, ta prosta historia bardzo mnie urzekła. - Wszedłem do gaju - powiedział Mael. - Jakże wielkie rosły tam drzewa. Jakże były stare. Każde z nich mogło być Wielkim Drzewem. W końcu doprowadzono mnie do niego. Ujrzałem drzwi z mnóstwem żelaznych zamków. Wiedziałem, że bóstwo jest w środku. Wtem Mael spojrzał z niepokojem na Avicusa, ten wszelako ruchem ręki nakazał mu, aby mówił dalej. - Opowiedz o tym Mariusowi - rzekł łagodnym tonem - a opowiadając jemu, opowiesz to także mnie. - W jego głosie pobrzmiewała niewysłowiona łagodność. Aż dreszcz przeszedł mi po całym ciele, po mojej cudownej, nieskazitelnej skórze. - Kapłani ostrzegali mnie - ciągnął Mael. - Powiedzieli: „Maelu, jeśli skłamałeś lub jeśli wykażesz się choćby najmniejszą niedoskonałością, bóstwo dowie się o tym. A wówczas zabije cię, wypijając krew, jak jeszcze jednej ze swych licznych ofiar. Umrzesz, w zamian niczego nie zyskując. Bądź szczery, ponieważ bóstwo przejrzy cię na wskroś. Pozna twe najskrytsze myśli.
Bóstwo jest potężne, woli jednak, by się go lękano, niż by oddawano mu cześć, i kiedy się je obudzi, bywa okrutne. A wówczas zabija bez wahania i z niekłamaną lubością”. Te słowa wstrząsnęły mną do głębi. Czy naprawdę byłem gotów, by doświadczyć tego osobliwego cudu? Łypnął na mnie dziko. - Przemyślałem wszystko. Obrazy odmalowane twoimi słowami powróciły do mnie! Piękna willa nad Zatoką Neapolitańską. Opisy pełnych przepychu pokoi. Ciepła bryza, o której mówiłeś, i szum fal rozbijających się o kamienisty brzeg. To, jak opisywałeś swoje ogrody. Mówiłeś o ogrodach. Ach, czyż jestem w stanie znieść mrok wewnątrz dębu, pomyślałem, picie krwi, doskwierający głód między kolejnymi ofiarami, a jeżeli tak, to po co? Przerwał, jakby nie mógł mówić dalej. Znów spojrzał na Avicusa. - Kontynuuj - rzekł spokojnie Avicus głębokim głosem. Mael podjął swój monolog. - Wtedy jeden z kapłanów podszedł, odprowadził mnie na bok i rzekł: „Maelu, to gniewne bóstwo. Domaga się krwi, kiedy nie powinno jej łaknąć. Czy masz dość sił, by przed nim stanąć?” Nie dane mi było odpowiedzieć. Właśnie zaszło słońce. W gaju zaroiło się od gorejących pochodni. Wierni z lasu zebrali się opodal. Bracia druidzi, którzy ze mną przybyli, otoczyli mnie zwartym kręgiem i zaczęli popychać w stronę dębu. Kiedy tam dotarłem, zażądałem, aby mnie puścili. Oparłem dłonie o pień, przymknąłem oczy, po czym bezgłośnie, tak jak w moim ojczystym gaju, zacząłem się modlić. Modliłem się do tego bóstwa. Wiedziałem: „Jestem wiernym z lasu. Czy obdarzysz mnie świętą krwią, abym mógł wrócić do domu i czynić to, czego domaga się ode mnie mój lud?” Znowu zamilkł. Zupełnie jakby patrzył na coś strasznego, czego ja nie widziałem. - Mów dalej - odezwał się znów Avicus. Mael westchnął. - Z wnętrza dębu dobiegł bezgłośny śmiech, bezgłośny śmiech i gniewny głos! Wdarł się do mojej głowy i to wstrząsnęło mną do głębi. A potem bóstwo rzekło do mnie: „Najpierw przyprowadź do mnie krwawą ofiarę. Dopiero wtedy i tylko wtedy będę mieć dość sił, by uczynić cię bogiem”. - Mael znów przerwał. - Z pewnością wiesz, Mariusie - rzucił po chwili - jak łagodne było nasze bóstwo. Kiedy cię stworzyło, kiedy do ciebie przemówiło, nie miało w sobie ani krzty gniewu czy nienawiści, to bóstwo wszelako aż pałało wściekłością. Skinąłem głową. - Powiedziałem kapłanom, co usłyszałem od bóstwa. Wycofali się w jednej chwili, przerażeni i skonsternowani. „Nie - rzekli. - Zbyt wiele żąda krwi i nazbyt często. Nie powinno
jej otrzymać. Teraz musi pościć, jak zawsze pomiędzy pełniami księżyca, aż do nadejścia pory dorocznych rytuałów, kiedy to wyłoni się z dębu, chude i wygłodniałe, jak ściernisko zimą, aby wychłeptać krew złożonej mu ofiary i nasycić się nią niczym ziemia, z której rodzi się nowe życie”. Co miałem powiedzieć? Próbowałem przemówić choć niektórym z nich do rozsądku. „To oczywiste, że musi być silne, aby obdarzyć mnie mocą - wyjaśniłem. - Poza tym ono samo mocno ucierpiało wskutek Straszliwego Ognia. Być może krew pomaga mu i goi jego rany. Czemu nie mielibyście złożyć mu ofiary? Z pewnością macie w jednym z pobliskich siół lub wiosek skazańca, którego moglibyście poświęcić. Dlaczego nie przyprowadzicie go do tego dębu?” Znów się cofnęli, wpatrując się w drzewo, drzwi oraz mocne zamki. I zdałem sobie sprawę, że byli przerażeni. Wtedy też wydarzyło się coś strasznego, co odmieniło mnie do cna. Z wnętrza dębu popłynął potok wrogich doznań, które odebrałem, i poczułem się, jakby ktoś pałający wobec mnie nienawiścią świdrował mnie wzrokiem! Czułem, jakby ten ktoś łypał na mnie gniewnie i tylko czekał, z uniesionym do ciosu mieczem, aby zadać mordercze cięcie. Rzecz jasna to była moc bóstwa, które wykorzystało dar umysłu, aby zalać mój umysł falą nienawiści. Była ona na tyle silna, że nie potrafiłem zebrać myśli. Nie wiedziałem, z czym mam do czynienia ani jak powinienem zareagować. Pozostali kapłani uciekli. Oni również poczuli ten gniew i nienawiść. Ja nie byłem w stanie uciec. Nie mogłem się poruszyć. Wpatrywałem się w dąb. Myślę, że doścignęła mnie ta stara magia. Bóstwo, poematy, pieśni, ofiary, te rzeczy ni stąd, ni zowąd przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Wiedziałem tylko, że w dębie kryje się wyjątkowo potężna istota. Nie próbowałem jednak przed nią uciec. I w tej samej chwili narodziła się moja plugawa, zakłamana dusza! - Mael znów wydał pełne dramatyzmu westchnienie. Milczał, wpatrując się we mnie. - Jakże to? - zapytałem. - O jakim zakłamaniu mówisz? Rozmawiałeś w myślach z łagodnym, dobrotliwym bóstwem z twego ojczystego gaju. Widziałeś je podczas pełni księżyca, jak przyjmowało składane mu ofiary zarówno przed, jak i po Straszliwym Ogniu. Widziałeś mnie, kiedy zostałem przemieniony. Sam to powiedziałeś. Co tak cię uderzyło w tym bóstwie? Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Wreszcie, znów patrząc przed siebie, jakby to było warunkiem niezbędnym do zebrania myśli, podjął swoją opowieść. - To bóstwo było bardziej niż gniewne, Mariusie. To bóstwo chciało, aby wszystko działo
się wedle jego woli! - Czemu więc ty się nie bałeś? W pokoju zapanowała cisza. Byłem trochę zbity z tropu. Spojrzałem na Avicusa. Pragnąłem potwierdzenia: to Avicus był tym bóstwem, zgadza się? Nie mogłem jednak zadać tego Pytania wprost, to byłoby nazbyt obcesowe. Wcześniej zostało powiedziane, że to Avicus obdarzył Maela mroczną krwią. Czekałem więc, gdyż tak nakazywały dobre obyczaje. Wreszcie Mael spojrzał na mnie w nader osobliwy, złowieszczy sposób. Zniżył głos do szeptu i uśmiechnął się zjadliwie. - Bóstwo pragnęło wydostać się z dębu - powiedział, łypiąc na mnie spode łba. - A ja wiedziałem, że jeśli mu pomogę, obdarzy mnie magiczną krwią! - Ach, więc to tak - rzekłem z uśmiechem. Nie mogłem się powstrzymać. - Chciało uciec z wnętrza dębu. Tak. To oczywiste. - Zapamiętałem cię, kiedy uciekłeś - powiedział Mael. - Potężnego Mariusa, rozkwitłego z ofiary krwi, który pierzchnął nam niczym spłoszony zając! Ja chciałem uczynić to samo! Tak, właśnie tak postanowiłem, snułem nawet plany i wtedy znów doszedł mnie głos z wnętrza dębu, łagodny, poufały, słyszalny wyłącznie dla mnie. „Podejdź bliżej - rozkazało bóstwo, a gdy przytknąłem czoło do pnia drzewa, usłyszałem: - Opowiedz mi o tym Mariusie, o jego ucieczce. Opowiedz mi o nim, a ja obdaruję cię mroczną krwią i uciekniemy stąd obaj, ty i ja”. Mael drżał. Dla Avicusa te prawdy wydawały się oczywiste, jakby długo się nad nimi zastanawiał. - Wszystko zatem z wolna zaczyna się wyjaśniać - wtrąciłem. - Wszystko nieodmiennie łączy się z tobą - rzucił Mael. Pogroził mi pięścią. Przywodził mi na myśl małe dziecko. - To twoja sprawka - odparłem. - Od chwili, kiedy uprowadziłeś mnie z oberży w Galii. Ty nas połączyłeś. Zapamiętaj to. Ty mnie uwięziłeś. Ale opowieść, którą tu snujesz, uspokaja cię. Musisz ją dokończyć. Mów dalej. Przez chwilę miałem wrażenie, że rzuci się na mnie, w przypływie rozpaczliwej wściekłości, lecz nieoczekiwanie zaszła w nim pewna zmiana. Pokręcił głową, uspokoił się, łypnął na mnie spode łba i zaczął mówić dalej. - Kiedy bóstwo, przemawiając do mnie w myślach, potwierdziło swoje wcześniejsze słowa, postanowiłem postąpić zgodnie z jego zaleceniami. Natychmiast rozkazałem innym
kapłanom, aby sprowadzili pod dąb ofiarę. Nie było czasu na kłótnie i to ja miałem dopilnować, żeby skazaniec został oddany bóstwu. To ja miałem odprowadzić go do drzewa. Nie lękałem się tego. Druidzi musieli się pospieszyć, jako że bóstwo i ja potrzebowaliśmy reszty nocy, aby dokonała się magiczna przemiana. Minęła prawie godzina, zanim znaleźli nieszczęśnika, który miał umrzeć w drzewie, ale w końcu go przyprowadzili, spętanego i szlochającego, śmiertelnie przerażonego, po czym otworzyli potężne odrzwia. Czułem narastającą wściekłość bóstwa uwięzionego w drzewie. Czułem jego pragnienie. Popychając przed sobą tego biednego skazańca, wszedłem do środka i z pochodnią w dłoni stanąłem wewnątrz wydrążonego pnia. Skinąłem głową i uśmiechnąłem się lekko, aby dać do zrozumienia, że doskonale znam tę sytuację. Tymczasem Mael przeniósł wzrok na Avicusa. - Przede mną stanął Avicus. Wyglądał niemal tak samo, jak go widzisz teraz - powiedział Mael, wciąż wpatrując się w swego kompana. - W jednej chwili rzucił się na skazańca. Wypił krew tej żałosnej ofiary nadzwyczaj szybko, co było w pewnym sensie wyrazem miłosierdzia, po czym odrzucił trupa precz. Zaraz potem przyskoczył do mnie, wyrwał mi pochodnię i wetknął ją w obsadę na ścianie, zdawałoby się niebezpiecznie blisko drzewa, a schwyciwszy mnie mocno za ramiona, wycedził: „Opowiedz mi o Mariusie, o tym, jak uciekł ze Świętego Dębu. Opowiedz mi o tym albo cię zabiję”. Avicus słuchał tego wszystkiego ze spokojem. Pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: Tak właśnie było. Mael odwrócił się od niego i znów utkwił wzrok gdzieś w przestrzeni. - Sprawił mi ból - rzekł Mael. - Gdybym szybko czegoś nie powiedział, złamałby mi kark, odezwałem się więc, świadom, że bóstwo z łatwością jest w stanie czytać w moich myślach. Powiedziałem: „Daj mi mroczną krew, a uciekniemy razem, jak obiecałeś. To, co wiem, nie jest żadną tajemnicą. To kwestia szybkości i siły. Wespniemy się na samą koronę drzewa, aby inni nie mogli podążyć za nami, a potem będziemy się poruszać, przeskakując z drzewa na drzewo”. „Ty przynajmniej znasz świat” - rzekł do mnie. - „Ja nie wiem nic. Jestem tu więźniem od setek lat. Jak przez mgłę pamiętam Egipt. Mgliście pamiętam Wielką Matkę. Musisz mną pokierować! Ja zaś obdarzę cię magią i nauczę cię z niej korzystać”. Nie oszukał mnie. Od samego początku stworzył mnie silnym. Potem już razem nasłuchiwaliśmy, normalnie i w myślach, zebranych wiernych z lasu oraz kapłanów druidów, gdy
zaś przekonaliśmy się, że są całkiem nieprzygotowani na naszą ucieczkę, wspólnymi siłami sforsowaliśmy potężne odrzwia. Natychmiast wspięliśmy się na najwyższe konary i zaczęliśmy przemieszczać się po drzewach, dokładnie tak jak ty, Mariusie. Nasi prześladowcy zostali daleko w tyle, przed świtem zaś zapolowaliśmy w osadzie, wiele mil od Świętego Gaju. Usiadł wygodniej, jakby to wyznanie wyczerpało go do cna. Ja natomiast, gdy tak siedziałem, wciąż zbyt cierpliwy i nazbyt dumny, aby go unicestwić, zorientowałem się, jak sprytnie wmanipulował mnie w to wszystko. Zacząłem się nad tym zastanawiać i spojrzałem na Avicusa, bóstwo, które tak długo mieszkało w drzewie. Avicus spokojnie spojrzał na mnie. - Od tamtej pory jesteśmy nierozłączni - rzekł Mael nieco cichszym tonem. - Polujemy w wielkich miastach, ponieważ tak jest dla nas łatwiej, a co sądzimy o Rzymianach, którzy przybyli do nas jako najeźdźcy? Polujemy w Rzymie, ponieważ to największe miasto, jakie istnieje. Milczałem. - Czasami spotykamy innych - ciągnął Mael. Nagle przeniósł wzrok na mnie. - I bywa, że zmuszeni jesteśmy z nimi walczyć, ponieważ nie chcą zostawić nas w spokoju. - Jak to? - zapytałem. - To bóstwa gaju, podobnie jak Avicus, poparzone i słabe. Łakną naszej potężnej krwi. Na pewno je widziałeś. Musiały cię odszukać. Nie mogłeś się tak długo ukrywać. Nie odpowiedziałem. - Na szczęście potrafimy się obronić - kontynuował. Pomyślałem o moim własnym istnieniu, moim życiu przepełnionym lekturą, wędrówkami i całym mnóstwem pytań, i prócz pogardy wobec Maela odnalazłem w sobie również odrobinę współczucia. Poruszył mnie do głębi wyraz twarzy Avicusa. Kiedy patrzył na Maela, sprawiał wrażenie zamyślonego i pełnego współczucia, wtem jednak jego wzrok padł na mnie i jego oblicze się zmieniło. - Jak znajdujesz ten świat, Avicusie? - zapytałem. Mael natychmiast łypnął na mnie z ukosa, po czym wstał z krzesła, podszedł i nachylił się, jakby zamierzał zasypać mnie gradem ciosów. - Tylko tyle masz do powiedzenia, jeżeli chodzi o moją opowieść? - rzucił. - Pytasz jego, jak znajduje ten świat? Nie odpowiedziałem. Zorientowałem się, że popełniłem błąd, ale w duchu musiałem
przyznać, że nie zrobiłem tego świadomie. Nie ulegało jednak wątpliwości, iż pragnąłem mu dopiec. I zrobiłem to. Avicus podniósł się. Podszedł do Maela i odprowadził go na miejsce. - Ucisz się, mój ukochany - rzekł łagodnym tonem do Maela. - Porozmawiajmy jeszcze, zanim rozstaniemy się z Mariusem. Mamy czas do rana. Uspokój się, bardzo cię proszę. Dopiero teraz zrozumiałem, co tak bardzo rozwścieczyło Maela. Nie chodziło o to, że go zignorowałem. Wiedział, że to nieprawda. Powodem była zazdrość. Sądził, że próbuję odbić mu jego przyjaciela. Kiedy tylko Mael ponownie usiadł w fotelu, Avicus obrzucił mnie przyjaznym, ciepłym spojrzeniem. - Świat jest cudowny, Mariusie - rzekł ze spokojem. - Postrzegam go jak ślepiec, który w cudowny sposób przejrzał na oczy. Nie pamiętam niczego z mojego śmiertelnego życia. Wiem tylko, że mieszkałem w Egipcie. Lękam się starych bóstw, które wciąż tam żyją. Wędrujemy poprzez miasta imperium, omijając jednak miasta egipskie. Muszę przyznać, że jest na co popatrzeć. Mael wciąż wydawał się nieufny i podejrzliwy. Otulał się swoim brudnym, postrzępionym płaszczem, jakby się spodziewał, że w każdej chwili może ruszyć w dalszą drogę. Avicus natomiast czuł się w moim domu wyjątkowo swobodnie, minio iż podobnie jak Mael był w łachmanach. - Za każdym razem, gdy napotykamy innych krwiopijców - rzekł Avicus - co nie zdarza się często, lękam się ich; obawiam się, że mogą rozpoznać we mnie dawne, zbuntowane bóstwo. - Powiedział to tak stanowczo i z takim przekonaniem, że całkiem mnie zaskoczył. - Ale tak się nigdy nie stało. Czasami inne wampiry opowiadają o Dobrej Matce i starych wierzeniach, kiedy bóstwa piły jedynie krew złoczyńców, ale wiedzą na ten temat jeszcze mniej niż ja. - A co właściwie wiesz, Avicusie? - zapytałem zuchwale. Zamyślił się, jakby nie wiedział, czy na pewno chce wyjawić mi prawdę. - Wydaje mi się, że sprowadzono mnie przed jej oblicze - odezwał się w końcu, a w jego ciemnych oczach malowały się otwartość i szczerość. Mael odwrócił się do niego gwałtownie, jakby chciał skarcić go za tę szczerość, ale Avicus mówił dalej. - Była bardzo piękna. Ja jednak miałem spuszczony wzrok. Nie potrafiłem na nią spojrzeć. A oni mówili coś i śpiewali, te inkantacje mnie przerażały. Byłem dorosłym
mężczyzną, to jedno, co wiem, a oni mnie upokarzali. Mówili o zaszczytach, które były przekleństwami. Reszta zdaje mi się snem. - Zbyt długo tu zabawiliśmy - oznajmił niespodziewanie Mael. - Chcę już iść. - Podniósł się, Avicus, choć z pewnym wahaniem, uczynił to samo. Pomiędzy Avicusem i mną coś zaiskrzyło, coś bezgłośnego i sekretnego, czemu Mael nie mógł zapobiec. Wydaje mi się, że Mael o tym wiedział i pohamowywał gniew, ale nie mógł się temu przeciwstawić. Stało się. - Dziękujemy za twoją gościnę - rzekł Avicus, wyciągając rękę na pożegnanie. Przez chwilę sprawiał wrażenie szczerze uradowanego. - Niekiedy przypominam sobie niektóre zwyczaje śmiertelników. Wiem, że dotykali nawzajem swoich dłoni, właśnie w ten sposób. Mael szalał z wściekłości. Tak wiele rzeczy chciałem powiedzieć Avicusowi, ale teraz już wiem, że to było po prostu niemożliwe. - Pamiętajcie - zwróciłem się do nich obu. - Żyję jak śmiertelnik wśród podobnego przepychu i wygód. Jak sami widzicie, chłonę wiedzę i mam tutaj sporo cennych ksiąg. Prędzej czy później wybiorę się w podróż po imperium, teraz jednak moim domem jest Rzym, moje rodzinne miasto. Liczy się dla mnie to, czego zdołam się nauczyć. I co ujrzę na własne oczy. Przeniosłem wzrok z jednego na drugiego. - Wy również możecie żyć w ten sposób, jeżeli tylko zechcecie - oznajmiłem. - Teraz zaś musicie przyjąć ode mnie nowe, czyste ubrania. Mam ich pod dostatkiem. Na pewno będą pasować. A także najlepsze sandały, żebyście nie chodzili boso. Gdybyście chcieli mieć własny dom, przytulną willę, aby cieszyć się w niej ciepłem i spokojem, mogę dopomóc wam w jego zdobyciu. Pozwólcie, abym wsparł was przynajmniej w taki sposób. Oczy Maela aż promieniały wściekłością. - O, tak - wyszeptał, gniew nie pozwolił mu wydobyć donośniejszego głosu. - Czemu nie zaoferujesz nam willi nad Zatoką Neapolitańską, budowli z białymi balustradami i widokiem na błękitne morze? Avicus spojrzał na mnie, wydawał się spokojny i szczerze poruszony moimi słowami. Ale po co było strzępić sobie język? Nie powiedziałem nic więcej. Mój przepełniony dumą spokój niespodzianie prysnął. Gniew powrócił, a wraz z nim słabość. Przypomniałem sobie hymny gaju i zapragnąłem rzucić się na Maela - choć wiedziałem,
że to byłoby nieroztropne - by rozerwać go na strzępy. Czy Avicus próbowałby go ocalić? To całkiem prawdopodobne. A jeżeli nie? A gdyby się okazało, że jestem potężniejszy od nich obu, ja, który piłem krew Królowej ? Spojrzałem na Maela. Nie lękał się i to mnie zafrapowało. Uczucie dumy powróciło. Nie mogłem zniżyć się do czegoś tak prozaicznego jak zwykła, fizyczna walka, zwłaszcza taka, która może się okazać długa, ciężka, nieprzyjemna i której wynik niekoniecznie będzie dla mnie korzystny. Nie byłem na to dość bystry. Miałem za dobre serce. Byłem Mariusem zabójcą złoczyńców, a to był Mael głupiec. Gdy ruszyli przez ogród, nie potrafiłem odnaleźć w sobie odpowiednich słów, którymi chciałbym się z nimi podzielić, Avicus jednak odwrócił się do mnie i rzucił pospiesznie: - Bywaj, Mariusie, dziękuję ci. Nie zapomnę cię. Jego słowa poraziły mnie jak grom. - Bywaj, Avicusie - odparłem. I słuchałem, jak rozpływają się wśród ciemności. A potem długo, bardzo długo siedziałem, czując na swoich barkach druzgocące brzemię samotności. Powiodłem wzrokiem po regałach z książkami i nagle moje spojrzenie padło na stojące opodal biurko. Spojrzałem na pióro i kałamarz. Spojrzałem na malowidła na ścianach. Powinienem spróbować pogodzić się jakoś z Maelem, aby mieć Avicusa za przyjaciela. Powinienem pójść za nimi. Przekonać ich, aby ze mną pozostali. Mieliśmy sobie nawzajem tak wiele do powiedzenia. Potrzebowałem ich, tak jak oni siebie nawzajem. Tak jak potrzebowałem Pandory. Tylko że ja żyłem w kłamstwie, odkąd skończyłem z gniewem. To właśnie próbuję powiedzieć. Wciąż siebie okłamywałem. Mnożyłem jedno kłamstwo za drugim. Z jednego kłamstwa gładko przechodziłem w następne. Żyłem i żyję w nich nadal, ponieważ nie potrafię znieść słabości, jaką wywołuje gniew, i nie umiem się pogodzić z faktem, że miłość jest ze swej natury irracjonalna. Ach, te kłamstwa, które bez mrugnięcia okiem prawiłem sobie i innym. Zdawałem sobie z tego sprawę, a z drugiej strony starałem się tego nie dostrzegać.
6 Przez cały miesiąc nie odważyłem się zajrzeć do sanktuarium Tych, Których Należy Strzec. Wiedziałem, że Mael i Avicus wciąż polują w Rzymie. Dostrzegałem ich w przebłyskach daru umysłu, a od czasu do czasu wychwytywałem także niektóre z ich myśli. Niekiedy słyszałem nawet ich kroki. Odnosiłem wrażenie, że Mael dręczy mnie swoją obecnością, usiłując zakłócić mój pobyt w tym wielkim mieście, i to wprawiało mnie w głębokie rozgoryczenie. Rozważałem podjęcie próby przegnania Maela z Rzymu wraz z jego kompanem. Z drugiej strony byłem mocno zaaferowany osobą Avicusa, którego twarzy nie potrafiłem zapomnieć. Jaka to dziwna istota, rozmyślałem. Co znaczyłoby dla niego bycie moim towarzyszem? Obawiałem się, że nigdy się tego nie dowiem. Tymczasem w moim mieście od czasu do czasu polowali też inni krwiopijcy. Wyczułem natychmiast ich obecność i nie miałem wątpliwości, że pewnej nocy doszło do potyczki pomiędzy pewnym wyjątkowo silnym i wrogo nastawionym wampirem a Maelem i Avicusem. Dzięki darowi umysłu poznałem dokładnie przebieg całego zajścia. Avicus i Mael tak bardzo przerazili gościa, że zniknął jeszcze przed nadejściem świtu i cichym głosem obiecał, że już nigdy nie wróci do Rzymu. To dało mi do myślenia. Czy Avicus i Mael będą oczyszczać miasto z innych wampirów, aż pozostanę kompletnie osamotniony? W miarę upływu miesięcy zacząłem wierzyć, że tak. Na nasze tereny łowieckie próbowała wedrzeć się niewielka grupka chrześcijańskich wampirów. Wywodzili się z tego samego plemienia czcicieli węża, którzy przybyli do mnie w Antiochii, by namówić do powrotu do starych wierzeń. Dzięki darowi umysłu ujrzałem, z jakim zapałem urządzają swoją świątynię, gdzie zamierzali składać ofiary ze śmiertelników. Mierziło mnie to strasznie. Także tym razem Avicus i Mael natychmiast rozpoczęli gruntowną czystkę i nie dali się przekonać głoszonym przez tamtych ideom, wedle których my wszyscy służymy szatanowi istocie, w którą ani Avicus, ani Mael jako poganie najzwyczajniej w świecie nie wierzyli. I miasto znów było nasze. Obserwując ich poczynania z daleka, zorientowałem się wszelako, że ani Mael, ani Avicus nie znają swojej siły. Mogli uciec druidom z Brytanii, wykorzystując swoje nadludzkie zdolności, lecz nie znali sekretu, który ja zdołałem zgłębić, a mianowicie, że w miarę upływu czasu ich moc rosła. Teraz, gdy wypiłem krew Matki, uważałem się za potężniejszego od nich obu razem
wziętych. Ale to nie wszystko. Przez stulecia moja moc wzrosła jeszcze bardziej. Mogłem teraz wspiąć się na dach trzypiętrowej budowli, których w Rzymie było sporo, praktycznie bez większego wysiłku. I żaden oddział śmiertelników nie zdołałby mnie pojmać. Byłem dla nich o wiele za szybki. Prawdę mówiąc, podczas żerowania zacząłem borykać się z problemami starych krwiopijców - musiałem się hamować, aby moje potężne dłonie nie wycisnęły życia z ciała ofiary, której krwią akurat dyskretnie się posilałem. Och, jakże zawsze łaknąłem tej krwi! Odkąd jednak natknąłem się na oznaki działalności wampirów satanistów, zaprzestałem wizyt w grobowcu Akaszy i Enkila. Wreszcie któregoś wieczoru, wykorzystując wszystkie umiejętności, jakie posiadam, aby zakamuflować swoją obecność, udałem się do sanktuarium na wzgórzach. Czułem, że muszę to zrobić. Nigdy dotąd nie opuściłem Wielkiej Pary na tak długo, a nie wiedziałem, czy za moje zaniedbanie nie zostanę ukarany - Konsekwencje mogły być surowe. Teraz jednak zdaję sobie sprawę, że tego rodzaju obawy były nieuzasadnione. Mogłem nie odwiedzać sanktuarium przez całe stulecia, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Moje wizyty tam nie miały większego znaczenia. Ale ja dopiero się wszystkiego uczyłem. Tak więc zjawiłem się w tej nowej, surowej jeszcze kaplicy, przyniosłem ze sobą najpiękniejsze kwiaty, kadzidła i kilka buteleczek z wonnościami, aby spryskać nimi szatę Akaszy. Gdy zapaliłem kaganki i kadzidła, kiedy powkładałem kwiaty do wazonów, ogarnęła mnie przemożna słabość i osunąłem się na kolana. Przypomnę ci raz jeszcze, że w latach, które spędziłem z Pandorą, prawie nigdy nie modliłem się w ten sposób. Teraz jednak Akasza należała tylko do mnie. Spojrzałem w górę na niezmieniającą się parę, z długimi, czarnymi, splecionymi w warkocze włosami, siedzącą na tronie, tak jak ich zostawiłem. Oboje mieli na sobie egipskie stroje z najlepszego lnu, Akasza długą, plisowaną suknię, Król zaś ozdobny kilt. Oczy Akaszy wciąż obwiedzione były czarnym tuszem, który tak starannie własnoręcznie nałożyła na jej powieki Pandora. Głowę Akaszy zdobił lśniący złoty diadem z rubinami, także włożony przez pełne miłości dłonie Pandory. Nawet złote bransolety w kształcie węży na jej przedramionach były podarunkiem od Pandory. Stopy obojga Pandora z bezgranicznym oddaniem obuła w sandały. W świetle kaganków wydawało mi się, że cera obojga bardzo pojaśniała, ja zaś dziś, po wielu stuleciach, wiem, że moje spostrzeżenie było trafne. Bardzo szybko odzyskiwali siły i
dochodzili do zdrowia po Straszliwym Ogniu. Podczas tej wizyty zwróciłem szczególną uwagę na wyraz twarzy Enkila. Zdawałem sobie sprawę, że nigdy nie był on obiektem mego uwielbienia, i pomyślałem, że to mogło być z mojej strony nader nierozsądne. W Egipcie, kiedy ich poszukiwałem, jeszcze jako zapalczywy, młody krwiopijca powodowany prośbami Akaszy, aby ich stamtąd zabrać, zastąpił mi drogę do Królowej. Sporo mnie kosztowało skłonienie go, by ponownie zajął miejsce na tronie. W tej arcytrudnej misji pomogła mi Akasza, ale ruchy obojga były powolne, ślamazarne, a równocześnie na tyle nieludzkie, że oglądanie ich budziło we mnie trwogę. To się działo trzysta lat wcześniej i od tej pory jedynym gestem z ich strony było przywołanie Pandory przez Akaszę. Och, ten gest był dla Pandory wyrazem szczególnych względów. Gdybym ja go doświadczył, nie zapomniałbym tego aż do końca mych dni. Co myślał sobie Enkil, zapytywałem sam siebie. Czy był zazdrosny, że kierowałem moje modlitwy do Akaszy? Czy w ogóle o tym wiedział? Dałem Akaszy do zrozumienia, jak mocno ją wielbię i na jak wielkie niebezpieczeństwo narażałem się, przychodząc do niej. Tylko z ostrożności nie zaglądałem ostatnio do sanktuarium. Nigdy z własnej woli nie porzuciłbym jej na tak długo. Prawdę mówiąc, powinienem zostać tutaj i wykorzystując moje wampirze zdolności, pokryć ściany świątyni malowidłami albo wykonać dla nich mozaiki, bo choć nigdy nie uważałem się za szczególnie utalentowanego w tej materii, wykorzystałem swoje moce, by sporządzić całkiem udane dekoracje w sanktuarium w Antiochii, pracując w samotności przez wiele długich, nie kończących się nocy. W tym sanktuarium ściany były zwyczajnie pobielone, a kwiaty przydały wnętrzu barw, których dotąd brakowało. - Pomóż mi, moja Królowo - modliłem się. I właśnie wtedy, gdy zamierzałem wyjaśnić, jakim utrapieniem jest dla mnie bliskość dwóch innych wampirów, przyszła mi do głowy straszna i oczywista myśl. Nigdy nie będę mieć Avicusa za towarzysza. Ani nikogo innego. Przecież każdy krwiopijca obdarzony choćby szczątkowymi umiejętnościami mógłby wydobyć z mego umysłu tajemnicę Tych, Których Należy Strzec. Próżnym i głupim gestem z mojej strony była propozycja, jaką złożyłem Avicusowi i Maelowi, oferując im przyodziewek i dach nad głową. Pisana mi była samotność. Było mi zimno i źle w tej niedoli. Uniosłem wzrok, spojrzałem na Królową i nie byłem w
stanie wydobyć z siebie dalszych słów modlitwy. W końcu, w przypływie bezradności, rzuciłem błagalnie: - Sprowadź do mnie Pandorę. Jeżeli prawdą jest, że to dzięki tobie spotkaliśmy się po raz pierwszy, proszę cię, sprowadź ją do mnie z powrotem. Nigdy już nie będę się z nią kłócił. Nigdy jej nie wykorzystam. Ta samotność jest dla mnie nie do zniesienia. Muszę usłyszeć jej głos, muszę znów ją zobaczyć. Powtarzałem to raz po raz, bez końca, gdy nagle zaniepokoiłem się, że Mael i Avicus mogą być gdzieś niedaleko. Natychmiast poderwałem się na nogi, wygładziłem odzienie i skierowałem się w stronę wyjścia. - Wrócę - zapewniłem Matkę i Ojca. - Uczynię to sanktuarium równie pięknym jak tamto w Antiochii. Musimy tylko zaczekać, aż tamci stąd odejdą. Już miałem opuścić kaplicę, kiedy nagle coś sobie uświadomiłem - potrzebowałem trochę potężnej krwi Akaszy. Musiałem być silniejszy od moich wrogów. Musiałem wytrzymać to, co w tym przypadku było konieczne. Zrozum przeto, że od owej pierwszej nocy ani razu nie kosztowałem krwi Akaszy. Ten pierwszy raz to było w Egipcie, kiedy za pośrednictwem daru umysłu nakazała mi, abym zabrał ją z tego kraju. Wtedy i tylko wtedy nasyciłem się jej krwią. Nawet kiedy Pandora została zmieniona w wampirzycę i napiła się krwi Akaszy, ja nie odważyłem się podejść do Matki. Bo widzisz, doskonale wiedziałem, że Matka jest w stanie unicestwić tych, którzy przemocą spróbują odebrać jej świętą krew, sam byłem świadkiem takiego wypadku. Teraz, kiedy tak stałem przed podwyższeniem, gdzie na tronie siedziała Święta Para, ta myśl zaczęła w mojej głowie przeradzać się w obsesję. Musiałem znów napić się krwi Matki. W ciszy poprosiłem ją o pozwolenie. Czekałem na znak. Kiedy Pandora stała się wampirzycą, Akasza uniosła rękę i przywołała ją do siebie. Widziałem to i nie mogłem się temu nadziwić. Chciałem, aby ten gest znów się powtórzył. Nic takiego jednak nie nastąpiło, a obsesja w moim wnętrzu narastała, aż w końcu postąpiłem naprzód, gotowy napić się boskiej krwi, nawet gdybym miał przypłacić swą zuchwałość życiem. I nagle znalazłem się tuż obok Akaszy: obejmowałem jej zimne ciało jedną ręką, drugą zaś uniosłem, by przytrzymać jej głowę. Nachyliłem się powoli, by dotknąć ustami jej szyi. Moje wargi przylgnęły do jej
chłodnego, nie reagującego na dotyk ciała, ona zaś nie uczyniła najmniejszego gestu, aby mnie zniszczyć. Nie poczułem zabójczego dotyku jej dłoni na potylicy. Pozostała w moich ramionach, jak zawsze cicha i nieruchoma. W końcu moje zęby przebiły jej twardą szyję i do moich ust wpłynęła gęsta krew, krew, jakiej nie ma w swych żyłach żaden spośród nas. W jednej chwili ogarnęło mnie rozmarzenie i ponownie znalazłem się w tym niewysłowionym raju promieni słońca, zieleni traw i kwitnących drzew. Jakież to było cudowne, jakie kojące. Przypominało to ogród ze starych rzymskich mitów, które doskonale znałem, ogród, do którego nigdy nie zawitała zima i gdzie zawsze kwitły najpiękniejsze kwiaty. Tak, znałem to miejsce. Wiecznie zielone, wiecznie żywe, bezpieczne. Krew zaczęła siać w moim wnętrzu spustoszenie, ale poczułem równocześnie, że mnie wzmacnia i utwardza jak wtedy, za pierwszym razem. Słońce świecące nad znajomym ogrodem wydawało mi się coraz jaśniejsze i silniejsze, aż w tym oślepiającym blasku zaczęły się rozpływać zielone, kwitnące drzewa. Jakaś drobna, słaba cząstka mnie lękała się tego słońca, reszta wszelako radowała się promieniami, chłonęła ciepło, które na mnie spływało, i cieszyła oczy znajomym, kojącym widokiem. I oto nagle, ni stąd, ni zowąd sen prysnął równie nagle, jak się rozpoczął. Leżałem na wznak na zimnej, twardej posadzce sanktuarium, kilka jardów od podwyższenia. Przez chwilę nie wiedziałem, co się stało. Czy byłem ranny? Czy oto dosięgła mnie kara za czyn, jaki popełniłem? Już kilka sekund później uświadomiłem sobie jednak, że jestem zdrów i cały, a wypita niedawno krew przepełniła mnie nową mocą i niezwykłym wigorem. Podniosłem się na klęczki i zerknąłem pospiesznie, by upewnić się, że Królewska Para pozostaje tak jak dotychczas na swoich tronach. Dlaczego tak brutalnie zostałem odepchnięty od Akaszy. Nic się nie zmieniło. Potem jeszcze przez dłuższą chwilę bezgłośnie dziękowałem za to, czego niedawno doświadczyłem. Dopiero wtedy upewniłem się, że już nic więcej się nie wydarzy, wstałem i zapewniwszy, że wrócę jak najszybciej, aby udekorować ściany kaplicy malowidłami, opuściłem to miejsce. Po powrocie do domu byłem niewiarygodnie podekscytowany. Czułem się silniejszy, zwinniejszy i bystrzejszy niż kiedykolwiek i to napawało mnie niewysłowioną radością. Postanowiłem to sprawdzić i dobywszy sztyletu, przebiłem nim na wylot lewą dłoń, a wyciągnąwszy ostrze, patrzyłem, jak rana w okamgnieniu się zasklepia. Natychmiast rozwinąłem
najwspanialszy pergamin i zacząłem pisać o tym, co się wydarzyło, używając osobistego kodu, którego nie znał nikt oprócz mnie. Nie wiedziałem wszak, czemu po skosztowaniu świętej krwi znalazłem się na podłodze sanktuarium. Królowa pozwoliła mi na to i jeśli będzie się to zdarzać częściej, jeżeli dane mi będzie zaspokajać pragnienie z żył tego zdumiewającego, zagadkowego majestatu, zyskam olbrzymią siłę. Nawet wampir Avicus nie będzie mógł mi sprostać, choć, kto wie, może i przedtem nie miałbym większych problemów z pokonaniem go. Okazało się, że miałem rację co do implikacji tego zdarzenia, i w kolejnych stuleciach wielokrotnie syciłem się krwią Akaszy. Robiłem to nie tylko wtedy, gdy byłem ciężko ranny - o czym ci wkrótce opowiem - lecz w różnych sytuacjach, zgoła intuicyjnie, jak gdyby sama zapraszała mnie wówczas do siebie. Nigdy jednak, co muszę wyznać z pewnym rozgoryczeniem, nie wbiła zębów w mą szyję, by zakosztować w zamian mojej krwi. Nie, tego zaszczytu dostąpił tylko wampir Lestat, o czym już wspomniałem. W miesiącach, które nastąpiły, ta nowa krew bardzo mnie wzmacniała. Stwierdziłem, że mój dar umysłu także się wyostrzył. Potrafiłem wyczuć Maela i Avicusa, nawet jeśli byli daleko, i choć szpiegując w ten sposób, otwierałem mentalny portal, przez który musieli mnie spostrzec, przyjrzawszy się im, zawsze szybko go zamykałem. Potrafiłem również błyskawicznie wyczuć, kiedy mnie szukali, i naturalnie słyszałem - w dosłownym tego słowa znaczeniu - ich kroki, gdy zbliżali się do mego domu. Co więcej, otworzyłem mój dom dla ludzi! Podjąłem tę decyzję któregoś wieczoru, leżąc na trawie w moim ogrodzie i rozmyślając. Będę regularnie wyprawiał uczty. Będę zapraszał na nie osoby najbardziej kontrowersyjne oraz okryte złą sławą. Ucztom będzie towarzyszyć muzyka i stonowany blask lamp oliwnych. Rozpatrzyłem tę sprawę z każdej perspektywy. Wiedziałem, że sobie poradzę. Wiedziałem, że zdołam oszukać śmiertelników, tak by się nie zorientowali, kim jestem naprawdę. Ich towarzystwo zaś ukoi moje usychające z tęsknoty serce. Miałem dość samotności! Za dnia nie będę odpoczywał w domu, lecz w sobie tylko znanej kryjówce, z dala od niego, czyż zatem w tej sytuacji coś mi grozi? Bynajmniej! Jak postanowiłem, tak też się stało. Rzecz jasna nie zamierzałem zaspokajać pragnienia, sycąc się moimi gośćmi. Pod moim dachem będą absolutnie bezpieczni, ciesząc się wyborną gościną. Polować miałem jedynie w
odległych dzielnicach, pod osłoną nocy. Mój dom natomiast miał być odtąd pełen ciepła, muzyki i życia. Wprowadziłem swój plan w czyn - okazało się to prostsze, niż sądziłem. Moi cudowni, pokorni niewolnicy rozstawili stoły uginające się pod ciężarem jadła i napojów, ja zaś zaprosiłem mających złą reputację filozofów, aby spędzili noc na dysputach ze mną, po czym słuchałem ich mętnych wywodów, jak wcześniej opowieści starych, steranych życiem legionistów, którzy pragnęli podzielić się z kimś wojennymi wspomnieniami, lecz nie chciały ich słuchać nawet własne dzieci. Tak, to był istny cud, ten pomysł z zaproszeniem śmiertelników w moje progi, śmiertelników, którzy sądzili, że mają do czynienia z kimś takim jak oni sami. Przysłuchiwałem się z uwagą ich opowieściom, kiwając tylko głową i dolewając wina, kiedy zaschło im w gardle. To mnie rozgrzewało, pragnąłem, aby mogła tu być ze mną Pandora i cieszyć się tym wszystkim, wiedziałem bowiem, że pomysł ten przypadłby jej do gustu. Niebawem w moim domu stale byli jacyś goście. Dokonałem też zdumiewającego odkrycia: gdy znudzi mnie towarzystwo podpitych, rubasznych birbantów, wystarczy, że udam się na piętro, do biblioteki, i tam poświęcę się pisaniu, goście bowiem doskonale dadzą sobie radę sami, w większości nawet nie zauważą mojej nieobecności, ożywią się zaś dopiero po moim powrocie. Musisz zrozumieć, że nie zaprzyjaźniłem się z żadnym z tych podejrzanych, plugawych indywiduów. Odgrywałem jedynie na ich użytek rolę gospodarza i słuchacza, który bez słowa krytyki chłonie ich historie i nigdy aż do świtu nie odprawia nikogo z kwitkiem. Zdecydowałem się na ten krok, powodowany dojmującą samotnością, ale gdyby nie krew Akaszy i kłótnia z Avicusem i Maelem, zapewne nigdy bym się na to nie zdobył. W moim domu zrobiło się więc tłoczno i gwarno, sprzedawcy wina prześcigali się, ofiarując mi coraz to lepsze roczniki, młodzieńcy zaś przybywali do mnie, błagając, bym wysłuchał ich pieśni. Od czasu do czasu w moje progi zawitał nawet ten czy ów spośród bardziej znanych filozofów oraz nauczycieli, ja zaś ich obecność przyjmowałem jako prawdziwy zaszczyt, równocześnie jednak pilnowałem, aby lamp było mniej niż zazwyczaj, by w większości pokoi panował półmrok; obawiałem się, że ci śmiertelnicy, obdarzeni wyjątkowo przenikliwym umysłem, mogliby odkryć, że nie jestem tym, za kogo się podaję. Co się tyczy moich wizyt w sanktuarium Tych, Których Należy Strzec, wiedziałem, że udaję się tam w absolutnej tajemnicy, moje myśli bowiem były zawoalowane lepiej niż
kiedykolwiek wcześniej. Zdarzało się, że nocami, zwłaszcza kiedy uczty w moim domu mogły się obyć beze mnie - a ja nie wyczuwałem w okolicy żadnego zagrożenia - zachodziłem do kaplicy i oddawałem się pracy, której wyniki, jak sądziłem, powinny ucieszyć zarówno nieszczęsną Akaszę, jak i Enkila. W tych właśnie latach, miast tworzyć mozaiki, które kosztowały mnie w Antiochii tyle trudu - choć i tak sobie z nimi poradziłem - zacząłem pokrywać ściany sanktuarium malowidłami w rodzaju tych, które często widywałem w rzymskich domach, z bogami i boginiami figlującymi w bujnych ogrodach, pośród barwnego Kwiecia i drzew uginających się pod ciężarem dorodnych owoców. Któregoś wieczoru, gdy pogrążony w mozolnej pracy podśpiewywałem pod nosem, mimo wszystko radosny, pośród dzbanów z farbą, uświadomiłem sobie nagle, że odtwarzany przeze mnie ogród jest tym, który ujrzałem, napiwszy się krwi Akaszy. Przerwałem pracę, usiadłem jak dziecko, po turecku, na posadzce sanktuarium i spojrzałem na czcigodnych Rodziców. Czy o to właśnie chodziło? Nie wiedziałem. Ogród wydawał mi się dziwnie znajomy. Czy widziałem taki ogród wcześniej, zanim jeszcze skosztowałem krwi Akaszy? Nie pamiętałem. A przecież ja, Marius, szczyciłem się doskonałą pamięcią. Powróciłem do pracy. Pokryłem malowidłem całą ścianę i zacząłem od nowa, pragnąc, by moje dzieło było jeszcze doskonalsze. Poprawiłem drzewa i krzewy. Namalowałem promienie słońca i rozjaśniłem nimi liście. Gdy traciłem natchnienie, wykorzystywałem moje wampirze zdolności, aby zakraść się do jednej z olbrzymich willi za murami ogromnego, wiecznie rozrastającego się miasta, i w słabiutkim świetle przypatrywałem się znajdującym się tam bogatym, ściennym malowidłom, w poszukiwaniu nowych postaci, nowych póz, grymasów i uśmiechów. Oczywiście mogłem robić to wszystko, nie budząc nikogo z domowników, a czasem nawet nie musiałem się o to martwić, ponieważ niektóre domy były opuszczone. Rzym był olbrzymi, stale coś się w nim działo, zwłaszcza że czasy nie należały do spokojnych. Wciąż trwały wojny, powstawały nowe frakcje i układy polityczne, knuto sekretne spiski i w ich wyniku kolejni cesarze zdobywali lub tracili tron; jedni trafiali na wygnanie, inni wracali w rodzinne strony - sytuacje te powtarzały się w miarę regularnie. W okolicy było wiele dużych, pustych domów, których wnętrza mogłem podziwiać i których korytarzami mogłem się przechadzać, kiedy przyszła mi na to ochota. Tymczasem wyprawiane w moim domu uczty stały się na tyle sławne, że zawsze było w
nim mnóstwo ludzi. I niezależnie od tego, co zamierzałem czynić danej nocy, zawsze mogłem liczyć na ciepłe powitanie ze strony gromady birbantów, którzy zaczynali ucztować i przekomarzać się między sobą, zanim jeszcze pojawiłem się wśród nich. „Ach, witaj, Mariusie!” - wołali, kiedy wchodziłem do sali biesiadnej. Obdarzałem ich zawsze ciepłym, przyjaznym uśmiechem; bardzo sobie ceniłem ich towarzystwo. Żaden z tych ludzi nigdy mnie o nic nie podejrzewał, ja zaś zacząłem darzyć ich swoistą miłością. Nie zapomniałem jednak, że są oni jedynie śmiertelnikami, ofiarami, a ja - drapieżcą, i nie mogłem sobie pozwolić na wzajemność uczuć, toteż skutecznie kryłem to, co tliło się w moim sercu. I tak oto, w towarzystwie śmiertelników umilających mi czas, mijały lata. Pracowałem z iście szaleńczą werwą, czy to pisząc dzienniki, aby je potem spalić, czy tworząc malowidła na ścianach sekretnego sanktuarium. W swoim czasie plugawi krwiopijcy z sekty wyznawców węża powrócili i próbowali założyć jedną ze swych niedorzecznych świątyń w opuszczonych starych katakumbach, gdzie kiedyś, dawno temu, zbierali się chrześcijanie, lecz i tym razem Avicus i Mael skutecznie ich przegnali. Obserwowałem to wszystko z olbrzymią ulgą, że nie wezwali mnie, abym im pomógł, i poczułem pod sercem bolesne ukłucie, gdy przypomniałem sobie, jak unicestwiłem podobną sektę w Antiochii, co przypłaciłem później krótkotrwałym szaleństwem i utratą mej ukochanej, słodkiej Pandory. Choć jednak nie, na pewno nie utraciłem jej na zawsze, skonstatowałem. Ona do mnie wróci. Napisałem o tym w moich dziennikach. Odłożyłem pióro, zamknąłem oczy. Tęskniłem za nią. Modliłem się, aby do mnie wróciła. Wyobrażałem ją sobie, z falującymi, brązowymi włosami i owalnym, przepełnionym melancholią obliczem. Próbowałem przypomnieć sobie jak najdokładniej kształt i kolor jej ciemnych oczu. Jak się ze mną spierała. Jakich znała poetów i filozofów. Jak potrafiłem przemówić jej do rozsądku. A ja, cóż, za bardzo z niej drwiłem. Nie potrafię określić, ile lat upłynęło w ten sposób. Zdawałem sobie sprawę, że mimo iż nie rozmawialiśmy ze sobą ani nawet nie spotykaliśmy się na ulicy, Avicus i Mael towarzyszyli mi poprzez samą swoją obecność. I byłem ich dłużnikiem, choćby tylko dlatego, że oczyszczali Rzym z innych krwiopijców.
Z tego, co tu powiedziałem, możesz jasno wywnioskować, że nie zwracałem większej uwagi na zmiany zachodzące u władzy imperium. Jednakże, prawdę mówiąc, los cesarstwa był szczególnie drogi memu sercu. Imperium bowiem oznaczało dla mnie cywilizowany świat. I choć potajemnie nocami polowałem na śmiertelników, ja, plugawy zabójca ludzkich istot, byłem także, a może przede wszystkim Rzymianinem i pod każdym innym względem wiodłem cywilizowane życie. Chyba podobnie jak wielu starych senatorów w owych czasach liczyłem, że trwające niemal bez przerwy walki pomiędzy kolejnymi cezarami wreszcie dobiegną końca. I pojawi się wielki człowiek, o charyzmie i sile Oktawiana, aby raz jeszcze zjednoczyć cały świat. Tymczasem wojska patrolowały granice, raz po raz mozolnie odpierając zagrożenie ze strony hord barbarzyńców. Skoro zaś odpowiedzialność za wybór cezara spada na armię, trudno, niechaj tak będzie, grunt, żeby imperium nie ucierpiało. Co się tyczy chrześcijan, którzy byli już wszędzie, nie wiedziałem, co o nich myśleć. Ta niewielka sekta, która zrodziła się w Jerozolimie, stanowiła dla mnie niezgłębioną zagadkę; aż trudno uwierzyć, że mogła rozrosnąć się do takich rozmiarów. Przed opuszczeniem Antiochii nie mogłem się nadziwić sukcesom chrześcijaństwa, temu, jak się zmieniało, organizowało i jak funkcjonowało, mimo istniejących wewnątrz podziałów i niesnasek. Antiochia to jednak Wschód, jak już wspomniałem. To, że Rzym skapituluje przed chrześcijanami, było dla mnie nie do pomyślenia. A jednak niemal wszędzie niewolnicy przechodzili na nową wiarę, podobnie zresztą jak ludzie zajmujący wysokie stanowiska w państwie. Prześladowania nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Zanim powrócę do tematu, pozwól, że zwrócę uwagę na coś, o czym wspominali także inni historycy, a mianowicie, że przed pojawieniem się chrześcijaństwa cały świat starożytny żył w swoistej religijnej harmonii. Nikt nikogo nie prześladował z powodów religijnych. Nawet Żydzi, którzy nie bratali się z nikim, byli tolerowani przez Greków i Rzymian i pozwolono im kultywować ich wyjątkowo aspołeczne wierzenia. To właśnie oni zbuntowali się przeciwko Rzymowi - Rzym wcale nie chciał ich zniewalać. Gdy po raz pierwszy usłyszałem o naukach chrześcijańskich, uznałem, że nie jest możliwe, aby ta religia znalazła szersze grono wyznawców. Składała zbyt wielkie brzemię odpowiedzialności na nowych członków, nakazując im unikać wszelkiego kontaktu z powszechnie obowiązującymi politeistycznymi religiami Grecji i Rzymu. Uznałem przeto, że
sekta jako taka już wkrótce przestanie istnieć. Poza tym wśród chrześcijan wciąż toczyły się spory dotyczące kwestii wiary. To oczywiste, że ci ludzie wyniszczą się nawzajem, uznałem, a propagowane przez nich idee, czy jak je tam zwał, przepadną na zawsze. Nic takiego się jednak nie stało, a Rzym, w którym żyłem w trzecim stuleciu naszej ery, jak już wspominałem, roił się od chrześcijan. Spotykali się oni w katakumbach i w domach prywatnych, aby tam odprawiać swe magiczne rytuały. I tak to trwało. Obserwowałem przebieg wypadków rozgrywających się wokół mnie, z drugiej strony jednak ignorowałem je, aż w końcu wydarzyło się coś, co na dobre wyrwało mnie z tego marazmu. Pozwól, że to wyjaśnię. Jak już mówiłem, władcy rzymscy wciąż toczyli między sobą zacięte boje. Ledwie senat ustanowił kogoś cezarem, zaraz zjawiał się ktoś inny i pozbawiał go życia. Legioniści bez przerwy wędrowali do odległych prowincji imperium, by tłumić bunty i obalać samozwańczych cezarów w imię panującego imperatora Rzymu. W roku było dwóch takich władców zwanych augustami i dwóch cezarów, choć szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, co oznaczały te tytuły. A może powinienem raczej powiedzieć, że pogardzałem nimi na tyle, że nie interesowało mnie, co mogły one oznaczać. Ci tak zwani imperatorzy częściej, niż mógłbym sobie tego życzyć, najeżdżali Italię, jeden zaś, zwany Sewerem, w roku dotarł aż do bram Rzymu. Jeżeli o mnie chodzi, byłem nazbyt przywiązany do Rzymu i jego wspaniałości - nie chciałem, aby moje rodzinne miasto zostało splądrowane! Gdy nieco bardziej zainteresowałem się polityką, stwierdziłem, że cała Italia, jak również Sycylia, Korsyka, Sardynia i Afryka Północna znajdują się pod rządami imperatora Maksencjusza i to właśnie on odparł najazd Sewera, teraz zaś dał zdecydowany odpór innemu najeźdźcy - Galeriuszowi, którego przegnał, rozbijając w proch jego armię. Ów Maksencjusz, który mieszkał zaledwie sześć mil od murów miasta, był prawdziwą bestią. Któregoś razu zezwolił swoim pretorianom, czyli gwardii przybocznej, na dokonanie masakry mieszkańców Rzymu. Był wyjątkowo zawzięty na chrześcijan, których prześladował okrutnie i całkiem niepotrzebnie; plotki głosiły, że w niecny sposób wykorzystywał żony znaczniejszych obywateli, przez co hańba, jakiej doświadczyli z jego strony, była tym bardziej dotkliwa. Prawdę mówiąc, senatorowie sporo przez niego wycierpieli, podczas gdy wojska
Maksencjusza za jego zgodą dokonywały masakr w Rzymie. To wszystko nic jednak dla mnie nie znaczyło, dopóki nie dowiedziałem się, że jeszcze jeden cezar - imieniem Konstantyn - maszeruje na Rzym. Było to już trzecie w ostatnich latach zagrożenie dla mego ukochanego miasta; ulżyło mi wielce, gdy Maksencjusz wyruszył na tę wiekopomną bitwę i postanowił stoczyć ją w bezpiecznej odległości od miejskich murów. Któż mógł wiedzieć, że wynik tej bitwy wpłynie w znacznej mierze na historię zachodniego świata? Naturalnie bitwa rozegrała się za dnia, toteż dowiedziałem się o niej, dopiero gdy się obudziłem, o zachodzie słońca. Natychmiast wyskoczyłem ze swej podziemnej kryjówki, wróciłem do domu, gdzie zastałem tylko gromadę podpitych filozofów i birbantów, po czym wybiegłem na ulicę, by zapytać o wynik bitwy. Konstantyn odniósł zdecydowane zwycięstwo. Zmasakrował wojska Maksencjusza, który wpadł do Tybru i utonął. Jednak dla wszystkich najważniejsze było, że, jak głosiły plotki, zanim Konstantyn ruszył do boju, na niebie pojawił się znak w kształcie krzyża, pochodzący jakoby od samego Jezusa Chrystusa. Znak ów objawił się wkrótce po południu, kiedy Konstantyn uniósł wzrok i tuż nad tarczą słońca ujrzał krzyż z napisem: „Zwyciężaj pod tym znakiem”. Moją religią było niedowierzanie. Czy rzymski imperator mógł doświadczyć chrześcijańskiej wizji? Czym prędzej wróciłem do swego gabinetu, by zapisać wszystkie te szczegóły w moim bezcennym dzienniku i cierpliwie czekać na dalszy rozwój wypadków. Co się tyczy gości, wszyscy już na dobre się obudzili i debatowali teraz na temat tej niezwykłej sprawy. Nikt z nas nie mógł w to uwierzyć. Konstantyn chrześcijaninem? Poproszę jeszcze wina. Nagle ku zdumieniu wszystkich Konstantyn ujawnił się jako chrześcijanin właśnie. Zamiast stawiać świątynie sławiące jego wielkie zwycięstwo, jak to było w zwyczaju, zaczął budować chrześcijańskie kościoły i przesłał swoim gubernatorom wieści, że mają postępować dokładnie w ten sam sposób. Następnie podarował papieżowi chrześcijan pałac na wzgórzu Celius. Pragnę tu powiedzieć, że pałac ten miał przetrwać w rękach papieży przez następne tysiąc lat. Znałem niegdyś tych, co w nim zamieszkiwali, bywałem tam nieraz, by się im przyjrzeć, i zastanawiałem się, co to wszystko miało oznaczać. Niebawem wprowadzono zakaz egzekucji skazańców przez ukrzyżowanie; zabroniono też popularnych walk gladiatorów. Niedziela stała się dniem świętym. Co więcej, cezar przyznawał
nowe, coraz to inne przywileje chrześcijanom, a niedługo potem dowiedzieliśmy się, że chrześcijanie zwrócili się do niego z prośbą, by wypowiedział się autorytatywnie w kwestii pewnych dzielących ich różnic teologicznych! Prawdę mówiąc, różnice te były na tyle poważne, że w kilku afrykańskich miastach wybuchły zamieszki - chrześcijanie zaczęli mordować się między sobą. Ludzie chcieli, by cezar położył kres tym waśniom. Wydaje mi się, że powinieneś coś zrozumieć, jeśli chodzi o chrześcijaństwo. Chyba od samego początku była to religia wielkich sporów i wojen, bazująca głównie na władzy, i dzięki kolejnym władcom, którzy ją wyznawali, niwelująca wszelkie wewnętrzne kontrowersje. Obserwowałem to wszystko z nieskrywanym zdumieniem. Rzecz jasna moi goście zareagowali bardzo gwałtownie i zaczęli się spierać. Wyglądało na to, że wśród biesiadników było kilku do tej pory zakamuflowanych chrześcijan, którzy jednak teraz postanowili się ujawnić. Tak też się stało, ale wino lało się tak jak przedtem, a muzyka grała dalej. Zrozum, nie obawiałem się religii chrześcijańskiej ani nie żywiłem wobec niej nienawiści. Jak już wspominałem, obserwowałem jej rozrost ze zdumieniem. Teraz zaś, po upływie dziesięciu lat z okładem, kiedy Konstantyn dzielił władzę w imperium z Licyniuszem, zacząłem dostrzegać zmiany, w które początkowo trudno mi było uwierzyć. Najwyraźniej wcześniejsze prześladowania nic nie dały. Chrześcijaństwo odniosło nadspodziewany sukces. W moim mniemaniu był to zlepek rzymskich myśli przeplatanych chrześcijańskimi ideami. Może ktoś nazwałby to połączeniem stylów i światopoglądów. Wreszcie Licyniusz umarł, Konstantyn został jedynym władcą imperium i byliśmy świadkami ponownego zjednoczenia wszystkich jego prowincji. Konstantyna najwyraźniej coraz bardziej niepokoiły wewnętrzne tarcia i niezgoda między chrześcijanami, doszły do nas w Rzymie słuchy o wielkich soborach chrześcijan na Wschodzie. Pierwszy odbył się w Antiochii, gdzie niegdyś mieszkałem z Pandorą - to nadal było wielkie miasto, pod wieloma względami wspanialsze i bardziej interesujące niż Rzym. Powodem niezadowolenia Konstantyna była herezja arian. Miała ona związek z jakimiś drobnymi szczegółami w Piśmie, o które zdaniem Konstantyna nie warto było kruszyć kopii. Tak czy owak, niektórzy biskupi zostali ekskomunikowani, a w dwa miesiące później w Nicei odbył
się kolejny sobór, któremu ponownie przewodniczył Konstantyn. Wtedy też uchwalono tak zwany edykt nicejski, którego postanowienia obowiązują chrześcijan do dziś. Biskupi, którzy podpisali się pod edyktem, raz jeszcze potępili chrześcijańskiego myśliciela Ariusza, nazywając go heretykiem i nakazując spalenie wszystkich jego pism. On sam miał zostać wygnany z rodzinnej Aleksandrii. Wyrok był surowy i ostateczny. Warto jednak zauważyć - czego i ja nie przeoczyłem - że Ariusz kontynuował walkę o rozpowszechnienie swoich przekonań, pomimo kar, jakie na niego nałożono. Druga, ważna sprawa, jaką się wówczas zajmowano, była dość pogmatwana. Chodziło mianowicie o wyznaczenie terminu obchodzenia Wielkanocy. Z wielką determinacją debatowano nad tą datą i w końcu ustalono, że Wielkanoc ma być obchodzona w najbliższą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni księżyca. Na tym też ów sobór się zakończył. Biskupów poproszono, aby zostali i pomogli cezarowi uczcić dwudziestolecie panowania, co rzecz jasna uczynili, bo niby jak mogli odmówić? Kiedy jednak do Rzymu doszły słuchy na temat tych wystawnych uroczystości, pojawiły się pierwsze okrzyki zazdrości i niezadowolenia. Rzym poczuł się zignorowany, jeżeli chodzi o bieżące wydarzenia. Z wielką przeto ulgą i radością przyjęto w styczniu roku wieść, że cezar wyruszył w drogę do naszego miasta. Zanim jednak tam dotarł, z imieniem Konstantyna zaczęto łączyć pewne okrutne wydarzenia. Z bliżej nieokreślonych powodów po drodze zatrzymywał się, by skazać na śmierć swego syna Kryspusa i swą małżonkę, cesarzową Faustę, oraz jej pasierba Licyniana. Historycy mogą sprzeczać się bez końca, co było tego przyczyną. Prawda jest taka, że nikt nie wie, dlaczego Konstantyn popełnił te straszne czyny. Może zawiązano spisek na jego życie. A może nie. Chcę przez to powiedzieć, że rzuciło to cień na jego powrót do Rzymu, a kiedy już dotarł na miejsce, jego wygląd i zachowanie nie spodobały się przedstawicielom dawnej klasy rządzącej, ponieważ ubrany był w ekstrawaganckim, wschodnim stylu, w jedwabie i adamaszki, a co więcej, wbrew utartym zwyczajom, nie udał się w uroczystej procesji do świątyni Jowisza, czego od niego oczekiwano. Chrześcijanie oczywiście go uwielbiali. Zamożni i ubodzy schodzili się całymi tabunami, by ujrzeć go, przyodzianego w klejnoty i strojne szaty. Ujmowała ich jego szczodrość, kiedy zlecał budowę kolejnych kościołów. I choć prawie nie było go w Rzymie, w kolejnych latach zezwolił na dokończenie
świeckich budowli rozpoczętych jeszcze za Maksencjusza. Wzniósł też wielką łaźnię publiczną, którą nazwano jego imieniem. Równocześnie pojawiły się pewne dość bulwersujące plotki. Konstantyn planuje budowę całkiem nowego miasta! Konstantyn uważa Rzym za miasto stare, skostniałe, które toczy rozkład, niezdolne do pełnienia funkcji stolicy! Konstantyn postanowił stworzyć dla imperium nowe miasto; zamierza wznieść je na Wschodzie i nadać mu swoje imię! Wyobraź to sobie, jeśli potrafisz. Naturalnie imperatorzy z poprzedniego stulecia poruszali się po wszystkich prowincjach cesarstwa. Walczyli ze sobą, zawiązywali sojusze, triumwiraty, spiskowali jeden przeciw drugiemu i mordowali się wzajemnie. Ale żeby rezygnować z Rzymu jako stolicy? I budować nowe wielkie miasto, aby stało się ośrodkiem cesarstwa? To było dla mnie nie do pomyślenia. Pałałem nienawiścią. Poznałem, co to rozpacz. Moi nocni goście podzielali mą niedolę. Starzy legioniści byli załamani tymi nowinami, a jeden z filozofów zapłakał gorzkimi łzami. Inne miasto ma zostać stolicą imperium?! Młodsi byli wściekli, nie potrafili jednak ukryć trawiącej ich przepełnionej goryczą ciekawości i wciąż zadawali sobie pytanie, jak też może wyglądać to nowe, niezwykłe miasto. Ja nie odważyłem się zapłakać, gdyż moje łzy byłyby szkarłatne od krwi. Poprosiłem muzykantów, aby grali stare pieśni, te, których sam ich nauczyłem, oni bowiem nigdy ich nie słyszeli, i oto nastał dziwny moment, kiedy zaczęliśmy śpiewać wspólnie, moi śmiertelni goście i ja, powolną, posępną pieśń o podupadającej chwale Rzymu, która nigdy nie pójdzie w zapomnienie. Tego wieczoru było dość chłodno. Wyszedłem do ogrodu i powiodłem wzrokiem w dół zbocza. W ciemnościach tu i ówdzie widać było migoczące światła. Słyszałem dobiegający z innych domów śmiech i gwar rozmów. - Oto Rzym! - wyszeptałem. Jak Konstantyn mógł opuścić to miasto, które przez tysiąc lat walk, triumfów, porażek i chwały było stolicą imperium? Czy nikt nie mógł mu tego wyperswadować? To było nie do przyjęcia. Im dłużej jednak krążyłem po mieście, im dłużej przysłuchiwałem się ludzkim rozmowom, im więcej czasu spędzałem pośród miejskich murów i poza nimi, w okolicznych osadach, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, co powodowało cezarem. Konstantyn pragnął założyć stolicę swego cesarstwa w miejscu dysponującym jak największą liczbą atutów. Nie mógł przeto wycofać się dalej, w głąb półwyspu, skoro jego lud
czerpał kulturę z wzorców wschodnich. Co więcej, musiał stale bronić wschodnich granic. Imperium perskie stanowiło wszak odwieczne zagrożenie. Rzym zaś nie był dogodnym miejscem na siedzibę cezara dysponującego najwyższą władzą. Z tych to powodów Konstantyn wybrał odległe greckie miasto - Byzantion, by tam stworzyć swą nową, wymarzoną stolicę, Konstantynopol. Tym samym moja ojczyzna, moje ukochane miasto zostało porzucone przez władcę, którego ja jako Rzymianin nie mogłem zaakceptować. Krążyły plotki o niewiarygodnej, jeśli nie cudownej szybkości, z jaką powstawał Konstantynopol. Natychmiast wielu Rzymian podążyło za Konstantynem do tego nowego miasta. Być może na jego zaproszenie, a może pod wpływem własnych impulsów senatorowie z rodzinami i majątkami jeden po drugim przenosili się do tego nowego, niezwykłego miejsca, które było na ustach wszystkich. Niebawem usłyszałem, że do Konstantynopola ściągają senatorowie z wszystkich miast imperium. W miarę jak powstawały tam kolejne termy, bazyliki i cyrki, z całej Grecji i Azji zaczęły znikać najpiękniejsze posągi, które miały ozdobić tamtejsze cuda architektury. Rzymie, och, Rzymie mój, cóż się z tobą stanie, myślałem. Naturalnie uczty w moim domu odbywały się jak dawniej, pod tym względem nic się nie zmieniło. Na wieczerze u Mariusa schodzili się teraz głównie ubodzy nauczyciele i historycy, którym brakło środków na przeprowadzkę do Konstantynopola, oraz ciekawscy, zuchwali młodzieńcy, którzy nie potrafili jeszcze dokonywać najtrafniejszych dla siebie wyborów. Jak zawsze otaczałem się tłumem ludzi, co więcej, przybyło do mnie kilku bystrych greckich filozofów, porzuconych przez rodziny, które przeniosły się do Konstantynopola, gdzie bez wątpienia znajdą znacznie światlejszych mędrców, aby nauczali ich synów. Tak czy owak, obecność ludzi w moim domu to błahostka. Najgorsze było to, że w miarę upływu lat coraz bardziej doskwierała mi samotność. Miałem wrażenie, jakby coś rozdzierało moją duszę na strzępy. Zdałem sobie sprawę, że nie ma innego nieumarłego, który mógłby zrozumieć, co czuję. Zastanawiałem się, czy Mael i Avicus zdołaliby pojąć, co się dzieje. Wiedziałem, że polują na tych samych ulicach co ja. Słyszałem ich. Tęsknota za Pandorą stała się tak porażająca, że nie byłem już w stanie wyobrazić jej sobie ani nawet o niej myśleć. Rozważałem
rozpaczliwie,
że
jeśli
Konstantyn
zdoła
ocalić
imperium,
jeśli
chrześcijaństwo jest w stanie je spoić i uchronić przed rozłamem, jeżeli można połączyć
rozdzielone prowincje, jeśli cezarowi uda się odeprzeć barbarzyńców, którzy tylko grabią, niczego nie tworząc ani nie zachowując, to czy wolno mi go osądzać, mnie, który stoję poza nawiasem życia? Nocami dalej pisałem, zwłaszcza gdy mój umysł ogarniała gorączka. Kiedy zaś czułem, że Maela i Avicusa nie ma w pobliżu, udawałem się za miasto, do sanktuarium. Wciąż tworzyłem malowidła na ścianach kaplicy. Kiedy tylko kończyłem, natychmiast zamalowywałem wszystkie ściany i zaczynałem od nowa. Nie byłem w stanie adekwatnie ukazać nimi i boginek. Nie podobały mi się. Nie były dość szczupłe, a ich ramionom brakowało gracji. Ich włosy nie wyglądały tak, jakbym sobie tego życzył. A co się tyczy odtwarzanych przeze mnie ogrodów, było w nich zbyt mało kwiatów, więcej zaś nie mogłem namalować. Jak zawsze, tak i teraz odnosiłem wrażenie, że dobrze znam to miejsce, że widziałem ten ogród na długo przed tym, nim Akasza pozwoliła mi skosztować swojej krwi. Widziałem w nim kamienne ławy i fontanny - malując, nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że znów tam jestem, tak silne było to odczucie. Nie jestem pewien, czy to pomagało mi w pracy. Raczej sprawiało mi ból. Zyskałem jednak sporą wprawę jako malarz, a w miarę jak jej nabierałem, niektóre aspekty mojej pracy zaczęły mnie mocno niepokoić. Byłem przekonany, że jest coś nienaturalnego, coś przerażającego i upiornego w sposobie, w jaki nieomal doskonale odtwarzałem ludzkie sylwetki, podobnie jak w doborze barw - nader jaskrawych i krzykliwych, które podkreślały wszystkie, nawet najdrobniejsze, niemal niedostrzegalne szczegóły. Najbardziej mierziła mnie własna skłonność do ozdobnych detali. Choć ciągnęło mnie do tej pracy, muszę przyznać, że jej nienawidziłem. Tworzyłem całe ogrody cudownych, mitycznych stworzeń tylko po to, by je później usunąć. Niekiedy malowałem tak szybko, że kompletnie wyczerpany padałem na podłogę sanktuarium i przesypiałem tam cały dzień, bezbronny, samotny, miast wrócić do sekretnego miejsca spoczynku - trumny ukrytej niedaleko domu. Jesteśmy potworami, oto, co myślałem za każdym razem, gdy malowałem moje dzieło albo patrzyłem na nie - i tak samo uważam dzisiaj. Nieważne, że chcę istnieć dalej. Jesteśmy istotami nie z tego świata. Z jednej strony przeżywamy zbyt wiele, z drugiej zaś okazujemy za mało emocji. I kiedy tak o tym myślę, przypominają mi się niemi świadkowie w osobach Akaszy i Enkila. Cóż dla nich znaczyły moje dokonania?
Mniej więcej dwa razy do roku zmieniałem ich fantazyjne stroje, układając szatę Akaszy pieczołowicie i z niezwykłą troską. Częściej przynosiłem jej nowe bransolety. Zakładałem je na jej zimne, nieruchome ramiona czułymi, delikatnymi ruchami, aby nie poczuła się urażona tym, co robię. Zdobiłem złotem czarne splecione w warkocze włosy obojga Rodziców. Założyłem też na nagie ramiona Enkila przepiękny, ciężki naszyjnik. Nigdy nie zwracałem się do nich mimochodem. Byli nazbyt dostojni i majestatyczni. Przemawiałem do nich jedynie w modlitwach. Pracowałem w sanktuarium w całkowitym milczeniu. A potem w milczeniu, z niesmakiem, krytycznie, kontemplowałem swoje dzieło. W końcu pewnej nocy, po wielu latach żmudnej pracy w sanktuarium, podźwignąłem się i spróbowałem ogarnąć wzrokiem całość, tak jak jeszcze nigdy tego nie robiłem. Zakręciło mi się w głowie. Podszedłem do wejścia, by przyjąć postawę osoby wchodzącej tu po raz pierwszy, i całkiem zapominając o Boskiej Parze, powiodłem wzrokiem po ścianach. Prawda objawiła mi się w całej swej bolesnej wyrazistości. Namalowałem Pandorę. Namalowałem ją wszędzie. Każda nimfa, każda bogini była Pandorą. Czemu wcześniej się nie zorientowałem? Byłem zdumiony i zdruzgotany. Oczy mnie zwodzą, pomyślałem. Przetarłem je jak śmiertelnik, aby lepiej się przyjrzeć, i spojrzałem raz jeszcze. Nie. To była Pandora w całej krasie, widoczna wszędzie, gdziekolwiek spojrzałem. Przyznaję, że wszystkie istoty, które namalowałem, były Pandorą, a ja aż do tamtej chwili nie zdawałem sobie z tego sprawy. Bezkresny ogród wyglądał oczywiście znajomo. Nieważne. Pandora miała niewiele albo w ogóle nic wspólnego z tymi odczuciami. Nie sposób było przed nią uciec i pochodziła z całkiem innego źródła doznań. Pandora nigdy mnie nie opuści. To moje przekleństwo. Ukryłem farby i pędzle z tyłu, za Boskimi Rodzicami, jak zawsze zresztą - pozostawienie ich na widoku stanowiłoby jawny afront wobec Matki i Ojca - po czym wróciłem do Rzymu. Do świtu zostało jeszcze parę godzin, dość czasu, abym mógł porozmyślać o Pandorze w inny niż dotychczas sposób. Uczta dobiegła końca nad ranem; kilku gości spało na trawie przed domem, inni zbici w ciasną grupkę podśpiewywali w najlepsze. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, gdy wszedłem do biblioteki i usiadłem za biurkiem. Przez otwarte drzwi patrzyłem na drzewa w ciemności i pragnąłem, by moje życie jeszcze tej nocy dobiegło końca.
Chyba brakowało mi odwagi, by dalej tak żyć. W pewnej chwili odwróciłem się i postanowiłem - ot, tak, w przypływie rozpaczy - rzucić okiem na malowidła zdobiące ściany pokoju. Musiałem je oczywiście zaakceptować i sporo płaciłem, aby je co pewien czas odświeżano i nieznacznie zmieniano. Teraz wszelako patrzyłem na nie innym wzrokiem, niejako Marius bogacz, który może mieć wszystko, czego zechce, lecz jako Marius malarz, potwór, który dwadzieścia jeden razy odtworzył postać Pandory na czterech ścianach sanktuarium Akaszy. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak marne były prace na ścianach mojej biblioteki, jak sztucznie i blado prezentowały się boginie i nimfy zaludniające mój gabinet. Czym prędzej obudziłem moją dzienną służbę i nakazałem, aby do wieczora zamalowano wszystkie ściany warstwą świeżej farby. Nalegałem przy tym, by zakupili i sprowadzili do domu zapas najlepszych farb. Nieważne, jak ściany zostaną później ozdobione. Zostawcie to mnie. A tymczasem pokryjcie wszystkie malowidła. Przywykli do moich ekscentrycznych pomysłów i kiedy upewniłem się, że zrozumieli, czego od nich oczekuję, ponownie udali się na spoczynek. Nie wiem, co właściwie zamierzałem, czułem jednak, że muszę zacząć malować, i jeśli się już do tego zabiorę, jeżeli będę w stanie to zrobić, powinienem dać sobie radę. Moja niedola pogłębiała się. Wyjąłem arkusz pergaminu, by dokonać kolejnego wpisu w moim dzienniku, po czym zacząłem przelewać nań niezwykłość doznań, jakie były moim udziałem, gdy w sanktuarium ujrzałem wszędzie wokół siebie oblicze ukochanej, i to, jak wydały mi się niemal magiczne. Nagle usłyszałem znajomy dźwięk. Avicus zjawił się przy bramie i wykorzystując dar umysłu, zapytywał, czy może przeskoczyć przez mur i mnie odwiedzić. Wiedział o śmiertelnikach bawiących się w sali biesiadnej i w ogrodzie. Czy jednak może wejść do środka? Odpowiedziałem bezgłośnym przyzwoleniem. Sporo lat minęło, odkąd widziałem go po raz ostatni, przelotnie na ulicy, i nie zdziwiło mnie zbytnio, że miał na sobie strój rzymskiego legionisty, a przy pasie miecz i krótki sztylet. Spojrzał trwożliwie na drzwi do sali biesiadnej, ja wszelako gestem dłoni dałem mu do zrozumienia, by nie zwracał na gości najmniejszej uwagi. Jego gęste, kręcone, ciemne włosy były czyste, zadbane i starannie przycięte - on sam wyglądał nieźle, najwyraźniej dobrze mu się powodziło, tyle że odzienie, które nosił, pokrywały plamy krwi. To nie była ludzka krew. Ludzką natychmiast bym wyczuł. Strapienie malujące się
na jego twarzy dało mi do myślenia. Widać było, że jest czymś mocno przybity. - Co się stało? W czym mogę ci pomóc? - zapytałem. Próbowałem zamaskować uczucie trawiącej mnie samotności i czyste pragnienie dotknięcia jego dłoni. Chciałem powiedzieć: Jesteś taką samą istotą jak ja. Jesteśmy potworami i możemy pozwolić sobie na drobne gesty czułości. Kimże są moi goście, jeśli nie czułymi, wrażliwymi istotami? Ale nie powiedziałem tego. - Stało się coś strasznego - przemówił Avicus. - Nie wiem, jak to naprawić ani nawet, czy to w ogóle możliwe. Błagam cię, abyś poszedł ze mną. - Ale dokąd mam iść? - rzuciłem z przejęciem. - O co właściwie chodzi? - O Maela. Jest ciężko ranny, a ja nie wiem, czy można mu jakoś pomóc. Wyruszyliśmy natychmiast. Udałem się w ślad za nim do wyjątkowo zatłoczonej dzielnicy Rzymu, gdzie nowsze budowle stały jedna obok drugiej, w odległości nie większej niż kilka stóp. W końcu dotarliśmy do całkiem nowego domu na obrzeżach miasta, wytwornej budowli z ciężką masywną bramą. Avicus wprowadził mnie do środka, do szerokiego, przepięknego atrium. Zauważ, proszę, że podczas tej krótkiej wycieczki Avicus nie wykorzystywał w pełni swojej siły, ale nie chciałem zwracać mu na to uwagi, toteż wędrowaliśmy raczej niespiesznym krokiem. Przez atrium weszliśmy do głównego pokoju w tym domu, pokoju, w którym zapewne śmiertelnicy spożywaliby posiłki, i tam właśnie przy świetle jednej, jedynej lampy ujrzałem Maela, leżącego bezwładnie i nieruchomo na posadzce. W jego oczach migotały iskierki. Ukląkłem przy nim natychmiast. Głowę miał mocno przekrzywioną w bok, jedno ramię wykręcone, jakby bark został wybity ze stawu. Całe jego ciało było potwornie wychudzone, skóra przeraźliwie blada i błyszcząca. Mimo to patrzył na mnie bez cienia złości czy błagalnej pokory. Ubranie, identyczne jak Avicusa, wisiało na nim jak na strachu na wróble i było całe przesiąknięte krwią. Długie, jasne włosy były pozlepiane posoką, usta zaś drżały, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Avicus skinął na mnie bezradnie obiema dłońmi. Nachyliłem się, aby móc lepiej się przyjrzeć Maelowi, podczas gdy Avicus sięgnął po lampę oliwną i uniósł ją, aby mi poświecić. Mael wydał niski, ochrypły charkot, ja zaś zauważyłem straszliwe czarne rany na jego szyi i wyzierającym spod rozdartej tuniki barku. Jego ramię niewątpliwie łączyło się z ciałem pod
niewłaściwym kątem, a szyja była skręcona tak upiornie, że głowa także zdawała się tkwić w niewłaściwej pozycji. W tej konkretnej chwili niepohamowanej zgrozy uświadomiłem sobie, że te części jego ciała - ręka i głowa - zostały w jakiś sposób poprzestawiane. - Jak to się stało? - zapytałem. - Czy wiesz? - Odcięli mu głowę i rękę - odrzekł Avicus. - To sprawka grupy legionistów, pijanych i szukających zwady. Próbowaliśmy ich ominąć, ale rzucili się na nas. Powinniśmy byli uciec po dachach. Byliśmy zbyt pewni siebie. Uważaliśmy się za lepszych od nich, silniejszych, niezwyciężonych. - Rozumiem - odparłem. Ścisnąłem Maela za zdrową rękę. Odwzajemnił uścisk. Prawdę mówiąc, byłem w szoku. Nie mogłem jednak pozwolić, aby się zorientowali, co czuję, bo to wprawiłoby ich w jeszcze większe przerażenie. Często zastanawiałem się, czy można nas unicestwić przez rozczłonkowanie, i teraz poznałem okrutną odpowiedź na to pytanie. To jednak nie wystarczy, aby uwolnić nasze dusze i odesłać do innego świata. - Zanim się zorientowałem, otoczyli go - rzekł Avicus. - Rozprawiłem się z tymi, co próbowali dopaść mnie, ale popatrz tylko, co zrobili z nim. - I przyniosłeś go tutaj - rzekłem - a potem próbowałeś przymocować jego głowę i rękę do ciała. - On wciąż żył! - wtrącił Avicus. - Tamci uciekli, parszywe, żądne rozróby opoje! W jednej chwili zorientowałem się, że on żyje. Leżał tam, na ulicy, krew buchała z niego, ale patrzył na mnie! Więcej nawet, zdrową ręką macał wokół siebie w poszukiwaniu głowy! Spojrzał na mnie błagalnie, jakby prosił o zrozumienie albo i wybaczenie. - On nadal żył - powtórzył. - Krew tryskała z szyi i z odciętej głowy. Właśnie wtedy, jeszcze tam, na środku ulicy, przyłożyłem głowę do jego szyi. Tam także przytknąłem odrąbaną rękę do korpusu. I popatrz tylko, co narobiłem. Palce Maela ścisnęły moją dłoń. - Możesz mówić? - zwróciłem się do Maela. - Jeżeli nie, to po prostu zamrucz. Znów rozległo się ochrypłe parsknięcie, ale tym razem odniosłem wrażenie, że usłyszałem: Tak. - Chcesz żyć? - zapytałem. - Nie zadawaj mu takich pytań - rzucił błagalnie Avicus. - Teraz może nie mieć w sobie
dość odwagi. Po prostu pomóż mu, jeśli wiesz, co powinniśmy zrobić. - Ukląkł przy Maelu, pochylił się, ostrożnie odstawił lampę na bok, po czym czule pocałował go w czoło. Ranny wampir odpowiedział takim samym jak przed chwilą chrząknięciem: Tak. - Potrzebuję więcej światła - rzuciłem do Avicusa - ale musisz zrozumieć jedno. Nie posiadam żadnych magicznych zdolności w tej materii. Chyba wiem, co się stało, i umiem to naprawić. To wszystko. Avicus przyniósł zebrane w całym domu lampy oliwne i zapaliwszy, ułożył je wokół Maela. Wyglądało to dość dziwnie, jak przygotowania czarownic do magicznych rytuałów, ale nie pozwoliłem, by wytrąciło mnie to z równowagi. Kiedy w końcu oświetlenie było wystarczające, ukląkłem, przyjrzałem się ranom i pozbawionemu krwi, wychudzonemu ciału Maela. Trwało to dłuższą chwilę, ale w końcu się wyprostowałem. Przeniosłem wzrok na Avicusa, który siedział naprzeciw mnie, po drugiej stronie swego przyjaciela. - Opowiedz mi dokładnie, jak tego dokonałeś - rzekłem. - Przyłożyłem głowę do szyi najlepiej, jak potrafiłem, ale się pomyliłem, sam widzisz, nie zrobiłem tego właściwie. Skąd miałbym wiedzieć, jak to zrobić? - rzucił ostro. - Może ty wiesz? - A ręka? - wtrąciłem. - Stawy też zostały błędnie połączone. - Co teraz zrobimy? - Czy do połączenia użyłeś siły? - zapytałem. Zamyślił się, zanim odpowiedział. - Tak, chyba tak - odparł wreszcie. - Rozumiem, o co ci chodzi. Zrobiłem to na siłę. Zamierzałem to zrobić wolniej. Chyba trochę za bardzo się pospieszyłem. I niepotrzebnie tak się mocowałem. - Cóż, myślę, że możemy to jeszcze odwrócić, ale musisz zrozumieć, że nie dysponuję żadną sekretną wiedzą w tej kwestii. Wnioskuję tylko z faktu, że Mael wciąż żyje. Chyba musimy oderwać raz jeszcze głowę i rękę i sprawdzić, czy te części jego ciała, znalazłszy się dostatecznie blisko niego, połączą się z nim same, we właściwy sposób. Oblicze Avicusa rozjaśniło się, gdy uświadomił sobie, co przed chwilą powiedziałem. - Tak - mruknął. - Może same przyłączą się do ciała, tak jak powinny! Skoro mogły połączyć się z nim w tak nienaturalny sposób, powinny też sczepić się z nim samoistnie, jak należy. - Właśnie - dodałem. - Ale ty musisz tego dokonać. To tobie Mael ufa.
Spojrzał na swego przyjaciela, a ja zdałem sobie sprawę, że to nie będzie proste zadanie. Powoli jednak uniósł wzrok i popatrzył na mnie. - Najpierw musimy wzmocnić go naszą krwią - powiedział. - Nie, dopiero gdy będzie po wszystkim - zaoponowałem. - Będzie jej potrzebował, aby się wyleczyć. Wtedy mu ją damy. - Nie spodobało mi się, że na to pozwoliłem, ale ni stąd, ni zowąd zdałem sobie sprawę, iż nie chciałem śmierci Maela. W istocie pomyślałem nawet, że to ja powinienem przeprowadzić całą tę operację. A jednak nie mogłem się w to mieszać. Słowo się rzekło. Teraz wszystko zależało od Avicusa. Gwałtownym ruchem mocno przyłożył lewą dłoń do barku Maela i z całej siły szarpnął jego niewłaściwie przyrośnięte ramię. W jednej chwili ręka oderwała się od ciała, okrwawione więzadła, zwisające z niej jak korzenie drzewa, drżały leciutko. - Teraz połóż ją tuż obok ciała, zobaczymy, czy sama powróci na swoje miejsce. Usłuchał, ale i tak wyciągnąłem rękę, by pokierować ramieniem; nie przysunąłem go do ciała, ale czekałem, by zaczęło poruszać się samoistnie. Wtem urwane ramię przeszył silny spazm, puściłem je, by ujrzeć, że w mgnieniu oka przyrosło do barku; falujące więzadła, poruszające się płynnie jak małe węże, wniknęły do wnętrza Maela i po chwili po ziejącej ranie nie został nawet ślad. A zatem moje przypuszczenia były słuszne. Ciało rządziło się własnymi, nadnaturalnymi zasadami. Natychmiast rozpłatałem sobie przegub zębami i upuściłem trochę krwi na ranę. Ujrzałem, jak szczelina się zamyka. Rana zagoiła się na moich oczach. Avicus wydawał się zdumiony tą prostą sztuczką, choć z całą pewnością musiał się z nią już zetknąć, jako że lecznicze zdolności naszej krwi do pewnego stopnia są znane wszystkim wampirom. Po chwili, gdy oddałem tyle krwi, ile byłem gotów poświęcić, rana na moim nadgarstku znikła. Usiadłem, sztywno wyprostowany, by stwierdzić, że Mael mi się przygląda. Jego głowa, przekrzywiona pod niewłaściwym kątem, wyglądała żałośnie i groteskowo. Oczy miał przeraźliwie puste. Znów sięgnąłem po jego dłoń i poczułem uścisk jego palców.
- Jesteś gotów to zrobić? - zwróciłem się do Avicusa. - Potrzymaj go za ramiona - odparł Avicus. - Na miłość boską, trzymaj go z całej siły. Opuściłem ręce i pochwyciłem Maela za ramiona najmocniej, jak potrafiłem. Oparłbym się kolanem o jego klatkę piersiową, ale był za słaby, aby to wytrzymać, więc po prostu ukląkłem tuż przy nim. Wreszcie z głośnym jękiem Avicus złapał oburącz głowę Maela i szarpnął z całej siły. Buchnęła krew. Ten widok był przerażający. Mógłbym przysiąc, że usłyszałem przy tym trzask pękającego ciała. Avicus padł do tyłu i przewrócił się na bok, trzymając w dłoniach oderwaną głowę. - Połóż ją przy ciele, ale już! - zawołałem. Unieruchomiłem ciało Maela, choć wstrząsnął nim nagle silny, niekontrolowany spazm. Zaraz potem ręce uniosły się, jakby próbowały szukać brakującej głowy. Avicus położył głowę w kałuży buchającej krwi, przysuwając ją blisko ziejącego, tryskającego szkarłatem kikuta, i nagle ta zaczęła poruszać się samoistnie. Więzadła, znów przywodzące na myśl małe, ruchliwe węże, wyruszyły na spotkanie innych, znajdujących się wewnątrz szyi. Całym ciałem targnął konwulsyjny skurcz i głowa ostatecznie powróciła na właściwe miejsce. Zauważyłem, że powieki Maela zatrzepotały, jego usta otwarły się i na cały głos zawołał: - Avicusie! Avicus pochylił się nad nim, przegryzając sobie nadgarstek zębami, jak ja uczyniłem to przed chwilą, lecz tym razem strużka krwi spłynęła do ust Maela. Mael sięgnął po rękę unoszącą się tuż nad nim, przyciągnął ją ku sobie i chłeptał łapczywie, podczas gdy jego kręgosłup wygiął się w łuk, a żałośnie wychudzone nogi zadygotały i wyprężyły się. Odsunąłem się od nich, wychodząc poza krąg światła. Siedziałem przez dłuższą chwilę wśród głębokich cieni, wpatrując się w nich w milczeniu, a gdy się zorientowałem, że Avicus jest kompletnie wyczerpany z upływu krwi, a jego serce pracuje coraz wolniej, podpełzłem bliżej i zapytałem, czy ja również mogę sobie otworzyć żyły dla Maela. Ten gest mierził mnie do szpiku kości. Czemu się na to zdecydowałem? Co mnie podkusiło? Nie potrafię odpowiedzieć. Wtedy nie wiedziałem i wciąż tego nie wiem. Mael zdołał usiąść. Wyglądał nieco lepiej, ale wyraz jego twarzy był zbyt przerażający, by można było przypatrywać mu się dłużej niż przez mgnienie oka. Krew na podłodze zaschła i
skrzyła się, tak jak to zwykle bywa z naszą krwią. Będzie trzeba ją zdrapać i spalić. Mael wychylił się do przodu i objął mnie ramionami w czułym geście, po czym pocałował mnie w szyję. Nie odważył się jednak zatopić w niej zębów. - Dobrze, zrób to - rzekłem, choć z przeraźliwym wahaniem, a gdy zaczął się pożywiać, przesłałem do jego umysłu obrazy Rzymu, przepięknych, nowych świątyń, zapierającego dech Łuku Triumfalnego Konstantyna i przecudownych kościołów, które wznoszono teraz jak świat długi i szeroki. Pomyślałem o chrześcijanach i ich magicznych obrzędach. Myślałem o wszystkim, aby tylko ukryć wszystkie sekrety całego mojego życia. Wciąż czułem w sobie dojmujące obrzydzenie, w miarę jak odbierałem jego głód i przepełniające go pragnienie. Nie chciałem zaglądać do jego duszy z pomocą daru umysłu, ale w pewnej chwili spojrzenia moje i Avicusa spotkały się i uderzył mnie widok pełnego powagi grymasu malującego się na jego twarzy. Wreszcie było po wszystkim. Nie mogłem dać z siebie więcej. Zbliżał się świt, a ja nie mogłem stracić za dużo sił, bo przecież musiałem jeszcze wrócić do swojej kryjówki. Wstałem. - Czy nie możemy być odtąd przyjaciółmi? - zapytał Avicus. - Tyle lat byliśmy wrogami. Mael wciąż jeszcze był w zbyt wielkim szoku i nie mógł podjąć w tej sprawie ostatecznej decyzji, ale spojrzał na mnie oskarżycielsko i rzekł: - W Egipcie ujrzałeś Wielką Matkę, zobaczyłem to w twoim sercu, kiedy napiłem się twojej krwi. Aż osłupiałem z wściekłości. To był dla mnie prawdziwy wstrząs. Pomyślałem, że powinienem był go zabić. Nadawał się tylko do tego, by się na nim uczyć, jak ponownie łączyć w jedną całość rozczłonkowane wampiry - nadszedł czas, aby dokończyć to, co wcześniej tego wieczoru zaczęli pijani legioniści. Nie powiedziałem jednak ani słowa i nic nie zrobiłem. Moje serce było zimne jak lód. Avicus wydawał się głęboko rozczarowany i pełen dezaprobaty. - Dziękuję ci, Mariusie - powiedział ze znużeniem i smutkiem, odprowadzając mnie do bramy. - Co bym począł, gdybyś odmówił przyjścia tutaj? Mam u ciebie wielki dług. - Nie ma żadnej Wielkiej Matki - rzuciłem. - Zegnaj. I pomknąłem jak wiatr po dachach rzymskich budowli, zmierzając w stronę mego domu. Uświadomiłem sobie, że w gruncie rzeczy powiedziałem im obu prawdę.
7 Następnej nocy zdziwiłem się, ujrzawszy ściany mej biblioteki zamalowane. Zapomniałem, że wydałem moim niewolnikom takie polecenie. Gdy tylko zauważyłem dzbany świeżej farby w różnych kolorach, przypomniałem sobie, co im nakazałem. W rzeczy samej, nie mogłem myśleć o niczym innym prócz Maela i Avicusa i muszę przyznać, że byłem zafascynowany mieszanką cywilizowanych manier i cichej, spokojnej godności, jaką odkryłem u Avicusa, a której brakowało Maelowi. Mael na zawsze pozostanie dla mnie barbarzyńcą, niepiśmiennym, topornym, a przede wszystkim fanatykiem, gdyż to za sprawą swej fanatycznej wiary w bóstwa gaju odebrał mi życie. Uświadomiwszy sobie, że jedynym sposobem na zapomnienie jest zabranie się do pracy, natychmiast zacząłem malować. Nie zważałem na moich gości, którzy naturalnie ucztowali już w najlepsze, ani na tych, którzy wędrowali po ogrodzie i wchodzili bądź wychodzili przez otwartą bramę. W owym czasie nie musiałem posilać się zbyt często, choć podczas polowania nadal odznaczałem się sporą brutalnością. Zwykle polowałem późną nocą lub tuż przed świtem albo wcale. Dlatego teraz zabrałem się do malowania. Nie miałem sprecyzowanego planu, nie wiedziałem, co chcę namalować. Po prostu zabrałem się do pracy z istną furią i pokrywałem kolejne fragmenty ściany w błyskawicznym tempie. Jak zawsze odtwarzałem ogród, który stał się dla mnie swoistą obsesją, a także nimfy i boginki, które tak dobrze znałem, jako że ich wizerunek wyrył się na zawsze w moich myślach. Te istoty nie miały imion, a w każdym razie ja ich nie znałem. Mogły pochodzić z któregoś z poematów Owidiusza, Lukrecjusza, a nawet niewidomego barda Homera. To nie miało dla mnie znaczenia. Zatraciłem się w odtwarzaniu uniesionych rąk, smukłych szyi, owalnych twarzy i szat rozwiewanych wiatrem. Jedną ze ścian rozdzieliłem malowanymi kolumnami, oplatanymi bujną winoroślą. Na innej pojawiła się ściana strzelistych drzew i gęstych, zielonych krzewów. Trzecią podzieliłem na mniejsze części, gdzie zamierzałem przedstawić najróżniejsze bóstwa. Tymczasem w domu zrobiło się gwarno i rojno, uczta trwała w najlepsze, a kilku moich ulubionych birbantów przyczłapało do biblioteki, aby obserwować mnie przy pracy. Byłem na tyle ostrożny, by zwolnić tempo, nie chciałem ich wystraszyć nadnaturalną
szybkością, z jaką się poruszałem. Poza tym nie zwracałem na nich uwagi i dopiero gdy jeden z muzykantów zaczął śpiewać dla mnie, przygrywając sobie na lirze, zrozumiałem, jak szalony musiał wydawać się mój dom otwarty. Goście biesiadowali i pili w najlepsze dosłownie wszędzie, podczas gdy gospodarz w długiej tunice tworzył malowidło ścienne - coś, czym zwykle zajmowali się rzemieślnicy lub artyści, a nie patrycjusze. W moim domu przekraczano wszelkie granice. To wydało mi się tak absurdalne, że wybuchnąłem śmiechem. Jeden z gości zaczął zachwycać się moim talentem. - Nigdy nam o tym nie mówiłeś, Mariusie. Nie sądziliśmy, że jesteś tak uzdolniony. - Ja również - odparłem beznamiętnie, nie przerywając malowania, i patrzyłem, jak biała farba znika pod pociągnięciami mego pędzla. Przez wiele miesięcy kontynuowałem pracę, przeniosłem się nawet do sali biesiadnej, gdzie goście mogli podziwiać mnie w akcji i wyrażać swój aplauz. To, co stworzyłem, nie przypadło mi jednak do gustu, ale to ich akurat nie zdziwiło. Uważali za zabawne i na swój sposób ekscentryczne, że człek zamożny, taki jak ja, sam tworzy malowidła na ścianach. Rady podpitych birbantów też nie na wiele się zdały. Uczeni i filozofowie znali mity, które starałem się przedstawić, i byli zachwyceni, młodzi zaś na próżno starali się wciągnąć mnie w bardziej lub mniej zażartą kłótnię. Najbardziej lubiłem malować przestronny ogród. W przeciwieństwie do obrazów, w malarstwie ściennym nie ma ramy oddzielającej nasz świat od tańczących postaci i falującego wawrzynu. Poza tym wyobrażałem sobie, że dzięki mocy mego umysłu jestem w stanie wniknąć do namalowanego świata. Przez ten czas ani razu nie zaryzykowałem wizyty w sanktuarium. Pokryłem za to malowidłami wszystkie ściany w całym moim domu. W którymś momencie Konstantyn uczynił chrześcijaństwo religią panującą w imperium i teraz to poganie nie mogli wyznawać otwarcie swojej wiary. Nie sądzę, aby sam cezar pragnął przymusić kogokolwiek do przejścia na tę czy inną wiarę. Ale tak właśnie wyszło. Tymczasem pracowałem w najlepsze. Namalowałem nieszczęsnego starego Bachusa, boga wina, z czeredą radosnych bachantek i pięknego Apolla ścigającego zrozpaczoną, nadobną Dafne, która wolała zmienić się w drzewko laurowe, niż paść ofiarą gwałtu. Pracowałem bez wytchnienia, radując się towarzystwem śmiertelników, i myślałem tylko:
Maelu i Avicusie, błagam, nie próbujcie wejrzeć w moje myśli, by odkryć ukryte tam sekrety. Lecz prawdę mówiąc, przez cały ten czas słyszałem ich wyraźnie. Byli blisko, bardzo blisko. Moi śmiertelni kompani - biesiadnicy wprawiali ich w zakłopotanie i trwogę. Słyszałem ich, jak co noc zbliżali się do mego domu i oddalali jak niepyszni. W końcu nadeszła ta noc. To było nieuniknione. Stanęli u bramy mego domu. Mael był za tym, aby wejść do środka bez zaproszenia, Avicus zaś powstrzymywał go i za pomocą daru umysłu błagał, abym raz jeszcze ich wpuścił. Byłem właśnie w bibliotece, przemalowywałem ją po raz trzeci, a biesiadnicy tamtej nocy - bogom niech będą dzięki - nie zdążyli na razie tam dotrzeć. Odłożyłem pędzel. Przyjrzałem się nie dokończonemu dziełu. Wyglądało na to, że z nie dokończonej Dafne wyłaniała się kolejna Pandora, ta smutna prawda trąciła czułą strunę w moim sercu, jako że Dafne zdołała umknąć przed niechcianym kochankiem. Jakim byłem głupcem, że pozwoliłem uciec ukochanej. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na moje dzieło, ową nieziemską istotę o falujących, brązowych włosach. Potrafiłaś wejrzeć w głąb mej duszy i pojąć ją, skonstatowałem, a teraz nadchodzą inni, by złupić do cna moje serce. Cóż mogę począć? Kłóciliśmy się, przyznaję, lecz z miłością i szacunkiem, nieprawdaż? Nie mogę istnieć bez ciebie. Proszę, wróć do mnie, gdziekolwiek jesteś. Nie miałem jednak czasu na samotność. Nagle wydała mi się ona czymś cennym, obojętnie, jak bardzo doskwierała mi w ubiegłych latach. Zamknąłem drzwi do biblioteki przed moimi ludzkimi gośćmi, po czym bezgłośnie powiedziałem wampirom, że mogą wejść do środka. Obaj byli wytwornie ubrani, a ich miecze i sztylety inkrustowane były klejnotami. Płaszcze spięli na ramionach drogimi zapinkami, nawet ich sandały były bogato zdobione. Być może zamierzali dołączyć do strojnie odzianych obywateli nowej stolicy - Konstantynopola, gdzie wciąż realizowano szczytne marzenia, choć sam Konstantyn już nie żył. Z mieszanymi uczuciami zaprosiłem ich, by usiedli. W głębi serca żałowałem, że nie pozwoliłem Maelowi umrzeć, i coś ciągnęło mnie do Avicusa - jego bystrego spojrzenia i przyjaznego uśmiechu, z jakim zwykle na mnie patrzył. Zauważyłem, że jego skóra ma teraz nieco jaśniejszy brązowy odcień, który wspaniale podkreślał jego szlachetne rysy, a zwłaszcza linię ust. Co się tyczy oczu, były jasne, wyraziste, zbyt szczere,
by mogły się w nich kryć obłuda i fałsz. Żaden z nich nie usiadł. Spojrzeli z niepokojem w stronę sali biesiadnej, gdzie roiło się od śmiertelników. Raz jeszcze poprosiłem, aby spoczęli. Mael odmówił i tylko łypał na mnie ponuro, podczas kiedy Avicus przysunął sobie krzesło. Mael wciąż był słaby i wynędzniały. Z całą pewnością potrzeba było jeszcze wielu nocy chłeptania krwi śmiertelników, zanim odniesione przez niego rany całkiem się zagoją. - Jak się wam wiedzie? - zapytałem z czystej kurtuazji. Wtedy też, w przypływie osobistej desperacji, pozwoliłem, by w moich myślach pojawił się obraz Pandory. Odtworzyłem go w całej jej olśniewającej doskonałości. Liczyłem, że tym samym prześlę jej wizję obu moim gościom, w nadziei, że i ona, gdziekolwiek jest, zdoła odebrać ten przekaz, którego ja sam, z uwagi na krew, którą oddałem, tworząc Pandorę, nie byłem w stanie przesłać do niej bezpośrednio. Nie wiem, czy którykolwiek z nich odebrał obraz mej utraconej ukochanej. Avicus uprzejmie odpowiedział na moje pytanie, Mael natomiast nie odezwał się ani słowem. - Teraz już znacznie lepiej - rzekł Avicus. - Mael powraca do zdrowia. - Chciałbym powiedzieć wam to i owo - oznajmiłem, nie pytając, czy mają ochotę mnie wysłuchać. - Z tego, co się ostatnio wydarzyło, wnioskuję, że żaden z was nie zna swoich możliwości. Wiem z doświadczenia, że moc rośnie z wiekiem, ja na przykład jestem teraz o wiele silniejszy i zwinniejszy, niż byłem, kiedy mnie stworzono. Wy też jesteście dość silni, a do tego incydentu z pijanymi żołdakami w ogóle nie powinno było dojść. Kiedy was otoczyli, wystarczyło, abyście wspięli się po murze i uciekli po dachach domów. - Och, dajże spokój! - rzucił nagle Mael. Jego impertynencja uraziła mnie do żywego, ale tylko wzruszyłem ramionami. - Widziałem pewne rzeczy - rzekł Mael cichym, surowym głosem, jakby chciał dodać znaczenia swoim słowom. - Kiedy piłem twoją krew, zobaczyłem pewne rzeczy, a ty nie byłeś w stanie temu zapobiec. Ujrzałem Królową siedzącą na tronie. Westchnąłem. Jego ton nie był tak jadowity jak dotychczas. Pragnął poznać prawdę i wiedział, że wrogością niczego u mnie nie wskóra. Ja natomiast byłem tak przerażony, że nie odważyłem się drgnąć ani nawet wydobyć z siebie słowa. Rzecz jasna to, co od niego usłyszałem, mocno mną wstrząsnęło, wstrząsnęło mną
do głębi i, co gorsza, nie wiedziałem, jak uchronić mój największy sekret przed wyjawieniem. Spojrzałem na swoje malowidła. Żałowałem, że nie potrafię namalować piękniejszego ogrodu. Mógłbym wówczas mentalnie przenieść się do niego. Pomyślałem tylko: Masz przecież przepiękny ogród tuż przy domu. Wystarczy wyjść za próg. - Nie powiesz mi, co odkryłeś w Egipcie? - zapytał Mael. - Wiem, że tam byłeś. Wiem, że bóstwo gaju chciało cię tam wysłać. Nie masz za grosz litości, aby wyjawić mi, co tam odnalazłeś? - A niby czemu miałbym ci okazywać litość? - zapytałem uprzejmie. - Nawet gdybym faktycznie odnalazł w Egipcie jakieś cuda lub tajemnice, czemu miałbym ci o tym mówić? Nawet nie zechciałeś usiąść, choć byłoby to w dobrym tonie. Co nas łączy? Nienawiść i cuda? przerwałem. Zanadto się rozpędziłem. Pozwoliłem, by ogarnął mnie gniew. To ewidentna słabość. Wiesz, o czym mówię. W tej samej chwili Mael usiadł na krześle obok Avicusa i skierował wzrok w przestrzeń, tak jak tamtej nocy, kiedy opowiedział mi o tym, jak został stworzony. Teraz, gdy przyjrzałem mu się uważniej, zauważyłem, że na jego szyi wciąż widnieją sińce, pamiątka po niedawnym zdarzeniu. Ramię przesłonięte było płaszczem, ale uznałem, że może wyglądać podobnie. Przeniosłem wzrok na Avicusa i zdziwiłem się, gdy spostrzegłem, że jego brwi uniosły się w wyrazie nie skrywanego smutku i strapienia. Nagle spojrzał na Maela. - Rzeczy mają się tak, że Marius po prostu nie może opowiedzieć nam o swoim odkryciu oznajmił spokojnym głosem. - A my nie możemy go o to wypytywać. Marius dźwiga straszliwe brzemię. Ma tajemnicę, która jest związana z nami wszystkimi i tym, jak długo możemy istnieć. To, co usłyszałem, zmroziło mnie do szpiku kości. Nie udało mi się zakamuflować myśli i moi goście poznali niemal wszystkie tajemnice, jakie skrywałem. Nie łudziłem się, że zdołam ukryć przed nimi prawdę o tajnym sanktuarium. Nie wiedziałem, co robić. W ich obecności wolałem o tym nawet nie myśleć. To było zbyt niebezpieczne. Ale mimo to kusiło mnie, aby wyznać im całą prawdę. Mael był zaniepokojony i podekscytowany tym, co powiedział Avicus. - Jesteś pewien? - zwrócił się do niego. - Tak - odrzekł Avicus. - Przez lata moje mentalne moce urosły w siłę. Zaciekawiwszy sobą Mariusa, postanowiłem wypróbować swe umiejętności. Potrafię wejrzeć w jego myśli,
nawet kiedy on tego nie chce. Tamtej nocy, kiedy Marius przybył, aby nam pomóc, gdy siedział tuż obok i patrzył, jak odzyskujesz siły, sycąc się moją krwią, rozmyślał o wielu tajemnicach, a ja mimo iż oddałem ci swą krew, zdołałem wejrzeć do jego umysłu. Byłem zbyt zasmucony tym, co usłyszałem, aby odpowiedzieć. Skierowałem wzrok ku ogrodowi, na zewnątrz. Wsłuchałem się w szum fontanny. A później spojrzałem na zwoje tworzące mój dziennik, leżące na biurku, gdzie każdy mógł po nie sięgnąć. Ale przecież przy pisaniu używasz specjalnego kodu, upomniałem samego siebie. Tyle że wyjątkowo bystry wampir mógłby go z czasem złamać. Cóż to ma teraz za znaczenie? Ni stąd, ni zowąd poczułem nagły impuls, by spróbować przemówić Maelowi do rozsądku. Raz jeszcze uświadomiłem sobie słabości wynikające z gniewu. Musiałem to w sobie zwalczyć, podobnie jak pogardę, i postarać się, aby mnie zrozumiał. - Oto, jak było - rzekłem. - W Egipcie odnalazłem pewne rzeczy. Musicie mi jednak uwierzyć, że nie odkryłem nic ważnego. Jeżeli istnieje Królowa, Matka, jak ją nazywacie zauważcie, że nie mówię, iż ona istnieje - wyobraźcie sobie na potrzeby chwili, że jest starą, nieczułą, nie reagującą na nic istotą, która nie może już dać niczego swoim dzieciom; że od naszych prapoczątków minęło tyle stuleci, iż nikt w żadnym wypadku nie jest w stanie ich pojąć, i że to wszystko zostało dosłownie i w przenośni pogrzebane, ponieważ nie ma już dla nikogo najmniejszego znaczenia. Wyznałem o wiele więcej, niż początkowo zakładałem, i przenosiłem wzrok z jednego na drugiego, poszukując w nich zrozumienia i akceptacji moich słów. Twarz Maela zdradzała szczere, niewinne zdziwienie. Oblicze Avicusa wszelako ujawniało coś całkiem innego. Przyglądał mi się, jakby rozpaczliwie starał się powiedzieć mi wiele rzeczy naraz. Jego spojrzenie przemawiało do mnie w milczeniu, choć umysł Avicusa pozostawał przede mną zamknięty. - Wiele stuleci temu, zanim wysłano mnie do Brytanii, abym zajął swoje miejsce jako bóstwo dębu, zaprowadzono mnie przed jej oblicze - odezwał się w końcu Avicus. - Pamiętasz, że ci o tym mówiłem. - Tak - przyznałem. - Widziałem ją! - przerwał. Przeżywanie tej chwili na nowo sprawiało mu ból. - Zostałem wówczas upokorzony, zmuszono mnie, bym ukląkł i recytował z pamięci słowa przysięgi. Pamiętam, że nienawidziłem tych, co mnie wówczas otaczali. Co się jej tyczy, sądziłem, że to
posąg, ale teraz rozumiem dziwne słowa, jakie wypowiadali. A potem, kiedy otrzymałem magiczną krew, poddałem się temu cudowi. I ucałowałem jej stopy! - Jak to? Nigdy mi o tym nie mówiłeś! - zawołał Mael z wyrzutem w głosie. Wydawał się bardziej zbity z tropu i urażony niż wściekły. - Opowiedziałem ci część tej historii - odparł Avicus. - Dopiero teraz zrozumiałem to wszystko. Moja egzystencja była żałosna i tragiczna. Czy tego nie pojmujesz? - Spojrzał na mnie, potem na Maela, ton jego głosu stał się nieco delikatniejszy. - Nie rozumiesz tego, Maelu? zapytał. - Marius próbuje ci coś powiedzieć. Ścieżka przeszłości jest ścieżką bólu i cierpienia! - Ale kim oraz czym ona jest? - rzucił z irytacją Mael. W tej jednej feralnej chwili podjąłem ostateczną decyzję. Powodował mną gniew i być może popełniłem błąd, pozwalając, by mną owładnął. - Jest pierwszą z nas - odparłem w przypływie cichej wściekłości. - To prastare dzieje. Ona i jej oblubieniec, małżonek albo król, stanowią Boską Parę. To wszystko. Cóż można więcej dodać? - Widziałeś ich - rzekł Mael, jakby nic nie było w stanie powstrzymać go przed dalszym drążeniem tego tematu. - Oni istnieją i są bezpieczni - odparłem. - Słuchaj słów Avicusa. Co ci wcześniej mówił? Avicus rozpaczliwie próbował to sobie przypomnieć. Sięgał pamięcią tak daleko wstecz, że ustalił swój obecny wiek. Wreszcie znów się odezwał, tym samym spokojnym, zrównoważonym tonem co poprzednio. - Oboje zawierają w sobie nasiona, z których się wszyscy wywodzimy! - odparł. - I między innymi właśnie dlatego nie mogą zostać unicestwieni, ponieważ my wszyscy zginęlibyśmy wraz z nimi. Nie rozumiesz? - Spojrzał na Maela. - Teraz już wiem, co było przyczyną Straszliwego Ognia. Ktoś, kto pragnął nas zniszczyć, próbował spalić Boską Parę albo wystawił ich ciała na słońce. Byłem kompletnie zdruzgotany. Avicus wyjawił jeden z najściślej strzeżonych sekretów. Czy znał również drugi? Siedziałem w posępnym milczeniu. On tymczasem podniósł się z krzesła i zaczął krążyć po pokoju. Odnajdował w sobie kolejne wspomnienia. - Jak długo pozostawali w ogniu? A może przeleżeli zaledwie jeden dzień w prażących promieniach pustynnego słońca? - Odwrócił się do mnie. - Kiedy ich ujrzałem, byli biali, jak wykuci z marmuru. „Oto Boska Matka”, powiedzieli do mnie. Dotknąłem wargami jej stóp.
Kapłan obutą w sandał stopą docisnął moją twarz do jej skóry. Kiedy nastał Straszliwy Ogień, przebywałem wewnątrz dębu tak długo, że niczego już nie pamiętałem. Celowo zabiłem w sobie wszystkie wspomnienia. Zabiłem też poczucie upływu czasu. Żyłem według składanych mi comiesięcznych, krwawych ofiar i dorocznego święta Samhain. Cierpiałem głód i śniłem, tak jak mi przykazano. Odmianą było dla mnie święto Samhain, kiedy wychodziłem z dębu, by osądzać złoczyńców i przenikać w głąb serc oskarżonych, aby ostatecznie zdecydować o ich winie bądź niewinności. Ale teraz już sobie przypomniałem. Pamiętam, jak wyglądali Matka i Ojciec, gdyż ujrzałem ich oboje, zanim siłą przyciśnięto moje usta do jej stóp. I pamiętam, że była zimna. Lodowata. To było straszne. Nie chciałem tego zrobić. Przepełniały mnie trwoga i gniew. I to była trwoga dzielnego mężczyzny. Skrzywiłem się na dźwięk jego ostatnich słów. Wiedziałem, co miał na myśli. Co musi czuć dzielny wódz, świadom, że przegrywa bitwę i nie pozostaje mu już nic innego, jak umrzeć z honorem? Mael spojrzał na Avicusa ze smutkiem i współczuciem. Lecz Avicus jeszcze nie skończył. Wciąż krążył niespokojnie w tę i z powrotem, pogrążony we wspomnieniach; jego gęste, czarne włosy przesłoniły mu twarz, gdy pochylił głowę, przygnieciony brzemieniem przeszłości. Jego czarne oczy lśniły w blasku lamp, ale oblicze pozostawało czyste i szczere. - Czy to dzieło słońca czy ognia? - zapytał. - Czy ktoś uznał, że można tego dokonać? Och, to takie proste. Powinienem był o tym pamiętać. Tyle że pamięć tak rozpaczliwie stara się nas opuścić. Pamięć wie, że nie jesteśmy w stanie znieść jej towarzystwa. Pamięć potrafi zrobić z nas skończonych głupców. Posłuchaj tylko starych śmiertelników, którym nie pozostało nic prócz wspomnień z dzieciństwa. Jakże często mylą tych, co są obok nich, z ludźmi, którzy od dawna już nie żyją, a w dodatku nikt ich nie słucha. Jakże często podsłuchiwałem ich, wylewających swe najskrytsze żale. Jakże często zastanawiałem się nad długimi, potoczystymi rozmowami, jakie wiedli z duchami nawiedzającymi ich puste pokoje. Nadal milczałem. W końcu jednak Avicus spojrzał na mnie i zapytał: - Widziałeś ich, Króla i Królową. Wiesz, gdzie oni są? Odczekałem dłuższą chwilę, zanim odpowiedziałem. A kiedy już się odezwałem, moje słowa były proste i szczere: - Widziałem ich, przyznaję. I musicie mi zaufać, gdy powiem, że są bezpieczni i że nie chcecie wiedzieć, gdzie się teraz znajdują. - Przyjrzałem się im obu. - Gdybyście poznali ten sekret, być może jakieś inne wampiry pojmałyby was, aby siłą wydobyć z was prawdę i dzięki
temu dostać w swoje ręce naszego Króla i Królową. Mael patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, zanim znów przemówił: - Walczyliśmy z innymi, którzy próbowali odebrać nam Rzym. Wiesz dobrze, że tak było. Poradziliśmy sobie z nimi. Zmusiliśmy ich do odejścia. - Wiem - przyznałem. - Ale wciąż pojawiają się nowe, chrześcijańskie wampiry i jest ich coraz więcej. Są fanatycznie oddani szatanowi, wielkiemu wężowi, diabłu. I znowu tu przybędą. Będą pojawiać się raz po raz. Powracać bez końca. - Są dla nas niczym - wycedził Mael z obrzydzeniem. - Po co mieliby chcieć Świętych Rodziców? Milczałem przez chwilę. W końcu nie bez wahania postanowiłem wyznać im prawdę, jakby to było nieuniknione, jakbym nie mógł ich przed nią uchronić, i siebie również. - W porządku - rzekłem. - Skoro obaj wiecie już tak wiele, wyjaśnię wam coś jeszcze: wielu krwiopijców pragnie Świętych Rodziców. Z Dalekiego Wschodu nadchodzą ci, którzy o nich wiedzą. Oni pragną pierwotnej krwi. Wierzą w jej moc. Jest potężniejsza niż krew kogokolwiek innego. Ale Matka i Ojciec potrafią się skutecznie bronić. Niestety, złodzieje z pewnością nie zaprzestaną poszukiwań i nie zawahają się unicestwić tych, co ich ukrywają. W przeszłości miałem już do czynienia z takimi. - Żaden z nich się nie odezwał. Mówiłem więc dalej: - Uwierzcie mi, nie chcecie wiedzieć niczego więcej na temat Matki i Ojca. Nie chcecie, aby najróżniejsze szumowiny nękały was i próbowały przemocą wydobyć z was wszystko, co wiecie. Nie chcecie znać sekretów, które ktoś mógłby wydrzeć z waszych serc - wypowiadając te słowa, spojrzałem na Maela. Po chwili mówiłem dalej: - Przekleństwem jest znać Matkę i Ojca. Zapadła cisza, ale czułem, że Mael już wkrótce ją przerwie. Jego oblicze wypełniło się światłem i po chwili drżącym głosem zapytał: - Piłeś tę… pierwotną krew? - Z wolna zaczął odzyskiwać rezon. - Piłeś ją, prawda? - Zamilcz, Maelu - rzekł Avicus. To jednak nie zdało się na nic. - Piłeś ją! - warknął gniewnie Mael. - I wiesz, gdzie są ukryci Święci Rodzice. - Poderwał się z fotela. Przyskoczył do mnie i chwycił za ramiona. Z natury nie przepadam za walką fizyczną, ale w przypływie wściekłości odepchnąłem go z taką siłą, że przeleciał przez cały pokój i z impetem uderzył o ścianę. - Jak śmiesz? - wysyczałem złowieszczo. Starałem się mówić cicho, by nie zaniepokoić śmiertelników zebranych w moim domu. - Powinienem cię zabić. Świadomość, że nie żyjesz,
przepełniłaby mój umysł niezmąconym spokojem. Mógłbym porąbać cię na kawałki, których żaden mag nie zdołałby poskładać w jedną całość. Bądź przeklęty. - Cały aż dygotałem w przypływie nietypowego jak dla mnie i skrajnie upokarzającego gniewu. Spojrzał na mnie, bynajmniej nie zmieniając nastawienia, jego wola nieco tylko się oczyściła, po czym zwrócił się do mnie z przejęciem: - To ty ukrywasz Matkę i Ojca. I piłeś jej krew. Widzę to w tobie. Nie ukryjesz tego przede mną. Jak udało ci się to zataić przed wszystkimi innymi? Podniosłem się z krzesła. - Wobec tego musisz umrzeć, nieprawdaż? - powiedziałem. - Bo nie mogę dopuścić, abyś podzielił się tą wiedzą z innymi. - Ruszyłem w jego stronę. Avicus, który przyglądał się temu wszystkiemu ze zgrozą, poderwał się błyskawicznie i stanął pomiędzy nami. Mael wydobył zza pasa sztylet. I wyglądało na to, że aż rwie się do walki. - Nie, Mariusie, błagam, nie rób tego - rzekł Avicus. - Musimy się pojednać, nie możemy dłużej ciągnąć tego sporu. Nie i walcz z Maelem. Jak może zakończyć się to starcie, jeśli nie dwoma ciężko rannymi wampirami, nienawidzącymi się wzajemnie jeszcze bardziej niż dotychczas? Mael podniósł się z podłogi. Dzierżył sztylet w dłoni, gotowy do zadania ciosu. Trzymał go dość niezręcznie, chyba nie miał wprawy w posługiwaniu się bronią. Co się tyczy nadnaturalnych zdolności, wątpię, aby którykolwiek z nich w pełni zdawał sobie sprawę, jaką mocą naprawdę dysponuje. Wszystko to były oczywiście tylko moje domysły. Nie chciałem tej walki, podobnie jak Avicus, ale przeniosłem wzrok na niego i wycedziłem lodowatym tonem: - Mogę go zabić. Nie mieszaj się w to. Odstąp. - W tym właśnie sęk - rzekł Avicus. - Nie mogę tego zrobić, a zatem będziesz musiał zmierzyć się z nami dwoma, a obu naraz z pewnością nie pokonasz. Przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. Spojrzałem na Maela stojącego ze sztyletem uniesionym do ciosu. I nagle w przypływie czarnej rozpaczy podszedłem do biurka, usiadłem i ukryłem twarz w dłoniach. Pomyślałem o tamtej nocy w Antiochii, kiedy ja i Pandora unicestwiliśmy gromadę wampirów, które tak natarczywie dobijały się do naszego domu, prawiły o Mojżeszu unoszącym węża na pustyni, o tajemnicach Egiptu i tym podobnych cudownych rzeczach. Pomyślałem o całej tej krwi i ogniu, jaki później zapłonął.
Uświadomiłem sobie przy tym, że te dwie istoty, choć nie rozmawialiśmy wiele ani nie spotykaliśmy się, są moimi jedynymi towarzyszami w Rzymie. Pomyślałem o wszystkim, co naprawdę ważne. Usiłowałem przemyśleć szybko moje relacje z Maelem i Avicusem. Przyjrzałem się jednemu, potem drugiemu, aż wreszcie skierowałem wzrok ku ogrodowi. - Jestem gotów z tobą walczyć - rzekł Mael z typową dla niego zapalczywością. - I co przez to zyskasz? Myślisz, że zdołasz wydobyć tajemnicę Matki i Ojca z mojego bijącego jeszcze serca, kiedy wyrwiesz mi je z piersi? Avicus podszedł do mego biurka. Usiadł na krześle naprzeciwko i spojrzał na mnie jak klient lub przyjaciel. - Mariusie, oni są gdzieś niedaleko. Gdzieś blisko Rzymu. Wiem o tym. Wiem już od dawna. Nieraz nocami wychodziłeś na wzgórza, aby odwiedzić jakieś dziwne i odludne miejsce. Towarzyszyłem ci w tych wędrówkach za pomocą daru umysłu, zastanawiając się, co też może cię ciągnąć w tak odległe miejsca. Teraz już wiem, że udawałeś się tam, by odwiedzić Matkę i Ojca. Uważam, że wywiozłeś ich z Egiptu. Możesz mi zaufać i powierzyć swój sekret. Możesz być pewien, że twoja tajemnica będzie bezpieczna. Nie zdradzę jej nikomu, jeśli sobie tego nie życzysz. - Nie - rzekł Mael, postępując gwałtownie naprzód. - Mów albo cię zniszczę, Mariusie, a potem ja i Avicus udamy się w tamto miejsce i sami na własne oczy zobaczymy Matkę i Ojca. - Nigdy - zaoponował Avicus, po raz pierwszy okazując gniew. Pokręcił głową. - Nie bez Mariusa. Zachowujesz się nieroztropnie - upomniał Maela. - Oni potrafią się bronić - oznajmiłem lodowatym tonem. - Ostrzegam. Byłem tego świadkiem. Może pozwolą wam skosztować boskiej krwi. A może odmówią. Jeżeli odmówią, zostaniecie unicestwieni. - Przerwałem na moment, dla lepszego efektu, po czym dodałem: Niegdyś potężne bóstwo ze Wschodu przybyło do mego domu w Antiochii - oznajmiłem. Pragnęło skosztować krwi Matki. Kiedy jednak zatopiło kły w jej szyi, Święta Matka zmiażdżyła mu czaszkę i sprawiła, że od ognia z lamp płonących w sanktuarium zajęło się jego ciało i spaliło na popiół. To szczera prawda. Nie okłamywałbym was. - Westchnąłem przeciągle. Byłem już znużony przepełniającym mnie gniewem. - Teraz, kiedy już to wszystko wiecie, mogę was tam zaprowadzić, jeżeli sobie tego życzycie. - Ale piłeś jej krew - wtrącił Mael. - Jesteś bardzo zapalczywy - odparłem. - Nie słyszysz, co mówię? Ona może cię
zniszczyć. Nie potrafię powiedzieć, co zrobi. No i nie należy zapominać o Królu. Jaka będzie jego wola? Nie wiem. Niemniej, jak obiecałem, zaprowadzę was tam. Zorientowałem się, że Mael chce tam pójść. Nic nie mogło go przed tym powstrzymać, Avicus natomiast był przerażony i wstydził się własnego strachu. - Muszę tam pójść - rzekł Mael. - Byłem niegdyś jej kapłanem. Służyłem jej bóstwu w dębie. Nie mam wyboru. Po prostu muszę tam pójść. - Był mocno podekscytowany. - Muszę ją zobaczyć. Nie próbuj mnie od tego odwieść. Musisz mnie tam zabrać. Skinąłem głową. Gestem ręki poprosiłem, by zaczekali. Podszedłem do drzwi sali biesiadnej i otworzyłem je. Moi goście bawili się w najlepsze. No i dobrze. Wielu z nich powitało mnie radosnymi okrzykami, ale błyskawicznie o mnie zapomnieli. Senny niewolnik napełnił puste kubki aromatycznym winem. Wymknęliśmy się w noc we trzech i gdy skierowaliśmy się do sanktuarium, w mig się zorientowałem, że ani Mael, ani Avicus nie poruszają się tak szybko, jak by mogli, gdyby wykorzystali w pełni swoje nadnaturalne zdolności. Nakazałem im, by zwiększyli tempo, zwłaszcza że w pobliżu nie było śmiertelników, którzy mogliby nas zobaczyć, i w niedługim czasie obaj nauczyli się czerpać cichą radość z pełnego wykorzystania własnej mocy. Kiedy dotarliśmy do granitowych wrót kaplicy, pokazałem im, że nawet gromada śmiertelników nie byłaby w stanie ich otworzyć, po czym zapaliłem pochodnię i sprowadziłem ich na dół po wąskich, kamiennych schodach. - Oto wstępujecie na Świętą Ziemię - oznajmiłem, zanim jeszcze otworzyłem odrzwia. Zachowujcie się godnie, nie gadajcie po próżnicy i nie mówcie o nich tak, jakby nie mogli was usłyszeć. Obaj byli wyraźnie poruszeni tym, co miało się stać za chwilę. Otworzyłem drzwi, zapaliłem znajdującą się wewnątrz pochodnię, po czym wpuściłem ich i stanąłem przed podwyższeniem. Uniosłem żagiew w dłoni. Wszystko wyglądało idealnie, tak jak się tego spodziewałem. Królowa siedziała jak zawsze z dłońmi opartymi na udach. Enkil trwał dokładnie w tej samej pozycji. Ich oblicza, okolone przepięknie utrefionymi, czarnymi, splecionymi w warkocze włosami, były kompletnie puste, beznamiętne. Kto, widząc ich, domyśliłby się, że w tych ciałach wciąż tli się życie? - Matko i Ojcze - oznajmiłem donośnym tonem. - Przyprowadziłem dwóch gości, którzy błagali, by was ujrzeć. To Mael i Avicus. Przychodzą z należną czcią i szacunkiem.
Mael osunął się na klęczki. Zrobił to naturalnie, jak chrześcijanin. Wyciągnął obie ręce przed siebie, po czym zaczął się modlić w języku druidów. Powiedział Królowej, że jest najpiękniejsza. Opowiedział historię o starych bóstwach w pniach dębów. A później jął błagać, by zechciała podzielić się z nim swoją krwią. Avicus skrzywił się, ja zresztą chyba też. Byłem pewien, że w ciele Akaszy zaczęły zachodzić gwałtowne reakcje. A może tak mi się tylko zdawało. Wszyscy czekaliśmy w pełnym niepokoju milczeniu i ciszy. Mael wstał i zbliżył się do podwyższenia. - Moja królowo - rzekłem spokojnie. - Mael w pokorze i z należnym szacunkiem pyta cię, czy może się napić z pierwotnego źródła. Postąpił naprzód, po czym czule i śmiało zarazem nachylił się nad Królową, by wbić zęby w jej szyję. Wydawało się, że nic się nie stanie. Ze pozwoli mu na to. Jej szkliste oczy patrzyły przed siebie, jakby nie działo się nic ważnego. Dłonie wciąż trzymała na udach. I oto nagle z potworną szybkością Enkil odwrócił się, niczym drewniana kukła poruszana przez koła i tryby, po czym wyciągnął prawą rękę. Rzuciłem się naprzód, objąłem Maela ramionami i pociągnąłem go w tył, tuż pod opadającą ręką Enkila, aż pod samą ścianę. Pchnąłem go w kąt. - Zostań! - wyszeptałem. Wstałem. Enkil pozostał odwrócony, wzrok miał pusty, jakby nie dostrzegał obiektu swej wściekłości; rękę wciąż trzymał uniesioną. Ile razy, przebierając ich lub czyszcząc, dostrzegałem tę samą ospałą i beznamiętną obojętność? Tłumiąc w sobie strach, wspiąłem się na podwyższenie i zwróciłem z szacunkiem do Króla: - Błagam cię, Królu, dosyć, już jest po wszystkim - powiedziałem. Położyłem drżącą dłoń na jego wyprostowanej ręce, po czym delikatnie opuściłem ją do poprzedniej pozycji. Jego twarz wyglądała przerażająco. Następnie oparłem dłonie na jego ramionach i odwróciłem go, aby siedząc na tronie tak jak dotychczas, patrzył przed siebie, w dal. Delikatnie poprawiłem jego ciężki, złoty naszyjnik. Starannie rozprostowałem mu palce. I wygładziłem kilt. Co się tyczy Królowej, przez cały ten czas nawet nie drgnęła. Zupełnie jakby nic się nie wydarzyło, a przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki nie ujrzałem kropelek krwi na ramieniu
jej lnianej szaty. Będę musiał ją zmienić przy pierwszej nadarzającej się okazji. Był to jednak dowód, że pozwoliła na pocałunek, on natomiast się temu sprzeciwił. Cóż, to było wielce interesujące, teraz wiedziałem bowiem, że to Enkil zrzucił mnie z podwyższenia, kiedy ostatnio zapragnąłem nasycić się krwią Matki. Nie było czasu, by się nad tym zastanawiać. Musiałem wyprowadzić Maela i Avicusa z sanktuarium. Dopiero gdy na powrót znaleźliśmy się w czterech ścianach mego jasno oświetlonego gabinetu, wyładowałem na Maelu wściekłość. - Już dwa razy uratowałem twoje nędzne, nic niewarte życie - wycedziłem. - I jestem pewien, że tego pożałuję. Powinienem był pozwolić ci umrzeć tamtej nocy, kiedy Avicus zjawił się u mnie, by prosić o pomoc dla ciebie. Szczerze żałuję, że odciągnąłem cię poza zasięg ramion Króla. Szkoda, że cię nie zniszczył. Zrozum, że tobą gardzę. Nic i nikt tego nie zmieni. Jesteś popędliwy, zapalczywy, jesteś fanatykiem opętanym własnymi egoistycznymi pragnieniami. Avicus siedział ze zwieszoną nisko głową, potakując bezgłośnie. Mael natomiast stał w kącie, dotykając dłonią rękojeści sztyletu i łypiąc na mnie złowrogo. - Precz z mego domu - powiedziałem w końcu. - A jeśli pragniesz zakończyć swe nędzne życie, to, proszę, zakłóć spokój Świętych Rodziców. Bo choć są starzy i małomówni, unicestwią cię, zanim się obejrzysz. Zdołałeś się przekonać, że ich bezruch jest wyłącznie pozorny. Wiesz, jak trafić do kaplicy. - Nie zdajesz sobie sprawy z ogromu swojej zbrodni! - odrzekł Mael. - Żeby zachować coś takiego w tajemnicy! Jak śmiałeś! - Zamilcz, proszę - wtrącił Avicus. - Nie. Nie zamilknę - odparował Mael. - To ty, Mariusie, ty ukradłeś Królową Niebios i śmiesz przetrzymywać ją jak swoją własność! Zamknąłeś ją w malowanej kaplicy niczym rzymską boginię wykonaną z drewna! Jak śmiałeś uczynić coś takiego? - Głupcze - odparłem - co twoim zdaniem miałbym z nią uczynić? Łżesz w żywe oczy. Pragnąłeś tego samego, co wszyscy. Łaknąłeś jej krwi. I co chciałbyś zrobić teraz, kiedy już wiesz, gdzie ją znaleźć ? Zamierzasz ją uwolnić ? A jeśli tak, to kiedy, jak i dla kogo? - Uciszcie się, proszę - powiedział Avicus. - Maelu, błagam cię, odejdźmy już, pora pożegnać się z Mariusem. - A czciciele węża, którzy słyszeli plotki o mnie i moim sekrecie, jak myślisz, co by uczynili? - zapytałem zuchwale, zatracając się w gniewie. - Co by było, gdyby dostali ją w swoje
ręce, zdobyli jej krew i utworzyli armię o wiele potężniejszą od nas? Czy zdajesz sobie sprawę, jak na to wszystko zareagowaliby ludzie? Śmiertelnicy wystąpiliby przeciwko nam, tworząc surowe prawa i ścigając nas bez litości jak dzikie zwierzęta. Nie masz pojęcia, ile zła i cierpienia spłynęłoby na ten świat, gdyby wszyscy krwiopijcy dowiedzieli się o jej istnieniu, ty szalony, bezrozumny marzycielu! Avicus stanął przede mną i uspokajającym gestem uniósł obie ręce. Na jego twarzy malował się smutek. To mnie nie powstrzymało. Odstąpiłem na bok i stawiłem czoło furii Maela. - Wyobraź sobie innego, który znów wystawiłby ich oboje na działanie promieni słonecznych - rzuciłem - ściągając ogień na nas wszystkich, ognistą pożogę jak ta, której ofiarą padł niegdyś Avicus! Czy chciałbyś zakończyć swą ziemską wędrówkę w takich cierpieniach, z ręki innego? - Proszę, Mariusie - rzekł Avicus. - Pozwól mi go stąd zabrać. Pójdziemy już. Obiecuję, że odtąd nie będziemy ci sprawiać kłopotów. I właśnie wtedy odwróciłem się do nich plecami. Usłyszałem, jak Mael wychodzi, lecz Avicus trochę się ociągał. I nagle poczułem, że objął mnie ramieniem i delikatnie pocałował w policzek. - Idź już - powiedziałem łagodnie - zanim twój porywczy przyjaciel spróbuje pchnąć mnie sztyletem w przypływie zazdrości. - To, co nam wyjawiłeś, było naprawdę cudowne - wyszeptał. - Niech przemyśli sobie to wszystko, może z czasem jego ciasny umysł zdoła w pełni pojąć doniosłość tego, czego byliśmy świadkami. Uśmiechnąłem się. - Jeżeli o mnie chodzi, nie chciałbym nigdy więcej tego oglądać. To takie smutne. Pokiwałem głową. - Pozwól jednak, bym od czasu do czasu odwiedził cię w twoim domu - wyszeptał. - Po cichu, ma się rozumieć. Pozwól mi patrzeć w milczeniu przez okna, od strony ogrodu, gdy będziesz tworzył kolejne malowidła, to cudowne, móc oglądać cię przy pracy.
8 Lata mijały zbyt szybko. W Rzymie mówiono wyłącznie o wielkim mieście na wschodzie - Konstantynopolu. Tymczasem po Konstantynie Wielkim wciąż nie było końca wojnom imperatorów. Ataki na granice cesarstwa trwały nieprzerwanie, wymagając całej uwagi tych, którzy przyodziewali się w purpurę. Najciekawszą postacią był Julian, znany później jako Apostata, który usiłował przywrócić pogaństwo, lecz bez powodzenia. Niezależnie od swoich iluzorycznych wierzeń, był całkiem zdolnym żołnierzem; poległ jednak podczas kampanii przeciwko niepokonanym Persom, daleko od domu. Imperium wciąż było najeżdżane ze wszystkich stron - przez Gotów, Wizygotów, Germanów i Persów. Jego bogate, przepiękne miasta z teatrami, świątyniami i innymi wspaniałymi budowlami padały ofiarą plemion, które za nic miały filozofię, dobre obyczaje, poezję czy wartości wytwornego życia. Nawet Antiochia, gdzie ongiś mieszkałem z Pandorą, została złupiona przez barbarzyńców - było to dla mnie coś niewyobrażalnego, czego nie mogłem zignorować. Wydawało się, że jedynie Rzym daje skuteczny odpór tym nie - wysłowionym koszmarom, i śmiem twierdzić, że stare rody, nawet gdy domy wokół murszały i obracały się w ruinę, nieodmiennie wierzyły, iż Wieczne Miasto nigdy nie podzieli ich losu. Jeżeli chodzi o mnie, wciąż wyprawiałem uczty dla osób o wątpliwej reputacji, prowadziłem swoje zapiski i z uporem godnym lepszej sprawy tworzyłem malowidła na ścianach. Z czasem stali goście jeden po drugim zaczęli wymierać, co było dla mnie za każdym razem naprawdę ciężkim ciosem. Aby nie dać tego po sobie poznać, starałem się, aby w moim domu zawsze było mnóstwo ludzi. Krążyłem z dzbanami farby, nie zważając na śmiertelników pijących wino bądź wymiotujących w ogrodzie. Mój dom wydawał się ogarnięty szaleństwem: nieustannie paliły się w nim lampy, a goście obserwowali mnie przy pracy i wznosili toasty na moją cześć, przy wtórze muzyki grającej aż do białego rana. Początkowo sądziłem, że obecność przyglądającego mi się Avicusa będzie dla mnie krępująca, ale przyzwyczaiłem się do tego, że cichcem przeskakiwał przez mur i zakradał się do ogrodu. Przywykłem do bliskości kogoś, kto dzielił ze mną te chwile najlepiej, jak potrafił. Wciąż malowałem boginie - Wenus, Ariadnę, Herę - i stopniowo zacząłem odchodzić od koncepcji, zgodnie z którą postać Pandory stanowiła dominujący element każdego malowidła; jej
miejsce zajęli bogowie. Fascynował mnie przede wszystkim Apollo. Miałem jednak dość czasu, aby tworzyć także inne mityczne postacie, takie jak Tezeusz, Eneasz i Herkules, niekiedy zaś, poszukując inspiracji, pogrążałem się w lekturze dzieł Owidiusza, Homera czy Lukrecjusza. Kiedy indziej malowałem po prostu z wyobraźni. Zawsze jednak malowanie ogrodów stanowiło dla mnie radość i wytchnienie, czułem bowiem, że w głębi serca żyję w każdym z nich. Raz po raz na nowo pokrywałem malowidłami wszystkie ściany w całym domu, a jako że była to willa, nie zaś zamknięta rezydencja z atrium, przebywający w ogrodzie Avicus mógł obejść ją ze wszystkich stron, by podziwiać moje dokonania, ja natomiast nieustannie zachodziłem w głowę, czy to, że je ogląda, w jakikolwiek sposób wpływa na moje dzieła. Najbardziej jednak poruszała mnie świadomość, że Avicus tak wiernie mi towarzyszy. Jego milczenie wydawało się przepełnione głębokim szacunkiem. Nie było tygodnia, aby nie pojawił się i nie pozostał przez całą noc, niemal do rana. Zwykle przychodził cztery, a nawet pięć nocy z rzędu. Bywało, że częściej. Oczywiście nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy. W naszym milczeniu zawierała się pewna elegancja. I choć moi niewolnicy raz go wypatrzyli i natychmiast wszczęli alarm, czym rozdrażnili mnie do żywego, bardzo szybko położyłem temu kres. Kiedy odwiedzałem Tych, Których Należy Strzec, Avicus nie próbował mnie śledzić. Muszę przyznać, że czułem się dość swobodnie, kiedy samotnie w sanktuarium oddawałem się pasji tworzenia. Często jednak dopadała mnie melancholia, z czasem coraz bardziej dojmująca. Bywało, że siadałem w kącie za podium i Najwyższą Parą, a potem przesypiałem dzień, a nawet następną noc. Mój umysł był pusty. W niczym nie znajdowałem pocieszenia. Starałem się w ogóle nie dopuszczać do siebie myśli o cesarstwie i tym, co może się z nim stać. A potem przypominałem sobie o Avicusie, podnosiłem się, otrząsałem z odrętwienia i wracałem do miasta, by znów zabrać się do tworzenia malowideł na ścianach domu. Nie potrafię określić, ile lat upłynęło mi w ten sposób. Ważniejsze jest natomiast - i na to pragnę teraz zwrócić twą uwagę - że w opuszczonych katakumbach znów zagnieździła się gromada wampirów satanistów, które zaczęły żerować na niewinnych ludziach. Były wyjątkowo nieostrożne, wzbudzały trwogę wśród śmiertelników i sprawiały, że plotki oraz bardziej lub mniej prawdziwe opowieści o ich krwawych dokonaniach zaczęły zataczać coraz szersze kręgi. Miałem nadzieję, że Mael i Avicus unicestwią tę bandę, gdyż należące do niej wampiry były bardzo słabe i prymitywne - to nie powinno być specjalnie
trudne. Avicus jednak otworzył mi oczy na pewną kwestię, na którą powinienem był zwrócić uwagę już dużo wcześniej. - Ci czciciele szatana są zawsze bardzo młodzi - rzekł do mnie. - Nie ma wśród nich ani jednego, który zakończyłby swe śmiertelne życie dawniej niż przed trzydziestoma, czterdziestoma laty. Przybywają zawsze ze Wschodu, opowiadając o szatanie mającym być rzekomo ich przywódcą i o tym, że służąc jemu, służą Chrystusowi. - Znam tę starą historię - odrzekłem. Już miałem wrócić do malowania, jakby Avicusa nie było w pobliżu, i bynajmniej nie uczyniłbym tego z czystej złośliwości, aby okazać mu lekceważenie, lecz dlatego, że byłem kompletnie znużony wyznawcami szatana, przez których utraciłem ukochaną Pandorę. - Ale chyba sam rozumiesz, Mariusie, że to ktoś bardzo stary musi rozmyślnie wysyłać do nas tych młodych, lecz śmiertelnie groźnych emisariuszy, i to właśnie tego starego wampira musimy raz na zawsze unicestwić. - Jak zamierzacie tego dokonać? - zapytałem. - Planujemy zwabić go do Rzymu - odparł Avicus. - Przyszliśmy tu poprosić cię, byś do nas dołączył. Udaj się z nami tej nocy do katakumb i otwarcie powiedz tym młodym krwiopijcom, że mają w tobie przyjaciela. - O nie, szaleństwem byłoby sugerować coś takiego! - odrzekłem. - Nie zdajesz sobie sprawy, że oni wiedzą o Matce i Ojcu? Nie pamiętasz tego, co wam mówiłem? - Zamierzamy ich wszystkich unicestwić - powiedział Mael, stając za mną. - Ale żeby nasze działania odniosły skutek, musimy zwabić tu starego, zanim dopełnimy dzieła zniszczenia. - Chodź, Mariusie - rzekł Avicus - potrzeba nam ciebie i twej elokwencji. Przekonaj ich, że jesteś po ich stronie. Zapowiedz, że muszą ściągnąć tu swojego przywódcę, gdyż w innym razie nie pozwolisz im pozostać w mieście. Mael i ja nie mamy tak wielkiej jak ty siły przekonywania. Bądź pewien, że to nie są czcze pochlebstwa. Przez długi czas stałem z pędzlem w dłoni, zastanawiając się, czy powinienem to zrobić, aż w końcu uznałem, że jednak nie. - Nie proście mnie o to - rzekłem do Avicusa. - Sami zwabcie tę istotę do miasta. A kiedy się zjawi, dajcie mi znać. Wtedy do was przyjdę. Obiecuję. Avicus odwiedził mnie następnej nocy. - Ci wyznawcy szatana to praktycznie jeszcze dzieci - powiedział. - Tak ochoczo
rozprawiali o swoim przywódcy, bez wahania wyznali, że mieszka na pustyni, na północy Egiptu. Został ciężko poparzony przez Straszliwy Ogień, to nie ulega wątpliwości, i opowiedział im wszystko o Wielkiej Matce. Ogarnia mnie smutek na myśl, że muszą zostać unicestwieni, ale szaleją po całym mieście niczym wściekłe zwierzęta, poszukując ofiar wśród najzacniejszych śmiertelników, a tego nie możemy tolerować. - Wiem - odrzekłem półgłosem. Było mi wstyd, że zawsze pozwalałem, aby to Mael i Avicus przeganiali te istoty z Rzymu. - Czy jednak udało się wam wywabić ich przywódcę z jego kryjówki? Czy to w ogóle możliwe? - Daliśmy im mnóstwo najróżniejszych bogactw - odparł Avicus - aby tylko go tu ściągnęli. W zamian za przybycie obiecaliśmy mu naszą potężną krew, a poza tym wiemy, że potrzeba im jak najwięcej nowych kapłanów mających służyć jego diabelskiej sprawie. - Ach, tak, obiecaliście mu waszą krew. To oczywiste - odparłem. - Czemu o tym nie pomyślałem? Myślę o niej w związku z Matką i Ojcem, a nie w relacjach między nami. - Muszę przyznać, że mnie też to nie przyszło do głowy - rzekł Avicus. - To jedno z dzieci szatana oświadczyło, że ich przywódca jest tak słaby, iż nie może podźwignąć się z łoża, a istnieje tylko po to, by sycić się ofiarami i tworzyć nowych wyznawców. Rzecz jasna Mael i ja natychmiast na to przystaliśmy. Czymże musimy być dla tych dzieci, my, którzy istniejemy już od setek lat? Ponownie do tej sprawy wróciliśmy kilka miesięcy później. Tymczasem za pośrednictwem daru umysłu dowiedziałem się, że Mael zabił kilku wyznawców szatana za popełnione przez nich zbrodnie, które uznał za niebezpieczne dla nas wszystkich, a pewnej ciepłej, letniej nocy, gdy stałem w ogrodzie, spoglądając w dół na miasto, usłyszałem, że gdzieś w oddali Mael kłóci się z Avicusem, próbując przekonać go, że powinni unicestwić całą resztę. W końcu gromada wampirów została raz na zawsze zniszczona, skąpane we krwi katakumby opustoszały, a Mael i Avicus zjawili się w moim domu, by oznajmić, że w ciągu godziny w mieście mają się zjawić przybysze z Egiptu i powinniśmy przygotować się na zadanie im ostatecznego ciosu. Opuściłem mój ciepły, przytulny pokój, zabrałem najlepszą broń i tak jak obiecałem, przyłączyłem się do nich. Katakumby były tak wąskie i ciasne, że z trudem mogłem stanąć w nich wyprostowany. Wiedziałem, że niegdyś było to miejsce pochówku chrześcijan oraz punkt ich sekretnych
spotkań. Przeszliśmy mniej więcej osiemdziesiąt - dziewięćdziesiąt stóp w głąb tunelu, aż dotarliśmy do podziemnej komory, w której leżał na marach stary egipski wampir i łypał na nas gniewnie, podczas gdy jego słudzy rozglądali się niepewnie dokoła, nie znalazłszy reszty wyznawców, a jedynie popioły pozostałe po zabitych. Stary wampir musiał wiele wycierpieć. Był łysy, chudy jak patyk i sczerniały od Straszliwego Ognia. Jedynym dziełem, jakiemu się poświęcił ów krwiopijca, było tworzenie kolejnych dzieci szatana, wskutek czego nie wrócił do zdrowia jak inne wampiry, ofiary Straszliwego Ognia. W mig zorientował się, że został oszukany. Ci, których wysłał do Rzymu, odeszli na zawsze, a teraz miał przed sobą nas, patrzących na niego oskarżycielsko, krwiopijców o niewysłowionej mocy, którzy bynajmniej mu nie współczuli i za nic mieli wyznawaną przez niego wiarę. Avicus pierwszy uniósł miecz, lecz opuścił go, gdy prastara istota zakrzyknęła: - Czyż nie służymy Bogu? - Dowiesz się tego wcześniej niż ja - odparł Avicus i jednym cięciem odrąbał mu głowę. Reszta gromady nawet nie próbowała uciekać. Upadli na kolana i kolejno w milczeniu przyjęli wymierzone przez nas ciosy. A potem ogień pochłonął ciała ich wszystkich. Następnej nocy i jeszcze kolejnej powracaliśmy do katakumb we trójkę, aby zebrać szczątki i palić je na popiół, aż raz na zawsze położyliśmy kres sekcie wyznawców szatana. A przynajmniej tak się nam zdawało. Jacyż byliśmy naiwni! Nie mogę powiedzieć, że ten okropny rozdział w naszym życiu zbliżył mnie do Maela i Avicusa. Był nazbyt straszny, za bardzo sprzeczny z moją naturą i jak dla mnie o wiele za gorzki. Wróciłem do swego domu i z lubością oddałem się malowaniu. Cieszyłem się, że żaden z moich gości nigdy nie zastanawiał się, ile właściwie mam lat ani czemu się nie starzeję i wciąż wyglądam tak samo. Przecież powinienem był już dawno umrzeć. Prawda jest taka, że do mego domu przychodziło tylu gości, iż przez dłuższy czas nikt nie zawracał sobie głowy takimi sprawami. Tak czy owak, po unicestwieniu sekty satanistów bardziej niż kiedykolwiek wcześniej tęskniłem za muzyką, malowałem zaś z o wiele większą swobodą, inwencją i fantazją.
Tymczasem imperium było w coraz gorszym stanie. Zostało ostatecznie podzielone pomiędzy Wschód a Zachód. Na Zachodzie, gdzie znajdował się Rzym, królowała łacina, na Wschodzie zaś greka. Chrześcijanie także byli mocno podzieleni i wciąż się kłócili o pewne rozbieżności teologiczne. W końcu sytuacja w moim ukochanym mieście stała się nie do zniesienia. Wódz Wizygotów Alaryk zajął pobliski port w Ostii i zagroził samemu Rzymowi. Senat nie był w stanie uczynić nic, by zapobiec nadciągającej inwazji, a w całym mieście zaczęły krążyć plotki, że niewolnicy przyłączą się do najeźdźców i przypieczętują w ten sposób zgubę nas wszystkich. Wreszcie o północy Porta Salaria została otwarta. Rozległ się budzący grozę dźwięk gockich trąb. A zaraz potem hordy bezlitosnych Gotów i Scytów wdarły się do miasta, by łupić i plądrować. Wybiegłem na ulicę, by na własne oczy ujrzeć rozgrywającą się dokoła rzeź. Avicus natychmiast pojawił się u mego boku. Mknąc po dachach, widzieliśmy, że w całym mieście niewolnicy powstali przeciwko swoim panom, drzwi domów forsowano siłą, zrozpaczone ofiary usiłowały przebłagać oprawców, ofiarowując im złoto i klejnoty, lecz nie zdało się to na nic; napastnicy bez litości mordowali wszystkich, bez wyjątku, najpiękniejsze posągi ładowano na wozy i wywożono ulicami, które były dostatecznie szerokie, by mogły je pomieścić, wszędzie jak okiem sięgnąć walały się trupy, krew spływała ulicami, a płomienie, jakie się wkrótce pojawiły, zaczęły wszystko pochłaniać. Silnych i zdrowych wzięto do niewoli, aby ich później sprzedać za odpowiednią sumkę, ale rzeź trwała w najlepsze i ofiarami masakry padali pospołu młodzi i starzy, ja zaś niebawem uświadomiłem sobie, że nie jestem w stanie w żaden sposób pomóc śmiertelnikom, których obserwuję. Po powrocie do domu odkryłem ze zgrozą, że moja willa stoi w płomieniach! Moi goście poszli w niewolę albo już dawno uciekli. Moje księgi płonęły! Wszystkie moje kopie dzieł Wergiliusza, Petroniusza, Apulejusza, Cycerona, Homera, Pliniusza walały się wśród żarłocznych jęzorów ognia. Moje malowidła sczerniały i niszczały w oczach. Gryzący dym zaparł mi dech w piersiach. Ledwie zdążyłem pochwycić kilka cenniejszych zwojów. Rozpaczliwie poszukiwałem Owidiusza, którego tak kochała moja Pandora, a także dzieł wielkich tragików greckich. Avicus wyciągnął rękę, aby mi pomóc. Wziąłem jeszcze kilka zwojów, chciałem ocalić moje zapiski,
lecz właśnie w tej feralnej chwili do mego ogrodu wpadła gromada gockich wojowników, wykrzykując na całe gardło i unosząc broń do ciosu. Ja również natychmiast dobyłem miecza i poruszając się z przeraźliwą szybkością, zaatakowałem, siekąc na prawo i lewo; krzyczałem tak jak oni, a mój nadnaturalny głos ogłuszył ich i zdezorientował, dzięki czemu miałem dość czasu, aby odrąbać kilka głów i kończyn. Avicus okazał się jeszcze bardziej zacięty niż ja, a może po prostu bardziej przywykł do tego rodzaju walk, i wkrótce wszyscy napastnicy legli martwi u naszych stóp. Tymczasem ogień ogarnął cały mój dom. Zwoje, których tak uporczywie szukałem, płonęły. Nic nie można już było uczynić. Mogłem się co najwyżej modlić, aby moi niewolnicy zdołali się gdzieś skryć, w przeciwnym razie już wkrótce wpadną w ręce barbarzyńców. - Do kaplicy Tych, Których Należy Strzec - powiedziałem. - Gdzie indziej moglibyśmy się udać? I znów ruszyliśmy w drogę po dachach, omijając stojące w ogniu domu; łuny pożarów rozświetlały nocne niebo. Rzym szlochał, Rzym błagał o litość, Rzym umierał. Rzymu już nie było. Dotarliśmy bezpiecznie do sanktuarium, choć wojska Alaryka zaczęły też plądrować tereny wokół miasta. Po zejściu do chłodnej, mrocznej kaplicy czym prędzej zapaliłem lampy. Upadłem na kolana przed Akaszą, nie zważając, jak na taki gest może zareagować Avicus, i szeptem wyjawiłem jej prawdę o tragedii, która dosięgła mój doczesny dom. - Widziałaś śmierć Egiptu - rzekłem z nabożną czcią. - Widziałaś, jak staje się on rzymską prowincją. A teraz z kolei umiera Rzym. Ten, który przetrwał jedenaście stuleci, teraz odchodzi w niepamięć. Czy świat to wytrzyma? Kto będzie się opiekował tysiącami dróg i mostów, które łączyły ludzi? Kto zadba o bajeczne miasta, gdzie mężczyźni i kobiety żyli w luksusowych, bezpiecznych domach i uczyli swoje pociechy czytać, pisać i oddawać cześć najróżniejszym bóstwom z ich przebogatego panteonu? Kto da odpór tym przeklętym plugawym istotom, które nie potrafią zebrać plonów, a pola uprawne puszczają z dymem, bo jedyne, co umieją, to niszczyć? Błogosławieni Rodzice nie odpowiedzieli rzecz jasna na te pytania. Ja natomiast osunąłem się i delikatnie musnąłem dłonią stopę Akaszy. Westchnąłem głęboko. W końcu, zapominając o wszelkich formalnościach, wślizgnąłem się w kąt i usiadłem jak wycieńczone dziecko.
Avicus podszedł, by usiąść obok mnie. Ujął mnie za rękę. - A co z Maelem? - zapytałem półgłosem. - Mael jest sprytny - odrzekł Avicus. - Uwielbia walkę. Unicestwił wielu krwiopijców. Mael nigdy nie pozwoli się zranić jak tamtej nocy, dawno temu. Potrafi rozpoznać, kiedy walka jest przegrana, i umie się schować. Pozostaliśmy w kaplicy przez sześć nocy. Słyszeliśmy krzyki, płacz i szloch, kiedy grabieże i plądrowania trwały w najlepsze. W końcu jednak Alaryk wraz ze swymi wojskami opuścił Rzym, by siać chaos na terenach na południe od Rzymu. Ostatecznie pragnienie krwi zmusiło nas obu do powrotu do świata. Avicus pożegnał się ze mną i wyruszył na poszukiwanie Maela, podczas gdy ja znalazłem się na ulicy, kilka przecznic od mego domu. Natknąłem się tam na żołnierza, który konał, z włócznią wbitą w pierś. Był nieprzytomny. Wyjąłem włócznię z ciała, a wówczas jęknął cicho, po czym przyłożyłem usta do buchającej krwią rany. Na polach bitew zawsze było pełno krwi i już wkrótce zaspokoiłem głód. Położyłem martwego mężczyznę na ziemi. A potem stwierdziłem, że znów czuję pragnienie. Tym razem umierający człowiek nie wystarczy. Ruszyłem dalej, przestępując ponad gnijącymi, cuchnącymi zwłokami, mijając zgliszcza domów, aż w końcu natknąłem się na samotnego żołnierza dźwigającego na plecach zawiniątko z łupami. Zdołał dobyć miecza, lecz szybko go rozbroiłem i wgryzłem się w jego szyję. Umarł trochę za szybko, mimo to byłem zadowolony. Pozwoliłem, by osunął się na ziemię u moich stóp. I wtedy ujrzałem mój dom. Był doszczętnie zniszczony. Jakiż widok przedstawiał mój ogród, gdzie walały się trawione zgnilizną, cuchnące trupy żołnierzy! Nie ocalała ani jedna z moich ksiąg. Szlochając, uświadomiłem sobie z przerażeniem, że wszystkie zwoje egipskie, które posiadałem, także te opowiadające wczesne dzieje Matki i Ojca, przepadły w ogniu. Były tam zwoje, które zabrałem ze starej świątyni w Aleksandrii owej nocy, gdy wywiozłem Matkę i Ojca z Egiptu. Były tam zwoje mówiące o tym, jak dawno temu, w zamierzchłych czasach, zły duch wniknął do krwi Akaszy i Enkila oraz jak powstała rasa wampirów. To wszystko spłonęło. Zostały jedynie popioły. Przepadły tak jak dzieła rzymskich i greckich poetów oraz historyków. A wraz z nimi zniszczone zostały także wszystkie moje zapiski. Nie wyobrażałem sobie, że coś takiego może się w ogóle wydarzyć, i w duchu czyniłem sobie wymówki, że nie skopiowałem przynajmniej starych egipskich legend ani że nie ukryłem
ich w sanktuarium. Na jakimś targu winnym kraju mogłem ponownie nabyć dzieła Cycerona, Wergiliusza, Ksenofonta i Homera. Ale co z egipskimi legendami? Te przepadły bezpowrotnie. Zastanawiałem się, czy moja przecudowna Królowa przejmie się faktem, że jej spisane dzieje strawił ogień? A może będzie jej wszystko jedno? Wszedłem do tego, co pozostało z moich pokoi, i przyjrzałem się wciąż jeszcze widocznym malowidłom na poczerniałych ścianach. Spojrzałem w górę pomiędzy zwęglonymi belkami, które lada chwila mogły zwalić mi się na głowę. Przestępowałem sterty spalonego drewna. W końcu opuściłem miejsce, w którym żyłem przez tyle lat. Krążąc ulicami, stwierdziłem, że miasto zaczęło się już dźwigać po ciosie, jaki mu zadano. Nie wszystkie domy puszczono z dymem. Na to Rzym był o wiele za duży i miał zbyt wiele budowli z kamienia. Cóż to jednak dla mnie znaczyło, ten żałosny widok, chrześcijanie spieszący z pomocą swoim bliskim i nagie dzieci wołające rodziców, których już nie było? A zatem Rzym nie został zburzony do fundamentów? To nieistotne. Będą kolejne najazdy. Ci ludzie, którzy pozostali w mieście, usilnie starający sieje odbudować, mieli cierpieć upokorzenie i hańbę, których ja nie byłem w stanie znieść. Ponownie wróciłem do kaplicy. Zszedłem do sanktuarium, położyłem się w kącie i zamknąłem oczy, nasycony i wyczerpany. I tak właśnie miał się zacząć mój pierwszy długi sen. Odkąd zostałem nieśmiertelnym, zawsze wstawałem nocą i wykorzystywałem godziny mroku czy to na polowanie, czy na czerpanie różnorakich radości, których pragnąłem. Teraz wszelako nie zwracałem uwagi na zachodzące słońce. Stałem się podobny tobie, w twej lodowej jaskini. Zasnąłem. Wiedziałem, że jestem bezpieczny. Wiedziałem, że Ci, Których Należy Strzec, są bezpieczni. A od strony Rzymu wciąż dochodziły mnie odgłosy smutku. Stąd moje postanowienie o zapadnięciu w sen. Może zainspirowała mnie historia bóstw gaju, to, że mogły głodować przez miesiąc, a potem powstawać na przyjęcie ofiary. Nie jestem pewien. Modliłem się do Akaszy: Daj mi sen. Obdarz mnie spokojem. Ześlij na mnie bezruch. Wycisz we mnie głosy, które wciąż słyszę. Obdarz mnie spokojem. Jak długo trwał mój sen? Wiele miesięcy. W końcu zacząłem cierpieć potworny głód i śnić o krwi. Mimo to uparcie leżałem na posadzce sanktuarium, z zamkniętymi oczami. Nawet w nocy, kiedy mogłem swobodnie wędrować, dokąd tylko zechciałem, nie zwracałem uwagi na
odgłosy zewnętrznego świata. Nie mogłem znieść widoku mojego ukochanego miasta. Nie miałem dokąd pójść. I wtedy stało się coś dziwnego. Wydawało mi się, że we śnie odwiedzili mnie Mael i Avicus; namawiali mnie, abym wstał, i oferowali dla wzmocnienia swą krew. - Jesteś wygłodniały i osłabiony - rzekł Avicus. Jakiż wydawał się smutny. I jaki łagodny. Taki delikatny. - Rzym wciąż istnieje - powtarzał - mimo że panoszą się w nim barbarzyńcy. Starzy senatorowie trwają, jak zawsze, i są dla tamtych prymitywów źródłem niezłej uciechy. Chrześcijanie przygarniają nędzarzy i dają im chleb. Nic nie zdoła zniszczyć naszego miasta. Alaryk nie żyje, jakby zabiła go klątwa za czyn, jakiego się dopuścił, a jego armia odeszła dawno temu. Czy te słowa przyniosły mi pociechę? Nie wiem. Nie mogłem sobie pozwolić na przebudzenie. Nie mogłem otworzyć oczu. Chciałem po prostu leżeć w bezruchu i samotności. Odeszli. Nie mogli uczynić nic więcej. Odnosiłem wrażenie, że przychodzili po wielekroć i że widywałem ich w świetle lampy, a oni mówili do mnie, ale to wszystko wydawało mi się tylko nic nie znaczącym, sennym majakiem. Minęły miesiące, potem lata. Czułem w członkach dziwną lekkość i tylko dar umysłu przybierał na sile. Wtedy też doświadczyłem dziwnej wizji. Ujrzałem siebie, leżącego w ramionach przepięknej Egipcjanki o czarnych włosach. Tą kobietą była Akasza, pocieszała mnie, mówiła, żebym zasnął, zapewniała, że nic nie może mi się stać, że nawet nie będę odczuwał pragnienia, ponieważ piłem jej krew. Nie byłem taki jak inne wampiry. Mogłem się wygłodzić, a potem ponownie powstać. Nie musiałem obawiać się fatalnej słabości. Znajdowaliśmy się w przepięknej komnacie z jedwabnymi draperiami. Leżeliśmy na łożu udrapowanym jedwabiem tak delikatnym, że wydawał się wręcz prześwitujący. Widziałem złote kolumny z liśćmi lotosu u zwieńczeń. Czułem pod sobą miękkie poduszki. Przede wszystkim jednak czułem mą pocieszycielkę, która trzymała mnie mocno i ogrzewając, nakazywała mi zasnąć. Po bardzo długiej chwili wstałem, wyszedłem do ogrodu i stwierdziłem, że tak, to ten sam ogród, który malowałem, lecz ukazany w całej doskonałości; odwróciłem się, usiłując dostrzec tańczące nimfy, te jednak były dla mnie zbyt szybkie. Znikły, zanim zdążyłem je zobaczyć, a dobiegający z oddali śpiew był zbyt subtelny, abym mógł go usłyszeć. Tak. Zasnąć.
W końcu boska czerń spowiła mój umysł do tego stopnia, że nie mogła jej przeniknąć żadna myśl. Wiedziałem, że Akasza wciąż mnie trzyma, ponieważ czułem na swoim ciele dotyk jej ramion. Wargami delikatnie przylgnęła do mego policzka. To wszystko, co wiedziałem. Lata mijały. I mijały. Wreszcie ni stąd, ni zowąd otworzyłem oczy. Ogarnął mnie gwałtowny niepokój, a wraz z nim świadomość, że jestem żywą istotą posiadającą głowę, nogi i ręce. Nie poruszyłem się, lecz wpatrywałem w ciemność i nagle usłyszałem odgłos szybkich kroków, a potem na krótko oślepiło mnie silne światło. Rozległ się głos. To był Avicus. - Chodź z nami, Mariusie - powiedział. Próbowałem się podnieść, ale nie mogłem tego zrobić. Nie byłem w stanie unieść rąk. Nie ruszaj się, powiedziałem sobie w duchu, i dobrze się zastanów. Przemyśl dokładnie wszystko, co się wydarzyło. Avicus raz jeszcze stanął przede mną, trzymając w dłoni niedużą lampę oliwną. Miał na sobie wytworną tunikę oraz gockie spodnie. Mael stanął przy nim, podobnie ubrany, jasne włosy miał zaczesane do tyłu i starannie utrefione, z jego oblicza znikła wszelka wrogość. - Odchodzimy stąd, Mariusie - rzekł Mael; miał szczere spojrzenie. - Chodź z nami. Przerwij ten sen umarłych i pójdź. Avicus przyklęknął na jedno kolano i postawił za mną lampę, aby blask nie raził mnie w oczy. - Wyruszamy do Konstantynopola. Mamy własną galerę z niewolnikami, pilotem i dobrze opłaconymi służącymi, którzy nie będą zadawać niezręcznych pytań na temat naszego nocnego trybu życia. Musisz pójść z nami. Nie ma powodu, abyś miał tu zostać. - Musimy ruszać - rzucił Mael. - Czy wiesz, jak długo tu leżałeś? - Pół wieku - odparłem zduszonym szeptem - a w tym czasie Rzym został ponownie spustoszony. Avicus pokręcił głową. - Znacznie dłużej, stary przyjacielu - powiedział. - Nie potrafię stwierdzić, ile razy próbowaliśmy cię obudzić, Mariusie. Imperium na zachodzie faktycznie już nie istnieje. - Wybierz się z nami do Konstantynopola - rzekł Mael. - To najbogatsze i najwspanialsze
miasto świata. - Napij się mojej krwi - zaproponował Avicus i uniósł rękę, aby rozerwać sobie przegub i nasycić mnie krwią. - Nie możemy cię tutaj zostawić. - Nie - odrzekłem. - Pozwólcie, że sam wstanę. - Zastanawiałem się, czy mnie usłyszeli, tak cicho brzmiał mój szept. Podźwignąłem się powoli na łokciach, usiadłem, po czym podniosłem się na kolana, aż w końcu mozolnie wstałem. Zakręciło mi się w głowie. Moja promienna Akasza, siedząca w bezruchu na tronie, tępym, niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń. Król nie zmienił się ani odrobinę. Mimo to oboje pokrywała warstewka kurzu, mnie zaś wydało się niewyobrażalną zbrodnią, że mogło dojść do podobnego zaniedbania. Zwiędłe kwiaty w wazonach wyglądały jak wiechcie słomy. Ale kogóż mogłem o to obwiniać? Nie bez wahania podszedłem do podwyższenia. A potem zamknąłem oczy. Poczułem, że Avicus chwyta mnie, jakbym lada chwila miał upaść. - Puść mnie, proszę - wyszeptałem. - Tylko na moment. Muszę się pomodlić i podziękować za wsparcie, jakie otrzymywałem podczas snu. Wkrótce do was dołączę. - I postanawiając w duchu, że utrzymam się na nogach, ponownie zamknąłem oczy. W jednej chwili w moim umyśle pojawiła się wizja przedstawiająca mnie samego na wielkim, wytwornym łożu, w bajecznym pałacu, oraz Akaszę, moją Królową, obejmującą mnie czule. Ujrzałem jedwabne draperie, falujące leciutko na wietrze. To nie była moja wizja. To znaczy nie pochodziła ode mnie. Raczej została mi dana i natychmiast się zorientowałem, że mogła pochodzić wyłącznie od niej. Znów otworzyłem oczy i spojrzałem na jej twarde, doskonałe oblicze. Z całą pewnością kobieta mniej urodziwa nie przetrwałaby tak długo. Żaden krwiopijca nigdy nie miał dość odwagi, by podnieść na nią rękę. Nikomu dotąd nie udało się jej unicestwić. I nikomu się to nigdy nie uda. Wtem coś zmąciło moje myśli. Avicus i Mael wciąż byli w pobliżu. - Pójdę z wami - rzekłem do nich - ale teraz musicie zostawić mnie tu samego. Zaczekajcie na mnie na górze. Wreszcie usłuchali. Usłyszałem ich kroki, gdy wchodzili po schodach. Zaraz potem wspiąłem się na podwyższenie i raz jeszcze nachyliłem się nad moją Królową, z szacunkiem i czcią, jak zawsze odważnie, a następnie złożyłem na jej szyi pocałunek, który mógł oznaczać moją śmierć.
W sanktuarium panował spokój. Błogosławiona Para pozostawała w bezruchu. Enkil nie uniósł ręki, aby mnie uderzyć. Ciało Akaszy wciąż było sztywne i nieruchome. Szybko zatopiłem w nim zęby. Chłeptałem gęstą krew potężnymi łykami najszybciej, jak mogłem, i znów doświadczyłem wizji ogrodu skąpanego w promieniach słońca, cudownego miejsca, pełnego kwitnących drzew i róż, gdzie każda roślina stanowi element cesarskiego wzorca. Ujrzałem sypialnię i złote kolumny. Wydawało mi się, że usłyszałem również szept: Mariusie. Poczułem, jak moją duszę przepełnia duma i niewysłowiona radość. Usłyszałem to raz jeszcze, niczym echo rozbrzmiewające wewnątrz pałacu pełnego jedwabnych draperii. Światło w ogrodzie pojaśniało. Wtem przy wtórze gwałtownego pulsowania pojąłem, że nie mogę już wypić więcej. Wycofałem się. Odsunąłem od mojej Królowej. Zobaczyłem, jak małe ranki zamykają się i znikają. Przywarłem do nich ustami i całowałem przez dłuższą chwilę. Klęcząc z pochyloną głową, podziękowałem jej z całego serca. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to ona ochraniała mnie we śnie. Wiedziałem, że tak było. Wiedziałem również, że to ona była odpowiedzialna za moje przebudzenie. Avicus i Mael nigdy nie poradziliby sobie bez jej boskiej interwencji. Należała do mnie w większym stopniu, niż kiedy opuściliśmy Egipt. Była moją Królową. Wreszcie odstąpiłem od niej, potężny, z czystym, przenikliwym spojrzeniem, gotowy do zamorskiej podróży. Miałem wszak Maela i Avicusa - pomogą mi umieścić i zabezpieczyć ciała Boskich Rodziców w kamiennych sarkofagach. Wiedziałem, że podczas wielu długich nocy podczas rejsu zdążę należycie opłakać moją piękną Italię, ukochaną Italię, która była już bezpowrotnie stracona.
9 W następne noce nie mogłem się oprzeć pokusie, aby odwiedzić Rzym, choć Avicus i Mael próbowali mi to odradzić. Sądzili, że nie wiem, jak długo spałem, ale ja wiedziałem upłynęło prawie sto lat. Odkryłem, że wspaniałe budowle, wzniesione na chwałę imperium, popadły w ruinę, zagnieździły się w nich zwierzęta lub plądrowali je ci, którzy przychodzili po dobrej jakości kamień. Olbrzymie posągi zwalono i leżały teraz wśród chwastów. Moja dawna ulica zmieniła się nie do poznania. Liczba mieszkańców Rzymu zmniejszyła się do zaledwie kilku tysięcy dusz. Chrześcijanie zajmowali się swoimi współwyznawcami, a ich poświęcenie było doprawdy inspirujące. Jako że wśród najeźdźców byli też chrześcijanie, wiele kościołów ocalało. Biskup Rzymu próbował bronić ich przed dowódcami i związał się mocno z Konstantynopolem, miastem, które władało zarówno Wschodem, jak i Zachodem. Co się wszelako tyczy kilku starych rodów, które pozostały, spotykały je nie kończące się upokorzenia, gdy usiłowały służyć swoim nowym barbarzyńskim panom i łudziły się, że zdołają nauczyć prymitywnych Gotów i Wandalów ogłady, wpajając im miłość do literatury oraz szacunek do rzymskich praw. Ponownie zacząłem się zastanawiać nad oporem chrześcijan, który zdawał się sycić tą katastrofą, tak jak wcześniej sycił się prześladowaniami i funkcjonował w najlepsze w latach pokoju. Zastanawiałem się nad uporem i wytrwałością starych patrycjuszy, którzy, jak już wspomniałem, nie wycofali się z życia publicznego, lecz najlepiej jak mogli starali się kultywować dawne wartości. Wszędzie widać było barbarzyńców z wąsami i w prostych, prymitywnych spodniach, z przetłuszczonymi, sterczącymi na wszystkie strony włosami. Było wśród nich wielu arian odprawiających inne rytuały niż „ortodoksyjni” katoliccy bracia i siostry. Kim byli? Gotami, Wizygotami, Alemanami, Hunami? Niektórych nie potrafiłem rozpoznać. A władca tego wielkiego państwa nie rezydował w Rzymie, lecz w Rawennie, na północy. Odkryłem przy tym także nowe gniazdo wampirów satanistów, w zapomnianych katakumbach w mieście, gdzie ci plugawi wyznawcy diabła odprawiali ceremonie ku czci wielkiego węża, a następnie wyruszali na łowy, żerując na niewinnych i łajdakach pospołu. Avicusa i Maela zdumiało pojawienie się tych nowych zelotów, ale byli nimi do tego
stopnia znużeni, że postanowili zostawić ich w spokoju. Kiedy tak wędrowałem przez zrujnowane ulice, pośród pustych domów, owi zeloci przez cały czas mnie szpiegowali. Gardziłem nimi. Budzili we mnie obrzydzenie. Mimo to nie uważałem, by mogli stanowić jakiekolwiek zagrożenie. W czasie mej dobrowolnej głodówki znacznie okrzepłem i urosłem w siłę. W moich żyłach płynęła krew Akaszy. Jakże się pomyliłem co do tych wampirów satanistów, och, jak bardzo byłem w błędzie! Ale o tym w swoim czasie. Pozwól, bym powrócił teraz do nocy, kiedy wędrowałem wśród ruin cywilizacji klasycznej. Wbrew temu, co można by sądzić, nie czułem się wcale rozgoryczony. Krew Akaszy nie tylko przydała mi fizycznej mocy, lecz również oczyściła mój umysł, wzmocniła zdolność koncentracji; teraz potrafiłem wychwytywać to, co było naprawdę ważne, odrzucając to, co miałkie i błahe. Rzym coraz bardziej podupadał, z każdym dniem było coraz gorzej. Liczyłem na Konstantynopol, spodziewając się, że zachowano tam wszystko, co nazywałem cywilizacją, i nie mogłem się już doczekać podróży, w jaką miałem niebawem wyruszyć. Nadszedł czas, by z pomocą Avicusa i Maela rozpocząć ostatnie przygotowania. Pomogli mi starannie owinąć ciała Boskiej Pary bandażami jak mumie i z szacunkiem, dostojnie złożyć je do granitowych sarkofagów, których nie zdołałoby otworzyć nawet kilku działających wespół śmiertelników - tylko ja to uczyniłem w przeszłości i ja to powtórzę w przyszłości za każdym razem, gdy konieczne będzie przeniesienie Boskich Rodziców w inne miejsce. Kiedy owijałem bandażem twarz Akaszy, zamknęła oczy. Podobnie Enkil. Cóż za osobliwy, choć krótkotrwały przejaw świadomości. Aż przeszył mnie dreszcz. Mimo to wypełniłem swe obowiązki, niczym stary Egipcjanin owijający bandażami ciało zmarłego faraona w Domu Umarłych. W końcu Mael i Avicus udali się wraz ze mną do Ostii, portu, z którego mieliśmy wypłynąć. Umieściliśmy Boskich Rodziców w ładowni statku. Co się tyczy niewolników zakupionych przez Maela i Avicusa, wywarli na mnie bardzo dobre wrażenie, dobrani indywidualnie, podobnie jak galernicy, którzy wiedzieli, że za swój trud zyskają na Wschodzie wolność i sutą zapłatę. Miał nam również towarzyszyć oddział żołnierzy, uzbrojonych po zęby, dobrze
wyszkolonych i kompetentnych, którzy byli gotowi w trudzie i znoju zarobić na swój żołd. Zaimponował mi kapitan statku, Rzymianin i chrześcijanin, niejaki Klement, człowiek bystry i pełen polotu, który w trakcie tej długiej podróży miał podtrzymywać w pozostałych wiarę w otrzymanie wynegocjowanych wynagrodzeń. Sam statek był największą galerą, jaką kiedykolwiek widziałem, z olbrzymim, kolorowym żaglem i masywną, niedostępną dla nieuprawnionych kajutą zawierającą trzy długie skrzynie wykonane ze spiżu i żelaza, w których mieliśmy przesypiać dni ja, Mael i Avicus. Owe skrzynie, podobnie jak sarkofagi, były tak ciężkie, że nawet grupa ludzi nie zdołałaby ich unieść, a ich ewentualne otwarcie sprawiłoby im nie lada kłopot. Wreszcie wszystko było już gotowe i uzbrojeni po zęby na wypadek spotkania z piratami wypłynęliśmy nocą i skierowaliśmy się wzdłuż wybrzeża. Dzięki naszemu wyostrzonemu, wampirzemu wzrokowi chroniliśmy statek przed wpłynięciem na skały. Jak można się było spodziewać, to przeraziło zarówno załogę, jak, żołnierzy, jako że w owych czasach statki poruszały się niemal wyłącznie za dnia. Pływanie nocą było zbyt niebezpieczne, ponieważ nie było widać wybrzeża ani podwodnych skał, o które można było uszkodzić kadłub. Choć dysponowano najlepszymi mapami, a nawigatorzy znali swój fach, wciąż istniało spore ryzyko, że po zmroku wydarzy się jakaś tragiczna w skutkach katastrofa. Odwróciliśmy tę sytuację, nie zważając na dawne zwyczaje, i za dnia nasz statek kotwiczył w porcie, podczas gdy ci, którzy nam służyli, cieszyli się atrakcjami tego czy innego miasta. Odpowiadało to zarówno niewolnikom, jak i żołnierzom i z każdym dniem byli nam coraz bardziej oddani - kapitan zaś trzymał wszystko w ryzach, z rzadka tylko schodząc na ląd. Po przebudzeniu i opuszczeniu naszej kabiny zawsze zastawaliśmy służbę w dobrym humorze, muzykanci przygrywali żołnierzom przy blasku księżyca, Klement zaś z lubością raczył się trunkami. Nikt z nich nie podejrzewał, że możemy być kimś innym niż trzema ekscentrycznymi, zamożnymi patrycjuszami. Któregoś razu, podsłuchując ich rozmowy, zorientowałem się, że przyrównują nas do Magów z Dalekiego Wschodu, Trzech Królów, którzy przybyli do Dzieciątka Jezus, by oddać Mu pokłon i przekazać dary, i to szczerze mnie rozbawiło. Nasz jedyny problem był dość absurdalny. Musieliśmy prosić, aby posiłki przynoszono nam do kajuty, a następnie wyrzucaliśmy je przez okno, wprost do morza. To wywoływało w nas śmiech, choć mnie wydawało się niezręczne i niegodne.
Od czasu do czasu spędzaliśmy noc przy brzegu, aby się posilić. Nasz wiek sprawiał, że byliśmy w tej kwestii wyjątkowo zręczni i sprawni. Mogliśmy co prawda głodować przez cały rejs, jednak nie zdecydowaliśmy się na to. Co się tyczy naszych towarzyszy, ich bliskość stanowiła dla mnie temat głębszych przemyśleń. Nigdy jeszcze nie żyłem równie blisko śmiertelników. Godzinami rozmawiałem z kapitanem i żołnierzami i czerpałem z tych rozmów wiele radości. Najbardziej ciągnęło mnie do kapitana Klementa. Uwielbiałem jego historie o młodości spędzonej na pokładach statków kupieckich na Morzu Śródziemnym, bawił mnie opowieściami o portach, które odwiedzał - niektóre z owych miejsc poznałem setki lat przed nim inne natomiast były mi nie znane. Kiedy słuchałem Klementa, smutek w okamgnieniu mnie opuszczał. Postrzegałem świat jego oczami, poznawałem nadzieje, jakie w sobie skrywał. Nie mogłem się doczekać, kiedy w końcu dotrzemy do Konstantynopola, gdzie będzie mógł nazwać mnie otwarcie swym przyjacielem. Nastąpiła jeszcze jedna ważna zmiana. Stałem się bowiem bliskim przyjacielem zarówno Avicusa, jak i Maela. Wiele nocy spędziliśmy wspólnie w kajucie, przy pełnych kielichach wina, rozmawiając o tym, co się wydarzyło w Italii, oraz innych sprawach. Avicus był bystry, tak jak się spodziewałem, żądny wiedzy i chłonny lektury, przez stulecia zdołał poznać łacinę i grekę. Wielu jednak rzeczy nie rozumiał, rzeczy, które wiązały się z moim światem i jego dawnymi urokami. Miał ze sobą dzieła Tacyta, Liwiusza, Lukiana oraz biografie spisane po grecku przez Plutarcha, lecz nie pojmował ich znaczenia. Spędziłem wiele radosnych godzin, czytając mu na głos i tłumacząc, jak należy interpretować dany tekst. Wiedziałem, że chłonął te informacje jak gąbka. Pragnął poznać świat. Mael nie podzielał jego upodobań, ale też nie próbował się temu sprzeciwiać, tak jak niegdyś. Słuchał, o czym dyskutowaliśmy, i być może uszczknął z tego coś dla siebie. Było dla mnie oczywiste, że ci dwaj - Avicus i Mael - przetrwali jako krwiopijcy dzięki sobie nawzajem. Jeżeli chodzi o mnie, lubiłem rolę nauczyciela i radowało mnie, gdy mogłem podywagować z Plutarchem, tak jakby był w kajucie wraz ze mną, albo w podobnym tonie komentować Tacyta. Avicus i Mael z czasem zbledli, urośli w siłę. Obaj mieli za sobą chwile zwątpienia i załamania.
- To widok ciebie, śpiącego w sanktuarium - rzekł Mael bez cienia wrogości powstrzymał mnie przed zejściem do jakiegoś piwnicznego pomieszczenia i zapadnięciem w równie głęboki sen. Czułem, że nigdy bym się nie obudził, a Avicus, mój wierny Avicus, nie pozwoliłby mi odejść. Kiedy Avicus zmęczył się światem i nie mógł trwać dalej, to Mael powstrzymał go przed zapadnięciem w fatalny sen. Obaj bardzo przejmowali się moim stanem, a w ciągu długich dziesięcioleci, kiedy leżałem, nie reagując na ich błagania, zbytnio się lękali Boskich Rodziców, aby położyć przed nimi kwiaty, zapalić kadzidła czy w jakikolwiek inny sposób ozdobić sanktuarium. - Obawialiśmy się gwałtownej reakcji z ich strony - rzekł Avicus. - Nawet jedno spojrzenie na ich oblicza przepełniało nas zgrozą. Pokiwałem głową. - Boscy Rodzice - rzekłem - nigdy nie okazywali, że tego potrzebują. To moja inicjatywa. Być może ciemność jest im równie miła jak światło lamp. Spójrzcie, jak teraz śpią, owinięci bandażami, w swoich trumnach, leżąc obok siebie w ładowni. Wizje, jakich doświadczyłem, przydały mi odwagi, choć nigdy o nich nie wspominałem ani nie chełpiłem się, że piłem świętą krew. Przez cały rejs dręczyła mnie złowroga myśl, że statek może zostać zaatakowany za dnia lub w nocy i że Boscy Rodzice znajdą się na dnie morza. Była to tak straszliwa perspektywa, że woleliśmy o niej nie rozmawiać. Zawsze jednak, gdy o niej wspominałem, żałowałem, że nie wybraliśmy bezpieczniejszej drogi, szlakiem lądowym. Wreszcie którejś nocy uświadomiłem sobie straszliwą prawdę, a mianowicie, że w razie jakiejś katastrofy ja mógłbym podźwignąć się z morskich odmętów, ale Ci, Których Należy Strzec, nie. Co by się stało z Boskimi Rodzicami w tajemniczym miejscu, gdzieś na dnie morza? Te myśli doprowadzały mnie do szaleństwa. Zwalczyłem w sobie udrękę. Kontynuowałem miłe rozmowy z moimi towarzyszami, wyszedłem na pokład, wodziłem wzrokiem po srebrzystej powierzchni morza i mentalnie przesłałem falę miłości Pandorze. Na razie nie podzielałem entuzjazmu Avicusa i Maela zachwycających się Bizancjum. Dawno temu mieszkałem w Antiochii, ta zaś była miastem Wschodu, lecz pozostającym pod olbrzymim wpływem Zachodu, i porzuciłem ją, by powrócić do Rzymu, sam byłem bowiem dzieckiem Zachodu. A teraz zmierzaliśmy prosto do wschodniej stolicy.
Obawiałem się, czy w jej niespożytej witalności nie odnajdę tylko tego, czego nie byłem w stanie przyjąć. Musisz zrozumieć jedno: z punktu widzenia Rzymianina Wschód, czyli tereny Azji Mniejszej i Persji, zawsze był podejrzany, z uwagi na tamtejsze zamiłowanie do luksusu, przepychu i ogólną zniewieściałość. Jak wielu Rzymian wierzyłem, że to Persja zmiękczyła Aleksandra Wielkiego, a tym samym wywarła zgubny wpływ na kulturę grecką. Z kolei kultura grecka ze swoimi perskimi wpływami zmiękczyła Rzym. Naturalnie wraz z tym złagodzeniem nastąpił olbrzymi rozkwit kultury i sztuki. Rzymianie przyjęli grecką wiedzę z wielką skwapliwością. Oczywiście nie powiedziałem o tym Avicusowi i Maelowi. Nie chciałem zdusić w nich entuzjazmu wobec potężnej domeny imperatora Wschodu. Wreszcie nasz długi rejs dobiegł końca, gdy któregoś wieczoru wpłynęliśmy na roziskrzone wody morza Marmara. Ujrzawszy w oddali blanki Konstantynopola rozpalone milionem pochodni, po raz pierwszy pojąłem ogrom chwały półwyspu, który tak dawno temu upodobał sobie Konstantyn. Nasz statek wolno wpłynął do przepięknej zatoki. To mnie wybrano, abym użył swojej „magii” wobec urzędników portowych, żeby załatwić wszelkie formalności i zyskać na czasie. Musieliśmy znaleźć dla siebie jakieś lokum, zanim zabierzemy z pokładu nasz cenny ładunek, sarkofagi szacownych przodków sprowadzone, by mogli spocząć w ojczystej ziemi. Rzecz jasna musieliśmy poznać odpowiedź na podstawowe, acz prozaiczne pytania w rodzaju tego, gdzie znajdziemy kogoś, kto pomoże nam wyszukać odpowiednie miejsce do zamieszkania. Wielu śmiertelników odwiedziło nas na statku, by ochoczo służyć pomocą i dobrą radą. Wszystko zależało od złota i daru zaklęcia, ja zaś nie miałem najmniejszych problemów ani z jednym, ani z drugim. Niebawem zeszliśmy na brzeg, gotowi odkryć i zbadać to legendarne miejsce, do którego Bóg skierował Konstantyna z poleceniem, aby wzniósł najwspanialsze miasto na świecie. Nie mogę powiedzieć, że doznałem tej nocy rozczarowania. Pierwszym zaskoczeniem był dla nas fakt, że kupcy z Konstantynopola musieli wieszać przed swoimi kramami i składami zapalone pochodnie, dzięki czemu ulice były pięknie oświetlone. Natychmiast zorientowaliśmy się, że jest tu mnóstwo pięknych i wielkich kościołów do zbadania. Miasto liczyło około miliona mieszkańców, ja zaś wyczułem ów wigor, którego zabrakło Rzymowi. Udałem się szybko, prowadząc ze sobą moich dwóch zgodnych towarzyszy, na wielki,
otwarty plac zwany Augusteum, skąd mogłem rzucić okiem na Hagia Sophia - świątynię Mądrości Bożej - i inne przepiękne budowle, między innymi publiczne termy Zeuxipposa, ozdobione olśniewającymi, pogańskimi posągami, przywiezionymi tu z wielu różnych miast na całym świecie. Z ochotą wyruszyłbym we wszystkie strony jednocześnie. Oto bowiem miałem przed sobą hipodrom, gdzie za dnia tysiące widzów oglądały wyścigi rydwanów - podówczas najpopularniejszą rozrywkę dla gawiedzi - oraz ogromny kompleks pałacu cesarskiego, do którego z łatwością mogliśmy się zakraść niepostrzeżenie. Z placu tego wiodła na zachód szeroka ulica, tworząca główną arterię miasta, poprzecinana kolejnymi placami i łączącymi się z nią niezliczonymi przecznicami. Mael i Avicus szli za mną bez słowa sprzeciwu, gdy prowadziłem ich to tu, to tam, a następnie do wnętrza Hagia Sophia. Zatrzymaliśmy się wśród jej monumentalnych murów, pod wielką, zapierającą dech w piersiach kopułą. Urzekło mnie piękno tej świątyni, jej łuki i mozaiki przedstawiające Justyniana i Teodorę, skrzące się w blasku niezliczonych lamp. Następne noce stanowiły nie kończący się ciąg niewysłowionych przygód. Moich towarzyszy mogły one znużyć, ale nie mnie. Niebawem zakradłem się na dwór cesarski i wykorzystując swój spryt oraz szybkość, zwiedziłem cały pałac. Na dobre i na złe znalazłem się w mieście, które rozkwitało w najlepsze, i już wkrótce miałem poczuć zalety życia w otoczeniu niezliczonego mrowia ludzkich dusz. W następnych tygodniach kupiliśmy dla siebie wspaniały dom - nieźle ufortyfikowany, z całkowicie zamkniętym, otoczonym murem ogrodem. Pod mozaikową posadzką zbudowaliśmy dla siebie sekretną, bezpieczną kryptę. Co się tyczy Boskich Rodziców, uparłem się, że należy ich ukryć w pewnej odległości od miasta. Sporo już słyszałem o zamieszkach w Konstantynopolu i chciałem, aby kaplica była bezpieczna. Jednakże poza miastem nie odkryłem żadnych starych krypt ani grobowców, podobnych do tego starego, etruskiego, pod Rzymem, który wykorzystywałem przez tyle lat. W końcu nie pozostało mi nic innego, jak tylko zbudować sanktuarium pod naszym domem. To wytrącało mnie z równowagi. W Antiochii i w Rzymie sam wybudowałem kaplicę, tutaj musiałem polegać na innych. Wreszcie zacząłem realizować swój złożony i sprytny plan. Opracowałem ciąg nakładających się na siebie tuneli wiodących w głąb ziemi i prowadzących do wielkiego pomieszczenia; aby tam dotrzeć, należało pokonać całe mnóstwo zakrętów, to w lewo,
to w prawo. W regularnych odstępach zamontowałem ciężkie, spiżowe odrzwia zamykane na masywne rygle i sztaby. Potężna kamienna płyta zasłaniająca wejście do tego labiryntu krętych korytarzy nie tylko została przemyślnie zamaskowana pod postacią fragmentu mozaiki zdobiącej posadzkę, ale też była tak ciężka, że nie podźwignęłoby jej nawet kilku działających wspólnymi siłami śmiertelników. Nawet żelazne uchwyty były tak liczne i wykonane w tak misterny sposób, że wyglądały jak elementy ozdób widniejących na posadzce. Mael i Avicus uznali, że to wszystko jest trochę przesadzone. Spodobało im się wszelako, gdy kazałem pokryć ściany kaplicy złotymi mozaikami podobnymi do tych, jakie widywałem we wszystkich świątyniach, a podłogę wyłożyć płytami z najszlachetniejszego marmuru. Dla Królewskiej Pary przygotowano szeroki, wytworny tron z kutego złota. U sklepienia zawieszono na łańcuchach masywne lampy. Mógłbyś zapytać, jak dokonano tego wszystkiego, nie ujawniając sekretu naszej podziemnej komory? Czy wymordowałem wszystkich, którzy współpracowali przy tworzeniu tej kaplicy? Nie. Dzięki darowi umysłu zmąciłem myśli tych, którzy wykonywali najcięższe prace, niekiedy zaś wystarczyło zwyczajnie założyć im opaski na oczy, na co niewolnicy, a niekiedy także artyści nie mogli się skarżyć. Wzmianki o „kochankach i oblubieńcach” usuwały w cień obiekcje większości śmiertelników. Dla pozostałych przekonującym argumentem były pieniądze. Wreszcie nadeszła noc, kiedy musiałem przenieść Królewską Parę do kaplicy. Avicus i Mael z rozbrajającą szczerością wyznali, że ich zdaniem powinienem to zrobić sam. Nie zaoponowałem. Niczym potężny Anioł Śmierci przeniosłem najpierw jeden, potem drugi sarkofag do nowo wybudowanej kaplicy, po czym ułożyłem je obok siebie. Na początek zdjąłem bandaże z ciała Akaszy, trzymając ją w ramionach i klęcząc na podłodze. Miała zamknięte oczy. I nagle je otworzyła: patrzyła gdzieś w dal, poza mną, jej wyraz twarzy był beznamiętny i niewzruszony, tak jak dotychczas. Wydaje mi się, że poczułem wówczas bolesne i gorzkie rozczarowanie. Mimo wszystko starałem się zatuszować owo nieprzyjemne wrażenie. Modliłem się szeptem, usuwając kolejne pasma bandaży, a następnie przeniosłem ją, moją milczącą oblubienicę, i usadowiłem na tronie. Tam też spoczęła, w pomiętych i niekompletnych szatach, jak zawsze patrząca przed siebie niewidzącym wzrokiem. Zająłem się Enkilem. On również otworzył oczy, gdy usunąłem bandaże z jego twarzy. Nie ośmieliłem się wypowiedzieć do niego na głos ani słowa. Podniosłem go - okazał się nieco bardziej elastyczny niż Akasza, a na dodatek całkiem lekki - po czym posadziłem na tronie,
obok Królowej. Minęło kilka nocy, zanim skompletowałem ich ubiór, ale wszystko musiało wyglądać idealnie, tak jak to miałem wryte głęboko w pamięć, egipskie szaty w najlepszym gatunku, a do tego nowe, ciekawe klejnoty, które specjalnie dla nich wyszukałem. Konstantynopol był pełen takich luksusów i rzemieślników parających się ich wytwarzaniem. Wszystkim tym zajmowałem się osobiście, bez większych trudności, przez cały czas modląc się z nabożną czcią i uniżeniem. Wreszcie kaplica, jeżeli chodzi o piękno, przewyższyła tę pierwszą, wybudowaną przeze mnie w Antiochii, a także tę drugą, znajdującą się za murami Rzymu. Rozstawiłem wewnątrz niej kosze koksowe, w których chciałem zapalić kadzidła i wonności, a wiszące u sklepienia lampy wypełniłem słodko pachnącą oliwą. Dopiero gdy się z tym uporałem, powróciłem do myśli o nowym mieście oraz do kwestii, czy Akasza i Enkil są naprawdę bezpieczni. Byłem bardzo niespokojny. Uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie znam tego miasta. Byłem zbyt zajęty. Chciałem nadal odwiedzać świątynie i sycić się urokami stolicy, nie wiedziałem wszelako, czy byliśmy tam jedynymi wampirami. Wydawało się to dość wątpliwe. Bądź co bądź na świecie istnieli inni krwiopijcy. Czemu nie mieliby się zjawić w tym najpiękniejszym mieście świata? Co się tyczy greckich wpływów w Konstantynopolu, nie spodobały mi się one. Wstydzę się do tego przyznać, ale taka jest prawda. Nie podobało mi się, że mieszkańcy posługiwali się greką, miast łaciny, choć sam znałem ten język bardzo dobrze. Nie znalazły też mego uznania liczne chrześcijańskie klasztory otoczone aurą mistycyzmu, który zdawał się przynależeć raczej do mądrości Orientu niż Zachodu. Sztuka, widoczna niemal na każdym kroku, robiła wrażenie, ale wydawała się nie powiązana z klasyczną sztuką Grecji i Rzymu. Nowe posągi przedstawiały mężczyzn jako krępe, prymitywne stworzenia z okrągłymi głowami. Ich oczy były wyłupiaste, twarze pozbawione wyrazu. Postacie na ikonach lub świętych obrazach, które stały się wówczas bardzo popularne, były stylizowane, na twarzach malował się gniew. Nawet olśniewające mozaiki przedstawiające Justyniana i Teodorę - postaci w długich szatach - wydawały się sztywne i nierzeczywiste, daleko im było do klasycznego piękna, zgodnego ze standardami, których ja sam nigdy nie zdołałem sobie przyswoić. Było to piękne i wspaniale miejsce, ale nie umiałem się w nim odnaleźć. Wyczuwałem
coś odpychającego i plugawego w gigantycznym cesarskim pałacu pełnym eunuchów i niewolników. Kiedy się tam zakradłem, by zwiedzić salę tronową, komnaty audiencyjne, olśniewające kaplice, olbrzymie jadalnie i liczne sypialnie, dostrzegłem całe mnóstwo perskich zapożyczeń i naleciałości, które zawsze wzbudzały we mnie niesmak i obrzydzenie. Mieszkańcy miasta potrafili walczyć z sobą na ulicach pod pretekstem rozbieżności co do wyniku wyścigu rydwanów na hipodromie albo wszczynać zamieszki religijne i mordować się za drobne różnice na tle wyznaniowym. Prawdę mówiąc, te nie kończące się religijne spory w moim odczuciu graniczyły z szaleństwem. A różnice doktrynalne sprawiały, że w całym imperium niemal bez przerwy wrzało. Co się tyczy kłopotów na granicach, utrzymywały się one nieprzerwanie, tak jak za czasów cezarów. Persowie wciąż zagrażali Wschodowi, a najazdom barbarzyńców, którzy zalewali imperium od zachodu, nie było końca. Jako że w głębi duszy zawsze pragnąłem ocalenia cesarstwa, w tym mieście czułem się nieswojo. Na wszystko patrzyłem podejrzliwie i z ogromnym niesmakiem. Często odwiedzałem Hagia Sophia, by podziwiać ogromną kopułę, która, zdawałoby się, bez żadnych wsporników unosiła się w powietrzu. W tej olbrzymiej świątyni udało się uchwycić coś ulotnego i wzniosłego zarazem, co zdołałoby skłonić do ukorzenia się nawet najbardziej dumne dusze. Avicus i Mael byli w tym nowym mieście całkiem szczęśliwi. Obaj zgodnie postanowili, że to ja będę ich przywódcą, i kiedy wieczorem odwiedzałem targowisko, na którym kupowałem książki, Avicus zwykle mi towarzyszył, a potem domagał się, bym czytał mu na głos zdobyte dzieła. Udało mi się dobrze urządzić nasz dom; wynająłem też rzemieślników, aby pokryli ściany malowidłami. Wolałem nie zatracać się ponownie w malowaniu ogrodów, kiedy zaś rozmyślałem o mojej utraconej Pandorze, udręka, którą odczuwałem, była tym bardziej dojmująca. Prawdę mówiąc, szukałem Pandory. Opowiedziałem Avicusowi i Maelowi kilka mniej istotnych historii, o nocach, które spędziłem u jej boku, głównie jednak koncentrowałem się na moich uczuciach względem niej, na tym, jak bardzo ją kochałem, aby właśnie taki jej obraz zapisał się w ich myślach i żeby byli w stanie podtrzymać w sobie tę wizję. Gdyby Pandora wędrowała tymi ulicami i napotkała moich kompanów, może zdołałaby mentalnie odebrać od nich ukryte przesłanie, że jestem tu i że rozpaczliwie, całym sercem pragnę, by do mnie
powróciła. Od razu zacząłem ponownie gromadzić bibliotekę, nabywając zwoje całymi skrzyniami i przeglądając je w wolnych chwilach. Znalazłem dla siebie wygodne biurko i zacząłem pisać neutralny, bezosobowy dziennik moich przygód, używając kodu, który wymyśliłem dawno temu. Przebywaliśmy w Konstantynopolu niecałe sześć miesięcy, kiedy po raz pierwszy wyczuliśmy, że inni krwiopijcy zaczynają podchodzić pod nasz dom. Usłyszeliśmy ich wczesnym rankiem. Zjawili się najwyraźniej po to, aby z pomocą daru umysłu dowiedzieć się jak najwięcej na nasz temat, po czym odeszli. - Czemu tak długo zwlekali? - rzuciłem z emfazą. - Obserwowali nas i badali. - Może właśnie to jest przyczyną - rzekł Avicus - że nie napotkaliśmy tu wyznawców szatana. Być może faktycznie tak było, ci bowiem, którzy nas szpiegowali, nie należeli do sekty wyznawców diabła. Potrafiliśmy to stwierdzić na podstawie fragmentu mentalnych obrazów, które wychwyciliśmy z umysłów tamtych. W końcu zjawili się wczesnym wieczorem i w nader uprzejmy sposób poprosili, byśmy poszli z nimi odwiedzić ich władczynię. Wyszedłem z naszego domu, by ich powitać, i ujrzałem przed sobą dwóch bardzo bladych, lecz urodziwych chłopców. Nie mogli mieć więcej niż trzynaście lat, kiedy zostali stworzeni, mieli bardzo bystre i czyste, ciemne oczy oraz krótkie, czarne, kręcone włosy. Nosili długie, orientalne szaty z najlepszego, zdobionego materiału z czerwonymi i złotymi lamówkami. Tuniki, które mieli pod spodem, wykonano z jedwabiu. Do tego włożyli misterne pantofle i wiele pierścieni z drogimi klejnotami. Dwaj śmiertelnicy, którzy trzymali dla nich pochodnie, wyglądali na prostych, choć drogich perskich niewolników. Jeden z promiennych młodych krwiopijców wcisnął mi do rąk nieduży zwój, który natychmiast rozwinąłem, by pogrążyć się w lekturze przepięknie napisanych greckich słów. „Przyjętym zwyczajem jest przed rozpoczęciem łowów w moim mieście poproszenie mnie pierwej o zgodę”, napisano. „Przybądźcie do mego pałacu. Zapraszam. Eudoksja”. Nie zważałem na styl tego zaproszenia. Nie powiem, że mnie to zdziwiło, niemniej jednak nadarzała się okazja, by porozmawiać z innymi krwiopijcami, którzy nie byli fanatycznymi czcicielami węża, a to przytrafiało się nam po raz pierwszy.
Pozwól, że w tym miejscu nadmienię, iż przez te wszystkie lata, odkąd stałem się krwiopijcą, nigdy nie spotkałem wampirów równie pięknych, eleganckich i uroczych jak ci chłopcy. Bez wątpienia wśród czcicieli szatana byli młodzieńcy o równie urodziwych twarzach i niewinnych oczach, ale - o czym już wcześniej wspominałem, to nie ja, lecz Avicus i Mael przeganiali ich lub unicestwiali. Poza tym wszyscy oni byli zepsuci i przesiąknięci fanatyzmem. Tu mieliśmy do czynienia z czymś innym. Ci chłopcy wydawali się nieskończenie bardziej interesujący z uwagi na ich nienaganne zachowanie, elegancję i ubiór oraz odwagę, z jaką na mnie patrzyli. Co się tyczy imienia Eudoksja - bardziej niż lęk wzbudziło ono moje zainteresowanie. - Pozwólcie mi pójść z wami - powiedziałem. Chłopcy gestami dali mi jednak do zrozumienia, że Avicus i Mael także mają mi towarzyszyć. - A to dlaczego? - zapytałem nieufnie. Moi kompani wszelako odparli, że też chcą iść. - Ilu was jest? - zwróciłem się do chłopców. - Eudoksja odpowie na wszystkie pytania - odrzekł chłopiec, który wręczył mi zwój. Proszę, chodźcie z nami i o nic więcej nie pytajcie. Eudoksja słyszała o was już od jakiegoś czasu. Wędrowaliśmy pod eskortą długo poprzez labirynt ulic, aż w końcu dotarliśmy do dzielnicy jeszcze zamożniejszej i wytworniejszej niż ta, gdzie sami mieszkaliśmy, i do domu o wiele większego niż nasz. Tradycyjny, surowy, kamienny fronton skrywał z pewnością wewnętrzny ogród i pełne przepychu pokoje. Przez cały czas młodzi krwiopijcy starannie kamuflowali swoje myśli, ale zdołałem odkryć - być może dlatego, że tego chcieli - iż nazywają się Asfar i Raszid. Dwaj śmiertelni słudzy wpuścili nas do domu i wprowadzili do olbrzymiej komnaty udekorowanej złotem. Wokół nas paliły się pochodnie, a pośrodku pokoju, na złoconej sofie z jedwabnymi fioletowymi poduszkami leżała przepiękna wampirzyca o gęstych, czarnych, kręconych włosach, długich i ozdobionych perłami, przyodziana w szatę z adamaszku, pod którą nosiła tunikę z najwykwintniejszego jedwabiu. Twarz miała drobną, owalną i bliską doskonałości - przynajmniej w moim mniemaniu, mimo iż nie przypominała Pandory, która była dla mnie uosobieniem ideału. Oczy miała duże i
okrągłe. Usta doskonale uróżowane, a zapach, jaki roztaczała, był z pewnością dziełem perskiego maga, mającym na celu doprowadzić nas do ekstazy. Na gustownej, wyłożonej mozaiką posadzce w starym stylu sprzed dobrych pięciu wieków, na której smukła grecka bogini i muskularni bogowie igrali w najlepsze, stały liczne krzesła i sofy. Na ścianach wokoło dostrzegłem podobne wizerunki, choć nieco prymitywne, z kolei znacznie bardziej ozdobne kolumny musiały pochodzić z późniejszego okresu. Co się tyczy skóry wampirzycy, była ona idealnie biała, odarta do cna z człowieczeństwa, tak bardzo, że na ten widok aż przeszył mnie dreszcz. Lecz wyraz jej twarzy, podkreślony ciepłym uśmiechem, był serdeczny i pełen nie skrywanego zaciekawienia. Uniosła wzrok i spojrzała na mnie, wciąż podpierając się na łokciu - całe jej przedramię ozdobione było bransoletami. - Mariusie - rzekła, używając wytwornej, doskonałej łaciny; głos miała równie piękny jak twarz - czytasz w wizerunkach na mojej posadzce i ścianach jak w otwartej księdze. - Wybacz mi - powiedziałem. - Skoro jednak pokój jest tak gustownie udekorowany, uznałem, że będzie to uprzejmym gestem z mojej strony. - Tęsknisz za starym Rzymem - dodała - albo za Atenami, lub może za Antiochią, gdzie niegdyś mieszkałeś. Była niesamowitą wampirzycą. Wyłuskała te informacje na mój temat z najgłębszych pokładów mojej pamięci. Zablokowałem swój umysł. Nie mogłem jednak zablokować serca. - Jestem Eudoksja - powiedziała. - Chciałabym powiedzieć, że witam was w Konstantynopolu, ale to moje miasto i wasza obecność tutaj nie jest mile widziana. - Czy nie moglibyśmy dojść jakoś do porozumienia? - zapytałem. - Mamy za sobą długą i żmudną podróż. Miasto jest ogromne. Wykonała nieznaczny gest i śmiertelni słudzy opuścili komnatę. Pozostali jedynie Asfar i Raszid, jakby czekali na jej rozkazy. Starałem się dociec, czy w tym domu są jeszcze inni krwiopijcy, ale nie mogłem tego uczynić, tak by nie zorientowała się, co robię, więc nawet zbytnio się nie wysilałem. - Usiądźcie wszyscy, bardzo proszę - rzekła. Na to zaproszenie dwaj piękni chłopcy podsunęli sofy bliżej, abyśmy mogli się swobodnie rozgościć. Natychmiast zapytałem, czy mogę skorzystać z krzesła. Avicus i Mael niepewnym
szeptem zrobili to samo. Naszym prośbom stało się zadość. Usiedliśmy. - Stary Rzymianin - powiedziała z promiennym uśmiechem. - Gardzisz sofą, wolisz raczej krzesło. Zaśmiałem się dyskretnie. Wtem jakiś nieodparty impuls nakazał mi spojrzeć na Avicusa. Zauważyłem, że tamten patrzył na ową olśniewającą wampirzycę, jakby sam Kupidyn przed chwilą przeszył mu serce strzałą. Jeżeli chodzi o Maela, ten łypał na nią równie złowrogo jak wiele stuleci temu, jeszcze w Rzymie, spoglądał na mnie. - Nie martw się o przyjaciół - rzekła nagle Eudoksja, czym kompletnie mnie zaskoczyła. Są wobec ciebie lojalni i podążą za tobą, jakąkolwiek podejmiesz decyzję. Teraz musimy porozmawiać, ty i ja. Zrozum, że choć to wielkie miasto i jest w nim dość krwi dla wielu takich jak my, często zjawiają się tu wędrowni krwiopijcy i naszym zadaniem jest ich stąd przepędzać. - Czy jesteśmy włóczęgami? - spytałem łagodnym tonem. Mimo woli lustrowałem jej oblicze, zaokrąglony podbródek z niewielkim dołeczkiem i delikatne, drobne policzki. Wyglądało na to, że jako śmiertelniczka przeżyła niewiele więcej wiosen niż tamci dwaj chłopcy. Co się tyczy jej oczu, były czarne jak smoła, ozdobione firankami rzęs tak gęstych i czarnych, że można by przypuszczać, iż malowała się jak Egipcjanka, choć w rzeczywistości w ogóle nie miała makijażu. To spostrzeżenie przywiodło mi na myśl Akaszę i w przypływie paniki spróbowałem oczyścić umysł. Cóż uczyniłem, sprowadzając tu Tych, Których Należy Strzec? Powinienem był pozostać w ruinach Rzymu. Teraz jednak nie wolno mi było o tym myśleć. Spojrzałem na Eudoksję. Od rozbłysków niezliczonych klejnotów zdobiących jej szatę i długich, jaskrawych paznokci, od których dłuższe i barwniejsze były tylko paznokcie Akaszy, przed oczami zaczęły mi latać maleńkie powidoki, ponownie jednak zebrałem w sobie siły i spróbowałem wedrzeć się do jej umysłu. Uśmiechnęła się do mnie słodko, po czym rzekła: - Mariusie, zbyt długo posiadam w swych żyłach mroczną krew, abyś zdołał dokonać tego, czego właśnie próbujesz, niemniej jednak powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć. - Czy mogę zwracać się do ciebie po imieniu, jakim się przedstawiłaś? - zapytałem. - Zrobiłam to właśnie po to - odparła. - Tylko dlatego wyjawiłam wam swoje imię. Ale powiem ci jedno: oczekuję z twojej strony absolutnej szczerości, w przeciwnym razie nie będę was tolerować w moim królestwie. Nagle poczułem falę gniewu emanującą ze strony Maela. Posłałem mu ostrzegawcze
spojrzenie i raz jeszcze dostrzegłem wyraz kompletnego oddania i zaślepienia na twarzy Avicusa. Nagle uświadomiłem sobie, że Avicus prawdopodobnie nigdy nie widział takiej wampirzycy. Młode wampirzyce z sekt szatana były brudne i zaniedbane, a oto tutaj, na przepięknej otomanie leżała kobieta, która wyglądała jak cesarzowa Bizancjum. W rzeczy samej tak właśnie postrzegała siebie ta istota. Uśmiechnęła się, jakby wszystkie te myśli były dla niej czytelne, i delikatnym ruchem ręki odprawiła Asfara oraz Raszida. Potem powoli, spokojnie otaksowała wzrokiem moich dwóch towarzyszy, jakby wydobywała z ich umysłów wszystkie sensowne myśli, jakie ostatnio przyszły im do głowy. Wciąż się jej przyglądałem, perłom we włosach, sznurom pereł zwieszających się na jej szyi i klejnotom zdobiącym zarówno palce dłoni, jak i stóp. W końcu na mnie spojrzała, a jej oblicze ponownie rozpromienił uśmiech, który sprawił, że cała niemal pojaśniała. - Jeżeli udzielę wam zezwolenia na pobyt - a wcale nie jestem pewna, czy tego chcę będziecie musieli okazać lojalność wobec mnie, w razie gdyby inni usiłowali zerwać zawarty przez nas pokój. Nigdy nie będzie wam wolno zjednoczyć się z nimi przeciwko mnie. Będziecie musieli zachować Konstantynopol wyłącznie dla nas. - A co byś zrobiła, gdybyśmy nie zechcieli okazać ci lojalności? - zapytał Mael z typowym dla niego rozdrażnieniem. Wciąż na mnie patrzyła, przez dłuższą chwilę, jakby chciała go w ten sposób poniżyć, po czym gwałtownie przeniosła wzrok na Maela. - Co mogę uczynić - zwróciła się do niego - abyś się uciszył, zanim znów powiesz coś głupiego? - I ponownie skierowała wzrok na mnie. - Powiem to jasno. Wiem, że jesteście w posiadaniu Matki i Ojca. Wiem, że sprowadziliście ich tutaj, aby zapewnić im bezpieczeństwo, i że są teraz w sekretnej kaplicy pod waszym domem. To, co usłyszałem, kompletnie mnie oszołomiło i zdezorientowało. Poczułem falę smutku. Znów nie zdołałem dochować tajemnicy. Nawet dawno temu w Antiochii nie udało mi się tego dokonać. Czy już zawsze tak będzie? Czy tak było mi pisane? Jak mogłem temu zaradzić? Co miałem uczynić? - Nie wycofuj się tak szybko, Mariusie - rzekła Eudoksja. - Napiłam się krwi Matki w Egipcie, na wiele stuleci przed tym, jak ją stamtąd wywiozłeś. To oświadczenie wprawiło mnie w jeszcze głębszą konsternację. A jednak zawierało w
sobie osobliwą obietnicę. W mrocznej otchłani mojej duszy pojawiło się maleńkie światełko. Nagle poczułem przepełniającą mnie, cudowną ekscytację. Oto miałem przed sobą tę, która rozumiała wszystko, co miało jakikolwiek związek z pradawnymi tajemnicami, podobnie jak niegdyś Pandora. Ta istota o delikatnym obliczu i wytwornej mowie była ulepiona z innej gliny niż Avicus i Mael; jakaż wydawała mi się łagodna i zrównoważona. - Opowiem ci moją historię, Mariusie, jeżeli tego chcesz - powiedziała. - Zawsze byłam światową wampirzycą, nigdy nie pociągała mnie stara religia krwawych bogów Egiptu. Zanim się narodziłeś, ja już od trzystu lat miałam w swoich żyłach mroczną krew. Mimo to powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć. Nie ulega wątpliwości, że to pytania skłaniają cię do wędrowania po świecie. - Tak - przyznałem. - Rzeczywiście, kierują mną pytania i nazbyt często zadawałem je w kompletnej ciszy lub, jak przed wiekami, otrzymywałem od śmiertelników odpowiedzi, które musiałem potem łączyć w jedną całość niczym kawałki starego papirusu. Łaknę wiedzy. Łaknę tego, co zamierzasz mi wyjawić. Skinęła głową, najwyraźniej to, co usłyszała, w pełni ją usatysfakcjonowało. - Niektórzy z nas nie wymagają dogłębnego zrozumienia - powiedziała. - Czy ty tego pragniesz? Potrafię wejrzeć w twoje myśli, lecz to stanowi dla mnie zagadkę. Czy potrzeba ci zrozumienia? Poczułem się zakłopotany. Czy potrzeba mi zrozumienia, powtórzyłem ukradkiem w myślach. Czy Avicus albo Mael mnie rozumieli? Nie, raczej nie. Ale kiedyś, dawno temu Matka mnie zrozumiała. Czy aby na pewno? Całkiem możliwe, że kiedy się w niej zakochałem, to ja rozumiałem ją. - Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie - odrzekłem półgłosem. - Chyba zacząłem lubić samotność. Wydaje mi się, że będąc śmiertelnikiem, uwielbiałem ją. Byłem wędrowcem. Czemu jednak o to pytasz? - Ponieważ ja nie wymagam zrozumienia - odparła i po raz pierwszy do jej głosu wkradł się lodowaty chłód. - Jeżeli jednak sobie zażyczysz, opowiem ci o moim życiu. - Bardzo chciałbym usłyszeć twoją historię - rzuciłem. Byłem całkowicie zaślepiony. Znowu pomyślałem o mojej pięknej Pandorze. Oto miałem przed sobą tę niezrównaną kobietę, która posiadała te same przymioty. Pragnąłem jej słuchać, a dla bezpieczeństwa nas wszystkich było sprawą kluczową, abym
to zrobił. Jak jednak miałem poradzić sobie z niepokornym Maelem i najwyraźniej zauroczonym Avicusem? Natychmiast przejęła ode mnie tę myśl, rzuciła Avicusowi łagodne spojrzenie, po czym długo i ze spokojem przyglądała się rozwścieczonemu Maelowi. - Byłeś kapłanem w Galii - powiedziała do niego łagodnym tonem - a jednak zachowujesz się jak urodzony wojownik. Pragniesz mnie unicestwić. I zrobiłbyś to. Dlaczego? - Nie szanuję twojej pozycji w tym mieście - odparł Mael, siląc się na równie beznamiętny ton. - Kim dla mnie jesteś? Powiadasz, że zawsze miałaś za nic dawną religię. A ja ją szanowałem. Avicus również. I szczycimy się tym. - Wszyscy pragniemy tego samego - odrzekła. Uśmiechnęła się, ukazując kły. Pragniemy dogodnego miejsca do polowania, takiego, gdzie nie będzie tłoku. Nie przepadamy za satanistami, bo ci mnożą się na potęgę, są kompletnie niezrównoważeni i sieją zamęt w świecie śmiertelników. Moja władza opiera się na wcześniejszych triumfach. To coś więcej niż przyzwyczajenie. Gdybyśmy zawarli pokój… - Przerwała, po czym wzruszyła ramionami i rozłożyła je szeroko. Nagle Avicus wtrącił się do rozmowy. - Marius wypowiada się w imieniu nas wszystkich - oznajmił. - Mariusie, zawrzyj, proszę, pokój z Eudoksją. - Oferujemy ci naszą lojalność i oddanie - rzekłem - jako że zależy nam na tym samym, o czym przed chwilą wspomniałaś. Pragnę jednak rozmowy z tobą. Chciałbym wiedzieć, ilu jest tu obecnie krwiopijców. Co się tyczy twojej historii, pozwól, że powtórzę, iż chciałbym ją poznać. Nasze historie to jedno, czym możemy się wymieniać. Tak. Chcę poznać twoją. Podniosła się z gracją z sofy i okazało się, że jest wyższa, niż sądziłem. Jak na kobietę miała dość szerokie ramiona i szła sztywno wyprostowana, a jej bose stopy nie wywoływały nawet najcichszego dźwięku. - Przejdźcie do mej biblioteki - rzekła, prowadząc nas do sąsiedniej komnaty. - Tam będzie nam się znacznie lepiej rozmawiało, zaręczam. - Gęste, czarne włosy opadały jej na plecy, jednak mimo ciężaru pereł i wytwornej szaty poruszała się wyjątkowo miękko i z gracją. Biblioteka była olbrzymia, z półkami na zwoje i kodeksy, czyli oprawione i zszyte woluminy, takie jak dzisiejsze księgi. Tu i ówdzie stały fotele, kilka ustawiono pośrodku pokoju, były tu również dwie wygodne sofy i biurka, przy których można było pracować.
Złote lampy z uwagi na bogactwo ornamentów musiały moim zdaniem pochodzić z Persji, choć rzecz jasna nie miałem co do tego pewności. Dywany rozłożone na podłodze były na pewno perskie. Nie mogłem się mylić. Oczywiście w chwili, kiedy ujrzałem księgi, ogarnęła mnie niewysłowiona radość. Tak to już ze mną jest. Przypomniałem sobie bibliotekę w starym Egipcie, gdzie znalazłem Starszego, który wystawił Matkę i Ojca na działanie palących promieni słońca. Z księgami czułem się bezpieczny, co naturalnie bywa złudnym i z gruntu fałszywym przekonaniem. Pomyślałem o tym wszystkim, co utraciłem podczas pierwszego oblężenia Rzymu. Mimowolnie zastanawiałem się, dzieła których greckich i rzymskich autorów zdołały się tu zachować. Chrześcijanie bowiem, choć byli życzliwsi dla starożytnych, niż się obecnie sądzi, nie zawsze mieli szacunek dla dawnych ksiąg i pism. - Masz wygłodniały wzrok - powiedziała - choć twój umysł jest teraz zamknięty. Wiem, że pragnąłbyś oddać się lekturze. Zapraszam. Czuj się tu swobodnie. Przyślij swoich skrybów, niechaj skopiują, co zechcesz. Ale, ale, trochę za bardzo się pospieszyłam, nieprawdaż? Musimy porozmawiać. Musimy się przekonać, czy zdołamy dojść do porozumienia. Nie wiem, czy to możliwe. - Odwróciła się i spojrzała na Avicusa. - A ty, który jesteś stary, który otrzymałeś dar krwi w Egipcie, dopiero od niedawna uczysz się kochać królestwo liter. To dziwne, że zajęło ci to aż tyle czasu. Wyczułem jego ogromne podniecenie i delikatne zmieszanie. - Uczę się - powiedział. - Marius mnie uczy. - I nagle jego policzki zapłonęły rumieńcem. Co do Maela, mogłem jedynie odnotować jego cichy gniew i zrozumiałem, że do tej pory on sam był sprawcą swoich nieszczęść, teraz wszelako, na jego oczach działo się coś, na co nie miał wpływu, a co mogło stać się dlań przyczyną nieopisanego bólu i cierpienia. Naturalnie ubolewałem, że żaden z nich nie zdołał zachować swoich myśli w sekrecie. Dawno temu w Rzymie, kiedy próbowałem ich odnaleźć, spisywali się pod tym względem znacznie lepiej. - Usiądźcie - rzekła Eudoksja - i pozwólcie, bym wyjawiła wam swoją historię. Zasiedliśmy na krzesłach, ustawiając je niemal jedno przy drugim, a Eudoksja cicho, prawie szeptem zaczęła snuć swoją opowieść.
10 - Moje śmiertelne życie nie jest szczególnie ważne - powiedziała - ale przybliżę je wam pokrótce. Pochodzę z dobrej, greckiej rodziny, należącej do pierwszej fali osadników, którzy przybyli z Aten do Aleksandrii, aby uczynić ją wielkim miastem, jakim pragnął je widzieć Aleksander, zakładając je trzysta lat przed narodzeniem Chrystusa. Dorastałam jako typowa dziewczyna z greckiej rodziny, pod ścisłą kuratelą, nigdy nie wychodziłam z domu. Mimo to nauczyłam się czytać i pisać, ponieważ ojciec chciał, abym mogła pisać do niego listy, kiedy już wyjdę za mąż; sądził też, że mogłabym później czytać poezję moim dzieciom. Kochałam go za to, choć nikt inny nie darzył go takim uczuciem, i z pasją zabrałam się do nauki, zaniedbując wszystko inne. Bardzo szybko zaaranżowano moje małżeństwo. Nie miałam jeszcze piętnastu lat, kiedy zaczęto o tym mówić, a ja, przyznam szczerze, cieszyłam się na tę myśl, ponieważ widziałam mego przyszłego męża i uznałam, że jest bardzo intrygujący i nieco dziwny. Zastanawiałam się, czy ślub z nim będzie dla mnie początkiem całkiem nowego życia, o wiele bardziej interesującego niż to, które wiodłam w domu. Moja biologiczna matka umarła, a macochy nie znosiłam. Chciałam się wynieść z domu. Przerwała na chwilę, a ja naturalnie zacząłem kalkulować. Była ode mnie o wiele starsza, dwukrotnie sama o tym wspomniała, i właśnie dlatego wydawała się tak doskonała. Czas dokonał swego dzieła, co było widać na jej twarzy, podobnie jak na mojej. Obserwowała mnie i wahała się przez moment, ale zaraz dodała: - Na miesiąc przed zaślubinami nocą zostałam porwana wprost z mego łoża i zaniesiona do mrocznego, cuchnącego miejsca, po czym ciśnięto mnie w kąt, na kamienną posadzkę, gdzie kuląc się, czekałam, aż mężczyźni, którzy mnie tam zawlekli, skończą się kłócić o należną każdemu z nich zapłatę. Spodziewałam się, że mnie zabiją. Wiedziałam, że za to, co mnie spotkało, odpowiedzialna jest moja macocha. I wtedy zjawił się tam wysoki, chudy mężczyzna o gęstych, czarnych włosach i twarzy oraz dłoniach białych niczym księżyc w pełni, który zamordował wszystkich tych ludzi, ciskając nimi o ściany bez najmniejszej, zdawałoby się, trudności, ostatniego zaś przyciągnął do siebie i przywarł ustami do jego szyi, jakby chłeptał krew, albo może pożerał jego ciało. Pomyślałam, że tracę zmysły. Kiedy upuścił ciało, mężczyzna o bladej twarzy zdał sobie sprawę, że na niego patrzę. Nie miałam na sobie nic, prócz podartej i brudnej koszuli nocnej, która ledwie przesłaniała moje wdzięki. Mimo to odważnie się podniosłam, by stanąć z nim twarzą w twarz.
„Kobieta” - rzekł. Nigdy tego nie zapomnę. Powiedział „kobieta”, jakby to było coś niezwykłego. - Czasami bywa - wtrąciłem. Uśmiechnęła się do mnie wyrozumiale. I kontynuowała swą opowieść. - Po tej uwadze zaśmiał się dziwnie, a potem rzucił się na mnie. Po raz drugi sądziłam, że zostanę zabita. Ale on uczynił mnie wampirzycą. Nie było żadnego specjalnego rytuału, żadnych wzniosłych słów, niczego. Po prostu to zrobił, bez chwili wahania. Potem zdarł z jednego z mężczyzn tunikę i sandały, przebrał mnie, skądinąd dość nieudolnie, za chłopca i przez resztę nocy wspólnie polowaliśmy po całym mieście. Traktował mnie surowo i brutalnie, popychając i boleśnie szturchając, a jego nauki nie były wolne od upokarzających słów. Przed świtem zabrał mnie do swego osobliwego domu. Nie mieścił się on w elitarnej, greckiej dzielnicy, gdzie dorastałam, wtedy jednak tego nie wiedziałam. Prawdę mówiąc, wcześniej ani razu nie wyszłam za próg domu ojca. Moje pierwsze doświadczenia na ulicach miasta były dla mnie czymś nowym i porywającym. W pewnej chwili zostałam przerzucona przez wysoki mur otaczający dwupiętrowy dom, a następnie opuszczona na ziemię na rozległym, pustym podwórzu. Dom był jednym, wielkim, choć nieuporządkowanym skarbcem. W każdym pokoju znajdowały się nieopisane bogactwa. „Spójrz na to wszystko”, rzekł do mnie wampir z dumą w głosie. Wszędzie panował chaos. Sterty jedwabnych draperii i pięknych poduszek walały się tu i tam. Przyniósł kilka grubych poduch, aby umościć dla nas gniazdko. Potem podarował mi gruby, piękny naszyjnik i powiedział: „To pozwoli ci przywabiać ofiary. A wówczas rozprawisz się z nimi raz - dwa”. Byłam zafrapowana i przerażona. Następnie wydobył sztylet i chwytając mnie za włosy, obciął je niemal do gołej skóry, ja zaś zareagowałam na to, co uczynił, histerycznym szlochem. Zabijałam. Piłam krew. Na wpół oszalała krążyłam po ulicach. To wszystko nie wycisnęło z mych oczu ani jednej łzy, ale obcięcie włosów przepełniło czarę goryczy. Tego było już dla mnie za wiele. Mój płacz ani trochę go nie wzruszył i nagle, ni stąd, ni zowąd, podźwignął mnie z podłogi. Wrzucił do olbrzymiej trumny, której dno zasłane było złotymi łańcuchami i drogimi klejnotami, po czym opuścił wieko. Nie wiedziałam jeszcze, że właśnie wschodziło słońce. I znów pomyślałam, że umieram. Kiedy ponownie otworzyłam oczy, stał nade mną, uśmiechając się, po czym oschłym tonem, bez zbędnych sentymentów wyjaśnił, dlaczego musimy przesypiać całe dnie, ukryci przed promieniami słońca. Taką już mamy naturę. I musimy pić sporo krwi. Krew to jedyna naprawdę
istotna dla nas rzecz. Może dla ciebie, pomyślałam, ale nie próbowałam się z nim spierać. Moje włosy odrastały za dnia, a on za każdym razem je obcinał. Kilka nocy później na moje szczęście kupił drogie nożyczki, co znacznie ułatwiło całą sprawę. Niezależnie od tego, co robiliśmy, nigdy nie tolerował moich długich loków. Byłam z nim przez kilka lat. Nigdy nie traktował mnie czule ani delikatnie, ale nie był też nazbyt okrutny. Stale miał mnie na oku. Kiedy zapytałam, czy możemy kupić dla mnie lepsze odzienie, zgodził się, choć było mu to absolutnie obojętne. On sam nosił tunikę i długi płaszcz i zmieniał je dopiero, gdy całkiem się podarły; w takim przypadku zabierał po prostu ubranie kolejnej ze swoich ofiar. Często klepał mnie po głowie. Nie znał czułych słów, słów miłości, i nie miał za grosz wyobraźni. Kiedy przyniosłam z targu tomik poezji, aby oddać się lekturze wzniosłych strof, wyśmiał mnie, jeśli głuche parsknięcie, jakim skwitował mój czyn, można w ogóle określić tym mianem. Mimo to próbowałam przekonać go do poezji i czytałam mu wiersze. Wyśmiał mnie raz. Potem już tylko na mnie patrzył. Raz czy dwa zapytałam go, jak stał się wampirem, on zaś odparł, że stworzył go plugawy krwiopijca pochodzący z Górnego Egiptu. „Te stare wampiry to skończeni łgarze, wszyscy co do jednego - powiedział. - Nazywam ich Świątynią Krwiopijców”. I to cała historia, jaką zechciał mi przedstawić. Gdy postąpiłam ewidentnie wbrew jego zaleceniom, bił mnie. Nie były to mocne ciosy, lecz na tyle silne, by odebrać mi ochotę na dalsze przeciwstawianie się mu. Kiedy próbowałam zaprowadzić w domu jakiś porządek, patrzył na mnie tępym wzrokiem i choć nigdy nie zaoferował mi pomocy, nigdy też nie zostałam za to ukarana. Rozłożyłam na podłodze babilońskie dywany. Pod ścianami ustawiłam marmurowe posągi. Dzięki temu nasz dom zaczął wyglądać szacownie. Posprzątałam też podwórze. Mniej więcej w tym czasie zaczęłam słyszeć innych krwiopijców, którzy pojawili się w Aleksandrii. Niekiedy nawet ich dostrzegałam przez mgnienie oka, ale żaden z nich nie odważył się zbliżyć do naszego domu. Kiedy wspomniałam mu o nich, tylko wzruszał ramionami i mówił, żebym się nimi nie przejmowała. „Jestem dla nich za mocny - mruczał - a poza tym oni nie szukają zwady. Wiedzą, że zbyt wiele o nich wiem”. Nie wyjaśnił, o co mu konkretnie chodziło, nadmienił jednak, że dobrze się stało, iż to on obdarzył mnie starą krwią. Nie wiem, co w owym czasie sprawiało mi większą radość. Polowanie w różnych
częściach Aleksandrii, lektura nowych ksiąg czy pływanie w morzu. Ja i on wychodziliśmy wspólnie popływać. Nie wiem, czy potrafisz sobie wyobrazić, co znaczy dla mnie morze, to, że mogę się w nim pluskać albo spacerować wzdłuż brzegu. Zahukana grecka kuchta nigdy nie doświadczyłaby tych wspaniałości. Poza tym byłam wampirzycą, choć nadal udawałam chłopca. Polowałam na okręty w zatoce. Kroczyłam pospołu z dzielnymi i brutalnymi mężczyznami. Którejś nocy mój stwórca nie obciął mi włosów wbrew swemu zwyczajowi i zaprowadził mnie w dziwne miejsce, do egipskiej dzielnicy miasta. Gdy tylko otworzyliśmy drzwi, weszliśmy do długiego, biegnącego w dół tunelu, którym dotarliśmy do olbrzymiej komnaty ozdobionej starymi egipskimi hieroglifami i rysunkami. Sklepienie wspierało się na masywnych kolumnach. Zaiste, to miejsce wzbudzało trwogę. Myślę, że przywiodło mi na myśl wspomnienia innych, bardziej subtelnych czasów, kiedy znałam rzeczy tajemnicze i piękne, choć teraz już ich nie pamiętam. Było tam kilku krwiopijców. Byli bladzi i wyglądali naprawdę pięknie, jednak ich skóra nie miała tak białego odcienia jak skóra mego stwórcy, którego najwyraźniej się obawiali. Ujrzawszy to wszystko, byłam naprawdę wstrząśnięta. I wtedy przypomniałam sobie jego słowa: „Świątynia Krwiopijców” i pomyślałam: A więc jesteśmy tu z nimi. Pchnął mnie naprzód, a potem zaczęli się kłócić w swoim języku, którego prawie nie rozumiałam. Chyba powiedzieli mu, że decyzja będzie zależeć od Matki, i wtedy i tylko wtedy uzyska przebaczenie swoich win. Na to mój stwórca odparł, że nie zależy mu na przebaczeniu. Zamierza odejść, pragnie się mnie pozbyć i chce tylko wiedzieć, czy mnie przygarną. Byłam przerażona. Niezbyt mi się podobało to mroczne miejsce, pomimo wszystkich wspaniałości, jakie się tam znajdowały. Poza tym spędziliśmy razem kilka lat. I tak po prostu chciał mnie zostawić? Chyba w tej chwili uświadomiłam sobie, że go kocham. Zrobiłabym wszystko, by tylko zmienił zdanie. Inni rzucili się na mnie. Schwycili mnie za ramiona i siłą, choć to nie było konieczne, zawlekli mnie do innej, gigantycznej komnaty. Byli tam Matka i Ojciec, w całym swym olśniewającym majestacie. Siedzieli na olbrzymim tronie z czarnego diorytu, do którego wiodło sześć lub siedem marmurowych stopni. To była główna komora świątyni, a wszystkie jej kolumny i ściany zdobiły egipskie znaki, sklepienie zaś pokryto złotymi płytkami. Rzecz jasna, tak jak wszyscy, ja również w pierwszej chwili pomyślałam, że Matka i Ojciec to posągi, i kiedy zawleczono mnie bliżej, nie posiadałam się z oburzenia, że spotkało mnie coś takiego. Byłam też
osobliwie zmieszana, wstydziłam się, że mam na sobie stare sandały i brudną, chłopięcą tunikę, a długie włosy w nieładzie. Co więcej, nie byłam w żaden sposób gotowa na rytuał, jakiemu miałam zostać poddana. Akasza i Enkil byli jak wykuci z najczystszego marmuru i siedzieli na tronie tak wtedy, jak i dziś; wiem i mogę to powiedzieć z całą odpowiedzialnością, bo siedzą w tej samej pozycji w waszej podziemnej kaplicy. Mael przerwał jej opowieść gniewnym pytaniem: - Skąd wiesz, jak wyglądają Rodzice znajdujący się w naszej podziemnej kaplicy? Jego słowa wprawiły mnie w głęboką konsternację. Mimo to Eudoksja pozostała niewzruszona. - Nie posiadasz daru zaglądania do umysłów innych krwiopijców? - zapytała. W jej oczach malował się lodowaty chłód, przemieszany być może z okrucieństwem. Mael był w kropce. Ja natomiast zdałem sobie sprawę, że właśnie zdradził Eudoksji swój sekret, a może nie wiedział, że go ma. Nie wiedziałem, co począć w tej sytuacji. Mael wiedział, że może odnaleźć innych krwiopijców, słuchając ich myśli, nie potrafił wszelako wykorzystać swych umiejętności, aby odbierać również towarzyszące temu obrazy. Nie umiał postrzegać tego, co widzieli inni, ich oczami. Prawdę mówiąc, cała nasza trójka nie do końca zdawała sobie sprawę z zakresu posiadanych zdolności. Ja natomiast dopiero teraz uświadomiłem sobie wiążące się z tym zagrożenia. Gdy Eudoksja nie otrzymała odpowiedzi na swoje pytanie, na próżno starałem się znaleźć jakiś sposób, aby zmienić temat. Chciałem, by przestała o tym myśleć, by zajęła się czymś innym. - Proszę - powiedziałem do niej - czy zechciałabyś mówić dalej? Opowiedz nam swoją historię. - Nie śmiałem przepraszać za impertynencję Maela, ponieważ to wprawiłoby go we wściekłość. - Jak już mówiłam - rzekła - mój stwórca popchnął mnie i polecił, bym uklękła przed Ojcem i Matką. Ja zaś, przepełniona trwogą, czym prędzej postąpiłam tak, jak mi kazał. Uniosłam wzrok i spojrzałam na ich twarze, tak jak to czynili inni krwiopijcy od niepamiętnych czasów, i nie dostrzegłam najmniejszych oznak witalności, najlżejszego grymasu, jedynie odprężenie typowe dla bezrozumnych zwierząt i nic więcej. Wtem w Matce nastąpiła delikatna
zmiana. Uniosła lekko prawą dłoń i odwróciwszy ją wnętrzem do góry, przywołała mnie do siebie. Ten gest kompletnie mnie zaskoczył. A więc te istoty żyją i oddychają? A może to jakaś sztuczka albo czary? Nie wiedziałam. Mój stwórca, oschły i surowy nawet w tak wzniosłej chwili, powiedział: „Ach, ruszże się, podejdź i napij się jej krwi. Jest Matką nas wszystkich”. Po czym kopnął mnie bosą stopą. „Ona jest Pierwszą - dodał. - Nasyć się”. Inni krwiopijcy zaczęli się z nim ostro spierać w swoim języku, tłumacząc, że gest nie był zbyt oczywisty, że Matka może mnie unicestwić, i kimże on jest, aby wydawać podobne polecenia, jak śmiał przychodzić do świątyni z żałosną, nędzną wampirzycą, równie brudną i prymitywną jak on sam. A jednak zdołał nad nimi zapanować. „Napij się jej krwi, a zyskasz niezrównaną siłę”, powiedział. Po czym podźwignął mnie z ziemi i pchnął naprzód tak, że wylądowałam z dłońmi opartymi na marmurowych stopniach przed tronem. Inni krwiopijcy byli wstrząśnięci jego zachowaniem. Usłyszałam, że mój stwórca śmieje się pod nosem. Ja wszelako nie odrywałam wzroku od Króla i Królowej. Zauważyłam, że Królowa znów poruszyła ręką, lekko otwierając zaciśnięte palce, i choć wciąż patrzyła tępym wzrokiem gdzieś w przestrzeń, wymowa tego gestu nie mogła już budzić najmniejszych wątpliwości. To było przywołanie. „Z szyi - rzekł mój stwórca. - Nie lękaj się. Ona nigdy nie unicestwia tych, których sama przyzywa. Rób, co mówię”. I tak też zrobiłam. Napiłam się z niej tyle, ile tylko mogłam. I zważ, Mariusie, że było to ponad trzysta lat przed tym, jak Starszy wystawił Matkę i Ojca na działanie Wielkiego Ognia. I syciłam się z niej więcej niż raz. Pomnij moje słowa, więcej niż raz, na długo przed twoim przybyciem do Aleksandrii, na długo przed tym, jak zabrałeś naszą Królewską Parę. Nieznacznie uniosła ciemne brwi i spojrzała na mnie, jakby pragnęła, bym właściwie pojął, do czego zmierza. Co chciała mi dać do zrozumienia? Ze jest bardzo, ale to bardzo potężna. - Ale Eudoksjo, kiedy przybyłem do Aleksandrii - powiedziałem - kiedy zjawiłem się w poszukiwaniu Matki i Ojca i dowiedziałem się, kto wystawił ich na słońce, nie było cię w świątyni. Nie było cię w Aleksandrii. A w każdym razie nie ujawniłaś się przede mną. - Nie - przyznała. - Byłam w Efezie, dokąd udałam się z innym krwiopijcą, którego unicestwił ogień. A raczej powinnam powiedzieć, że wybierałam się do Aleksandrii, aby odkryć, co było przyczyną pojawienia się ognia, i napić się z uzdrowicielskiego źródła, kiedy ty wywiozłeś stamtąd oboje Rodziców. - Posłała mi delikatny, lecz lodowaty uśmiech. - Czy jesteś
w stanie wyobrazić sobie moją udrękę, kiedy odkryłam, że Starszy nie żyje, a świątynia jest pusta? Kiedy nieliczni z ocalałych wyjawili mi, że zjawił się Rzymianin imieniem Marius i zabrał naszą Królową i Króla? Nie odezwałem się słowem, ale jej oburzenie było aż nadto wyraźne. Przez jej oblicze przemknęły iście ludzkie emocje. W kącikach okrągłych, ciemnych oczu zaskrzyły się krwawe łzy. - Czas mnie uleczył, Mariusie - rzekła - ponieważ miałam w sobie sporo królewskiej krwi, a poza tym od chwili stworzenia byłam bardzo silna. W rzeczy samej, Wielki Ogień tylko zmienił kolor mojej skóry na ciemnobrązowy. Prawie nie czułam bólu. Gdybyś jednak nie wywiózł Akaszy z Aleksandrii, pozwoliłaby mi znów napić się swojej krwi i wyzdrowiałabym znacznie szybciej. Na pewno nie trwałoby to tak długo. - Czy teraz także napiłabyś się krwi Królowej, Eudoksjo? - spytałem. - Czy o to ci właśnie chodzi? Bo z całą pewnością wiesz, czemu zrobiłem to, co zrobiłem. Musisz wiedzieć, że to Starszy wystawił Matkę i Ojca na słońce. Nie odpowiedziała. Nie potrafiłem stwierdzić, czy ta informacja ją zaskoczyła czy nie. Doskonale się kamuflowała. - Czy teraz potrzebuję jej krwi, Mariusie? - odezwała się wreszcie. - Spójrz na mnie. Co widzisz? Nie odpowiedziałem od razu. - Nie, Eudoksjo. Nie potrzebujesz jej - odparłem w końcu. - Chyba że taka krew zawsze jest błogosławieństwem. Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, po czym wolno, niemal sennie pokiwała głową, a jej ciemne brwi złączyły się w jedną kreskę w grymasie głębokiego zatroskania. - Pytasz, czy zawsze jest ona błogosławieństwem? - powtórzyła. - Nie wiem. Nie potrafię tego powiedzieć. - Opowiesz mi więcej o sobie? Co się stało po tym, jak pierwszy raz skosztowałaś krwi Akaszy? Po tym, jak twój stwórca cię opuścił? - Mówiłem bardzo łagodnym tonem. - Czy po odejściu stwórcy zamieszkałaś w świątyni? Moje pytania najwyraźniej sprowokowały powrót do przeszłości. Potrzebowała tych wspomnień. - Nie. Nie zostałam tam - odparła. - Choć kapłani próbowali mnie do tego nakłonić,
opowiadając osobliwe historie o starym kulcie, o tym, że Matka jest niezniszczalna, że nic poza promieniami słońca nie jest w stanie jej unicestwić i że gdyby ona sama kiedykolwiek spłonęła, my również przestalibyśmy istnieć. Był wśród nich jeden, który zwrócił szczególną uwagę na to ostrzeżenie, jakby ta perspektywa wydawała mu się kusząca... - Starszy - wtrąciłem - który w końcu próbował wprowadzić to w czyn. - Tak - przyznała. - Ale dla mnie nie był Starszym i nie zważałam na jego słowa. Odeszłam, uwolniona od mego stwórcy, a ponieważ pozostał mi jego dom i cały majątek, postanowiłam rozpocząć całkiem nowe życie. Naturalnie kapłani ze świątyni często mnie odwiedzali i nękali, usiłując wmawiać, że nieostrożnie i lekkomyślnie bluźnię, ale nie atakowali mnie w żaden inny sposób, więc nie zwracałam na nich najmniejszej uwagi. Mogłam wówczas z łatwością uchodzić za śmiertelniczkę, zwłaszcza gdy posmarowałam skórę pewnymi olejkami. - Westchnęła. - Przywykłam do udawania młodzieńca. Zadbanie o dom było dla mnie błahostką, podobnie jak zakup nowych rzeczy. Przejście z nędzy do zamożności dokonało się w zaledwie kilka nocy. W szkołach i na targowisku rozpuściłam wieści, że mogę pisać listy dla innych oraz że mogę kopiować księgi, a co więcej, zajmować się tym nocą, kiedy inni kopiści już zakończą pracę i pójdą do domu. Urządziwszy w domu olbrzymią pracownię z dobrym oświetleniem, zaczęłam pracować dla śmiertelników i dzięki temu zdołałam ich poznać i dowiedzieć się wszystkiego, czego za dnia nauczali tutorzy. Ubolewałam, że nie mogę usłyszeć wielkich filozofów, wykładających za dnia swoje teorie, lecz bardzo szybko przywykłam do moich nocnych zajęć i miałam to, czego chciałam: przemawiające do mnie ciepłe głosy ludzi. Znalazłam przyjaciół wśród śmiertelników. Wieczorami często wyprawiałam w moim domu przyjęcia dla licznych gości. Uczyłam się świata od studentów, poetów, żołnierzy. Późną nocą zakradałam się do wielkiej Biblioteki Aleksandryjskiej, miejsca, które powinieneś był odwiedzić, Mariusie. Dziwię się, że przepuściłeś taką okazję. To prawdziwa skarbnica ksiąg. Ja tego nie przegapiłam. Przerwała. Jej oblicze było przeraźliwie puste i zrozumiałem, że to wynik nazbyt silnych emocji. Nie patrzyła na żadnego z nas. - Tak. Rozumiem to - rzekłem. - Rozumiem to doskonale. Ja również odczuwam potrzebę otaczania się głosami śmiertelników, gdyż oni uśmiechają się do mnie, jakbym był jednym z nich.
- Wiem, że czujesz się samotny - powiedziała dość oschłym tonem. Po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że emocje przelotnie malujące się na jej twarzy także były zimne i surowe, że jej oblicze nie było niczym innym jak tylko piękną skorupą, naczyniem dla znajdującej się w jej wnętrzu spaczonej, obłąkanej duszy, o czym przekonały mnie drobne fragmenty tego, co do tej pory powiedziała. - W Aleksandrii żyłam długo i dostatnio - kontynuowała. - Czyż istniało wspanialsze miasto? Wierzyłam, jak wielu innych krwiopijców, że dzięki samej wiedzy zdołam przetrwać całe dziesięciolecia, jakby informacje mogły pohamować we mnie rozpacz i zwątpienie. Byłem pod wielkim wrażeniem tych słów, lecz nie dałem tego po sobie poznać. - Powinnam była pozostać w Aleksandrii - rzekła cichym, pełnym żalu głosem. Zakochałam się w pewnym śmiertelniku, młodzieńcu, który darzył mnie wielką miłością. Pewnej nocy wyjawił, co do mnie czuje, i był gotów poświęcić dla mnie wszystko - małżeństwo, które zostało dlań zaaranżowane, rodzinę, dosłownie wszystko, bylebym tylko wyjechała z nim do Efezu, skąd pochodziła jego rodzina i dokąd pragnął powrócić. - Przerwała, jakby nie zamierzała mówić dalej. - Taka to była miłość - ciągnęła jeszcze wolniej niż dotychczas - a on przez cały czas wierzył, że jestem młodym mężczyzną. Nie powiedziałem ani słowa. - Tamtej nocy, kiedy wyznał mi miłość, ujawniłam przed nim swój sekret. Był tym zszokowany. Ja zaś wzięłam na nim odwet. - Zmarszczyła brwi, jakby nie była do końca pewna użytego zwrotu. - Tak - dodała - wzięłam odwet. - Uczyniłaś go wampirem - wtrąciłem półgłosem. - Tak - przyznała, wciąż patrząc w dal, jakby powróciła do tamtych czasów. - Zrobiłam to w najbardziej brutalny sposób, używając siły, a kiedy już było po wszystkim, ujrzał mnie na nowo oczami przepełnionymi miłością. - Miłością? - powtórzyłem. Spojrzała na Avicusa, a potem na mnie. I raz jeszcze przeniosła wzrok na Avicusa. Przyjrzałem mu się. Zawsze wyglądał olśniewająco, a sądząc po jego urodzie, to właśnie ona, prócz wytrzymałości, była podstawowym kryterium doboru bóstw gaju. Teraz jednak próbowałem zobaczyć go takim, jakim postrzegała go ona. Jego skóra była bardziej złocista niż brązowa, a gęste, czarne włosy tworzyły godną oprawę dla łagodnego, urzekającego oblicza. Zerknąłem na Eudoksję i z pewną konsternacją stwierdziłem, że cały czas mi się przygląda.
- Znów cię pokochał? - zapytałem, wychwytując ukryte znaczenie w jej słowach. - Kochał cię, nawet kiedy w jego żyłach popłynęła mroczna krew? Nie byłem w stanie zgłębić jej sekretnych myśli. Skinęła głową z powagą. - Tak, znów mnie pokochał - potwierdziła. - Krew odmieniła jego oczy i sposób patrzenia. Ja zaś zostałam jego nauczycielką, a przecież wszyscy wiemy, jak wielka moc kryje się w takim układzie. - Uśmiechnęła się gorzko. Ogarnęło mnie złowrogie przeczucie, że coś z nią jest nie tak, że może postradała zmysły. Mimo to musiałem ukryć w sobie to przeświadczenie i uczyniłem to najlepiej, jak umiałem. - Wyruszyliśmy do Efezu - ciągnęła - i choć nie mógł się on równać z Aleksandrią, był bez wątpienia wspaniałym greckim miastem, prowadzącym ożywiony handel ze Wschodem; pełnym pielgrzymów, którzy stale tam przybywali, by oddać cześć bogini Artemidzie. Tam też mieszkaliśmy, aż do nadejścia Wielkiego Ognia. - Jej głos nagle ucichł. Śmiertelnicy raczej nie zdołaliby jej już słyszeć. - Wielki Ogień go unicestwił. Był w takim wieku, że utracił wszystko, co miał w sobie ze śmiertelnika, i pozostał w nim tylko krwiopijca: bardzo młody i słaby. Przerwała, jakby nie mogła mówić dalej, lecz w końcu znów się odezwała: - Pozostały po nim tylko popioły. Proch i nic więcej. - Zamilkła, a ja nie odważyłem się jej ponaglać. - Powinnam była zabrać go do Królowej - podjęła - zanim jeszcze opuściłam Aleksandrię. Ale, widzisz, nie miałam czasu dla krwiopijców ze świątyni, a kiedy ich odwiedzałam, aby złożyć kwiaty u stóp Królowej, traktowali mnie jak buntowniczkę, buńczuczną i pełną pychy. Zarzucali mi, że rozpowiadam na prawo i lewo o gestach, jakie czyniła pod moim adresem. Co by się stało, gdybym sprowadziła tam swego kochanka, a Królowa nie powtórzyłaby swego gestu względem niego? Widzisz, właśnie dlatego nie zdecydowałam się na to, później zaś, w Efezie, zostały mi po nim jedynie popioły. Z szacunku dla niej nie skomentowałem tego, co usłyszałem przed chwilą. Mimowolnie znów spojrzałem na Avicusa. Szlochał. Posiadła go całego, serce i duszę. - Po co wróciłam do Aleksandrii, doświadczywszy tak ogromnej straty? - zapytała tonem pełnym znużenia. - Ponieważ krwiopijcy ze świątyni powiedzieli, że Matka jest Królową nas wszystkich. Ponieważ mówili o słońcu i ogniu, który nas dosięgnął. Zrozumiałam, że coś złego musiało spotkać naszą Matkę, coś, co było przyczyną Wielkiego Ognia, i tylko wampiry ze świątyni mogły wiedzieć, co się wydarzyło. Moje ciało przeszył dojmujący ból, nieopisany i straszny, lecz Matka z łatwością by go ukoiła, gdybym oczywiście ją tam zastała.
Milczałem. Przez te wszystkie lata, odkąd wywiozłem Tych, Których Należy Strzec, nigdy nie napotkałem nikogo takiego jak ta kobieta. I powinienem przy tym dodać, że dobrze się stało, iż podobny wampir nie natknął się na mnie. Nigdy dotąd nie spotkałem istoty równie elokwentnej i obeznanej w historii i poezji jak ona. - Przez stulecia - powiedziałem cichym, delikatnym tonem - ukrywałem Matkę i Ojca w Antiochii. Odnajdowały mnie inne wampiry, wojownicze i brutalne stworzenia, istoty przeraźliwie poparzone, które pragnęły się wzmocnić pierwotną krwią. Ale ty nigdy się nie zjawiłaś. Znów pokręciła przecząco głową. - Antiochii nigdy nie brałam pod uwagę - wyznała. - Sądziłam, że zabrałeś Matkę i Ojca do Rzymu. Marius Rzymianin, tak przecież cię nazywano. Marius Rzymianin wywiózł Matkę i Ojca. Dlatego też popełniłam olbrzymi błąd, udając się do cesarskiego miasta, a stamtąd na Kretę. Ani razu nie zbliżyłam się do ciebie, nie zdołałam cię odnaleźć nawet za pomocą daru umysłu, nigdy też nie dowiedziałam się od nikogo, gdzie możesz w danym momencie przebywać. Nie zajmowałam się tylko poszukiwaniem Matki i Ojca - ciągnęła. - Miałam własne pasje. Tworzyłam krwiopijców, bo chciałam mieć towarzystwo. Przez stulecia wróciłam do zdrowia, jak możesz się o tym naocznie przekonać. Jestem teraz znacznie potężniejsza od twoich kompanów. I choć twoje patrycjuszowskie maniery i staroświecka łacina trącają we mnie czułą strunę, podobnie jak wzrusza mnie oddanie twego przyjaciela Avicusa, muszę postawić wam surowe i twarde warunki. - Jakże to, Eudoksjo? - zapytałem ze spokojem. Mael był wściekły. Milczała przez dłuższą chwilę, podczas gdy jej drobne, delikatne rysy odzwierciedlały wyłącznie ciepło i życzliwość, po czym rzekła kurtuazyjnym tonem: - Oddaj mi Matkę i Ojca, Mariusie, albo unicestwię ciebie i twych towarzyszy. Nie będziesz mógł ani pozostać w mieście, ani tym bardziej odejść. Dostrzegłem szok i zdumienie malujące się na twarzy Avicusa. Mael był na szczęście kompletnie otępiały i zdezorientowany. Ja również byłem oszołomiony. Odczekałem chwilę, po czym zapytałem: - Po co ci Matka i Ojciec, Eudoksjo?
- Och, Mariusie - odparła, kręcąc głową - nie żartuj. Przecież wiesz, że krew Matki jest najpotężniejsza. Wspominałam już, że za każdym razem, kiedy ją odwiedzałam, przywoływała mnie do siebie i pozwalała napić się krwi. Chcę ją mieć, ponieważ pragnę potęgi, którą ma w sobie. A poza tym nie chciałabym, aby Król i Królowa dostali się w ręce innych, którzy mogliby ponownie wystawić ich na słońce albo spalić. - Przemyślałaś to dobrze? - zapytałem lodowatym tonem. - Jak utrzymałabyś istnienie sanktuarium w sekrecie? Jak zdążyłem się zorientować, twoi wampirzy kompani są niemalże dziećmi, zarówno jeżeli chodzi o krew, jak i o lata, jakie przeżyli, będąc śmiertelnikami. Czy zdajesz sobie sprawę, jakie to wielkie brzemię? - Oczywiście - odparła - zdawałam sobie z tego sprawę, zanim jeszcze przyszedłeś na świat. - Na jej twarzy odmalował się gniew. - Igrasz ze mną, Mariusie, a ja tego nie cierpię. I nie pozwolę na to. Wiem, co kryjesz w sercu. Nie chcesz oddać Matki, ponieważ nie chcesz zrezygnować z jej krwi. - Być może, Eudoksjo - przyznałem, usiłując zachować spokój. - Potrzebuję czasu, aby przemyśleć wszystko, co tutaj usłyszałem. - Nic z tego. Nie dam ci czasu do namysłu - rzuciła z wściekłością, a jej policzki pokraśniały. - Odpowiedz natychmiast albo cię unicestwię. Jej gniew pojawił się tak nagle, że całkiem zbił mnie z tropu. Mimo to szybko odzyskałem rezon. - A niby jak zamierzasz to uczynić? - zapytałem. Mael poderwał się na nogi i stanął za swoim krzesłem. Ruchem ręki nakazałem mu, aby się nie ruszał. Avicus siedział pogrążony w niemej rozpaczy. Krwawe łzy pociekły mu z oczu. Był nie tyle przerażony, ile rozczarowany. Prawdę mówiąc, zachowywał się nad wyraz dzielnie. Eudoksja odwróciła się do Avicusa i natychmiast w tym geście wyczułem zagrożenie. Jej kończyny zesztywniały, a oczy stały się nagle zimne i straszne. Zamierzała zrobić Avicusowi coś złego, ja zaś nie miałem ani chwili do stracenia, jeżeli chciałem go uratować. Wstałem i rzuciłem się na nią, chwytając za nadgarstki i odwracając brutalnie, aby rozjuszona i wściekła wreszcie spojrzała na mnie. Oczywiście tym popisem siły fizycznej niewiele mogłem wskórać, ale cóż miałem uczynić innego? Jak przez lata ewoluowała moja moc? Nie wiedziałem. Teraz zaś nie miałem czasu na eksperymenty ani rozmyślania. Przywołałem z najgłębszych otchłani mojej jaźni cały
bezmiar niszczycielskiej mocy, jaką posiadałem. Poczułem ból w trzewiach, a potem w głowie, a gdy Eudoksja zwiotczała w moim uścisku, z zamkniętymi oczami, fala potwornego żaru omiotła nagle moją twarz i tors. Ale mnie samego nie poparzyła. Odparłem ją i odrzuciłem tam, skąd przybyła. Była to walka w prawdziwym tego słowa znaczeniu, a ja nie miałem pojęcia, kto zwyciężył. Raz jeszcze spróbowałem zmusić do działania moje wewnętrzne moce i ponownie ujrzałem, jak Eudoksja słabnie, a zaraz potem znów pojawiła się ta sama fala gorąca, tyle że teraz nie wywołała już równie silnego efektu. Cisnąłem Eudoksję na marmurową posadzkę i stanąłem nad nią, gromadząc w sobie moc i siłę woli, po czym skierowałem ją przeciwko niej. Eudoksja zaczęła wić się po podłodze, oczy miała zamknięte, jej dłonie drżały. Moja moc przyszpiliła ją do kamiennego podłoża. Unieruchomiła ją i nie pozwoliła jej wstać. W końcu znieruchomiała. Oddychała głęboko, a po chwili otworzyła oczy i spojrzała na mnie. Kątem oka dostrzegłem spieszących jej na pomoc Asfara i Raszida. Obaj wymachiwali wielkimi lśniącymi mieczami. Rozejrzałem się dokoła, wypatrując lamp oliwnych w nadziei, że zdołam spalić choć jednego z nich, oblewając go gorejącym olejem, i nagle myśl, która pojawiła się w mojej głowie, nabrała mocy. Och, gdybym tak mógł cię spalić! - pomyślałem. I w tej samej chwili Raszid znieruchomiał, wrzasnął przeraźliwie, a potem stanął w płomieniach. Patrzyłem na to wszystko ze zgrozą. Wiedziałem, że ja to zrobiłem. I wszyscy inni obecni także zdawali sobie z tego sprawę. Przez moment widać było kości chłopaka, zaraz jednak rozsypały się w proch, a na posadzce jeszcze długo tańczyły falujące płomienie. Nie miałem innego wyboru, jak zająć się Asfarem. I właśnie wtedy Eudoksja krzyknęła: - Dosyć! Spróbowała się podnieść, lecz bez powodzenia. Ująłem ją za ręce i podźwignąłem z podłogi. Odstąpiła ode mnie z pochyloną głową. Potem odwróciła się i spojrzała na szczątki Raszida. - Unicestwiłeś tego, który był mi drogi - rzekła drżącym głosem. - A przecież nawet nie wiedziałeś, że dysponujesz darem ognia. - Ty zamierzałaś zniszczyć Avicusa - odparłem - a także mnie. - Spojrzałem na nią i
westchnąłem przeciągle. - Nie dałaś mi wyboru. To ty nauczyłaś mnie korzystać z mocy. - Cały aż się trząsłem z wściekłości i wyczerpania. - Mogliśmy wszyscy żyć tutaj w zgodzie. Przeniosłem wzrok na Asfara, który nie ośmielił się podejść bliżej. Spojrzałem na Eudoksję, która siedziała słaba i bezradna na krześle. - Teraz odejdę - zapowiedziałem - i zabiorę z sobą moich towarzyszy. Jeżeli spróbujesz skrzywdzić któregoś z nas, na własnej skórze poznasz potęgę mojej mocy. A jak przed chwilą powiedziałaś, sam jeszcze nie znam jej pełnego potencjału. - Twoje groźby są podszyte strachem - rzekła ze znużeniem. - I nie odejdziesz stąd, nie oferując życia za życie. Spaliłeś Raszida. Oddaj mi Avicusa. Oddaj mi go teraz, z własnej woli. - Nie zrobię tego - odparłem lodowatym tonem. Poczułem, jak wzbiera we mnie moc. Łypnąłem na Asfara. Nieszczęsny dzieciak aż dygotał z przerażenia. Eudoksja wciąż siedziała smętnie z pochyloną głową. - Boleję nad tą stratą, Eudoksjo - oznajmiłem. - Szkoda, że stało się to, co się stało. Mogliśmy wymienić się olbrzymim bogactwem intelektualnym. - Dość tych słodkich słówek, Mariusie - wycedziła, gniewnie unosząc wzrok, jej oczy wypełniły się krwawymi łzami. - Wciąż budzę w tobie lęk. Zaprowadź mnie do Matki i Ojca i niechaj to Matka rozstrzygnie, kto ma być jej opiekunem, ja czy ty. - Nie zaproszę cię pod mój dach, Eudoksjo - odpowiedziałem pospiesznie - ale zrelacjonuję całą sprawę Matce i Ojcu. Kiedy zaś do mnie przemówią, przekażę ci ich wolę. Odwróciłem się do Asfara. - Wyprowadź nas stąd, żywo - rozkazałem - albo spalę cię tak jak twego kompana. Bez wahania wypełnił polecenie, my zaś, opuściwszy dom Eudoksji, czym prędzej rzuciliśmy się do ucieczki.
11 Uciekliśmy. Nie sposób określić tego innymi słowami. Byliśmy przerażeni i uciekliśmy w popłochu. Gdy tylko dotarliśmy do naszego domu, pozamykaliśmy wszystkie okna, okiennice i drzwi na cztery spusty. Cóż mogło jednak znaczyć to wszystko w porównaniu z mocą, jaką dysponowała Eudoksja? Zebrani na wewnętrznym dziedzińcu dokonaliśmy pospiesznej analizy sytuacji. Musimy poznać swoje możliwości. Musimy wiedzieć, co zyskaliśmy dzięki krwi i upływowi czasu. W ciągu kilku godzin poznaliśmy odpowiedzi. Avicus i ja mogliśmy z łatwością przesuwać przedmioty, nie dotykając ich. Potrafiliśmy unosić się w powietrzu. Co się tyczy daru ognia, tylko ja go posiadałem, i to w nieograniczonym zakresie, przynajmniej jeśli chodzi o przestrzeń naszego domu. Byłem też w stanie zapalić drewno, niezależnie od tego, jak daleko ode mnie się znajdowało. Jeżeli chodzi o istoty żyjące, wybrałem na ofiary nieszczęsne szczury i podpalałem je z łatwością, jednego po drugim, z dużej odległości. Co się tyczy naszej siły fizycznej, była ona znacznie większa, niż przypuszczaliśmy. Tak jak we wszystkim, przodowałem również pod tym względem. Avicus był nieco tylko słabszy ode mnie, Maelowi zaś daleko było do nas. W czasie rozmowy z Eudoksją wyczułem jednak coś jeszcze i spróbowałem wytłumaczyć to Avicusowi i Maelowi. - Kiedy walczyliśmy, próbowała mnie spalić za pomocą daru ognia. (Używaliśmy tego lub podobnych zwrotów.) Jestem o tym przekonany. Poczułem ciepło. Ale wykorzystałem przeciwko niej inną moc. Wykorzystałem nacisk na nią. I to jest coś, co muszę zrozumieć. I znów wybrałem na obiekt moich eksperymentów biedne szczury, po czym trzymając jednego w dłoni, wyemanowałem tę samą moc, której użyłem do pojedynku z Eudoksją. Stworzenie dosłownie eksplodowało, ale ogień się nie pojawił. Wtedy pojąłem, że posiadłem moc inną niż dar ognia, którą mogłem nazwać zabójczym darem - ten właśnie dar wykorzystałem do obrony własnej. Gdybym wykorzystał ów napór przeciwko człowiekowi - a nie miałem takiego zamiaru - jego organy wewnętrzne zostałyby gwałtownie rozerwane, powodując natychmiastową śmierć. - Teraz twoja kolej, Avicusie - rzekłem. - Jesteś z nas najstarszy. Przekonaj się, czy dysponujesz zabójczym darem. W sumie, to całkiem możliwe.
Pochwyciwszy szczura, uniosłem go w dłoni, podczas gdy Avicus skupił się i ukierunkował myśli na gryzonia, a biednemu stworzeniu już po kilku sekundach krew buchnęła z uszu i pyszczka i chwilę później wyzionęło ducha. To, co się stało, otrzeźwiło Avicusa. Nalegałem, aby Mael także spróbował swoich sił. Tym razem szczur wił się jak szalony, popiskując i skrzecząc, ale nie skonał. Kiedy upuściłem zwierzątko, okazało się, że nie może uciec ani nawet podźwignąć się na łapki, i musiałem sam litościwie skrócić jego męki. Spojrzałem na Maela. - Twoja moc wzrasta - oznajmiłem. - Podobnie jak nasza. Stawiając czoło naszym wrogom w tym mieście, musimy być bardzo sprytni, przebieglejsi niż kiedykolwiek dotąd. Mael pokiwał głową. - Wygląda na to, że potrafię okaleczyć śmiertelnika. - Może nawet zdołałbyś go powalić - dodałem. - Skupmy się jednak teraz na darze umysłu. Wszyscy wykorzystywaliśmy go do lokalizowania siebie nawzajem, a niekiedy także do przekazywania bezgłośnie pytań lub myśli, ale wyłącznie w najprostszy sposób. Dla obrony własnej. Weszliśmy do biblioteki, usiedliśmy na krzesłach ustawionych na kształt trójkąta, po czym spróbowałem przenieść do umysłu Avicusa obrazy tego, co ujrzałem w świątyni Hagia Sophia, zwłaszcza mozaik, które wręcz uwielbiałem. Natychmiast był w stanie opisać mi je w najdrobniejszych szczegółach. Potem to ja odebrałem jego myśli, wspomnienia sprzed lat, kiedy został wywieziony z Egiptu na północ, do Brytanii, aby rozpocząć długą posługę w Świętym Gaju druidów. Był zakuty w kajdany. Te obrazy mocno mną wstrząsnęły. Nie tylko je ujrzałem, lecz odebrałem również jego najgłębsze, wewnętrzne reakcje. Musiałem odczekać chwilę, aż przejaśni mi się zarówno w głowie, jak i w oczach. Było w tym coś wyjątkowo intymnego i nieokreślonego zarazem. Wiedziałem, że odtąd już nigdy nie będę patrzył na Avicusa tak jak dotychczas. Teraz nadeszła kolej na Maela. Próbowałem przesłać mu wyraziste obrazy mojego dawnego domu w Antiochii, gdzie byłem tak szczęśliwy - lub nieszczęśliwy - u boku Pandory. Mael także zdołał opisać słowami wizje, których doświadczył. Kiedy zamieniliśmy się rolami, pokazał mi pierwszą noc z czasów swojej młodości, kiedy pozwolono mu dołączyć do wiernych z lasu podczas ceremonii na cześć bóstwa gaju. Te sceny nie podobały mi się z oczywistych powodów, ale poruszyły mnie do żywego i zrozumiałem, że
dzięki nim poznałem go lepiej, niż mogłem sobie tego życzyć. Następnie próbowaliśmy mentalnie podsłuchiwać się nawzajem - była to umiejętność, o której od dawna wiedzieliśmy, że wszyscy ją posiadamy. Okazało się, że jesteśmy pod tym względem znacznie silniejsi, niż przypuszczaliśmy. A jeżeli chodzi o blokowanie własnego umysłu, potrafiliśmy to czynić niemal perfekcyjnie. Mael również. Postanowiliśmy wówczas, że będziemy wzmacniać nasze umiejętności. Będziemy częściej korzystać z daru umysłu. Będziemy czynić, co w naszej mocy, aby jak najlepiej przygotować się na spodziewaną konfrontację z Eudoksją. Wreszcie, zakończywszy nasz trening, postanowiłem zejść do świątyni Tych, Których Należy Strzec, jako że Eudoksja ani jej wierni słudzy nie pojawili się w okolicy naszego domu. Avicus i Mael mieli opory, czy powinni pozostać sami, więc pozwoliłem, aby mi towarzyszyli; uparłem się jednak, że wejdę do sanktuarium sam, oni zaś mieli zaczekać przy wejściu. Ukląkłem przed Boskimi Rodzicami, po czym szeptem opowiedziałem im, co się stało. Rzecz jasna było to niepotrzebne, ponieważ najprawdopodobniej i tak doskonale o wszystkim wiedzieli. Tak czy owak, opowiedziałem Akaszy i Enkilowi o Eudoksji, o tym, co usłyszałem na jej temat, o naszym krótkim, lecz bardzo dramatycznym pojedynku, a potem wyznałem, że nie wiem, co mam robić dalej. Bo oto zjawił się ktoś, kto zażądał ich wydania. Nie ufałem Eudoksji. Nie szanowała mnie ani tych, których kochałem. Powiedziałem, że jeśli chcą, abym oddał ich Eudoksji, wystarczy, aby dali mi znak, błagałem jednak o ocalenie dla mnie i dla moich towarzyszy. Nic nie przerywało ciszy panującej w świątyni, jeśli nie liczyć mego szeptu. Nic się nie zmieniło. - Potrzebuję krwi, Matko - zwróciłem się do Akaszy. - Nigdy nie potrzebowałem jej bardziej. Jeżeli tym razem mam się obronić, potrzeba mi krwi. Wstałem. Czekałem. Chciałem ujrzeć dłoń Akaszy unoszącą się jak dla Eudoksji. Przypomniały mi się słowa mojego stwórcy: „Ona nigdy nie unicestwia tych, których przyzywa”. Mimo to nie doczekałem się równie czułego gestu. Uzbrojony w odwagę ponownie objąłem Akaszę i przywarłem wargami do jej szyi, po czym przebiłem zębami skórę i poczułem rozkoszny, nieopisany smak krwi. Co ujrzałem w ekstazie? Co zobaczyłem pośród tej fali rozkoszy? Przecudny przypałacowy ogród, pełen starannie utrzymanych owocowych drzewek, miękkiej, ciemnej
trawy, skrzącej się w promieniach słońca prześwitującego między gałęziami. Jak kiedykolwiek mógłbym zapomnieć owo zabójcze i zarazem urzekająco piękne słońce? Pod bosymi stopami poczułem delikatne woskowe płatki kwiatów. Miękkie gałązki musnęły mą twarz. A ja piłem i piłem, wymykając się poza czas, sparaliżowany ciepłem, jakie mnie przepełniło. Czy to twój znak, Matko? Kroczyłem po pałacowym ogrodzie, wydawało się, że trzymam w dłoni pędzel. Kiedy uniosłem wzrok, okazało się, że maluję te same drzewa, które ujrzałem nad sobą, odtwarzając ogród na ścianie mego domu, ogród, po którym spacerowałem. Zrozumiałem ten paradoks doskonale. To był ten sam ogród, który niegdyś namalowałem na ścianach sanktuarium. A teraz był mój - miałem ów ogród namalowany na ścianie i czułem go wokół siebie, jakby naprawdę istniał. To był znak. Omen. Zatrzymaj Matkę i Ojca. Nie lękaj się. Odsunąłem się. Nie mogłem już wypić więcej. Przywarłem do Akaszy jak dziecko. Lewą ręką trzymałem ją za szyję, czołem opierałem się ojej grube, czarne warkocze i całowałem ją raz po raz, całowałem ją, jakby to był jedyny adekwatny i wymowny gest w tej chwili. Enkil nie poruszył się. Akasza nawet nie drgnęła. Westchnąłem i to był jedyny dźwięk, jaki rozległ się w sanktuarium. A potem cofnąłem się i ukląkłem przed nimi, by podziękować. Jakże absolutnie i bezwarunkowo ją kochałem, moją roziskrzoną, świetlistą egipską boginię. Jakże wierzyłem, że należy do mnie. Później przez dłuższy czas rozważałem problem z Eudoksją i ujrzałem wszystko nieco wyraźniej. Przyszło mi na myśl, że czeka mnie walka na śmierć i życie z Eudoksją - Akasza nie dała wszak wyraźnego znaku w jej sprawie. Eudoksją zaś nigdy nie pozwoli mi zostać w tym mieście, a pragnie przecież przejąć Tych, Których Należy Strzec. Będę musiał wykorzystać dar ognia przeciwko niej jak najskuteczniej. To, co wydarzyło się wcześniej tej nocy, stanowiło jedynie preludium do naszej małej wojny. Było to dla mnie przeraźliwie smutne, jako że podziwiałem Eudoksję, ale wiedziałem też, że nasza potyczka zakończyła się dla niej zbyt wielkim upokorzeniem, aby mogła się poddać czy zrezygnować. Spojrzałem na Akaszę. - Jak mam walczyć z tą istotą na śmierć i życie? - spytałem. - Ona ma w sobie twoją krew. Ja też. Daj mi jakiś wyraźny znak, co mam uczynić. Pozostałem tam jeszcze przez godzinę z okładem, po czym wyszedłem. Avicus i Mael czekali na mnie tam, gdzie ich zostawiłem. - Dała mi swoją krew - wyjaśniłem. - I bynajmniej nie traktujcie tego jak przechwałki. Po
prostu chcę, abyście wiedzieli. Wierzę, że to znak od niej. Skąd jednak mogę mieć pewność? Sądzę, że ona nie chce zostać oddana Eudoksji i sprowokowana nie zawaha się przed niczym. Avicus sprawiał wrażenie zdesperowanego. - Przez te wszystkie lata w Rzymie - powiedział - mieliśmy spore szczęście, że nie rzucił nam wyzwania żaden naprawdę stary wampir. Przyznałem mu rację. - Potężni krwiopijcy trzymają się z dala od innych takich jak oni - wtrąciłem. Rozumiecie jednak, że tym sposobem rzucamy jej otwarte wyzwanie. Możemy odejść, jak nas o to prosiła. - Nie miała prawa prosić nas o to - odparował Avicus. - Czemu nie może nas zaakceptować i pokochać? - Pokochać? - powtórzyłem. - Czemu to powiedziałeś? Wiem, że się w niej zadurzyłeś. To oczywiste. Zorientowałem się od razu. Ale niby dlaczego miałaby nas pokochać? - Przede wszystkim dlatego, że jesteśmy silni - odparł. - Ona otoczyła się wyłącznie słabeuszami, istotami nie mającymi za sobą więcej niż pół wieku egzystencji we krwi. Moglibyśmy powiedzieć jej rzeczy, o których nie ma pojęcia. - Ach tak, to samo przyszło mi na myśl, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy. Ale z nią to nie przejdzie. - Dlaczego? - powtórzył. - Gdyby pragnęła mieć blisko siebie potężniejszych krwiopijców, takich jak my, byliby tutaj - powiedziałem. I jakby mimochodem dodałem: - Zawsze możemy wrócić do Rzymu. Nie potrafił na to odpowiedzieć. Zresztą nawet ja sam nie wiedziałem, co chcę przez to powiedzieć. Kiedy weszliśmy po schodach i tunelami dotarliśmy na powierzchnię, ująłem go za ramię. - Zaprząta twoje myśli do szaleństwa - rzekłem. - Musisz odzyskać duchowy spokój. Odrzuć miłość do niej. Pokaż, że masz silną wolę. Pokiwał głową, ale w jego wnętrzu toczyła się zażarta walka i nie potrafił tego ukryć. Spojrzałem na Maela i stwierdziłem, że jest o wiele spokojniejszy, niż mogłem się spodziewać. A potem padło nieuchronne pytanie: - Czy unicestwiłaby Avicusa, gdybyś się nie wmieszał? - spytał Mael. - Zamierzała spróbować - odparłem. - Lecz Avicus jest bardzo stary, starszy od ciebie i
ode mnie, może nawet starszy od niej. A dzisiejszej nocy miałeś okazję widzieć popis jego mocy. Niespokojni, pełni wewnętrznych rozterek i czarnych myśli, wróciliśmy do naszych kryjówek, by zaznać krzepiącego snu. Następnej nocy, tuż po przebudzeniu, zorientowałem się, że w domu są obcy. Byłem wściekły, ale pokonałem w sobie gniew, ponieważ wiedziałem, że oznacza on słabość. Mael i Avicus przybyli do mnie natychmiast, po czym poszliśmy we trzech, by ujrzeć Eudoksję i towarzyszącego jej przerażonego Asfara oraz dwóch innych krwiopijców, których wcześniej nie widzieliśmy. Wszyscy rozsiedli się w naszej bibliotece, jakby zjawili się na nasze zaproszenie. Eudoksja miała na sobie olśniewającą, ciężką szatę we wschodnim stylu, z bufiastymi rękawami, i perskie pantofle; gęste czarne włosy spięła za uszami za pomocą pereł i drogich klejnotów. Pokój nie wyglądał tak pięknie jak ten, w którym mnie przyjęła, gdyż nie skończyłem go jeszcze urządzać, toteż właśnie Eudoksja na pierwszy rzut oka wydawała się jego najlepszą ozdobą. Ponownie ujęło mnie piękno tej drobnej twarzy, przede wszystkim ust, choć jej ciemne oczy wyglądały równie hipnotycznie jak wcześniej. Żal mi było nieszczęsnego Asfara, w którym budziłem prawdziwy lęk, a także dwóch innych wampirów, stworzonych ze śmiertelników będących jeszcze dziećmi i nie mających za sobą wielu łatwe krwi. Czyż muszę dodawać, że byli piękni? Przemieniono ich, gdy wchodzili w wiek dojrzewania, byli naprawdę urodziwymi istotami o młodzieńczym ciele i chłopięco zaokrąglonych policzkach oraz pełnych ustach. - Dlaczego zjawiasz się nieproszona? - zwróciłem się do Eudoksji. - Zasiadasz na moim krześle, jakbyś była tu gościem. - Wybacz - odparła łagodnym tonem. - Przyszłam, ponieważ odczułam taką potrzebę. Przetrząsnęłam twój dom od strychu po piwnice. - I szczycisz się tym? - zapytałem. Rozchyliła usta, jakby chciała odpowiedzieć, gdy nagle w jej oczach zakręciły się łzy. - Gdzie są księgi, Mariusie? - wyszeptała. Spojrzała na mnie. - Gdzie są wszystkie stare księgi Egiptu? Księgi, które były w świątyni, te, które ukradłeś? Nie odpowiedziałem. - Przyszłam tu w nadziei, że je odnajdę - rzekła, patrząc przed siebie; po jej policzkach płynęły łzy. - Przyszłam tu, ponieważ ubiegłej nocy śniłam o kapłanach ze świątyni i przypomniałam sobie, jak mówili, że powinnam poznać stare opowieści.
Wciąż milczałem. Uniosła wzrok, po czym wierzchem dłoni otarła łzy. - Czułam aromat wonności w świątyni, zapach papirusu - ciągnęła. - Widziałam Starszego, siedzącego za biurkiem. - To on wystawił Rodziców na działanie promieni słonecznych - powiedziałem. - Nie daj się zmylić temu, co widzisz w snach. Starszy był zły i to, co się stało, to jego wina. Był rozgoryczonym egoistą. Czy chciałabyś się dowiedzieć, co go ostatecznie spotkało? - W moim śnie kapłani powiedzieli, że zabrałeś księgi, Mariusie. Powiedzieli, że przyszedłeś do biblioteki świątynnej i zabrałeś wszystkie stare zwoje. Nikt nie próbował ci w tym przeszkodzić. Milczałem, ale jej smutek rozdzierał mi serce. - Powiedz mi, Mariusie, gdzie są te księgi? Jeśli pozwolisz mi je przeczytać, jeśli pozwolisz mi poznać pradawne dzieje Egiptu, zawrzemy pokój. Czy możesz to dla mnie uczynić? Jakże byłem rozgoryczony, ponownie nabierając tchu. - Eudoksjo - odezwałem się łagodnie - tych ksiąg już nie ma, przepadły, a to, co po nich pozostało, jest tu, w mojej głowie. Postukałem się w czoło. - Kiedy barbarzyńcy z Północy wdarli się do Rzymu, mój dom został puszczony z dymem. Cała biblioteka spłonęła. Pokręciła głową i przyłożyła dłonie do twarzy, jakby to, co usłyszała, było dla niej nie do zniesienia. Ukląkłem przed nią i próbowałem odwrócić ją ku sobie, lecz nie pozwoliła mi na to. Szlochała cichutko. - Spiszę to wszystko, wszystko, co pamiętam, a pamiętam sporo - powiedziałem. - A może wolałabyś, abym dyktował na głos skrybom? Ty zdecydujesz, jak wolisz je poznać, a ja z miłością ci je przekażę. Rozumiem i wiem, czego pragniesz. To nie był właściwy moment, aby jej mówić, że większość tego, czego poszukiwała, nie była nic warta, że stare opowieści pełne były zabobonów i bzdur i że nawet zawarte tam inkantacje niczemu nie służyły. Plugawy Starszy to potwierdził. Mimo to podczas pobytu w Antiochii przeczytałem te zwoje. Zapamiętałem je. Były teraz ukryte w głębi mego serca i duszy. Odwróciła się do mnie powoli. Po czym uniosła głowę i prawą dłonią pogładziła mnie po włosach. - Dlaczego ukradłeś te zwoje ? - wyszeptała z rozpaczą w głosie. Wciąż szlochała. -
Czemu zabrałeś je z sanktuarium, gdzie przez tak długi czas były bezpieczne? - Chciałem poznać, co zawierają - odparłem szczerze. - Dlaczego ich nie przeczytałaś, skoro miałaś tak wiele czasu? - zapytałem łagodnym tonem. - Dlaczego ich nie skopiowałaś, skoro przecież kopiowałaś księgi dla Greków i Rzymian? Jak możesz mnie obwiniać o to, co uczyniłem? - Obwiniać cię? - wycedziła. - Nie obwiniam cię, tylko nienawidzę! - Starszy zginął, Eudoksjo - rzuciłem półgłosem. - To Matka go zabiła. Wciąż płakała, lecz na jej twarzy odmalował się wyraz głębokiego zdumienia. - Mam w to uwierzyć? W to, że nie ty go zabiłeś? - Ja? Miałbym zabić tysiącletniego wampira, ja, krwiopijca, który dopiero co został stworzony? - Parsknąłem śmiechem. - Nie. Matka to zrobiła. I to Matka zażądała, abym wywiózł ją z Egiptu. Zrobiłem tylko to, o co mnie prosiła. Spojrzałem jej w oczy, bo chciałem, aby mi uwierzyła, aby rozważyła ten ostatni, lecz chyba najważniejszy dowód, jakim dysponowałem, zanim jeszcze bardziej mnie znienawidzi. - Wejrzyj w mój umysł, Eudoksjo - powiedziałem. - I zobacz wszystko na własne oczy. Raz jeszcze przeżyłem te posępne chwile, kiedy Akasza zmiażdżyła Starszego pod stopą. Przypomniałem sobie lampę wydobytą w magiczny sposób z obsady i gorejącą oliwę wylewającą się z niej na szczątki starego wampira. Znów ujrzałem, jak płonie jego tajemnicza krew. - Tak - wyszeptała Eudoksja. - Ogień to nasz wróg, zawsze nim był. Mówisz prawdę. - Całym sercem i duszą - powiedziałem. - To wszystko prawda. Obarczony tymi obowiązkami, i ujrzawszy śmierć Starszego, jak mogłem pozostawić tam księgi? Pragnąłem ich tak jak ty. Przeczytałem je, kiedy mieszkałem w Antiochii. Opowiem ci, co zawierały. Zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym skinęła głową. Wstałem. Spojrzałem na nią. Siedziała nieruchomo z pochyloną głową, po czym wyciągnęła z jednego z rękawów szaty chustkę i otarła nią krwawe łzy. Raz jeszcze powtórzyłem złożoną przez siebie obietnicę. - Spiszę dokładnie wszystko, co zapamiętałem. Zapiszę to, co powiedział mi Starszy, kiedy po raz pierwszy przybyłem do świątyni. Poświęcę temu tyle nocy, ile trzeba, aż wszystko zostanie raz na zawsze powiedziane. Nie odparła nic na to, a ja nie ujrzałem jej twarzy, dopóki nie ukląkłem. - Eudoksjo - rzekłem - oboje mamy sobie do opowiedzenia tak wiele. W Rzymie życie tak
mnie znudziło, że na sto lat pogrążyłem się we śnie. Łaknę tego wszystkiego, co możesz mi wyjawić. Chcę usłyszeć wszystko, co wiesz. Czy rozważała moje słowa? Nie potrafiłem tego stwierdzić. W końcu się odezwała, nie patrząc na mnie. - Ostatniego dnia nawiedził mnie gorączkowy sen - oznajmiła. - Śniłam, że Raszid mnie woła. Co mogłem powiedzieć? Byłem zdesperowany. - Nie, nie czekam na uspokajające słowa twoje - wyjaśniła. - Chciałam tylko powiedzieć, że miałam naprawdę koszmarny sen. A potem pojawiłam się w świątyni, zewsząd otaczali mnie kapłani. I ogarnęło mnie przeczucie w najstraszniejszym tego słowa znaczeniu, przeczucie śmierci i upływającego czasu. - Możemy to wspólnie przemóc - powiedziałem. Spojrzała mi w oczy, nieufnie, jakby usiłowała stwierdzić, czy chcę ją oszukać. - Nie - rzekła półgłosem. - My również umrzemy. Umrzemy, gdy nadejdzie nasz czas. - Nie chcę umrzeć - zaoponowałem. - Zasnąć, owszem, i niekiedy spać prawie w nieskończoność, ale umrzeć, nigdy. Uśmiechnęła się. - Co byś dla mnie napisał - zapytała - gdybyś mógł spisać wszystko, co zechcesz? Co byś wybrał, aby przelać słowa na pergamin, tak bym mogła je później przeczytać i poznać? - Na pewno nie to, co znajdowało się w prastarych, egipskich zwojach - odparłem z pewnym wahaniem. - Raczej coś lżejszego, znacznie bardziej uniwersalnego, pełnego nadziei i witalności, mówiącego o rozwoju i triumfie, innymi słowy: o życiu. Pokiwała posępnie głową i znowu się uśmiechnęła. Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę - jak mi się wydawało - z czułością i uwielbieniem. - Zaprowadź mnie do sanktuarium - powiedziała, po czym wyciągnęła rękę i ujęła moją dłoń. - Dobrze - zgodziłem się. Podniosłem się, ona również, ale zaraz minęła mnie i ruszyła pierwsza, jakby to ona mnie prowadziła. Może chciała w ten sposób dać mi do zrozumienia, że wie, dokąd ma pójść; jej świta została z tyłu i chwała za to bogom - bo nie chciałem zdradzić im tego sekretu. Zszedłem z nią na dół, otwierając za pomocą daru umysłu kolejne drzwi. Jeżeli nawet wywarło to na niej wrażenie,
nie dała tego po sobie poznać. Nie potrafiłem stwierdzić, czy wciąż jesteśmy w stanie wojny. Nie umiałem wejrzeć do jej umysłu. Ujrzawszy Matkę i Ojca w przepięknych strojach, zdobionych klejnotami, mimowolnie aż westchnęła. - Och, Błogosławieni Rodzice - wyszeptała. - Przebyłam długą drogę, aby się tu znaleźć. Jej głos poruszył mnie. Znów zaczęła szlochać. - Gdybym tylko mogła ci coś ofiarować - rzekła, spoglądając na Królową. - Gdybym miała jakiś prezent, podarunek... Nie wiem czemu, ale gdy wypowiedziała te słowa, w moim wnętrzu zaszła osobliwa zmiana. Spojrzałem najpierw na Matkę, potem na Ojca, lecz nie dostrzegłem żadnych oznak ruchu, a mimo to w kaplicy coś się zmieniło i być może Eudoksja także to wyczuła. Odetchnąłem głęboko, chłonąc wonny aromat kadzideł. Spojrzałem na drżące kwiaty w wazonach. A potem spojrzałem w błyszczące oczy mojej Królowej. - Co mogę ci dać? - powtarzała Eudoksja, postępując naprzód. - Co zechciałabyś ode mnie przyjąć, co mogłabym podarować ci z całej duszy? - Podchodziła coraz bliżej, rozkładając szeroko ramiona. - Jestem twoją niewolnicą. Byłam twoją niewolnicą w Aleksandrii, kiedy po raz pierwszy dałaś mi swą krew, i jestem nią teraz. - Cofnij się - rzuciłem nagle, choć nie wiedziałem dlaczego. - Cofnij się i milcz - dodałem pospiesznie. Lecz Eudoksja nie przystanęła. Wspięła się na pierwszy stopień podium. - Nie rozumiesz, że mówię szczerze? - zwróciła się do mnie, nie odwracając wzroku od Króla i Królowej. - Pozwól mi zostać twoją ofiarą, o przenajświętsza Akaszo, pragnę stać się twoją krwawą ofiarą, najświętsza Królowo. W mgnieniu oka prawa ręka Akaszy uniosła się i pociągnęła Eudoksję naprzód, zamykając ją w silnym, brutalnym uścisku. Eudoksja jęknęła przeraźliwie. Poczerwieniałe usta Królowej rozchyliły się, pochyliła lekko głowę i przez moment widziałem jej ostre zęby, zanim wbiły się w szyję Eudoksji. Eudoksja była całkiem bezradna, przekrzywiła głowę, gdy Akasza chłeptała jej krew, jej ramiona i nogi zwisały bezwładnie; twarz Akaszy wciąż pozostawała beznamiętna, podczas gdy uścisk zacieśniał się coraz bardziej, a odsączanie wciąż trwało.
Stałem jak słup soli, nie mogłem nawet pisnąć; patrzyłem jedynie na to, co się działo. Upłynęło zaledwie kilka sekund, może pół minuty, zanim Eudoksja wydała przeraźliwy, ochrypły krzyk. Rozpaczliwie usiłowała unieść ręce. - Przestań, Matko, błagam! - zawołałem, po czym z całej siły chwyciłem ciało Eudoksji. Przestań, błagam, nie odbieraj jej życia! Oszczędź ją! - Szarpnąłem mocno. - Oszczędź ją, Matko! - Poczułem, jak ciało Eudoksji się porusza, i wyciągnąłem je spod zastygłej w powietrzu ręki. Eudoksja wciąż oddychała, żyła i pojękiwała żałośnie; oboje spadliśmy z podwyższenia, a tymczasem ręka Akaszy powróciła na dawne miejsce, dłoń spoczęła na udzie, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Rozciągnięty na podłodze, leżałem obok ciężko dyszącej Eudoksji. - Chciałaś umrzeć! - warknąłem. - Nie - odparła z rozpaczą w głosie. Jej piersi unosiły się ciężko, dłonie drżały, nie mogła się podnieść. Przyjrzałem się badawczo obliczu Królowej. Ofiara nie wywołała nawet rumieńców na jej policzkach. Na jej ustach nie dostrzegłem krwistej czerwieni. Byłem kompletnie zdezorientowany i oszołomiony. Podniosłem Eudoksję i pospieszyłem, by wynieść ją z sanktuarium poprzez labirynt tuneli do naszego domu. Rozkazałem wszystkim, by opuścili bibliotekę, z pomocą daru umysłu zatrzasnąłem drzwi, po czym położyłem Eudoksję na sofie, aby choć trochę doszła do siebie. - Jak to możliwe - zapytała - że starczyło ci odwagi, by wyrwać mnie z jej objęć? - Objęła mnie za szyję. - Przytul mnie mocno, Mariusie, nie puszczaj mnie, jeszcze nie. Nie mogę... nie chcę... Przytul mnie mocno. Skąd wzięła się w tobie odwaga, by wystąpić przeciwko naszej Królowej? - Zamierzała cię unicestwić - odparłem. - Chciałem się dowiedzieć, w kim ma upodobanie, czy chce pozostać ze mną, czy znaleźć się pod twoją opieką. Przemówiła. Teraz już wiem, jak jest. Pokręciła głową, lecz nie negowała w ten sposób moich słów. Próbowała odzyskać jasność umysłu. Spróbowała podźwignąć się z sofy, ale zaraz znów się na nią osunęła. Przez długi czas po prostu tam leżała, wpatrując się w sufit, a ja nie byłem w stanie wejrzeć w jej myśli.
Próbowałem ująć ją za rękę, lecz natychmiast ją cofnęła. Wreszcie odezwała się cichym głosem: - Piłeś jej krew. Posiadasz dar ognia i piłeś jej krew. A oto, co ona uczyniła w odpowiedzi na twoje modlitwy. - Powiedz mi - poprosiłem. - Co cię podkusiło, aby zaproponować jej ofiarę z samej siebie? Czemu wypowiedziałaś te słowa? Czy wymawiałaś je wcześniej, w Egipcie? - Nigdy - odrzekła niemal szeptem. - Zapomniałam już, jaka jest piękna. - Wydawała mi się osłabiona i przybita. - Zapomniałam, że jest wieczna. Zapomniałam ciszę, jaka ją otacza niczym gruby kokon. - Odwróciła się i spojrzała na mnie leniwie. Rozejrzała się dokoła. Wyczułem jej głód, słabość. - Tak - westchnęła. - Przyprowadź do mnie mych niewolników. Niechaj pójdą i zdobędą dla mnie ofiarę, bo jestem zbyt słaba po tym, jak sama próbowałam złożyć ofiarę z siebie. Wyszedłem do ogrodu i poleciłem jej młodym krwiopijcom, aby się do niej udali. Niech sama wyda im to konkretne polecenie, któremu ja byłem wielce niechętny. Kiedy wyruszyli, by wypełnić powierzone im zadanie, wróciłem do niej. Siedziała na sofie, twarz wciąż miała ściągniętą i wymizerowaną, jej blade dłonie drżały. - Może powinnam była umrzeć - zwróciła się do mnie. - Może tak miało być. - Co chcesz przez to powiedzieć? - parsknąłem pogardliwie. - Co to znaczy, że coś „powinno się stać”? Jedyne, co powinniśmy, to oboje mieszkać w Konstantynopolu, ty w swoim domu, z gromadą młodych krwiopijców, i ja tutaj z moimi towarzyszami. Poza tym od czasu do czasu powinniśmy zewrzeć nasze szeregi w przypadku zewnętrznego zagrożenia, tak jak to ustaliliśmy. I to wszystko. Spojrzała na mnie z zadumą, jakby po tym, co ją spotkało w sanktuarium, trudno jej było zebrać myśli. - Zaufaj mi - rzuciłem zdesperowanym tonem. - Zaufaj mi choć przez pewien czas. A jeśli potem nasze drogi się rozejdą, rozstaniemy się jak przyjaciele. Uśmiechnęła się. - Jak dwoje starych Greków? - zapytała. - Czemu mamy porzucić dawne maniery i obyczaje? - zapytałem. - Czyż nie kwitły wśród wszystkiego, co piękne, jak dzieła sztuki, którymi wciąż się otaczamy, jak poezja, która nadal przynosi nam pociechę, i burzliwe, heroiczne opowieści, które pozwalają nam zapomnieć o okrutnym upływie czasu?
- Nasze maniery i obyczaje... - powtórzyła w zamyśleniu. - Osobliwa z ciebie istota. Czy miałem ją traktować jak wroga czy jak przyjaciela? Nie wiedziałem. Trochę za szybko zjawili się niewolnicy, ciągnąc za sobą przerażoną, żałosną ofiarę, bogatego kupca, który łypał na nas wyłupiastymi oczami. I co oczywiste, próbował się wykupić, ofiarowując za swe życie całkiem sporą sumkę. Pragnąłem położyć kres temu plugastwu. Czy kiedykolwiek ja sam przywiodłem ofiarę pod swój dach? I w dodatku jej krew miała posłużyć tej, która apelowała do mnie o miłosierdzie. W kilka sekund mężczyznę zmuszono, by ukląkł, a Eudoksja oddała się ceremonii picia krwi, nie bacząc na to, że stałem tuż obok, obserwując ten spektakl; w końcu odwróciłem się na pięcie, wyszedłem z biblioteki i nie powróciłem tam, dopóki mężczyzna nie skonał, a jego ciało odziane w strojne szaty nie zostało wyniesione. Wreszcie wróciłem do biblioteki, wyczerpany, strwożony i skonsternowany. Eudoksja, nasycona krwią kupca, poczuła się znacznie lepiej i teraz patrzyła na mnie przenikliwym wzrokiem. Usiadłem, bo moje oburzenie wywołane dokonanym przed chwilą mordem nic już nie mogło zmienić, i na chwilę się zamyśliłem. - Czy podzielimy się tym miastem? - spytałem ze spokojem. Spojrzałem na nią. - Czy możemy dokonać tego w spokoju? - Nie znam odpowiedzi na twoje pytania - odrzekła. Było coś dziwnego w jej głosie, oczach i zachowaniu. - Teraz cię opuszczę. Jeszcze porozmawiamy. Zabrała swoich popleczników i wspólnie opuścili bezgłośnie mój dom tylnymi drzwiami. Siedziałem nieruchomy i znużony tym, co się stało, zastanawiając się, czy w Akaszy, która poruszyła się, by wypić krew Eudoksji, zajdą jakieś zmiany. Oczywiście, że nie. Powróciłem myślami do moich pierwszych lat z Akaszą, kiedy byłem święcie przekonany, że zdołam przywrócić ją do życia. I oto właśnie się poruszyła, tak, poruszyła się, ale jakże upiorny grymas wykrzywił to gładkie, niewinne oblicze, bardziej tępe i beznamiętne niż oblicza ludzi po śmierci. Ogarnęło mnie złowieszcze przeczucie, dla którego subtelna moc Eudoksji wydawała się zarazem przekleństwem i wybawieniem. Poczułem również nieprzepartą pokusę, przeraźliwą, buntowniczą myśl. Czemu nie miałbym oddać Matki i Ojca Eudoksji? Pozbyłbym się ich, tego brzemienia, które dźwigałem od najdawniejszych nocy mej egzystencji jako jednego z
nieumarłych. Czemu nie miałbym tego zrobić? To byłoby takie proste. A ja byłbym wolny. I gdy poczułem w sobie owo zakazane pragnienie, rozpalające się z maleńkiej iskry i buchające olbrzymim płomieniem, uświadomiłem sobie, że podczas długich nocy na morzu, w drodze do Konstantynopola, potajemnie pragnąłem, aby nasz statek uległ katastrofie, abyśmy zatonęli, a Ci, Których Należy Strzec, znaleźli się na dnie oceanu i pozostali tam na zawsze. Ja mogłem przetrwać każdą katastrofę. Oni jednak zostaliby raz na zawsze pogrzebani. Przypomniałem sobie, jak dawno temu w Egipcie Starszy powtarzał raz po raz, klnąc w żywy kamień: „Dlaczego nie zatopiłem ich w morzu?” To były naprawdę straszne myśli. Czyż nie kochałem Akaszy? Czyż nie ofiarowałem jej własnej duszy? Przepełniała mnie nienawiść do samego siebie i lęk, że Królowa przejrzy mój sekret - że pragnąłem się jej pozbyć, że chciałem uwolnić się od nich wszystkich, od Avicusa, Maela, Eudoksji, i że po raz pierwszy zapragnąłem zostać wędrowcem, jak wielu innych, że chciałem stać się bezimiennym, bezdomnym włóczęgą podróżującym bez celu i ceniącym samotność. Te myśli były zbyt przerażające. Oddalały mnie od wszystkiego, co było dla mnie ważne. Musiałem wyrzucić je ze swego umysłu. Zanim jednak zdążyłem zebrać się w sobie, Mael i Avicus wpadli jak burza do biblioteki. - Słyszysz to? - rzucił z przerażeniem w głosie Avicus. - Oczywiście - odparłem - co to za hałas? Czemu ci ludzie tak krzyczą? Zdałem sobie sprawę, że na ulicy zapanował nieopisany rwetes, kilku ludzi zaczęło gorączkowo łomotać do okien i drzwi naszego domu. W stronę budynku poleciały kamienie. Lada chwila, a popękają okiennice. - Co się dzieje? Co jest tego przyczyną? - zapytał z przejęciem Mael. - Posłuchajcie! rzucił pospiesznie. - Mówią, że zwabiliśmy zamożnego kupca do domu, a potem zamordowaliśmy go i porzuciliśmy zwłoki na ulicy, aby sczezły! Och, przeklęta Eudoksja, nie rozumie, co uczyniła, to ona zabiła tego kupca. Zbuntowała ludzi przeciw nam. Mamy niewiele czasu. Musimy schronić się w sanktuarium. Zaprowadziłem ich do wejścia, uniosłem ciężkie, marmurowe odrzwia i niebawem znaleźliśmy się w tunelach, świadomi, że jesteśmy bezpieczni; nie mogliśmy jednak ochronić naszego domu. Słuchaliśmy już tylko bezradnie, jak tłuszcza wdziera się do środka i przetrząsa nasz dom, niszcząc bibliotekę i wszystko, Co posiadałem. Nie musieliśmy słyszeć ich głosów,
aby wiedzieć, kiedy podpalili dom. Gdy w końcu nad nami zapanowała cisza, a nieliczni szubrawcy myszkujący wśród dymiących belek i gruzów zaczęli się ulatniać, wyszliśmy z podziemi i z odrazą i niesmakiem przyjrzeliśmy się zgliszczom. Przepłoszyliśmy ostatnich złodziejaszków. A potem dopilnowaliśmy, aby wejście do kaplicy zostało należycie zabezpieczone i zakamuflowane. To uczyniwszy, udaliśmy się do zatłoczonej tawerny, gdzie wśród śmiertelników mogliśmy swobodnie porozmawiać. Nie chcieliśmy rejterować, cóż nam jednak pozostało? Opowiedziałem Avicusowi i Maelowi, co się wydarzyło w sanktuarium, jak Eudoksja omal nie została do cna odsączona z krwi przez Matkę i Ojca i jak zareagowałem, by ocalić jej życie. Potem wyjaśniłem sprawę z kupcem, tamci widzieli bowiem, jak został przywleczony do domu, a następnie wyniesiony, nie rozumieli jednak, co się z nim stało. - Porzucili zwłoki w miejscu publicznym, aby można je było odnaleźć - powiedział Avicus. - A potem podburzyli tłum przeciwko nam. - Tak. Naszego domu już nie ma - powiedziałem w końcu - i sanktarium będzie odtąd dla nas niedostępne do czasu, aż podejmę długotrwałe, skomplikowane kroki prawne, by nabyć pod innym nazwiskiem to, co należy do mego poprzedniego „wcielenia”; poza tym rodzina kupca na pewno będzie się domagać sprawiedliwości i postawienia przed sądem osoby, za którą się dotychczas podawałem, tak więc może się okazać, że do zakupu posesji w ogóle nie dojdzie. - Czego od nas oczekujesz? - spytał Avicus. - To obelga wobec Tych, Których Należy Strzec - oznajmił Mael. - Ona wie o istnieniu sanktuarium pod domem, a mimo to zainicjowała zamieszki, aby spalono budynek. Patrzyłem na niego przez dłuższą chwilę. Byłem gotów go ganić za ten wybuch gniewu. I nagle stwierdziłem, że muszę coś wyznać. - Wcześniej nie przyszło mi to do głowy - przyznałem. - Mimo to chyba masz rację. To policzek wymierzony Tym, Których Należy Strzec. - Nie ulega wątpliwości, że tym, co uczyniła, wyrządziła Matce wiele szkody - rzekł Avicus. - I zrobiła to rozmyślnie. Za dnia złodzieje mogą przekuć się przez posadzkę do tuneli prowadzących do sanktuarium. Popadłem w posępny nastrój. Poczułem przypływ czystego, niepohamowanego gniewu. Ten gniew popchnął mnie do działania. - O co chodzi? - zapytał Avicus. - Masz dziwny wyraz twarzy. Twoje oblicze nagle się
zmieniło. Wyjaw nam swoje myśli, powiedz, co ci leży na duszy. - Nie jestem pewien, czy mogę wyjawić moje myśli na głos - odparłem - ale podjąłem pewne decyzje i nie wróżą one najlepiej Eudoksji ani tym, których umiłowała. Obaj postarajcie się zablokować swoje myśli przed ingerencją z zewnątrz, aby nie zdradzić nikomu, gdzie się w danej chwili znajdujecie. Udajcie się do najbliższej bramy i opuśćcie miasto, a potem na nadchodzący dzień ukryjcie się wśród wzgórz. Jutro zaś powróćcie z nadejściem nocy, spotkamy się tu, w tej tawernie. Odprowadziłem ich kawałek do bramy, a gdy się upewniłem, że bezpiecznie opuścili miasto, udałem się niezwłocznie do domu Eudoksji. Nietrudno było usłyszeć jej niewolników - krwiopijców. Kategorycznie rozkazałem im, aby otworzyli drzwi. Eudoksja, jak zawsze arogancka, poleciła im, by to uczynili, ja zaś, znalazłszy się w środku i ujrzawszy dwóch młodych krwiopijców, zacząłem dygotać z wściekłości, nie zawahałem się jednak i wykorzystując swoją moc, spaliłem ich obu jednocześnie. To było niezwykłe: patrzeć na ten szaleńczy ogień. Już po wszystkim poczułem się zmęczony, ale nie miałem czasu na dłuższą refleksję - Asfar zaczął uciekać, Eudoksja zaś krzyknęła głośno, aby mnie powstrzymać. Mimo to spaliłem Asfara, krzywiąc się na dźwięk jego żałosnego skomlenia. Przez cały ten czas ze wszystkich sił walczyłem z niesamowitą potęgą Eudoksji. Ogień omiatający mą pierś był tak silny, że myślałem, iż umieram, ale usztywniłem i wzmocniłem swoje ciało, po czym skierowałem przeciw Eudoksji całą moc daru ognia. Jej śmiertelni niewolnicy uciekali drzwiami i oknami. Rzuciła się na mnie z zaciśniętymi pięściami, jej oblicze wykrzywił grymas wściekłości. - Czemu mi to robisz? - zawołała. Gdy tak ze mną walczyła, raz po raz omiatały mnie fale żaru. Schwyciłem ją w ramiona, po czym wyniosłem z domu i ciemnymi uliczkami skierowałem się w stronę dymiących zgliszcz nad sanktuarium. - Zbuntowałaś ludzi, aby zniszczyli mój dom - powiedziałem. - Zrobiłaś to, chociaż cię ocaliłem, za okazaną ci życzliwość odpłaciłaś mi zdradą. - Nie podziękowałam ci za to, co zrobiłeś - rzekła, wijąc się, szamocząc i szarpiąc. Zar wyczerpywał moje siły, gdy usilnie walczyłem, by nad nią zapanować, odpychała mnie dłońmi z przerażającą brutalnością. - Modliłeś się o moją śmierć, modliłeś się do Matki, aby mnie
zniszczyła! - zawołała. - To twoje słowa. Dotarliśmy w końcu do dymiących ruin, a gdy odnalazłem zamaskowane mozaiką drzwi, uniosłem je z pomocą daru umysłu, co dało Eudoksji czas, aby posłać kolejną falę żaru w kierunku mojej twarzy. Poczułem się jak śmiertelnik oblany kubłem wrzątku. Ciężkie odrzwia zostały jednak otwarte, a wówczas znów mogłem osłaniać się przed jej atakami. Jedną ręką pociągnąłem wielki kamień za sobą, opuszczając go, drugą zaś przycisnąłem do siebie Eudoksję i zacząłem ją ciągnąć poprzez labirynt korytarzy ku podziemnemu sanktuarium. Żar palił mnie raz po raz, czułem swąd palonych włosów, widziałem dym unoszący się w powietrzu, oznakę jej drobnych zwycięstw w tej zażartej walce, pomimo niepośledniej siły, jaką wykorzystywałem cały czas. Mimo to zdołałem ją przemóc, nie Puściłem jej ani na chwilę. Unieruchamiając Eudoksję jedną ręką, otwierałem kolejne drzwi i choć uginały się pode mną nogi, niezmordowanie odpierałem jej ataki. Bez wytchnienia ciągnąłem ją w stronę sanktuarium. Nic nie mogło mnie powstrzymać, a mimo to nie kierowałem przeciwko niej całej swojej mocy. Nie chciałem zanadto jej skrzywdzić. Ten przywilej zachowałem dla kogoś znacznie lepszego ode mnie. Gdy w końcu dotarliśmy do sanktuarium, cisnąłem Eudoksję na podłogę. Blokując się przed nią ze wszystkich sił, skierowałem wzrok na Matkę i Ojca tylko po to, by ujrzeć ten sam milczący obraz, który zawsze jawił się moim oczom. Nie doczekawszy się kolejnego znaku i pokonując następną falę gorąca, podźwignąłem Eudoksję, zanim sama zdążyła wstać, po czym trzymając ją za przeguby wykręconych do tyłu rąk, podprowadziłem ją do Matki, tak blisko, jak tylko mogłem, aby nie pognieść odzienia Królowej, co w moim odczuciu byłoby względem niej niewybaczalną profanacją. Matka wyciągnęła prawą rękę w stronę Eudoksji, przerywając równie gwałtownie jak zawsze złudne wrażenie spokoju, i ponownie głowa Akaszy przekrzywiła się nieznacznie, a jej usta rozchyliły, ukazując obnażone kły. Eudoksja krzyknęła, ja zaś puściłem ją i błyskawicznie się cofnąłem. Westchnąłem przeciągle. Cóż, niechaj się stanie! Patrzyłem ze zgrozą, jak Eudoksja staje się ofiarą Matki. Wymachiwała bezradnie rękoma, napierała kolanami na Matkę, aż w końcu zwiotczałe ciało wyślizgnęło się z ramion Akaszy. Gdy znieruchomiała na marmurowej posadzce, wyglądała jak niezwykła lalka z białego wosku. To było ciało wampirzycy kryjące w sobie wampirzą duszę. Jedynie ogień mógł je
unicestwić. Czekałem, zbierając w sobie siły. Dawno temu w Antiochii, kiedy gromada wampirów zaatakowała Matkę, ta wykorzystała dar umysłu, by wydobyć lampy z obsad, i spaliła wampirze szczątki gorącą oliwą. Tak samo uczyniła ze szczątkami Starszego w Egipcie, o czym już wspominałem. Co zrobi teraz? I wtedy wydarzyło się coś znacznie prostszego. Oto ujrzałem nagle płomienie buchające z piersi Eudoksji i przenikające gorącą falą w głąb jej żył. Jej oblicze pozostało puste i niewinne. Podobnie jak oczy. Jej kończyny zadrżały leciutko. To nie mój dar ognia stanowił narzędzie tej egzekucji. Dokonała tego moc Akaszy. Cóż mogłoby to być innego? Nowa moc, uśpiona i tkwiąca w niej od stuleci, która właśnie się objawiła, na mój użytek i na zgubę Eudoksji? Nie odważyłem się nad tym dywagować. Nie ośmieliłem się o to spytać. Wtem z wyjątkowo łatwo palnej krwi tej nadnaturalnej istoty buchnęły płomienie, obejmując jej ciężką, bogato zdobioną szatę, i w mgnieniu oka całe ciało wampirzycy stanęło w ogniu. Sporo czasu minęło, zanim płomienie zgasły, a po ciele Eudoksji pozostała jedynie błyszcząca kupka popiołu. Inteligentna, uczona istota zwana Eudoksją przestała istnieć. Nie było już czarującej, błyskotliwej wampirzycy, która żyła tak długo, pławiąc się w luksusach. Istota, która tchnęła we mnie nową nadzieję, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy i usłyszałem jej głos, obróciła się w proch. Zdjąłem długi płaszcz, po czym ukląkłem jak pospolita służąca zmywająca podłogi i starannie oczyściłem posadzkę sanktuarium, później zaś usiadłem w kącie, wyczerpany, opierając głowę o ścianę. I ku memu zdumieniu - a kto wie, może także zdziwieniu Matki i Ojca zapłakałem rzewnymi łzami. Opłakiwałem Eudoksję, ale także siebie, że w tak brutalny, bezlitosny sposób unicestwiłem owych młodych krwiopijców, niedouczonych, nieroztropnych i niezdyscyplinowanych nieumarłych, którzy, jak to nazywamy, odrodzili się dla ciemności tylko po to, by stać się pionkami w naszej małej wojnie. Odkryłem w sobie okrucieństwo, którym mogłem jedynie pogardzać. W końcu, usatysfakcjonowany i przekonany, że moja podziemna krypta pozostała bezpieczna i nienaruszona - powyżej bowiem, w ruinach domu, kręciło się teraz mnóstwo szabrowników ułożyłem się na spoczynek z zamiarem przespania zbliżającego się dnia. Miałem już jasno sprecyzowane plany na kolejną noc i nic nie mogło mnie od nich
odwieść.
12 Następnej nocy spotkałem się z Avicusem i Maelem w tawernie. Przepełniał ich lęk i z wytrzeszczonymi oczami słuchali mojej opowieści. To, co usłyszeli, zdruzgotało Avicusa, ale nie Maela. - Zniszczyłeś ją - rzekł Avicus. - Dlaczego musiałeś to uczynić? - Nie próbował ukrywać swego smutku i żalu, nie wstydził się łez. - Wiesz dlaczego - odparł Mael. - Wrogości z jej strony nie byłoby końca. Marius o tym wiedział. Nie zadręczaj go pytaniami. Tak musiało się stać. Milczałem, ponieważ sam miałem zbyt wiele wątpliwości co do swego czynu. To się stało tak nagle i było tak ostateczne. Zrobiło mi się ciężko na sercu, kiedy o tym pomyślałem, poczułem ucisk w piersi, swoistą panikę, która bierze początek nie w sercu, ale w reszcie ciała. Obserwowałam moich dwóch towarzyszy i usilnie się zastanawiałem, co znaczyły dla mnie ich uczucia. To było miłe i nie chciałem ich opuścić, ale taki właśnie miałem zamiar. Spierali się półgłosem przez dłuższą chwilę, aż gestem poprosiłem ich o ciszę. W sprawie Eudoksji miałem do powiedzenia tylko kilka rzeczy. - Domagał się tego mój gniew - oznajmiłem. - Jakaż bowiem inna cząstka mnie, prócz gniewu właśnie, mogła być urażona tym, jak nas potraktowała, niszcząc nasz dom? Nie żałuję tego, że jej nie ma, nie mogę żałować. I jak już wspomniałem, dokonałem tego przez złożenie ofiary Matce, a jeżeli chodzi o to, dlaczego Matka zechciała ją przyjąć, nie potrafię wam na to odpowiedzieć. Dawno temu, w Antiochii, ofiarowałem innych naszym Boskim Rodzicom. Sprowadziłem do świątyni złoczyńców, odurzonych i nieświadomych tego, co ich spotkało. Nigdy jednak Matka ani Ojciec nie skosztowali nawet ich krwi. Nie wiem, dlaczego Matka napiła się z Eudoksji, wiem tylko, że Eudoksja sama się jej ofiarowała, a ja modliłem się o znak. To koniec, sprawa Eudoksji należy już do przeszłości. Nie ma jej, odeszła wraz ze swoją urodą. Posłuchajcie jednak tego, co wam teraz powiem. Muszę was opuścić. Odchodzę z tego miasta, które mnie mierzi, i naturalnie zabieram ze sobą Matkę i Ojca. Zostawiam was, nalegam przy tym, abyście pozostali razem, gdyż wasza wzajemna miłość jest tym, co was umacnia i przydaje wam sił. - Czemu chcesz odejść? - zapytał Avicus. Jego oblicze przepełniały gwałtowne emocje. Jak możesz to uczynić? Przecież byliśmy tu we trzech szczęśliwi, wspólnie polowaliśmy i znaleźliśmy wielu złoczyńców. Dlaczego właśnie teraz?
- Muszę zostać sam - odparłem. - Tak było wcześniej i znowu tak będzie. - To szaleństwo, Mariusie - wtrącił Mael. - Znowu skończysz w krypcie z Boskimi Rodzicami, drzemiąc, aż będziesz zbyt słaby, aby samemu się obudzić. - Być może, ale nawet jeżeli tak się stanie - odrzekłem - będziecie mieć pewność, że Ci, Których Należy Strzec, są bezpieczni. - Nie rozumiem cię - rzekł Avicus. Znów zaczął płakać. Opłakiwał zarówno mnie, jak i Eudoksję. Nie próbowałem go uspokajać. W tawernie panował półmrok i tłok, nikt nie zwrócił większej uwagi na jednego z bywalców, urodziwego skądinąd mężczyznę, który białą dłonią przesłaniał twarz, nachylając się nad kubkiem czegoś, co mogło być winem, i szlochał jak bóbr, ocierając łzy z policzków. Mael wydawał się głęboko zasmucony. - Muszę odejść - próbowałem im wyjaśnić. - Chyba obaj rozumiecie, że tajemnica Matki i Ojca nie może zostać ujawniona. Tak długo jak jestem z wami, sekret nie jest bezpieczny, wszyscy, nawet tak słabi jak niewolnicy Eudoksji, Asfar i Raszid, mogą to wydobyć z waszych umysłów. - Skąd wiesz, że tak było?! - zaprotestował Mael. To było zbyt smutne. - Jeżeli będę sam - ciągnąłem - tylko ja będę wiedział, gdzie spoczywają pogrążeni we śnie Boscy Rodzice. - Przerwałem. Żałowałem, że nie można było zrobić tego wszystkiego w prosty sposób, i gardziłem sobą bardziej niż kiedykolwiek. Znów zacząłem się zastanawiać, dlaczego opuściłem Pandorę, i nagle zrozumiałem, że unicestwiłem Eudoksję z tego samego powodu - ponieważ te dwie istoty były połączone z moim umysłem bardziej, niż byłem gotów przyznać. Nie, to nieprawda. A w każdym razie nie wiedziałem na pewno. Wiedziałem, że miałem wiele zalet, ale również wiele słabości, i kto wie, może gdyby czas dał nam szansę, pokochałbym Eudoksję tak jak kiedyś Pandorę. - Zostań z nami - rzekł Avicus. - Nie winie cię za to, co zrobiłeś. Nie możesz odejść tylko dlatego, że tak myślisz. Wpadłem w sidła jej uroku, przyznaję, lecz nie obwiniam cię o to, co zrobiłeś. - Wiem - powiedziałem, ujmując go za rękę uspokajającym gestem. - Mimo to muszę być sam. - Nie umiałem go pocieszyć. - A teraz posłuchajcie obaj - dodałem. - Umiecie doskonale się kamuflować. Musicie zrobić z tego użytek. Ja tymczasem udam się do dawnego domu Eudoksji,
by przygotować plany mojego wyjazdu, gdyż nie mam innego miejsca, w którym mógłbym pracować. Możecie pójść ze mną, jeśli chcecie, i sprawdzić krypty pod budynkiem, ale uważam to za nazbyt niebezpieczne. Żaden z nich nie chciał nawet zbliżyć się do domu Eudoksji. - Dobrze więc, jesteście roztropni, jak zawsze zresztą. Zostawię was teraz samych, róbcie, co do was należy. Obiecuję, że jeszcze przez kilka nocy nie opuszczę Konstantynopola. Są tu miejsca, które zawsze pragnąłem zwiedzić, w tym wielkie, monumentalne świątynie, a także pałac cesarski. Możecie odwiedzić mnie w domu Eudoksji albo ja sam was znajdę. Ucałowałem ich obu, szorstko, po męsku, czule obejmując i wykonując ciepłe gesty, po czym oddaliłem się, tak jak to było moim zamiarem. Dom Eudoksji był kompletnie opustoszały. Mimo to musieli tam pozostać jacyś śmiertelni służący, gdyż w niemal każdym pokoju paliło się światło. Powoli, ostrożnie zajrzałem do kolejnych pałacowych komnat, lecz nikogo tam nie zastałem. Nie napotkałem też innych krwiopijców. W ociekających przepychem salonach i przestronnej bibliotece panowała niezmącona cisza, słychać było jedynie szum fontann w cudownym wewnętrznym ogrodzie, gdzie za dnia docierały promienie słońca. Pod domem znajdowały się krypty, z ciężkimi, spiżowymi trumnami, przeliczyłem je, by upewnić się, że unicestwiłem wszystkich nieumarłych służących Eudoksji, co do jednego. W końcu bez trudu odnalazłem kryptę, w której przesypiała dnie, sekretne pomieszczenie z ukrytymi tam skarbami i kosztownościami, oraz dwa piękne sarkofagi, suto ozdobione złotem, srebrem, rubinami, szmaragdami i wielkimi, nieskazitelnymi perłami. Dlaczego dwa? Nie wiedziałem; może miała kiedyś towarzysza, który dawno już nie żył. Gdy tak penetrowałem wzrokiem tę cudowną komnatę, poczułem dojmujący ból, cierpienie wywołane smutkiem i żalem, jak to, którego doświadczyłem w Rzymie, kiedy uświadomiłem sobie, że bezpowrotnie utraciłem Pandorę. Tym razem było jeszcze gorzej, bo Pandora mogła być gdzieś tam i egzystować w najlepsze, podczas gdy Eudoksja odeszła na zawsze. Ukląkłem przy jednym z sarkofagów, podparłem głowę dłońmi i ze znużeniem zapłakałem, jak poprzedniej nocy. Spędziłem tam jeszcze około godziny, marnotrawiąc noc na dręczące poczucie winy, gdy wtem usłyszałem kroki na schodach. To nie był śmiertelnik, uświadomiłem sobie w okamgnieniu, poczułem przy tym, że zbliżał się do mnie krwiopijca, którego dotąd nie znałem.
Nie poruszyłem się. Kimkolwiek był, nie zaliczał się do potężnych wampirów. Już to, że usłyszałem szmer kroków, wskazywało na osobę młodą i bardzo słabą. Po chwili w blasku pochodni pojawiła się młoda dziewczyna, niewiele starsza niż Eudoksja, kiedy została przeistoczona, dziewczyna o czarnych włosach, z przedziałkiem pośrodku i opadających aż do ramion, przyodziana w szatę równie strojną jak suknie Eudoksji. Oblicze miała nieskazitelne, niespokojnie błyszczące oczy, usta czerwone. Czerwieniła się, wykorzystując w tym celu resztki swojego człowieczeństwa. Bolesna powaga malująca się na jej twarzy wyostrzała jej rysy i podkreślała mroczną linię pełnych ust. Rzecz jasna musiałem widzieć gdzieś, kiedyś kogoś piękniejszego niż to dziecię, ale w tym momencie nikt konkretny nie przychodził mi do głowy. Byłem taki pokorny, taki zdumiony jej pięknem, że poczułem się jak skończony głupiec. Mimo to w jednej chwili zrozumiałem, że ta dziewczyna, wampirzyca, była kochanką Eudoksji i została wybrana z uwagi na swą niepoślednią urodę, a także inteligencję i wykształcenie. Eudoksja przed wezwaniem nas ukryła tę dziewczynę. Drugi sarkofag w tej komnacie należał właśnie do niej. Do tej, którą upodobała sobie Eudoksja. To wszystko było tak logiczne i oczywiste, że nawet nie musiałem tego mówić. Patrzyłem tylko na to promienne dziecko, stojące w drzwiach krypty z gorejącą pochodnią i patrzące na mnie udręczonym wzrokiem. W końcu odezwała się szeptem. - Zabiłeś ją, prawda? - rzuciła. Nie bała się, być może dlatego, że była młoda albo wyjątkowo odważna. - Unicestwiłeś ją. Nie żyje. Podniosłem się, jakby sama Królowa mi to nakazała. Otaksowała mnie wzrokiem. A potem jej oblicze w okamgnieniu posmutniało. Wydawało mi się, że upadnie. Pochwyciłem ją, zanim do tego doszło, po czym wziąłem na ręce i wolno wniosłem po marmurowych schodach na górę. Pozwoliłem, aby oparła głowę o mój tors. Westchnęła głęboko. Zaniosłem ją do jednej z wytwornych sypialni i ułożyłem na wielkim łożu. Nie położyła się jednak. Chciała usiąść, a ja przycupnąłem obok niej. Spodziewałem się, że zasypie mnie pytaniami, ucieknie się do przemocy, obróci swą nienawiść przeciwko mnie, choć była niemal bezsilna. Stworzono ją nie dalej niż dziesięć lat wcześniej. Byłbym zdumiony, gdyby miała więcej niż czternaście lat.
- Gdzie się ukrywałaś? - zapytałem. - W starym domu - odparła półgłosem. - W opuszczonym budynku. Nalegała, abym tam pozostała. Powiedziała, że po mnie pośle. - Kiedy? - zapytałem. - Kiedy z tobą skończy, kiedy zostaniesz unicestwiony albo przegnany z miasta. Spojrzała na mnie. Ta młoda kobieta była naprawdę niezwykła! Tak bardzo pragnąłem ucałować jej policzki. Mimo to jej smutek był druzgocący. - Mówiła, że to będzie nie lada starcie - rzekła. - Że jesteś jednym z najpotężniejszych krwiopijców, jakich tu kiedykolwiek spotkała. Inni byli prości. Jednak w twoim przypadku wynik był nie do przewidzenia, zatem musiała mnie ukryć. Pokiwałem głową. Nie odważyłem się jej dotknąć. Czułem teraz jedynie chęć ochraniania jej, chciałem wziąć ją w ramiona, powiedzieć, że gdyby pragnęła tłuc piąstkami w mą pierś i przeklinać mnie najgorszymi słowy, to może i powinna to uczynić. Podobnie, gdyby miała chęć się rozpłakać. - Czemu nic nie mówisz? - zwróciła się do mnie, z oczami pełnymi bólu i zdumienia. Czemu jesteś taki milczący? Pokręciłem głową. - Co mam powiedzieć? - mruknąłem. - To była straszliwa walka. Nie chciałem tego. Sądziłem, że wszyscy możemy koegzystować w tym mieście w spokoju. - To nieznacznie ukoiło moje sumienie, ale nie do końca. - Mówiła, że to miasto należy do niej, i potrzeba iście cesarskiej potęgi, aby go chronić. Zabrała mnie z pałacu, gdzie byłam niewolnicą. Sprowadziła mnie tu nocą, a ja byłam taka przerażona. W końcu ją jednak pokochałam. Nie wątpiła, że tak się stanie. Opowiadała mi niezliczone historie o swoich wędrówkach. A kiedy zjawiali się inni, ukrywała mnie i stawiała im czoło, aż miasto znów należało tylko do niej. Pokiwałem głową, przysłuchując się temu, zasmucony jej losem i smętnym, sennym tonem, jakim do mnie przemawiała. Niczego innego się nie spodziewałem. - Jak sobie poradzisz, jeżeli cię zostawię? - zapytałem. - Nie poradzę sobie! - odrzekła. Spojrzała mi w oczy. - Nie możesz mnie zostawić. Musisz się mną zaopiekować. Błagam. Nie wiem, co to znaczy być pozostawioną samej sobie.
Zakląłem pod nosem. Usłyszała to i dostrzegłem zbolały wyraz jej twarzy. Wstałem i zacząłem krążyć nerwowo w tę i z powrotem. Znów na nią zerknąłem, na tę kobietę o zmysłowych ustach i długich, rozpuszczonych czarnych włosach. - Jak się nazywasz? - zapytałem. - Zenobia - odparła. - Dlaczego nie odczytałeś tego z moich myśli? Ona potrafiła czytać mi w myślach. - Mógłbym to zrobić - odparłem - gdybym zechciał. Wolałem jednak z tobą porozmawiać. Twoje piękno wprawia mnie w zakłopotanie. Wolę słuchać twojego głosu. Kto uczynił cię wampirem? - Jeden z jej niewolników - odrzekła. - Ten, którego zwą Asfar. On także nie żyje, prawda? - dodała. - Oni wszyscy nie żyją. Widziałam popioły. - Machnęła ręką w stronę pozostałych pokoi. Wypowiedziała kilka imion. - Tak - przyznałem. - Wszyscy nie żyją. - Mnie też byś zabił, gdybym tu wtedy była - rzekła z tą samą zadumą i bólem w głosie. - Być może - mruknąłem. - Ale jest już po wszystkim. Wywiązała się walka. A kiedy walka dobiegnie końca, wszystko się zmienia. Kto jeszcze się ukrył? - Nikt - odrzekła zgodnie z prawdą. - Tylko ja i jeden niewolnik, ale gdy się obudziłam, już go nie było. Musiałem wyglądać na mocno przygnębionego i tak też się czułem. Odwróciła się powoli, jak oszołomiona, sięgnęła pod grubą poduchę u wezgłowia łoża i wyjęła długi sztylet. Potem wstała i ruszyła w moją stronę. Ujęła sztylet obiema rękami i wymierzyła ostrze w moją pierś. Patrzyła przed siebie, lecz unikała mego wzroku. Długie, czarne włosy opadały falami po obu stronach jej twarzy. - Powinnam wziąć na tobie odwet - rzekła półgłosem - ale jeżeli spróbuję, i tak mnie powstrzymasz. - Nawet nie próbuj - powiedziałem równie spokojnym tonem, jakim ona zwracała się do mnie. Delikatnie odsunąłem sztylet. Objąłem ją ramieniem, a następnie podprowadziłem do łóżka. - Czemu ona sama nie obdarowała cię krwią? - zapytałem. - Jej krew była dla mnie zbyt silna. Tak nam powiedziała. Wszyscy jej wampirzy niewolnicy zostali uprowadzeni lub stworzeni przez innych, którym rozkazywała. Mówiła, że swoją krwią nie może się z nikim dzielić. Łączyła się z nią siła i milczenie. Stwórz wampira, a
potem nie możesz czytać w jego myślach. Tak nam powiedziała. Właśnie dlatego, że Asfar mnie stworzył, ani on nie mógł wejrzeć w moje, ani ja w jego myśli. Musiała utrzymywać nas w karności i posłuszeństwie, a byłoby to niemożliwe, gdyby stworzyła nas ze swojej potężnej krwi. Poczułem ból, że Eudoksja tyle ją nauczyła, a teraz już nie istniała. Młoda wampirzyca przyjrzała mi się z uwagą, po czym zapytała: - Dlaczego mnie nie chcesz? Co mogę zrobić, abyś zmienił zdanie? - Wciąż mówiła czułym tonem. - Jesteś bardzo piękny - dorzuciła - masz takie cudowne jasne włosy. Wyglądasz jak bóg, jesteś taki wysoki i masz niezwykłe niebieskie oczy. Nawet ona uważała, że jesteś piękny. Sama mi to powiedziała. Zabraniała mi na ciebie patrzeć. Mówiła, że wyglądasz jak jeden z przybyszów z Północy. Opisywała mi ciebie w tych olśniewających, czerwonych szatach... - Nie mów nic więcej, proszę - powiedziałem. - Nie musisz mi schlebiać. To bez znaczenia. Nie wezmę cię z sobą. - Dlaczego? - spytała. - Ponieważ wiem o Matce i Ojcu? Byłem wstrząśnięty. Mogłem czytać w jej myślach, wejrzeć w głąb jej umysłu i duszy, aby poznać to wszystko, co wiedziała, lecz nie chciałem tego robić. Nie chciałem aż takiej poufałości. Jej uroda była zanadto ujmująca i nie potrafiłem się jej oprzeć. W przeciwieństwie do mego wzoru doskonałości - Pandory, ta cudowna istota miała wszelkie przymioty dziewicy, można było uczynić z nią, co się tylko chciało, niczego nie tracąc ja zaś uważałem, iż jest to ze wszech miar złudne i fałszywe wrażenie. Odpowiedziałem ciepłym szeptem, nie chcąc jej urazić: - Właśnie to jest powodem, dla którego nie mogę cię zabrać i dla którego muszę zostać sam. Pochyliła głowę. - Co mam teraz robić? - zapytała. - Powiedz mi. Zjawią się tu ludzie, śmiertelnicy, przyjdą po opłaty za dom, podatki albo inne tego typu drobiazgi, a wówczas odnajdą mnie, nazwą wiedźmą, heretyczką i wyrzucą na ulicę. Albo przybędą za dnia, po czym zabiorą mnie na górę, w nadziei, że zdołają mnie ożywić, ale tylko skażą mnie na pewną śmierć w promieniach słońca. - Przestań, ja to wszystko wiem - mruknąłem. - Nie rozumiesz, że staram się znaleźć jakieś rozsądne rozwiązanie? Zostaw mnie na razie samego. - Jeżeli zostawię cię samego - odparła - zacznę szlochać albo wyć z żalu, a tego z
pewnością nie zniesiesz. I odejdziesz. - Nie odejdę - zapewniłem. - Tylko bądź cicho. Krążyłem w tę i z powrotem, całym sercem pragnąłem, by ze mną pozostała, w głębi duszy zaś żałowałem, że spotkało mnie coś takiego. Wydawało mi się to swoistą, okrutną zemstą za zabicie Eudoksji. To dziecko jawiło mi się niczym upiór z popiołów Eudoksji, powstały, aby mnie nękać i pokrzyżować moje plany ucieczki przed tym, co uczyniłem. Wreszcie wysłałem cichy sygnał do Avicusa i Maela; wykorzystując dar umysłu, poleciłem im, a raczej rozkazałem, aby niezwłocznie przybyli do domu Eudoksji. Powiedziałem, że są potrzebni i że oczekuję ich natychmiast. Następnie usiadłem obok mojej branki i uczyniłem to, co chciałem zrobić od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzałem: odgarnąłem jej długie, czarne włosy i ucałowałem delikatne, blade policzki. To były mocne, brutalne pocałunki, zdawałem sobie z tego sprawę. Mimo to jej miękka, delikatna jak u dziecka skóra i gęste, falujące włosy doprowadzały mnie do szaleństwa i nie potrafiłem się powstrzymać. Ta poufałość zaskoczyła ją, lecz nie próbowała mnie odepchnąć. - Czy Eudoksja cierpiała? - zapytała. - Niewiele, jeśli w ogóle - odparłem. Przestałem ją całować. - Powiedz mi, dlaczego po prostu nie próbowała mnie zniszczyć. Czemu mnie tu zaprosiła? Po co ze mną rozmawiała? Czemu tchnęła we mnie nadzieję na nawiązanie między nami porozumienia? Zastanawiała się przez chwilę, zanim odpowiedziała. - Była tobą zafascynowana - wyjaśniła. - Nie chodziło tylko o twoją urodę, choć miała ona w tej kwestii znaczący wpływ, jak zawsze zresztą. Wyjawiła mi, że usłyszała o tobie dawno temu na Krecie od pewnej wampirzycy. Nie odważyłem się wejść jej w słowo. Patrzyłem tylko z nieskrywanym zdumieniem. - Wiele lat temu - rzekła - ta rzymska wampirzyca przybyła na Kretę, wędrując w poszukiwaniu ciebie. Mówiła o tobie, Mariusie, Rzymianinie, patrycjuszu z urodzenia i uczonym z wyboru. Ta wampirzyca bardzo cię kochała. Nie rzuciła Eudoksji wyzwania w sprawie panowania nad wyspą. Po prostu cię szukała, a gdy cię tam nie znalazła, ruszyła w dalszą drogę. Nie mogłem wydobyć z siebie słowa! Czułem się potwornie, a z drugiej strony przepełniała mnie dzika euforia. To była Pandora! Usłyszałem o niej po raz pierwszy od trzystu lat. - Nie opłakuj tego - rzekła łagodnie. - To było dawno. Czas goi rany. Może zaleczyć
nawet rany po takiej miłości. Cóż to byłoby za przekleństwo, gdyby to było niemożliwe. - To jest niemożliwe - odparłem. Miałem ściśnięte gardło. Łzy napłynęły mi do oczu. - Co jeszcze mówiła? Powiedz, proszę, nawet drobiazgi są dla mnie ważne. Spróbuj sobie przypomnieć. - Serce wyrywało mi się z piersi. Odniosłem wrażenie, że zapomniałem, iż je w ogóle mam, a teraz gwałtownie przypominało mi o sobie. - Coś więcej... ale nie ma nic więcej. Wiem tylko, że ta kobieta była potężną i niełatwą przeciwniczką. Wiesz, że Eudoksja stale o tym mówiła. Tamtej kobiety nie można było zniszczyć, a ona sama nie chciała wyjawić sekretu swojej mocy. Dla Eudoksji było to zagadką, dopóki nie zjawiłeś się w Konstantynopolu i nie ujrzała ciebie, Mariusa, Rzymianina, w jasnoczerwonych szatach, przemierzającego plac o zmierzchu; białego jak marmur, lecz mimo wszystko z powodzeniem udającego śmiertelnika. Przerwała, uniosła dłoń i dotknęła mojej twarzy. - Nie płacz. To jej słowa: z powodzeniem udającego śmiertelnika. - Skąd się dowiedziałaś o Matce i Ojcu - zapytałem - i co znaczą dla ciebie te słowa? - Mówiła o nich z fascynacją - odparła. - Stwierdziła, że jesteś popędliwy, a może nawet szalony. Ale widzisz, ona musiała postawić na swoim, taką już miała naturę. Przeklinała ciebie, że sprowadziłeś Matkę i Ojca do tego miasta, a jednak zaprosiła cię do swego domu. Na ten czas musiałam się ukryć. Zatrzymała - jednak chłopców, na których prawie w ogóle jej nie zależało. A ja pozostałam w ukryciu. - Matka i Ojciec - powtórzyłem. - Czy wiesz, kim są? Pokręciła głową. - Wiem tylko, że są w twoim posiadaniu, albo byli, kiedy mi o tym wspominała. Czy są Pierwszymi z nas? Nie odpowiedziałem. Niemniej uwierzyłem, że nie wiedziała na ich temat nic więcej. W sumie i tak wiedziała dość sporo. Wniknąłem teraz do jej umysłu, przywołując całą moją moc, by poznać jej przeszłość i teraźniejszość, by odkryć jej najbardziej skryte i pospolite myśli. Spojrzała na mnie bystrymi, przenikliwymi oczami, jakby wyczuła, co robię albo co próbowałem uczynić, i odniosłem wrażenie, że niczego nie jest w stanie przede mną ukryć. Czego się dowiedziałem? Tylko tego, że powiedziała mi prawdę. Nie wiem nic więcej na temat twojej pięknej wampirzycy. Była wobec mnie cierpliwa i odebrałem z jej strony falę szczerego smutku. Kochałam Eudoksję. Unicestwiłeś ją. A teraz nie możesz zostawić mnie samej. Wstałem i znów zacząłem spacerować po pokoju. Czułem się przytłoczony typowo
bizantyjskim przepychem panującym dokoła. Grube, bogato zdobione draperie zdawały się wypełniać powietrze kurzem. Z tego miejsca nie mogłem ujrzeć nocnego nieba, znajdowaliśmy się zbyt daleko od wewnętrznego ogrodu i dziedzińca. Czego teraz chciałem? Uwolnić się od tej istoty, nie, uwolnić się od tego, co wiedziałem na jej temat, pragnąłem o niej zapomnieć, o tym, że ją w ogóle ujrzałem, ale to nie wchodziło w rachubę, nieprawdaż? Nagle z zadumy wyrwał mnie jakiś dźwięk i zorientowałem się, że Avicus i Mael w końcu się zjawili. Dotarli przez labirynt korytarzy do sypialni, a gdy tam weszli, stanęli jak wryci na widok urodziwej, młodej kobiety siedzącej na skraju wielkiego łoża z baldachimem. Stałem w milczeniu, podczas gdy moi kompani z wolna otrząsali się z szoku. Zenobia natychmiast zauroczyła Avicusa, tak jak wcześniej Eudoksja, chociaż nie wymówiła jeszcze ani jednego słowa, odkąd przybyli. Mael wydawał się przepełniony podejrzeniami i zatroskany. Przyglądał mi się z uwagą. Piękno tej kobiety nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. W pełni panował nad swoimi emocjami. Avicus zbliżył się do Zenobii, a gdy ujrzałem w jego oczach namiętność i gorące uczucie wobec tej młodej kobiety, wymyśliłem dla siebie dogodne wyjście. Było bardzo proste, kiedy zaś je dostrzegłem, ogarnęły mnie przeraźliwy smutek i żal. Samotność, na którą się skazywałem, była dla mnie ogromnym brzemieniem, jakbym przyjmował je z Bożego nakazu, i kto wie, może faktycznie tak było. Wziąłem je na siebie w imieniu Tych, Których Należy Strzec. Teraz jednak w obliczu Zenobii nie wolno mi było o nich myśleć. Co się tyczy samej kobiety - dziecka - bardziej pociągał ją Avicus, być może z uwagi na jego gwałtowne i nie skrywane oddanie, niż pełen dystansu i podejrzliwości Mael. - Dziękuję wam za przybycie - powiedziałem. - Wiem, że nie chcieliście nigdy więcej przestąpić progu tego domu. - Co się stało? - zapytał Mael. - Kim ona jest? - Towarzyszką Eudoksji, dzieckiem odesłanym dla ochrony do czasu zakończenia konfrontacji pomiędzy nami, które teraz, gdy jest po wszystkim, powróciło. - Nie jestem dzieckiem - oburzyła się Zenobia. Avicus i Mael uśmiechnęli się do niej pobłażliwie, choć jej wzrok był srogi i pełen dezaprobaty. - Miałam tyle samo lat co Eudoksja - wyjaśniła - kiedy otrzymałam mroczną krew. Nigdy nie stwarzaj wampira w starszym wieku, mawiała Eudoksja. Im bowiem starszy śmiertelnik, tym
większa potem bieda z nawykami, jakich zdążył nabrać za życia. Wszyscy niewolnicy Eudoksji otrzymali dar krwi w tym samym wieku co ja i przestali być dziećmi, aby stać się wampirami wiodącymi wieczne życie we krwi. Nie skomentowałem, ale także nigdy nie zapomniałem tych słów. Naprawdę. Nigdy ich nie zapomniałem. Jakieś tysiąc lat później właśnie te słowa okazały się mieć dla mnie kluczowe znaczenie, powracały do mnie po wielekroć, nękając mnie i dręcząc w niewysłowiony sposób. Już niedługo wszakże do tego dojdziemy, zamierzam bowiem dokonać gwałtownego przeskoku o tysiąc lat naprzód. Póki co, pozwól mi jednak powrócić do przerwanej opowieści. Zenobia wypowiedziała te słowa czule i delikatnie, jak wszystkie inne, a kiedy skończyła, zauważyłem, że Avicus był nią urzeczony. To nie oznaczało, że będzie ją kochał bezgranicznie i po wszystkie czasy, co to, to nie, wiedziałem o tym doskonale. Zauważyłem wszelako, że między nim a tym dzieckiem nie było żadnych barier. Podszedł jeszcze bliżej; miałem wrażenie, że jej uroda całkiem go oszołomiła, do tego stopnia, iż nie potrafił wydobyć z siebie głosu, on jednak właśnie w tej chwili się odezwał. - Zwę się Avicus - powiedział. - Jestem długoletnim przyjacielem Mariusa. - Potem spojrzał na mnie i znów przeniósł wzrok na Zenobię. - Jesteś sama? - Tak - przyznała Zenobia, choć najpierw zerknęła na mnie, jakby chciała się przekonać, czy spróbuję ją uciszyć. - I jeśli wy trzej, albo przynajmniej jeden z was, nie przygarniecie mnie, nie zabierzecie ze sobą albo nie zostaniecie tu ze mną, niechybnie zginę. Skinąłem głową, popatrując na moich towarzyszy. Mael spiorunował mnie wzrokiem, pokręcił przecząco głową i łypnął na Avicusa. On jednak wciąż patrzył na dziewczynę. - Nie możesz pozostać tu bez ochrony - rzekł Avicus. - To nie wchodzi w rachubę. Teraz jednak musisz zostawić nas samych, abyśmy mogli się rozmówić. Nie, lepiej zostań tutaj. W tym domu jest wiele pokoi. Gdzie moglibyśmy porozmawiać, Mariusie? - W bibliotece - odparłem natychmiast. - Chodźcie. Zenobio, nie obawiaj się i nie próbuj podsłuchiwać, bo mogłabyś usłyszeć jedynie drobne fragmenty naszej dyskusji, a liczyć się będzie wszystko. Bo jedynie wszystkie argumenty są w stanie zawrzeć w sobie najskrytsze emocje serca. Poprowadziłem moich kompanów i niebawem rozsiedliśmy się wygodnie w przepięknej bibliotece Eudoksji. - Musicie przyjąć ją do siebie - powiedziałem. - Ja nie mogę tego uczynić. Odchodzę stąd,
zabierając Matkę i Ojca, jak już wspominałem. Weźcie ją pod swoje skrzydła. - To niemożliwe - zaperzył się Mael. - Jest zbyt słaba. A poza tym nie chcę jej! Powiem krótko i szczerze: nie chcę jej i już! - Marius nie może jej przygarnąć - powiedział Avicus. - Nie może zabrać jej ze sobą. Mówi prawdę! - Mała istotka - wycedził Mael. - Oto, kim jest naprawdę. Ona jest bardzo słaba, niedoświadczona i może wyrządzić nam wiele szkód. - Błagam, przyjmijcie ją do siebie - poprosiłem. - Nauczcie ją wszystkiego, co sami umiecie. Nauczcie ją tego, co konieczne, aby mogła poradzić sobie sama. - Ale to przecież kobieta - warknął Mael z obrzydzeniem w głosie. - Jak mogłaby kiedykolwiek dać sobie radę sama? - Maelu, gdy chodzi o wampiry, kwestia płci nie ma większego znaczenia - odparłem. Jeżeli nabierze sił i dowie się wszystkiego, co konieczne, będzie mogła wieść taki sam żywot jak Eudoksja, jeśli oczywiście zechce. Będzie mogła wybierać. - Nic z tego, nie chcę jej - powtórzył Mael. - Nie wezmę jej. Za nic w świecie i pod żadnym warunkiem. Już miałem coś dodać, ale dostrzegłem wyraz jego twarzy i zrozumiałem, że mówi szczerze. Nigdy dotąd tak się przede mną nie otworzył. Nigdy nie nawiąże porozumienia z Zenobią, gdybym więc pozostawił ją razem z nimi, naraziłbym ją na śmiertelne niebezpieczeństwo. On bowiem opuściłby ją, porzucił albo potraktował w jeszcze gorszy sposób. To byłoby jedynie kwestią czasu. Spojrzałem na Avicusa i stwierdziłem, że jest zdruzgotany niewzruszoną postawą Maela. Jak zawsze, tak i teraz był pod jego wpływem. I nie umiał przemóc jego gniewu. Próbował go jednak ubłagać. To przecież nie może wpłynąć w znaczący sposób na ich stosunki. Mogą nauczyć ją polować, nieprawdaż? Przecież na pewno i tak to już potrafi. Ta cudowna, mała kobietka nie jest aż taka ludzka. Przecież to nic wielkiego, czemu nie mieliby spełnić mojej prośby? - Chcę, aby z nami została - rzekł z przejęciem Avicus. - Uważam, że jest urocza. A poza tym dostrzegam w niej słodycz, która roztkliwia moje serce. - Co wampirowi po takich przymiotach? - rzucił Mael. - Czy krwiopijca powinien być słodki i ujmujący?
Nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa. Myślałem o Pandorze. Przepełniający mnie ból był zbyt silny, abym mógł się odezwać. Mimo to ujrzałem Pandorę. Zobaczyłem ją i pojąłem, że zawsze łączyła w sobie zarówno pasję, jak i słodycz, a ponieważ i mężczyźni, i kobiety posiadają owe przymioty, także to dziecko, Zenobią, może je w sobie rozwinąć. Odwróciłem wzrok, nie mogąc włączyć się do ich zażartej dyskusji, nagle jednak zrozumiałem, że w Avicusie coraz bardziej narasta gniew, a Mael dosłownie aż kipi z wściekłości. Kiedy znów na nich spojrzałem, obaj zamilkli. Wtem Avicus skierował na mnie wzrok, jakby poszukiwał we mnie autorytetu, za jaki nigdy siebie nie uważałem. - Nie mogę decydować o waszej przyszłości - rzekłem. - Jak już mówiłem, zamierzam was opuścić. - Zostań i opiekuj się nią razem z nami - zażądał Avicus. - To nie wchodzi w grę! - odparłem kategorycznie. - Jesteś uparty, Mariusie - rzekł półgłosem Avicus. - Przerażają cię twoje najsilniejsze pasje. Moglibyśmy zamieszkać w tym domu we czwórkę. - To ja unicestwiłem właścicielkę - powiedziałem. - Nie mógłbym tu mieszkać. Bluźnierstwem wobec pradawnych bogów jest to, że w ogóle żyję tak długo. Starzy bogowie mogą chcieć wziąć na mnie odwet, nie dlatego, że istnieję, tylko dlatego, że niegdyś ich czciłem. Jeżeli chodzi o to miasto, wspomniałem już, że muszę je opuścić i wywieźć Tych, Których Należy Strzec, w jakieś inne prawdziwie sekretne i bezpieczne miejsce. - Dom zgodnie z prawem należy do ciebie - rzekł Avicus. - I wiesz o tym doskonale. Sam go nam oferowałeś. - To nie wyją zabiliście - odparłem. - A teraz powróćmy do zasadniczej kwestii. Przygarniecie tę dziewczynę? - Nie - odparł kategorycznie Mael. Avicus mógł tylko milczeć. Nie miał wyboru. Ponownie odwróciłem wzrok. Moje myśli wypełniła Pandora na Krecie, coś, czego nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić. Pandora wędrowniczka. Milczałem przez dłuższą chwilę. W końcu wstałem, nie odzywając się słowem do moich towarzyszy, na których srodze się zawiodłem, i wróciłem do sypialni, gdzie na łóżku leżała cudowna młodziutka dziewczyna. Miała zamknięte oczy. Światło lamp było bardzo delikatne. Jakże wydawała mi się kusząca i bierna, gdy tak leżała, z włosami rozsypanymi na poduszce, nieskazitelną skórą i lekko rozchylonymi ustami.
Usiadłem obok niej. - Co prócz urody było powodem, że Eudoksja upodobała cię sobie? - zapytałem. - Czy kiedykolwiek o tym wspominała? Otworzyła oczy i drgnęła, jakbym ją zaskoczył, i kto wie, może faktycznie tak było - bądź co bądź stworzono ją całkiem niedawno - po czym łagodnym tonem odparła: - Byłam bystra i znałam na pamięć wiele ksiąg. Wystarczyło mi rzucić okiem na stronicę i zapamiętywałam całą jej treść. Poza tym nie miałam wśród śmiertelnych nikogo, kto mógłby opłakiwać moje odejście. Byłam po prostu jedną ze stu dworek cesarzowej. Byłam dziewicą. I niewolnicą. - Rozumiem. Coś jeszcze? Zorientowałem się, że Avicus podszedł do drzwi, ale nie zaprosiłem go do środka. Zenobia zamyśliła się na chwilę, po czym odparła: - Powiedziała, że moja dusza jest nieskalana, że mimo iż w cesarskim pałacu widziała jawne oznaki zepsucia i plugastwa, ja wciąż potrafiłam usłyszeć muzykę w szumie deszczu. Skinąłem głową. - Czy nadal słyszysz tę muzykę? - Tak - odparła. - Chyba nawet wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej. Choć jeżeli zostawisz mnie samą, muzyka już nie wystarczy, abym przetrwała. - Zanim odejdę, zamierzam dać ci coś jeszcze - oznajmiłem. - Co takiego? O czym mówisz? - Usiadła i oparła się o poduszki. - Co mógłbyś dać, co mogłoby mi pomóc? - A jak myślisz? - odparłem. - Moją krew. Usłyszałem, jak Avicus za progiem aż wstrzymał oddech ze zdumienia, lecz nie zwracałem na niego uwagi. Nie zwracałem uwagi na nikogo oprócz niej. - Jestem potężny, maleńka - powiedziałem - przepotężny. A kiedy skosztujesz mojej krwi i wypijesz tyle, ile zechcesz, staniesz się inną istotą, niż jesteś teraz. Moje słowa zdumiały ją i zafrapowały. Trwożliwie uniosła ręce i położyła je na moich ramionach. - Czy powinnam to zrobić już teraz? - Tak - odrzekłem. Usiadłem wygodnie, pozwoliłem, by mnie objęła, a gdy poczułem jej zęby wbijające się w moją skórę, westchnąłem przeciągle. - Pij, moja słodka. Pij śmiało, ile tylko
zechcesz. Mój umysł zalała fala tysięcy obrazów cesarskiego pałacu, złotych sal, uczt, muzykantów i magów, miasta skąpanego w promieniach słońca, szaleńczych wyścigów rydwanów na hipodromie, wiwatujących tłumów, cesarza podnoszącego się w swojej loży, aby pomachać do poddanych, ogromnych procesji znikających we wnętrzu Hagia Sophia, owiec i kadzideł i ponownie pałacowego przepychu, tym razem jednak znajdującego się pod tym dachem. Zrobiło mi się słabo. Zrobiło mi się niedobrze. To nie miało jednak znaczenia. Liczyło się tylko jedno - aby wypiła tyle, ile była w stanie. W końcu osunęła się ciężko na poduszki, a ja spojrzałem na nią i dostrzegłem biel jej policzków, efekt działania krwi. Spróbowała podźwignąć się do pozycji siedzącej, aby na mnie spojrzeć. Patrzyła na mnie jak nowo narodzony wampir, jakby nigdy dotąd nie miała prawdziwej styczności z krwią. Wstała z łóżka i przeszła się po pokoju. Zatoczyła szeroki krąg, przytrzymując jedną ręką rąbek szaty, jej oblicze lśniło nową bielą, oczy miała rozszerzone, błyszczące i żywe. Spojrzała na mnie, jakby widziała mnie po raz pierwszy. I nagle przystanęła, najwyraźniej wychwytując dźwięki z oddali, których wcześniej nie słyszała. Przyłożyła dłonie do uszu. Jej oblicze przepełniały trwoga i słodycz, właśnie tak, słodycz; przyglądała mi się z uwagą. Spróbowałem wstać, lecz byłem na to za słaby. Avicus pospieszył mi z pomocą, ale odprawiłem go zdecydowanym ruchem ręki. - Co jej zrobiłeś! - rzucił gniewnie. - Sam widziałeś - odparłem. - Obaj widzieliście, wy, którzy nie chcieliście jej przygarnąć. Dałem jej swoją krew. Dałem jej szansę. Podszedłem do Zenobii. - Spójrz na mnie - rzekłem. - Czy Eudoksja opowiadała ci kiedyś o swoich początkach? zapytałem. - Czy wiesz, że mogłabyś polować, udając mężczyznę? Spojrzała na mnie nowymi oczami, zbyt oszołomiona i zdezorientowana, aby mogła zrozumieć, o co mi chodzi. - Czy wiesz, że gdyby obcięto ci włosy, odrosną w ciągu jednego dnia i będą równie długie i piękne jak poprzednio? Pokręciła głową, taksując mnie wzrokiem; patrzyła też na lampy oliwne, których mnóstwo było w tym pomieszczeniu, oraz na mozaiki zdobiące ściany i posadzkę. - Posłuchaj mnie, cudowna istoto, mam za mało czasu, by nauczyć cię wszystkiego, co
konieczne - powiedziałem. - Zamierzam uzbroić cię zarówno w wiedzę, jak i w siłę. Zakładając, że jej włosy odrosną, obciąłem je i patrzyłem, jak spadają na podłogę, po czym zaprowadziwszy ją do pokoi męskich wampirów, przebrałem ją w męski strój. Następnie kategorycznie nakazałem Avicusowi i Maelowi, żeby zostawili nas samych, i wyruszyłem z nią w miasto, by pokazać jej, jak wygląda wieczór w tawernie - o czym dotąd nie miała pojęcia - oraz jak może samodzielnie polować. Przez cały czas wydawała mi się równie urzekająca jak dotychczas. Teraz sprawiała wrażenie rozsądniejszej i bardziej doświadczonej, jakby była własną, starszą siostrą. Kiedy śmiała się, udając, że sączy wino, przez chwilę wahałem się, czy nie poprosić, by mi jednak towarzyszyła, ale w końcu z tego zrezygnowałem. - Wiesz, tak naprawdę wcale nie wyglądasz jak mężczyzna - powiedziałem do niej z uśmiechem. - Obojętnie, z długimi czy z krótkimi włosami. Zaśmiała się. - Oczywiście, że nie. Wiem o tym. Ale gdyby nie ty, nigdy nie trafiłabym do takiego miejsca jak to. - Teraz już możesz wszystko - oznajmiłem. - Wystarczy, że o tym pomyślisz. Możesz być mężczyzną albo kobietą. Możesz nie być ani jednym, ani drugim. Wyszukuj złoczyńców, a nigdy nie będziesz miała wyrzutów sumienia, że pozbawiłaś kogoś życia. Ale nigdy, niezależnie od wszystkiego, czy jesteś zadowolona czy smutna, nie narażaj siebie, wystawiając się na osąd innych. Mierz siły na zamiary i dbaj o siebie. Skinęła głową, jej oczy przepełniała fascynacja. Naturalnie mężczyźni w tawernie raz po raz zerkali w jej stronę. Uznali, że sprowadziłem sobie młodego wybranka, aby wypić z nim kilka głębszych. Zanim sytuacja wymknęła się spod kontroli, opuściliśmy tawernę, wcześniej jednak Zenobia wypróbowała swoje umiejętności, penetrując myśli tych, którzy nas otaczali, i oszałamiając nieszczęsnego chłopca, niewolnika, który przyniósł nam wino. Wędrując ulicami, udzielałem jej naprędce rozmaitych wskazówek dotyczących funkcjonowania świata, które mogły okazać się dla niej pomocne. To sprawiało mi zdecydowanie za dużą frajdę. Wyjawiła mi wszystkie sekrety cesarskiego pałacu, abym mógł dostać się do środka i tym samym zaspokoić moją ciekawość, po czym znów znaleźliśmy się w tawernie. - Znienawidzisz mnie - ostrzegłem ją - za to, co zrobiłem z Eudoksją i innymi krwiopijcami.
- Nie. Wcale nie - zaoponowała. - Musisz zrozumieć, że Eudoksja nigdy nie zezwalała mi na chwilę swobody, inni zaś żywili wobec mnie tylko zazdrość lub pogardę. Pokiwałem głową, przyjmując to, co mi powiedziała, po czym zapytałem: - Jak sądzisz, czemu Eudoksja opowiedziała mi swoją historię o tym, jak w Aleksandrii polowała w chłopięcym przebraniu, skoro tobie nigdy nic nie mówiła? - Liczyła, że cię pokocha - odparła Zenobia. - Wyznała mi to, nie bezpośrednio co prawda, ale poprzez wzmianki na twój temat i swój entuzjazm wywołany twoim pojawieniem się w mieście. Te emocje wszelako mieszały się u niej z przebiegłością i ostrożnością. I wydaje mi się, że w końcu strach wziął górę. Zastanawiałem się nad tym w milczeniu, tawerniany gwar brzmiał w moich uszach jak słodka muzyka. Zenobia przyglądała mi się i w pewnej chwili rzekła: - Z mojej strony nie oczekiwała takiej wiedzy na swój temat ani nawet zrozumienia. Była zadowolona, że ma we mnie zabawkę. Nawet kiedy jej czytałam albo śpiewałam, nie patrzyła na mnie, w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. A co się tyczy ciebie? Ciebie zawsze postrzegała jako kogoś, kto jest jej godzien. Kiedy o tobie mówiła, czas stawał w miejscu. Mówiła bez końca, wyjawiając swoje plany, o tym, jak zamierza zaprosić cię do domu i odbyć z tobą rozmowę. To była jej obsesja, podszyta silnym lękiem. Rozumiesz? - Wszystko poszło nie tak - odparłem. Chodź już, musisz jeszcze nauczyć się wielu rzeczy. Mamy czas tylko do świtu. Mocno przytuleni wymknęliśmy się w noc. Jak cudownie było ją uczyć! Sprawiało mi to najprawdziwszą przyjemność. Pokazałem jej, jak bez wysiłku wspinać się po ścianach, z jaką łatwością, przemykając wśród cieni, unikać śmiertelników oraz jak przywabiać do siebie ofiary. Zakradliśmy się do Hagia Sophia, co dotąd wydawało się jej niemożliwe, i po raz pierwszy, odkąd otrzymała dar krwi, ujrzała ogromną świątynię, którą tak dobrze znała za życia. W końcu, kiedy oboje nasyciliśmy głód krwią ofiar pochwyconych w ciemnych zaułkach i gdy poznała już większość zalet swoich nowych zdolności, wróciliśmy do domu. Tam też odnalazłem urzędowe dokumenty, akt własności budynku, przejrzeliśmy go wspólnie, a potem podsunąłem jej pomysł, co powinna uczynić, aby przejąć dom Eudoksji dla siebie. Avicus i Mael wciąż na nas czekali. A jako że zbliżał się świt, zapytali, czy mogą tu
zostać. - To pytanie do Zenobii - odparłem. - Ten dom należy do niej. Była naprawdę życzliwa. Zgodziła się natychmiast. Powiedziała, że mogą skorzystać z dziennych kryjówek Asfara i Raszida. Zauważyłem, że dobrze zbudowany Avicus o mocnych rysach wyraźnie przypadł jej do gustu; patrzyła też znacznie życzliwszym wzrokiem na Maela. Nie powiedziałem ani słowa. Czułem jednak dojmujący ból i konsternację. Nie chciałem, aby mnie z nią rozdzielono. Pragnąłem położyć się w nowej krypcie obok niej. Nadszedł wszakże czas pożegnania. Musiałem odejść. Nie mogłem dłużej zwlekać. Przeraźliwie zmęczony, niezależnie od niedawnego, skądinąd całkiem udanego polowania, powróciłem do ruin mego domu; zszedłem do sanktuarium Boskich Rodziców i ułożyłem się na spoczynek.
13 Dotarłem niniejszym do istotnego punktu mej historii. Zamierzam bowiem przenieść się w czasie o prawie tysiąc lat do przodu, ku teraźniejszości. Nie potrafię stwierdzić, ile naprawdę upłynęło lat, nie wiem bowiem, kiedy konkretnie opuściłem Konstantynopol, na pewno jednak było to po okresie rządów cesarza Justyniana i Teodory i zanim pojawili się Arabowie ze swoją nową religią - islamem, rozpoczynając okres zuchwałych podbojów. Najistotniejsze jest to, że nie mogę opowiedzieć ci całego mojego życia, postanowiłem przeto pominąć owe stulecia, które historia trafnie nazywa ciemnymi wiekami, kiedy to przeżyłem pewne, skądinąd dość liczne przygody, o których być może opowiem przy innej okazji. Teraz powiem tylko, że opuściwszy owej nocy dom Zenobii, bardzo się obawiałem o bezpieczeństwo Tych, Których Należy Strzec. Atak podburzonego tłumu na nasz dom przepełnił moje serce zgrozą. Tych, Których Należy Strzec, trzeba było jak najszybciej przenieść w bezpieczne miejsce poza miastem. I to w takie miejsce, gdzie dostępu do nich nie miałby nikt prócz mnie. Pytanie brzmiało, dokąd powinienem ich zabrać. Nie mogłem wyruszyć na wschód, ponieważ toczące nieustanne wojny imperium perskie opanowało już całą Azję Mniejszą i zajęło nawet Aleksandrię. Jeżeli chodzi o moją ukochaną Italię, pragnąłem być jak najbliżej niej, choć niekoniecznie w niej samej, jako ze miałem już szczerze dość ciągłych zawieruch i nieopisanego chaosu. Znałem jednak pewne wyborne miejsce. Alpy włoskie, które poznałem jeszcze jako śmiertelnik. Rzymianie utworzyli kilka przejść przez góry, a ja sam, podówczas młody i nieustraszony, wędrowałem przez Via Claudia Augusta i doskonale znałem te tereny. Naturalnie barbarzyńcy często przemierzali alpejskie doliny, zarówno kiedy najeżdżali Italię, jak i wycofując się. Na tych terenach na dobre krzewiło się chrześcijaństwo, było tu wiele klasztorów i kościołów. Ja wszelako nie poszukiwałem żyznej i zaludnionej doliny ani górskiego szczytu, na którym pobudowano zamek, kościół lub klasztor. Potrzebowałem niewielkiej doliny, odludnej, znajdującej się wysoko wśród gór, do której tylko ja mógłbym dotrzeć. Następnie czekało mnie żmudne zajęcie polegające na wspinaczce, odnalezieniu dogodnego miejsca, oczyszczeniu go i wybudowaniu krypty, a następnie przeniesieniu tam Matki i Ojca. Mogła tego dokonać tylko
istota o nadprzyrodzonych zdolnościach, ale ja wiedziałem, że dam radę. Musiałem podołać temu zadaniu. Nie miałem innego wyjścia. Przez cały czas, kiedy się nad tym zastanawiałem, kiedy wynajmowałem niewolników, nabywałem wozy i czyniłem niezbędne przygotowania do czekającej mnie wyprawy, towarzyszyła mi Zenobia, choć Avicus i Mael również przyłączyliby się do mnie, gdybym im na to pozwolił. Miałem do nich zbyt wielki żal, że nie zechcieli przygarnąć Zenobii, kiedy ich o to prosiłem. I nawet to, że teraz bynajmniej się przed tym nie wzbraniali, niczego nie zmieniało. Zenobia przesiadywała ze mną to w tej, to w innej tawernie, gdzie powoli, mozolnie opracowywałem swój plan. Czy przejmowałem się tym, że mogła wyczytać w mych myślach, dokąd się wybierałem? Ani trochę, ponieważ sam nie miałem jeszcze bliżej sprecyzowanego celu. Ostatecznego miejsca położenia sanktuarium Tych, Których Należy Strzec, nie będzie znał nikt prócz mnie. Z bezpiecznego miejsca w Alpach mogłem dokonywać wypadów do okolicznych miast i wiosek, aby tam polować. Na ziemiach Franków, jak ich nazywam, było mnóstwo osad, mógłbym nawet zawędrować do Italii, gdybym tylko zechciał, nie ulegało bowiem wątpliwości, że Ci, Których Należy Strzec, nie wymagali ciągłej, codziennej opieki ani tym bardziej moich regularnych wizyt. W końcu nadeszła ta ostatnia noc. Bezcenne sarkofagi załadowano na wozy, niewolnicy zostali oszołomieni i lekko zastraszeni lub przekupieni pieniędzmi i luksusami, przyboczni byli gotowi do drogi, ja zresztą również. Udałem się do domu Zenobii i zastałem ją całą we łzach. - Nie chcę, abyś odchodził, Mariusie - oznajmiła. Avicus i Mael byli tam, spoglądali na mnie z trwogą, jakby nie mieli odwagi wyjawić tego, co kryli w sercach. - Ja też tego nie chcę - zwróciłem się do Zenobii, po czym objąłem ją czule i ucałowałem żarliwie, jak tamtej pierwszej nocy, kiedy ją odnalazłem. Nie mogłem nacieszyć się jej delikatnym, dziewczęcym ciałem. - Muszę już ruszać w drogę - powiedziałem. - Sercem będę przy tobie. W końcu rozdzieliliśmy się, zapłakani i w posępnych nastrojach, ja zaś zwróciłem się do pozostałej dwójki. - Zaopiekujcie się nią - rzuciłem srogo.
- Tak, zamierzamy trzymać się razem - odparł Avicus. - Mimo to nadal nie pojmuję, dlaczego nie możesz pozostać z nami. Gdy spojrzałem na Avicusa, znów poczułem przypływ gwałtownych uczuć wobec niego i dorzuciłem półgłosem: - Wiem, że przez to wszystko wyrządziłem wiele złego. Byłem zbyt oschły i surowy, lecz nie mogę z wami pozostać. Z oczu Avicusa pociekły łzy, Mael zaś obrzucił go wyrażającym pełną dezaprobatę spojrzeniem. - Dopiero zacząłeś mnie uczyć, a masz tyle jeszcze do przekazania - powiedział Avicus. - Możesz uczyć się od świata, który cię otacza - odparłem. - z ksiąg znajdujących się w tym domu. Możesz uczyć się... od tych, których pewnej nocy przemienisz poprzez krew. Pokiwał głową. Nic więcej nie zostało do dodania. Właśnie w tej chwili powinienem obrócić się na pięcie i odejść, ale nie mogłem. Wszedłem do drugiego pokoju i przystanąłem z pochyloną głową, czując chyba najbardziej dojmujący ból, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem. Tak bardzo pragnąłem z nimi pozostać! Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Plany, które snułem, nie przydawały mi sił. Przyłożyłem dłoń do brzucha i poczułem ból palący moje wnętrze jak ogień. Nie byłem w stanie wydobyć z siebie słowa. Nie mogłem się poruszyć. Zenobia podeszła do mnie. Avicus również. Uściskali mnie, a potem Avicus rzekł: - Rozumiem, że musisz odejść. Naprawdę to rozumiem. Nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Przygryzłem mocno język, po czym odwróciwszy się, przywarłem wargami do jego ust i pozwoliłem, by spłynęła do nich moja krew. Zadrżał przestraszony tym pocałunkiem i przywarł do mnie jeszcze mocniej. Po chwili znów wypełniłem usta krwią i pocałowałem w ten sam sposób Zenobię, a ona przytuliła się do mnie z całej siły. Wtuliłem twarz w jej długie, przyjemnie pachnące włosy, a może raczej przysłoniłem nimi oblicze, bo ból, który odczuwałem, sprawiał, że prawie nie mogłem oddychać. - Kocham was oboje - wyszeptałem. Zastanawiałem się, czy mnie słyszeli. Wreszcie, nie mówiąc ani słowa więcej, bez zbędnych gestów, skłoniłem się lekko i z wahaniem wyszedłem z domu. W godzinę później opuściłem Konstantynopol i udałem się znanym szlakiem handlowym
do Italii, siedząc na koźle pierwszego z wozów, gdzie mogłem bez przeszkód rozmawiać z trzymającym lejce dowódcą straży przybocznej. Wdałem się z nim w luźną pogawędkę, zabawną i żartobliwą, i choć serce mi się krajało, prowadziłem tę grę aż do końca naszej podróży. Nie pamiętam, jak długo trwała, wiem tylko, że po drodze napotkaliśmy wiele miast, gdzie moglibyśmy się zatrzymać, drogi zaś nie były aż tak złe, jak się obawiałem. Przez cały czas miałem na oku przybocznych i hojną ręką rozdawałem złoto, by zaskarbić sobie ich lojalność. Kiedy dotarliśmy do Alp, trochę czasu zajęło mi odnalezienie jak najbardziej odludnego miejsca, w którym mógłbym zbudować sanktuarium. Wreszcie którejś niezbyt chłodnej nocy, kiedy niebo było czyste i rozgwieżdżone, ujrzałem przed sobą strome pasmo niegościnnych, nie zamieszkanych górskich zboczy, leżących z dala od głównego szlaku - wydawały się idealnym miejscem do realizacji mojego planu. Zatrzymawszy się całym taborem w pobliskim miasteczku, samotnie udałem się w góry. Wspinałem się na strome zbocza, których nie pokonałby żaden śmiertelnik, aż w końcu odnalazłem właściwe miejsce, maleńką kotlinę, gdzie mogłem zbudować świątynię. Po powrocie do miasteczka kupiłem dom dla siebie i dla Tych, Których Należy Strzec, po czym odesłałem przybocznych wraz z niewolnikami do Konstantynopola, sowicie ich opłacając za trudy podróży. Moi życzliwi, choć nieco zdezorientowani towarzysze pożegnali się ze mną nader ciepło i wyruszyli w powrotną drogę, zabierając jeden z wozów, który im podarowałem. Miasteczko, w którym zamieszkałem, nie było bezpiecznym miejscem, mimo iż jego lombardzcy mieszkańcy nie lękali się najazdów barbarzyńców. Nie zwlekając, już następnej nocy zabrałem się do pracy. Jedynie wampir był w stanie w tak krótkim czasie pokonać dystans dzielący miasteczko od doliny, gdzie zamierzałem wznieść sanktuarium. Jedynie wampir mógł przekopać się przez zmarzniętą glebę i skały, by stworzyć sieć tuneli, które ostatecznie prowadzić będą do niewielkiej komory krypty, a następnie wykonać obite żelazem kamienne odrzwia, które chronić będą Króla i Królową przed palącymi promieniami słońca. Jedynie wampir mógł pokryć ściany krypty malowidłami przedstawiającymi stare greckie i rzymskie bóstwa i boginie. Jedynie wampir mógł wykuć tron z granitu, w tak krótkim czasie i z tak niewiarygodną precyzją. Jedynie wampir mógł zanieść Matkę, a potem Ojca poprzez góry o ukończonego właśnie miejsca ich spoczynku. Jedynie wampir mógł usadowić ich jedno przy drugim na granitowym tronie. A kiedy już było po
wszystkim, któż inny mógł ułożyć się na chłodnej, kamiennej posadzce, aby zaszlochać, dając tym samym wyraz doskwierającej mu samotności? Któż inny mógł leżeć tam przez całe dwa tygodnie, milczący i skrajnie wyczerpany, w kompletnym bezruchu? Nic więc dziwnego, że w tych pierwszych miesiącach próbowałem tchnąć odrobinę życia w ciała Tych, Których Należy Strzec, składając im ofiary, jak wtedy gdy przyprowadziłem do nich Eudoksję, lecz dla tych żałosnych, plugawych śmiertelników - co do jednego złoczyńców, o czym mogę cię zapewnić z całą uczciwością, Akasza nie pokwapiła się nawet unieść swej wszechpotężnej prawej ręki. W tej sytuacji to do mnie należało uśmiercenie każdej z tych żałosnych, nędznych ofiar, a następnie wyniesienie szczątków wysoko w góry, gdzie porzucałem je na wierzchołkach najwyższych turni niczym ofiary składane ku czci okrutnych bogów. W kolejnych stuleciach, zachowując daleko posuniętą ostrożność, polowałem w pobliskich miasteczkach, odsączając po trosze wiele ofiar, aby nie wzbudzić niepotrzebnych podejrzeń ani niepokoju wśród miejscowej ludności, niekiedy zaś pokonywałem olbrzymie odległości, aby przekonać się, jak przedstawia się sytuacja w miastach, które znalem onegdaj. Odwiedziłem Pawie, Marsylię i Lyon. Tam, jak to miałem w zwyczaju, odwiedzałem tawerny, gdzie wciągałem śmiertelników w rozmowy i z pomocą wina rozwiązywałem im języki, aby dowiedzieć się, co nowego wydarzyło się w świecie. Od czasu do czasu bywałem też na polach bitew, gdzie triumfowali arabscy wojownicy. Albo podążałem w bój za Frankami, wykorzystując mrok, by skutecznie zamaskować moją obecność. W tym też okresie - po raz pierwszy podczas całej mojej wampirzej egzystencji - zawarłem przyjaźń ze śmiertelnikami. To znaczy wybierałem jakiegoś śmiertelnika, dajmy na to żołnierza, i spotykałem się z nim często w miejscowej tawernie, by porozmawiać o jego życiu i światopoglądzie. Nigdy te przyjazdy nie trwały długo, gdyż do tego nie dopuszczałem, kiedy zaś poczułem chęć, aby zmienić danego człowieka w wampira, natychmiast porzucałem go i szedłem w dalszą drogę. W ten sposób jednak poznałem wielu śmiertelników, nawet mnichów w klasztorach, nie miałem bowiem oporów przed zbliżeniem się do nich na szlaku, zwłaszcza gdy przemierzali wyjątkowo niebezpieczne terytorium, i towarzyszyłem im przez pewien czas, zadając uprzejme, wyważone pytania o sytuację Kościoła, papieża, a także ich własne, małe społeczności, w jakich żyli. Mógłbym opowiedzieć ci o tych śmiertelnikach, bo czasem trudno mi powstrzymać to, co mi leży na sercu. Nie czas wszakże na to. Pozwól tylko, że wyznam, iż zawierałem wówczas
liczne przyjaźnie, a gdy wracam pamięcią do tamtych dni, modlę się do wszystkich bogów, którzy mogliby chcieć mnie wysłuchać, z podziękowaniem za to, co mnie wówczas spotkało, przyjaźnie te bowiem stały się dla mnie pocieszeniem, jakiego rozpaczliwie poszukiwałem. Kiedy znajdowałem w sobie dość odwagi, udawałem się aż do Rawenny w Italii, by podziwiać cudowne kościoły, pełne olśniewających mozaik, prawie takich jak te, które widziałem w Konstantynopolu. Nigdy jednak nie odważyłem się zapuścić dalej w głąb mojej ojczyzny. Za bardzo bałem się ujrzeć to, co kiedyś tak ukochałem, a co zostało obrócone w perzynę. Co się tyczy wieści ze świata, pozyskane od mych śmiertelnych przyjaciół przeważnie wprawiały mnie w czarną rozpacz. Konstantynopol porzucił Italię i tylko papież z Rzymu dzielnie stawiał opór najeźdźcom. Wydawało się, że Arabowie podbiją cały świat, włącznie z Galią. Wkrótce Konstantynopol wplątał się w straszliwy kryzys dotyczący ważności Świętych Obrazów i potępił ich tworzenie, co zaowocowało całkowitym zniszczeniem zarówno ikon, jak i mozaik. Bogu dzięki, papież z Rzymu nie chciał w tym wszystkim uczestniczyć i oficjalnie odwracając się od imperium wschodniego, zawarł sojusz z Frankami. To był koniec marzeń o Wielkim Imperium łączącym Zachód schód. To był koniec moich marzeń, że Bizancjum zdoła jakimś sposobem ocalić cywilizację i stanie się tym, czym był niegdyś Rzym. To jednak nie oznaczało końca cywilizowanego świata. Nawet ja, zgorzkniały rzymski patrycjusz, musiałem to przyznać. Niebawem wyrósł pośród Franków potężny przywódca, Karol zwany Wielkim, a jego liczne zwycięstwa pomogły zaprowadzić pokój na Zachodzie. Na jego dworze jak nikły płomyk w ciemnościach kultywowano starą literaturę łacińską. To jednak Kościół podtrzymywał przy życiu te aspekty kultury, które stanowiły ważkie elementy rzymskiego świata w czasach, gdy się narodziłem. Ach, cóż za ironia, że chrześcijaństwo, owa buntownicza religia, zrodzona z męczeństwa w czasach Pax Romana, ratowało i zachowywało stare pisma, stary język, starą poezję i starą mowę. W miarę upływających wieków moja moc rosła, wszystkie posiadane przeze mnie zdolności wyostrzyły się; leżąc w krypcie z Matką i Ojcem, słyszałem głosy ludzi w odległych miasteczkach. Od czasu do czasu słyszałem przechodzącego gdzieś blisko krwiopijcę. Potrafiłem usłyszeć myśli lub modlitwy.
W końcu pozyskałem dar chmur. Nie musiałem już wspinać się po zboczu, by dostać się do krypty. Wystarczyło, że zapragnąłem wzbić się w powietrze, i już po chwili stałem przed ukrytymi drzwiami do tunelu. To było przerażające, ale i cudowne zarazem, gdyż mogłem w ten sposób pokonywać znacznie większe odległości. Oczywiście, jeśli miałem dość sił, a w owym czasie mi ich nie zbywało. Tymczasem w tej krainie, będącej ongiś terytoriami wojowniczych, barbarzyńskich plemion, zaczęły się pojawiać zamki i klasztory. Dzięki darowi chmur mogłem odwiedzać wysokie szczyty, na których wznoszono te olśniewające budowle, i niekiedy także zakradać się do tamtejszych komnat. Wędrowałem poprzez wieczność, szpiegowałem serca innych. Byłem krwiopijcą, który nie wie nic o śmierci ani tym bardziej o czasie. Niekiedy podróżowałem z wiatrem. Zawsze żyłem życiem innych. A w górskiej krypcie jak zawsze dla Tych, Których Należy Strzec, wykonałem liczne malowidła, tym razem pokrywając ściany świątyni starymi, egipskimi znakami i rysunkami; zatrzymałem też kilka ksiąg, których treść koiła moją duszę. W klasztorach często podglądałem mnichów. Uwielbiałem patrzeć, jak piszą w swoich skryptoriach; sporym dla mnie pocieszeniem był fakt, że dbali oni i starali się zachować starą grecką i rzymską poezję. Późną nocą zakradałem się do bibliotek klasztornych i ślęczałem nad pulpitem, z kapturem naciągniętym głęboko na oczy, oddając się lekturze dawnej poezji i historii z moich czasów. Nigdy nie wykryto mej obecności. Byłem zbyt sprytny. Często też wieczorami zachodziłem w pobliże kaplicy, by przysłuchiwać się mnisim śpiewom, które przepełniały moje wnętrze spokojem; wolałem to niż wędrówki po klasztorze czy słuchanie bicia kościelnych dzwonów. Tymczasem sztuka Grecji i Rzymu, którą tak ukochałem, całkiem podupadła. Jej miejsce zajęła nie znajdująca mego uznania sztuka religijna. Proporcje i realizm przestały mieć znaczenie. Liczyło się tylko jedno - przedstawiane wizerunki odzwierciedlały bezgraniczne oddanie wobec Boga. Postacie ludzkie na obrazach czy kamienne posągi były zazwyczaj przeraźliwie wychudzone i miały zuchwałe oczy patrzące gdzieś w dal. Prym wiodła upiorna groteskowość. Nie wynikało to z braku wiedzy czy umiejętności, manuskrypty bowiem iluminowane były nader pieczołowicie, kościoły zaś i klasztory wznoszono, nie szczędząc sił i środków. Ci, co tworzyli tę sztukę, mogli tworzyć wszystko. Taki był ich wybór. Sztuka nie
miała odnosić się do rzeczy doczesnych i zmysłowych. Miała być pobożna. I ponura. W ten sposób świat klasyczny przestał istnieć. Rzecz jasna także w tym nowym świecie odkryłem cudowne rzeczy. Nie mogę temu zaprzeczyć. Wykorzystując dar chmur, odnalazłem wielkie, gotyckie katedry, których wysokie łuki przewyższały pod względem znamienitości wszystko, co miałem okazję oglądać. Piękno tych katedr oszołomiło mnie. Zdumiewały mnie argowe miasta, które zaczęły się pojawiać w całej Europie. Wyglądało na to, że handel i rzemiosło zaspokoiły te ziemie, których nie była w stanie zaspokoić wojna. Wszędzie posługiwano się nowymi językami. Francuski był językiem elit. Posługiwano się jednak równie często angielskim, niemieckim i włoskim. Widziałem te wszystkie przemiany, a zarazem nie widziałem niczego. W końcu, być może w roku 1200 - nie jestem pewien - znów ułożyłem się w krypcie i zapadłem w długi sen. Byłem znudzony światem i niewiarygodnie potężny. Wyjawiłem swe zamiary Tym, Których Należy Strzec. Lampy w końcu się wypalą - poinformowałem ich. I wówczas nastanie ciemność, ale wybaczcie mi, bardzo was proszę. Jestem taki zmęczony. Chciałbym zasnąć, na bardzo, bardzo długo. I kiedy w końcu zasnąłem, zacząłem się uczyć. Mój nadnaturalny słuch był zbyt wyczulony, abym mógł spoczywać w całkowitej ciszy. Nie potrafiłem uciec przed głosami tych, którzy krzyczeli, niezależnie, czy byli oni krwiopijcami czy śmiertelnikami. Nie potrafiłem uciec przed rozgrywającą się wokół mnie historią świata. Towarzyszyła mi, gdy spałem i śniłem w mej kryjówce na alpejskiej przełęczy, słyszałem modlitwy za Italię. I modlitwy za Galię, którą teraz nazywano Francją. Usłyszałem cierpienia dusz nękanych w trzynastym wieku przez straszną chorobę nazwaną później, skądinąd bardzo trafnie, czarną śmiercią. Otworzyłem oczy w ciemnościach. Nasłuchiwałem. Może nawet powtarzałem to, czego się nauczyłem. W końcu otrząsnąłem się z sennego rozleniwienia i udałem się do Italii, przepełniony obawami o losy całego świata. Musiałem na własne oczy ujrzeć mój ukochany kraj. Musiałem tam wrócić. Miasta, do którego dotarłem, wcześniej nie znałem. To było nowe miasto, nie istniejące przed wiekami, w czasach cezarów; pełniło funkcję wielkiego portu. Było to zapewne największe miasto w Europie. Nazywało się Wenecja, a czarna śmierć zawitała na pokładach statków, które
tu przypływały, i tysiące mieszkańców trawiła teraz zabójcza choroba. Nigdy wcześniej tu nie byłem. Teraz zaś, gdy znalazłem się w Wenecji, ujrzałem miasto poprzecinane siecią wąskich kanałów wypełnionych mętną, brudnozieloną wodą. Czarna śmierć dziesiątkowała ludność, mieszkańcy padali jak muchy, ciała zaś wywożono promami, by zostały pogrzebane w głębokich dołach na wyspie na lagunie. Dokoła słychać było płacz i lament. Ludzie umierali pospołu, z twarzami zlanymi potem i ciałami pokrytymi zabójczą opuchlizną. Na dżumę nie znano podówczas lekarstwa. W powietrzu unosiła się wszechobecna woń śmierci. Niektórzy próbowali opuścić miasto i uciec przed zarazą. Inni pozostali u boku cierpiących bliskich. Nigdy jeszcze nie widziałem takiej plagi. A jednak pojawiła się w tym pięknym mieście i szalała w najlepsze, ja zaś, przepełniony smutkiem i urzeczony wspaniałością pałaców, podziwiałem cudowności kościoła Świętego Marka, jawnie wskazującego na więzy łączące to piękne miejsce z Bizancjum, dokąd pływała większość tamtejszych statków kupieckich. W takim miejscu mogłem jedynie żałośnie szlochać. To nie był właściwy czas, aby przy blasku pochodni podziwiać całkiem dla mnie nowe rzeźby oraz malowidła. Musiałem stamtąd odejść, z szacunku dla umierających, niezależnie od tego, kim i czym byłem. Udałem się niezwłocznie na południe, do innego miasta, którego nie znałem w poprzednim życiu, do Florencji leżącej w samym sercu pięknej i żyznej krainy zwanej Toskanią. Zrozum, unikałem w owym czasie Rzymu. Nie mogłem znieść widoku mego domu, obróconego w perzynę, zrujnowanego. Nie zniósłbym widoku Rzymu nękanego przez zarazę. Właśnie dlatego wybrałem Florencję, miasto dla mnie nowe i zasobne, nie tak bogate jak Wenecja ani tak piękne, choć pełne olbrzymich pałaców i brukowanych ulic. Lecz i tam natknąłem się na straszliwą zarazę. Tępi osiłkowie domagali się opłat za wywożenie zwłok, często wyżywając się brutalnie na konających i tych, co się nimi opiekowali. Kapłani z pochodniami w dłoniach zjawiali się o zmroku, by udzielić ostatniego namaszczenia. W powietrzu unosił się ten sam smród co w Wenecji, woń zwiastująca rychły koniec wszystkiego. Znużony i zdesperowany, udałem się do jednego z kościołów iv centrum Florencji, choć nie potrafię stwierdzić do którego. Stanąłem pod ścianą i zapatrzyłem się w rozjaśnione blaskiem świec tabernakulum; i zadawałem sobie to samo pytanie co wielu śmiertelników w owym czasie: Co się stanie z tym światem? Widziałem prześladowania chrześcijan, widziałem barbarzyńców plądrujących miasta,
widziałem jak Wschód i Zachód walczą z sobą; widziałem Arabów toczących świętą wojnę z niewiernymi; teraz zaś patrzyłem na zarazę przetaczającą się niepohamowaną falą przez świat. Ach, cóż to był za świat; zaszło w nim wiele zmian od czasu, kiedy uciekłem z Konstantynopola. Miasta Europy rozrosły się i prosperowały w najlepsze. Hordy koczowników zmieniły tryb życia na osiadły. Bizancjum wciąż łączyło miasta Wschodu, zespalając je w jedną całość. A teraz ta straszna zaraza - zabójcza plaga. Zastanawiałem się, czemu pozostałem przy życiu. Dlaczego muszę znosić te męki i być świadkiem tych wszystkich tragicznych i cudownych zdarzeń? Co miałem zrobić z tym, co ujrzały me oczy? I właśnie wtedy, gdy przepełniał mnie niewysłowiony smutek, ujrzałem ten kościół, prawdziwie piękny, rozświetlony mnóstwem świec, w oddali zaś, w kaplicy na prawo od ołtarza, dostrzegłem frapujące, żywe kolory i ruszyłem w tamtą stronę, świadom, że odnajdę nowe urzekające malowidła, ponieważ zdołałem je poznać i zasmakować w perłach współczesnej sztuki. Żadna z osób żarliwie modlących się w tej świątyni nie zwróciła na mnie uwagi, na samotną istotę w długiej aksamitnej, czerwonej pelerynie z kapturem, podchodzącą zdecydowanie i bezgłośnie do otwartej kaplicy. Och, gdybyż tylko świece dawały więcej blasku. Gdybym odważył się zapalić pochodnię. Ale ja miałem przecież oczy wampira, nieprawdaż? Czemu się skarżę? W tej kaplicy ujrzałem malowane postacie, jakich nie widziałem nigdzie indziej. Miały charakter religijny, przyznaję, i były dość surowe i pobożne, lecz dostrzegłem w nich coś nowego, subtelną iskierkę, na jaką nigdy wcześniej się nie natknąłem. Mimo przepełniającego mnie smutku, poczułem nagły przypływ radości. Nagle rozległ się za mną cichy głos, głos śmiertelnika. Był tak łagodny, że wątpię, aby zdołał go usłyszeć inny śmiertelnik. - On nie żyje - powiedział mężczyzna. - Oni wszyscy nie żyją, ci malarze, którzy stworzyli to dzieło. Poczułem dojmujący ból. To, co usłyszałem, wstrząsnęło mną do głębi. - Zabrała ich zaraza - dodał. Nosił kaptur, podobnie jak ja, ale jego peleryna była ciemna, a oczy przepełniała
gorączka. - Nie lękaj się - powiedział. - Byłem chory, ale dżuma mnie nie zabiła. Bez obawy, nie zarazisz się ode mnie. Ale ci wszyscy malarze nie żyją. Już ich nie ma. Zaraza zabrała ich z całą ich wiedzą. - A ty? - zapytałem. - Jesteś malarzem? Pokiwał głową. - Byli moimi nauczycielami - odparł, szerokim ruchem ręki wskazując malowidła ścienne. - To nasze dzieło, niedokończone - wyszeptał. - Sam nie zdołam tego zrobić. - Musisz to uczynić - powiedziałem. Sięgnąłem do sakiewki. Wyłuskałem kilka złotych monet i podałem mu. - Sądzisz, że to pomoże? - zapytał niepewnie. - To wszystko, co mogę ci dać - odparłem. - Może dzięki temu zyskasz spokój i trochę prywatności. I znów zaczniesz malować. Odwróciłem się, by odejść. - Nie opuszczaj mnie - rzucił nagle. Obróciłem się i spojrzałem na niego. Patrzył mi prosto w oczy. Miał przenikliwy wzrok. - Wszyscy umierają. Wszyscy prócz nas dwóch - powiedział. - Nie odchodź. Pójdź ze mną, napijemy się wina. Zostań ze mną. - Nie mogę - odparłem. Byłem rozdygotany. Ten człowiek zbytnio mną owładnął, byłem nim prawdziwie urzeczony. Tak niewiele brakowało, abym go zabił. - Zostałbym, gdybym mógł zapewniłem. Następnie opuściłem Florencję i powróciłem do krypty Tych, Których Należy Strzec. Ponownie ułożyłem się na spoczynek, pragnąc zapaść w długi sen; czułem się jak tchórz, żałowałem, że nie udałem się do Rzymu, i cieszyłem się, że nie odsączyłem z krwi tego niezwykłego śmiertelnika, którego spotkałem w kościele. Coś się we mnie jednak nieodwracalnie zmieniło. W kościele we Florencji ujrzałem nowe malowidła. Dostrzegłem w nich coś, co przepełniło mnie nadzieją. Niechaj ta zaraza wreszcie się skończy, modliłem się i zamknąłem oczy. W końcu nadszedł z dawna oczekiwany dzień. Dżuma się skończyła. Wszystkie głosy w całej Europie śpiewały chwalebną pieśń. Śpiewały o nowych miastach, wielkich zwycięstwach i straszliwych klęskach. Wszystko w Europie się zmieniło. Handel i
dobrobyt zmieniły sztukę i kulturę, tak jak to było w przeszłości, kiedy na zlecenie władców budowano katedry i klasztory. Śpiewały o niejakim Gutenbergu z Moguncji, który wynalazł prasę drukarską, dzięki czemu można było drukować tanie księgi w setkach egzemplarzy. Nawet pospólstwo było obecnie stać na zakup Pisma Świętego, godzinek, tomików wierszy albo komicznych opowieści. W całej Europie rozpoczęto budowę pras drukarskich. Śpiewały o tragicznym upadku Konstantynopola, który padł ofiarą niezwyciężonej tureckiej armii. Lecz dumne miasta Zachodu nie były już uzależnione od odległego imperium, które je chroniło. Nikt nie słyszał lamentów nad pokonanym Konstantynopolem. Nikt nie reagował. Italię, moją Italię, rozświetlała gloria chwały Wenecji, Florencji i Rzymu. Najwyższy czas, abym znowu opuścił kryptę. Otrząsnąłem się z ekscytujących, sennych marzeń. Nadeszła pora, abym przyjrzał się temu światu, który określił upływający czas na rok 1482 po narodzeniu Chrystusa. Nie wiem, dlaczego wybrałem akurat ten rok, może dlatego, że głosy dobiegające z Wenecji i Florencji wydały mi się nad wyraz kuszące i nieodparte, a przecież nie tak dawno widziałem te miasta cierpiące, pogrążone w smutku i żałobie. Całym sercem pragnąłem ujrzeć je w rozkwicie. Najpierw jednak muszę wrócić do domu, na południe, do Rzymu. Dlatego też, ponownie zapaliwszy lampy oliwne dla mych ukochanych Rodziców i pościerawszy kurz z ich delikatnych szat i ozdób, jak zawsze odmówiłem modlitwę, a następnie pełen niepokoju wyruszyłem na spotkanie jednego z najciekawszych okresów w dziejach zachodniego świata.
14 Udałem się do Rzymu. Tyle tylko mogłem uczynić. To, co tam zastałem, zraniło me serce, z drugiej strony zaś mnie zdumiało. Było to ogromne, rojne miasto, pragnące za wszelką cenę podźwignąć się z ruin, pełne kupców i rzemieślników, harujących ciężko przy budowie pałaców papieża, kardynałów i innych zamożnych mężów. Stare Forum i Koloseum wciąż stały, w rzeczy samej ujrzałem tam wiele pozostałości dawnego, cesarskiego Rzymu - między innymi Łuk Konstantyna, aczkolwiek bloki starych kamieni wciąż były wykradane do tworzenia nowych budowli. Wszędzie byli uczeni badający owe ruiny, wielu z nich kłóciło się o ich stan. Istotnym dążeniem w owym czasie było zachowanie reliktów przeszłości, z okresu kiedy przyszedłem na świat, i wyciągnięcie z nich nauk, a także naśladowanie dawnej sztuki i poezji prężność tego ruchu przekroczyła moje najśmielsze wyobrażenia. Jak mogę wyrazić to jaśniej? Ta epoka dobrobytu, okres rozkwitu handlu i bankierstwa, kiedy tysiące śmiertelników przyodziewały się w piękne, aksamitne stroje, hojnie czerpała z dorobku starożytnego Rzymu i Grecji. Ci ludzie kochali tamte czasy! Kiedy przez stulecia drzemałem w mojej krypcie, nie sądziłem, że coś takiego jest w ogóle możliwe. To, co zastałem, w pierwszej chwili tak mnie uradowało, że mogłem jedynie wędrować błotnistymi uliczkami, zagadując uprzejmie do mijanych śmiertelników, zadając im pytania o to, jak im się wiedzie i co sądzą o czasach, w jakich przyszło im żyć. Naturalnie posługiwałem się nowym językiem - włoskim, który wyewoluował ze starej łaciny i którego nauczyłem się bardzo szybko. Był doprawdy piękny, choć rychło stwierdziłem, że uczeni używają także równorzędnie dawnej łaciny i greki. Z niezliczonych odpowiedzi na moje pytania dowiedziałem się, że Florencja i Wenecja wyprzedzają Rzym pod względem duchowego odrodzenia, jeśli jednak papież zdoła postawić na swoim, już wkrótce ten stan się zmieni. Papież nie był już tylko przywódcą chrześcijan. Postawił sobie za cel, że Rzym stanie się prawdziwą stolicą kultury i sztuki, i nie tylko zakończył prace nad nową Bazyliką Świętego Piotra, lecz pracował też nad Kaplicą Sykstyńską, co samo w sobie było szczytnym i olbrzymim przedsięwzięciem. Z Florencji sprowadzono artystów do wykonania niektórych malowideł, miasto zaś intrygował poziom tworzonych przez nich fresków. Spędziłem mnóstwo czasu na ulicach, przysłuchując się plotkom na ten temat, po czym
udałem się do pałacu papieskiego, postanawiając na własne oczy ujrzeć Kaplicę Sykstyńską. To była dla mnie prawdziwie feralna noc. W ciemnych wiekach, odkąd opuściłem swą ukochaną Zenobię i Avicusa, moje serce poddawało się urokom wielu śmiertelników i niezliczonych dzieł sztuki, nic jednak, czego doświadczyłem, nie przygotowało mnie na to, co miałem ujrzeć po wejściu do Kaplicy Sykstyńskiej. Zrozum, nie mówię o Michale Aniele, znanym całemu światu za sprawą znajdujących się tam jego dzieł, gdyż Michał Anioł był podówczas dziecięciem. Nie, to nie dzieła Michała Anioła ujrzałem owej nocy. Zapomnij o Michale Aniele. To było dzieło kogoś innego. Minąwszy względnie łatwo pałacowe straże, szybko znalazłem się wewnątrz tej surowej kaplicy, która po ukończeniu miała być wykorzystywana na największe uroczystości i ceremonie religijne. Mój wzrok natychmiast przykuł jeden z wielu fresków, naprawdę olbrzymi i pełen przepięknie ukazanych postaci, połączonych, jak się zdawało, przez sylwetkę pełnego dostojeństwa białowłosego starca, z którego głowy biły strugi złocistego światła, starca, na którego przybycie trzy grupki ludzi reagowały w całkowicie różny sposób. Nic nie przygotowało mnie na naturalizm, z jakim odtworzono te liczne postacie; twarze ludzi były niezwykle ekspresyjne; ich ciała zaś przyobleczono w zwiewne i delikatne stroje. Pośród tych trzech grup ludzi zapanowało nie lada wzburzenie, gdy białowłosa postać strofowała je, karciła lub może instruowała, z obliczem wyrażającym powagę i spokój. Wszystko to przepełniała niewyobrażalna wręcz harmonia, choć na dalszym planie przedstawiono dziką puszczę i zgoła obojętny świat. Dwa wielkie współczesne statki kotwiczyły w odległym porcie, za nimi widać było pasma górskie, nieomal dotykające błękitnego nieba, po prawej zaś wznosił się Łuk Konstantyna, cały ociekający złotem, jakby nigdy nie popadł w ruinę, a także kolumny innej świetnej niegdyś rzymskiej budowli, obecnie niemal całkiem zniszczonej, stojące prosto i dumnie, a z tyłu za nimi widać było majaczące czarne zamczysko. Ach, cóż za złożoność, cóż za niewysłowione połączenia, ta osobliwa tematyka i tło, a mimo to twarze ludzi wyglądały zniewalająco, każda dłoń odmalowana została po mistrzowsku. Wydawało mi się, że oszaleję od samego tylko patrzenia na te twarze. Byłem bliski obłędu od patrzenia na te dłonie. To malowidło było prawdziwym majstersztykiem. Pragnąłem całymi nocami patrzeć na nie i zapamiętywać. Chciałem odwiedzić domy uczonych, którzy mogliby mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, bo przecież ja sam nie
potrafiłem zgłębić tej tajemnicy! Brakowało mi niezbędnej wiedzy. A co najważniejsze, czyste piękno tego dzieła poruszało mą duszę. Wszystkie mroczne i ponure lata prysły, jakby w tej kaplicy zapłonęło milion świec. - Och, Pandoro, gdybyś mogła to zobaczyć! - wyszeptałem. - Och, Pandoro, gdybyś tylko o tym wiedziała! W niedokończonej Kaplicy Sykstyńskiej były jeszcze inne malowidła. Przyjrzałem się im pobieżnie, aż mój wzrok padł na dwa inne dzieła tego samego mistrza, równie magiczne jak pierwsze. Znów ujrzałem mnóstwo postaci o podobnie boskich obliczach. Ubiór został odtworzony bardzo drobiazgowo, z zachowaniem wrażenia głębi, jak w przypadku rzeźb. I choć rozpoznałem Chrystusa z zastępem skrzydlatych aniołów, pojawiającego się w kilku miejscach, nie potrafiłem zinterpretować znaczenia również tego fresku. W istocie znaczenie obu dzieł było dla mnie mało ważne. Najważniejsze, że poruszyły mnie do głębi. Na jednym z nich dwie kobiety przedstawiono w tak subtelny i zmysłowy sposób, że aż mnie to zdumiało. Dawna sztuka sakralna nie dopuszczała tego rodzaju dzieł. Wszelkie nawiązania do cielesności i spraw doczesnych były zakazane. A jednak tu, w tej kaplicy, pojawiły się owe dwie kobiety, jedna stojąca, druga zwrócona twarzą do patrzącego z wyrazem rozmarzenia w oczach. - Pandoro - wyszeptałem. - Odnalazłem cię tutaj, odnalazłem cię w czasach twej młodości, w aurze wiecznego piękna. Pandoro, widniejesz tu, na tej ścianie. Odwróciłem się do fresków plecami. Zacząłem krążyć w tę i z powrotem. Znów podchodziłem do malowideł, przyglądając się im z uniesionymi dłońmi, ostrożnie, aby ich nie dotknąć, po prostu wodziłem po nich rękami, jakbym mógł je postrzegać zarówno oczyma, jak i dłońmi. Musiałem się dowiedzieć, kim był twórca tych dzieł! Pragnąłem ujrzeć jego prace! Zakochałem się w nim. Musiałem zobaczyć wszystko, co stworzył. Czy był młody czy stary? Żył, a może już umarł? Musiałem to wiedzieć. Wyszedłem z kaplicy, nie wiedząc, kogo mam zapytać o te cudowne dokonania; nie mogłem wszak obudzić papieża w jego sypialni i zwrócić się z tą sprawą do niego. W ciemnym zaułku na szczycie wzgórza napotkałem złoczyńcę, zaczaił się na mnie z nożem i był pijany. Odsączyłem go z krwi tak szybko i z taką werwą, jakiej nie czułem od lat. Żałosna, nędzna
ofiara. Ciekawe, czy uśmiercając go, przesłałem mu choćby w przebłyskach wizję tych malowideł. Pamiętam doskonale ten moment, stanąłem bowiem u szczytu wąskich schodów wiodących w dół zbocza aż na plac, kiedy krew ogrzewała moje ciało, myślałem tylko o tych freskach; pragnąłem natychmiast powrócić do kaplicy. Wtem coś wyrwało mnie z zamyślenia. Usłyszałem zbliżającego się krwiopijcę; sądząc po hałasie, jaki czynił, był bardzo młody. Sto lat? Na pewno nie więcej, tak przynajmniej oszacowałem. Ta istota chciała dać mi do zrozumienia, że jest blisko. Odwróciłem się i ujrzałem wysoką, muskularną, ciemnowłosą postać w czarnym mnisim habicie. Twarz mężczyzny była biała, a on nie próbował tego ukryć. Nosił na szyi błyszczący, odwrócony, złoty krzyżyk. - Mariusie! - wyszeptał. - Bądź przeklęty! - odrzekłem. O Bogowie, skąd znał me imię? - Kimkolwiek jesteś, zostaw mnie w spokoju. Odejdź. Ostrzegam cię. Jeśli ci życie miłe, natychmiast zejdź mi z oczu. - Mariusie - powtórzył i ruszył w moją stronę. - Nie lękam się ciebie. Przybyłem, bo jesteś nam potrzebny. Wiesz, kim jesteśmy. - Czcicielami szatana! - rzuciłem z odrazą. - Spójrz na tę błazeńską ozdobę na twojej szyi! Sądzisz, że Chrystus, jeżeli istniał, zwróciłby na ciebie uwagę? A więc wciąż gromadzicie się na tych plugawych sabatach. Wciąż rozpowszechniacie swoje kłamstwa. - Plugawych? - wycedził ze spokojem. - Nie mów tak o nas. Służąc szatanowi, wykonujemy dzieło Boże. Jak bez szatana mógłby zaistnieć Chrystus? Machnąłem lekceważąco ręką. - Idź precz - rzuciłem. - Nie chcę mieć z wami nic wspólnego. W moim sercu krył się sekret Tych, Których Należy Strzec. Pamiętałem o freskach w Kaplicy Sykstyńskiej. Och, te cudowne postacie, te kolory... - Czy nie rozumiesz? - spytał. - Gdyby ktoś tak stary i potężny jak ty stał się naszym przywódcą, moglibyśmy stworzyć legion w katakumbach tego miasta! Tymczasem jest nas zaledwie garstka! Jego wielkie, czarne oczy przepełniał niepohamowany fanatyzm. Włosy błyszczały w słabym świetle. Wyglądał atrakcyjnie, nawet teraz, zabrudzony od stóp do głów ziemią i pyłem. Jego odzienie cuchnęło odorem katakumb. Poczułem to. Podobnie jak otaczającą go woń śmierci; zupełnie jakby ten wampir sypiał pośród szczątków śmiertelników. Mimo to był przystojny,
dobrze i proporcjonalnie zbudowany, trochę jak Avicus, choć z drugiej strony w ogóle go nie przypominał. - Chcecie być legionem? - zwróciłem się do niego. - Gadasz bzdury! Żyłem, kiedy nikt jeszcze nie mówił o szatanie i nikt nie słyszał nawet o Chrystusie. Jesteście po prostu krwiopijcami i wymyślacie bajki, którymi mamicie się nawzajem. Co ci przyszło do głowy, że mógłbym zechcieć przystąpić do was i zostać waszym przywódcą? Zbliżył się do mnie i teraz mogłem lepiej przyjrzeć się jego twarzy. Przepełniała ją szczerość i radosne podniecenie. Uniósł dumnie głowę. - Przybądź do nas, do katakumb. Bądź z nami jutrzejszej nocy, zanim wyruszymy na łowy. - Był pełen pasji i czekał w milczeniu na moją odpowiedź. Nie był głupcem, co to, to nie, ani nieopierzonym żółtodziobem, jak inni wyznawcy szatana, których spotykałem w mrocznych zaułkach. Pokręciłem głową. On jednak nie dawał za wygraną. - Zwą mnie Santino - powiedział. - Słyszałem o tobie od stu lat. Śniłem o chwili, kiedy się spotkamy. Szatan sprawił, że nasze drogi się przecięły. Musisz nas poprowadzić. Tylko dla ciebie mógłbym zrzec się przywództwa. Przybądź i zobacz moje leże, z setkami czaszek. - Głos miał dźwięczny, modulowany. Posługiwał się językiem włoskim z niezwykłą, melodyjną płynnością. Przybądź i zobacz moich popleczników, którzy całym sercem oddają cześć bestii. Życzeniem bestii jest, abyś nas poprowadził. Taka jest wola Boża. Jakiż był odrażający, jak bardzo gardziłem nim i jego poplecznikami. A przecież wydawał się inteligentny. Dostrzegłem w nim spryt, bystrość umysłu i nadzieję na zrozumienie. Gdybyż byli tu teraz Avicus i Mael, aby unicestwić jego i cały ten plugawy sabat. - Twoje leże z setkami czaszek? - powtórzyłem. - Myślisz, że pragnę tam rządzić? Tej nocy widziałem malowidła tak piękne, że nie potrafię ich nawet opisać. Cudowne dzieła, pełne barw i wszelakich wspaniałości. To miasto otacza mnie bezmiarem swoich uroków. - Gdzie widziałeś te malowidła? - zapytał. - W kaplicy papieskiej - odparłem. - Jak śmiałeś tam wejść? - To dla mnie drobiazg. Mógłbym nauczyć cię wykorzystywać twoje zdolności... - Jesteśmy wszak istotami mroku - powiedział ze szczerością w głosie. - Nie wolno nam wkraczać do domeny światłości. Bóg przeklął nas i skazał na życie w ciemnościach.
- Jaki Bóg? - zapytałem. - Ja wchodzę wszędzie, gdzie tylko zechcę. Piję krew złoczyńców. I cały świat należy do mnie. A ty prosisz mnie, abym zszedł z tobą pod ziemię? Do katakumb pełnych czaszek? Chcesz, abym rządził wampirami w imię jakiegoś demona? Jesteś za sprytny, aby wierzyć w to, co mówisz, przyjacielu. Daj sobie spokój. Porzuć tę iluzję. - Nie - odparł, kręcąc głową i cofając się o dwa kroki. - Przepełnia nas szatańska czystość! - zaoponował. - Nie kuś mnie, nie zdołasz mnie zwieść, nawet gdybyś miał użyć całej swojej mocy i wszystkich sztuczek, jakie znasz. Przyłącz się do nas. Mimo to coś w nim rozpaliłem. Dostrzegłem to w jego czarnych oczach. Lgnął do mnie, chłonął moje słowa, choć nie chciał się do tego przyznać. - Nigdy nie utworzysz legionu - powiedziałem. - Świat na to nie pozwoli. Jesteś niczym. Porzuć swoje mrzonki. Nie wciągaj innych krwiopijców w swe gierki, nie zmuszaj, by uczestniczyli w twojej błazeńskiej krucjacie. Znów się zbliżył, jakbym był światłem, w którym pragnął się pławić. Spojrzał mi w oczy, próbując bez wątpienia wejrzeć w moje myśli, z których nie był jednak w stanie wydobyć nic prócz tego, co obracałem w słowa. - Jesteśmy tacy utalentowani - powiedziałem. - Tyle możemy poznać, tak wiele się nauczyć. Pozwól, abym zabrał cię z sobą do kaplicy papieskiej, abyś ujrzał opisywane przeze mnie malowidła. Podszedł jeszcze bliżej, a wyraz jego twarzy dziwnie się zmienił. - Ci, Których Należy Strzec - rzucił. - Kim oni są? To było jak cios obuchem; po raz kolejny ktoś poznawał sekret, którego strzegłem z powodzeniem przez tysiąc lat. - Nigdy się nie dowiesz - odparłem. - Nie, posłuchaj mnie - powiedział. - Czy są bluźnierstwem? Czy może czymś świętym? Zacisnąłem zęby, sięgnąłem po niego, lecz wymknął mi się z zadziwiającą zwinnością. Skoczyłem za nim, pochwyciłem i obróciwszy gwałtownie, pociągnąłem w stronę wąskich schodów wiodących w dół zbocza. - Nigdy więcej nie zbliżaj się do mnie, słyszysz? - wycedziłem. Szamotał się rozpaczliwie w moim uścisku. - Mogę cię zabić ogniem wznieconym myślą, jeżeli tylko zechcę - oznajmiłem. - A czemu nie miałbym tego zrobić? Czemu nie miałbym wyrżnąć całej tej waszej bandy jak szczury?
Dlaczego tego nie zrobię? Ponieważ brzydzę się przemocą i okrucieństwem, mimo iż jesteście przesiąknięci złem o wiele bardziej niż śmiertelnik, którym zaspokoiłem dziś me pragnienie. Rozpaczliwie próbował mi się wyrwać, ale rzecz jasna nie miał najmniejszych szans. Czemu go nie unicestwiłem? Czy mój umysł był nazbyt przepełniony obrazami przepięknych malowideł? A może zbytnio był zestrojony ze światem śmiertelników, by zniżyć się do otchłani brudu i plugastwa. Nie wiem. Wiem tylko, że cisnąłem go na schody tak mocno, że stoczył się po nich na sam dół, żałośnie i ciężko, aż w końcu, znalazłszy się na placu, podźwignął się na nogi. Spojrzał na mnie gniewnie, jego oblicze przepełniała nienawiść. - Przeklinam cię, Mariusie! - rzucił odważnie. - Przeklinam Ciebie i tajemnicę Tych, Których Należy Strzec. Jego zuchwałość wprawiła mnie w głęboką konsternację. - Ostrzegam cię, trzymaj się z daleka ode mnie, Santino! - rzekłem, patrząc na niego. Wędrujcie poprzez czas - powiedziałem. - Bądźcie świadkami wszystkich cudów i wspaniałości człowieka. Bądźcie prawdziwymi nieśmiertelnymi, nie zaś czcicielami szatana! Nie sługami Boga, który wtrącił was do chrześcijańskiego piekła. Cokolwiek jednak uczynicie, trzymajcie się z daleka ode mnie, dla waszego własnego dobra. Stał tam, łypiąc na mnie z wściekłością. I wtedy przyszło mi na myśl, aby posłać mu drobne ostrzeżenie, jeśli tylko będę w stanie to uczynić; zamierzałem spróbować. Przywołałem w sobie dar ognia, poczułem, jak narasta, a gdy zyskałem nad nim pełną kontrolę, posłałem go w jego stronę i podpaliłem skraj mnisiego habitu. W jednej chwili szata wokół jego stóp zaczęła dymić, on zaś cofnął się o krok ze zgrozą. Pohamowałem moją moc. Obracał się w panice, zdarł z siebie dymiący habit i stanął w długiej, białej tunice. Wpatrywał się w leżącą na ziemi, tlącą się szatę, po czym znów spojrzał na mnie, bez lęku, tak jak wcześniej, i z równie bezsilną wściekłością. - Wiesz, co mógłbym ci zrobić - powiedziałem - więc nie pokazuj mi się więcej na oczy. To rzekłszy, odwróciłem się do niego plecami i odszedłem. Wzdrygnąłem się na samą myśl o nim i jego poplecznikach. Wzdrygałem się na myśl, że po tylu latach znów miałbym zostać zmuszony do użycia daru ognia. Wzdrygnąłem się na wspomnienie masakry sług Eudoksji. Nie minęła jeszcze nawet północ.
Pragnąłem tego nowego, cudownego świata Italii. Pragnąłem poznać wnętrza wielkich palazzi należących do kardynałów i innych znamienitych mieszkańców Wiecznego Miasta, które podźwignęło się po tylu latach cierpień i udręki. Wyrzuciwszy istotę zwaną Santino z pamięci, udałem się w kierunku jednego z nowych pałaców, gdzie trwała akurat uczta, maskarada z tańcami i stołami uginającymi się odjadła. Wejście nie stanowiło dla mnie problemu. Miałem na sobie aksamitne odzienie z epoki; nie nosiłem wprawdzie maski, lecz moja biała twarz wyglądała jak maska, a aksamitna czerwona peleryna z kapturem z jednej strony odróżniała mnie od gości, z drugiej zaś czyniła jednym z nich. Kiedy znalazłem się wśród biesiadników, powitano mnie jak wszystkich innych. Muzyka była urzekająca. Ściany pokrywały olśniewające malowidła, choć brakowało im magii tych z Kaplicy Sykstyńskiej, gości zaś było co niemiara, ubranych z gustem i wielkim przepychem. Natychmiast wdałem się w rozmowę z młodymi uczonymi, którzy dyskutowali o malarstwie i poezji, i zadałem im dręczące mnie pytanie: - Kto jest autorem przepięknych fresków w Kaplicy Sykstyńskiej, które niedawno podziwiałem? - Widziałeś te malowidła? - zapytał ktoś z tłumu. - To nie do wiary. Nie wpuszczono nas do środka, nie pozwolono nam ich zobaczyć. Opisz, co widziałeś. Opisałem mu wszystko, starannie dobierając słów, jakbym zwracał się do półgłówka. - Postacie są wyjątkowo delikatne - powiedziałem - o zmysłowych twarzach, a każda z sylwetek, choć oddana z nadzwyczajną naturalnością, jest odrobinę przydługa. Zebrani wokół mnie zaśmiali się życzliwie. - Zawsze są ciut przydługie - wtrącił jeden ze starszych. - Kto namalował te freski? - zapytałem z przejęciem. - Muszę go poznać. - Będziesz musiał udać się w tym celu do Florencji - rzekł stary uczony. - Mówisz o Botticellim, a on już wrócił do siebie. - Botticelli - wyszeptałem. To było dziwne, niemal absurdalne nazwisko. Po włosku oznacza beczułkę. Dla mnie wszelako znaczyło wszystko, co najwspanialsze. - Jesteś pewien, że to dzieła Botticellego? - spytałem. - O, tak - odparł stary uczony. Inni wokół nas także przytaknęli. - Wszystkich zdumiewa jego kunszt. To dlatego papież posłał Po niego. Spędził tu dwa lata, pracując nad Kaplicą
Sykstyńską. Wszyscy znają Botticellego. Teraz zapewne pracuje we Florencji, tak jak wcześniej u nas. Jest bardzo zajęty. - Chcę po prostu ujrzeć go na własne oczy - powiedziałem. - Kim jesteś? - zapytał jeden z uczonych. - Nikim - wyszeptałem. - Absolutnie nikim. Wokół słychać było śmiech. Te dźwięki cudownie zlewały się z otaczającą nas zewsząd muzyką i blaskiem niezliczonych świec. Poczułem woń alkoholu mieszającą się z zapachem śmiertelników i z marzeniami o Botticellim. - Muszę odnaleźć Botticellego - wyszeptałem. I pożegnawszy się z nimi, wyszedłem w noc. Tylko co miałem czynić, kiedy już odnajdę Botticellego? Co mną powodowało? Czego chciałem? Ujrzeć wszystkie jego dzieła, tak, to nie ulegało wątpliwości, ale czego jeszcze domagała się moja dusza? Moja samotność zdawała się dorównywać liczbie lat, jakie przeżyłem, i to mnie przerażało. Wróciłem do Kaplicy Sykstyńskiej. Przez resztę nocy raz jeszcze podziwiałem freski. Przed świtem znalazł mnie strażnik. Sam na to zezwoliłem. Dzięki darowi zaklęcia w łagodny sposób przekonałem go, że wolno mi tu przebywać. - Kim jest postać przedstawiona na tym fresku? - zapytałem. - Ten starzec z brodą i złotymi promieniami bijącymi z jego głowy? - To Mojżesz - odparł strażnik - no, wiecie, panie, ten prorok. Ten fresk przedstawia Mojżesza, a tamten Chrystusa. - Pokazał ręką. Westchnąłem. - Chciałbym lepiej poznać ich historię - rzekłem. - Ale te malowidła są tak niezwykłe, że historia w zasadzie się nie liczy. Strażnik tylko wzruszył ramionami. - Czy poznałeś Botticellego, kiedy tu tworzył? - zapytałem. Ponownie mężczyzna wzruszył ramionami. - Nie uważasz, że te freski są niewiarygodnie piękne? - spytałem. Patrzył na mnie tępym wzrokiem. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo musiałem być samotny, że wdałem się w rozmowę z tym biedakiem, by przekazać mu odrobinę
własnych doznań związanych z freskami Botticellego. - Piękne malowidła są dzisiaj wszędzie - powiedział. - Tak - mruknąłem. - Tak, wiem. Ale nie dorównują tym tutaj. Dałem mu kilka złotych monet i opuściłem kaplicę. Do krypty Tych, Których Należy Strzec dotarłem tuż przed świtem. Kiedy ułożyłem się na spoczynek, śniłem o Botticellim, lecz przez cały czas nie dawał mi również spokoju głos Santina. Żałowałem teraz, że go nie unicestwiłem. Co, zważywszy na moje poglądy w wiadomych kwestiach, było dość niezwykłe samo w sobie.
15 Następnej nocy udałem się do Florencji. Wspaniale było ujrzeć to miasto, które wyrwało się z objęć czarnej śmierci, rozkwitające w najlepsze i prosperujące znacznie lepiej niż Rzym. Wkrótce potwierdziły się moje przypuszczenia, że to żyjące z handlu miasto nie doświadczyło upadku ery klasycznej, ale rozwijało się i umacniało przez stulecia, w miarę jak rządzący w nim ród Medyceuszy rósł w siłę za sprawą wielkiego międzynarodowego banku. Wszędzie dokoła widać było przepych i rozmach - monumentalne budowle, malowidła zewnętrzne, ozdoby, które przykuwały mój wzrok i nieodmiennie fascynowały. Nic jednak nie mogło odwieść mnie od odkrycia zagadki Botticellego i ujrzenia nie tylko wszystkich jego prac, ale i jego samego. Tak czy owak nie byłem wolny od wątpliwości. Wynająłem palazzo w pobliżu głównego placu miasta, opłaciłem wyjątkowo naiwnego i łatwowiernego służącego, aby przygotował dla mnie moc eleganckich ubiorów, wszystkie w moim ulubionym czerwonym kolorze, po czym natychmiast wybrałem się do księgarza i tak długo dobijałem się do drzwi, aż mi otworzył, przyjął ode mnie garść złotych monet i w zamian dał mi najnowsze księgi, „które wszyscy czytają”, na temat poezji, sztuki, filozofii itp. Po powrocie do pałacu usiadłem i przy świetle jedynej lampy pogrążyłem się w lekturze. Chłonąłem wiedzę zawartą w księgach, aż w końcu położyłem się na wznak na podłodze i wlepiłem wzrok w sufit, rozentuzjazmowany niespodziewanym powrotem Jo osiągnięć klasycyzmu, pełnym umiłowania starych greckich i rzymskich poetów oraz wiary w zmysłowość, jaką najwyraźniej kultywowano w tej epoce. Pozwolę sobie zauważyć, że niektóre z tych ksiąg były drukowane dzięki cudownemu wynalazkowi prasy drukarskiej. Choć byłem nimi urzeczony, jak wielu innych w owym czasie, to jednak wolałem piękno starych, ręcznie pisanych kodeksów. Co ciekawe, nawet kiedy prasa drukarska weszła do powszechnego użytku, ludzie wciąż chełpili się posiadaniem ręcznie tworzonych dzieł w swoich bibliotekach, ale to tylko moja dygresja. Wspomniałem o ponownym zainteresowaniu starymi greckimi i rzymskimi poetami, zafascynowaniu czasami mojej młodości. Kościół rzymskokatolicki urósł w siłę, jak już wcześniej mówiłem. Był to okres łączenia, jak również niepojętej ekspansji, i to właśnie łączenie dostrzegłem w dziełach Botticellego, tak pełnych cudowności i naturalnego piękna, mimo iż stworzono je we wnętrzu kaplicy papieskiej w Rzymie.
Około północy opuściłem mój pałac, by stwierdzić, że w mieście obowiązuje godzina policyjna - tawerny jej jednak nie przestrzegały, podobnie jak gromadki podpitych osiłków, wałęsających się po ulicach. Byłem oszołomiony i wszedłem do olbrzymiej tawerny, pełnej młodych, podchmielonych birbantów, dla których przygrywając na lutni, śpiewał różanolicy chłopiec. Usiadłem w kącie, usiłując opanować nadmiernie rozbudzony entuzjazm i szalejące namiętności. Musiałem jednak odnaleźć dom Botticellego. Po prostu musiałem. Pragnąłem ujrzeć inne jego dzieła. Co mnie przed tym powstrzymywało? Czego się obawiałem? Co działo się w moim umyśle? Bogowie musieli wszak wiedzieć, że jestem istotą obdarzoną niezmierną siłą. Czyż nie udowodniłem tego po tysiąckroć? Czyż dla zachowania boskiego sekretu nie odwróciłem się od Zenobii? Czyż nie cierpiałem po dziś dzień, odkąd porzuciłem moją niezrównaną Pandorę, której być może nigdy już nie będzie dane ujrzeć? W końcu mętlik w moich myślach stał się nie do zniesienia. Podszedłem do jednego ze starszych mężczyzn w tawernie, który nie śpiewał wspólnie z młodszymi. - Przybyłem tu, aby odnaleźć wielkiego malarza - zwróciłem się do niego. Wzruszył ramionami i upił łyk wina. - Byłem wielkim malarzem - powiedział. - Ale to już przeszłość. Teraz tylko piję. Zaśmiałem się. Przywołałem karczmarkę, aby napełniła jego kubek. Mężczyzna podziękował skinieniem głowy. - Ten, którego szukam, nazywa się Botticelli, a przynajmniej tak mi mówiono. Tym razem to on się roześmiał. - Szukasz największego malarza we Florencji - rzekł. - Znajdziesz go bez trudu. Jest wiecznie zajęty, niezależnie, ilu próżniaków przesiaduje w jego pracowni. Być może nawet teraz maluje. - Gdzie ma swoją pracownię? - spytałem. - Mieszka przy via Nuova, tuż przed via Paolino. - Ale powiedz mi... - zawahałem się. - Jaki to człowiek? To znaczy, twoim zdaniem. Mężczyzna ponownie wzruszył ramionami. - Ani dobry, ani zły, choć ma poczucie humoru. Nie jest to ktoś, kto może ci zaimponować inaczej niż przez swoje dzieła. Przekonasz się, kiedy go poznasz. Nie licz jednak
na to, że uda ci się go wynająć. I tak ma już pełne ręce roboty. Podziękowałem mu, zostawiłem kilka monet na kolejne kubki wina, gdyby sobie tego zażyczył, i wymknąłem się cichcem z tawerny. Kilka pytań wystarczyło, abym w błyskawicznym tempie dotarł na via Nuova. Nocny stróż wskazał mi drogę do domu Botticellego, pokazując spory budynek, bynajmniej nie palazzo, gdzie malarz zamieszkiwał z bratem i jego rodziną. Stanąłem przed budowlą jak u wejścia do świątyni. Zauważyłem przy ulicy wielkie odrzwia, za dnia zapewne otwarte, prowadzące do pracowni; w pokojach na parterze i piętrze było ciemno. Jak miałem się dostać do jego pracowni? Jak miałem ujrzeć dzieła, które tam teraz powstawały? Mogłem odwiedzić to miejsce tylko nocą. Nigdy nie przeklinałem nocy bardziej niż teraz. Musiałem posłużyć się złotem. Złotem i darem zaklęcia, choć nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym omamić samego Botticellego. Wreszcie, nie mogąc się pohamować, zastukałem do drzwi. Po dłuższej chwili na piętrze zapaliło się światło i usłyszałem kroki na schodach. Zaraz potem rozległ się głos pytający, kim jestem i czego chcę. Jak odpowiedzieć na to pytanie? Czy mogłem okłamać tego, którego uwielbiałem? Tylko że musiałem się dostać do środka. - Marius de Romanus - odparłem, wymyślając to nazwisko na poczekaniu. - Przybywam z sakiewką złota dla Botticellego. Widziałem jego malowidła w Rzymie i żywię wobec niego ogromny podziw. Muszę przekazać mu tę sakiewkę do rąk własnych. Nastała chwila ciszy. Głosy za drzwiami. Dwaj mężczyźni kłócili się o to, kim może być ich nocny gość i czemu pozwala sobie na takie żarty. Jeden z mężczyzn powiedział: „Nie otwieraj”. Drugi na to: „Warto to sprawdzić”, i to on odsunął zasuwę i otworzył drzwi. Drugi stał za nim z lampą w dłoni, toteż ujrzałem jedynie zamgloną, ciemną twarz. - Jestem Sandro - powiedział krótko. - Sandro Botticelli. Czemu przynosisz mi sakiewkę złota? Przez dłuższą chwilę nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Zdołałem jednak sięgnąć po sakiewkę. Podałem ją tamtemu i patrzyłem w milczeniu, jak ją rozsupłuje i wysypuje na dłoń garść złotych florenów. - Czego chcesz? - zapytał. Głos miał szczery i bezpośredni, podobnie jak maniery. Był dość wysoki. Miał jasnobrązowe włosy, lekko przyprószone siwizną, choć przecież nie był stary.
Duże oczy przepełniało współczucie, nos był wydatny, usta szerokie i wyraziste. Stał, patrząc na mnie bez cienia nieufności czy rozdrażnienia, najwyraźniej gotowy w każdej chwili zwrócić mi pieniądze. Nie mógł mieć więcej niż czterdzieści lat. Próbowałem coś powiedzieć i zacząłem się jąkać. Po raz pierwszy, odkąd pamiętam, zacząłem się jąkać. W końcu jednak wykrztusiłem: - Pozwól mi wejść dzisiejszej nocy do twojej pracowni - powiedziałem. - Pozwól mi zobaczyć twoje malowidła. Tylko tego pragnę. - Możesz zobaczyć je za dnia. - Wzruszył ramionami. - Moja pracownia jest ciągle otwarta. Możesz również odwiedzić kościoły, w których znajdują się moje malowidła. Moje prace są w wielu miejscach, w całej Florencji. Nie musisz mi płacić za coś takiego. Cóż za subtelny, uczciwy i szczery głos. Były w nim jakaś niezwykła cierpliwość i czułość. Spojrzałem na niego tak jak na jego obrazy. On tymczasem czekał na odpowiedź. Musiałem wziąć się w garść. - Mam swoje powody - rzekłem. - I swoje pasje. Chciałbym zobaczyć twoje dzieła już teraz, jeżeli mi pozwolisz. Oferuję zapłatę w złocie. Uśmiechnął się, a nawet zaśmiał serdecznie. - Przybywasz tu jak jeden z magów - powiedział. - Cóż mam powiedzieć, pieniądze zawsze mi się przydadzą. Wejdź do środka. Już po raz drugi w ciągu tych wszystkich lat porównano mnie do jednego z magów, zwanych również mędrcami lub królami. To mi się spodobało. Wszedłem, a kiedy Botticelli wziął od drugiego mężczyzny lampę, przeszedłem za nim przez boczne drzwi do pracowni, gdzie artysta postawił lampę na stole zasłanym farbami, pędzlami i ścierkami. Nie mogłem oderwać od niego wzroku. To był człowiek, który wykonał przepiękne malowidła w Kaplicy Sykstyńskiej - ten zwyczajny, prosty człowiek. Zabłysło światło, wypełniając pracownię. Sandro, jak się przedstawił, wskazał ręką w lewą stronę, kiedy zaś odwróciłem się w prawo, pomyślałem, że tracę rozum. Wielkie płótno przesłaniało całą ścianę i choć spodziewałem się ujrzeć malowidło sakralne, choćby nawet zmysłowe, ujrzałem cos innego, coś zgoła odmiennego, co ponownie odebrało mi mowę - Obraz, jak już zaznaczyłem, był ogromny; składało się nań kilka postaci. W przeciwieństwie do malowideł rzymskich, które zaskoczyły mnie tematyką, temat tego dzieła był
mi doskonale znany. Nie miałem przed sobą świętych, aniołów ani proroków, bynajmniej. Moim oczom ukazał się obraz przedstawiający boginię Wenus w całej jej olśniewającej nagości, stojącą wewnątrz otwartej muszli, ze złotymi włosami rozwianymi lekką bryzą i rozmarzonym spojrzeniem; jej wiernymi towarzyszami byli bóg Zefir, władca wiatrów, których podmuchy kierowały muszlę ku lądowi, i nimfa dorównująca urodą samej bogini, witająca ją na brzegu. Wziąłem głęboki oddech i zakryłem twarz dłońmi, a kiedy je opuściłem, obraz wciąż tam był. Sandro Botticelli wydał ciche, niecierpliwe westchnienie. O bogowie, cóż mogłem mu powiedzieć o wspaniałości tego olśniewającego dzieła? Jak miałem wyrazić przepełniające mnie uwielbienie i podziw? Wtem usłyszałem jego głos, cichy i pełen rezygnacji. - Jeżeli zamierzasz wyrazić swoje oburzenie, twierdząc, że to wstrząsające, bulwersujące i złe, powiem tylko, że słyszałem tę opinię tysiące razy. Oddam ci pieniądze, jeżeli sobie tego życzysz. Słyszałem tę opinię tysiące razy. Odwróciłem się i ukląkłem, po czym ująłem jego dłonie i ucałowałem je najczulej, jak się odważyłem. Potem podniosłem się wolno jak starzec i stanąłem, by przez dłuższy czas kontemplować dzieło. Spojrzałem jeszcze raz na doskonałą postać Wenus, której włosy przesłaniały najintymniejsze sekrety ciała. Przyjrzałem się nimfie z wyciągniętą ręką i jej zwiewnej, wytwornej szacie. Zerknąłem na boga Zefira oraz towarzyszące mu boginki, aby zapamiętać nawet najdrobniejsze szczegóły tego obrazu. - Jak to możliwe - zapytałem - że po tak długim czasie malowania Chrystusa i Maryi mogło powstać takie dzieło? Artysta znów parsknął śmiechem. - Takie było życzenie mojego mecenasa - odparł. - Moja łacina pozostawia wiele do życzenia. Mecenasi czytają mi wiersze. Ja zaś maluję to, co mi każą. - Przerwał. Wydawał się zakłopotany. - Czy uważasz, że ten obraz jest grzeszny? - Oczywiście, że nie - odparłem. - Chcesz znać moje zdanie? Uważam, że jest cudowny. Dziwię się, że o to pytasz. - Spojrzałem na płótno. - To bogini - rzekłem. - Jak może być uważana za złą istotę? W dawnych czasach miliony wiernych czciły ją całym sercem. W dawnych czasach ludzie oddawali się jej całym sercem.
- Cóż, tak - odparł półgłosem - ale to pogańska bogini i nie wszyscy uważają, że jest patronką małżeństwa, jak się obecnie mówi. Niektórzy twierdzą, że ten obraz jest grzeszny i że nie powinienem był go namalować. - Westchnął z przejęciem. Chciał powiedzieć coś więcej, ale najwyraźniej nie był w stanie dłużej się spierać. - Nie słuchaj takich opinii - powiedziałem. - To dzieło ma w sobie czystość, jakiej nie widziałem w żadnym innym. Ta twarz, sposób, w jaki namalowałeś Wenus, jest doprawdy niezwykły. To kobieta, która dopiero co przyszła na świat, a mimo to wydaje mi się wzniosła, jest kobietą i boginią zarazem. Ten obraz jest zbyt wymowny, zbyt żywy. Zapomnij o złych podtekstach i grzechu. Wyrzuć to z siebie. Milczał, ale wiedziałem, że intensywnie myśli. Odwróciłem się i spróbowałem wejrzeć w głąb jego umysłu. Panował tam spory chaos, pełno było zbłąkanych myśli i poczucia winy. Jako malarz był niemal całkowicie zdany na łaskę i niełaskę tych, co go wynajmowali, ale dotąd stawiał na swoim dzięki specyfice szczegółów, które wszyscy uwielbiali w jego pracach. Nigdy dotąd jego talent nie został wyrażony pełniej niż na tym płótnie, on zaś zdawał sobie z tego sprawę, choć nie potrafił wyrazić tego w słowach. Zastanawiał się, jak ma opowiedzieć mi o swoim kunszcie i oryginalności, ale to go przerosło. Nie zamierzałem naciskać. To byłoby podłe. - Brak mi słów - rzekł z rozbrajającą szczerością. - Naprawdę wierzysz, że ten obraz nie jest grzeszny? - Już mówiłem, nie ma w nim nic grzesznego. Gdyby ktokolwiek twierdził inaczej, znaczyłoby to, że łże w żywe oczy. - C mogłem jeszcze dodać? - Spójrz na niewinność malującą się na obliczu bogini. Nie myśl o niczym innym. Wyglądał na przeraźliwie udręczonego, a ja dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jaki był kruchy, wrażliwy i delikatny, pomimo swego genialnego talentu i olbrzymiego zapału do pracy. Ci, którzy krytykowali jego dzieła, mogli bezpowrotnie zabić w nim talent i pasję twórczą. A mimo to jakoś wciąż dawał sobie radę, malując na swój oryginalny sposób. - Nie wierz im - rzuciłem, odnajdując jego spojrzenie. - Pójdź - powiedział. - Słono zapłaciłeś, by obejrzeć moje prace. Spójrz na to tondo przedstawiające Madonnę z aniołami. Powiedz, jak ci się podoba. - Uniósł trzymaną w dłoni lampę w stronę ściany, abym mógł zobaczyć wiszące tam okrągłe malowidło. Także tym razem przeżyłem wstrząs, ujrzawszy niewysłowione piękno tego dzieła. Nie ulegało wątpliwości, że Madonna była równie piękna jak bogini Wenus, aniołowie zaś wydawali
się kuszący i zmysłowi, tak jak kuszący i zmysłowi mogą być tylko młodzi chłopcy i dziewczęta. - Wiem - rzekł do mnie. - Nie musisz mi mówić. Moja Wenus wygląda jak Madonna, a Madonna wygląda jak Wenus. Wszyscy to mówią. Ale mecenasi mi płacą. - Słuchaj mecenasów. - Chciałem schwycić go za ramiona. Pragnąłem nim delikatnie potrząsnąć, aby nigdy nie zapomniał mych słów. - Rób, co ci każą. Oba obrazy są doskonałe. Oba są piękniejsze niż wszystko inne, co miałem okazję oglądać. Nie mógł wiedzieć, co miałem na myśli, wypowiadając te słowa. Nie mogłem mu tego wyjaśnić. Patrzyłem na niego i po raz pierwszy wychwyciłem w nim niepokój. Zaczął dostrzegać barwę mojej skóry i być może zwrócił również uwagę na moje dłonie. Najwyższy czas, abym odszedł, zanim nabierze podejrzeń, a przecież chciałem, aby zapamiętał mnie miło i bez lęku. Wyjąłem jeszcze jedną sakiewkę, którą z sobą przyniosłem. Była Pełna złotych florenów. Odmówił jej przyjęcia, zdecydowanym ruchem ręki. Był bardzo stanowczy. Położyłem sakiewkę na stole. Przez chwilę tylko patrzyliśmy na siebie. - Zegnaj, Sandro - powiedziałem. - Masz na imię Marius, tak? Nie zapomnę cię. Wyszedłem na ulicę frontowymi drzwiami. Pospiesznie pokonałem dwie przecznice, aż w końcu przystanąłem, oddychałem zbyt szybko. To, że byłem z nim sam na sam przez tych parę chwil, że widziałem te obrazy i że były one dziełem człowieka, wydawało mi się snem. Nie wróciłem do mego palazzo. Kiedy dotarłem do krypty Tych, Których Należy Strzec, osunąłem się na ziemię, wyczerpany do cna i bliski utraty zmysłów. Nie mogłem wyrzucić tego człowieka z pamięci. Wciąż widziałem go oczami duszy. Nie potrafiłem zapomnieć jego szczerych oczu i miękkich, szpakowatych włosów. Co się tyczy obrazów, nie dawały mi spokoju i wiedziałem doskonale, że moje cierpienie, moja udręka, obsesja i całkowite bezrozumne umiłowanie Botticellego dopiero się rozpoczynają.
16 W następnych miesiącach byłem częstym gościem we Florencji. Zakradałem się do licznych pałaców i kościołów, aby obejrzeć dzieła Botticellego. Ci, co go chwalili, nie kłamali. Był najbardziej poważanym malarzem we Florencji, ci zaś, co się na niego skarżyli, należeli do grupy pechowców, dla których nie potrafił znaleźć czasu - był wszak tylko śmiertelnikiem. W kościele San Paolino odkryłem ołtarz, który omal nie przyprawił mnie o utratę zmysłów. Malowidło przedstawiało opłakiwanie Chrystusa - i taki był jego tytuł. To był cud zmysłowości Botticellego, zwłaszcza jeżeli chodzi o czułe przedstawienie samego Jezusa, który miał ciało niczym grecki bóg, i całkowite oddanie kobiety, która tuliła Go w ramionach. Widok tych dwóch twarzy, delikatność malująca się na każdym obliczu i zawierająca się w każdej spośród otaczających ich postaci, to było dla mnie zbyt wiele, nie mogłem tego znieść. Jak długo miałem się tym torturować? Jak długo mogłem przeżywać ten próżny entuzjazm, tę szaleńczą euforię, zanim powrócę do mej samotni, by zamknąć się w chłodnej, ciemnej krypcie? Umiałem wymierzyć sobie karę, czyż nie? Czy musiałem po to fatygować się aż do Florencji? Istniały powody, aby stąd odejść. Dwaj inni krwiopijcy nawiedzający to miasto mogli chcieć mnie stąd przegonić, ale jak dotąd zostawiali mnie w spokoju. Byli bardzo młodzi i niezbyt rozgarnięci, mimo to nie chciałem, aby się na mnie natknęli i zaczęli rozgłaszać „legendę Mariusa”. Nie potrzebowałem tej sławy, przynosiła więcej złego niż dobrego. No i był jeszcze ten potwór, którego spotkałem w Rzymie, podlec Santino, który mógł się zjawić, by ponownie nakłaniać mnie do objęcia przywództwa nad znienawidzonymi przeze mnie wyznawcami szatana. To wszakże nie miało znaczenia. To był mój czas we Florencji i wiedziałem o tym. Nie było tu wyznawców szatana, i bardzo dobrze. Miałem czas, by móc cierpieć, ile dusza zapragnie. I miałem bzika na punkcie śmiertelnika, Botticellego, malarza, geniusza; nie potrafiłem myśleć o niczym ani nikim innym. Tymczasem Botticelli stworzył kolejny pogański majstersztyk, który ujrzałem w palazzo, dokąd wysłano go zaraz po ukończeniu - miejscu, do którego zakradłem się nad ranem, by obejrzeć malowidło, podczas gdy właściciele budynku spali głębokim snem. Także tym razem Botticelli zaczerpnął pomysł z rzymskiej mitologii, a może z mitów greckich, aby stworzyć ogród - tak właśnie ogród. Ogród wiecznej wiosny, gdzie mityczne postacie o rozmarzonych twarzach i smukłych ciałach wykonywały harmonijne gesty i roztaczały dokoła aurę nieziemskiego spokoju
i łagodności. Po jednej stronie żyznego ogrodu tańczyły młode i nadludzko piękne trzy Gracje w przezroczystych i zwiewnych szatach, z drugiej zaś nadchodziła bogini Flora, przepięknie odziana i rozsypująca kwiaty z sukni. Bogini Wenus znów pojawiła się pośrodku, w stroju zamożnej florentyńskiej szlachcianki, i unosząc dłoń w geście powitania, lekko pochylała głowę w bok. Merkury w lewym rogu oraz kilka innych mitycznych postaci dopełniały dzieła, które urzekło mnie do tego stopnia, że stałem przed tym płótnem, chłonąc wszystkie szczegóły, niekiedy uśmiechając się, kiedy indziej płacząc, ocierając łzy z twarzy, a od czasu do czasu przesłaniając dłońmi oczy, by po ich ponownym odkryciu ujrzeć tym wyraźniej żywe kolory, delikatne gesty i pozy każdej z postaci - to wszystko nieodmiennie kojarzyło mi się z utraconą chwałą Rzymu, a zarazem było tak nowe, że całkowicie się od tego różniło. Zachwycałem się tym dziełem, ale z drugiej strony mnie przerażało, bałem się bowiem, że odbierze mi ono rozum. Ten obraz był wspanialszy niż wszystkie ogrody, które namalowałem i które powstały w mej wyobraźni. Jak mogłem kiedykolwiek rywalizować z takim mistrzostwem? Jakie to cudowne uczucie umierać ze szczęścia po tak długim okresie samotności i niedoli. Jak wspaniale jest móc podziwiać ten triumf formy i barw po tylu latach kontemplowania niepojętej dla mnie sztuki. Nie ma już we mnie rozpaczy. Jest tylko radość, nieustanna, niepohamowana radość. Czy to możliwe? Z ogromnym wahaniem opuściłem ten obraz. Z ogromnym wahaniem zostawiłem za sobą ciemnozieloną, soczystą trawę i rozłożyste drzewka pomarańczowe. Z ogromnym wahaniem wyruszyłem, by odkryć inne dzieła Botticellego. To, co ujrzałem w tym obrazie, wystarczyłoby mi na wiele dni, ja wszelako pragnąłem znacznie więcej. Zauważ, że przez cały ten czas, kiedy zakradałem się do kościołów, aby ujrzeć kolejne dzieła Mistrza, kiedy wślizgiwałem się do pałacu, by zobaczyć słynne płótno przedstawiające nieodpartego boga Marsa śpiącego bezradnie na trawie u boku czujnej i cierpliwej Wenus, musiałem raz po raz zakrywać dłonią usta, by nie wydać okrzyków euforii. I nie powróciłem ani razu do pracowni Botticellego, pohamowałem się przed tym. - Nie wolno ci ingerować w jego życie - powiedziałem sam do siebie. - Nie możesz zjawiać się tam ze złotem i odciągać go od tworzenia. To jego przeznaczenie. Jest teraz znany w całym mieście. Wiedzą o nim w Rzymie. Jego dzieła przetrwają. To nie jest ktoś, kogo musisz ocalić przed stoczeniem się do rynsztoka. Mówią o nim w całej Florencji. Mówią o nim w pałacu
papieskim w Rzymie. Zostaw go w spokoju. Właśnie dlatego nie wróciłem tam, choć całym sercem pragnąłem znów go zobaczyć, zamienić parę słów i powiedzieć, że ten cudowny obraz przedstawiający trzy Gracje i inne bóstwa w wiosennym ogrodzie jest równie piękny i wspaniały jak inne jego dzieła. Zapłaciłbym mu za to tylko, aby pozwolił mi przesiedzieć cały wieczór w jego pracowni i obserwować go przy pracy. Ale to nie było właściwe, o nie. Wróciłem do kościoła San Paolino i spędziłem tam sporo czasu, podziwiając Opłakiwanie Chrystusa. To dzieło było znacznie bardziej „sztywne” niż jego „pogańskie” płótna. Prawdę mówiąc, niewiele jego dzieł mogło dorównywać temu pod względem surowości. Ten obraz miał w sobie sporo czerni; kryła się ona w ciemnych barwach szat poszczególnych postaci i w mrocznym wnętrzu otwartego grobowca. Ale nawet mimo surowości dostrzegłem w tym dziele czułość i swoisty urok. A te dwie twarze - Marii i Chrystusa - sprawiały, że nie byłem w stanie oderwać od nich wzroku. Ach, Botticelli. Jak można wytłumaczyć jego dar? Jego postacie, choć doskonałe, zawsze były trochę za bardzo wydłużone, twarze również, oblicza przepełniał grymas senności i jakby delikatnego niezadowolenia; coś tak ulotnego, że trudno mi to nawet opisać. Wszystkie postacie na każdym z płócien wydawały się pogrążone we wspólnym śnie. Co się tyczy farb, jakich używał, korzystał z tych samych co inni florentyńczycy, lecz znacznie przewyższały one wszystko, czym dysponowaliśmy w starożytnym Rzymie; białko jajek mieszane było z gruntowymi pigmentami w celu osiągnięcia odpowiednich kolorów, a laserunek i werniks przydawały obrazom błysku i wytrzymałości. Innymi słowy, dzieła te miały połysk, który wydawał się czymś cudownym. Byłem tak zafascynowany tymi farbami, że posłałem mego sługę, aby zdobył dla mnie wszystkie dostępne pigmenty oraz jajka i sprowadził do mnie starszego ucznia, który wymiesza dla mnie farby do uzyskania właściwej gęstości, abym mógł rozpocząć pracę w wynajętym przez siebie palazzo. To był tylko eksperyment, ale zabrałem się do dzieła z zapałem i rychło pokryłem malowidłami każdy kawałek przygotowanego drewna i płótna zakupionych przez ucznia i mego sługę. Byli rzecz jasna wstrząśnięci moją szybkością, co skłoniło mnie do zwolnienia tempa. Musiałem być sprytny, a nie nadzwyczajny. Czyż nie nauczyłem się tego dawno temu, kiedy
malowałem ściany sali biesiadnej, przy wtórze gromkiego aplauzu podpitych gości: Odesłałem ich, z sowitą zapłatą w złocie, polecając, by wrócili z nową porcją materiałów malarskich. Co właściwie malowałem? Było to nieudolne naśladowanie prac Botticellego, gdyż nawet posiadając w sobie nieśmiertelną krew, nie potrafiłem uchwycić tego co on. Nie umiałem odtworzyć twarzy tak jak on, nic mi się nie udawało. W tym, co tworzyłem, było coś kruchego i beznadziejnego. Nie mogłem patrzeć na swoje prace. Mierziły mnie. W obliczach, jakie malowałem, było coś płaskiego i oskarżycielskiego. Było coś złowieszczego w wyrazie twarzy, które patrzyły na mnie ze ścian. Wyszedłem w noc, niespokojny. Usłyszałem, że dwaj inni krwiopijcy, para młodzików, lękają się mnie - skądinąd słusznie, ale z bliżej nieokreślonych powodów wciąż interesowali się moimi poczynaniami. Przesłałem bezgłośną wiadomość do wszystkich nieumarłych łajz, które mogły zakłócić mój spokój: Nie zbliżajcie się do mnie, gdyż przepełnia mnie niespożyta pasja i nie zniosę, jeśli ktoś spróbuje mi teraz przeszkodzić. Zakradłem się do kościoła San Paolino i ukląkłem, by patrzeć na Opłakiwanie. Przesunąłem językiem po ostrych zębach. Łaknąłem krwi, urzeczony pięknem tych postaci. Mógłbym dopaść ofiarę nawet teraz, w tej świątyni. Wtem przyszedł mi do głowy iście diabelski pomysł. Był równie szatański jak czysty i religijny był tamten obraz. Ta myśl nawiedziła mnie nagle, jakby na świecie faktycznie istniał szatan, a teraz przypełzł do mnie po kamiennej posadzce i podszepnął mi ów pomysł wprost do ucha. „Kochasz go, Mariusie - powiedział szatan. - Więc weź go sobie. Podaruj Botticellemu krew”. Zadygotałem lekko. A potem osunąłem się i usiadłem pod kamienną ścianą. Znów poczułem pragnienie. Byłem przerażony na samą myśl o tym, a mimo to ujrzałem siebie biorącego Botticellego w ramiona. Widziałem, jak zatapiam kły w jego szyi. Krew Botticellego. Pomyślałem o niej. A także o mojej krwi, o tej, którą mógłbym mu przekazać. »Pomyśl o tym, jak czekałeś, Mariusie - powiedział diabelski glos. - Przez te wszystkie długie stulecia nie obdarowałeś nikogo krwią. Możesz jednak dać ją Botticellemu! Możesz przemienić Botticellego nawet teraz! Mógłby przecież malować dalej; miałby w sobie krew, a jego dzieła nie miałyby sobie równych. Żyłby wiecznie, wraz ze swoim talentem, ten pokorny, skromny mężczyzna pod czterdziestkę, który z wdzięcznością przyjął nawet małą sakiewkę złota, ów pokorny mężczyzna, który stworzył to urzekające malowidło przedstawiające Chrystusa”.
Nie mogłem tego uczynić. To niemożliwe. Nic z tego. Nie zrobię tego. Mimo to podniosłem się powoli i opuściwszy kościół, ruszyłem poprzez labirynt ciemnych uliczek w kierunku domu Botticellego. Słyszałem bicie mego serca. Mój umysł wydawał się osobliwie pusty, a ciało lekkie, drapieżne i przepełnione złem, które z własnej woli dopuściłem do siebie i które doskonale rozumiałem. Byłem nieopisanie podniecony. Weź Botticellego w ramiona. I niech tam pozostanie na wieczność. Znów usłyszałem innych krwiopijców, tych dwóch młodzików, którzy mnie śledzili, ale nie zważałem na nich. Za bardzo się bali, aby się do mnie zbliżyć. Ja zaś szedłem, by uczynić to, co sobie zamierzyłem. Do celu zostało mi już tylko kilka przecznic i po chwili stałem pod domem Sandra; wewnątrz paliło się światło, ja zaś miałem przygotowaną sakiewkę złota. Nie, nie wolno ci tego zrobić, pomyślałem. Nie przemienisz kogoś tak niezwykłego; nie odbierzesz go światu. Nie odmienisz przeznaczenia tego, który dał innym tak wiele radości i miłości. Do drzwi podszedł brat Sandra, ale tym razem potraktował mnie kurtuazyjnie i wprowadził do pracowni, gdzie samotnie malował Botticelli. Odwrócił się, by mnie powitać, kiedy tylko wszedłem do tego przestronnego pomieszczenia. Z tyłu za nim majaczył wielki panel przedstawiający całkiem inny aspekt niż wcześniejsze dzieła. Powiodłem wzrokiem w tę stronę, bo chyba tego pragnął, i wydaje mi się, że nie potrafiłbym ukryć przed nim mej dezaprobaty i strachu. Narastał we mnie głód krwi, ale opanowałem go i tylko patrzyłem na obraz, o niczym nie myśląc, ani o Sandrze, ani o jego śmierci i odrodzeniu przeze mnie, o niczym, prócz malowidła. Przez cały czas udawałem przed Botticellim śmiertelnika. Obraz był ponurym, przerażającym ukazaniem Trójcy Świętej, z Chrystusem na krzyżu, Bogiem Ojcem z tyłu i synogarlicą symbolizującą Ducha Świętego, unoszącego się nad głową Jezusa. Z jednej strony stał święty Jan Chrzciciel, rozchylając szkarłatne szaty Boga Ojca, z drugiej zaś pogrążona w żałobie Magdalena, której nagość okrywały tylko długie włosy, patrząca ze smutkiem na Ukrzyżowanego. Cóż to za okrutne wykorzystanie talentu Botticellego! Ten obraz wydawał mi się upiorny. Naturalnie wykonano go po mistrzowsku, ale było w nim coś bezlitosnego. Dopiero teraz pojąłem, że w Opłakiwaniu Chrystusa dostrzegłem idealną równowagę pomiędzy siłami światła i ciemności. Tu tej równowagi brakowało. Zdumiewało mnie, że
Botticelli mógł stworzyć tak mroczne dzieło. Było surowe i posępne. Gdybym je ujrzał gdzieś indziej, nie uwierzyłbym, że mogło wyjść spod jego pędzla. To wydało mi się karą za to, że choćby przez chwilę rozważałem obdarzenie Botticellego mroczną krwią! Czy chrześcijański Bóg istnieje naprawdę? Czy może mnie powstrzymać? Czy może mnie osądzić? Czy to dlatego musiałem ujrzeć ten obraz, podczas gdy Botticelli stał tuż obok, patrząc mi w oczy? Botticelli czekał, aż wyrażę swoją opinię na temat tej pracy. Czekał cierpliwie na moją kąśliwą krytykę, która, jak wiedziałem, zrani go do żywego. A gdzieś tam, wewnątrz mnie, kryła się miłość do talentu Botticellego, która nie miała nic wspólnego z Bogiem, szatanem, moim własnym złem ani mocą. Ta miłość szanowała Botticellego i nic się więcej nie liczyło. Ponownie uniosłem wzrok i spojrzałem na obraz. - Gdzie się podziała niewinność, Sandro? - zapytałem, siląc się na łagodny ton. Znów stłumiłem w sobie pragnienie krwi. Spójrz, jaki on jest stary. Jeżeli tego nie zrobisz, Botticelli umrze. - Gdzie na tym obrazie jest czułość? - zapytałem. - Gdzie subtelna słodycz, która sprawia, że o wszystkim zapominamy? Być może widać ją nieznacznie w obliczu Boga Ojca, ale reszta, Sandro, jest mroczna. Ten mrok - to do ciebie niepodobne. Nie pojmuję, czemu to malujesz, skoro musisz tworzyć tyle innych rzeczy. Pragnienie szalało w moim wnętrzu, ale miałem je w pełni pod kontrolą. Zdusiłem je w sobie. Za bardzo go kochałem, aby to uczynić. Nie mogłem tego zrobić. Nie zniósłbym skutku moich poczynań, gdybym się na to zdobył. Co się tyczy moich uwag, przyjął je skinieniem głową. Był taki zbolały. Człowiek rozdarty pomiędzy pragnieniem malowania bogiń i obrazów sakralnych. - Mariusie - rzekł - nie chcę malować tego, co grzeszne. Nie chcę malować tego, co złe, ani tego, co mogłoby skłonić do grzechu innych ludzi patrzących na moje obrazy. - Jesteś od tego daleki, Sandro - zapewniłem. - Takie jest moje zdanie. Uważam, że twoje boginie są cudowne, bogowie zresztą również. W Rzymie twoje freski przedstawiające Chrystusa przepełniały światłość i piękno. Po co ci ta wycieczka w mrok, jak na tym obrazie? Wyjąłem sakiewkę i położyłem na stole. Teraz odejdę, a on nigdy się nie dowie, jak blisko miał okazję zetknąć się z prawdziwym złem. Nigdy się nie domyśli, kim byłem i jakie miałem wobec niego plany. Podszedł do mnie, podniósł sakiewkę i próbował mija zwrócić.
- Nie, zatrzymaj ją - powiedziałem. - Zasłużyłeś. Rób to, co według ciebie powinieneś. - Mariusie, muszę robić to, co słuszne - odparł krótko. - Popatrz, chciałbym pokazać ci coś jeszcze. - Zaprowadził mnie do innej części pracowni, z dala od wielkiego płótna. Znajdował się tam stół, na nim zaś leżało kilka pergaminowych stronic pokrytych drobnymi rysunkami. - To ilustracja do Piekła Dantego - powiedział. - Na pewno znasz to dzieło. Zamierzam wykonać ilustracje do całej tej księgi. Na dźwięk tych słów poczułem, że serce zamiera mi w piersi, cóż jednak mogłem powiedzieć? Spojrzałem na rysunki przedstawiające powykręcane, wijące się ciała. Jak malarz, który z niezwykłą starannością stworzył olśniewające wizerunki Wenus i Matki Bożej, mógł się podjąć tego rodzaju przedsięwzięcia? Piekło Dantego. Jakże pogardzałem tą pracą, mimo iż było to dzieło geniusza. - Sandro, czemu miałbyś to robić? - zapytałem. Byłem cały rozdygotany. Nie chciałem, by zobaczył moją twarz. - Co cię do tego popycha? W twoich obrazach dostrzegam prawdziwą chwałę - ciągnąłem - wypełnia je światło raju, niezależnie, czy tematyka płócien jest pogańska czy chrześcijańska. Nie znajduję natomiast przyjemności w oglądaniu cierpień grzeszników w piekle. Wydawał się wyraźnie skonfundowany i może już zawsze tak będzie. Taki już jego los. Musiałem jedynie wkroczyć i być może podsycić ogień, który był zbyt słaby, aby rozpalił się sam. Musiałem natychmiast odejść. Musiałem go na zawsze opuścić. Zdawałem sobie z tego sprawę. Nigdy więcej nie wrócę do tego domu. Nie ufałem samemu sobie, gdy chodziło o Botticellego. Musiałem opuścić Florencję, by nie ulec pokusie. - Więcej się nie zobaczymy, Sandro - rzekłem. - Dlaczego? - zapytał. - Nie mogłem się doczekać, by móc cię znów ujrzeć. I to bynajmniej nie z powodu sakiewki, bądź pewien. - Wiem, ale muszę wyjechać. Pamiętaj. Wierz w swoich bogów i boginie. Ja wierzę i zawsze będę wierzył. Wyszedłem z jego domu i udałem się do kościoła. Pragnienie przeistoczenia go było tak silne, że z trudem łapałem oddech, prawie nie widziałem ulicy przed sobą i nie czułem powietrza wypełniającego moje płuca. Pragnąłem go. Pragnąłem jego talentu. Śniłem co noc o sobie i Sandrze, razem w wielkim palazzo, gdzie powstawać będą obrazy przesycone magią krwi. To
byłoby dla krwi prawdziwym wzmocnieniem. Czyż nie rujnuje swego talentu, skonstatowałem, koncentrując się na tym, co mroczne i posępne? Jak można odwrócić się od bogiń na rzecz poematu zatytułowanego Piekło? Czy dzięki krwi nie przywróciłbym go do niebiańskich wizji? Nie. To nie wchodziło w rachubę. Wiedziałem o tym, zanim jeszcze ujrzałem tę okrutną scenę Ukrzyżowania. Wiedziałem o tym, zanim dotarłem do jego domu. Teraz muszę znaleźć dla siebie ofiarę i to niejedną. Zapolowałem w okrutny sposób, sycąc się krwią kilku nieszczęśników napotkanych na ulicach Florencji, dopóki nie byłem w stanie wmusić w siebie ani kropli więcej. W końcu na godzinę przed świtem znalazłem się na niewielkim placu, siedząc oparty plecami o drzwi kościoła; wyglądałem jak żebrak, jeśli żebracy przyodziewali się w szkarłatne peleryny. Wtedy to dwa wampiry, które, jak słyszałem, przez cały czas podążały w ślad za mną, trwożliwie zbliżyły się do mnie. Byłem zmęczony i zniecierpliwiony. - Precz ode mnie - wycedziłem. - Bo zniszczę was obu bez wahania. Młody mężczyzna i młoda kobieta, oboje przemienieni w okresie dojrzewania i mocno rozdygotani, nie odstąpili. W końcu to mężczyzna przemówił w imieniu ich obojga, jego odwaga była chwiejna, lecz szczera. - Nie waż się skrzywdzić Botticellego! - rzucił. - Nie waż się go tknąć! Możesz sycić się mętami i szumowinami, o tak, proszę bardzo, ale nie rób krzywdy Botticellemu! Nie wolno ci go tknąć! Nigdy! Przenigdy! Zaśmiałem się smutno. Oddychałem lekko i śmiałem się bez końca. - Nie zrobiłbym tego - odparłem. - Kocham go równie mocno jak wy. A teraz jazda stąd! Albo, zaręczam, żadne z was nie doczeka kolejnej nocy. Precz stąd, ale już! Po powrocie do krypty w górach gorzkimi łzami opłakiwałem Botticellego. Zamknąłem oczy i wkroczyłem do ogrodu, gdzie Flora rozsypywała delikatnie róże na kobierzec traw i barwnego kwiecia. Wyciągnąłem rękę, aby dotknąć włosów jednej z młodziutkich Gracji. - Pandoro - wyszeptałem. - To nasz ogród, Pandoro. One wszystkie były tak piękne jak ty.
17 W następnych tygodniach wypełniłem sanktuarium w Alpach wieloma nowymi wspaniałościami. Kupiłem złote lampy i kadzielnice. Na targowiskach Wenecji nabyłem, też piękne kobierce i złote jedwabie. U norentyńskich szwaczek zamówiłem nowe szaty dla Nieśmiertelnych Rodziców, po czym starannie ich przebrałem, usuwając łachmany, które powinienem był spalić już dawno temu. Przez cały czas uspokajającym głosem opowiadałem im o cudach, jakie ujrzałem w nieustannie zmieniającym się świecie. Ułożyłem przed nimi przepięknie drukowane księgi, tłumacząc przy okazji genialny wynalazek prasy drukarskiej. Nad drzwiami do sanktuarium powiesiłem nowy flamandzki gobelin, również zakupiony we Florencji, który opisałem im w najdrobniejszych szczegółach, aby mogli go obejrzeć swymi z pozoru niewidzącymi oczami. Następnie udałem się do Florencji, zabrałem barwniki, oliwę i inne materiały przygotowane przez służącego i wróciwszy do sanktuarium, zacząłem malować na ścianach w nowym stylu. Nie starałem się już naśladować Botticellego. Powróciłem wszelako do starego motywu ogrodu, który tak uwielbiałem przed wiekami, i już wkrótce zacząłem odtwarzać moją własną Wenus, moje Gracje i moją Florę, tchnąć w tę pracę wszystkie szczegóły życia, które tylko krwiopijca jest w stanie dostrzec. Tam, gdzie Botticelli malował ciemną trawę przetykaną kwieciem, ukazałem małe, ukrywające się owady, a następnie dumne i przepiękne w swej różnokolorowej krasie motyle oraz ćmy. Prawdę mówiąc, mój styl stał się przeraźliwie szczegółowy pod każdym względem i już wkrótce Matkę i Ojca otoczył gęsty, czarodziejski las, zmieszana z białkiem tempera przydała całości blasku, którego wcześniej nie udało mi się osiągnąć. Kiedy przyglądałem się swemu dziełu, zawsze z lekka kręciło mi się w głowie, myślałem o ogrodzie Botticellego, a także o ogrodach, o których śniłem w starożytnym Rzymie, o ogrodzie, który malowałem, i już niebawem musiałem otrząsnąć się z odrętwienia i wziąć się w karby, ponieważ nie bardzo wiedziałem, gdzie się znajduję. Królewscy Rodzice wydawali się bardziej solidni i odlegli niż kiedykolwiek. Wszelkie oznaki Straszliwego Ognia znikły już z ich ciał, a skóra wydawała się nieskalanie czysta i biała. Sporo czasu upłynęło, odkąd poruszyli się po raz ostatni, i zacząłem się zastanawiać, czy
to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy może było jedynie wytworem mojej wyobraźni - jeśli mogło nim być złożenie ofiary z Eudoksji - teraz wszakże pragnąłem jedynie opuścić sanktuarium na jak najdłużej. Moim ostatnim podarunkiem dla Boskich Rodziców - kiedy skończyłem już z malowaniem i przyozdobiłem ciała Akaszy i Enkila najcenniejszymi klejnotami - był rząd stu woskowych świec, które zapaliłem dla nich równocześnie dzięki mocy swego umysłu. Oczywiście nie dostrzegłem najmniejszej zmiany w oczach Króla i Królowej. Tak czy owak sprawiło mi to wielką przyjemność i spędziłem z nimi ostatnie godziny, pozwalając, by świece się wypaliły, i opowiadając Rodzicom półgłosem o wszystkich cudownościach Florencji i Wenecji, które zdążyłem już pokochać. Obiecałem, że za każdym razem, kiedy do nich przyjdę, będę zapalał setkę świec. Będzie to mały dowód mojej nieustającej miłości. Co skłoniło mnie do takiego kroku? Szczerze mówiąc, nie wiem. Odtąd jednak zawsze miałem w sanktuarium spory zapas świec; magazynowałem je z tyłu, za dwiema postaciami, a po złożonej ofierze ponownie napełniałem spiżowy pojemnik i zgarniałem cały stopiony wosk. Kiedy się z tym wszystkim uporałem, wracałem do Florencji, Wenecji i otoczonej wysokimi murami niewielkiej Sieny, aby studiować różnego rodzaju techniki i dzieła malarskie. W rzeczy samej odwiedziłem pałace i kościoły w całej Italii, upajając się wszystkim, co miałem okazję zobaczyć. Jak już wspominałem, nastąpiło wielkie połączenie tematyki chrześcijańskiej i starożytnych stylów pogańskich, którego przejawy widać było na każdym kroku. I choć wciąż uważałem Botticellego za wielkiego mistrza, im więcej zdołałem ujrzeć, tym bardziej byłem urzeczony plastycznością i niezwykłością tych dzieł. Głosy w oberżach i winiarniach poinformowały mnie, że powinienem się udać na Północ i zobaczyć także tamtejsze dzieła. Było to dla mnie coś nowego, gdyż Północ zawsze kojarzyła mi się z mniej cywilizowanymi krainami, ponieważ jednak byłem głodny nowych stylów, uczyniłem, jak mi podpowiedziano. Wędrując po Europie, stykałem się z rozwiniętą i złożoną cywilizacją, której dotąd nie doceniałem, szczególnie jeśli chodziło o Francję. Było tam wiele dużych miast i dwory królewskie, w których napotkałem całe mnóstwo dzieł sztuki. Sporo obejrzałem, ale sztuka malarska krajów zaalpejskich nie przypadła mi do gustu. Szanowałem prace Jana van Eycka, Rogiera van der Weydena, Hugo van der Goesa,
Hieronima Boscha i wielu innych, bezimiennych mistrzów, których dzieła miałem okazję oglądać, lecz nie znalazły one mego uznania, w przeciwieństwie do płócien malarzy włoskich. Północ nie była tak liryczna. Ani tak słodka. Wciąż nosiła na sobie piętno czystej sztuki sakralnej. Dlatego też już wkrótce powróciłem do Italii, gdzie otrzymałem sowitą nagrodę za swój trud i tułaczkę. Mojej radości nie było końca. Dowiedziałem się, że Botticelli uczył się u wielkiego mistrza Filippo Lippiego, którego syn, Filippino Lippi, pracował obecnie z Botticellim. Byli też inni twórcy, których uwielbiałem, między innymi Gozzoli, Signorelli, Piero delia Francesca. Na tym rzecz jasna nie koniec, ale nazwisk innych jest tak wiele, że na tych poprzestanę. Przez cały czas mej nauki malarstwa, moich wędrówek i długich nocy poświęconych kontemplowaniu malowideł na tej lub innej ścianie czy tego lub innego ołtarza ani przez chwilę nie powróciłem myślami do idei przeistoczenia Botticellego i nigdy nie zabawiłem dłużej w pobliżu miejsca, gdzie się akurat znajdował. Wiedziałem, że dobrze mu się wiedzie. I wiedziałem, że stale tworzy. To mi w zupełności wystarczało. Niespodziewanie przyszła mi do głowy nowa myśl, idea równie nieodparta jak ta wcześniejsza, o uczynieniu Botticellego nieumarłym. A gdybym tak powrócił do świata i rozpoczął w nim życie jako malarz? To znaczy niejako malarz do wynajęcia, biorący zlecenia za wykonanie takiego czy innego obrazu, to byłby nonsens, lecz raczej jako ekscentryczny dżentelmen, tworzący dla przyjemności, zapraszający śmiertelników do swego domu, by biesiadowali przy jego stole i pili jego wino. Czyż nie postąpiłem podobnie stulecia temu, przed pierwszym upadkiem Rzymu? Tak, pokrywałem ściany sali biesiadnej tworzonymi w pośpiechu, topornymi wizerunkami, podczas gdy zebrani wokoło birbanci śmiali się i wiwatowali na moją cześć. O tak, od tamtej pory upłynęło tysiąc lat, a nawet trochę więcej, i nie było mi już łatwo udawać śmiertelnika. Byłem zbyt blady i niebezpiecznie silny. Czyż jednak nie byłem teraz bystrzejszy, inteligentniejszy, bardziej wprawiony w używaniu daru umysłu i bardziej skłonny z pomocą rozmaitych maści ukrywać nadnaturalny blask mojej skóry? Musiałem to zrobić! Nic nie mogło mnie przed tym powstrzymać. Oczywiście nie stanie się to we Florencji. Byłbym zbyt blisko Botticellego. Zwróciłbym jego uwagę, a gdyby przekroczył próg mego domu, przeżywałbym nieopisane, nie kończące się katusze. Kochałem go. Nie mogłem temu zaprzeczyć. Miałem wszelako inny, równie wspaniały wybór.
Tym wyborem była przepiękna, roziskrzona Wenecja, która wabiła mnie mrocznymi, krętymi kanałami i niezliczonymi majestatycznymi pałacami, przez których otwarte okna wpływała rześka bryza znad Adriatyku. Uznałem, że właśnie w tym miejscu zapoczątkuję moją nową, wystawną egzystencję, nabywając dla siebie jak najwspanialszy dom i zatrudniając gromadkę uczniów, aby przygotowywali dla mnie farby oraz ściany domu, gdzie po zakończeniu etapu prób na płótnach i drewnie umieszczę najbardziej dojrzałe i piękne z moich dzieł, zwieńczenie mego niezwykłego kunsztu. Co się tyczy mej tożsamości, będę Mariusem de Romanusem, człowiekiem zagadką, dysponującym niewysłowionymi bogactwami. Krótko mówiąc, przekupię tych, co trzeba, aby móc pozostać w Wenecji, a także tych, co kiedyś mnie znali, zapłacę też za naukę moich adeptów - pragnąłem zapewnić im jak najlepsze wykształcenie. Zrozum, proszę, że w owym czasie Florencja i Wenecja nie należały do tego samego państwa - każde z tych miast było państwem samym w sobie. Dlatego też przebywając w Wenecji, znajdowałem się z dala od Botticellego; zarazem jako obywatela Republiki Weneckiej obowiązywały mnie tamtejsze prawa. Jeżeli chodzi o mój wygląd, musiałem być wyjątkowo ostrożny. Wyobraź sobie szok, jaki mógłby przeżyć śmiertelnik, gdybym objawił mu się w całej swej lodowatej okazałości, jako liczący sobie półtora tysiąca lat wampir o śnieżnobiałej skórze i błyszczących niebieskich oczach. Właśnie dlatego kwestia odpowiednich maści była dla mnie szczególnie ważna. Wynająwszy apartament w mieście, nabyłem najlepsze wonne maści, jakie udało mi się znaleźć. Następnie zacząłem nakładać je na skórę i z uwagą obserwowałem efekty moich poczynań w najwspanialszych zwierciadłach. Niebawem opracowałem mieszaninę wonnych maści, która nie tylko tuszowała śnieżną biel mojej skóry, lecz równocześnie czyniła widocznymi najdrobniejsze zmarszczki i bruzdy na twarzy. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, że wciąż je mam - bardzo się z tego ucieszyłem i moje odbicie w lustrze naprawdę mi się spodobało. Stwierdziłem, że kiedy już osiądę we własnym domu, będę mógł sam wyrabiać odpowiednie maści, by zawsze mieć je pod ręką. Realizacja moich planów zajęła dobrych parę miesięcy. Głównie dlatego, że zakochałem się w pewnym palazzo, domu wyjątkowej urody, z fasadą pokrytą błyszczącymi płytkami ceramicznymi, łukami w stylu mauretańskim i ogromnymi pokojami, znacznie bardziej
luksusowymi niż wszystko, co miałem okazję ujrzeć zarówno podczas mojej nocnej egzystencji, jak i za mego poprzedniego życia. Zdumiały mnie wysokie sklepienia. W starym Rzymie nie mieliśmy takich, a przynajmniej nie w domach prywatnych. Na olbrzymim dachu pałacu znajdował się starannie urządzony ogród, skąd rozciągał się widok na morze. Kiedy tylko na pergaminie z umową kupna palazzo wysechł atrament, wyruszyłem, by nabyć dla siebie najwspanialsze meble, olbrzymie łoża, stoły, krzesła, biurka, a nawet przetykane złotem zasłony do okien, po czym przekazałem kontrolę nad tym wszystkim bystremu i genialnemu staruszkowi imieniem Vincenzo, cieszącemu się żelaznym zdrowiem. Kupiłem go prawie jak niewolnika od rodziny, dla której już nie był przydatny i która przestała o niego dbać, odkąd zakończył pracę nad kształceniem jej synów. Dostrzegłem w Vincenzu odpowiednika guwernera, jakiego potrzebowałem dla moich uczniów, których zamierzałem odkupić od ich mistrzów - chłopców obdarzonych pewnym talentem i umiejętnościami. Cieszył mnie na swój sposób fakt, że Vincenzo był w podeszłym wieku, nie będę się bowiem zadręczał oglądaniem, jak z wolna gaśnie w nim młodość. Mogłem się tylko poszczycić, skądinąd może nieroztropnie, że napotkałem go, gdy był już w jesieni życia. Jak znalazłem tego człowieka? Zacząłem od czytania w myślach, aby odkryć to, o co mi chodziło. Byłem teraz o wiele potężniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Bez trudu mogłem odnajdywać złoczyńców. Słyszałem sekretne myśli tych, który pragnęli mnie oszukać albo którzy zakochali się we mnie od pierwszego wejrzenia. A to ostatnie było wyjątkowo niebezpieczne. Dlaczego niebezpieczne? - mógłbyś zapytać. Odpowiedź brzmi, że byłem teraz bardziej niż kiedykolwiek podatny na wpływy miłości, a gdy ktoś patrzył na mnie z uwielbieniem, natychmiast się w tym orientowałem i zwalniałem kroku. Jakiż dziwny nastrój mnie ogarniał, kiedy wchodziłem do podcieni przy kościele Świętego Marka i uświadamiałem sobie, że ktoś spojrzał na mnie z podziwem. Zwykle niespiesznie wówczas zawracałem, by się z wielką niechęcią oddalić, niczym ptak z północy radujący się promieniami słońca ogrzewającymi jego skrzydła. Tymczasem zaopatrzony w złoto Vincenzo udał się, by nabyć dla siebie najlepsze stroje. Uczynię z niego wytwornego mężczyznę, na tyle, na ile to możliwe. Ja zaś, siedząc przy moim nowym biurku, w przestronnej sypialni, z marmurowymi posadzkami i otwartymi oknami, by wpływała przez nie łagodna bryza, sporządziłem listę dodatkowych luksusów, których
pragnąłem. Chciałem mieć dużą łaźnię w rzymskim stylu, wybudowaną w tej właśnie sypialni, abym mógł się cieszyć czystą wodą, gdy tego zapragnę. Potrzebowałem regałów na księgi i wspanialszego fotela do biurka. Przydałaby się też druga biblioteka. Cóż mi po domu, gdyby nie było w nim biblioteki? Chciałem mieć najlepsze stroje, modne kapelusze i skórzane buty. Wykonałem rysunki dla tych, którzy mieli zrealizować moje projekty. To były szalone, radosne czasy. Znów powróciłem do życia, a moje serce biło w rytmie typowym dla śmiertelników. Zatrzymawszy gondolę przy przystani, godzinami pływałem po kanałach, podziwiając wspaniałe fasady pałaców. I przysłuchiwałem się głosom. Od czasu do czasu podparty na łokciu wpatrywałem się w gwiazdy. W pracowniach złotników i malarzy przyglądałem się uczniom i wybierałem spośród nich tych najbardziej utalentowanych, którzy z różnych powodów byli poniżani, zaniedbywani i maltretowani. Wiedziałem, że będą odtąd wobec mnie absolutnie lojalni i spróbują pokazać, na co ich stać; odsyłałem ich do nowego domu ze złotą monetą w dłoni. Oczywiście dobierałem bystrych asystentów, ponieważ to było konieczne, wiedziałem jednak, że z nędzarzami powiedzie mi się najlepiej. Nie musiałem używać siły. Moim życzeniem było, aby ci chłopcy odebrali doskonałe wykształcenie, najlepiej na uniwersytecie - co było niezwykłe w przypadku adeptów malarskich - wybrałem więc dla nich tutorów i ustaliłem, że będą oni przychodzić do mego domu za dnia, by wypełniać swe obowiązki. Chłopcy mieli się uczyć łaciny, greki, filozofii, zarówno współczesnej, jak i klasycznej, a także matematyki i tego wszystkiego, co bywa przydatne w życiu. Jeżeli okaże się, że mają talent i zechcą poświęcić się malarstwu, będą mogli porzucić uniwersytet i podążyć ścieżką sztuki. W końcu w moim domu zaczęły królować gwar i odgłosy codziennego życia; w kuchni krzątali się kucharze, a muzykanci uczyli moich chłopców śpiewu oraz gry na lutni. Zatrudniałem instruktorów tańca, a na marmurowych posadzkach wielkich salonów odbywały się zawody szermiercze. Nie uczyniłem jednak mego domu otwartym jak dawno temu w Rzymie. Byłem zbyt nieufny, aby uczynić coś takiego w Wenecji, zbyt niepewny, jeśli chodzi o podjęte przeze mnie środki ostrożności, zbyt wiele dręczyło mnie wątpliwości co do pytań, jakie mogą wywołać moje
szalone malowidła. Nie, potrzebowałem tylko moich asystentów, aby dotrzymywali mi towarzystwa i pomagali mi, jako że było wiele do zrobienia: choćby przygotowanie ścian na moje freski i pokrycie paneli oraz płócien odpowiednimi werniksami. Jak się okazało, przez kilka tygodni żaden z nich nie miał wiele do roboty, w tym bowiem czasie odwiedzałem miejscowe warsztaty i studiowałem dzieła weneckich malarzy, tak jak wcześniej studiowałem prace artystów florenckich. Po tak wnikliwej analizie w znacznym stopniu potrafiłem odtworzyć niektóre z dzieł śmiertelników, lecz o przewyższeniu ich nie było mowy - co do tego nie miałem żadnych wątpliwości. W dodatku obawiałem się, co mógłbym w ten sposób osiągnąć. Podjąłem stanowcze postanowienie, że mój dom pozostanie zamknięty dla wszystkich prócz chłopców i instruktorów. Pewnej nocy w gabinecie zacząłem zapisywać swoje myśli w dzienniku, pierwszym, który założyłem od tamtej nocy w dawnym Rzymie. Napisałem o tym, co przynosi mi radość i pociechę. I zrugałem się znacznie surowiej, niż zdawałem sobie z tego sprawę. Przez miłość do śmiertelników robisz z siebie głupca - napisałem - i to znacznie większego niż kiedykolwiek w przeszłości. Wiem bowiem, że wybrałeś tych chłopców, abyś mógł ich kształtować i szkolić, będzie w tym wszystkim miłość i nadzieja, a uczynisz to wszystko z wiarą, że któregoś dnia wyjadą na naukę do Padwy, jakby byli twoimi rodzonymi, śmiertelnymi dziećmi. Co jednak, jeśli odkryją, że jesteś bestią w sercu i w duszy, i zaczną unikać twojego dotyku? Co wtedy? Czy wyrżniesz ich jak niewinne stworzenia, którymi są w istocie? To nie pradawny Rzym z milionami bezimiennych mieszkańców. To Republika Wenecka, to w niej rozgrywasz swoje gierki, tylko po co? Dla koloru wieczornego nieba nad piazza, które widujesz po przebudzeniu, dla kopuł kościołów skąpanych w blasku księżyca? Dla barwy kanałów, które możesz oglądać jedynie przy świetle miesiąca? Jesteś zepsutą i chciwą istotą. Czy sztuka da ci satysfakcję? Polujesz gdzie indziej, w pobliskich osadach i wioskach, a nawet w odległych miastach, ponieważ potrafisz poruszać się z nadludzką szybkością. Sprowadziłeś wszakże do Wenecji zło, ponieważ jesteś zły, a w twoim pięknym pałacu rozpowszechniają się kłamstwa, żyjesz w kłamstwie, a kłamstwo prędzej czy później musi wyjść na jaw.
Odłożyłem pióro, przeczytałem to, co napisałem, by zapamiętać każde słowo, jakby wypowiadała je obca osoba, a gdy skończyłem, uniosłem wzrok, by ujrzeć Vincenza, tak pokornego i uprzejmego, dystyngowanego w nowym odzieniu; czekał, by mi coś
zakomunikować. - O co chodzi? - zapytałem łagodnie, aby nie pomyślał, że zdenerwowało mnie jego nagłe i nieoczekiwane wejście. - Mistrzu, chciałem tylko powiedzieć... - zaczął. Wyglądał dość elegancko w aksamitach, prawie jak urodzony książę. - Mów śmiało - zachęcałem go. - Chłopcy są tacy szczęśliwi. Wszyscy śpią już w swoich łóżkach. Czy wiesz jednak, ile dla nich znaczy, że mają co jeść, co na siebie włożyć i stale uczą się nowych, fascynujących rzeczy? Mógłbym opowiedzieć ci wiele historii, może nawet zbyt wiele. Nie ma wśród nich tępaków. To prawdziwy dar losu. Uśmiechnąłem się. - To bardzo dobrze, Vincenzo - rzekłem. - Idź, zjedz wieczerzę. Jeżeli chcesz, poczęstuj się winem. Kiedy wyszedł, przez dłuższą chwilę siedziałem w kompletnej ciszy. Wydawało się niemożliwe, że tak się urządziłem i że nic mnie nie powstrzymało. Do świtu zostało jeszcze parę godzin. Mogłem wykorzystać ten czas, leżąc w łóżku albo czytając nowe książki, zanim odbędę krótką podróż do pewnego miejsca w mieście, gdzie w wyłożonej złotem krypcie stał ukryty mój sarkofag. To w nim przesypiałem całe dnie. Ja wszelako postanowiłem udać się do wielkiego pomieszczenia, w którym założyłem swoją pracownię. Czekały tam już na mnie pigmenty i inne materiały, w tym także kilka desek, które moi uczniowie przygotowali zgodnie z udzielonymi wskazówkami. Mieszanie tempery było prostą czynnością i uporałem się z tym w miarę szybko. Niebawem miałem już do swej dyspozycji całą paletę barw, po czym zerkając raz po raz w lustro, które przyniosłem ze sobą do pokoju, namalowałem autoportret, szybkimi, zdecydowanymi pociągnięciami pędzla, bez żadnych poprawek. Potem cofnąłem się o kilka kroków i przyjrzawszy się portretowi, stwierdziłem, że patrzę samemu sobie w oczy. To nie był mężczyzna z przeszłości, który umarł w lesie na Północy, ani rozhisteryzowany krwiopijca, który wyniósł Matkę i Ojca z Egiptu. Nie był to również wygłodniały, wymizerowany włóczęga, który wędrował poprzez czas, od tylu stuleci. Patrzył na mnie dumny i zuchwały nieśmiertelny, krwiopijca domagający się, aby świat przyznał należne mu miejsce, niepokorna, szalona istota dysponująca olbrzymią mocą, która mimo wszystko pragnęła egzystować pośród śmiertelników,
z których się wywodziła. W kolejnych miesiącach odkryłem, że mój plan funkcjonuje bez zarzutu. Powiedziałbym nawet, że sprawdził się nadspodziewanie dobrze! Moją największą obsesją stały się nowe stroje z epoki, aksamitne tuniki, pończochy i cudowne płaszcze podbite najwspanialszym futrem. Drugą natomiast obsesją były zwierciadła. Nie mogłem przestać wpatrywać się w swoje odbicie, w twarz, na którą z największą ostrożnością i pieczołowitością nakładałem maści. Każdego wieczoru po zmierzchu wstawałem z sarkofagu w pełni ubrany, z warstwą makijażu maskującego na twarzy, i przybywałem do mego palazzo, gdzie gorąco witały mnie moje dzieci, po czym odprawiwszy nauczycieli i instruktorów, urządzałem wytworne bankiety, na których chłopcy zajadali się w najlepsze przy dźwiękach skocznej muzyki. Następnie łagodnym tonem wypytywałem moich adeptów, czego się nauczyli w ciągu dnia. Wiedliśmy długie rozmowy, pełne nierzadko zdumiewających wniosków. Nietrudno mi było określić, który z tutorów osiągnął dobre wyniki, a który zawiódł me oczekiwania. Co się tyczy samych chłopców, bardzo szybko ustaliłem, który z nich dysponuje prawdziwym talentem i powinien zostać wysłany do Padwy, a którego należy szkolić na złotnika lub malarza. Żaden nie zawiódł pokładanych w nim nadziei. Musisz zrozumieć, że to było naprawdę ogromne, transcendentalne przedsięwzięcie. Wybrałem tych wszystkich chłopców za pośrednictwem daru umysłu, a tego, co zaofiarowałem im w tych miesiącach, które wkrótce rozciągną się w lata, nie mieliby nigdy, gdybym nie wkroczył w ich życie. Stałem się dla nich magiem, pomagając im realizować cele, o których nigdy wcześniej nawet nie marzyli. To dawało mi olbrzymią satysfakcję, ponieważ byłem nauczycielem tych istot, tak jak dawno temu pragnąłem być nauczycielem Avicusa i Zenobii, o których przez cały czas myślałem. Nie mogłem temu zaradzić. Wspominałem ich i zastanawiałem się, co się z nimi stało. Czy przeżyli? Nie miałem pojęcia. Wiedziałem tylko jedno: pokochałem zarówno Zenobię, jak i Avicusa, ponieważ pozwolili, bym został ich nauczycielem. I kłóciłem się z Pandorą, ponieważ na to nie pozwalała. Była zbyt wykształcona, była znakomitym adwersarzem w filozoficznych dysputach, a ja jak ostatni głupiec właśnie dlatego ją porzuciłem. Mimo iż zadręczałem się tą myślą, nie przeszkadzała mi ona, bym zatęsknił za Zenobią i Avicusem i godzinami zastanawiał się, co się z nimi stało. Ciekawiło mnie, jakimi ścieżkami podążali i w jakim zakątku świata przebywali
obecnie. Uroda Zenobii trącała we mnie czulszą strunę niż piękno Avicusa. Roztkliwiało mnie nawet zwykłe wspomnienie miękkości i delikatności jej włosów. Czasami, gdy byłem sam w mej sypialni, w Wenecji, i siedząc przy biurku, patrzyłem na poruszane wiatrem zasłony w oknach, myślałem o włosach Zenobii. Myślałem o nich, leżących na posadzce w Konstantynopolu, kiedy ścięła je, aby móc przemierzać ulice w chłopięcym przebraniu. Chciałem się cofnąć o tysiąc lat i ująć je w dłonie. Jeżeli chodzi o moje jasne włosy, mogłem je nosić długie, gdyż taka była moda w tej epoce. Rozczesywałem je starannie i cierpliwie, po czym wychodziłem pospacerować po piazza, podczas gdy niebo nade mną stawało się coraz ciemniejsze. Wiedziałem, że mijający mnie ludzie przyglądają mi się z żywym zaciekawieniem; Na pewno zastanawiali się, kim jestem i co tu robię. Co się tyczy moich obrazów, zacząłem pracę nad kilkoma naraz, wykorzystując deski i korzystając z pomocy garstki uczniów, w domu zamkniętym na cztery spusty i całkowicie odciętym od świata. Spłodziłem kilka całkiem udanych obrazów religijnych, wszystkie przedstawiały Matkę Boską i archanioła Gabriela, ponieważ ta tematyka - Zwiastowanie wydawała mi się nader atrakcyjna. Poza tym nawet mnie samego zdumiewało, jak dobrze byłem w stanie odtworzyć styl epoki. Później zabrałem się do realizacji przedsięwzięcia, które miało się okazać prawdziwym sprawdzianem moich umiejętności i mocy.
18 Pozwól, że wytłumaczę ci teraz, na czym miało polegać owo przedsięwzięcie. We Florencji w pałacu Medyceuszy znajdowała się kaplica, której ściany artysta, niejaki Gozzoli, ozdobił malowidłem Pochód Trzech Króli. To doprawdy cudowne malowidło, pełne urzekających szczegółów. Było światowe pod każdym względem. Owi królowie mieli na sobie szaty jak zamożni florentyńczycy, za nimi zaś podążał orszak podobnie ubranych mężów i duchownych, dzięki czemu dzieło to stanowiło zarazem hołd złożony Dzieciątku Jezus, jak i czasom, w jakich powstało. Fresk zajmował wszystkie ściany kaplicy, nawet tę z niszą, gdzie znajdował się ołtarz; przy czym sama kaplica była stosunkowo mała. Malowidło, o którym mówię, zafascynowało mnie z wielu powodów. Nie zakochałem się w Gozzolim tak jak w Botticellim, ale bardzo go podziwiałem, a szczegóły jego dzieła wydawały mi się fantastyczne. Pochód wydawał się nieskończony w niesamowitym krajobrazie, w którym były i miasteczka, i góry, i polujący mężczyźni, uciekające zwierzęta, przepięknie odtworzone zamki i drzewa o subtelnych, delikatnych kształtach. Wybrawszy jeden z największych pokoi w moim pałacu, postanowiłem odtworzyć ten fresk na jednej ze ścian. To oznaczało, że musiałem kursować w tę i z powrotem pomiędzy Florencją a Wenecją, by zapamiętywać elementy malowidła, a następnie odtwarzać je z pomocą moich nadnaturalnych zdolności. To mi się w znacznej mierze udało. „Ukradłem” Pochód Trzech Króli - bajeczny fresk przedstawiający wędrówkę tak ważną dla wszystkich chrześcijan, a zwłaszcza dla fłorentyńczyków, i odwzorowałem ją w jasnych, wyrazistych barwach na ścianie w moim palazzo. Nie było w tym nic oryginalnego. Zdałem wszelako test, który sam sobie wyznaczyłem, a ponieważ nikt prócz mnie nigdy nie wchodził do tej komnaty, nie można było mnie posądzić, że odebrałem Gozzolemu jego własność. Gdyby jednak jakiś śmiertelnik zdołał dostać się do tego zamkniętego na klucz pomieszczenia, wyjaśniłbym, że oryginał tego malowidła jest dziełem Gozzolego; i faktycznie, gdy nadeszła odpowiednia chwila, aby pokazać je moim uczniom, z uwagi na pobierane przez nich nauki, tak właśnie uczyniłem. Pozwól teraz, że wrócę na chwilę do tematu owego skradzionego dzieła sztuki. Dlaczego
je sobie upodobałem? Co mnie w nim ujęło? Nie wiem. Chyba tylko to, że przedstawiało Trzech Króli niosących dary, a ja wyobrażałem sobie, że przekazuję dary dzieciom mieszkającym w moim domu. Nie wiem jednak, czy aby na pewno właśnie dlatego wybrałem to dzieło na moje pierwsze bliskie spotkanie z wielką sztuką. A może ujęła mnie w nim osobliwa pod każdym względem szczegółowość? Można się było zakochać w koniach przedstawionych na tym fresku. A także w obliczach młodych mężczyzn. Na tym zakończę ten temat, gdyż stanowi dla mnie nieodgadnioną zagadkę, tak teraz, jak wtedy. Natychmiast po sporządzeniu kopii malowidła otworzyłem w palazzo olbrzymią pracownię i nocą, kiedy chłopcy już spali, zacząłem malować na wielkich deskach. Tak naprawdę nie potrzebowałem wcale ich pomocy i nie chciałem, aby widzieli, z jaką szybkością i determinacją pracuję. Mój pierwszy ambitny obraz był osobliwy i przepełniony dramatyzmem. Namalowałem zgromadzenie moich uczniów, w wytwornych, odświętnych strojach, przysłuchujących się słowom starego rzymskiego filozofa ubranego w długi płaszcz i sandały. Tło obrazu stanowiły ruiny Rzymu. Obraz pełen był żywych barw, a moi chłopcy zostali odtworzeni bardzo wiernie. Szczerze mówiąc, trudno mi jednak orzec, czy była to udana praca. Pozostawiłem drzwi do pracowni otwarte w nadziei, że za dnia wejdą tam nauczyciele. Jak się okazało, nie mieli dość śmiałości, by to uczynić. Zabrałem się do kolejnego obrazu, tym razem jako temat wybrałem Ukrzyżowanie większość artystów bardzo ceniła tę tematykę - i wykonałem go z olbrzymią pieczołowitością; w tle raz jeszcze pojawiły się ruiny Rzymu. Czy to było świętokradztwo? Nie potrafię tego stwierdzić. Byłem natomiast pewien doboru barw. Podobnie jak proporcji i wyrazu zrozumienia malującego się na twarzy Chrystusa. Czy jednak w kompozycji obrazu było coś niewłaściwego? Skąd mogłem wiedzieć? Dysponowałem olbrzymią wiedzą i mocą. A jednak tego nie wiedziałem. Czy stworzyłem coś bluźnierczego i potwornego? Powróciłem do tematu Trzech Króli. Znałem konwencję. Królowie, stajenka, Maria, Józef i Dzieciątko Jezus - lecz tym razem poszedłem na żywioł, nadając Matce Bożej rysy Zenobii i wykorzystując równie soczyste barwy jak przy poprzednim obrazie. Niebawem w mojej olbrzymiej pracowni zaroiło się od obrazów. Jedne wisiały jak należy, inne po prostu stały oparte o ścianę. Wreszcie pewnej nocy, przy wieczerzy, na którą zaprosiłem co ważniejszych instruktorów, jeden z nich, nauczyciel greki, wspomniał, że zajrzał przypadkiem
przez otwarte drzwi do mej pracowni. - Powiedz, proszę - rzekłem - co sądzisz o moich pracach? - Są doprawdy niesamowite! - odparł szczerze. - Nigdy czegoś takiego nie widziałem! Na przykład wszystkie postacie z pochodu Trzech Króli... - przerwał zaniepokojony. - Proszę, mów dalej - rzuciłem pospiesznie. - Powiedz mi. Chcę wiedzieć. - Wszystkie postacie, włącznie z Matką Bożą, Józefem i Trzema Królami, patrzą na nas. Nigdy dotąd nie spotkałem się z czymś takim. - Czy to coś niewłaściwego? - spytałem. - Nie sądzę - odrzekł. - Ale kto to wie? Poza tym malujesz przecież dla siebie, prawda? - Owszem, tak - przyznałem. - Twoja opinia jest jednak dla mnie ważna. Momentami mam wrażenie, że jestem kruchy jak szkło. Zaśmialiśmy się. Jedynie starsi chłopcy byli zainteresowani tą rozmową i zwróciłem uwagę, że najstarszy, Piero, ma coś do powiedzenia. Wszedł do pracowni. - Powiedz mi wszystko, Piero - rzuciłem, puszczając do niego oko i uśmiechając się. - No, śmiało. Co o nich sądzisz? - Te kolory, mistrzu, są po prostu piękne! Kiedy będziemy mogli pracować wspólnie z tobą? Mam większą wprawę, niż mógłbyś przypuszczać. - Pamiętam, Piero - odrzekłem, przypominając sobie warsztat, z którego go zabrałem. Niedługo cię wezwę. Prawdę mówiąc, uczyniłem to już następnej nocy. Mając spore wątpliwości co do tematyki obrazów, postanowiłem pójść za przykładem Botticellego. Wybrałem Opłakiwanie. I ukazałem Chrystusa tak bezbronnego i kruchego, jak tylko byłem zdolny; otoczyłem Go niezliczoną rzeszą żałobników. Byłem poganinem i nie bardzo wiedziałem, kto powinien się tam znajdować. Dlatego też namalowałem całe mnóstwo rzewnie szlochających śmiertelników, wszystkich bez wyjątku we florentyńskich szatach, opłakujących Jezusa, oraz anioły lamentujące wśród rozdartych udręką niebios, przypominające nieco anioły Giotta, którego dzieło widziałem ongiś w jakimś mieście w Italii, choć nie potrafiłem przypomnieć sobie jego nazwy. Moi uczniowie byli poruszeni tym, co malowałem, podobnie jak nauczyciele, których zaprosiłem do wielkiej pracowni, aby zaprezentować tam moje wybrane prace. Najwięcej komentarzy wzbudziły jak zawsze twarze oraz osobliwe przymioty moich dzieł, niezwykłe jak na
owe czasy bogactwo barw, z wykorzystaniem złotego koloru, i pewne dodane przeze mnie drobiazgi, jak choćby widoczne tu i ówdzie owady. Coś sobie uświadomiłem. Byłem wolny. Mogłem malować, co zechcę. Nikt mi tego nie zabroni. Choć może to nie do końca tak, skonstatowałem. Najistotniejsze było pozostanie w Wenecji. Nie chciałem utracić swego miejsca w tym ciepłym, pełnym miłości świecie. W następnych tygodniach raz jeszcze odwiedziłem wszystkie kościoły w poszukiwaniu inspiracji do dalszych prac i studiowałem wiele dziwacznych i groteskowych dzieł, które zdumiały mnie niemal tak bardzo jak moje własne. Artysta nazwiskiem Carpaccio stworzył dzieło ukazujące ciało Chrystusa na tle fantastycznego krajobrazu - po obu jego stronach stali siwowłosi święci, wpatrujący się w osobę oglądającą obraz, jakby Jezusa w ogóle tam nie było! W dziele malarza nazwiskiem Crivelli ujrzałem prawdziwie groteskową podobiznę zmarłego Zbawiciela, po którego obu stronach stały anioły wyglądające jak dwa potwory. Ten sam malarz ukazał Madonnę równie piękną i pełną życia jak boginie i nimfy z obrazu Botticellego. Noc w noc wstawałem spragniony nie krwi, choć rzecz jasna pożywiałem się, kiedy to było konieczne, lecz wizyt w pracowni. Nie minęło wiele czasu, a moje obrazy, tworzone na dużych deskach, pojawiły się pod ścianami w całym palazzo. W końcu, ponieważ całkiem już straciłem rachubę, a chciałem zająć się czymś nowym, miast poprawiać stare prace, poleciłem Vincenzowi, aby powiesił je lub poustawiał jak należy. Nasz pałac, który zyskał sobie w Wenecji sławę „dziwnego miejsca”, wciąż pozostawał zamknięty dla reszty świata. Bez wątpienia nauczyciele, których wynająłem, zaczęli opowiadać o wieczorach spędzanych w towarzystwie Mariusa de Romanusa, słudzy też z pewnością rozpowiadali całe mnóstwo plotek, ja zaś nie próbowałem położyć kresu tej skądinąd niezbyt dla mnie korzystnej gadaninie. Nie otworzyłem wszelako wrót mojego domu dla zacniejszych obywateli Wenecji. Nie zacząłem wyprawiać uczt, jak za dawnych dobrych czasów, nie uczyniłem mego domu otwartym. Miałem wszakże ochotę to zrobić. Chciałem, by śmietanka towarzyska tego miasta trafiła pod mój dach. Zamiast jednak wydawać proszone przyjęcia, sam zacząłem bywać na innych w całym mieście. Wieczorami, kiedy nie miałem ochoty na kolację w towarzystwie moich dzieci i zanim
jeszcze ogarnął mnie nieposkromiony twórczy zapał, udawałem się do innych palazzi, gdzie odbywały się uczty, wchodziłem do środka, wypowiadając szeptem imię, gdy pytano o moją godność, zwykle wszelako wpuszczano mnie bez zbędnych formalności. Odkryłem przy tym, że gości radowała moja obecność, bo teraz już prawie wszyscy słyszeli o mojej małej szkole, w której uczniowie praktycznie nie mieli nic do roboty. Naturalnie trzymałem się wśród głębokich cieni, mówiłem niewiele i zawsze tylko miłe słowa. Czytałem w myślach innych, by odpowiednio pokierować rozmową, i byłem bliski utraty zmysłów, mimo iż uczucia, jakimi mnie obdarzano, życzliwe przyjęcie, z jakim się spotykałem, nie były niczym szczególnym wśród większości szlachetnie urodzonych mieszkańców Wenecji. Nie wiem, ile miesięcy upłynęło w ten właśnie sposób. Dwaj moi uczniowie wyjechali do Padwy. Wybrałem się do miasta i znalazłem czterech następnych. Vincenzo wciąż cieszył się dobrym zdrowiem. Od czasu do czasu najmowałem nowych, lepszych nauczycieli. Malowałem zawzięcie. I tak to trwało. Przyjmijmy, że upłynął rok lub dwa, nim dowiedziałem się o pewnej błyskotliwej i nader urodziwej młodej kobiecie, prowadzącej dom otwarty dla poetów, pisarzy i filozofów, których uznała za godnych przyjęcia pod swój dach. Nie chodziło o pieniądze, ta kobieta otaczała się ludźmi, którzy zdołali ją zainteresować, wiersze musiały być liryczne, dawać do myślenia, rozmowa musiała być ciekawa, zajmująca i inteligentna, ci zaś, co umieli grać na lutni, także mieli szansę zaprezentować swe talenty. Byłem ciekaw, kim jest ta niezwykła osóbka, a informacje, jakie zdołałem zebrać na jej temat, tylko podsycały tę ciekawość. Dlatego też, mijając jej dom, nasłuchiwałem z uwagą, aż w końcu wychwyciłem jej głos wśród gwaru innych i zorientowałem się, że jest bardzo młoda, ot, dziecko nieledwie, lecz ma wiele mrocznych sekretów i pełnych udręki przeżyć, które z podziwu godną wprawą skrywa pod fasadą doskonałych manier i pięknego uśmiechu malującego się na jej urodziwym obliczu. Nie zdawałem sobie sprawy, jak była piękna, dopóki nie wkroczyłem dumnie do jej palazzo, aby samemu się o tym przekonać. Kiedy wszedłem do komnaty, stała zwrócona do mnie plecami. Odwróciła się, jakby mojemu pojawieniu się towarzyszył jakiś dźwięk, co rzecz jasna nie było prawdą. Ujrzałem ją, z profilu, a potem en face, gdy wstała, by mnie powitać. Oniemiałem na chwilę, tak wielkie wrażenie wywarły na mnie jej sylwetka i oblicze. To, że nie namalował jej Botticelli, było jedynie czystym przypadkiem. Zaiste, mógł to przecież uczynić. Wyglądała jak jedna z kobiet na
jego obrazach, do tego stopnia, że doznałem nagłego zaćmienia umysłu. Ujrzałem jej owalne oblicze, piękne oczy, falujące blond włosy poprzetykane długimi sznurami maleńkich pereł i przepiękną figurę o smukłych ramionach i wspaniale ukształtowanych piersiach. - Jak z Botticellego - rzekła z uśmiechem, jakbym powiedział to na głos. Znów oniemiałem. To ja umiałem zaglądać w myśli innych, a jednak ta dziewiętnasto - , dwudziestoletnia kobieta zdawała się czytać w moich jak w otwartej księdze. Czy jednak wiedziała, jak bardzo kochałem Botticellego? Nie mogła tego wiedzieć. Mówiła dalej uradowana i ujęła moją dłoń. - Wszyscy to powtarzają - ciągnęła - a dla mnie to zaszczyt. Mógłbyś powiedzieć „jak z malowideł Botticellego”. Wiesz, że urodziłam się we Florencji, ale po co mówić o tym w Wenecji, prawda? Jesteś Marius de Romanus. Zastanawiałam się, kiedy w końcu się tu zjawisz. - Dziękuję, że zechciałaś mnie przyjąć - odparłem. - Obawiałem się, że zostanę odprawiony z kwitkiem. - Wciąż byłem Poruszony jej urodą i zdumiony jej głosem. - Co mogę ci zaoferować. - spytałem. - Nie znam wierszy ani barwnych opowieści o życiu. Jutro każę moim sługom przynieść dla ciebie najlepsze wino, jakie mam w domu. Cóż to jednak może dla ciebie znaczyć? - Wino? - powtórzyła. - Nie chcę od ciebie wina w podarunku, Mariusie. Namaluj mój portret. Namaluj perły w mych włosach. Na pewno będę usatysfakcjonowana. W pomieszczeniu rozległ się melodyjny, dźwięczny śmiech. Spojrzałem z zamyśleniem na innych. Blask świec był za słaby, nawet jak dla mnie. Jakież cudowne wydawało się to wszystko, ci naiwni poeci i studenci literatury klasycznej, ta niewysłowionej urody kobieta i ta komnata urządzona z ogromnym przepychem; czas płynął powoli, jakby wszystkie te chwile miały własne osobne znaczenie, inne niż przybliżenie każdej z tych osób do nieuchronnego, smutnego i żałosnego końca. Przeżywałem swój moment chwały. Uświadomiłem to sobie i wtedy zrozumiałem coś jeszcze. Ta młoda kobieta także pławiła się w chwale. Za jej niedawnymi sukcesami i uśmiechem fortuny kryło się coś złowrogiego i mrocznego, ona jednak nie zdradzała ani krzty zdesperowania, jakie ją bez wątpienia przepełniało. Próbowałem wejrzeć w jej umysł, lecz w ostatniej chwili zmitygowałem się! Chciałem, by ta piękna chwila trwała całą wieczność. Pragnąłem ujrzeć tę kobietę tak, jak ona chciała postrzegać mnie - młodą, niezwykle życzliwą i oddaną, lecz w pełni panującą nad wszystkim -
towarzyszkę radosnych biesiad, tajemniczą gospodynię w jej własnym, wytwornym palazzo. Obok znajdował się drugi salon, za nim zaś cudownie urządzona sypialnia z łożem w kształcie złotego łabędzia, nakrytym jedwabiem przetykanym złotą nicią. Cóż miała znaczyć ta prezentacja, z całą pewnością chodziło o ukazanie wszystkim, że ta kobieta sypia w owym łożu samotnie. Najprawdopodobniej nikt nie przekroczył dotąd progu tej sypialni, wszyscy wszelako mogli widzieć, dokąd gospodyni udawała się na spoczynek. - Czemu tak na mnie patrzysz? - zwróciła się do mnie. - Dlaczego tak się rozglądasz, jakby to miejsce było ci obce, przecież wcale tak nie jest, prawda? - Cała Wenecja wydaje mi się nieskończenie piękna i wspaniała - odparłem cichym i łagodnym tonem, aby nie usłyszeli mnie inni goście. - W rzeczy samej - przyznała z uśmiechem. - Ja też ją uwielbiam - Nigdy nie wrócę do Florencji. Czy jednak namalujesz mój portret. - Być może - odparłem. - Nie wiem nawet, jak masz na imię. - Chyba żartujesz - rzekła i znów się uśmiechnęła. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak światową była osobą. - Nie przyszedłbyś tu, nie znając mego imienia. Mam w to uwierzyć? - Ale ja naprawdę go nie znam - zapewniłem. Nie spytałem wszak o jej imię, a dowiedziałem się o niej dzięki mglistym obrazom, wizjom i strzępom rozmów, które podsłuchałem jako krwiopijca; byłem całkiem bezradny, ponieważ nie potrafiłem wejrzeć w jej myśli. - Bianka - powiedziała. - Mój dom jest dla ciebie zawsze otwarty. Jeżeli zaś namalujesz mój portret, będę twoją dłużniczką. Pojawili się kolejni goście. Obserwowałem ją, patrzyłem na jej ruchy pełne gracji i wsłuchiwałem się w jej melodyjny, dźwięczny głos. Przez lata widywałem tysiące śmiertelników, którzy nic dla mnie nie znaczyli, teraz natomiast, patrząc na tę istotę, poczułem, że moje serce zabiło żywiej, jak w chwili, gdy wszedłem do pracowni Botticellego, by ujrzeć jego dzieła i artystę we własnej osobie. O tak, to było naprawdę wielkie przeżycie. Tej nocy nie zabawiłem zbyt długo w jej domu. Wróciłem jednak w ciągu tygodnia z jej portretem. Namalowałem go na niewielkiej deszczułce i oprawiłem w ramę ozdobioną złotem i drogimi kamieniami. Zauważyłem, że była wstrząśnięta, gdy odbierała przyniesiony przeze mnie prezent. Nie spodziewała się, że portret będzie tak wierny. Ja natomiast obawiałem się, by nie poczytała tego
za ujmę. Kiedy na mnie spojrzała, poczułem jej wdzięczność, życzliwość i coś jeszcze, co w niej wzbierało, uczucie, którego skąpiła innym. - Kim jesteś... naprawdę? - zapytała miękkim, czułym szeptem. - A ty? - odparowałem z uśmiechem. Spojrzała na mnie z powagą. Po chwili znów się uśmiechnęła, ale nie odpowiedziała, a wszystkie sekrety skryły się głęboko w jej wnętrzu - mroczne tajemnice mające coś wspólnego z krwią i złotem. Przez chwilę wydawało mi się, że do reszty stracę nad sobą panowanie. Wezmę ją w ramiona, czy tego chce czy nie, a potem posiądę brutalnie, przenosząc z tego ciepłego pałacu w mroczne, feralne czeluście domeny mojej duszy. Ujrzałem ją, dosłownie i w przenośni, jakby sam szatan ponownie podsunął mi tę wizję zobaczyłem ją przemienioną przez mroczną krew. Ujrzałem ją jako jedno z mych dzieci; cała jej młodość wypaliła się na ołtarzu nieśmiertelności, a jedyne ciepło i bogactwo, jakie dotąd znała, pochodziły ode mnie. Opuściłem jej dom. Nie mogłem tam pozostać. Nie wróciłem do jej pałacu przez wiele następnych nocy, przez wiele długich miesięcy. Dostałem wszakże od niej list. Zdumiało mnie, że zechciała do mnie napisać, i przeczytałem list wielokrotnie, a następnie włożyłem do wewnętrznej kieszonki mojej tuniki, tuż nad sercem. Mój drogi Mariusie, Czemu pozostawiasz mnie z jednym tylko genialnym obrazem, skoro pragnę też twego towarzystwa? Tu najważniejsza jest dla mnie dobra zabawa. Wszyscy mówią o tobie nader życzliwie. Wróć do mnie. Twój obraz zajmuje honorowe miejsce na ścianie salonu, aby mogli nim cieszyć oczy wszyscy, którzy tu przychodzą. Jak to się stało, skąd to niepohamowane pragnienie, aby śmiertelniczka stała się moją towarzyszką? Czemu coś takiego spotyka mnie po tylu latach? Uznałem, że w przypadku Botticellego wiązało się to z jego wielkim talentem, ja zaś, z mym piekielnym wzrokiem i głodnym sercem, pragnąłem zmieszać krew z jego niepoślednim darem. Ale Bianka, to dziecko, nie dysponowała równie cudownymi przymiotami, mimo iż wydawała mi się na swój sposób urzekająca. Była w moim guście i chętnie uczyniłbym ją swoją wyglądała niemal, jakby była córką Pandory, albo jak postać z obrazów Botticellego, miała nawet taki sam rozmarzony wyraz twarzy. I kryła w sobie całe pokłady dumy i ognistego
temperamentu. Ja wszelako przez te wszystkie długie, nędzne lata widziałem wielu pięknych śmiertelników, tak bogatych, jak biednych, starych i młodych, nigdy jednak nie czułem równie silnego, niepohamowanego pragnienia, aby któregoś z nich posiąść, zabrać ze sobą do sanktuarium i przelać nań całą wiedzę, jaką dysponowałem. Co miałem zrobić z tym bólem? Jak mogłem się go pozbyć? Jak długo jeszcze będzie mnie dręczyć tu, w Wenecji, gdzie szukałem pociechy wśród śmiertelników, w zamian odpłacając potajemnie światu moimi dobrze wykształconymi, cudownymi chłopcami? Próbowałem otrząsnąć się ze snów o Biance, w których siedzieliśmy oboje w mej sypialni i rozmawialiśmy; ja opowiedziałem jej wszystko o długich wędrówkach, ścieżkach, którymi kroczyłem samotnie, ona zaś o tym, jak czerpała z powszedniego, plugawego bólu swej niezmierzonej potęgi. Nawet podczas wieczerzy z moimi uczniami nie mogłem uwolnić się od tych snów. Atakowały mnie, jakbym przysnął nad winem i mięsiwem. Chłopcy domagali się mej uwagi. Sądzili, że w jakiś sposób zawiedli swego mistrza. Kiedy udałem się do pracowni, byłem równie zdezorientowany jak oni. Namalowałem wielki obraz przedstawiający Biankę jako Madonnę z Dzieciątkiem. Odłożyłem pędzle. Nie byłem zadowolony z wyniku. Nie mogłem być. Wyruszyłem na wieś. Poszukałem złoczyńców. Opiłem się krwi do syta. A potem wróciłem do domu, położyłem się do łóżka i ponownie śniłem o Biance. Wreszcie, przed świtem, sporządziłem kolejny wpis w moim dzienniku: Pragnienie, by stworzyć dla mnie nieśmiertelnego towarzysza, jest tu równie nieuzasadnione jak we Florencji. Przetrwałeś tak długo, nie uczyniwszy tego, skądinąd złego kroku, choć wiesz doskonale, jak to się robi - nauczył cię tego kapłan druidów - i jeśli nie złamiesz swych zasad, będziesz wciąż trwał. Nie możesz przemienić tego dziecka, obojętnie, jak usilnie o tym rozmyślasz. Wyobraź ją sobie jako posąg. Wyobraź sobie, że twoje zło będzie siłą, która skruszy ów posąg. Zobacz ją potem w kawałkach. I zrozum, że taki byłby skutek twego nieodpowiedzialnego działania.
Wróciłem do jej domu. Zupełnie jakbym ujrzał ją po raz pierwszy, tak wielkie wywarła na mnie wrażenie, tak łagodny i urzekający miała głos, tak olśniewająco wyglądała jej twarz i tak hipnotyczny był jej wzrok. Jej oblicze sprawiało mi niewysłowiony ból, ale również przynosiło ukojenie. Przez wiele miesięcy odwiedzałem jej dom. Udawałem, że słucham recytowanych wierszy, niekiedy z konieczności włączałem się do rozmów na temat teorii estetyki i filozofii, ale tak naprawdę chciałem jedynie być blisko niej, studiować najdrobniejsze szczegóły jej urody i
zamknąwszy oczy, wsłuchiwać się w jej piękny głos. Jej sławne przyjęcia przyciągały coraz to nowych gości. Nikt nie odważył się zakwestionować jej pozycji w jej własnym domu. Kiedy jednak tak siedziałem i obserwowałem przy blasku świec, wychwytywałem pewne subtelne i przerażające szczegóły, na które dotąd nie zwróciłem uwagi. Pewne osoby zjawiające się w tym domu traktowane były w sposób szczególny, jakby zostały naznaczone i ktoś żywił względem nich zabójcze plany. Pewni mężczyźni, dobrze znani gospodyni, otrzymywali od niej wino zaprawione trucizną, działającą na tyle wolno, że jej efekty pojawiały się dopiero w jakiś czas po zakończeniu uczty, kiedy ludzie ci wracali do swoich domów i tam właśnie dopadała ich śmierć! Początkowo, kiedy dzięki swym nadnaturalnym zmysłom wychwyciłem tę subtelną, lecz ewidentną truciznę, sądziłem, że to tylko jakaś sztuczka mej wyobraźni. Wkrótce jednak dzięki darowi umysłu wejrzałem do serca czarującej gospodyni i zobaczyłem, jak stara się przywabić do siebie tych, którym miała podać truciznę, nie wiedziałem wszelako, czemu ludzie ci zostali skazani na śmierć. To było pierwsze jawne kłamstwo, które w niej odkryłem. Jeden z jej krewnych, bankier z Florencji, trzymał ją w szachu i terroryzował bez cienia skrupułów. To właśnie on ją tu sprowadził, przekazując ten dom do jej prywatnego użytku, a nawę zapewniając grajków, mających umilać przyjęcia skoczną muzyką - To on mówił jej, komu i kiedy ma podać kielich z trucizną. Jakże spokojnie patrzyła niebieskimi oczami na tych, którzy wypili zabójczy napój. Jakże spokojnie wpatrywała się w poetów recytujących swoje wiersze. Jakże spokojnie uśmiechała się do mnie, kiedy jej wzrok padał na wysokiego blondyna, który przypatrywał się jej z kąta sali. I jakże głęboka była jej rozpacz! Uzbrojony w tę nową wiedzę, nie, raczej nią zdezorientowany, wyruszyłem w noc, teraz bowiem miałem niezbity dowód jej niezmierzonej winy! Czyż to nie wystarczało, aby ją przeistoczyć, aby wmusić w nią mroczną krew, a potem powiedzieć: „Nie, kochanie, nie odebrałem ci życia, lecz darowuję ci wieczność u mego boku!” Znalazłszy się za miastem, błąkałem się po wiejskich drogach, rozmyślając i niejednokrotnie uderzając się otwartą dłonią w czoło. Pragnę jej, pragnę jej, pragnę jej. A jednak nie mogłem się na to zdobyć. W końcu wróciłem do domu, by namalować jej portret. Noc w noc tworzyłem kolejne portrety.
Malowałem ją w scenach Zwiastowania i jako Madonnę z Dzieciątkiem. Jej twarz otrzymała też Maria w scenie Opłakiwania. Namalowałem ją jako Wenus i jako Florę, tworzyłem jej portrety nawet na małych kawałkach desek. Malowałem ją, aż w końcu nie mogłem już dłużej tego znieść. Osunąłem się na podłogę w pracowni, a kiedy tuż przed świtem zjawili się tam moi uczniowie, pomyśleli, że coś mi się stało, i narobili niezłego rabanu. A ja wciąż nie mogłem jej skrzywdzić. Nie byłem w stanie obdarzyć jej złą krwią. Nie mogłem jej posiąść, teraz zaś postrzegałem ją w inny niż dotychczas, mroczny i złowieszczy sposób. Była równie zła jak ja, a kiedy przyglądałem się jej, wyobrażałem sobie, że badam istotę pod wieloma względami bardzo podobną do mnie. Likwidowała tamtych ludzi, aby samej zachować życie. Ja, aby żyć, piłem ludzką krew. Tak oto ta czuła dziewczyna w wytwornych szatach, z długimi blond włosami i delikatnymi, miękkimi policzkami, nabrała w moich oczach osobliwego, mrocznego majestatu; ja zaś byłem nią jeszcze bardziej zafascynowany. Pewnej nocy cierpiałem tak bardzo, tak rozpaczliwie pragnąłem uwolnić się od tej młodej kobiety, że wypłynąłem w mojej gondoli, nakazawszy gondolierowi pływać w tę i z powrotem najwęższymi kanałami w mieście i nie odwozić mnie do palazzo, dopóki nie wydam mu polecenia. Czego szukałem? Woni śmierci i szczurów w najczarniejszych wodach. Przypadkowych, litościwych przebłysków księżycowego blasku. Położyłem się w gondoli, oparłem głowę na poduszce. Wsłuchiwałem się w odgłosy miasta, aby nie słyszeć własnego głosu. I oto nagle, gdy znów wpłynęliśmy do jednego z szerszych kanałów, usłyszałem głos znacznie różniący się od innych, pochodził bowiem z przeżartego desperacją i trawionego obłędem umysłu. W okamgnieniu ujrzałem twarz kryjącą się za tym głosem, malowane oblicze. Dostrzegłem warstwy farby nakładanej zdecydowanymi, precyzyjnymi ruchami. To była twarz Chrystusa. Co to mogło oznaczać? Nasłuchiwałem w kompletnej ciszy. Żaden inny głos nic dla mnie nie znaczył. Odgrodziłem się od reszty odgłosów miasta nieprzeniknionym murem. To był żałosny szloch. To był głos dziecka dochodzący zza tych murów, dziecka, które z powodu okrutnego traktowania w ostatnim czasie zapomniało swego ojczystego języka, a nawet własnego imienia.
A jednak w tym zapomnianym, ojczystym języku chłopiec modlił się, by uwolniono go od tych, którzy trzymali go w ciemnościach i zamknięciu, od tych, co go dręczyli i szydzili zeń w języku, którego nie znał. Znów ujrzałem ten sam obraz, twarz Chrystusa patrzącego przed siebie. To była twarz namalowana w starym, greckim stylu. Jak dobrze znałem ten styl malarstwa i jak doskonale pamiętałem to oblicze! Czyż nie oglądałem go po tysiąckroć w Bizancjum oraz w innych miastach na Wschodzie i Zachodzie, dokąd docierały wpływy religii chrześcijańskiej? Co miała oznaczać ta mieszanina dźwięków i obrazów? Dla - czego to dziecko myślało przez cały czas o ikonie, nie wiedząc nawet, że się przy tym modli? I znów usłyszałem błaganie tego, któremu wydawało się, że milczy jak grób. Co więcej, znałem język, w jakim się modlił. Nietrudno mi było wychwycić poszczególne słowa i ułożyć je we właściwej kolejności, jako że znałem wiele języków, którymi posługiwano się na całym świecie. Tak, znałem jego język i znałem tę modlitwę - Boże Wielki, wybaw mnie. Boże Drogi, pozwól mi umrzeć. Delikatne, kruche dziecko, głodne dziecko, samotne dziecko. Usiadłem i nasłuchiwałem z uwagą. Poszukiwałem obrazów zamkniętych w najbardziej intymnych myślach tego chłopca. Ten posiniaczony malec także był kiedyś malarzem. Oblicze Chrystusa było jego dziełem. On także mieszał kiedyś białko jajka z pigmentami. Robił to samo co ja. I kiedyś malował jedną podobiznę Chrystusa za drugą! Skąd dochodził ten głos? Musiałem odnaleźć jego źródło. Nasłuchiwałem ze wszystkich sił. Ten chłopiec był uwięziony i musiał znajdować się gdzieś niedaleko. Był gdzieś blisko i modlił się rozpaczliwie, resztkami sił. Malował swoje bezcenne ikony daleko stąd, hen, w śnieżnej Rosji. Prawdę mówiąc, chłopiec ten miał olbrzymi talent, jeżeli chodzi o malowanie ikon. Ale on już tego nie pamiętał. To była jego tajemnica. To była jego zagadka. Miał złamane serce, tak bardzo, że nie widział nawet obrazów, które ja właśnie widziałem. Potrafiłem zrozumieć to, czego on nie pojmował. Chłopiec modlił się bezgłośnie, w jakimś rosyjskim dialekcie, prosząc, by dobry Bóg wyzwolił go z rąk innych w zamtuzie, w którym był zamknięty i zmuszany do czynności w jego mniemaniu zakazanych, grzesznych i plugawych! Nie mógł się na to zdobyć. Nakazałem gondolierowi, aby zatrzymał łódź. Znów zacząłem nasłuchiwać; aż w końcu
odkryłem, skąd dobiega ten żałosny lament. Poleciłem gondolierowi, aby zawrócił, i kilka domów dalej natrafiłem na miejsce, którego tak uparcie poszukiwałem. Przed wejściem płonęły zapalone żagwie. Z wnętrza dobiegała muzyka. Głos dziecka był natarczywy; zdawałem sobie wszelako sprawę, że ten chłopiec nie zna ojczystych modlitw, rodzinnej historii ani ojczystego języka. Właściciele domu powitali mnie z wielką pompą. Słyszeli o mnie. Usilnie zapraszali mnie do środka. Powiedzieli, że pod tym dachem otrzymam wszystko, czego zapragnę. Za tymi drzwiami znajdował się raj na ziemi. Wystarczyło wsłuchać się w śmiech i muzykę. - Czego sobie życzysz, mistrzu? - zwrócił się do mnie mężczyzna o miłym głosie. Powiedz, proszę. Nie mamy tu żadnych sekretów. Nasłuchiwałem. Jakże dziwnie musiałem wyglądać - wysoki, jasnowłosy mężczyzna, zimny, oschły i surowy, stojący z przechyloną na bok głową i patrzący gdzieś w dal zamyślonym wzrokiem. Próbowałem zobaczyć tego chłopca, lecz bez powodzenia. Był zamknięty gdzieś, gdzie nikt go nie widział. Co miałem zrobić w tej sytuacji? Poprosić, aby pokazano mi wszystkich chłopców, jacy znajdują się w tym domu? To nic nie da, ponieważ tamten malec zamknięty był w karcerze, zziębnięty, głodny i przeraźliwie osamotniony. I nagle przyszła mi do głowy pewna myśl, jakby podszepnął mi ją anioł lub może diabeł. Pojawiła się nagle i była genialna. - Chciałbym kupić - odparłem - za odpowiednią sumkę, ma się rozumieć, chłopca, którego pragniecie się pozbyć. Tego, którego przywieziono całkiem niedawno, a który jest tak krnąbrny, że nie chce wykonywać poleceń. Natychmiast ujrzałem obraz chłopca w oczach tego mężczyzny. Ale to nie mogła być prawda. Nie mogłem mieć aż tyle szczęścia. Ten chłopiec był bowiem równie piękny jak Bianka. Nie spodziewałem się tego. - Przybył ostatnio ze Stambułu - powiedziałem. - Tak, chyba tak, ponieważ wcześniej przywieziono go z odległych rubieży mroźnej Rosji. Nie musiałem mówić nic więcej. Zrobiło się lekkie zamieszanie. Ktoś wetknął mi do ręki kielich wina. Poczułem jego cudowny aromat, po czym odstawiłem je na stół. Miałem wrażenie, jakby w powietrzu zaroiło się od sypiących się płatków róż. I rzeczywiście, czuło się wyraźny, słodki, kwiatowy zapach. Przyniesiono dla mnie fotel. Nie usiadłem na nim jednak. Nagle mężczyzna, który mnie powitał, wrócił do pokoju.
- Nie chcecie go kupić, panie - rzucił pospiesznie. Był mocno podekscytowany. A ja znów ujrzałem obraz chłopca leżącego na zimnej, kamiennej posadzce. I usłyszałem, jak chłopiec się modli: „Wybaw mnie”. A potem ujrzałem oblicze Chrystusa namalowane błyszczącą od białka jajek temperą. Zobaczyłem klejnoty wprawione w aureolę i byłem świadkiem mieszania farb. „Wybaw mnie”. - Czy wyraziłem się niejasno? - spytałem. - Przecież powiedziałem wyraźnie, o co mi chodzi. Chcę tego chłopca, właśnie tego, który nie chce robić rzeczy, do jakich próbujesz go zmusić. I wtedy zrozumiał. Właściciel zamtuza sądził, że chłopiec umiera. Bał się wymiaru sprawiedliwości. Stał przede mną, dygocząc z przerażenia. - Zaprowadź mnie do niego - powiedziałem. Wykorzystałem dodatkowy atut w postaci daru umysłu. - Zrób to natychmiast. Wiem o nim i nie odejdę bez niego. Poza tym zapłacę ci. Nie obchodzi mnie, że jest chory i konający. Słyszysz? Zabieram go ze sobą. Nigdy więcej nie będziesz musiał się nim przejmować. Cela, w której go zamknięto, była ciasna. Światło lampy padało na leżące na posadzce dziecko. I wtedy ujrzałem piękno, które zawsze było moją słabością, piękno takie jak u Pandory, Avicusa, Zenobii i Bianki, piękno w nowej niebiańskiej postaci. Niebiosa zrzuciły na tę kamienną posadzkę samotnego anioła, o kasztanowych, kręconych włosach, doskonale ukształtowanych kończynach i urodziwym, tajemniczym obliczu. Schyliłem się, by ująć go za ramiona i podnieść, po czym spojrzałem w jego na wpół przymknięte oczy. Jego delikatne włosy były zmierzwione i rozpuszczone. Ciało miał blade, wystające kości policzkowe zdradzały, że miał w swych żyłach prawdziwie słowiańską krew. - Amadeo - powiedziałem; to imię pojawiło się na moich ustach, jakby podszepnęły mi je anioły, te same, które przypominał w swojej czystości i niewinności, mimo iż był wygłodniały i wymizerowany. Spojrzał na mnie, otwierając szerzej oczy. W jego myślach znów ujrzałem skupione w złotym świetle, pełne majestatu ikony, które malował. Rozpaczliwie starał się zapamiętać. Ikony. Chrystusa, którego namalował. Z długimi włosami i gorejącymi oczami, sam przypominał Chrystusa. Próbował coś powiedzieć, ale nie był w stanie wykrztusić słowa. Chciał wymówić imię swego Boga.
- Nie jestem Jezusem, drogie dziecko - powiedziałem, zwracając się do tej cząstki jego umysłu, o której istnieniu nawet nie miał pojęcia. - Ale przynoszę ci wybawienie, Amadeo. Pójdź w me ramiona.
19 Pokochałem go natychmiast miłością niemożliwą. Miał nie więcej niż piętnaście lat, kiedy zabrałem go tamtej nocy z zamtuza, aby zamieszkał w palazzo z moimi chłopcami. Gdy tuliłem go do siebie w gondoli, zrozumiałem, że jego dni były policzone; prawdę mówiąc, wywiozłem go stamtąd w ostatniej chwili, ratując przed bezsensowną śmiercią. Mimo iż moje silne ramiona przynosiły mu pociechę, jego serce biło bardzo słabo; ledwie wychwytywałem obrazy, jakie pojawiały się w jego myślach, kiedy tak leżał oparty o moją pierś. Dotarłszy do pałacu, podziękowałem Vincenzowi za pomoc i posłałem go po jedzenie dla dziecka, po czym sam wniosłem Amadea do sypialni. Położyłem go na moim łóżku, wymizerowanego i wymęczonego, na miękkich poduszkach, wśród aksamitnych draperii. Kiedy w końcu przyniesiono zupę, osobiście ją w niego wmusiłem. Wino, zupę, napój z miodu i cytryny, cóż jeszcze moglibyśmy mu podać? Powoli, ostrzegłem Vincenza, po tak silnym wygłodzeniu nie może zjeść za dużo, bo jego żołądek tego nie wytrzyma. W końcu odprawiłem Vincenza i zamknąłem drzwi sypialni na zasuwę. Czy to był ten feralny moment? Czy właśnie w tej chwili poznałem na wskroś swoją duszę i postanowiłem, że ten chłopiec stanie się moim dzieckiem mocy, uosobieniem nieśmiertelności, uczniem, któremu przekażę całą swoją wiedzę? Kiedy spojrzałem na dziecko leżące na łóżku, przestałem zaręczać się poczuciem winy i rozmaitymi oskarżeniami. Byłem Mariusem, świadkiem wieków, Mariusem, wybrańcem Tych, Których Należy Strzec. Zabrawszy Amadea do łaźni, sam go wykąpałem i obsypałem pocałunkami. Zareagował poufałością, jakiej odmawiał tym, co go dręczyli, tak dalece był zaskoczony i zdezorientowany moją życzliwością i słowami, jakie szeptałem do jego czułych uszu. Sprawiłem, że bardzo szybko poznał rozkosze, których dotąd sobie odmawiał. Był oszołomiony i milczący; ale nie modlił się już o wybawienie. Mimo to, nawet tu, w tej bezpiecznej sypialni, w ramionach tego, którego postrzegał jako swego wybawiciela, jego pamięć wciąż szwankowała i nie chciała powrócić do uświęconej domeny rozumu. Być może moje szczere, czułe uściski wzmocniły jeszcze wzniesiony w jego umyśle mur oddzielający przeszłość od teraźniejszości. Jeżeli chodzi o mnie, nigdy dotąd nie doświadczyłem tak czystej, intymnej bliskości ze
śmiertelnikiem, z wyjątkiem tych, których zamierzałem zabić. Poczułem lodowaty dreszcz, obejmując tego chłopca ramionami, dotykając ustami jego policzka, czoła, podbródka i opuszczonych, mocno zaciśniętych powiek. Tak, poczułem, jak narasta we mnie pragnienie, ale doskonale potrafiłem nad nim zapanować. Moje nozdrza wypełniły się zapachem jego młodego ciała. Wiedziałem, że mogę z nim zrobić, co tylko zechcę. Żadne moce niebios ani piekieł nie zdołałyby mnie powstrzymać. I nie potrzebowałem szatana, aby powiedział mi, że mógłbym go przemienić, a potem nauczyć wszystkiego, co powinien wiedzieć jako krwiopijca. Wytarłszy go delikatnie ręcznikiem, zaniosłem do łóżka. Usiadłem przy biurku, skąd, zerkając w bok, mogłem go zobaczyć, i właśnie wtedy w moim umyśle zakiełkowała idea, równie silna jak pragnienie uwiedzenia Botticellego i równie przerażająca jak namiętność wobec nadobnej Bianki. Tego znajdę można było nauczyć, przygotować na przyjęcie krwi! To dziecko było stracone dla życia, ale można je było odrodzić we krwi. Czy jego nauka zajmie noc, tydzień, miesiąc czy rok? Sam o tym zdecyduję. Tak czy owak, uczynię go dzieckiem krwi. Powróciłem myślami do Eudoksji i jej wzmianki o najlepszym wieku na przyjęcie krwi. Przypomniałem sobie Zenobię i jej bystre, inteligentne oczy. Przypomniałem sobie moją własną, dawną refleksję na temat niewyobrażalnych perspektyw, jakie niesie ze sobą prawiczek. A to dziecko, ten ocalony niewolnik był w dodatku malarzem! Znał magię białka jajek i pigmentów, znał magię barw nakładanych na deskę. Na pewno sobie przypomni czasy, kiedy nie zależało mu na niczym innym. Co prawda było to w dalekiej Rosji, gdzie ci, co pracowali w klasztorach, ograniczali się do stylu bizantyjskiego, który ja sam dawno temu odrzuciłem, odwracając się od imperium wschodniego i zamieszkując na nękanym ciągłymi tragediami Zachodzie. Ale spójrz tylko, co się wydarzyło: Zachód był rozdarty nie kończącymi się wojnami i wydawało się, że barbarzyńcy zdobyli już wszystko, co było do zdobycia. A mimo to Rzym znów po - dźwignął się do świetności, za sprawą wielkich myślicieli i malarzy XV wieku. Ujrzałem to w dziełach Botticellego, Belliniego, Filippa Lippiego i setek innych. Homer, Lukrecjusz, Wergiliusz, Owidiusz, Plutarch byli odkrywani na nowo. Humaniści śpiewali peany na cześć dzieł starożytnych. Krótko mówiąc, Zachód odżył na nowo dzięki nowym, bajecznym miastom, podczas gdy Konstantynopol, dawny, złoty Konstantynopol wpadł w ręce Turków,
którzy przemianowali go na Stambuł. Daleko od Stambułu leżała Rosja, skąd pochodził młody jeniec, Rosja, która przyjęła chrześcijaństwo od Konstantynopola. Tak więc ten chłopiec znał tylko surowy, chłodny styl ikon, z ich sztywnym pięknem, sztukę tak różną od tego, co tworzyłem, jak dzień różni się od nocy. Mimo to w Wenecji funkcjonowały oba style: bizantyjski i nowy styl epoki. Jak do tego doszło? Dzięki handlowi. Wenecja od początku była Portem. Weneckie statki bez przerwy krążyły pomiędzy Wschodem a Zachodem, w czasach kiedy z Rzymu zostały tylko ruiny. Wiele kościołów w Wenecji zachowywało stary styl bizantyjski, którego obrazy przepełniły umysł udręczonego chłopca. Muszę przyznać, że wcześniej bizantyjskie kościoły nie miały dla mnie większego znaczenia. Nawet kaplica Dożów, kościół św. Marka nie wydawały mi się szczególnie interesujące. Teraz jednak stały się dla mnie ważne, ponieważ pomogły mi ponownie, tym razem o wiele lepiej zrozumieć sztukę, którą ukochał ten chłopiec. Patrzyłem na niego, gdy spał. W porządku. Zrozumiałem co nieco jego naturę - pojąłem jego cierpienie. Kim wszakże był naprawdę? Powtórzyłem to samo pytanie, którym wymieniliśmy się ja i Bianka. Nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Zanim podejmę niezbędne kroki w celu przygotowania go do przyjęcia mrocznej krwi, będę musiał się tego dowiedzieć. Czy zajmie to jedną czy sto nocy? Obojętnie, jak długo miałoby to trwać, dopnę swego. To nie mogło trwać w nieskończoność. Amadeo był mi przeznaczony. Odwróciłem się i zacząłem pisać w dzienniku. Nigdy dotąd nie powziąłem takiego postanowienia, żeby przyuczyć nowicjusza do przyjęcia krwi! Opisałem wszystkie wydarzenia tej nocy, by nie stracić niczego za sprawą zawodnej pamięci. Wykonałem kilka szkiców twarzy Amadea, gdy spał. Jak mogę go opisać? Jego uroda nie opierała się na wyrazie twarzy. Była po prostu nieodłącznym elementem jego oblicza. Składały się na nią kości delikatnie rysujące się pod skórą, spokojne usta i kędziory kasztanowych włosów. Zacząłem z pasją pisać w moim dzienniku. Ten chłopiec pochodzi ze świata tak innego niż nasz, że nie zdaje sobie sprawy, co go spotkało. Ale ja znam śnieżne krainy Rosji. Słyszałem o ponurym, surowym życiu w rosyjskich i grekokatolickich klasztorach i to właśnie w jednym z nich z pewnością chłopiec malował ikony, o których na razie nie jest w stanie mówić.
Co się tyczy naszego języka, kojarzy mu się z nim okrucieństwo. Może kiedy chłopcy przygarną go do siebie, przypomni sobie przeszłość. I znowu sięgnie po pędzel. Jego talent powróci.
Odłożyłem pióro. Nie mogłem opisać wszystkiego w moim dzienniku. O nie. Co to, to nie. Największe sekrety opisywałem niekiedy, używając greki, ale nawet w tym języku nie odważyłem się wyjawić wszystkich tajemnic. Spojrzałem na chłopca. Wziąłem lichtarz i podszedłem do łóżka, po czym przyjrzałem mu się, kiedy spał, nareszcie spokojny i wyciszony, oddychający równo i regularnie, jakby czuł się bezpieczny. Skorzystałem z daru umysłu. Powiedz mi, dziecko, chce usłyszeć głos twego serca. Ujrzałem jeźdźców na stepie, mknących w jego kierunku oraz w kierunku gromady jego ziomków. Ujrzałem, jak przerażonemu chłopcu wypada z rąk niewielkie zawiniątko. Materiał, w który był owinięty kanciasty przedmiot, miękko spłynął na ziemię. Przedmiotem tym była ikona, chłopiec krzyknął przeraźliwie, ale barbarzyńcy chcieli dostać w swoje ręce tylko chłopca. To byli ci sami okrutni barbarzyńcy, którzy nieustannie najeżdżali od północy i wschodu z dawna już zapomniane granice imperium rzymskiego. Czy tacy jak oni będą istnieć zawsze? Ci źli ludzie wywieźli chłopca na jeden z bazarów na Wschodzie. Czy to było w Stambule? Stamtąd trafił do Wenecji, gdzie wpadł w łapy właściciela zamtuza, który zapłacił za tego urodziwego, zgrabnego chłopca sporą sumkę. Okrucieństwo i zagadkowość tego wszystkiego nie dawały mi spokoju. W rękach kogoś innego ten chłopiec zapewne już nigdy nie doszedłby do siebie. A jednak w jego obliczu dostrzegłem bezwarunkowe zaufanie. - Mistrzu - rzekł półgłosem po rosyjsku. Poczułem, jak jeżą mi się włoski na całym ciele. Tak bardzo pragnąłem dotknąć go raz jeszcze moimi zimnymi palcami, lecz nie miałem śmiałości. Ukląkłem przy łóżku, schyliłem się i ucałowałem go żarliwie w policzek. - Amadeo - powiedziałem do niego, aby mógł poznać swe nowe imię. Potem, używając rosyjskiego, który znał i którego nie znał zarazem, wyjaśniłem, że teraz należy do mnie i że tak jak powiedział, jestem jego mistrzem. Dałem mu do zrozumienia, że odtąd o nic już nie musi się martwić, zajmę się wszystkim. Nie ma się czym przejmować, nie ma się czego bać. Zbliżał się ranek. Musiałem odejść. Zjawił się Vincenzo. Najstarsi spośród uczniów czekali na zewnątrz. Usłyszeli, że do
domu został sprowadzony nowy chłopiec. Wpuściłem ich do sypialni. Przykazałem, by zaopiekowali się Amadeem. Niech zapoznają go ze wszystkimi cudownościami. Będzie musiał jeszcze przez pewien czas odpoczywać, ale potem mają zabrać go z sobą do miasta. Może to było najlepsze rozwiązanie. - Riccardo - zwróciłem się do najstarszego - weź go pod swoje skrzydła. Cóż to było za kłamstwo! Zastanawiałem się nad tym przez chwilę. Kłamstwem było oddanie chłopca dziennemu światłu, pod opiekę kogoś innego. Nawet jeśli ten ktoś był moim uczniem. Wschodzące słońce nie pozwalało mi wszakże zabawić w palazzo dłużej. Cóż mogłem począć? Wróciłem do mego grobu. Znalazłem sposób na ucieczkę przed miłością do Botticellego. Udało mi się uciec przed obsesją na punkcie Bianki i jej kuszącego poczucia winy. Odnalazłem tego, który został naznaczony przez okrucieństwo i śmierć. Krew będzie stanowić okup. Tak, zajmę się wszystkim. Och, ale kim on właściwie był? Czym był? Znałem jego wspomnienia, obrazy, zgrozę i modlitwy, ale nie znałem głosu! I coś wciąż nie dawało mi spokoju, nawet mimo niezłomności powziętych postanowień. Czy nie kochałem tego dziecka za bardzo, aby zrealizować to, co sobie zaplanowałem? Następnej nocy czekała mnie nader miła niespodzianka. Oto przy wieczerzy pojawił się Amadeo, w cudownym, niebieskim, aksamitnym stroju, odziany równie szykownie jak pozostali chłopcy! Pospieszyli się, by przygotować dla niego ubiór - aby mi się w ten sposób przypodobać - i faktycznie sprawili mi ogromną radość. Kiedy ukląkł, by pocałować mój pierścień, oniemiałem, po czym obiema rękami podźwignąłem go z klęczek i uściskałem, całując w oba policzki. Wciąż był osłabiony po ostatnich przejściach, ale inni chłopcy, podobnie jak Vincenzo, postarali się, aby na jego policzkach pojawiły się rumieńce. Kiedy zasiedliśmy do kolacji, Riccardo wyjaśnił, że Amadeo nie jest w stanie niczego namalować. Co więcej, chłopiec bał się pędzli i farb. I choć zdawał się nie znać żadnego języka, bardzo szybko jął przyswajać sobie ten, którym się posługiwaliśmy. Piękny chłopiec o kasztanowych włosach patrzył na mnie ze spokojem, podczas gdy Riccardo mówił. I raz jeszcze szepnął po rosyjsku - Mistrzu - tak, by nie usłyszeli go inni chłopcy. Jesteś mój. Tak brzmiała moja odpowiedź, skierowana do niego. Przekazałem mu te
słowa w języku rosyjskim, za pośrednictwem daru umysłu. Pamiętaj. Do kogo należałeś, zanim tu przybyłeś? Zanim cię skrzywdzono? Wracaj. Wróć do ikon. Wróć do oblicza Chrystusa, jeżeli to konieczne. Przez jego twarz przepłynął grymas przerażenia. Riccardo, nie wiedząc, co było tego powodem, ujął go za rękę. A potem zaczął uczyć go nazw rzeczy znajdujących się na stole. Amadeo, jakby przebudzony z koszmaru, uśmiechnął się do Riccarda i jął powtarzać słowa. Jakże dźwięczny i piękny miał głos. Jakże pewnie wymawiał zgłoski. Jak bystre wydawało się spojrzenie jego brązowych oczu. - Nauczcie go wszystkiego - powiedziałem do Riccarda i tutorów zebranych wokoło. Dopilnujcie, aby poznał podstawy tańca, fechtunku, a przede wszystkim sztuki malarskiej. Pokażcie mu każdy obraz i każdą rzeźbę w tym domu. Zabierzcie go wszędzie. Niech dowie się na temat Wenecji wszystkiego, co konieczne. Potem samotnie udałem się do pracowni. Szybko zmieszałem farby i namalowałem niewielki portret Amadea, przedstawiający go takiego, jaki był przy wieczerzy, w eleganckiej tunice z niebieskiego aksamitu, z długimi, starannie utrefionymi włosami. Byłem znękany żarem przepełniających mnie fatalnych myśli. Straciłem pewność siebie. Jak mogłem odebrać temu chłopcu kielich, z którego ledwie skosztował? Był przywróconą do życia martwą istotą. Sam pozbawiłem się mego dziecka krwi za sprawą własnych błyskotliwych planów. Od tej pory przez kolejne miesiące Amadeo będzie należał do światła dziennego. Musiał mieć szansę stać się tym, kim zechce, i to w blasku dnia! A jednak, choć inni w żaden sposób tego nie wyczuwali, Amadeo skrycie i bezwarunkowo uważał, że należy tylko i wyłącznie do mnie. To było dla mnie olbrzymią i straszną sprzecznością. Zrezygnowałem z tego dziecka. Nie mogłem go skazać na mroczną krew, niezależnie od tego, jak bardzo dokuczała mi samotność i jak straszliwa była niedola, której on doświadczył. Musiał dostać swoją szansę wśród uczniów i nauczycieli przebywających w moim domu i zaprezentować cały swój potencjał, a jeśli sprawi się, jak tego oczekiwałem - wiedziałem bowiem, że był wyjątkowo bystry - będzie mógł kontynuować edukację na uniwersytecie w Padwie lub Bolonii, dokąd jeden po drugim odchodzili moi uczniowie, realizujący pod moim dachem swe najskrytsze pragnienia.
Wszelako późnymi wieczorami, kiedy kończyły się lekcje i najmłodsi chłopcy udawali się na spoczynek, a starsi kończyli to, co mieli do zrobienia w mojej pracowni, nie mogłem się powstrzymać, by nie zaciągnąć Amadea do sypialni, by tam obsypać go od stóp do głów żarliwymi pocałunkami, słodkimi, bezkrwawymi pocałunkami, pocałunkami namiętności, którym poddawał się bez najmniejszych oporów. Moja uroda go urzekła. Czy to przejaw pychy, powiedzieć coś takiego wprost? Nie wątpiłem w to. Nie musiałem korzystać z daru umysłu, aby rzucić na niego urok. Uwielbiał mnie. I choć moje obrazy go przerażały, coś w głębi jego duszy doceniło mój talent - zręczność kompozycji, dobór żywych barw i niesamowitą, pełną gracji szybkość. Oczywiście nigdy nie mówił o tym z innymi. A oni, chłopcy) którzy z pewnością musieli wiedzieć, że spędzamy wspólnie w sypialni całe godziny, nie odważyli się myśleć o tym, co nas łączyło. Co do Vincenza, był na tyle dyskretny, by nie wspomnieć na temat tego osobliwego związku ani słowem. Amadeo wciąż nie odzyskiwał pamięci. Nie mógł malować, nawet nie brał pędzla do ręki. Zupełnie jakby kolory, zwłaszcza te czyste, paliły jego oczy. Był przy tym równie żywy i energiczny jak inni chłopcy, szybko uczył się greki i łaciny, świetnie radził sobie z nauką tańca i uwielbiał lekcje szermierki. Najszybciej chłonął treść wykładów prowadzonych przez bystrzejszych tutorów. Wkrótce pisał już łacińskie sentencje i zwroty pewną, niewzruszoną ręką. Wieczorami czytał mi na głos swoje wiersze. I śpiewał mi, akompaniując sobie na lutni. Siedziałem przy biurku i podpierając się na łokciu, słuchałem jego cichego, wyraźnego głosu. Włosy miał zawsze pięknie utrefione, odzienie eleganckie i nieskazitelne, palce, jak moje, przyozdobione pierścieniami. Czyż ktokolwiek mógł nie wiedzieć, że ten chłopiec był moim wybrankiem? Moim pupilem, moim oblubieńcem, moim największym skarbem? Nawet w dawnym Rzymie, gdzie kwitły rozpusta i rozwiązłość, na pewno zaczęto by plotkować, szeptać, a nawet drwić z naszego związku. Tu, w Wenecji, Marius de Romanus był całkiem bezpieczny. Nie było żadnych plotek ani drwiących uśmieszków. Amadeo miał jednak pewne wątpliwości, nie jeśli chodzi o pocałunki, które rychło przestały mu wystarczać, lecz względem mężczyzny o skórze białej jak marmur, który siedząc przy stole, nigdy nie spożywał wieczerzy, nigdy nie upił nawet kropli wina z kielicha ani nigdy nie pojawiał się w domu za dnia.
Wraz z tymi podejrzeniami dostrzegłem narastający w Amadeo konflikt, gdy z jednej strony wspomnienia zaczęły doń powracać, z drugiej zaś on sam próbował je tłumić; niekiedy budził się, gdy drzemaliśmy wspólnie, i zamęczał mnie pocałunkami, choć ja wolałbym raczej pospać. Któregoś wieczoru, w piękny, zimowy dzień, kiedy zjawiłem się, by powitać mych gorliwych uczniów, Riccardo poinformował mnie, że zabrał ze sobą Amadea na wizytę do cudownej, pełnej wdzięku Bianki Solderini, ona zaś powitała ich życzliwie, uradowana wierszami Amadea i łatwością, z jaką na poczekaniu jął tworzyć poetyckie peany na jej cześć. Spojrzałem Amadeowi w oczy. Był nią oczarowany. Doskonale to rozumiałem. Jakże osobliwy nastrój mnie ogarnął, kiedy chłopcy opowiadali ojej uroczym towarzystwie i fascynujących angielskich szlachcicach goszczących obecnie w jej domu. Bianka przysłała mi liścik. Tęsknię za tobą, Mariusie. Wróć rychło i zabierz ze sobą swych chłopców. Amadeo jest równie rzutki jak Riccardo. Wszędzie wiszą twoje portrety, wszyscy są ciebie ciekawi, chcą poznać tego, kto je namalował, ale ja milczę jak grób, bo w rzeczy samej nic o tobie nie wiem. Czule pozdrawiam. Bianka. Kiedy uniosłem wzrok znad listu, ujrzałem Amadea świdrującego mnie wzrokiem w milczeniu. - Znasz ją, mistrzu? - zapytał mnie z powagą, zdumiewając Riccarda, który nie odezwał się ani słowem. - Wiesz, że tak, Amadeo. Mówiła ci, że ją kiedyś odwiedziłem. Widziałeś u niej namalowane przeze mnie portrety. Wyczułem w nim nagłą i gwałtowną zazdrość. Mimo to wyraz jego twarzy się nie zmienił. Nie idź do niej. Wołała do mnie jego dusza. Wiedziałem, że chciał, aby Riccardo wyszedł i byśmy zostali sami w wielkim, mocno zacienionym łożu, otoczonym aksamitnymi zasłonami. Był w nim jakiś upór, coś ukierunkowanego wyłącznie na naszą miłość. Jakże mnie to kusiło, jak popychało do całkowitego, niepohamowanego oddania. - Chciałbym, abyś sobie przypomniał - powiedziałem po rosyjsku. To był dla niego szok, ale nie zrozumiał moich słów. - Amadeo - rzekłem w dialekcie weneckim - powróć myślami do czasów, zanim tu przybyłeś. Sięgnij myślami wstecz, Amadeo. Jak przedtem wyglądał twój
świat? Jego policzki zapłonęły rumieńcem. Wyglądał okropnie. Zupełnie jakbym go obił. Riccardo pocieszającym gestem wyciągnął do niego rękę. - Mistrzu - rzekł - to dla niego zbyt trudne. Amadeo wyglądał jak sparaliżowany. Wstałem z fotela i objąłem chłopca ramieniem, po czym pocałowałem w czubek głowy. - Chodź, zapomnij o wszystkim. Pójdźmy spotkać się z Bianką. To jej ulubiona pora. Riccardo zdumiał się, że pozwoliłem mu wyjść o tak późnej porze. Jeśli chodzi o Amadea, był nadal oszołomiony. Zastaliśmy Biankę otoczoną gronem gawędzących gości. Byli wśród nich florentyńczycy i wspomniani już Anglicy. Na mój widok Bianka rozpromieniła się. Odprowadziła mnie na stronę w kierunku sypialni. - Wreszcie się zjawiłeś - rzekła. - Tak się cieszę, że cię widzę. Nie masz pojęcia, jak za tobą tęskniłam. - Jakże ciepłe były jej słowa. - Jesteś jedynym malarzem w moim świecie, Mariusie. - Chciała mnie pocałować, ale nie mogłem podjąć takiego ryzyka. Pochyliłem się, by musnąć leciutko ustami jej policzek, po czym się wyprostowałem. Ach, cóż za olśniewająca słodycz. Wpatrując się w jej owalne oczy, wkroczyłem do świata malowideł Botticellego. Ująłem w dłonie, z bliżej nieokreślonych powodów, ciemne, wonne loki Zenobii, pozbierane we wspomnieniach z podłogi domu w całkiem innej części świata. - Bianko, moja droga - zwróciłem się do niej. - Jestem gotów otworzyć mój dom dla gości, jeśli tylko zechcesz przyjmować ich w moim imieniu. - Przeżyłem prawdziwy szok, usłyszawszy te słowa wypływające z moich ust. Nie wiedziałem, co chcę powiedzieć. Mimo to konsekwentnie realizowałem moją wizję. - Nie mam żony ani córki. Przybądź i otwórz mój dom dla świata. Wyraz triumfu na jej obliczu był dla mnie wystarczającym potwierdzeniem. Spełnię to, co sobie zamierzyłem. - Ogłoszę to zaraz wszystkim - rzekła pospiesznie. - Oczywiście, że zgadzam się przyjmować gości w twoim imieniu, to będzie dla mnie prawdziwy zaszczyt, uczynię to z ochotą, ale rzecz jasna ty także tam będziesz. - Czy możemy otworzyć odrzwia mego domu wieczorem? - zapytałem. - Mam zwyczaj
zjawiać się dopiero po zmierzchu. Bardziej niż światło dnia cenię sobie blask świec. Wybierz noc, Bianko, a ja nakażę moim sługom, aby przygotowali wszystko jak należy. Obrazy są teraz wszędzie. Jak zapewne rozumiesz, nic nikomu nie ofiarowuję. Maluję dla przyjemności. Ale moi goście mogą spodziewać się najlepszego jadła i napitków. Jakże szczęśliwa się wydawała. Ujrzałem stojącego nieopodal, patrzącego na nią Amadea; zadurzył się w niej na dobre i widok nas dwojga razem przepełniał go radością i bólem jednocześnie. Riccardo wdał się w dyskusję z mężczyznami starszymi od niego, którzy mu schlebiali i z lubością wpatrywali się w jego urodziwe oblicze. - Powiedz mi, co mam rozłożyć na stołach - zwróciłem się do Bianki. - Podpowiedz mi, jakie wina podać. Moi słudzy będą także twoimi. Postąpię zgodnie z twoimi radami. - To nazbyt cudowne - odparła. - Przybędzie tam cała Wenecja. Obiecuję ci, poznasz naprawdę niezwykłych ludzi. Wszyscy pragną cię poznać. Są ciebie tak ciekawi. Nie wyobrażasz sobie, jakie to będzie niezwykłe i wspaniałe. Było dokładnie tak, jak zapowiedziała. W ciągu miesiąca otworzyłem palazzo dla całego miasta. Jakże inaczej to wszystko wyglądało niż tamte szaleńczo pijane noce w dawnym Rzymie, kiedy goście pokładali się na sofach, wymiotowali w ogrodzie, podczas gdy ja malowałem jak opętany na ścianach. O tak, kiedy się zjawiłem, mogłem się przyjrzeć moim przepięknie odzianym, weneckim gościom. Naturalnie zasypano mnie tysiącem pytań. Pozwoliłem, by moje oczy się zamgliły. Usłyszałem głosy otaczających mnie śmiertelników, jakby były pocałunkami. Pomyślałem: Jesteś wśród nich, zupełnie jakbyś był jednym z nich. Zupełnie jakbyś wciąż był śmiertelnikiem. Cóż znaczy ich subtelna krytyka moich obrazów? Mogłem postarać się bardziej, by uczynić moje dzieła doskonałymi, to fakt, lecz tak naprawdę liczyła się witalność, impet i wyczucie chwili! A jednak wśród moich najlepszych dzieł stała piękna, jasnowłosa Bianka, uwolniwszy się na chwilę od tych, którzy zmuszali ją do czynienia okropnych rzeczy. Przez wszystkich postrzegana była jako pani tego domu. Amadeo obserwował to wszystko w milczeniu oczyma pełnymi nienawiści. Wspomnienia toczyły go jak rak, on jednak nie potrafił ich w sobie przywołać, rozpoznać i pojąć, co oznaczały. Niecały miesiąc później odnalazłem go o zmierzchu, chorego i cierpiącego w wielkim
kościele na wyspie Torcello, dokąd najprawdopodobniej sam zawędrował. Podniosłem go z zimnej, wilgotnej posadzki i zabrałem do domu. Oczywiście wiedziałem, co nim powodowało. Odnalazł tam ikony w stylu, w jakim kiedyś tworzył. Ujrzał stare mozaiki z zamierzchłych stuleci, podobne do tych, które oglądał jako dziecko w rosyjskich cerkwiach. Tylko że tego nie pamiętał. Podczas swoich wędrówek natknął się na starą prawdę - surowe, delikatne, bizantyjskie malowidła - a panujący w tym miejscu żar przepełnił jego ciało gorączką; czułem ten smak na jego ustach, widziałem w jego oczach. O świcie wcale nie było z nim lepiej, kiedy niemal odchodząc od zmysłów, zostawiłem pod opieką Vincenza. O zachodzie słońca zaraz wstałem i pospieszyłem, by znaleźć się przy jego łóżku. To jego umysł podsycał tę gorączkę. Opatuliwszy go jak dziecko, zabrałem do weneckiego kościoła, by ujrzał cudowne malowidła krągłych i naturalnie ukazanych postaci, powstałe w ostatnich latach. Widziałem jednak, że moje wysiłki spełzają na niczym. Jego umysł nigdy się nie otworzy, nigdy naprawdę się nie zmieni. Sprowadziłem go do domu i ponownie ułożyłem na poduszkach. Próbowałem to wszystko zrozumieć. Jego domeną był surowy świat, w którym rządziły twarde reguły bezwarunkowego, religijnego oddania. Malowanie nie sprawiało mu przyjemności. Życie w dalekiej Rosji było tak surowe, że chłopiec nie mógł się oddać rozkoszom czekającym nań na każdym kroku. Nękany wspomnieniami, których nie rozumiał, powoli staczał się ku śmierci, dosłownie gasł w oczach. Nie mogłem na to pozwolić. Krążyłem po sypialni, zerkając na wszystkich, którzy go doglądali. Spacerowałem, szepcząc gniewnie do siebie. Nie pozwolę na to. Nie pozwolę mu umrzeć. Kategorycznie wyprosiłem wszystkich z sypialni. Pochyliłem się nad nim i ugryzłem się w język. Wypełniłem usta krwią, po czym wpuściłem jej cienką strużkę pomiędzy jego rozchylone wargi. Drgnął nerwowo i oblizał usta, po czym zaczął szybciej oddychać, a jego policzki się zaróżowiły. Dotknąłem jego czoła. Było chłodniejsze. Otworzył oczy, spojrzał na mnie, powiedział: - Mistrzu, i zapadł w kojący, pozbawiony marzeń i koszmarów sen. To mi wystarczyło. Wstałem z łóżka, by w moim grubym dzienniku skrzypiącym piórem nakreślić takie słowa: Nie sposób mu się oprzeć, ale cóż mam uczynić? Kiedy go przyjąłem do siebie, oznajmiłem, że należy do mnie, a teraz leczę jego chorobę krwią, którą tak bardzo pragnąłbym mu
przekazać. Jednakże kurując go z dolegliwości, mam nadzieję, że przywrócę go nie dla mnie, lecz dla całego świata.
Zamknąłem dziennik, czując obrzydzenie do samego siebie za krew, którą dałem chłopcu. A jednak go uzdrowiła. Wiedziałem o tym. Jeśli zachoruje ponownie, dam mu ją raz jeszcze. Czas płynął zbyt szybko. Wypadki także toczyły się w szaleńczym tempie. Moje wcześniejsze przemyślenia zostały podane w wątpliwość, a uroda Amadea rozkwitała z każdą nocą. Nauczyciele zabrali chłopców do Florencji, aby mogli zobaczyć tamtejsze obrazy. I wszyscy wrócili do domu zainspirowani do nauki bardziej niż dotychczas. Tak, widzieli dzieła Botticellego i byli nimi zachwyceni. Czy mistrz maluje? Oczywiście, ale tworzy niemal wyłącznie dzieła o charakterze religijnym. Stało się to pod wpływem kazań Savonaroli, surowego mnicha, który potępił fłorentyńczyków za ich przywiązanie do spraw doczesnych. Savonarola miał wielki wpływ na mieszkańców Florencji. Botticelli wierzył w niego. To bardzo mnie zasmuciło. A nawet nieomal wprawiło mnie we wściekłość. Wiedziałem jednak, że cokolwiek wyjdzie spod pędzla Botticellego, musi być naprawdę wspaniałe. Postępy czynione przez Amadea cieszyły mnie, a raczej wprawiały w przyjemną dezorientację, jak dotychczas. Amadeo był obecnie najbardziej błyskotliwym spośród uczniów mojej małej akademii. Musiałem nająć dla niego nowych wykładowców z dziedziny filozofii i prawa. Wyrastał z ubrań w zatrważającym tempie, był inteligentny, szarmancki i czarujący w rozmowie, uwielbiali go wszyscy chłopcy. Noc w noc odwiedzaliśmy Biankę. Przywykłem już do towarzystwa wykwintnych cudzoziemców, nie kończącego się strumienia Europejczyków z Północy, którzy przybyli do Italii, by odkryć jej prastare, tajemnicze uroki. Od czasu do czasu zauważałem, jak Bianka wręcza kielich z zatrutym winem któremuś z jej skazanych na śmierć gości. Od czasu do czasu czułem bicie jej mrocznego serca, a w głębi jej oczu dostrzegałem cień dojmującego poczucia winy. Jak patrzyła na nieszczęsną ofiarę; jak żegnała ją, wychodzącą z przyjęcia, subtelnym, delikatnym uśmiechem. Co się tyczy Amadea, prywatne spotkania w mojej sypialni stały się jeszcze bardziej zażyłe. I gdy tak się ściskaliśmy, nieraz obdarzałem go krwawym pocałunkiem, by patrzeć, jak
jego ciało przeszywa dreszcz i jak moc krwi odmalowuje się w półprzymkniętych oczach chłopca. Co miało znaczyć to szaleństwo? Czy był przeznaczony dla mnie czy dla świata? Jakże się w tej kwestii okłamywałem. Wmawiałem sobie, że chłopiec może udowodnić swoją wartość, a co za tym idzie - zyskać wolność i odejść z mego domu, bogaty i bezpieczny. Dałem mu jednak tyle mrocznej krwi, że zaczął mnie zasypywać pytaniami. Kim jestem? Dlaczego nigdy nie wychodzę za dnia? Czemu nic nie jadam ani nie piję? Objął tajemnicę ciepłymi ramionami. Wtulił twarz w szyję potwora. Wysłałem go do najlepszych zamtuzów, aby poznał rozkosze kobiet i rozkosze chłopców. Znienawidził mnie za to, a jednak w tym zagustował i wrócił do domu, łaknąc tylko krwawego pocałunku, niczego więcej. Kiedy malowałem samotnie, w mej pracowni, mając tylko jego za towarzysza, przekomarzał się ze mną. Kiedy zaś zmęczony tworzeniem kolejnego pejzażu czy zgromadzenia starodawnych bohaterów kładłem się do łóżka, by przespać kilka godzin dzielących mnie od świtu, zasypiał obok mnie. Raz po raz otwieraliśmy odrzwia naszego pałacu. Bianka, zawsze elegancka i wytworna, wyglądała coraz bardziej urzekająco i olśniewająco. Jej dziewczęca uroda okrzepła, lecz delikatne oblicze i maniery pozostały, wyglądała teraz jak dojrzała kobieta, ale była równie ponętna i kusząca jak dawniej. Często przyłapywałem się na tym, że na nią patrzę, zachodząc w głowę, co mogłoby się wydarzyć, gdybym nie zwrócił uwagi na Amadea. Czemu w ogóle to zrobiłem? Czy nie mógłbym o nią powalczyć i przekonać jej do siebie? Po czym uświadomiłem sobie, że przecież nadal mogę to zrobić i uczynić Amadea człowiekiem zamożnym z odpowiednią pozycją, i zostawić, by wiódł żywot śmiertelników jak reszta moich chłopców. Nie, ona była bezpieczna. To na Amadeo mi zależało. To Amadea kształciłem i szkoliłem. To Amadea przyuczałem do daru krwi! Noce mijały szybko, jak we śnie. Kilku chłopców poszło na uniwersytet. Jeden z nauczycieli umarł. Vincenzo zaczął mieć kłopoty z chodzeniem, coraz mocniej utykał, ale wynająłem dla niego pomocnika. Bianka przewiesiła kilka większych obrazów. Powietrze było ciepłe, okna pootwierane. Zebraliśmy się w ogrodzie na dachu, by urządzić tam wielkie przyjęcie. Chłopcy śpiewali.
Nigdy dotąd nie zapomniałem o nałożeniu na moją skórę warstwy maści, aby ją przyciemnić i móc uchodzić za śmiertelnika. Nigdy dotąd nie zapomniałem wetrzeć jej w dłonie. Nigdy dotąd nie zapomniałem, by przyodziać się strojnie, z dużą ilością drogich kamieni i pierścieni, które odwracałyby uwagę gości od mojej twarzy. Nigdy dotąd nie zbliżałem się zanadto do dużego skupiska świec czy pochodni przy wejściu. Udałem się do sanktuarium Tych, Których Należy Strzec i pogrążyłem w medytacji. Wyłożyłem Akaszy całą sprawę. Chciałem tego dziecka, tego chłopca, który liczył teraz dwa lata więcej, niż kiedy go odnalazłem, a mimo to pragnąłem dla niego wszystkiego innego, i tak jak jego serce, moja dusza była rozdarta. Nigdy dotąd nie pragnąłem czegoś takiego - aby stworzyć krwiopijcę, który dotrzymywałby nam towarzystwa, i co więcej, zacząłem nawet przyuczać go do tego, aby wydobyć zeń cały potencjał. Tylko że chciałem tego już teraz i nie mogłem przestać o tym myśleć; nawet widok Boskich Rodziców nie przynosił mi ukojenia. Nie usłyszałem odpowiedzi na moje modlitwy. Ułożyłem się na spoczynek w sanktuarium i niebawem nawiedziły mnie mroczne, niepokojące sny. Ujrzałem ogród, ten sam, który bez końca malowałem na ścianach, i jak zawsze zacząłem po nim spacerować; widziałem owoce zwieszające się z gałęzi niewysokich drzewek. Obok mnie szedł Amadeo i nagle z jego ust dobiegł okrutny, mrożący krew w żyłach śmiech. - Ofiara? - zapytał. - Dla Bianki? Jak to możliwe? Obudziłem się gwałtownie i usiadłem, rozcierając przedramiona i kręcąc głową, by otrząsnąć się z resztek snu. - Nie znam odpowiedzi - wyszeptałem, jakby stał tuż obok, jakby jego duch przywędrował do miejsca, gdzie się znajdowałem. - Wiem tylko, że była młodą kobietą, kiedy ją poznałem - odparłem - wykształconą i przymuszoną do złych czynów; co tu dużo gadać, była zabójczynią. Ta kobieta - dziecko miała na sumieniu mnóstwo przerażających zbrodni. A ty, ty byłeś bezbronnym, bezradnym dzieckiem. Mógłbym cię ukształtować i zmienić - co niniejszym czynię. To prawda, sądziłem, że byłeś malarzem - ciągnąłem - że masz talent, i wiem, że on wciąż gdzieś w tobie tkwi, muszę przyznać, że to także wytrąciło mnie z równowagi. Ale kiedy wszystko zostało już powiedziane i zrobione, nie pojmuję, dlaczego odciągasz moją uwagę. Co się stało, to się nie odstanie. Ponownie ułożyłem się na spoczynek, na boku, i wpatrywałem się w błyszczące oczy Akaszy i w surowe linie zmarszczek rysujące się na twarzy Enkila.
Powróciłem myślami do Eudoksji. Przypomniałem sobie, jak jej płonące ciało zległo na posadzce, dokładnie w tym samym miejscu, w którym teraz się położyłem. Pomyślałem o Pandorze. Gdzie jest moja Pandora? I w końcu zasnąłem. Kiedy wróciłem do palazzo, opuszczając się z dachu, jak to miałem w zwyczaju, okazało się, że sprawy nie przedstawiają się tak, jak mógłbym sobie życzyć. Przy wieczerzy wszyscy byli w posępnych nastrojach, a Vincenzo z niepokojem w głosie poinformował mnie, że przybył do mnie z wizytą jakiś „dziwny mężczyzna”, ale nie chciał wejść do środka i czekał w holu. Chłopcy dokończyli tam jeden z moich fresków i pospiesznie wyszli, pozostawiając „dziwnego mężczyznę” samego. Pozostał już tylko Amadeo, wykonujący bez zbytniego entuzjazmu jakieś drobne prace - wpatrywał się w „dziwnego mężczyznę” tak, że wprawiłby tym Vincenza w głęboką konsternację. Jakby tego było mało, odwiedziła mnie Bianka, aby wręczyć mi prezent z Florencji nieduży obraz Botticellego. Wdała się w nerwową konwersację z „dziwnym mężczyzną” i poleciła Vincenzowi, by miał na niego oko. Bianka odeszła. A „dziwny mężczyzna” pozostał. Szybko udałem się do holu, zanim jeszcze ujrzałem, kto mnie odwiedził, wyraźnie wyczułem znajomą obecność. To był Mael. Rozpoznałem go natychmiast. Nie zmienił się ani na jotę, podobnie jak ja, nie zwracał większej uwagi na obecną modę, tak jak nie przejmował się tym w przeszłości. Wyglądał okropnie, w postrzępionym, skórzanym kubraku, dziurawych nogawkach i butach powiązanych szpagatem. Włosy miał brudne i pozlepiane w strąki, ale na jego twarzy malował się zdumiewająco radosny grymas, a kiedy mnie zobaczył, bez chwili wahania podszedł i serdecznie mnie uściskał. - Naprawdę tu jesteś - rzekł prawie szeptem. Mówił, posługując się dziwną łaciną. Słyszałem o tobie, ale jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Tak się cieszę, że cię widzę. Rad jestem, że wciąż… - Tak, wiem, co chciałeś powiedzieć - rzekłem. - Wciąż obserwuję mijające lata; nadal jestem świadkiem egzystencji we krwi. - Wyraziłeś to lepiej, niż ja mógłbym to uczynić - powiedział. - Ale pozwól, że powtórzę, iż cieszę się, że cię widzę, że jestem szczęśliwy, mogąc usłyszeć twój głos. Zauważyłem, że cały jest zakurzony. Rozejrzał się dokoła, lustrując fantazyjnie pomalowane sklepienie z kręgiem cherubinów i złoconymi liśćmi. Spojrzał na nie dokończony
fresk. Zastanawiałem się, czy wiedział, że to moje dzieło. - Zawsze mnie zaskakujesz, Maelu - powiedziałem, odciągając go delikatnie poza zasięg blasku świec. Zaśmiałem się cicho. - Wyglądasz jak włóczęga. - Znów zaproponujesz mi przyodziewek? - zapytał. - Wiesz, jakoś nie umiem sobie z tym poradzić. Chyba jestem w potrzebie. A ty żyjesz tu sobie jak panisko. Jak zawsze zresztą. Czy nic cię nigdy nie dziwi? Nie ma dla ciebie tajemnic? - Wszystko jest tajemnicą, Maelu - odparłem. - Zawsze jednak mam zapas wytwornych ubrań. Jeśli nadejdzie koniec świata, powitam go godnie, odpowiednio ubrany na tę okazję, niezależnie od tego, czy stanie się to w blasku dnia czy w mroku nocy. Ująłem go za rękę i przeprowadziłem przez labirynt olbrzymich pokoi, rozciągający się pomiędzy moją sypialnią a holem. Zdumiały go znajdujące się niemal wszędzie malowidła. Pozwolił się prowadzić, nie stawiając najmniejszego oporu. - Chcę, abyś tu pozostał, z dala od moich śmiertelnych towarzyszy - powiedziałem. Tylko byś ich wystraszył. - No, no, nieźle to sobie wszystko poukładałeś - powiedział. - W starym Rzymie było ci o wiele łatwiej, nieprawdaż? Ale tutaj też znalazłeś dla siebie prawdziwy pałac. Niejeden król mógłby ci pozazdrościć, Mariusie. - Tak, chyba tak - przyznałem od niechcenia. Udałem się do jednej z garderób, skąd wyjąłem dla niego ubranie i parę skórzanych butów. Sprawiał wrażenie, jakby nie był w stanie uporać się z tym samodzielnie, ale nie pokwapiłem się, aby mu pomóc, i kiedy rozłożyłem wszystko na aksamitnym łożu, jakbym przygotowywał strój dla dziecka lub może półgłówka, zaczął przeglądać rzeczy, jak gdyby miał stawić czoło trudnemu wyzwaniu. - Kto ci powiedział, że tu jestem, Maelu? - zapytałem. Spojrzał na mnie, przez moment jego oblicze wydawało się lodowate, orli nos był jeszcze bardziej wyniosły niż kiedykolwiek, głęboko osadzone oczy bardziej błyszczące niż mi się zdawało, usta zaś miały znacznie bardziej ponętny kształt, niż pamiętałem. Nie wiem, czy coś takiego jest w ogóle możliwe, ale wydawał się całkiem atrakcyjnym, intrygującym nieumarłym. - Mówiłeś, że o mnie słyszałeś - rzuciłem z naciskiem. - Kto powiedział ci, że tu mieszkam? - Taki jeden przygłupi krwiopijca - odparł, wzdrygając się. - Fanatyczny wyznawca
szatana. Niejaki Santino. Czy oni nigdy nie powymierają? To było w Rzymie. Próbował mnie nakłonić, abym do nich dołączył, wyobrażasz sobie? - Czemu go nie unicestwiłeś? - spytałem zdeprymowany. Jakże ponure było to wszystko, jakże wyobcowany się czułem, jak bardzo oddalony od chłopców jedzących kolację, od nauczycieli prawiących o wykładach z całego minionego dnia, od światła i muzyki, do których zdołałem powrócić. - W dawnych czasach, natknąwszy się na cały sabat, zawsze ich likwidowałeś. Co tym razem cię powstrzymało? Wzruszył ramionami. - Co mnie obchodzi to, co się dzieje w Rzymie? Nie zabawiłem tam nawet przez jedną noc. Pokręciłem głową. - Skąd ta istota dowiedziała się, że zamieszkałem w Wenecji? Nigdy nie wychwyciłem tu obecności żadnego z nas. - Przecież właśnie tu jestem - odparł oschłym tonem - a nie wychwyciłeś mojej obecności, zgadza się? Nie jesteś nieomylny, Mariusie. Wiele doczesnych spraw odwraca twoją uwagę. Może nie byłeś dostatecznie czujny. - Tak, pewnie masz rację, mimo to wciąż się zastanawiam. Skąd mógł to wiedzieć? - Do twego domu przybywają śmiertelnicy. Mówią o tobie. Może któryś z nich dotarł do Rzymu. Czyż nie prowadzą tam wszystkie drogi? - Podrwiwał ze mnie, jak zawsze. Mimo to zachowywał się z umiarem, nieomal przyjaźnie. - On chce poznać twój sekret, Mariusie. Ten rzymski krwiopijca, znaczy się. Nie masz pojęcia, jak mnie błagał, abym wyjawił mu sekret Tych, Których Należy Strzec. - Nie zdradziłeś go, prawda? - zapytałem z przejęciem w głosie. Znów zacząłem go nienawidzić, jak kiedyś, w dawnych czasach. - Nie, nie zdradziłem mu tej tajemnicy - odparł ze spokojem - ale wyśmiałem go i nie próbowałem zaprzeczać jego słowom. Może powinienem, ale im jestem starszy, tym trudniej mi przyznać się do kłamstwa. - To akurat rozumiem - przyznałem. - Doprawdy? Z tymi wszystkimi pięknymi, śmiertelnymi chłopcami wokół? Musisz łgać jak najęty, Mariusie. A co się tyczy twoich obrazów, jak śmiesz wystawiać je na widok publiczny, aby mogli je zobaczyć śmiertelnicy, których dni są tak czy inaczej policzone? W
moim mniemaniu to, co robisz, jest jednym wielkim kłamstwem. Westchnąłem. Szarpnięciem rozdarł z przodu kaftan, po czym zrzucił go z siebie. - Dlaczego przyjmuję twoją gościnę? - zapytał. - Sam nie wiem. Może czuję, że skoro bez umiaru sobie folgujesz, jeżeli chodzi o rozkosze śmiertelników, winien jesteś pomoc innemu krwiopijcy, który jak zawsze zagubił się w czasie, wędrując od kraju do kraju, przeżywając krótkotrwałe chwile uniesień, a ze strony innych spotykając się jeno z pogardą i nienawiścią. - Mów, co chcesz - skwitowałem jego słowa. - Oferuję ci przyodziewek i schronienie. Ale powiedz mi jedno. Co się stało z Avicusem i Zenobią? Czy podróżują z tobą? Wiesz, gdzie są teraz? - Nie mam pojęcia - odparł - i z całą pewnością wyczułeś to, zanim jeszcze zapytałeś. Sporo wody upłynęło, odkąd widziałem któreś z nich, nie potrafię nawet stwierdzić, czy minęły lata czy może całe wieki. To Avicus ją do tego nakłonił i odeszli razem. Zostawili mnie w Konstantynopolu. Nie mogę powiedzieć, że było to dla mnie wielkim zaskoczeniem. Przed rozstaniem panowały między nami chłodne stosunki. To trwało już od jakiegoś czasu. Avicus ją pokochał. A ona pokochała jego bardziej niż mnie. Więcej nie było trzeba. - Przykro mi. - Niby czemu? - zapytał. - Opuściłeś naszą trójkę. I zostawiłeś ją z nami, to było najgorsze. Byliśmy we dwóch od tak dawna, aż tu nagle ty na siłę wcisnąłeś nam Zenobię do towarzystwa. - Do licha, przestań obwiniać mnie o wszystko! - rzuciłem przez zęby. - Czy nigdy nie przestaniesz rzucać oskarżeń pod moim adresem? Czy to ja jestem sprawcą wszelkiego zła, jakie cię kiedykolwiek spotkało? Co muszę uczynić, abyś mi wybaczył, abym nie musiał dłużej słuchać twych utyskiwań? To ty, Maelu, nikt inny, tylko ty - wyszeptałem - siłą wyrwałeś mnie z mego świata i bezradnego, w kajdanach, przyprowadziłeś do przeklętego gaju druidów! - Gniew wylewał się ze mnie gorejącą strugą, lecz ja usilnie starałem się zachować spokojny ton głosu. To go zdumiało. - A więc jednak gardzisz mną, Mariusie - rzekł z uśmiechem. - Sądziłem, że jesteś za sprytny na tak proste doznania. Tak, wziąłem cię do niewoli, a ty przyjąłeś tajemnicę i od tej pory czuję się, jakbym został w ten czy inny sposób przeklęty. Musiałem się opanować. Nie chciałem tego. Stałem spokojnie, czekając, aż opuści mnie
gniew. Niechaj prawda będzie potępiona - Z jakiegoś powodu to ożywiło w nim uśpioną do tej pory życzliwość. Kiedy zrzucał z siebie łachmany i odkopnął je precz, zaczął znów wspominać Avicusa i Zenobię. - Oboje zakradali się do pałacu cesarza, gdzie polowali wśród cieni - powiedział. Zenobia rzadko przebierała się za chłopca, jak ją nauczyłeś. Za bardzo lubiła szykowne stroje. Powinieneś był zobaczyć suknie, jakie nosiła! I te jej włosy, chyba lubiłem je bardziej niż ona sama. - Nie wiem, czy to możliwe - odparłem półgłosem. Ujrzałem w jego myślach jej obraz i nałożyłem na niego inny, moją własną wizję Zenobii. - Avicus wciąż się uczył - ciągnął z pogardą w głosie. - Opanował grekę po mistrzowsku. Czytał wszystko, co wpadło mu w ręce. Zawsze byłeś dla niego inspiracją. Naśladował cię. Kupował książki, nie wiedząc nawet, o czym traktują. I czytał, bez przerwy czytał. - Może wiedział - podsunąłem. - Któż to wie? - Ja wiem - odparł Mael. - Znałem was obu. On był półgłówkiem gromadzącym nie wiadomo po co tomiki poezji i dzieła historyczne. Nawet nie szukał niczego konkretnego. Chłonął słowa i zdania, napawając się samym ich brzmieniem. - A jak ty spędzałeś swój czas, Maelu? - zapytałem; mój głos zabrzmiał bardziej wrogo i lodowato, niż chciałem. - Polowałem wśród mrocznych wzgórz, za miastem - odrzekł. - Polowałem na żołnierzy. Na brutalnych złoczyńców, jak się zapewne domyślasz. Byłem włóczęgą, a oni wyglądali, jakby należeli do dworu cesarskiego. - Czy kiedykolwiek stworzyli kolejnego krwiopijcę? - spytałem. - Nie! - zaperzył się. - Kto mógłby uczynić coś takiego? Nie odpowiedziałem. - A ty kiedykolwiek stworzyłeś innego? - zapytałem. - Nie - odparł. Zmarszczył brwi. - Jak mógłbym znaleźć kogoś dostatecznie silnego? rzucił. Wydawał się zakłopotany. - Skąd mógłbym wiedzieć, że ten czy inny śmiertelnik wytrzyma dar krwi? - I dlatego wędrujesz przez świat samotnie? - Znajdę sobie do towarzystwa innego wampira - mruknął. - Czyż nie natknąłem się na tego parszywca Santina w Rzymie? Może omamię któregoś z kapłanów szatana? Przecież nie może im się podobać życie w katakumbach, noszenie czarnych szat i śpiewanie łacińskich
hymnów, a w każdym razie nie wszystkim. Skinąłem głową. Zauważyłem, że jest już gotowy, aby wziąć kąpiel. Nie chciałem go dłużej zatrzymywać. - Jak wiesz, dom jest ogromny - odezwałem się życzliwym tonem. - Na parterze po prawej jest pokój zamykany na klucz. Nie ma tam okien. Możesz przesypiać tam dnie, jeśli chcesz. Zaśmiał się pogardliwie. - Ubranie w zupełności mi wystarczy, przyjacielu, i być może dobrze mi też zrobi kilka godzin odpoczynku. - Zapraszam. Zostań tu, ale nie pokazuj się innym. Weź kąpiel. Przyjdę po ciebie, kiedy chłopcy już zasną. Ujrzałem go ponownie wcześniej, niż sobie tego życzyłem. Wyszedł z sypialni i udał się do wielkiego salonu, gdzie żegnałem się z Riccardem i Amadeem, mówiąc im kategorycznie, że mogą spędzić ten wieczór u Bianki, ale nie wolno im iść nigdzie indziej. Amadeo zauważył go. Widział go tylko przez parę chwil, ale to wystarczyło. I zrozumiałem, że w głębi duszy rozpoznał, kim jest Mael. Ale jak wiele innych rzeczy w umyśle Amadea, to także było nieuświadomione, i chłopiec odszedł, żegnając mnie krótkim pocałunkiem. Miał spędzić wieczór w palazzo Bianki, śpiewając dla niej pieśni i chłonąc kierowane pod swym adresem pochlebstwa. Zdenerwowało mnie, że Mael wyszedł z sypialni, lecz nie powiedziałem tego na głos. - A więc zamierzasz uczynić go jednym z nas - powiedział, wskazując drzwi, za którymi zniknęli chłopcy. Uśmiechnął się. Ogarnął mnie cichy gniew. Łypnąłem na Maela spode łba, jak zawsze w takich przypadkach nie mogąc wydobyć z siebie słowa. A on stał przede mną, uśmiechając się złowrogo, po czym rzekł: - Mariusie, który miałeś wiele imion, wiele domów i wiele żywotów, widzę, że wybrałeś swego oblubieńca. Spróbowałem się opanować. Jak to możliwe, że wychwycił w moim umyśle pożądanie względem Amadea? - Stajesz się nieostrożny - rzekł półgłosem. - Posłuchaj mnie, Mariusie. Nie mówię tego, by cię obrazić. Kroczysz wśród śmiertelników, żyjesz wśród nich. Zaznaczasz swoją obecność. A
ten chłopiec jest bardzo młody. - Ani słowa więcej - odparowałem, próbując pohamować wściekłość. - Wybacz - mruknął. - Powiedziałem tylko, co myślę. - Wiem, ale nie chcę już tego więcej słyszeć. Otaksowałem go wzrokiem. Wyglądał całkiem przystojnie w nowym odzieniu, choć przydałoby się to i owo poprawić, ale nie była to przecież moja sprawa. Wydawał się nie tylko barbarzyński, lecz również komiczny. Mimo to wiedziałem, że wszyscy inni uznaliby go za atrakcyjnego, ciekawego mężczyznę. Nienawidziłem go, lecz nie do końca. I kiedy tak stałem obok niego, omal nie wybuchnąłem płaczem. Aby powstrzymać łzy, zapytałem: - Czego się nauczyłeś przez cały ten czas? - Jak śmiesz zadawać tak zuchwałe pytania! - warknął. - A czego ty się nauczyłeś? Wyjawiłem mu moje teorie o tym, jak Zachód podźwignął się z ruin i ponownie czerpał z dorobku klasyków, tak jak Rzym czerpał ongiś z kultury greckiej. Mówiłem o rozkwicie sztuki starego cesarstwa na terenie całej Italii oraz o pięknych miastach północnej Europy, rozwijających się w najlepsze. A potem wyjaśniłem mu, że cesarstwo na Wschodzie wpadło w ręce wyznawców islamu i przestało istnieć. Grecki świat został bezpowrotnie utracony. - Ale znów mamy Zachód, rozumiesz? - zwróciłem się do niego. Patrzył na mnie jak na szaleńca. - No i… - naciskałem. Wyraz jego twarzy nieznacznie się zmienił. - Świadek egzystencji we krwi - rzekł, powtarzając słowa które wypowiedziałem wcześniej. - Obserwator mijających lat. - Wyciągnął ręce, jakby chciał mnie objąć. W jego oczach nie dostrzegłem wrogości. - Dodałeś mi odwagi - oznajmił. - Mogę wiedzieć do czego? - spytałem. - Abym kontynuował moją wędrówkę - wyjaśnił. I wolno opuścił ręce. Skinąłem głową. Cóż więcej można było powiedzieć w tej sytuacji? - Masz wszystko, czego potrzebujesz? - zapytałem. - Nie brak mi weneckich i florentyńskich monet. Wiesz, że pieniądze nic dla mnie nie znaczą. Jestem rad, że mogę podzielić się tym, co mam. - Mnie też nic po nich - odparł. - To, czego mi potrzeba, odbiorę mojej kolejnej ofierze, a jej sakiewka i krew pozwolą mi przetrwać do spotkania z kolejnym złoczyńcą.
- Niechaj tak będzie - mruknąłem, co oznaczało, że chciałem, aby już sobie poszedł. Kiedy odwrócił się, by odejść, wyciągnąłem rękę i chwyciłem go za ramię. - Wybacz, że byłem wobec ciebie taki oschły - powiedziałem. - Kiedyś byliśmy przecież kompanami. Uściskaliśmy się serdecznie. Odprowadziłem go do głównego wejścia, gdzie jak na mój gust paliło się zbyt wiele pochodni, i ujrzałem, jak dosłownie rozpłynął się w mroku. Po kilku sekundach już go nie słyszałem. I całe szczęście. Zamyśliłem się przez chwilę. Jakże nienawidziłem Maela. Jakże się go obawiałem. A mimo to kiedyś go kochałem, miłowałem, kiedy byliśmy śmiertelnikami, kiedy byłem jego więźniem, a on kapłanem druidów, uczącym mnie hymnów wiernych z lasu. Kochałem go podczas długiej podróży do Konstantynopola i później, kiedy powierzyłem opiekę nad Zenobią jemu i Avicusowi, aby samemu odejść. Teraz jednak nie chciałem, aby się do mnie zbliżał! Pragnąłem mego domu, moich dzieci, Amadea, Bianki - Chciałem mojej Wenecji. Chciałem mego śmiertelnego świata. Jakże mogłem nie zaryzykować mego śmiertelnego domu dla spędzenia choćby kilku godzin w jego towarzystwie? Jakże pragnąłem ukryć przed nim moje tajemnice. I oto stałem tu, w blasku pochodni, zdezorientowany - coś było nie tak. Vincenzo znajdował się niedaleko; odwróciłem się i zawołałem go. - Nie będzie mnie przez parę nocy - poinformowałem go. - Wiesz, co masz robić. Niedługo wrócę. - Tak, mistrzu - odparł. Upewniłem się, że nie wyczuł w Maelu niczego niezwykłego. Zawsze był gotów wykonywać moje polecenia. Nagle wskazał na coś palcem. - Spójrz, Mistrzu. Amadeo czeka, chce ci coś powiedzieć. Amadeo stał w gondoli, po drugiej stronie kanału, obserwując mnie, czekając. Na pewno musiał mnie widzieć z Maelem. Czemu go nie usłyszałem? Mael miał rację. Byłem nieostrożny. Ludzkie emocje zbytnio mnie zmiękczyły. Za bardzo łaknąłem miłości. Amadeo nakazał gondolierowi, aby podpłynął pod dom. - Czemu nie poszedłeś z Riccardem? - zapytałem ostro. - Spodziewałem się, że będziesz u Bianki. Masz wykonywać moje polecenia. Nagle Vincenzo oddalił się, a Amadeo wspiął na nadbrzeże, objął mnie ramionami i z całej siły uścisnął moje twarde, nieustępliwe ciało.
- Dokąd się wybierasz? - zapytał nerwowym szeptem. - Dlaczego znów mnie opuszczasz? - Muszę wyjechać - powiedziałem - ale tylko na kilka nocy. Wiesz, że muszę to zrobić. Mam pewne zobowiązania, których muszę dotrzymać, ale przecież zawsze wracam, nieprawdaż? - Mistrzu, ten, który do ciebie przybył, ten, który właśnie odszedł… - Nie pytaj mnie o niego - uciąłem srogo. Jakże się tego obawiałem. - To tylko kilka nocy. Ani się obejrzysz, jak wrócę do ciebie. - Zabierz mnie ze sobą - rzekł błagalnie Amadeo. Jego słowa kompletnie mnie rozbiły. Poczułem, jak w moim wnętrzu coś pęka. - Nie mogę - odparłem. I nagle z moich ust popłynęły słowa, których nie spodziewałem się wymówić: - Muszę odwiedzić Tych, Których Należy Strzec - oznajmiłem, jakbym nie potrafił utrzymać w sobie tego sekretu. - Aby sprawdzić, czy są spokojni. Robię to, co do mnie należy. Robię to od zawsze. Na jego twarzy odmalowało się bezgraniczne zdumienie. - Ci, Których Należy Strzec - wyszeptał. Wypowiedział te słowa jak modlitwę. Wzdrygnąłem się. Ogarnął mnie dziwny spokój. Poczułem ulgę. I odniosłem wrażenie, że odejście Maela zbliżyło mnie i Amadea. Uczyniłem jeszcze jeden fatalny krok. Światło pochodni coraz bardziej mnie drażniło. - Wejdź do środka. Po chwili znaleźliśmy się w mrocznej bramie. Vincenzo, zawsze będący w pobliżu, oddalił się dyskretnie. Nachyliłem się, by pocałować Amadea; żar jego ciała rozpalał mnie całego. - Mistrzu, obdarz mnie krwią - wyszeptał mi do ucha. - Mistrzu, powiedz mi, kim jesteś. - Kim jestem, dziecko? Czasami sam tego nie wiem. A kiedy indziej mam wrażenie, że wiem to aż za dobrze. Ucz się pilnie pod moją nieobecność. Nie marnuj czasu. Wrócę szybciej, niż się tego spodziewasz. A wtedy porozmawiamy o krwawych pocałunkach i tajemnicach. Tymczasem jednak nie mów nikomu, że należysz do mnie. - Czy kiedykolwiek komuś o tym wspomniałem, mistrzu? - odparował. Pocałował mnie w policzek. Dotknął ciepłą dłonią mego policzka, jakby zdawał sobie sprawę, że nie jestem istotą ludzką. Przyłożyłem usta do jego warg i dałem mu odrobinę mojej krwi. Poczułem, jak zadrżał. Odsunąłem się od niego. Zwiotczał w moich ramionach. Przywołałem Vincenza i przekazałem mu Amadea, a potem odszedłem w noc.
Opuściłem przepiękną Wenecję z jej lśniącymi pałacami i udałem się do mroźnego, górskiego sanktuarium. W głębi serca wiedziałem, że los Amadea został przypieczętowany.
20 Nie wiem, jak długo pozostawałem z Tymi, Których Należy Strzec. Tydzień, może dłużej. Przybyłem do sanktuarium, by wyrazić zdumienie i zaskoczenie, że wspomniałem o Tych, Których Należy Strzec, w rozmowie ze śmiertelnym chłopcem. Raz jeszcze wyznałem, że go pragnę, że chcę, aby dzielił mą samotność. Chciałem, by dzielił ze mną to wszystko, co mogłem mu dać; jak wielu rzeczy mógłbym go nauczyć! Och, jak bardzo mnie to bolało! Ileż mogłem mu dać, jak wielu rzeczy mógłbym go nauczyć! Co znaczyło to wszystko dla Nieśmiertelnych Rodziców? Nic. A kiedy przyciąłem knoty w lampach i wypełniłem je oliwą, po czym pozwoliłem, by światło spowiło ich wiecznie milczące postacie, doświadczyłem tego samego co zawsze uniesienia. Dwukrotnie z pomocą daru ognia rozpaliłem długi rząd stu smukłych świec. Dwukrotnie pozwoliłem, by całkiem się wypaliły. Kiedy jednak modliłem się i śniłem, zrozumiałem wyraźnie jedno. Pragnąłem tego chłopca za towarzysza, ponieważ na dobre - zadomowiłem się w świecie śmiertelników. Gdybym nigdy nie przestąpił progu pracowni Botticellego, ta szalona samotność nie zaczęłaby mi doskwierać. Mieszała się we mnie z miłością do sztuki, a przede wszystkim do malarstwa, i pragnieniem bliskości z tymi śmiertelnikami, którzy z lubością sycili się dziełami swych czasów, tak jak ja karmiłem się krwią. Wyznałem, że edukacja Amadea zbliża się do końca. Po przebudzeniu dzięki darowi umysłu wsłuchiwałem się w myśli i poczynania Amadea, który znajdował się kilkaset mil ode mnie. Posłusznie wykonywał moje polecenia. Nocami wertował księgi i nie chodził do Bianki. Prawie nie opuszczał mojej sypialni, nie przepadał bowiem za towarzystwem innych chłopców. Co mógłbym dać Amadeowi, co skłoniłoby go do opuszczenia mnie? Co mógłbym mu dać, aby uczynić jego szkolenie czystszym i pełniejszym, dzięki czemu stałby się towarzyszem, którego pragnąłem całą duszą? Oba te pytania nie dawały mi spokoju. Wreszcie przyszła mi do głowy pewna myśl - musi przejść jeszcze jedną, ostatnią próbę, a jeśli mu się nie powiedzie, oddam go, zapewniając niezmierzone bogactwa i pozycję, światu śmiertelnych. Nie wiedziałem, jak mam tego dokonać, ale nie mogło to być szczególnie trudne. Postanowiłem pokazać mu, w jaki sposób się pożywiam. Oczywiście to było kłamstwo, ta cała próba, skoro bowiem ujrzałby, jak się pożywiam,
gdyby był świadkiem morderstwa, nie mógłby już powrócić do świata śmiertelników, niezależnie od swego wykształcenia, bogactwa i pozycji, nieprawdaż? Ledwie to sobie uświadomiłem, przypomniała mi się cudowna Bianka, która zachowywała zimną krew i niewzruszone oblicze, podając wybrańcom śmierci kielichy z zatrutym winem. To wszystko, owo zło i przebiegłość, stało się podstawą moich modlitw. Czy prosiłem Akaszę i Enkila o pozwolenie na uczynienie tego dziecka wampirem? Czy prosiłem o pozwolenie na zapoznanie Amadea z tajemnicami tego prastarego, niezmiennego sanktuarium? Jeżeli nawet tak było, nie doczekałem się odpowiedzi. Akasza patrzyła w dal niewidzącym wzrokiem, Enkil zaś emanował aurą dumnego, niewzruszonego majestatu, słychać było tylko mnie, gdy podnosiłem się z kolan, gdy składałem czułe Pocałunki na stopach Akaszy i kiedy opuszczałem sanktuarium, zamykając za sobą na głucho olbrzymie odrzwia. W górach tego wieczoru padał śnieg i szalał wiatr. Było mroźno, biało i czysto. Ucieszyłem się, że już po kilku minutach byłem z powrotem w Wenecji, choć w moim ukochanym mieście także panował chłód. Ledwie zjawiłem się w sypialni, Amadeo rzucił mi się w ramiona. Zasypałem jego głowę pocałunkami, pocałowałem go też w usta, odbierając mu oddech, a potem, zraniwszy się lekko w język, podarowałem mu parę kropel mej krwi. - Czy chciałbyś być tym, kim ja jestem, Amadeo? - zapytałem. - Czy chciałbyś pozostać na zawsze niezmienny? Czy chciałbyś przez wieczność wieść sekretny żywot? - Tak, mistrzu - rzucił z gorączkowym przejęciem. Dotknął ciepłymi dłońmi moich policzków. - Obdarz mnie tym darem, mistrzu. Czy myślisz, że się nad tym nie zastanawiałem? Wiem, że umiesz wniknąć w nasze myśli. Chcę tego, mistrzu. Jak to się robi? Należę do ciebie, mistrzu. - Znajdź gruby płaszcz, aby ochronił cię przed zimnem - powiedziałem. - A potem wyjdź ze mną na dach. Wydawało się, że już po chwili znalazł się obok mnie. Spojrzałem w stronę morza. Wiał porywisty wiatr. Zastanawiałem się, czyjego podmuchy sprawiają mu ból, i zajrzałem do jego myśli, by poczuć bezmiar przepełniającej go pasji. Spoglądając w jego brązowe oczy, zrozumiałem, że porzucił świat śmiertelników z większą łatwością niż jakikolwiek inny człowiek, którego mógłbym wyłuskać z mego ogrodu, bo
wciąż trawiły go zepchnięte w niepamięć wspomnienia, mimo iż wierzył we mnie bezgranicznie. Objąłem go ramionami i przesłaniając mu twarz, przeniosłem się wraz z nim do podłej dzielnicy Wenecji, gdzie złodzieje i żebracy spali na ulicach, a kanały cuchnęły nieczystościami i martwymi rybami. W ciągu kilku minut znalazłem ofiarę i ku zaskoczeniu Amadea pochwyciłem nieszczęsnego opryszka z nadludzką szybkością, gdy próbował pchnąć mnie nożem, a potem przyciągnąłem go ku sobie i rozchyliłem usta. Pozwoliłem, by Amadeo ujrzał sekretne kły, którymi przebiłem gardło niedoszłego rabusia, a następnie zamknąłem oczy i stałem się Mariusem - krwiopijcą; Mariusem - zabójcą złoczyńców; krew spłynęła mi do ust i przestało mieć dla mnie znaczenie, że Amadeo jest tuż obok, że jest tego świadkiem. Kiedy było już po wszystkim, bezgłośnie wrzuciłem ciało do cuchnących wód kanału. Odwróciłem się, czując krew wypełniającą moje ciało. Wzrok mi się zmącił i wiedziałem, że się uśmiecham, nie był to jednak złośliwy uśmiech, lecz tajemniczy, niezwykły grymas, coś, czego chłopiec nigdy dotąd nie miał okazji oglądać. Kiedy w końcu na niego spojrzałem, dostrzegłem wyłącznie podziw i zdumienie. - Nie ronisz łez za tym mężczyzną, Amadeo? - spytałem. - Nie martwi cię, co się stało z jego duszą? Umarł, nie otrzymawszy ostatniego namaszczenia. Umarł tylko dla mnie. - Nie, mistrzu - odparł i nagle na jego ustach wykwitł uśmieszek jak malarski płomyk rodzący się z iskierki, jaką był mój uśmiech. - To, co ujrzałem, było cudowne, mistrzu. Co mnie obchodzą jego ciało czy dusza? Byłem zbyt zagniewany, aby odpowiedzieć. Niczego się nie nauczył! Był za młody, noc zbyt ciemna, mężczyzna zbyt plugawy i w efekcie moje wysiłki spełzły na niczym! Ponownie otuliłem go płaszczem, zakrywając twarz, aby niczego nie widział, gdy bezgłośnie przepływałem w powietrzu, przemieszczając się po dachach. Dotarłszy do pałacu Bianki, wprawnie i cicho sforsowałem górne okno, zamknięte i zabezpieczone okiennicami z uwagi na nocny chłód. Przemykając korytarzami domu, dotarliśmy do ciemnej, urządzonej z przepychem sypialni Bianki i stamtąd ujrzałem, jak stojąca w wielkim salonie gospodyni odłącza się od swoich gości. Zobaczyłem, że zmierza w naszą stronę. - Po co tu przyszliśmy, mistrzu? - zapytał Amadeo. Patrzył trwożliwie w kierunku wytwornych salonów. - Musisz zobaczyć to raz jeszcze, aby dobrze zrozumieć - rzuciłem gniewnie. - Musisz zobaczyć, jak to spotyka tych, których kochamy.
- Jakże to, mistrzu? - odezwał się Amadeo. - O czym ty mówisz? Co zamierzasz uczynić? - Poluję na złoczyńców, chłopcze - rzekłem do niego. - Przekonasz się wszelako, że zło pleni się tu w najlepsze, jest go tutaj mnóstwo, tak jak w tym nieszczęsnym opryszku, którego oddałem mrocznej wodzie bez rozgrzeszenia i cienia żalu. Bianka stanęła przed nami i delikatnie zapytała, jakim cudem znaleźliśmy się w jej prywatnych pokojach. Jej blade oczy przyglądały mi się badawczo. Nie odpowiedziałem, lecz oskarżycielskim tonem rzuciłem: - Powiedz mi, moja piękna ukochana - powiedziałem na tyle cicho, by nie usłyszeli mnie inni goście - powiedz, jakie mroczne i okrutne czyny kryje ta fasada spokoju, ciepła i życzliwości. Powiedz, jaką truciznę podajesz gościom pod swym dachem. Jakaż była spokojna, kiedy odpowiadała. - Złościsz mnie, Mariusie. Zjawiasz się, nie wiadomo skąd. Obrażasz mnie w moim własnym domu. Odejdź i wróć, gdy odzyskasz dobry nastrój, który tak w tobie uwielbiam. Amadeo dygotał jak w gorączce. - Proszę, mistrzu, chodźmy już. Przecież obaj kochamy Biankę. - Och, nie masz pojęcia, jak bardzo ją miłuję - odparłem. - Tak bardzo, że pragnąłbym wyrazić moją miłość do niej w inny sposób. Łaknę jej krwi. - Nie, mistrzu - rzucił błagalnie Amadeo. - Błagam cię, mistrzu. - Tak, ponieważ to zła krew - wyjaśniłem - i dlatego tym bardziej wydaje mi się smakowita. Uwielbiam krew morderców. Powiedz mu, Bianko, o winie zaprawionym trucizną i ludziach naznaczonych śmiercią przez tych, co uczynili cię narzędziem swych plugawych planów. - Idź już - powtórzyła bez cienia lęku. Jej oczy płonęły wewnętrznym ogniem. - Mariusie de Romanusie, nie wolno ci mnie osądzać. Ani tobie, z twymi magicznymi mocami, ani żadnemu z twoich chłopców. Nie powiem nic więcej prócz tego, że życzę sobie, abyś natychmiast opuścił mój dom. Podszedłem, by wziąć ją w ramiona. Nie wiedziałem, kiedy przestanę, pragnąłem jedynie pokazać mu grozę tego wszystkiego, musiał to zobaczyć, być świadkiem jej bólu, cierpienia, jej udręki. - Mistrzu - wyszeptał, usiłując stanąć pomiędzy nami. - Obiecuję, że nigdy więcej o nic cię nie poproszę, jeśli tylko darujesz jej życie. Nie rób jej krzywdy, mistrzu. Czy słyszałeś, co
powiedziałem? Nigdy więcej o nic cię nie poproszę. Zostaw ją. Chwyciłem ją, spojrzałem na nią; poczułem w nozdrzach słodki aromat jej młodości, włosów, jej krwi. - Zrób jej coś, a umrę wraz z nią - oznajmił Amadeo. To mi wystarczyło. Nie czekałem na dalsze deklaracje z jego strony. Puściłem ją. Poczułem dziwną dezorientację. Muzyka w salonie zmieniła się w nieopisany hałas. Chyba usiadłem na jej łóżku. Przepełniało mnie niesamowite pragnienie krwi. Mógłbym zabić ich wszystkich, pomyślałem, spoglądając na tłum gości, a potem chyba powiedziałem: „Oboje jesteśmy zabójcami, Bianko, ty i ja”. Zauważyłem, że Amadeo szlocha. Na jego twarzy błyszczały łzy. A ona, ta olśniewająca, pachnąca piękność z zaplecionymi w warkocze blond włosami, podeszła, by usiąść obok mnie, i odważnie ujęła mnie za rękę. - Oboje jesteśmy mordercami, mój panie - rzekła. - Tak, potrafię przyznać się do czynów, o które mnie oskarżasz. Zrozum jednak, że to, co robię, robię na polecenie tych, którzy bez mrugnięcia okiem posłaliby mnie do piekła w ten sam sposób, gdybym spróbowała się im sprzeciwić. To oni przygotowują trucizny, które dolewają później do wina. To oni wyznaczają tych, którzy mają je otrzymać. Nie wiem, co jest tego powodem. Wiem tylko, że jeśli nie zrobię tego, co mi każą, umrę. - Powiedz mi zatem, kim oni są, moja najdroższa - powie - ziałem. - Mam na nich chrapkę. Tak wielką, że nawet sobie nie wyobrażasz. - To moi krewni, panie - odrzekła. - Takie jest moje dziedzictwo. Z takiej pochodzę rodziny. Tacy są ci, którzy mnie tu strzegą. - Zaczęta szlochać, ale przywarła do mnie, jakby w tej chwili moja siła stanowiła dla niej jedyną liczącą się prawdę, i chyba faktycznie tak było. Moje niedawne groźby tylko bardziej ją ze mną związały. Amadeo zaś podszedł bliżej i zaczął mnie nakłaniać, abym bez litości pozabijał tych, który mieli ją w swej mocy, tych, którzy niezależnie od więzów krwi uczynili z niej swą marionetkę, wykonawczynię bezlitosnych, okrutnych wyroków. Przytuliłem ją, a ona pochyliła głowę. W jej umyśle, który tak trudno było mi zgłębić, wychwyciłem ich imiona, jakby zostały napisane na pergaminie. Znałem tych mężczyzn, wszystkich bez wyjątku, florentyńczyków, którzy często ją odwiedzali. Tej nocy biesiadowali w sąsiednim domu. Byli lichwiarzami, choć niektórzy mogliby ich nazwać bankierami. Ci wszelako, których mordowali, byli tymi, od których pożyczali
większe sumy, rzecz jasna nie zamierzając ich zwrócić. - Uwolnisz się od nich, moja droga - zapewniłem. I delikatnie musnąłem ustami jej skórę. Odwróciła się do mnie, odpowiadając niezliczonymi, żarliwymi pocałunkami. - Czego sobie życzysz w zamian? - spytała, wciąż mnie całując i wplątując palce we włosy. - Tylko tego, abyś nigdy nikomu nie mówiła, co we mnie ujrzałaś tej nocy. Spojrzała na mnie i zablokowała myśli tak gruntownie, jakby nigdy więcej nie zamierzała ich przede mną otworzyć. - Obiecuję, panie - wyszeptała. - Tym cięższe brzemię spoczywać będzie odtąd na mej duszy. - Nie, biorę je na siebie - odparłem, gdy ruszyliśmy w stronę wyjścia. Jakże smutne wydawały się łzy, które nagle popłynęły z jej oczu. Pocałowałem ją, poczułem ich smak, żałując, że to nie krew, i w tej samej chwili poprzysiągłem, że nigdy nie skosztuję jej krwi. - Nie opłakuj tych, co cię wykorzystywali - wyszeptałem. - do świata radości i muzyki. Mroczną rozprawę zostaw mnie. Odnaleźliśmy fłorentyńczyków na przyjęciu, byli pijani i nie zwracali na nas uwagi, gdy weszliśmy nie zapowiedziani, bez słowa wyjaśnienia, by zająć miejsca przy stole uginającym się pod ciężarem potraw. Grupa muzykantów rzępoliła w najlepsze. Podłoga była śliska od rozlanego wina. Amadeo był cały podekscytowany, z wytężoną uwagą patrzył, jak powoli, metodycznie uwodzę kolejnych mężczyzn, chłepcę ich krew, a następnie puszczam martwe już ciała, by zległy na blacie wielkiego, skrzypiącego, drewnianego stołu. Muzykanci pierzchli w popłochu. W ciągu godziny pozabijałem ich wszystkich, co do jednego: złych, zepsutych do szpiku kości krewnych Bianki; i tylko za ostatnim z nich, który rozmawiał ze mną najdłużej, kompletnie nieświadomy tego, co się z nim działo, Amadeo próbował się wstawić i uronił za nim kilka gorzkich łez. Czy miałem okazać litość temu człowiekowi, który w głębi serca był równie winny, plugawy i spaczony jak pozostali? Siedzieliśmy obaj w zrujnowanej sali biesiadnej, wokół nas walały się zwłoki, jedzenie stygło na srebrnych i złotych półmiskach i po raz pierwszy, odkąd Amadeo zaczął płakać, dostrzegłem w jego oczach nie skrywaną zgrozę. Spojrzałem na swoje dłonie. Wypiłem tyle
krwi, że wyglądały jak ludzkie, a gdybym się przejrzał w lustrze, ujrzałbym w nim odbicie rumianej, ludzkiej twarzy. Żar w moim wnętrzu był cudowny i nieznośny zarazem; niczego tak nie pragnąłem, jak pochwycić Amadea w ramiona i przemienić go. On jednak siedział na wprost mnie, zalewając się łzami. - Już ich nie ma - powiedziałem. - Tych łajdaków, którzy dręczyli Biankę. Chodź ze mną. Opuśćmy to krwawe miejsce. Przejdę się z tobą nad morze, nim słońce wzejdzie. Podreptał za mną jak małe dziecko, na jego policzkach widać było lśniące ślady łez. - Otrzyj łzy - powiedziałem stanowczo. - Wychodzimy na plac. Już prawie świta. Ujął mnie za rękę, gdy schodziliśmy po kamiennych schodach. Objąłem go ramieniem, by ochronić przed silnym wiatrem. - Mistrzu - rzucił błagalnie - to byli źli ludzie, prawda? Byłeś tego pewien. Wiedziałeś. - Wszyscy co do jednego - zapewniłem. - Kimże jestem, by wybierać ofiary mające zaspokoić mój żarłoczny apetyt? A jednak robię to. Czyż Bianka nie jest jednocześnie dobra i zła? - Mistrzu - powiedział - czy jeśli wypiję krew złych ludzi, stanę się taki jak ty? Siedzieliśmy przed zamkniętymi drzwiami kościoła św. Marka. Od morza wiał porywisty wiatr. Otuliłem chłopca szczelniej moim płaszczem, a on oparł głowę o moją pierś. - Nie, dziecko - odparłem - W tym wszystkim kryje się nieskończenie większa magia. - Musisz dać mi swą krew, czyż nie, mistrzu? - zapytał, spoglądając na mnie; łzy błyszczały i skrzyły się na chłodzie, wiatr rozwiewał jego włosy. Nie odpowiedziałem. - Mistrzu - odezwał się, a ja przytuliłem go do siebie - dawno temu, przed laty, jak mi się wydaje, w jakimś innym, odległym miejscu, gdzie żyłem, zanim przybyłeś po mnie, nazywano mnie Bożym Głupcem. Nie pamiętam tego zbyt dobrze i jak obaj dobrze wiemy, nigdy sobie wszystkiego nie przypomnę. Boży Głupiec to ktoś, kto w pełni, bezwarunkowo oddaje się Bogu, nie zważając na to, co się stanie, za nic mając drwiny, głód, szykany czy przejmujący mróz. Tyle pamiętam, wiem, że w owych czasach byłem Bożym Głupcem. - Ale malowałeś obrazy, Amadeo, malowałeś piękne ikony… - Posłuchaj, mistrzu - wtrącił zdecydowanie, nie pozwalając mi skończyć - cokolwiek czyniłem, byłem Bożym Głupcem, a teraz chciałbym być twoim głupcem. - Przerwał i gdy
powiał silniejszy wiatr, przytulił się do mnie jeszcze mocniej. Ponad kamieniami wiły się pasemka mgły. Słychać było głosy ze statków. Chciałem coś powiedzieć, ale uciszył mnie delikatnym gestem. Jakże uparty i silny się wydawał, jaki uwodzicielski i całkowicie mój. - Mistrzu - ciągnął - zrób to, kiedy tylko zechcesz. Możesz liczyć na moją dyskrecję. Możesz liczyć na moją cierpliwość. Zrób to, jak i kiedy tylko zechcesz. Zamyśliłem się nad tym, co powiedział. - Wracaj do domu, Amadeo - odparłem. - Wiesz, że słońce wstaje, a ja z nadejściem świtu muszę cię opuścić. Pokiwał głową, rozmyślając nad tym przez chwilę, jakby dopiero teraz po raz pierwszy zaczęło mieć to dla niego jakieś znaczenie, choć nie wyobrażam sobie, aby nie zastanawiał się nad tym już wcześniej. - Wróć do domu, ucz się z innymi, rozmawiaj i baw się z młodszymi dziećmi. Jeżeli potrafisz tego dokonać - przejść z ociekającej krwią sali biesiadnej do świata, w którym króluje śmiech dzieci, to jeszcze tej nocy zjawię się i zrobię to. Zabiorę cię do siebie i przemienię. Patrzyłem, jak odchodzi, rozpływając się wśród mgieł. Ruszył w stronę kanału, gdzie znajdzie gondolę, która odwiezie go pod drzwi naszego domu. - Boży Głupiec - wyszeptałem, aby mój umysł mógł przyswoić sobie te słowa. - Tak, byłeś Bożym Głupcem i w jakimś nędznym klasztorze malowałeś święte ikony, w przekonaniu, że twoje życie nic nie znaczy, jeśli nie jest pełne poświęcenia, ofiary i bólu. A teraz w mojej magii dostrzegasz podobną, palącą czystość. Odwracasz się od bogactw i uroków życia Wenecji, aby poznać tę właśnie palącą czystość; odwracasz się od wszystkiego, co może mieć zwykły człowiek. Czy jednak rzeczywiście tak było? Czy dysponował dostateczną wiedzą, aby podjąć taką decyzję? Czy mógł na zawsze wyrzec się słońca? Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. To nie jego decyzja teraz się liczyła, lecz moja. To ja musiałem zdecydować. Jeśli chodzi o moją promienną Biankę, jej myśli już na zawsze pozostały dla mnie zamknięte, jakby celowo się ode mnie odcięła. A co się tyczy jej miłości, przyjaźni i oddania, to zupełnie inna sprawa.
21 W Wenecji dni przesypiałem w przepięknym, granitowym sarkofagu, w sekretnej komorze, tuż ponad poziomem wody, w należącym do mnie, nie zamieszkanym palazzo. Samo pomieszczenie było wyłożone złotem; tę niezwykłą, małą celę rozświetlał blask licznych pochodni, a schody prowadzące na górę kończyły się drzwiami, które tylko ja byłem w stanie sforsować. Po wyjściu z pałacu schodami można było dotrzeć nad kanał, to znaczy jeśli ktoś musiał przemieszczać się pieszo - ja naturalnie nie miałem takich problemów. Kilka miesięcy wcześniej zamówiłem jeszcze jeden sarkofag, równie piękny i ciężki, dzięki czemu dwaj krwiopijcy mogliby sypiać razem w tej samej komnacie; to właśnie z tego pozłacanego miejsca spoczynku powstałem następnej nocy. W jednej chwili zorientowałem się, że w moim prawdziwym domu panuje nie lada zgiełk i harmider. Słyszałem dochodzący z oddali szloch małych chłopców i szaleńcze modlitwy Bianki. Pod moim dachem doszło do jakiejś masakry. Oczywiście pomyślałem, że miała ona związek z florentyńczykami, których wymordowałem, i kiedy spieszyłem do mego palazzo, przeklinałem się w duchu, że nie dokonałem tego spektakularnego czynu z nieco większą ostrożnością. Prawda jednak okazała się o wiele bardziej okrutna. Gdy zbiegłem z poddasza po schodach, wiedziałem już wszystko. Nikt nie musiał tłumaczyć mi, że podpity, brutalny angielski lord wdarł się siłą do domu w poszukiwaniu Amadea, do którego żywił zakazaną namiętność, podsycaną przez subtelne umizgi chłopca w te nieliczne noce, kiedy nie było mnie w Wenecji. Chłonąłem informacje jak gąbka. Zgrozą przejął mnie fakt, że ów Anglik, lord Harlech, w przypływie okrutnej, morderczej furii zabił wszystkie stojące na jego drodze dzieci, mające nie więcej niż siedem lat, zanim stanął do pojedynku z samym Amadeem. Naturalnie Amadeo umiał się posługiwać rapierem i sztyletem i uzbrojony dzielnie starł się z tym pijanym okrutnikiem. Zabił lorda Harlecha, ten jednak zdążył przed śmiercią kilkakrotnie ciąć go w twarz i ramiona zatrutym ostrzem swej szpady. Wpadłem do sypialni, by odnaleźć Amadea trawionego śmiertelną gorączką; leżał bez zmysłów, otoczony przez kapłanów, a Bianka przemywała jego skórę szmatką zwilżoną w chłodnej wodzie. Wszędzie stały świece. Amadeo leżał ubrany w te same rzeczy, które miał na sobie poprzedniego dnia, z rękawem rozprutym w miejscu, gdzie szpada lorda Harlecha zraniła go w
ramię. Riccardo szlochał. Nauczyciele płakali. Kapłani udzielali Amadeowi ostatniego namaszczenia. Nic więcej nie można było uczynić. Bianka odwróciła się, aby mnie powitać. Jej piękna suknia była poplamiona krwią. Podeszła do mnie, blada, i schwyciła mnie obiema dłońmi za rękaw. - Walczył przez wiele godzin - powiedziała. - Mówił o wizjach. Znalazł się po drugiej stronie wielkiego morza i ujrzał cudowne, wielkie miasto. Pojął, że wszystko składa się z miłości. Wszystko! Rozumiesz? - O, tak - odparłem. - Widział miasto ze szkła i opisał je - ciągnęła - utworzone z miłości jak wszystko inne. Widział kapłanów ze swej ojczyzny, którzy powiedzieli, że nie czas jeszcze, by wkroczył do tego miasta. Odesłali go z powrotem. Mają rację, prawda? - zapytała. - Mam na myśli kapłanów, których widział. Jeszcze nie nadszedł jego czas. On nie może umrzeć. Nie odpowiedziałem. Znów podeszła i pochyliła się nad nim. Stanąłem za nią. Patrzyłem, jak przeciera czoło chłopca. - Amadeo - rzekła spokojnym, mocnym głosem - oddychaj dla mnie, oddychaj dla swego mistrza. Amadeo, oddychaj dla mnie. Widziałem, że stara się wypełnić polecenie. Oczy miał zamknięte, a kiedy je otworzył, nie widział zupełnie nic. Jego skóra miała barwę starej kości słoniowej. Włosy odgarnięto mu do tyłu. Jakże paskudnie wyglądało cięcie na jego twarzy, wyorane ostrzem szpady lorda Harlecha. - Zostawcie mnie z nim samego - powiedziałem łagodnym tonem do wszystkich zebranych. Nikt nie zaprotestował. Usłyszałem trzask zamykanych drzwi. Schyliłem się, przegryzłem język, jak to czyniłem po wielekroć, i pozwoliłem, by krople mojej krwi skapnęły na skaleczenie na jego twarzy. Patrzyłem, jak rana błyskawicznie się zagoiła. Znów otworzył oczy. Zobaczył mnie i przemówił. - To Marius - rzekł półgłosem. Wcześniej nigdy nie zwracał się do mnie po imieniu. Marius przybył - powiedział. - Czemu kapłani mi nie powiedzieli? Mówili tylko, że nie wybiła jeszcze moja godzina, że nie umrę teraz. Uniosłem jego prawą rękę, szpada lorda Harlecha także jej dosięgła. Wycisnąłem
pocałunek gojącej krwi na ręce i patrzyłem, jak cud się powtarza; rana w okamgnieniu zniknęła. Amadeo wzdrygnął się, to było dla niego bolesne. Zacisnął na moment zęby, po czym zwiotczał, jakby zapadł w głęboki sen. Trucizna pożerała go od środka. Widziałem okrutne symptomy jej działania. Umierał, niezależnie od tego, co usłyszał w swoich wizjach, i żaden czuły pocałunek krwi nie mógł go już ocalić. - Czy wierzysz w to, co mówili? - zwróciłem się do niego. - Ze nie przyszedł jeszcze czas na ciebie? Z wahaniem, potwornie cierpiąc, powoli otworzył oczy. - Mistrzu, oni nakazali mi, bym wrócił do ciebie - odparł. - Och, gdybym tylko zapamiętał wszystko, co mi mówili - Ale ostrzegali mnie, że zapomnę. Po co mnie tu w ogóle sprowadzono? - Szamotał się, ale nie zamilkł. - Dlaczego wywieziono mnie z dalekiego kraju i sprowadzono do ciebie? Pamiętam jazdę przez rozległe stepy. Pamiętam mego ojca. A gdy tak jechałem, ściskałem w dłoniach namalowaną przeze mnie ikonę. Mój ojciec był wyśmienitym jeźdźcem i wielkim wojownikiem, ale wtedy pojawili się oni, ci źli ludzie, Tatarzy, porwali mnie, a ikona wypadła mi z rąk. Tak, mistrzu, już to sobie przypomniałem. Wydaje mi się, że kiedy wzięli mnie w jasyr, zabili mego ojca. - Widziałeś go, chłopcze? - zapytałem. - Czy widziałeś go w swoich wizjach? - Nie, mistrzu, ale muszę przyznać, że nie pamiętam. - Zaczął nagle kasłać, a potem kaszel ustał i Amadeo zaczął oddychać, jakby nie miał już sił na nic innego. - Wiem, że namalowałem ikonę i wyruszyliśmy w step, aby zawiesić ikonę na drzewie. To była nasza święta misja. Stepy były niebezpieczne, mistrzu, ale mój ojciec zawsze tam polował. Mój ojciec nie lękał się niczego, a ja byłem niemal tak dobrym jeźdźcem jak on. Mistrzu, pamiętam już całą historię mego życia; znam ją, choć nie mogę powiedzieć ci… - Zamilkł nagle, a całym jego ciałem ponownie wstrząsnął silny dreszcz. - Ja umieram, mistrzu - wyszeptał - a przecież oni powiedzieli, że nie wybiła jeszcze moja godzina. Wiedziałem, że jego chwile są już policzone. Czy kiedykolwiek kochałem kogoś bardziej niż jego? Czy kiedykolwiek obnażyłem moją duszę przed kimś tak jak przed nim? Gdyby z moich oczu popłynęły łzy, zobaczyłby je. Gdybym teraz zadrżał, wyczułby to. Dawno temu ja również trafiłem w niewolę! Czy właśnie dlatego go wybrałem - ponieważ banda łotrów odebrała mu poprzednie życie, tak jak kiedyś odebrano mi moje? I właśnie dlatego postanowiłem podarować mu całą wieczność! Czyż nie był godny tego daru? Owszem był
młody, ale czy to coś złego, że już na zawsze pozostanie urodziwym młodzieńcem? Nie był Botticellim. Nie był człowiekiem wielkiego talentu i sławy. Był konającym chłopcem, którego prócz mnie zapamięta niewiele osób. - Jak mogli tak powiedzieć? - wyszeptał. - Jak mogli mnie zapewnić, że nie nadszedł jeszcze mój czas? - Odesłali cię do mnie! - odparowałem. Nie mogłem tego dłużej znieść. - Amadeo, czy wierzysz słowom kapłanów, których widziałeś? Czy wierzysz w to szklane miasto, powiedz mi, proszę. Uśmiechnął się. A jego uśmiech, choć piękny, nigdy nie był niewinny. - Nie opłakuj mnie, mistrzu - odparł. - Kiedy ikona wypadła mi z rąk, mój los został przypieczętowany. - Nie, Amadeo, nie wierzę w to - zapewniłem. Nie było już czasu. - Idź do nich, chłopcze. Przywołaj ich! - rzuciłem. - Powiedz, żeby przyjęli cię do siebie! - Nie, mistrzu. To mogą być tylko przywidzenia - odrzekł. - To mogą być wytwory mojego trawionego gorączką umysłu. Może to tylko zjawy przyodziane w całuny wspomnień. Ale wiem, kim ty jesteś, mistrzu. Pragnę krwi. Posmakowałem jej, mistrzu. Chcę zostać z tobą. A jeśli odmówisz, pozwól mi umrzeć z Bianką. Przyślij do mnie raz jeszcze moją opiekunkę, mistrzu, gdyż ona umie pocieszyć mnie o niebo lepiej niż ty, otoczony aurą nieprzeniknionego chłodu. Jeżeli mam umrzeć, to przy niej i tylko przy niej. Wyczerpany osunął się na poduszki. W rozpaczy raz jeszcze przegryzłem sobie język i wypełniłem usta krwią. Dałem mu ją. Trucizna postępowała jednak zbyt szybko. Uśmiechnął się, gdy krew go ogrzała; jego oczy wypełniły się łzami. - Piękny Mariusie - powiedział, jakby był istotą znacznie starszą ode mnie. - Piękny Mariusie, który dałeś mi Wenecję. Piękny Mariusie, obdarz mnie krwią. Nie mieliśmy już czasu. Z moich oczu popłynęły łzy. - Czy naprawdę chciałbyś otrzymać krew, Amadeo? - zapytałem. - Powiedz mi, powiedz, że jesteś gotów na zawsze wyrzec się światła słonecznego i odtąd przez wieczność karmić się tak jak ja krwią złoczyńców? - Przysięgam. Jestem gotów - odpowiedział. - I chciałbyś żyć po wieczność, nie zmieniając się ani na jotę? - zapytałem. - Żywiąc się
krwią śmiertelników, którzy odtąd nie będą już twoimi braćmi i siostrami? - Tak, chcę żyć po wieczność, ani trochę się nie zmieniając - odparł - pośród tych, którzy odtąd nie będą już moimi braćmi ani siostrami. Raz jeszcze obdarzyłem go krwawym pocałunkiem. A potem wziąłem go na ręce i zaniosłem do łaźni. Zdjąłem z niego brudne, przepocone aksamitne odzienie. Włożyłem go do ciepłej wody, a potem krwią z moich ust zagoiłem wszystkie rany na jego ciele. Raz na zawsze zgoliłem rzadkie włoski jego zarostu. Teraz był gotów na przyjęcie mojej magii, jak ofiara, która ma zostać złożona na ołtarzu. Jego serce biło wolno, powieki były zbyt ciężkie, by mogły się unieść. Przebrałem go w czystą, jedwabną koszulę i zabrałem z łaźni. Inni czekali niecierpliwie. Nie pamiętam, jakie kłamstwa im wówczas zaserwowałem. Prawie odchodziłem od zmysłów. Solennie zapewniłem Biankę, że Amadeo jest ze mną całkowicie bezpieczny, do niej zaś należało pocieszenie i podziękowanie pozostałym. - Zostaw nas teraz, moja piękna - powiedziałem do niej i obejmując chłopca, pocałowałem ją. - Zaufaj mi, a ja dopilnuję, aby nigdy nie stała ci się krzywda. Zorientowałem się, że mi uwierzyła. Cały strach odpłynął z niej w mgnieniu oka. W chwilę potem zostaliśmy z Amadeem sam na sam. Zaniosłem go do mego najwspanialszego, pokrytego malowidłami salonu. To właśnie na jego ścianie odtworzyłem cudowny Pochód Trzech Króli Gozzolego. Wprowadziłem go do tej domeny barw i wizji, postawiłem na zimnej, marmurowej posadzce, po czym za pośrednictwem krwawego pocałunku przekazałem mu największą jak dotąd dawkę krwi, jaką ośmieliłem się mu oddać. Z pomocą daru ognia zapaliłem świece w kandelabrach. Malowidło zostało skąpane w łagodnym, złocistym blasku. - Możesz już wstać, mój umiłowany uczniu - powiedziałem do niego. - Moja krew ściga truciznę w twych żyłach. Zaczęliśmy. Zadrżał, bał się mnie puścić, jego głowa zwisła ciężko, delikatne, miękkie włosy muskały moje dłonie. - Amadeo - powiedziałem, całując go raz jeszcze, gdy krew spłynęła po moich wargach do jego ust. - Jak cię zwano w tamtej odległej krainie? - Raz jeszcze wypełniłem usta krwią i dałem mu ją. - Sięgnij pamięcią w przeszłość, chłopcze, i uczyń ją częścią przyszłości. Otworzył szerzej oczy.
Cofnąłem się o kilka kroków. I pozwoliłem, by stanął o własnych siłach. Opuściłem połę mego czerwonego, aksamitnego płaszcza i lekko odgarnąłem. - Podejdź do mnie - rzekłem, wyciągając do niego ręce. Niepewnie postąpił naprzód; był tak napełniony moją krwią, że z pewnością nawet światło musiało go zdumiewać, ale wodził wzrokiem po niezliczonych postaciach na malowidle ściennym. A potem spojrzał na mnie. Jakże inteligentne i bystre było jego spojrzenie! Jakże pełen triumfu wydawał mi się w tym niezmąconym milczeniu i niezmordowanej cierpliwości. Jakże był potępiony. - Pójdź, Amadeo, podejdź i otrzymaj, czego pragniesz - powiedziałem z oczyma pełnymi łez. - Ty jesteś zwycięzcą. Weź to, co mogę ci dać. Natychmiast znalazł się w mych ramionach, a ja uświadomiłem go, żarliwie szepcząc mu wprost do ucha: - Nie lękaj się, chłopcze, nie bój się ani przez chwilę. Teraz umrzesz, aby żyć po wieczność, kiedy odbiorę twoją krew, aby potem ci ją oddać. Nie pozwolę ci odejść. Zatopiłem zęby w jego szyi i poczułem smak trucizny, gdy tylko spłynęła do mego wnętrza, moje ciało niszczyło ją i bez wysiłku pochłaniało jego krew, mogło pochłonąć krew tuzina takich jak on młodzieńców. W moim umyśle pojawiły się wizje jego dzieciństwa rosyjskiego klasztoru, gdzie malował swe nieskalane ikony, w zimnej, ciasnej celi, w której mieszkał. Ujrzałem mnichów, na wpół zamurowanych żywcem, umartwiających się i poszczących, jedzących tylko tyle, by utrzymać się przy życiu. Poczułem woń ziemi. Poczułem odór rozkładu. Och, jakże upiorna była ta jego droga do wybawienia. On także stanowił jej cząstkę. Poniekąd miłował te ofiarne cele i ich umierających z głodu mieszkańców, ale on miał dar - talent malarski. I nagle przestałem widzieć cokolwiek innego, prócz jego obrazów, jeden wizerunek nakładał się na drugi - pełne uniesienia twarze Chrystusa, Madonna… ujrzałem aureole wysadzane drogimi kamieniami. Ach, takie bogactwo w mrocznym, ponurym klasztorze. A potem usłyszałem głośny, rubaszny śmiech jego ojca, pragnącego, by chłopiec opuścił klasztor, by wyruszył z nim w dalekie stepy, gdzie roiło się od Tatarów. Kniaź Michał, ich władca, postanowił wysłać ojca Amadea w step. To była szaleńcza misja. Mnisi byli temu przeciwni, nie chcieli, aby ojciec narażał Amadea na śmiertelne niebezpieczeństwo. Mnisi owinęli ikonę w płótno i podali chłopcu. Z mroków cuchnącej ziemią klasztornej celi Amadeo wyłonił się na światło dzienne.
Przerwałem; wycofałem się, rezygnując z krwi i wizji. Poznałem go. Poznałem niepokój i zabijający nadzieję mrok w jego wnętrzu. Poznałem życie przesycone głodem i surową dyscypliną. Naciąłem skórę na szyi i przyciągnąłem jego głowę ku sobie. - Pij - powiedziałem. Zbliżyłem jego głowę do mojej szyi. - Przyłóż usta do rany. Pij. Wreszcie usłuchał i nagle ze wszystkich sił zaczął ssać krew. Czyż nie posmakował jej na tyle, by chcieć się nią nasycić? Tym razem nie próbowałem go powstrzymać, a on pił łapczywie, z prawdziwą pasją. Zamknąłem oczy i poczułem nadzwyczajną słodycz, której nie zaznałem od owej nocy, dawno temu, kiedy przekazałem krew mojej cudownej Zenobii, by dodać jej sił. - Bądź moim dzieckiem po wsze czasy. Czy kiedykolwiek kochałem kogoś bardziej niż ciebie? Odsunąłem go, a kiedy krzyknął, znów wgryzłem się w jego szyję. - Tym razem to moja krew zmieszała się z tą, która wpłynęła do mego wnętrza. Trucizny już nie było. Znów ujrzałem ikony. Zobaczyłem ciemne korytarze klasztoru, a potem pośród sypiącego śniegu spostrzegłem dwóch jeźdźców - Amadea i jego ojca. Amadeo trzymał ikonę, a obok niego biegł kapłan, powtarzając raz po raz, że musi zawiesić ikonę na drzewie, gdzie będą ją mogli znaleźć Tatarzy i uznają to, co się stało, za cud. Jakże niewinnie wyglądał Amadeo jako dumny jeździec, wybrany, by wyruszyć z ojcem na misję zleconą przez kniazia Michała, podczas gdy śnieg sypał coraz bardziej, a porywisty wiatr rozwiewał włosy chłopca. I to właśnie było przyczyną twojej gehenny, dość tego, nie patrz już więcej. Widziałeś to, co chciałeś zobaczyć, spójrz na to bajeczne malowidło na ścianie, Amadeo. Spójrz na bogactwa, które ci dałem, dostrzeż chwałę i cnoty kryjące się w pięknie, tak różnorodne i wspaniałe jak to wszystko, co tutaj widzisz. Puściłem go. Spojrzał na malowidło. Ponownie przycisnąłem jego usta do swojej szyi. - Pij - powiedziałem. Nie musiałem go namawiać. Przywarł do mnie z całej siły. Poznał krew, tak jak ja jego.. Ile razy to robiliśmy, przekazując sobie nawzajem krew? Nie wiem. Wiem tylko, że nigdy nie uczyniłem tego w pełni, od tamtej dawnej nocy w gaju druidów, nie ufałem nikomu; tym razem wszelako postąpiłem inaczej i uczyniłem go najsilniejszym ze wszystkich moich piskląt. A kiedy tak pił ze mnie, przekazałem mu moje nauki, moje sekrety. Opowiedziałem mu o swoich darach, które pewnej nocy może zyskać. Opowiedziałem mu o mojej miłości do Pandory.
Opowiedziałem mu o Zenobii, Avicusie i Maelu. Wyjawiłem mu wszystkie tajemnice, prócz ostatniej. Tej najważniejszej. Tę przed nim zataiłem. Bogom niech będą dzięki, że tak postąpiłem. Ze ukryłem ją na samym dnie mego serca! Na długo przed świtem było po wszystkim. Jego skóra stała się cudownie blada, a ciemne oczy płonęły wewnętrznym blaskiem. Przeczesałem palcami kasztanowe włosy. I znów uśmiechnął się do mnie triumfalnie i poufale. - Dokonało się, mistrzu - powiedział, jakby zwracał się do dziecka. Wróciliśmy razem do sypialni, gdzie Amadeo przebrał się w swój aksamitny, elegancki strój, potem zaś wyruszyliśmy na łowy. Nauczyłem go, jak ma znajdować dla siebie ofiary, jak używać daru umysłu, by upewnić się, że są złoczyńcami, i pozostałem z nim przez kilka godzin od jego pierwszej śmierci. Jego moce były naprawdę olbrzymie. Już niebawem zacznie korzystać z daru chmur; nie potrafiłem wymyślić próby, w której przewyższałbym go pod względem umiejętności. Nie tylko potrafił czytać w myślach śmiertelników, lecz umiał także rzucać uroki. Jego umysł był rzecz jasna dla mnie niedostępny, choć było to coś, z czym w dalszym ciągu nie umiałem się pogodzić. Naturalnie z Pandorą było dokładnie tak samo, a mimo to miałem nadzieję, że w przypadku Amadea będzie inaczej, i z pewnym wahaniem wyjaśniłem, co się stało. Teraz musiałem nauczyć się czytać z grymasów na jego twarzy, z gestów i tego, co kryło się w głębi brązowych, nieco okrutnych oczu. Oczywiście nigdy nie wyglądał piękniej niż teraz. Gdy już uporaliśmy się ze wszystkim, zabrałem go ze sobą do grobu, czyli do złoconego grobowca, gdzie czekały na nas dwa kamienne sarkofagi, i wyjaśniłem mu, że musi sypiać za dnia. To go nie przeraziło. Prawdę mówiąc, nic go nie przerażało. - A co teraz z twoimi snami, Amadeo? - zapytałem, biorąc go w ramiona. - Co z twoimi kapłanami i szklanym miastenii. - Mistrzu, ja już jestem w raju - odparł. - Czymże była dla mnie Wenecja ze wszystkimi jej urokami, jeśli nie preludium do daru krwi? Tak jak to robiłem po tysiąckroć, przekazałem mu krwawy pocałunek, a on przyjął go i odsunął się ode mnie z uśmiechem. - Jakże inna się teraz wydaje - powiedział. - Słodka czy gorzka? - spytałem.
- Och, słodka, bardzo słodka, ponieważ spełniłeś moje najskrytsze marzenia. Nie pociągnąłeś mnie za sobą brutalnie na krwawej nici. Nie potraktowałeś mnie w zimny, wyrachowany sposób. Zamknąłem go w gorącym, czułym uścisku. - Amadeo, kochany mój - wyszeptałem; odniosłem wrażenie, że długie stulecia doskwierającej mi samotności były dla mnie przygotowaniem do tej właśnie chwili. Powróciły do mnie stare obrazy, fragmenty wspomnień i strzępy snów. Nic nie było materialne, nic prócz Amadea. A on był tutaj, obok mnie. Ułożyliśmy się oddzielnie na spoczynek, kiedy zaś zamknąłem oczy, lękałem się tylko jednego - że ten czas błogiego zapomnienia nie będzie trwać wiecznie.
22 Następne miesiące upływały w atmosferze wolności i niewyobrażalnych przyjemności. Amadeo był moim towarzyszem i uczniem, ja zaś wymusiłem na nim łagodną dyscyplinę, aby przyswoił sobie wszystko, co moim zdaniem powinien wiedzieć. Dotyczyło to zajęć z prawa, historii, filozofii oraz informacji na temat egzystencji wampira, czemu oddawał się z radosnym zapamiętaniem, i muszę przyznać, że mnie tym mile zaskoczył. Sądziłem, że jako młody krwiopijca może zechcieć pożywiać się niewinnymi, kiedy jednak wyjaśniłem, że gdyby to uczynił, poczucie winy rychło unicestwiłoby jego duszę, wziął to sobie do serca i odtąd karmił się wyłącznie przestępcami, nie dopuszczając, by ich zło wpływało destrukcyjnie na jego duszę. Był równie gorliwym uczniem, jeżeli chodzi o naukę i przebywanie wśród śmiertelników. Niebawem poczuł się na tyle silny, by rozmawiać z kilkoma chłopcami. Rychło stał się specjalistą w oszukiwaniu ich, podobnie jak ja, i choć wyczuwali, że w Amadeo zaszły jakieś zmiany, nie potrafili tego sprecyzować, a nie odważyli się zakłócać spokoju naszego domostwa najdrobniejszymi choćby wątpliwościami. Nawet Riccardo, najstarszy spośród moich uczniów, nie podejrzewał niczego konkretnego - z wyjątkiem tego, że jego mistrz jest naprawdę potężnym magiem, którego moc ocaliła Amadeowi życie. Teraz wszelako musieliśmy stawić czoło naszej drogiej Biance, której nie widzieliśmy od owej tragicznej nocy, i zdawałem sobie prawe, że dla Amadea będzie to najtrudniejszym wyzwaniem. Jak Bianka przyjmie jego błyskawiczny powrót do zdrowia po strasznym pojedynku z lordem Harlechem i co pomyśli, ujrzawszy go z błyszczącą skórą i skrzącymi się włosami? Co pomyśli Amadeo, patrząc jej prosto w oczy? Nie było dla mnie tajemnicą, że ją uwielbiał, ba, kochał ją niemal równie mocno jak ja. Tak czy owak, musieliśmy ją odwiedzić. I tak zbyt długo już z tym zwlekaliśmy. Udaliśmy się do niej pewnego wieczoru, uprzednio solidnie się posiliwszy, aby sprawiać wrażenie ciepłych i zwyczajnych. Gdy tylko weszliśmy do jej domu, natychmiast wychwyciłem silne napięcie w Amadeo, spowodowane tym, że nie mógł wyjawić jej, co go spotkało, i dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak trudno mu zachować tajemnicę i że pomimo niepośledniej siły był w dalszym ciągu młody i dość słaby.
Stan psychiczny Amadea niepokoił mnie bardziej niż Bianka, która ucieszyła się, że chłopiec najwyraźniej cudem wrócił do zdrowia. Wyglądali jak brat i siostra i rzecz jasna pomyślałem o obietnicy, jaką na nim wymusiłem, stwarzając go. Żałowałem, że nie mogę teraz zabrać go na stronę, aby mu o niej przypomnieć. Znajdowaliśmy się jednak w salonie, było tu wielu innych gości, grała muzyka i rozlegał się gwar rozmów. - Wejdźcie do mej sypialni - zwróciła się do nas obu. Jej cudowne oblicze aż promieniało. - Tak się cieszę, że was widzę. Dlaczego dopiero teraz? Naturalnie wszyscy w Wenecji wiedzieli, że Amadeo wrócił do zdrowia, a ciało lorda Harlecha odesłano do Anglii, ale mogliście przynajmniej napisać, że nie pojawicie się w najbliższym czasie. Przeprosiłem ją z całego serca. To było moje niedopatrzenie. Faktycznie powinienem był napisać list. Zaślepiła mnie miłość do Amadea. Nic więcej mnie nie obchodziło. - Och, Mariusie, wybaczam ci - oznajmiła. - Wybaczyłabym ci wszystko. Spójrz tylko na Amadea - wygląda, jakby nigdy nie chorował. Uściskała mnie, co przyjąłem z wdzięcznością, jednak, jak Amadeo cierpi, gdy go całowała i czule dotykała jego dłoni. Nie mógł znieść przepaści, jaka ich rozdzieliła, ale nie miał wyboru, musiał sobie poradzić. Czekałem cierpliwie. - A co u ciebie, moja nadobna pielęgniareczko, która tak dzielnie utrzymywałaś Amadea przy życiu, dopóki nie przyszedłem. Co u ciebie i twoich krewniaków? Jesteś szczęśliwa? zwróciłem się do niej. Zaśmiała się cicho i subtelnie. - Ach, kilku z nich spotkała nagła i przedwczesna śmierć. O ile zdołałam się zorientować, Wielka Rada Wenecka uważa, że zostali zamordowani przez tych, od których wymuszali pieniądze. Moi krewni nie powinni byli przyjeżdżać do Wenecji ze swymi diabelskimi planami. Ale w oczach innych ja jestem niewinna. Tak uważają członkowie Wielkiej Rady Weneckiej. I choć może trudno ci w to uwierzyć, tylko na tym zyskałam. Oczywiście ujrzałem to natychmiast. Dłużnicy jej krewnych po ich śmierci obsypali ją kosztownymi podarunkami. Była zamożniejsza niż kiedykolwiek. - Jestem szczęśliwą kobietą - rzekła półgłosem, spoglądając na mnie. - Prawdę mówiąc, jestem teraz całkiem inną osobą, bo zaznałam wolności, o której wcześniej mogłam tylko marzyć.
Lustrowała żarłocznie mnie i Amadea. Poczułem emanujące z niej pragnienie. Poczułem je, gdy patrzyła na nas obu, wiedziałem, że pragnie nowej zażyłości, a w chwilę później podeszła do mnie i objąwszy ramionami, pocałowała mnie. Czym prędzej odepchnąłem ją i cofnąłem się o krok, lecz to tylko skłoniło ją do przytulenia Amadea. Pocałowała go w policzek i usta. Wskazała dłonią na łóżko. - Cała Wenecja zastanawia się nad tajemnicą mojego maga i jego ucznia - powiedziała ciepło. - A oni przychodzą do mnie, tylko do mnie. Spojrzeniem wyraziłem moją miłość do niej, dałem do zrozumienia, że gdyby mi nie zabroniła, przekroczyłbym tę granicę, i ominąwszy ją, usiadłem na łóżku. Nigdy dotąd nie pozwoliłem sobie wobec niej na taką swobodę, ale znałem jej myśli. Była nami oszołomiona. Idealizowała nas. Wielbiła. Jakże cudownie wyglądała w błyszczących jedwabiach i ozdobiona drogimi klejnotami. Zbliżyła się i usiadła obok mnie, ani trochę nie lękając się tego, co ujrzała w moich oczach. Amadeo był zdumiony, ale niebawem zasiadł po jej prawicy. Choć tej nocy się nasycił, wyczuwałem jego głód krwi. Przezwyciężył go bardzo dzielnie. - Pozwól, że cię pocałuję, najdroższa - powiedziałem. I tak też uczyniłem, licząc, że słabe światło i moje słowa trocheja oszołomią, a wówczas rzecz jasna ujrzy to, co chciała zobaczyć nie przerażającą istotę, której nie będzie w stanie ogarnąć rozumem, lecz tajemniczego mężczyznę, który oddał jej nieocenioną przysługę i pozostawił wolną i zamożną. - Zawsze już będziesz bezpieczna, Bianko - rzekłem. - Dopóki tu jestem. - Pocałowałem ją po trzykroć. - Pomóż mi znowu przygotować dom dla gości i uczynić to jeszcze bardziej wystawnie. Pomóż mi przygotować ucztę, jakiej Wenecja nigdy nie widziała. Pomóż mi zapełnić wszystkie pokoje. - Dobrze, Mariusie, zrobię to - odparła sennie, pochylając głowę w moją stronę. - Z przyjemnością. - Dam ci tyle pieniędzy, ile będziesz chciała. Vincenzo jest do twojej dyspozycji. Poinformuj mnie tylko, na kiedy planujesz tę wielką fetę. Mówiąc to, spojrzałem jej w oczy i pocałowałem ją. Nie chciałem, by posmakowała choćby odrobiny mojej krwi, lecz tchnąłem w nią moim lodowatym oddechem i przepełniłem myśli pożądaniem.
Tymczasem prawą ręką sięgnąłem pod jej spódnicę, odnalazłem jej słodkie, obnażone sekrety i z łatwością rozchyliwszy je palcami, rozpaliłem w niej gwałtowny, nieokiełznany żar. Amadeo był zbity z tropu. - Pocałuj ją - wyszeptałem. - Pocałuj ją teraz. Usłuchał i po chwili zasypywał ją pocałunkami. Kiedy moje palce zaczęły ją pieścić, a jego pocałunki stały się bardziej namiętne, poczerwieniała z narastającego pożądania i osunęła się miękko na ramię Amadea. Wycofałem się i pocałowałem ją w czoło, jakby znów była czysta i nietknięta. - Teraz odpoczywaj - rzekłem - i pamiętaj, że nic ci już nie grozi ze strony złych krewnych i że jestem po wieczność twoim dłużnikiem, ponieważ zdołałaś utrzymać Amadea przy życiu aż do mego przybycia. - Doprawdy, Mariusie? - zapytała. - A może uczyniły to jego osobliwe sny i marzenia? Odwróciła się do chłopca. - Raz po raz mówiłeś o dziwnych miejscach i o tych, którzy powiedzieli ci, że masz do nas wrócić. - To były tylko wspomnienia pochwycone w pajęczynę strachu - odparł półgłosem Amadeo. - Na długo przed moim odrodzeniem w Wenecji wiodłem surowy, ponury żywot. To ty zawróciłaś mnie znad granicy śmierci. Spojrzała na niego z zadumą. Jakże cierpiał, nie mogąc jej powiedzieć, kim się stał. Zaakceptowała to wyjaśnienie, a potem z naszą pomocą poprawiła włosy i wygładziła podniesioną suknię. - Teraz już pójdziemy - powiedziałem. - Informuj nas na bieżąco o postępach w przygotowaniach do uczty. Nie zwlekaj ani chwili. Przyślę zaraz do ciebie Vincenza. - Dobrze, a owej nocy, obiecuję - oznajmiła - twój dom będzie wspanialszy niż pałac Doży. Przekonasz się. - Moja księżniczko - powiedziałem i pocałowałem ją. Wróciła do swoich gości, a my zeszliśmy po schodach. W gondoli Amadeo zaczął się żalić. - Mariusie, nie dam rady, nie wytrzymam rozłąki z nią i tego, że nie mogę wyznać jej prawdy. - Ani słowa, Amadeo! - uciąłem. Kiedy dotarliśmy do sypialni i zamknąłem drzwi na klucz, rozpłakał się. - Mistrzu, nie mogę wyjawić Biance tego, co mnie spotkało! A przecież zawsze mówiłem
jej wszystko. Oczywiście nie mam na myśli naszych wspólnych sekretów czy krwawych pocałunków ale inne rzeczy. Jakże często siedziałem z nią i rozmawialiśmy. Mistrzu, nieraz odwiedzałem ją za dnia, a ty nawet o tym nie wiedziałeś. Była moją przyjaciółką. To nie do zniesienia, mistrzu. Była mi niczym siostra. - Zaszlochał jak chłopczyk. - Ostrzegałem cię przed tym, zgadza się? - rzuciłem gniewnie. - A ty teraz beczysz jak dziecko? - I w gniewie wymierzyłem mu siarczysty policzek. Zatoczył się do tyłu, zszokowany, ale nie przestał płakać. - Mistrzu, dlaczego nie możemy uczynić jej jedną z nas? Czemu nie podzielimy się z nią krwią? Chwyciłem go brutalnie za ramiona. Nie bal się, nie zważał na to. - Posłuchaj, Amadeo. Nie możemy folgować temu pragnieniu. Przeżyłem tysiąc lat z okładem, nie stwarzając krwiopijcy, a ty zaledwie kilka miesięcy po własnej przemianie chciałbyś przeistoczyć pierwszą śmiertelniczkę, do której zapałałeś miłością? Szlochał gorzko. Próbował mi się wywinąć, lecz nie pozwoliłem na to. - Tak bardzo chciałem opowiedzieć jej o rzeczach, które postrzegam nowymi oczami wyszeptał. Po jego chłopięcych policzkach spływały krwawe łzy. - Tak bardzo chciałem powiedzieć jej, jak zmienił się dla mnie świat. - Amadeo, znasz wartość tego, co przeszedłeś, i cenę tego, co musiałeś oddać w zamian. Dwa lata przygotowywałem cię na otrzymanie daru krwi, a i tak w końcu stało się to zbyt szybko z powodu zatrutego ostrza szpady lorda Harlecha. A ty teraz chciałbyś przekazać tę moc Biance? Po co? Bo chciałbyś, aby się dowiedziała, co cię spotkało? Puściłem go. Pozwoliłem, by osunął się na kolana przy łóżku. Przez cały czas szlochał, roniąc krwawe łzy. Usiadłem przy biurku. - Jak sądzisz, od jak dawna wędruję po tej ziemi? - zapytałem. - Czy wiesz, ile razy miałem ochotę stworzyć krwiopijcę - Powody były różne: samotność, nieostrożność, próżność. A jednak tego nie zrobiłem, Amadeo. Nie uczyniłem tego, dopóki nie ujrzałem ciebie. I powiadam ci, Bianka nie stanie się jedną z nas. - Zestarzeje się i umrze! - wyszeptał. Jego ramiona raz po raz unosiły się i opadały w rytm wstrząsających nim dreszczy. - Co będzie o nas myślała w miarę upływu lat? - Amadeo, przestań już. Nie możesz przeistoczyć wszystkich na nasze podobieństwo. Nie możesz tworzyć kolejnych wampirów bezmyślnie i bez wyobraźni. Nie wolno! Każdego trzeba
odpowiednio przygotować, nauczyć, wpoić dyscyplinę. O każdego trzeba się zatroszczyć. W końcu otarł łzy. Wstał i odwrócił się twarzą do mnie. Był w nim jakiś dziwny spokój, ponury, niepokojący. A potem zapytał: - Czemu mnie wybrałeś, mistrzu? Jego pytanie mnie przeraziło i chyba się zorientował, zanim zdołałem to przed nim ukryć. To ciekawe, że mogłem być nieprzygotowany do udzielenia takiej odpowiedzi. Nie wiadomo czemu nagle przestałem odczuwać wobec niego czułość, gdy zobaczyłem, jak stoi przede mną, silny i niewzruszony, ogromnie pewny siebie, czekając na odpowiedź. - Czyż nie prosiłeś mnie o krew, Amadeo? - odparłem ze spokojem. Drżałem. Jak bardzo go kochałem, jak bardzo nie chciałem, aby wiedział. - O tak, panie - odparł cichym, łagodnym tonem - w rzeczy samej. Prosiłem cię, ale dopiero po tym, jak po wielekroć posmakowałem twej mocy, nieprawdaż? - Przerwał, po czym mówił dalej: - Dlaczego wybrałeś właśnie mnie, by obdarzyć swymi pocałunkami? Dlaczego mnie wybrałeś, abym otrzymał ostateczny dar? - Kochałem cię - odparłem bez wahania. Pokręcił głową. - To chyba nie wszystko - zaoponował. - Wobec tego ty mi powiedz. Oświeć mnie - odparowałem. Podszedł bliżej i spojrzał na mnie, wciąż siedzącego przy biurku. - Jest we mnie lodowaty chłód - oznajmił. - Chłód, który bierze swój początek w odległej krainie. I nic nie jest w stanie mnie ogrzać ani zabić tego zimna. Nawet krew nie potrafi mnie rozgrzać. Wiedziałeś o tym chłodzie. Po tysiąckroć próbowałeś go rozproszyć, przemienić w coś naprawdę cudownego, lecz bez powodzenia. I wreszcie tamtej nocy, gdy znalazłem się na granicy śmierci - nie, naprawdę umierałem - uznałeś, że ten chłód da mi wytrzymałość niezbędną dla otrzymania daru krwi. Skinąłem głową. Odwróciłem wzrok, ale Amadeo położył mi dłoń na ramieniu. - Proszę, spójrz na mnie, panie - powiedział. - Czy nie tak właśnie było? - Miał poważne oblicze. - Właśnie tak - przyznałem. - Czemu więc odsuwasz się ode mnie, gdy zadaję ci te pytania? - naciskał. - Amadeo - wycedziłem - czy krew jest dla ciebie przekleństwem? - Nie - odparł pospiesznie.
- Wobec tego skończ z tymi pytaniami. Nie próbuj mnie rozgniewać czy wprawić w rozgoryczenie. Pozwól, bym nauczył cię tego, czego mogę cię nauczyć. Przegrał tę małą bitwę i odstąpił ode mnie. Znów wyglądał jak dziecko, choć siedemnaście lat, które przeżył jako śmiertelnik, zdawały się temu przeczyć. Usiadł na łóżku, podkulając nogi, i siedział tak, w całkowitym bezruchu, w alkowie z czerwonej tafty skąpanej w czerwonym blasku. - Zabierz mnie do mej ojczyzny, mistrzu - powiedział. - Zabierz mnie do domu, do Rosji, gdzie się urodziłem. Wiem, że możesz to zrobić. Masz taką moc. Zdołasz tam trafić. Umiałbyś odnaleźć to miejsce. - Ale po co, Amadeo? - Muszę je zobaczyć, aby móc zapomnieć. Muszę wiedzieć na pewno, że było… tym, czym było. Zastanawiałem się przez dłuższą chwilę, zanim odparłem: - Dobrze. Powiesz mi wszystko, co pamiętasz, a ja zabiorę cię tam, dokąd chcesz się udać. Będziesz mógł przekazać twojej śmiertelnej rodzinie tyle pieniędzy, ile uznasz za stosowne. Nie skomentował moich słów. - Nie zdradzisz jednak przed nimi naszych sekretów. Ani przed nimi, ani przed nikim innym. Pokiwał głową. - A potem wrócimy. Znów skinął głową. - Zrobimy to po wielkiej uczcie, którą ma przygotować Bianka. Tej nocy będziemy tańczyć z zaproszonymi gośćmi. A ty zatańczysz z Bianką. I to niejeden raz. Wykorzystamy nasze wyjątkowe zdolności jak najlepiej, by uchodzić wśród gości za zwykłych śmiertelników. Liczę na ciebie w równym stopniu jak na Biankę czy Vincenza. Ta uczta zadziwi całą Wenecję. Przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. Pokiwał głową. - Teraz wiesz już, czego od ciebie oczekuję - rzekłem. - Chcę, abyś zaprzyjaźnił się z resztą chłopców. I żebyś częściej odwiedzał Biankę, naturalnie już po tym, jak się pożywisz, kiedy twoja skóra będzie różowa. Nic jej nie mów. Ani słowa na temat magii, która cię ocaliła. Pokiwał głową. - Myślałem… - wyszeptał.
- Myślałeś, że co? - zapytałem. - Myślałem, że jeśli zyskam krew, będę miał wszystko, czego tylko zapragnę - odparł. Ale teraz już wiem, że to nieprawda.
23 Niezależnie od tego, jak długo istniejemy, mamy wspomnienia - punkty w czasie, których nawet on sam nie jest w stanie zatrzeć. Cierpienie może wpłynąć na postrzeganie pewnych zdarzeń z przeszłości, ale nawet ono nie potrafi odebrać niektórym z nich specyficznego piękna i nieopisanego splendoru. Są wspomnienia twarde i niewzruszone jak szlachetne kamienie. W moim przypadku takie są wspomnienia nocy, kiedy Bianka wyprawiła najwspanialszą z uczt. To właśnie Bianka zajęła się wszystkim, wykorzystując w tym celu pieniądze i pokoje w moim palazzo, a w efekcie osiągnęła szczyt swoich możliwości, urządzając biesiadę nad biesiadami z udziałem wszystkich moich uczniów. Nawet skromny, pełen pokory Vincenzo miał do odegrania pewną, skądinąd niepoślednią rolę. Cała Wenecja zjawiła się, by uczestniczyć w naszym nie kończącym się przyjęciu, radując się śpiewem i tańcami, podczas gdy chłopcy prezentowali liczne, przemyślne i wspaniałe żywe obrazy. Wydawało się, że w każdym pokoju znajdują się muzykanci lub są odgrywane niebiańskie scenki. Muzyka lutni, wirginału i tuzina innych instrumentów zlewała się, by stworzyć tło dla przepięknych pieśni, które koiły serca i oczarowywały wszystkich, a młodzi chłopcy, przyodziani po królewsku, napełniali puste kubki winem ze złotych dzbanów. Amadeo i ja tańczyliśmy nieprzerwanie, stąpając z wdziękiem i gracją - jak to było podówczas w modzie - synchronizując nasze ruchy z dźwiękami muzyki, i raz po raz splataliśmy dłonie z prawdziwymi weneckimi pięknościami, wśród których była także genialna organizatorka przyjęcia. Niejeden raz porywałem ją poza zasięg blasku świec, by wyrazić, jak bardzo jest mi droga, przepełniając to miejsce niezwykłą magią. I błagałem, by obiecała, że jeszcze nieraz to powtórzy. Czyż coś mogło się równać z tą nocą tańca i krążenia wśród śmiertelnych gości, którzy łagodnie, a niekiedy nieco bełkotliwie komentowali moje malowidła lub zapytywali, czemu namalowałem to czy tamto? Tak jak w przeszłości, żadna krytyczna uwaga nie zapadła mi głęboko do serca. Czułem na sobie jedynie ciepłe, pełne miłości spojrzenia zebranych. Co się tyczy Amadea, obserwowałem go nieustannie i zauważyłem, że był wniebowzięty, postrzegając cały ten splendor oczyma krwiopijcy i kontemplując z rozkoszą teatralne scenki oraz żywe obrazy, w których chłopcy odgrywali swoje role.
Poszedł za moją radą i pokochał ich bezwarunkowo, a teraz, pośród płonących świec i cudownej muzyki, aż promieniał ze szczęścia i kiedy tylko mógł, szeptał mi do ucha, że nigdy jeszcze nie przeżył czegoś tak niezwykłego jak ta noc. Jako że pożywiliśmy się obficie dużo wcześniej i z dala od domu, byliśmy ciepli od krwi i mieliśmy wyjątkowo wyostrzony wzrok. Ta noc należała do nas, przydając nam sił, radości i szczęścia, podobnie jak należała do nas najdroższa Bianka i chyba wszyscy obecni mężczyźni zdawali sobie z tego sprawę. Goście zaczęli opuszczać nasz dom z nastaniem świtu, pod frontowe drzwi podpłynęły gondole, my zaś musieliśmy pożegnać się ze wszystkimi naraz, chcąc zdążyć na czas do naszej kryjówki, czyli do zdobionego złotem, sekretnego grobowca. Amadeo objął mnie, zanim się rozdzieliliśmy i ułożyliśmy każdy w swojej trumnie. - Wciąż pragniesz się udać w podróż do swojej ojczyzny? - spytałem. - Tak, bardzo bym chciał - odparł pospiesznie. Spojrzał na mnie ze smutkiem. - Choć pragnąłbym powiedzieć coś innego. Tej nocy bardziej niż jakiejkolwiek innej chciałbym powiedzieć że zmieniłem zdanie. - Zabiorę cię tam. - Ale przecież nawet nie wiesz, jak się nazywa to miejsce Nie mogę… - Nie zadręczaj się tym - zapewniłem go. - To, co powiedziałeś w zupełności mi wystarczyło. Wiem, skąd pochodzisz. To miasto nazywa się Kijów i już wkrótce cię tam zabiorę. Na jego twarzy odmalowało się olśnienie. - Kijów - powiedział po rosyjsku. Teraz wiedział już, że właśnie tam był niegdyś jego dom. Następnej nocy opowiedziałem mu historię jego rodzinnego miasta. Kijów był ongiś wielki i wspaniały, tamtejsza katedra mogła śmiało rywalizować z Hagia Sophia w Konstantynopolu, skąd przyjęto chrześcijaństwo. Dominowała tam religia greckokatolicka oraz sztuka bizantyjska. Jedno i drugie rozkwitało. Lecz wieki temu to ogromne, dumne miasto spustoszyli Mongołowie, dziesiątkując ludność, pozostawiając jedynie niedobitków, między innymi mnichów, którzy zawsze trzymali się na uboczu, z dala od innych. Miasto nigdy nie powróciło do dawnej świetności. Co pozostało z Kijowa? Nędzna osada nad brzegiem Dniepru, w której wciąż stała owa słynna katedra, z mnichami zamieszkującymi sławną Peczerską Ławrę.
Amadeo w milczeniu chłonął te informacje, ja zaś dostrzegłem na jego twarzy wyraz zatroskania. - Przez całe życie oglądałem takie sceny - mówiłem. - Piękne miasta budowane przez ludzi powodowanych marzeniami - A potem zjawiali się najeźdźcy z Północy lub ze Wschodu i bezlitośnie niszczyli owo piękno, wdeptując je w błoto. To, co zostało stworzone przez marzycieli, przestawało istnieć. W ślad za tą zagładą podążały strach i niedola. Nigdzie nie widać tego lepiej niż na przykładzie Rusi Kijowskiej, tego, co pozostało z twego rodzinnego miasta. Zauważyłem, że słuchał mnie z uwagą. I chciał, abym mówił dalej. - W naszej pięknej Italii są tereny, które nie zostały spustoszone przez dzikich wojowników, gdyż nie zagrażają już oni północnym ani wschodnim granicom Europy. Dawno temu osiedli i stanowią dziś cząstkę populacji Francji, Brytanii i Germanii. Ci, którzy wciąż mogliby gwałcić i rabować, zostali skutecznie odparci Teraz w całej Europie mieszkańcy miast starają się odkryć na nowo swoje możliwości. Ale w twojej ojczyźnie? Tam wciąż panują bieda i smutek. Żyzne stepy leżą odłogiem - tysiące hektarów ziem - przydatne może tylko dla myśliwych równie dzielnych jak niegdyś twój ojciec. Oto dziedzictwo potwora zwanego Czyngis - chanem - przerwałem. Zanadto dałem się ponieść emocjom. - To ziemia Złotej Ordy, porośnięta trawami, niezmierzony step. Pokiwał głową. Dostrzegł to samo co ja. Widziałem to w jego oczach. - Mimo to nadal chcesz się tam udać? - naciskałem. - Wciąż pragniesz odwiedzić miejsce, gdzie zaznałeś tyle cierpienia? - Tak - wyszeptał. - Miałem matkę, chociaż jej nie pamiętam. A skoro zabrakło mego ojca, na pewno nie ma już nikogo. Z całą pewnością zginął tego dnia, kiedy wyruszyliśmy w step. Zginął przeszyty strzałami. Pamiętam to. Muszę ją odwiedzić. - Przerwał, jakby rozpaczliwie próbował sobie coś przypomnieć. Nagle jęknął, jakby poczuł dojmujący, fizyczny ból. - Jakże bezbarwny i ponury jest ich świat. - Tak - przyznałem. - Pozwól, że wezmę choć trochę… - Daj swojej matce tyle pieniędzy, ile zechcesz. Uczyń ją bogatą. Wszystko zależy od ciebie. Milczał przez dłuższą chwilę, po czym niemal szeptem wyznał: - Muszę zobaczyć klasztor, ten, w którym malowałem ikony.
- Owszem, wiem - odparłem. - Widziałem to, kiedy dawałem ci krew. Widziałem, jak krążysz po korytarzach, roznosząc wodę i jedzenie tym, co jeszcze żyli, na wpół zamurowani w swoich celach, głodząc się na śmierć, czekając, aż Bóg zechce powołać do siebie. Zapytywali cię, kiedy znajdziesz w sobie odwagę, by uczynić to samo, ty wszelako miałeś talent i tworzyłeś naprawdę piękne ikony. - Zgadza się - przyznał. - Twój ojciec nienawidził tych ludzi, ponieważ nie pozwalali ci malować i przyjęli cię do swego zakonu. Spojrzał na mnie, jakby nie całkiem to pojmował, przynajmniej aż do teraz, i może faktycznie tak było. I wtedy z jego ust popłynęły znacznie bardziej zdecydowane słowa. - Wiesz doskonale, mistrzu, że tak to już bywa ze wszystkimi zakonami - odparował. - Na pierwszym miejscu jest wola Boża. Zdumiał mnie wyraz jego twarzy. Mówił do swego ojca czy do mnie? Dotarcie do Kijowa zajęło nam cztery noce. Trwałoby to krócej, gdybym był sam, ale przecież dźwigałem Amadea, przytulonego do mnie, z pochyloną głową, zamkniętymi oczami, i otulonego dla ochrony przed wiatrem moim grubym płaszczem podbitym futrem. Wreszcie o zmierzchu piątego wieczoru dotarliśmy do ruin miasta na niegdysiejszej Rusi Kijowskiej. Nasze odzienie było ubłocone, futrzane płaszcze ciemne i pospolite, dzięki czemu nie rzucaliśmy się w oczy śmiertelnikom. Opuszczone blanki pokrywała gruba warstwa śniegu, śnieżne czapy zdobiły dach drewnianego pałacu kniazia oraz strzechy prostych chat, których rzędy sięgały brzegów Dniepru, a które składały się na osadę Podil. Nigdy nie widziałem bardziej posępnego miejsca. Kiedy tylko Amadeo zakradł się do siedziby władcy i na własne oczy ujrzał litewskiego kniazia, który płacił chanowi trybut w zamian za zachowanie władzy, postanowił natychmiast udać się do klasztoru. Wślizgnął się tam, wykorzystując typową dla wampirów umiejętność manipulowania cieniami i mącenia wzroku tym, którzy mogliby go spostrzec, jak wspina się po ścianach. Przez cały czas byłem tuż przy nim, lecz nie próbowałem go pouczać ani wtrącać się do tego, co robi. Przepełniała mnie zgroza, gdyż miejsce to w rzeczywistości przedstawiało się o wiele gorzej niż mi się wydawało na podstawie krótkiej penetracji trawionego gorączką umysłu. Amadeo, ogarnięty smutkiem i żalem, patrzył na celę, gdzie malował ikony, na stoły i
naczynia z farbami. Ujrzał długie, brudne korytarze, którymi ongiś kroczył jako młody mnich, roznosząc posiłki i wodę współtowarzyszom na wpół zamurowanym w swoich celach. Wreszcie wyłonił się stamtąd, cały rozdygotany, i przytulił się do mnie. - Umarłbym w tej mrocznej, brudnej celi - wyszeptał, spoglądając na mnie, prosząc, bym zrozumiał wagę tych słów. Jego oblicze wykrzywiło się z bólu. Nagle odwrócił się i ruszył w stronę na wpół zamarzniętej rzeki, w poszukiwaniu chaty, gdzie przyszedł na świat. Odnalazł ją bez trudu i wszedł do środka. Wytworny Wenecjanin wzbudził zakłopotanie i konsternację rodziny. Także tym razem trzymałem się z daleka, wybierając ciszę, wiatr i głosy, które mogłem słyszeć dzięki mojemu nadludzkiemu słuchowi. Po chwili zostawił ich z fortuną w złocie i wyszedł na sypiący śnieg. Wyciągnąłem do niego rękę, by go pocieszyć. On jednak zignorował ten gest. Nawet na mnie nie spojrzał. Coś go dręczyło. - Była tam moja matka - wyszeptał, ponownie kierując wzrok ku rzece. - Nie poznała mnie. Niechaj tak będzie. Dałem im to, co chciałem. Raz jeszcze spróbowałem go objąć, ale odtrącił mnie. - Co się stało? - zapytałem. - Czemu tak patrzysz? Dlaczego kierujesz wzrok ku rzece? Co zamierzasz? Jakże pragnąłem wejrzeć teraz w jego umysł! Ale jego myśli były dla mnie niedostępne. Wydawał się taki gniewny i zdeterminowany. - Mój ojciec nie zginął w stepie - powiedział drżącym głosem, a wiatr rozwiewał jego kasztanowate włosy. - Żyje. Jest w karczmie, Poniżej. - Chcesz go zobaczyć? - Muszę. Muszę powiedzieć mu, że nie umarłem! Nie słyszałeś, co mówili, kiedy wszedłem do domu? - Nie - odparłem. - To był czas przeznaczony tylko dla ciebie Czyżbym się pomylił? - Powiedzieli, że się rozpił, bo nie był w stanie ocalić syna. - Łypnął na mnie z ukosa. Mój ojciec, Iwan zwany Dzielnym Iwan Łowca, Iwan Wojownik, pieśniarz ukochany przez wszystkich… Iwan się rozpił, bo nie potrafił uratować syna! - Uspokój się. Pójdziemy do karczmy. Powiesz mu po swojemu…
Machnął ręką, jakbym go drażnił, i ruszył w dół uliczki wolnym krokiem jak śmiertelnik. Weszliśmy razem do karczmy. Panował tam półmrok i czuć było woń palonej oliwy. Rybacy, handlarze i zabójcy popijali pospołu. Wszyscy zwrócili na nas uwagę, ale już po chwili zaczęli nas ignorować. Wtem Amadeo spostrzegł mężczyznę leżącego na jednej z ław pod przeciwległą ścianą izby. Także tym razem chciałem dać mu szansę, aby uporał się z tym sam, lecz obawiałem się o niego i usiadłem, podobnie jak on, obok śpiącego. Był to człowiek ze wspomnień, człowiek z wizji, zorientowałem się, gdy tylko go ujrzałem. Rozpoznałem go po rudych włosach, brodzie i wąsach. Ojciec Amadea, myśliwy, który owego dnia zabrał go z klasztoru na niebezpieczną misję. Wyruszyli razem w poszukiwaniu stanicy, którą niestety zniszczyli Mongołowie. Wycofałem się w cień. Patrzyłem, jak promienny chłopiec zdejmuje lewą rękawicę, by złożyć chłodną, nieludzką dłoń na czole śpiącego ojca. Ujrzałem, jak brodacz się budzi. Zaczął mówić. Bełkocząc strasznie, na skutek wypitego alkoholu, ojciec Amadea wyrzucił z siebie cały bezmiar win, jakby pragnął przelać je na tego, który go obudził. Słał strzałę za strzałą. Rzucił się z szablą w dłoni w ślad za uciekającymi, dzikimi Tatarami. Wszyscy inni członkowie wyprawy zginęli. Jego syn, Amadeo, poszedł w jasyr, a on sam był teraz pijakiem. Za to, co upolował, ledwie mógł kupić alkohol. Nie był już wojownikiem. Amadeo przemówił do niego powoli, cierpliwie, próbując go uspokoić i wyjawić prawdę, uważnie dobierając słowa. - Panie, spójrzcie na mnie, to ja, wasz syn. Nie zginąłem tamtego dnia. To prawda, że wzięli mnie w jasyr. Ale żyję. Nigdy jeszcze nie widziałem Amadea tak owładniętego uczuciem, czy to miłością, żalem, smutkiem czy radością. Ale mężczyzna, pijak, był uparty i jedyne, czego pragnął od dziwnego gościa, który wdał się z nim w rozmowę, to parę groszy na następną kolejkę. Kupiłem butelkę wina dla upartego mężczyzny, który nie chciał słuchać ani nawet spojrzeć na niezwykłego młodzieńca, choć ten rozpaczliwie zabiegał o jego uwagę. Podałem butelkę Amadeowi. Później przesunąłem się pod ścianę, aby móc lepiej widzieć twarz Amadea, i dostrzegłem na niej jedynie determinację i upór. Musiał sprawić, aby ten człowiek zrozumiał. Mówił
cierpliwie, aż słowa przeniknęły przez opary alkoholu, przez które ów mężczyzna na niego patrzył. - Ojcze, przybyłem, aby ci to powiedzieć. Zabrali mnie daleko stąd, do miasta zwanego Wenecją, gdzie znalazłem się pod opieką kogoś, kto uczynił mnie bogatym, bardzo bogatym, i pozwolił mi się uczyć. Ja żyję, ojcze, naprawdę tu jestem, to nie przywidzenie. Och, jakże dziwnie brzmiały słowa płynące z ust tego, który został przemieniony przez krew. Żyjesz? Jak to „żyjesz”, Amadeo? Dopiero teraz mężczyzna usiadł, spojrzał na swego syna i zrozumiał. Amadeo dygotał, ani na chwilę nie odrywał wzroku od twarzy ojca. - A teraz proszę cię, ojcze, zapomnij o mnie - rzucił błagalnie. - Zapamiętaj tylko jedno. Nigdy nie zostanę pochowany w jednej z kamiennych cel klasztoru. Nic z tego. Może mi się Przytrafić co innego, ale tego bym nie ścierpiał. Dzięki tobie, bo ty go nie pochwalałeś, przybyłeś po mnie tamtego dnia i zażądałeś, bym z tobą pojechał, jak na dobrego syna przystało! Jeszcze chwila i zacznie ronić krwawe łzy, których nigdy nie jesteśmy w stanie skutecznie zatuszować. Kiedy jednak podniósł się z ławy, mężczyzna pochwycił go mocno za rękę. Rozpoznał syna! Nazwał go Andriej. Rozpoznał swoje dziecko. - Muszę już iść, ojcze - rzekł Amadeo - ale ty nie możesz nigdy zapomnieć, że uchroniłeś mnie przed śmiercią w ciemnej zimnej celi. Nie dałeś mi śmierci, lecz życie, ojcze. Nie pij więcej Skończ z tym. Znowu bądź myśliwym. Przynoś kniaziowi najlepsze mięsiwa na stół. Śpiewaj pieśni. Pamiętaj, że przybyłem tu, aby powiedzieć ci to osobiście. - Potrzebuję cię, synu, zostań ze mną - rzekł mężczyzna. Nie mówił już bełkotliwie i z całej siły trzymał Amadea za rękę. - Kto mi uwierzy, że cię widziałem? Z oczu Amadea popłynęły łzy. Czy mężczyzna ujrzy krew? Wreszcie Amadeo cofnął się, zdjął rękawicę i zsunąwszy z palców pierścienie, wcisnął je ojcu do rąk. - Niech one ci o mnie przypominają - powiedział. - Powiedz matce, że to ja odwiedziłem ją tej nocy. Nie poznała mnie. Powiedz jej, że to szczere złoto, niech je należycie wykorzysta. - Zostań ze mną, Andriej - rzucił ojciec. - To twój dom. Kim jest ten, który mi cię odebrał? Tego już było dla Amadea za wiele. - Mieszkam w Wenecji, ojcze - odparł. - To wszystko, co wiem. Muszę już iść. Wyszedł z karczmy tak szybko, że ojciec nawet tego nie zauważył, a ja zorientowawszy
się, co zamierza, uprzedziłem go i już po chwili staliśmy obaj na błotnistej, rozmytej ulicy. - Już czas, byśmy opuścili to miejsce, mistrzu - rzekł do mnie. Nie miał rękawic, a ziąb był potworny. - Och, jakże żałuję, że w ogóle tu przybyliśmy, że go zobaczyłem i dowiedziałem się, jak bardzo cierpiał, utraciwszy mnie. - Popatrz - powiedziałem - twoja matka tu idzie. To z pewnością ona. Rozpoznała cię i zmierza w naszą stronę. - Wskazałem niewielką postać idącą ku nam z małym zawiniątkiem w rękach. - Andriej - rzekła, podchodząc do nas. - To ostatnia, którą namalowałeś. Andriej, wiedziałam, że to ty. Któż inny mógłby do nas przyjść? To ikona, którą twój ojciec przywiózł ze sobą w dniu, kiedy cię utraciliśmy. Dlaczego nie odbiera jej z rąk matki? - Musicie ją zatrzymać, matko - powiedział o ikonie, która niegdyś była tak ściśle związana z jego przeznaczeniem. Szlochał. - Zatrzymajcie ją dla najmłodszych. Ja jej nie przyjmę. Pogodziła się z tym. Zaraz jednak wręczyła mu inny, niewielki podarek, malowane jajko, jeden ze skarbów Kijowa, które tak wiele znaczy dla ludzi zdobiących je skomplikowanymi wzorami. Szybko i delikatnie wyłuskał je z rąk matki, po czym uściskał ją i gorączkowym szeptem zapewnił, że nie uczynił nic złego, aby zdobyć tę fortunę, i że może jeszcze kiedyś powróci. Och, cóż za cudowne kłamstwa. Wiedziałem wszelako, że ta kobieta, mimo iż ją kochał, nic dla niego nie znaczyła. Owszem, dał jej złoto, bo ono również nie miało dla niej żadnej wartości. Liczył się natomiast mężczyzna. On i mnisi. To ojciec wydobywał zeń naprawdę silne emocje. To on nakłonił go do wypowiedzenia zdecydowanych, mocnych słów. To wszystko mną wstrząsnęło. Czy jednak wstrząsnęło również Amadeem? Sądził, zresztą podobnie jak ja, że jego ojciec nie żyje. Jednak odnalazłszy go żywego, Amadeo ujawnił, co go tak dręczyło - ojciec walczył z mnichami o duszę syna. Gdy wyruszyliśmy w drogę powrotną do Wenecji, zrozumiałem, że miłość Amadea do ojca była silniejsza niż uczucia, jakie kiedykolwiek żywił względem mnie. Musisz zrozumieć, że nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale zdawałem sobie sprawę, że serce Amadea należy do ojca.
To właśnie on, ten silny, brodaty mężczyzna, który tak zajadle walczył o życie dziecka w mrocznych wnętrzach starego klasztoru, sprawował władzę nad wszelkimi konfliktami, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia Amadeo. Widziałem to bardzo wyraźnie. W karczmie wychwyciłem tylko krótkie przebłyski, ale w mig się zorientowałem, z czym mam do czynienia. Przed wyprawą do Rosji sądziłem, że rozterka w umyśle Amadea bierze swój początek z konfrontacji pomiędzy zróżnicowaną, bogatą sztuką Wenecji a surową, stylizowaną sztuką dawnej Rosji. Teraz wszelako wiedziałem, że to nieprawda. Rozdarcie w jego wnętrzu polegało na niezdecydowaniu - z jednej strony był klasztor, z ikonami i pustelniczym, pełnym udręk i wyrzeczeń życiem, z drugiej zaś - ojciec, dzielny myśliwy, który zabrał go z klasztoru owego feralnego dnia. Amadeo już nigdy nie wspomniał słowem o ojcu i matce. Nigdy więcej nie mówił też o Kijowie. Przepięknie malowane jajko umieścił w swoim sarkofagu, nie wyjaśnił mi jednak jego symboliki. Czasem, gdy nocami tworzyłem w mojej pracowni, zawzięcie malując kolejne płótna, zjawiał się, by dotrzymać mi towarzystwa, i zdawał się postrzegać moje prace w nowy sposób swymi wampirzymi oczami. Kiedy w końcu sięgnie po pędzle i farby? Nie wiedziałem, ale to nie miało znaczenia. Był mój i tylko mój, na wieczność. Mógł robić, co chciał. A jednak w skrytości ducha podejrzewałem, że Amadeo mną gardzi. Wszystko, czego go nauczyłem o sztuce, historii, pięknie i cywilizacji, nic dla niego nie znaczyło. Kiedy Tatarzy wzięli go w jasyr, gdy ikona wypadła mu z rąk, by zniknąć wśród wysokich traw, to nie jego los, lecz umysł został naznaczony. Owszem, mogłem go przebrać w szykowne stroje, nauczyć obcych języków, a on mógł pokochać Biankę i tańczyć z nią w rytm powolnej, melodyjnej muzyki, mógł także nauczyć się dyskutować o filozofii i pisać wiersze. Jednak w jego duszy nie było nic świętego, prócz dawnej sztuki i mężczyzny, który dniami i nocami pił w kijowskiej karczmie nad brzegiem Dniepru. A ja mimo całej mojej mocy i niezwykłych umiejętności nie mogłem zastąpić mu ojca. Czemu zżerała mnie zazdrość? Dlaczego ta świadomość sprawiała mi taki ból? Kochałem Amadea, tak jak Pandorę. Kochałem go jak Botticellego - Amadeo był jedną z
największych miłości mojego życia. Próbowałem zapomnieć o zazdrości albo ją zignorować. Bo niby cóż miałem począć? Czy powinienem przypomnieć mu o tej podróży i zadręczać go pytaniami? Nic z tego. Nie mogłem tego zrobić. Zdałem sobie jednak sprawę, że tego rodzaju dylematy są niebezpieczne dla mnie jako nieumarłego i że nigdy dotąd podobne kwestie mnie nie nękały ani nie osłabiały do tego stopnia. Spodziewałem się, że Amadeo jako krwiopijca będzie patrzył na swą rodzinę beznamiętnie i z obojętnością, lecz tak się nie stało! Musiałem przyznać, że moje uczucie do niego w znacznej mierze wynikało z tego, że obracałem się wśród śmiertelników i że on sam był z nimi tak blisko związany, że miną setki lat, nim na dobre się od nich uwolni i zdystansuje. Zrozumiałem tę bolesną prawdę tej samej nocy, kiedy po raz pierwszy obdarowałem go krwią. Dla Amadea nie będzie gaju druidów. Nie będzie zdradzieckiej podróży do Egiptu. Nie będzie wywożenia Króla i Królowej. Gdy tak o tym rozmyślałem, postanowiłem, że nie podzielę się z nim tajemnicą Tych, Których Należy Strzec, mimo iż słowa te raz czy dwa padły z moich ust. Być może zanim go stworzyłem, planowałem zabrać go ze sobą do sanktuarium. I chciałem poprosić Akaszę, aby go przyjęła, tak jak niegdyś Pandorę. Teraz wszelako zmieniłem zdanie. Niech trochę okrzepnie, dojrzeje, udoskonali się. Niech zmądrzeje. Czyż nie stanowił dla mnie towarzystwa i pociechy, o jakiej nawet nie marzyłem? Pozostawał ze mną, nawet jeśli miał zły humor. Nawet gdy oczy mu mętniały, jakby za nic miał oszałamiające barwy moich obrazów, był zawsze blisko mnie. Mimo to od czasu wyprawy do Rosji stał się o wiele bardziej cichy i zamknięty w sobie. Wiedziałem, że to minie. I faktycznie tak się stało. Po pół roku przestał być wyniosły i wycofany i na powrót został mym wiernym kompanem. Znowu zaczęliśmy razem odwiedzać liczne przyjęcia i bale wyprawiane przez zamożnych obywateli miasta, na których dotąd bywałem regularnie, on zaś jął pisywać krótkie wiersze dla Bianki i dyskutować z nią na temat niektórych moich płócien. Ach, Bianka, jakże ją kochaliśmy. Jakże często wnikałem do jej umysłu, by sprawdzić, czy nie domyśla się, że nie jesteśmy istotami ludzkimi.
Bianka była jedyną śmiertelniczką, którą wpuszczałem do mej pracowni, ale rzecz jasna w jej obecności nie mogłem tworzyć z pełną szybkością, wykorzystując wszystkie moje umiejętności. Musiałem udawać śmiertelnika, lecz warto było podjąć ten trud, aby usłyszeć jej przychylny komentarz skierowany do Amadea, który również dostrzegał w moich pracach głębsze treści, jakich tam w ogóle nie było. Wszystko szło nieźle, aż pewnej nocy, kiedy spłynąłem samotnie na dach palazzo Amadea zostawiłem bowiem pod opieką Bianki - wyczułem, że jakiś bardzo młody śmiertelnik obserwuje mnie z dachu palazzo po drugiej stronie kanału. Opuściłem się tak szybko, że nawet Amadeo nie zauważyłby tego, gdyby na mnie patrzył, a jednak śmiertelnik wychwycił moją obecność i kiedy to sobie uświadomiłem, zdałem sobie sprawę z czegoś jeszcze. Był tu szpieg śmiertelników, który podejrzewał, że nie jestem istotą ludzką! Był tu szpieg śmiertelników, który obserwował mnie już od jakiegoś czasu. Nigdy, przez wszystkie te lata, nie doświadczyłem równie silnego poczucia zagrożenia. Moja tajemnica mogła zostać ujawniona. Rzecz jasna natychmiast przyszło mi na myśl, aby opuście Wenecję, gdzie zostałem zdemaskowany. Już myślałem, że udało mi się okpić całe miasto, aż tu nagle taki pech. Lecz ten młodzieniec nie miał nic wspólnego z wyższymi sferami, w których się obracałem. Nie był wielkim Wenecjaninem, malarzem, kapłanem, poetą, alchemikiem ani członkiem Wielkiej Rady Weneckiej. Wręcz przeciwnie, był nader osobliwym indywiduum, uczonym zajmującym się istotami nadnaturalnymi, szpiegującym stworzenia nocy, takie jak ja. Co to mogło znaczyć? O co tu chodzi? Po chwili, zamierzając stawić mu czoło i zastraszyć go, dotarłem na skraj ogrodu na dachu i spojrzałem ponad kanałem na tego człowieka. Dostrzegłem kryjącą się w oddali sylwetkę, zwróciłem uwagę, jak dobrze się maskował, jak bardzo się bał, ale jednocześnie jak ogromna przepełniała go fascynacja. Tak, wiedział, że jestem krwiopijcą. W rzeczy samej miał nawet dla mnie adekwatną nazwę: wampir. Co więcej, obserwował mnie już od kilku lat! Widywał mnie na salonach i w salach balowych. Cóż, byłem nieostrożny, przyznaję. A tej nocy, kiedy po raz pierwszy otworzyłem dom dla mieszkańców Wenecji, on także się pojawił. Wszystko to wychwyciłem w jego umyśle z łatwością. Młodzieniec nawet się nie
zorientował. Po czym wykorzystując dar umysłu, posłałem mu konkretny, suchy komunikat. To, co robisz, jest głupie. Wejdź mi w drogę, a niechybnie umrzesz. Drugiego ostrzeżenia nie będzie. Nie zbliżaj się do mego domu. Wyjedź z Wenecji. Czy twoje życie jest warte tego, co chcesz wiedzieć na mój temat? Zauważyłem, że otrzymawszy ten przekaz, zadrżał. A potem przeżyłem szok, odbierając od niego wyraźną, jasną wiadomość. Nie chcemy cię skrzywdzić. Jesteśmy uczonymi, oferujemy zrozumienie i schronienie. Obserwujemy i jesteśmy tu od zawsze. Zaraz potem strach wziął górę i młodzieniec zniknął z dachu. Bez większego trudu usłyszałem, jak zbiega po schodach wewnątrz palazzo, a później zobaczyłem, jak dociera na nabrzeże kanału, zatrzymuje gondolę i wsiada do niej. Przyjrzałem mu się, zanim odpłynął. Był to wysoki, szczupły, jasnowłosy mężczyzna, Anglik, ubrany na czarno. Był przerażony. Nawet nie podniósł wzroku, kiedy gondola unosiła go w dal. Stałem na dachu przez dłuższy czas, radując się kojącymi podmuchami wiatru i zastanawiając w ciszy, co mam zrobić z tym osobliwym odkryciem. Raz po raz powtarzałem w myślach treść informacji, jaką mi przesłał mentalnie. Uczeni? Jacy uczeni? To doprawdy niezwykłe. Wszystko było niesamowite. W tym, co mówię, nie ma ani cienia przesady. Zdałem sobie sprawę, że w moim długim życiu były momenty, kiedy nie byłbym w stanie oprzeć się tej wiadomości, tak bardzo doskwierała mi samotność i tak bardzo pragnąłem zrozumienia. Teraz jednak, kiedy cała śmietanka Wenecji witała mnie z otwartymi ramionami, nie czułem podobnej tęsknoty. Miałem Biankę, kiedy chciałem podyskutować o dziełach Belliniego albo mego ukochanego Botticellego. Miałem Amadea, z którym dzieliłem mój złoty grobowiec. W rzeczy samej radowałem się „złotym czasem”. Zastanawiałem się, czy odpowiada on wiośnie życia śmiertelników, owemu okresowi, kiedy ludzie są najsilniejsi i widzą wszystko wyjątkowo ostro i wyraźnie - kiedy są w stanie bardziej zaufać innym i poszukują odrobiny prawdziwej szczęśliwości. Botticelli, Bianka i Amadeo - oto wielkie miłości mego „złotego czasu”. Mimo to obietnica młodego Anglika wydała mi się niezwykła i intrygująca. „Oferujemy zrozumienie i schronienie. Obserwujemy i jesteśmy tu od zawsze”. Postanowiłem to zignorować, zobaczyć, co z tego wyniknie. Nie chciałem dopuścić, aby wpłynęło to na moją egzystencję. Cieszyłem się życiem i nie zamierzałem tego zmieniać.
Jednak w następnych tygodniach nasłuchiwałem z uwagą, próbując wychwycić tego dziwnego uczonego, Anglika, i muszę przyznać, że go wypatrywałem podczas kolejnych nocnych bali i rautów. Próbowałem wypytywać o niego Biankę i ostrzec Vincenza, że wysoki, chudy Anglik może próbować wdać się z nim w rozmowę, a wówczas powinien zachować jak najdalej posuniętą ostrożność. Słowa Vincenza wstrząsnęły mną do głębi. Młody Anglik wyglądający tak, jak go opisałem - wysoki, chudy, o jasnych, prawie szarych włosach - zjawił się, i to całkiem niedawno. Pytał Vincenza, czy jego pan zechce nabyć pewne niezwykłe księgi. - To były księgi magiczne - wyjaśnił Vincenzo, przerażony, że lada chwila wpadnę w gniew. - Powiedziałem mu, że musi je przynieść, jeśli zamierza je panu zaoferować, i zostawić tutaj, aby sam je pan obejrzał. - Zastanów się. O czym jeszcze rozmawialiście? - Powiedziałem, że ma pan już mnóstwo ksiąg, że odwiedzał pan wielu księgarzy. On… zwrócił uwagę na obrazy w holu. Zapytał, czy to pańskie dzieła. Próbowałem nadać mojemu głosowi ciepły ton. - I powiedziałeś mu, że ja je namalowałem, zgadza się? - Tak, panie, bardzo mi przykro, jeśli nie powinienem był tego mówić. Chciał nabyć jeden z obrazów. Powiedziałem mu, że to nie wchodzi w rachubę. - To bez znaczenia. Tylko uważaj na tego człowieka. Nic więcej mu nie mów. A jeśli go znów zobaczysz, natychmiast mnie o tym powiadom. Odwróciłem się, by odejść, kiedy nagle przyszło mi do głowy pewne pytanie i obróciwszy się, ujrzałem mego ukochanego Vincenza we łzach. Oczywiście zapewniłem go, że służył mi bez zarzutu, i powiedziałem, żeby niczym się nie przejmował. A potem zapytałem: - Co sądzisz o tym mężczyźnie? Jest dobry czy zły? - Chyba dobry - odparł. - Choć jeżeli chodzi o magię, o której traktowały te księgi, trudno mi cokolwiek powiedzieć. Miał w sobie pewną łagodność. I obrazy bardzo mu się podobały. Chwalił je. Był wyjątkowo uprzejmy i poważny, jak na tak młodego człowieka. Wyglądał na uczonego. - To mi wystarczy - powiedziałem. I rzeczywiście tak było.
Przeszukałem całe miasto, ale nie odnalazłem tego Anglika. Nie lękałem się jednak. Spotkaliśmy się ponownie dwa miesiące Później, w całkiem innych okolicznościach. Było to na wytwornym przyjęciu. Siedziałem przy stole wśród mocno już podchmielonych Wenecjan, patrząc na młodych ludzi przepływających obok w powolnym, niemal leniwym tańcu. Muzyka chwytała za serce, a światło lamp zalewało całą salę urzekająca magiczną poświatą. Wcześniej odbyły się występy, między innymi akrobatów i pieśniarzy, i chyba byłem tym trochę oszołomiony Znów myślałem o tym okresie jako o moim „złotym czasie” i zamierzałem zapisać to w dzienniku po powrocie do domu Siedziałem przy stole, podparty na prawym łokciu, lewą ręką bawiłem się kubkiem i od czasu do czasu udawałem, że pociągam zeń łyk wina. Aż tu nagle po mojej lewej stronie pojawił się uczony Anglik. - Mariusie - rzekł półgłosem i po łacinie dodał: - Proszę byś postrzegał mnie jako swego przyjaciela, a nie wroga. Nie życzę ci źle. Obserwuję cię od dłuższego czasu, ma się rozumieć z daleka. Przeszedł mnie silny dreszcz. Byłem zdumiony i zdezorientowany zarazem. Odwróciłem się, by na niego spojrzeć, i ujrzałem jego przenikliwe, bystre, żywe oczy. Oferujemy zrozumienie i schronienie. Jesteśmy uczonymi. Obserwujemy i jesteśmy tu od zawsze. Ponownie przeszły mnie dreszcze. Wszyscy wokoło nie widzieli mnie takiego, jaki byłem, ale ten mężczyzna wydawał się inny. On wiedział. Podał mi okrągłą złotą monetę. Było na niej wybite jedno słowo: TALAMASKA. Obejrzałem ją, ukrywając zdumienie, po czym również po łacinie zapytałem uprzejmie: - Co to oznacza? - Stanowimy zakon - odparł w tym samym języku, posługując się nim swobodnie i ze swadą. - Tak się nazywamy. Zakon Talamaska. Jest tak stary, że nie wiadomo na pewno, kiedy powstał ani w jakim celu został powołany - mówił ze spokojem. - Ale nasz cel w każdym pokoleniu jest jasny i oczywisty. Mamy określone reguły i tradycje. Obserwujemy tych, którzy przerażają innych i są przez nich pogardzani. Znamy sekrety, w które nawet najbardziej zabobonni nie ośmieliliby się uwierzyć. Sposób mówienia i maniery miał wytworne, dysponował również potężną siłą mentalną. Jego pewność siebie oszołomiła mnie. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. - Jak mnie znalazłeś? - zapytałem.
- Obserwujemy bez przerwy - odparł łagodnie. - Widzieliśmy cię, jak wędrujesz w swoim długim, aksamitnym płaszczu, jak wstępujesz w krąg światła pochodni i do jasno oświetlonych sal, tak jak tutaj. - Ach, więc dla was to zaczęło się tu, w Wenecji - powiedziałem. - Stałem się nieostrożny. Popełniłem błąd. - Tak, tu, w Wenecji - potwierdził. - Jeden z nas zauważył cię i napisał list do Kapituły w Anglii, a potem przysłano mnie, abym się upewnił, z kim właściwie mamy do czynienia. Wystarczyło mi, że ujrzałem cię jeden, jedyny raz w twoim domu, i nabrałem pewności. Wiedziałem już, że to prawda. Usiadłem wygodniej i przyjrzałem mu się z uwagą. Miał na sobie wytworny, aksamitny, jasnobrązowy strój z płaszczem podbitym gronostajami, a jego palce zdobiły proste, srebrne pierścienie. Bladopopielate włosy miał długie i zaczesane do tyłu, z przedziałkiem pośrodku. Oczy miał równie szare jak włosy. Czoło wysokie, bez jednej zmarszczki. Wydawał się lśnić czystością. - O jakiej prawdzie mówisz? - spytałem możliwie najdelikatniej. - Co wiesz na mój temat? - Jesteś wampirem, krwiopijcą - powiedział bez mrugnięcia okiem tonem równie uprzejmym jak zawsze, spokojny, opanowany, niewzruszony. - Żyjesz od stuleci. Nie znam twego prawdziwego wieku. I nie przypuszczam, abym miał go poznać, choć chciałbym, abyś mi powiedział. Nie popełniłeś błędu. Przyszedłem, aby się z tobą przywitać. Miło było rozmawiać w starożytnej łacinie. Jego oczy odbijające światło lamp pełne były szczerej ekscytacji, łagodzonej przez wrodzoną godność. - Przybyłem do twego domu, kiedy został otwarty - powiedział. - Przyjąłem twoją gościnę. Ileż bym dał, by się dowiedzieć, Jak długo żyjesz i co widziałeś. - I co byś zrobił z taką wiedzą? - zapytałem. - Gdybym się nią z tobą podzielił? - Przekazałbym ją do naszej biblioteki. Aby powiększyła jej zasoby. Niech będzie wiadomo, że niektóre z rzekomych legend są prawdziwe. - Przerwał, po czym dodał: - Cudownie prawdziwe. - Och, ale przecież teraz też możesz napisać coś w swoim sprawozdaniu, nieprawdaż? spytałem. - Możesz napisać, że mnie widziałeś. Z rozmysłem odwróciłem wzrok i spojrzałem na tancerzy. A kiedy znowu na niego
zerknąłem, zauważyłem, że posłusznie podążył za moim wzrokiem. Obserwował Biankę, zataczającą kręgi w rytmicznym, subtelnym tańcu. Trzymała za rękę Amadea, który uśmiechał się do niej, światło lśniło na jego gładkim policzku. Wyglądała jak młoda dziewczyna, kiedy muzyka grała słodko, a Amadeo patrzył na nią z nie skrywanym uwielbieniem. - Co jeszcze tu widzisz, mój bystry uczony z zakonu Talamaska? - zapytałem. - Innego krwiopijcę - odparł, patrząc mi prosto w oczy bez lęku. - Pięknego, o chłopięcej urodzie, który był człowiekiem, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy, a teraz tańczy z młodą kobietą, która niebawem również może zostać przemieniona. Moje serce zaczęło bić żywiej na dźwięk tych słów. Słyszałem pulsowanie krwi w uszach. On wszelako nie próbował mnie osądzać. Wręcz przeciwnie, był od tego daleki i przez chwilę nie mogłem uczynić nic innego, jak tylko wejrzeć do jego umysłu, aby potwierdzić, czy to prawda. Pokręcił łagodnie głową. - Wybacz - powiedział. - Nigdy nie byłem blisko kogoś takiego jak ty. - Nagle się zaczerwienił. - Nigdy nie rozmawiałem z kimś takim jak ty. Pragnę mieć dość czasu, by przelać na pergamin to, co ujrzałem tej nocy, i klnę się na mój honor i na honor zakonu, że jeśli darujesz mi życie i pozwolisz odejść stąd swobodnie, nie napiszę ani słowa aż do mego powrotu do Angin i w raporcie tym nie znajdzie się nic, co mogłoby ci zaszkodzić. Wyłączyłem się na chwilę, by nie słyszeć urzekających dźwięków muzyki. Koncentrowałem się tylko na jego umyśle, wejrzałem w głąb niego, by go zbadać, ale nie znalazłem tam nic ponad to, przed chwilą mi powiedział. Jeśli zaś chodzi o zakon, o którym wspominał, tworzyli go ludzie pragnący jedynie wiedzy i zrozumienia, a nie śmierci i zniszczenia. Było to miejsce stanowiące azyl dla tych, którzy umieli czytać w myślach, i innych, którzy mogliby spłonąć na stosie oskarżeni o praktyki czarnoksięskie. Jego największym skarbem była biblioteka, gdzie zgromadzono liczne księgi, w tym również traktujące o magii. Wydawało się wręcz niemożliwe, aby w epoce chrześcijaństwa mogła istnieć tak wielka świecka organizacja. Wyciągnąłem rękę i sięgnąłem po złotą monetę z napisem „Talamaska”. Włożyłem ją do kieszeni, po czym uścisnąłem dłoń młodego mężczyzny. Był mocno wystraszony.
- Sądzisz, że zamierzam cię zabić? - zapytałem łagodnie. - Nie. Nie sądzę, że chcesz to zrobić - odparł. - Ale widzisz, badam twój przypadek od tak dawna, z takim uwielbieniem i oddaniem, że sam już nie wiem. - Z uwielbieniem i oddaniem? - powtórzyłem. - Od kiedy wasz zakon wie o istnieniu takich istot jak my? - spytałem i mocno chwyciłem go za rękę. Jego wysokie, czyste czoło przecięły zmarszczki głębokiego zamyślenia. - Od zawsze i, jak już wspominałem, nasz zakon jest bardzo stary. Zastanawiałem się nad tym przez chwilę, trzymając go za rękę. Znów wejrzałem do jego umysłu, lecz nie znalazłem w nim fałszu. Spojrzałem na tancerzy z gracją przesuwających się przed nami i pozwoliłem, by muzyka ponownie mnie wypełniła, jakby to osobliwe zakłócenie w ogóle nie wystąpiło. A potem puściłem jego dłoń. - Odejdź więc - powiedziałem. - Wyjedź z Wenecji. Masz na to dobę. Nie życzę sobie twojej obecności w tym mieście. - Rozumiem - wyszeptał. - Zbyt długo mnie obserwowałeś - rzekłem surowym tonem. Ale ta reprymenda była raczej skierowana do mnie samego. - Wiem, że wysłałeś już do swojej Kapituły listy, w których o mnie wspominałeś. Wiem, ponieważ na twoim miejscu uczyniłbym to samo. - Tak - powtórzył. - Badałem i obserwowałem cię. Lecz robiłem to dla tych, którzy pragną dowiedzieć się więcej o świecie i zamieszkujących go istotach. Nikogo nie prześladujemy. A nasze tajemnice są dobrze strzeżone przed tymi, co mogliby wykorzystać je w złych celach. - Pisz, co chcesz - uciąłem - ale wyjedź stąd i niech inni członkowie twojego zakonu nigdy nie przybywają do tego miasta. Już miał wstać od stołu, kiedy zapytałem o jego godność. Tak jak to często ze mną bywa, nie potrafiłem wyłuskać tej informacji z jego umysłu. - Raymond Gallant - odparł półgłosem. - Gdybyś kiedykolwiek chciał się ze mną skontaktować… - Nigdy - wycedziłem przez zęby. Pokiwał głową, ale zanim odszedł, dodał: - Pisz na adres zamku, którego nazwa wygrawerowana jest na rewersie monety. Patrzyłem, jak wychodzi z sali balowej. Nie zwracał na siebie uwagi, a sądząc po wyglądzie, wyobrażałem go sobie raczej w mrocznych wnętrzach jakiejś olbrzymiej biblioteki,
gdzie wszystko pomazane było plamami inkaustu. Mimo to był urodziwy. Siedziałem przy stole, zasępiony, rozmawiając z innymi, tylko gdy było to naprawdę konieczne, i zastanawiając się nad tym zagadkowym człowiekiem, który tak bardzo się do mnie zbliżył. Czy byłem nazbyt nieostrożny? Czy zbyt mocno kochałem Amadea i Biankę, aby zwracać uwagę na najprostsze rzeczy, które powinny natychmiast wzbudzić mój niepokój? Czy cudowne obrazy Botticellego za bardzo oddzieliły mnie od nieśmiertelności? Nie wiedziałem, ale prawdę mówiąc tego, co uczynił Raymond Gallant, nie dało się w żaden sposób wytłumaczyć. Znajdowałem się w sali pełnej śmiertelników, a on był jednym z nich i być może potrafił zapanować nad swoim umysłem do tego stopnia, by nie zdradzić swej obecności nieostrożnymi myślami. W jego zachowaniu czy wyglądzie nie dostrzegłem najmniejszego zagrożenia. Tak, to było dziecinnie proste. Kiedy na powrót znalazłem się w domu, w mej sypialni, trochę się uspokoiłem, na tyle, by zapisać kilka kolejnych stron w moim dzienniku, podczas gdy Amadeo spał niczym upadły anioł na moim łożu z czerwonej tafty. Czy powinienem lękać się tego mężczyzny, który wiedział przecież, gdzie mieszkam? Chyba nie. Nie wyczuwałem zagrożenia z jego strony. I uwierzyłem w to, co mówił. Nagle, na kilka godzin przed świtem, przyszła mi do głowy dramatyczna myśl. Muszę jeszcze raz spotkać się z Raymondem Gallantem! Muszę z nim pomówić! Głupiec ze mnie! Wyszedłem w noc, pozostawiając śpiącego Amadea. Przetrząsnąłem całą Wenecję w poszukiwaniu angielskiego uczonego, przepatrując kolejne palazzi mocą mego umysłu. W końcu odnalazłem go w skromnym domu, z dala od luksusowych pałaców Canale Grandę. Wylądowałem na dachu, zszedłem po schodach i zapukałem do drzwi. - Otwórz, Raymondzie - powiedziałem. - To ja, Marius, nie lękaj się, nie zamierzam cię skrzywdzić. Brak odpowiedzi. Wiedziałem, że moja wizyta jest dla niego ogromnym zaskoczeniem. - Raymondzie, mogę wyważyć drzwi, choć nie mam do tego prawa. Proszę, byś sam mi otworzył. Wpuść mnie. W końcu odsunął zasuwy i wszedłem do środka. Znalazłem się w niedużym pokoju o
zawilgoconych ścianach. Stały tam paskudne biurko i kufer podróżny oraz leżała sterta ubrań. Pod ścianą stał nieduży obraz, który namalowałem wiele miesięcy temu i - przyznaję wyrzuciłem. Było tu wiele świec, w blasku których mógł baczniej mi się przyjrzeć. Cofnął się przede mną jak wystraszony chłopiec. - Raymondzie, musisz mi coś powiedzieć - rzuciłem, by samemu się opanować i uspokoić go. - Uczynię, co w mojej mocy, Mariusie - odparł drżącym głosem. - Czego chciałbyś się ode mnie dowiedzieć? - Och, łatwo się domyślić - odrzekłem. Rozejrzałem się dokoła. Nie było tam gdzie usiąść. Trudno. - Wspominałeś, że od zawsze wiecie o istnieniu takich istot jak ja. - Tak - przyznał. Dygotał jak osika. - Ja… ee… szykowałem się do wyjazdu z Wenecji dorzucił pospiesznie. - Jak mi radziłeś. - Widzę i jestem ci za to wdzięczny. Ale teraz odpowiedz na moje pytanie - powiedziałem powoli i dobitnie. - Czy podczas swoich badań i studiów słyszałeś kiedykolwiek o wampirzycy, kobiecie o długich, falujących włosach… dość wysokiej, naprawdę pięknej, która została stworzona nie jako dziewczynka, lecz w kwiecie wieku… o kobiecie bystrej i inteligentnej, o przenikliwym wzroku, wędrującej nocami i samotnie przemierzającej ulice miast? To, co powiedziałem, musiało wywrzeć na nim wrażenie. Na chwilę odwrócił ode mnie wzrok, zastanawiając się nad tym, co właśnie usłyszał, a kiedy znów na mnie spojrzał, powiedział krótko: - Pandora. Skrzywiłem się. Nie mogłem temu zapobiec. Nie potrafiłem grać przed nim niewzruszonego, nieśmiertelnego patrycjusza. Odebrałem to jak cios obuchem. Byłem tak przejęty, że cofnąłem się kilka kroków i odwróciłem do niego plecami, aby nie zauważył wyrazu mojej twarzy. Znał jej imię! Wreszcie się odwróciłem. - Co o niej wiesz? - spytałem. Przeszukałem jego umysł, gdy mówił, by potwierdzić prawdziwość jego słów. - Odkryliśmy, że w starożytnej Antiochii wyryto w kamieniu słowa: „W tym domu mieszkali ongiś w szczęściu Pandora i Marius, krwiopijcy”.
Nie byłem w stanie wydobyć z siebie słowa. Ale to była tylko przeszłość, gorzka, smutna przeszłość, w której ją porzuciłem. To ona, przepełniona bólem i rozpaczą, musiała wyryć te słowa w kamieniu. Fakt, że on i jego uczeni kompani odkryli coś takiego, sprawił, że odtąd zacząłem traktować ich zakon z należytym szacunkiem i powagą. - A teraz - ciągnąłem - co wiesz obecnie na jej temat? Kiedy się o niej dowiedziałeś? Musisz powiedzieć mi wszystko. - W północnej Europie - odparł - są tacy, co twierdzą, że ją widzieli. - Jego głos stał się pewniejszy, ale wciąż wyczuwało się w nim niepokój. - A któregoś razu przybył do nas młody krwiopijca, jeden z tych, co nie byli w stanie znieść przemiany… - Tak, mów dalej - ponagliłem go. - Wiem. Nie powiedziałeś nic, co mogłoby mnie urazić. Kontynuuj. - Ten młody wampir przybył do nas w nadziei, że dysponujemy dostatecznie silną magią, która mogłaby odwrócić działanie krwi, przywrócić mu nieśmiertelną duszę i pomóc odzyskać śmiertelne życie… - Coś takiego! To on o niej wspominał? - Tak. Wiedział o niej wszystko. Wyjawił nam jej imię. Uważał ją za boginię wśród wampirów. To nie ona go stworzyła. Raczej natknęła się na niego, ulitowała się nad nim i często słuchała jego pełnych żalu wyznań. Opisał ją dokładnie tak jak ty. I powiedział nam o ruinach w Antiochii, gdzie moglibyśmy odnaleźć słowa wyryte przez nią w kamieniu. To ona opowiedziała mu o Mariusie. Właśnie tak poznaliśmy twoje imię. Marius. Wysoki, niebieskooki Marius, którego matka była Galijką, a ojciec Rzymianinem. - Przerwał, wyraźnie się mnie obawiał. - Proszę, mów dalej - rzuciłem. - Tego młodego wampira już nie ma, sam się unicestwił, nie przyłożyliśmy do tego ręki. Wyszedł na słońce o poranku. - Gdzie się z nią zetknął? - zapytałem. - Gdzie wysłuchiwała jego żalów? Kiedy to wszystko się działo? - Za mego życia - odparł. - Choć ja sam nie miałem okazji widzieć tego krwiopijcy. Proszę nie naciskaj mnie zbytnio. Staram się powiedzieć ci wszystko, co wiem. Ten młody wampir mówił, że ona była w ciągłym ruchu, przemierzała krainy Północy, jak już wspominałem. Wędrowała w przebraniu zamożnej szlachcianki, w towarzystwie Azjaty, wyjątkowo urodziwego
i nader okrutnego krwiopijcy, który zdawał się dręczyć ją co noc, przymuszając do robienia rzeczy, na które wcale nie miała ochoty. - Nie zniosę tego dłużej! - wybuchnąłem. - Mówże, jakie to krainy Północy? Nie potrafię wyczytać tego w twoich myślach szybciej, niż mówisz. Powiedz mi wszystko, co mówił ten młody wampir. - Nie wiem, przez jakie kraje wędrowała - odparł. Moja pasja wprawiała go w coraz większe zdenerwowanie. - Ten młody krwiopijca bardzo ją kochał. Wyobrażał sobie, że ona w końcu uwolni się od Azjaty. Ale tak się nie stało. To omal nie doprowadziło go do utraty zmysłów. W końcu, żerując na mieszkańcach pewnego niedużego niemieckiego miasteczka, młody krwiopijca wpadł w nasze ręce. Przerwał, by zebrać w sobie resztki odwagi, i po chwili nieco pewniejszym tonem rzekł: - Znalazłszy się w naszej Kapitule, bez przerwy mówił tylko o niej, w samych superlatywach. O tym, jaka była cudowna, życzliwa, dobra, piękna i nieszczęśliwa, ponieważ nie potrafiła uwolnić się od Azjaty - okrutnika. - Zdradź mi, pod jakimi nazwiskami podróżowali - poprosiłem. - Musieli używać wielu imion i nazwisk, udając śmiertelników, jak inaczej mogliby wmieszać się między nich, udając arystokratów? Podaj mi te nazwiska. - Nie znam ich - powiedział. Odzyskał już nieco rezon. - Daj mi trochę czasu, a może zdołam je dla ciebie zdobyć. Nie sądzę jednak, że zakon zechce przekazać mi te informacje, abym podzielił się nimi z tobą. Odwróciłem się od niego. Przesłoniłem oczy prawą ręką. Jakie gesty wykonują w takich chwilach śmiertelnicy? Zwarłem prawą dłoń w pięść i zacisnąłem na niej palce lewej ręki. Ona żyła! Czy to nie wystarczy? Czy nie powinienem się z tego cieszyć? Ona żyła! Stulecia jej nie unicestwiły. Czy to nie dosyć? Odwróciłem się. Ujrzałem go, jak stał, odważnie, mimo iż jego dłonie wyraźnie drżały. - Dlaczego się mnie nie boisz? - wyszeptałem. - Czemu nie lękasz się, że zjawię się w waszej Kapitule i sam wydobędę tę informację? - Być może to nie będzie konieczne - odparł natychmiast. - Może uda mi się tego dowiedzieć, skoro tak ci na tym zależy. Nie wiązałoby się to bowiem ze złamaniem złożonych przeze mnie ślubów. Pandora wcale nie szukała u nas azylu. - No tak, to przekonujący argument - odparłem. - Co jeszcze mógłbyś mi powiedzieć? Co
więcej Pandora mówiła na mój temat temu młodemu wampirowi? - Nic - odparł. - Ów młody krwiopijca wspominał o Mariusie, którego imię usłyszał od Pandory… powiedziałem. - Tak, a potem odnaleźliśmy cię tu, w Wenecji. Powiedziałem ci wszystko! Znów od niego odstąpiłem. Był mną zmęczony i tak przerażony, że jego psychika balansowała na granicy załamania. - Powiedziałem ci wszystko - powtórzył posępnym tonem. - Wiem - przyznałem. - Widzę, że potrafisz dochować tajemnicy i brzydzisz się kłamstwem. Milczał. Wyjąłem z kieszeni złotą monetę, którą mi wręczył. Odczytałem napis TALAMASKA. Odwróciłem ją. Na rewersie widniał wizerunek wysokiego, dobrze ufortyfikowanego zamku, a poniżej jego nazwa: Lorwich, wschodnia Anglia. Uniosłem wzrok. - Dziękuję, Raymondzie - powiedziałem. Skinął głową. - Mariusie - odezwał się nagle, jakby odnalazł w sobie resztki odwagi - czy nie możesz przesłać jej wiadomości mentalnie? Pokręciłem głową. - To ja uczyniłem ją wampirzycą i od samego początku jej umysł jest dla mnie zamknięty. Podobnie jest z tym pięknym chłopcem, którego widziałeś tańczącego tej nocy. Stwórca i jego potomstwo nie potrafią czytać sobie w myślach. Przytaknął ruchem głowy, jakbyśmy mówili o całkiem ludzkich sprawach, po czym dodał: - Ale przecież z całą pewnością mógłbyś dzięki twemu potężnemu umysłowi przekazać wiadomość innym, którzy mogliby ją spotkać, i powiedzieć, że jej poszukujesz, poinformować ją gdzie jesteś. Nastała chwila ciszy i konsternacji. Jak miałem mu powiedzieć, że nie potrafiłem się zmusić, by poprosić ją, aby do mnie wróciła? Jak miałem mu powiedzieć, że muszę odnaleźć ją osobiście, wziąć w ramiona i skłonić,
by na mnie spojrzała, ponieważ dzielą nas stare, na wpół zapomniane urazy? Nie potrafiłem tego wyznać nawet przed samym sobą. Spojrzałem na niego. Stał, obserwując mnie, coraz bardziej spokojny, ale też zaaferowany. - Wyjedź, proszę, z Wenecji - powiedziałem. - Tak jak cię o to prosiłem. - Rozsupłałem sakiewkę i wysypałem na biurko garść złotych florenów, tak jak uczyniłem to dwukrotnie w przypadku Botticellego. - Weź to - rzekłem - za fatygę. Wyjedź stąd i napisz do mnie, kiedy będziesz mógł. Ponownie skinął głową, jego blade oczy były bardzo żywe, przenikliwe i pełne determinacji. Na obliczu malował się wymuszony spokój. - Niech to będzie zwyczajny list - powiedziałem - nadesłany do Wenecji zwykłymi metodami, lecz zawierający możliwie jak najwięcej najwartościowszych informacji, co więcej, informacji cudownych, bo dotyczących istoty, której nie tuliłem w ramionach od ponad tysiąca lat. To nim wstrząsnęło, choć nie pojmuję dlaczego. Z całą pewnością musiał znać wiek owych ruin w Antiochii. Zauważy jednak, że szok, jaki przeżył, przeniknął go do głębi. - Co ja uczyniłem? - rzuciłem głośno, choć przecież nie mówiłem do niego. - Niebawem opuszczę Wenecję z uwagi na ciebie i na pewne inne sprawy. Ponieważ się nie zmieniam, nie mogę zbyt długo udawać śmiertelnika. Odejdę stąd z powodu kobiety, którą widziałeś tańczącą z moim młodym uczniem, poprzysiągłem bowiem, że nie zostanie przemieniona. Och, muszę przyznać, że spisałem się tu naprawdę nieźle. Wyśmienicie odegrałem swoją rolę. Napisz o tym w swoim raporcie. Opisz mój dom, pełen obrazów, lamp, muzyki, śmiechu, ciepła i radości. Wyraz jego twarzy się zmienił. Posmutniał i ożywił się, choć jego twarz nie drgnęła; łzy napłynęły mu do oczu. Wydawał się bardzo inteligentny, jak na swój wiek. I miał w sobie wiele współczucia. - O co chodzi, Raymondzie? - zapytałem. - Jak możesz mnie opłakiwać? Wyjaśnij mi to. - Mariusie - powiedział. - W Talamasce mówiono mi, że będziesz piękną istotą, mówiącą językami aniołów i demonów. - Gdzie te demony, Raymondzie? - I tu mnie masz. Nie słyszałem w twoim umyśle ich głosów. Próbowałem. Ale nie zdołałem ich usłyszeć. - Czy dostrzegasz demony w moich obrazach?
- Nie, Mariusie. - Powiedz, co w nich widzisz. - Przerażającą zręczność i cudowne kolory - odparł bez chwili wahania, jakby już wcześniej się nad tym zastanawiał. - Wspaniałe postacie, ogromną inwencję, która sprawia wszystkim niewysłowioną radość. - Czy jestem lepszy niż florentyńczyk Botticelli? - zapytałem. Jego oblicze pochmurniało. Zasępił się. - Pozwól, że odpowiem za ciebie - rzekłem. - Nie jestem. Skinął głową. - Zastanów się nad tym - powiedziałem. - Jestem nieumarłym, a Botticelli to zwykły śmiertelnik. A mimo to jakież cudowności wyszły spod jego pędzla? Nie mogłem pozostać tu ani chwili dłużej. To było zbyt bolesne doświadczenie jak dla mnie. Wyciągnąłem ręce i delikatnie go za głowę, zanim zdążył mnie powstrzymać. Złapał mnie za dłonie, lecz nie był w stanie rozluźnić mojego uchwytu. Pochyliłem się do niego i wyszeptałem: - Chcę ci coś podarować, Raymondzie. Słuchaj uważnie. Nie zabiję cię. Nie skrzywdzę. Chcę jedynie pokazać ci zęby i dać odrobinę krwi, jeżeli się zgodzisz. Zważ, że proszę o przyzwolenie tylko jedną, małą kropelkę, na koniuszek języka. Rozchyliłem usta, aby ujrzał moje kły, i poczułem, że jego ciało drętwieje. Zaczął rozpaczliwie odmawiać modlitwę po łacinie. A potem rozciąłem lekko język zębami, tak jak robiłem to setki razy dla Amadea. - Chcesz tej krwi? - zapytałem. Zamknął oczy. - Nie podejmę tej decyzji za ciebie, uczony mężu. Chcesz poznać tę wiedzę? - Tak! - wyszeptał, choć głos w jego myślach wołał: „Nie!” Wycisnąłem na jego ustach pocałunek. Krew spłynęła między jego wargi i całym jego ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Kiedy go puściłem, ledwie mógł ustać na nogach. Ale nie był tchórzem. Pochylił głowę na moment, po czym spojrzał na mnie zamglonymi oczami. Przez tych kilka chwil był jak oczarowany. Odczekałem cierpliwie, aż efekt działania mojej krwi minie. - Dziękuję, Raymondzie - powiedziałem. Przygotowałem się do wyjścia przez okno. Napisz mi wszystko, czego się dowiesz o Pandorze, a jeżeli tego nie zrobisz, trudno, zrozumiem.
- Nie masz w nas wrogów, Mariusie - rzekł pospiesznie. - Bez obawy - zapewniłem. - Nigdy nie zapominam tego, co mnie w życiu spotkało. Zawsze będę pamiętał, że mi o niej mówiłeś. - A po chwili już mnie nie było. Wróciłem do mojej sypialni, gdzie Amadeo spał, odurzony krwią śmiertelników jak winem. Przez chwilę pisałem w moim dzienniku. Próbowałem ująć w słowa znaczenie rozmowy, którą właśnie odbyłem. Usiłowałem opisać Talamaskę na podstawie tego, co wyjawił mi Raymond Gallant. W końcu jednak zacząłem wypisywać raz po raz imię Pandora, a potem złożyłem głowę na przedramionach i zasnąłem, by śnić o niej i szeptać do niej przez sen. Pandora w krainach Północy. W jakich? Co to mogło znaczyć? Och, gdybym zdołał znaleźć jej towarzysza, Azjatę, jakże chętnie bym się z nim rozprawił, jak szybko i brutalnie uwolniłbym ją od tego plugawca. Pandoro! Jak mogłaś dopuścić, by spotkało cię coś takiego? I ledwie zadałem to pytanie, uświadomiłem sobie, że znów się z nią kłócę, jak dawno temu w przeszłości. Kiedy nadszedł czas, aby opuścić dom i udać się do naszego miejsca spoczynku, odkryłem, że w mojej pracowni na obitej jedwabiem sofie śpi Bianka. - Och, jesteś przecudna - powiedziałem do niej, czule całując jej włosy i ściskając pięknie zaokrąglone ramię. - Uwielbiam cię - wyszeptała, po czym na powrót zapadła w sen, moja przepiękna, olśniewająca dziewczyna. Udaliśmy się do złotego pokoju, gdzie czekały na nas trumny. Pomogłem Amadeowi unieść wieko jego trumny, po czym otworzyłem też moją. Amadeo był zmęczony. Tańce go wyczerpały. A jednak wyszeptał coś do mnie zaspanym głosem. - Co powiedziałeś? - spytałem. - Kiedy nadejdzie czas, zrobisz to. Obdarzysz Biankę krwią. - Nie - zaoponowałem. - Nie mów tak, złościsz mnie. Zaśmiał się, cicho, lodowato, złowieszczo. - Wiem, że tak się stanie. Za bardzo ją kochasz, byś mógł patrzeć, jak więdnie. - Nie - powtórzyłem z naciskiem. A. potem udałem się na spoczynek i nawet przez myśl mi nie przeszło, że była to ostatnia
noc naszego wspólnego życia, ostatnia noc mojej największej potęgi i mocy, ostatnia noc Mariusa de Komanusa, obywatela Wenecji, malarza i maga, ostatnia noc mego „złotego czasu”.
24 Następnej nocy wstałem, jak to miałem w zwyczaju, i czekałem prawie godzinę, aż Amadeo otworzy oczy. Jako że był młodszy, nie wyczuwał zmierzchu tak szybko jak ja, a pora wstawania różniła się u krwiopijców, niezależnie od ich wieku. Siedziałem w wyłożonym złotem grobowcu, rozmyślając o niezwykłym uczonym Raymondzie Gallancie, i zastanawiałem się, czy opuścił Wenecję, tak jak mu kazałem. Jakie może sprowadzić na mnie zagrożenie, dumałem. Nawet jeśli zamierza to zrobić, kogo może nasłać na mnie i pod jakim zarzutem? Byłem zbyt silny, aby można mnie zatrzymać czy uwięzić. Coś takiego nie wchodziło w rachubę. Najgorzej moim zdaniem byłoby, gdyby okrzyknął mnie groźnym alchemikiem lub nawet demonem - w tej sytuacji nie pozostawałoby mi nic innego, jak zabrać Amadea i wziąć nogi za pas. Myśli te nie należały do przyjemnych i w tych chwilach ciszy wolałem wierzyć w Raymonda Gallanta i ufać mu. Mentalnie zaś penetrowałem miasto w poszukiwaniu oznak jego obecności, co mogłoby mnie rozsierdzić. Ledwie rozpocząłem żmudne poszukiwania, kiedy coś nieopisanie upiornego w jednej chwili wytrąciło mnie z równowagi - Usłyszałem krzyki dochodzące z mojego domu. I zew krwiopijców! Usłyszałem wołanie wyznawców szatana, potępieńczą pieśń, a oczyma duszy ujrzałem, jak pokoje w mym domu ogarnia rozprzestrzeniający się ogień. W myślach innych dostrzegłem oblicze Bianki. Usłyszałem krzyki moich chłopców. Czym prędzej zdjąłem wieko trumny Amadea. - Chodź, jesteś mi potrzebny! - zawołałem z przejęciem. - Podpalili dom. Bianka jest w niebezpieczeństwie. Chodź! - O co chodzi, mistrzu? - zapytał, śmigając po schodach obok mnie. - Czy to Ci, Których Należy Strzec? - Nie, Amadeo - odrzekłem, chwytając go wpół i unosząc się na dach palazzo. - To banda krwiopijców oddających cześć demonom. Są słabi. Spalą się ogniem z własnych żagwi. Musimy ratować Biankę. Musimy ocalić chłopców. Gdy tylko dotarłem do domu, zdałem sobie sprawę, że atakujących jest mnóstwo. Santino zrealizował swe szalone marzenia. W każdym pokoju demoniczny zelota podkładał ogień z zaciętością i pasją, podpalając, co tylko się dało.
Cały dom błyskawicznie wypełnił się ogniem. Znalazłszy się u szczytu schodów, ujrzałem Biankę, daleko, w dole, otoczoną przez czarno odziane postacie, które atakowały ją pochodniami. Krzyczała. Vincenzo leżał martwy przed otwartymi frontowymi drzwiami. Słyszałem wołania gondolierów błagających tych, co znajdowali się w środku, by jak najszybciej wyszli na zewnątrz. Opuściłem się na sam dół schodów, po czym z pomocą daru ognia obróciłem w proch młodych, zuchwałych napastników atakujących Biankę. Jeden po drugim potykali się o swoje długie szaty, gdy spowijały ich płomienie. Kilku musiałem odepchnąć pięściami, ponieważ nie miałem czasu, by skierować przeciwko nim strumień mego potężnego daru. Czym prędzej wyniosłem Biankę przez spowitą gęstym dymem sień na nabrzeże. Przekazałem dziewczynę w ręce gondoliera, który ułożył ją na dnie łodzi i natychmiast odpłynął. Kiedy tylko zawróciłem, by ratować krzyczących chłopców, otoczyła mnie gromada czarno odzianych potworów. Także tych spaliłem bez litości, odtrącając pierwej pochodnie, które trzymali w rękach. W całym domu panował nieopisany chaos. Posągi spadały z cokołów. Gobeliny płonęły, obrazy czerniały i pokrywały się sadzą. A chłopcy? Co mogłem zrobić, aby ocalić im życie? Ledwie spaliłem jeden krąg potworów, zaraz otoczył mnie drugi. Ze wszystkich stron padały słowa potępienia. - Heretyku, bluźnierco, Mariusie bałwochwalco, poganinie Santino skazuje cię na śmierć przez spalenie. Raz po raz odtrącałem pochodnie. Raz po raz spopielałem kolejnych intruzów. Raz po raz słyszałem ich przedśmiertne krzyki. Dym oślepił mnie jak byle śmiertelnika. Chłopcy zaczęli wrzeszczeć w panice, gdy wywlekano ich z domu i unoszono po dachach w dal. - Amadeo! - zawołałem. Usłyszałem z góry jego rozpaczliwe wołanie. Wzbiłem się w powietrze, lecz tamci atakowali mnie na każdym podeście, musiałem wirować jak fryga, odbijając żagwie i wykorzystując dar ognia najszybciej, jak tylko potrafiłem. - Użyj swojej mocy, Amadeo! - zawołałem. Nie widziałem go. - Wykorzystaj dary, które ode mnie otrzymałeś.
Podpaliłem tych, co znajdowali się najbliżej mnie. Nie widziałem niczego prócz tych gorejących istot, a gdy odepchnąłem je moją mocą, kolejne zbliżyły się do mnie, dźgając płonącymi pochodniami. - Chcecie spłonąć?! - warknąłem, usiłując ich zastraszyć, ale żaden pokaz siły nie był w stanie ich zatrzymać. Atakowali fala za falą, ogarnięci fanatycznym zapałem. - Santino przesyła ci ten święty ogień. Santino przesyła ci sprawiedliwość. Santino przejmuje twych uczniów. Santino przejmuje twe potomstwo. A teraz płoń. Nagle - muszę przyznać, że stało się to naprawdę błyskawicznie - z otaczającego mnie kręgu rzuciło się naprzód sześciu lub ośmiu czarno odzianych satanistów, atakując mnie płonącymi pochodniami. Zrobili to tak szybko, że nie zdążyłem się uchylić - Zajęły się moje włosy i ubranie. Płomienie spowiły mnie całego, buchające jęzory ognia otoczyły moją głowę i kończyny. Przez chwilę sądziłem, że jakoś przetrwam, że to nic wielkiego, bo przecież jestem Mariusem, nieśmiertelnym, i wtedy z przerażeniem przypomniałem sobie krew Starszego w Egipcie, zapalającą się od lampy oliwnej i gorejącą na kamiennej posadzce wśród kłębów gryzącego dymu. Przypomniałem sobie krew Eudoksji w Konstantynopolu, buchającą ogniem na podłodze sanktuarium. Powróciło też wspomnienie bóstwa z gaju druidów, istoty o czarnej, spalonej skórze. W następnej chwili niespodzianie zdałem sobie sprawę, że moja krew także zajęła się ogniem. Niezależnie od tego, jak wytrzymałą miałem skórę, kości czy silną wolę, czy tego chciałem czy nie, paliłem się, płonąłem z taką szybkością i w takich cierpieniach, że nic nie mogło uchronić mnie przed unicestwieniem. - Mariusie! - zawołał ze zgrozą Amadeo. - Mariusie. - Usłyszałem jego głos jak bicie dzwonu. Nie mogę powiedzieć, że w tym momencie kierował mną głos rozsądku. Wiem tylko, że znalazłem się na dachu, a krzyki Amadea i innych chłopców z każdą chwilą nikły w oddali. Byłem jak ślepiec, nie zwracałem uwagi na tych, co wciąż mnie atakowali. Nie widziałem nieba. W uszach dźwięczały mi słowa starego bóstwa gaju, które w noc mego stworzenia powiedziało mi, że jestem nieśmiertelny i że mogą mnie unicestwić jedynie słońce lub ogień. Wykorzystałem całą swoją moc, jaką jeszcze dysponowałem, by ocalić życie. W
przypływie desperacji dotarłem na skraj ogrodu na dachu i rzuciłem się w wody kanału. - Tak, do wody, jak najgłębiej pod wodę - powiedziałem na głos, zmuszając się, by usłyszeć te słowa, a następnie popłynąłem najszybciej, jak umiałem, przez cuchnące, brudne kanały, trzymając się blisko dna; ugaszony, schłodzony i ocalony przez tę śmierdzącą, odrażającą wodę, pozostawiłem za sobą płonący palazzo, skąd wykradziono moje dzieci i gdzie moje obrazy strawił ogień. Pozostałem w wodzie przez godzinę, może nawet dłużej. Ogień w mych żyłach został ugaszony niemal natychmiast, ale był prawie nie do zniesienia i kiedy w końcu wyszedłem z wody, czym prędzej udałem się do mego wyłożonego złotem grobowca, gdzie stała moja trumna. Nie byłem w stanie dostać się do środka. W przerażeniu, pełznąc na czworakach, odnalazłem tylne wejście do domu i połączonymi siłami rąk i daru umysłu udało mi się otworzyć drzwi. Następnie, pokonując powoli kolejne komnaty, dotarłem wreszcie do zamkniętych odrzwi, za którymi znajdował się mój grobowiec. Nie wiem, jak długo z nimi walczyłem, ale w końcu otworzyłem je z pomocą daru umysłu, gdyż spalone ręce nie były dostatecznie silne. Wreszcie zszedłem po schodach do spowitego mrokiem i ciszą złotego pomieszczenia. Wydawało mi się cudem, że położyłem się nareszcie obok mojej trumny. Byłem zbyt wyczerpany, by postąpić choćby krok dalej, a z każdym oddechem czułem dojmujący ból. Widok moich spalonych rąk i nóg był doprawdy potworny. Kiedy sięgnąłem ręką, by dotknąć włosów, stwierdziłem, że niemal całkiem spłonęły. Dotknąłem żeber rysujących się pod poczerniałą, stwardniałą skórą klatki piersiowej. Nie potrzebowałem lustra, by wiedzieć, że zmieniłem się w żyjącego potwora i że nie mam już twarzy. Bardziej jednak przejąłem się czymś innym. Kiedy oparłem się o moją trumnę i wytężyłem słuch, wychwyciłem wyraźnie szloch moich chłopców. Płakali rzewnie, gdy jakiś statek zabierał ich do odległego portu. Słyszałem jak Amadeo błagał porywaczy, by wykazali się odrobiną zdrowego rozsądku. Oni jednak nie chcieli go słuchać. Moje biedne dzieci zmuszone były do wysłuchiwania pieśni wyznawców szatana. Wiedziałem, że zabierali je na południe, do Rzymu, do Santina, którego tak głupio poniżyłem i zlekceważyłem. Amadeo znów był więźniem, wpadł w ręce tych, którzy zechcą wykorzystać go do swych plugawych celów. Życie, które niedawno rozpoczął, zostało brutalnie zakłócone i nie wiadomo było, jaki obrót przyjmą sprawy. Och, jakże nienawidziłem samego siebie, że nie unicestwiłem
Santina, kiedy miałem po temu okazję. Czemu pozwoliłem mu żyć? Pogardzam nim nawet teraz, gdy opowiadam ci tę historię. Och, gardzę nim po wsze czasy, z całego serca, ponieważ w imię szatana unicestwił wszystko, co było mi drogie, odebrał mi Amadea, uprowadził tych, których ochraniałem, i puścił z dymem palazzo, gdzie zgromadziłem owoce moich marzeń. Ale powtarzam się, prawda? Musisz mi wybaczyć. Musisz zrozumieć czystą arogancję i nieskończone okrucieństwo tego, jak potraktował mnie Santino. Musisz zrozumieć destrukcyjną moc, dzięki której zmienił kierunek wędrówki Amadea... A ja wiedziałem, że cel tej wędrówki się zmieni. Wiedziałem o tym, kiedy tak leżałem, oparty o moją trumnę. Wiedziałem, gdyż byłem za słaby, aby ocalić mego ucznia, zbyt słaby, aby uratować moich nieszczęsnych chłopców, którzy już wkrótce spotkają się z niewysłowionym złem i okrucieństwem, byłem zbyt słaby, aby zapolować dla samego siebie. A skoro nie mogłem polować, skąd miałem wziąć krew, by wrócić do zdrowia? Leżałem na zimnej posadzce, usiłując stłumić przeszywający ból spalonych skroni. Próbowałem jedynie myśleć i oddychać. Słyszałem Biankę. Przeżyła. Bianka żyła. Prawdę mówiąc, Bianka sprowadziła ludzi, by ocalić nasz dom, lecz było już za późno na ratunek. I znów, jak w czasach wojen i grabieży, utraciłem najwspanialsze, najukochańsze rzeczy, straciłem moje księgi, utraciłem dzienniki. Nie wiem, ile godzin leżałem, ale kiedy wreszcie się podniosłem, by zdjąć wieko trumny, okazało się, że wciąż nie mogę utrzymać się na nogach. Poparzonymi rękoma nie mogłem nawet podźwignąć wieka. Dopiero używając daru umysłu, zdołałem trocheje uchylić. Znów osunąłem się na podłogę. Za bardzo cierpiałem, by móc się ruszyć, więc po prostu leżałem przez dłuższy czas. Czy miałem szansę pokonać wiele mil, by dotrzeć do Boskich Rodziców? Nie wiedziałem. A nie mogłem ryzykować opuszczenia mego grobowca, by się o tym przekonać. Mimo wszystko wyobraziłem sobie Tych, Których Należy Strzec. Modliłem się do nich. Żywo wyobraziłem sobie Akaszę. - Pomóż mi, moja ukochana Królowo - wyszeptałem. - Pomóż mi. Pokieruj mną. Pamiętasz, jak przemówiłaś do mnie w Egipcie? Pamiętasz. Przemów do mnie teraz. Nigdy jeszcze tak nie cierpiałem.
I wtedy powróciły dawne drwiny, szyderstwa stare jak sama modlitwa. - Kto zajmie się waszą świątynią, jeżeli mnie zabraknie? - zapytałem. Dygotałem, cierpiąc katusze. - Najdroższa Akaszo - wyszeptałem. - Kto będzie oddawał ci cześć, jeśli zostanę unicestwiony? Pomóż mi, pokieruj mną, bo przecież w minionych wiekach nieraz bywałem ci pomocny. Potrzebowałaś mnie! Kto, jeśli nie ja, opiekował się tobą od dawna? Cóż dobrego może jednak wyniknąć z szydzenia z bogów? Skierowałem falę daru umysłu w kierunku ośnieżonych Alp, gdzie wzniosłem przemyślnie ukrytą kaplicę. - Królowo moja, powiedz, jak mam do ciebie przybyć? Czy coś tak potwornego jak to, co mnie spotkało, jest w stanie wyrwać cię z objęć samotności, czy może proszę o zbyt wiele? Śnię o cudach, ale nie umiem ich sobie wyobrazić. Modlę się o łaskę, jednak nie mam pojęcia, jak mógłbym jej doświadczyć. Wiedziałem, że próżnością - jeśli nie bluźnierstwem - było błagać ją, aby podniosła się dla mnie z tronu. Czyż jednak nie była tak potężna, by jej cudowne moce działały na dużą odległość? - Jak mam do ciebie wrócić? - modliłem się. - Jak będę znów wypełniać moje obowiązki, jeśli nie odzyskam zdrowia? Odpowiedziała mi cisza panująca w złotym grobowcu. Była równie lodowata jak wewnątrz świątyni w górach. Nieomal wyobraziłem sobie alpejski śnieg kojący moje spalone ciało. I wtedy zdałem sobie sprawę z mego koszmarnego położenia. Chyba wybuchnąłem cichym, smutnym śmiechem. - Nie mogę do ciebie dotrzeć - powiedziałem - nie bez pomocy. A jak mam ją pozyskać, nie zdradzając, kim jestem? Chyba że ujawnię sekret Tych, Których Należy Strzec? Podźwignąłem się na klęczki i bardzo wolno wpełzłem po kamiennych schodach. Cierpiąc potwornie, podniosłem się z kolan i z pomocą daru umysłu zamknąłem spiżowe drzwi na głucho. Bezpieczeństwo było ważne, najważniejsze. Musiałem przeżyć za wszelką cenę. Nie mogłem poddać się rozpaczy. Znów osunąłem się na podłogę i spełzłem po schodach do złotej komnaty, niczym coś plugawego i nieczystego. Napierałem na wieko trumny, aż uchyliło się na tyle, że mogłem dostać się do środka i ułożyć na spoczynek. Nigdy jeszcze nie doświadczyłem podobnych obrażeń, nigdy nie zaznałem takiego bólu.
Potworne upokorzenie mieszało się z niewysłowionym cierpieniem. Tylu rzeczy nie wiedziałem o życiu, tylu rzeczy nie rozumiałem. Niebawem krzyki chłopców ucichły, niezależnie od tego, jak wytężałem słuch. Statek uwiózł ich daleko. Ale wciąż słyszałem Biankę. Przepełniony bólem i rozpaczą zacząłem mentalnie przeszukiwać Wenecję. - Raymondzie Gallancie, członku zakonu Talamaska - wyszeptałem. - Jesteś mi teraz potrzebny. Raymondzie Gallancie, obyś nie opuścił jeszcze Wenecji. Raymondzie Gallancie z zakonu Talamaska, proszę, wysłuchaj mojej modlitwy. Nie mogłem go odnaleźć, ale kto wie, w jakim stanie były moje moce? Być może także osłabły. Nie mogłem nawet przypomnieć sobie jego pokoju ani domu, w którym się znajdował. Czemu chciałem go znaleźć? Czyż nie nakazałem mu, by opuścił Wenecję? Czyż nie dałem mu wyraźnie do zrozumienia, że nie chcę go tutaj? Oczywiście postąpił zgodnie z moim zaleceniem. Teraz był zapewne wiele mil stąd i nie mógł usłyszeć mojego wołania. Mimo wszystko nadal powtarzałem raz po raz jego imię, jakbym odmawiał krótką, żarliwą modlitwę. - Raymondzie Gallancie z zakonu Talamaska, jesteś mi potrzebny. Potrzebuję cię teraz. Wreszcie nadchodzący świt przyniósł mi ulgę i chwilowe ukojenie. Dojmujący ból powoli zaczął słabnąć i zacząłem śnić, jak zawsze gdy układałem się na spoczynek przed wschodem słońca. W moim śnie ujrzałem Biankę. Otaczała ją służba usiłująca ją pocieszyć. Bianka powiedziała: - Oni obaj nie żyją, wiem o tym. Zginęli w pożarze. - Nie, najdroższa - rzekłem. I zwróciłem się do niej, wykorzystując całą moc daru umysłu: Bianko, Amadea tu nie ma, ale ja żyje. Nie zlęknij się, kiedy mnie zobaczysz, bo jestem ciężko poparzony. Ale żyję. W oczach innych ujrzałem jej odbicie, gdy przystanęła i odwróciła się do nich plecami. Zobaczyłem, jak wstaje z fotela i podchodzi do okna. Otwiera je i wygląda na zewnątrz, kierując wzrok ku jaśniejącemu niebu. Dziś w nocy, po zachodzie słońca, wezwę cię, Bianko. Nawet ja uważam się teraz za potwora i nie wątpię, że ty również tak będziesz mnie postrzegać. Ale zniosę jakoś te cierpienia. Wezwę cię, nie obawiaj się. - Mariusie - rzekła. Zebrani wokół śmiertelnicy usłyszeli, jak wypowiada moje imię.
Lecz właśnie wtedy ogarnęła mnie drętwota dziennego snu. Nie mogłem mu się oprzeć. Ból wreszcie minął.
25 Obudziwszy się, poczułem przejmujący, piekący ból. Przez ponad godzinę leżałem w kompletnym bezruchu. Wsłuchiwałem się w odgłosy Wenecji. Wsłuchiwałem się w szum wód pod moim domem kanałami docierających do morza. Nasłuchiwałem w powadze, ciszy i ze zgrozą, czy nie nadchodzą szubrawcy Santina, spodziewając się, że mogą mnie szukać. Ale oni odeszli, przynajmniej na razie. Spróbowałem unieść marmurowe wieko sarkofagu, lecz bez powodzenia. Znów wykorzystałem w tym celu dar umysłu, a następnie osłabionymi rękami odsunąłem je. To dziwne, pomyślałem, że moc umysłu jest potężniejsza od siły mięśni. Powoli wygramoliłem się z lodowatego, wspaniałego grobu, który sam dla siebie przygotowałem, i w końcu, z wielkim wysiłkiem udało mi się usiąść na zimnej, marmurowej posadzce. Dostrzegłem błysk złocistych ścian w promieniu światła wdzierającym się do pomieszczenia przez wąską szczelinę nad drzwiami. Poczułem przeraźliwą udrękę i znużenie. Ogarnął mnie też niewysłowiony wstyd. Wyobrażałem sobie, że jestem nietykalny, niezwyciężony, i jakiego doznałem upokorzenia, roztrzaskując się niczym fale przyboju na skałach własnej pychy. Znów usłyszałem w myślach szyderstwa wyznawców szatana. Przypomniałem sobie krzyki Amadea. Gdzie jest teraz mój piękny uczeń? Nasłuchiwałem, lecz nie udało mi się usłyszeć jego głosu. Ponownie spróbowałem wezwać Raymonda Gallanta, choć wiedziałem, że nic to nie da. Wyobrażałem go sobie w drodze do Anglii. Zawołałem głośno jego imię, aby odbiło się echem od złoconych ścian grobowca, lecz wszystko na próżno. Nie zdołałem go odnaleźć. Wiedziałem, że go nie znajdę. Zrobiłem to tylko po to, by się upewnić, że jest poza moim zasięgiem. Wreszcie pomyślałem o mojej nadobnej, wspaniałej Biance. Poszukałem jej, tak jak ubiegłej nocy, za pośrednictwem umysłów tych, co ją otaczali. Dzięki darowi umysłu przeniosłem się do porażających przepychem pokoi jej palazzo. Do moich uszu dobiegły dźwięki muzyki i w końcu ujrzałem wielu spośród jej stałych gości. Pili i rozmawiali, jakby mój dom nie został zniszczony, a raczej jakby nic o tym nie wiedzieli, jakbym nigdy nie był jednym z nich; żyli dalej, jak to zwykle bywa, kiedy zabraknie któregoś z ich śmiertelnych przyjaciół. Ale gdzie się podziała Bianka? - Pokażcie mi jej twarz - wyszeptałem, kierując darem umysłu za pomocą mojego głosu.
Nie ukazała mi się. Zamknąłem oczy, co zaowocowało falą przejmującego bólu, i nasłuchiwałem odgłosów całego miasta, a potem zacząłem prosić, błagać dar umysłu, by połączył mnie z jej myślami, pozwolił mi usłyszeć jej głos. Nic, ale nie poddałem się i w końcu się udało. Gdziekolwiek się znajdowała, była sama. Czekała na mnie i w pobliżu nie było nikogo, z kim mogłaby zamienić choć słowo lub kto mógłby ją zobaczyć, toteż musiałem odnaleźć ją samą, w jej ciszy i osamotnieniu, i wreszcie przesłałem jej moje wołanie. Bianko, ja żyję. Jestem straszliwie poparzony, jak już mówiłem. Czy zechcesz okazać mi swą troskę, tak jak kiedyś, gdy opiekowałaś się Amadeem? Już po chwili usłyszałem jej wyraźny szept. - Słyszę cię, Mariusie. Pokieruj mną. Nic mnie nie przerazi. Obandażuję twoje poparzone ciało. Opatrzę twe rany. To było naprawdę cudowne i pocieszające, ale o czym ja właściwie myślałem? Co zamierzałem uczynić? Tak, ona się tu zjawi i przyniesie mi czyste odzienie, pod którym ukryję me żałosne ciało, a może zabierze również płaszcz z kapturem, abym mógł nakryć głowę. Przydałaby się też maska karnawałowa, aby zasłonić moją poparzoną twarz. Tak, to wszystko prawda, ona się tym zajmie, ale co, jeśli stwierdzę, że w tym stanie nie mogę samodzielnie polować? Albo udam się już na łowy i okaże się, że krew jednego czy dwóch śmiertelników nic dla mnie nie znaczy, ponieważ obrażenia, jakich doznałem, są zbyt poważne? Jak powinienem postąpić w takiej sytuacji? Do jakiego stopnia powinienem polegać na tej pięknej, delikatnej kobiecie? Na ile mogę wciągać ją w otchłań koszmaru, w jakim się znalazłem? Znów usłyszałem jej głos. - Mariusie - rzekła łagodnie. - Powiedz mi, gdzie jesteś. Dotarłam do twego domu. Został poważnie uszkodzony, ale nie zniszczono go całkowicie. Zaczekam na ciebie w twojej dawnej sypialni. Są tu rzeczy, które dla ciebie zabrałam. Możesz tu przyjść? Przez pewien czas nie odpowiadałem, choćby po to, aby ją uspokoić. Zastanawiałem się przez chwilę - rzecz jasna, jeśli ktoś, kto cierpi tak jak ja, jest w ogóle w stanie pozbierać myśli. Umysł odmawiał mi posłuszeństwa. Był mi całkiem obcy. Co do tego nie miałem wątpliwości.
Zdałem sobie sprawę, że w tej godzinie próby mógłbym zdradzić Biankę. Mógłbym ją zdradzić, gdyby mi na to pozwoliła. A może po prostu zaczerpnąłbym od niej odrobinę krwi i miłosierdzia i pozostawił ją z zagadką, której nigdy nie zdoła zrozumieć. Zdrada byłaby oczywiście o wiele prostsza. Alternatywa skorzystania z jej litości i miłosierdzia i pozostawienie jej z nieodgadnioną tajemnicą wymagałaby ogromnej samokontroli. Nie wiedziałem, czy takową posiadam. Całkiem zatraciłem się w mej niedoli. Nie miałem pojęcia, na co mnie stać. Przypomniałem sobie obietnicę złożoną jej dawno temu, że dopóki pozostanę w Wenecji, absolutnie nic jej nie grozi, i wzdrygnąłem się, gdy pojąłem, jak potężną istotą byłem tamtej nocy. To prawda, obiecałem zawsze ją chronić w zamian za opiekę, jaką roztoczyła nad Amadeem, za to, że ocaliła go od śmierci, aż zjawiłem się o zmierzchu i przejąłem go z jej czułych ramion. Co obecnie to wszystko znaczyło? Czy mogłem złamać przysięgę, jakby przestała obowiązywać? Słyszałem jej wołanie powtarzające się jak modlitwa. Zwracała się do mnie, tak jak ja zwracałem się do Akaszy. - Gdzie jesteś, Mariusie? Na pewno mnie słyszysz. Mariusie mam dla ciebie miękkie odzienie, które nie sprawi ci bólu. Mam płótno, by pociąć je na bandaże. I miękkie, delikatne buty. Mówiąc to, płakała. - Mariusie, przyniosłam ci miękką, aksamitną tunikę. A także jeden z twoich licznych, czerwonych płaszczy. Pozwól, abym zabrała te rzeczy i przyszła do ciebie, a obandażuję twoje rany i zaopiekuję się tobą. Nie ma we mnie lęku. Nie przestraszę się niczego. Leżałem, słuchając jej szlochu, aż w końcu podjąłem decyzję. Musisz przyjść do mnie, moja droga. Nie mogę ruszyć się z miejsca, gdzie się znajduję. Przynieś’ odzienie, o którym mówiłaś’, ale zabierz też maskę, znajdziesz ich wiele w jednej z moich szaf. Weź tę z ciemnej skóry, zdobioną złoceniami. - Mam te rzeczy, Mariusie - odparła. - Powiedz, dokąd mam przyjść. Przesłałem jej kolejną wyrazistą wiadomość, aby zdołała trafić do domu, gdzie się znajdowałem, wyjaśniłem, jak ma się dostać do środka i odnaleźć spiżowe drzwi, do których miała zapukać. Byłem wyczerpany tą wymianą myśli. Znów ogarnięty paniką zacząłem nasłuchiwać potworów Santina, zastanawiając się, czy i kiedy powrócą. Jednak oczyma gondoliera Bianki
ujrzałem ją wkrótce, jak wychodzi ze zgliszczy mego domu. Gondola płynęła do mnie. Bianka była już w drodze. W końcu rozległo się głośne pukanie w ciężkie spiżowe odrzwia. Ostatkiem sił zacząłem wspinać się wolno na kamienne schody. Przyłożyłem dłonie do drzwi. - Bianko - powiedziałem. - Słyszysz mnie? - Mariusie! - zawołała. Zaczęła szlochać. - Wiedziałam, że to ty. Czułam, że to nie jest złudzenie. Ty naprawdę żyjesz, Mariusie. Jesteś tu. Podniecał mnie zapach jej krwi. - Posłuchaj, najdroższa - rzekłem. - Jestem potwornie poparzony - Kiedy uchylę drzwi, podaj mi ubranie i maskę. Nie próbuj a mnie spojrzeć, bez względu na ciekawość. - Nie, Mariusie - odparła zdecydowanym tonem. - Kocham cię. Zrobię, co każesz. Jak żałośnie brzmiał jej szloch, którego nie była w stanie dłużej powstrzymywać. Jak silny był aromat jej krwi. Jakże byłem spragniony. Resztkami sił, poczerniałymi palcami udało mi się odsunąć zasuwę, a potem nieznacznie uchyliłem drzwi. Zapach jej krwi sprawił mi niemal równie silny ból jak wszystko inne, czego doświadczyłem. Przez chwilę nie byłem pewien, czy dam radę. Zaraz jednak podała mi ubranie, którego tak potrzebowałem, i wiedziałem, że muszę je przyjąć. Musiałem zająć się sobą, aby wrócić do zdrowia. Nie mogłem nurzać się w cierpieniu, które mogło rodzić jedynie dalszą udrękę. Musiałem żyć. Miałem maskę z czarnej skóry, zdobioną złoceniami. Strój na bal maskowy w Wenecji, lecz nie dla kogoś tak żałosnego i upiornego jak ja. Pozostawiwszy drzwi lekko uchylone, jakoś zdołałem się ubrać. Przyniosła mi długą tunikę zamiast krótkiej, i bardzo dobrze, bo chyba nie udałoby mi się wciągnąć pończoch. Co się tyczy butów, jakoś je wzułem, choć sprawiło mi to potworny ból. Później zaś nałożyłem maskę na to, co zostało z mojej twarzy. Płaszcz był długi, obszerny, i na całe szczęście z kapturem. Niebawem okryłem całe ciało od stóp do głów. Ale co miałem teraz zrobić? Co powinienem powiedzieć tej cudnej kobiecie, temu aniołowi, który stał na zewnątrz, w mrocznym i chłodnym korytarzu? - Kto jest z tobą? - zapytałem. - Tylko gondolier - odparła. - Czy nie mówiłeś, że mam przybyć sama?
- Może faktycznie tak powiedziałem - odparłem. - Mam umysł zmącony bólem. Usłyszałem jej szloch. Spróbowałem zebrać myśli. Uświadomiłem sobie okrutną i bolesną prawdę. Nie mogłem polować sam, ponieważ nie miałem dość sił, by opuścić to miejsce i wykorzystać moje dawne dary, szybkość i umiejętność latania. Nie mogłem polegać na jej sile podczas polowania, bo była na to zbyt słaba, a wykorzystanie gondoliera byłoby głupim i ryzykownym posunięciem. Ujrzałby, co zrobiłem, i wiedziałby, że mieszkam w tym domu! Och, jakie to wszystko było szalone. Jak słaby się czułem. A w dodatku liczyłem się z możliwością powrotu zelotów Santina. Jakże ważne było dla mnie, aby opuścić Wenecję i odnaleźć świątynię Tych, Których Należy Strzec. Tylko jak miałem to uczynić? - Wpuść mnie, Mariusie - rzekła półgłosem. - Nie boję się twego widoku. Proszę cię, Mariusie. Wpuść mnie. - Dobrze - powiedziałem. - Zaufaj mi, że cię nie skrzywdzę. Zejdź po schodach. Stąpaj ostrożnie. Ufaj, że to, co mówię, jest prawdą. Z ogromnym wysiłkiem otworzyłem drzwi na tyle, by mogła się przecisnąć. Słabe światło wypełniło schody i pomieszczenie poniżej. Dla moich oczu to w zupełności wystarczało. Ale nie dla niej. Delikatną, białą ręką zaczęła macać dokoła, poszukując mnie, ale nie mogła zobaczyć, jak pełznę po schodach w dół, raz po raz odpychając się rękami od ścian. Dotarliśmy wreszcie do podnóża schodów, a tam znów spróbowała się rozejrzeć, ale rzecz jasna bez powodzenia. Niemożliwe, aby dostrzegła cokolwiek w tych ciemnościach. - Odezwij się do mnie, Mariusie - powiedziała. - Tu jestem, Bianko - odparłem. Ukląkłem, a potem przykucnąłem i spoglądając na umocowane na ścianie pochodnie, spróbowałem jedną zapalić za pomocą daru ognia. Skoncentrowałem się na niej ze wszystkich sił. Usłyszałem cichy trzask, a potem pojawił się płomień i światło uraziło moje wrażliwe oczy. Na widok ognia mimowolnie się wzdrygnąłem, ale bez niego nie dalibyśmy sobie rady. Ciemność była znacznie gorsza. Uniosła dłonie, by przesłonić oczy. A potem spojrzała na mnie. Co zobaczyła?
Zakryła usta dłonią, by stłumić urywany, gwałtowny krzyk. - Co oni ci zrobili! Och, mój piękny Mariusie. Powiedz, co mam uczynić, aby temu zaradzić. Ujrzałem swoje odbicie w jej oczach: istotę w kapturze, z cienką jak patyk, spaloną szyją i chudymi nadgarstkami, z dłońmi ukrytymi w skórzanych rękawicach i twarzą przesłoniętą karnawałową maską. - Jak twoim zdaniem można by tego dokonać, moja droga Bianko? - spytałem. - Jakiż magiczny napój mógłby przywrócić mi poprzednią postać? Miała w głowie mętlik. Wychwyciłem w jej myślach zbitkę obrazów, wspomnień niedoli i nadziei. Rozejrzała się dokoła, wodząc wzrokiem po złotych ścianach. Spojrzała na lśniące, marmurowe sarkofagi. I nagle znów przeniosła wzrok na mnie. Była wstrząśnięta, lecz nie czuła lęku. - Mariusie - rzekła. - Mogę być twoją akolitką, tak jak Amadeo. Tylko powiedz, co mam robić. Na wspomnienie Amadea moje oczy wypełniły się łzami. Coś podobnego! Kto by przypuszczał, że to spalone ciało może jeszcze ronić krwawe łzy. Osunęła się na kolana, aby spojrzeć mi w oczy. Poły jej płaszcza rozchyliły się i ujrzałem sznury pereł opadające na jej jasne piersi. Włożyła jedną z najwspanialszych sukien, nie zważając na to, że mogła ją zabrudzić lub zamoczyć. - Och, moja perełko - rzekłem do niej - jakże cię kochałem, zarówno jako niewinne dziecię, jak i winowajczynię. Nie masz pojęcia, jak bardzo cię pożądałem, jako potwór i jako mężczyzna. Nie zdajesz sobie sprawy, jak trudno mi było przy tobie pohamować pragnienie. - Och, wiem o tym doskonale - odrzekła. - Nie pamiętasz nocy, kiedy do mnie przyszedłeś, oskarżając o zbrodnie, które popełniłam? Nie pamiętasz, jak wyznałeś, że łakniesz mej krwi? Z całą pewnością od tamtej pory nic się nie zmieniło - nie jestem niewinną dzieweczką z bajki. - A może jednak jesteś - odparłem. - Kto wie. Wszystko przepadło, prawda? Cały mój świat już nie istnieje. Myślę o ucztach maskaradach, balach... koniec z tym, moje obrazy spłonęły. Zaczęła płakać.
- Nie płacz. To raczej ja uronię kilka łez. To wszystko moja wina. Nie zabiłem tego, który mną gardził. Jego słudzy wzięli Amadea w niewolę. Mnie potraktowali ogniem, bo byłem dla nich zbyt potężny, Amadea zaś uprowadzili! - Przestań, Mariusie, ty bredzisz - rzekła z trwogą. Wyciągnęła rękę i dotknęła moich palców w rękawicy. - Och, pozwól mi bredzić, choćby tylko przez chwilę. Uprowadzili go, a ja słyszałem, jak rozpaczliwie domagał się wyjaśnień. Moi chłopcy, ich także porwano. Czemu to zrobili? Patrzyłem na nią przez otwory maski, nie umiejąc sobie wyobrazić, co widzi lub jest w stanie wyczytać, gdy patrzy na moje oblicze przesłonięte cienką, złoconą skórą. Zapach jej krwi wydawał mi się nie do odparcia, a jej słodycz zdawała się pochodzić z innego świata. - Czemu pozwolili ci żyć, Bianko, bo przecież wiem, że nie zdążyłem przybyć na czas? - Twoi uczniowie, to o nich im chodziło - odrzekła. - Chwytali ich w sieci. Widziałam je. Krzyczałam bez końca, stojąc w drzwiach frontowych. Nie zważali na mnie, chcieli cię jedynie zwabić. Czy to takie dziwne, że kiedy cię ujrzałam, zawołałam na pomoc? Przecież uczyniłam tylko coś oczywistego. Zrobiłam cos złego? Czy to źle, że wciąż żyję? - Nie, bynajmniej. Nie. - Najdelikatniej jak umiałem, wyciągnąłem rękę i ścisnąłem jej dłoń. - Jeżeli robię to zbyt mocno, powiedz. - Nigdy nie robisz tego zbyt mocno, Mariusie - odrzekła. - Zaufaj mi, tak jak prosiłeś, abym ja zaufała tobie. Pokręciłem głową. Ból był tak potworny, że prawie nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Cierpiałem zarówno fizycznie, jak : psychicznie. Nie mogłem znieść tego, co mnie spotkało. Nie mogłem wyobrazić sobie tego, co mnie czeka. Na samą myśl o tym żmudnym trudzie zaczynałem tracić nadzieję. - Zostaniemy razem, ty i ja - powiedziała. - Bo przecież tyle jest do zrobienia, żeby cię uleczyć. Pozwól mi służyć twojej magii. Chcę to zrobić. Już to mówiłam. - Ale co tak naprawdę o niej wiesz, Bianko? Rzeczywiście zrozumiałaś, o co mi chodzi? - O krew, mój panie, zgadza się? - zapytała. - Sądzisz, że nie pamiętam, jak wziąłeś w ramiona umierającego Amadea? Nic nie mogło go ocalić, prócz przemiany, jaka się w nim dokonała. Wiesz, że ją widziałam. I zrozumiałam. Wiesz dobrze. Zamknąłem oczy. Oddychałem powoli, miarowo. Ból był potworny. Jej słowa uspokajały mnie, pozwalały uwierzyć, że nie jestem nędzną, żałosną istotą, ale dokąd mogła prowadzić ta
ścieżka? Próbowałem wejrzeć do jej umysłu, lecz byłem tak wyczerpany, że nie mogło mi się to udać. Tak bardzo chciałem dotknąć jej twarzy, aż w końcu, ufając w miękkość rękawiczki, zrobiłem to i pogłaskałem jej policzek. W oczach Bianki pojawiły się łzy. - Dokąd zabrali Amadea? - zapytała z rozpaczą w głosie. - Statkiem na południe - wyznałem. - Do Rzymu, jak sądzę, ale nie pytaj, czemu tak uważam. Pozwól tylko, że powiem, iż to mój wróg podstępnie zaatakował mój dom i tych, których kocham. Mieszka w Rzymie i ci, których przysłał, aby skrzywdzić mnie i Amadea, również stamtąd pochodzą. Powinienem był go unicestwić. Powinienem to przewidzieć. Jednak w swojej próżności zademonstrowałem mu swoją moc i odepchnąłem lekceważąco. A on przysłał do mnie swoich popleczników w takiej liczbie, abym nie mógł w pojedynkę sobie z nimi poradzić. Jakże byłem głupi, że tego nie przewidziałem. Jednak cóż teraz znaczą moje słowa? Jestem słaby, Bianko. Nie mam szans, aby odbić Amadea. Muszę znaleźć sposób na zebranie sił. - Tak, Mariusie - rzekła. - Rozumiem cię. - Z całego serca modlę się, by Amadeo wykorzystał moce jakie mu przekazałem ciągnąłem powoli. - Są one olbrzymie a on jest bardzo silny. - Tak, Mariusie - powtórzyła. - Teraz muszę skupić się na Mariusie - mruknąłem ze smutkiem i poczuciem winy. Teraz muszę zająć się wyłącznie Mariusem. Oboje pogrążyliśmy się na chwilę w milczeniu. Słychać było tylko trzask pochodni w obsadzie na ścianie. Ponownie próbowałem wejrzeć w umysł Bianki, ale nie byłem w stanie tego dokonać. Nie chodziło tylko o moje osłabienie, lecz również ojej niezłomne zdecydowanie. Bo choć mnie kochała, przez głowę przebiegały jej sprzeczne myśli, a wraz z nimi pojawiał się mur, który nie pozwalał mi ich spenetrować. - Bianko - powiedziałem cicho - widziałaś przemianę Amadea, ale czy naprawdę ją zrozumiałaś? - Tak, panie - odparła. - Czy od tamtej pory domyślasz się, co jest źródłem owej mocy? - Ja to wiem, mój panie - odrzekła. - Nie wierzę ci - oznajmiłem łagodnie. - Nie wiesz, jedynie tak ci się wydaje.
- Och, Mariusie, na pewno to wiem. Jak już wspominałam, aż za dobrze pamiętam, jak zjawiłeś się w mej sypialni, łaknąc mojej krwi. Wyciągnęła rękę, by pocieszającym gestem dotknąć mojej twarzy. Uniosłem urękawiczoną dłoń, by ją powstrzymać. - Zrozumiałam wówczas - powiedziała - że w jakiś sposób żywisz się umarłymi. Ze pożerasz ich dusze, a może tylko wypijasz krew. Wiedziałam, że w grę wchodzi tylko jedno albo drugie, a muzykanci zbiegli z przyjęcia, na którym wymordowałeś moich krewnych, powiedzieli, że każdego z mych nieszczęsnych kuzynów obdarowałeś pocałunkiem śmierci. Zaśmiałem się z cicha. - Jakże byłem nieostrożny, wierząc, że jestem nietykalny. Urosłem w pychę. To takie smutne. Nic dziwnego, że spotkał mnie tak bolesny upadek. Znów zaczerpnąłem tchu i poczułem ból przeszywający całe moje ciało, a także nieodparte pragnienie. Czy kiedykolwiek byłem ta potężną istotą, która potrafiła omamić śmiertelników do tego stopnia, by wymordować całą ich gromadę i by nikt, nawet szeptem, nie ośmielił się potem wysuwać oskarżeń pod mym adresem? Czy kiedykolwiek...? Tak wiele rzeczy mogłem sobie przypomnieć... ale jak długo miałem wspominać, zanim odzyskam choćby drobną cząstkę mojej dawnej mocy? Bianka wszelako patrzyła na mnie błyszczącymi, pytającymi, ufnymi oczami. I wtedy z moich ust popłynęły słowa prawdy, której nie mogłem dłużej ukrywać. - To była krew pięknej, żywej dziewczyny, zawsze krew żyjących - oznajmiłem z emfazą. - To krew żyjących. Tak musi być. Nie może być inaczej, rozumiesz? W ten sposób egzystuję, odkąd zostałem w przemyślny i złowieszczy sposób wyrwany ze śmiertelnego życia. Spojrzała na mnie i zasępiła się, ale nie odwróciła wzroku. A potem skinęła głową, jakby na znak, abym mówił dalej. - Zbliż się do mnie, Bianko - wyszeptałem. - Uwierz, że istniałem, gdy nie było jeszcze Wenecji. Żyłem przed powstaniem Florencji. Nie mogę dłużej zwlekać, cierpiąc niewysłowione katusze. Muszę zdobyć krew, aby odzyskać siły. Muszę ją mieć. Najszybciej jak to możliwe. Znów pokiwała głową. Spojrzała na mnie równie zdecydowanie jak poprzednio. Drżała i wyjęła z mankietu lnianą chustkę, by otrzeć załzawione oczy. Co mogły znaczyć dla niej te słowa? Musiały brzmieć niczym dawna poezja. Jak mogłem oczekiwać, że zrozumie, co powiedziałem - Patrzyła na mnie niewzruszonym wzrokiem.
- Złoczyńcy - wyszeptała nagle. - Panie mój, Amadeo wspomniał mi o tym. Nie mogę dłużej udawać, że o tym nie wiem. Karmisz się złoczyńcami. Nie bądź na mnie zły. Amadeo wyjawił mi tę tajemnicę już dawno temu. Byłem wściekły. Nagle ogarnął mnie gniew, ale co z tego? Czyż ta przeraźliwa katastrofa nie pochłaniała wszystkiego, co znalazło się na jej drodze? A zatem Amadeo wyjawił tajemnicę naszej pięknej Biance mimo wylanych łez i żarliwych obietnic, jakie mi złożył! Cóż byłem głupcem, pokładając ufność w dziecku. Byłem też głupcem pozostawiając Santina przy życiu. Cóż to miało teraz za znaczenie? Bianka znieruchomiała i wciąż na mnie patrzyła, jej oczy wypełnił odblask pochodni; jej dolna warga drżała, z ust dobyło się ciche westchnienie, jakby lada moment znów miała się rozpłakać. - Mogę sprowadzić tu złoczyńcę - powiedziała. Jej oblicze stężało. - Mogę przyprowadzić go na dół. - A jeśli ów złoczyńca zabije cię, zanim tu z nim dotrzesz? - spytałem półgłosem. - Jak miałbym wówczas dopełnić zemsty i sprawić, by sprawiedliwości stało się zadość? Nie, nie możesz podjąć tak wielkiego ryzyka. - A jednak to zrobię. Zaufaj mi. - Jej oczy pojaśniały i przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby chłonęła piękno otaczających ją ścian. - Jak długo dochowywałam tej tajemnicy? Nie masz pojęcia. Wiem tylko, że nic i nikt nie zdoła jej ze mnie wydobyć. I niezależnie, co mogliby podejrzewać inni, nigdy cię nie zdradzę. - Moje najsłodsze kochanie - wyszeptałem. - Nie możesz podejmować dla mnie takiego ryzyka. Pozwól mi teraz pomyśleć, pozwól mi wykorzystać te moce umysłu, jakimi jeszcze dysponuję. Posiedźmy przez chwilę w ciszy. Wyglądała na wzburzoną, jej oblicze spochmurniało. - Daj mi krew, panie - powiedziała nagle cichym, zdyszanym głosem. - Daj mija. Uczyń mnie tym, czym uczyniłeś Amadea. Uczyń mnie wampirzycą, a wówczas będę mieć dość sił, by sprowadzić dla ciebie złoczyńcę. Wiesz, że tak musi być. Jej słowa kompletnie zbiły mnie z tropu. Nie mogę powiedzieć, że w obecnym, żałosnym stanie ta myśl nie zaświtała mi w głowie. Pomyślałem o tym od razu, kiedy tylko usłyszałem jej szloch, ale kiedy sama to powiedziała, i do tego z takim zaangażowaniem... cóż, tego było już dla mnie za wiele. Nie spodziewałem się tego, choć muszę przyznać, że od samego początku wiedziałem, iż jest to doskonały plan.
Musiałem go jednak gruntownie przemyśleć! Nie tylko przez wzgląd na nią, lecz przede wszystkim z uwagi na mnie. Kiedy magia zacznie działać w jej wnętrzu - zakładając, że mam dość sił aby przekazać ją Biance - jak wówczas mielibyśmy oboje, para słabych, wycieńczonych wampirów, zdobyć potrzebną nam krew? Jak mielibyśmy wspólnie polować, by nabrać sił na długą wyprawę na Północ? Jako śmiertelniczka mogłaby zawieźć mnie na alpejską przełęcz, gdzie znajdowała się świątynia Tych, Których Należy Strzec, zwyczajnym wozem, w otoczeniu zbrojnej straży, kaplicę zaś odwiedziłbym sam, pod osłoną nocy, opuszczając cichaczem tabor. Jako wampirzyca musiałaby przesypiać dnie wraz ze mną, skutkiem czego oboje bylibyśmy zdani na łaskę i niełaskę transportujących sarkofagi. Szczerze mówiąc, gdy tak potwornie cierpiałem, nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Nie byłem w stanie zaplanować wszelkich niezbędnych środków ostrożności. Właściwie w ogóle nie byłem w stanie myśleć i tylko kręcąc głową, broniłem się przed nią, nie chciałem, aby mnie objęła. Nie chciałem jej wystraszyć, gdyby objąwszy mnie, poczuła, jak sztywną i suchą stałem się istotą. - Daj mi krew - powtórzyła z naciskiem. - Masz dość sił, by tego dokonać, nieprawdaż, mój panie? A wówczas przyprowadzę ci tyle ofiar, ile potrzebujesz! Widziałam zmiany, jakie zaszły w Amadeo. Nie musiał mi tego demonstrować. Będę równie silna jak on, zgadza się? Odpowiedz, Mariusie. Albo powiedz, w jaki inny sposób mogę cię uleczyć, jak mogę cię uzdrowić lub przynieść ulgę w cierpieniu. Nie byłem w stanie wydobyć z siebie słowa. Drżałem z pożądania, jej młodość doprowadzała mnie do białej gorączki, podobnie jak to, że Amadeo śmiał zdradzić jej nasze sekrety - ale pragnąłem jej, chciałem posiąść ją tu i teraz. Nigdy nie wydawała mi się bardziej żywa, czysta i ludzka, bardziej naturalna w swym różanym pięknie - tej istoty nie mogłem zbrukać swoim złem. Opanowała się, jakby zrozumiała, że posunęła się o krok za daleko. Zbytnio naciskała. Gdy znów się odezwała, jej głos, choć wciąż natarczywy, brzmiał o wiele łagodniej. - Opowiedz mi raz jeszcze historię swego życia - poprosiła jej oczy pałały wewnętrznym blaskiem. - Opowiedz mi, jak to było, kiedy nie istniała Wenecja ani Florencja, a ty chodziłeś już po tym świecie. Chcę znów usłyszeć tę opowieść. Rzuciłem się na nią.
Nie mogła mi uciec. Muszę przyznać, że chyba nawet próbowała. Na pewno krzyknęła. Nikt na zewnątrz jej nie usłyszał. Dopadłem ją błyskawicznie, a złoty grobowiec znajdował się głęboko pod powierzchnią ziemi. Odsunąłem maskę i przesłaniając Biance oczy lewą ręką, zatopiłem zęby w jej szyi; struga krwi momentalnie wypełniła moje usta. Jej serce biło coraz szybciej. I zanim przestało bić, wycofałem się. Odsunąłem się od niej i potrząsnąwszy brutalnie, krzyknąłem jej wprost do ucha: - Obudź się, Bianko! Natychmiast rozpłatałem mój wysuszony nadgarstek, aż pojawiła się krew, i przycisnąłem ranę do jej otwartych ust, by mogła się napić. Usłyszałem jej syk, a potem przywarła ustami do rany, by po chwili wydać przeciągły jęk głodu i pragnienia. Odsunąłem od jej ust spalone, nieustępliwe ciało i rozpłatałem raz jeszcze, specjalnie dla niej. Niestety, to nie mogło jej wystarczyć - byłem zbyt słaby, zbyt poparzony i przez cały czas jej krew szalała w moim wnętrzu, wdzierając się brutalnie do zapadniętych i wypalonych, niegdyś żywych komórek. Raz po raz nacinałem skórę na spalonym przegubie, przytykając ranę do ust Bianki, na próżno. Ona umierała! A cała krew, jaką mi podarowała, została przeze mnie wchłonięta. To było potworne. Nie mogłem tego znieść - nie mogłem patrzeć, jak moja Bianka gaśnie niczym dopalająca się świeca. Byłem bliski obłędu. Ponownie wspiąłem się po kamiennych stopniach, nie zważając a ból i słabość, stapiając mój umysł i serce w jedno, a gdy znalazłem się na górze, otworzyłem spiżowe odrzwia. Dotarłszy do szczytu schodów, ponad nadbrzeżem, zawołałem Jo gondoliera: - Szybko. - Zaraz wróciłem do środka, dając znak, by pospieszył za mną - i tak też uczynił. Ledwie wszedł do domu, rzuciłem się na biednego, bogu ducha winnego nieszczęśnika i odsączyłem go z krwi do ostatniej kropli, po czym oddychając z trudem z powodu rozkoszy i ukojenia, jakich doświadczyłem, nasyciwszy się, wróciłem do złotego grobowca, by odnaleźć Biankę, konającą, u podnóża schodów. - Masz, Bianko, napij się, mam dla ciebie więcej krwi - wyszeptałem jej do ucha i znów przyłożyłem rozpłatany nadgarstek do jej rozchylonych warg. Tym razem krew popłynęła wartko, nie był to co prawda potop, ale ona natychmiast przywarła ustami do rany i zaczęła ssać
żarłocznie. - Pij, Bianko, moja najdroższa Bianko - powiedziałem, a ona odpowiedziała mi kilkoma cichymi westchnieniami. Krew owładnęła jej czułym sercem. Jej mroczna podróż dopiero się zaczynała. Nie mogłem wysłać jej na poszukiwanie ofiar! Magia, którą jej przekazałem, ledwie zaczęła działać! Zgięty wpół niczym garbus, udręczony słabością, wyniosłem ją na zewnątrz i wsadziłem do gondoli. Każdy krok był dla mnie niewymownie bolesny, każdy ruch powolny i niepewny. Kiedy już usadowiłem ją na poduszkach, na wpół przytomną, lecz odpowiadającą na moje pytania, jej oblicze wydało mi się piękniejsze niż kiedykolwiek, bielsze niż dotychczas, ale tym bardziej urzekające. Sięgnąłem po wiosło. Udaliśmy się do mniej uczęszczanej, mroczniejszej dzielnicy Wenecji. Nad kanałami unosiła się gęsta mgła. Popłynęliśmy do zakazanych miejsc, gdzie roiło się od najróżniejszych opryszków. - Obudź się, księżniczko - rzekłem do niej. - Docieramy do cichego pola bitwy i już wkrótce ujrzymy naszego wroga, a wówczas rozpocznie się mała wojna, którą tak uwielbiamy. Ból był tak silny, że z trudem mogłem ustać na nogach, ale jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, ci, których szukaliśmy sami do nas przyszli i mieli wobec nas jak najgorsze zamiary. Moja postawa i uroda Bianki stanowiły ich zdaniem naszą słabość, toteż bez zbędnych ceregieli próbowali nas przywabić. W jej ramiona trafił już po chwili pewien urzekający młodzieniec - który z chęcią zadowoliłby szacowną damę, gdyby mu na to pozwoliła. Odsączyła go do cna, a sztylet, który chłopak trzymał w ręku, z brzękiem wylądował na dnie gondoli. Następna ofiara, zataczający się, podpity osiłek, który zatrzymał naszą gondolę, zapraszając na przyjęcie w pobliskim domu, na które rzekomo miał nas bez trudu wprowadzić, trafił ostatecznie w moje nieczułe ramiona. Ledwie sobie z nim poradziłem, ale kiedy tylko jego krew zaczęła krążyć w moim wnętrzu, jej silna magia zapoczątkowała proces leczenia tak gwałtowny i niepohamowany, że ból, jaki temu towarzyszył, był prawie nie do zniesienia. Trzecim, który się nam trafił, był włóczęga. Zwabiłem go, oferując monetę, której nie
posiadałem. Bianka się nim zajęła, lecz nie była zadowolona, rozczarował ją, ponieważ okazał się słabszy, niż przypuszczała. Powiedziała mi to urywanym, rozleniwionym głosem. To wszystko wydarzyło się pod osłoną nocy, z dala od jasno oświetlonych domów, takich jak nasz. Kontynuowaliśmy naszą wyprawę. Dar umysłu narastał we mnie z każdym kolejnym zabójstwem. Podobnie jak ból. Moje ciało odradzało się z każdym kolejnym mordem. Abym jednak w pełni się zregenerował, ofiar musiałoby być bez liku, tylko dzięki nim mogłem liczyć na odzyskanie dawnego wigoru. Wiedziałem, że pod ubraniem wyglądam jak unurzany w smole strach na wróble, i wolałem nie wyobrażać sobie, jak koszmarnie musi się prezentować moje oblicze. Tymczasem Bianka ocknęła się z odrętwienia, cierpiąc ból towarzyszący pierwszemu zgonowi. Teraz zaś zapragnęła wrócić do swego palazzo po nowe szaty, aby móc udać się ze mną do złotego grobowca w pełnej krasie, jak na oblubienicę przystało. Nasyciła się krwią ofiar i bardzo potrzebowała mojej, ale jeszcze o tym nie wiedziała, a ja przynajmniej na razie nie zamierzałem jej tego mówić. Z pewnym wahaniem spełniłem życzenie Bianki, odwożąc ją do palazzo, po czym z niepokojem czekałem w gondoli, aż znów się pojawiła w olśniewającej szacie; jej skóra przywodziła na myśl najpiękniejsze białe perły. Porzucając na zawsze palazzo, zabrała ze sobą mnóstwo tobołków, wszystkie szaty i klejnoty, jakie posiadała, a także sporo świec, abyśmy nie musieli w naszej kryjówce wysłuchiwać nieprzyjemnego trzasku pochodni. W końcu wróciliśmy do złotego grobowca. Bianka promieniała szczęściem, gdy na mnie patrzyła, na swego milczącego, tajemniczego oblubieńca w masce. Blask jednej świecy w zupełności nam wystarczył. Bianka rozłożyła na podłodze zielony, aksamitny płaszcz i usiedliśmy na nim. Usiadłem po turecku, a Bianka przykucnęła. Ból w moim wnętrzu trochę zelżał, ale wciąż okrutnie dawał mi się we znaki. Co prawda nie przeszywał mnie, jak wcześniej, palącą falą przy każdym oddechu, ale nadal był obecny i choć oddychałem już w miarę swobodnie, wiedziałem, że lada chwila znów może powrócić. Z jednego z zawiniątek Bianka wyjęła polerowane lusterko z kościaną rączką. - Proszę, zdejmij maskę, jeśli chcesz - powiedziała. W jej owalnych oczach dostrzegłem odwagę i pewną surowość. - Nie przestraszysz mnie!
Przyglądałem się jej przez dłuższą chwilę, radując się jej urodą, studiując wszystko, nawet najbardziej subtelne zmiany dokonane Przez krew - patrzyłem, jak szybko i skutecznie tworzy wspaniałą, olśniewającą kopię dawnej, śmiertelnej Bianki. - Podobam ci się, prawda? - zapytała. - Jak zawsze - odparłem. - Kiedyś tak bardzo pragnąłem obdarzyć cię krwią, że nie mogłem nawet na ciebie spojrzeć Był taki czas, kiedy nie mogłem przestąpić progu twego palazzo w obawie, że mógłbym przeistoczyć cię, wykorzystując w tym celu moje mroczne moce. To ją zdumiało. - Nigdy nawet nie przypuszczałam... - Nie dokończyła. Spojrzałem w lustro. Zobaczyłem maskę. Przypomniałem sobie nazwę zakonu: Talamaska. Pomyślałem o Raymondzie Gallancie. - Nie potrafisz wejrzeć w moje myśli, prawda? - zapytałem. - Nie - odparła. - Niestety. - Tak to już jest - powiedziałem. - Ponieważ cię stworzyłem. Możesz czytać w myślach innych, tak... - ...tak - powtórzyła. - W myślach naszych ofiar, o tak, a kiedy piję ich krew, widzę różne rzeczy... - Zawsze będziesz je widzieć, ale nie zasmakuj w niewinnych, bo może się zdarzyć, że krew, którą wypiłaś, ujrzysz na swoich rękach. - Rozumiem - odparła trochę zbyt szybko. - Amadeo też mi o tym wspominał. Polować tylko na złoczyńców. Nigdy nie karmić się niewinnymi. Wiem, wiem. Znów poczułem niepohamowany gniew, że tych dwoje ukochanych przeze mnie dzieci miało przede mną sekrety. Zastanawiałem się, kiedy i w jakich okolicznościach Amadeo zdradził jej te tajemnice. Wiedziałem jednak, że powinienem odrzucić tę zazdrość. Potworny, nieukojony smutek wynikał z tego, że utraciłem Amadea. I nie byłem w stanie go odzyskać. Znalazł się w rękach tych, którzy każdej nocy czynili niewysłowione, plugawe rzeczy. Nie mogłem nawet o tym myśleć. Nie byłem w stanie. To przyprawiało mnie o obłęd. - Spójrz w lustro - powtórzyła. Pokręciłem głową. Zdjąłem rękawiczkę i spojrzałem na moje kościste palce. Wydała cichy, zduszony okrzyk i zawstydziła się.
- Nadal chciałabyś zobaczyć moją twarz? - spytałem. - Nie. Przez wzgląd na nas oboje - odparła. - Dopóki bardziej się nie nasycisz. A zanim to nastąpi, przed nami jeszcze wiele polowań. Muszę nabrać sił, jeśli chcę należycie sprawdzić się w roli twej uczennicy. Mówiąc to, pokiwała głową; w jej głosie wyczuwało się nutę determinacji. - Najdroższa Bianko - rzuciłem półgłosem - jesteś cudowna. Jakby stworzona do tak mrocznych, surowych i niezwykłych rzeczy. - Tak. To prawda. Uczynię, co do mnie należy. Zawsze będę przy tobie. A z czasem pokochasz mnie równie mocno jak jego. Nie odpowiedziałem. Ból wywołany stratą Amadea był potworny. Jak mogłem temu zaprzeczyć, choćby jednym słowem? - Co teraz się z nim dzieje? - zapytałem. - A może tamci po prostu unicestwili go w jakiś okrutny, bluźnierczy sposób. Wiesz bowiem, jak przypuszczam, że może nas zniszczyć światło słoneczne lub żarłoczny, zabójczy ogień. - Nie, on nie umarł. Z pewnością żyje, choć zapewne okrutnie cierpi - odparła pospiesznie. - Czyż nie jesteś tego żywym dowodem? - Sądzę, że jednak nie żyje - powiedziałem. - W moim przypadku istotną rolę odegrał wiek, to, że żyję od ponad tysiąca lat. Ale Amadeo? Mógł umrzeć szybko. Módlmy się, by, jeżeli stało się najgorsze, nie cierpiał zbyt długo. Aby nie katowali go w nieskończoność w przemyślny i wyrafinowany sposób, lecz jeśli postanowili go zgładzić, uczynili to szybko i definitywnie. Przepełnił ją strach. Patrzyła na mnie, jakbym nie miał na twarzy skórzanej maski. Wydawało się, że dostrzega grymasy mojego zeszpeconego oblicza. - Chodź, musisz nauczyć się otwierać trumnę - rzekłem. - Wcześniej jednak musisz otrzymać jeszcze trochę mojej krwi. Odsączyłem tak wiele ofiar, że mogę się nią z tobą podzielić, a ty musisz ją przyjąć, w przeciwnym razie nigdy nie staniesz się tak silna jak Amadeo. - Ale... ja już się przebrałam - wyszeptała. - Nie chcę k moje szaty zabrudziły się krwią. Wybuchnąłem śmiechem. I śmiałem się długo. Bardzo długo. Bez końca. Wnętrze złocistego grobowca rozbrzmiało echem mego śmiechu. Spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. - Bianko - powiedziałem łagodnie. - Obiecuję ci, że nie uronię ani kropli.
26 Kiedy się obudziłem, leżałem przez godzinę nieruchomo, potwornie osłabiony i jęcząc z bólu. Ból był tak straszny, że wolałem sen niż jawę. Śniłem o dawnych czasach, kiedy ja i Pandora byliśmy razem i kiedy wydawało się niemożliwe, abyśmy kiedykolwiek mogli się rozstać. W końcu z niespokojnej drzemki wyrwał mnie przeraźliwy krzyk Bianki. Krzyczała ze zgrozy. Podniosłem się, nieco silniejszy niż poprzedniej nocy, a kiedy upewniłem się, że mam na sobie rękawiczki i maskę, przykucnąłem obok jej trumny i zawołałem do niej. W pierwszej chwili nie usłyszała mnie, tak histerycznie wrzeszczała. W końcu jednak ucichła w przypływie desperacji. - Masz dość sił, aby otworzyć trumnę - powiedziałem. - Wyjaśniłem ci to ubiegłej nocy. Oprzyj dłonie na wieku i pchnij mocno. - Wypuść mnie stąd, Mariusie - szlochała błagalnie. - Nie, musisz to zrobić sama. Szlochała coraz ciszej i zrobiła, jak kazałem. Dał się słyszeć zgrzyt marmurowej płyty i wieko przesunęło się, a po chwili Bianka wstała i wyszła z trumny. - Podejdź do mnie - powiedziałem. Wykonała polecenie, choć wciąż szlochała, a jej ciałem wstrząsały silne dreszcze. Pogładziłem ją dłońmi w rękawiczkach po zmierzwionych włosach. - Wiedziałaś, że masz dość siły - rzekłem. - Pokazałem ci, że możesz tego dokonać nawet mentalnie. - Proszę, zapal świecę - poprosiła. - Potrzebuję światła. Zrobiłem, o co mnie poprosiła. - Musisz spróbować znaleźć ukojenie dla duszy - oznajmiłem Wziąłem długi, głęboki oddech. - Jesteś teraz silna, a po dzisiejszym polowaniu staniesz się jeszcze potężniejsza. Kiedy nabiorę sił, dam ci więcej mojej krwi. - Wybacz, że się bałam - wyszeptała. Nie miałem dość sił, by ją pocieszyć, ale wiedziałem, że potrzebuje choćby najmniejszego wsparcia z mojej strony. Po raz kolejny przeżyłem wstrząs, uświadamiając sobie, że cały mój świat runął dom został spalony, a Amadeo uprowadzony w nieznane. Oczyma wyobraźni ponownie ujrzałem Pandorę, taką, jaką ją zapamiętałem; uśmiechała
się do mnie, nie próbowała mnie oskarżać ani dręczyć, po prostu do mnie mówiła, jakbyśmy siedzieli razem w ogrodzie przy kamiennym stole i tak jak zwykle rozmawiali o różnych sprawach. Ale to była przeszłość. Tego już nie było. Amadea również. I moich obrazów. Powróciły dojmujące uczucia rozpaczy, rozgoryczenia i upokorzenia. Nie sądziłem, że może mnie spotkać coś takiego. Nie spodziewałem się, że mogę być tak żałosny. Wierzyłem, że jestem wszechmocny, nadludzko sprytny, ponad wszelkimi troskami. - Chodź, Bianko - rzekłem. - Musimy teraz wyjść i się posilić. Chodź. - Zachęcałem ją i siebie zarazem. - No dalej, gdzie masz lusterko? Gdzie twój grzebień? Pozwól, że cię uczeszę. Przejrzyj się w lustrze. Czy Botticelli namalował kiedykolwiek piękniejszą kobietę? Wierzchem dłoni otarła czerwone łzy z policzków. - Czy znowu jesteś szczęśliwa? - spytałem. - Zajrzyj w głąb swojej duszy. Powiedz sobie, że jesteś nieśmiertelna. Ze śmierć nie ma nad tobą władzy. Tu, w ciemnościach, spotkało cię cos niezwykłego i chwalebnego, Bianko. Zmieniłaś się. Stałaś się p° wsze czasy młoda i piękna. Chciałem ją pocałować, ale nie mogłem się na to zdobyć, zasypywałem ją więc słowami jak pocałunkami. Pokiwała głową, a kiedy na mnie spojrzała, jej oblicze rozjaśnił cudowny uśmiech i przez chwilę rozmarzyła się, a widok ten przywołał we mnie wspomnienie geniuszu Botticellego, a zarazem człowieka bezpiecznego w czterech ścianach swego domu we Florencji, wolnego od wszelkich przerażających problemów, ale przede wszystkim ode mnie. Wyjąłem grzebień z zawiniątka. Zacząłem czesać jej włosy. Obserwowałem, jak Bianka patrzy na maskę, za którą ukryłem resztki mojej twarzy. - O co chodzi? - spytałem łagodnie. - Chcę zobaczyć, jak bardzo... - Nie, wcale nie chcesz - zapewniłem. Znów zaczęła płakać. - Ale jak to możliwe, że kiedykolwiek powrócisz do zdrowia? Ile nocy to potrwa? Szczęście ubiegłej nocy zostało zniweczone. - Chodź - powiedziałem. - Ruszamy na polowanie. Teraz włóż płaszcz i chodź ze mną. Zrobimy to, co wcześniej. Nie trać wiary w swoje siły i rób zawsze to, co ci każę. Nie chciała mi się podporządkować. Trzymała się blisko trumny, oparta łokciem o wieko. Na jej twarzy malowała się niepojęta frustracja. Podszedłem do niej i zacząłem mówić; nie
spodziewałem się, że kiedykolwiek wypowiem do niej te słowa. - Musisz być silna, Bianko - powiedziałem. - Musisz nas poprowadzić. Ja, póki co, nie mam dość sił, by starczyło dla nas dwojga, a tego ode mnie wymagasz. Jestem wewnętrznie zdruzgotany. Jestem do niczego. Nie, zaczekaj, nie przerywaj mi, pozwól, bym powiedział to, co chcę. I nie płacz. Posłuchaj mnie. Musisz dać mi twoją małą rezerwę sił, ponieważ ich potrzebuję. Mam moc, o jakiej nawet nie śniłaś. Ale teraz jest ona dla mnie niedostępna. I dopóki nie będę mógł z niej korzystać, to ty musisz nas prowadzić. Prowadź nas swym pragnieniem i ciekawością, bo z całą pewnością w obecnym stanie postrzegasz rzeczy inaczej i przepełniają cię one nieopisanym zdumieniem. Pokiwała głową. Jej oczy stały się zimniejsze i o wiele spokojniejsze. - Nie rozumiesz? - spytałem. - Że jeśli przetrwasz ze mną t kilka nocy, zyskasz prawdziwą nieśmiertelność? Zamknęła oczy i jęknęła: - Och, uwielbiam dźwięk twego głosu - rzekła - ale tak bardzo się boję. Kiedy obudziłam się w trumnie, w ciemnościach wszystko to wydało mi się mrocznym, złym snem i zaczęłam się obawiać, co mogliby zrobić z nami ludzie, gdyby odkryli, kim jesteśmy, gdybyśmy wpadli w ich ręce... gdybyś... - Gdybym? - Gdybyś nie był w stanie mnie ochronić. - Ach, tak, gdybym cię nie mógł ochronić... Pogrążyłem się w milczeniu. W dalszym ciągu nie mogłem uwierzyć w to, co mnie spotkało. Moja dusza była wypalona. Mój duch także. Moja wola była pełna blizn, a szczęście się odwróciło. Przypomniałem sobie pierwszy bal, który Bianka wydała w naszym domu. Przypomniałem sobie tańce, stoły uginające się pod ciężarem złotych półmisków pełnych owoców i ostro przyprawionego mięsiwa; w powietrzu unosił się aromat wina, słychać było dźwięki muzyki, a w salach roiło się od zadowolonych, szczęśliwych dusz, podziwiających wiszące na ścianach obrazy - wydawało się niemożliwe, aby ktokolwiek mógł mi to odebrać, skoro tak dobrze zakamuflowałem się w świecie niczego nie podejrzewających śmiertelników. Och, Santino, pomyślałem, jakże cię nienawidzę. Jak bardzo tobą gardzę. Wyobraziłem go sobie takim, jakiego ujrzałem go w Rzymie: w czarnych szatach
cuchnących ziemią, ze zdumiewająco czystymi czarnymi włosami i obliczem tak ekspresyjnym głównie z uwagi na duże, ciemne oczy - i natychmiast go znienawidziłem. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek będę miał szansę go zgładzić. Z pewnością nadejdzie taki czas, kiedy nie będzie otoczony rzeszą swoich popleczników, kiedy będę mógł dostać go w swoje ręce i z pomocą daru ognia odpłacić za to, co mi uczynił. A gdzie był teraz Amadeo, mój Amadeo, i moi chłopcy, których tak brutalnie i pieczołowicie zarazem uprowadzono z naszego domu? Znów ujrzałem ciało nieszczęsnego Vincenza, leżące na podłodze. - Mariusie, mój ukochany - rzuciła nagle Bianka. - Proszę, wiedz coś, nie zniosę dłużej twego milczenia. - Wyciągnęła bladą, drżącą rękę, lecz nie odważyła się mnie dotknąć. Przepraszam za moją słabość. Naprawdę jest mi przykro. Dlaczego zamilkłeś? - Nic takiego, najdroższa, po prostu rozmyślałem przez chwilę o moim wrogu, który sprowadził do naszego domu watahę szubrawców uzbrojonych w płonące żagwie, którzy mnie zniszczyli. - Przecież nie zniszczyli cię zupełnie - zaoponowała. - A ja jakoś nabiorę sił. - Nie, zostaniesz teraz tutaj - powiedziałem. - Dość już uczyniłaś. Twój nieszczęsny gondolier oddał dla mnie życie ubiegłej nocy. Zostań tu, dopóki nie wrócę. Wzdrygnęła się i wyciągnęła rękę, jakby chciała mnie zatrzymać. Zmusiłem ją, aby zachowała pewien dystans. - Nie możesz jeszcze pojąć, kim i czym jestem. Ale będę opuszczał naszą kryjówkę i polował tak długo, aż nabiorę dość sił, by zabrać cię w inne miejsc, równie, a może nawet bardziej bezpieczne, gdzie całkiem wrócę do zdrowia. Zamknąłem oczy, choć rzecz jasna nie mogła tego zobaczyć, ponieważ nosiłem maskę, i pomyślałem o Tych, Których Należy Strzec. Modlę się do ciebie, moja Królowo, i idę do ciebie, a gdy już dotrę na miejsce, chciałbym, abyś obdarowała mnie swą krwią, pomyślałem. Ale czy nie mogłaś posłać mi chociażby jednej, krótkiej, ostrzegawczej myśli? Wcześniej nawet nie przyszło mi to do głowy, a teraz ta myśl wręcz eksplodowała pod moją czaszką. Tak. To oczywiste, że mogła to uczynić, nawet z tak daleka mogła mnie ostrzec, nie - Prawdaż? Ale jak mogłem prosić o coś takiego tę, która od tysiąca lat się nie poruszyła, ani nie
powiedziała słowa? Czy nigdy się n’ nauczę? A co z Bianką, która dygotała i błagała, bym poświęcił jej odrobinę uwagi? Przebudziłem się ze snu. - Nie, zrobimy tak, jak chciałeś, pójdę z tobą - powiedziała niepewnie. - Wybacz, że byłam słaba. Obiecałam, że będę równie silna jak Amadeo. Jestem gotowa pójść z tobą. - Nie, nie jesteś - zaoponowałem. - Po prostu bardziej się boisz zostać tu, niż pójść ze mną. Boisz się, że jeśli tu zostaniesz już po ciebie nie wrócę. Pokiwała głową, jakbym zmusił ją do wyjawienia tego, choć nie o to mi chodziło. - Czuję głód - rzekła półgłosem. Powiedziała to z pewną elegancją. A potem ze zdumieniem dodała: - Łaknę krwi. Muszę pójść z tobą. - Dobrze więc - odparłem. - Moja cudna, słodka towarzyszko. Stopniowo zaczniesz nabierać sił. Moc zacznie rozchodzić się po całym twoim ciele, począwszy od serca. Nie lękaj się. Mogę nauczyć cię wielu rzeczy i w najbliższym czasie, kiedy już nasycimy się do woli, oboje, opowiem ci o innych, których znałem, o ich mocach, zdolnościach i pięknie. Znów podniosła głowę, jej oczy się rozszerzyły. - Czy kochasz mnie ponad wszystko? - zapytała. - To jedyne, co pragnę wiedzieć, i możesz mnie okłamać, jeżeli chcesz. - Uśmiechnęła się, mimo iż po jej policzkach spływały łzy. - Oczywiście, że tak - odparłem. - Kocham cię bardziej niż kogokolwiek innego. Przecież jesteś tu ze mną, czyż nie? I zastawszy mnie ledwie żywego, oddałaś cząstkę własnych sił, by mnie ocalić. To była chłodna, wyważona odpowiedź, pozbawiona cienia pochlebstwa czy kurtuazji, lecz najwyraźniej całkiem jej wystarczyła. Nie mogłem się nadziwić, jak bardzo różni się od tych, których kochałem dotychczas, od Pandory, z jej mądrością, czy Amadea z jego sprytem. Wydawała się równie urzekająca pod względem wrodzonych cech charakteru, jak i bystrości umysłu. Poprowadziłem ją po schodach. Zostawimy zapaloną świecę, jak światełko mające wskazywać nam drogę powrotną. Zanim otworzyłem drzwi, nasłuchiwałem z uwagą dźwięków mogących Zwiastować obecność sił Santina. Nie wychwyciłem niczego niepokojącego. Przepłynęliśmy bezgłośnie przez najwęższe kanały, kierując się do najbardziej niebezpiecznej dzielnicy miasta. Tam napotkaliśmy nasze kolejne ofiary - nie stawiały większego oporu i nasyciliśmy się nimi. Zwłoki wrzuciliśmy w cuchnące wody kanału.
Po udanych łowach ona była ciepła i pachnąca po dokonanych licznych zabójstwach moja Bianka, bystra obserwatorka mrocznych, błyszczących murów, ja zaś wciąż byłem wysuszony na wiór i płonąłem żywym ogniem. Och, jakże ten ból dawał mi się we znaki! Jakie ukojenie dawała krew wypełniająca moje kończyny. Wróciliśmy tuż przed świtem. Nie napotkaliśmy żadnego niebezpieczeństwa. Część moich ran się zagoiła, ale kończyny wciąż wyglądały jak suche patyki, a kiedy sięgnąłem pod maskę, wyczułem oblicze, które zdawało się być nieodwracalnie pokryte głębokimi, szpetnymi bliznami. Jak długo to potrwa? Nie mogłem powiedzieć tego Biance. Sam nie wiedziałem. Wiedziałem natomiast, że w Wenecji taka noc jak dziś nie może się powtarzać zbyt często. Stalibyśmy się znani. Złodzieje i żebracy zaczęliby nas wypatrywać - urodziwej kobiety o białej twarzy i mężczyzny w czarnej skórzanej masce. Musiałem sprawdzić, czy posiadam jeszcze dar chmur. Czy mógłbym przenieść Biankę do sanktuarium? Czy udałoby mi się odbyć tę podróż w jedną noc, czy osłabłbym w drodze i musielibyśmy rozpaczliwie szukać dla siebie kryjówki na nadchodzący dzień? Zasnęła spokojnie, nie obawiając się zamknięcia w trumnie. Chyba chciała mnie w ten sposób uspokoić, dać do zrozumienia, że jest silna, i choć nie odważyła się dotknąć ustami mej twarzy, przesłała mi smukłą dłonią wraz ze swym tchnieniem czuły pocałunek. Do świtu została jeszcze godzina. Wyśliznąwszy się ze złotego grobowca, wspiąłem się na górę, wyszedłem na dach i uniosłem obie ręce. Kilka chwil później wznosiłem się nad miastem, jakby dar chmur nigdy we mnie nie ucierpiał, i już niebawem opuściłem Wenecję, i dotarłem daleko poza miasto. Stamtąd, obejrzawszy się przez ramię, mogłem podziwiać złociste światła i satynowy poblask morza. Mój powrót był szybki i precyzyjny, spłynąłem w dół bezgłośnie, docierając do złotego grobowca z odpowiednim zapasem czasu, jakiego potrzebowałem, by ułożyć się na spoczynek. Wiatr urażał moją poparzoną skórę. Ale to nie miało znaczenia. Ucieszyłem się niebywale, stwierdziwszy, że nawet teraz mogę wzbić się w powietrze tak jak kiedyś. Wiedziałem, że już wkrótce będę w stanie odbyć podróż do sanktuarium Tych, Których Należy Strzec. Następnej nocy moja piękna nie obudziła się z krzykiem tak jak poprzednio. Była mądrzejsza, bardziej gotowa do polowania i miała mnóstwo pytań. Gdy płynęliśmy kanałami,
opowiadałem jej swoją historię o gaju druidów i o tym, jak tam trafiłem. Jak we wnętrzu dębu zostałem obdarzony magią. Opowiedziałem jej o Maelu, o tym, jak wciąż nim pogardzam i jak któregoś razu odwiedził mnie w Wenecji, a także jak dziwne wydawało mi się wtedy to wszystko. - Widziałam go - rzekła niemal szeptem, ale i tak jej głos odbił się echem wśród ścian. Pamiętam tamtą noc, kiedy do ciebie przyszedł. To właśnie tej nocy wróciłam z Florencji. Nie potrafiłem myśleć jasno o tamtych sprawach. Z przyjemnością natomiast słuchałem, kiedy ona o nich mówiła. - Przywiozłam ci obraz Botticellego - powiedziała. - Był nieduży, ale naprawdę piękny. Później podziękowałeś mi za niego. Ten wysoki blondyn czekał na ciebie, kiedy się zjawiłam. Był brudny i obszarpany. Gdy to mówiła, wszystko mi się przypomniało. Wspomnienia mnie ożywiły. A potem odbyły się łowy, polała się krew, zginęli ludzie, ciała zostały wrzucone do kanału i raz jeszcze ból wyłonił się spoza czerwonej kurtyny słodkiego panaceum, ja zaś osunąłem się ciężko na dno gondoli, osłabiony rozkoszą, jakiej doświadczyłem. - Muszę to zrobić jeszcze raz - powiedziałem. Ona miała już dość, ale popłynęliśmy dalej. Przy jakimś domu pochwyciłem w ramiona następną ofiarę, lecz byłem tak niezdarny, że skręciłem jej kark. Dopadłem kolejną i jeszcze jedną, aż w końcu tylko wyczerpanie powstrzymało mnie przed kontynuowaniem polowania, gdyż nawet całe morze krwi nie zdołałoby ukoić mojego bólu. Gdy wreszcie przycumowaliśmy, mocno przytuliłem Biankę, jak to nieraz czyniłem z Amadeem, i wzbiłem się z nią wysoko, tak wysoko, że nie było widać Wenecji. Usłyszałem cichy, zduszony krzyk Bianki, ale szeptem nakazałem, aby nie próbowała się wyrywać i zaufała mi, po czym miękko spłynąłem w dół i postawiłem ją na kamiennych schodach ponad nabrzeżem. - Byliśmy wśród chmur, moja mała księżniczko - powiedziałem. - Frunęliśmy z wiatrem i najczystszymi stworzeniami niebios. Dygotała z zimna. Sprowadziłem ją do złotego grobowca. Wiatr potargał jej włosy. Policzki miała pokraśniałe, usta krwistoczerwone. - Co ty właściwie zrobiłeś? - spytała. - Rozpostarłeś skrzydła jak ptak, aby unieść mnie w powietrze?
- Nie potrzebuję skrzydeł - powiedziałem, zapalając świece jedna po drugiej, aż w pomieszczeniu zrobiło się jasno i ciepło. Wsunąłem palce pod maskę. A potem ją zdjąłem i odwróciłem się, by spojrzeć na Biankę. Była wstrząśnięta, ale tylko przez chwilę, a potem podeszła do mnie, spojrzała prosto w oczy i pocałowała w usta. - Znów cię widzę, Mariusie - powiedziała. - Wyglądasz prawie jak dawniej. Uśmiechnąłem się. Minąłem ją i sięgnąłem po lustro. Nie potrafiłem dostrzec siebie w tym upiornym obliczu. Ale na szczęście wargi przesłoniły już moje wyszczerzone zęby, pojawił się wzgórek nosa, a na oczach pojawiły się powieki; włosy gęste białe i puszyste jak dawniej sięgały ramion. Sprawiały, że na ich tle twarz wydawała się jeszcze bardziej czarna. Odłożyłem lustro. - Dokąd się udamy, kiedy już opuścimy Wenecję? - spytała Bianka. Jaka wydawała się spokojna i opanowana. - Do magicznego miejsca, w którego istnienie nie uwierzyłabyś, gdybym ci o nim powiedział - odparłem. - Księżniczko niebios. - Czyja też mogę to zrobić? - zapytała. - Wzbić się pod niebo? - Nie, kochanie - odparłem. - Jeszcze przez wiele stuleci to ci się nie uda. Potrzeba czasu i krwi, aby zyskać taką siłę. Ale którejś nocy posiądziesz także ten dar i poczujesz związane z nim wyobcowanie i samotność. - Pozwól, że cię obejrzę - rzekła. Pokręciłem głową. - Mów do mnie, opowiedz mi jakąś historię - poprosiła. - Opowiedz mi o Maelu. Usiedliśmy pod ścianą, przytuleni, było nam ciepło. Zacząłem mówić, niespiesznie snując dawne historie. Opowiedziałem jej raz jeszcze o gaju druidów i o tym, jak zostałem tam bóstwem, a potem uciekłem przed tymi, co chcieli mnie uwięzić, i ujrzałem, jak jej oczy rozszerzają się ze zdumienia. Opowiedziałem jej o Avicusie i Zenobii, o naszych polowaniach w Konstantynopolu. Opowiedziałem jej, jak obciąłem piękne, czarne pukle Zenobii. Snując te historie, zacząłem się uspokajać, nie byłem już tak smutny i załamany, powoli dojrzewałem do tego, co musiałem uczynić. Będąc z Amadeem, nigdy nie opowiadałem mu tych historii. Z Pandorą też nie było to takie proste. Z tą istotą natomiast rozmowa wydawała mi się czymś naturalnym i przynosiła ukojenie. Przypomniałem sobie, że kiedy po raz pierwszy
ujrzałem Biankę, marzyłem o tym, aby mogła wieść ze mną żywot we krwi i byśmy mogli swobodnie rozmawiać. - Pozwól, że opowiem ci kilka przyjemniejszych historii - rzuciłem i zacząłem mówić o moim dawnym życiu w starożytnym Rzymie, o tym, jak tworzyłem malowidła na ścianach, podczas gdy moi goście śmiali się, pili wino i wylegiwali na trawie w moim ogrodzie. Rozbawiłem ją, a mój ból na chwilę zniknął, rozproszony dźwiękiem jej głosu. - Był kiedyś ktoś, kogo bardzo kochałem - powiedziałem. - Opowiedz mi - poprosiła. - To była kobieta - odparłem. Zdziwiłem się, że w ogóle podjąłem ten temat. Mimo to mówiłem dalej: - Znałem ją, kiedy byliśmy jeszcze śmiertelnikami. Byłem młodzieńcem, a ona nie - ledwie dzieckiem. W owych czasach, tak jak i teraz, małżeństwa zawierano, kiedy dziewczęta miały zaledwie kilkanaście lat, ale jej ojciec odmówił mi jej ręki. Nigdy jej nie zapomniałem. A potem, kiedy miałem już w sobie krew, spotkaliśmy się ponownie... - No dalej, musisz mi o tym opowiedzieć. Gdzie się spotkaliście? - I podarowałem jej krew - dokończyłem. - A potem byliśmy razem przez długi czas. W sumie dwieście lat. - To bardzo długo - skomentowała. - Tak, długo, choć czas bynajmniej nam się nie dłużył. Każda noc była nowa, kochałem ją, ona mnie, i bardzo często się kłóciliśmy... - Czy to były konstruktywne kłótnie? - spytała. - O tak, cieszę się, że o to zapytałaś - odparłem. - Wszystkie były konstruktywne, prócz ostatniej. - To znaczy? - Potraktowałem ją podle i niesprawiedliwie. Zrobiłem coś bardzo złego. Opuściłem ją bez słowa, nie dając szans na wyjaśnienie czy choćby refleksję, a teraz nie mogę jej odnaleźć... - Chcesz powiedzieć, że nadal jej szukasz? - Nie szukam jej, bo nie wiem, gdzie się obecnie znajduje - odparłem, nieco naginając fakty - ale mimo to wciąż mam odzieję... - Czemu to zrobiłeś? - spytała. - Dlaczego porzuciłeś ją w taki sposób? - Z miłości i gniewu - odrzekłem. - To właśnie wtedy po raz pierwszy zetknęliśmy się z wyznawcami szatana. Szumowinami pokroju tych łajz, które spaliły mój dom i zabrały Amadea.
Tyle tylko, że to było setki lat temu, rozumiesz? Przyszli do nas. Nie było z nimi mego wroga Santina. Wtedy jeszcze nie istniał. Santino nie jest starym krwiopijcą. Ale to było to samo plemię, tacy sami plugawcy, którzy wierzą, że zesłano ich na ziemię, aby zostali krwiopijcami i w ten sposób służyli chrześcijańskiemu Bogu. Wyczułem, że to był dla niej wstrząs, choć odezwała się dopiero po dłuższej chwili. - A więc to dlatego krzyczeli coś o jakimś bluźnierstwie - wyszeptała. - Tak, dawno temu, kiedy przyszli do nas po raz pierwszy, wykrzykiwali podobne bzdury. Grozili nam, chcieli zdobyć wiedzę, którą... posiadaliśmy. - Ale w jaki sposób to zdarzenie rozdzieliło ciebie i tę kobietę? - Unicestwiliśmy ich. Musieliśmy. Ona wiedziała, że musimy to zrobić, a potem, kiedy stałem się przygnębiony, posępny i milczący, rozgniewała się na mnie, a ja na nią. - Rozumiem - odparła. - Do tej kłótni w ogóle nie musiało dojść. Opuściłem ją. Odszedłem, bo była silna, zdecydowana i wiedziała, że wyznawcy szatana muszą zostać zgładzeni. Ja tego nie wiedziałem i nawet teraz, wiele stuleci później, popełniłem ten sam błąd. Wiedziałem, że te istoty plączą się w Rzymie. Tam właśnie napotkał mnie Santino. Powinienem był unicestwić jego i jego popleczników. Ale widzisz, nie mogłem się na to zdobyć, a potem on przyszedł do mnie i puścił z dymem mój dom i wszystko, co kochałem. Była wstrząśnięta i milczała przez dłuższą chwilę. - Wciąż kochasz tę kobietę - rzuciła. - Tak, ale widzisz, nigdy nie przestaję nikogo kochać. I nigdy nie przestanę kochać ciebie. - Jesteś pewien? - Jak najbardziej. Pokochałem cię od pierwszego wejrzenia, przecież wiesz. - Przez te wszystkie lata nadal o niej myślisz? - I nadal ją kocham. Nie potrafię przestać o niej myśleć ani jej kochać. Pamiętam najdrobniejsze rzeczy z nią związane. Tęsknota i osamotnienie sprawiły, że bardzo mocno wyryła się w mojej pamięci. Widzę ją. Słyszę jej głos. Miała cudowny, melodyjny głos - powiedziałem w zamyśleniu. Po chwili mówiłem dalej. - Była wysoka. Miała brązowe oczy i gęste rzęsy. Włosy długie, falujące, ciemnobrązowe. Zwykle nosiła je rozpuszczone. Naturalnie pamiętam ją w zwiewnych szatach z tamtego okresu i nie mam pojęcia, jak może wyglądać obecnie. Tak czy siak, postrzegam ją jako boginię lub może świętą, sam nie wiem.
Bianka milczała. Aż w końcu spytała: - Czy zostawiłbyś mnie dla niej? - Nie. Gdybym ją odnalazł, moglibyśmy zamieszkać we trójkę. - Och, to zbyt piękne - szepnęła. - Wiem, że może tak być, po prostu wiem. I tak właśnie będzie, cała nasza trójka razem, ty, ona i ja. Ona wciąż żyje i miewa się dobrze, wędruje po świecie, a kiedyś przyjdzie taki czas, że ty i ja połączymy się także z nią. - Skąd wiesz, że ona żyje? Co jeśli... nie, nie chciałabym, aby moje słowa sprawiły ci ból. - Mam nadzieję, że ona żyje - odparłem. - To Mael, ten jasnowłosy, powiedział ci o niej. - Nie. Mael nic o niej nie wie. Zupełnie nic. Nie przypominam sobie, abym wspominał mu o niej choćby słowem. Nie przepadam za Maelem. Nie przywołałem go żadnej z owych upiornych nocy, aby nam pomógł. Nie chciałbym, aby ujrzał mnie takim, jaki teraz jestem. - Nie złość się - rzuciła kojącym tonem. - Nie przywołuj w sobie bólu. Rozumiem cię. Mówiłeś o tej kobiecie z taką miłością... - Tak - mruknąłem. - Może czuję, że żyje, ponieważ wiem że nigdy nie unicestwiłaby siebie, nie odnalazłszy mnie uprzednio i nie pożegnawszy się. A skoro mnie nie znalazła i nie ma żadnych dowodów na to, że nie żyje, nie mogłaby tego zrobić Rozumiesz? - Tak - przyznała. Przysunęła się bliżej, ale zrozumiała gdy dłonią w rękawiczce dotknąłem jej i delikatnie odsunąłem od siebie. - Jak ona miała na imię? - spytała. - Pandora - odparłem. - Nigdy nie będę o nią zazdrosna - zapewniła półgłosem. - Oczywiście, ale czemu tak szybko się z tym deklarujesz? Skąd wiesz? Odparła ze spokojem: - Mówisz o niej ze zbyt wielką czcią, abym mogła być o nią zazdrosna - wyjaśniła. - A ja wiem, że możesz kochać nas obie, bo przecież kochałeś równocześnie Amadea i mnie. Widziałam to na własne oczy. - No tak, masz rację - przyznałem. Byłem bliski łez. W głębi serca pomyślałem o Botticellim, artyście stojącym w swojej pracowni i patrzącym na mnie, zastanawiającym się bezradnie nade mną, swoim tajemniczym mecenasem, i ani przez chwilę nie zdającym sobie
sprawy, jak bardzo go uwielbiałem i pragnąłem - i jak wielkie niebezpieczeństwo groziło mu z mojej strony. - Już prawie świta - powiedziała. - Czuję chłód. I nic więcej się nie liczy. Czujesz to samo? - Niedługo opuścimy to miejsce - mruknąłem w odpowiedzi - i znajdziemy się wśród niezliczonych złotych lamp. Pośród setki zapalonych świec. Stu wysokich, białych świec. I choć wokoło zalega śnieg, będzie nam ciepło. - O, ukochany - rzekła półgłosem - wierzę w ciebie z całej duszy. Następnej nocy zapolowaliśmy raz jeszcze i była to nasza ostatnia noc w Wenecji. Wydawało mi się, że nie ma takiej ilości krwi, której nie mógłbym pochłonąć. Choć nie wspomniałem o tym Biance, wciąż nasłuchiwałem, czy w pobliżu nie ma zbirów Santina, byłem bowiem przekonany, że w każdej chwili mogą powrócić - Jakiś czas po tym, jak wróciłem z nią do złotego grobowca i ujrzałem ją układającą się na spoczynek, wśród zawiniątek z rzeczami i palących się świec, znów wyruszyłem na łowy. Mknąłem jak błyskawica ponad dachami domów i dopadałem najsilniejszych, najgorszych morderców w mieście. Zastanawiałem się, czy moje pragnienie nie sprawi, że w Wenecji zapanuje w końcu spokój, tak byłem bezwzględny i zawzięty, jeżeli chodziło o tępienie pieniącego się w mieście zła. Kiedy już nasyciłem się krwią, udałem się do sekretnych miejsc w zgliszczach mego palazzo i pozbierałem złoto, którego inni nie zdołali odkryć. W końcu wspiąłem się na najwyższy dach, jaki udało mi się znaleźć, i stałem tam przez długi czas, patrząc na Wenecję i żegnając się z nią. Miałem złamane serce i nie wiedziałem, jak temu zaradzić. Mój „złoty czas” zakończył się dla mnie niewysłowionym cierpieniem. Dla Amadea zakończył się katastrofą. I być może tak samo zakończył się dla mojej cudnej Bianki. Patrząc na moje wysuszone i sczerniałe kończyny - które mimo iż posiliłem się krwią tylu ofiar, wciąż wyglądały fatalnie - zrozumiałem, że muszę dotrzeć do Tych, Których Należy Strzec, i podzielić się ich tajemnicą z Bianką, mimo iż była przecież bardzo młoda. Cóż, po prostu nie miałem wyboru. W pewnym sensie pocieszeniem w mej niedoli było dla mnie, że mogłem podzielić się z kimś sekretem, którego strzegłem od tylu lat. To straszne, że tak ciężkie brzemię miało spocząć na tak delikatnych i szczupłych barkach, ale miałem już serdecznie dość bólu i samotności.
Byłem zmęczony. Czułem się przegrany. Jedyne, czego pragnąłem, to dotrzeć do sanktuarium, trzymając w ramionach Biankę.
27 Wreszcie nadszedł czas, by wyruszyć w drogę. Pozostanie w Wenecji było dla nas zbyt niebezpieczne i wiedziałem, że zdołam przenieść nas do sanktuarium. Zabraliśmy ze sobą jedno zawiniątko z rzeczami i tyle złota, ile mogłem unieść, mocno przytuliłem do siebie Biankę i w ciągu kilku godzin, jednej nocy, pośród zacinającego wiatru i śnieżycy, pokonaliśmy góry. Bianka przywykła już do pewnych cudów i nie zaniepokoiła się, gdy spłynąłem z nią na ośnieżoną przełęcz. Jednak już po chwili oboje uświadomiliśmy sobie z bólem, że popełniłem kardynalny błąd w swoich kalkulacjach - nie było mowy, abym w obecnym stanie zdołał otworzyć drzwi świątyni. Naturalnie to ja wykonałem kamienne, okute żelazem odrzwia, by uniemożliwić śmiertelnikom dostanie się do środka, i po kilku żałosnych próbach musiałem przyznać, że sforsowanie ich wykracza poza moje możliwości i przed świtem musimy znaleźć inną kryjówkę. Bianka zaczęła płakać, a ja zdenerwowałem się na nią. Raz jeszcze spróbowałem sforsować drzwi, na złość jej, po czym cofnąłem się i skierowałem na nie falę mojej mentalnej mocy. Bez powodzenia. Wiatr i śnieg atakowały nas zawzięcie, a szloch Bianki doprowadzał mnie do białej gorączki i sprawiał, że zacząłem mówić rzeczy dalekie od prawdy. - To ja wykonałem te odrzwia i otworzę je - oznajmiłem. - Daj mi tylko trochę czasu, abym się zastanowił, co powinienem uczynić. Odwróciła się ode mnie, wyraźnie urażona moim gniewem, a potem z pokorą w głosie zapytała: - Co jest za tymi drzwiami? Słyszę dochodzące zza nich dźwięki przywodzące na myśl bicie serca. Po co tu przybyliśmy? Dokąd się udamy, jeśli nie znajdziemy tutaj schronienia? Wszystkie te pytania wzmagały mój gniew, ale kiedy spojrzałem na Biankę, gdy ujrzałem ją siedzącą na kamieniu, gdzie ją postawiłem, kiedy zobaczyłem, jak śnieg sypie na jej pochyloną głowę i ramiona, i łzy, błyszczące i czerwone jak zawsze, zawstydziłem się, że tak ją wykorzystałem w chwili słabości, a teraz wyładowuję na niej swój gniew. - Ucisz się, a ja otworzę drzwi - rzekłem do niej. - Nie wiesz jeszcze, co znajduje się w środku. Ale wkrótce się dowiesz. Westchnąłem głęboko i odstąpiłem od drzwi. Poparzoną dłonią trzymałem żelazną
klamkę i choć ciągnąłem z całej siły, nie udało mi się otworzyć. Ta absurdalna sytuacja kompletnie zbiła mnie z tropu. Nie mogłem dostać się do środka. Byłem zbyt słaby i nie wiedziałem, jak długo potrwa, zanim odzyskam siły. Mimo to ponawiałem próby, bo tylko w ten sposób mogłem przekonać Biankę, że jestem w stanie ją ochronić, dostając się do środka tej osobliwej budowli. W końcu odwróciłem się do Największej Świętości plecami, podszedłem do Bianki i objąwszy czule, nakryłem jej głowę, próbując ją ogrzać najlepiej jak umiałem. - Już wkrótce wyjaśnię ci wszystko - powiedziałem. - I znajdę dla nas schronienie na tę noc. Zaufaj mi. Pozwól, że teraz powiem tylko, iż to miejsce zbudowałem własnoręcznie, nikt nie wie o jego istnieniu, ale, jak widzisz, jestem zbyt słaby, aby móc dostać się do środka. - Wybacz, że się rozpłakałam - rzekła półgłosem. - Nie ujrzysz więcej łez na mojej twarzy. Ale co to za dźwięk, który słyszę? Czy dla ludzi jest niesłyszalny? - Tak - potwierdziłem. - A teraz, proszę, nie ruszaj się przez chwilę, najdroższa. Ale w tym właśnie momencie wychwyciłem całkiem inny dźwięk, odgłos, który mógł usłyszeć nawet śmiertelnik. Był to zgrzyt otwierających się kamiennych drzwi. Rozpoznałem go natychmiast i odwróciłem się, pełen trwogi, niedowierzania i zdumienia. Natychmiast przyciągnąłem Biankę do siebie i staliśmy tak przed drzwiami, które same otwierały się na oścież. Moje serce biło jak szalone. Prawie nie mogłem zaczerpnąć tchu. Wiedziałem że mogła to zrobić jedynie Akasza, a kiedy drzwi się uchylały, doświadczyłem kolejnego cudu łagodności, dobroci i piękna, o jakim nawet nie śniłem. Struga jasnego światła wypłynęła z rozległego korytarza znajdującego się za drzwiami. Przez chwilę byłem zbyt oszołomiony, aby móc się poruszyć. I nagle, gdy wpatrywałem się w światło, ogarnęło mnie uczucie nieopisanej szczęśliwości. Wyglądało na to, że nie powinienem się go obawiać ani powątpiewać w jego znaczenie. - Chodź, Bianko - rzekłem, prowadząc ją w stronę wejścia. Przycisnęła zawiniątko do piersi, jakby upuszczenie go było równoznaczne ze śmiercią, a ja trzymałem ją, jakbym bez niej nie mógł utrzymać się na nogach. Weszliśmy do kamiennego tunelu i ruszyliśmy wolno w stronę jasno oświetlonej kaplicy. Wszystkie spiżowe lampy, jakie znajdowały się wewnątrz, były zapalone. Sto świec płonęło białym, wysokim płomieniem. I ledwie zwróciłem na to wszystko uwagę, poczułem ogarniającą mnie radość, a potem olbrzymie odrzwia zatrzasnęły się za nami.
Zatrzymałem się, patrząc na rząd stu świec, a potem uniósłszy wzrok, spojrzałem na oblicze Matki i Ojca, postrzegając je, tak jak Bianka, z wdzięcznością i niepojętym zdumieniem. Ukląkłem. Bianka uczyniła to samo. Drżałem. Szok, jaki przeżyłem, był tak wielki, że na chwilę zabrakło mi tchu. Nie byłem w stanie wyjaśnić Biance wagi tego, co nas spotkało. Gdybym próbował to zrobić, tylko bym ją wystraszył. A niewybaczalnym grzechem było wypowiadanie w obliczu Królowej zbędnych słów. - Nic nie mów - wyszeptałem w końcu. - To nasi Rodzice. To oni otworzyli dla nas drzwi, czego ja nie potrafiłem uczynić. Zapalili dla nas lampy. I świece. Nie wyobrażam sobie, ile znaczy ich błogosławieństwo. Zostaliśmy zaproszeni do środka. Naszą odpowiedzią niechaj będzie modlitwa. Bianka pokiwała głową. Szeptem, z powagą i czcią opowiedziałem jej - rzecz jasna w największym skrócie historię Boskich Rodziców. Wyjaśniłem, jak to się stało, że to właśnie oni zostali pierwszymi krwiopijcami, tysiące lat temu w Egipcie, i że teraz nie łakną krwi, nic nie mówią i nie poruszają się. Byłem ich opiekunem przez całą moją wampirzą egzystencję i już zawsze tak będzie. Powiedziałem to wszystko, aby Bianka nie była zaniepokojona i nie obawiała się pary nieruchomych postaci patrzących przed siebie w głuchym milczeniu. W ten właśnie sposób najdroższa Bianka znalazła się przed obliczem tajemniczej pary, którą uznała za niewypowiedzianie piękną. - To do tej kaplicy - wyjaśniłem - przybywałem, opuszczając Wenecję, by zapalić lampy dla Króla i Królowej i przynieść im świeże kwiaty. Widzisz, teraz ich nie ma. Ale przyniosę je, kiedy tylko będę mógł. Pomimo mego entuzjazmu i wdzięczności wiedziałem, że nie mogę wyjaśnić jej znaczenia cudu, jakim było otwarcie dla nas drzwi przez Akaszę i zapalenie lamp. Nie odważyłem się tego zrobić, a teraz gdy skończyłem wreszcie swój monolog, w milczeniu podziękowałem zarówno Akaszy, jak i Enkilowi, że wpuścili nas do swego sanktuarium i powitali darem światła. Raz po raz dziękowałem im wylewnie, nie mogąc do końca pojąć tego, że zostałem zaproszony, gdyż nie całkiem rozumiałem, co to oznaczało. Czy jestem kochany? Czy jestem im potrzebny? Najwyraźniej musiałem jakoś się z tym pogodzić. I być wdzięczny Rodzicom, nie wyobrażając sobie zbyt wiele.
Przez długi czas klęczałem w ciszy. Bianka, która mi się przyglądała, również milczała. W końcu nie mogłem już pohamować pragnienia. Spojrzałem na Akaszę. Pragnąłem krwi. Nie mogłem myśleń o niczym innym, oprócz krwi. Wszystkie moje obrażenia były niczym liczne, ziejące rany. I te rany domagały się krwi. Musiałem spróbować napić się krwi Królowej. - Moja piękna - powiedziałem, kładąc urękawiczoną dłoń na delikatnym ramieniu Bianki. - Chcę, żebyś usiadła w rogu i nie komentowała tego, co zaraz zobaczysz. - A co się stanie? - wyszeptała. - Po raz pierwszy wyglądała na przerażoną. Rozejrzała się dokoła, patrząc na pełgające płomyki lamp i świec, powiodła wzrokiem po malowidłach zdobiących ściany. - Rób, co mówię - rzekłem krótko. Musiałem to powiedzieć, a ona musiała postąpić zgodnie z moim zaleceniem, bo niby skąd mogłem wiedzieć, czy Królowa zezwoli mi raz jeszcze zaspokoić pragnienie. Kiedy tylko Bianka usiadła w kącie, możliwie jak najdalej, otulona szczelnie płaszczem, w milczeniu zacząłem modlić się o krew. - Widzisz mnie, jaki jestem, wiesz, co mnie spotkało - powiedziałem. - Wiesz, że zostałem ciężko poparzony. To dlatego otworzyłaś dla mnie drzwi i wpuściłaś mnie do środka, że sam nie zdołałbym tego uczynić. Na pewno widzisz, jakim stałem się potworem. Ulituj się nade mną i pozwól mi napić się z twych żył, tak jak dawniej. Potrzebuję krwi. Potrzebuję jej bardziej niż kiedykolwiek. I przychodzę do ciebie w pokorze i z szacunkiem. Zdjąłem skórzaną maskę i odłożyłem na bok. Wyglądałem teraz równie szpetnie jak stare, poparzone bóstwa, które Akasza ongiś unicestwiła, kiedy do niej przybyły. Czy i mnie odrzuci w taki sposób? A może przez cały czas wiedziała, co mnie spotkało? Czy wszystko doskonale rozumiała, zanim jeszcze otworzyła dla mnie drzwi? Podniosłem się powoli, po czym ukląkłem u jej stóp i wyciągnąłem rękę w stronę jej szyi - przez cały czas wyczekując uderzenia karzącej dłoni Enkila - ale nic takiego nie nastąpiło. Pocałowałem szyję Akaszy, poczułem lekkie muśnięcie jej warkoczy i spojrzałem na białą skórę - jedyne, co teraz słyszałem, to cichy szloch Bianki. - Nie płacz, Bianko - wyszeptałem. A potem gwałtownie - jak zwykle - zatopiłem kły w szyi Akaszy i poczułem jej gęstą krew spływającą do moich ust, gorącą i świetlistą jak blask lamp; wlewała się we mnie, jakby jej
serce pompowało ją żarliwie, zrównując swój rytm z moim. Moja głowa stała się lekka. Ciało również. Gdzieś opodal Bianka głośno szlochała. Dlaczego się bała? Ujrzałem ogród. Ogród, który malowałem po tym, jak zakochałem się w Botticellim. Wypełniały go jego pomarańczowe drzewa i kwiaty, ale to był mój ogród, przy domu mego ojca w pobliżu Rzymu, ogród z przeszłości. Jak to możliwe, abym zapomniał mój własny ogród? Jak mogłem zapomnieć ogród, gdzie bawiłem się jako dziecko? Wróciłem pamięcią do tamtych dni w Rzymie, kiedy byłem śmiertelnikiem, i zobaczyłem ogród przy willi mego ojca; stąpałem po miękkiej trawie, wsłuchiwałem się w szum wody w fontannie i wydawało się, że przez cały ten czas ogród nie zmienił się ani na jotę i wyglądał tak jak dawniej. Położyłem się na trawie, gałęzie drzew nad moją głową poruszały się leniwie. Usłyszałem głos mówiący do mnie, pospiesznie i czule, ale nie zrozumiałem słów i nagle zdałem sobie sprawę, że Amadeo jest ranny, znajduje się w rękach tych, co sprawili mu ból i wyrządzili krzywdę, a ja nie mogę przybyć mu z pomocą, bo gdybym tylko spróbował, wpadłbym w łapy jego oprawców i w tej sytuacji jedyne, co mogę uczynić, to pozostać tutaj. Byłem opiekunem Króla i Królowej, tak jak powiedziałem Biance. Właśnie tak, opiekunem Króla i Królowej, i musiałem pozwolić, aby Amadeo kroczył dalej przez czas samotnie, a jeśli odzyskam siły, kto wie, może kiedyś Pandora do mnie wróci... Pandora, która odwiedzała obecnie miasta północnej Europy, bo tam właśnie ją widziano. Ogród był bujny, pełen aromatów; ujrzałem Pandorę bardzo wyraźnie. Zobaczyłem ją przyodzianą w delikatną, białą suknię, z rozpuszczonymi włosami, tak jak opisałem ją Biance. Pandora uśmiechnęła się. Ruszyła w moją stronę. Przemówiła do mnie. Królowa chce, abyśmy byli razem - powiedziała. Oczy miała duże, zdumione, i wiedziałem, że jest bardzo blisko mnie, tak blisko, że nieomal mogłem dotknąć jej dłoni. To nie może być sen, niemożliwe, pomyślałem. I właśnie wtedy znów wyraźnie usłyszałem głos Pandory, gdy kłóciła się ze mną pierwszej nocy, którą spędzaliśmy jako oblubieńcy: Nawet gdy ta nowa krew krąży teraz w moich żyłach, pożerając mnie i przeistaczając, nie posługuję się rozsądkiem ani zabobonami w trosce o swoje bezpieczeństwo. Mogę żyć w aurze mitu lub wykroczyć poza granice legendy! Obawiasz się mnie, bo nie wiesz, kim jestem. Wyglądam jak kobieta, mówię jak mężczyzna, a rozum podpowiada ci, że połączenie jednego z drugim jest niemożliwe.
Patrzyłem Pandorze w oczy. Siedziała na ogrodowej ławce, wyłuskując płatki kwiatów z brązowych włosów, dziewczyna egzystująca we krwi, wieczna kobieta - dziecko, taka na zawsze pozostanie też Bianka. Sięgnąłem rękoma i poczułem pod dłońmi soczystą trawę. I nagle runąłem na wznak, opuszczając ogród marzeń, otrząsając się z iluzji, i stwierdziłem, że leżę na podłodze kaplicy, pomiędzy rzędami wysokich świec a stopniami podwyższenia, gdzie na tronie zasiadała starożytna para. Nic się we mnie nie zmieniło. Nawet płacz Bianki brzmiał tak samo jak wcześniej. - Ucisz się, kochana - rzekłem do niej. Wzrok miałem utkwiony w obliczu Akaszy i w jej piersiach rysujących się pod złotym jedwabiem wytwornej egipskiej sukni. Odniosłem wrażenie, że Pandora jest tutaj ze mną, w tej kaplicy. A jej piękno wydawało się związane z pięknem i obecnością Akaszy w bliżej nieokreślony, subtelny sposób, którego nie pojmowałem. - Co oznaczają te znaki? - wyszeptałem. Usiadłem, a potem podniosłem się na klęczki. Powiedz mi, ukochana Królowo. Co znaczą te rzeczy? Czy już raz przywiodłaś do mnie Pandorę, ponieważ chciałaś, abyśmy byli razem? Czy pamiętasz, kiedy Pandora wypowiedziała do mnie te słowa? Zamilkłem. Ale w myślach przemawiałem błagalnie do Akaszy. Gdzie jest Pandora? Czy znów ją do mnie sprowadzisz? Po dłuższej chwili podniosłem się z kolan. Ominąłem rząd świec i odnalazłem moją ukochaną towarzyszkę, zdezorientowaną cudem, jakim był widok mnie pijącego krew z szyi nieruchomej Królowej. - ...potem runąłeś na wznak, jakby bez życia - powiedziała. - Ja zaś nie odważyłam się podejść do ciebie, bo przecież zabroniłeś mi się ruszać. Pocieszyłem ją. - W końcu jednak się ocknąłeś i zacząłeś mówić o Pandorze, a ja zauważyłam, że twój stan bardzo się... poprawił. I rzeczywiście tak było. Bardzo okrzepłem, moje kończyny się wzmocniły, a twarz częściowo odzyskała dawne rysy. Wciąż byłem mocno poparzony, ale z wolna zacząłem nabierać sił i wyraźnie to czułem. Do świtu zostały tylko dwie godziny, a jako że nie byłem w stanie otworzyć drzwi i nie miałem nastroju, by modlić się do Akaszy, aby zaczęła czynić cuda dla każdego, zrozumiałem, że
muszę podzielić się z Bianką własną krwią, co uczyniłem. Czy Królowa może poczuć się urażona, że napiwszy się z jej żył, oferuję tę potężną krew dziecku? Nie pozostało nic innego, jak się o tym przekonać. Nie próbowałem wystraszyć Bianki ostrzeżeniami czy moimi wątpliwościami w tej kwestii. Przywołałem ją do siebie i wziąłem w ramiona. Rozpłatałem dla niej nadgarstek i powiedziałem, żeby się napiła. Usłyszałem, jak westchnęła, gdy potężna krew wywołała w niej prawdziwy szok; jej delikatne palce na kilka chwil wygięły się w szpony. Z własnej woli odsunęła się ode mnie i usiadła powoli, oczy miała mętne i pełne refleksów światła. Pocałowałem ją w czoło. - Co ujrzałaś we krwi, moja piękna? - zapytałem. Pokręciła głową, jakby nie potrafiła tego wyrazić, po czym oparła się o moją pierś. W kaplicy zapanowały spokój i cisza, a gdy oboje ułożyliśmy się na spoczynek, lampy z wolna się wypaliły. Ze świec także zostały tylko ogarki. Poczułem, że zbliża się świt kaplica zaś promieniała ciepłem - tak jak obiecałem - i lśniła od zgromadzonych w niej bogactw, lecz największym skarbem tutaj byli rzecz jasna Boscy Rodzice. Bianka straciła przytomność. Mnie do zapadnięcia w sen zostały jeszcze mniej więcej trzy kwadranse. Uniosłem wzrok i spojrzałem na Akaszę, rozkoszując się odbiciem w jej oczach płomyków ostatnich dogasających świec. - Wiesz, jakim jestem kłamcą, prawda? - zwróciłem się do niej. - Wiesz, jaki byłem załgany i fałszywy. I grasz ze mną w tę grę, nieprawdaż, moja Królowo? Czy usłyszałem śmiech? Może popadałem w obłęd. To możliwe. Wszak było po temu dość powodów - bólu i magii, pragnienia i krwi. Spojrzałem na Biankę tak ufnie opierającą głowę na moim ramieniu. - Umieściłem w jej myślach obraz Pandory, prawda? - wyszeptałem. - Aby wszędzie, dokąd się uda wraz ze mną, mogła jej poszukiwać. Z jej umysłu Pandora bez trudu wyłuska mój wizerunek. Poprzez nią w końcu się odnajdziemy, Pandora i ja. Nawet nie zdaje sobie sprawy, co uczyniłem. Ona chce jedynie przynieść mi odrobinę pocieszenia, ja zaś, chociaż ją kocham, zabiorę ją na Północ, gdzie, jak dowiedziałem się od Raymonda Gallanta, ostatnio widziano
Pandorę. Och, to wyjątkowo podłe i podstępne z mojej strony, ale cóż można uczynić, aby ocalić życie, kiedy ktoś ulegnie tak ciężkim poparzeniom jak ja? Ja wybrałem moje wybujałe ambicje i to dla nich porzuciłem Amadea, którego ocalę, kiedy tylko odzyskam siły. W kaplicy rozległ się jakiś dźwięk. Co to takiego? Czy to syk wosku skapującego z ostatniej dogasającej świecy? Głos był tak cichy, że prawie niesłyszalny. Nie możesz ocalić Amadea. Jesteś opiekunem Matki i Ojca. - Tak, staję się senny - wyszeptałem. Zamknąłem oczy. - Wiem o tym, zawsze wiedziałem. Idź dalej, znajdź Raymonda Gallanta. Pamiętaj, znów się z nim spotkaj. - Tak, Talamaska - powiedziałem. - Zamek Lorwich we wschodniej Anglii, Kapituła. Pamiętam doskonale napisy po obu stronach monety. Już przysypiając, przypomniałem sobie przyjęcie, na którym podszedł do mnie cichaczem i spojrzał na mnie niewinnym, pytającym wzrokiem. Pomyślałem o muzyce i o tym, jak Amadeo i Bianka uśmiechali się, wirując wdzięcznie w tańcu. Myślałem o wszystkim. Nagle ujrzałem w mojej dłoni złotą monetę z wygrawerowanym wizerunkiem zamku i pomyślałem: Czy to sen? Czy to tylko mi się wydaje? Ale wciąż miałem wrażenie, że słyszę głos Raymonda Gallanta mówiącego bardzo wyraźnie: - Posłuchaj mnie, Mariusie. Zapamiętaj mnie, Mariusie. Wiemy o niej, Mariusie. Obserwujemy i od zawsze tu jesteśmy. - Tak, pojadę na Północ - wyszeptałem. I w tej samej chwili wydało mi się, że milcząca Królowa bezgłośnie wyraziła na to ciche przyzwolenie.
28 Gdy teraz sięgam pamięcią wstecz, nie wątpię, że to Akasza nie dopuściła, bym wyruszył na pomoc Amadeowi, i zastanawiając się nad wszystkim, co tu wyjawiłem, dochodzę do wniosku, że interweniowała w moje życie także w innych przypadkach. Gdybym próbował udać się na południe, do Rzymu, wpadłbym w ręce Santina i zostałbym unicestwiony. A cóż mogłoby stanowić dla mnie lepszą zachętę i pokusę niż obietnica, że już wkrótce znów spotkam się z Pandorą? Naturalnie moje spotkanie z Raymondem Gallantem było jak najbardziej rzeczywiste i szczegóły tego zdarzenia wciąż były żywe w moim umyśle, Akasza zaś niewątpliwie wybrała odpowiednie fragmenty dzięki swej niezmierzonej mocy. Opis Pandory, jaki podałem Biance, był naprawdę wierny. To także mogło się przysłużyć Królowej, jeśli starała się wysłuchać moich modłów zanoszonych aż z Wenecji. Tak czy owak, od nocy, kiedy przybyliśmy do sanktuarium, znalazłem się na najlepszej drodze do wyzdrowienia i odnalezienia Pandory. Gdyby ktoś powiedział mi, że jedno i drugie potrwa prawie dwieście lat, zapewne wpadłbym w czarną rozpacz, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Wiedziałem tylko, że w sanktuarium jestem bezpieczny, mam Akaszę, aby mnie chroniła, i Biankę, aby przynosiła mi zadowolenie. Rok z okładem piłem ze źródła Matki. I od pół roku dzieliłem się moją potężną krwią z Bianką. W te noce, kiedy nie byłem w stanie otworzyć kamiennych wrót, z każdą kolejną boską ucztą nabierałem mocy i stopniowo odzyskiwałem dawny wygląd, a poza tym całymi godzinami stonowanym szeptem prowadziłem z Bianką dyskusje na różne tematy. Musieliśmy oszczędzać oliwę do lamp i świece, które magazynowałem za tronem Boskich Rodziców, gdyż nie mieliśmy pojęcia, jak długo potrwa, nim będę mógł otworzyć drzwi i wyruszyć z Bianką na łowy w którejś z alpejskich osad czy miasteczek. Nadeszła wreszcie noc, kiedy ogarnęła mnie nieprzeparta chęć opuszczenia sanktuarium, i byłem na tyle bystry, by pojąć, że nie było to wrażenie przypadkowe. Zostało mi podsunięte w całej serii obrazów. Teraz mogłem już otworzyć odrzwia. Mogłem wyjść na zewnątrz. I zabrać ze sobą Biankę. Co się tyczy mojego wyglądu, w oczach śmiertelników skórę miałem czarną jak węgiel,
miejscami pooraną bliznami, jakby przyżegano ją rozpalonym do białości pogrzebaczem. Twarz wszelako, którą ujrzałem w zwierciadle Bianki, była w pełni ukształtowana i malował się na niej znajomy wyraz spokoju i dobrotliwej łagodności. Moje ciało znów było silne, a dłonie, na punkcie których jestem tak próżny, stały się dłońmi uczonego o długich, zwinnych palcach. Jeszcze przez rok nie odważyłem się wysłać listu do Raymonda Gallanta. Przenosząc się z Bianką do odległych miasteczek, pospiesznie i dość niezdarnie poszukiwałem złoczyńców. Jako że tego rodzaju ludzie grasują zwykle grupami, zawsze mogliśmy napić się do syta. Następnie zabieraliśmy nieboszczykom odzienie, którego akurat potrzebowaliśmy, oraz złoto - jeśli je posiadali - i przed świtem wracaliśmy do sanktuarium. Kiedy powracam pamięcią do tamtych czasów, wydaje mi się, że upłynęło nam w ten sposób dobrych dziesięć lat. Ale czas to rzecz osobliwa, przynajmniej jeżeli chodzi o nas, więc skąd mogę mieć pewność? Pamiętam, że mnie i Biankę połączyła więź tak silna, że wydawało się, iż nic nie zdoła jej zerwać. W miarę upływu lat stała się mą towarzyszką tak w ciszy, jak i w rozmowie. Działaliśmy jak jeden organizm, bez zbędnych kłótni czy ustaleń. Była dumną, bezwzględną łowczynią, oddaną majestatowi Tych, Których Należy Strzec, i zawsze jeśli to było możliwe posilała się krwią więcej niż tylko jednej ofiary. Wydawało mi się czasem, że ma nieograniczone możliwości, jeśli chodzi o picie krwi Pragnęła siły, zarówno ode mnie, jak i od złoczyńców, których odsączała z podziwu godnym brakiem litości. Płynąc z wiatrem w moich ramionach, bez lęku wpatrywała się w gwiazdy. Często też opowiadała mi swobodnie i półgłosem o swoim poprzednim życiu we Florencji, snując historie z czasów radości, i o tym, jak bardzo kochała swoich braci, którzy tak podziwiali Wawrzyńca Wspaniałego. Tak, wielokrotnie widziała mego ukochanego Botticellego i ze szczegółami opisywała mi obrazy, których nie widziałem. Śpiewała mi pieśni, a niekiedy nawet sama je tworzyła. Ze smutkiem opowiadała o śmierci braci i o tym, jak wpadła w szpony swych chciwych, złych krewniaków. Uwielbiałem jej słuchać, niemal tak samo jak z nią rozmawiać. Wszystko układało się nam tak płynnie, że aż sam się temu dziwiłem. I choć każdego ranka po wielekroć sama rozczesywała swe cudowne włosy i wplatała w nie sznury drobniutkich perełek, nigdy się nie skarżyła na warunki, w jakich przyszło nam żyć, i tak jak ja nosiła stare tuniki i płaszcze zabitych przez nas śmiertelników. Od czasu do czasu dyskretnie wślizgiwała się za tron Boskich Rodziców, wyjmowała ze
swego tobołka przepiękną jedwabną suknię, przebierała się w nią i tak zasypiała w mych ramionach, rozgrzana mnóstwem czułych komplementów i gorących pocałunków. Z Pandorą nigdy nie zaznałem takiego spokoju. Nigdy nie było między nami tak czułego, ciepłego i prostego układu. A jednak to Pandora zaprzątała moje myśli - Pandora podróżująca po miastach północnej Europy, wędrująca w towarzystwie nieznanego Azjaty. Wreszcie nadszedł wieczór, kiedy po zaciekłym polowaniu, zaspokoiwszy pragnienie, Bianka poprosiła, bym odtransportował ją na powrót do sanktuarium - wcześniej niż zwykle dzięki czemu do świtu zostały mi bezcenne trzy godziny. Muszę wyznać, że dysponowałem już wtedy sporym zapasem sił, o czym jednak nie pokwapiłem się ją poinformować. Udałem się do klasztoru w Alpach, który sporo ucierpiał podczas niedawnych zawirowań reformacji. Wiedziałem, że znajdę tam mocno wystraszonych mnichów, którzy zgodzą się przyjąć ode mnie złoto i w zamian prześlą w moim imieniu list do odległej Anglii. Po wejściu do pustej kaplicy zabrałem wszystkie znajdujące się tam świece, aby zastąpić nimi ogarki w sanktuarium, i włożyłem je do worka, który przezornie wziąłem ze sobą. Następnie udałem się do skryptorium, gdzie zastałem starego mnicha piszącego coś bardzo szybko przy świetle jednej świecy. Uniósł wzrok, gdy tylko się do niego zbliżyłem. - Tak - powiedziałem w jednym z dialektów germańskich. - Jestem niezwykłym człowiekiem, który przybył do ciebie w niezwykły sposób, ale uwierz mi, że nie ma we mnie zła. Miał włosy przyprószone siwizną, tonsurę, i nosił brązowy habit. W pustym skryptorium musiało mu być trochę zimno. Patrzył na mnie bez cienia lęku. Ja natomiast powiedziałem sobie, że nigdy nie wydawałem się bardziej ludzki. Skórę miałem ciemną jak Maurowie i nosiłem szarą, prostą szatę, zabraną jednemu pechowemu złoczyńcy. Gdy tak na mnie patrzył, nie zdradzając najmniejszych oznak zaniepokojenia, powtórzyłem starą sztuczkę, kładąc przed nim sakiewkę złotych monet, by ofiarować ją na rzecz klasztoru, który z pewnością potrzebował tego daru. - Muszę napisać list - powiedziałem - i chciałbym, aby dotarł on do pewnego miejsca w Anglii. Do zamku, ściśle rzecz biorąc. - Czy to katolicki zamek? - zapytał, patrząc na mnie i unosząc gęste, siwe brwi.
- Przypuszczam, że tak - odparłem, wzruszając ramionami. Oczywiście nie zamierzałem wyjaśniać mu, że Talamaska to świecki zakon. - Wobec tego zastanów się raz jeszcze - odparł. - Anglia bowiem nie jest już krajem katolickim. - O czym ty mówisz? - rzekłem. - Przecież reformacja nie mogła dotrzeć aż tam. Jej zasięg nie był tak duży! Wybuchnął śmiechem. - Nie, nie mam na myśli reformacji - powiedział. - Mówię o próżności króla, który za wszelką cenę pragnął rozwieść się ze swoją hiszpańską żoną, katoliczką, i który właśnie z tego powodu odrzucił zwierzchnictwo papieża. Byłem tak skonsternowany, że bez zaproszenia usiadłem na pobliskiej ławce. - Kim i czym jesteś? - zapytał stary mnich. Odłożył gęsie pióro. Spojrzał na mnie w głębokim zamyśleniu. - To nieważne - odparłem ze znużeniem. - Sądzisz, że nie ma szans, aby list wysłany stąd dotarł do zamku Lorwich we wschodniej Anglii? - Nie wiem - odparł mnich. - To mogłoby się udać. Bo król Henryk VIII ma zarówno sprzymierzeńców, jak i przeciwników. Jednak z jego rozkazu zniszczono większość klasztorów w całej Anglii. Tak więc list wysłany stąd nie może dotrzeć do żadnego z nich, lecz trzeba by go dostarczyć bezpośrednio do zamku. A jak tego dokonać? Cóż, trzeba się będzie nad tym zastanowić. Zawsze warto spróbować. - Tak, spróbujmy, bardzo proszę. - Najpierw jednak powiedz mi, kim i czym jesteś - powtórzył zakonnik. - Nie napiszę dla ciebie listu, dopóki mi tego nie wyjawisz. Chciałbym również dowiedzieć się, dlaczego ukradłeś wszystkie nowe świece z kaplicy i zostawiłeś w ich miejsce ogarki. - Skąd wiesz, że to zrobiłem? - zapytałem. Byłem coraz bardziej podekscytowany. Sądziłem, że jestem cichy jak myszka. - Nie jestem zwykłym śmiertelnikiem - odparł. - Słyszę i widzę rzeczy, których inni nie dostrzegają. Wiem, że nie jesteś człowiekiem. Kim i czym jesteś? - Nie mogę tego wyjawić - odparłem. - Powiedz raczej, kim twoim zdaniem jestem. Powiedz, czy znajdujesz zło w moim sercu i co we mnie widzisz. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę. Oczy miał ciemnoszare, a gdy spojrzałem na jego
oblicze, z łatwością byłem w stanie wyobrazić sobie, jak wyglądał w młodości i jakim był człowiekiem, choć pod względem siły charakteru był teraz o wiele potężniejszy, mimo typowo ludzkich ułomności wynikających z podeszłego wieku. W końcu odwrócił się i utkwił wzrok w płomieniu świecy, jakby uznał, że przez tych kilka chwil zdołał mnie przejrzeć na wylot. - Lubię czytać różne osobliwe księgi - powiedział niemal szeptem. - Studiowałem liczne teksty pochodzące z Italii, traktujące o magii i astrologii oraz o rzeczach, które są określane mianem zakazanych. Moje tętno przyspieszyło. Najwyraźniej los mi sprzyjał. Nie próbowałem przerywać mnichowi. - Wierzę, że istnieją anioły, które wygnano z Niebios - powiedział - i nie pamiętają już, kim są naprawdę. Błąkają się zagubione. Wydajesz się jedną z tych istot, choć jeśli mam rację, nie będziesz w stanie tego potwierdzić. Osobliwość tej koncepcji tak mnie zdumiała, że nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa. W końcu musiałem odpowiedzieć. - Nie. Nie jestem jednym z nich. Wiem to na pewno. Choć chciałbym, aby tak było. Pozwól, że wyjawię ci pewien straszliwy sekret. - Dobrze - zgodził się. - Możesz wyznać mi swe winy, jeżeli chcesz, gdyż nie jestem zwykłym mnichem, a wyświęconym kapłanem, wątpię jednak, abym mógł udzielić ci rozgrzeszenia. - Oto moja tajemnica. Istnieję od czasu, kiedy Chrystus wędrował po ziemi, choć nigdy go nie poznałem. Zastanawiał się nad tym przez dłuższą chwilę. To patrzył mi w oczy, to przenosił wzrok na płomyk świecy, jakby to było jego małym rytuałem. Wreszcie się odezwał: - Nie całkiem ci wierzę - stwierdził. - Ale jesteś niezwykłą istotą, z tą czarną skórą i błękitnymi oczami, z jasnymi włosami, no i zlotem, które tak hojnie mi ofiarowałeś. Przyjmę je, ma się rozumieć. Potrzebujemy tych pieniędzy. Uśmiechnąłem się. Pokochałem go. Oczywiście nie powiem mu tego. Czy miałoby to dla niego jakiekolwiek znaczenie? - W porządku - rzucił. - Napiszę dla ciebie list.
- Sam mogę go napisać - odparłem - jeśli dasz mi pióro i arkusz pergaminu. Potrzebuję cię, abyś wysłał dla mnie ten list i aby to miejsce mogło być punktem docelowym spodziewanej odpowiedzi. To właśnie odpowiedź na ten list jest dla mnie najważniejsza. Bez słowa podał mi niezbędne przybory, a ja natychmiast wziąłem się ochoczo do pracy. Wiedziałem, że mnich mnie obserwuje, ale nie przejmowałem się tym. Raymondzie Gallancie, Następnej nocy po naszym spotkaniu i rozmowie padłem ofiarą tragicznego w skutkach wypadku. Mój palazzo w Wenecji został strawiony przez ogień, a ja sam doznałem niewyobrażalnych wręcz obrażeń. Możesz być pewien, że zdarzenie to nie było dziełem rąk ludzkich, a gdy spotkamy się którejś nocy, z wielką chęcią opowiem ci, co się stało. Prawdę mówiąc, byłoby dla mnie prawdziwą satysfakcją, gdybym mógł opisać możliwie najdokładniej tego, który wysłał swoich emisariuszy, aby mnie unicestwili. Obecnie jestem nazbyt osłabiony, aby poszukiwać zemsty tak w słowach, jak i w czynach. Z, przykrością muszę stwierdzić, że w obecnym stanie nie mogę odbyć podróży do Lorwich we wschodniej Anglii, ale dzięki pewnym siłom, o których tu nie wspomnę, udało mi się pozyskać azyl, zbliżony do tego, który ty byłeś gotów mi zaoferować. Błagam wszelako, byś powiadomił mnie, czy udało ci się zdobyć najświeższe wieści dotyczące mojej Pandory. Powiedz, proszę, czy dała ci o sobie znać. Proszę cię przy tym, byś poinformował mnie, gdyby udało ci się nawiązać z nią kontakt listowny. Marius Skończywszy list, przekazałem go zakonnikowi, który dopisał na pergaminie adres klasztoru, po czym złożył arkusz i zalakował. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. - Jak cię odnajdę - zapytał - kiedy dotrze do nas odpowiedź? - Będę wiedział, że nadeszła - odparłem - tak jak ty wiedziałeś, że zabrałem świece. Wybacz, że je wziąłem. Powinienem był udać się do miasta i kupić w składzie, jak należy. Ale zazwyczaj wędruję nocami. I robię pewne rzeczy impulsywnie, odruchowo. - Rozumiem - odparł - bo choć zacząłeś rozmowę, zwracając się do mnie po niemiecku, teraz posługujesz się łaciną i w tym właśnie języku napisałeś list. Och, nie gniewaj się. Nie przeczytałem ani słowa, ale łacińskie zwroty rozpoznałem w okamgnieniu. To dobra, stara łacina. Taka, jaką dziś nikt już się nie posługuje.
- Czy zapłata w złocie wystarczy? - zapytałem. Podniosłem się z ławy. Już czas, abym wrócił do sanktuarium. - O tak, i muszę przyznać, że z niecierpliwością będę czekał na twój powrót. Dopilnuję osobiście, aby list został jutro wysłany. Jeśli lord Lorwich z Anglii wschodniej przysiągł wierność Henrykowi VIII, z całą pewnością otrzymasz odpowiedź. Opuściłem klasztor tak szybko, że mój nowy przyjaciel bez wątpienia pomyślał, że rozpłynąłem się w powietrzu. Gdy wróciłem do sanktuarium, po raz pierwszy zauważyłem, że w okolicy, niebezpiecznie blisko, zaczęły się pojawiać pierwsze ludzkie osady. Naturalnie byliśmy ukryci w maleńkiej kotlinie, na samym szczycie groźnego, złowieszczego masywu górskiego. Mimo to mój wzrok przykuło niewielkie skupisko chałup u podnóża owego masywu i wiedziałem już, co się wkrótce wydarzy. Kiedy wszedłem do sanktuarium, Bianka już spała. Nie zapytała, gdzie byłem, a ja zdałem sobie sprawę, jak znaczące środki bezpieczeństwa podjąłem, aby nie dowiedziała się o moim liście. Zastanawiałem się, czy wędrując z wiatrem, sam zdołałbym dotrzeć do Anglii. Ale co miałbym powiedzieć Biance? Nigdy dotąd nie zostawiałem jej samej i wydawało mi się to niestosowne. Upłynął prawie rok, kiedy to pewnej nocy odwiedziłem klasztor i bacznie nasłuchiwałem słów mnicha, któremu powierzyłem mój list. Do tego czasu Bianka i ja często polowaliśmy na ulicach małych, alpejskich miasteczek w jednym się przedzierzgając, winnym zaś dokonując zakupów u tamtejszych handlarzy. Od czasu do czasu wynajmowaliśmy pokoje, by móc się cieszyć drobnymi przyjemnościami, ale za bardzo się baliśmy, by nie wracać na dzień do sanktuarium. Regularnie pożywiałem się też krwią Matki. Nie wiem, jak wybierałem właściwy moment na tę ceremonię. Może sama mnie przywoływała. Po prostu wiedziałem, kiedy mogę się z niej napić, i robiłem to, później zaś zawsze następował okres błyskawicznej regeneracji, przypływ wigoru i pragnienie podzielenia się tymi darami z Bianką. W końcu nadeszła noc, kiedy pozostawiwszy zmęczoną Biankę w sanktuarium, ponownie zbliżyłem się do alpejskiego klasztoru i ujrzałem znajomego mnicha stojącego w ogrodzie, z rękoma uniesionymi ku niebu, w geście tak romantycznym i pobożnym, że na sam ten widok łzy napłynęły mi do oczu.
Miękko, bezgłośnie wślizgnąłem się na krużganek klasztorny, z tyłu, za nim. Natychmiast odwrócił się do mnie, jakby dysponował mocami równie potężnymi jak moje. Wiatr rozwiał poły jego brązowego habitu, kiedy ruszył w moją stronę. - Mariusie - wyszeptał. Gestem dał mi znak, abym milczał, po czym zaprowadził mnie do skryptorium. Kiedy ujrzałem, jak gruby jest list, który mnich wydobył z szuflady biurka, zdumiałem się. Zaskoczyło mnie też, że pieczęć została złamana - list był otwarty. Spojrzałem na maga. - Owszem, przeczytałem go - przyznał. - Sądziłeś, że mógłbym oddać ci list, nawet do niego nie zajrzawszy? Nie było chwili do stracenia. Musiałem przeczytać, co zawiera pismo. Usiadłem i natychmiast zabrałem się do lektury. Mariusie, Niechaj te słowa nie przywiodą de do gniewu lub pochopnych decyzji. Oto, co wiem na temat Pandory. Była widziana przez tych z nas, którzy posiadają wiedzę w wiadomych sprawach, w takich miastach jak Norymberga, Wiedeń, Praga i Gutenberga. Wędrowała po Polsce. Podróżowała po Bawarii. Ona i jej towarzysz są nader bystrzy, rzadko wzbudzają niepokój śmiertelników, wśród których egzystują, a od czasu do czasu odwiedzają dwory królewskie w niektórych krajach. Ci, co ich widzieli, sugerują, że owa para lubuje się w bliskości zagrożenia. Nasze archiwa pełne są wzmianek o czarnym powozie podróżującym za dnia i przewożącym dwie wielkie, lakierowane trumny, gdzie najprawdopodobniej sypiają te istoty, chronione przez niewielki oddział bladolicej straży przybocznej, osobników bezwzględnych, ślepo oddanych i umiejących dochować tajemnicy. Nawet najbardziej ostrożna próba zbliżenia się do nich kończy się nieuchronną śmiercią, o czym osobiście przekonało się wielu członków naszego zakonu, usiłując zgłębić zagadkę owych mrocznych wędrowców. Niektórzy spośród nas sądzą, że przyboczni otrzymali niewielką dawkę mocy, którą tak hojnie wykorzystują ich Pan i Pani, a która zarazem wiąże ich nierozerwalnie z Pandorą i jej towarzyszem. Parę tę widziano ostatnio w Polsce. Jednakże istoty te podróżują bardzo szybko i nie pozostają zbyt długo w jednym miejscu, a wręcz przeciwnie, wydają się z lubością nieustannie
przemierzać całą Europę wzdłuż i wszerz. Widywano ich wielokrotnie w Hiszpanii i we Francji, nigdy jednak nie zawitali na dłużej do Paryża. Jeżeli chodzi o to ostatnie miasto, zastanawiam się, czy wiesz, dlaczego nigdy nie zabawili tam długo, a jeśli nie, postaram się oświecić cię w tej materii. Powiem ci, co wiem. W Paryżu pojawiła się grupa zapamiętałych istot należących do gatunku, o którego istnieniu obaj wiemy, grupa tak liczna, że można powątpiewać, czy nawet miasto tak duże jak Paryż jest w stanie sprostać ich potrzebom. Przyjąwszy pod nasz dach zdesperowanego odszczepieńca z tej grupy, dowiedzieliśmy się całkiem sporo na temat tych niezwykłych istot i tego, co o sobie mówią. Nie mogę przelać na pergamin tego, co wiem na ich temat. Pozwól, że wspomnę tylko, iż charakteryzuje ich niebywały fanatyzm. Uważają, lecz służą samemu Bogu wszechmogącemu, wykorzystując w tym celu swój nienasycony głód. Kiedy inni osobnicy należący do tego samego gatunku zapuszczają się na ich terytorium, paryscy zeloci, określając ich mianem bluźnierców, bez litości likwidują jednego po drugim. Ów odszczepieniec, o którym wspominałem, niejednokrotnie zapewniał, że jego bracia i siostry byli pośród tych, którzy przyczynili się do twej gehenny i udręki. Tylko ty możesz potwierdzić jego słowa, ja bowiem nie potrafię stwierdzić, co jest wytworem umysłu trawionego szaleństwem a co zwykłą przechwałką, a może połączeniem jednego i drugiego. Możesz sobie wyobrazić, jacy byliśmy skonfundowani, mając pod swym dachem tak gadatliwą i wrogą istotę, tak gorliwie odpowiadającą na nasze pytania i nazbyt przerażającą, by można było zostawić ją bez nadzoru. Pozwolę sobie jeszcze dodać pewną informację, która może mieć dla ciebie równie duże znaczenie jak wszystkie inne zdobyte przeze mnie, a dotyczące twej utraconej Pandory. Tym, który przewodzi owej tajemniczej grupie żarłocznych istot z Paryża, jest nie kto inny jak twój młody towarzysz z Wenecji. Złamany surową dyscypliną, postem, pokutą i utratą dawnego mistrza - tak przynajmniej powiada nasz młody odszczepieniec - twój kompan zmienił się w przywódcę o niezmierzonej siłę i tak potężnego, by przegnać każdą podobną istotę pragnącą zadomowić się w Paryżu. Gdybym tylko mógł powiedzieć ci więcej o tych istotach. Pozwól, że powtórzę to, co do tej pory jedynie sugerowałem. Istoty te uważają się za sługi Najwyższego. Z tego tytułu wynika szereg skomplikowanych zasad.
Mariusie, nie wyobrażam sobie, jaki wpływ mogą mieć na ciebie te informacje. Piszę jedynie o tym, czego jestem naprawdę pewien. Pozwól, że teraz uczynię coś, czego do tej pory nie robiłem i co może ci się wydać dziwne, z uwagi na nasz wiek. Niezależnie od tego, jaka będzie twoja reakcja na to, czego się ode mnie dowiedziałeś, pod żadnym pozorem nie wybieraj się na Północ, aby się ze mną zobaczyć. Pod żadnym pozorem nie wybieraj się na Północ, aby odnaleźć Pandorę. Pod żadnym pozorem nie wybieraj się na Północ, by odszukać swego młodego towarzysza. Ostrzegam cię przed tym z dwóch powodów. Jak zapewne wiesz, czasy są niespokojne, w całej Europie toczą się wojny. Maran Luter sieje ferment. W Anglii zaś nasz władca, Henryk VIII, ogłosił uniezależnienie od Rzymu, pomimo iż wywołało to burzliwe reakcje w całym królestwie. Rzecz jasna my, w Lorwich, jesteśmy wiernymi poddanymi króla I jego decyzje spotykają się z uszanowaniem i pokorą z naszej strony. Nie jest to jednak dobry czas na podróże po Europie. Pozwól, że ostrzegę cię z jeszcze jednego powodu, który może być dla ciebie nie lada zaskoczeniem. W całej Europie roi się obecnie od ludzi, którzy pragną prześladować innych pod zarzutem rzekomych czarów - powody mogą być różnorakie. W miastach i wioskach krzewią się zabobony i lęk przed czarownikami i czarownicami, przesądy te jeszcze sto lat temu uznano by za irracjonalne i absurdalne. Nie możesz podróżować przez kraje, gdzie tego rodzaju prześladowania są na porządku dziennym. Teksty traktujące o czarownicach, sabatach i kulcie szatana mogą przyćmić osiągnięcia filozofii. Przyznaję, obawiam się o Pandorę i o to, że ona i jej towarzysz nie zważają na tego rodzaju zagrożenia. Ale wielokrotnie informowano nas, że mimo iż oboje podróżują drogą lądową, bardzo szybko przenoszą się z miejsca na miejsce. Jej słudzy potrafią nabywać wypoczęte konie nawet trzy razy dziennie, domagając się jedynie, aby zwierzęta były w jak najlepszej kondycji. Przesyłam ci najserdeczniejsze pozdrowienia, Mariusie. Proszę, napisz do mnie ponownie, najszybciej jak tylko będziesz mógł. Jest tak wiele pytań, które pragnąłbym ci zadać. Nie odważę się uczynić tego w liście. Nie wiem, czy kiedykolwiek się ośmielę. Pozwolę sobie tylko ponowić zaproszenie i mieć nadzieję, że kiedyś znów się spotkamy.
Muszę przyznać, że moi bracia i siostry zazdroszczą mi listu od ciebie. Nie popadam jednak przez to w pychę. Wzbudzasz we mnie trwogę i jest ona w pełni uzasadniona. Twój przyjaciel z Talamaski Ryamond Gallant Wreszcie usiadłem wygodniej na ławie, w drżącej lewej dłoni trzymając arkusze pergaminu, i pokręciłem głową, nie bardzo wiedząc, co mam powiedzieć, gdyż w myślach miałem kompletny mętlik. Prawdę mówiąc, od tamtej dramatycznej nocy w Wenecji często brakowało mi słów, by wyrazić własne doznania, i nigdy nie doświadczyłem tego boleśniej niż teraz. Wlepiłem wzrok w luźne stronice. Wodziłem palcami prawej dłoni po pergaminie, po czym cofałem rękę i ponownie kręciłem głową. Pandora krążyła po Europie, była tak blisko i tak daleko zarazem! Na zawsze poza moim zasięgiem. Amadeo zaś przyjął wierzenia Santina i założył własny sabat w Paryżu. No tak, to akurat mogłem sobie wyobrazić. Znów powróciło do mnie wspomnienie Santina, takiego, jakiego ujrzałem go tamtej nocy w Rzymie, w czarnym habicie i z czystymi włosami, kiedy podszedł i zaprosił mnie do jego odrażających katakumb. Oto miałem przed sobą pewny dowód, że nie unicestwił mego pięknego chłopca, lecz raczej uczynił go swoją ofiarą. Przekabacił go - zdobył Amadea dla siebie! Pokonał mnie dotkliwiej, niż mogłem się spodziewać. Amadeo, mój ukochany, wierny uczeń, odrzucił moje dotychczasowe nauki, wybierając ścieżkę wiecznego mroku. Tak, o tak, mogłem to sobie wyobrazić. Popiół. Poczułem smak popiołu. Przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Przycisnąłem stronice do piersi. I nagle zdałem sobie sprawę, że obok mnie na ławie przycupnął siwowłosy mnich i podpierając się na łokciu, przypatrywał mi się z niezmąconym spokojem. Znów pokręciłem głową, złożyłem arkusze pergaminu, tak by móc włożyć je do kieszeni i zabrać ze sobą. Spojrzałem w szare oczy zakonnika. - Czemu przede mną nie uciekasz? - zapytałem. Byłem rozgoryczony i zbierało mi się na płacz, lecz nie mogłem sobie na to pozwolić. Nie tutaj. Nie w tym miejscu.
- Jesteś moim dłużnikiem - rzucił półgłosem. - Powiedz mi, kim i czym jesteś, choćby tylko po to, abym wiedział, czy służąc ci, utracę mą nieśmiertelną duszę. - Nie stracisz duszy - rzekłem pospiesznie, a w moim głosie dał się słyszeć cały bezmiar doskwierającej mi udręki. - Twoja dusza nie jest mi do niczego potrzebna. - Wziąłem głęboki oddech. - Co wywnioskowałeś z lektury mego listu? - Że cierpisz - odparł - jak śmiertelnik, choć nim nie jesteś. A ten człowiek w Anglii, choć jest śmiertelnikiem, nie lęka się ciebie. - To prawda - przyznałem. - Cierpię, i to bardzo, gdyż ktoś wyrządził mi wielką krzywdę, a ja nie mogę wziąć na nim odwetu ani domagać się sprawiedliwości. Nie mówmy jednak o takich rzeczach. Teraz chciałbym zostać sam. Obaj milczeliśmy. Cisza się przedłużała. Nadeszła już pora, abym odszedł, lecz póki co nie mogłem się na to zdobyć. Czułem się kompletnie bezsilny. Czy wręczyłem mu sakiewkę ze złotem? Musiałem to zrobić teraz. Sięgnąłem za pazuchę i wyjąłem pękaty mieszek. Położyłem na ławie i wysypałem złote monety, aby mógł je zobaczyć w blasku świecy. W mojej głowie gromadziły się mętne i gorączkowe myśli związane z ocaleniem Amadea, blaskiem złota, gniewem, jaki mnie przepełniał, i planowaną zemstą na plugawym Santinie. Ujrzałem ikony ze złotymi aureolami; zobaczyłem złotą monetę zakonu Talamaska. Ujrzałem florentyńskie złote monety. Zobaczyłem złote bransolety, które Pandora nosiła niegdyś na swych pięknych, nagich ramionach. Ujrzałem złote bransolety, które sam zakładałem na ramiona Akaszy. Złoto, złoto i jeszcze raz złoto. A Amadeo wybrał proch i popioły! Cóż, kiedyś odnajdę Pandorę, pomyślałem. Odnajdę ją! I pozwolę jej odejść tylko wówczas, jeśli sama tego sobie zażyczy, a może raczej pozwolę jej pozostać z tym tajemniczym towarzyszem podróży. Och, drżałem, kiedy formułowałem w myślach te postanowienia i gdy później wypowiadałem je bezgłośnym szeptem. Pandora, tak! A którejś nocy wyruszę po Amadea i raz na zawsze Policzę się z Santinem! Krępująca cisza przedłużała się coraz bardziej. Mnich siedzący tuż przy mnie nie bał się ani trochę. Zastanawiałem się, czy wie, jak bardzo jestem mu wdzięczny za tych parę chwil niczym niezmąconej bezcennej ciszy.
Wreszcie przesunąłem palcami lewej dłoni po złotych monetach. - Czy to wystarczy na kwiaty? - zapytałem. - Na kwiaty, drzewa i najpiękniejsze rośliny do waszego ogrodu? - Wystarczy, by nasz ogród przetrwał po wsze czasy - odparł. - Ach, po wsze czasy? - mruknąłem. - Uwielbiam ten zwrot. - Tak, jest naprawdę ponadczasowy - powiedział mnich, spoglądając na mnie spod posiwiałych krzaczastych brwi. - Czas jest nasz, ale wieczność należy do Boga, nieprawdaż? - Też tak sądzę - odparłem. Odwróciłem się do niego, a gdy się uśmiechnąłem, rozpromienił się, jakbym powiedział mu coś naprawdę miłego. Nie zdołał tego ukryć. - Okazałeś mi niezwykłą życzliwość - powiedziałem. - Napiszesz jeszcze do swego przyjaciela? - zapytał. - Nie stąd - odrzekłem. - To dla mnie zbyt niebezpieczne. Z jakiegoś innego klasztoru. I proszę cię, zapomnij o tym wszystkim. Zaśmiał się otwarcie i szczerze. - Miałbym zapomnieć? Ha, dobre sobie! Wstałem, by odejść. - Nie powinieneś był czytać tego listu - powiedziałem. - To może jedynie przysporzyć ci zmartwień i trosk. - Musiałem to zrobić - odparł - zanim ci go przekazałem. - Nie rozumiem dlaczego - mruknąłem. I ruszyłem żwawo w stronę drzwi skryptorium. Podszedł i stanął obok mnie. - A więc odchodzisz, Mariusie? - zapytał. Odwróciłem się i uniosłem dłoń w pożegnalnym geście. - Tak, ja, który nie jestem diabłem ni aniołem, który nie jestem ani dobry, ani zły, muszę już iść - powiedziałem półgłosem. - I dziękuję ci z całego serca. Jak poprzednio, opuściłem klasztor tak szybko, że mnich nawet nie zauważył, kiedy wyszedłem, i po chwili mknąłem już samotnie pod gwiazdami i wpatrywałem się w dolinę, gdzie u stóp masywu górskiego z sekretną świątynią, zapomnianego przez ludzkość od ponad tysiąca lat, powoli, lecz nieubłaganie powstawało miasto, niebezpiecznie blisko naszej kaplicy.
29 Odczekałem dość długo, zanim pokazałem list Biance. Nigdy go przed nią naprawdę nie ukrywałem, gdyż uważałem, że byłoby to z mojej strony nieuczciwe. Póki jednak nie spytała mnie o stronice, które zachowałem wśród niewielu rzeczy osobistych, nie wyjaśniłem, co zawierają. Dzielenie się smutkami było dla mnie nazbyt bolesne z uwagi na Amadea. Co się tyczy Tałamaski, opowieść ta była zbyt osobliwa i w zbyt dużym stopniu łączyła się z moją miłością do Pandory. Jednak coraz częściej i na coraz dłużej pozostawiałem Biankę samą w sanktuarium. Rzecz jasna nigdy nie opuszczałem jej wczesnym wieczorem, kiedy była ode mnie całkowicie uzależniona, aby dotrzeć do miejsca, gdzie mogliśmy zapolować. Wręcz przeciwnie, zawsze zabierałem ją ze sobą. Późną nocą - kiedy już się nasyciliśmy - przenosiłem ją na powrót w bezpieczne miejsce i wyruszałem samotnie w drogę, by określić granice swych możliwości. Przez cały czas przydarzały mi się dziwne rzeczy. Kiedy piłem krew Matki, mój wigor wzrastał. Równocześnie uczyłem się tego, czego dowiadują się wszyscy krwiopijcy, którzy doznali ciężkich obrażeń - że wracając do zdrowia, staję się silniejszy, niż byłem do tej pory. Naturalnie dawałem Biance moją krew, ale w miarę jak rosłem w siłę, przepaść między nami się powiększała. Od czasu do czasu zwracałem się do Akaszy z pytaniem, czy zechce przyjąć Biankę. Najwyraźniej jednak odpowiedź była odmowna, ja zaś, przepełniony niepokojem, nie odważyłem się zaryzykować. Aż za dobrze pamiętałem śmierć Eudoksji i incydent, kiedy Enkil podniósł rękę na Maela. Nie mogłem narażać Bianki na potencjalne zagrożenie. W niedługim czasie z łatwością mogłem zabierać Biankę ze sobą, by wędrując poprzez noc, odwiedzać pobliskie miasta, takie jak Praga i Genewa, gdzie mogliśmy napawać oczy obrazami cywilizacji, jaką znaliśmy niegdyś w Wenecji. Co się tyczy tego wspaniałego miasta, nie powróciłem tam, mimo usilnych próśb Bianki. Oczywiście sama nie dysponowała darem chmur i była ode mnie zależna dużo bardziej niż kiedykolwiek Amadeo czy Pandora. - To dla mnie zbyt bolesne - oznajmiłem. - Nie wybiorę się do Wenecji. Mieszkałaś tam
tak długo, moja piękna zakonnico. Czego właściwie chcesz? - Chcę Italii - odparła cichym, przygnębionym głosem. Aż za dobrze wiedziałem, o co jej chodzi, ale nie odpowiedziałem. - Jeśli nie mogę mieć Italii, Mariusie - rzekła w końcu - muszę mieć jakieś inne miejsce. Stała w przednim rogu sanktuarium, kiedy wypowiedziała te znaczące słowa, i wymówiła je prawie nabożnym szeptem, jakby wyczuwała zagrożenie. W sanktuarium zawsze zachowywaliśmy się z pokorą i szacunkiem. Nie szeptaliśmy za plecami Boskich Rodziców. Uważaliśmy to za dowód złych manier, jeśli nie za jawną oznakę braku szacunku. To dziwne, kiedy o tym myślę. Nie mogliśmy jednak zakładać, że Akasza i Enkil nas nie słyszą. Właśnie dlatego często rozmawialiśmy w przednich narożach kaplicy, zazwyczaj w tym po lewej, z uwagi na preferencje Bianki, która często siadywała tam, otulona grubym płaszczem. Kiedy skierowała do mnie te słowa, uniosła wzrok i spojrzała na Królową, jakby szukała u niej potwierdzenia swoich planów. - Niechaj jej życzeniem będzie - powiedziała - abyśmy nie gnuśnieli w tym sanktuarium. Pokiwałem głową. Cóż mogłem uczynić? Tylko że upłynęło nam w ten sposób tyle lat, że chcąc nie chcąc, przywykłem do tego miejsca bardziej niż do jakiegokolwiek innego. Lojalność i oddanie Bianki wobec mnie traktowałem jak coś normalne go i oczywistego. Usiadłem przy niej. Ująłem ją za rękę i chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu zauważyłem, że moja skóra nie jest już czarna, lecz ciemnobrązowa, a widniejące na niej zmarszczki się wygładziły. - Muszę ci coś wyznać - powiedziałem. - Nie możemy zamieszkać w zwyczajnym domu, tak jak kiedyś w Wenecji. Słuchała w milczeniu. Mówiłem dalej. - Boję się tych istot, Santina i jego diabelskiego pomiotu. Odkąd spalili mój dom, upłynęło sporo czasu, ale wciąż grożą mi ze swych tajemnych kryjówek. - Skąd wiesz? - zapytała. Sprawiała wrażenie, jakby chciała mi powiedzieć dużo więcej. Ja wszelako prosiłem ją o cierpliwość. Podszedłem do moich rzeczy i wydobyłem list od Raymonda Gallanta. - Przeczytaj - powiedziałem. - Z tego listu dowiesz się między innymi, że ich plugawy kult sięgnął aż do Paryża.
Pogrążywszy się w lekturze, milczała przez dłuższy czas, później zaś jej nagły szloch całkiem mnie zaskoczył. Ile razy widziałem płaczącą Biankę? Czemu nie byłem na to przygotowany? Wyszeptała imię Amadea. Nie była w stanie wymówić go głośniej. - Co to znaczy? - spytała. - Jak oni żyją? Wyjaśnij mi. Co oni mu zrobili? Usiadłem przy niej, błagając, aby się uspokoiła, później zaś wyjaśniłem jej, jak żyją ci fanatycy, wyznawcy szatana, kryjący się jak mnisi lub pustelnicy w głębi ziemi wśród umarłych, i jak roją sobie, że chrześcijański Bóg zarezerwował dla nich miejsce w swoim królestwie. - Wzięli Amadea głodem - tłumaczyłem. - Torturowali go. Wszystko to jest napisane czarno na białym. A kiedy utracił wszelką nadzieję, uznawszy mnie za zmarłego i przyjąwszy ich wierzenia, stał się jednym z nich. Spojrzała na mnie z przejęciem, w jej oczach pojawiły się łzy. - Och, jakże często widziałem cię płaczącą - powiedziałem. - Choć ostatnio raczej się to nie zdarzało. I nigdy nie szlochałaś równie rzewnie jak teraz, opłakując Amadea. Bądź pewna, że i ja o nim nie zapomniałem. Pokręciła głową, jakby myślała o czymś innym niż ja, lecz nie zamierzała się tym ze mną podzielić. - Musimy być sprytni, najdroższa - kontynuowałem. - Niezależnie od tego, gdzie postanowimy osiąść, musimy dopilnować, abyśmy zawsze byli chronieni przed zagrożeniem ze strony tamtych. Odezwała się niemal od niechcenia. - Możemy znaleźć bezpieczne miejsce - rzekła. - Wiem, że możemy, Mariusie. Nie możemy pozostać tu na zawsze. To nie leży w naszej naturze. Przynajmniej tego nauczyłam się z twoich opowieści. Wiem, że przemierzałeś ziemię nie tylko w poszukiwaniu krwi, lecz również łaknąc piękna. Powaga w jej głosie nie spodobała mi się. - Jest nas tylko dwoje - ciągnęła. - A gdyby te diabły powróciły z płonącymi żagwiami, wystarczy, że uniesiesz mnie na odpowiednio dużą wysokość, gdzie nie będą mogli mnie dopaść. Wiem, że możesz to uczynić z łatwością. - Jeżeli tam będę, ukochana, jeśli akurat tam będę - odparłem. - A gdyby mnie nie było? Przez te wszystkie lata, odkąd opuściliśmy naszą wspaniałą Wenecję, żyłaś w tych ścianach, gdzie nikt nie mógł cię skrzywdzić. Jeśli zamieszkamy w jakimś innym miejscu, będę musiał być
stale czujny, bez przerwy mieć się na baczności. Czy to normalne? Te słowa wzbudziły we mnie trwogę. Ciężko mi było tak do niej mówić. Nigdy dotąd nie było mi tak trudno. Nie podobał mi się nieodgadniony wyraz jej twarzy ani to, jak drżały jej ręce. - Może jest jeszcze za wcześnie - rzekła. - Ale muszę powiedzieć ci coś bardzo ważnego. Nie mogę z tym zwlekać. Zawahałem się, zanim znów się odezwałem. - O co chodzi, Bianko? - spytałem. Czułem się fatalnie z każdą chwilą coraz gorzej. - Wydaje mi się, że popełniłeś straszny błąd - rzuciła. Jej słowa całkiem mnie oszołomiły. Nie powiedziała nic więcej. Czekałem. Ale ona uparcie milczała, siedząc oparta plecami o ścianę, ze wzrokiem utkwionym w Boskich Rodziców. - Powiesz mi, na czym polega ów błąd? - zapytałem. - Musisz mi powiedzieć! Kocham cię. Muszę to usłyszeć. Milczała. Patrzyła na Króla i Królową. I raczej się nie modliła. Sięgnąłem po list. Przewertowałem pergaminowe stronice i znów na nią spojrzałem. Jej łzy obeschły i choć usta wydawały się miękkie i łagodne jak zawsze, dostrzegłem w jej oczach dziwny wyraz, którego znaczenia nie potrafiłem odgadnąć. - Czy to Talamaska wzbudza w tobie lęk? - zapytałem. - Wszystko ci wyjaśnię. Widzisz, że napisałem do nich z odległego klasztoru. Nie pozostawiłem tu wielu śladów, moja droga. Podczas gdy ty spałaś, wędrowałem na skrzydłach wiatru. Odpowiedzią z jej strony było niewzruszone milczenie. Nie lodowate, lecz chłodne i pełne zadumy. Kiedy na mnie spojrzała, wyraz jej twarzy zmienił się - w powolny, złowieszczy sposób. Niemal szeptem spróbowałem wyjaśnić jej tajemnicę mego osobliwego spotkania z Ryamondem Gallantem, ostatniej prawdziwie szczęśliwej nocy mego pobytu w Wenecji. Wyjaśniłem jej możliwie jak najprościej, jak poszukiwał wiedzy na nasz temat i jak dowiedziałem się od niego, że Pandorę widziano w północnej Europie. Mówiłem o wszystkim, co znajdowało się w liście. I raz jeszcze wspomniałem o Amadeo. Powiedziałem jej o mojej nienawiści względem Santina, o tym, że odebrał mi wszystko, co kochałem, prócz niej i że właśnie dlatego jest teraz dla mnie najcenniejsza. Wreszcie odechciało mi się mówić. Narastał we mnie gniew. Czułem się oszukany i nie potrafiłem jej zrozumieć. Jej milczenie bolało mnie coraz bardziej i wiedziałem, że dostrzegła to
w moim obliczu. Wreszcie zauważyłem w niej jakąś zmianę. Posłała mi przenikliwe spojrzenie i w końcu się odezwała: - Nie zdajesz sobie sprawy, jak wielki błąd popełniłeś? - zapytała. - Nie wyciągnąłeś żadnych wniosków z własnych nauk? Setki lat temu młodzi wyznawcy szatana przybyli do ciebie po to, co mogłeś im oddać, kiedy jeszcze mieszkałeś z Pandorą. Odmówiłeś im swojej bezcennej wiedzy. Powinieneś był zdradzić im tajemnicę Matki i Ojca! - Boże święty, jak możesz mówić coś takiego? - A kiedy Santino zagadnął cię w Rzymie, powinieneś był sprowadzić go do sanktuarium! Powinieneś był pokazać mu sekrety, które mi wyjawiłeś. Gdybyś to uczynił, Mariusie, nigdy nie miałbyś w nim wroga. Patrzyłem na nią z wściekłością. Czy to była moja cudna Bianka? - Nic nie rozumiesz - ciągnęła. - Ci niepohamowani głupcy tworzą swój kult z niczego! I mnożą się jak grzyby po deszczu. Mogłeś im pokazać coś naprawdę ważnego! - Machnęła lekceważąco ręką, jakby mierziła ją moja obecność w kaplicy. - Ile lat tu spędziliśmy? Jak jestem silna? Och, nie musisz odpowiadać. Wiem, na co mnie stać. Znam swoje możliwości. I wytrzymałość. Ale czy nie widzisz, że całe pojmowanie naszych mocy i umiejętności jest spotęgowane ich pięknem i majestatem? Wiem, skąd pochodzimy. Widziałam, jak pożywiasz się krwią Królowej. Widziałam, jak budzisz się z odrętwienia. Widziałam, jak goją się twoje rany. A co kiedykolwiek ujrzał Amadeo? Co widział Santino? A ty się dziwisz rozmiarom ich herezji. - Nie nazywaj tego herezją! - rzekłem nagle. - Nie mów o tym jak o kulcie! Powiedziałem ci, że owszem, są pewne sekretne rzeczy, których nikt nie jest w stanie wyjaśnić! Ale nie jesteśmy wyznawcami kultu! - Oto prawda, którą mi objawiłeś - rzekła - ze wszystkimi Paradoksami ich istnienia. - Jej głos przybrał na sile, stał się gniewny i dziwnie obcy. - Mogłeś położyć kres bezsensownej Krucjacie Santina, wystarczyłoby, aby przez mgnienie oka ujrzał Boskich Rodziców. Łypnąłem na nią gniewnie. Byłem bliski szaleństwa. Podniosłem się gwałtownie i rozejrzałem dokoła, wodząc wzrokiem po ścianach sanktuarium. - Zabierz swoje rzeczy - powiedziałem pospiesznie. - Wypędzam cię! Siedziała nieruchomo jak dotychczas, wpatrując się we mnie z lodowatą zuchwałością. - Słyszałaś, co powiedziałem. Zabierz swoje cenne rzeczy swoje szaty, lustra, perły,
klejnoty, księgi, co tylko zechcesz. Wyrzucam cię stąd. Nie ma tu już dla ciebie miejsca. Przez dłuższą chwilę przyglądała mi się z wściekłością, jakby nie mogła uwierzyć w to, co powiedziałem. I nagle poderwała się z miejsca, wykonując moje polecenie kilkoma szybkimi, precyzyjnymi ruchami. Nie minęło parę chwil, jak stała przede mną, otulona płaszczem, z tobołkiem przy piersi, wyglądając tak samo jak przed laty, kiedy ją tu sprowadziłem. Nie wiem, czy obejrzała się za siebie, by spojrzeć na Matkę i Ojca. Ja tego nie zrobiłem. Ani przez chwilę nie wierzyłem, że którekolwiek z nich może zapobiec tej strasznej eksmisji. Kilka chwil później mknąłem na skrzydłach wiatru, choć nie wiedziałem jeszcze, dokąd zabiorę Biankę. Leciałem szybciej i wyżej niż kiedykolwiek dotąd i nic nie leżało poza zasięgiem moich możliwości. Prawdę mówiąc, zdumiewała mnie moja szybkość. Kraj pode mną został spustoszony przez niedawne wojny i wiedziałem, że na tym terytorium powinno być sporo ruin starych zamków. Zabrałem ją do jednego z takich zamczysk, upewniwszy się uprzednio, że okoliczne miasteczka zostały splądrowane i opustoszały, po czym postawiłem ją na ziemi w kamiennej komnacie wewnątrz zniszczonej fortecy i udałem się na poszukiwanie miejsca na zniszczonym cmentarzu, gdzie mogłaby przesypiać dnie. Niebawem nabrałem przekonania, że powinna tu jakoś przetrwać. W spalonej kaplicy pod posadzką znajdowały się krypty Wszędzie było mnóstwo rozmaitych kryjówek. Wróciłem do niej. Stała tak, jak ją zostawiłem, z obliczem pełnym powagi. Wpatrywała się we mnie dużymi, owalnymi oczami. - Nie chcę cię znać - powiedziałem, dygocąc jak w gorączce. - Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Jak śmiesz twierdzić, że to moja wina, że Santino odebrał mi mego chłopca! Mam cię dość! Nie zdajesz sobie sprawy, jak wielkie brzemię dźwigam, wędrując przez czas, i jak często nad tym ubolewałem! Jak sądzisz, co uczyniłby twój drogi Santino, gdyby Matka i Ojciec znaleźli się w jego posiadaniu? Ile demonów sprowadziłby, aby się z nich napiły? I kto wie, na co Boscy Rodzice zezwoliliby w swoim niezłomnym milczeniu? Kto wie, czego kiedykolwiek chcieli? - Jesteś dla mnie jak zły, niedbały brat - rzuciła lodowatym tonem, rozglądając się dokoła. - Czemu nie zostawiłeś mnie wilkom w lesie? Ale idź już. Ja też nie chcę mieć z tobą więcej do czynienia. Powiedz swoim uczonym z Talamaski, gdzie mnie porzuciłeś, a może zaoferują mi
schronienie. No, idźże już. Zejdź mi z oczu! Choć do tej pory chciwie chłonąłem każde jej słowo, właśnie w tej chwili ją opuściłem. Mijały godziny. Wędrowałem z wiatrem, nie wiedząc, dokąd zmierzam, i prawie nie zwracając uwagi na rozmyty krajobraz poniżej. Moja moc była większa niż kiedykolwiek dotąd! Gdybym tylko zechciał, z łatwością mógłbym dotrzeć do Anglii. Ujrzałem góry, a potem morze i nagle moje serce przeszył ból tak silny, że nie pozostało mi nic innego, jak do niej powrócić. Bianko, co ja uczyniłem? Bianko, obyś tylko na mnie czekała! I powróciłem do niej, spłynąwszy z czarnych, burzowych chmur. Znalazłem ją w kamiennej komnacie, siedzącą w kącie, nieruchomą i opanowaną, tak jak w sanktuarium, a kiedy przed mą ukląkłem, wyciągnęła ręce i objęła mnie ramionami za szyję. Szlochała, odwzajemniając czuły uścisk. - Moja piękna, najdroższa Bianko. Tak mi przykro. Wybacz mi, ukochana powiedziałem. - Mariusie, kocham cię i zawsze będę kochać całym sercem - zawołała żarliwie. - Mój najdroższy Mariusie - ciągnęła. - Nigdy nie kochałam nikogo tak jak ciebie. Wybacz mi. Przez dłuższy czas mogliśmy jedynie bezsilnie szlochać, a potem zabrałem ją z powrotem do sanktuarium, gdzie próbowałem ją pocieszać, czesząc jej włosy - co uwielbiałem robić - i przyozdobiłem jej szyję sznurami pereł, aż wyglądała równie doskonale i olśniewająco jak zawsze. - Co chciałam przez to powiedzieć? - spytała. - Sama nie wiem. To jasne, że nie mogłeś zaufać żadnemu z nich. A gdybyś pokazał im Króla i Królową, mogłoby to doprowadzić do straszliwej anarchii! - Właśnie tak, dobrze to ujęłaś, mówiąc o straszliwej anarchii - odparłem. Rzuciłem okiem na nieruchome, beznamiętne twarze i mówiłem dalej. - Błagam, jeśli mnie kochasz, musisz zrozumieć, jaka moc się w nich kryje. - Przerwałem nagle. - Nie rozumiesz, że choć ubolewam nad ich bezruchem i milczeniem, może jest to dla nich odpowiednik spokoju, który wybrali rozmyślnie dla dobra wszystkich. To było sedno tej złożonej sytuacji i chyba oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Obawiałam się, co mogłoby się stać, gdyby Akasza kiedykolwiek wstała ze swego tronu, gdyby
się poruszyła lub choćby przemówiła. Bałem się tego z całego serca. A jednak tej i każdej nocy wierzyłem, że gdyby Królowa kiedykolwiek się przebudziła, popłynęłaby z niej fala boskiej słodyczy. Kiedy tylko Bianka zasnęła, ukląkłem przed Królową nonszalancko, jak to miałem od jakiegoś czasu w zwyczaju i na co nigdy nie poważyłbym się w obecności Pandory. - Matko, łaknę cię - wyszeptałem. I rozłożyłem szeroko ręce. - Pozwól, bym dotknął cię z miłością - powiedziałem. - Powiedz mi, czy zbłądziłem. Czy powinienem sprowadzić wyznawców szatana do twego sanktuarium? Czy powinienem zaprezentować cię w całym majestacie ich przywódcy Santinowi? Zamknąłem i otworzyłem oczy. - O Niezmienni - powiedziałem łagodnym tonem - przemówcie do mnie. Podszedłem do Matki i dotknąłem ustami jej szyi. Przebiłem zębami stwardniałą, białą skórę i powoli zacząłem spijać gęstą, orzeźwiającą krew. Otoczył mnie ogród. O tak, to uwielbiałem. Był to klasztorny ogród wiosną, cudowny i urzekający, i znajdował się tam mój zakonnik. Szedłem z nim przez wymieciony do czysta krużganek. To był piękny sen, pełen soczystych barw. Widziałem wyraźnie otaczające nas góry. Jestem nieśmiertelny, powiedziałem. Ogród rozpłynął się. Widziałem kolory rozmywające się na ścianie. Zaraz potem znalazłem się w lesie o północy. W świetle księżyca ujrzałem jadący traktem czarny powóz ciągnięty przez czwórkę czarnych koni. Minął mnie, spod wielkich kół wzbijały się kłęby kurzu. Za powozem jechali przyboczni strażnicy w czarnych liberiach. Pandora. Kiedy się obudziłem, leżałem oparty o pierś Akaszy, dotykając czołem jej szyi, lewą rękę zaś zaciskając na jej prawym ramieniu. To było takie cudowne, że nie miałem ochoty się ruszać, a wszystkie światła w świątyni zlały się w moich oczach w jeden roziskrzony blask, tak jak światła w jednej z weneckich sal balowych. W końcu ucałowałem Królową czule, odsunąłem się od niej i położyłem, obejmując Biankę ramionami. Miałem w głowie mętlik. Nawiedzały mnie dziwne myśli. Wiedziałem, że nadszedł czas, abyśmy znaleźli dla siebie inną kryjówkę, i zdawałem sobie sprawę, że w naszych górach pojawili się obcy.
Jednak najbardziej szokującym odkryciem tej nocy było to, że Bianka i ja jesteśmy w stanie się spierać - że panujący pomiędzy nami spokój można w brutalny i bolesny sposób zakłócić, a nawet zdruzgotać. I że ja, usłyszawszy pierwsze krytyczne słowa od mej ukochanej, kompletnie się załamuję - staję się psychicznym wrakiem. Czemu tak bardzo mnie to zdziwiło? Czyż nie miałem żywo w pamięci mych bolesnych sprzeczek z Pandorą? Musiałem wiedzieć, że w przypływie gniewu Marius przestaje być sobą. Musiałem zdawać sobie z tego sprawę i nigdy nie wolno mi było o tym zapomnieć.
30 Następnej nocy dopadliśmy dwóch grasantów, którzy wędrowali przez niższe przełęcze naszej góry. Krew była przepyszna, a po tej małej uczcie udaliśmy się do niewielkiej osady, gdzie odwiedziliśmy najbliższą karczmę. Usiedliśmy na ławach, jak mąż z żoną, i gawędziliśmy godzinami nad kubkami wina. Opowiedziałem Biance wszystko, co wiedziałem na temat Tych, Których Należy Strzec. Opowiadałem jej legendy Egiptu - o tym, jak Matka i Ojciec setki lat temu zostali spętani i niecnie wykorzystani przez tych, co chcieli ukraść ich bezcenną krew. Opowiedziałem jej, jak sama Akasza objawiła mi się którejś nocy, prosząc, bym wywiózł ją z Egiptu. Wyjaśniłem, że Królowa ukazywała mi się we krwi kilkakrotnie. Na koniec wspomniałem również o cudzie, jakim było otwarcie przez Boskich Rodziców drzwi alpejskiej świątyni, kiedy ja nie miałem na to dość sił. - Czy jestem im potrzebny? - spytałem. Spojrzałem Biance w oczy. - Nie wiem. To jest w tym wszystkim najgorsze. Czy chcą, by ujrzeli ich inni? Nie mam pojęcia. Pozwól wszakże, że wyznam ci coś jeszcze. Ubiegłej nocy tak bardzo się rozgniewałem, ponieważ setki lat temu, kiedy Pandora pierwszy raz skosztowała krwi Matki, przepełniły ją wizje o przywróceniu Boskich Rodziców staremu kultowi. Mam na myśli kult, do którego należały bóstwa z gaju druidów, religię sięgającą aż starożytnych egipskich świątyń. Byłem zagniewany, że Pandora mogła uwierzyć w coś takiego, i w noc, kiedy ją stworzyłem, zdruzgotałem jej marzenie i wizje racjonalnymi argumentami. Ale nie poprzestałem na tym. Zacząłem tłuc pięścią w pierś Matki i zażądałem, aby do nas przemówiła. Bianka była zdumiona. - Domyślasz się, co się stało? - spytałem. - Nic. Matka nie odpowiedziała. Skinąłem głową. - Ale nie zostałem również skarcony ani ukarany. Może to Matka sprowadziła do mnie Pandorę. Nigdy się tego nie dowiemy. Zrozum wszelako, jak bardzo się obawiam choćby sugestii, że Boscy Rodzice mogą się stać obiektem kultu. Jesteśmy nieśmiertelni, Bianko, to fakt, jesteśmy w posiadaniu Króla i Królowej, faktycznie, ale nigdy nie wolno nam uwierzyć, że potrafimy ich zrozumieć. Pokiwała głową. Zastanawiała się przez dłuższą chwilę, po czym rzekła: - Pomyliłam się. To, co powiedziałam, było z gruntu fałszywe.
- Nie do końca - zaoponowałem. - Może gdyby Amadeo ujrzał Rodziców, uciekłby z Rzymu i wrócił do nas. Choć kto wie, może sprawy przybrałyby całkiem inny obrót. - To znaczy? - Gdyby poznał sekret Matki i Ojca, mógłby zostać zmuszony do ujawnienia go Santinowi, a wówczas demony powróciłyby do Wenecji, aby mnie odnaleźć. I kto wie, może dopadłyby nas oboje. - No tak, rzeczywiście - przyznała. - Dopiero teraz zaczynam to rozumieć. Zachowywaliśmy się całkiem swobodnie. Nikt w karczmie nie zwracał na nas uwagi. Mówiłem półgłosem, opowiadając jej o tym, jak któregoś razu Mael za moją zgodą próbował się napić krwi Matki, na co Enkil zareagował w brutalny i bezwzględny sposób. Opowiedziałem jej o Eudoksji i o tym, jak opuściłem Konstantynopol. - Nie wiem jak ty, moja droga - rzekłem - ale ja czuję, że mógłbym powiedzieć ci wszystko. Z Pandorą nigdy tak nie było - Z Amadeem też nie. Wyciągnęła lewą rękę i dotknęła koniuszkami palców mego policzka. - Mariusie - rzekła. - Możesz zawsze śmiało i swobodnie mówić o Pandorze. Nie myśl, że nie rozumiem, co do niej czułeś. Zastanawiałem się nad tym przez dłuższą chwilę. Ująłem jej dłoń i czule ucałowałem. - Posłuchaj, najdroższa - powiedziałem. - Za każdym razem, kiedy się modlę, pytam Królową, czy dopuściłaby cię do siebie. Ale jak dotąd nie uzyskałem konkretnej odpowiedzi. A po tym, co spotkało Eudoksję i Maela, nie mogę ryzykować i zaprowadzić cię do niej. Dlatego wciąż będę dzielił się z tobą moją krwią, abyś nabrała sił, ale... - Rozumiem - rzekła. Nachyliłem się nad stołem i pocałowałem ją. - Ubiegłej nocy w przypływie złości wiele się dowiedziałem. Przede wszystkim, że nie mogę bez ciebie żyć. Ale jest jeszcze coś. Mogę teraz z łatwością pokonywać olbrzymie odległości. Podejrzewam, że inne moje moce również w ostatnim czasie niepomiernie wzrosły. Muszę je przetestować. Muszę wiedzieć, jak w najprostszy sposób uporać się z tymi demonami, jeżeli jeszcze kiedykolwiek spróbują się do mnie zbliżyć. A dzisiejszej nocy bardziej niż czegokolwiek chcę sprawdzić umiejętność latania. - Chcesz powiedzieć, że zamierzasz już teraz przenieść mnie z powrotem do sanktuarium, a potem wybierzesz się do Anglii?
Pokiwałem głową. - Bianko, dziś jest pełnia. Muszę zobaczyć Brytanię w świetle księżyca. I chcę na własne oczy przyjrzeć się zakonowi Talamaska. Aż trudno uwierzyć w coś tak czystego. - Czemu nie zabierzesz mnie ze sobą? - Muszę podróżować szybko - odparłem. - A jeśli pojawi się jakieś zagrożenie, będę musiał być jeszcze szybszy, aby go uniknąć. Bądź co bądź, to śmiertelnicy. Raymond Gallant to zaledwie jeden z nich. - Wobec tego bądź ostrożny, najdroższy - powiedziała. - Teraz bardziej niż kiedykolwiek wiesz, jak bezgranicznie cię kocham. Wtedy wydawało mi się, że już nigdy nie wywiąże się między nami żadna sprzeczka, że różnice zdań są w naszym przypadku niemożliwe. Ale, co najważniejsze, nie mogłem jej utracić. Gdy wyszliśmy w noc, otuliłem Biankę płaszczem, pocałowałem w czoło, po czym trzymając ją w ramionach, wzbiłem się w powietrze i skierowałem ku sanktuarium. Kiedy ją opuściłem, do północy zostały jeszcze dwie godziny, ja zaś przed świtem zamierzałem się spotkać z Raymondem Gallantem. Od naszego spotkania w Wenecji upłynęło wiele lat. Był wówczas młodzieńcem, a kiedy napisałem do niego list, wchodził zapewne w wiek średni. Dopiero kiedy wyruszyłem w drogę, uświadomiłem sobie, że może już nie żyć. To była straszna myśl. Mimo to uwierzyłem we wszystko, co mi powiedział na temat Talamaski, toteż postanowiłem bliżej się im przyjrzeć. Gdy unosiłem się ku gwiazdom, rozkosz daru chmur była tak urzekająca, że nieomal zatraciłem się w tym uniesieniu, marząc w locie ponad Brytanią. Zniżyłem się, by móc na tle morza ujrzeć wyraźnie odznaczającą się linię brzegową - nie chciałem wylądować na brytyjskiej ziemi zbyt wcześnie ani bezradnie błąkać się po wyspie. W ostatnich latach przejrzałem dostatecznie dużo map, by wiedzieć, gdzie znajduje się obszar zwany wschodnią Anglią, i już niebawem ujrzałem poniżej olbrzymie zamczysko z dziesięcioma okrągłymi wieżami. Uznałem, że to ten sam zamek, którego wizerunek widniał na rewersie złotej monety podarowanej mi dawno temu przez Raymonda Gallanta. Na widok rozmiarów zamczyska ogarnęły mnie pewne wątpliwości, lecz zmusiłem się, by wylądować na stromym zboczu, u podnóża warownych murów. Jakiś głęboki, nadnaturalny instynkt podpowiedział mi, że trafiłem we właściwe miejsce.
Powietrze było chłodne, gdy zacząłem iść pieszo. Prawdę mówiąc, było tu niemal równie zimno jak w Alpach, które niedawno opuściłem. Las wokół zamku, niegdyś zapewne wykarczowany ze względów bezpieczeństwa, ponownie się rozrastał. Szczerze mówiąc, okolica bardzo mi się spodobała, miło było przechadzać się po ścieżkach. Miałem na sobie podbity futrem płaszcz, zabrany jednej z moich ofiar. Jak zawsze byłem uzbrojony w krótki, obosieczny miecz i sztylet. Nosiłem aksamitną tunikę, dłuższą niż było podówczas w modzie, lecz nie zważałem na to. Buty miałem nowe, kupione od pewnego szewca w Genewie. Zamczysko, jak oszacowałem, miało jakieś pięćset lat, powstało w czasach Wilhelma Zdobywcy. Niegdyś musiało mieć fosę i most zwodzony. Jednak te elementy zostały dawno temu zlikwidowane i w oddali przed sobą ujrzałem wielką bramę z płonącymi po obu stronach pochodniami. W końcu dotarłem do niej i pociągnąłem za sznur dzwonka, a z odległego dziedzińca dały się słyszeć donośne, przenikliwe dźwięki. Niebawem ktoś odpowiedział na moje wezwanie i dopiero wtedy uświadomiłem sobie niezwykłość tego, co właśnie uczyniłem. Z szacunku dla zakonu uczonych nie nasłuchiwałem na zewnątrz i nie wiedziałem, co dzieje się w środku. Nie zajrzałem też przez okno do jasno oświetlonych komnat wewnątrz wież. I oto nagle naprzeciw mnie pojawiła się osobliwa postać, spoglądająca na mnie przez otwór w bramie i nie wykazująca żadnych oznak zdumienia, jeśli chodzi o moją ciemną skórę i niebieskie oczy. Młodzieniec nie miał więcej niż siedemnaście lat. Wydawał się zaspany i potraktował moje przybycie zgoła obojętnie. - Szukam zamku Lorwich - oznajmiłem - we wschodniej Anglii. Czy dotarłem we właściwe miejsce? - Owszem, tak - odparł chłopak, przecierając zaspane oczy i opierając się o bramę. - Szukam Talamaski - dorzuciłem. Młodzieniec skinął głową. Otworzył szeroko bramę i po chwili znalazłem się na rozległym dziedzińcu. Stało tam kilka wozów i karet. Usłyszałem parskanie koni dochodzące od strony stajni. - Chodzi mi o Raymonda Gallanta - zwróciłem się do chłopaka. - Ach, tak - odparł, jakby to były magiczne słowa, na które czekał, odkąd mnie ujrzał. Wprowadził mnie do środka i zamknął za nami olbrzymie, drewniane wierzeje. - Zaprowadzę pana do miejsca, gdzie będzie pan mógł zaczekać - powiedział. - Sądzę że Raymond Gallant śpi.
Ale żyje, pomyślałem. I tylko to się liczy. Wyczułem woń innych śmiertelników przebywających w tym miejscu. Czułem zapach potraw, jakie niedawno przyrządzano. Poczułem aromat palonej dębiny, a uniósłszy wzrok, ujrzałem wąskie smużki dymu unoszące się z kominów i odznaczające się na tle nieba, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Nie mówiąc ani słowa więcej, chłopak z pochodnią zaprowadził mnie po krętych kamiennych schodach do jednej z wysokich wież. Wyglądając przez niewielkie okienka w kamiennym murze, ujrzałem rozciągający się przede mną ponury pejzaż. I słabo widoczne, jakby rozmyte dachy domów niewielkiego miasteczka. Zobaczyłem pola uprawne. Wszędzie panował niezmącony spokój. Wreszcie chłopak umieścił pochodnię w obsadzie i odpaliwszy od żagwi świecę, otworzył dwuskrzydłowe, bogato zdobione drewniane drzwi, za którymi znajdował się pokój urządzony po spartańsku, lecz za to z niezwykłym gustem i smakiem. Sporo czasu minęło, odkąd widziałem tak bogato rzeźbione stoły, fotele i biurka oraz przepiękne, przykuwające wzrok gobeliny. Sporo czasu minęło, odkąd widziałem tak cudowne złote lichtarze, wytworne skrzynie czy aksamitne draperie. Wszystko to wydawało się prawdziwą ucztą dla oczu i już miałem usiąść, kiedy do pokoju wpadł żwawy staruszek o długich siwych włosach i w długiej, grubej, białej koszuli nocnej, a spojrzawszy na mnie bystrymi, przenikliwymi, szarymi oczami, zawołał: - Mariusie! To był Raymond Gallant, mój przyjaciel Ryamond w jesieni życia. Jakiż przeżyłem wstrząs, gdy tak na niego patrzyłem z bólem i rozkoszą pospołu. - Raymondzie! - rzekłem, rozłożyłem szeroko ramiona i uściskałem go serdecznie. Jakiż wydawał się kruchy i słaby Ucałowałem go w oba policzki. Odsunąłem delikatnie od siebie, aby móc mu się przyjrzeć. Włosy miał nadal gęste, a czoło gładkie, jak przed laty. Kiedy zaś się uśmiechnął, przypominał młodzieńca, którego kiedyś znałem. Takim właśnie go zapamiętałem. - Mariusie, jak cudownie znów cię ujrzeć - zawołał. - Czemu więcej do mnie nie napisałeś? - Przybyłem tu, Raymondzie. Czas niewiele dla mnie znaczy j szczerze mówiąc, straciłem już trochę rachubę. Ale przybyłem tu, jestem i cieszę się, że mogę znów cię zobaczyć. Znieruchomiał, obrócił się gwałtownie w lewo i w prawo, po czym przekrzywił głowę. Wydawał się równie żwawy i energiczny jak dawniej. Nasłuchiwał.
- Wszyscy już wiedzą, że tu jesteś - powiedział - ale nie przejmuj się. Nie ośmielą się wejść tutaj. Są zbyt karni i zdyscyplinowani. Wiedzą, że na to nie pozwolę. Nasłuchiwałem przez chwilę i potwierdziłem jego słowa. Śmiertelnicy w całym tym ogromnym zamku wyczuli moją obecność. Byli wśród nich telepaci. I inni, obdarzeni wyjątkowo czułym słuchem. Nie wyczułem wszakże obecności istoty nadnaturalnej. Nie odkryłem żadnych oznak „odszczepieńca”, o którym Raymond wspominał w swoim liście. Nie wyczułem też z niczyjej strony zagrożenia. Mimo to zwróciłem uwagę na najbliższe okno i zauważyłem, że choć otwarte, jest solidnie okratowane. Zastanawiałem się przez chwilę, czy zdołałbym sforsować kratę. Uznałem, że tak. Nie czułem lęku. Nie obawiałem się nikogo z Talamaski, ponieważ najwyraźniej oni także nie lękali się mnie i mówili o tym otwarcie. - Chodź, usiądź przy mnie, Mariusie - powiedział Raymond. Podprowadził mnie w stronę wielkiego kominka. Próbowałem nie patrzeć z zatroskaniem na jego powykręcane artretyzmem dłonie czy chude ramiona. Podziękowałem bogom, że zjawiłem się w zamku właśnie tej nocy i że Raymond wciąż tu był i mógł mnie powitać. Zawołał do zaspanego chłopca, który trzymał straż przy drzwiach. - Edgarze, podłóż drew i rozpal w kominku, bardzo proszę. Wybacz, Mariusie powiedział. - Jestem bardzo zziębnięty. Nie masz nic przeciwko temu? Rozumiem, co cię spotkało. - Ależ bynajmniej, Raymondzie - powiedziałem. - Nie mogę z tego powodu zawsze lękać się ognia. Nie tylko już wyzdrowiałem lecz jestem obecnie silniejszy niż dotychczas. To wszystko także dla mnie jest zagadką. A ty ile masz lat? Powiedz mi, Raymondzie. Ja nie zdołam tego odgadnąć. - Osiemdziesiąt, Mariusie - odparł. Uśmiechnął się. - Nie wiem, jak często marzyłem o twojej wizycie. Miałem ci tyle do powiedzenia. Nie odważyłem się opisać tego w liście. - I całkiem słusznie - przyznałem - ponieważ list przeczytano, a kto wie, co mogłoby się wydarzyć? Na szczęście mnich, który okazał się ciekawski, nie zdołał pojąć zbyt wiele. Ja rzecz jasna zrozumiałem wszystko. Kiwnął ręką w stronę drzwi. Dwaj młodzi mężczyźni natychmiast weszli do pokoju. Wydali mi się ludźmi dość prostej natury, jak ów Edgar, który gorliwie układał stos drewna na
palenisku w kominku. Jego obudowę zdobiły rzeźbione, kamienne gargulce. Szczerze mówiąc, nawet mi się spodobały. - Dwa fotele - rzucił do chłopców Raymond. - Porozmawiamy. Powiem ci wszystko, co tylko mogę. - Czemu jesteś dla mnie tak hojny, Raymondzie? - zapytałem. Chciałem go pocieszyć, nieco uspokoić. Kiedy uśmiechnął się do mnie i delikatnym, kojącym gestem położył mi rękę na ramieniu, popychając w stronę dwóch drewnianych foteli, które chłopcy przysunęli blisko kominka, stwierdziłem, że nie potrzebuje mego pocieszenia. - Jestem po prostu podekscytowany, stary przyjacielu - powiedział. - Nie przejmuj się mną. Usiądź, proszę. Jest ci wygodnie? Fotele były bogato rzeźbione, jak wszystkie meble w tym pokoju, nogi miały kształt lwich łap. Były równie piękne jak wygodne. Rozejrzałem się wokoło, wodząc wzrokiem po regałach pełnych książek, i zadumałem się, jak często to miałem w zwyczaju, nad urzekającą mocą, jaką zawsze miały nade mną biblioteki. Pomyślałem o księgach, które pochłonął ogień i przepadły na zawsze. Oby to miejsce, domena zakonu Talamaska, było bezpieczne dla ksiąg, pomyślałem. - Spędziłem wiele lat w kamiennej krypcie - powiedziałem cicho. - Wygodnie mi. Czy teraz odeślesz chłopców? - Tak, tak, oczywiście, tylko pozwól, by przynieśli mi grzane wino - powiedział. Potrzebuję tego. - Oczywiście, jak mogłem być tak nierozważny? - odparłem. Patrzyliśmy na siebie, a ogień w kominku rozpalił się na dobre. Pomieszczenie wypełniło się aromatem palonego drewna i ciepłem, które, przyznać muszę, było całkiem przyjemne. Jeden z chłopców przyniósł Raymondowi czerwony, aksamitny szlafrok, a gdy ten go przywdział i rozsiadł się w fotelu, nie wydawał się już tak kruchy i słaby. Jego oblicze promieniało, policzki poróżowiały i bez trudu ujrzałem w nim młodzieńca, którego niegdyś znałem. - Mój przyjacielu, gdyby cokolwiek nam przeszkodziło - rzekł - wiedz, że ona wciąż podróżuje jak dawniej, przemieszczając się błyskawicznie z jednego europejskiego miasta do drugiego. Nigdy nie dotarła do Anglii, bo wydaje mi się, że żadne z nich nie ma ochoty na przekraczanie wody, choć wbrew ludowym podaniom nie jest to dla nich żadną przeszkodą.
Zaśmiałem się. - Naprawdę? Istnieją już legendy na ten temat? Mówią, że nie potrafimy przekraczać wody? To jakiś absurd. - Powiedziałbym dużo więcej, lecz zmitygowałem się. Najwyraźniej nie dostrzegł mego chwilowego wahania. Ciągnął dalej: - Przez ostatnie kilkadziesiąt lat podróżowała pod nazwiskiem markiza De Malvrier, a jej towarzysz markiz używał tego samego miana, choć z nich dwojga to ona częściej bywa na dworach. Widziano ich w Rosji, Bawarii, Saksonii - w krajach, gdzie kultywuje się dawne ceremoniały - najwyraźniej od czasu do czasu czuje potrzebę wzięcia udziału w dworskim balu czy ceremonii kościelnej w obrządku rzymskokatolickim. Zrozum jednak, że wiem to wszystko z wielu różnych raportów. Niczego nie jestem pewien. Na niewielkim stoliku tuż obok mego postawiono grzane wino Ujął kubek obiema dłońmi. Trzęsły mu się ręce. Napił się wina. - Ale jak właściwie docierają do was te raporty? - zapytałem. Byłem zafascynowany tym wszystkim. Nie ulegało wątpliwości że to, co mówił, jest prawdą. Co się tyczy reszty mieszkańców zamczyska, zastygli w ciszy, czekając, tak mi się zdawało, na wezwanie. - Zapomnij o nich - powiedział. - Czego mogą się dowiedzieć z naszej rozmowy? zapytał. - To wierni członkowie naszego zakonu. A odpowiadając na twoje pytanie, wychodzimy stąd czasem w przebraniu mnichów, poszukując informacji dotyczących istot, które zwiemy wampirami. Wypytujemy o zagadkowe zgony. I w ten sposób zbieramy wiadomości, które choć dla innych mogą być bez znaczenia, dla nas bywają bezcenne. - Ach, tak, oczywiście. I zwracacie uwagę na pewne nazwiska, kiedy powtarzają się w Rosji, Saksonii czy Bawarii. - Właśnie. To konkretne nazwisko brzmi De Malvrier. Najwyraźniej bardzo się im spodobało. Powiem ci coś jeszcze. - Proszę, mów śmiało. - Kilkakrotnie natknęliśmy się na wyryte na ścianie kościoła imię Pandora. - To jej dzieło - powiedziałem, rozpaczliwie usiłując ukryć targające mną emocje. - Ona chce, abym ją odnalazł. - Przerwałem. - To dla mnie bardzo bolesne. Zastanawiam się, czy ten, który z nią podróżuje, znają pod tym imieniem. Ach, ten ból, to cierpienie, ale powiedz mi, czemu właściwie mi pomagasz? - Szczerze mówiąc, sam nie wiem - odparł. - Ale z jakichś powodów wierzę w ciebie.
- Jak to „wierzysz”? Wierzysz, że jestem nadludzką istotą? A może demonem? W co właściwie wierzysz, Raymondzie? Och, zresztą to nieważne, prawda? Robimy to, co każe nam serce. - Mariusie, przyjacielu - powiedział, wychylając się do przodu i dotykając prawą dłonią mego kolana. - Dawno temu, w Wenecji, kiedy cię obserwowałem, zrozumiałeś, że mówię to, co myślę, że jestem wobec ciebie szczery. Ja także wejrzałem w twoje myśli. Wiedziałem, że uśmiercałeś tylko tych, którzy byli bezwzględnymi zabójcami mającymi na rękach krew niewinnych. - To prawda, Raymondzie, tak samo było z Pandorą. Ale czy teraz też tak jest? - Chyba tak - odparł - gdyż każda upiorna zbrodnia przypisywana wampirom, którymi faktycznie mogą być te istoty, wydaje się powiązana z tym, który ma na koncie wiele bezlitosnych morderstw. Tak więc nie dziw się, że gotów jestem ci pomóc. - A więc dotrzymała naszej przysięgi - wyszeptałem. - Nie sądziłem, że to możliwe, kiedy usłyszałem o jej srogim towarzyszu. Spojrzałem przenikliwym wzrokiem na Raymonda, z każdą chwilą coraz bardziej dostrzegając w nim młodzieńca, którego znałem tak krótko. To mnie zasmucało. To było straszne. I im bardziej to czułem, tym bardziej usiłowałem to ukryć. Czym było moje cierpienie w porównaniu z tym powolnym triumfem starości? Niczym. - Gdzie ją widziano ostatnio? - zapytałem. - Jeżeli o to chodzi - powiedział - pozwól, że przedstawię ci moją interpretację jej zachowań. Ona i jej towarzysz postępują zgodnie z pewnym ściśle określonym wzorcem. Zataczają większe lub mniejsze kręgi, by prędzej czy później powrócić do tego samego miasta. Spędziwszy w nim trochę czasu, ponownie wyruszają w drogę, docierając aż do odległych stepów Rosji. Owo miasto, o którym mówię, to Drezno. - Drezno? - rzekłem. - Nie znam tego miejsca. Nigdy tam nie byłem. - Och, nie może się ono równać z twoimi przepięknymi włoskimi miastami. To stolica Saksonii, leży nad rzeką Elbą. Uwielbiane przez rozlicznych książąt, którzy nim władali. Te istoty - Pandora i jej towarzysz - nieodmiennie, powtarzam, nieodmiennie wracają do Drezna. Mogą przebywać w podróży przez dwadzieścia lat, ale prędzej czy później wrócą do Drezna. Zamilkłem, przepełniony niezwykłą ekscytacją. Czy powinienem pokusić się o interpretację tego dziwnego wzorca? Czy miałem odkryć, na czym polega wspomniany schemat?
Czy wzór ten przypominał raczej wielką pajęczynę, w którą miałem wpaść niczym mucha? Niby dlaczego Pandora i jej towarzysz wiedli taki żywot? Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Jak w ogóle śmiałem myśleć, że Pandora wciąż o mnie pamięta? Wyryła na kościelnym murze własne imię. Nie moje. Westchnąłem przeciągle. - Jak mógłbym ci wyjaśnić, ile to dla mnie znaczy? - rzekłem. - Przekazałeś mi naprawdę cudowne wieści. Odnajdę ją. - A teraz - powiedział poufałym tonem - może porozmawiamy o drugiej sprawie, o której wspomniałem w liście? - O Amadeo - wyszeptałem. - Co się stało z odszczepieńcem? Nie wyczuwam w tym miejscu krwiopijcy. A może się mylę? Albo ta istota jest gdzieś daleko, albo opuściła zamek. - Potwór odszedł stąd wkrótce po napisaniu przeze mnie listu do ciebie. Zniknął, gdy tylko się zorientował, że może polować na ofiary jak kraj długi i szeroki. Nie byliśmy w stanie go zatrzymać. Nie mogliśmy go kontrolować. Nasze apele, aby pożywiał się wyłącznie złoczyńcami, nie przyniosły żadnych efektów. Nie wiem nawet, czy jeszcze istnieje. - Musicie mieć się przed nim na baczności - powiedziałem. Rozejrzałem się dokoła, wodząc wzrokiem po przestronnej kamiennej komnacie. - Ten zamek wydaje się wielki i potężny. Niemniej jednak mówimy o krwiopijcy. Pokiwał głową. - Jesteśmy tu dobrze chronieni, Mariusie. Uwierz mi na słowo, że nie wszystkich wpuszczamy tak jak ciebie. Chciałbyś usłyszeć, czego się od niego dowiedzieliśmy? Pochyliłem głowę. Wiedziałem, co usłyszałbym od Raymonda. - Wyznawcy szatana - powiedziałem, po czym sprecyzowałem moją wypowiedź - ci sami, którzy spalili mój dom w Wenecji, żerują na śmiertelnikach w Paryżu. Czy mój błyskotliwy, kasztanowowłosy uczeń Amadeo wciąż jest ich przywódcą? - O ile nam wiadomo, tak - odparł. - Są bardzo sprytni. Polują na biedaków, chorych i wyrzutków. Renegat, który opowiedział nam o tym wszystkim, wyjaśnił, że lękają się „miejsc światła”, jak je nazywają. Wierzą, że Bóg nie życzy sobie, aby nosili strojne szaty czy przestępowali progi kościołów. Twój Amadeo używa teraz imienia Armand. Renegat powiedział nam, że cechuje go fanatyzm prawdziwego neofity. To, co usłyszałem, przepełniło mnie taką żałością, że nie skomentowałem jego słów.
Zamknąłem oczy, a gdy znów je otworzyłem, spojrzałem na jęzory ognia buzującego w kominku. Następnie przeniosłem wzrok na Raymonda Gallanta, który przypatrywał mi się z uwagą. - Powiedziałem ci wszystko, naprawdę - zapewnił. Posłałem mu słaby, smutny uśmiech i skinąłem głową. - Byłeś bardzo hojny. W przeszłości zaś, gdy ktoś okazał wobec mnie hojność, obdarzałem go sakiewką złota. Czy jednak zakon taki jak wasz potrzebuje złota? - Nie - odparł szczerze. - Nie trzeba nam złota, Mariusie. Zawsze mieliśmy go pod dostatkiem. Czymże jest życie bez złota? Ale mamy go mnóstwo. - Co zatem mógłbym dla ciebie uczynić? - spytałem. - Jestem twoim dłużnikiem. Jestem nim od tamtej nocy i naszej pierwszej rozmowy w Wenecji. - Porozmawiaj z członkami zakonu - odparł. - Pozwól, by weszli do komnaty. Niech cię zobaczą. Pozwól, by zadali ci choć kilka pytań. Oto, co możesz dla mnie uczynić. Powiedz im tylko to, co zechcesz. Ale niech będzie to prawda, którą moglibyśmy zarejestrować, aby inni mogli na tej podstawie czegoś się dowiedzieć i nauczyć. - Oczywiście. Uczynię to z radością, ale nie w tej bibliotece, Raymondzie, choć jest ona doprawdy urzekająca. Wybierz jakieś inne, otwarte miejsce. Odczuwam instynktowny lęk wobec śmiertelników, którzy wiedzą, kim oraz czym jestem. - Przerwałem. - Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek znalazł się w podobnej sytuacji. Zamyślił się przez chwilę, po czym rzekł: - Na naszym dziedzińcu panuje zbyt wielki hałas, za blisko stamtąd do stajni. Może na jednej z wież. Będzie trochę chłodno ale polecę im, aby ciepło się ubrali. - Możemy wykorzystać w tym celu wieżę południową? - zapytałem. - Nie zabierajcie ze sobą pochodni. Noc jest jasna, księżyc w pełni, nie będziecie mieli najmniejszego kłopotu, żeby mnie zobaczyć. Chwilę potem wymknąłem się z komnaty, zbiegłem po schodach i z łatwością przecisnąłem się przez jedno z wąskich okienek w murze. Z nadnaturalną szybkością wspiąłem się na blanki wieży południowej i owiewany łagodnym wiatrem zaczekałem tam na przybycie uczonych. Rzecz jasna mogło się wydawać, iż dotarłem na miejsce w czarodziejski sposób, lecz akurat była to jedna z rzeczy, których nie zamierzałem im wyjawić. Kwadrans później zebrali się na szczycie wieży: mniej więcej dwudziestu dobrze i ciepło
ubranych mężczyzn, zarówno młodych, jak i starych, oraz dwie atrakcyjne kobiety. Otoczyli mnie zwartym kręgiem. Nie mieli pochodni. Nie wyczuwałem z ich strony zagrożenia. Pozwoliłem, by przyglądali mi się przez dłuższą chwilę i tworzyli na mój temat własne opinie, po czym przemówiłem: - Musicie powiedzieć mi, co chcecie wiedzieć. Ja ze swej strony powiem tyle tylko, że jestem krwiopijcą. Żyję od wielu stuleci i doskonale pamiętam czasy, kiedy byłem śmiertelnikiem. Było to w czasach cesarstwa rzymskiego. Możecie to zanotować. Nigdy nie pozwoliłem oddzielić mojej duszy od dawnego, śmiertelnego życia. Nie dopuszczę do tego. Na moment zapadła cisza, po czym Raymond zaczął mi zadawać pytania. - Tak, mamy swoją genezę - wyjaśniłem - lecz nie mogę powiedzieć nic więcej na ten temat. Tak, z czasem stajemy się silniejsi. Tak, jesteśmy z natury samotnikami, a potencjalnych towarzyszy wybieramy nader ostrożnie. Tak, możemy stwarzać innych. Nie, nie jesteśmy brutalni i okrutni i potrafimy miłować śmiertelników całym sercem, co niejednokrotnie było przyczyną naszej duchowej zguby. Pod moim adresem padały niezliczone pytania. Odpowiadałem na nie, jak potrafiłem najlepiej. Nie powiedziałem ani słowa o naszej wyjątkowej podatności na promienie słońca czy ogień. Co się tyczy „wampirzych sabatów” w Paryżu i Rzymie, niewiele o nich wiedziałem. W końcu oznajmiłem: - Muszę was już opuścić. Przed świtem mam jeszcze do pokonania wiele mil. Mieszkam w innym kraju. - A w jaki sposób podróżujesz? - zapytał jeden z nich. - Na skrzydłach wiatru - odparłem. - To dar, który uzyskałem po setkach lat istnienia. Podszedłem do Raymonda i ponownie go uścisnąłem, po czym odwróciłem się i zaproponowałem kilku innym, aby podeszli i dotknęli mnie, by się przekonać, że jestem istotą z krwi i kości. Potem cofnąłem się, wyjąłem sztylet i skaleczywszy się w rękę, uniosłem ją, aby mogli zobaczyć błyskawicznie zamykającą się ranę. Usłyszałem stłumione okrzyki i głośne westchnienia. - Teraz już naprawdę muszę was opuścić. Dziękuję ci, Raymondzie, bądź zdrów powiedziałem. - Zaczekaj chwilę - rzekł jeden ze starszych mężczyzn. Stał z tyłu, podpierając się laską, i
słuchał tego, co mówiłem, równie uważnie jak inni. - Mam do ciebie jeszcze jedno, ostatnie pytanie, Mariusie. - Pytaj - odpowiedziałem bez wahania. - Czy wiesz cokolwiek na temat naszej genezy? Przez chwilę byłem w kropce. Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Wreszcie Raymond powiedział: - Wiesz może, jak doszło do powstania naszego zakonu? O to właśnie chcieliśmy cię zapytać. - Nie - odparłem z nieskrywanym zdziwieniem. Zamilkli wszyscy, co do jednego, a ja w mig zdałem sobie sprawę, że żaden z nich nie znał prawdy na temat pochodzenia Talamaski. Przypomniałem sobie, co Raymond powiedział mi podczas naszego pierwszego spotkania. - Mam nadzieję, że znajdziecie odpowiedź na to nurtujące was pytanie - rzekłem. I rozpłynąłem się w ciemnościach. Ale nie odleciałem od razu. Uczyniłem to, czego nie zrobiłem kiedy tu dotarłem. Pozostałem w pobliżu, choć na tyle daleko, by nie mogli mnie zobaczyć ani usłyszeć. A potem z pomocą mych potężnych darów zacząłem nasłuchiwać uczonych, w ich licznych wieżach i równie licznych bibliotekach. Jakże byli tajemniczy, jak bardzo oddani i spragnieni wiedzy. Może pewnej nocy w odległej przyszłości znów ich odwiedzę, by dowiedzieć się więcej na ich temat. Teraz wszelako musiałem powrócić do sanktuarium i Bianki. Nie spała jeszcze, kiedy dotarłem do błogosławionej kaplicy. Zauważyłem, że zapaliła setkę świec. Był to rytuał, który czasami zaniedbywałem, ona zaś z lubością mnie wyręczała. - Jesteś zadowolony z wizyty w zamku Talamaski? - zapytała ze szczerością w głosie. Jej oblicze miało w sobie tę niezwykłą prostotę, która sprawiała, że byłem gotów opowiedzieć jej o wszystkim. - Jak najbardziej. Uważam, że faktycznie są uczonymi, za jakich się podają. Przekazałem im tyle informacji, ile mogłem, choć nie tak wiele, ile sam posiadam, gdyż mogłoby to okazać się niebezpieczne i nazbyt ryzykowne. Zależy im jednak wyłącznie na wiedzy i sądzę, że pozostawiłem ich naprawdę szczęśliwymi. Przymrużyła lekko powieki, jakby nie do końca pojmowała, czym jest zakon Talamaska, i
w pełni ją rozumiałem. Usiadłem przy niej, przytuliłem ją i okryłem nas oboje futrzaną szubą. - Pachniesz rześkim, chłodnym wiatrem - powiedziała. - Może pisane jest nam, byśmy byli wyłącznie mieszkańcami sanktuarium, istotami, których domeną są mroźne przestworza i niegościnne, niedostępne góry. Nie odezwałem się ani słowem, ale myślałem tylko o jednym: o odległym mieście o nazwie Drezno. Prędzej czy później Pandora zawsze powraca do Drezna.
31 Upłynęło jeszcze sto lat, zanim odnalazłem Pandorę. W tym czasie moje moce niewiarygodnie wzrosły. Tamtej nocy po moim powrocie z zamku Talamaski w Anglii przetestowałem wszystkie moje zdolności i poprzysiągłem sobie, że już nigdy nie pozwolę, aby szubrawcy Santina doprowadzili mnie do tak fatalnego stanu. Przez wiele kolejnych nocy pozostawiałem Biankę samą, aby w tym czasie badać granice moich możliwości. Błyskawicznie upewniłem się co do mojej szybkości, daru ognia i niezwykłej umiejętności niszczenia za pomocą niewidzialnej fali mocy, po czym udałem się do Paryża z zamiarem wyśledzenia sabatu Amadea i zorientowania się w sytuacji. Zanim udałem się na tę wyprawę, zwierzyłem się Biance z mych planów, a ona natychmiast zaczęła mi je odradzać z uwagi na niebezpieczeństwo, na jakie się narażałem. - Nie, muszę się tam udać - stwierdziłem. - Jeżeli tylko zechcę, słyszę jego głos. Mógłbym go usłyszeć nawet teraz, z tej odległości. Ale muszę zobaczyć go na własne oczy. Muszę się do niego zbliżyć. I powiem ci coś jeszcze. Nie zamierzam sprowadzać go z powrotem. Nie zależy mi na odzyskaniu go. Usłyszawszy te słowa, posmutniała, ale chyba zrozumiała, o co mi chodzi. Jak zwykle siedziała w kącie sanktuarium. Skinęła lekko głową i wymusiła na mnie obietnicę, że zachowam najdalej posuniętą ostrożność. Kiedy tylko dotarłem do Paryża, nasyciłem się krwią jednego z zabójców, omamiając go silnym urokiem i wywabiając z gospody, po czym ukryłem się na dzwonnicy katedry Notre Damę, aby stamtąd nasłuchiwać wyznawców szatana. Faktycznie, w mieście tym zagnieździła się spora grupa tych godnych jedynie pogardy i nienawiści, plugawych istot. Ich kryjówka znajdowała się w pobliskich katakumbach, tak jak w starożytnym Rzymie, setki lat temu. Katakumby, o których mowa, mieściły się pod Cmentarzem Niewiniątek - i nazwa ta wydawała mi się tragicznie trafna, jak się przekonałem, gdy usłyszałem ich kretyńskie obietnice i śpiewy, zanim wyruszyli w noc, by siać śmierć i spustoszenie wśród niewinnych mieszkańców Paryża. - Wszystko dla szatana, wszystko dla bestii, wszystko, by służyć Bogu, później zaś powrócimy do naszej pokutnej egzystencji.
Nietrudno mi było odnaleźć za pośrednictwem wglądu do wielu różnych umysłów obecne miejsce pobytu mego Amadea i w ciągu niespełna godziny, odkąd przybyłem do Paryża, ujrzałem go przechodzącego przez wąską średniowieczną uliczkę. Nie podejrzewał nawet, że obserwuję go z góry w ciszy i rozgoryczeniu. Miał na sobie łachmany, włosy pozlepiane od brudu, a gdy dopadł swą pierwszą ofiarę, uśmiercił ją w tak okrutny i bolesny sposób, że mnie to zbulwersowało. Śledziłem go mniej więcej przez godzinę, podczas gdy Amadeo sycił się kolejnymi, niewinnymi ofiarami, po czym zawrócił na cmentarz. Opierając się o zimną kamienną ścianę dzwonnicy, usłyszałem, jak Amadeo w podziemnej komorze zbiera swój „sabat”, jak to nazywał, nakłaniając tych żałosnych krwiopijców, aby złożyli mu raport ze swych działań, czyli brutalnego dziesiątkowania miejscowej ludności, na Bożą chwałę. - Dzieci ciemności, zbliża się świt. Niechaj teraz każdy z was otworzy przede mną duszę. Jakże stanowczy, jak czysty wydawał się jego głos. Jak pewny był tego, o czym mówił. Jaki był bezlitosny i srogi w stosunku do tych dzieci szatana, które nie przejawiały dostatecznego okrucieństwa podczas mordowania śmiertelników. Z ust chłopca, którego niegdyś znałem, płynął głos mężczyzny. To zmroziło mi krew w żyłach. - Po co otrzymaliście mroczny dar? - zapytał jednego z morderców. - Jutro musisz zaatakować dwukrotnie. A jeśli wszyscy nie okażecie mi większego oddania, ukarzę was za wszystkie wasze grzechy i sprowadzę innych, którzy zajmą wasze miejsce w sabacie. Nie mogłem tego dłużej słuchać. Byłem wstrząśnięty i zdegustowany. Marzyłem, że wchodzę do jego podziemnego świata i wyciągam go stamtąd, pozostawiając po jego poplecznikach jedynie popioły, a następnie zabieram go na siłę ku światłu, zanoszę go do sanktuarium Tych, Których Należy Strzec, i błagam, by zszedł z obranej przez siebie, fałszywej ścieżki. Ale nie zrobiłem tego. Nie mogłem. Był jednym z nich od wielu, wielu lat. Jego umysł, dusza i ciało należały do tych, którymi władał. I nic, czego go nauczyłem, nie przydało mu sił, by mógł im stawić czoło. Nie był już moim Amadeem. Przybyłem do Paryża, aby poznać tę smutną prawdę, i tak też się stało. Ogarnął mnie smutek. I rozpacz. Ale może to jednak gniew i odraza skłoniły mnie, bym tej nocy opuścił Paryż, i wzbudziły przekonanie, że Amadeo sam musi się uwolnić spod
mrocznego wpływu sabatu. Nie mogłem tego zrobić za niego. W Wenecji długo i mozolnie starałem się wymazać z jego umysłu wspomnienia kijowskiego klasztoru. I oto znalazł dla siebie inne miejsce, gdzie obowiązywały surowe reguły i wyrzeczenia. Mimo lat spędzonych ze mną nie zdołał się przed tym ustrzec. Najwidoczniej w jego przypadku krąg zamknął się już dawno temu. Znów był kapłanem. Dawno temu, jeszcze w Rosji, był Bożym Głupcem, teraz zaś zmienił się w Diabelskiego Głupca. A krótki czas, jaki przeżył ze mną w Wenecji, niczego go nie nauczył. Kiedy opowiedziałem o tym Biance i gdy wyjaśniłem jej to najlepiej, jak potrafiłem, zasmuciła się, lecz nie próbowała mnie naciskać. Tak jak zawsze, tak i teraz między nami role były ustalone - ona słuchała, ja mówiłem, a potem bez cienia złości wyrażała swoją opinię. - Może z czasem zmieni zdanie - powiedziała. - Posiadasz moc, by udać się tam i podjąć walkę z tymi, którzy mogliby próbować cię powstrzymać, gdybyś zechciał go odbić. I wydaje mi się, że inne rozwiązanie nie wchodzi w grę. Musiałbyś zabrać go stamtąd siłą, a następnie nakłonić, aby udał się z tobą do sanktuarium i na własne oczy ujrzał Boskich Rodziców. Ja nie dysponuję takimi zdolnościami. Proszę cię tylko, abyś dobrze to przemyślał i nie podejmował pochopnych decyzji. - Obiecuję - przyrzekłem. - Nie popełnię kolejnego błędu. Wątpię jednak, czy widok Boskich Rodziców mógłby odmienić serce Amadea. - Przerwałem. Zamyśliłem się przez chwilę, po czym dodałem, zwracając się bezpośrednio do niej: - Dzielisz ze mną tę wiedzę zaledwie od paru lat. Oboje dostrzegamy w Boskich Rodzicach niezwykłe piękno. Amadeo wszelako może ujrzeć w nich coś innego. Pamiętaj, co ci mówiłem o stuleciach, które przeżyłem. Boscy Rodzice nie mówią ani słowa. Nie są odkupicielami ani nie pokutują za swoje winy. Boscy Rodzice o nic nie proszą. - Rozumiem - wyszeptała. Ale nie rozumiała. Nie spędziła dostatecznie dużo czasu z Królem i Królową. Nie była w stanie w pełni pojąć bezmiaru ich pasywności. Mimo to ciągnąłem łagodnym tonem: - Amadeo przyswoił sobie wiarę tamtych, ich credo, i rzekomo znalazł swoje miejsce w boskim planie - powiedziałem. - Może zatem postrzegać naszą Matkę i Ojca jako zagadkę należącą do epoki pogaństwa. To nie odmieniłoby jego serca. Nie dałoby mu sił, które czerpie od swojej trzódki, a możesz mi wierzyć, Bianko, on naprawdę jest ich przywódcą. Nasz mały
chłopiec sprzed lat dorósł. Jest mędrcem pośród dzieci ciemności, jak sami siebie nazywają. Westchnąłem. Powrócił do mnie przebłysk wspomnień, wizja Santina pytającego mnie dawno temu w Rzymie, czy Ci, Których Należy Strzec, to coś świętego czy raczej bluźnierczego. Wspomniałem o tym Biance. - A więc rozmawiałeś z nim. Nigdy mi o tym nie mówiłeś. - O tak, rozmawiałem, a potem odepchnąłem go i obraziłem. Upokorzyłem go tylko, choć powinienem był potraktować go w bardziej zdecydowany sposób. Żałuję, że go nie unicestwiłem kiedy wypowiedział słowa „Ci, Których Należy Strzec”. Skinęła głową. - Coraz lepiej to rozumiem. Mimo to wciąż mam nadzieję, że kiedyś powrócisz do Paryża, a wówczas pokażesz się Amadeowi. Tamci są słabi, nieprawdaż? Mógłbyś spotkać się z nimi w jakimś otwartym miejscu, gdzie... - Wiem dobrze, co chciałaś powiedzieć - odparłem. - Nigdy więcej nie dopuszczę, by otoczyła mnie grupa uzbrojona w pochodnie. Może zrobię tak, jak mi sugerujesz. Ale usłyszałem głos Amadea i nie sądzę, aby w obecnej chwili mógł się zmienić. I jest coś jeszcze, o czym warto wspomnieć. Amadeo wie, jak mógłby uwolnić się od sabatu. - Jesteś pewien? - Jak najbardziej. Amadeo potrafi żyć w świecie światła, a dzięki mojej starej krwi jest znacznie potężniejszy od tych, którym przewodzi. Mógłby się stamtąd wyrwać. Ale nie robi tego, ponieważ nie chce. - Mariusie - rzekła niepewnie - wiesz, jak bardzo cię kocham, i wiesz, że nie lubię ci się przeciwstawiać. - Powiedz to, co chcesz - ponagliłem. - Zastanów się nad tym, co musiał wycierpieć - rzuciła. - Kiedy to się stało, był nieledwie dzieckiem. Musiałem przyznać jej rację. Po chwili znów się odezwałem: - Ale teraz już nie jest dzieckiem, Bianko. Może być tak piękny jak tamtej nocy, kiedy stworzyłem go poprzez krew, ale jest patriarchą istot żyjących wśród prochów i popiołów. A przecież otacza go Paryż, cudowny, niezwykły Paryż. Obserwowałem go, jak samotnie wędruje ulicami. Nie było z nim nikogo, kto mógłby go powstrzymać. Mógł znaleźć dla siebie złoczyńcę, tak jak my to robimy. A jednak nie zrobił tego. Napił się krwi niewinnego, i to nie raz, lecz
dwukrotnie. - Aha, rozumiem. Właśnie dlatego jesteś taki rozgoryczony. Zastanowiłem się nad tym. - To fakt, masz rację. Na pewno to skłoniło mnie do powrotu, ale wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Sądziłem, że sprawił to ton, jakim przemawiał do swojej trzódki. Ale rzeczywiście masz rację, kroplę, która przepełniła kielich, stanowiły te dwie niewinne dusze, które brutalnie i bez litości odsączył z krwi, a przecież w Paryżu aż roi się od morderców i to oni mogliby paść jego ofiarami. Położyła swą smukłą dłoń na mojej ręce. - Gdybym miał porwać z tego gniazda któreś z dzieci ciemności, to raczej wybrałbym Santina - powiedziałem. - Nie wolno ci zapuszczać się do Rzymu. Nie wiesz nawet, czy w tamtejszym sabacie są jacyś naprawdę starzy krwiopijcy. - Którejś nocy - oznajmiłem - wybiorę się tam. Gdy będę bardziej pewien moich mocy i gdy mój gniew będzie na tyle silny i niepohamowany, bym mógł go wykorzystać do unicestwienia tego plugastwa. - Uspokój się - rzekła. - Wybacz mi. Milczałem przez chwilę. Wiedziała, jak wiele nocy spędziłem na samotnych wędrówkach. Miałem teraz wyznać, co przez ten czas robiłem. Musiałem wprowadzić w czyn mój sekretny plan. Musiałem, po raz pierwszy odkąd byliśmy razem, wbić pomiędzy nas klin, dając zarazem Biance to, czego pragnęła. - Nie mówmy już o Amadeo - powiedziałem. - Myślę teraz o znacznie radośniejszych sprawach. To wzbudziło jej zainteresowanie. Wyciągnęła rękę i, jak to miała w zwyczaju, pogładziła mnie po twarzy i włosach. - Powiedz o czym. - Od jak dawna prosiłaś mnie, abyśmy zamieszkali we własnym domu? - Och, Mariusie, nie drażnij się ze mną. Czyżby to był możliwe? - Nie tylko możliwe, kochanie - odparłem, wzmocniony jej promiennym uśmiechem. Powiem też, że znalazłem dla nas cudowne miejsce, piękne małe miasteczko nad Elbą w Saksonii.
Obdarzyła mnie za to najczulszym pocałunkiem. - W trakcie moich samotnych nocnych wojaży pozwoliłem sobie zakupić zamek pod miastem, niestety dość zapuszczony liczę jednak, że mi to wybaczysz... - Mariusie, to naprawdę wspaniała wiadomość! - zawołała. - Wydałem sporą sumkę na niezbędne naprawy... nowe parkiety i schody, szyby, a przede wszystkim meble. - Och, to doprawdy cudowne - szepnęła i objęła mnie ramionami. - Ulżyło mi, że się nie gniewasz - powiedziałem - iż podjąłem bez twojej wiedzy te ważne decyzje. Można powiedzieć, że zakochałem się w tym miejscu i nająwszy właściciela składu tekstylnego i grupę cieśli, wyłuszczyłem im moją wizję, a teraz tylko nadzoruję przebieg prac. - Och, jakże mogłabym się gniewać? - zapytała. - Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie. - Ten zamek ma jeszcze jedną tajemnicę, którą pragnę ci teraz wyjawić - rzekłem. - Choć z wyglądu przypomina bardziej pałac niż zamczysko, wzniesiono go na bardzo starych fundamentach. Główna ich część powstała naprawdę dawno temu. Znajdują się tam wielkie krypty i prawdziwe lochy. - Zamierzasz przenieść Boskich Rodziców? - spytała. - Tak. Chyba już najwyższa pora, by to uczynić. Wiesz równie dobrze jak ja, że w okolicy powstaje coraz więcej miast i miasteczek. Nie żyjemy już na odludziu. Owszem, zamierzam przenieść Boskich Rodziców. - Skoro tak, to muszę się z tobą zgodzić. Była naprawdę szczęśliwa i nie potrafiła tego ukryć. - Ale czy będą tam bezpieczni? Czy nie przeniosłeś ich tutaj, w to odległe miejsce, by się nie martwić, że ktoś ich odnajdzie? Zastanawiałem się nad tym przez chwilę, po czym odparłem: - Tam jest bezpiecznie. W miarę upływu czasu świat nieumarłych wokół nas się zmienia. Poza tym mam już dość tego miejsca, piątego muszę przenieść ich gdzieś indziej. W tym mieście nie ma krwiopijców. Szukałem ich w całej okolicy. Tam ich nie ma. Ani młodych, ani starych. Sądzę, że to bezpieczne miejsce. I być może najbliższe prawdy są słowa: Chcę ich tam zabrać. Chcę zamieszkać w innym, nowym miejscu. Chcę oglądać nowe góry i lasy. - Rozumiem - wyszeptała. - Rozumiem, jeszcze jak. A poza tym bardziej niż
kiedykolwiek wierzę, że Rodzice potrafią sami się obronić. Naturalnie jesteś im potrzebny, nigdy w to nie wątpiłam, i właśnie dlatego tamtej nocy, dawno temu, otworzyli dla ciebie drzwi i zapalili lampy. Wciąż to pamiętam, jakby zdarzyło się nie dalej niż wczoraj. Ale będąc tu, godzinami po prostu na nich patrzyłam. W tym czasie nawiedzały mnie różne myśli. Sądzę, że gdyby ktoś chciał ich skrzywdzić, umieliby się skutecznie obronić. Nie zaoponowałem. Nie było sensu przypominać jej, że setki lat temu pozwolili, by pozostawiono ich na słońcu, bo i po co. Przecież mogła mieć rację. W przeszłości bez wahania unicestwiali wszystkich, którzy próbowali ich zgładzić. - Chodź już - powiedziała, zauważywszy, że pogrążam się w zamyśleniu. - Jestem taka szczęśliwa po tym, co mi właśnie powiedziałeś. To były naprawdę dobre wieści. Ciesz się wraz ze mną. Pocałowała mnie, jakby nie mogła się pohamować. W takich chwilach wydawała się naprawdę niewinna. A ja ją okłamałem, łgałem w żywe oczy po raz pierwszy, odkąd byliśmy razem. Skłamałem, ponieważ nie wspomniałem ani słowem o Pandorze. Skłamałem, ponieważ nie do końca wierzyłem, że nie była o nią zazdrosna. A poza tym nie mogłem przecież jej powiedzieć, że wszystko, co teraz robiłem, czyniłem z miłości do Pandory. Ktoś mógłby zdradzić tak bolesną prawdę ukochanej osobie? Postanowiłem, że przeniesiemy się do Drezna. Zamierzałem tam pozostać. Chciałem być blisko Drezna każdej nocy mego istnienia, aż do czasu ponownego pojawienia się tam Pandory I nie mogłem wyjawić tego Biance. Dlatego udałem, że to dla niej wybrałem ten piękny zamek i faktycznie znalazłem go przez wzgląd na nią. Chciałem, aby była szczęśliwa, przyznaję. Ale chodziło mi także o coś innego. W ciągu miesiąca zaczęliśmy pracować nad nowym sanktuarium, całkowicie przebudowując lochy saksońskiego zamczyska w kaplicę będącą odpowiednim miejscem dla naszych Króla i Królowej. Złotnicy, malarze i kamieniarze wykonali i przyozdobili masywne kamienne schody, wiodące do najcudowniejszej prywatnej kaplicy, jaką można sobie wyobrazić. Tron był, podobnie jak podest, pokryty płatkami złota. Wystroju dopełniły specjalnie dobrane, spiżowe lampy, nowe i błyszczące. Nie zabrakło też olśniewających lichtarzy ze złota i srebra. Wykonaniem ciężkich, żelaznych odrzwi i ich złożonych mocowań zająłem się osobiście.
Co się tyczy zamku, jak już wspomniałem, przypominał on raczej pałac, był parę razy przebudowany i wyglądał naprawdę uroczo, wznosząc się nad brzegami Elby. Otoczony był przepięknym lasem, w którym przeważały buki, dęby oraz brzozy. W pałacu był taras, z którego rozciągał się widok na rzekę, a stając przy jednym z wielu dużych okien, można było ujrzeć światła odległego Drezna. Naturalnie nigdy nie zamierzaliśmy polować w samym Dreźnie ani w okolicznych osadach. Nasze ofiary zawsze znajdowaliśmy bez trudu z dala od domu i teraz też tak będzie. Regularnie zamierzaliśmy też urządzać polowania na grasantów, których w lasach nie brakowało. Bianka wydawała się zatroskana. Coś ją gnębiło. Z pewnym wahaniem wyznała, że boi się zamieszkać w miejscu, gdzie nie będzie mogła polować sama, bez mojej pomocy. - Drezno jest dostatecznie duże, byś mogła zaspokoić swe pragnienie - zapewniłem gdybym rzecz jasna nie mógł przenieść cię gdzie indziej. Przekonasz się. To piękne miasto, przyznam, że dość nowe, ale rozwija się szybko i prężnie pod rządami księcia Saksonii. - Jesteś pewien? - spytała. - Oczywiście, że tak, i jak już wspomniałem, w lasach Saksonii i w pobliskiej Turyngii roi się od rabusiów i morderców, którzy zawsze stanowili dla nas prawdziwy przysmak. Zamyśliła się przez chwilę. - Pozwól, że coś ci przypomnę, najdroższa - powiedziałem. - Każdej nocy możesz obciąć swoje piękne jasne włosy z przeświadczeniem, że za dnia znowu odrosną, albo przebrać się w męski strój i polować na złoczyńców, wykorzystując swą nadnaturalną siłę i szybkość. Może powinniśmy wypróbować te metody po naszej przeprowadzce do Drezna. - Naprawdę pozwoliłbyś mi na to? - zapytała. - Oczywiście, że tak. - Wdzięczność malująca się w jej oczach mocno mnie zdumiała. Znów zasypała mnie pocałunkami. - Muszę cię jednak ostrzec - powiedziałem. - W okolicy, gdzie zamieszkamy, jest wiele wiosek, gdzie wiara w czary i wampiry jest wciąż bardzo silna. - Wampiry - powiedziała. - Takiej nazwy użył twój przyjaciel z Talamaski. - Zgadza się - przyznałem. - Musimy zawsze zacierać ślady naszych uczt, w przeciwnym razie natychmiast przejdziemy do legendy. Zaśmiała się. Wreszcie zamek, czy Schloss, jak go nazywano w tym zakątku świata, był gotowy i nadszedł czas, byśmy poczynili niezbędne przygotowania. I właśnie wtedy coś mi przyszło do
głowy. Coś tak ważnego, że nie dawało mi spokoju. Wreszcie nadeszła noc, kiedy Bianka zasnęła w swoim kącie, a ja postanowiłem uporać się z dręczącą mnie sprawą. Ukląkłem na gołej, marmurowej posadzce i modląc się do nieruchomej, pięknej Akaszy, poprosiłem ją wprost, by pozwoliła Biance skosztować swej krwi. - Ta drobna, czuła istota jest od wielu lat twą towarzyszką - powiedziałem - i kocha cię bezwarunkowo. Wielokrotnie obdarzałem ją moją krwią. Cóż jednak znaczy moja krew w porównaniu z twoją? Boję się, co mogłoby ją spotkać, gdybyśmy zostali rozdzieleni. Proszę, pozwól jej skosztować twej krwi. Daj jej swą bezcenną siłę. Odpowiedzią była cisza, lekkie falowanie płomyków świec, zapach wosku i oliwy unoszący się w powietrzu i odbicie światła w oczach Królowej. Doświadczyłem jednak wizji, która bardziej niż cokolwiek innego była odpowiedzią na moje modlitwy. Ujrzałem w myślach moją cudowną Biankę leżącą na piersi Królowej. I przez jedną niebiańską chwilę nie znajdowaliśmy się w sanktuarium, lecz w olbrzymim ogrodzie. Poczułem podmuchy wiatru szumiącego wśród drzew i aromat kwiatów. A potem znów znalazłem się w sanktuarium, klęcząc na podłodze, z wyciągniętymi przed siebie rękami. Natychmiast zacząłem szeptać i przywoływać Biankę, aby do mnie podeszła. Zrobiła to, nie wiedząc, o co mi chodzi. Ja zaś podprowadziłem ją do podwyższenia i ułożyłem przy Królowej w taki sposób, abym w porę wyczuł, gdyby Enkil spróbował podnieść na nią rękę. Usta Bianki znalazły się tuż przy gardle Królowej. - Ucałuj jej szyję - wyszeptałem. Bianka drżała. Chyba była bliska płaczu, ale zrobiła to, co jej kazałem, a w chwilę później ujrzałem, jak zatapia swe małe ząbki w skórze Królowej. Jej ciało momentalnie zesztywniało w moim uścisku. Stało się. Piła przez dłuższą chwilę, ja zaś odniosłem wrażenie, że słyszę bicie serc ich obydwu, dwa tętna, jedno głośne i drugie słabe, a potem, ni stąd, ni zowąd, Bianka osunęła się bezwładnie. Pochwyciłem ją w ramiona, lecz przedtem dostrzegłem jeszcze dwie gojące się błyskawicznie, małe ranki na szyi Akaszy. Było po wszystkim. Przesunęliśmy się w kąt, przytuliłem Biankę do siebie.
Westchnęła kilka razy, przeciągnęła się, po czym odwróciła i wtuliła we mnie. Potem wyciągnęła rękę i spojrzała na nią. Oboje zwróciliśmy uwagę, że była teraz bielsza, choć wciąż miała barwę ludzkiego ciała. To wydarzenie w cudowny sposób przyniosło mojej duszy ukojenie. Wyznaję tylko to, co sam czułem. Okłamawszy Biankę, żyłem z nieopisanym brzemieniem poczucia winy, teraz natomiast, gdy wymodliłem dla niej dar Boskiej Krwi, poczułem wyraźną ulgę. Miałem nadzieję, że Matka pozwoli Biance ponownie zakosztować swej krwi, i faktycznie tak było. Powiedziałbym nawet, że dość często. A z każdym łykiem Boskiej Krwi Bianka stawała się coraz silniejsza. Pozwól jednak, że opowiem o wszystkim po kolei. Podróż była istną udręką. Tak jak w przeszłości, musiałem polegać na śmiertelnikach, aby przetransportowali Boskich Rodziców w ich kamiennych sarkofagach, i muszę przyznać, że byłem trochę zaniepokojony. Ale nie tak bardzo jak kiedyś. Chyba nabrałem pewności, że Akasza i Enkil potrafią się w razie konieczności obronić. Nie wiem, skąd wzięło się we mnie to przekonanie. Może stąd, że Rodzice otworzyli dla mnie drzwi świątyni i zapalili lampy, kiedy byłem słaby i w potrzebie. Tak czy owak, zostali bez najmniejszych trudności przewiezieni do naszego nowego domu, a kiedy Bianka przyglądała się temu z trwogą, wydobyłem ich z sarkofagów i usadowiłem oboje na tronie. Ich powolne, posłuszne ruchy, leniwa podatność, wzbudziły w niej przerażenie. Teraz jednak, gdy napiła się krwi Matki, szybko do mnie dołączyła, pomagając przyodziać Królową w jedną z jej najpiękniejszych sukien i przyodziać Króla w kilt. Pomogła mi wygładzić ich splecione w warkocze włosy. Pomogła poprawić bransolety na rękach Matki. Kiedy się z tym uporaliśmy, osobiście zająłem się świecami i lampami. A potem oboje uklękliśmy, by się pomodlić, aby Król i Królowa byli zadowoleni, znalazłszy się w nowym miejscu. Następnie wyruszyliśmy w las, aby zapolować na grasantów. Już wcześniej usłyszeliśmy ich głosy. Bardzo szybko zwietrzyliśmy zapach i niebawem ucztowaliśmy w najlepsze, a odnalezione przez nas złoto zrabowane przez bandytów uczyniło łowy wspanialszymi i bardziej opłacalnymi. - Powróciliśmy do świata - oznajmiła Bianka. Tańczyła w koło w wielkiej sali naszego
zamku. Była urzeczona meblami, jakie zakupiłem. Podobały się jej zarówno nasze fantazyjne sarkofagi, jak i barwne draperie. Ja także nie posiadałem się ze szczęścia. Zgodziliśmy się jednak, że nie będziemy wieść takiego żywota jak w Wenecji. Było to po prostu zbyt niebezpieczne. Mieliśmy co prawda służbę, ale niezbyt liczną, i trzymaliśmy się z dala od ludzi, toteż już niebawem w Dreźnie zaczęły krążyć plotki, że pałac należy do lordowskiej pary, która mieszka całkiem gdzie indziej. Kiedy mieliśmy ochotę odwiedzić którąś z wielkich katedr - a zdarzało się to dość często albo dwór królewski, udawaliśmy się do innych miast, takich jak Weimar, Eisenbach czy Lipsk, gdzie ukrywaliśmy prawdę o nas za woalem tajemnicy i bajecznego bogactwa. Było to w sumie całkiem przyjemne po okresie surowego, monotonnego życia w Alpach. I czerpaliśmy z tego całymi garściami. Jednak każdej nocy kierowałem wzrok ku Dreznu. Każdej nocy nasłuchiwałem dźwięków mogących świadczyć, że w Dreźnie pojawił się potężny krwiopijca. I tak mijały lata. Wraz z upływem czasu pojawiły się radykalne zmiany w ubiorze, które szczerze nas rozbawiły. Wkrótce zaczęliśmy nosić wykwintne peruki, które wydawały się nam czymś absurdalnym. Och, jakże gardziłem spodniami, które stały się modne, jak również pantoflami na obcasie i białymi pończochami, będącymi nieodłącznym elementem stroju w tamtym okresie. Wiodąc żywot odludków, nie mogliśmy pozwolić sobie na zatrudnienie służek dla Bianki, toteż osobiście musiałem sznurować jej obcisły gorset. Ale jak niesamowicie wyglądała w sukni z głęboko wyciętym dekoltem i w szerokiej, falującej tiurniurze. W okresie tym wielokrotnie pisałem listy do zakonu Talamaska. Raymond zmarł w wieku osiemdziesięciu czterech lat, wkrótce jednak nawiązałem kontakt z młodą kobietą, niejaką Elizabeth Nollis, która jako jedyna miała wgląd w moje listy do Raymonda. Potwierdziła, że Pandorę wciąż widywano z jej towarzyszem Azjatą. Bardzo chciała się dowiedzieć jak najwięcej o moich mocach i zwyczajach, ale w tej materii zachowałem niewzruszone milczenie. Opowiedziałem jej tylko o darze umysłu i umiejętności przezwyciężania siły grawitacji. Jednakże jako że nie wdawałem się w szczegóły, moje informacje nie zdały się jej na wiele. Największym i najbardziej zagadkowym sukcesem tej korespondencji było to, że dzięki
owym listom dowiedziałem się dość dużo na temat samego zakonu. Jego członkowie mieli pieniędzy jak lodu, tak mi w każdym razie napisała Elizabeth, i to właśnie one były źródłem niezmierzonej swobody, jaką się cieszyli. Założyli niedawno Kapitułę w Amsterdamie i jeszcze jedną, w Rzymie. To mnie zdumiało i niezwłocznie ostrzegłem ją przed sabatem Santina. Odpowiedź, jaką otrzymałem, zdziwiła mnie jeszcze bardziej. „Wydaje się, że owych dziwacznych dżentelmenów i dam, o których pisaliśmy w przeszłości, nie ma już w tym mieście, w którym do niedawna zamieszkiwali, ciesząc się jego rozlicznymi przyjemnościami. Nasza Kapituła nie znajduje oznak działalności, jakich można by się spodziewać po tego rodzaju istotach”. Co to miało znaczyć? Czy Santino opuścił swój sabat? Czy tamci przenieśli się gremialnie do Paryża? A jeżeli tak, to dlaczego? Nie tłumacząc się mojej cichej Biance - która coraz częściej polowała samotnie - udałem się, by osobiście spenetrować Święte Miasto, odwiedzając je po raz pierwszy od dwustu lat. Byłem czujny, nawet bardziej niż czujny, choć nie przyznałbym się do tego nikomu. Przepełniała mnie trwoga, tak silna, że gdy dotarłem na miejsce, nie mogłem uczynić nic innego, jak tylko wspiąć się na sam szczyt Bazyliki Św. Piotra i przyjrzeć się Rzymowi lodowatymi, pełnymi wstydu oczami. Mimo iż ze wszystkich sił próbowałem nad sobą zapanować, jeszcze przez długi czas nie mogłem skorzystać z mego nader czułego wampirzego słuchu. Wkrótce za pomocą daru umysłu ustaliłem, że w Rzymie znajdowało się zaledwie kilku krwiopijców, i byli to wyłącznie samotnicy, polujący w pojedynkę. W dodatku byli słabi. Gdy wdarłem się do ich umysłów, stwierdziłem, że nie wiedzieli prawie nic na temat Santina. Jak do tego doszło? W jaki sposób ten, który obrócił moje życie w ruinę, zdołał położyć kres swemu żałosnemu istnieniu? Przepełniony wściekłością, zbliżyłem się do jednego z samotników i dopadłszy go, po krótkim pokazie moich umiejętności zmusiłem przerażonego krwiopijcę do mówienia. - Co z Santinem i rzymskim sabatem? - warknąłem. - Odszedł, wszyscy odeszli! - odparł. - Wiele lat temu. Kim jesteś, że wiesz o takich rzeczach? - Santino! - syknąłem. - Gadaj, co z nim? - Nikt tego nie wie - odparł. - Nigdy go nie widziałem. - Ale przecież ktoś cię stworzył - mruknąłem. - Opowiedz mi o tym.
- Mój Stwórca wciąż mieszka w katakumbach, tych samych, gdzie zbierał się sabat. Jest obłąkany. Nie pomoże ci. - Przygotuj się na spotkanie z Bogiem lub szatanem - oznajmiłem. I błyskawicznie, bez wahania, unicestwiłem go. Zrobiłem to tak litościwie, jak tylko potrafiłem. Pozostała po nim tylko kałuża tłuszczu na ziemi i wdepnąłem w nią, zanim udałem się do katakumb. Powiedział prawdę. W podziemiach ukrywał się tylko jeden krwiopijca, lecz krypty wciąż pełne były czaszek, tak jak tysiąc lat temu. Wampir był bełkoczącym bez ładu i składu głupcem. Gdy mnie zobaczył w stroju dżentelmena, spojrzał na mnie i wskazawszy palcem, powiedział: - Diabeł nosi się strojnie. - Nie, to przybywa po ciebie śmierć - odparowałem. - Dlaczego stworzyłeś tamtego, którego niedawno unicestwiłem? Moje wyznanie nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. - Stworzyłem innych, aby byli moimi towarzyszami. I co z tego wynikło? Odwrócili się ode mnie. - Gdzie Santino? - spytałem ostro. - Odszedł dawno temu - odparł wampir. - Kto by pomyślał? Próbowałem wejrzeć w jego myśli, ale był zbyt szalony i miał za duży mętlik w głowie. To trochę tak, jakbym próbował ścigać pierzchające na wszystkie strony stado myszy. - Spójrz na mnie! Kiedy widziałeś go po raz ostatni? - Całe dekady temu! - odparł. - Nie wiem, który był to rok. Cóż znaczą dla nas lata? Nie zdołałem wydobyć z niego nic więcej. Rozejrzałem się dokoła, lustrując wzrokiem to żałosne miejsce z kilkoma nędznymi ogarkami, z których wosk ściekał na pożółkłe czaszki, po czym skierowawszy na szalonego krwiopijcę falę daru ognia, unicestwiłem go, równie szybko i litościwie jak jego poprzednika. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że naprawdę był to przejaw miłosierdzia z mojej strony. Został już tylko jeden. Temu wiodło się znacznie lepiej niż dwóm pozostałym. Odnalazłem go w jego eleganckim domu, na godzinę przed świtem. Bez większych trudności dowiedziałem się, że miał kryjówkę w piwnicy, ale nocne godziny poświęcał na lekturę w swej znakomicie wyposażonej bibliotece i lubił być zawsze dobrze ubrany. Dowiedziałem się przy tym, że nie potrafił wykryć mojej obecności. Wyglądał jak śmiertelnik pod trzydziestkę, ale żył we krwi od prawie trzystu lat.
W końcu wdarłem się do jego domu, sforsowawszy zamek w drzwiach, i stanąłem przed krwiopijcą, a ten, zaskoczony moją obecnością, poderwał się gwałtownie z fotela. - Santino - wycedziłem. - Co się z nim stało? Choć nie znał umiaru, jeśli chodzi o pożywianie się, był chudy i kościsty. Miał długie czarne włosy. Ubierał się zgodnie z siedemnastowieczną modą, ale koronki jego stroju były brudne i zakurzone. - Na Belzebuba... - wyszeptał. - Kim jesteś? Skąd przybywasz? Jego umysł także był tak zmącony, że nie byłem w stanie wydobyć zeń żądanych informacji. - Odpowiem na twe pytanie - oznajmiłem - ale najpierw ty odpowiedz na moje. Santino. Co się z nim stało? Postąpiłem kilka kroków w jego stronę, co wzbudziło w nim nieopisaną trwogę. - Spokojnie - rzekłem. Znów spróbowałem wniknąć do jego umysłu, lecz bez powodzenia. - Nie próbuj uciekać - ostrzegłem. - Nie uda ci się. Odpowiedz na moje pytanie. - Powiem ci, co wiem - wychrypiał z przerażeniem. - Mam nadzieję, że wiesz dostatecznie dużo. Pokręcił głową. - Przybyłem tu z Paryża - powiedział. Był cały rozdygotany. - Zostałem przysłany przez wampira Armanda, który jest przywódcą tamtejszego sabatu. Skinąłem głową, jakby to wszystko było dla mnie oczywiste i jakby jego słowa nie przepełniały mego serca dojmującym bólem. - To było sto lat temu, może trochę więcej. Armand od dłuższego czasu nie otrzymywał wieści z Rzymu. Zjawiłem się tu, by zbadać, co było tego przyczyną. I zastałem rzymski sabat w stanie kompletnego chaosu. Przerwał, wziął głęboki oddech, po czym cofnął się o dwa kroki. - Mów szybciej i powiedz mi coś więcej - rzekłem. - Zaczynam się niecierpliwić. - Tylko jeżeli przysięgniesz na honor, że nic mi nie zrobisz. Ja cię nie skrzywdziłem. Nie byłem jednym z dzieci Santina. - Skąd wiesz, że mam honor? - zapytałem. - Po prostu wiem - odparł. - Potrafię to wyczuć. Przysięgnij na honor, a powiem ci wszystko.
- Dobrze więc, przysięgam. Daruję ci życie, a to więcej niż otrzymało ode mnie dwóch innych krwiopijców, których spotkałem tej nocy, błąkających się jak duchy po uliczkach Rzymu. A teraz mów. - Jak już wspomniałem, przybyłem z Paryża. Rzymski sabat był słaby. Dawne ceremonie popadły w zapomnienie. Jeden czy dwóch starszych z własnej woli oddało się ogniu. Inni po prostu uciekli, a Santino nawet nie próbował ich schwytać ani ukarać. Gdy wiadomo już było, że ucieczka jest możliwa, wielu innych uczyniło to samo i cały sabat poszedł w rozsypkę. - A co z Santinem? Widziałeś go? - Owszem, tak. Ubierał się strojnie, szaty przyozdabiał klejnotami. Przyjął mnie w palazzo o wiele większym od tego. Mówił dziwne rzeczy. Nie wszystko zdołałem zapamiętać. - Przypomnij sobie. - Wspominał, że widział Starszych, zbyt wielu Starszych, i jego wiara w szatana została zburzona. Mówił o istotach, które zdawały się wykute z marmuru, choć wiedział, że można je było spalić. Stwierdził, że nie może dłużej być przywódcą. Powiedział, żebym nie wracał do Paryża, robił to, co zechcę, i tak też się stało. - Starsi - powtórzyłem. - Mówił coś więcej na ich temat? - Wspominał o wielkim Mariusie i istocie imieniem Mael. A także o pięknych kobietach. - Jak się nazywały? - Nie podał ich imion. Powiedział tylko, że jedna przybyła do ich sabatu w noc rytualnego tańca. Wyglądała jak żywy posąg, przeszła przez ogień, aby udowodnić, że nie jest w stanie jej zagrozić. Unicestwiła wielu ożywieńców, którzy ją zaatakowali. Kiedy Santino zechciał poświęcić jej odrobinę swego czasu i uwagi, rozmawiała z nim przez kilka nocy z rzędu, opowiadając o swoich podróżach. Od tej pory przewodzenie sabatowi straciło dlań cały urok... Ale tak naprawdę jego zagładę przypieczętowała ta druga kobieta. - Kim ona była? - spytałem. - Mówisz zbyt wolno. Pospiesz się. - To była kobieta światowa, nosząca się z klasą i podróżująca powozem w towarzystwie śniadolicego Azjaty. Byłem tak zdezorientowany, oszołomiony i rozwścieczony, że krwiopijca natychmiast zamilkł. - Co się z nią stało? - zapytałem w końcu, choć mój umysł zalewała powódź innych pytań. - Santino rozpaczliwie zabiegał o jej względy. Oczywiście Azjata zagroził mu
unicestwieniem, jeśli nie zaprzestanie dalszych umizgów, ale to kategoryczne potępienie ze strony owej kobiety go zdruzgotało. - O czym ty mówisz, jakie potępienie ? Dlaczego ? - zapytałem pospiesznie. - Nie jestem pewien. Santino opowiedział jej o swoich dawnych wierzeniach i o tym, z jakim zapałem przewodził sabatowi. Nie zostawiła na nim suchej nitki. Powiedziała, że czas ukarze go za to, co zrobił swoim pobratymcom. To rzekłszy, odwróciła się od niego z odrazą. Uśmiechnąłem się z rozgoryczeniem. - Rozumiesz, o co w tym chodzi? - zapytał. - Czy to właśnie chciałeś wiedzieć? - O tak, rozumiem wszystko doskonale - zapewniłem. Odwróciłem się i podszedłem do okna. Otworzyłem drewniane okiennice i przez chwilę patrzyłem na ulicę. Nie dostrzegłem niczego ciekawego, ale musiałem odzyskać panowanie nad sobą. - Co się stało z tą kobietą i jej azjatyckim towarzyszem? - Nie wiem. Od tamtej pory widziałem ich tylko raz, w Rzymie. To było jakieś pół wieku temu. Łatwo ich rozpoznać, gdyż ona jest bardzo blada, a jej towarzysz ma skórę kremowobrązowego koloru, i podczas gdy ona zawsze nosi się jak wielka dama, on ubiera się w dość ekstrawagancki i egzotyczny sposób. Wziąłem głęboki oddech. - A Santino? Dokąd się udał? - spytałem z naciskiem. - Tego nie mogę ci powiedzieć. Z rozmowy z nim wiem tylko, że stracił ducha. Pragnął jej miłości i niczego więcej. Powiedział, że Pradawni odebrali mu wszystko i nieomal przerazili na śmierć. Był całkiem przybity. Nic mu nie pozostało. Wziąłem jeszcze jeden głęboki oddech. A potem odwróciłem się i zmierzyłem wampira przenikliwym, bystrym spojrzeniem. - Posłuchaj - rzekłem. - Jeżeli jeszcze kiedykolwiek ujrzysz tę kobietę, ową wielką damę podróżującą powozem, musisz powiedzieć jej jedną rzecz. - Oczywiście. Co? - Że Marius żyje i wciąż jej szuka. - Marius! - wykrzyknął z nieskrywanym zdumieniem. Spojrzał na mnie z szacunkiem, otaksował wzrokiem od stóp do głów, po czym z pewnym wahaniem powiedział: - Ale Santino sądził, że nie żyjesz. I chyba wspomniał o tym tej kobiecie. Powiedział jej, że wysłał członków
swego sabatu na Północ, aby się z tobą rozprawili. - Domyślam się, że tak jej właśnie powiedział. A ty pamiętaj, że widziałeś mnie żywego, że nadal jej szukam. - Ale gdzie może cię znaleźć? - Tego ci nie mogę wyjawić - odparłem. - Byłbym głupcem, gdybym to uczynił. Pamiętaj o tym, co powiedziałem. Jeśli ją spotkasz, przekaż jej ode mnie wiadomość. - Dobrze - odparł. - Mam nadzieję, że ją odnajdziesz. Odszedłem bez słowa. Wyszedłem w noc i przez długi czas błąkałem się po ulicach Rzymu, nie mogąc się nadziwić, jak bardzo się zmieniły z upływem lat, a mimo wszystko pozostały takie same. Zdumiewały mnie relikty z moich czasów. To niesamowite, że przetrwały tak długo. Wykorzystałem tych kilka cennych godzin nocy, jakie mi zostały, aby rzucić okiem na mury Koloseum i Forum. Wspiąłem się na wzgórze, gdzie niegdyś mieszkałem. Wędrowałem jak otępiały, rejestrując niemal bezwiednie kolejne obrazy, ponieważ mój umysł trawiła gorączka. Nie posiadałem się ze szczęścia po tym, co właśnie usłyszałem, mimo iż ten szubrawiec Santino zdołał mi się wymknąć. Ach, cóż za ironia, że to właśnie w niej się zakochał! I że został przez nią odrzucony! Kto by pomyślał, że zechce wyjawić jej całą prawdę o swych najbardziej plugawych postępkach. Czy chełpił się nimi? Dopiero teraz zdołałem uspokoić rozkołatane serce. To, czego się dowiedziałem od młodego wampira, pomoże mi przetrwać. Wiedziałem, że już wkrótce odnajdę moją Pandorę. Co się tyczy tej drugiej starej wampirzycy, która przeszła przez ogień, nie wiedziałem wtedy, kim była, choć teraz już się chyba domyślam. Właściwie jestem prawie pewien. Zastanawiam się, co skłoniło ją do opuszczenia kryjówki, w której dotąd przebywała, i złożenia krótkiej wizyty w sabacie Santina, a w efekcie do unicestwienia sporej grupy jego popleczników. Noc powoli dobiegała końca, więc nie zwlekając, wróciłem do domu i mojej wyrozumiałej, cierpliwej Bianki. Kiedy zszedłem po kamiennych stopniach do podziemi, odnalazłem ją pogrążoną we śnie, opartą o trumnę, jakby na mnie czekała. Miała na sobie długą koszulę nocną z najwspanialszego białego jedwabiu, związywaną przy przegubach; rozpuszczone włosy były czyste i lśniące. Wziąłem ją na ręce, ucałowałem jej zamknięte powieki, po czym ułożyłem ją na spoczynek i pocałowałem raz jeszcze.
- Znalazłeś Santina? - zapytała zaspanym głosem. - Wymierzyłeś mu karę? - Nie - odparłem. - Ale nie omieszkam tego uczynić w bliżej nieokreślonej przyszłości. Jedynie czas może pozbawić mnie tej niewątpliwej satysfakcji.
32 To Bianka przekazała mi wiadomość. Był wczesny wieczór. Pisałem akurat list, który miałem wysłać do mej nowej znajomej z Talamaski. Przez otwarte okno wpływał wiatr znad Elby. Bianka wpadła do pokoju i już od progu zawołała: - To Pandora. Wiem o tym. Widziałam ją. Podniosłem się zza biurka i wziąłem ją w ramiona. - Skąd wiesz? - zapytałem. - Są teraz na dworskim balu i tańczą w najlepsze, ona i jej towarzysz Azjata. Wszyscy o nich mówią, rzecz jasna szeptem, podziwiają ich niezwykłą urodę. Markiz i markiza De Malvrier. Usłyszałam bicie ich serc, gdy tylko weszłam do sali balowej. Wychwyciłam ich osobliwy wampirzy zapach. Jak go opisać? - Widziała cię? - Tak, a ja wyobraziłam sobie ciebie, mój ukochany - powiedziała. - Wymieniłyśmy spojrzenia. Idź do niej. Wiem, jak bardzo pragniesz ją zobaczyć. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na Biankę. Spojrzałem jej prosto w oczy i mocno pocałowałem w usta. Miała na sobie urzekającą suknię balową z fioletowego jedwabiu i chyba nigdy nie wyglądała piękniej niż w tej chwili. Pocałowałem ją czulej niż kiedykolwiek. Potem udałem się do mej garderoby i wybrałem strój na bal - najlepszy karmazynowy surdut z wykwintnymi koronkami i pokaźną ozdobną perukę, jakie były podówczas w modzie. Zszedłem do powozu, który czekał u bram pałacu. Kiedy obejrzałem się przez ramię, ujrzałem Biankę na tarasie, patrzącą na mnie Uniosła dłoń do ust i posłała mi gorący pocałunek. Kiedy tylko wszedłem do książęcego pałacu, wyczułem obecność Azjaty i rzeczywiście, ledwie dotarłem do drzwi sali balowej, wyłonił się z cieni holu i położył mi dłoń na ramieniu. Już od dawna słyszałem o tej złej istocie, a teraz wreszcie stanąłem z nią twarzą w twarz. Pochodził z Indii, był naprawdę piękny, z dużymi, błyszczącymi czarnymi oczami i brązową nieskazitelną skórą. Uśmiechnął się do mnie, jego gładkie, kuszące usta rozchyliły się nieznacznie. Miał na sobie satynowy ciemnogranatowy surdut, a zdobiące go koronki wyglądały ekstrawagancko i misternie. Wydawał się cały nabity wielkimi brylantami z Indii, gdzie klejnoty te są otaczane szczególną czcią. Pierścienie na jego palcach były warte fortunę. Majątek musiały
też kosztować kamienie zdobiące guziki i sprzączki. - Mariusie - powiedział. Skłonił się lekko, oficjalnie, jakby uchylał przede mną kapelusza, którego nie miał. - Oczywiście - mruknął - przyszedłeś zobaczyć się z Pandorą. - Zamierzasz mnie powstrzymać? - spytałem. - Nie - odparł z leniwym wzruszeniem ramion. - Skąd ci to przyszło do głowy? I grzecznym tonem dodał: - Zapewniam cię, Mariusie, że ona odrzuciła wielu innych. - Wydawał się mówić szczerze. - Mówiono mi o tym - odparowałem. - Muszę ją zobaczyć. Ty i ja możemy rozmówić się później. Muszę iść do niej. - Dobrze - powiedział. - Jestem cierpliwy. - Znów wzruszył ramionami. - Zawsze byłem cierpliwy. Zwę się Ardzun. Cieszę się, że w końcu się spotkaliśmy. Byłem cierpliwy nawet wobec tego rzymskiego szubrawca Santina, który twierdził, że cię zgładził. Ona ciężko to przeżyła, więc postanowiłem go ukarać. A jednak tego nie zrobiłem. Postąpiłem wedle jej woli i puściłem go wolno, nie czyniąc mu krzywdy. Był naprawdę odrażającą kreaturą. Jakże on ją kochał. Jak już mówiłem, postąpiłem zgodnie z jej wolą - I dziś też tak będzie, jak zawsze zresztą. - To miło z twojej strony - odparłem, choć gardło miałem ściśnięte, tak że prawie nie mogłem wydobyć słowa. - Pozwól mi już iść do niej. Nie wyobrażasz sobie, jak długo czekałem na tę chwilę. Nie mogę tu stać i rozmawiać z tobą, jakby ona nie znajdowała się o kilka kroków stąd. - Wyobrażam sobie, jak długo czekałeś - odparł. - Jestem starszy, niż sądzisz. Skinąłem głową i powoli odstąpiłem od niego. Nie mogłem znieść tego dłużej. Szybko wszedłem do sali balowej. Orkiestra grała powolną, taneczną melodię, tak popularną w owych czasach, płynną, lecz pozbawioną ducha i żaru, w przeciwieństwie do muzyki współczesnej, a olbrzymia sala pełna była tańczących postaci o promiennych twarzach i wirujących, żywych barw. Lustrowałem radosny tłum, idąc wolno wzdłuż jednej, a potem drugiej ściany. I nagle ją zauważyłem. Nie wiedziała, że się zjawiłem. Jej towarzysz nie przesłał jej mentalnego ostrzeżenia. Siedziała sama, w modnej sukni, z satynowym, obcisłym i pięknie wykrojonym stanikiem, ozdobne kloszowe spódnice na turniurze wyglądały oszałamiająco, a jej cudne, białe oblicze okolone było brązowymi włosami,
zaczesanymi do tyłu i upiętymi fantazyjnie spinkami z rubinami i brylancikami. Oparłem się o klawikord, uśmiechając się dobrotliwie do muzykanta, który grał z ogromną wprawą, po czym odwróciłem się, by na nią spojrzeć. Jakiż smutny miała wyraz twarzy, zadumany i niewiarygodnie piękny. Czy podziwiała wirujące w sali barwy? Czy tak jak ja odczuwała nieskrępowaną miłość do śmiertelników? Co zrobi, gdy stwierdzi, że ją obserwuję? Nie wiedziałem. Bałem się. Nie wiedziałem niczego, dopóki nie usłyszałem jej głosu. Wciąż tylko patrzyłem. Syciłem się tą chwilą błogości i bezpieczeństwa. I wtedy mnie spostrzegła. Wychwyciła moje oblicze wśród setek innych. Skupiła na mnie wzrok i ujrzałem, jak krew nabiegła jej do policzków, a potem Pandora otworzyła usta i wyszeptała moje imię: Marius. Usłyszałem je pośród słodkich, kojących dźwięków muzyki. Uniosłem palce do ust, tak jak całkiem niedawno Bianka, i posłałem jej delikatny pocałunek. Jakże smutna i szczęśliwa zarazem wydała mi się w tej chwili, gdy spojrzała na mnie, a jej usta rozchyliły się w lekkim uśmiechu. Sprawiała wrażenie, jakby zastygła w bezruchu, skamieniała, podobnie zresztą jak ja. Ale to było nie do zniesienia. Czymże były dzielące nas lata ciszy? Natychmiast przeszedłem przez sam środek sali i ukłoniłem się nisko Pandorze. Uniosłem jej zimną lewą dłoń i wyprowadziłem na parkiet, choć próbowała się opierać. - Jesteś moja, moja, rozumiesz? - wyszeptałem. - Nie broń się przede mną. - Boję się go, Mariusie, on jest bardzo silny - szepnęła mi wprost do ucha. - Muszę mu wyjaśnić, że w końcu się odnaleźliśmy. - Nie boję się go. Poza tym on już wie. Jakie to ma znaczenie? Tańczyliśmy, jakby te słowa nie padły. Trzymałem ją mocno i całowałem jej policzki. Nie obchodziło mnie, co otaczający nas śmiertelnicy mogą pomyśleć o tak nieobyczajnym zachowaniu. Było mi to całkiem obojętne. - Pandoro, najdroższa moja, gdybyś wiedziała, jak długo czekałem. Cóż mi po tym, że powiem, iż od chwili naszego rozstania tęskniłem za tobą, cierpiąc katusze? Pandoro, posłuchaj mnie, nie zamykaj oczu, nie odwracaj wzroku. Jeszcze tego samego roku zdałem sobie sprawę, że popełniłem olbrzymi błąd! Zorientowałem się, że obracam ją w tańcu nieco zbyt brutalnie i za mocno ściskam jej
dłoń. Zgubiłem rytm. Straciłem panowanie nad wszystkim. Cofnęła się nieznacznie, by spojrzeć mi w oczy. - Zaprowadź mnie na taras - rzuciła. - Porozmawiamy wśród podmuchów wiatru od rzeki. Muzyka mnie oszałamia. Aż kręci mi się w głowie. Natychmiast wyprowadziłem ją przez olbrzymie, dwuskrzydłowe drzwi i już po chwili usiedliśmy na kamiennej ławie, skąd można było podziwiać przepiękny widok na rzekę. Nigdy nie zapomnę, jak czysta wydawała się tamtej nocy, jak rozgwieżdżone było niebo nad nami i jak jasno świecił księżyc nad Elbą. Wokół nas stały donice z kwiatami, a większe i mniejsze grupki śmiertelników zażywały świeżego powietrza przed powrotem na salę balową. Tu wszelako mieliśmy cień i mogłem swobodnie całować Pandorę. Czułem pod ustami jej doskonałe policzki. Ucałowałem jej szyję. Czułem jej falujące, brązowe włosy, które tak często przydawałem moim dzikim nimfom uganiającym się po bujnym ogrodzie. Chciałem mieć ją tylko dla siebie. - Nie opuszczaj mnie więcej - powiedziałem. - Nieważne, co dziś oboje powiedzieliśmy i co jeszcze powiemy. Nie opuszczaj mnie. - To ty odszedłeś, Mariusie - zauważyła, a ja wychwyciłem w jej głosie niepokojące drżenie. - Mariusie, to było tak dawno - powiedziała ze smutkiem. - Tak długo cię szukałam, przewędrowałam pół świata. - Tak, tak, przyznaję - rzekłem. - Przyznaję się do wszystkich błędów, jakie popełniłem. Skąd mogłem przypuszczać, że to, co zrobię, doprowadzi do rozłamu między nami? Nie mogłem tego wiedzieć, Pandoro. Na wszystkich bogów, jak mogłem przypuszczać? Uwierz mi, nie wiedziałem. Powiedz mi, że opuścisz tę istotę, Ardzuna, i wrócisz do mnie. Tylko tego pragnę. Nie potrafię pięknie mówić. Nie umiem recytować starych poematów. Pandoro, spójrz na mnie. - Patrzę na ciebie! - oznajmiła. - Nie rozumiesz, że mnie zaślepiasz? Niech ci się nie zdaje, że nie śniłam o naszym ponownym spotkaniu. A teraz widzisz mnie taką, jaka jestem słaba i zhańbiona. - Co? Nic mnie to nie obchodzi. O jakich słabościach i hańbie mówisz? - Mówię o tym, że jestem niewolnicą mego towarzysza, Ardzuna, że pozwalam, by decydował, dokąd się udamy. Nie mam własnej woli, nie mam siły, by mu się oprzeć, nie mam niczego. Jestem nikim i niczym. - Nieprawda, poza tym to bez znaczenia. Uwolnię cię od Ardzuna. Nie obawiam się go, a
gdy z nim skończę, będziemy razem i ani się obejrzysz, jak odzyskasz ducha. - Śnisz chyba - odparła i po raz pierwszy w jej głosie i obliczu pojawił się dziwny chłód. Ujrzałem go w jej brązowych oczach, wynikał z nieukojonego smutku. - Chcesz powiedzieć - zacząłem - że zamierzasz mnie opuścić, porzucić dla tej istoty? Jak twoim zdaniem mógłbym to znieść? - Sugerujesz, Mariusie, że mógłbyś próbować zatrzymać mnie siłą? - Jej głos był cichy, odległy. - Ale przecież powiedziałaś, że jesteś słaba, że jesteś niewolnicą. Czy nie chciałaś w ten sposób dać mi do zrozumienia, że powinienem wziąć sprawy w swoje ręce? Pokręciła głową. Była bliska łez. Miałem chęć zanurzyć palce w jej włosach i powyrywać z nich spinki z drogimi klejnotami. Chciałem ująć jej twarz w dłonie. Zrobiłem to. Byłem trochę zbyt brutalny. - Posłuchaj, Pandoro - powiedziałem. - Sto lat temu od pewnego bardzo dziwnego śmiertelnika dowiedziałem się, że szlak twych wędrówek z tą istotą nieodmiennie wiedzie do Drezna. Kiedy o tym usłyszałem, sprowadziłem się tutaj, aby na ciebie zaczekać. Nie było nocy, bym po przebudzeniu nie spoglądał w stronę miasta, licząc, że cię odnajdę. Teraz, gdy trzymam cię w ramionach, już nigdy nie pozwolę ci odejść. Pokręciła głową. Przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie słowa. Odniosłem wrażenie, że czuła się uwięziona w tym osobliwym, modnym stroju i zagubiła się w jakichś bolesnych rozmyślaniach. - Cóż mogłabym ci dać, Mariusie, poza tym, co już masz. Świadomość tego, że wciąż żyję, że jakoś daję sobie radę, że wciąż podróżuję? Czy to istotne, czy wędruję sama czy z Ardzunem. Spojrzała na mnie z zadumą. - A czego ja mogę się dowiedzieć od ciebie, poza tym, że wciąż żyjesz i że dajesz sobie radę, że rzymskie demony nie zdołały cię unicestwić, wbrew temu, co mówiły, że doznałeś ciężkich poparzeń, to fakt, widzę to po kolorze twojej skóry, ale przecież przeżyłeś. Co jeszcze możesz mi dać, Mariusie? - O czym ty mówisz? - wykrzyknąłem. Nagle wpadłem w gniew. - Przecież mamy siebie nawzajem, Pandoro! Boże wielki! Mamy czas. Teraz, gdy jesteśmy razem, wszystko rozpocznie się dla nas od nowa!
- Naprawdę, Mariusie? Sama nie wiem - odparła. - Jestem za słaba. - Pandoro, to szaleństwo! - powiedziałem. - Znów się złościsz, tak jak dawniej. Ledwie zaczęliśmy rozmawiać, a już się kłócimy. - Nieprawda! - odparowałem. - Nie jest tak jak dawniej, bo nie sprzeczamy się o byle co. A teraz zabieram cię stąd. Pójdziemy do mego pałacu, a później uporam się z Ardzunem, jak tylko umiem najlepiej. - Nie zrobisz tego - rzuciła ostro. - Mariusie, jestem z nim od setek lat. Myślisz, że możesz tak po prostu wejść między nas? - Chcę ciebie, Pandoro. Nie zamierzam tolerować sprzeciwu. A jeśli nadejdzie taki czas, że zechcesz mnie opuścić... - Właśnie. Jeżeli taki czas nadejdzie - rzuciła grzecznie - co uczynię, gdy za twoją sprawą nie będzie przy mnie Ardzuna? Oniemiałem. Byłem wściekły. Pandora świdrowała mnie wzrokiem. Jej oblicze było pełne emocji. Piersi pod obcisłą satyną unosiły się i opadały gwałtownie. - Kochasz mnie? - zapytałem stanowczo. - Całym sercem - odparła gniewnym tonem. - Wobec tego idziesz ze mną! Chwyciłem ją za rękę. Nikt nie próbował nas zatrzymać, gdy opuszczaliśmy pałac. Kiedy tylko wsiadła ze mną do powozu, pocałowałem ją czule jak śmiertelnik i chciałem zatopić kły w jej szyi, lecz nie pozwoliła mi na to. - Nie odmawiaj mi tej intymnej bliskości! - poprosiłem. - Na miły Bóg, Pandoro, to ja, Marius, mówię do ciebie. Posłuchaj mnie. Pozwól, byśmy wymienili się krwią. - Myślisz, że tego nie chcę? - spytała. - Ale się boję. - Czego? Powiedz mi, co cię trapi. Usunę wszystkie twoje troski. Sprawię, że znikną. Powóz opuścił Drezno i potoczył się przez las w kierunku mego pałacu. - Nie uda ci się - odparła. - Nie dasz rady. Nie rozumiesz Mariusie, jesteś taką samą istotą jak za dawnych czasów, kiedy byliśmy razem. Jesteś silny i dumny, tak jak wtedy, a ja nie. On się o mnie troszczy, Mariusie. - Troszczy się o ciebie? Czy tego właśnie chcesz, Pandoro? Zajmę się tobą. Zadbam o każdy, nawet najdrobniejszy szczegół twej egzystencji, jakbyś była moją córką! Tylko daj mi szansę. Daj mi szansę, abym przywrócił miłość, którą utraciliśmy.
Kiedy dotarliśmy do bram mego zamku, słudzy natychmiast wyszli nam na spotkanie i otworzyli drewniane odrzwia na oścież. Już mieliśmy wjechać do środka, kiedy Pandora dała mi znak, abym zatrzymał powóz. Wyglądała przez okno. Patrzyła w górę, lustrując wzrokiem okna pałacu. Może zauważyła też taras. Zrobiłem, o co prosiła. Zauważyłem, że była sparaliżowana strachem. Nie potrafiła tego ukryć. Patrzyła na pałac, jakby kryły się w nim niezliczone zagrożenia. - O co chodzi, na Boga? - spytałem. - Co cię tak przeraża, powiedz mi. Wszystko można zmienić, Pandoro! Powiedz. - Och, jesteś taki popędliwy - wyszeptała. - Nie domyślasz się, co wzbudza we mnie tę paraliżującą słabość? - Nie - odrzekłem. - Wiem tylko, że kocham cię z całego serca. Znów cię odnalazłem i uczynię wszystko, aby cię zatrzymać. Wpatrywała się w pałac bez słowa. - Czy porzuciłbyś dla mnie towarzyszkę, która jest w tym pałacu i czeka na ciebie? zapytała. Nie odpowiedziałem. - Widziałam ją na balu - powiedziała drżącym głosem; miała szklisty wzrok. - Widziałam ją i zrozumiałam, kim jest, potężną, pełną gracji istotą. Nie spodziewałam się, że to twoja kochanka. Ale teraz to wiem. Słyszę ją wewnątrz. Słyszę jej nadzieje i marzenia i wiem, że są ściśle związane z tobą. - Przestań, Pandoro. Nie muszę przecież z niej rezygnować. To nie jest konieczne. Nie jesteśmy śmiertelnikami. Możemy żyć razem. Ująłem ją za ramiona. Potrząsnąłem nią. Jej włosy rozsypały się brązową kaskadą, a ja chwyciłem je, szarpnąłem brutalnie i ukryłem w nich twarz. - Pandoro, jeśli tego ode mnie żądasz, zrobię to. Tylko daj mi czas, potrzebuję czasu, aby dopilnować, żeby Bianka znalazła się w miejscu, gdzie będzie bezpieczna, szczęśliwa i da sobie radę. Zrobię to dla ciebie, rozumiesz? Tylko przestań ze mną walczyć! Odsunąłem się. Pandora wydawała się oszołomiona i zimna jak lód. Cudowne brązowe, falujące włosy spłynęły jej na ramiona. - O co chodzi? - spytała cichym, leniwym głosem. - Czemu tak na mnie patrzysz? Zbierało mi się na płacz, ale pokonałem łzy.
- Wyobrażałem sobie - odparłem - że to spotkanie będzie miało inny przebieg. I spodziewałem się, że pójdziesz ze mną z własnej woli. Sądziłem, że we dwoje możemy żyć w harmonii z Bianką. Uwierzyłem w to wszystko. Wierzyłem od dawna. A teraz siedzę tu z tobą i ta kłótnia rozdziera mi serce. - Zawsze tak było, Mariusie - odparła cichym, smutnym głosem. - To dlatego mnie porzuciłeś. - Nie - zaoponowałem. - Mylisz się. Nasza miłość była naprawdę wielka, Pandoro. Musisz to uznać. Rozstanie było naprawdę straszne, przyznaję, ale uczucie, które nas łączyło, było bardzo silne. - Możemy je odnowić, jeśli tylko trochę się postaramy. Wpatrywała się w dom, po czym niemal ukradkiem zerknęła na mnie. Ożywiła się i chwyciła mnie za ramię gładkimi, silnymi, białymi palcami. Znów dostrzegłem przerażenie na jej obliczu. - Wejdź do mego domu - powiedziałem. - Poznaj Biankę. Ujmij jej dłonie. Posłuchaj, Pandoro. Zostań w domu, podczas gdy ja rozmówię się z Ardzunem. To nie potrwa długo, obiecuję. - Nie! - zawołała. - Nic nie rozumiesz? Nie mogę przestąpić progu tego domu. To nie ma nic wspólnego z twoją Bianką. - O czym ty mówisz? O co ci chodzi? Co znowu? - pytałem. - Ten dźwięk, który słyszę... To bicie ich serc? - Króla i Królowej! Tak, są w środku. Ukryci głęboko pod ziemią, Pandoro. Cisi i nieruchomi jak zawsze. Nie musisz ich nawet oglądać. Jej twarz wykrzywił grymas niepohamowanej zgrozy. Objąłem ją ramionami, a ona odwróciła wzrok. - Cisi i nieruchomi jak zawsze - wyszeptała. - To przecież niemożliwe. Nie po tak długim czasie, Mariusie! - Tak właśnie jest - zapewniłem. - Nie przejmuj się tym. Miej to za nic. Nie musisz schodzić do podziemnego sanktuarium. To mój obowiązek. Pandoro, spójrz na mnie. - Nie krzywdź mnie, Mariusie - ostrzegła. - Traktujesz mnie brutalnie, jakbym była twą konkubiną. Obchodź się za mną łagodnie i delikatnie. - Jej usta drżały. - Bądź dla mnie litościwy - dodała ze smutkiem. Rozpłakałem się.
- Zostań ze mną - poprosiłem. - Wejdź do środka. Porozmawiaj z Bianką. Pokochaj nas oboje. Zacznijmy wszystko od nowa. Zacznijmy już teraz. - Nie, Mariusie - rzekła. - Zabierz mnie stąd, nie chcę słyszeć tego upiornego dźwięku. Odwieź mnie do domu. Jeśli tego nie zrobisz, pójdę pieszo. Nie zniosę tego odgłosu. Nie próbowałem oponować. Przez całą drogę do dużego, eleganckiego domu w Dreźnie, gdzie większość okien była ciemna, milczeliśmy, choć wciąż tuliłem ją do siebie i czule całowałem. Nie chciałem ani na chwilę wypuścić jej z objęć. Wreszcie wyjąłem chustkę i otarłem twarz. Wziąłem głęboki oddech i próbowałem silić się na spokojny ton. - Jesteś przerażona - powiedziałem - a ja muszę to zrozumieć i zachować cierpliwość. Wciąż miała w oczach wyraz lodowatego oszołomienia. Nie widziałem u niej tego spojrzenia od bardzo dawna, odkąd ją stworzyłem, a teraz przejmowało mnie trwogą. - Jutrzejszej nocy znów się spotkamy - oznajmiłem. - Ale może tutaj, w twoim domu, gdzie nie nękają cię odgłosy tętna Matki i Ojca. Niech będzie wedle twojej woli. Grunt, żebyś znów do mnie przywykła. Skinęła głową. Uniosła rękę i delikatnie pogłaskała mnie po twarzy. - Jak doskonale udajesz - wyszeptała. - Jesteś w tym dobry, jak zawsze zresztą. I pomyśleć, że rzymskie demony sądziły, iż mogą raz na zawsze zgasić płomyk twego żywota. Powinnam była zaśmiać się im w twarz. - Tak, a ten mój płomyczek świeci tylko dla ciebie - powiedziałem. - To o tobie śniłem, kiedy leżałem spalony na wiór ogniem pochodni nędznych sługusów krwiopijcy Santina. Śniłem o tobie, pijąc krew Matki, by odzyskać siły, i poszukując cię w wielu krajach Europy. - Och, ukochany - wyszeptała. - Moja miłości. Gdybym tylko mogła być tak silna, jaką mnie zapamiętałeś. - Będziesz - odparłem z naciskiem. - Jesteś. Zajmę się tobą, jak sobie tego życzysz. A potem ty, Bianka i ja będziemy miłować się wzajemnie. Jutrzejszej nocy porozmawiamy. Poczynimy pewne plany. Będziemy mówić o wszystkich wielkich katedrach, które do tej pory przeoczyliśmy. Będziemy rozmawiać o Nowym Świecie o jego lasach i rzekach. Będziemy mówić o wszystkim, Pandoro. Perorowałem bez końca. - Na pewno pokochasz Biankę - powiedziałem. - spodoba ci się. Znam serce i duszę Bianki, jak kiedyś znałem ciebie. Naprawdę. Będziemy żyć w spokoju, zaufaj mi. Nie masz
pojęcia, jakie szczęście cię czeka. - Szczęście? - spytała, spojrzała na mnie, jakby nie zrozumiała. Wreszcie oznajmiła: Mariusie, jeszcze tej nocy opuszczam Drezno. Nic nie zdoła mnie tutaj zatrzymać. - Nie, nie mów tak! - zawołałem. I znów chwyciłem ją za ramiona. - Nie rób mi krzywdy, Mariusie. Wyjeżdżam stąd, jeszcze dziś. Podjęłam decyzję. Czekałeś sto lat, Mariusie, aby przekonać się o jednym: że nadal żyję. Teraz pozwól mi powrócić do życia, które sama wybrałam. - Nie zrobię tego. Nie pozwolę na to. - Owszem, pozwolisz - wyszeptała. - Czy nie widzisz, Mariusie, co próbuję ci uświadomić? Nie mam odwagi, by opuścić Ardzuna. Nie mam odwagi, by spojrzeć na Matkę i Ojca. Nie mam odwagi, by dalej cię kochać. Przeraża mnie nawet twój podniesiony głos. Nie mam odwagi, by spotkać się z twoją Bianką. Przeraża mnie myśl, że możesz kochać ją bardziej niż mnie. Boję się wszystkiego, rozumiesz? I nawet teraz tęsknię za Ardzunem, bo chcę, żeby zabrał mnie jak najdalej stąd. Ardzun upraszcza mi wiele spraw. Proszę, Mariusie, wybacz mi i pozwól odejść. - Nie wierzę ci - odparłem. - Przecież powiedziałem, że dla ciebie odejdę od Bianki. Wielki Boże, Pandoro, co jeszcze mógłbym uczynić? Nie możesz mnie zostawić. Odwróciłem się do niej plecami. Na jej twarzy malował się nader osobliwy wyraz. Nie mogłem tego znieść. I kiedy tak siedziałem w ciemnościach, usłyszałem trzask otwieranych drzwiczek powozu. Usłyszałem szybkie kroki na bruku i po chwili już jej nie było. Moja Pandora odeszła. Straciłem ją. Nie wiem, jak długo tak czekałem. Chyba blisko godzinę. Byłem oszołomiony, zdezorientowany, skonsternowany. Czułem się fatalnie. Nie chciałem widzieć się z jej towarzyszem, a myśl, aby dobijać się do drzwi jej domu, wydała mi się nazbyt upokarzająca. Poza tym, prawdę mówiąc, chyba zdołała mnie przekonać. Uwierzyłem, że ze mną nie zostanie. Już miałem powiedzieć stangretowi, żeby zawiózł mnie do domu, gdy nagle usłyszałem jakiś hałas. To był jej rozpaczliwy, żałosny szloch i brzęk tłuczonych przedmiotów, dochodzące z wnętrza domu. Tego właśnie potrzebowałem, by się otrząsnąć. Wyskoczyłem z powozu i podbiegłem do drzwi domu. Posłałem piorunujące spojrzenie śmiertelnym sługom. To wystarczyło, by
znieruchomieli z przerażenia, i jednym szarpnięciem otworzyłem drzwi na oścież. Wbiegłem po marmurowych stopniach. Zastałem ją słaniającą się, jak w szoku, wzdłuż ścian i rozbijającą lustra pięściami. Była cała rozdygotana, a z jej oczu ciekły krwawe łzy. Wokół niej na podłodze walały się odłamki szkła. - Zostań ze mną - rzekłem. - Zostań ze mną! Wtem wyczułem z tyłu obecność Ardzuna. Usłyszałem jego powolne kroki, kiedy wchodził do pokoju. Pandora osunęła się na mnie ciężko. Cała się trzęsła. - Bez obawy - powiedział Ardzun tym samym cierpliwym tonem jak w książęcym pałacu. - Możemy pomówić o tym w grzeczny, cywilizowany sposób. Nie jestem dziką istotą lubującą się w zniszczeniu i zagładzie. Wydawał się dżentelmenem w każdym calu, w pantoflach na obcasie i z koronkową chustką przy rękawie. Powiódł wzrokiem po odłamkach szkła walających się na bezcennym, grubym dywanie i pokręcił głową. - Wobec tego zostaw nas samych - powiedziałem. - Czy takie jest twoje życzenie, Pandoro? - zapytał. Potaknęła. - Na parę chwil, ukochany - powiedziała, zwracając się do niego. Kiedy tylko opuścił pokój i zamknął za sobą masywne, dwuskrzydłowe drzwi, pogładziłem ją po włosach i raz jeszcze ucałowałem. - Nie mogę od niego odejść - wyznała. - A to czemu? - spytałem. - Ponieważ to ja go stworzyłam - odrzekła. - To mój syn, mój małżonek i mój opiekun. Byłem wstrząśnięty. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Przez te wszystkie lata sądziłem, że dominował i więził ją w swej mocy. - Stworzyłam go, aby o mnie dbał - odparła. - Spotkałam go w Indiach, gdzie ci, co mnie ujrzeli, czcili mnie jako boginię. Nauczyłam go europejskich zachowań. I uczyniłam moim opiekunem, aby w chwilach słabości i rozpaczy był w stanie nade mną panować. Jego wola życia napędza nas oboje. Gdyby nie on, zapewne marniałabym teraz kolejne stulecie w jakimś ciemnym, cuchnącym wilgocią grobowcu. - Proszę, proszę - rzuciłem. - Jest twoim dzieckiem. To akurat rozumiem, ale przecież ty
należysz do mnie, Pandoro! Co ty na to? Jesteś moja i znów należysz do mnie. Och, wybacz mi, wybacz, że mówię tak oschle i chłodno, wybacz, że mówię o przynależności. Co miałem powiedzieć? Jak powinienem ująć to w słowa? „Nie mogę cię stracić i to wszystko”? Tylko o to mi chodzi! - Wiem, o co ci chodzi - odparła. - Ale widzisz, nie mogę go odesłać. Zbyt dobrze się sprawił, wypełniając obowiązki, które mu zleciłam, i kocha mnie. I nie może żyć pod twoim dachem, Mariusie. Za dobrze cię znam. Nie zniesiesz pod swoim dachem innego mężczyzny, ani z mojego powodu, ani dla jakiejkolwiek innej przyczyny. Byłem zraniony do żywego, tak głęboko, że przez chwilę nie potrafiłem jej odpowiedzieć. Pokręciłem głową, jakbym usiłował zaprzeczyć, ale szczerze mówiąc, nie wiedziałem, czy w jej słowach nie było ziarnka prawdy. Zawsze myśląc o Ardzunie, myślałem tylko o jego unicestwieniu. - Nie możesz temu zaprzeczyć - rzekła półgłosem. - Ardzun jest za silny, za sprytny i ma niezłomną wolę, a w dodatku od wielu lat sam sobie jest panem. - Musi być jakiś sposób - rzekłem błagalnie. - Z pewnością nadejdzie noc - ciągnęła - kiedy nasze drogi, moja i Ardzuna, się rozejdą. Tak samo może być z tobą i twoją Bianką. Ale jeszcze nie teraz. Dlatego błagam cię, Mariusie, pozwól mi odejść, pożegnaj się ze mną i przysięgnij, że będziesz trwał po wsze czasy, a ja obiecam ci to samo. - To twoja zemsta, prawda? - spytałem półgłosem. - Jesteś moim dzieckiem, a ja po niespełna dwóch wiekach cię opuściłem. A teraz mówisz mi, że nie zrobisz mu tego samego... - Nie, mój piękny Mariusie, nie chodzi o zemstę, tylko o prawdę. Idź już. - Uśmiechnęła się gorzko. - Och, jakże ważna jest dla mnie ta noc, jakże się cieszę, widząc cię żywego i mając świadomość, że rzymski krwiopijca Santino się mylił. Ta noc pozwoli mi przetrwać kolejne stulecia. - To oddali cię ode mnie - powiedziałem, skinąwszy głową. I wtedy mnie zaskoczyła. Czule mnie pocałowała, a zaraz potem poczułem jej ostre zęby wbijające się w moją szyję. Stałem zesztywniały, z zamkniętymi oczami, pozwalając, aby się napiła. Poczułem ją aż w sercu, a oczyma duszy ujrzałem wizje mrocznego lasu, który ona i jej towarzysz przemierzali po wiele - kroć - i nie wiedziałem, czy były to jej wizje czy moje. Ssała bez końca, jakby była potwornie wygłodniała, i celowo stworzyłem dla niej obraz
bujnego ogrodu z moich najwspanialszych snów, a potem wyobraziłem sobie w nim nas oboje. Moje ciało płonęło z pożądania. Każdym ścięgnem czułem, jak pije moją krew, ale nie stawiałem oporu. Byłem jej ofiarą. Nie dbałem o zachowanie ostrożności. Chyba nie mogłem już ustać na nogach. Musiałem upaść na podłogę. Było mi to obojętne. Nagle poczułem jej dłonie na ramionach i zorientowałem się, że znów stoję. Odsunęła się ode mnie i mimo lekko zamglonego wzroku zauważyłem, że na mnie patrzy. Włosy opadły jej na ramiona. - Jaka mocna krew - wyszeptała. - Moje dziecko mileniów. Po raz pierwszy usłyszałem to określenie odnoszące się do tych z nas, którzy żyli tak długo, i byłem oczarowany. Czułem się otępiały. Pandora była taka silna, ale cóż to miało za znaczenie? Oddałbym jej wszystko. Zebrałem się w sobie. Próbowałem odzyskać ostrość widzenia. W jednej chwili znalazła się na drugim końcu pokoju. - Co widziałaś, gdy piłaś moją krew? - spytałem. - Twoją bezwarunkową miłość - odparła. - Czy kiedykolwiek w nią wątpiłaś? - zapytałem. Z każdą chwilą stawałem się silniejszy. Jej oblicze promieniało pod wpływem wypitej krwi, a w oczach płonęły dzikie iskierki, jak zawsze gdy się kłóciliśmy. - Nie, nigdy - odparła. - Ale musisz już iść. I musisz pozwolić mi odejść. Milczałem. - Idź już, Mariusie. Jeśli tego nie zrobisz, nie wytrzymam. Patrzyłem na nią jak na dzikie leśne zwierzątko, którym zdawała się ta istota, największa miłość mego życia. Ale wiedziałem, że to koniec. Wyszedłem z pokoju. W wielkim holu przystanąłem na chwilę, zdezorientowany i otępiały. Ardzun stał nieopodal, przyglądając mi się w milczeniu. - Przykro mi, Mariusie - powiedział, zdawało się, że całkiem szczerze. Spojrzałem na niego, zastanawiając się, czy coś było w stanie wzbudzić we mnie gniew na tyle silny, abym mógł go unicestwić. Gdybym to zrobił, Pandora musiałaby ze mną zostać. Przyznaję ze wstydem, że myśl ta przeszła mi przez głowę. Tyle tylko że Pandora w tej sytuacji z pewnością do reszty by mnie znienawidziła. A ja znienawidziłbym siebie. Bo tak naprawdę cóż miałem do tej istoty, która nie
była jej złym mistrzem, jak zawsze przypuszczałem, lecz jej dzieckiem - pisklęciem, zaledwie pięćsetletnim wampirem, młodym we krwi i pełnym miłości do niej. Jednak przez krótką chwilę byłem bliski podjęcia tej radykalnej decyzji. On zaś, jako subtelna, delikatna istota, z pewnością potrafił wejrzeć do mego trawionego niepokojem, zmąconego umysłu, a mimo to stał przede mną niewzruszony i patrzył na mnie bez słowa. - Dlaczego musimy się rozstać? - wyszeptałem. Wzruszył ramionami. I wymownym gestem rozłożył szeroko ręce. - Nie wiem - odparł. - Po prostu taka jest jej wola. To ona życzy sobie być stale w drodze. To ona wytycza trasy na mapie. To ona wyznacza kręgi, po których się poruszamy, aby prędzej czy później wrócić do Drezna, i to ona uczyniła to miasto punktem wyjścia wszystkich naszych podróży, choć od czasu do czasu wybierała też inne, takie jak Paryż czy Rzym. To ona decyduje, że musimy być stale w drodze. Tylko ona. Cóż mogę na to powiedzieć, Mariusie. Polubiłem to, i tyle. Podszedłem do niego i na krótką chwilę zesztywniał, sądząc, że zamierzam go zgładzić. Ująłem go za przegub, zanim zdążył się cofnąć. Przyjrzałem mu się z uwagą. Był prawdziwie szlachetną istotą. Jego wytworna biała peruka ostro kontrastowała ze lśniącą, brązową skórą; czarne oczy wpatrywały się we mnie z nieopisaną szczerością, ufnością i żarliwością. Wydawało się, że rozumiał, co czułem. - Zostańcie tu ze mną - poprosiłem. - Oboje. Zostańcie tutaj. Ze mną i moją towarzyszką Bianką. Uśmiechnął się i pokręcił głową. W jego oczach nie dostrzegłem pogardy. Rozmawialiśmy jak mężczyzna z mężczyzną, otwarcie, swobodnie i szczerze. Jego oczy mówiły wyraźnie „nie”. - Ona na to nie pozwoli - rzekł spokojnym, kojącym tonem. - Znam ją dobrze. Znam jej sposób myślenia. Przemieniła mnie, ponieważ zawsze ją uwielbiałem. Była moją boginią. I jest nią nadal, nawet teraz, gdy obdarzyła mnie swoją krwią. Stałem tam, trzymając go za przegub i wodząc wzrokiem dokoła, jakbym lada moment miał zacząć wzywać pomocy bogów. Wydawało się, że gdybym wydał okrzyk, zburzyłby on mury tego domu. - Jak to możliwe - wyszeptałem - że właśnie teraz, kiedy już ją odnalazłem, kiedy znów się spotkaliśmy, marnujemy cenne godziny nocy na bezsensowne kłótnie?
- Ty i ona jesteście sobie równi - powiedział. - A ja jestem jedynie narzędziem. Zamknąłem oczy. I nagle usłyszałem jej szloch, a gdy dobiegł moich uszu, Ardzun delikatnie uwolnił się z mego uścisku i łagodnie poinformował mnie, że musi iść do niej. Wyszedłem z domu. Powoli zszedłem po marmurowych stopniach i wtopiłem się w mrok nocy, zapominając o czekającym powozie. Pomaszerowałem do domu pieszo przez las. Kiedy dotarłem na miejsce, udałem się do biblioteki. Zdjąłem perukę, którą nałożyłem, idąc na bal, cisnąłem ją w kąt i usiadłem w fotelu przy biurku. Oparłem głowę na przedramionach i zapłakałem, rzewnie i bezgłośnie, jak nie płakałem od czasu śmierci Eudoksji. Szlochałem, nie mogąc się opanować. Minęło dobrych parę godzin i nagle zdałem sobie sprawę, że obok mnie pojawiła się Bianka. - Już czas, abyśmy zeszli do naszego chłodnego grobowca, Mariusie. Jest jeszcze wcześnie, jak dla ciebie, ale ja muszę się już ułożyć na spoczynek i nie mogę cię tak tutaj zostawić. Wstałem. Wziąłem ją w ramiona i zapłakałem znowu rzewnymi łzami, a ona przez cały czas tuliła mnie czule i w milczeniu. Potem oboje udaliśmy się do naszych trumien. Następnej nocy, kiedy tylko się przebudziłem, udałem się do pałacu Pandory. Zastałem dom opuszczony. Później zaś, w akcie desperacji, przeszukałem całe Drezno i liczne pałace i zamki w okolicy. Pandora i Ardzun odeszli, nie było co do tego najmniejszej wątpliwości. Kiedy zaś udałem się do książęcego pałacu, gdzie akurat odbywał się koncert, dowiedziałem się, że, jak głosiły najświeższe „oficjalne” wieści, ubiegłej nocy, jeszcze przed świtem, markiz i markiza De Malvrier wyjechali swoim czarnym powozem do Rosji. Do Rosji. Jako że nie byłem w nastroju, aby słuchać muzyki, wkrótce pożegnałem się z gośćmi zebranymi w salonie i wróciłem do domu, przygnębiony, zdruzgotany i zbolały jak nigdy dotąd. Miałem złamane serce. Usiadłem przy biurku. Wyjrzałem przez okno na rzekę. Poczułem powiew ciepłego wiatru znad Elby. Pomyślałem o tych wszystkich rzeczach, które Pandora i ja powinniśmy sobie powiedzieć, o tym wszystkim, co mógłbym powiedzieć, aby ją przekonać, gdybym był spokojniejszy. Powiedziałem sobie, że nie odeszła na tyle daleko, by na zawsze stracić ze mną
kontakt. Wiedziała wszak, gdzie może mnie znaleźć, i zawsze mogła do mnie napisać. Mówiłem sobie to wszystko, aby nie popaść w obłęd. Nawet nie usłyszałem, kiedy Bianka weszła do pokoju. Nie usłyszałem, jak usiadła w wielkim, miękko wyściełanym fotelu, blisko mnie. Gdy uniosłem wzrok i zobaczyłem ją, pomyślałem, że mam przed sobą ducha - nieskazitelnie pięknego, młodego chłopca o policzkach białych jak z porcelany; długie, jasne włosy zaczesała do tyłu i przewiązała czarną wstążką. Miała na sobie surdut wyszywany złotą nicią, na nogach śnieżnobiałe pończochy, a jej stopy zdobiły pantofle z rubinowymi sprzączkami. Och, cóż to było za boskie przebranie - Bianka w roli młodego arystokraty; tych kilku ważnych dla nas śmiertelników, którzy mieli okazję zetknąć się z nią w tym wcieleniu, sądziło, że ma do czynienia z jej bratem. Jakże smutne wydawały się jej urzekające, niebieskie oczy, kiedy na mnie patrzyła. - Żal mi cię - rzekła półgłosem. - Naprawdę? - spytałem. Powiedziałem to ze złamanym sercem. - Mam nadzieję, że tak, moja najdroższa, ponieważ kocham cię, miłuję cię bardziej niż kiedykolwiek i potrzebuję. - Ale widzisz, w tym właśnie sęk - powiedziała cichym, pełnym współczucia głosem. Usłyszałam waszą rozmowę. Słyszałam, co jej powiedziałeś. I odchodzę.
33 Przez trzy długie noce błagałem ją, by nie odchodziła, podczas gdy ona przygotowywała się do wyjazdu. Padałem na kolana. Przysięgałem, że to, co powiedziałem, uczyniłem tylko po to, by nakłonić Pandorę, aby ze mną została. Mówiłem na wszelkie możliwe sposoby, jak bardzo ją kocham i że nigdy bym jej nie opuścił. Przekonywałem, że sama nie zdoła przetrwać i że obawiam się o nią. Nic jednak nie zdołało jej odwieść od powziętej decyzji. Dopiero trzeciej nocy uświadomiłem sobie, że ona naprawdę odchodzi. Aż do tej pory w ogóle nie brałem tego pod uwagę. Nie mogłem jej stracić. Nie, coś takiego nie mogło się zdarzyć. W końcu poprosiłem ją, aby usiadła i wysłuchała mnie, a potem otworzyłem przed nią serce, wyznając wszelkie złe rzeczy, które powiedziałem, każdą żałosną próbę wyparcia się jej, wszystkie głupstwa, jakie kiedykolwiek wypowiedziałem w rozmowie z Pandorą. - Teraz jednak chciałbym, abyśmy pomówili o nas - rzekłem - i o tym, jak zawsze było między nami. - Proszę bardzo, jeśli tego chcesz - odparła. - Jeśli to choć trochę uśmierzy twój ból, boja tak czy owak odchodzę. - Wiesz, jak było ze mną i Amadeem - powiedziałem. - Zabrałem go do mego domu, kiedy był jeszcze mały, a potem, gdy znalazł się na granicy śmierci, obdarzyłem go krwią. Zawsze byliśmy jak mistrz i uczeń, a potem doszło do tego tragicznego zdarzenia i mrocznego rozłamu pomiędzy nami. Może tego nie dostrzegłaś, ale tak właśnie było, mogę cię zapewnić. - Dostrzegłam to - odparła. - Ale wiedziałam, że twoja miłość jest silniejsza. - I faktycznie tak było - zapewniałem. - Tylko że on był dzieckiem, a moje serce zawsze poszukiwało czegoś delikatniejszego i wspanialszego. Choć go uwielbiałem i sam jego widok sprawiał mi ogromną radość, nie potrafiłem podzielić się z nim najgorszymi obawami czy cierpieniem. Nie byłem w stanie opowiedzieć mu historii mego życia. To go przerastało. - Rozumiem cię, Mariusie - rzekła łagodnym tonem. - Jak zawsze. - A jeżeli chodzi o Pandorę. Widziałaś na własne oczy. Znów pełna goryczy sprzeczka, jak stulecia temu, zażarta kłótnia, z której nie miała szans wyłonić się prawda. - Zauważyłam - przyznała. - Rozumiem, o co ci chodzi. - Widziałaś, jak bardzo boi się Matki i Ojca - ciągnąłem. - Słyszałaś, jak mówiła, że jej
noga nie postanie w tym domu. Słyszałaś, jak powiedziała, że lęka się wszystkiego. - To prawda - przyznała. - Ta jedna noc dla mnie i dla Pandory była jedynie pasmem wzajemnych oskarżeń i udręki, tak jak dawno temu, nic tylko udręka i brak zrozumienia. - Wiem, Mariusie - odrzekła. - Ale, Bianko, czy to, co zawsze było między nami, można nazwać inaczej niż harmonią? Pomyśl o długich latach, kiedy mieszkaliśmy w sanktuarium i wyruszaliśmy z nocnym wiatrem tam, dokąd mogłem nas przenieść. Pomyśl o tym, jak razem milczeliśmy albo prowadziliśmy długie rozmowy, albo kiedy ja mówiłem, a ty słuchałaś. Czy dwie istoty mogą być ze sobą bliżej niż my? Pochyliła głowę. Nie odpowiedziała. - A w ostatnich latach... - ciągnąłem. - Pomyśl o wszystkich przyjemnościach, jakie dzieliliśmy, o naszych polowaniach w lasach, o wizytach na miejskich festynach, o potajemnych odwiedzinach w wielkich katedrach, wypełnionych blaskiem świec i echem chóralnych śpiewów, o tym, jak tańczyliśmy na dworskich balach. Pomyśl o tym wszystkim. - Wiem, Mariusie - powiedziała. - Ale okłamałeś mnie. Nie powiedziałeś, dlaczego naprawdę przybyliśmy do Drezna. - Przyznaję, to prawda. Powiedz, co mogę zrobić, aby wynagrodzić ci tę krzywdę? - Nic, Mariusie - odparła. - Odchodzę. - Ale jak będziesz żyć? Beze mnie nie dasz sobie rady. To jakiś obłęd. - Dam sobie radę - rzuciła stanowczo. - Muszę już iść. Czeka mnie długa podróż. Do świtu muszę pokonać wiele mil. - Gdzie będziesz spać? - To teraz moje zmartwienie. Byłem bliski utraty zmysłów. - Nie podążaj mym śladem, Mariusie - powiedziała, jakby mogła czytać w moich myślach, co było rzecz jasna niemożliwe. - Nie zgadzam się - zaoponowałem. Zapadła długa chwila ciszy. Naraz zdałem sobie sprawę, że Bianka patrzy na mnie, i ja też na nią spojrzałem, nie ukrywając smutku i żalu, jakie mnie przepełniały. - Nie rób tego, Bianko - rzekłem błagalnie. - Widziałam, jak bardzo jej pragniesz - wyszeptała - i zrozumiałam, że lada chwila mnie
porzucisz. Nie próbuj zaprzeczać. Widziałam wyraźnie. I coś we mnie pękło. Nie zdołałam tego ocalić. Nie udało mi się tego uratować. Za bardzo zbliżyliśmy się do siebie. I choć kochałam cię całą duszą i sądziłam, że znam cię na wylot, nie miałam pojęcia, jaki byłeś przy niej. Takiego cię nie znałam. Nie znałam istoty, jaką ujrzałam w jej oczach. Wstała z fotela i cofnęła się kilka kroków. Wyjrzała przez okno. - Żałuję, że tak wiele usłyszałam - rzekła. - Ale my, krwiopijcy, mamy bardzo czuły słuch. Sądzisz, że nie wiem, iż nigdy nie uczyniłbyś mnie swoim dziecięciem, gdybym nie była ci potrzebna? Gdybyś nie był poparzony i bezradny, nie obdarzyłbyś mnie krwią. - Uwierzysz, jeśli powiem, że się mylisz? Pokochałem cię od pierwszego wejrzenia. To z szacunku dla twego śmiertelnego życia nie chciałem podzielić się z tobą moimi przeklętymi darami! To dla ciebie znalazło się miejsce w moim sercu i myślach, zanim jeszcze znalazłem Amadea. Mogę przysiąc, że tak było. Nie pamiętasz twoich portretów, które wyszły spod mego pędzla? Nie pamiętasz, ile godzin spędziłem w twoim domu? Pomyśl o tym wszystkim, co dajemy sobie nawzajem. - Oszukałeś mnie - stwierdziła. - Owszem, tak - przyznałem. - I przysięgam, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Ani z powodu Pandory, ani przez kogokolwiek innego. Prosiłem ją bez końca. Próbowałem ją ubłagać. - Nie mogę z tobą zostać - stwierdziła. - Muszę już iść. - Odwróciła się i spojrzała na mnie. Milczała, zdeterminowana. - Błagam - powtórzyłem. - Nie dbam o dumę, nie dbam o pozory, błagam, nie opuszczaj mnie. - Muszę odejść - rzuciła stanowczo. - A teraz, proszę, pozwól mi zejść na dół, abym mogła pożegnać się z Matką i Ojcem. Chciałabym zrobić to sama, jeśli mi pozwolisz. Skinąłem głową. Upłynęło sporo czasu, zanim wyszła z sanktuarium. Półgłosem wyznała, że opuści mnie nazajutrz, o zmierzchu. I dotrzymała słowa. O zachodzie słońca rozpoczęła swoją podróż, odjeżdżając sprzed głównej bramy powozem zaprzężonym w czwórkę koni. Stałem u szczytu schodów, odprowadzając ją wzrokiem. Stałem, nasłuchując, aż powóz znikł w głębi lasu. Stałem, nie mogąc uwierzyć w to, co się wydarzyło, i pogodzić się z tym, że Bianka odeszła.
Jak mogło dojść do czegoś tak strasznego - jak to możliwe, że utraciłem je obie, Pandorę i Biankę? Że zostałem sam? I nie mogłem temu w żaden sposób zapobiec. Jeszcze przez kolejnych kilka miesięcy nie mogłem uwierzyć w to, co mnie spotkało. Powtarzałem sobie, że niebawem otrzymam list od Pandory albo że ona sama wróci do mnie, z Ardzunem, bo przecież mogła tak zrobić. Wmawiałem sobie, że Bianka zrozumie, iż nie może beze mnie żyć. Wróci do domu, chcąc mnie przeprosić. Albo przyśle list z propozycją rychłego spotkania. Ale tak się nie stało. Minął rok i nic takiego się nie wydarzyło. Potem kolejny, dziesięć lat, pięćdziesiąt. I to, na co czekałem, się nie wydarzyło. Przez cały ten czas, choć przeprowadziłem się w głąb lasów otaczających Drezno i zamieszkałem w innym, znacznie lepiej ufortyfikowanym zamku, wolałem pozostać w okolicy, w nadziei, że jedna lub obie moje utracone miłości zechcą do mnie wrócić. Zostałem tam przez pół wieku, czekając, nie dowierzając i cierpiąc w żalu, którym nie mogłem się z nikim podzielić. Chyba przestałem modlić się w sanktuarium, choć nadal dbałem o nie, jak należało. Zacząłem też potajemnie i w poufny sposób rozmawiać z Akaszą. Zacząłem zwierzać się jej z mych trosk o wiele bardziej nieformalnie niż dotychczas, próbując opowiedzieć, jak bardzo zawiodłem tych, których kochałem. - Ale ciebie nigdy nie zawiodę, moja Królowo - powiedziałem i powtarzałem to po wielekroć. Z nadejściem XVIII stulecia zdecydowałem się na śmiały krok - rozpocząłem przygotowania do przeniesienia się na wyspę na Morzu Egejskim, aby sprawować tam rządy, otoczony śmiertelnikami, którzy bez większych oporów zaakceptowali mnie jako swego pana, zamieszkującego w kamiennym domostwie, wzniesionym specjalnie dla mnie przez gromadę śmiertelnych sług. Wszyscy, którzy czytali opowieści o życiu wampira Lestata, słyszeli o tym rozległym i niezwykłym miejscu, ponieważ opisał je wyjątkowo dokładnie. Pod względem świetności przewyższał wszystkie inne pałace, w jakich kiedykolwiek mieszkałem, a to, że znajdował się w tak odludnym miejscu, stanowiło spore wyzwanie dla mej pomysłowości. Byłem teraz całkiem sam, samiuteńki, jak przed pojawieniem się w moim życiu Amadea i
Bianki, nie miałem też nadziei, że znajdę sobie jakiegoś nieśmiertelnego towarzysza. A może szczerze powiedziawszy - nikogo takiego nie potrzebowałem. Minęły setki lat, odkąd ostatni raz słyszałem o Maelu. Nie wiedziałem, co się stało z Avicusem i Zenobią. Nie miałem żadnych informacji o innych dzieciach mileniów. Pragnąłem jedynie wielkiej i wytwornej świątyni dla Matki i Ojca i - o czym już wspominałem - stale zwierzałem się Akaszy. Zanim jednak opiszę tę ostatnią i najważniejszą z moich europejskich sadyb, muszę napomknąć o ostatnim, bolesnym szczególe związanym z historią tych, których utraciłem. Kiedy moje liczne skarby zostały dostarczone do pałacu, gdy moje księgi, rzeźby, bezcenne gobeliny, kobierce i inne rzeczy zostały przewiezione na wyspę i rozładowane przez nie podejrzewających niczego śmiertelników, światło dzienne ujrzał ostatni element historii mej ukochanej Pandory. Na dnie jednej ze skrzyń któryś z robotników odkrył list napisany na pergaminie, złożony we dwoje i zaadresowany po prostu do Mariusa. Znajdowałem się na tarasie mego nowego domu, spoglądając na morze i otaczające mnie liczne maleńkie wysepki, kiedy przyniesiono mi ten list. Na pergaminie zalegała gruba warstwa kurzu, a gdy go rozłożyłem, odczytawszy datę nakreśloną starym inkaustem, przekonałem się, że list napisano w noc mego rozstania z Pandorą. Zupełnie jakby nie minęło pięćdziesiąt lat dzielących mnie od tego bolesnego wydarzenia. Najdroższy Mariusie, Już prawie świta, mam tylko kilka chwil, aby skreślić do Ciebie te słowa. Jak już mówiłam, nasz powóz wyrusza za niecałą godzinę, by zabrać nas do Moskwy. Mariusie, niczego tak bardzo nie pragnę, jak przybyć teraz do Ciebie, lecz nie mogę tego uczynić. Nie mogę szukać schronienia pod jednym dachem z Pradawnymi. Proszę cię, ukochany, przybądź do Moskwy. Przybądź do mnie i pomóż mi uwolnić się od Ardzuna. Później będziesz mógł mnie osądzić i potępić. Potrzebuję cię, Mariusie. Będę pojawiać się w pobliżu carskiego pałacu i wielkiej cerkwi aż do twego przybycia. Wtem, że proszę Cię, byś odbył długą i uciążliwą podróż, ale mimo to błagam, Mariusie, przybądź. Cokolwiek powiedziałam o mej miłości do Ardzuna, w zbyt wielkim stopniu stałam się
jego niewolnicą, a pragnę znów należeć tylko do Ciebie. Pandora Siedziałem przez wiele godzin, trzymając list w dłoni, po czym podniosłem się powoli, udałem do moich sług i zapytałem, gdzie go znaleźli. Jak to się stało, że go nie otrzymałem? Czy to Bianka go ukryła? Nie mogłem w to uwierzyć. Najprawdopodobniej prawda była o wiele bardziej okrutna: zapewne służący z samego rana położył list na moim biurku, a ja, nawet nie rzuciwszy nań okiem, zgarnąłem pismo i włożyłem między księgi. Ale jakie to ma teraz znaczenie? Stała się rzecz straszna. Pandora napisała do mnie list, a ja o tym nie wiedziałem. Błagała, abym przybył do Moskwy, a ja, o niczym nie wiedząc, nie pojechałem. I nie wiedziałem, gdzie mam jej szukać. Dowiedziałem się, że wciąż mnie kocha, lecz było już za późno. W następnych miesiącach odwiedziłem stolicę Rosji. Przeszukałem ją wszerz i wzdłuż w nadziei, że Pandora i Ardzun z jakichś powodów osiedli tam na dłużej. Ale nie natrafiłem na ślad Pandory. Wielki świat pochłonął ją, tak jak wcześniej moją Biankę. Co mogę jeszcze powiedzieć, by wyrazić udrękę spowodowaną utratą tych dwóch najdroższych mi istot - Pandory, której poszukiwałem od tak dawna, i mojej słodkiej, ukochanej Bianki? Wraz z ich utratą moja opowieść zbliża się do końca. A raczej powinienem powiedzieć, że zatoczyła krąg. Powrócimy teraz do historii Królowej Potępionych i wampira Lestata, który ją obudził. Postaram się opowiedzieć ją krótko i zwięźle. Wydaje mi się bowiem, że właśnie ona bardziej niż cokolwiek innego jest w stanie uzdrowić moją udręczoną, zbolałą duszę. Zanim jednak do tego dojdziemy, musimy raz jeszcze odwiedzić Lestata niedługo po jego stworzeniu; ponieważ chciałbym opowiedzieć ci, w jaki sposób utraciłem moją ostatnią miłość, moją ukochaną Akaszę.
34 WAMPIR LESTAT Jak wszyscy śledzący nasze Kroniki z pewnością wiedzą, zamieszkałem na wyspie na Morzu Egejskim, sprawując pieczę nad małą, spokojną enklawą śmiertelników, kiedy to Lestat, podówczas młody wampir, od niespełna dziesięciu lat wiodący żywot we krwi, zaczął mnie przywoływać. Bardzo ceniłem sobie samotność i przywykłem do niej. Nawet niedawne pojawienie się Amadea, który opuścił stary sabat w Paryżu, by stać się mistrzem nowego, osobliwego Teatru Wampirów, nie wywabiło mnie z mej samotni. Bo choć obserwowałem Amadea z ukrycia, nie dostrzegłem w nim nic oprócz owego rozdzierającego serce smutku, który poznałem w Wenecji. Wolałem samotność niż umizgiwanie się do niego. Kiedy jednak usłyszałem wołanie Lestata, wyczułem w nim olbrzymią, niezmierzoną wiedzę i inteligencję i natychmiast do niego pospieszyłem, by ocalić go od pierwszej ucieczki w samotność - typowej przypadłości wampira - po czym sprowadziłem go do mego domu, ujawniając jego położenie. Poczułem bezmiar miłości do Lestata i, być może pochopnie, natychmiast zaprowadziłem go do sanktuarium. Patrzyłem jak urzeczony, gdy podchodził do Matki, i obserwowałem ze zdumieniem, jak ją całuje. Byłem jak zahipnotyzowany jego zuchwałością, a może raczej jej bezruchem. Tak czy owak, byłem gotów wkroczyć, w razie gdyby Enkil spróbował go dopaść. Kiedy Lestat wrócił do mnie i powiedział, że Matka wyjawiła mu swe imię, byłem zaskoczony i poczułem, że ogarnia mnie nieopisana zazdrość. Wyparłem ją jednak. Za bardzo miłowałem Lestata i powiedziałem sobie, że ten cud mógł zwiastować tylko dobre rzeczy - być może ten młody krwiopijca tchnie iskierkę życia w Rodziców. Dlatego, jak już wspomniałem, zabrałem go do salonu i opowiedziałem długą historię o początkach mej egzystencji. Opowiedziałem mu też historię Matki i Ojca i ich nieskończonego spokoju. Przez te wszystkie godziny, które razem spędziliśmy, wydał mi się pojętnym uczniem. Nie sądzę, abym kiedykolwiek czuł wobec kogokolwiek taką zażyłość jak ta, która połączyła mnie z Lestatem. Nigdy nie byłem bliżej z Bianką. Lestat przez dziesięć lat, odkąd otrzymał krew, podróżował po świecie, pochłaniał dzieła literackie wielu narodów i wprowadził do
naszych rozmów ożywienie, jakiego nie odczuwałem przy żadnej drogiej memu sercu osobie nawet z Pandorą. Lecz następnej nocy, gdy zajmowałem się sprawami moich śmiertelnych poddanych, których było sporo, Lestat zszedł do sanktuarium, zabierając ze sobą skrzypce, które należały niegdyś do jego przyjaciela, innego wampira - Nicolasa. Naśladując umiejętności owego utraconego przyjaciela, Lestat zaczął grać z pasją i żywo dla Boskich Rodziców. Usłyszałem muzykę z odległości dobrych paru mil. I nagle doszedł mnie wysoki, śpiewny dźwięk, którego nie mógł wydać żaden śmiertelnik. Brzmiał jak syreni zew, a kiedy przystanąłem, zastanawiając się nad jego źródłem, nagle urwał się, jak nożem ucięty. Próbowałem pokonać dystans dzielący mnie od domu, a to, co ujrzałem oczyma Lestata, wydało mi się tak niezwykłe, że aż nieprawdopodobne. Nie mogłem w to uwierzyć. Akasza powstała z tronu i objęła Lestata ramionami i tak jak Lestat pił z Akaszy, tak Akasza wypijała krew z niego. Czym prędzej wróciłem do domu i skierowałem się do sanktuarium. Tymczasem wydarzenia przybrały zgoła odmienny, niekorzystny obrót. Enkil podźwignął się z tronu, wyrwał Lestata z objęć Akaszy i to ona, nawołując młodego wampira, wydawała dźwięki, od których byle śmiertelnik natychmiast by ogłuchł. Zbiegłszy po kamiennych schodach, stwierdziłem, że drzwi sanktuarium zostały przede mną celowo zamknięte. Zacząłem dobijać się do nich ze wszystkich sił. I przez cały czas oczyma Lestata widziałem, że Enkil przewrócił go na posadzkę i pomimo wrzasków Akaszy zamierzał unicestwić. Jakże żałosne wydawały się jej krzyki i ich natężenie. W przypływie desperacji zawołałem: - Enkilu, jeśli go zabijesz, zabiorę ją od ciebie na zawsze i ona mi w tym pomoże. Wiem, że tak będzie, mój Królu, ponieważ ona sama tego chce! Trudno mi było uwierzyć, że wykrzyknąłem te słowa, ale nagle przyszły mi one do głowy i nawet nie zdążyłem zastanowić się nad nimi. W jednej chwili drzwi sanktuarium się otworzyły. Cóż to był za niewiarygodny i potworny widok: dwie białe jak płótno istoty w egipskich szatach Matka z ustami ociekającymi krwią i Enkil sprawiający wrażenie pogrążonego w głębokim śnie. Ze zgrozą spostrzegłem, że stopa Enkila opiera się na piersi Lestata. Ale ten wciąż żył.
Nic mu się nie stało. Obok niego leżały roztrzaskane w drobny mak skrzypce. Akasza patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Podszedłem spiesznie i położyłem dłonie na ramionach Enkila. - Wracaj, mój Królu - rzekłem. - Wracaj. Zrobiłeś, co chciałeś. Zrób, o co proszę. Wiesz, jak szanuję twoją potęgę. Powoli zdjął stopę z klatki piersiowej Lestata; jego oblicze było beznamiętne, ruchy powolne i leniwe, jak zawsze. W końcu, krok za krokiem, udało mi się odprowadzić go do podwyższenia. Odwrócił się wolno, aby pokonać dwa stopnie dzielące go od tronu, i wrócił na swoje miejsce, ja zaś kilkoma ruchami wygładziłem jego strojną szatę. - Uciekaj, Lestacie - powiedziałem stanowczo. - Nie próbuj oponować. Uciekaj stąd. Kiedy Lestat wypełnił polecenie, odwróciłem się do Akaszy. Stała jak pogrążona we śnie; położyłem jej dłonie na ramionach. - Moja Matko - rzekłem. - Moja Królowo. Pozwól, że odprowadzę cię do tronu. Kilka chwil później wyglądali tak jak zawsze, jakby przybycie Lestata i przebudzenie Akaszy przez muzykę było jedynie złudzeniem. Aleja wiedziałem, że to nie było złudzenie, i gdy tak patrzyłem na Matkę, przemawiając do niej najczulszymi słowy, przepełnił mnie nowy lęk, z którego nie odważyłem się jej zwierzyć. - Jesteś taka piękna i niezmienna - powiedziałem. - Świat nie jest ciebie godzien. Nie jest godzien twej chwały. Wysłuchałaś tylu modlitw, czyż nie? A teraz usłyszałaś muzykę i spodobała ci się. Może mógłbym podarować ci muzykę - sprowadzić muzykantów, przekonać ich, że ty i Król jesteście posągami... Przerwałem mój szalony monolog. Do czego zmierzałem? Prawda jest taka, że byłem przerażony. Lestat zburzył ustalony porządek, stało się coś, czego w ogóle nie brałem dotąd pod uwagę. Teraz zaś zastanawiałem się, co mogłoby się wydarzyć, gdyby ktoś inny spróbował to powtórzyć! Najważniejsze jednak, czego uchwyciłem się jak tonący brzytwy, było następujące przeświadczenie: przywróciłem porządek. Zmusiłem Króla, by wrócił na tron, a moja ukochana Królowa podążyła za nim. Lestat dokonał czegoś niewyobrażalnego. A Marius zaradził tej sytuacji. W końcu, kiedy przemogłem strach i trochę się opanowałem, zszedłem na skały nad morzem, by spotkać się z Lestatem. Gdy go zrugałem, stwierdziłem, że byłem bardziej wytrącony z równowagi, niż sądziłem.
Kto, jeśli nie Marius, wiedział, od jak dawna Boscy Rodzice siedzą w milczeniu i bezruchu? I oto ten młodzik, którego tak bardzo pragnąłem pokochać, nauczać, przygarnąć wyrwał ich oboje z długotrwałego letargu, a tym samym pobudził do dalszego działania. Lestat pragnął uwolnić Królową. Uważał, że powinniśmy uwięzić Enkila. Chyba zareagowałem na tę sugestię śmiechem. Nie potrafiłem wyrazić słowami, jak bardzo się ich lękałem. Nieco później tej nocy, kiedy Lestat polował na odległych wyspach, usłyszałem dziwne dźwięki dobiegające z sanktuarium. Zszedłem na dół i odkryłem, że wiele znajdujących się tam przedmiotów zostało zniszczonych. Potłuczone wazy i lampy walały się po podłodze. Świece były poprzewracane. Które z Rodziców tego dokonało? Żadne z nich się nie poruszało. Nie znałem odpowiedzi na to pytanie i znów poczułem, jak narasta we mnie lęk. Przez krótką chwilę w przypływie rozpaczy patrzyłem na Akaszę i pomyślałem: Oddam cię Lestatowi, jeżeli tego chcesz! Tylko powiedz, jak mam to zrobić. Powstań wraz ze mną przeciwko Enkilowi! Ale te słowa nawet nie zdążyły pojawić się w moich myślach. Moją duszę przepełniła lodowata zazdrość. I ogromny smutek. Zawsze mogłem sobie wmawiać, że odpowiedzialna za to, co się stało, była magia skrzypiec, nieprawdaż? Czyż bowiem w dawnych czasach istniały takie instrumenty? A Lestat, jako krwiopijca, stanął przed nią, popisując się i z pewnością niewyobrażalnie zniekształcając wydobywane z instrumentu dźwięki. To mnie jednak nie pocieszało. Akasza przebudziła się dla niego! I gdy tak stałem w ciszy sanktuarium, przypatrując się skorupom potłuczonych przedmiotów, przyszła mi do głowy pewna myśl, jakby ktoś celowo mija podsunął. Pokochałam go, podobnie jak ty, i posiadłabym go, właśnie tutaj, jak ty, ale tak się nie stanie. Byłem jak urzeczony. Po chwili podszedłem do Królowej, jak to czyniłem setki razy, stąpając powoli, aby mogła mi odmówić, gdyby zechciała. Wystarczyłaby w tym celu mała prezentacja jej mocy. W końcu jednak napiłem się z niej, być może z tej samej żyły co Lestat, nie mam pojęcia, a potem przeniosłem wzrok na Enkila. Jego lodowate oblicze pozostawało niewzruszone i beznamiętne. Kiedy obudziłem się następnej nocy, usłyszałem hałas dochodzący z sanktuarium. I zastałem tam kolejne potłuczone rzeczy.
Zrozumiałem, że nie mam wyboru, muszę odprawić Lestata. Nie było innego wyjścia. Jeszcze jedno gorzkie rozstanie, równie smutne jak rozstanie z Pandorą lub Bianką. Nigdy nie zapomnę, jak cudownie się prezentował, z bajecznie złocistymi włosami i bezdennymi, niebieskimi oczami, wiecznie młody, pełen nowych nadziei i wspaniałych, dumnych marzeń, i jak ciężko przeżył nasze rozstanie - to był dla niego prawdziwy cios. Z całego serca bolałem, że muszę go odprawić. Chciałem, aby był blisko mnie, aby został moim uczniem, mym kochankiem i buntownikiem. Tak bardzo kochałem jego zuchwałe przemowy, szczere pytania, śmiałe wystąpienia na temat serca i wolności Królowej. Czy nie mogliśmy jakoś ocalić jej przed Enkilem? Czy nie mogliśmy jej jakoś ożywić? Ale, no cóż, niebezpiecznie było nawet o tym wspominać, Lestat wszelako nie potrafił tego zrozumieć. I właśnie dlatego musiałem się rozstać z tym młodym wampirem, którego tak ukochałem, niezależnie od tego, jak później przez to cierpiałem i jak straciły na tym mój intelekt oraz duch. Tyle tylko że szczerze się obawiałem, co mogliby uczynić Akasza i Enkil, gdyby ponownie się przebudzili, a nie mogłem podzielić się moim niepokojem z Lestatem, aby go nie przerazić lub, kto wie, nie nakłonić do dalszego działania. Bo widzisz, ja jeden zrozumiałem, jaki już wtedy był niespokojny, nieszczęśliwy, wiodąc żywot we krwi, jak bardzo pragnął znaleźć dla siebie cel w świecie śmiertelników, i doskonale zdawał sobie sprawę, że póki co, nie ma żadnego. Kiedy mnie opuścił, kontynuowałem mą samotną egzystencję na rajskiej wyspie na Morzu Egejskim, poważnie się zastanawiając, czy nie powinienem unicestwić Boskich Rodziców. Wszyscy, którzy czytali nasze Kroniki, wiedzą, że zdarzenie, o którym wspomniałem, rozegrało się w roku 1794, kiedy świat obfitował w najróżniejsze cuda. Jak mogłem nadal strzec istot, które mogły zagrozić jego istnieniu? Tyle tylko że nie chciałem umrzeć. Nie, nigdy tego nie pragnąłem. I właśnie dlatego nie zniszczyłem Króla i Królowej. Wciąż nad nimi czuwałem, okazując dowody szczerego uwielbienia. Kiedy bowiem świat wkroczył w erę nowoczesności, z jej niezliczonymi cudami, bardziej niż kiedykolwiek zacząłem obawiać się śmierci.
35 PRZEBUDZENIE I UPADEK AKASZY Mniej więcej dwadzieścia lat temu sprowadziłem Matkę i Ojca do Ameryki i mroźnych pustkowi na Północy, gdzie pod lodem stworzyłem mój wspaniały, wyrafinowany pod względem technologicznym dom, opisany przez Lestata w Królowej Potępionych, gdzie Królowa przebudziła się i powstała. W kilku słowach przypomnę tylko, o czym już wcześniej mówiłem że sporządziłem wielką, nowoczesną świątynię dla Króla i Królowej, z ekranem telewizyjnym, dzięki któremu mieli zapewnione na okrągło muzykę, różne rozrywki i wiadomości z całego świata. Jeżeli o mnie chodzi, mieszkałem samotnie w tym domu, radując się licznymi, dobrze ogrzewanymi pokojami i bibliotekami, gdzie jak zawsze oddawałem się pisaniu i lekturze i gdzie oglądałem filmy, w tym również dokumentalne, które bardzo mnie zaintrygowały. Raz czy dwa wkroczyłem do świata śmiertelników jako filmowiec, zazwyczaj jednak wiodłem żywot samotnika i wiedziałem niewiele lub zgoła nic na temat innych dzieci mileniów. Do czasu, gdy Bianka i Pandora nie zechcą do mnie wrócić, inni ani trochę mnie nie obchodzą. A jeżeli chodzi o wampira Lestata, to kiedy zjawił się u mnie ze swoją hałaśliwą rockową muzyką, wydało mi się to niewiarygodnie zabawne. Czyż może być lepszy kamuflaż dla wampira niż image muzyka rockowego? - pomyślałem. W miarę jednak jak zaczęły się ukazywać jego teledyski, zdałem sobie sprawę, że próbował ująć w formę obrazów całą historię, jaką mu wyjawiłem. I uświadomiłem sobie również, że inni krwiopijcy zaczęli wytaczać działa przeciwko niemu. Pojawiły się młode istoty, na które wcześniej nie zwracałem uwagi, i zdumiałem się niepomiernie, słysząc ich głosy za pośrednictwem daru umysłu, gdy cierpliwie i uparcie poszukiwały innych. Mimo to nie przejmowałem się zbytnio. Nie spodziewałem się, że muzyka może odmienić świat - zarówno śmiertelników, jak i nasz... aż do tamtej nocy, kiedy zszedłem do podziemnego sanktuarium, by odkryć mego Króla, Enkila, jako wydrążoną skorupę, puste naczynie, istotę do cna odsączoną z krwi, siedzącego na tronie w takiej pozycji, że gdy go dotknąłem, runął na marmurową posadzkę, a czarne warkocze rozsypały się w pył! Patrzyłem na to wszystko ze zgrozą! Kto mógł uczynić coś takiego, kto mógł wysączyć
zeń całą krew, do ostatniej kropli, kto mógł go unicestwić? I gdzie się podziała moja Królowa? Czy spotkał ją ten sam los? Czy legenda Tych, Których Należy Strzec, od początku była z gruntu fałszywa? Wiedziałem jednak, że to nie było kłamstwo, i znałem tylko jedną istotę, która mogła zgotować taki los Enkilowi, tylko jedna istota była tak sprytna, tak inteligentna i na tyle potężna, aby móc tego dokonać. Gdy odwróciłem się od skorupy Enkila, ujrzałem ją, stojącą niecałe trzy cale ode mnie. Jej czarne, przymrużone oczy były pełne życia. Miała na sobie królewską szatę, którą osobiście jej włożyłem. Czerwone usta wykrzywił drwiący uśmiech, a po chwili dobył się z nich ironiczny śmiech. Znienawidziłem ją za to. Bałem się i nienawidziłem jej za to, że śmiała się ze mnie. Obudził się we mnie instynkt właściciela, bo przecież ona była moja. Jak śmiała zwrócić się przeciwko mnie? Gdzie się podziała słodycz, o której śniłem? Znalazłem się w samym sercu koszmaru. - Mój drogi sługo - rzekła - nie zdołasz mnie zatrzymać! Nie jesteś dość potężny! To niepojęte, że ta istota, którą od tak dawna chroniłem, zwróciła się przeciwko mnie. To niepojęte, że ta, którą tak wielbiłem, drwiła ze mnie w niewybredny sposób. Z moich ust popłynęły pospieszne słowa: - Ale czego właściwie chcesz? - zapytałem, usiłując zorientować się w sytuacji. - Co zamierzasz? Dziwię się, że zechciała mi w ogóle odpowiadać, choć jej słowa podszyte były szyderstwem. Zagłuszył je huk eksplodującego telewizora, zgrzyt rozdzieranego metalu i łoskot osuwającego się lodu. Z niewyobrażalną mocą podźwignęła się z owego podziemnego domostwa, sprawiając, że ściany, sklepienie i lód, w jakim go pobudowałem, zawaliły się na mnie. Zostałem pogrzebany pod lodem, rozpaczliwie wzywałem pomocy. A tymczasem rozpoczął się okres rządów Królowej Potępionych, choć ona sama nigdy tak siebie nie nazwała. Widziałeś ją wędrującą przez świat. Widziałeś, jak unicestwiała krwiopijców w najróżniejszych zakątkach ziemi, widziałeś, jak zabijała wampiry, które nie służyły jej celom. Czy widziałeś, jak wzięła sobie Lestata za kochanka? Widziałeś, jak próbowała zastraszyć śmiertelników pretensjonalnymi popisami staroświeckiej mocy?
Przez cały ten czas spoczywałem pogrzebany pod lodem - oszczędzony z nieokreślonych powodów - przesyłając ostrzeżenia Lestatowi, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo, i próbując ostrzec innych przed zbliżającą się zagładą. Równocześnie błagałem inne dzieci mileniów, aby, jeśli tylko mogą, przybyły i pomogły mi wydostać się z lodu, pod którym mnie pogrzebano. Gdy tak nawoływałem potężnym głosem, powoli wracałem do zdrowia. I zacząłem przesuwać lód. W końcu jednak zjawiło się dwoje krwiopijców, aby mi pomóc. Wychwyciłem obraz jednego z nich w umyśle drugiego. I choć to wydawało mi się niemożliwe, istotą, którą ujrzałem tak wyraźnie w myślach innego, była ni mniej, ni więcej tylko Pandora. Z ich pomocą przełamałem wreszcie pokrywę lodu oddzielającą mnie od świata i wypełzłem na powierzchnię, pod arktycznym niebem. Ująłem Pandorę za rękę, a potem wziąłem ją w ramiona, przez moment nie myśląc o niczym, nawet o mojej dzikiej Królowej i dokonywanym przez nią pogromie. Nie było żadnych słów, obietnic, żadnego wypierania się. Obejmowałem Pandorę z miłością, a ona o tym wiedziała, i kiedy uniosłem wzrok, kiedy uwolniłem moje oczy od bólu, miłości i strachu, zdałem sobie sprawę, że wampirem, który przybył z nią na Północ, odpowiadając na moje wezwanie, był nie kto inny jak Santino. Przez moment przepełniła mnie nienawiść tak wielka, że zamierzałem unicestwić go bez namysłu. - Nie - rzekła Pandora. - Nie możesz tego zrobić, Mariusie. W chwili obecnej potrzebny jest każdy krwiopijca. Jak sądzisz, dlaczego przybył, jeśli nie po to, by spłacić dług wobec ciebie? Stał na śniegu w eleganckim, czarnym stroju, wiatr rozwiewał jego czarne włosy i widziałem wyraźnie, że jest przerażony, choć nie dawał tego po sobie poznać. - Nie zdołasz zrekompensować tego, co mi uczyniłeś - powiedziałem. - Ale wiem, że Pandora ma rację: w chwili obecnej potrzebny jest każdy krwiopijca i dlatego cię oszczędzę. Spojrzałem na moją ukochaną Pandorę. - Zbiera się rada - powiedziałem. - Zgromadzenie odbywa się w wielkim domu o szklanych ścianach, w puszczy, na wybrzeżu. Pójdziemy tam razem. Wiesz, co było dalej. Zasiedliśmy przy ogromnym stole, wśród sekwoi - jak nowi, pełni zapału wierni z lasu - a kiedy Królowa przybyła do nas, snując plany zaprowadzenia na świecie nowego porządku, wszyscy próbowaliśmy przemówić jej do rozumu.
Pragnęła stać się dla ludzkości Królową Niebios, wymordować miliardy dzieci płci męskiej i uczynić świat „ogrodem” czułych i delikatnych kobiet. To była przerażająca i niemożliwa do przyjęcia koncepcja. Nikt bardziej niż twoja rudowłosa Stwórczyni nie próbował odwieść jej od tego zamiaru, potępiając ją za próbę dokonania drastycznego zwrotu w rozwoju ludzkości. Ja sam z rozgoryczeniem wspominałem piękne ogrody, które widziałem, pijąc jej krew, i ryzykowałem życie, próbując ją przekonać, że powinna dać światu czas, aby sam odnalazł drogę ku swemu przeznaczeniu. To było naprawdę przerażające, widzieć ten żywy posąg przemawiający do mnie tak lodowatym tonem, z tak niezłomną pewnością siebie i niezmierną pogardą. Jak śmiały i plugawy był jej plan wymordowania dzieci płci męskiej, aby z pozostałych kobiet uczynić swe wierne wyznawczynie. Co dało nam odwagę, aby się z nią zmierzyć? Nie wiem, po prostu musieliśmy to zrobić i zdawaliśmy sobie z tego sprawę. I przez cały ten czas, kiedy raz po raz groziła nam śmiercią, myślałem: Przecież mogłem temu zapobiec, mogłem do tego nie dopuścić, kładąc kres istnieniu jej i nas wszystkich. A tak ona nas unicestwi, ale sama będzie żyć dalej i kto ją powstrzyma? W którymś momencie odepchnęła mnie, tak bardzo zdenerwowały ją moje słowa. To Santino pospieszył mi wówczas z pomocą. Nienawidziłem go za to, lecz nie był to czas, kiedy mogłem żywić nienawiść do niego czy kogokolwiek innego. W końcu postawiła sprawę jasno i otwarcie: jeśli nie opowiemy się po jej stronie, unicestwi nas jednego po drugim. Zacznie od Lestata. Przeciwstawił się jej. Odważnie stanął po naszej stronie, próbując przemówić jej do rozsądku. W tym przerażającym momencie powstali Starsi, ci, co należeli do Pierwszego Miotu Krwiopijców, istoty, które uczyniono wampirami jeszcze za jej życia, a także dzieci mileniów, takie jak Pandora, ja, Mael i inni. Zanim jednak mordercza walka rozgorzała na dobre, wśród nas pojawił się ktoś jeszcze, wchodząc z hałasem po żelaznych schodach leśnej rezydencji, gdzie się zebraliśmy, i nagle w drzwiach ujrzeliśmy kopię Maharet, jej niemą siostrę - bliźniaczkę, której Akasza wyrwała język - Mekare. To ona chwyciła Królową za długie, czarne włosy, uderzyła jej głową o szklaną ścianę, roztrzaskując czaszkę i odrywając głowę od tułowia. To ona i jej siostra osunęły się na klęczki,
by wydobyć ze zdekapitowanej Królowej Święty Ogień wszystkich wampirów. Nie wiem, czy owo fatalne nasienie - Święty Ogień - zostało wydarte z jej serca czy z mózgu. Wiem tylko, że jego nową nosicielką stała się niemowa - Mekare. Po dłuższej chwili niezmąconej ciszy i ciemności, kiedy wszyscy zastanawialiśmy się, czy lada chwila zabierze nas śmierć, odzyskaliśmy wreszcie siły, zebraliśmy się w sobie i unieśliśmy wzrok, by ujrzeć stojące przed nami bliźniaczki. Meharet objęła Mekare w talii, ta zaś, wyrwana ze strasznego odosobnienia - nie wiem dokładnie skąd - wpatrywała się tępo w przestrzeń, jakby zaznała odrobiny spokoju, lecz nie mogła liczyć na nic więcej. Wtem z ust Meharet popłynęły słowa: - Spójrzcie. Oto Królowa Potępionych. I było po wszystkim. Tak się to skończyło. Rządy mej ukochanej Akaszy - ze wszystkimi nadziejami i marzeniami, jakie się z nimi wiązały - zostały w brutalny sposób zakończone. Z moich barków zaś zdjęto brzemię sprawowania opieki nad Tymi, Których Należy Strzec. Na tym kończy się opowieść Mariusa.
SŁUCHACZ
36 Marius stał przy oknie, patrząc na sypiący śnieg. Thorne siedział przy dogasającym kominku, wpatrując się w Mariusa. - To była naprawdę wspaniała, długa opowieść - pochwalił. - Muszę przyznać, że mnie zafascynowała. - Naprawdę? - zapytał półgłosem Marius. - Może uda mi się dzięki temu przemóc nienawiść, jaką żywię wobec Santina. - Ale przecież była z tobą Pandora - wtrącił Thorne. - Ponownie ją spotkałeś. Dlaczego nie ma jej przy tobie? Co się stało? - Znów się pogodziliśmy. To się stało całkiem niedawno. Od tej pory często ich widuję. Ale moje rany są zbyt głębokie. To ja ich opuściłem. To ja zrezygnowałem z ich towarzystwa. Nawet teraz mógłbym udać się do Lestata i tych, co mu towarzyszą. Jednak nie robię tego. Moja dusza wciąż boleje nad stratami, jakich doświadczyłem. Nie wiem, co sprawia mi większy ból: utrata mojej bogini czy nienawiść do Santina. Ona odeszła na zawsze. Natomiast Santino wciąż żyje. - Czemu się z nim nie rozprawisz? - zapytał Thorne. - Pomogę ci go odnaleźć. - Sam mogę to zrobić - odparł Marius. - Ale bez jej pozwolenia nie mogę go unicestwić. - Maharet? - zapytał Thorne. - Ale dlaczego? - Ponieważ teraz jest najstarszą z nas, ona i jej niema bliźniaczka, a przecież musimy mieć przywódczynię. Mekare nie może mówić, a kto wie, czy zechciałaby coś powiedzieć, nawet gdyby mogła. W tej sytuacji wszystko zależy od woli Maharet. Niezależnie, czy odmówi albo nie zechce zabrać głosu w mojej sprawie, muszę zwrócić się z tym do niej. - Rozumiem - rzekł Thorne. - Za moich czasów zbieraliśmy się, by rozstrzygać tego rodzaju kwestie. Wojownik mógł zażądać zapłaty od tego, który go zranił. Marius pokiwał głową. - Wydaje mi się, że w skrytości ducha pragnę śmierci Santina - wyszeptał. - Jestem w zgodzie ze wszystkimi innymi, jego zaś z całego serca pragnę unicestwić. - I powinieneś to zrobić - wtrącił Thorne - po tym wszystkim, co mi opowiedziałeś. - Skontaktowałem się z Maharet - powiedział Marius. - Dałem jej znać, że tu jesteś i jej szukasz. Dałem jej do zrozumienia, że muszę poprosić ją o rozstrzygnięcie mego konfliktu z
Santinem. Potrzebuję jej mądrych słów. A może po prostu chcę zobaczyć, jak jej zmęczone oczy śmiertelnika patrzą na mnie ze współczuciem. Pamiętam, jak przeciwstawiła się Królowej. Pamiętam jej siłę i być może tego właśnie teraz potrzebuję... Może do tego czasu znalazła już dla siebie oczy krwiopijcy i nie musi cierpieć, posługując się oczyma swoich śmiertelnych ofiar. Thorne siedział, zastanawiając się nad tym przez dłuższą chwilę. Wreszcie podniósł się z sofy. Podszedł do okna i stanął obok Mariusa. - Słyszysz jej odpowiedź? - zapytał. Nie był w stanie ukryć targających nim emocji. Chcę pójść do niej. Muszę do niej pójść. - Niczego cię nie nauczyłem? - zapytał Marius. Odwrócił się do Thorne’a. - Czy nie nauczyłem cię, byś wspominał te czułe, skomplikowane istoty z miłością? Może i nie. Sądziłem, że wyciągniesz z mej opowieści taki właśnie morał. - Oczywiście, że mnie tego nauczyłeś - zapewnił Thorne. - I kocham ją, czułą i skomplikowaną, jak to ładnie ująłeś. Ale widzisz, jestem wojownikiem i wieczność nigdy nie była moim przeznaczeniem. Twoja nienawiść wobec Santina dorównuje mojej namiętności do niej. A namiętność może być wykorzystana w dobry albo zły sposób. Nie potrafię temu zaradzić. Marius pokręcił głową. - Jeżeli sprowadzi nas do siebie - powiedział - stracę cię. Jak już mówiłem, nie możesz jej nic zrobić. - Może tak, może nie - mruknął Thorne. - Ale niezależnie od wszystkiego, muszę się z nią zobaczyć. Ona wie, po co tu przybyłem, i wierzę, że podejmie najwłaściwszą decyzję w tej kwestii. - Chodź - rzekł Marius. - Pora już, byśmy udali się na spoczynek. Słyszę dziwne głosy w porannym powietrzu. I rozpaczliwie potrzebuję snu. *** Po przebudzeniu Thorne stwierdził, że leży w gładkiej, drewnianej trumnie. Bez lęku, z łatwością uniósł wieko, po czym odsunął je i usiadł, aby rozejrzeć się dokoła. Była to jakaś jaskinia, z oddali zaś dobiegały donośne odgłosy tropikalnego lasu. W jego nozdrza wdarły się wonie zielonej puszczy. Wydały mu się cudowne i osobliwe. Thorne wiedział, że mogło to oznaczać tylko jedno - Maharet sprowadziła go do swojej kryjówki. Wygramolił się z trumny możliwie jak najdostojniej i wkroczył do olbrzymiego
pomieszczenia, pełnego porozstawianych kamiennych ław. Z trzech stron miejsce to otaczała gęsta dżungla, widoczna przez oka drucianej siatki, przez którą spływały strużki orzeźwiającego deszczu. Zerkając na boki, dostrzegł wejścia do innych, podobnych otwartych pomieszczeń. I podążając jak krwiopijca za wybranymi dźwiękami i zapachami, skierował się w prawo, by wejść do wielkiej sali, gdzie jego Stwórczyni siedziała tak jak owego dnia, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy na samym początku swego długiego żywota, w szykownej fioletowej szacie z wełny. Wyrywała sobie włosy z głowy i splatała z nich nić na kądzieli i wrzecionie. Przez dłuższą chwilę tylko na nią patrzył, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ona zaś, zwrócona do niego profilem, choć z pewnością wiedziała, że tam jest, kontynuowała swoje zajęcie, nie odzywając się do Thorne’a ani słowem. Po drugiej stronie pomieszczenia spostrzegł siedzącego na ławie Mariusa i w okamgnieniu rozpoznał odzianą po królewsku, piękną kobietę zajmującą miejsce u jego boku. Była to z całą pewnością Pandora. Poznał ją po brązowych włosach. Z drugiej strony przy Mariusie zasiadał kasztanowowłosy młodzieniec - Amadeo. W pomieszczeniu był jednak ktoś jeszcze, bez wątpienia czarnowłosy Santino. Siedział niedaleko Maharet, a kiedy Thorne wszedł do sali, wyraźnie się cofnął, po czym spojrzawszy na Mariusa, dziwnie się skulił, aby na koniec - niemal z rozpaczą - skierować wzrok ku Maharet. Tchórz, pomyślał Thorne, ale nic nie powiedział. Maharet powoli odwróciła głowę, a Thorne dostrzegł jej oczy - oczy śmiertelnika smutne i okrwawione jak zawsze. - Co mogę ci dać, Thorne? - zapytała. - Aby ponownie ukoić twoją duszę? Pokręcił głową. Gestem poprosił o ciszę, nie po to, by w ten sposób okazać swą wyższość, lecz by móc wyłuszczyć jej swoją sprawę. Tymczasem Marius podniósł się powoli, podobnie jak towarzyszący mu Pandora i Amadeo. - Zastanawiałem się nad tym długo i wnikliwie - rzekł Marius, kierując wzrok na Santina. - I stwierdzam, że jeśli mi zabronisz, nie będę w stanie go zniszczyć. Nie zniweczę pokoju, jaki zapanował między nami, przez pochopne działanie. Za bardzo wierzę, że musimy żyć wedle określonych reguł, w przeciwnym razie wszyscy wyginiemy. - Wobec tego sprawę uważam za zakończoną - rzekła Maharet, a jej głos, tak znajomy, zmroził Thorne’a do szpiku kości - ponieważ nigdy nie zezwolę ci unicestwić Santina. Owszem,
wyrządził ci krzywdę i to, co uczynił, było straszne. Słyszałam, jak tej nocy opowiadałeś Thornebwi o swoich cierpieniach. Słuchałam twoich słów ze smutkiem. Ale nie wolno ci go teraz unicestwić. Zabraniam. A jeśli spróbujesz mi się sprzeciwić, zapanuje chaos, bo nikt już nie będzie w stanie nikogo powstrzymać. - Tak się nie stanie - zapewnił Marius. Jego oblicze spochmurniało i posmutniało. Łypnął gniewnie na Santina. - Musi być ktoś, kto będzie trzymał wszystkich w ryzach. Mimo to mierzi mnie, że taki podlec wciąż żyje, po tym, co mi uczynił. Ku zdumieniu Thorne’a, na twarzy Amadea odmalowało się tylko zdziwienie. Pandora natomiast wydawała się smutna i zaniepokojona, jakby lękała się, że Marius nie dotrzyma słowa. Thorne tymczasem wiedział swoje. Kiedy lustrował wzrokiem czarnowłosego wampira, Santino podniósł się z ławki i zaczął cofać przed nim, wskazując nań palcem ze zgrozą. Ale nie był dość szybki. Thorne skierował przeciwko Santinowi skumulowaną falę całej swojej mocy. Santino, osuwając się na kolana, zdążył jeszcze tylko krzyknąć: - Thorne! - powtórzył to kilka razy i nagle jego ciało eksplodowało, krew trysnęła wszystkimi otworami ciała, a po chwili z jego klatki piersiowej i głowy buchnął ogień. Krwiopijca osunął się na podłogę i wił po niej, aż w końcu żarłoczne płomienie go pochłonęły. Maharet wydała przeraźliwy jęk żalu i do olbrzymiej sali weszła jej bliźniaczka. Przenikliwe, niebieskie oczy poszukiwały źródła bólu siostry. Maharet podniosła się. Spuściła wzrok, wpatrując się w leżące na podłodze popioły i kałużę tłuszczu. Thorne spojrzał na Mariusa. Dostrzegł lekki, gorzki uśmieszek błąkający się na jego ustach, a w pewnej chwili Marius popatrzył na niego i skinął głową. - Nie musisz mi dziękować - powiedział Thorne. Przeniósł wzrok na Maharet, która szlochała. Siostra objęła ją mocno ramionami i bezgłośnie prosiła, by wyjaśniła jej, co się stało. - Wergeld, moja Stwórczyni - rzekł Thorne. - Tak jak to było w zwyczaju w moich czasach, wyegzekwowałem Wergeld, albo innymi słowy - zapłatę za moje życie, które mi odebrałaś, czyniąc mnie krwiopijcą. Wyegzekwowałem ją, odbierając życie Santinowi i dokonując tego pod twoim dachem. - Owszem, w dodatku dokonałeś tego ohydnego czynu wbrew mojej woli - zawołała Maharet. - A przecież twój przyjaciel Marius powiedział wyraźnie, że tutaj ja rządzę. - Skoro tu rządzisz, to rób to sama - uciął Thorne. - Nie spoglądaj na Mariusa, oczekując,
aby podpowiedział ci, co masz czynić. Och, spójrz na to piękne wrzeciono i kądziel. Jak będziesz bronić Świętego Ognia, nie mając dość sił, by stawić czoło tym, co zechcą wystąpić przeciwko tobie? Nie potrafiła mu odpowiedzieć. Thorne widział, że Marius jest zagniewany, a Mekare patrzyła na niego wrogo. Podszedł do Maharet, wlepił w nią wzrok, w jej delikatną, lecz jakby martwą twarz i żywe, ludzkie oczy, które zdawały się wprawione w oblicze posągu. - Gdybym miał nóż - powiedział. - Gdybym tylko miał miecz albo jakąś inną broń, której mógłbym użyć przeciwko tobie. - I w tej chwili uczynił jedyne, co mógł w tej sytuacji. Chwycił ją oburącz za gardło i próbował przewrócić. Równie dobrze mógłby usiłować udusić posąg. Z jej ust dobył się rozpaczliwy krzyk. Nie pojmował słów, ale kiedy jej siostra delikatnie odciągnęła go na bok, zrozumiał, że było to ostrzeżenie skierowane bezpośrednio do niego. Wyciągnął obie ręce przed siebie, szamocząc się i próbując wyrwać, lecz bez powodzenia. Te dwie, tak razem, jak i z osobna, były nie do pokonania. - Skończ z tym, Thorne - rzekł Marius. - Dosyć. Ona wie, co kryje się w twym sercu. Nie możesz prosić o więcej. Maharet osunęła się na ławę i siedziała, szlochając. Mekare, tuż obok, przypatrywała się nieufnie Thornebwi. Thorne zorientował się, że wszyscy obawiają się Mekare, on jednak nie lękał się jej. I kiedy znów pomyślał o Santinie, kiedy spojrzał na czarną plamę na kamiennym podłożu, przepełniło go uczucie nieopisanego zadowolenia. Chwilę później, poruszając się bardzo szybko, przystąpił do niemej bliźniaczki i wyszeptał wprost do ucha słowa przeznaczone wyłącznie dla niej, zastanawiając się, czy pojmie ich sens. W okamgnieniu okazało się, że tak. Podczas gdy Maharet patrzyła w osłupieniu, Mekare zmusiła go, by ukląkł. Chwyciła go jedną ręką pod brodę i uniosła mu twarz. Zaraz potem poczuł, jak jej palce zagłębiają się w jego oczodoły, by wyrwać z nich gałki oczne. - Tak, tak, błogosławiony mrok - powiedział. - A teraz łańcuchy, błagam, zakuj mnie w łańcuchy. Albo skończ ze mną. Wejrzawszy w umysł Mariusa, ujrzał obraz samego siebie, oślepionego i rozpaczliwie
macającego rękoma. Zobaczył krew ściekającą mu po twarzy. Spostrzegł Maharet, gdy Mekare umieszczała jego oczy w jej oczodołach. Patrzył na te dwie wysokie, delikatne kobiety, splecione w silnym uścisku. Jedna stawiała opór, ale niezbyt duży, druga zaś napierała z całej siły, aby zrobić, co zamierzała. Niebawem wyczuł, że inni zebrali się wokół niego. Czuł na swoim ciele muśnięcia ich strojów i dotyk słodkich dłoni. Z oddali dobiegał gorzki szloch Maharet. Jego ciało zostało opasane łańcuchami. Poczuł grube ogniwa i wiedział, że nie zdoła się z nich uwolnić. A kiedy go stamtąd zabierano, nie powiedział ani słowa. Z jego oczodołów płynęła krew. Miał tego świadomość. A teraz znalazł się, spętany, w jakimś cichym, pustym miejscu, dokładnie tak jak widział to we śnie. Tyle tylko że jej przy nim nie było. Nie było jej obok niego. Słyszał odgłosy dżungli. I tęsknił za zimowym chłodem, ponieważ w tym miejscu było zdecydowanie za gorąco, a zapach kwiatów wydawał mu się nazbyt duszący. Ale przywyknie do upału. I przyzwyczai się do słodkiego aromatu kwiecia. - Maharet - wyszeptał. Znów zobaczył to, co widzieli tamci, zebrani w innym pomieszczeniu i patrzący na siebie nawzajem. Wszyscy bez wyjątku niemal szeptem mówili o losie, jaki go spotkał, nikt jednak nie pojmował w pełni tego, co się stało. Wiedział, że Marius próbował wstawić się za nim, a Maharet, którą postrzegał oczyma innych, była teraz równie piękna jak w dniu, kiedy go stworzyła. Nagle odłączyła się od pozostałych. I odtąd rozmawiali w półmroku bez jej udziału. Chwilę potem poczuł dotyk jej dłoni na policzku. Wiedział, że to była ona. Poczuł lekkie muśnięcie jej miękkiej wełnianej sukni. Rozpoznał jej usta, kiedy go pocałowała. - Masz moje oczy - powiedział. - O, tak - rzekła. - Cudownie przez nie widzę. - A te łańcuchy, czy są zrobione z twoich włosów? - Tak - odparła. - Z włosów przędę nić, z nici splatam sznur, ze sznura zaś ogniwa. - Moja prząśniczko - powiedział z uśmiechem. - A kiedy teraz uprzędziesz nowe, czy zatrzymasz mnie przy sobie? - zapytał. - Tak, abym był blisko ciebie? - Tak - odparła. - Na zawsze.
godz. 2120 19 marca 2000