Pa
Pamięci Wujka Andrzeja – powstańca warszawskiego
bo to była życia nieśmiałość, a odwaga – gdy śmiercią niosło. U...
6 downloads
34 Views
2MB Size
Pa
Pamięci Wujka Andrzeja – powstańca warszawskiego
bo to była życia nieśmiałość, a odwaga – gdy śmiercią niosło. Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało wielkie sprawy głupią miłością. Z głową na karabinie K.K. Baczyński 4 XII 1943 r.
PROLOG
Ostatnie dni września 1944, Warszawa Noc niosła złudzenie spokoju, choć tak naprawdę lęk nie opuszczał nikogo, a w oddali wciąż słychać było pojedyncze odgłosy wystrzałów. Gdzieś tam, w wymarłym mieście, ktoś jeszcze walczył. A może ktoś kogoś dobijał. Cały czas czekali – cisza przed burzą dawała tylko chwilę wytchnienia. Wkrótce nastanie świt. Doktorostwo Bańkowscy nie spali. Nie spali już od wielu dni, choć czasem zmęczenie – na chwilę, na godzinę, dwie – odbierało im świadomość. Żałowali tych chwil, gdyż każda godzina mogła być tą ostatnią. Bardziej niż inni zdawali sobie z tego sprawę. A przecież chcieli być z ukochaną córką, jeśli nie ciałem, to chociaż duchem. Myślą. Całą swą świadomością właśnie... Pan Juliusz, przy nikłym płomyku świecy, czytał wciąż tę samą stronicę podniszczonej książki w zielonkawej, mocno już wyblakłej płóciennej oprawie. Czytał, nie widząc liter, ale treść od dawna znał na pamięć. Było to bodaj coś z polskiej klasyki: poezja, stare wydanie, jeszcze z biblioteki ojca. Tak, dodawało mu to sił. Jak zawsze, odkąd sięgał pamięcią. Pani Maria – żona doktora – nasłuchiwała. Gdyby jeszcze wierzyła w Boga, modliłaby się. Jednak jej wiara umierała wraz z tym miastem. Stukanie do drzwi, tak niespodziewane i groźne o zagubionej między nocą a dniem godzinie, zabrzmiało jak kolejny wystrzał... Pani Maria zerwała się z miejsca. Doktor odłożył książkę na podręczny stoliczek. Pobladł, lecz nie stracił tak typowego dla siebie opanowania. – Kto to może być...? – wyszeptała kobieta. – Niemcy...? Stukanie rozległo się ponownie. Trzy puknięcia – przerwa – dwa kolejne. – Niemcy teraz nie pukają, Maryniu – odrzekł sarkastycznie jej mąż. – Posłuchaj, to przecież umówiony sygnał. To może być... zapal lampę, pójdę sprawdzić! Spojrzenia obydwojga automatycznie powędrowały w kąt pokoju, gdzie w półmroku, na masywnym, rzeźbionym biurku z dębowego drewna stały dwie oprawione w ramki fotografie. Z pierwszej uśmiechała się wprost do obiektywu bardzo ładna, już dorosła dziewczyna z jasnym warkoczem, o żywych, inteligentnych oczach. Miała na sobie odświętną bluzkę z żabotem, w drobne groszki. Na drugiej ta sama młoda osoba przytulała do siebie dużo młodszą dziewczynkę – poważną, ciemnowłosą i raczej nieśmiałą. Widać było, że mała niechętnie pozuje do zdjęcia. Pani Maria drżącymi rękoma zapaliła lampę naftową. Prądu nie mieli już od dawna, zwykle palili świece, by oszczędzić zapas nafty. – Zostań tu – polecił doktor. Zabrał ze sobą lichtarz. Korytarz, prowadzący do drzwi
wejściowych, tonął w ciemnościach. Czekała z bijącym sercem, które omal nie wyskoczyło jej z piersi. Czyżby...? Usłyszała zgrzyt łańcucha i cichą wymianę głosów. Męskich głosów, skonstatowała z bolesnym rozczarowaniem, a następnie opanował ją dławiący, paniczny strach. To musiał być ktoś od nich! Oby tylko nie przynosił tragicznej wiadomości... Oby nie Hania... Oby nie to... Po chwili mąż wprowadził do bawialni znajomego im młodego człowieka w wojskowej kurtce i kaszkiecie, z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Typowy powstaniec: chmurny, blady, z płonącymi żywym ogniem oczami. Sama nie wiedziała, dlaczego mimo wszystko nie potrafią darzyć go sympatią. Jednak w tej chwili musieli mu zaufać... nie mieli innego wyboru. – Hania...? – wyrwało jej się. Młodzieniec uśmiechnął się uspokajająco. – Mam wieści od niej. – Czemu akurat ty...? – A czemu nie ja? – Uśmiech chłopaka stał się diaboliczny. – Więc jakie to wiadomości? – wtrącił pospiesznie doktor. – Czy coś się stało naszej córce? Czy... jest może ranna...? – Ona? Nie... Z nią wszystko w najlepszym porządku. Ale... nie po to przyszedłem, narażając własne życie. Mam coś innego dla szanownych państwa. – Młody człowiek, nie przestając się uśmiechać, wyciągnął stena. Państwo Bańkowscy patrzyli na niego oszołomieni. – Na co to nam? – wyszeptała pani Maria. – Hanka kazała mi was od siebie pożegnać. Już tu nie wróci. Bo zostaje ze mną. – Chłopak zaśmiał się nieprzyjemnie. – Kłamiesz, łajdaku! – Pan Juliusz szarpnął się w jego stronę, lecz żona powstrzymała go za ramię. To, co wydarzyło się później, trwało zaledwie kilka minut, a zarazem – całą wieczność. Młody człowiek strzela. Najpierw do oniemiałego ze zdumienia mężczyzny, prosto w głowę. Następnie zwraca się błyskawicznie do kobiety. Jednym strzałem zamyka jej otwarte do krzyku usta. Nie zwracając uwagi na skrwawione ciała, rozgląda się. Wie, co robi, wie, gdzie skierować kroki. Metodycznie pakuje do plecaka różne przedmioty, opróżnia schowek z biżuterii, sreber stołowych, kolekcji monet doktora. Na koniec wylewa naftę, dla pewności opróżnia też przyniesiony ze sobą kanister z benzyną. Rzuca zapaloną zapałkę i znika w ciemnościach nocy. Tylko przez ułamek sekundy jego ciemna sylwetka odcina się od buzujących coraz
gwałtowniej płomieni. Nikt jeszcze niczego nie zauważył. Okna sąsiednich domów są zaciemnione, ludzie w oczekiwaniu na piekło poukrywali się w piwnicach, okolica wydaje się bezludna i wymarła. Tylko z oddali dochodzą pojedyncze odgłosy wystrzałów...
CZĘŚĆ I
Gdańsk, 2013 MARIANNA Nalewam sobie drugą filiżankę kawy. Gaszę światło, zostawiam tylko włączoną lampkę nocną. Tak czuję się pewniej, niczym w kokonie. Przysuwam fotel do okna. Nie po to, by obserwować. Nie. Jednak wolę widzieć światła ulicznych latarni. Dają mi złudzenie normalności. Tam, za oknem, trwa normalny świat. Zapalam papierosa. Napełniam kieliszek. Do kawy – tłumaczę sobie. Znów wszystko wraca. Jak co noc. Nic to. Już przywykłam. Zresztą, cóż mi innego pozostało? Moje życie i tak legło w gruzach. Jak tamto miasto, dawno temu. Czuję się jak kolejna ofiara powstania. To nie szyderstwo. Jestem nią. Tych ofiar było wiele, bardzo wiele – nie tylko w tamtym strasznym czasie, lecz jeszcze lata, dziesiątki lat później... Poznałam prawdę, do której dążyłam, odkąd tylko pamiętam. Świadomie lub nieświadomie. Musiałam ją poznać, by – o paradoksie! – móc żyć dalej. Tak mi się zdawało. Lecz wszystko na nic. Ciężar okazał się zbyt duży. A może ja zbyt słaba? Chociaż... teraz przynajmniej wiem, co się wtedy wydarzyło. Od dzieciństwa żyłam w cieniu tej tajemnicy. Ba, nie tylko ja! Poznanie tej cholernej prawdy stało się obsesją, wręcz misją mojej matki, którą w spadku przekazała mnie. Jej się nie udało, mnie – owszem. Co mi z tego przyszło? Szpital. Kiepska renta inwalidzka, bo o pracy nie mogło już być mowy. Kto zatrudniłby wariatkę...? A więc bezczynność. Bezużyteczność. Brak sensu, brak motywacji. Pustka. Samotność. Fotel przy oknie, żarzący się papieros w drżącej od alkoholu dłoni. Nikt nie zapuka. Nikt nie przyjdzie. Dawni przyjaciele już dawno poznikali z horyzontu – nikt nie lubi cudzych problemów – a nowych mi nie przybyło. Bo i skąd, skoro od lat unikam towarzystwa ludzi. Z jednej strony jak szalona czekam na dzwonek u drzwi, z drugiej... drżę w panice przed nim, przed każdym odgłosem kroków na schodach, przed każdym stuknięciem windy, zatrzymującej się na moim piętrze. Już nie rozpoznaję się w lustrze. Czy ta napuchnięta twarz z zapadniętymi oczami pozbawionymi blasku jest moja? Twarz bez wieku, bez wyrazu? Postrzępione ubranie, bluza od dresu, workowata spódnica, rajstopy z dziurą. Matowe włosy, byle jak upięte w kok? Tak. To ja. Ja i nie ja. Bo nie wiem już, kim jestem, kim jest moje ja. A gdyby on... Gdyby mnie taką zobaczył... czy poznałby mnie jeszcze? Nieważne. Nie ma sensu rozpamiętywać. To już nigdy nie wróci, nie może wrócić. On pewnie ma teraz żonę i dzieci. Ma dla kogo żyć. A moje życie to stos martwych kamieni. Strach zawsze był moim domem. Myślałam kiedyś, że uda mi się z niego wyrwać. Na próżno. Już chyba nie potrafię funkcjonować bez tego wiecznego, czającego się, pełzającego wokół mnie lęku.
Wciąż się boję...
Gdańsk, 1976 Dzwonek do drzwi zabrzmiał alarmująco. Marianna drgnęła. Siedziała w swoim pokoju nad lekcjami – choć tak naprawdę pod blatem biurka trzymała jeden z kryminałów Joe Alexa, który wciągał ją zdecydowanie bardziej niż podręcznik od biologii. Dzwonek rozległ się ponownie i w tym samym momencie do pokoju wpadła matka z rozwianym włosem, błyszczącymi gorączkowo oczami i z wielkim kartonem pod pachą. Dziewczynka wsunęła głębiej książkę, udając skupienie nad podręcznikiem. – Majka, szybko, schowaj to pod łóżkiem! – Julia potrząsnęła ją za ramię, nie interesując się wcale tym, co córka robi przy biurku. – No pospiesz się, pomóż mi! I już sama upychała karton pod tapczanem Marianny. – Mamo, o co znowu chodzi?! Kto dzwoni? – Nie mam pojęcia, ale to mogą być oni! – wydyszała Julia, wygładzając kapę. – Lepiej to ukryć. Albo nie, czekaj, damy to lepiej do środka, pod pościel... – Mamo! Przecież to może być ktokolwiek. Na przykład sąsiadka pożyczyć cukier... Dzwonek odezwał się po raz kolejny. – Chwileczkę! – krzyknęła Julia przez otwarte drzwi. – Jestem w łazience, jedną chwileczkę! Zaraz wychodzę! – Wyjrzę przez judasza – zaproponowała Majka. – Ani mi się waż! Najpierw muszę to dobrze upchnąć... nie zajrzą tu... w pokoju dziecka na pewno nie będą szukać... – Akurat! – prychnęła dziewczyna. – A zresztą wcale już nie jestem dzieckiem. – Cicho bądź! Siadaj z powrotem do biurka i udawaj, że się uczysz! Zrozumiałaś? – No jasne... – Córka uśmiechnęła się pod nosem. Udawała w końcu przez cały czas. – No już idę, idę! – wołała Julia, biegnąc do drzwi. Marianna nie bała się za bardzo, lecz niepokój matki i jej się w pewnym stopniu udzielił, choć hipotetyczna wizyta bezpieki wcale nie wydawała się dziewczynce aż tak przerażającą wizją. Może nawet raczej ekscytującą. Byłoby się czym pochwalić koleżankom. Pewnie, że nie wszystkim – ale przynajmniej niektórym. Dziwaczne anonimy i głuche telefony to w końcu nie to samo. No i co im niby mogą zrobić? Przecież, oprócz jakiejś tam makulatury (bibuły, jak mówił ojciec), nie posiadali niczego ważnego. Szczęknął zamek u drzwi i dziewczynka usłyszała znajomy głos ciotki Ady.
– Co wy tu wyprawiacie? Nie chciałaś mnie wpuścić, czy co? – Kobieta energicznie wmaszerowała do przedpokoju, po drodze zaglądając do Marianny. – Obie byłyście w tej łazience? Marianna uśmiechnęła się do ciotki porozumiewawczo, gdy tymczasem Julia westchnęła z ulgą, ocierając pot z czoła. – Przepraszam cię, kochana – zaczęła tłumaczyć się Julia. – Ale zupełnie nie spodziewałam się ciebie o tej porze. Przestraszyłam się, wiesz... że to może... oni. Rozgość się, zaraz zaparzę kawę... Wciąż lekko nadąsana ciotka – a w zasadzie przyszywana ciotka, gdyż Ada nie była rodziną, tylko szkolną przyjaciółką Julii i chrzestną matką Majki – zniknęła za gospodynią w kuchni, coś jej klarując przyciszonym głosem. – Nie mogłam uprzedzić, bo przyjechałam tu po drodze, prosto z miasta. Gdzie miałam jeszcze szukać budki? Zresztą na telefon zareagowałabyś dokładnie tak samo – perorowała w kuchni Ada, teraz już głośniej. – A gdzie twój? – W delegacji – odpowiedziała Julia. – Robią gdzieś tam reportaż o jakiejś fabryce, nawet nie wiem dokładnie jakiej. Po chwili obie wyszły z filiżankami, kierując się do tak zwanego dużego pokoju, czyli pokoju dziennego i zarazem sypialni Julii. „Duży pokój” miał zaledwie szesnaście metrów kwadratowych. – Majka, a ty odrobiłaś już lekcje? – przypomniała sobie Julia. – Tak, tak – mruknęła pod nosem Marianna, zamykając po cichu drzwi i na wszelki wypadek nakrywając Joe Alexa zeszytem. Nasłuchując stłumionych głosów kobiet, zajrzała szybko do kultowego kartonu matki. Oczywiście, to samo. Stary rodzinny album ze zdjęciami, cudem uchowany, kilka notesów z jakimiś zapiskami mamy. Oczywiście, wszystkie o tym samym: o powstaniu warszawskim. Do porzygania, pomyślała buntowniczo. Machinalnie odchyliła okładkę albumu. Matka dostała go od stryjenki Zofii, która ją wychowała. Żony brata ojca Julii – czy jakoś tak. Stryjenka niedawno zmarła, a jej pierwszy mąż (czyli stryj Andrzej) zginął zaraz na początku wojny. Potem miała jeszcze jednego męża, wuja Stefana, lecz ten także już nie żył. Mama hołubiła ten album jak największy skarb. Zaraz z pierwszej strony uśmiechała się śliczna dziewczyna, czy raczej młoda kobieta, z grubym blond warkoczem, przerzuconym przez ramię. Wyglądała... jak Marianna. Nie była to jednak ona, lecz ciotka Hanka. Rodzinna legenda. Marianna w takim samym stopniu nienawidziła jej, jak i ją podziwiała... MARIANNA
Julka Bańkowska – moja matka – nie miała bladego pojęcia o tym, że jednego dnia utraciła wszystko. Gdy powstanie warszawskie dogorywało, miała zaledwie dziesięć lat i przebywała z dala od stolicy, na mazowieckiej wsi, u obcych w zasadzie, choć życzliwych starszych ludzi, gdzie przezornie umieścili ją rodzice kilka dni przed wybuchem powstania. Dawniej, za lepszych czasów, kupowali tu jajka albo mleko prosto od krowy, a pani Maria zawoziła im przy okazji niepotrzebne ubrania, buty, lekarstwa czy inne rzeczy. Teraz oni okazali się pomocni w potrzebie, choć przecież wszystkim żyło się ciężko. Biegając na bosaka po trawie, taplając się w pobliskiej rzeczce, bawiąc się z chłopskimi dziećmi, Julka tęskniła za rodziną, lecz nie aż tak dotkliwie, by płakać więcej niż tylko nocami. Traktowała swój pobyt na wsi trochę jak wakacje, choć nie była też już aż tak mała, by nie zdawać sobie sprawy z sytuacji. Wiedziała, że uwielbiana dorosła siostra działa w harcerstwie, w Szarych Szeregach (choć wówczas jeszcze tej nazwy nie znała), że jest wojna, że niebezpieczeństwo czai się wszędzie. Tyle wiedziała, lecz zarazem nie do końca rozumiała znaczenie tej wiedzy, gdyż czasów przedwojennych w zasadzie nie pamiętała. Może tylko jakieś przebłyski – kurort w Orłowie (to dopiero były wakacje!), poczucie bezpieczeństwa, gdy z rączką w dłoni ojca lub matki spacerowała po spokojnych ulicach, w odświętnej sukience, zajadając watę cukrową. Cała rodzina przy kawiarnianym stoliku pod parasolem; śliczna jak królewna z bajki starsza siostra w słomkowym kapeluszu, przyciągająca spojrzenia młodych mężczyzn. Dopiero gdy jej pobyt na wsi zaczął się dziwnie przedłużać, gdy na swoje pytania otrzymywała wymijające odpowiedzi, gdy od czasu do czasu łapała pełne współczucia spojrzenia gospodarzy, słyszała ich urywane szepty, a w oczach gospodyni dostrzegała łzy, które ta szybko obcierała wierzchem popękanej od pracy dłoni – dopiero wtedy niepokój naprawdę zakradł się do jej serca. Była bystrym dzieckiem, domyśliła się, że coś jest nie w porządku. Przestała jednak dopytywać. Prawdopodobnie wcale nie chciała znać prawdy, dopuścić jej do siebie, wolała żyć złudzeniami, że pewnego pięknego dnia ujrzy na horyzoncie ukochaną sylwetkę, rozpędzi się i wpadnie prosto w jej ramiona. W końcu była tylko małą dziewczynką. Jeszcze nią była. Czas mijał, a ona nadal przebywała u swoich tymczasowych opiekunów. Przestała liczyć dni, które przerodziły się najpierw w tygodnie, potem w pełne lęku i nadziei miesiące. Gdy okoliczni mieszkańcy świętowali zakończenie wojny, Julka płakała, samotna w opustoszałej stodole. A mimo to – nadal czekała. Pewnego dnia do ich wiejskiej chaty przybyli obcy ludzie. Dwóch mężczyzn i kobieta, która też wyglądała jak mężczyzna. Jeden z mężczyzn, mówiąc, zaciągał śpiewnie. Julce nawet się to spodobało. Śmiała się, dopóki nie zrozumiała, że ci ludzie przyjechali tu po nią. – Ona ma rodzinę – tłumaczyła im gospodyni bez przekonania. – Ma ciotkę. Gdzie ta jom do siercińca zara brać... – I gdzie ta ciotka? – zapytał ironicznie „zaciągający”. – Ano, nie wim. – Kobiecina wzruszyła ramionami. – Kto ta tera wie, kto gdzie... – Nu, pakuj manatki, mała! – odezwała się kobieta basem. – Pojedziesz z nami.
Julka rozpłakała się na głos, kurczowo chwytając się spódnicy gospodyni. Jeśli ją zabiorą, to tata ani mama nigdy jej już nie odnajdą... – Dokąd mnie zabieracie? – zapytała, siedząc już w rozklekotanej ciężarówce, razem z kilkorgiem innych dzieci. – Co ja takiego zrobiłam...? – Do sierocińca, mała. Nie bój się. – Głos kobiety lekko złagodniał. – Nie bój się. Nikt cię tam nie zje. – A moi rodzice...? Kobieta spojrzała na nią dziwnie. – Twoi rodzice nie żyją. – Żyją! Przyjadą po mnie! – krzyknęła histerycznie dziewczynka. – Tylko mi tu nie wrzeszcz, bo oberwiesz! Jak przyjadą, to przyjadą. Zobaczy się. A na razie to ty się ciesz, smarkata, że nasza nowa socjalistyczna ojczyzna zapewnia opiekę takim dzieciakom jak ty – odparła urażona kobieta, obrzucając ją na wpół pogardliwym, na wpół litościwym spojrzeniem. – Jak ci na imię? – dodała po chwili nieco łagodniejszym tonem. – Julka. A pani? Kobieta spojrzała na nią zdziwiona. – Towarzyszka Knap – odpowiedziała po chwili. – A dlaczego towarzyszka? – Za dużo gadasz, mała! Bądź grzeczna, żebyś nie narobiła sobie kłopotów. Nie pytaj, wykonuj polecenia. Zrozumiano? Julka zamilkła. Na długo. Praktycznie przez cały swój pobyt w domu dziecka – jak nazywano placówkę – nie odzywała się do nikogo więcej, niż musiała. Spędziła tam rok z okładem. Pobytu w sierocińcu matka nigdy nie chciała wspominać. Codzienna musztra, wojskowa dyscyplina, przepełnione sypialnie, zorganizowany co do minuty tryb życia, towarzyszki i towarzysze wychowawcy – to wszystko uświadomiło jej, że koszmar wcale się nie skończył. Dla niej wojna trwała nadal. Może nawet jeszcze straszniejsza, gdyż całkowicie niezrozumiała. Po roku odnalazła ją tam stryjenka – ciotka Zosia – i po urzędniczych bojach zabrała do siebie. Na Ziemie Odzyskane. Do Gdańska, gdzie jak wielu innych wyruszyła zaraz po wojnie
w poszukiwaniu szczęścia i nowego miejsca do życia. Dopiero od niej Julka dowiedziała się wszystkiego. Wszystkiego, co stryjenka sama wiedziała. Że cała Warszawa to teraz ruiny i zgliszcza, podobnie jak ich dom, który spłonął pod koniec powstania, tak że została po nim tylko kupa wypalonych cegieł. Że jej rodziców zabili Niemcy. Że znaleziono w gruzach ich... zwęglone szczątki. Ciotka nie określiła tego w ten sposób, ale Julia zrozumiała. Zrozumiała też, że jest sierotą – gdyż do tej pory nie dopuszczała do siebie tej myśli. – A Hania? – wyszeptała, pociągając nosem. Ciotka Zosia zmieszała się. – Kochanie... nie wiemy, gdzie jest Hania – odpowiedziała po chwili. – Szukamy jej przez cały czas. – Ale ona żyje? Prawda? – Na pewno, skarbie. Wiesz, po powstaniu... po wojnie wielu ludzi rozpierzchło się po świecie. Wielu trafiło do obozów jenieckich, w różne miejsca. Niektórzy nie mogą... albo nie chcą tu wracać... – Dlaczego? – Bo... teraz to inny kraj, kochana. – Ciotka odwróciła wzrok. Julka zbuntowała się. – Ale nie Hania! Ona by po mnie wróciła, na pewno! To moja siostra! Stryjenka przytuliła ją. – Na pewno, kochanie. Jak tylko będzie mogła, to na pewno po ciebie przyjedzie. Będziemy razem na nią czekać, dobrze? – Tak, ciociu. Dziękuję, że mnie stamtąd zabrałaś... – Nie mogłabym cię przecież tam zostawić?! Nie uwierzysz, jak długo cię szukałam! Tylko my dwie zostałyśmy z całej rodziny... – No i Hania! – Tak. No i Hania. – Zofia uśmiechnęła się do dziewczynki przez łzy. Nowe życie, nowe miasto – też w gruzach, lecz powoli leczące swe rany – wreszcie szkoła, nowe koleżanki i koledzy, na jakiś czas zaabsorbowały dziewczynkę i odwróciły jej uwagę od dojmującej tęsknoty za przeszłością. Ciotka mieszkała w dużym, ponurym mieszkaniu w starej kamienicy Wrzeszcza. Na użytek Julii oddała cały jeden pokój. Fakt, że najmniejszy, ale dla niej – po sierocińcu – to i tak był raj. Z początku było wygodnie – mieszkała z nimi tylko jeszcze jedna
pani z małym chłopczykiem – lecz z czasem dokwaterowano im jeszcze dwie rodziny i w mieszkaniu zrobiło się ciasno. Nowi lokatorzy postawili ścianki działowe, wszyscy jednak korzystali z jednej kuchni i łazienki. Julka jednak nie narzekała. Czuła się raźniej, gdy wokół niej coś się działo. Wkrótce okazało się, że ciotka Zofia ma przyjaciela. Julce wydawało się to okropnie dziwaczne – była przecież strasznie stara! Miała chyba ze czterdzieści lat! A może i więcej. Ale pan Stefan był sympatycznym człowiekiem i szybko zaprzyjaźnił się z wychowanką swojej narzeczonej. Gdy wreszcie w urzędzie stanu cywilnego wziął z ciotką ślub, ich życie odmieniło się na lepsze. Pan Stefan – teraz już wujek Stefan – doskonale radził sobie w nowej rzeczywistości. Pracował w zakładach mięsnych, więc głodu nie cierpieli. Miał też dobre układy z nową władzą, jak po cichu zwierzyła się Julce ciotka. – Być może załatwi nam wygodniejsze lokum! – obiecywała podniecona. – No i, kochanie, pomoże w poszukiwaniach twojej siostry. Od początku mi zresztą pomagał, kiedy szukałam jej przez Czerwony Krzyż. Ale teraz obiecał, że uruchomi jeszcze inne kanały. Jeśli tylko ona żyje, znajdziemy ją. – Ale czemu by miała nie żyć?! Przecież gdyby zginęła w powstaniu, to już dawno odnaleziono by jej ciało. I ktoś by coś wiedział. Byliby świadkowie. Pan w szkole tak mówi – zbuntowała się dziewczynka. – No przecież dlatego właśnie nie przestajemy szukać. – Zofia pogłaskała ją po ciemnych warkoczykach. – Uspokój się, dziecko. I wiesz... lepiej nie rozmawiaj w szkole o siostrze. I o powstaniu... To teraz nie jest mile widziane. – Jak to? – Proszę cię o to. Nie ma sensu, by ludzie wiedzieli o nas za dużo. Już i tak mamy dość kłopotów. Julka nie była w stanie tego pojąć, ale dostosowała się, by zadowolić ciotkę. Kochała ją, nawet wujka Stefana pokochała, i bała się ich też utracić. Jednak przez cały czas, po cichu, nie tracąc nadziei – czekała na Hankę... Julii oszczędzony został widok zrujnowanej Warszawy. Troskliwa stryjenka zadbała o to, by dziewczynka nie musiała oglądać zgliszcz swojego dawnego życia. Z kolei Julka, wydawało się, nawet o tym nie myślała. Owszem, tęskniła za rodzinnym miastem, lecz tylko w swoim dziecięcym wymiarze: za rodzicami, za utraconym rajem. Była jednak na tyle duża, by rozumieć, że tamtego miasta – tamtej rzeczywistości – już nie ma. Nie było więc do czego wracać. Raz tylko, gdy wujek Stefan wybierał się do Warszawy w sprawach urzędowych, spontanicznie poprosiła go, by zabrał ją ze sobą. Ciocia jednak zaprotestowała: – Nie, skarbie, jeszcze nie czas. Nie ma sensu, byś to oglądała, rany są zbyt świeże. I tak nie rozpoznałabyś tam żadnego ze znanych sobie miejsc. Uwierz mi, przecież to widziałam... – To po co tam jedziesz, wujku?
Wuj z ciotką popatrzyli po sobie zmieszani. – Julciu, otrzymaliśmy oficjalne pismo z Czerwonego Krzyża. – Zofia odchrząknęła niepewnie. – Są do odebrania drobne pamiątki po twoich rodzicach, znalezione w zgliszczach waszego domu. Wujek, przy okazji swoich spraw, odbierze je, pokwituje i przywiezie. Upoważniłam go do tego w twoim imieniu. – Co znaleźli?! – Głos dziewczynki załamał się z emocji. Ciotka natychmiast przytuliła ją mocno do piersi. – Tego nie wiemy, kochanie. Nie napisali, co tam jest. Tylko, że jakieś drobne osobiste przedmioty... – A może dowiedzieli się czegoś o Hani...? Zofia spojrzała proszącym wzrokiem na męża, który milcząco pokręcił głową. – Nie było mowy o twojej siostrze, Juleńko – odparł cicho. – Moje poszukiwania także niczego nie wniosły. Przykro mi. Wuj przywiózł z tamtego wyjazdu kilka drobiazgów, które znalazły się wśród skarbów w kartonie mojej matki, obok zdjęć, odziedziczonych po ciotce Zosi oraz zeszytów z notatkami, które Julia zaczęła prowadzić wiele lat później. Był wśród nich uszkodzony kopertowy zegarek jej ojca z pękniętym i osmalonym szkiełkiem, fragment ozdobnego mosiężnego lichtarza, nadtopiona obrączka oraz... – A co to jest? – zapytała Julka, trzymając pod światło jakiś dziwny przedmiot, przypominający duży medalik na poczerniałym, zerwanym łańcuszku z dużymi oczkami w kształcie łez. – No właśnie, sam się zdziwiłem – odezwał się wuj Stefan, wzruszając ramionami. – Ale upierali się, że ten krzyżyk został znaleziony w ruinach waszego domu. No więc zabrałem go, bo może... – Pokażcie. – Zofia wyciągnęła rękę. – Czy to nie jest przypadkiem... – Tak, to prawosławny krzyż – odparł wujek. – Noszony zapewne na szyi, i to raczej przez mężczyznę, bo duży i ciężki. Wygląda na stary, choć niezbyt cenny, bo z mosiądzu, a nie złota czy choćby srebra. – Ale skąd mój szwagier... czy też jego małżonka... mieliby coś takiego u siebie w domu? – zdumiała się ciotka. – Z tego co mi wiadomo, Marysia była bardzo pobożną katoliczką, a Julek... brat mojego męża... to w ogóle był niedowiarek. Ateusz, jak często nazywaliśmy go między sobą, naturalnie w żartach. Rozumiecie, lekarz, w dodatku chirurg, umysł ścisły... A tu nagle krzyżyk, i to w dodatku prawosławny?
Julka jeszcze raz przyjrzała się dziwnemu krzyżykowi. Był na swój sposób piękny, choć całkiem inny od zwykłych krzyżyków, jakie znała. Rzeczywiście dość duży i masywny, lekko poczerniały, ze staranie wyrzeźbioną figurą ukrzyżowanego Chrystusa. Miał trzy poprzeczne ramiona różnej szerokości – dolne ukośne, a na górnym widoczny był jakiś zatarty, niezrozumiały napis. – Jaki dziwaczny... – zauważyła. – Nie pamiętam go z domu. Na pewno nigdy w życiu go nie widziałam. Ale podoba mi się. Mogę go zachować, ciociu? Zofia uśmiechnęła się do niej z czułością. Choć nie łączyły ich więzy krwi, pokochała to dziecko jak własną córkę. – Oczywiście, skarbie, przecież jest twój! Nie wiem, skąd się tam wziął, ale skoro został znaleziony w waszym domu, to teraz należy do ciebie. Schowaj go sobie na pamiątkę, bo nosić go przecież nie będziesz. – I tak ma urwany łańcuszek. Ale za to jaki ładny! Julka wygrzebała spod łóżka stare, solidne pudło, w którym przechowywała już album z rodzinnymi fotografiami, podarowany jej przez stryjenkę, a także lalkę, z którą nie rozstawała się od czasu opuszczenia Warszawy. Album cudem ocalał z pożogi wojennej i zawierał po kilka zdjęć mamy oraz taty, małej Julii oraz Hanki. Teraz do tego największego z jej skarbów dołączyły przedmioty znalezione w ruinach rodzinnego domu. W tym tajemniczy, prawosławny krzyżyk... W powojennej Polsce lata mijały szybko – tak szybko się wszystko zmieniało. Julia rosła, dojrzewała, kwitła. Z wyróżnieniem ukończyła podstawówkę, a następnie gimnazjum. Nie poprzestała na małej maturze – mierzyła wyżej, a wujostwo utwierdzali ją w tych wyborach, oboje przekonani, że ich pupilka stworzona jest do wyższych celów. Za krzywdy, które ją spotkały. Za utracone dzieciństwo. Za ich własne rozczarowania i gorycz. Wciąż jednak w życiu Julki – jak cień – obecna była Hania. Choć siostra jakby zapadła się pod ziemię, dziewczyna każdego dnia czekała na jej powrót, a przynajmniej na jakiś znak od niej. Wiedziała już, że komuniści prześladują żołnierzy Armii Krajowej. – Ona wie, co robi. Wcale się nie dziwię, że tu nie wraca – powiedziała pewnego razu do ciotki Zofii. – Po co? Żeby trafić do więzienia? Byłaby głupia. Przecież mogliby ją torturować jak innych. Albo nawet zabić! W ogóle nie dopuszczała do siebie myśli, że siostra może nie żyć. Nie zniechęciło jej nawet oficjalne uznanie jej za zmarłą i symboliczny pochówek na jednym z gdańskich cmentarzy – obok równie symbolicznego grobu rodziców, których prochy spoczęły w zbiorowym grobie w Warszawie – przy czym uparła się ciotka Zofia, która chciała w ten sposób zamknąć sprawę, a przede wszystkim nie dopuścić, by ukochana wychowanka przez resztę swego życia karmiła się złudzeniami. To jej się jednak nie udało. Julia nadal była przekonana, że Hania wciąż żyje
i znajdzie w końcu jakiś sposób, by się z nią skontaktować. W międzyczasie bez najmniejszych problemów zdała maturę i dostała się na studia, na wydział lekarski Akademii Medycznej w Gdańsku. Od dawna marzyła, by leczyć ludzi – jak ojciec. Chciała, by był z niej dumny, choćby na tamtym świecie, o ile taki gdzieś istniał, nawet jeśli nie do końca była o tym przekonana. Ciocia Zofia wciąż co niedzielę chodziła do kościoła i codziennie odmawiała Anioł Pański w domu, przed świętym obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej – jednak wuj był niewierzący, a sama Julia nie bardzo wiedziała, z którym światopoglądem bardziej się identyfikuje. Była młoda i nie zawracała sobie tym głowy. Nie ulegała socjalistycznej propagandzie: nie tak ją wychowywano. Jednak woń kadzideł także jej nie pociągał. Zresztą ciotka zawsze powtarzała, że rodzony ojciec Julii był niedowiarkiem i wolnomyślicielem. Widocznie po nim to odziedziczyła. Obiecała sobie tylko, że jeśli otrzyma wiadomość od siostry – pójdzie na mszę i znowu zacznie się modlić. Zanim skończyła studia, odbudowano stolicę i postawiono Pałac Kultury i Nauki – jako dar narodu radzieckiego dla bratniego narodu polskiego. Wówczas, przy okazji jakiegoś studenckiego zjazdu, po raz pierwszy odwiedziła Warszawę. Nie poznała jej. Nie odnalazła nawet miejsca, gdzie stał jej dom. Uciekła, zanim łzy zdążyły popłynąć po jej twarzy. Nie lubiła publicznego okazywania emocji, nie zniosłaby dociekliwych ludzkich spojrzeń czy pytań. Od tamtej pory, choć często bywała w stolicy, nie odwiedziła już nigdy Starego Żoliborza – miejsca, w którym przed wojną mieszkała jej rodzina i gdzie pierwszego sierpnia czterdziestego czwartego roku rozpoczęło się powstanie warszawskie. A miasto już zawsze wydawało jej się obce. Nie brzydkie, jak twierdzili niektórzy. Nie rozpatrywała tego w kategoriach estetycznych. Nie wartościowała, nie przechowywała w sercu urazów – przynajmniej nieświadomie – nie dyskredytowała, nie oceniała. Po prostu: to już nie było jej miasto. Z ulgą wróciła do Gdańska. Do domu. Na przedostatnim roku studiów, na jakiejś prywatce, urządzonej w akademiku przez koleżanki z roku, poznała Janusza Stryjewskiego. Był to atrakcyjny młody człowiek, tylko o kilka lat od nich starszy, pochodzący ze znanej i dobrze sytuowanej rodziny – ojciec Janusza był wziętym w mieście dentystą – a obecnie pracujący w lokalnej prasie młody dziennikarz. Karierowicz, jak szeptali za jego plecami wtajemniczeni. – Uważaj, co przy nim mówisz – szepnęła Julce przyjaciółka, Ada Michalska, z którą najbardziej zbliżyły się w latach studenckich. – To partyjniak... – dodała, ściszając jeszcze bardziej głos. Julia jednak słuchała jej tylko jednym uchem, a to, co zasłyszała, natychmiast wypuszczała drugim. Chłopak przypadł jej do gustu i nie zawracała sobie głowy plotkami. Cóż one mogły ją zresztą obchodzić – to w końcu tylko zabawa... Przyszedł tu zresztą na zaproszenie jednej z dziewcząt, choć nic nie wskazywało na to, by
łączyło ich coś więcej niż zwykłe koleżeństwo. Był przystojny, jasnowłosy, dowcipny, modnie ubrany, a jego zachowanie świadczyło zarówno o obyciu towarzyskim, jak i o niewymuszonej klasie. Na dodatek ona najwyraźniej także wpadła mu w oko, gdyż od samego początku łapała jego ukradkowe, a następnie coraz śmielsze spojrzenia. Julka cieszyła się, że ma na sobie nową sukienkę z kretonu – rozkloszowaną i wykończoną falbanką, sięgającą kolan, granatową w bladoróżowe groszki – którą własnoręcznie uszyła jej ciotka. Od paru lat Zofia dorabiała szyciem. Czasy były trudne. Gdy w końcu podszedł do niej z kieliszkiem składkowego białego wina, od razu znaleźli wspólny język. Język ciała raczej – gdyż w hałasie tandetnej muzyki ze staroświeckiego patefonu o prawdziwą rozmowę było raczej trudno. Przetańczyli ze sobą całą noc. – Wiem, co ci o mnie naopowiadali – zwierzył się, gdy bladym świtem odprowadzał ją do domu. Oboje byli lekko wstawieni. Julia po raz pierwszy w życiu wypiła nieco zbyt dużo alkoholu i teraz całkiem przyjemnie szumiało jej w głowie. Może zresztą nie tylko od tego. – Ale wiesz – kontynuował – to nie tak. Ja naprawdę w to wierzę. Wierzę w sprawiedliwość społeczną... Kosztem wolności osobistej? – chciała zapytać, lecz ugryzła się w język. – To ty nie jesteś... karierowicz? – zachichotała. – Wiedziałem! Czułem, że złe języki plotą o mnie podobne rzeczy! – On również się zaśmiał, ale nagle spoważniał. Zanim zdążyła się zorientować, zatrzymał się i... pocałował ją. Julce z emocji aż zakręciło się w głowie. To był pierwszy prawdziwy pocałunek w jej życiu. Poddała się mu z ochotą, lecz po chwili odepchnęła go żartobliwie. – Hola, hola, mój panie, ja jestem porządna dziewczyna! A może powinnam raczej powiedzieć... towarzyszu? – Chcesz mnie panna obrazić? – Puścił do niej oko, rozglądając się szybko na boki, lecz wokół było pusto. W każdym razie żadnego milicjanta. Mogli spokojnie pozwolić sobie na dalsze przekomarzania. Jednak Janusz stracił ochotę do żartów. Wziął dziewczynę pod ramię i ruszył dalej zamyślony. – Uraziłam cię? – odezwała się cicho. Alkohol powoli ulatniał się z jej głowy, choć nogi wciąż miała nieco miękkie. – Nie, skąd. Tak myślę sobie... myślę sobie, że jesteś bardzo piękną dziewczyną – odparł nagle onieśmielony. – Nie żartuj sobie ze mnie! – zaprotestowała, czując, że się rumieni. Nigdy nie uważała się za szczególnie ładną. Drobna, ciemnowłosa, blada, zawsze jakby z lekka przygarbiona – gdzie jej tam do urody! Już jako mała dziewczynka przywykła kryć się skromnie w cieniu pięknej
Hanki. To ją wszyscy podziwiali. – Moja siostra była piękna, nie ja... – Była? – Tak. – Pokiwała głową. – Hania zginęła... a raczej zaginęła... w powstaniu warszawskim – odważyła się wyznać, choć ciotka wpoiła jej nawyk, by nie rozpowiadała o tym, szczególnie przed obcymi. Janusza jednak już nie uważała za obcego. Nie podjął zresztą wątku powstania, zainteresowało go natomiast coś innego. – Twoja rodzina pochodzi z Warszawy? – zapytał. – Tak. Urodziłam się tam. Moi rodzice zginęli, a tutaj przeniosłyśmy się dopiero po wojnie, razem z ciotką. Wychowała mnie. A ty? Skąd pochodzisz? – Ja jestem stąd – odparł z dumą. – Gdańszczanin z dziada pradziada. I nie mów mi, że twoja siostra była ładniejsza od ciebie, bo i tak nigdy ci nie uwierzę. My, gdańszczanie, jesteśmy uparci. I mamy dobry gust – zażartował. Nic mu na to nie odpowiedziała, lecz zrobiło jej się ciepło na sercu. Pod wpływem komplementów poczuła się jak brzydkie kaczątko, zmieniające się w pięknego łabędzia. Rozstali się przed jej domem, we Wrzeszczu, na ulicy Sobótki, gdzie wuj, zgodnie z obietnicą, załatwił im nowe, samodzielne, trzypokojowe mieszkanie w dobrze zachowanej starej kamienicy. Pozwoliła jeszcze raz pocałować się na pożegnanie. – Spotkamy się jeszcze? – zapytał. – Może... – Uśmiechnęła się, czując ponownie gorąco na policzkach. Usiłowała być zalotna, nie wiedziała jednak, czy jej to wychodzi. Do tej pory nigdy jeszcze nie próbowała swych sił jako kobieta. – Spotkamy się – zdecydował. – Teraz już wszędzie cię znajdę, piękna Julio! – dodał głośniej, gdy wyrwała się z jego objęć i lekkim krokiem pobiegła do klatki schodowej, by ukryć przed nim głupi dziewczyński rumieniec. – Do zobaczenia, mój Romeo! – odkrzyknęła ze śmiechem z bezpiecznej odległości. Ich wzajemna miłość rozkwitła szybko i bujnie jak majowa zieleń. Spotykali się najpierw często, potem codziennie, aż wreszcie stali się nierozłączni. Nie przeszkadzało im to, że nikt tak naprawdę nie akceptował ich związku. Ani ciotka z wujem nie byli zachwyceni absztyfikantem – jak go między sobą nazywali – Julki, ani też rodzice Janusza nie uznali dziewczyny za wymarzoną partię dla swego jedynaka. Dla ciotki był to po prostu dorobkiewicz podejrzanej konduity, nie wspominając o pochodzeniu. Nic to, że stary Stryjewski był rozchwytywanym w Gdańsku dentystą. Dentysta nie uchodził zresztą w jej mniemaniu za lekarza. Raczej za cyrulika, konowała, który bliższy był według niej fryzjerowi niż prawdziwemu doktorowi, jakim był na przykład Juliusz Bańkowski, świętej pamięci ojciec Julii – szanowany chirurg. No i na dodatek – komuniści. Czerwoni. Hańba. Cóż z tego, że wuj też żył w zgodzie – tylko pozornej! – z władzą?
Ale nigdy nie identyfikował się z partią komunistyczną! Po prostu dobrze sobie radził w nowym ustroju, bo w ogóle był zaradnym człowiekiem. Nic więcej. Z kolei w rodzinie Stryjewskich rodzina Julii uchodziła za warszawską inteligencką biedotę z pretensjami. Hołubiącą dawną świetność, która przeminęła. No i kto to słyszał... kobieta studiująca medycynę! Świat się chyba kończy – kręciła głową pani Stryjewska – a kto o dom zadba, obiad ugotuje, dzieci odchowa, skoro dziewucha za karierą goni, zamiast babskimi sprawami się zająć, jak Pan Bóg przykazał (choć w Pana Boga oficjalnie nie wierzyła, mąż i syn byli w końcu w partii). Nawet koleżanki nie do końca akceptowały wybór, jakiego, w ich mniemaniu nierozważnie, dokonała Julka. Z jednej strony zazdrościły jej przystojnego i ustosunkowanego chłopaka, z drugiej... szczerze się o nią martwiły. – Stłamszą cię – ostrzegała Ada. – Jeszcze zapiszą cię do partii! Sama się przekonasz... Julia wzruszyła ramionami. – Nikt mnie nie stłamsi, bo nikomu na to nie pozwolę. I swoje wiem. Zakochałam się, rozumiesz? Po raz pierwszy w życiu się zakochałam. I nie dam sobie tego odebrać! A poza tym... jeśli się zwiążę, to z nim, nie z jego rodziną – odpierała ataki ze spokojną pewnością siebie, bo tak właśnie odbierała te uwagi. Jako atak na swoje szczęście. – Tak się tylko mówi. – Ada grała rolę tej rozważnej, lecz nic nie mogła wskórać. Przyjaciółka przepadła na amen i z kretesem. Oboje zresztą – i ona, i on – w nosie mieli gadanie innych. Byli dorośli, uparci, i dobrze wiedzieli, czego chcą. Aż wreszcie dopięli swego: wiosną pięćdziesiątego szóstego roku Julia obroniła dyplom, a już późnym latem wzięli ślub. Tylko w urzędzie stanu cywilnego – ku ubolewaniu ciotki Zofii, która zarazem pocieszała się myślą, że taki cywilny ślub w urzędzie nie jest wszak prawdziwym ślubem, a więc za jej ukochaną Juleczką nie zatrzasnęły się jeszcze wszystkie drzwi. Ślub był cichy, obyło się bez wesela, a tuż po nim młodzi wyjechali z plecakami w Tatry, gdzie spędzili dwa najszczęśliwsze tygodnie swego życia. Do tej pory zachowałam wyblakłe, kiepskiej jakości, lecz jakże wzruszające zdjęcia matki i ojca z tej oryginalnej „podróży poślubnej”... Zamieszkali w małym, niefunkcjonalnym, komunalnym mieszkanku – ze wspólną z sąsiadami ubikacją na wąskiej klatce schodowej – również we Wrzeszczu, choć po drugiej stronie torów. Mimo to czuli się tam dobrze. Byli młodzi, twardzi, zakochani, nie potrzebowali wygód, tylko siebie nawzajem. Julia rozpoczęła staż w ośrodku zdrowia, jednak kiedy zaszła w ciążę, musiała przerwać pracę. Nie czuła się dobrze, były obawy, że nie donosi dziecka. Teściowa nareszcie wyglądała na zadowoloną, a stryjenka Zosia nieomal zamieszkała na ten czas razem z młodymi, by non stop czuwać nad zdrowiem wychowanki – Janusz przecież pracował i często nie było go w domu. Mały Juliusz – po dziadku Bańkowskim – urodził się nieco przed terminem i natychmiast stał się oczkiem w głowie całej rodziny. Nic dziwnego: był słodkim dzieckiem, prawdziwym aniołkiem. Można powiedzieć, że pogodził obie zwaśnione strony.
Parę lat później przyszłam na świat ja. Równie wyczekiwana. Wyśniona, wymarzona córeczka tatusia. Ja – Marianna. – Może nazwij ją po siostrze? – zaproponował Janusz, gdy tuż przed porodem wspólnie wybierali imię dla dziecka, nie wiedząc jeszcze, co im się narodzi, lecz w duchu mając nadzieję na dziewczynkę. Oboje chcieli mieć „parkę”. Los im sprzyjał, lecz... jak się później okazało – do czasu. Janusz znał już oczywiście na pamięć historię Hanki, wiedział, jak ważna jest dla jego ukochanej żony. Mało tego: sam był coraz bardziej zafascynowany zagadką zaginięcia szwagierki. Póki co jednak oboje skupiali się na dziecku. – Po siostrze? – Zacisnęła usta Julia. – Nie. Nigdy. – Dlaczego? – Bo to imię przynosi pecha. – Kochanie! I ty wierzysz w te gusła?! – Roześmiał się, lecz widząc poważną, zdecydowaną minę żony, ustąpił. – Może po twojej matce? Krystyna? – rzuciła Julka z grzeczności. – Skoro mały dostał imię po moim ojcu... Lecz Janusz zaprotestował: – Moi rodzice oboje żyją i mają się dobrze. To twoich powinniśmy upamiętnić. Nazwijmy ją w takim razie Maria, po twojej mamie. Julia skrzywiła się. – Mówi się, że Maria to też nie jest szczęśliwe imię... – Juleńko! – No dobrze. Więc może... Marianna? Prawie to samo, a inaczej. Jak myślisz? – Marianna? – Rozpromienił się. – Pięknie! – To zostaje Marianna. – Uśmiechnęła się z ulgą. – Halo, Marianno! – Janusz delikatnie zapukał w jej brzuch. – Słyszysz mnie? To ja, twój tatuś! Pospiesz się, tęsknimy za tobą...! Nie dałam się ugiąć i w przeciwieństwie do brata nie pospieszyłam się za bardzo,
przyszłam na ten świat o czasie. Nie odziedziczyłam imienia po mojej tajemniczej ciotce, ale otrzymałam w spadku jej wygląd. A czy moje imię przyniosło mi pecha, czy nie? Nie wiem. Z pewnością jednak... Z pewnością jednak szczęście nie było nam pisane.
Gdańsk, koniec lat siedemdziesiątych Marianna zamknęła stary album. – No masz rację, była piękna – przyznała niechętnie. Zawsze dziwnie się czuła, patrząc na zdjęcia ciotki Hanki. – Mówiłaś, że ile miała tutaj lat? Julia zastanowiła się chwilę i wzruszyła niepewnie ramionami. – Musiała być mniej więcej w twoim wieku. Kiedy zginęła... to znaczy, gdy zaginęła... miała niecałe dwadzieścia dwa. A to zdjęcie było robione chyba parę lat wcześniej, tuż przed wojną albo może na początku wojny... – Szkoda – powiedziała Marianna. – Jesteś do niej bardzo podobna. Taka sama. Jakby skórę zdjął... Dziewczyna poczuła przypływ buntu. – Ale ja nie jestem aż taka ładna! – zaprotestowała przekornie. – I na pewno nie... – zająknęła się, niepewna, czy warto kontynuować. – Na pewno nie co? – Nie jestem typem bohaterki. Nie poszłabym ginąć bez sensu – zakończyła Majka z determinacją. – Co ty wygadujesz, głupia dziewczyno?! – zdenerwowała się matka. – Jak to bez sensu?! Oni walczyli za wolność! Za godność! Ginęli w kwiecie wieku, żebyś ty teraz mogła się uczyć, bawić, słuchać tej waszej okropnej muzyki, zbijać bąki! Normalnie żyć! Za dobrze wam jest. Nie macie pojęcia, co znaczy wojna, głód... Teraz uniosła się Marianna. Ileż to już razy przerabiały tę dyskusję... Zawsze kończyło się tak samo. Jakby rozmawiały ze sobą różnymi językami. – Coś podobnego! – wykrzyknęła szyderczo. – Taka komuna be, a nam tak niby dobrze...? Mogłabyś być przynajmniej bardziej konsekwentna! Normalnie żyć? A te ciągłe rewizje, które nam wiecznie ściągasz na głowę? I też się pewnie z tego powodu uważasz za bohaterkę? Nie cierpię bohaterów. To jest zwyczajne wariactwo, a nie żadne bohaterstwo. Rzeczywiście, ładna mi normalność... Z tobą nigdy nie będzie normalnie. Masz obsesję, mamo, zdaj sobie wreszcie z tego sprawę...! – Milcz! – Oni wszyscy mogli żyć – ciągnęła Majka. Teraz nie mogła już milczeć. – Bardziej by się przysłużyli temu krajowi, żyjąc. A tak powystrzelali ich wszystkich jak kaczki i zostali tu prawie sami idioci... Nie mam ochoty być podobna do ciotki. Ja to ja. A ty mogłabyś nareszcie
zauważyć, że jestem twoją córką, a nie tylko marną kopią siostrzyczki...! Julia patrzyła na nią ze smutkiem. – Jesteś cyniczna. I niesprawiedliwa. – Może i jestem. Ale zostałyśmy tylko we dwie. Czy musimy stale żyć przeszłością? Ty już i tak swoje życie zmarnowałaś. Nie mniej niż Hanka, tyle że inaczej. Ale czy ja mogłabym pożyć trochę swoim własnym?! – A masz jakieś własne? Bo mnie się zdaje, że żyjesz, buntując się tylko przeciwko mnie. To kiedy masz niby czas na budowanie własnego życia? – Słowa matki raniły jak bicz. Marianna rozpłakała się, nie potrafiła już nad tym zapanować. Julia wyszła z jej pokoju, trzaskając drzwiami. MARIANNA Mały Julek miał pięć lat, gdy zachorował na białaczkę. Julia nie mogła sobie tego darować. – Po co studiowałam medycynę?! – krzyczała, kopiąc ścianę i okładając ją pięściami. Żeby obserwować bezradnie, jak moje własne dziecko umiera...? – Juleczko, Pan Bóg wie, co robi... – usiłowała pocieszyć ją ciotka Zofia. Tak jak potrafiła. Na swój sposób. Ale Julka po raz pierwszy w życiu spojrzała na nią z nienawiścią. – Jaki Bóg? – Bardziej wypluła to z siebie, niż wypowiedziała. – Może jeszcze ciocia powie, że on tego chce...?! Nie ma żadnego Boga! Jest tylko szatan. – Cicho, dziecko! Uspokój się... – przeraziła się stryjenka, pospiesznie czyniąc nad nią znak krzyża. Młoda kobieta tylko roześmiała się w odpowiedzi – chrapliwie, szyderczo. Nikt nie mógł nawiązać z nią kontaktu. Nawet mąż, który cierpiał po cichu, w samotności. Każde przeżywało swój ból oddzielnie. Julia przesiadywała w szpitalu, przy umierającym dziecku, aż do końca. Jako lekarka miała tam znajomości, inaczej nigdy by jej na to nie pozwolono. Czytała mu książeczki, niezrażona, mimo że mały był nieprzytomny, pod wpływem leków. Odchodził po cichutku. – Tę bajeczkę zostawił ci Piotruś, ten, który leżał w łóżeczku naprzeciwko, kochanie – szeptała do synka, wycierając mu pot z czoła. – On już jest po tamtej stronie, już nie cierpi... Stoi przy takim moście z tęczy i macha do ciebie. Widzisz...? Będziecie się razem bawić. Tam zaczekasz na mamusię, dobrze? Przyjdę do ciebie, pamiętaj. A tymczasem zaopiekują się tobą babcia z dziadkiem... Ciotka Hania nie chciała jej przejść przez gardło. Ciotka przecież żyła. Mój brat odszedł o świcie. W tym czasie ja – zaledwie dwuletnia – przebywałam
u wujostwa. Nie miałam jeszcze świadomości, że moje życie właśnie rozsypało się jak domek z kart. Już nigdy nie miało być tak jak wcześniej. Jak w normalnych rodzinach. Julia oszalała z bólu. Przez miesiąc prawie nie wstawała z łóżka, a mną nadal opiekowała się ciotka Zofia na zmianę z dziadkami. Ojciec tylko od czasu do czasu nas odwiedzał, sam wychudzony i zgaszony. Za to po upływie miesiąca matka podniosła się nagle i – jakby nigdy nic – wróciła do życia. To tata dłużej od niej nie mógł uporać się z żałobą. Julia rzuciła się natomiast w wir pracy. Własnoręcznie wymalowała mieszkanie, a następnie – korzystając z tego, że miała opiekę nad dzieckiem, bo do przedszkola byłam jeszcze za mała – z powrotem podjęła pracę zawodową. Leczyła cudze dzieci z takim zapamiętaniem, jakby miało to przywrócić życie jej synkowi. I może w pewnym sensie tak właśnie było, przynajmniej dla niej. Że przy okazji zaniedbywała córkę, to już inna sprawa. Na szczęście nie do końca to rozumiałam; miałam jeszcze innych kochających ludzi wokół siebie. Babcia z dziadkiem za mną szaleli, wujostwo tak samo, ale najważniejszym człowiekiem na świecie stał się dla mnie tata. Zabierał mnie na spacery, na lody, cierpliwie słuchał dziecięcego szczebiotu, kupował każdego misia czy każdą lalkę, jaką tylko sobie zażyczyłam. Nawet woził mnie na motorze. Kupił wtedy na raty nowoczesnego jak na tamte czasy simsona, który stał się przedmiotem jego męskiej dumy. Uwielbiałam ten pęd, podczas gdy tata trzymał mnie mocno przed sobą – nie bałam się ani trochę. Czas płynął nam z pozoru zwyczajnie. Fakt, że oddalaliśmy się wzajemnie od siebie, umknął wtedy chyba uwadze wszystkich. Mama w międzyczasie zrobiła specjalizację i szybko stała się cenionym pediatrą, wkrótce też zamieniła pracę w ośrodku zdrowia na etat w szpitalu dziecięcym w Oliwie. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że postępowanie Julii – a w zasadzie obojga moich rodziców – nie było rodzajem amoku. Robili wszystko, zbyt wiele, by zagłuszyć ból i pustkę po stracie dziecka. Chyba także z tego powodu ogarnęło ich wkrótce szaleństwo poszukiwawcze... Zaczęło się od nocnych dyskusji na temat powstania warszawskiego i losu ciotki Hanki. Wciąż na nowo wałkowali wszystkie znane sobie okoliczności jej zaginięcia. Janusz sprowadzał skądś coraz to nowe publikacje dotyczące powstania. Nie tylko polskie, oficjalne, bo tych wciąż nie było wtedy zbyt wiele. Jako dziennikarz, w dodatku partyjny (choć coraz bardziej się tego wstydził i chyba zrozumiał, że przynależność do tej organizacji nie ma nic wspólnego z walką o sprawiedliwość społeczną), miał dostęp do opracowań zagranicznych, a nawet takich z drugiego obiegu. Przestali czytać cokolwiek innego, poświęcali na te książki i artykuły cały swój wolny czas. Ja tymczasem nadal „chowałam się” głównie u dziadków lub wujostwa. Ale to nadal nie wszytko. Odszukali byłych powstańców, tych, którzy powrócili do kraju lub nareszcie mogli się ujawnić. Czasy prześladowań oficjalnie się skończyły, choć władze nadal nieskore były do uznania powstańców warszawskich za bohaterów. Matka z ojcem zaprzyjaźnili się z wieloma z nich, szczególnie tymi z batalionu Parasol, w którym Hanka była łączniczką. Niektórzy jeszcze ją pamiętali, choć nikt oczywiście nie miał pojęcia, co stało się z dziewczyną, a przekazywane przez nich informacje okazywały się nie tylko niejasne, lecz często wręcz sprzeczne ze sobą. Cóż, nie była nikim ważnym, tylko jedną z wielu harcerek – sanitariuszek i łączniczek. Byli to wówczas – na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – wciąż jeszcze
ludzie w sile wieku, choć już zgorzkniali i żyjący przeszłością. Rodzice wyjeżdżali teraz często do Warszawy, zabierając mnie czasem ze sobą. Nocowaliśmy zwykle u jednego czy drugiego z tych „wujków” albo „cioć”, pamiętam więc doskonale te nieprzespane noce, aż kipiące od wspomnień i burzliwych debat – gdyż przy tej okazji zbierało się w jednym mieszkaniu wiele osób (byli powstańcy żyli w swoich kręgach, wspólnie świętowali, jadali razem niedzielne posiłki, wspomagali się jak rodzina). Do niedawna sama jeszcze spotykałam się regularnie z niektórymi z nich, wciąż tak samo żyjącymi przeszłością, choć z czasem wykruszyli się – zestarzeli, wymarli... dziś zostali już tylko nieliczni... ostatni powstańcy. W każdym razie nasze życie rodzinne zostało od tej pory zdominowane przez powstanie warszawskie. A raczej, dokładniej – przez Hankę. Pamiętam, że ciotkę Zosię bardzo to niepokoiło. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego...
Gdańsk, grudzień 1970 Wypadki grudniowe na Wybrzeżu Marianna zapamiętała tylko z jednej rodzinnej sceny. Były wtedy z mamą u ciotki Zofii na kolacji – Janusz był zajęty w redakcji, spędzał tam wtedy całe noce – i traf chciał, że przegapiły godzinę milicyjną, gdyż Julia pokłóciła się ze stryjenką. Dziewczynka nie do końca rozumiała ich rozmowę, jednak zapamiętała ją sobie... – Julciu, opanuj się – apelowała ciotka. – Zobacz, co ty robisz ze swoim życiem. I nie tylko swoim. Żyjesz już tylko tą jedną sprawą. Jakaś gorączka cię ogarnęła. Nawet teraz... cała Polska mówi o tym, co się teraz tutaj dzieje... w końcu to coś naprawdę doniosłego..., a ciebie to wcale nie interesuje! Ty tylko w kółko o tym powstaniu... A przecież to już stare dzieje. Było, minęło. Niczego już nie zmienisz. Naprawdę wierzysz jeszcze w to, że twoja siostra żyje...? Julia spięła się w sobie. – Nieważne, w co wierzę. Czuję, że muszę szukać! Jeśli nie jej, to przynajmniej odpowiedzi! – Podniosła głos. – To moja sprawa, ciociu. Tobie nic do tego. – O nie, moja droga! Wychowałam cię i jesteś dla mnie jak córka. Nie mogę patrzeć spokojnie, jak popadasz w obłęd – zaprotestowała Zofia. – Ja muszę wiedzieć. Wiedzieć! Nie rozumiesz...? – Prawdę mówiąc, nie rozumiem. Tych twoich powstańców owszem, tak. Ci ludzie walczyli w powstaniu, przeżyli je. Ale ty byłaś wtedy dzieckiem. Nie doświadczyłaś tego na własnej skórze... Przepraszam cię. W pewnym sensie – tak. Dotknęły cię konsekwencje. Straciłaś rodziców i ukochaną siostrę. Ale inni ludzie jakoś się z tym uporali, mają teraz swoje życie! Nie ty jedna utraciłaś rodzinę w czasie wojny... Julia zerwała się z miejsca i zapaliła papierosa, choć paliła rzadko i nigdy w domu ciotki. Ta jednak nie zareagowała. Na Mariannę żadna nie zwracała uwagi. – Niczego nie rozumiesz, ciociu – powiedziała Julka. – Gdybym miała pewność, że Hanka naprawdę zginęła, że nie żyje, to byłoby zupełnie co innego. Opłakałabym ją i sprawa byłaby zamknięta. Ale ja nie wiem! Nic nie wiem! Tyle lat minęło, a ja nie mam pojęcia, co się stało z moją siostrą! Obie zamilkły, aż wzrok Julii padł na zegar wiszący na ścianie. Wskazywał kwadrans po dziewiętnastej. – Boże drogi, już po godzinie milicyjnej! – krzyknęła. – To przez ciebie! Znalazłaś sobie czas na moralizowanie... Majka, szybko, ubieraj płaszczyk! – Może lepiej zostańcie na noc? – zakłopotała się Zofia. – Jeszcze coś wam się przytrafi... Traficie na patrol, nie daj Boże... – Nie mogę tu nocować. Chcę wrócić do własnego domu – uparła się Julia. – To nie tak
daleko. Nawet jeśli nas przyłapią, to chyba nie zaaresztują mnie z dzieckiem? – Idźcie jakoś opłotkami, unikajcie głównych ulic... uważaj na małą... – Dobrze, dobrze... nie martw się o nas. Damy sobie radę. W razie potrzeby Janusz nas uwolni. – Uśmiechnęła się krzywo i cmoknęła ciotkę w policzek. Marianna przytuliła się do niej, czując instynktownie, że ciocia została potraktowana przez jej matkę niesprawiedliwie. Wracały bocznymi uliczkami i podwórkami, z duszą na ramieniu. Na szczęście nikt ich nie zaczepił, nie spotkały też po drodze żadnego patrolu – choć wydawało im się, że ich kroki słychać w całym Trójmieście. W pewnej chwili Marianna zobaczyła u wylotu uliczki czołg, stojący przy głównej ulicy Wrzeszcza. – Mamusiu – szepnęła. – Czy to jest wojna...? Julia ścisnęła jej rękę. – Zawsze jest jakaś wojna, córeczko... MARIANNA Któregoś dnia rodzice otrzymali wiadomość z Warszawy, że jeden z byłych powstańców – którego do tej pory nie mieli okazji poznać, gdyż trzymał się na uboczu – ma im coś ważnego do przekazania. Oczywiście natychmiast rzucili wszystko i zdecydowali się pojechać na to spotkanie. Człowiek ten – jak się okazało – mieszkał w Podkowie Leśnej, przepięknej willowej miejscowości pod Warszawą. Ponieważ wybrali się tam w weekend, zabrali mnie ze sobą. W sobotę miałam wprawdzie dwie lekcje, ale mama zwolniła mnie z nich, a wychowawczyni się nie sprzeciwiała. Zresztą i tak koniec roku szkolnego był już bliski. Zatrzymaliśmy się na nocleg u jednego z „wujków”, a następnego dnia rano pojechaliśmy pociągiem podmiejskim do Podkowy. Powstaniec mieszkał wraz z rodziną w niewielkiej, lecz pełnej uroku przedwojennej willi z ogrodem pełnym drzew. Dopiero z bliska widać było, że dom jest mocno zaniedbany – ale mi się taki podobał. Tym bardziej, że wraz z gospodarzem na nasze powitanie wybiegły trzy psy: cudnej urody chart afgański, jamnik i kundelek. A na parapecie wygrzewało się wielkie, rude kocisko. Mężczyzna także wydawał się sympatyczny, choć jednocześnie pełen rezerwy. Postawny, przystojny, lekko szpakowaty brunet o wciąż wysportowanej sylwetce. Różnił się od innych byłych powstańców: był małomówny, zrównoważony, nie miał tików nerwowych ani nie zapalał się łatwo, jak tamci. – Kowalski – przedstawił się. – Przyznaję, nie bywam zbyt często w tym towarzystwie – wyjaśnił, podczas gdy jego małżonka częstowała nas mocną herbatą z konfiturami. – Prawdę mówiąc, nie mam ochoty wałkować wciąż od nowa tego samego tematu. Staram się raczej uciec od wspomnień. Z powstania wyszedłem ciężko ranny. Dostałem się do obozu jenieckiego, później spędziłem sporo lat na emigracji, stosunkowo niedawno wróciłem do Polski. Przeżyłem swoje, teraz chciałbym jeszcze trochę pożyć, nacieszyć się przyrodą, rodziną, naszymi zwierzakami. Ale kontakty utrzymuję. Stąd dowiedziałem się przypadkiem od współtowarzyszy niedoli, że szukacie państwo jakichkolwiek informacji o... siostrze, tak...?
– Tak, o Hani Bańkowskiej... – Julia nerwowo mieszała herbatę. Konfitury stały na spodeczku obok, zapomniane. – Proszę wybaczyć, nie znałem jej cywilnego imienia ani nazwiska, tylko pseudonim: „Sylwia”, o ile dobrze pamiętam... – kontynuował. – Jednak myślę, że chodzi o tę samą osobę... Nie znaliśmy się dobrze, ale walczyliśmy w tej samej kompanii. Ja byłem o parę lat młodszy, smarkacz dla niej. Słynęła z urody... nie sposób nie pamiętać... Pani jest do niej trochę podobna, choć brunetka. O, za to ta dziewczynka... wypisz, wymaluj. – Uśmiechnął się do mnie. – Będziesz równie piękna, jak dorośniesz, moje dziecko... – I co pan pamięta? – weszła mu w słowo Julia. – Przepraszam, że panu przerywam, ale szukam już tyle lat... jakiejkolwiek wieści. Bezskutecznie, jak dotąd. Mężczyzna zastanowił się, pomilczał przez chwilę, po czym spojrzał jej prosto w oczy i powiedział: – Nie wiem, ile w tym prawdy, ile legendy. Albo plotek. Bo one nawet w tamtych trudnych czasach miały się dobrze. Byliśmy młodzi, pełni entuzjazmu. Nie myśleliśmy o śmierci, za to, jak wszyscy młodzi ludzie w każdych warunkach, kochaliśmy się, lubiliśmy, kłóciliśmy... Nawet kryjąc się w gruzach, kanałach, zrujnowanych piwnicach, gadało się przecież nie tylko o kolejnych akcjach. Walka sobie, ale natura ludzka pozostaje zawsze niezmienna. Otóż chodziły takie słuchy, że „Sylwia” ma romans z innym żołnierzem z batalionu. To była chyba taka... romantyczna, powstańcza miłość. Choć chłopak był dziwny. Dziwny, a jednocześnie niczym się nie wyróżniał. Niby paradoks, a jednak... Nie pasowali do siebie. Naszym zdaniem – zaśmiał się z zakłopotaniem – nie dorastał jej do pięt. Kompletnie nie rozumieliśmy, co w nim takiego widziała. – Pamięta pan, kim był? Nie pytam nawet o nazwisko, ale... – Właśnie w tym rzecz, że kompletnie go nie pamiętam. Jak przez mgłę. Bardzo przeciętny, nijaki. Nazwiska nie znałem. Nawet pseudonimu nie pomnę. Przykro mi. Julia przygryzła wargi. – Bo ja pamiętam... byłam mała, ale coś tam do mnie docierało... że siostra kochała się, owszem, bez pamięci, ale... w swoim dowódcy. Pamiętam nawet pewną rozmowę w domu, późnym wieczorem – jej wzrok zmiękł i odrobinę się zamglił. – To było jeszcze przed wybuchem powstania. Leżałam już w łóżku, a rodzice rozmawiali z moją siostrą w salonie. Domyślam się, że chodziło o jej zaangażowanie w ruchu oporu. Ona już wtedy rzadko bywała w domu, ale akurat wróciła skądś tam, pewnie z jakiegoś zebrania czy akcji. Trochę się chyba kłócili. W pewnym momencie usłyszałam ściszony, ale gniewny głos taty, a zaraz potem podniesiony głos siostry. Zawołała: „To nieprawda! Jesteście niesprawiedliwi i niczego nie rozumiecie! Owszem, kocham tego człowieka, ale zapewniam tatkę, że ojczyznę kocham jeszcze bardziej”. Do dziś doskonale pamiętam te słowa, a nawet wyraźnie słyszę ich brzmienie. Jak zapisane na taśmie magnetofonowej. Ojciec zarzucał jej pewnie, że idzie w konspirację tylko za ukochanym. Byłam wtedy pewna, że chodziło o tego młodzieńca, który został potem jej dowódcą. Ona się w nim już wcześniej podkochiwała. Pomiędzy nami była zbyt duża różnica wieku, żeby mi się zwierzała, ale
jednak. Czasem coś wyznała, choćby żartem. Byłyśmy w końcu siostrami. Znałam część jej tajemnic... – Nie. – Kowalski pokręcił głową zdecydowanie. – Z pewnością nie chodziło o jej dowódcę. Tamten był tylko szeregowym żołnierzem. Dlatego tak się dziwiliśmy. Nie był nawet lubiany, choć może głupio to brzmi... w tamtych okolicznościach... rozumie pani. A jednak. Uważaliśmy, że jest nikim. A ona... cóż, naszym zdaniem zasługiwała na kogoś lepszego. Ale serce nie sługa, nie mnie osądzać, zwłaszcza teraz, po tylu latach. Oboje już pewnie nie żyją. – Skąd pan wie? – Nie wiem. Ale słuchy chodziły... że oboje zaginęli bez śladu. Pewnie nigdy się już nie dowiemy, co się wtedy naprawdę stało. Najprawdopodobniej jednak zginęli, tak jak tysiące innych... Julia poderwała się wzburzona i zaczęła nerwowo przechadzać się po pokoju – dużym, werandowym, o półkolistym kształcie. Zza przeszklonej szczytowej ściany do wnętrza z impetem wdzierała się zieleń, spowijając wszystko dziwnym, nierealnym, jakby podwodnym światłem. Z ogrodu dochodziło wesołe poszczekiwanie psów, ganiających się pomiędzy drzewami. – To mogło chodzić o Hankę... – mruczała pod nosem. – Musiało... Ale nic mi się tu nie zgadza... Nic! Powstaniec odchrząknął. – Pani Julio, ja tylko przekazuję pani stare powstańcze mity. – Uśmiechnął się smutno. – Nie musiało tak być, chociaż w każdej podobnej plotce tkwi zawsze ziarno prawdy. O... hmm... bliskim związku „Sylwii” z jednym z dowódców także zresztą słyszałem. Kołacze mi się coś w pamięci. Jednak tamta sensacja miała chyba dłuższy żywot. Dowódca zresztą zginął. Tymczasem los tamtych dwojga pozostał niewyjaśniony do dziś. Julia zatrzymała się raptownie. – Czy pan coś sugeruje?! – Kochanie, uspokój się. – Janusz poderwał się z fotela i podszedł do niej, prowadząc z powrotem na miejsce. Do tej pory nie wtrącał się do rozmowy, tylko słuchał, teraz jednak zapytał: – Na ten temat także były jakieś plotki? Proszę mówić, bez obaw. Po to tu jesteśmy. Każdy ślad będzie dla nas ważny. – Owszem. – Kowalski wzruszył ramionami. – Nie chciałem o tym wspominać, żeby państwa bez potrzeby nie denerwować. Sam nie wierzę w te insynuacje. Ale skoro pan tak uważa... tak, były takie plotki. Że oboje uciekli. To znaczy – razem. Ale czemu mieliby uciekać, tego nie wiem. To w końcu nie amerykański melodramat...
– Czy... czy to już wszystko? – zapytała drżącym głosem Julia. Pokiwał głową. – Tak, teraz to już naprawdę wszystko. Napiją się państwo może jeszcze herbaty...? Janusz wstał i uścisnął mu rękę. – Dziękujemy. I za herbatę, i... za wszystko. Bardzo cenne są dla nas pańskie wspomnienia... Ale musimy uciekać. – Janusz zerknął na zegarek i zagarnął ramieniem mamę i mnie. – Za pół godziny mamy powrotny pociąg do Warszawy. Mam jeszcze tylko jedno pytanie... Wspomniał pan, że ten chłopak był „dziwny”. Czy mógłby pan sprecyzować, na czym ta jego dziwność polegała? Kowalski pokręcił głową. – Nie pamiętam. Chyba po prostu zachowywał się dziwnie. Był takim milczkiem... ponurakiem. Ale kiedy teraz o tym myślę... może coś jeszcze tam było. Jednak, proszę mnie zabić, nie wiem, co. Nie będę spekulował. Nie przypominam sobie niestety nic więcej – odparł z żalem. „Wujek”, u którego zostaliśmy wtedy na noc, po wysłuchaniu relacji moich rodziców, przypomniał sobie co nieco. Podejrzewam, że pamiętał o tym przez cały czas, tylko nie chciał być pierwszy. Ludzie lubią mówić dużo, ale nigdy konkretnie. Kiedy naprawdę coś wiedzą, wolą nabrać wody w usta. – No dobrze, to już wam powiem, kochani, że o tym niby to romansie rzeczywiście się wtedy mówiło. A raczej: szeptało. Tylko teraz nikt się nie chce wychylać, lecz wy nie bierzcie sobie tego do serca. Ludzie zawsze gadają. – Ale co to mogło znaczyć, że ktoś był dziwny? Panie Marianie? Pan lepiej się w tym wszystkim orientuje... Co takiego mogło być dla was w tamtym czasie „dziwne” w człowieku? – nalegała Julia. Choć była już późna noc, wujek Marian dolał wiśniówki do kieliszków. Ja – wówczas dwunastolatka – spałam na rozłożonej w kącie pokoju polówce. A przynajmniej miałam spać, bo wcale nie było o to łatwo przy zapalonym świetle i głośnych rozmowach, spowitych kłębami papierosowego dymu. Wujek mieszkał w kawalerce. – „Dziwny” mogło znaczyć wszystko – odrzekł. – Tak jak i dziś. – Może był Żydem? – podsunął Janusz. – Cóż, teoretycznie mógł. Ale Żydów w Warszawie praktycznie już wtedy nie było... Następnego dnia wracaliśmy do Gdańska. W pociągu był tłok jak zwykle, lecz podróż – mimo niewygód – upłynęła nam szybko. Julia była podminowana. Czuła, że to przełom w jej poszukiwaniach. I nie myliła się.
To był przełom.
Gdańsk, 1975 – No to pokaż, coś tam napisała... – Julia weszła do pokoju Marianny i zajrzała jej przez ramię. Dziewczynka, z ubrudzonymi tuszem palcami, nerwowo gryzła końcówkę długopisu, ślęcząc nad brudnopisem z okrutnie pokreślonymi zdaniami. Miała napisać referat z historii. Temat brzmiał: „Powstanie warszawskie, jego cele i zadania”. Na biurku, obok podręcznika, leżała jeszcze otwarta encyklopedia. Julia wzięła notatki i szybko przebiegła je oczami: „Powstanie warszawskie trwało od 1 sierpnia do 2 października 1944 roku. Było to wystąpienie zbrojne w okupowanej przez Niemców Warszawie, zorganizowane przez Armię Krajową w ramach akcji »Burza«. Od strony militarnej powstanie było wymierzone przeciwko Niemcom, jednak jego głównym celem była próba powołania w stolicy nowych władz państwowych, będących kontynuacją władz przedwojennych. Miało to uniemożliwić stworzenie w Polsce nowego rządu pod patronatem Związku Radzieckiego, którego wojska właśnie zbliżały się do Warszawy. Powstanie było wielkim narodowym zrywem, jednak nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Przyniosło za to ogromne straty materialne oraz straty w ludziach. Zginęło około dwieście tysięcy ludności cywilnej, nie licząc żołnierzy, a także osób rannych oraz zaginionych. Wśród zabitych przeważała młodzież, w tym ogromna większość warszawskiej inteligencji. W czasie walk zburzonych zostało około dwadzieścia pięć procent zabudowy miasta, a po ich zakończeniu dalsze trzydzieści pięć procent, tak więc pod koniec wojny niemal całe miasto leżało w gruzach. Zniszczony został wielowiekowy dorobek kulturalny i materialny. Podsumowując: powstanie nie osiągnęło żadnego z zamierzonych celów, zamiast tego poniosło całkowitą militarną i polityczną klęskę, okupioną zbyt wysoką ceną: śmiercią tysięcy ludzi oraz kompletnym zniszczeniem stolicy...”. – Co to jest?! – Matka, z wściekle zaciśniętymi wargami, odwróciła się do córki. – Co ty wypisujesz?! Co to za brednie? Marianna skuliła się w sobie, nie odpowiedziała. – Jesteś aż takim tchórzem, czy taką idiotką?! – kontynuowała Julia. – Potrafisz tylko spisywać z głupiej czerwonej encyklopedii? Sama nic nie wiesz o powstaniu? To po to ci ludzie ginęli, żeby teraz taka smarkula opluwała ich bez żenady...? – Co tu się dzieje? – Do pokoju zajrzał Janusz. – Co się dzieje?! Zobacz, co twoja córka wypisuje! Nic dziwnego, tatuś w partii... – Julia chyba zorientowała się, że przeholowała, bo umilkła w pół zdania, choć jej oczy nadal ciskały gromy. Ojciec nie odezwał się ani słowem, wziął tylko z jej rąk brulion i skupił się na czytaniu. – Nie mówiłam, że dam ci swoje opracowania? – Matka ponownie zwróciła się do dziewczynki. – Może wtedy wyszłoby ci coś z sensem... – Nie potrzeba.
– Co znaczy „nie potrzeba”, durny bachorze?! – Julia tupnęła nogą. – Wszystko, co tu napisałam, jest prawdą – hardo dokończyła Marianna. Matka osłupiała. – Prawdą...? Ta propaganda, ten komunistyczny bełkot, jest twoim zdaniem prawdą...? Czyli to wszystko było bez sensu, tak...? Chryste Panie! I ja tego dożyłam... Że moja własna córka hańbi moją krew... Janusz skończył czytać i oddał zeszyt Majce. – Nie przesadzaj – zwrócił się do żony. – Dzieciak ma rację, nie ma tu ani jednego nieprawdziwego słowa. – Nie potrzeba nieprawdziwych słów, wystarczy nieprawdziwy kontekst! Kłamstwem jest nie tylko mówienie nieprawdy, ale i przemilczanie prawdy! – Julia znów zaperzyła się. – Teraz tak ich uczą – odparł jej mąż. – Daj jej spokój. – Wiesz, tobie to się nie dziwię – zasyczała. – W końcu masz inne poglądy... Teraz Januszowi niebezpiecznie zabłysnęły oczy. – Dzięki „moim poglądom” masz te wszystkie opracowania, których normalnie nigdy w życiu byś nie zdobyła. I dzięki temu, że jestem w partii, możesz prowadzić swoje poszukiwania. Chcesz, żebym wystąpił? Mogę. Ja już i tak sam nie wiem, w co jeszcze wierzę. Ale wtedy pewnie stracę pracę, a już na pewno dostęp do archiwów i dokumentów. Proszę cię bardzo. Zrobię, jak uważasz. A Maja napisała tu prawdę. Tak było. I nie ma sensu wmawiać sobie jakichś własnych prawd. Julia słuchała go z pobladłą twarzą, a Marianna – ze spuszczoną głową – bawiła się długopisem. – Czemu nie napisałaś, że Ruski nam nie pomogły? Że czekali pod miastem, aż się powstanie wykrwawi? – zaatakowała ją po raz kolejny matka. – A czemu niby mieliby pomagać? – prychnął ojciec. – Przecież to powstanie było skierowane przeciwko nim! Myślisz, że byliby tacy naiwni, a wojna to zabawa dla grzecznych dzieci? To nie sentymenty, kochanie. Wojna – wszelkie wojny w dziejach – to nic innego, jak tylko walka o władzę. Julia opuściła ręce i zmierzyła oboje zimnym wzrokiem. – Nic mnie nie obchodzi wasze gadanie. Tego referatu nie oddasz – oświadczyła córce już bez emocji. – Albo napiszesz go na nowo, uczciwie, albo...
– Wcale nie napiszę – oznajmiła Marianna. Słowa dotrzymała. Nie oddała referatu i otrzymała ocenę niedostateczną. MARIANNA Następne lata zlewają się w mojej pamięci, a i zapiski matki z tamtego okresu są wyjątkowo chaotyczne i nieprecyzyjne. Pamiętam, jak pewnego wieczoru ojciec wrócił z pracy bardzo podekscytowany. Oznajmił matce, że ma jej coś bardzo ważnego do opowiedzenia, coś, co nareszcie „ruszy sprawę z miejsca”, jak się wyraził. – No to mów, szybko! – ponaglała. – Najpierw zjedzmy w spokoju kolację, potem porozmawiamy – odparł, a ja od razu zrozumiałam, że nie mam być uczestnikiem tej rozmowy. To oczywiście tylko utwierdziło mnie w postanowieniu, że wysłuchać jej muszę, choćbym miała paść od tego trupem. Zaraz po kolacji odesłali mnie do łóżka, ale byłam już dużą dziewczynką i nie dałam sobie w kaszę dmuchać. Tak, przyznaję, podsłuchiwałam. Nie usłyszałam wszystkiego i nie wszystko zrozumiałam – docierały do mnie tylko strzępy ich wymiany zdań – jednak to, co najważniejsze, starannie zanotowałam sobie w pamięci. Odtwarzam ten dialog z mozołem, lecz podstawowe kwestie z pewnością brzmiały tak samo – lub bardzo podobnie... – No to mamy go – powiedział ściszonym głosem Janusz. – Chyba. – Tego „dziwnego”...? Jesteś pewny? – Przynajmniej wszystko na to wskazuje. Nie było łatwo, ale się udało. Mają taką swoją listę... nazwiska i pseudonimy... – Po co im to? – Nie żartuj sobie... – No to mów! Nie dręcz mnie dłużej... Usłyszałam, że ojciec mówi coś półgłosem, lecz nie mogłam rozróżnić słów. Już zaczęłam obgryzać z frustracji paznokcie, kiedy dotarł do mnie podniesiony głos matki: – Jak? Adam Górecki?! – Ciii... nie budź małej. A coś ci to mówi? Nastąpiła chwila ciszy. – Nie... nie wiem. Tak mi się w pierwszej chwili zdawało, ale... umknęło...
– Jest coś jeszcze. Dziwne... wiesz... inne nazwisko... w rzeczywistości... – Co to znaczy? Nie był Polakiem? – ...pochodzenia... – Jak? – Gorczenko... – Ruskie? – Albo białoruskie... nie wiem... – Dlatego „dziwny”... – Zaginiony... podobne okoliczności... – To musi być ten sam! – Teraz... można będzie poszukać... rozumiesz... – Ale jeśli... – Trzeba ostrożnie... Gdyby się okazało... ściągnąć im na głowę... rozumiesz... niebezpieczeństwo... Docierały do mnie tylko urywane kawałki zdań, dziś jednak mogę odtworzyć z nich na własny użytek w miarę sensowną całość. – Ktoś wie, że szukasz? – Na pewno. Oni... wiedzą wszystko. – Myślisz, że...? – Nie, nie sądzę... Tak to mniej więcej brzmiało. Zrozumiałam z tego, że nazwisko Adam Górecki – alias Gorczenko – jest ważne. Powtórzyłam je sobie w myślach kilka razy, żeby zapamiętać. I utrwaliło mi się jak pacierz. Pamięć w końcu jeszcze miałam świeżą. Wyćwiczoną także w szkole, gdzie nauka opierała się głównie na niej. W każdym razie bardziej niż na myśleniu – choć to akurat potrafiłam. Ta umiejętność przynosiła mi zresztą zazwyczaj więcej szkody niż pożytku. I chyba tak zostało do dziś. Od tamtej chwili w naszym życiu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Może nie natychmiast, może dopiero po jakimś czasie – nie pamiętam już tego dokładnie. Jak wspomniałam, wszystko
zlewa mi się w jedną całość jak nakładające się na siebie filmy. Jestem jednak przekonana, że przynajmniej część tych wydarzeń miała ze sobą jakiś złowróżbny, tajemniczy związek... Zaczęło się od głuchych telefonów. Zdarzały się coraz częściej, zarówno w dzień, jak i w nocy. W tamtych czasach nie każdy miał w domu telefon, ale my posiadaliśmy go z racji tego, że ojciec był dziennikarzem. Numer był zastrzeżony, więc na pewno nie każdy mógł znaleźć go sobie po prostu w książce telefonicznej, a nawet ja miałam od dziecka wbijane do głowy, by nie udostępniać go byle komu. Kilka razy sama taki telefon odebrałam, z początku podejrzewając oczywiście pomyłkę, podobnie jak rodzice. Ktoś z drugiej strony drutu po prostu milczał, przez dłuższy czas nie rozłączając się. Następnie, po naszym „halo, halo!” – delikatnie odkładał słuchawkę na widełki (słychać było taki charakterystyczny, cichy stuk). Po jakimś czasie – gdy sytuacja powtarzała się – nauczyliśmy się nie reagować na sygnał, szczególnie w godzinach nocnych, choć zdarzało się, że ojciec miał potem z tego powodu przykrości w pracy. Mnie w ogóle zakazano podchodzić do aparatu. Respektowałam ten zakaz, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, choć nie do końca pojmowałam, z jakiego powodu ktoś miałby straszyć nas w ten sposób. Słyszało się już o różnego rodzaju wariatach czy zboczeńcach, prześladujących ludzi przez telefon, więc nie oponowałam. Fakt, bałam się. Takie dziwne telefony naprawdę silnie działają na wyobraźnię. Koleżanki odprawiałam więc z kwitkiem, tłumacząc im, że mamy zepsuty aparat. Ojciec nalegał, bym o tej sprawie nie rozpowiadała – nikomu, nawet najlepszym przyjaciółkom z mojej klasy. Matka natomiast od początku utrzymywała, że inwigiluje nas bezpieka. Janusz początkowo śmiał się z tych jej podejrzeń, później jednak spoważniał. Bo nie skończyło się na telefonach. Zaczęliśmy otrzymywać także dziwaczne anonimy, lekceważone przez milicję. Zawierały kawałki zdań, ułożonych ze słów wyciętych z różnych gazet. Były to komunikaty typu: „Zostaw i milcz” albo „Ciekawscy umierają”. Znajomy milicjant, kolega szkolny Janusza, usiłował z jednej strony uspokoić rodziców, a zarazem wbić im do głów, by siedzieli cicho. – To mi wygląda na jakieś chuligańskie wybryki – twierdził z przekonaniem. – Pracujesz w gazecie, może komuś nadepnąłeś na odcisk. Albo masz cichą wielbicielkę... wybacz, Julio. – Próbował roześmiać się beztrosko. – Różne świry się zdarzają, przecież wiecie. Ale... na wszelki wypadek zachowajcie to dla siebie. Lepiej nie robić z tego afery. I – dodał jeszcze zagadkowo – jeśli faktycznie rozgrzebujecie jakieś stare historie, to... o ile można wam dobrze radzić... zostawcie to. Przynajmniej na jakiś czas... To tylko utwierdziło matkę w przekonaniu, że ma rację. Nasze życie powoli zamieniało się w piekło. Żyliśmy w wiecznym strachu. A przecież jeszcze wtedy nic się tak naprawdę nie stało. Najgorsze miało dopiero nadejść. Gdy już wydarzyła się pierwsza katastrofa, pociągnęła za sobą lawinę kolejnych...
Warszawa, 1979 Zapadał zmierzch. Siedziały przed telewizorem, w kawalerce jednego z „wujków”, który z kolei, by wszystkim było wygodniej, nocował u rodziny. Telewizor był włączony, lecz nie oglądały go, a dźwięk wyciszyły. Przyjechały do stolicy, by w rocznicę powstania zapalić znicz na Cmentarzu Powstańców Warszawy, pod pomnikiem Poległych Niepokonanych. Przy tej okazji kilkakrotnie wracały w rozmowach do historii Hanki – wciąż na nowo przeżywanej, uzupełnianej i ubarwianej przez Julię, a ostatnio także przez Mariannę, która nie zdołała oprzeć się rodzinnej tajemnicy – i teraz rozmyślały, każda snując swoje wizje i wyciągając własne wnioski. Marianna wyjęła z kieszeni dżinsów gumę balonówkę i, wkładając ją do ust, zagadnęła: – Mamo, ty na serio wierzyłaś... wierzysz w ten romans... Hanki z tym jakimś Góreckim, Gorczenką, czy jak on się tam zwał? Julia ocknęła się z zadumy. – Musisz żuć to świństwo? – zapytała retorycznie, zapalając papierosa. – Tylko mi tu nie puszczaj tych balonów, bo zwymiotuję. – To ty nie pal. – A co ci do tego? Sama palisz. Dowiedziałam się o tym na wywiadówce. – Bywa. Jestem już dorosła. – Majka wzruszyła ramionami. Julia obrzuciła ją ironicznym spojrzeniem. – Jeszcze nie jesteś. – Oj, brakuje mi paru miesięcy! Nie bądź drobiazgowa, mamusiu. – Jeśli w ten sposób chcesz się przymówić o papierosa, to nic z tego. – Nie chcę, guma mi wystarczy. – Majka uśmiechnęła się niewinnie. – Swoją drogą, kiedy ciotka Hanka walczyła w powstaniu, była mniej więcej w moim wieku. – Raczej więcej niż mniej. Miała dwadzieścia dwa lata. A ty będziesz miała dopiero osiemnaście. – Ale tacy osiemnastoletni też walczyli, prawda? Matka pokiwała głową. – Nawet znacznie młodsi... Przez uchylone okno mocno powiało. Marianna przymknęła lufcik, narzuciła luźną flanelową koszulę na obcisły podkoszulek i wyszła do miniaturowej kuchenki, by nastawić wodę
na herbatę. – Nie powinni ginąć! – zawołała z kuchni. – Pewnie, że nie powinni! – Julia odkrzyknęła z pokoju. – Ale tak ułożyła się historia. – Bo zostali wykorzystani. – Majka stanęła w progu pokoju. – Jak zwykle, przez polityków. Wszystkie wojny to dzieło polityków – dodała. – Dziecko, znam twoje zdanie, ale naprawdę... nie chce mi się już na ten temat z tobą dyskutować – zirytowała się matka. – Nie rozumiesz tamtych realiów. A jeśli nawet masz swoje racje, czego ci nie odmawiam, to te dzieciaki niczym przecież nie zawiniły... Oni walczyli i ginęli za swój kraj, szczerze, z oddaniem. – Wiem, mamo. – Czajnik zaczął gwizdać, więc Marianna zawróciła do kuchni i po chwili pojawiła się z dwiema szklankami herbaty oraz cukiernicą na tacy. – Ale fakt pozostaje faktem. To było daremne poświęcenie. Oni powinni żyć, walczyć za swój kraj, ale inaczej. Co komu przyszło z umarłych? A o cywilnej ludności, tysiącach ludzi, którzy przy okazji zginęli, kto teraz pamięta? Pies z kulawą nogą chyba. Julia pokręciła głową z determinacją. – Oj, jacy wy teraz mądrzy jesteście...! Ci cywile to też byli przecież Polacy. Wspierali ideę powstania. Ale lepiej nie wałkujmy już tego tematu od nowa, bo zaraz znowu się pokłócimy – poprosiła, mieszając herbatę. – O co pytałaś na początku? O ten domniemany romans? – Tak. O to, czy w niego wierzysz. – Ja już nie wiem, w co wierzę – odpowiedziała Julia z goryczą. – Chyba za mało wiedziałam o własnej siostrze... – E, daj spokój! – Dziewczyna machnęła ręką. – Byłaś wtedy tylko dzieckiem. Ale chyba nie wierzysz w to, że ona by mogła... – Nie, w to nigdy nie uwierzę – przerwała jej matka. Obie zamilkły na jakiś czas. – Więc po co dalej jej szukasz? – odezwała się wreszcie Majka. – Może, żeby to udowodnić...? Choćby sobie...? Marianna spojrzała na nią z rodzajem pobłażliwej czułości. Matka była chuda i blada. W jej czarnych włosach widać już było srebrne nitki. Ubrana w zmiętą lnianą spódnicę o niemodnym kroju i rozciągnięty szary golf wyglądała tak mizernie, że dziewczyna poczuła się przy niej prawdziwą Horpyną. Ostatnimi laty zdawała sobie doskonale sprawę ze swojej urody i nauczyła się z niej korzystać, choć chłopaków wolała trzymać na dystans. Jednak matka –
krucha jak figurka z chińskiej porcelany – niezmiennie wydawała jej się prześliczna. No i obiecała kiedyś ciotce Zofii, że będzie się nią opiekować. – Ale jak sądzisz, co mogło się tak naprawdę wtedy wydarzyć? – zapytała wreszcie z namysłem. – Gdyby zostali zabici, prędzej czy później odnaleźliby ich ciała. Choćby strzępy ciał, w razie gdyby rozerwała ich jakaś bomba albo mina. Jakieś rzeczy, cokolwiek. Byliby jacyś świadkowie, ktoś by coś zauważył, zapamiętał, wygadał... Nie można przecież zginąć bez jednego śladu! Nie ma cudów...! Co się wtedy mogło tam stać, do jasnej... do jasnej ciasnej...? Julia pokręciła głową. – Wszystko – odparła. – Mogło się wydarzyć wszystko... MARIANNA Na początku roku siedemdziesiątego szóstego zmarł wuj Stefan. Odszedł nagle, na serce. Ciotka Zofia została sama w dużym mieszkaniu na Sobótki. Mimo osobistej rozpaczy i żałoby najpierw pomyślała o bratanicy. Zaproponowała Julii zamianę mieszkań. – W moim wam będzie wygodniej – tłumaczyła. – A mnie z kolei łatwiej będzie utrzymać małe mieszkanko. Zgódźcie się. Janusz jednak stanął okoniem. – Nie będę żerował na starej kobiecie. Starych drzew się nie przesadza. Niech pomieszka w spokoju u siebie, najwyżej będziemy jej w miarę możliwości pomagać. Zostało więc po staremu, tylko Zofia stała się teraz częstszym gościem u nas, bo rodzice przywozili ją niemal codziennie, by nie czuła się taka samotna. W tym czasie bardzo się z ciocią zbliżyłam, a ona mnie po prostu uwielbiała. Gotowała nam obiady, gdy matka z ojcem siedzieli długo w pracy, sprzątała, dbała o moje lekcje. Pewnego razu, gdy byłyśmy same, powiedziała mi coś dziwnego: – Kochanie, jesteś dużą dziewczynką. I twardą. Tak, masz całkiem inny charakter niż twoja matka, choć temperament masz po niej. Ale... nie tylko wyglądem przypominasz Hanię... swoją ciotkę. Mam wielką prośbę do ciebie, dziecko... – Tak, ciociu? – odezwałam się ze zdziwieniem, kiedy przerwała zakłopotana. – Obiecaj mi coś – poprosiła. – Obiecaj, że jak mnie zabraknie, to ty będziesz opiekować się mamą. Zrobiło mi się gorąco. Nie lubiłam takich tematów. Poczułam dziwny niepokój, wręcz lęk, jakby nad nasze życie napłynęła jakaś czarna chmura. – Oj, ciociu...
– Obiecujesz? – Tak, ale, ciociu, ciebie tak szybko nie zabraknie. Nie jesteś jeszcze wcale staruszką... – zamilkłam, zdając sobie sprawę z tego, że wuj także nie był staruszkiem, a dopiero co go pochowaliśmy. – Majeczko... – Uśmiechnęła się ciocia. – Nie chcę cię martwić, ale... mam jakieś złe przeczucia. Może przesadzam, ty na pewno nie wierzysz w takie rzeczy. Zresztą słusznie. Chciałam się tylko zabezpieczyć... to znaczy, uzyskać pewność, że... moja Julka nie zostanie całkiem sama na świecie. – Ale ciociu! – żachnęłam się. – Przecież wiadomo... Kłócimy się czasem z rodzicami, ale przecież ich kocham! Wszyscy się czasem kłócą... Przestań! Wszystko będzie dobrze, nie musisz się o nic zamartwiać... Zofia uśmiechnęła się i pogłaskała mnie po policzku, lecz zauważyłam, że w oczach ma łzy. – Moja ty kochana mała dziewczyneczko... Po chwili z dyżuru wróciła mama, a tuż po niej ojciec; ciotka podała obiad na stół i wszystko wróciło do normy. Jednak o tej dziwnej rozmowie nie zapomniałam. Ciocia Zosia odeszła niecałe dwa miesiące później. Ojciec znalazł ją nieprzytomną w mieszkaniu na Sobótki, gdy pojechał sprawdzić, co się dzieje – przez cały dzień nie odbierała telefonów. Od razu wezwał karetkę i zabrano ciocię do szpitala, gdzie okazało się, że miała wylew. Mimo wysiłków lekarzy nie udało się jej uratować. – Tak jakby nie chciała już żyć – przyznał dyżurny doktor bezradnie. – Niedawno straciła męża. Bardzo byli do siebie przywiązani – odpowiedziała załamana Julia. Lekarz pokiwał tylko głową. – Ale tak może i lepiej dla niej – dodał na pocieszenie. – Gdyby przeżyła, byłaby prawdopodobnie do końca życia sparaliżowana. W każdym razie nie byłaby całkiem sobą. Teraz Julia pokiwała głową. – Nie wyobrażam sobie cioci... bezsilnej – wyszeptała. W tym czasie leżałam u siebie na kozetce i wyłam. Odmówiłam pójścia na pogrzeb ciotki. Uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy przypomniała mi się jej prośba. Pomyślałam sobie... pomyślałam sobie wtedy, że nie mogę jej zawieść. Kilka tygodni później przeprowadziliśmy się do mieszkania na Sobótki. Tak jak sobie
tego życzyła. Zyskałam porządny pokój zamiast klitki wygospodarowanej z wnęki kuchennej, a rodzice sypialnię oddzieloną od salonu. Jednak nie to było najważniejsze: w tym domu unosił się duch Zofii. Unosi się zapewne do dziś. Razem z nim było mi raźniej. Rodzice uczepili się teraz jednego jedynego tropu, jaki mieli, czyli próby odnalezienia jakichkolwiek informacji o dalszych losach Adama Góreckiego. Janusz uruchomił wszystkie swoje znajomości i kanały informacyjne, na ślad żywego Góreckiego jednak nie natrafił. Udało mu się za to odszukać kilku jego kolegów z lat szkolnych. W trakcie tych poszukiwań wydarzyła się pewna zagadkowa historia. Do redakcji gazety, w której ojciec pracował, przyszedł z „wizytą” – jak sam to określił – pewien tajemniczy osobnik. Janusz opisał go późnej jako gładkiego blondyna w nieokreślonym wieku i o rysach twarzy sklepowego manekina, ubranego w tani, lecz nieźle skrojony garnitur. Facet nie przedstawił się, twierdząc, że jego nazwisko – ani to, kim jest i kogo reprezentuje – nie ma znaczenia. Mówił także zagadkami; z mętnych półsłówek ojciec wywnioskował tylko tyle, że mężczyzna mu grozi – albo ostrzega. – Najwyraźniej chodziło o to, żebym przestał drążyć, a przede wszystkim odczepił się od osoby tego Góreckiego – wyjaśniał żonie. – Straszył, że mogę przez to stracić pracę... albo i gorzej. Wyprosiłem go za drzwi. Nie pozwolę się szantażować. – Był agresywny? – zapytała Julia. – Nie. – Pokręcił głową. – Przynajmniej z pozoru absolutnie nie. Wręcz przeciwnie, był aż nadto uprzejmy. Od razu po pracy pojechałem do Piotra i opowiedziałem mu o tej „wizycie”. Porucznik Piotr Ruta był właśnie tym zaprzyjaźnionym z ojcem milicjantem, o którym już była mowa. – I co na to Piotr? Janusz wzruszył ramionami. – Trochę się chyba przejął, choć nie chciał tego okazać – odparł. – Jednak wyczułem, że z początku nieźle spanikował. Potem się uspokoił. Kazał mi posłuchać tego faceta i zostawić sprawę Góreckiego w spokoju. – Ten osobnik był z bezpieki, jestem tego pewna – oświadczyła Julia. – Tylko o co tym draniom może chodzić...? Głuche telefony i anonimy się skończyły, to teraz zaczną nas osobiście nawiedzać?! – Zapytałem o to Piotra. Nie potwierdził, nie zaprzeczył. Stwierdził, że w tej sytuacji woli nie spekulować. Tak, to mógł być bezpiek. Na takiego zresztą wyglądał – przyznał Janusz niechętnie. – Nie zapominaj, że ten cały Górecki miał pierwotnie, według tego, czego się doszukałeś, rosyjsko brzmiące oryginalne nazwisko.
– Nie on, tylko jego rodzina. Znacznie wcześniej. Wygląda na to, że najpóźniej w latach dwudziestych zostało spolszczone. Prawdopodobnie osiedli w Warszawie jeszcze w czasach zaborów. – A co to za różnica! To musiał być Rusek albo przynajmniej stamtąd pochodził – upierała się Julia. – A ci są zdolni do wszystkiego. Tylko co teraz...? Naprawdę musimy uważać. – Uspokój się, kochanie, nie fantazjuj... – usiłował bagatelizować sprawę, by nie zdenerwowała się jeszcze bardziej. – Na pewno nie dam się nikomu zastraszyć, ale i nie zamierzam szarżować. Przecież nie robimy nic złego, nawet w myśl zasad ustroju! Usiłujemy tylko wyjaśnić dzieje własnej rodziny. To samo zresztą tłumaczyłem temu facetowi, zanim tak mnie wkurzył, że go w końcu wywaliłem... Umówili się, że Janusz jeszcze w tym tygodniu pojedzie do Warszawy, by spotkać się z kolegami Adama Góreckiego – sam, bo Julia tym razem nie mogła wyrwać się z pracy. Przenocuje u jednego z „powstańców” na Ursynowie i stamtąd zadzwoni, by jak najszybciej zdać jej relację z przebiegu rozmów. Wtedy też powie, kiedy wraca. – Skoro jadę sam, wezmę motor. Nie mam ochoty tłuc się pociągiem – postanowił. – Zajmie mi to najwyżej ze dwa dni. A dalej zobaczymy. Zgodnie z umową Janusz zatelefonował do żony od razu tego samego dnia, na gorąco, gdy tylko przeprowadził rozmowy z byłymi kolegami Góreckiego. W zasadzie uzyskał od nich niewiele nowych informacji. Wszyscy potwierdzili natomiast to, co już było na jego temat wiadomo. Adam był chłopcem dziwnym. Nie za bardzo trzymał z kolegami i nie był zbyt lubiany. Uczył się za to pilnie, w klasie uważano go wręcz za kujona, jak stwierdził jeden z kolegów. Pochodził z niemajętnej rodziny urzędników niższego szczebla, w dodatku niezbyt popularnej, gdyż nie do końca polskiej. A mimo to uczęszczał do jednego z najlepszych gimnazjów w Warszawie. Musiał być zdolny, bo na żadne „plecy” z pewnością nie mógł liczyć. Zdaje się – zastanawiał się jeden z rozmówców – że oni pochodzili z terenów dawnej Rosji; przywędrowali tu jeszcze za cara i, jako jedni z nielicznych, zostali po pierwszej wojnie w Warszawie. Lecz to tylko domysły – zastrzegał – bo z tamtych odległych czasów już niewiele pamięta. W każdym razie, chłopak był dość mocno zakompleksiony i zamknięty w sobie, a koledzy też mu niczego nie ułatwiali: w końcu dziwaków nikt nie lubi. Kolejny rozmówca niejako potwierdził słowa poprzedniego, wspominając, że – o ile sobie dobrze przypomina – Adam nie uczestniczył w szkolnych lekcjach religii oraz we wspólnych klasowych modlitwach, podobnie jak, na przykład, ich żydowscy koledzy – choć Żydem nie był. Co gorsza, nie uczestniczył także we wspólnych zabawach, nawet na podwórku, nie grał z kumplami w piłkę, nie wagarował, z nikim właściwie nie gadał. O tym, że poszedł do powstania, owszem, słyszeli. Już wtedy podobno byli w szoku (choć sami, jak zrozumiał Janusz, nie walczyli). Nie przypuszczali, że taki z niego patriota. Fakt, to go chyba rehabilituje, uznał jeden z byłych kolegów, lecz bez większego przekonania. Ojciec nie miał ochoty dyskutować z nim na ten temat. O jego dziewczynach czy kochankach nic nie wiedzieli. Nigdy wcześniej nie zaobserwowali, by jakoś szczególnie interesował się dziewczynami. Za mało go zresztą znali. I to w zasadzie było wszystko, czego dowiedział się Janusz; trop znów urywał się na
powstaniu. Niewiele nam to dało, utrwaliło za to pewien obraz Góreckiego, który stał się czytelniejszy. – Jest jeszcze jeden drobiazg... – dodał na koniec Janusz. – Ale to już opowiem wam po powrocie. – To kiedy wracasz, kochanie? – dopytywała się mama. – Wyjadę jutro z samego rana – odparł. – A nawet o świcie, mniej więcej o szóstej, żeby jak najszybciej, jeszcze za dnia, dojechać do Gdańska. Stęskniłem się już za wami, moje kochane dziewczynki! – My za tobą też. – Julia uśmiechnęła się do słuchawki. Następnego dnia czekałyśmy z uroczystym obiadem, stojącym przez cały czas na kuchence i gotowym w każdej chwili do podgrzania. Jednak mijała godzina za godziną, a ojciec nie wracał. W tamtych czasach nie było komórek, a znaleźć jakąś budkę telefoniczną na trasie nie było łatwo. Matka jednak upierała się, że – gdyby z jakiegoś powodu musiał opóźnić swój przyjazd – znalazłby telefon, choćby na jakiejś stacji benzynowej. – Coś się stało – powtarzała, krążąc w kółko po mieszkaniu. Wreszcie, gdy zapadł już dość późny wieczór, a od ojca dalej nie było żadnej wiadomości, zadzwoniła do Piotra Ruty i poprosiła go o pomoc. Obiecał, że zatelefonuje gdzie trzeba i oddzwoni, a być może Janusz w międzyczasie już się pojawi albo przynajmniej odezwie. – Pewnie zaspał i wyjechał późnej, niż zamierzał – tłumaczył. – Znam go nie od dziś. Ranny ptaszek to nie jest! Nieco uspokojone, próbowałyśmy nawet coś czytać, choć Julia i tak co i rusz wstawała, krążyła po domu, wyglądała przez okno. Gdy po mniej więcej dwóch godzinach zadzwonił wreszcie telefon, zerwała się i dopadła go w mgnieniu oka. Zastygłam, patrząc na nią z bijącym sercem. – Janusz?! To ty, kochanie...? Piotr...? Tak...? Tak... Słuchawka wypadła jej z ręki. Upadła na podłogę nieprzytomna, jakby ktoś podciął jej kolana. – Halo?! Halo...! Halo! – Wciąż dobiegało ze słuchawki. Podniosłam się z krzesła jak w transie. Nie byłam w stanie zebrać myśli. Nie wiedziałam, co robić najpierw: ratować matkę czy odebrać telefon. Julia leżała biała jak kreda, pozornie bez życia. Jednak oddychała. Wolno, niczym automat, podniosłam więc słuchawkę. – Halo... – wyszeptałam zdrętwiałymi wargami. – Julio, to ty...?
– Nie... to ja... – Halo? To ty, Majka? Jesteś tam...? – Tak... – Co z mamą? – Leży... zemdlała... Piotr milczał przez chwilę, zanim się znowu odezwał. – Majka, posłuchaj... Usiądź, proszę... Mam złą wiadomość. Twój tata... – Głos mu się załamał. – Twój tata miał wypadek. Bardzo poważny wypadek... – Nie żyje, prawda? – ułatwiłam mu to. Milczenie. – Prawda?! – Nie żyje – odparł ochrypłym szeptem. – Tak mi przykro, dziecino... Niedawno skończyłam szesnaście lat. I nie miałam już ojca. Reszty dowiedziałam się dopiero późną nocą. Piotr zapowiedział, że przyjedzie, gdyż bardzo się o nas niepokoi. Czekałam na niego sama. Mama spała – podałam jej dwie tabletki nasenne, ponieważ wcześniej wyła jak ranny pies. I tak nie byłaby w stanie niczego wysłuchać. Nic do niej nie docierało, z wyjątkiem tego, że nagle została wdową. Dochodziła druga w nocy, gdy zadzwonił do drzwi. Trzy razy, jak zwykle. Odkąd pamiętam, jeszcze z dzieciństwa, zawsze dzwonił do nas trzy razy. Taką mieli z ojcem umowę. Wcześniej zagotowałam wodę na herbatę, ale nie byłam w stanie jej nalać. Tak bardzo trzęsły mi się ręce, że poparzyłam się wrzątkiem. Pan Piotr wyjął mi szklanki z dłoni i sam zalał esencję gorącą wodą. – Jeśli coś masz krople na uspokojenie, to lepiej weź – mruknął, patrząc na mnie z troską. – Dam radę – odpowiedziałam głucho. I tak czułam się znieczulona. W głowie mi szumiało, skórę miałam jakby odrętwiałą, nie swoją, ręce i nogi sztywne. – Jak uważasz. Ale... to jeszcze nie wszystko, co miałem wam do powiedzenia. Wygląda na to, że to wcale nie był taki zwyczajny wypadek – ciągnął szybko, jakby bał się, że nie da rady powiedzieć tego, co i tak musiało do nas dotrzeć. – Być może robota pirata drogowego, ale... wszystko wskazuje na to, że ktoś zepchnął go autem z drogi, po czym odjechał, nawet się nie zatrzymując. Zaraz pod samą Warszawą. Znaczy się, za Warszawą. Twego tatę wyrzuciło z szosy.
Zginął na miejscu. Osłupiałam. – Zaraz... Co pan chce przez to powiedzieć?! Czy tatę... ojca zamordowano?! – Nic więcej w tej chwili nie wiadomo. Tak jak mówię... być może to tylko chuligański wybryk... – Tylko?! – krzyknęłam i po raz pierwszy tego dnia z oczu popłynęły mi łzy. – Przepraszam. Nie to chciałem powiedzieć – zreflektował się, nerwowo szukając czegoś po kieszeniach. W końcu wyjął nieużywaną chustkę do nosa i podał mi ją. – Janusz został zabity? – rozległo się za naszymi plecami. Odwróciliśmy się oboje jak na komendę. Julia stała w progu, wciąż bledsza od ściany, świdrując milicjanta błyszczącymi gorączkowo oczami. Podbiegłam do niej, by podprowadzić ją do fotela, lecz opędziła się ode mnie jak od natrętnej muchy. – Odpowiedz mi! – zażądała, bo Piotr milczał jak zaklęty. – Myślę, że to był wypadek – odezwał się w końcu. – Ale... – Zamordowali go ci z bezpieki? Żachnął się, autentycznie oszołomiony. – Co ty opowiadasz, Juleczko...? Skąd ci coś takiego przyszło do głowy...? – A co, to są twoim zdaniem niewinne anioły? Oni nie zabijają ludzi, tak? – wycedziła szyderczo. – Ale... ale po co...? Dajże spokój, Julio. Przecież... im nie zależało... nie zależało im na jego śmierci... – wił się. – To musiał być wypadek. Mało to teraz piratów drogowych...? – Nie zależało im? – tym razem to ja się odezwałam. – To dlaczego prześladowali go, straszyli? Nie tylko ojca zresztą – nas wszystkich! Może jednak zależało im, by go uciszyć? Może my będziemy następne?! – podniosłam histerycznie głos. – Bzdury! – Nie wiedział już, gdzie uciec wzrokiem. – Mogli sobie go straszyć, ale... Na litość boską, po cholerę by go mieli zabijać?! – Ty mi to powiedz – wysyczała Julia. – Na litość boską? I to ty, reżimowy milicjant, wzywasz imienia boskiego?! – Julio, ciszej, błagam cię. Ściany mają uszy. Idźcie spać. Zażyjcie jakieś krople. Julio, ty jutro powinnaś iść do lekarza...
– Ja jestem lekarzem. – Miałem na myśli... – zająknął się. – No dobrze. Odpocznijcie, a ja się wszystkim zajmę. Pogrzebem i w ogóle... Jak tylko się czegoś dowiem, od razu do was zadzwonię... albo lepiej podjadę. Obiecuję. Tylko bądźcie rozsądne. Jeśli czegoś będziecie potrzebować, dzwońcie do mnie... – Idź już. Matka nie ruszyła się z miejsca. Odprowadziłam go do drzwi. – Maja. – Zatrzymał się jeszcze. – Uważaj na swoją matkę. – Pan nie musi mi tego mówić – burknęłam hardo. Pamiętałam prośbę ciotki. Wiedziałam, że zostałyśmy same na świecie – i że to ja jestem ta twardsza. Milicja oczywiście do niczego nie doszła, śmierć mojego ojca uznano za nieszczęśliwy wypadek, sprawców nigdy nie zidentyfikowano i szybko zamknięto sprawę. Piotr dotrzymał słowa – pomagał nam we wszystkim. Podejrzewam, że skrycie podkochiwał się w mojej matce, choć pewności nie mam – być może tylko czuł się zobowiązany do troski o żonę i córkę najbliższego przyjaciela, gdy zostały same. A może czuł się winny – był w końcu w milicji. Nie wiem. W każdym razie, bez niego – muszę to przyznać uczciwie – nie dałabym rady, bo mama całkiem wyłączyła się z życia. Nie przeszkadzało mi to jednak nie znosić tego faceta. Działał mi na nerwy. Nie dość, że milicyjna wesz – do wszystkiego się wtrącał – to jeszcze tak naprawdę wkurzało mnie to, że nadskakiwał matce, choć tata jeszcze nie wystygł. Ona co prawda nie zwracała na niego uwagi (wtedy zresztą na nic nie zwracała uwagi), ale obawiałam się tego jego upartego wkręcania się w nasze życie. Na szczęście pomagała mi też sporo „ciocia” Ada, również lekarka, przyjaciółka Julii jeszcze z lat studenckich. Bo z rodziny nikt nam już w zasadzie nie pozostał. Pogrzeb wspominam jako kolejny koszmar. Moja babka, matka Janusza – dziadek już dawno nie żył, zmarł przed laty na wątrobę – w trakcie ceremonii rzucała się na trumnę syna, szlochała na głos i publicznie obwiniała o wszystko moją matkę. Julia tego na szczęście nie słyszała: odmówiła pójścia na pogrzeb. Od śmierci męża praktycznie nie wychodziła z domu. Dostała zwolnienie z pracy. Nie jadła, nie odzywała się do nikogo, nawet do mnie. Wtedy jeszcze pojęcie depresji nie było tak znane jak obecnie, jednak z pewnością była to klasyczna depresja. Bałam się, że już się z niej nie podniesie. Nie doceniłam jednak swojej matki. Trzy dni po pogrzebie wstała z łóżka jakby nigdy nic – i poszła do pracy. Od razu wzięła trzy nocne dyżury pod rząd. Powoli zaczęła zachowywać się normalnie. Tylko w jej oczach już na zawsze pozostał wyraz goryczy. Po śmierci mego ojca jego matka całkowicie zerwała stosunki rodzinne z Julią. Tylko ze mną od czasu do czasu nadal się spotykała. Odwiedzałam ją dość regularnie w jej eleganckim
mieszkaniu w Gdańsku-Oliwie, pomagałam przy zakupach, wyręczałam w pracach domowych. Hołubiła mnie. Byłam w końcu jej jedyną wnuczką, dzieckiem jedynego, ukochanego syna. Nikogo bliższego nie miała. Nic więc dziwnego, że gdy dwa lata później umarła, okazało się, że cały swój majątek zapisała w testamencie mnie. Mama chciała, żebym mieszkanie po babce zostawiła sobie, jednak ja w żadnym razie nie chciałam tam mieszkać. Wolałam zostać razem z nią na Sobótki. Sprzedałyśmy je więc (było już własnościowe) i za część uzyskanej kwoty kupiłyśmy samochód. Był to nowiutki polonez – wówczas symbol luksusu. Obie jednocześnie poszłyśmy na kurs prawa jazdy i zdałyśmy egzamin w tym samym czasie – uczciwie i samodzielnie, choć Piotr i w tej kwestii gotów był nam spieszyć z pomocą. Dziś płaci się łapówki, wtedy wystarczały odpowiednie znajomości. Tak naprawdę świat się niewiele zmienia. Od tej pory stałyśmy się niezależne i mogłyśmy zapomnieć o przepełnionych pociągach. Bo znowu – pomimo traumy po podejrzanym „wypadku” ojca – zaczęłyśmy regularnie odwiedzać Warszawę... Jeśli ktoś sądzi, że po śmierci ojca nastał u nas spokój, to się myli. Anonimy przestały przychodzić, ustały też głuche telefony, jednak w to miejsce zaczęły się inne „atrakcje”. Bez przerwy wzywano nas na przesłuchania, a matkę nawet w pracy nachodzili kryminalni. Nasze mieszkanie przeszukano kilka razy, łącznie z piwnicą, tak jakby to Julię podejrzewali, że w jakiś nadprzyrodzony sposób teleportowała się do Warszawy, by zrobić zamach na życie swojego męża. Grzebali w jej życiorysie, szukali kochanków i innych „motywów” – nawet wtedy, gdy śledztwo zostało już oficjalnie zawieszone. Piotr tłumaczył nam, że to normalne procedury i milicja musi wszystko sprawdzić, lecz matka wiedziała swoje. Była więcej niż pewna, że to Służba Bezpieczeństwa maczała brudne paluchy w śmierci Janusza, a wypadek był pozorowany. Milicja mogła im skoczyć – poza tym to tylko sługusy tego samego systemu. Ja natomiast – choć jako realistka starałam się zazwyczaj unikać teorii spiskowych – tym razem gotowa byłam się z nią zgodzić...
Gdańsk, listopad 1979 Krótki, ostry dzwonek wyrwał ją ze snu. Było jeszcze całkiem ciemno. Julia – wciąż tylko na wpół przytomna – zapaliła nocną lampkę przy łóżku i rzuciła okiem na zegarek: szósta trzydzieści. Kogo licho niesie o takiej godzinie...? Z bijącym sercem, zaspana, nie wiedząc, czy złorzeczyć, czy się bać, narzuciła na siebie szlafrok i na palcach wyszła do przedpokoju. Zobaczyła smugę światła z pokoju Marianny i po chwili usłyszała jej zaniepokojony szept: – Kto to może być...? Wzruszyła ramionami. – Trzeba sprawdzić. – Popatrzę przez judasza... Marianna, także w podomce, podeszła cicho do drzwi i wyjrzała przez wizjer. Dojrzała tylko zarysy jakichś postaci. – No i? – szepnęła niecierpliwie Julia. Tym razem Marianna wzruszyła ramionami. Julia odsunęła ją od drzwi i sama zerknęła. – Jacyś faceci... chyba – mruknęła. – Co robimy? Dzwonek rozległ się ponownie. Zabrzmiał natarczywie, aż podskoczyły. Julia odchrząknęła i w końcu zdecydowała się odezwać: – Kto tam? – Pani Stryjewska? Proszę otworzyć. – Głos dobiegający zza drzwi był męski, stanowczy, urzędowy. – Kto tam?! – Rewizja. – Uchyl, mamo – podpowiedziała Marianna. – Jak by co, zacznę wrzeszczeć... Julia bez słowa odryglowała zamki. W szparze natychmiast ukazała się trzymana pionowo, otwarta legitymacja. – Znowu milicja? – Służba Bezpieczeństwa – wyjaśnił ten sam głos. – Chwileczkę... nie mogę odczytać. Muszę założyć okulary – zawahała się Julia.
– Daj, mamo – włączyła się córka. – Ja przeczytam... Uważnie przebiegła dokument wzrokiem, po czym skinęła matce głową i otworzyła drzwi szerzej. Było ich trzech. Wszyscy w cywilu. Pierwszy, na oko najważniejszy, był postawnym blondynem po pięćdziesiątce. Przystojnym, choć jego oczy wydawały się jakby sztuczne – zimne, blade, nieco rybie. Dwaj pozostali byli młodsi, bardziej pospolici, szarzy. Twarze nie do zapamiętania. – A panowie do nas w jakiej sprawie? – zapytała nieprzyjaźnie Julia. – Z jakiego powodu rewizja? – Niestety, nie udzielamy takich informacji – odparł grzecznie blondyn. – Proszę się ubrać, każda z pań w swoim pokoju. Gdzie można zaczekać? Julia wskazała ręką drzwi do dużego pokoju, zapaliła światło. – Proszę tutaj. Proszę się rozgościć i czuć jak u siebie – parsknęła szyderczo. Mężczyzna jednak nie zareagował, najwyraźniej był pozbawiony poczucia humoru. – Dziękuję – odparł, rozsiadając się na krześle, po czym gestem pokazał coś swoim podwładnym. – Bardzo proszę się pospieszyć. Jeden z pozostałych – także gestem – nakazał kobietom udać się do swoich sypialni. Gdy pospiesznie ubierały się, stali pod drzwiami, odwróceni tyłem niczym warta. Widziały ich sylwetki przez szybę. Pierwsza wyszła Marianna. – Długo to potrwa? – zapytała zaczepnie. Facet pod jej drzwiami nie odpowiedział, gapiąc się tylko na nią wzrokiem pozbawionym wyrazu. – Pan niemowa? – zadrwiła dziewczyna. – Proszę zapytać szefa – odparł, mierząc ją tym samym, obojętnym spojrzeniem. Majka zajrzała więc do pokoju. Zobaczyła, że blondyn o rybich oczach przeszukuje szuflady komody. – Macie jakiś nakaz? Znów nawet na nią nie spojrzał ani nie raczył odpowiedzieć.
– Czy długo to potrwa? Bo ja mam szkołę. – Potrwa tyle, ile będzie trzeba – tym razem się odezwał. Oschle, choć grzecznie. – Zaraz, chwileczkę! – rozległ się z tyłu głos Julii. – Przecież ona jest w klasie maturalnej. Nie powinna opuszczać lekcji. A ja za pół godziny muszę wyjść do pracy – podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. – Co pani robi?! – Mężczyzna podniósł głos, okazując wreszcie jakieś emocje. Gdyby nie to, można by go było wziąć za automat o ludzkim kształcie. – Proszę natychmiast odłożyć słuchawkę! – Proszę pana, ja mam naprawdę odpowiedzialną pracę. Jestem lekarzem, czekają na mnie pacjenci, w dodatku są to ciężko chore dzieci. Muszę przynajmniej zawiadomić szpital, że się spóźnię, żeby mogli znaleźć w razie potrzeby jakieś zastępstwo – odpowiedziała poirytowana. Zawahał się. – Dobrze. Proszę dzwonić – zezwolił w końcu. – Ale krótko i zwięźle. Tylko tyle, że się pani spóźni, nic więcej. Stał nad nią przez cały czas, gdy telefonowała, gotów zapewne w każdej chwili wyrwać jej słuchawkę z dłoni. – Czy dostanę od pana jakieś usprawiedliwienie do szkoły? – zagadnęła go Majka, kiedy Julia skończyła już rozmawiać. – O tym nie ma mowy. – Obrzucił ją zdumionym spojrzeniem. – Usprawiedliwienie będzie pani musiała wypisać matka. – Możemy zrobić sobie herbaty? – zapytała z kolei Julia. – I coś do jedzenia? Bo zaraz obie zemdlejemy z głodu. Facet zastanowił się i łaskawie skinął głową. – Jedna z pań – dodał lakonicznie. – Druga pani zostanie tutaj. Proszę usiąść tam, na tym fotelu we wnęce. – Wskazał głową Mariannie, podczas gdy matka, w asyście jednego z „szaraków” (jak ich w myślach nazywała), udała się do kuchni. Blondyn dalej przeszukiwał szafki i szuflady, nie zwracając uwagi na dziewczynę, choć ta uważnie i wyzywająco śledziła każdy jego ruch. W pewnej chwili jego wzrok padł na ścianę nad regałem. Obojętnie ominął wiszące tam reprodukcje Van Gogha i Moneta, aż nagle... zastygł. – Co to jest? – zapytał dziwnie ostrym tonem, wskazując palcem na pamiątkowy krzyżyk, odzyskany z ruin warszawskiego domu, który już od lat służył im jako ścienna ozdoba. Był w końcu piękny, misternie rzeźbiony – i stary.
– Co? – nie zrozumiała Marianna. – Ten krzyż. Jesteście prawosławne? – A, to... – mruknęła dziewczyna. – Nie, nie jesteśmy prawosławne. W ogóle nie jesteśmy wierzące, jeśli już pana to aż tak interesuje. To tylko ozdoba. Ładny, prawda? – zakpiła. – Antyk. – Skąd panie go mają? Kątem oka dostrzegła w progu matkę z tacą. Zdążyła uchwycić tylko wyraz paniki w jej oczach. – Kupiłam go kiedyś za grosze na jarmarku dominikańskim – odparła lekko. – Chyba rok albo dwa lata temu. I dałam mamie w prezencie na urodziny, ona lubuje się w takich starociach. To była niesamowita okazja, mówię panu, bo to żadna podróba. Jest naprawdę stary! Rybie oczy spojrzały na nią z wyrazem ledwo widocznej aprobaty, by za chwilę znowu spocząć na krzyżyku. – Tak, wygląda na prawdziwy – rzekł „ludzkim” głosem. W tym momencie do pokoju wkroczyła Julia. – Maja, zjedz kanapkę. – Przysunęła do fotela taboret i ustawiła na nim szklankę oraz talerzyk dla Marianny, a następnie zbliżyła się z tacą do stołu. – A tutaj herbata dla panów. I ciastka. Proszę się częstować. – Pani... nas częstuje? – zapytał rybi blondas z niebotycznym zdumieniem. – A czemu by nie? – Wzruszyła ramionami. – U nas zawsze częstuje się gości herbatą. Nawet jeśli nie są mile widziani. Tak zostałam wychowana. – A pani nie je? – Zjadłam w kuchni. Ale nie musi się pan obawiać, nie zatrujecie się! Pański kolega przez cały czas patrzył mi na ręce. Na czas posiłku napięcie jakby zelżało, choć rozmowy nikt nie próbował zagaić. Mężczyźni pałaszowali ciastka w milczeniu, unikając wzroku gospodyni. Gdy zmietli wszystko, co było na stole, blondyn zwrócił się do Marianny: – Pani może już iść do szkoły. – A mama? – Musi jeszcze przez chwilę z nami zostać. To już długo nie potrwa.
– Mowy nie ma! Nie zostawię mamy z wami samej. – Jak pani woli. I dodał po chwili: – My nie zjadamy ludzi, proszę panienki. Marianna prychnęła. – Nie? To może jednak powiecie, czego tu szukacie? – zaatakowała. – To tylko rutynowe przeszukanie. – No jasne... Następnie polecili im usiąść obok siebie na kanapie i kontynuowali swoją robotę. Blondyn kończył rewizję w dużym pokoju, podczas gdy jego podwładni buszowali w sypialniach. Na koniec poprosili o klucze do piwnicy i jeden z nich poszedł ją także przeszukać. Wreszcie, po mniej więcej trzech godzinach, skończyli. – To tutaj zabieramy – oznajmił blondyn, wskazując niewielki stosik broszur, obcojęzycznych gazet i zagranicznych książek, w większości dotyczących tematyki powstania warszawskiego. – Proszę tutaj pokwitować – polecił Julii, podsuwając jej jakiś dokument oraz długopis. – Ale jak to zabieracie? – Zbuntowała się. – Po co? To tylko książki! Pamiątki po mężu... Mąż nie żyje. Proszę je nam zostawić! Facet znów się zawahał. – Skąd je miał? – Nie wiem. Miał swoje dojścia. Był dziennikarzem. – Tak, wiemy. Interesował się tym? – Powstaniem? Chyba tak. – Spojrzała mu prosto w te rybie oczy. – O tym zresztą też dobrze wiecie. – Pokwituje pani? – Podsunął jej jeszcze raz papier. – Jeśli będziemy mogli, to być może niektóre z nich wam zwrócimy. Pani, zdaje się, zna się z porucznikiem Piotrem Rutą... funkcjonariuszem Milicji Obywatelskiej? – Owszem. I to pan wie? – zapytała retorycznie. – My wiemy, co trzeba. – Uśmiechnął się blado. – Co będzie do zwrotu, przekażemy
przez niego. A teraz się już pożegnamy. Nie chcemy zabierać pani na przesłuchanie. Widać, że są panie raczej czyste... Przepraszamy za najście. Oczywiście proszę nie rozpowiadać o naszej wizycie. Milczały. – Bądźcie panie rozsądne. – Zatrzymał się jeszcze na moment w progu. – I... dziękujemy za poczęstunek. Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, zajrzały do swoich pokoi. – Rany, co za burdel... – westchnęła Marianna. – Ty, mamo, leć do pracy. Ja zostanę i posprzątam. Napiszesz mi chyba usprawiedliwienie? – Jasne... Uff... – Julia rzuciła się na fotel i zapaliła papierosa, chichocząc nerwowo. – No, to nareszcie mamy i to za sobą. Nie będziesz się bała zostać teraz sama w domu? Może poproszę ciocię Adę, żeby do ciebie zajrzała? – Nie, daj spokój. To debile, zwykłe pionki. Już tu nie wrócą – sarknęła Majka. – Poza tym, po co mieliby wracać? Co chcieli, to znaleźli. Czyli nic. – Zachichotała. – Nie obłowili się – dorzuciła Julia. – Za to obejrzeli sobie dokładnie wszystkie nasze majtki i biustonosze! Julia zapinała już płaszcz. Rzuciła okiem na zegarek. – Nieźle jestem spóźniona... – westchnęła, wiążąc na szyi szalik i szybko, zerkając do lustra, pociągnęła usta szminką. – Aha, mamo! – Przypomniała sobie nagle Marianna. – Czy zauważyłaś, jak się nazywał ten bezpiek? Ten z oczami śniętej ryby? – Nie, przecież naprawdę nie miałam okularów... A jak się nazywał? – rzuciła Julia, pospiesznie wrzucając klucze do torebki. – Kowalenko – odparła głośno i wyraźnie Marianna. MARIANNA Sprzątanie zajęło mi kilka godzin. Klęłam na tych ubeków jak szewc. Ale przynajmniej wypaliłam sobie spokojnie kilka papierosów z paczki, którą matka w pośpiechu zostawiła na komodzie. Miałam nadzieję, że nie będzie ich liczyć. Zresztą, byłam już pełnoletnia. Nie mogła mi zakazać. A fajki mogę jej przy okazji odkupić, z kieszonkowego, tłumaczyłam się sama przed sobą. Resztę dnia przespałam. W pewnym momencie – choć tak się zapierałam, że nie będę się bała – obudziłam się z uczuciem silnego lęku. Miałam wrażenie, że nie jestem u siebie, jakby ktoś mnie obserwował. Dziwaczne fizyczne odczucie czyjejś wrogiej obecności – irracjonalny strach,
który szybko minął, lecz pozostawił po sobie nieprzyjemny osad. Nie przypuszczałam wtedy, że będzie mi on odtąd towarzyszył przez resztę życia. Następnego dnia wieczorem odwiedził nas Piotr. Przyniósł ze sobą jakąś paczkę, owiniętą w szary papier i przewiązaną sznurkiem. – Co to jest? – zapytała Julia. – Miałem wam to przekazać – mruknął. Rozwinęła opakowanie i wyjęła książki. To były nasze książki, które zabrali nam w trakcie rewizji. – Mamo, są wszystkie? – Nie, kilku brakuje. – Matka machnęła ręką. – Ale to i tak cud. Tylko po co je w ogóle brali? I dlaczego nie mogli odesłać ich oficjalnie, tylko za twoim pośrednictwem? – zwróciła się do Piotra z pretensją w głosie. – Daj spokój, Juleczko. On ci to zwraca prywatnie, to jego dobra wola. Zobacz, nawet ich nie podstemplowali. – Co za łaskawca! – zakpiła. – Nie mógł oddać od razu, jak prosiłam? – Nie wiem. Widocznie nie chciał tego robić przy swoich ludziach. – No dobrze. A co z resztą naszych książek? – zapytałam. – Będą je sobie czytać do poduszki? Piotr wykrzywił twarz w grymasie, który zapewne oznaczał uśmiech. Miał takie dziwne, groteskowe, nieco małpie rysy, które sprawiały, że trudno było z nich odczytać jego prawdziwe emocje. Irytował mnie. – Teoretycznie trafią do archiwum. Ale praktycznie... – Mrugnął. – Chce pan powiedzieć, że trafiłam?! – Cóż. To egzemplarze trudne do zdobycia. – Wzruszył ramionami. – Mogli się pokusić. Też są ludźmi. – Och, doprawdy...? To mogli poprosić. Pożyczyłybyśmy! Na to już nic nie odpowiedział. Odłożyłam książki na półkę – na swoje miejsce. Julia w tym czasie zaparzyła kawę i rozlała ją do filiżanek.
– Nie zaszkodzi ci chyba o tej porze? – zapytała milicjanta. – Ani trochę, bo zaraz wracam na służbę. A wy zawsze pijecie kawę na noc? – Takie z nas dziwaczki. Po kawie lepiej nam się śpi. Piotr wypytał nas o przebieg rewizji, współczująco kiwając głową. – Słuchaj, Piotr... – zaczepiła go w pewnym momencie Julia. – Ty znasz tego bezpieka? Prawda? Przytaknął niechętnie. – „Znam” to za dużo powiedziane – wyjaśnił. – Tylko służbowo. Dla niego zresztą ja znaczę mniej niż gów... no... niż brud przy jego butach. – Ale jego nazwisko kojarzysz? Przyjrzał się jej uważnie. Chyba załapał, bo wreszcie skinął głową w milczeniu. – To dlaczego nas nie uprzedziłeś?! Nic mi nie powiedziałeś? Przecież wiedziałeś, że... na pewno nie raz rozmawiałeś o tym z Januszem! Wiedziałeś o tym Góreckim... a raczej Gorczenko! – Ale jaki to ma związek? – Zdawał się być autentycznie zdumiony. – Czy ty sobie zdajesz sprawę, ilu jest u nas takich o ruskim nazwisku...?! Nawet nie mam pewności, że on naprawdę się tak nazywa! – Chcesz powiedzieć, że to tylko zwyczajny zbieg okoliczności? Że ten kacap tak po prostu przypadkiem się u nas pojawił? Akurat bandzior z jakimś... nie wiem... białorusko brzmiącym nazwiskiem?! – Julia uparcie nie dawała za wygraną. – To nie jest żaden kacap – zaoponował. – Przynajmniej nie wydaje mi się. Nic na ten temat nie słyszałem. Mówi w każdym razie idealną polszczyzną, bez śladu akcentu. – Tamten też podobno tak mówił. – Julio! To już naprawdę brzmi śmiesznie... Ty chyba nie myślisz poważnie, że to ten... Gorczenko?! – Czemu by nie? Wiekiem by pasował. – O nie! Za młody. – Nie wiem, czy wiekiem, ale to jest Rusek – wtrąciłam się. – Skąd wiesz? – Spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Bo zna się na prawosławnych krzyżach. – To o niczym nie świadczy. No, na mnie już czas... Julia podniosła się razem z nim. – Powiedz mi tylko jeszcze jedno, Piotrze... Czy to ten sam facet, który nachodził Janusza w redakcji i który usiłował go zastraszyć? Zanim... zanim go zabili? – zapytała tak cicho, że ledwie ją dosłyszałam, bo akurat zaczęłam zbierać ze stolika brudne filiżanki i ich pobrzękiwanie dość skutecznie zagłuszało jej słowa. Gdy spojrzałam na nich, wpatrywali się w siebie jak para zapaśników. – Skąd mam to wiedzieć? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Ja naprawdę nie wiedziałem, kto was wtedy nachodził i prześladował. A może raczej próbował tylko was ostrzec... – Przed czym? – Nie wiem – powtórzył. – Muszę już iść. Dobranoc. – Nie musisz być dla niego aż tak złośliwa – z wyrzutem zwróciła mi uwagę matka, gdy wyszedł. Prychnęłam. – A ty to niby taka słodka jesteś, tak? – wytknęłam jej. – Bez przerwy go opieprzasz! Aż się kuli w sobie jak jakiś bezpański kundel. Chyba zauważyłaś, że się w tobie durzy? Julia szeroko tworzyła oczy. – Cooo...? – To, co słyszysz. – Parsknęłam śmiechem. – Facet się w tobie normalnie zabujał. Aleś ty naiwna, mamo! – Proszę, jaka doświadczona... – zakpiła. – Wcale się nie zabujał, głupoty wygadujesz, to tylko dawny przyjaciel ojca. Więc uważa, że i nasz. – Aha... zwłaszcza mój – rzuciłam z przekąsem. Julia przyjrzała mi się znacząco. – Majka, ty chyba nie jesteś zazdrosna? – O kogo? Może o tego starego dziada?! – No dobra. – Matka uśmiechnęła się. – Mnie w każdym razie nic z tym człowiekiem nie
łączy, jeśli o to się martwisz. Tyle że bywa użyteczny. Jest wobec nas w porządku, doceńmy to. Skrzywiłam się. – Nic do niego osobiście nie mam. Po prostu wstyd mi przed ludźmi, że wiecznie kręci się koło nas jakiś cholerny milicjant. Zmierzyła mnie pobłażliwym spojrzeniem. – Nie bądź taka bezkompromisowa, córeczko. Zawsze mi to zarzucałaś, a teraz sama zabawiasz się w osądzanie ludzi? – rzuciła ironicznie i wyszła z pokoju, zostawiając mnie z uczuciem porażki. * Lata osiemdziesiąte zastały mnie na gdańskim uniwerku – wbrew oczekiwaniom matki wybrałam filologię angielską zamiast medycyny albo historii, bo tylko te dwie opcje brała pod uwagę, choć na szczęście nigdy nie narzucała mi niczego wprost – oraz... „na barykadach”. Ponieważ do głosu właśnie doszła Solidarność, od razu zaangażowałam się w działalność opozycyjną w niezależnych strukturach studenckich. Stan wojenny przyniósł nam kolejne kłopoty. Kilka razy, biorąc udział w zamieszkach ulicznych, zostałam aresztowana wraz z grupą innych młodych ludzi i przetrzymana w areszcie, raz nawet oberwałam pałką, a mamę straszono, że skoro nie potrafiła dobrze wychować córki, to może ją pewnego dnia utracić. Zawsze jednak jakimś tajemniczym sposobem ktoś ważny wyciągał mnie z opałów. Myślałyśmy, że to Piotr, jednak on wszystkiego się wyparł. Zaliczyłyśmy kolejną rewizję, tym razem jednak przeszukano nas pod kątem utrzymywania nielegalnej drukarni oraz kolportowania ulotek. Powielacza żadnego nie posiadałyśmy, tu bezpieka trafiła jak kulą w płot, natomiast zapasy ulotek, które dostawałam z NZS-u – owszem – skonfiskowano w całości. Przy okazji próbowali zmiękczyć matkę, lecz Julia, wbrew pozorom, była twardsza, niż sądzili. Naturalnie, należała do lekarskiej Solidarności i identyfikowała się z nią także wtedy, gdy związek zszedł do podziemia. No i, oczywiście, nie zaprzestała swoich poszukiwań. Regularnie, co najmniej dwa – trzy razy w roku, jeździłyśmy do Warszawy, na cmentarz, oraz by odwiedzić naszych starych przyjaciół powstańców. Dzięki ich pośrednictwu matka nawiązała również kontakty z kombatantami – akowcami, uczestnikami powstania warszawskiego – rozsianymi po Europie, a nawet po całym świecie. Korespondowała z nimi, zbierała informacje. Były to dla nas lata barwne nie tylko politycznie... Na trzecim roku studiów, na jakiejś dyskotece, poznałam chłopaka i... oszalałam na jego punkcie. Był rok starszy ode mnie, studiował na polibudzie i żeglował. Miał na imię Michał. Jeszcze tej samej nocy wyznaliśmy sobie wielką miłość, a na drugi dzień – w tajemnicy przed wszystkimi – udaliśmy się do USC. – Kiedy chcieliby państwo zawrzeć związek małżeński? – zapytała z namaszczeniem urzędniczka.
– W najbliższym wolnym terminie. – Sobota? – Obojętnie. – A pora...? – Wszystko nam jedno. – Ależ się państwu spieszy – podsumowała, przyglądając się znacząco mojemu brzuchowi. Płaskiemu zresztą jak deska do prasowania. – Przypadkiem mamy wolny najbliższy czwartek, ktoś przesunął termin. Godzina szesnasta... – Może być – uznaliśmy zgodnie. Tym sposobem przed upływem tygodnia byłam już mężatką. Świadkami zostali nasi znajomi z roku, a moja matka o mały włos nie dostała zawału, gdy pewnego pięknego wieczoru przedstawiłam jej zięcia. W dodatku długowłosego, zarośniętego i odzianego w jakieś okropne łachy. Na mniej więcej miesiąc przestała ze mną rozmawiać. Zamieszkałam zresztą w tym czasie razem z Michałem w wynajętym pokoju. Niestety – a może stety – jak każde szaleństwo i to nie potrwało długo. Zanim świeżo zaślubiony małżonek zdążył mnie zabrać w pierwszy wspólny rejs po mazurskich jeziorach, nasz związek rozpadł się z hukiem. Popłynęła z nim całkiem inna dziewczyna, a magisterkę robiłam już jako rozwódka. Na szczęście nazwiska nie zmieniłam (widać zostało mi jeszcze trochę oleju w głowie), więc na dyplomie widnieje moje własne. Co ważniejsze, jako córka lekarki, wiedziałam, jak unikać niepożądanej ciąży, a „ciocia” Ada – która była ginekologiem – regularnie przepisywała mi odpowiednie piguły. Moje wariackie małżeństwo nie pozostawiło zatem po sobie żadnych następstw, nie licząc może niechęci do żeglowania. Ot, para dzieciaków zabawiła się w dom, nic więcej. Rzecz jasna, zaraz po katastrofie naszego związku skruszona wróciłam na Sobótki, do mamy. Przyjęła mnie niczym córkę marnotrawną, bez zbędnego gadania, choć ja akurat miałam ochotę się wygadać. W ten sposób skutecznie mnie ukarała, bo wszelkie moje zwierzenia ucinała krótkim: – Jak chcesz się wyżalić, to napisz romans. Był rok osiemdziesiąty piąty, jesień. Właśnie mniej więcej wtedy Julia otrzymała pierwszy list z Anglii... „London, 12 listopada 1985 r. Szanowna Pani Julio, Na wstępie mego listu pragnę wyrazić nadzieję, że zastaję Panią w dobrym zdrowiu, czego i sobie życzę. Proszę wybaczyć bezpośredniość, lecz jako wytłumaczenie mojej śmiałości niechaj posłuży fakt, iż jako dawny przyjaciel rodziny miałem przyjemność widywać Panią jeszcze jako maleńką dziewczynkę, choć Pani z całą pewnością nie może tego pamiętać. Los
i zawierucha wojenna rzuciły mnie na obce ziemie i dopiero ostatnimi czasy udało mi się Panią odszukać, choć Bóg mi świadkiem – zajęło mi to lata, jako że zmieniła Pani zarówno miejsce pobytu, jak i nazwisko, a i czasy nie były sprzyjające. A ośmielam się pisać do Pani w arcyważnej sprawie, bezpośrednio Pani i Pani Rodziny dotyczącej. Otóż przechowuję dla Państwa pewien depozyt, wręczony mi przed laty przez wspólnego druha mojego oraz Hanny Bańkowskiej – Pani Siostry. Zobowiązany zostałem do jego przechowania oraz dostarczenia Pani lub Pani Rodzinie w najbliższym dogodnym czasie. Z uwagi na mój stan zdrowia, wiek – już, niestety, nieco podeszły – oraz czasochłonne zajęcie, nie mogę niestety dostarczyć owego depozytu osobiście, mam jednak znajomego, którego pomoc już sobie zapewniłem. Ów znajomy to Polak, często podróżuje i ma możliwość bezproblemowego przewiezienia rzeczy, o których tu mowa. Nie są one nazbyt cenne w materialnym tego słowa znaczeniu, jednakże z całą pewnością cenne dla Szanownej Pani. Pozwolę sobie powiadomić Panią telefonicznie o terminie wizyty mojego znajomego. Numer telefonu jest mi znany. Proszę darować pewną tajemniczość i zawiłość tego listu, jednakże trudno mi na tym etapie uczynić to jaśniej. Ufam, że mnie Pani zrozumie. Mój znajomy objaśni Pani więcej w cztery oczy, gdyż oprócz materialnych pamiątek będzie miał do przekazania również pewne istotne informacje. Może mu Pani ufać, daję na to moje słowo. Na tym zakończę mój list, nie chcę zakłócać Pani spokoju i mącić w głowie bardziej niż to w tej chwili konieczne. Prywatnie dodam, iż bardzo bym pragnął, o ile to możliwe, nawiązać i utrzymać trwały kontakt z Panią i Pani Rodziną. Dyktuje mi to pragnienie sentyment emigranta i byłbym szczęśliwy, jeśli zechciałaby Pani choć w pewnym stopniu sentyment ów odwzajemnić. Na koniec pozwolę sobie przekazać Pani najszczersze życzenia dobrego zdrowia oraz wszelkiej pomyślności. Z poważaniem, Rob Duncan PS Na ten list proszę nie odpowiadać. Po wysłuchaniu opowieści mojego emisariusza zdecyduje Pani, czy warto utrzymywać kontakty ze starym banitą. R.D.” List zelektryzował nas obie, a Julię wprawił w stan szczególnego podekscytowania. Po tylu latach nagle pojawiła się przecież szansa, że wreszcie się czegoś dowiemy. Nie byłam tylko pewna, czy to dobrze, czy źle. – Nie boisz się? – zapytałam, gdy po raz nie wiem który czytała ten list z wypiekami na twarzy, usiłując doszukać się w nim czegoś między wierszami. Drgnęła. – Boję – przyznała. – Ale nie mam już nic do stracenia. W sumie musiałam się z nią zgodzić. Zwłaszcza że i mnie paliła ciekawość. Do stracenia faktycznie nie było nic. Przeżyłyśmy już chyba wszystko, co tylko możliwe, łącznie z niedwuznacznymi sugestiami, że Hanka była podłą zdrajczynią, morderczynią i kurwą. Do
wyboru miałyśmy praktycznie dwie opcje: pierwszą, że po prostu zginęła w powstaniu, a jej ciało nie zostało zidentyfikowane, bo jego stan na to nie pozwalał, oraz drugą, że przeżyła powstanie i z jakichś powodów nie chciała – lub nie mogła – wrócić do kraju. Tak czy inaczej, obie chciałyśmy znać prawdę. Przynajmniej ja chciałam – bo dla matki była to kwestia ważniejsza: odzyskania sensu życia. W końcu w całości poświęciła je sprawie wyjaśnienia losów swej siostry... Hanka od początku była dla niej najbliższą, najbardziej uwielbianą osobą. Jeszcze bardziej niż matka czy ojciec. Może dlatego, że w czasach dzieciństwa Julki jej rodzice byli już – jak na tamte czasy – w mocno średnim wieku. Julia była późnym dzieckiem: obie siostry dzieliła różnica dwunastu lat. Małej dziewczynce starsza siostra wydawała się ucieleśnieniem baśniowej księżniczki. Była wzorem, wyrocznią, ideałem, a w końcu podziwianą bohaterką. Czasem odnosiłam wrażenie, że nawet te wszystkie lata, które upłynęły, nie zdołały tego zmienić. Hanka zresztą także podobno bardzo kochała siostrzyczkę. Była dla niej jak druga matka: czuła, wyrozumiała. Czekałyśmy więc niespokojnie na obiecany telefon. Czas jednak płynął, a aparat milczał, przynajmniej w tej kwestii. Nasze emocje powoli opadały, aż w końcu doszłyśmy do wniosku, że albo był to czyjś okrutny żart, albo też przydarzyło się coś, o czym nigdy się nie dowiemy: może, na przykład, facet w międzyczasie umarł? Nie wiadomo w końcu, w jakim jest – był – wieku. To, że pamiętał Julkę jako małe dziecko, niewiele wnosiło, poza tym, że musiał być znacznie starszy od niej. Jeśli był mniej więcej rówieśnikiem Hanki, byłby dopiero po sześćdziesiątce, ale jeśli nie...? Równie dobrze mógł być przecież znajomym rodziców obu sióstr, czyli moich dziadków, a tym samym ich równolatkiem. W takim razie byłby dziś dziewięćdziesięcioletnim starcem. Chociaż, w liście wspominał o czasochłonnych zajęciach, więc to raczej odpada... Raczej. W końcu – po blisko roku oczekiwania – przestałyśmy wierzyć, że coś jeszcze z tego wyniknie. Matka pogrzebała list głęboko w swoim pudle, a o całej historii próbowałyśmy zapomnieć, by nie robić sobie złudzeń. I wtedy, pewnego wieczoru, telefon zadzwonił... – Witam panią, moje nazwisko Jacek Domański. – W słuchawce odezwał się miły, bardzo kulturalny, stonowany męski głos. – Dzwonię z polecenia mister Rob Duncan... przepraszam: pana Roba Duncana. Czy pani... – Tak, tak, kojarzę! – przerwała mu podekscytowana Julia, dając mi gwałtowne znaki ręką i mimiką. – Julia Stryjewska to ja... – W takim razie... jestem akurat przejazdem w Trójmieście. Kiedy i gdzie moglibyśmy się spotkać? Julia bezradnie zerknęła niewidzącym wzrokiem na kalendarz, wiszący na ścianie. Znając jej roztrzepanie, od razu się zorientowałam, że i tak go nie widzi, a jej spojrzenie było czysto automatyczne. „Kto?” – zapytałam bezgłośnie, samym ruchem warg. Przecież nie
reagowałaby w ten sposób na telefon – na przykład – od pacjenta... – To może jutro...? Wieczorem? U nas. Odpowiadałoby panu? – Tak, jak najbardziej. Godzina dziewiętnasta, proponuję – odparł uprzejmie. – Będę punktualnie. – Podam panu adres... – Znam go, dziękuję. Zatem do zobaczenia jutro. Julia powoli odłożyła słuchawkę i mocno zacisnęła kciuki. – Majka! Uwierzysz...? To ten facet! Od tego z Anglii! Jutro tu będzie! Musimy kupić jakieś ciasto... do kawy... albo nie, upiekę! – zapiszczała jak młoda dziewczyna. – Dobrze, że mam jutro mało zajęć. – Uśmiechnęłam się. – Tylko seminarium. Sama coś upiekę... o, wiem, babkę marmurkową! W polewie czekoladowej. Zawsze dobrze mi wychodziła. A ty po pracy będziesz zmęczona. No i musisz jeszcze zrobić się na bóstwo, przecież facet powinien odnieść korzystne wrażenie... Ciekawe, co za rewelacje nam przywiezie... – Ciekawe – przyznała. Oczy jej błyszczały, po raz pierwszy od bardzo dawna. – Do tej polewy weź prawdziwą czarną czekoladę, masz w lodówce dwie tabliczki, zostały jeszcze od świąt. Wedlowskie, nie żaden wyrób czekoladopodobny. I tak ich nie zjemy. Jak szaleć, to szaleć. – Zaśmiała się. – Do tego kawa czy herbata? – Na oko, to znaczy na ucho – kawa. Facet zdecydowanie brzmiał jak „kawiarz”. – Mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Miałyśmy taki swój kod: my byłyśmy „herbaciarami”. Może to i zabawne, ale od razu potrafiłam sobie z grubsza naszego gościa wyobrazić. Kawiarze różnią się od herbaciarzy – oczywiście nic nikomu nie ujmując. Byłam ciekawa, czy i tym razem się nie pomylę...
Październik 1986 Nie pomyliła się. Mężczyzna, który pojawił się w ich mieszkaniu punktualnie co do minuty, był w średnim wieku, wyglądał nijako, choć nienagannie elegancko, i zachowywał się raczej sztywno, wręcz urzędowo. Wzbudzał jednak zaufanie – nawet jeśli nie natychmiastową sympatię. Pod pachą dzierżył wielką pakę owiniętą w szary papier i obklejoną taśmami. Wszyscy udawali, że nie dostrzegają pakunku, atmosfera była napięta. Rozluźniła się nieco, gdy Marianna wniosła ciasto oraz tacę, na której stał dzbanek z aromatyczną kawą i filiżanki z najlepszej zastawy, odziedziczonej jeszcze po cioci Zosi. Gość najwyraźniej docenił poczęstunek: – Bardzo apetyczna ta babka... a kawy chętnie się napiję, czeka mnie dziś jeszcze dalsza podróż. Piękna porcelana – pochwalił. – To polska Lubiana – wyjaśniła Julia. – Pamiątka po ciotce... – Misterny wzór. – Dziękuję. – Uśmiechnęła się gospodyni. Mężczyzna bacznie przyglądał się Mariannie, która na ten szczególny wieczór wystroiła się w kieckę – zamiast charakterystycznych dla niej dżinsów i luźnych swetrów – a długie włosy zaplotła w klasyczny warkocz, który opadał jej luźno na ramię. Od czasu do czasu czesała się tak, by sprawić przyjemność matce, tym bardziej, że w tej fryzurze było jej do twarzy – no i nie nosiła się tak żadna z koleżanek, a Majka lubiła być oryginalna. Julia wyglądała nie mniej pięknie w swojej obcisłej, czarnej koktajlowej sukience, którą wygrzebała jej z szafy córka, a figurę wciąż miała równie doskonałą jak przed laty. Jednak gość wpatrywał się przede wszystkim w Mariannę, która w końcu poczuła się tym trochę speszona. – Czy mi się zdaje, czy dostrzegam uderzające podobieństwo... – zaczął wreszcie pan Domański, nieco niepewnym głosem. Julia lekko zbladła. – Do kogo? – podchwyciła. – Czy pan ma na myśli... Córka jest bardzo podobna do mojej nieżyjącej siostry... – Właśnie. – Pokiwał głową. – Właśnie to podobieństwo mam na myśli. – Pan znał... nie, to niemożliwe. Pan wie, jak wyglądała Hania... moja siostra? Facet ponownie lekko się zmieszał. – Owszem. Za chwilę wytłumaczę paniom, skąd to wiem. Tylko, jeśli panie pozwolą, skosztowałbym najpierw tego apetycznie wyglądającego ciasta. Przyznam, że bardzo mnie ono kusi. – Uśmiechnął się, tracąc wreszcie sporo z początkowej sztywności.
Julia przeprosiła, uprzejmie zapraszając gościa do okrągłego kawowego stolika, pozostałego w mieszkaniu jeszcze po ciotce Zofii, podobnie jak ręcznie dziergana ażurowa serweta, którą był nakryty. – Proszę się częstować. – Nalała kawy do filiżanek. – Ciasto upiekła córka. To jej specjalność – dodała z dumą, uśmiechając się do Marianny. – A, to gratulacje dla młodej gospodyni – wysilił się gość. Marianna najchętniej przewróciłaby oczami, lecz przemogła się i tylko odwzajemniła uśmiech, który miał wyglądać na wdzięczny i uroczy. W duchu miotała nią niecierpliwość. Wyrwałaby facetowi ten talerzyk, gdyby nie opanowała się z trudem. Po kawie – oraz niezobowiązującej rozmowie na ogólne tematy – Domański odchrząknął, zerknął przelotnie na zegarek jakby chciał sprawdzić, ile pozostało mu czasu, aż wreszcie sięgnął po stojącą obok krzesła paczkę. – Ciasto smakowało równie wybornie jak wyglądało, ale czas nam chyba przejść do najważniejszego... Obie kobiety zamarły w oczekiwaniu. Gość powoli i starannie zrywał owijające pakunek zwoje taśmy i papieru, spod których wydobył wreszcie pokaźnych rozmiarów pudło. – Proszę, to należy do pań – oznajmił, podając karton Julii, która, wzruszona, nie bardzo wiedziała, co robić. – To pamiątki z pani rodzinnego domu – dodał, widząc konsternację gospodyni. – Należą do pani. – Tak, rozumiem... Pan Duncan wspominał coś na ten temat w swoim liście... Bardzo przepraszam – odchrząknęła. – Może to nie bardzo wypada, ale... ja po prostu muszę zajrzeć do środka... nie wytrzymam dłużej... wybaczy mi pan? – Oczywiście, całkowicie panią rozumiem. A i córka czeka pewnie niecierpliwie. – Uśmiechnął się wyrozumiale. Julia otworzyła pudło. Na samym wierzchu leżały zapakowane w foliowy woreczek fotografie, oprawione w rzeźbione ramki. Wyjęła je drżącymi dłońmi. Pierwsze zdjęcie było doskonałym technicznie portretem Hanki w odświętnej bluzce z żabotem i warkoczem przerzuconym przez ramię. Na drugim – obok siostry – w małej, przestraszonej dziewczynce rozpoznała samą siebie. Z innego życia... – Zawsze stały na biurku taty... – westchnęła. – Teraz widzi pani, skąd wiem, jak wyglądała pani siostra, i dlaczego od razu zauważyłem owo niezwykłe podobieństwo z panią... panno Marianno. – Domański zwrócił się
kurtuazyjnie do Majki. – Dziękuję. Ale nie jestem już panną – odparła nieco kwaśno Marianna. – O...! Ma pani męża? A to nie wiedziałem... – Nie, nie mam męża... jestem rozwiedziona – wyjaśniła, zła na siebie, że nie ugryzła się w język, zamiast paplać głupio o swoim stanie cywilnym. – No proszę. – Pokręcił głową. – Taka młoda osoba, a już rozwódka... Cóż, nigdy chyba nie zrozumiem waszego pokolenia... – A co ma do tego pokolenie? – obruszyła się Majka. – Oj, ma, moje dziecko, ma. Dawniej ludzie bardziej szanowali się nawzajem... Julia chyba wcale nie słyszała tej wymiany zdań. Wpatrywała się w zdjęcia. – Mamo – przerwała jej córka, by zmienić nareszcie drażliwy temat. – Co tam jeszcze jest? Możemy zobaczyć? – A tak, oczywiście... Pod spodem leżało jeszcze kilka drobiazgów: srebrna biżuteria, a także parę sztuk złotej, kilka książek, wszystkie z polską poezją klasyczną, przedwojenne wydania, kolekcja starych medali oraz monet, a na samym spodzie – dużych rozmiarów sztych, oprawiony w ciężkie, pozłacane ramy. – Pamiętam go! – zawołała Julia. – Wisiał w stołowym, nad kredensem... To Canaletto! Widok osiemnastowiecznej Warszawy. Mój ulubiony. Zawsze lubiłam przyglądać się tym wszystkim miniaturowym ludzikom w oknach i na ulicy, o, nawet w powozach, i wyobrażać sobie, co tam robią i o czym myślą... i... i codziennie sprawdzałam, czy wszyscy nadal są na swoich miejscach... czy się przypadkiem nie przemieścili, nie znikli... – Uśmiechnęła się przez łzy. – To oryginalna grafika? – zapytała zaciekawiona Marianna. – Z tego, co mi wiadomo, nie – wyjaśnił Domański. – Pan Duncan już to sprawdził. To reprodukcja, za to stara i doskonałej jakości. – Nieważne! – Machnęła ręką Julia. – Cieszę się, że go odzyskałam. Dla mnie to niesamowita pamiątka. Dziękuję... – Najlepiej będzie, jeśli osobiście podziękuje pani panu Duncanowi. To przecież nie moja zasługa, ja jestem tylko pośrednikiem. – Gość skłonił się uprzejmie. – Właśnie... – włączyła się Majka. – Podobno ma pan do przekazania jakieś informacje
dla nas...? Mężczyzna ponownie zerknął na zegarek – drogi, w platynowej oprawie. – Otóż to. Jeśli gotowe panie jesteście, by mnie wysłuchać... – Zrobię więcej kawy. – Julia zerwała się i pobiegła do kuchni nastawić wodę. Marianna w tym czasie przyjrzała się bliżej zawartości pudła. Szczególnie zainteresowały ją książki. Zawsze kochała stare woluminy. Pożółkły papier pachniał kurzem, wilgocią i czymś jeszcze, co kojarzyło jej się z zapachem przeszłości – o ile czas może pachnieć. Płócienne oprawy, mocno już wyblakłe, nosiły jeszcze na sobie ślady złoceń. Słowacki, Tetmajer, Norwid – odczytała. Wydanie znacznie starsze niż przedwojenne. Na jednej widniała nawet data, jeszcze ubiegłowieczna: 1890 rok. Ze stemplem carskiej cenzury. – Widzę, że nie biżuteria, tylko książki panią zainteresowały – odezwał się Domański. – To niezwykłe... – Niezwykłe? – Uśmiechnęła się. – Lubię książki, a biżuterii raczej nie noszę... a jeśli już, to nie taką. Choć jest piękna – dodała. – Myślę, że mama skorzysta, lecz pewnie dla niej ma to przede wszystkim wartość pamiątkową. Zapewne te pierścionki i kolczyki nosiła jeszcze jej matka... – Może nawet babka – przytaknął. – Te rzeczy wyglądają na starsze niż z okresu międzywojennego. Proszę tylko przyjrzeć się tym zdobieniom. To wszystko stara, ręczna robota. – Myśli pan, że to ma jakąś wartość? Materialną? Historyczną? – Tego nie wiem. Musiałby je obejrzeć rzeczoznawca. – A, zresztą nieważne. I tak tego przecież nie sprzedamy. Chyba że kiedyś z ciekawości to sprawdzę... Julia wróciła z dzbankiem świeżo zaparzonej kawy. – Teraz możemy spokojnie pana wysłuchać – powiedziała zarumieniona z emocji. Marianna zauważyła jej zdenerwowanie. Sama czuła się podobnie. Obie bały się trochę tego, co mogą usłyszeć. Domański nasypał cukru do swojej filiżanki i rozsiadł się wygodniej w fotelu. Karton powędrował na sofę, by nie odwracał niczyjej uwagi. – Po pierwsze – rozpoczął gość – nakreślę paniom z grubsza, kim w ogóle jest pan Rob Duncan. Otóż z pochodzenia jest oczywiście Polakiem z Warszawy, byłym żołnierzem oraz działaczem podziemia. Stąd też znał dość dobrze siostrę szanownej pani, Hannę, choć pan Robert działał w regionie, nie tylko w samej stolicy. Byli mniej więcej rówieśnikami, zresztą przyjaźnili się podobno jeszcze w czasach szkolnych. Jego oryginalne nazwisko brzmiało: Dunikowski. Do Anglii został przerzucony na długo przed powstaniem, mniejsza o okoliczności, bo choć były
powiązane z działalnością konspiracyjną, to nie mają znaczenia w tej konkretnej historii. Po wojnie pozostał w Anglii, tutaj nie miał do czego wracać. Rozumieją panie, ani rodziny, a do tego ten nowy ustrój... No cóż. Skończyłby pewno w więzieniu, o ile nie na szubienicy. Tymczasem w Anglii miał szansę wykorzystać swoje wrodzone zdolności do biznesu i szybko dorobił się dość znacznego majątku jako fabrykant w branży cukierniczej. A zaczynał od małego zakładu, produkującego herbatniki... Ale mniejsza o to. Przejdźmy zatem do rzeczy... Parę lat po wojnie, gdy pan Duncan prowadził swój skromny początkowo zakładzik pod Londynem, odwiedził go pewien człowiek. Pan Rob poznał go od razu, mimo że od ich ostatniego spotkania minęło kilka lat, obfitujących w dramatyczne wydarzenia. Niegdyś byli towarzyszami niedoli, teraz los znów skrzyżował ich drogi. Nie na długo, jak się okazało. Młody człowiek – obaj zresztą byli wtedy młodzi – w skrócie opowiedział koledze, jak po klęsce powstania dostał się do niemieckiej niewoli i po wojnie przedostał się dalej na zachód, najpierw do Francji, a stamtąd do Anglii. Zmierzał dalej, lecz nie wyjawił dokąd, być może sam tego jeszcze wtedy nie wiedział. Przekazał jednak panu Robowi tenże depozyt, z prośbą, by dostarczył go komuś żyjącemu z rodziny Bańkowskich, gdy tylko czasy będą bardziej sprzyjające. Jako człowiek honoru, pan Duncan przysiągł, że to uczyni, i odtąd, przez wszystkie te lata, poszukiwał śladu państwa rodziny. Zatrudnił nawet w tym celu prawnika czy też detektywa. Dopiero niedawno udało mu się ustalić, że przy życiu z całej rodziny pozostała tylko pani, pani Julio... wraz z córką, co oczywiste. Kolejnych kilka lat zajęło mu odszukanie aktualnego miejsca pani pobytu. To by chyba było wszystko, co mi przekazał. Poza depozytem, ma się rozumieć – zakończył swoją relację. Julia nie dała mu jednak odetchnąć, natychmiast zadała pytanie: – Proszę mi tylko powiedzieć, czy ten młody człowiek, który odwiedził pana Duncana po wojnie, nazywał się Adam Górecki? – Tak – potwierdził Domański. – Takie nosił nazwisko. – Czy mówił, skąd miał te rzeczy? – dodała szybko Marianna. Zamyślił się. – Owszem, ale dość niejasno – rzekł w końcu. – Wyznał, że są to rzeczy uratowane z pożaru waszego domu, który pod koniec powstania spłonął, zapewne wskutek działań wojennych. Czy je sam uratował, czy tylko je w jakiś sposób odzyskał, tego mi niestety nie wiadomo. Nie wie też tego pan Duncan, choć i to próbował ustalić. Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Zarówno Julia, jak i Marianna usiłowały przetrawić nowo usłyszane, sensacyjne informacje. Widząc, że obie gospodynie zajęte są własnymi myślami, gość sam się obsłużył: dolał sobie nieco wystygłej już kawy i ukroił spory kawałek ciasta. – Panie się nie obrażą – bąknął. – Ale ta babka jest naprawdę pyszna, więc skorzystam z okazji... – Oj, oczywiście, bardzo pana przepraszamy! – Zerwała się z krzesła Julia. – Czy może
zrobić więcej kawy? Albo herbaty...? – Nie, nie, serdecznie dziękuję, ale już bym nie zdążył. Proszę o wybaczenie, nie przez nieuprzejmość zerkam tak co chwilę na zegarek. Dobre wychowanie nie jest mi obce, jednak jeszcze dzisiejszej nocy mam pociąg, a o świcie samolot – tłumaczył się. – Rozumiem, oczywiście. Jeśli można... mam tylko jeszcze jedno pytanie... – Julia wreszcie odważyła się je zadać. – Czy... czy wynikało z czegoś... że z tym człowiekiem był ktoś jeszcze? Niekoniecznie u pana Duncana – poprawiła się prędko. – Ale w ogóle? To znaczy, czy z tym Góreckim nie było przypadkiem... kobiety? Domański spojrzał na nią poważnie. – Ma pani na myśli swoją siostrę, czy tak? Julia milczała, wpatrując się tylko w niego z nadzieją. – A pani czuje, że ona żyje? – dodał domyślnie. Julia zawahała się. – Sama już nie wiem, co czuję, a czego tylko bym chciała – odpowiedziała w końcu. – Czasem jestem pewna, że ona gdzieś jest, że żyje, że odbieram jej myśli albo może raczej wibracje..., a innym razem śmieję się sama z siebie. Najgorsza jest ta niepewność. Odpowie mi pan...? – Nic takiego nie wynikało... – odparł powoli. – Lecz także nic tego nie wyklucza. Na razie musi to pani wystarczyć. – Na razie? – podchwyciła Marianna. Domański skinął głową. – Pan Duncan nie zaniechał poszukiwań. Los pani siostry także nie jest mu obojętny. Przyjaźnili się, a ponadto uznał, że został wciągnięty w tę całą historię z woli siły wyższej. Dla niego to też sprawa honoru. Wie, że Hanna zaginęła i że nigdy nie odnaleziono jej ciała. Ponadto ma syna, mniej więcej w wieku panny... to znaczy, pani Marianny, który jest z wykształcenia – oraz z pasji – historykiem. Pan Rob ożenił się dość późno, z Angielką. Niestety, pani Duncan zmarła kilka lat temu, po długiej i ciężkiej chorobie. Młody pan Duncan doktoryzuje się właśnie z historii uchodźców po drugiej wojnie światowej, więc jego także zafascynowała ta historia i gotów jest służyć ojcu wszelką naukową pomocą i radą. A starszy pan Duncan jest człowiekiem wyjątkowo zdeterminowanym. Jeśli Górecki... oraz ewentualnie Hanna... wciąż gdzieś żyją, on ich znajdzie. Stać go na to. – Gdzie mógł wyemigrować Górecki? – Wszędzie. – Wzruszył ramionami. – Na przykład do Ameryki Południowej, gdzie
zawędrowało wielu Polaków, a zresztą nie tylko Polaków, po wojnie. Mógł zmienić nazwisko, nie byłoby w tym nic dziwnego, większość zmieniała je w nowej ojczyźnie, pan Rob zresztą także. Ale, jak mówię, choć przypomina to szukanie igły w stogu siana, istnieją sposoby, by wpaść na trop takich osób – dodał tajemniczo. – Jakie? – naciskała Majka. – Może o to już zapyta pani pana Duncana? Zapiszę paniom jego prywatny adres. – Wyjął z kieszeni ekskluzywny notes oprawiony w naturalną skórę, wyrwał z niego kartkę, coś na niej napisał, po czym wręczył ją Julii. – Prosił, żebyście panie, o ile naturalnie same tego zechcecie, skontaktowały się z nim osobiście. A w razie potrzeby..., bo czasem bywa, że lepiej nie ryzykować... oto mój warszawski numer telefonu. Zawsze pomogę przekazać bardziej, powiedzmy, poufną przesyłkę, mam na szczęście takie możliwości... Jestem dyplomatą – wyjaśnił. – Wprawdzie niezbyt wysokiego szczebla, ale posiadam ten przywilej, że moich bagaży nikt na granicy nie sprawdza. – Dziękujemy, ale to chyba nie będzie konieczne. Mam nadzieję, że nasze wspaniałe władze nie kontrolują już prywatnych przesyłek pocztowych, tak było tylko w stanie wojennym – odezwała się Marianna z przekąsem. – Normalnie nie, ale w pań przypadku... nie byłbym tego taki pewien. Wiadomo mi, że jesteście panie w kręgu zainteresowań polskich służb bezpieczeństwa. No, pożegnam się już. To był bardzo miły wieczór i cieszę się, że mogłem być pomocny... MARIANNA Canaletta i rodzinne fotografie zawiesiłyśmy na ścianie, książki powędrowały do wspólnej biblioteczki, a reszta do maminego pudła z pamiątkami. Jeden pierścionek Julia włożyła sobie od razu na palec, pozostałe okazały się dla niej zbyt luźne, a dla mnie zbyt staroświeckie. Obiecywałyśmy sobie, że z biżuterią i monetami pójdziemy jak najszybciej do rzeczoznawcy, lecz czas płynął, aż w końcu zapomniałyśmy o tym na śmierć. Zrobiłam to dopiero wiele lat później, sama – okazało się, że Domański mówił prawdę: były to rzeczy, owszem, piękne i przedstawiające wartość sentymentalną, lecz pod względem materialnym niezbyt cenne. No i dobrze, bo w końcu nie o to nam chodziło. Natomiast kontakt z Robem nawiązałyśmy nie zwlekając. Pamiętam, jak razem układałyśmy nasz pierwszy list do niego. Brudnopis był tak pokreślony, że później nie potrafiłyśmy doczytać się treści! A kawy poszedł przy tym chyba cały dzban, nie wspominając o ilości wypalonych papierosów (bo obie paliłyśmy). Wreszcie Julia przepisała list na czysto – zawsze miała ładniejszy i czytelniejszy ode mnie charakter pisma (stara szkoła) – więc ja jej tylko dyktowałam. Ponieważ pomału zbliżały się święta zimowe, a korespondencja zagraniczna szła wówczas długo, do listu dołączyłyśmy piękną, klasyczną polską kartkę bożonarodzeniową, z tłoczeniami i złoceniami. Najładniejszą, jaką udało nam się zdobyć w jakimś sklepie papierniczym. Pamiętam ją zresztą do dziś: przedstawiała maleńką drewnianą chatkę w środku lasu, niemal całą zasypaną śniegiem, z dymiącym kominem, z wystrojonymi choinkami dookoła oraz zwierzakami, dokarmianymi przez śliczne, szczęśliwe dzieci, a pomiędzy drzewami świeciła wielka gwiazda betlejemska. Takie szczegóły czasem wbijają się w pamięć silniej niż inne rzeczy.
Ta kartka była dla mnie symbolem odnowionej nadziei. Rob odpisał nam szybciej, niż się spodziewałyśmy – i tak zaczęła się nasza wieloletnia, bliska przyjaźń. Utrzymywaliśmy ze sobą stały kontakt, listowny i telefoniczny. Oczywiście to Rob do nas dzwonił, nie odwrotnie, bo jego było na to stać – nas nie. Czasem telefonował także Max – syn Roba. Nie mówił wprawdzie ani słowa po polsku, jednak nie od parady ukończyłam z wyróżnieniem anglistykę. Teraz się naprawdę przydała. Rozmawiając z nim, szlifowałam przynajmniej żywy język, bo na co dzień takich możliwości nie miałam: z braku lepszych ofert podjęłam pracę w szkole średniej jako nauczycielka angielskiego. Marzyłam wprawdzie o tłumaczeniu literatury pięknej, lecz na to byłam wtedy za cienki bolek. Wkrótce nasze stosunki stały się nieomal rodzinne. Rob był wdowcem i miał tylko jednego syna – ich także cieszyła ta namiastka rodziny. Dobrze się dobraliśmy: i my, i oni, byliśmy w zasadzie całkowicie pozbawieni prawdziwej rodziny. Otrzymywałyśmy od nich wszelką możliwą pomoc materialną: paczki z żywnością, słodyczami, ciuchy, czego dusza zapragnie. Nie potrzebowałyśmy tego – żyłyśmy skromnie, dwie państwowe pensje w zupełności pokrywały nasze niewielkie potrzeby – jednak paczki i tak przychodziły. Nie zaprzeczam, sprawiały nam przyjemność, a poza tym przynosiły miłe poczucie bezpieczeństwa, jakie daje przekonanie, że nie jest się komuś obojętnym. Oczywiście, miałyśmy wypróbowanych przyjaciół również tutaj, przede wszystkim wciąż wiernego jak pies Piotra Rutę (chyba tylko jemu jednemu nie w smak była nasza nowa zażyłość z „Angolami”, jak ich lekceważąco nazywał), a także ciocię Adę, na którą zawsze mogłyśmy liczyć w trudnych chwilach. Byli też moi dobrzy znajomi. Jednak to nie było to samo. Co najważniejsze, Rob rzeczywiście nieprzerwanie poszukiwał Adama Góreckiego oraz – co za tym idzie – także Hanki. Od nas otrzymał oczywiście wszelkie możliwe informacje, jakich tylko byłyśmy w stanie udzielić. Liczyłyśmy na to, że może wreszcie te nagromadzone przez lata fakty i domysły przydadzą się do czegoś konkretnego. My same nie miałyśmy co z nimi zrobić. Zawsze na bieżąco informował nas o postępach w tym swoim prywatnym „śledztwie”. Póki co, niczego nowego ono nie wniosło, jednak sam Rob zawsze powtarzał, że takie poszukiwania zakrojone są na lata. Zdarzało się, że pewne informacje budziły w nas wszystkich nowe nadzieje – ktoś niby natknął się gdzieś na kobietę, która mogła być Hanką, albo spotkał człowieka nazwiskiem Górecki czy też Górecki – jednak za każdym razem tropy te okazywały się, niestety, tylko kolejnymi niewypałami. Raz obudzone nadzieje żyją jednak własnym życiem, więc... żyliśmy nadzieją, a nadzieja żywiła się naszymi oczekiwaniami. Z pomocy Domańskiego zdarzyło nam się parę razy skorzystać – w obie strony – przy przesyłaniu bardziej poufnych danych, choć dyplomata nieczęsto bywał w kraju. Zresztą władze nareszcie odczepiły się od nas. Widocznie mieli teraz ważniejsze rzeczy do roboty – ustrój chwiał się w posadach, strajki wybuchały jeden po drugim, szczególnie u nas, na Wybrzeżu, a do głosu na powrót doszła Solidarność... * Musiał to być luty albo marzec osiemdziesiątego dziewiątego roku, bo pamiętam, że
nosiło się jeszcze zimowe płaszcze i padał marznący deszcz. Pewnego popołudnia – dopiero co wróciłam z pracy, a Julii jeszcze nie było – odebrałam dziwny telefon. Głos mężczyzny w słuchawce wydał mi się znajomy, ale nie mogłam skojarzyć, skąd go znam. Nic w tym zresztą dziwnego: od czasu, kiedy słyszałam go po raz ostatni, minęło prawie dziesięć lat... – Czy zastałem panią Julię Stryjewską? – Niestety, mama jeszcze nie wróciła. Czy mam coś przekazać? – A kiedy będzie? – Naprawdę trudno mi powiedzieć... – Zawahałam się. – Czasem po pracy robi jeszcze zakupy. Za godzinę, może dwie... Czy coś jej przekazać? – Nie, nie... może... zadzwonię później... Coś mnie tknęło. – A z kim rozmawiam? – Zadzwonię później. – Usłyszałam dźwięk odkładanej słuchawki. Wzruszyłam ramionami i też odłożyłam. Przez chwilę jeszcze zastanawiałam się, skąd znam ten głos, jednak do niczego nie doszłam. Gdy wróciła Julia, powtórzyłam jej treść rozmowy, lecz ona też nie miała pojęcia, kto to mógł być. – Żadnego nowego adoratora nie masz? – zażartowałam sobie. Spojrzała na mnie z niesmakiem. – Ja nie mam, ale szkoda, że i ty nie masz – odparła złośliwie. – W twoim wieku... – Co, może chcesz powiedzieć, że miałaś ich pełno? Wolnego, mamuś. W moim wieku byłaś już mężatką – wypaliłam. – No tak, ty już to masz za sobą... też... Rozmowa zbaczała na niebezpieczne tory, więc wtrąciłam szybko: – Tylko bez osobistych wycieczek! Lepiej pomyśl, kim mógł być ten tajemniczy facet, za skarby nie chciał się przedstawić. Ale mówił, że jeszcze raz zadzwoni... Przez cały dzień jednak telefon milczał, dopiero późno w nocy niespodziewanie się odezwał. Julia ściszyła telewizor. – Odbierzesz? – zapytała.
Podniosłam słuchawkę. – Tak? – Czy zastałem panią Julię? – To był ten sam głos. – Chwileczkę... Mrugnęłam do matki, kiwając głową. Podeszła do telefonu niepewnie. – Słucham, Julia Stryjewska... – ... Zbladła. – Ale... zaraz... ja nic z tego nie rozumiem... Usiłowałam podsłuchać, ale facet mówił bardzo cicho. – Tak... tak, jestem – mówiła dalej Julia. – ... – Ale po co? Czy to konieczne...? Dobrze... To jest ta kawiarenka na rogu, tak...? Dobrze. Tak. Jutro o osiemnastej... Rozumiem. Do widzenia... Odłożyła słuchawkę i znieruchomiała, patrząc na mnie niepewnie. Nawet nie wiem, czy na mnie. Raczej tylko w moim kierunku, bo wzrok miała jakby niewidzący. – Kto to był?! – nie wytrzymałam. – No właśnie. – Ocknęła się. – Nie zgadniesz... – Nawet nie zamierzam. Mów. – Pamiętasz... – zaczęła i urwała. – To był niejaki Kowalenko. Kojarzysz? Zamurowało mnie. – Ten bezpiek...?! – Tak. – A czego on znowu chciał...?! Już myślałam, że dali nam wreszcie spokój, sukinsyny jedne...!
Julia uspokoiła mnie ruchem ręki. – Chodźmy do kuchni, muszę się napić herbaty, bo mi w gardle zaschło z wrażenia... Nastawiła czajnik, a ja wyjęłam z szafki szklanki. – Co gadał? – ponagliłam ją. – On dzwonił prywatnie. I był... zdawało mi się, że jest bardzo spięty. Może nawet spanikowany... – Ale CO gadał?! Nalała herbaty do szklanek. Zdawało mi się, że ręka jej drży. Usiadłyśmy przy kuchennym stole. Julia zbierała myśli. – Prosił, żebym spotkała się z nim jutro w kawiarni „Maleńka” – wyjaśniła wreszcie z namysłem. – Podobno w sprawie życia i śmierci. Tak się wyraził... – Czyjego życia i śmierci? – prychnęłam. – Nie powiedział. Ale z jego tonu wynikało, że to naprawdę poważna sprawa. On nie żartował, Majka. Ostrzegał mnie przed jakimś... niebezpieczeństwem. Muszę się z nim spotkać. Zerwałam się od stolika. – Mamo, oszalałaś?! Esbek ostrzegał cię przed niebezpieczeństwem...? W życiu chyba nie słyszałam większej głupoty! I ty traktujesz serio coś, co wygaduje jakiś tajniak, udając prywatną rozmowę...? – Nie wytłumaczę ci tego, ale... tak. – Mamo...! – Spotkam się z nim. Tak jak obiecałam. Ma mi coś ważnego do przekazania. – Nie mógł ci tego przekazać przez telefon? – Mówił, że to nie sprawa na telefon. Usiadłam z powrotem, pociągając łyk herbaty. Zapaliłam papierosa. – Zaczyna się – podsumowałam gorzko. – A już tyle czasu był święty spokój. Pewnie w końcu zaintrygowały ich nasze paczki z Anglii. W takim razie przynajmniej pójdziemy tam razem, we dwie... – O nie, nie ma mowy – zaoponowała. – Prosił, bym przyszła sama. Daj mi też fajkę...
Dzięki. Nie bój się, to będzie jeszcze dzień, wczesny wieczór, pełno ludzi chodzi o tej porze po ulicach i przesiaduje w knajpie. To niedaleko. – Przypaliła papierosa, głęboko zaciągając się dymem. Była zdenerwowana, lecz znałam jej upór. Zrezygnowałam więc już z obrony swych racji. Sama zresztą byłam ciekawa, o co w tym mogło chodzić. – Skoro się upierasz... – Prosił też, żeby przed nikim się nie wygadać – dodała. – Mam pomysł. Pójdziesz tam sama, ale ja po jakimś czasie pójdę za tobą i zaczekam po drugiej stronie ulicy. Będę miała na oku wejście. Jak ci się uda, to zmuś go do zajęcia stolika przy oknie – zaproponowałam. Na to się zgodziła. – Ale tak, żeby on cię przypadkiem nie zobaczył! – zastrzegła tylko. – Wiesz w ogóle, gdzie to jest? Ta „Maleńka”? Westchnęłam pobłażliwie. – Pewnie, że wiem. Lepiej od ciebie. Setki razy chodziło się tam na wagary w czasach liceum... – Ciekawe, że ja nic o tym nie wiedziałam. – Pokręciła głową. – No wiesz co! Bo nie miałaś wiedzieć. – Mrugnęłam. – Gdybyś wiedziała, to nie byłyby już wagary. Poszłyśmy spać podminowane, choć od zagadkowego spotkania dzieliła nas jeszcze noc i praktycznie cały następny dzień. Na domiar złego, nazajutrz przypadała sobota, więc w moim liceum nie było lekcji, a Julia tak czy inaczej miała dzień wolny po dyżurze. Czyli przed nami wiele godzin bezproduktywnego oczekiwania... Dwadzieścia minut przed osiemnastą Julia zaczęła szykować się do wyjścia. – Będziesz za wcześnie – zauważyłam. – Nie szkodzi, najwyżej wstąpię po drodze do jakiegoś sklepu, przeczekam... wolę być wcześniej, niż się spóźnić. Za bardzo się denerwuję – odparła, pociągając niedbale usta pomadką. Włożyła płaszcz. – No to leć. Tylko bądź ostrożna! Wyjdę jakieś dziesięć minut po tobie... Krążąc nerwowo po przedpokoju, odliczałam czas. W końcu aż mnie brzuch rozbolał przez te emocje – co tylko wyzwoliło we mnie uczucie bezsilnej złości. Idiotyzmy jakieś,
pomyślałam z irytacją. Postanowiłam nie czekać dłużej, tylko ubrałam się w pośpiechu i wyszłam. Na ulicy było już ciemno, lecz Grunwaldzka była oświetlona i pełna ludzi. Tłumy miotały się po chodnikach, wylewały z tramwajów, zalegały w otwartych jeszcze sklepach – nie wszystkie, mimo soboty, były pozamykane. Samochody stały na światłach, co i rusz słychać było klaksony – od razu poczułam się bezpieczniej. Rozluźniłam się, zmierzając wolnym krokiem w stronę kawiarni „Maleńka”. Na wszelki wypadek na głowę zarzuciłam kaptur, a połowę twarzy zamotałam szalikiem. Nikt mnie w ten sposób nie rozpozna, ale i nikt nie będzie się dziwił, pomyślałam: przez cały czas padał brzydki, mokry śnieg, który natychmiast topił się pod nogami, zostawiając po sobie tylko brudne błoto. Było zimno, od morza wiał wilgotny, przejmujący wiatr. Już po chwili znalazłam się pod kawiarnią, przeszłam na drugą stronę wąskiej uliczki i uspokoiłam się, widząc Julię za szybą. Była sama. Spacerowałam, obserwując wejście, lecz nie wypatrzyłam żadnego mężczyzny, który przypominałby mi tamtego o rybich oczach. Co chwilę zerkałam na zegarek, a potem na okno. Wreszcie odważyłam się podejść bliżej. Julia przez cały czas siedziała przy stoliku sama, popijając kawę z małej filiżanki i przeglądając jakąś gazetę. Tylko raz jeden facet podszedł do niej, ale spławiła go szybko: widocznie tylko zwykły pijaczek chciał sobie poderwać samotną kobietę. Minęło pół godziny, potem godzina. Zmarzłam i przemokłam, byłam wściekła, jednak wolałam nie wchodzić do środka. W końcu wyszła. Odczekałam chwilę i podeszłam do niej dopiero, gdy skręciła za róg. – I co, wystawił cię do wiatru?! – wysyczałam jej wściekle do ucha. Drgnęła. – Wystraszyłaś mnie – powiedziała z wyrzutem. – No... nie przyszedł... Dziwne... – Nie widzę w tym nic dziwnego. – Wzruszyłam ramionami. – Widocznie to nie było nic ważnego, facet robił sobie z nas jaja, a może nas sprawdzają, cholera wie. Szkoda było czasu i naszych nerwów. Chodźmy gdzieś na kolację, jak już tu jesteśmy. Może do „Morskiej” na spaghetti? Masz ochotę? – A jednak dziwne... Przysięgłabym, że... A może on po prostu zobaczył ciebie i dlatego nie podszedł? – zastanawiała się. – No dobrze, nieważne... Chodźmy na to spaghetti... Przy kolacji nie za wiele już o tym rozmawiałyśmy. Matka była zamyślona i niespokojna, a mnie się już – szczerze mówiąc – odechciało rozmyślać na ten temat. W restauracji szykowano się już do jakiegoś dancingu albo dyskoteki, a pijane męty gapiły się na nas obleśnie. Filigranowa Julia wciąż wyglądała młodo i atrakcyjnie, przyciągała nachalne spojrzenia facetów nie gorzej ode mnie. Postanowiłyśmy więc jak najszybciej się stamtąd ewakuować. Popiłyśmy makaron bułgarskim czerwonym winem, zapłaciłyśmy i wróciłyśmy do domu. – A jednak coś mi tu nie gra – powiedziała tylko Julia, gdy już szłyśmy ulicą. – Gdybyś
go wczoraj słyszała... naprawdę brzmiał serio... – Jeśli to było takie ważne, a tylko coś mu wyskoczyło i nie mógł przyjść, to zadzwoni jeszcze raz – zauważyłam przytomnie. – Nie ma się co nad tym teraz zastanawiać. W kinie nocnym idzie dziś fajny horror. Emocji nam nie zabraknie... Dwa dni później... Dwa dni później – w poniedziałkowy wieczór – niespodziewanie odwiedził nas Piotr. Był blady, roztrzęsiony i nie wiem, czy wściekły, czy tylko przejęty. W każdym razie od razu było widać, że coś nim mocno wstrząsnęło. – Coś się stało...? – zapytała Julia. – Zrobić ci kawy czy herbaty? Nie odpowiedział, jakby w ogóle nie dosłyszał pytania. Wszedł do pokoju i pierwsze, co zrobił, to wyłączył telewizor, po czym chodził w kółko z marsową miną. – Pytałam, czego się napijesz? – Co? Ja? A, wszystko jedno... – Machnął ręką, wciąż jakby tylko na wpół obecny. Julia zaparzyła herbatę, a ja przerwałam poprawianie dyktand pierwszoklasistów z ogólniaka i dołączyłam do nich. – Mów, co się stało. Bo widzę, że coś się wydarzyło – ponagliła go delikatnie Julia. – Tak, wydarzyło się. – Nie patrzył jej w oczy. – I to... Ale powiedz mi najpierw, tylko szczerze, czy ty się kontaktowałaś ostatnio z tym... Kowalenko? Wiesz, o kogo chodzi, prawda? Obie zamarłyśmy. – Czy ja się kontaktowałam...? – odparła z oburzeniem Julia. – To raczej on się kontaktował ze mną! Ale o co ci chodzi? Możesz mówić jaśniej, zamiast odpytywać mnie jak na przesłuchaniu?! – I w ogóle skąd pan znowu o tym wie? Wszystko o nas wiecie? Śledzicie nas non stop? – dorzuciłam swoje. Zerwał się z krzesła i znów zaczął krążyć po pokoju. – Zamknijcie się obie, do cholery! Julio, czy możesz łaskawie odpowiedzieć na moje pytanie?! Ja tu, do kurwy nędzy, nie przyszedłem w swoim zasranym interesie! – Podniósł głos, a nas zatkało: jeszcze nigdy dotąd nie zdarzyło się, by ten spokojny, flegmatyczny człowiek, zapatrzony w moją matkę jak w święty obraz, ośmielił się na nią wrzeszczeć, w dodatku używając wulgaryzmów. Nie to, żeby gorszyły nas wulgaryzmy – po prostu jeszcze nigdy nie słyszałyśmy ich z jego ust. Choć, jako gliniarz, z pewnością w swoim środowisku klął jak szewc. A raczej – jak gliniarz. Dopiero w tym momencie to do mnie dotarło: w milicji się klnie, nie pracują tam księża
ani zakonnice. – No więc dobrze, dzwonił do mnie... zaraz... w piątek w nocy – odpowiedziała niechętne Julia. – Czy to przesłuchanie, panie poruczniku? – dodała zimno. – Przesłuchanie to cię dopiero czeka – odparł ponuro, zapalając papierosa. Podsunęłam mu popielniczkę, by w amoku nie rzucał nam popiołu na dywan. – Co takiego?! – uniosła się matka. – Po co do ciebie dzwonił? Czego chciał? Coś mówił? – Powiedz nam najpierw, o co w tym wszystkim chodzi?! Dlaczego mi grozisz?! Usiadł z powrotem na swoim miejscu, pokręcił głową i podparł ją ramieniem. – Kowalenko nie żyje – wyjaśnił sucho. – Znaleziono go dziś rano w jego własnym mieszkaniu. Powieszonego. Wpatrywałyśmy się w niego jak zamurowane. Długą chwilę trwało, nim dotarło do nas, co usłyszałyśmy. – Jak to powieszonego? – wyszeptałam, niedowierzając. – Powiesił się...? – zapytała niemal jednocześnie Julia. – Powiesił się czy... Nie odpowiedział, patrząc na nią znacząco. – Ktoś go... zamordował? – dodała ze zgrozą. – Wszystko na to wskazuje, że ktoś mu w tym pomógł. – Piotr zgasił papierosa i od razu zapalił następnego. – Nie, to niemożliwe... – Julii załamał się głos. – O co tu chodzi...? Dlaczego on dzwonił do mnie...? – Mów, czego od ciebie chciał. Powiedz wszystko, co wiesz. – Nic nie wiem...! Chciał się spotkać i porozmawiać. Mówił, że to coś bardzo ważnego, że... to sprawa życia i śmierci... O Boże! – I spotkaliście się? Pokręciła głową. – Nie przyszedł. Umówiliśmy się w kawiarni, poszłam tam, czekałyśmy, ale...
– Czekałyście? – podchwycił. – Byłyście tam razem? Julia speszyła się. – Nie, mama poszła tam sama, ale ja wyszłam za nią i czekałam pod kawiarnią. I mogę potwierdzić, że nie przyszedł. Zresztą nie ja jedna. Mama siedziała przy stoliku chyba z godzinę. Sama – wtrąciłam. Piotr po raz pierwszy chyba umoczył usta w wystygłej już herbacie. Skrzywił się i nasypał do niej cukru. – Czy wcześniej utrzymywałaś z nim kontakt? – zapytał. – Zwariowałeś. Nigdy w życiu! Od czasu tamtej rewizji nie widziałam go na oczy. Ani z nim nie rozmawiałam. Po co...? – Właśnie. Tego nie wiem. To bardzo dziwne, bo facet wyraźnie się wami interesował, i to od lat. – W jaki sensie? – znów się wtrąciłam. Porucznik westchnął. – Słuchajcie, ale niech to zostanie między nami. Mnie tu w ogóle nie powinno być. Kowalenko czuwał nad wami niejako z góry, tak to mogę określić. Miałyście w nim swego prywatnego anioła stróża. – Zaśmiał się gorzko. – To dzięki niemu nie spadł ci włos z głowy w czasie stanu wojennego, kiedy sama pchałaś się w kłopoty – zwrócił się do mnie. – I nie tylko to... Mówiąc szczerze, choć dobrze zdałaś egzaminy wstępne na studia, miałaś odpaść. Zabrakło ci punktów za pochodzenie. To on naciskał i dzięki niemu się dostałaś. Coś przecież musi się za tym kryć. Coś was musiało łączyć. Patrzyłyśmy na siebie oszołomione. – Nie wierzę w to, co słyszę... – odezwała się w końcu Julia. – Nic nas nigdy z tym człowiekiem nie łączyło. Dla nas był wrogiem, nie żadnym aniołem. Reprezentował władzę, która, przyznaj to wreszcie uczciwie, nigdy nie troszczyła się o obywateli, tylko raczej o swoje własne interesy! Chyba że ten Kowalenko to nasz Gorczenko, przemknęło mi przez myśl. – Jak każda władza – przyznał Piotr. – Nie wiem, czy jak każda! Ta na pewno. Piotr zapalił kolejnego papierosa. Poszłyśmy w jego ślady. Nie mogłam opanować drżenia rąk. To nic miłego dowiedzieć się nagle, że zawdzięcza się coś oficerowi służby bezpieczeństwa. Nawet dyplom.
– Myślałam, że wtedy, w stanie wojennym, to pan... – Ja? – parsknął. – Nieba bym wam przychylił, moje dziecko, ale ja byłem pionkiem. Zwłaszcza w stanie wojennym nie miałem żadnej władzy. Najmniejszej. Wracając do tematu, Julio, z całą pewnością zostaniesz oficjalnie przesłuchana. Jesteś ostatnią osoba, z którą się kontaktował, już cię namierzyli. Zrobię, co w mojej mocy, ale wielkiego wpływu na to śledztwo nie mam. Odpowiadaj szczerze i zgodnie z prawdą, pamiętaj. Niczego nie ukrywaj, nie kręć. – Nie mam powodu, by kręcić! – przerwała mu. – Nic mnie z tym facetem nie łączyło! Mówisz serio, że jestem podejrzana? O zabójstwo esbeka?! Przecież to śmieszne... – Śmieszne czy nie śmieszne, tkwisz w samym środku kabały. Teraz ważne, żeby cię z tego wyplątać. Dolałam sobie herbaty. Była zimna. – Komu trochę koniaku? – zapytałam, sięgając do barku po kieliszki i butelkę „Słonecznego brzegu”. – Ja dziękuję – wymigał się Piotr. – Mnie nalej, może rozjaśni mi w głowie – poprosiła Julia. Wypiłyśmy po łyku. – Mnie chyba już rozjaśnił – oznajmiłam. – Panie Piotrze, czy to wszystko... te wszystkie chore zagadki... mogą mieć związek z naszymi kontaktami z tymi Anglikami? Może nasze władze czegoś się boją? Piotr dopił duszkiem swoją herbatę. – Moja droga, władza zawsze się czegoś boi. A w tym przypadku... tak, nie wykluczam tego. Wygląda na to, że na nowo wpakowałyście się w tarapaty. Z tego, co zrozumiałem, ten wasz Angol to zajadły i wciąż czynny wróg naszego systemu. A teraz czas jest znów bardzo gorący... Podejrzewam, że w samej służbie bezpieczeństwa trwają ostre czystki. Jest wojna na górze. Kowalenko był mocny, ale ostatnio wypadł z łask. Kilka lat temu chcieli go odesłać na emeryturę, ale on trzymał się stołka kurczowo, choć już tylko siedział w archiwum. Możliwe, że komuś zawadzał. Może za dużo wiedział. W tej służbie o to łatwo. Takie sprawy zawsze mają polityczne podłoże lub prawie zawsze. Jego śmierć może oczywiście nie mieć z wami nic wspólnego, ale to jednak jest trochę dziwne, że dzwonił do was i chciał przed czymś ostrzec. Być może wasze kontakty z tymi cudzoziemcami nie są dobrze widziane. Ja nie mam szans dociec, o co mu mogło chodzić. Mogę tylko pomóc wam z tego wybrnąć. O ile sprawa mnie nie przerośnie... – Rozumiem. Dolałam sobie koniaku. Gestem zapytałam Julii, czy też jej nalać, ale zaprzeczyła
ruchem głowy. Zapaliła papierosa. – A czy to nie mogło być po prostu samobójstwo? – rzuciłam pytanie, choć byłam pewna, że Piotr z pewnością wie, co mówi. Chciałam jednak tę sytuację jakoś... zbagatelizować. Choćby ze względu na matkę. Taki rodzaj myślenia życzeniowego. – Pewne okoliczności temu zaprzeczają – wyjaśnił Piotr. – Nie mogę z wami o tym rozmawiać, więc niech ci to wystarczy za odpowiedź. Zresztą nawet gdybyśmy mieli do czynienia z samobójstwem, nie zmieniłoby to faktu, że z jakiegoś powodu właśnie do was dzwonił tuż przed śmiercią. – No tak... Może to był przypadek? Może po prostu nie miał do kogo zadzwonić? Co z jego rodziną? Miał jakąś? Kto go znalazł? Piotr cierpliwie zniósł moją serię pytań. – Sąsiad. Był samotny. Jak większość z nas. W tej robocie... żadna rodzina nie wytrzyma czegoś takiego. Nie da się trzymać dwóch srok za ogon. Wiem coś o tym. – Zerknął szybko na Julię. Obie znałyśmy dobrze historię rozpadu jego małżeństwa, kiedy to żonę zabrali na porodówkę, bo miała przedwczesne skurcze, a Piotr musiał zostać na służbie, ponieważ robili akurat obławę na jakichś bimbrowników. Poroniła wtedy, a on nawet o tym nie wiedział. Nigdy mu tego nie darowała; rozwiedli się parę miesięcy później. Było to chyba jeszcze przed śmiercią mojego ojca. – Jednak lepiej nie przywiązujcie się do tej myśli. Wstępne oględziny raczej wykluczyły teorię samobójstwa. Ale to na razie tylko do waszej wiadomości – dodał. – Co teraz będzie? – zapytała bezradnie Julia. – Zapewne niedługo otrzymasz oficjalne wezwanie na przesłuchanie – odparł. – Daj mi wtedy od razu znać. Będę czuwał. Tylko tyle mogę ci w tej chwili obiecać...
Przesłuchanie Julii Stryjewskiej – Czy znane jest pani nazwisko Kowalenko? Antoni Kowalenko? – Tak. – Wiadomo pani, co stało się z panem Kowalenko? – Nie. Wiem tylko, że nie żyje. – Skąd? – Wspomniał mi o tym przyjaciel rodziny, Piotr Ruta. Pracuje w milicji. – Wspominał pani coś więcej? – Nie. Tylko, że zmarł nagle. – Jak długo znała pani ofiarę? – Ofiarę? Myślałam, że zmarł naturalną śmiercią... – Na tym etapie mamy różne podejrzenia. A więc, jak długo się państwo znali? – W ogóle go nie znałam! Dziesięć lat temu przeprowadzał w naszym domu rewizję. Widziałam go wtedy jeden jedyny raz. – Kiedy ostatni raz się pani z nim kontaktowała? – Dwa dni przed odnalezieniem jego zwłok. Nie pamiętam dokładnej daty, musiałabym sprawdzić w kalendarzyku. Sprawdzić? – Nie, nie trzeba. Proszę nam o tym opowiedzieć. – Pan Kowalenko zadzwonił do mnie późnym wieczorem i poprosił o spotkanie... – Jest pani pewna, że to był Kowalenko? – Nie mogę być tego pewna, choć wydaje mi się, że poznałam go po głosie. – Po tylu latach? – Takich przeżyć się nie zapomina. – Czy Kowalenko mówił, w jakim celu chce się z panią spotkać? – Nie. Mówił tylko, że to sprawa życia i śmierci.
– Tak dokładnie się wyraził? – Tak. – I spotkali się państwo? – Nie doszło do spotkania. – Dlaczego? – Kowalenko się nie zjawił. – I co pani wtedy zrobiła? – Nic. Wróciłam do domu. – Była pani sama? – Nie. Z córką. Wstąpiłyśmy do „Morskiej” na kolację, ale ponieważ szykowano tam dancing, wyszłyśmy bardzo szybko. Poszłyśmy do domu i oglądałyśmy film. – Ktoś może to potwierdzić? Oprócz córki. – W kawiarni, w której mieliśmy się spotkać, widziało mnie mnóstwo ludzi. Tak samo późnej w restauracji. W domu byłam z córką, na klatce schodowej spotkałyśmy sąsiadów z parteru. To była sobota, wychodzili gdzieś. W niedzielę nie wychodziłam z domu, ale w ciągu dnia dzwoniły do mnie koleżanki z pracy. Wieczorem odwiedził nas znajomy... – Jak się nazywał ten znajomy? – Piotr Ruta. Ten sam, o którym mówiłam wcześniej. To stary przyjaciel rodziny. – Wracając do sedna, nie zdziwiło panią, że ktoś prosi panią o spotkanie i nie pojawia się na nim? – Zdziwiło. Ta sytuacja od samego początku mnie dziwiła. – Czy domyśla się pani, co takiego ważnego chciał pani powiedzieć pan Kowalenko? – Nie mam pojęcia. – Czy wcześniej kontaktowaliście się państwo? – Nigdy. Już wspomniałam, że widziałam tego człowieka na oczy jeden jedyny raz w życiu, wiele lat temu.
– Ma pani jakieś podejrzenia, komu i dlaczego mogłoby zależeć na jego śmierci? – Ja...? Skąd miałabym wiedzieć? – A czy kiedy rozmawiał z panią przez telefon, wydawał się zdenerwowany? Tak jak bywają zdenerwowani ludzie, myślący na przykład o samobójstwie? – Tak. To możliwe. – Dlaczego skontaktował się właśnie z panią, skoro pani nie znał? – Sama się nad tym zastanawiam. Może akurat wpadł mu w rękę mój numer telefonu? Nie wiem. – To wszystko na dziś. Proszę podpisać protokół. – Czy jestem o coś podejrzana? – W tej chwili występuje pani w charakterze świadka.
Przesłuchanie Marianny Stryjewskiej – Czy pani znane jest nazwisko Antoni Kowalenko? – Tak. – Skąd znała pani tego człowieka? – Pod koniec lat siedemdziesiątych przeprowadzał rewizję w naszym mieszkaniu. – Czy to był jedyny raz, kiedy go pani spotkała? – Tak. – I nie zdziwił pani fakt, że obcy mężczyzna telefonuje do pani matki, prosząc o spotkanie? – Zdziwił. – W jakim celu chciał się spotkać? – Nie wiem. Przez telefon tego nie wyjaśnił. – Czy do spotkania doszło? – Nie. Kowalenko nie przyszedł. – Pani była przy tym obecna? – Przy czym? – Czy pani była obecna w lokalu, gdzie miało dojść do spotkania pani matki z panem Kowalenko? – W lokalu nie, ale pod lokalem, owszem. Cały czas widziałam mamę przez szybę. Siedziała sama przez około godzinę, potem wyszła i razem wróciłyśmy do domu. – Od razu? – Nie, po drodze wstąpiłyśmy na kolację. – Dlaczego czekała pani pod kawiarnią? Pani matka o to prosiła? – Absolutnie nie! Ona nigdy by o nic takiego nie poprosiła. Sama na to nalegałam. – Dlaczego? Czegoś się panie obawiałyście?
– Pewnie. To był w końcu zupełnie obcy facet. Na dodatek... – Na dodatek? – Nieważne. – Proszę dokończyć. Bez obaw. – No dobrze. Na dodatek z bezpieki. Opinii aniołów nie macie... Tfu, przepraszam, państwo przecież jesteście z milicji. No więc, opinii aniołów oni nie mają. – Rozumiem. Czy pani się domyśla, jaką sprawę miał do pani matki pan Kowalenko? Dlaczego zadzwonił właśnie do niej? – Ani trochę. – Czyli nie znali się prywatnie? – Moja mama z tym człowiekiem? W życiu! – Czy jest według pani możliwe, że ofiara... że pan Kowalenko interesował się pani matką? – W jakim sensie? – W jakimkolwiek. – Pewnie jest to możliwe. Moja matka to atrakcyjna kobieta. Faceci zwykle się nią interesowali, choć ona... wciąż kocha mojego ojca. A może... Coś mi przyszło do głowy! Może ten Kowalenko chciał mamie powiedzieć coś na temat śmierci ojca? Zginął w wypadku... – Znamy sprawę pani ojca. Dziękujemy pani. Proszę się jeszcze tu podpisać. – Czy to już wszystko? – Tak. Jeśli będziemy mieli więcej pytań, wezwiemy panią ponownie. MARIANNA Piotr mylił się, prorokując poważne kłopoty. Sprawa praktycznie na tym się zakończyła. Tak jakby komuś usilnie zależało, by jej szybko ukręcić łeb, i aby żadne brudy nie wypłynęły przy tej okazji na światło dzienne. Nikt nie drążył tematu, a pytania milicji wyraźnie sprowadzały się do tego, by przy naszej pomocy uprawdopodobnić wersję samobójstwa. I tak się też stało: wkrótce w lokalnej prasie pojawiła się lakoniczna notka, że milicyjne śledztwo wykazało, iż niejaki Antoni K., lat 58, urzędnik państwowy (sic!), zginął najprawdopodobniej śmiercią samobójczą z powodów osobistych, a prokuratura umorzyła sprawę. Wszystko przyschło, ucichło, nikt nas więcej nie niepokoił. Zresztą i tak już by nie zdążyli – wkrótce potem nadeszła przemiana
ustrojowa, wywracając cały nasz dotychczasowy świat do góry nogami. To było jak wielkie narodowe święto. Kto by się wtedy przejmował śmiercią jakiegoś tam agenta peerelowskiej bezpieki...
17 marca 1993 Marianna obudziła się w środku nocy z uczuciem przejmującego lęku. Serce dosłownie łomotało jej w piersi. Nie zdawała sobie sprawy, co wyrwało ją ze snu. Przez chwilę usiłowała rozeznać się w sytuacji. Przypomniała sobie, że tej nocy była w domu sama, gdyż Julia miała konferencję medyczną w Toruniu. Marianna położyła się jeszcze przed północą i nie pamiętała nawet, kiedy zasnęła. Była zmęczona, miała ciężki dzień w szkole, a po pracy jeszcze sprawdzanie klasówek. Teraz nadal było ciemno, jednak... coś usłyszała. Jakby zaskrzypiała deska w podłodze. A sekundę później ciche stuknięcie: mógł to być odgłos ostrożnie domykanych drzwi. – Mamo? – zawołała. – To ty? Jednak odpowiedziała jej tylko cisza. – Już wróciłaś? Mamo? Wciąż nie było odpowiedzi. Słyszała już tylko przyspieszone bicie własnego serca. Która to może być godzina, zastanawiała się, próbując wymacać drżącą ręką włącznik światła przy lampce nocnej. Nie działał. Marianna bała się poruszyć, siedziała więc dalej skulona na łóżku, wsłuchując się w ciemność. – Mamo? – zawołała ponownie. – Jesteś? Nic. Nie mogę tak siedzieć i trząść się jak idiotka – upomniała się w duchu. Zwlecz się, kretynko, i po prostu sprawdź... Od czasu do czasu dopadały ją podobne lęki. Szczególnie w samotności. Była to jeszcze pozostałość po ich pierwszej rewizji. Dziwne uczucie, że jest się obserwowanym. Można je porównać chyba tylko do tego nieprzyjemnego odczucia, jakie często dopada ludzi, gdy ktoś włamie się do ich domu. Tak, jakby na zawsze odebrano im całą prywatność, poczucie bezpieczeństwa i intymności. Nareszcie zebrała się na odwagę i – gdy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, a może po prostu za oknem zaczynało się już pomału rozwidniać – wstała, by włączyć górne światło. Jednak i ono nie działało. Wyłączyli prąd...? Jakiś czas nasłuchiwała, czy na dworze pada deszcz albo hula wiatr, lecz noc wydawała się spokojna. Przypomniała sobie wreszcie, że w szufladzie szafki nocnej ma schowaną latarkę. Ledwo świeciła – widocznie baterie były już słabe – zawsze jednak dawała choć cienki promyk światła. Kierując się nim, Marianna wyszła do przedpokoju. – Mamo...?
Cisza jak makiem zasiał. Sprawdziła kuchnię, duży pokój oraz sypialnię matki. Wszędzie było cicho i pusto. Jednak po chwili znowu coś usłyszała... jakby szuranie. Tylko nie wiedziała, skąd. – Mamo?! Schody... Dopadła drzwi wejściowych, usiłując przekręcić klucz w zamku, w nerwach zaczęła obracać nim jak szalona w różne strony, zanim zorientowała się, że drzwi są otwarte. Wypadła na klatkę schodową, włączyła światło, zbiegła po schodach, trzęsąc się w samej piżamie i z bosymi stopami. Na klatce też było pusto i cicho. Wariuję... Zanim zawróciła do mieszkania, uchyliły się drzwi sąsiadów z naprzeciwka. – Co się stało, pani Majko? Lunatykuje pani? – Zaspany sąsiad uśmiechnął się krzywo. – Obudziłam państwa? – spłoszyła się. – Przepraszam... Ale może też coś państwo słyszeli? Bo ja właśnie... – Płakała pani – odparł zdziwiony sąsiad. – Ja...? – Widocznie coś się pani przyśniło. Pani Marianno, ale niechże pani narzuci coś na siebie! Jest zimno, a pani lata boso po kamiennej posadzce. – Czy u państwa jest światło? Bo u nas nie ma. Przestraszyłam się... Sąsiad podprowadził ją do mieszkania. – A sprawdzała pani korki? – zapytał, otwierając szafkę z bezpiecznikami, wiszącą tuż przy drzwiach wejściowych. Pstryknął i po chwili wnętrze zalała jasność, od której dziewczyna aż zmrużyła oczy. – Jak to się mogło stać...? – szepnęła zdezorientowana. – Może jakieś zwarcie. – Sąsiad wzruszył ramionami. – Niech się pani kładzie, toż jeszcze nawet nie świta. Dobranoc. – Dobranoc. Dziękuję...
Dokładnie zamknęła drzwi, na oba zamki, i od razu pozapalała wszystkie światła. Nawet w łazience. Zajrzała do lodówki, nalała sobie soku do szklanki, usiadła na taborecie i zapaliła papierosa. Dopiero teraz spojrzała na zegar: dochodziła czwarta nad ranem. – Och, wracaj już, mamo... – westchnęła Marianna. Nagle poczuła się na powrót dzieckiem: małą, bezradną dziewczynką. Weź się w garść! Gdy wypaliła drugiego papierosa, uspokoiła się. Napad lęku minął. Mam zwidy i halucynacje. Histeryzuję. A może jestem po prostu tchórzem? Pogasiła światła, wzięła książkę i wróciła do łóżka. Zaczekała do pierwszego brzasku, po czym wyłączyła nocną lampkę. Po chwili spała już kamiennym snem. MARIANNA Rano zbudził mnie dzwonek do drzwi. Byłam pewna, że to mama – że zapomniała klucza albo go zgubiła, lub nie chce jej się szukać go w głębinach swojej przepastnej torebki. Ale to było dwoje policjantów – młody mundurowy oraz kobieta w średnim wieku, której nazwiska ani stopnia nawet nie usiłowałam zapamiętać. Przekazali mi, że moja matka, Julia Stryjewska, zginęła w wypadku samochodowym, nad ranem, w drodze powrotnej z Torunia do Gdańska. Mój świat w jednej sekundzie pękł jak bańka mydlana. Pytali mnie, czy nie potrzebuję pomocy psychologa, lecz ja nie potrzebowałam. Bo po co? Nie mogli mi pomóc. Nikt nie mógł. Nic ani nikt nie pomoże człowiekowi, który traci jedyną bliską sobie osobę. Poza matką nie miałam nikogo. Nie postarałam się o to, nie odczuwałam nigdy dotąd takiej potrzeby: zawsze byłyśmy my dwie – przeciw całemu światu. Teraz dopiero poczułam, że grunt osuwa mi się spod nóg. Ale już było za późno. To już się stało. Na razie i tak nic nie czułam, nawet bólu. Siedziałam skulona na podłodze, czekając, aż zaraz, za chwilę, usłyszę jej drobne kroki na schodach, trzaśnięcie drzwi, słowa powitania. Byłam w szoku, który znieczulał. Dopiero jakieś dwie godziny później przyjechał do mnie Piotr – sam w niewiele lepszym stanie – by zabrać mnie na miejsce zdarzenia. Tego sobie zażyczyłam. Pojechaliśmy tam jego prywatnym samochodem. Nie wiem właściwie po co, ale chciałam zobaczyć to miejsce na własne oczy. Znajdowało się za Toruniem. Z daleka widać było drzewo, w które uderzyła tuż za zakrętem. Z tego zakrętu wypadła. Owszem, o świcie było mokro i mgliście, jednak to nie pogoda była najprawdopodobniej przyczyną wypadku. Piotr przekazał mi jeszcze jedną informację, którą odczułam jak cios między oczy: we krwi Julii stwierdzono ponad półtora promila alkoholu. Musiała wypić w trakcie lub po konferencji i uparła się, żeby wracać do domu własnym
autem, zamiast przeczekać tę noc w hotelu. Spieszyła się. Tak mi tłumaczył Piotr wstępne ustalenia policji. Z tym, że Julia nie nadużywała alkoholu. Nigdy! Kieliszek wytrawnego wina do obiadu albo odrobina koniaczku od święta, raz czy dwa razy do roku, to było wszystko, na co sobie pozwalała. Od większej ilości robiło jej się niedobrze. Śmiałam się z niej często z tego powodu. Wszyscy żartowali sobie zresztą z tej jej awersji do alkoholu, lecz ona zawsze była konsekwentna – nie lubiła i już. Nigdy nie przejmowała się ludzkim gadaniem. Nie wierzyłam, że mogła się upić i jeszcze na dodatek siąść za kółko. Nie byłaby do tego zdolna. Nikt jednak nie chciał słuchać moich wyjaśnień. Zarówno policjanci (wyłączając Piotra, który i tak był bezsilny: po zmianie ustroju pozostał wprawdzie w szeregach policji, lecz wcześniejsze wpływy utracił bezpowrotnie), jak i zwykli prywatni znajomi gapili się na mnie z mieszaniną współczucia i zniecierpliwienia jak na istotę poszkodowaną nie tylko przez los, lecz i na umyśle. Rozumiem to – bali się, że zburzę ich spokój, ruszę lawinę. Tak naprawdę gówno ich obchodziło, co się naprawdę stało, a wiadomo, że nikt nie lubi grzebać w gównie. To była tylko nasza specjalność...
CZĘŚĆ II
Listopad 1995 Marianna zapaliła znicze na grobach ojca i brata – którego wprawdzie nie pamiętała, lecz i tak był wciąż obecny w jej sercu – a także wujostwa. Nie zapomniała nawet o symbolicznym nagrobku Hanki, choć tydzień wcześniej była jak zwykle w Warszawie, by odwiedzić starych znajomych i, już tradycyjnie, położyć kwiaty pod pomnikiem na cmentarzu powstańców. Tyle tych grobów – pomyślała. – Same groby. A po tej stronie tęczy zostałam już tylko ja... Nawet starzy przyjaciele, dawni powstańcy... starzeli się, dziwaczeli, ubywało ich. Stopniowo, niepostrzeżenie. Właśnie podczas ostatniego pobytu w stolicy uświadomiła sobie bezlitosny upływ czasu. Gorzki i bolesny, gdyż pamiętała tych ludzi ze swego dzieciństwa: wtedy byli jeszcze całkiem młodzi, w pełni sił. Matkę pozostawiła sobie na koniec. Przy jej grobie odpoczywała, wspominała. Rozmawiała z nią. Osłaniając dłoń przed podmuchami wiatru, zapaliła lampion i usiadła obok na drewnianej ławeczce. – Gdzie jesteś, mamo? – wyszeptała, nie patrząc, czy ktoś ją widzi albo słyszy. Julia już wszystko wie. Szkoda, że nie może mi powiedzieć – myślała dalej. Wiedziałabym przynajmniej, co mam robić. Bo Marianna wciąż szukała śladów po zaginionej ciotce. Nie chciała tego – ale musiała. Tak jakby wypełniała testament matki. To było jak narkotyk: bez niego całkiem zatraciłaby sens istnienia. Tak długo żyła z tym piętnem. Zadaniem. Misją. Dopóki nie będzie wiadomo, co wydarzyło się pięćdziesiąt lat temu, będzie dalej szukać, dociekać, szperać. Nie może zrezygnować. Jednak przez ostatnie dwa lata sporo się w jej życiu zmieniło. Nauczanie zamieniła wreszcie na wymarzoną pracę tłumaczki. Związała się z trzema różnymi wydawnictwami – wprawdzie jako freelancer, ale za to na stałe – a oprócz tego brała także zlecenia dorywcze. Radziła sobie całkiem nieźle, i choć nie miała z tego kokosów, wystarczało jej i na życie, i dla własnej satysfakcji. Nareszcie miała samodzielną, twórczą pracę. Może mniej „bezpieczną” niż etat w szkolnictwie, ale za to bardziej rozwojową. A wydawano teraz sporo: po komunie nastąpił zalew rynku anglojęzyczną literaturą, w szczególności popularną. Do pierwszego wydawnictwa załapała się zresztą dzięki Maxowi Duncanowi, którego popularnonaukową biografię generała Andersa przetłumaczyła z jego polecenia. Tłumaczenie spodobało się i szybko posypały się dalsze zlecenia. Mieszkanie na Sobótki, uprzednio wykupione za symboliczną kwotę, sprzedała, a raczej zamieniła. Nie była w stanie przebywać dłużej w tym domu pełnym duchów. Myślała, że w całkiem nowym miejscu odżyje. Nie do końca jej się to udało, lecz, póki co, nie narzekała. Gdy tylko nadarzyła się okazja – znajomi zapragnęli większego mieszkania w starym budownictwie – skorzystała z niej natychmiast i stała się teraz właścicielką spółdzielczej własnościowej kawalerki w bloku na osiedlu Niedźwiednik. Nie musiała przynajmniej słuchać więcej echa własnych kroków. Osiedlowe mieszkanko było małe, jasne – i bezduszne. A o to jej akurat chodziło. Zaszywała się tam, by spać i pracować. Prywatnego życia i tak nie miała. Choć już dość dawno temu ukończyła trzydziestkę – cóż, nie
oszukujmy się, pomyślała: jesteś już niemal w połowie drogi do czterdziestki – jednak z nikim się do tej pory nie związała. Ani nawet nie odczuwała takiej potrzeby. Czasem tylko, gdy zapadały ciemności, a ją dopadał tradycyjny już lęk, budząc przy okazji do życia także ból i tęsknotę – czuła się samotna. Wtedy jednak włączała telewizję, radio albo wyciągała z półki jakiś kryminał i skutecznie izolowała się od otaczającej rzeczywistości. Jej krąg przyjaciół też raczej skurczył się, niż powiększył. Dopóki pracowała w szkole, miała więcej kontaktów z ludźmi. Teraz jednak uległy one znacznemu ograniczeniu. Z sąsiadami – w takim wielkim, bezosobowym bloku – także nie potrafiła się zbliżyć. Spotykała ich jedynie w windzie, czasem wymieniając zdawkowe uprzejmości. Wciąż odwiedzał ją od czasu do czasu Piotr Ruta, mimo że od śmierci Julii trochę zdziwaczał. Poszedł na emeryturę i poświęcił się głównie swojej działce rekreacyjnej na obrzeżach miasta. Czasem dzwoniły do siebie z ciotką Adą, szczególnie z okazji świąt i innych rocznic, by wymienić wzajemne życzenia, ale najczęściej chyba spotykała się z Izą Minke, przyjaciółką jeszcze z lat szkolnych, która mieszkała w pobliżu dzięki czemu udało im się odnowić dawną zażyłość. Iza, dobroduszna, bezpretensjonalna, krępa szatynka „z wąsikiem”, miała wprawdzie rodzinę – męża oraz syna w wieku szkolnym – lecz chętnie wpadała do Marianny kilka razy w tygodniu, na popołudniową kawę po pracy (pracowała w biurze jakiejś prywatnej firmy), by zwierzyć się jej z codziennych ploteczek. Majka chętnie jej słuchała, z rzadka odwdzięczając się tym samym. Nie za bardzo miała z czego się zwierzać. Z początku Iza próbowała ją swatać, zapraszać na imprezy towarzyskie i wyjazdy weekendowe, ale z czasem zrezygnowała z tych prób. Zrozumiała, że jej koleżanka to trudny przypadek po przejściach i przestała się narzucać. Marianna była jej za to wdzięczna. Z powodu swej urody miała wprawdzie duże powodzenie u mężczyzn, jednak – jak to sobie tłumaczyła – akurat nie u tych, co trzeba. Najbliższe stosunki – choć na odległość – łączyły ją jednak z Duncanami. To ci dwaj – teoretycznie obcy – mężczyźni niezmiennie zastępowali jej rodzinę. Rodzinę... Zdała sobie nagle sprawę z tego, że tak naprawdę nie ma nikogo bliskiego. Po mnie nikt nie zapłacze, uświadomiła sobie boleśnie. Bo niby z jakiej racji, skoro od przeszło dwóch lat żyła w szczelnej skorupie, nikogo do siebie nie dopuszczając. Rozmyślając, doszła do wniosku, że wbrew pozorom matka była osobą znacznie od niej silniejszą, mimo że do tej pory wszyscy – nie wyłączając samej Marianny – sądzili odwrotnie. Jednak w kryzysowych sytuacjach Julia, choć początkowo zapadała się w sobie, szybko regenerowała siły, podnosząc się nawet z najboleśniejszego upadku. A Majka... Cóż. Majka na zewnątrz sprawiała wrażenie, że się trzyma. Podziwiano ją. Wychwalano, lecz tak naprawdę jej życie obróciło się w perzynę po odejściu Julii. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, jednak nie potrafiła temu zaradzić. Czuła się bezwolna, wypompowana, pozbawiona życiodajnej energii. Bardzo brakowało jej matki – to oczywiste, w końcu łączyło je nie tylko najbliższe pokrewieństwo, wspólne trudne doświadczenia, lecz także bliska, zażyła przyjaźń – ale nawet nie o to chodziło. Ona po prostu przestała żyć wraz z nią. Gdy poczuła na twarzy zimne krople, zorientowała się, że cmentarz powoli pogrąża się w mroku, a za chwilę prawdopodobnie będzie lało. Poprawiła kwiaty w kamiennym dzbanie, wmurowanym w nagrobek. Były to piękne storczyki, lecz nie ona je tutaj przyniosła. To pewnie
Piotr, domyśliła się. Ciaśniej zawiązała szalik pod szyją i zaczęła zbierać się do wyjścia. Na osiemnastą była umówiona z Izą, która w wolne dni upiekła sernik i przy tej okazji zaprosiła się do Majki na kawę. Zrobiło się późno, a czekał ją dość długi powrotny spacerek pod górkę, do domu. Na szczęście zabrała ze sobą parasol. – Cześć, mamo. – Głos jej się lekko załamał, lecz szybko się opanowała. – Niedługo znów do ciebie zajrzę... *
Iza, nie przejmując się swoją pulchną sylwetką, pałaszowała sernik, nie czekając nawet na kawę, którą Marianna dopiero w tym momencie wniosła z aneksu kuchennego, w którym stał tylko ekspres, maleńka lodówka, kuchenka oraz szafka z blatem. Także pokój miała urządzony ascetycznie: tapczan, biurko, regał na książki, mały stolik i dwa foteliki stanowiły całe umeblowanie. Żadnego dywanu, trochę grafiki na ścianach, no i fotografie: one tu królowały, zastępując żywych ludzi. – Mogłabyś sobie choć kota albo psa przygarnąć – mruczała Iza. – Nie rozumem, jak ty możesz czuć się dobrze, non stop sama w tej pustej klitce. Ja bym chyba zwariowała. – Wiesz dobrze, że nie mam czasu na to, żeby zajmować się psem czy kotem. – Bzdury! Po prostu jesteś wygodna. Boisz się uczuć. Marianna zniecierpliwiła się. – Masz rację. Kocham zwierzęta, ale nie czuję potrzeby, by się z kimś wiązać. Nie zniosłabym kolejnego rozstania. Zostawmy już ten temat. Pozwolisz mi przeczytać list? Cholernie jestem ciekawa, co piszą... Wracając z cmentarza, znalazła w skrzynce list z Anglii. Jak zwykle przy tej okazji, czuła dreszczyk emocji, jednak nie zdążyła go choćby pobieżnie przejrzeć, bo już po chwili wpadła Iza z sernikiem i setką plotek, które musiała natychmiast wystrzelić z siebie niczym serię z karabinu maszynowego. – A czytaj sobie. – Przyjaciółka machnęła ręką. – Twoja sprawa. Ja w tym czasie zjem cały sernik. Marianna usiadła i wyjęła list z koperty. – Wolnego, koleżanko! Zostaw dla mnie choć mały kawałeczek. – Zaśmiała się, profilaktycznie nakładając na swój talerzyk kawałek ciasta. – Nalejesz kawy? – Już się robi. Tylko czytaj szybko! Majka przebiegła wzrokiem list. Oprócz zwyczajowych uprzejmości znalazło się tam
pytanie, czy wiązanka storczyków, którą zamówił Rob, znalazła się bezpiecznie na grobie Julii. No tak, czyli wyjaśniło się. – I co piszą? – zainteresowała się Iza. – Nic takiego. Zamówili wiązankę na grób mamy... – I co? Była tam? – Była. Bardzo piękna. Zastanawiałam się nawet, kto ją przyniósł. – No właśnie, kto? Przecież chyba nie listonosz? Szukałby grobu na cmentarzu? – Iza zmarszczyła brwi. – Załatwili to przez Domańskiego. Wiesz, tego dyplomatę, o którym ci opowiadałam. Pewnie, że nie listonosz, głupia! Zamówił w kwiaciarni, zabulił, pewnie z odpowiednim napiwkiem, i sami bez łaski dowieźli. Numer kwatery zna, a łatwo ją znaleźć, bo to przy głównej alei. – Fajni goście – skwitowała Iza. – Nie zapraszali cię przypadkiem do tej Anglii? – Ze sto razy. – I...? Marianna skrzywiła się. – Nie mogę rozbijać się po świecie. Muszę pracować. Ja nie mam urlopów, wiesz o tym dobrze. – No tak, stara śpiewka... – podsumowała ją przyjaciółka, nakładając sobie kolejny kawałek sernika. – Moim zdaniem, ty masz przez cały czas wakacje. Siedzisz w domu i tylko tłumaczysz te kryminały, super praca... też bym tak chciała! – No jasne, znam ten pogląd. – Majka zaśmiała się ironicznie. – Relikt minionej epoki. Kto nie wstaje skoro świt i nie dyla do roboty od ósmej do szesnastej, ten w ogóle nie pracuje, a pieniądze mu same tajemniczym sposobem z nieba spadają... Skoro byś tak chciała, to czemu tego nie zrobisz? To przecież tylko od ciebie zależy. Wymyśl coś dla siebie. Maluj, szydełkuj, haftuj. Mamy teraz wolny kraj, korzystaj! Iza wzruszyła tylko ramionami. – Aleś ty drażliwa – skwitowała. – Mogłabyś ruszyć dupsko i pojechać do tej Anglii, przynajmniej na trochę. Coś zobaczyć, pogadać po angielsku z prawdziwymi Anglikami. Chcesz, mogę jechać z tobą! – Nie, nie chcę. Ale wiesz co... może oni przyjechaliby do Polski? W końcu czasy się
zmieniły, teraz już chyba mogą bez obaw... – zastanawiała się Marianna. – W każdym razie zaproponuję im to. Mogliby tutaj zamieszkać, a ja na ten czas zamelinowałabym się u ciotki Ady. Ma dość miejsca i też mieszka sama. Rob nie jest już młody, może to dla niego jedyna okazja, by odwiedzić stary kraj...? – Czy oni nadal się w to bawią? To znaczy... przepraszam... – Iza zakłopotała się, widząc zmarszczoną groźnie brew koleżanki. – Chodzi mi o to, czy dalej prowadzą to swoje śledztwo, o którym mi kiedyś opowiadałaś, pamiętasz? No wiesz, to z czasów powstania? – Owszem. Bawią się. Wspólnie się tak zabawiamy – odparła z przekąsem Marianna, zapalając papierosa. – Oj, sorry, Majka... – No dobrze, gadaj teraz, co u męża, syna i wszystkich świętych, bo nie skończyłaś, a czuję przecież, że aż język cię świerzbi... – dodała Marianna żartobliwie, by zmienić temat. Wciąż nie bardzo lubiła mówić za dużo o swoich sprawach. Nawet z Izą. Tej zresztą nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Gadała bez wytchnienia prawie do północy, aż w końcu przyjechał zaniepokojony mąż, by zabrać ją do domu. Gdy drzwi się za nimi zamknęły, Marianna poczuła, że znów dopada ją stary, znajomy lęk... Od razu, idąc za ciosem, napisała do Duncanów, proponując im gościnę w Polsce. Po około trzech tygodniach otrzymała grzeczną odpowiedź Roba: Kochana moja dziewczynko – pisał – co do mego przyjazdu, to wiedz, że sam często nad tym rozmyślam, jednakże wciąż nie jestem gotowy. Być może odwiedzenie Ojczyzny nie jest mi już pisane. Ani wiek, ani też stan zdrowia nie bardzo mi na to pozwalają. Ponadto, jak sama wiesz, mojej Polski już nie ma, a tej nowej nie mam za bardzo ochoty poznawać. Broń Boże, nic złego nie chcę przez to powiedzieć, ale sama zapewne rozumiesz, że czasem lepiej jest zachować wspomnienia. [...] Natomiast powiem Ci szczerze, że Max mocno się do tego pomysłu zapalił. Od pewnego już czasu stara się o stypendium naukowe, by zbierać w Polsce materiały do swojej nowej publikacji. Więc być może dane Wam będzie spotkać się osobiście. A starego człowieka – mam szczerą nadzieję – zdążysz jeszcze kiedyś uściskać tutaj, na miejscu, w Anglii. Marianna ucieszyła się z perspektywy ujrzenia Maxa na żywo, po cichu liczyła też, że może będzie miała okazję tłumaczenia jego nowej książki. Sensacja sensacją, ale dobra literatura naukowa to całkiem inne wyzwanie. Szczególnie że Max zajmował się głównie tematyką drugiej wojny światowej oraz losami polskich uchodźców po zakończeniu działań wojennych, czyli tym, co i ją pasjonowało. Marianna chętnie pomogłaby mu w gromadzeniu materiałów do takiej pracy. Przydałaby mi się odmiana, pomyślała tęsknie. Coś konkretnego, aktywnego, ożywczego. Może wreszcie... może wreszcie przestałabym ciągle rozpamiętywać i wyobrażać sobie różne rzeczy... Najgorsze były noce. Od dwóch lat bezsenne. Mimo że bardzo starała się z tym walczyć, nie potrafiła
zapomnieć o tym, co przeżyła w noc śmierci Julii. I gdy tak leżała sama w pustym mieszkaniu, nasłuchując w ciemnościach – wtedy lęk podchodził jej do gardła. Choć wymyślała sobie od wariatek, wciąż czuła się obserwowana... *
Drodzy moi! Bardzo żałuję, że Rob nie wybiera się do Polski, bo już myślałam, że będę mogła nareszcie gościć Was obu. Jednak pocieszam się faktem, że przynajmniej Max planuje swój przyjazd. Mam nadzieję, że wszystko pozytywnie się ułoży, i że będę mogła być Ci pomocna w Twoich badaniach. Jak wiesz, pasjonują one i mnie. Bo nie zrezygnowałam z dotarcia do prawdy – choćby to miała być tylko moja prawda – i nie mam najmniejszego zamiaru się poddać. Pomyślałam sobie nawet, że powinnam wykorzystać w jakiś sensowny sposób nagromadzony przez lata materiał. W ogóle opisać jakoś całe te nasze poszukiwania – żeby coś po tym zostało. Myślę, że Mama by się z tego ucieszyła. Wiem, że sama to planowała, choć nie zdążyła. A i mnie przyda się jakieś zajęcie, które przywróci mi sens istnienia, bo teraz mam wrażenie, że tylko egzystuję. Ciągle nie mogę podnieść się po tej stracie. Przepraszam, że Was tym obarczam, ale nikomu innemu nie mam odwagi się zwierzyć, a czasem człowiek tego potrzebuje... Wracając do tematu, postanowiłam na początek napisać artykuł do jakiegoś czasopisma historycznego. Myślę, że znajdę chętnych, bo w końcu temat ciekawy, a ostatnio nawet zrobił się modny. Pewnie dlatego, że wreszcie – po tylu latach komuny – można swobodnie mówić o tym wszystkim. Wcześniej cenzura zniekształcała wszystko, co u nas pisano na temat historii najnowszej i byliśmy skazani jedynie na podziemne albo polonijne opracowania. Ale co ja Wam będę o tym mówić – przecież doskonale to wiecie. Może nadszedł czas, by i doświadczenia mojej rodziny wyszły w końcu na światło dzienne. Oczywiście, mój planowany artykuł nie będzie naukowy jak prace Maxa. Bez obaw, nie będę dla Ciebie konkurencją! To oczywiście żart. Nie mam takiej wiedzy ani warsztatu. Będzie to raczej taka luźna gawęda, lecz może kogoś zainteresuję tym tematem – może załapią się na to media...? Może nawet kiedyś powstanie z tego książka? Trzymajcie kciuki. Poza tym u mnie nic nowego. Praca, praca i jeszcze raz praca. Moje nocne lęki, o które pytacie, nie minęły całkiem, niestety. Ciągle mnie dręczą te same koszmary. Ale wiem już, że to tylko moja wyobraźnia. Nie potrzebuję lekarza, uwierzcie mi na słowo. Pomału wychodzę na prostą. Będzie dobrze. Musi być. Najmocniej Was ściskam i całuję. Marianna PS Żadnych nowych wieści od tego detektywa? Jak widzicie, kochani, ciągle się łudzę... *
Kochana moja Marianno! To bardzo dobrze, że pomyślałaś o spisaniu historii swej rodziny. Przyda się i Tobie takie zajęcie. Pamiętaj, że zawsze i we wszystkim Cię wspieramy oraz sekundujemy Ci wiernie w Twoich zamierzeniach. Myślę też, że oboje z Maxem możecie nawzajem służyć sobie pomocą w tych zmaganiach. Mam jednak także niezbyt dobrą wiadomość: otóż z jego przyjazdu do Polski na razie nic nie wyjdzie, jako że odmówiono mu przyznania oczekiwanego stypendium. Oferowałem mu wprawdzie swoją pomoc – stać mnie jeszcze na to, by sfinansować pobyt i badania mego syna w starym kraju – lecz wyobraź sobie, że ten ambitny uparciuch mi odmówił! Nie chce korzystać z łaski starego ojca. Oczywiście ponownie zwróci się o dotację, jednak Wasze spotkanie trzeba będzie przesunąć w czasie. Co nie oznacza, że nie możecie równie owocnie współpracować ze sobą na odległość. Świat się kurczy, a Wy macie przecież ze sobą kontakt. Korzystajcie z niego, macie również moje wsparcie, gdybyście go potrzebowali. Nie zapominaj tylko, kochana moja dziewczynko, o swoim zdrowiu, gdyż ono jest dla nas najcenniejsze. Bardzo mnie niepokoją te Twoje lęki, o których wspominałaś. Oby tylko nie zrujnowały Ci one życia. Wrażliwość, moje drogie dziecko, odziedziczyłaś chyba po Matce, bo raczej nie po ciotce, choć tak jesteś do niej podobna. Ona była twarda jak skała, a z Ciebie delikatny kwiat... Naprawdę bardzo się o Ciebie martwię. Nie dorastałaś w zdrowym kraju, tylko w chorym systemie, a choć teraz już u Was podobno normalnie, to jednak nie przestaję się niepokoić, gdyż traktuję Cię jak własną córkę. To wszystko, co przeszłaś, nie może nie odbić się na psychice tak subtelnej jak psychika młodej damy. Wciąż liczę, ja, stary ramol, że będę mógł gościć Cię u siebie w Anglii. A nuż spodobałoby Ci się u nas i... ech, marzenia ściętej głowy, wybacz staruszkowi. Odnośnie do naszych poszukiwań, niestety nie mogę przekazać Ci na razie żadnej optymistycznej nowiny. Mój „detektyw”, jak go nazywasz, choć jest tylko prawnikiem – aczkolwiek nawykłym do różnych zadań – natrafił wprawdzie na pewne tropy, budzące nasze początkowe nadzieje, jednak w ostatecznym rachunku znów okazały się one płonne. Jeden z tych śladów prowadził do RPA, drugi do Meksyku. Ani jeden się nie potwierdził, nad czym ubolewam, lecz nie poddaję się. Czego i Tobie życzę, ściskając Cię najserdeczniej – Rob
Lato 1996 Marianna przymknęła oczy, wystawiając twarz do słońca. Może wreszcie odetchnie. Dzień był upalny, tłok na sopockim molo ogromny, a ona już solidnie zgrzana i zmęczona, więc gdy tylko zobaczyła, że zwolnił się kawałek ławki, rzuciła się ku niej desperacko. Marzyła wprawdzie o cieniu, jednak plusk morza tuż za balustradą przynosił przynajmniej złudzenie chłodu. A opalić choć trochę bladej twarzy też nie zaszkodzi – pomyślała. Wyglądam jak trup, nikt by chyba nie uwierzył, że mieszkam nad morzem. Była sobota, Marianna po raz pierwszy tego lata pozwoliła sobie na chwilę relaksu i w tym właśnie celu przyjechała kolejką do Sopotu. Z samochodu nie korzystała już od śmierci Julii. Wczoraj skończyła tłumaczenie, odesłała je do redakcji i mogła pozwolić sobie na odpoczynek. Jeśli w ogóle potrafię jeszcze odpoczywać, uśmiechnęła się do siebie kwaśno. Fakt, odwykła od bezczynności. Prawdę mówiąc, spacer szybko ją znudził, a o wylegiwaniu się na plaży w kostiumie kąpielowym nawet nie chciało jej się myśleć. O kąpieli także nie – nie w tej balii pełnej nagich, taplających się obcych ciał. Po drodze zjadła kebab, kupiła książkę w księgarni na Monciaku, wysłuchała koncertu peruwiańskich Indian. Wreszcie wylądowała na molo – i już korciło ją, by wracać do domu, zająć się czymś... Może wreszcie tą historią rodzinną...? Próbowała, ale nie szło jej zbytnio. Uporządkowała tylko notatki po matce, spisała sobie plan. Dalej jednak nie ruszyła z miejsca. Wciąż brakuje mi do tego dystansu – przyznawała sama przed sobą. Jeszcze nie. Jeszcze nie teraz. Zresztą czekało już na nią kolejne tłumaczenie. Z czegoś trzeba żyć, a było coraz trudniej. Wydawnictwa powstawały jak grzyby po deszczu i padały, inne zalegały z rozliczeniami. Jak tak dalej pójdzie, nie da rady dłużej. Będzie trzeba wrócić do nauczania. Marianna dostała już nawet propozycję poprowadzenia zajęć z młodzieżą w prywatnej szkole językowej, trzy razy w tygodniu, od września. Wciąż się wahała, lecz czuła, że ostatecznie skorzysta z oferty. I tak się powinna cieszyć, bo o pracę coraz trudniej, nawet w szkolnictwie – za te psie grosze. Tak, zawsze to jakaś gwarancja... Ostatnio miała już kłopot z opłaceniem czynszu. A nie będzie przecież prosić o pomoc Duncanów – mimo że z pewnością byliby gotowi wręcz ją utrzymywać. Dlatego nawet nie wspominała im o swych kłopotach finansowych. Słońce przygrzewało coraz intensywniej, gdyby nie lekki wiaterek... – Majka?! Cześć! – Usłyszała nad głową. Chyba przysnęła... – Kopę lat! Co tutaj porabiasz? Opalasz się? Znam ten głos – pomyślała, przysłaniając dłonią oczy. Skąd...? Nagle go rozpoznała. Pochylający się nad nią wysoki uśmiechnięty facet, ubrany na biało, z ciemnymi włosami związanymi w kucyk... był jej byłym mężem. – Cześć, Michał... Co ja robię? Odpoczywam. A ty? Co za durne teksty, przemknęło jej szybko przez głowę. – Tak samo – odparł radośnie. – Właściwie to włóczę się bez celu. Może pójdziemy coś
razem zjeść? Albo na kawę, na lody? Co o tym myślisz? Majka zawahała się. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać. A tym bardziej z nim. Pomyśleć, że nic nie czuję. Kompletnie nic. Obcy facet! – Wiesz, nie... Dzięki, ale już jadłam, za chwilę muszę wracać. Mam w domu kupę roboty – odpowiedziała z przepraszającym uśmiechem. Michał przyglądał się jej uważnie. – Nic się nie zmieniłaś – palnął. – A co u ciebie? Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Jak można streścić w jednym zdaniu całe lata swojego życia? Nawet, gdyby się chciało. A ona nie chciała. Zresztą, nie wyglądał jak ktoś, kogo to naprawdę interesuje. – Dzięki. Ty też się niewiele zmieniłeś. U mnie nic ciekawego... głównie praca. – Słyszałem, że pracowałaś w szkole. Ale teraz są przecież wakacje. Więc co robisz? – Nie pracuję już w szkole. Tłumaczę książki. – Aha... No to fajnie... Rozmowa utknęła. – A ty dalej żeglujesz? – zapytała w końcu. Wzruszył ramionami. – W zasadzie już nie tyle, co dawniej. I raczej na morzu, nie na jeziorach. No wiesz... życie nie rozpieszcza. Trzeba tyrać. Żona, dzieciak na utrzymaniu... Pracuję w jachtklubie, kokosów nie płacą, więc latem dorabiam remontując jachty różnych nadzianych gości. Czasem też obwożę kogoś po zatoce. Może masz ochotę na mały rejs? – zapytał jakby bez entuzjazmu. – Nie... jakoś nie ciągnie mnie do pływania – odmówiła szybko. – Czy... – Przełknęła ślinę, lecz nie potrafiła powstrzymać się przed zadaniem mu tego pytania. – Czy wciąż jesteś z tamtą dziewczyną? Pobraliście się...? Spojrzał na nią dziwnym wzrokiem. – Z Bożeną? Nie... – Aha. Nie musisz mi niczego mówić, jeśli nie chcesz... – Nie, powiem ci, czemu by nie? – zdecydował się nagle. Odniosła wrażenie, że oczy mu się zwęziły, jakby odrobinę złośliwie. – Wtedy, kiedy popłynęliśmy w rejs, wiesz, po tym, jak my
się rozstaliśmy... w takim jednym porcie na Mazurach, nieważne, w jakim... ktoś na nas napadł. Mnie pobili, a dziewczynie napluli w twarz, wyzywając ją od dziwek, polujących na cudzych facetów. Wylądowałem na pogotowiu. I to był koniec naszych wakacji, no i w ogóle... wszystkiego. Rozumiesz? – zapytał z naciskiem. Mariannie zakręciło się w głowie. Poprzez szum morza, który naraz stał się jakby dwa razy głośniejszy, usłyszała przytłumiony głos Piotra Ruty: Kowalenko czuwał nad wami niejako z góry, tak to mogę określić. Miałyście w nim swego prywatnego anioła stróża... To dzięki niemu nie spadł ci włos z głowy w czasie stanu wojennego, kiedy sama pchałaś się w kłopoty... I nie tylko to... Wzdrygnęła się. – Podejrzewasz, że to ja nasłałam na was tych zbirów? – zaatakowała. Znów wzruszył ramionami i uśmiechnął się ironicznie. – Czy ja coś takiego powiedziałem...? Może zresztą sobie na to zasłużyłem. Dostałem nauczkę. Wiem, że nie byłem wobec ciebie do końca fair... – Skończmy już ten temat, dobrze? – Podniosła się z ławki. – Nie mam już czasu, muszę wracać. – Odprowadzić cię? – Nie, dziękuję. Pozdrów żonę i... i dziecko. – Córkę – sprostował. – Ma już sześć lat. – I córkę – poprawiła się. – Cześć! Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. Gdy uznała, że jest już dostatecznie daleko, obejrzała się ukradkiem: zajął jej miejsce na ławce. Odetchnęła z ulgą, gdy znalazła się z powrotem na Monciaku. Byle jak najszybciej do kolejki. Byle znów znaleźć się w bezpiecznych czterech ścianach własnego mieszkania... Marianna wjechała na swoje piąte piętro windą i, szukając kluczy w torebce, przypadkowo oparła się o drzwi, naciskając przy okazji na klamkę, która niespodziewanie... ustąpiła. Drzwi otworzyły się, a Marianna o mały włos nie wpadła do środka wraz z nimi. Zanim zdążyła zorientować się, co to może oznaczać, z głębi mieszkania usłyszała jakieś dźwięki. Ktoś tam był! Ktoś był w środku...! Strach podszedł jej do gardła i eksplodował. Marianna nie była nawet świadoma tego, że wydała z siebie dziki, pierwotny, nieartykułowany wrzask. Dopiero gdy przerażeni sąsiedzi zaczęli wyglądać na klatkę schodową, a ktoś z całej siły szarpnął nią – zamilkła. Czuła się tak zdezorientowana i oszołomiona, że w pierwszej chwili nie rozpoznała nawet Ady, która potrząsała nią, powtarzając jednocześnie:
– To nic, dziękujemy państwu... to moja wina... Majka, kochanie, przepraszam... To tylko ja... O Boże... Nie przewidziałam, że się tak wystraszysz... Wejdź do środka, zaraz ci wszystko wytłumaczę... Już wszystko w porządku, jestem jej ciotką, nastąpiło nieporozumienie... dziękujemy państwu bardzo... W końcu Marianna pozwoliła się wprowadzić do środka i zamknąć drzwi. Ciotka posadziła ją na krześle w pokoju. – Już lepiej? Uspokoiłaś się trochę...? Jeszcze raz bardzo cię przepraszam, skarbie... Skorzystałam z zapasowego klucza, bo zawsze mówiłaś, że jak ciebie nie zastanę, to mam się nie przejmować, tylko wchodzić... Chciałam ci zrobić niespodziankę i przyszykowałam obiad... Ależ ze mnie idiotka! Tak mi przykro. – Ada o mało się nie rozpłakała. – Zaczekaj, zaraz ci zrobię herbatę... Marianna zdążyła pomału ochłonąć. Zrozumiała już przynajmniej, co zaszło. – Nic się nie stało, ciociu. – Teraz z kolei ona próbowała uspokoić ciotkę. – To nie twoja wina. Wiem, że tak mówiłam. Nie pomyślałam o tym, strach mnie obleciał. Histeryczka ze mnie! – Usiłowała się beztrosko roześmiać, choć nie do końca jej się to udało. – Już wszystko w porządku, nie martw się... – Ale cała się dalej trzęsiesz! Zaczekaj... może powinnaś wziąć coś na uspokojenie? Masz w domu jakieś ziółka? To zaparzę... Albo nie, chyba znajdę u siebie jakieś pastylki. – Ada, emerytowana lekarka, zawsze miała przy sobie najpotrzebniejsze lekarstwa. Zajrzała teraz do swojej przepastnej torby w poszukiwaniu odpowiedniej fiolki, lecz Marianna powstrzymała ją gestem. – Nie szukaj, ciociu, nie trzeba. Herbata wystarczy... i odrobina koniaczku. Dla nas obu. Chyba że przyjechałaś samochodem? Ciotka pokręciła głową. – Nie, autobusem. Chętnie się napiję razem z tobą. Też się wystraszyłam. Majka wyjęła z barku koniak i kieliszki. Nalała do nich bursztynowego płynu, jeden kieliszek podała Adzie i zapytała: – Ugotowałaś obiad? Poważnie? Kochana jesteś...! A co takiego naszykowałaś? Dopiero teraz poczułam, że coś tu ładnie pachnie. – E, nic takiego. Zupa szczawiowa i kotlety. Byłam wczoraj na wsi u znajomych, szczawiu sama nazbierałam i chciałam ci zrobić przyjemność, bo pamiętam, że lubisz. – Ciotka uśmiechnęła się blado. – Lubię? Uwielbiam! – Majka uścisnęła ją i zachichotała. – Ci sąsiedzi... ale cyrk! Będą mieli teraz o czym gadać. I tak tu uchodzę za dziwaczkę.
Ada przyjrzała się niepewnie. – E tam, sąsiedzi. – Machnęła ręką. – Mniejsza o nich. Ale powiedz mi, Majeczko... jak ty się w ogóle czujesz? W jakiej jesteś formie? Tak mi głupio, bo dawno cię o to nie pytałam, założyłam, że wszytko jest już dobrze, ale... teraz się trochę jednak zaniepokoiłam. Czy nadal masz te lęki? Nie minęły...? – Wszyscy mnie o to samo ostatnio pytają! – Marianna roześmiała się nerwowo. – Jest dobrze, ciociu. Naprawdę. Zjedzmy już lepiej tę zupę. Jadłam na mieście tylko jakiś kebab, a tu takie zapachy... zgłodniałam! Herbaty możemy się napić po obiedzie. – To dobrze. Zaraz nalewam. Ale pamiętaj – zawołała ciotka już z części kuchennej – że nie jesteś sama! Zawsze możesz mi o wszystkim powiedzieć. Jesteśmy jak rodzina, znam cię od urodzenia. W każdej chwili możesz na mnie liczyć. – Wiem. Dziękuję, ciociu. Marianna zaczęła szybko nakrywać do stołu, bo Ada już wnosiła do pokoju wazę z parującą zupą. – Czekaj, jeszcze jajeczka... i śmietana. – Ciotka ponownie popędziła do kuchni, a Majka nalała zupy do talerzy. – Ale wyżerka – westchnęła, próbując. – Pyszna zupa, ciociu! Gdy zjadły, Marianna pozbierała naczynia i włożyła je do zlewu. Ada od razu zamierzała zabrać się za zmywanie, jednak Majka ją powstrzymała: – Zostaw. Nie jestem dzieckiem ani osobą obłożnie chorą, dam sobie radę. Zmyję później. A teraz zrobię herbatę. A może wolałabyś kawę? – A kotleciki? – Oj, ja już nie mogę... Obżarłam się. Ale jak chcesz, to... – Nie, nie. Ja w domu też mam. To zostaw je sobie na później. Jeśli nie masz nic przeciwko, wolę kawę. – Jasne, że nie mam! Dla ciebie kawa, dla mnie herbatka, już się robi... Ada tryumfalnie wyjęła z siatki zawiniątko. – A do kawy... albo do herbaty... też coś mam! O, proszę: pyszna domowa babeczka z owocami. – Mmm... własnej roboty?
– No, prawie. Ale nie mojej. Ta znajoma, u której wczoraj byłam, nie wypuściła mnie od siebie bez ciasta. Akurat nam się teraz przyda. – Zatarła ręce. – Pewnie! – A weź jeszcze popielniczkę, niby miałam rzucić, ale do kawki... Marianna otworzyła okno, by wpuścić trochę świeżego powietrza, lecz zaraz zamknęła je z powrotem, bo upał na dworze był nie do zniesienia – o wiele większy niż w domu. Zostawiła uchylony tylko lufcik. – Co za lato... – A gdzie dzisiaj byłaś? Na plaży? – zapytała ciotka. – Nie, ale blisko. W Sopocie, na molo. – Fajnie było? Marianna zmarszczyła nos. – Bo ja wiem? Niezbyt. Za gorąco. I nudno. – Ale sama byłaś? Bez przyjaciół? – Sama. Ale... wiesz, kogo spotkałam? Michała... Ada upiła trochę kawy i odstawiła filiżankę. – Michała? Tego twojego... byłego? Majka pokiwała głową. – I jak? – zainteresowała się ciotka. – Zmienił się? Czy dalej taki sam bufon z niego? – Dokładnie taki sam. – Marianna parsknęła. – Nawet się nie postarzał. Dalej ubiera się w żeglarskie ciuchy i nosi kucyk. – I co u niego? Mówił coś? – Taaa... Teraz obwozi turystów po zatoce. Ma żonę i sześcioletnią córkę... Ada dolała sobie kawy z dzbanka. – No proszę. A ta żona to... ta sama dziewucha? – Nie. – Majka pokręciła głową. – Jakaś inna. Z tamtą już dawno się rozstali.
– No i niech mu będzie. Ale... – Ciotka westchnęła i zadumała się. – Wiesz... tego jednego żałuję. Że nie chciałaś mieć dziecka. Choćby z nim. Myślałam, że będę przyjmować je na świat... Swojej córki nie mam, a Julia była dla mnie jak siostra... – No dobrze, ciociu, ale co ty mówisz! Dziecko z tym palantem?! Zostałabym samotną matką! – Ale nie byłabyś teraz sama jak ten palec – upierała się Ada. – Ciociu... – Miałabyś o kogo się troszczyć. Bo o siebie nie potrafisz. I ciągle żyjesz przeszłością. Zupełnie jak twoja matka. – Bzdura, ciociu... – Tak, tak. Wiem, co mówię. Po co niby wciąż jeździsz do tej Warszawy? Przecież nie na zakupy! Majka rozpuściła włosy, by się ochłodzić, a przy okazji zyskać na czasie, zanim odpowiedziała: – Jeżdżę, bo odwiedzam tych byłych powstańców. Wiesz. To już starsi ludzie. I coraz ich mniej. Czasem z przerażeniem na to patrzę i liczę... Kiedyś zbierali się w każde święto, niedzielę, rocznicę, które spędzali razem, w domu jednego czy drugiego ze swego grona. Było ich wielu. Dyskutowali, wspominali, kłócili się... Teraz się wykruszyli. Nadal się zbierają na wspólne obiady, kolacje, msze, uroczystości..., lecz z każdym rokiem ich ubywa. A niektórzy to już naprawdę niedołężni staruszkowie, chorzy, zgorzkniali. A ty wiesz, że moi rodzice... byli z nimi bardzo zżyci. Ja też znałam ich od dziecka. Miałabym teraz zapomnieć, że jeszcze żyją...? A poza tym piszę artykuł. To znaczy, na razie zbieram materiały. Ciężko mi to idzie. Ale napiszę go. Może nawet książka mi z tego wyjdzie? W końcu pracuję dla wydawców, jednego już nawet udało mi się wstępnie zainteresować tematem. To oczywiście marzenia. Na razie artykuł... – Artykuł o powstaniu warszawskim? – Też. Ale przede wszystkim o... o historii mojej rodziny. Na tle powstania, oczywiście. Ada pokiwała głową. – Czyli o Hance? Mogłam się tego domyślić... Marianna wzruszyła ramionami. – A jak ci Anglicy? – dopytywała dalej ciotka. – Wciąż jesteście w kontakcie? – Tak, piszemy do siebie, czasem oni dzwonią.
– To dobrze... Cieszę się, że chociaż masz przyjaciół. Polecę już. Aha, pracy ci pewnie nie brakuje, ale może miałabyś czas, żeby przetłumaczyć dla moich znajomych lekarzy materiały na konferencję? Zapłacą, ile sobie zażyczysz. – Pewnie, ciociu. – Marianna zgodziła się na to ochoczo. Kasy nigdy za wiele. – Z przyjemnością. Nie mam teraz za dużo roboty. Zresztą od jesieni wracam do nauczania. Nie dam rady żyć tylko z tłumaczeń. – Aż tak źle? – Nie najlepiej. I chyba nieprędko się to zmieni. Zaczynają się trudne czasy. A ja nawet nie mam ubezpieczenia... – W razie czego, dzwoń do mnie. – Ciotka podniosła się i zaczęła się pakować. – Pamiętaj. Nie jesteś sama. Dobrze powiedzieć, pomyślała w duchu Majka, zamykając za nią drzwi. Człowiek ZAWSZE jest sam. Lekceważąc naczynia zalegające w zlewie, nalała sobie jeszcze jeden kieliszek koniaku, wychyliła go duszkiem zamiast smakować jego bukiet, a zaraz potem napełniła go ponownie. W tym momencie zadzwonił telefon. – Halo? – To ja, Iza. Słuchaj, jedziemy w weekend na działkę naszych przyjaciół, tu niedaleko, nad jeziorem. W dwie pary, no i jeszcze będzie z nami jeden facet – Iza trajkotała szybko jak katarynka. – Rozumiesz. Samotny. Będzie odstawał. No więc pomyślałam sobie, że... – Że co? Co sobie takiego pomyślałaś? – No..., że może ty byś pojechała z nami. Może byście sobie przypadli do gustu i... Marianna poczuła, jak furia zalewa jej oczy. – I postanowiłaś znów zabawić się w swatkę, tak? A może raczej w rajfurkę?! – No wiesz co, Majka... – A co to ja jestem, jakaś hostessa?! Panienka do towarzystwa?! Za kogo ty mnie, do kurwy nędzy, uważasz?! Odczep się wreszcie ode mnie z tymi swoimi dziadami! Weźcie po drodze jakąś tirówkę, lepiej się nada! Usłyszała trzask odkładanej słuchawki i wolny sygnał. Już w tym samym momencie zrobiło jej się przykro. Wiedziała przecież, że Iza może nie jest zbyt lotna, ale z pewnością życzliwa. Co ja najlepszego narobiłam...? Zaklęła pod nosem. Zrażam do siebie najlepszą... nie,
nie najlepszą – jedyną przyjaciółkę... Spojrzała na siebie w lustro z obrzydzeniem, zapaliła papierosa, po czym nalała sobie automatycznie następny kieliszek. Szybko wykręciła numer Izy, lecz nikt nie odebrał. Wypiła łyk koniaku, a tym, co zostało, walnęła z całej siły o lustro. Trunek rozprysł się po szkle, pęknięty kieliszek odbił się i uderzył ją w głowę. Rozpłakała się bezsilnie. Co się ze mną dzieje...? Zadzwoniła do Izy jeszcze raz. Tym razem odebrała. – Iza, sorry. Przepraszam. Nie chciałam cię obrazić, tak jakoś wyszło... – Okej. – Głos Izy brzmiał poważnie. – Ja się nie gniewam. Ty też się już nie złość. Głupio wyszło. Ale, Majka... co się z tobą dzieje...? Właśnie. – Miałam zły dzień. Spotkałam byłego. No i ten cholerny upał... – Byłego męża?! – Tak. – I co...? – Nic. Po prostu wyprowadziło mnie to z równowagi. Bawcie się dobrze na tym wyjeździe. Buziaki... Gdy tylko się rozłączyła, lęk zaczął narastać. Wszędzie słyszała kroki, skrzypienie klepek podłogowych. Duchy. Otaczają mnie duchy moich bliskich. Jestem napiętnowana. Odkąd pamiętam, wciąż ktoś umierał. Wszyscy moi bliscy odeszli. Tylko ja zostałam... Zasłoniła szczelnie zasłony, sprawdziła wszystkie pomieszczenia. Nie było ich zresztą wiele: oprócz pokoju, tylko wnęka kuchenna, miniaturowy przedpokoik i łazienka. Sprawdziła też zamki w drzwiach i na wszelki wypadek podparła klamkę kijem od szczotki. Pogasiła światła, lecz zostawiła zapaloną lampkę nocną, po czym w ubraniu położyła się na łóżku i natychmiast zasnęła. Śniła jej się Julia. Jak zawsze. Lecz nigdy nie pamiętała tych snów – tylko bolesną, wręcz namacalną tęsknotę... * A jednak przyjaciele nie zapominali o niej, mimo że ona sama wiecznie czuła się winna, że wisi im na głowie. Zarówno Ada, jak i Iza troszczyły się o nią szczerze, choć nie potrafiła za
bardzo okazywać wdzięczności. Z kolei w piątek późnym wieczorem zadzwonił Piotr, by zaproponować Mariannie spędzenie soboty na jego działce za miastem. – Pogoda ma być murowana. Zjemy prosty wiejski obiad w altanie, pozbierasz sobie trochę owoców, poopalasz się. Co ty na to? – A ja na to jak na lato! – Roześmiała się. – Pewnie, że przyjadę. Tylko... wiesz, ja nie jeżdżę już samochodem. Jest tam jakieś dobre połączenie? – Mógłbym cię zabrać po drodze, ale wyjeżdżam już przed ósmą rano. Mam tam jeszcze coś do oporządzenia. – O nie, to za wcześnie... – Ale dojeżdża tam pekaes, z dworca głównego. – O, to super. Przyjadę autobusem, a najwyżej wrócę razem z tobą. Będę jakoś koło południa, okej? – Świetnie, będę czekał – ucieszył się Piotr. Majka spakowała książkę, kostium, krem i ubranie na zmianę, na wypadek, gdyby pogoda miała się zmienić. Następnego dnia rano kupiła w sklepie pod domem trochę słodyczy, kawę rozpuszczalną i płyn przeciw komarom. Na autobus musiała poczekać – jak się okazało – ponad godzinę, lecz nie spieszyło jej się. Spędziła ten czas w księgarni w pasażu, i choć nic nie kupiła – męczył ją już zalew amerykańskiej sensacji i romansideł w krzykliwych okładkach, zalegający na półkach – to przynajmniej dość szybko zleciało jej oczekiwanie. Jazda autobusem potrwała mniej niż godzinę; w tym czasie czytała swojego ukochanego Choromańskiego, więc nawet się nie spostrzegła, jak już była na miejscu. Na działkach plażowało tego dnia mnóstwo ludzi, dzieci pryskały na siebie z publicznej pompy, zewsząd dobiegały gwar i śmiech. Szybko odnalazła zadbany ogródek Piotra, pełen kwiatów, drzewek i krzewów owocowych, jedyny z otwartą ażurową altaną zamiast modnego letniskowego domku. Policyjna emerytura nie była widać aż tak wysoka, jak sądzili zwykli ludzie, nawykli do zawiści i nieufności wobec służb państwowych. Inna sprawa, że altanka była słodka: lekka jak wschodnie pagody. Piotr zmontował ją sam, według własnego projektu, i pomalował na zielono, bo sama mu tak doradziła. Czekał już tam na nią z dzbankiem schłodzonego w ziemi soku z porzeczki, zabawnie swojski w krótkich spodenkach i dużym słomkowym kapeluszu. Czyżby damskim? – zastanawiała się Marianna z uśmiechem. Nie, nie zapytam – postanowiła. – Taki maczo starej daty gotów się jeszcze wściec! – No, jesteś wreszcie – przywitał ją radośnie. – Masz, napij się soku, szklanki znajdziesz na stole, i weź sobie leżak, a ja już robię obiadek! – Co będzie? Grill? Grillowanie stawało się ostatnio modne. Wszyscy grillowali, nawet na osiedlowych
balkonach. – Nie, nie lubię tych nowomodnych wymysłów. To nie dla mnie. Będzie chłodnik i bigos z młodej kapusty. – Piotr mrugnął. – A jak to zrobisz, cudotwórco? Bo chyba nie masz tu jeszcze podłączonego prądu? Od pewnego czasu byli ze sobą na ty. Piotr sam jej to zaproponował. – Nie mam. Ale wszystko przywiozłem... w termosach. – Roześmiał się, a Marianna zawtórowała mu z ochotą. Nareszcie poczuła się rozluźniona, jakby całe jej skomplikowane życie zbladło raptem w obliczu przyrody, odsunęło się gdzieś bardzo daleko w czasie i przestrzeni... Jedzenie było naprawdę pyszne. Po obiedzie wyciągnęli się leniwie na leżakach, ustawionych pół na pół w słońcu i w cieniu. O nogę Marianny otarł się raptem wielki, rudy kocur. – O rany, jakie cudo! – zawołała. Podobnego pamiętała z Podkowy Leśnej, tylko tamten nie był chyba aż tak kosmaty. – Czyj on jest? – Mój – odparł z dumą Piotr. – Jak to twój? Nic nie mówiłeś, że jest was dwóch! – Chciałem, żebyś miała niespodziankę. Bo ja go tutaj znalazłem, na działkach, jakiś czas temu. Zaniedbany był biedak, ranny i głodny. Może komuś uciekł albo się zgubił, bo to jeszcze młody kot. Trudno powiedzieć. Podleczyłem go, odkarmiłem i tak już zostaliśmy razem. Początkowo mieszkał w altanie, ale wtedy jeszcze noce były chłodne, więc pewnego razu zabrałem go ze sobą do domu i okazało się, że świetnie się zaaklimatyzował w mieszkaniu. Tylko musiałem draba wykastrować, bo trochę znaczył. Teraz już tego nie robi. Ale wiesz, lubi tu ze mną przyjeżdżać! Chętnie odwiedza stare śmieci. Marianna wzięła kota na kolana. – I nie pochwaliłeś się? – Wiedziałem, że cię zaskoczę. Celowo nic nie mówiłem. – Zaśmiał się. – Jak ma na imię? – Rudi. – Jak Rudi Schuberth? – Jak Rudi Ruta. – Piotr udał urazę. – Teraz tak się przecież nazywa. – No tak. Pasuje do niego. – Podrapała kocura za uchem, co ten przyjął z wdzięcznością,
ocierając się aksamitnym nosem o jej policzek. Nagle poczuła zazdrość. Zapragnęła takiego kota. Tego kota. Nie – w zasadzie mógłby być każdy inny, byleby był. – Ty masz przynajmniej jego – powiedziała smutno, zanim zdążyła się powstrzymać. – A ja nikogo... Piotr rzucił na nią badawcze spojrzenie. – Przecież zawsze możesz przygarnąć sobie jakieś stworzenie. Dużo ich jest, potrzebujących domu i miłości. Choćby w schroniskach. Jeśli chcesz, możemy tam razem podjechać w tygodniu. Kocur zeskoczył z kolan Marianny i ułożył się na stopach Piotra. – Nieeee... – Czemu nie? Majka zawahała się. – Nie wiem, jak mam to wytłumaczyć... Widzisz, ja sama ze sobą nie mogę dojść do ładu. Nie chcę brać odpowiedzialności za inną żywą istotę. Może kiedyś. Ale teraz jeszcze nie... Zresztą, ja często wyjeżdżam. To nie byłoby dobre życie dla zwierzaka. – Rozumiem. – Pokiwał głową. – Nic na siłę. Ale jeśli kiedyś zmienisz zdanie, daj znać. – Tak, na pewno. Przywiozłam kawę, ale nie pomyślałam, że tu nie ma prądu. Czyli nie napijemy się... Były gliniarz zerwał się, biorąc kota na ręce. Położył go – protestującego – na leżaku, a sam pocwałował do samochodu. Po chwili wrócił z jakimś niewielkim zawiniątkiem pod pachą. – A właśnie, że się napijemy! – oznajmił tryumfalnie. – Prądu na razie nie ma, ale jest maszynka benzynowa. I garnek. Zaraz będziemy mieli wrzątek. Marianna przypomniała sobie o słodyczach, które kupiła do kawy. Wiedziała, że Piotr uwielbia słodycze. Jak prawie każdy twardziel, pomyślała pobłażliwie. Znalazła w altanie jakiś talerz i wysypała na niego ciastka, batony, czekoladki. – Ale uczta! – pochwalił ją Piotr, zalewając kawę gorącą wodą. Rozsiedli się z powrotem przy stole. Ścieżką za płotem przebiegła z piskiem gromada dzieciaków. Słońce nie przestawało grzać. Majka przesunęła swój leżak bardziej w cień i zapaliła papierosa. Piotr, jak zwykle, skrzywił się.
– Musisz wdychać to paskudztwo? Wzniosła oczy ku niebu. – Jezu, Piotr... a ty musisz tak zrzędzić? Przecież wiesz, że palę. Od lat. Mama też paliła i jakoś nigdy nie odważyłeś się zwracać jej uwagi! – No fakt. – Zachichotał. – Ale smarkatej chyba mogę? – No wiesz co! Mam trzydzieści pięć lat! Jestem w średnim wieku! – oburzyła się. – A wyglądasz na piętnaście. Dobra, dobra. Już nic nie mówię. Ale w średnim wieku to jestem ja, a nie ty, moja droga. Marianna nagle spoważniała. – Przyznaj się, Piotr... zawsze mnie to męczyło... Ty... lubiłeś moją matkę, prawda? Był wyraźnie zaskoczony, choć mógł się przecież spodziewać, że to pytanie kiedyś padnie. Zbladł. Zamyślił się, przez dość długą chwilę śledząc płynące po niebie obłoki. – Lubiłem twojego ojca – zdecydował się w końcu na odpowiedź. – A nawet więcej. Byliśmy sobie nawet bliżsi niż bracia. Znaliśmy się przecież jeszcze z podwórka, już jako kilkuletnie szkraby staliśmy się nierozłączni. Więc jego rodzinę traktowałem jak własną. Szczególnie, że... własną niezbyt długo miałem. Gdy Janusza zabrakło, czułem potrzebę zaopiekowania się wami. Jednak ta potrzeba szybko zmieniła się w szczere i bardzo silne uczucie..., którego już nie byłem w stanie opanować... – Tak czułam. Bardzo ci, Piotrze, dziękuję, że nie zapominasz o mamie, że odwiedzasz jej grób... – Daj spokój. Nie mógłbym inaczej. Bardzo przeżyłem śmierć Julii – dodał, nie patrząc na Mariannę. – Ale cieszę się, że ty jesteś. Jej córka. Pamiętaj, zawsze możesz na mnie liczyć. Zawsze. Wszyscy mi to powtarzają, pomyślała. A ja jakoś nie potrafię tego docenić. Ani nawet skorzystać... – Dzięki, Piotr. – Postarała się, by jej głos zabrzmiał ciepło. – Wiem, że za mną nie przepadałaś, kiedy byłaś nastolatką – dodał. – Zdawałem sobie z tego sprawę. – Serio? Nie pamiętam... Może byłam zazdrosna o matkę? – A może dlatego, że wstydziłaś się znajomości z milicjantem?
Wzruszyła ramionami. – Naprawdę nie pamiętam. – Wiedziała, że on wie, że to unik, jednak nie chciała, by rozmowa zboczyła na niebezpieczne tematy. On jednak nie odpuszczał. – Rozumiem twoje stanowisko, ale... myśmy naprawdę wierzyli wtedy w słuszność tamtej idei. Przynajmniej do czasu. Do czasu, kiedy okazało się, że to takie same kłamstwa jak wszystkie inne – ciągnął. – To już nieważne, Piotr. Wszystko jest kłamstwem. Polityka w ogóle polega na wciskaniu ludziom kitu. Co ja teraz mam z tej wolności? Problem z zapłaceniem czynszu. Strach przed brakiem pracy i przed chorobą, bo za co mam się leczyć? Ale tak już jest. Zawsze ktoś jest ofiarą jakiegoś systemu. No, mogę, przynajmniej teoretycznie, pojechać do Anglii... Piotr stał się nagle czujny. – A wybierasz się tam? Marianna znów wzruszyła ramionami. – Nie, nie stać mnie na to, a o jałmużnę Duncanów nie będę prosić. – Cieszę się. – To go w jakiś sposób uspokoiło. – No wiesz co! Czemu? – Bo jakoś nie mam sympatii do tych ludzi – odparł z namysłem. – Przecież ich nie znasz. – To prawda, ale... nie wiem, może z kolei ja byłem zazdrosny? Jak tylko zaprzyjaźniłyście się z nimi, od razu sprawdziłem tego Duncana, czyli Dunikowskiego, w naszym archiwum. To znaczy w archiwum bezpieki. Nie osobiście, nie miałem do niego dostępu, ale poprosiłem znajomego esbeka. I wszystko okazało się w porządku. To znaczy, figurował tam, owszem. Fakt, że facet musiał zostać na emigracji, bo tu, gdyby wrócił, prawdopodobnie zgniłby w pierdlu... to znaczy, przepraszam, w więzieniu. Albo i gorzej. No, ale dla was to był akurat atut. Zresztą dla mnie tak samo. Nigdy nie zgadzałem się z restrykcjami władzy ludowej wobec „wrogów ludu”, jak to pięknie nazywali. A jednak... nadal nie mam serca do tych twoich Anglików. – Sprawdzałeś Duncana?! – Majka była zaszokowana. – Bez naszej wiedzy?! – A co myślałaś? Że pozwolę, żebyście pakowały się w kłopoty? Już i tak Kowalenko... – Co Kowalenko?
– Nic. Panikował gorzej ode mnie. Tak ogólnie. Swoją drogą, szkoda chłopa, jak na tajniaka to był porządny gość. Marianna parsknęła śmiechem. – Dooobre... – Ciekawe, co on takiego w was sobie upatrzył... Do dziś tego nie rozumiem. – Ani ja. Czy wiedziałeś, że ktoś pobił mojego byłego męża po tym, jak mnie puścił kantem z inną dziewczyną? Piotr przyjrzał się jej zdumiony. – Pierwsze słyszę! Ale możliwe, że Kowalenko nasłał na gówniarza swoich ludzi. Może chciał mu dać nauczkę. – No pięknie – westchnęła Marianna. – Pięknie. A ja, naiwna, myślałam, że mam życie prywatne... Zaśmiał się sucho: – Nie narzekaj... – Myślę, że Kowalenko to tamten... jak mu tam... Gorczenko – wróciła do zasadniczego tematu. – I może dlatego musiał zginąć. My go szukamy po całym świecie, a on cały czas ukrywał się tu pod przybranym nazwiskiem. Nie mogło tak być? Piotr dopił resztki kawy i nalał sobie soku. – To niemożliwe. Był za młody. A poza tym to absurd. Co cię zresztą obchodzi Gorczenko? Was interesowała Hanka – powiedział. – Tak, ale... ich coś łączyło, tego Gorczenkę z Hanką. Zresztą sama już nie wiem, pogubiłam się w tym wszystkim... – Marianna zapaliła i odsunęła się lekko, żeby nie dmuchać dymem w jego stronę, lecz Piotr tym razem nawet nie zaprotestował, błądził myślami gdzieś w przeszłości. – To i lepiej – mruknął na koniec. – Teraz już nie ma sensu do tego wracać. Jest po sprawie. Nawet gdyby ta cała Hanka jeszcze żyła, byłaby już babcią. Szczerze ci powiem, że w swoim czasie miałem żal do twojej matki, że wciągnęła Janusza w te historie. Nie wiem, czy jego śmierć miała z tym coś wspólnego, ale mogło tak być. Stało się to przecież w drodze powrotnej z Warszawy, a nie pojechał tam turystycznie. Miałem żal, przyznaję, ale potem mi przeszło. Zrozumiałem, że Julia... żyła tym. Inaczej nie mogła. Ale ty zajmij się raczej swoim własnym życiem, dopóki jesteś młoda, Majka...
– Łatwo powiedzieć. – Ty też nigdy nie rezygnujesz, co...? Marianna nie odpowiedziała. – Dobrze chociaż, że teraz to już nie jest niebezpieczne – kontynuował. – Żadna bezpieka nie zrobi ci już nalotu na chatę. – A matka? Uważasz, że zginęła przypadkiem? – Nie rozumiem... – To dziwne, że najpierw Kowalenko, a potem moja matka... Nie wiem, jak to powiedzieć, ale może oni... Czekaj, zaplątałam się. Może ona jednak nie mówiła mi wszystkiego? Może wiedziała coś, o Kowalence, albo od Kowalenki, czego nie powinna wiedzieć? Ech, już różne rzeczy przychodzą mi do głowy... Piotr wyraźnie się zdenerwował. – Maju! Skończ z tym. Twoja mama miała wypadek. Wypiła trochę i nie zapanowała nad pojazdem! To się zdarza. Nie doszukuj się w tym jakichś spiskowych teorii! – Naprawdę tak uważasz? Matka nie piła. – Na takich zjazdach się pije. Wystarczył raz... – Nikt nie pamięta, żeby piła. Pytałam ludzi, którzy też tam byli. Ale dobra, skończmy już lepiej ten temat, bo znowu się pokłócimy – ucięła. – Idę pozbierać trochę porzeczek, jeśli pozwolisz. – Pewnie. – On też się podniósł. – Pozbieraj sobie, kosz stoi w altanie. A ja w tym czasie zrobię więcej kawy. Nie chciało im się wracać do miasta. Siedzieli w altance do późnej nocy, popijając kawę w świetle świec i słuchając w ciszy grania świerszczy, a kot przysypiał tymczasem na kolanach Piotra. Umilkły rozmowy, szczekanie psów i śmiech dzieci. Okolica była spokojna, a obecność policjanta zapewniała Mariannie poczucie bezpieczeństwa. Prawdziwe życie wydawało się tu bardzo, bardzo odległe... Dopiero koło północy Piotr odwiózł ją do domu. I, o dziwo, tym razem zasnęła kamiennym snem – bez koszmarów i bez lęków.
Jesień 1996 Szkoła językowa, w której Marianna zaczęła uczyć, mieściła się w nowoczesnym pawilonie, na jednym z nowych gdańskich osiedli. Oprócz angielskiego prowadzono tam także kursy niemieckiego, francuskiego i włoskiego. Dla początkujących i zaawansowanych, a w praktyce dla dzieci i młodzieży w wieku od lat sześciu do dziewiętnastu. Marianna dostała grupę zaawansowaną, a nawet dwie, bo na angielski było najwięcej chętnych, a jeden nauczyciel kosztował szkołę mniej niż dwóch. Wszyscy wykładowcy mieli do dyspozycji osobną salkę z kantorkiem oraz ogólny gabinet – coś w rodzaju tradycyjnego pokoju nauczycielskiego – gdzie trzymano dokumentację oraz pomoce naukowe takie jak rzutnik, odtwarzacze video czy magnetofony. Raz w tygodniu każdy wykładowca musiał przeprowadzić ze swoimi uczniami obowiązkową lekcję w terenie. Kończyło się to zazwyczaj na odwiedzinach w najbliższym pubie. Naturalnie, tylko z pełnoletnimi słuchaczami. Miało to swoje dobre strony: z pewnością integrowało grupę. Jednak dla Marianny były to katusze. Nie miała ochoty z nikim się integrować, chciała tylko uczyć języka. Nowatorskie pomysły kierownictwa szkoły jakoś do niej nie przemawiały. Oprócz niej pracowało tam jeszcze trzech wykładowców oraz kierownik: suchy, pryszczaty i anemiczny młody człowiek w okularach z grubymi szkłami. Niemieckiego uczyła tęga blondyna w średnim wieku, która miała na imię Bożena, lecz wszyscy i tak mówili na nią – a raczej o niej – Berta. Gruba Berta. Berta była głośna, apodyktyczna i ekspansywna. Włoskiego uczył starszy pan z kozią bródką, a francuskiego facet o wyglądzie gwiazdora filmowego. Niejaki Roman. Młody, opalony brunecik z przedziałkiem, fircyk i bufon, z upodobaniem wtrącający francuskie zdania nawet w normalnej rozmowie, toczącej się po polsku w pokoju nauczycielskim. Przedmiot westchnień wszystkich uczennic, począwszy od przedwcześnie dojrzewających dwunastolatek aż po maturzystki. Marianna nie znosiła go serdecznie, on za to wodził za nią namiętnym wzrokiem od pierwszego dnia w szkole. Nie mogła znieść tych oślizgłych, powłóczystych spojrzeń. W ogóle nikogo w tej szkole nie polubiła. Może oprócz uczniów. Z młodzieżą zwykle znajdowała wspólny język. Najchętniej nie opuszczałaby swojego kantorka. Już na samym początku zrozumiała, że odstaje od reszty. Pewnego dnia weszła do gabinetu – uparcie nazywała go pokojem nauczycielskim – po zeszyty ćwiczeń. Zastała tam akurat wszystkich pozostałych nauczycieli, dyskutujących namiętnie nad kubkami parującej kawy. Z tego, co wychwyciła jednym uchem, burzliwa rozmowa dotyczyła polityki. Docierały do niej tylko strzępy zdań: – Odkrywają na nowo... żłobki, przedszkola, urlopy macierzyńskie... Chyba zapomnieli, że to wszystko już było... – A to, że dzieci jeździły na kolonie i obozy? Praktycznie za darmo! Ja mogłam na wczasy wyjechać z całą rodziną... – W szkołach było całe mnóstwo kół zainteresowań, stołówki, pielęgniarka, gabinet lekarski i dentystyczny...
– To prawda... – No, ale jak ktoś o tym piśnie, to od razu go okrzykną komuchem, lewakiem albo innym zdrajcą narodu... – A jak mi brakowało do pierwszego, to brałam po prostu pożyczkę z kasy zapomogowo-pożyczkowej. – Albo chwilówkę... tak było... – I, co najważniejsze, pensję dostawało się określonego dnia, bez łaski, i człowiek nie drżał, że z dnia na dzień straci robotę... – Hej, Marianna! Pamiętasz? – Dotarło do niej nagle. Odwróciła się zaskoczona znad swojej szafki. – Ale co? Berta pokręciła głową potępiająco. – No, chyba słyszysz, o czym tu mówimy? – Prawdę mówiąc, przyszłam tylko po zeszyty, mam dodatkowe zajęcia z drugą grupą. Nie słuchałam. A o czym tak rozprawiacie? – O tym, jak było kiedyś. Czy warto było obalać ten socjalizm. Jak sądzisz, polepszyło ci się w nowym ustroju? – zaatakowała ją wprost Berta. – W kapitalizmie z ludzką twarzą – dodał afektowanym tonem Roman. Majka wzruszyła ramionami. – Czy ja wiem – zastanowiła się. – W jednym tak, w drugim nie. – Ty chyba pochodzisz z partyjnej rodziny? – zauważył z przekąsem kierownik. – Czy źle kojarzę? Zapadła cisza. – A co to ma do rzeczy? – zapytała. Nie, nie będę im mówić, że działałam w opozycji, nie pisnę na ten temat ani słowa – powtarzała sobie w duchu jak mantrę. A nikogo z nich tam nie spotkałam, choć najwyraźniej to oni zamierzają mnie osądzać. – Noo... nie czarujmy się, kochana. Czerpałaś profity lepsze od nas.
– A wy to niby skąd? Prosto z podziemia tu trafiliście? – Czuła, jak gula podchodzi jej do gardła. – A teraz tylko narzekacie, jak wam źle? – Kto narzeka, kto narzeka?! – uniosła się Berta. – Nie pozwalaj sobie! Polityków mamy do bani, ot co. – To kandyduj – odparła Marianna. – Może będzie lepiej. Najprościej narzekać, tak po polsku. Wyszła, trzaskając drzwiami. Mądrale! Wiecznie im źle. Wtedy narzekali i teraz tak samo narzekają. Choć w dużej części mają nawet rację – musiała to przyznać. Sama często o tym myślała. Obecne czasy nie przynoszą za wiele satysfakcji, nadzieja się wyczerpuje, życie jest zbyt ciężkie dla zwykłego człowieka. Ludzie są coraz bardziej sfrustrowani, zniechęceni, rozgoryczeni. Paniczny, namacalny strach przed dniem jutrzejszym, wcześniej w zasadzie nieznany, stał się ostatnio dla większości społeczeństwa normą. Ciekawe, jak długo to jeszcze potrwa... ciągłe tłumaczenie, że ponosimy koszty przemian, że mamy zaciskać pasa... Ile pokoleń zostało spisanych na straty...? Jedno? Dwa? Więcej...? Nie o to walczyliśmy. O tym się nie myślało, obiecywaliśmy ludziom złote góry. Tyle tylko, że – jak zawsze w tym kraju – na narzekaniu się kończy. A przecież dopiero kilka lat minęło od obalenia komuny. Będzie lepiej. Musi być. Za dziesięć lat się przekonamy, ile to wszystko było warte... Od tej pory prawie ze sobą nie rozmawiali. Nawet piękny Roman starał się omijać ją wzrokiem, przynajmniej w obecności reszty towarzystwa, za co akurat była mu wdzięczna. Aż do pewnego wieczoru, gdy rozpętała się niezapowiedziana ulewa, a ona czekała jak zmokła kura na autobus, który nie podjeżdżał. Nagle z piskiem opon zatrzymała się tuż przed nią duża, kanarkowożółta renówka, wypolerowana na błysk, choć już raczej niezbyt nowa. – Je peux vous aider, Madame? Marianna! Hej! Oto ja, twój zbawca! Voilà! Wskakuj, odwiozę cię do domu... Marianna zawahała się, ale deszcz lał jak z cebra, nie miała parasola, a na przystanku pod wiatą stał już obserwujący ich spory tłumek. Wsiadła. – Dokąd cię zawieźć? – zapytał. – Mieszkam na Niedźwiedniku. Jeśli możesz... – Jasne, że mogę, to przecież niedaleko. S’il vous plait, Madame! Już się robi! Uśmiechnęła się: – Dzięki. W trakcie jazdy na szczęście niewiele rozmawiali, ponieważ Roman musiał skupić się na prowadzeniu samochodu w potokach ulewnego deszczu. Dopiero gdy dojechali na miejsce i Marianna podziękowała mu za podwiezienie, zapytał przymilnie, jednocześnie blokując jej ręką dostęp do klamki:
– Nie zaprosisz mnie do środka? Zatkało ją. – Przepraszam, ale nie. Nie mogę. – Czemuż to? – Nie mieszkam sama. – Czyżby...? – Do widzenia. Jeszcze raz dzięki. Do jutra. – Usiłowała ponownie sięgnąć klamki, lecz on przyparł ją do siedzenia, usiłując wcisnąć jęzor w jej usta. Odepchnęła go, czując tuż przy swojej twarzy nieświeży oddech i jego łapy na swoich piersiach. – Zostaw mnie, bo... – Bo co mi zrobisz? – zapytał, śmiejąc się bezczelnie. – Wielka dama! Chciałaś podwózkę za darmo...? – Odwal się, bęcwale! – Walnęła go łokciem w podbródek, a następnie w krocze, i, gdy zawył z bólu, wyskoczyła z samochodu, z całej siły zatrzaskując za sobą drzwi. W ostatniej chwili pomyślała, że mogła przecież przyciąć mu palce, lecz nie wzruszyło jej to. Pognała do domu, trzęsąc się z wściekłości. – Głupia krowa! Idiotka! – Ścigał ją jego zachrypnięty krzyk. – Psycholka...! Następnego dnia udawał, że jej nie zauważa, choć Marianna traktowała go obojętnie, nie unikała go też więcej niż zwykle. Z czasem zaczął mierzyć ją przy każdej okazji wrogimi spojrzeniami, a gdy przypadkiem mijali się na korytarzu, mamrotał pod nosem obelgi. Musiał opowiadać o niej za plecami niestworzone rzeczy, bo za jakiś czas wszyscy pracownicy szkoły tak samo się na nią gapili: jak na malowanego ptaka. I choć z nauczaniem radziła sobie świetnie, miała doskonałe wyniki, a dzieciaki ją uwielbiały – zwolniła się od nowego półrocza. Na własną prośbę. Na szczęście wciąż jeszcze miała tłumaczenia. Teraz dziękowała swej intuicji za to, że z nich nie zrezygnowała, bo gdyby inny tłumacz zajął jej miejsce, zostałaby z niczym...
Luty 1997 Zegar wybił drugą w nocy, kiedy oderwała się wreszcie od tłumaczenia. Oczy piekły ją niemiłosiernie. Z ulgą wyłączyła komputer. Nowe, kupione na raty urządzenie niezwykle przypadło jej do gustu – do niedawna pracowała jeszcze przy maszynie do pisania: różnica była ogromna, gdyż teraz mogła poprawiać wszystko na bieżąco, lecz od ciągłego wpatrywania się w monitor psuł jej się wzrok. Ale i tak nie wróciłaby już do starej metody. Ta była szybsza i dawała jej przewagę nad konkurencją. Wydawcy oddawała gotowy tekst na dyskietce, dzięki czemu odpadała konieczność mozolnego wklepywania go w redakcji. Zapewniało to Mariannie stały dopływ zleceń. Postanowiła zrobić sobie jeszcze herbatę przed pójściem do łóżka. Gdy usiadła z kubkiem przy rozkładanym stoliku we wnęce kuchennej i zapaliła swego ostatniego tego dnia papierosa, usłyszała, że na jej piętrze zatrzymuje się winda. Zanim zdążyła pomyśleć, kogo to nosi po nocach, ktoś zaczął szarpać za jej klamkę. Raz, potem drugi. A za chwilę usłyszała walenie w drzwi. I ponowne szarpnięcie za klamkę. Jakby powrócił znajomy koszmar... Z sercem w gardle poszła do przedpokoju, by wyjrzeć przez judasza – lecz na klatce schodowej panowały egipskie ciemności. Jedynie w nikłym odblasku, padającym z okna znajdującego się akurat naprzeciwko jej drzwi, dojrzała ledwo widoczny zarys sylwetki. O ile zdołała się zorientować, postać nosiła na głowie kapelusz. – Kto tam? Szarpanie i stukanie ustało, lecz gość nie odezwał się. Choć wciąż tam stał. Bez ruchu, jakby zastanawiał się. Albo nasłuchiwał. – Kto tam? Czego pan chce? Pan do mnie? – próbowała dopytać racjonalnie, pewnym siebie głosem, by dać mu do zrozumienia, że panuje nad sytuacją. Nie było reakcji. – Pomylił się pan! – odezwała się już odważniej. – Niech pan sprawdzi piętro albo klatkę. Proszę odejść i nie hałasować po nocach, bo wezwę policję! Człowiek po drugiej stronie drzwi nadal się nie poruszył. Ona – z przeciwnej strony – nie odrywała z kolei oka od wizjera. W końcu usłyszała szuranie. – Dziwka... – rzucił męski, zachrypnięty głos, a następnie postać skierowała się na schody. Rozległy się ciężkie kroki – najwyraźniej schodził w dół. Z jakiegoś powodu nie skorzystał z windy, która wciąż stała na piętrze. Marianna długo jeszcze stała pod drzwiami, próbując uspokoić łomotanie serca. Do głowy przyszedł jej piękny Roman ze szkoły językowej. Był z niego niezły kawał chama, może to on...? Może sobie o niej przypomniał...? Nie, zbyt wolno się poruszał – doszła do wniosku – to musiał być tylko zwykły pijak, który po prostu pomylił mieszkania... Uspokoiła się nareszcie i pościeliła sobie łóżko do spania. Zanim się położyła, zgasiła
górne światło, zostawiając zapaloną jedynie lampkę nocną przy łóżku, która paliła się zawsze przez całą noc, zapewniając jej coś w rodzaju poczucia bezpieczeństwa. Od śmierci Julii panicznie bała się ciemności. Podeszła do okna, by zamknąć luft. Uchyliła go wcześniej, idąc do łazienki, aby wywietrzyć pokój z papierosowego dymu. Zauważyła, że znów zaczął sypać śnieg. Już miała zaciągnąć zasłonę, gdy... coś przykuło jej uwagę. Nagle zdrętwiała: w dole, na parkingu, w świetle ulicznej latarni, wśród padających jak w zwolnionym tempie wielkich, niematerialnie cichych śnieżnych płatków, dostrzegła ludzką postać. Ktoś stał i patrzył w jej okno. Na głowie miał kapelusz... Dwa dni później, kiedy pojechała na weekend do Warszawy, by odwiedzić jednego z powstańców, który zachorował na zapalenie oskrzeli, ktoś włamał się do jej mieszkania. Była akurat w pociągu, w drodze powrotnej, gdy na jej telefon komórkowy – kolejny przydatny wynalazek, który otrzymała od jednego ze swoich wydawców w celu ułatwienia kontaktów służbowych – dodzwonił się Piotr Ruta i poinformował o włamaniu. Od razu dodał, że policja jest już na miejscu, a mieszkanie zostało zabezpieczone. – Właśnie zamówiłem ślusarza. Wymieni zamki. Nie denerwuj się, przyjadę po ciebie na dworzec! – zapewnił. Niczego więcej nie udało jej się dowiedzieć, bo pociąg za chwilę ruszył, a telefon stracił zasięg. Z mieszkania nic nie zginęło. Nawet komputer. Policja uznała, że złodzieje musieli zostać spłoszeni, lecz z zeznań sąsiadów nic takiego nie wynikało. Wyglądało to tak, jakby ktoś zdemolował mieszkanie dla rozrywki. Lub czegoś szukał...
Kwiecień 1998 Droga Marianno, przyjeżdżam do Polski pod koniec maja. Mam nadzieję, że się nareszcie spotkamy. Nie wiem jak Ty, ale ja już dziś strasznie się cieszę na to nasze spotkanie! Nie przejmuj się moim noclegiem, zabawię dłużej, więc coś dla mnie wynajmą, prawdopodobnie w Warszawie. Oczywiście Gdańsk także będę chciał odwiedzić. Mam nadzieję, że nauczysz mnie języka przodków. Mogę na Ciebie liczyć? Zadzwonię jeszcze na kilka dni przed wyjazdem. Dlaczego Ty, na litość boską, nie masz internetu...?! PS Ojciec przesyła Ci uściski i dopytuje o książkę, którą piszesz. Ucałowania Max Hej, Max! Strasznie się cieszę na Twój przyjazd! Naturalnie, przyjadę po Ciebie na lotnisko, podaj mi tylko datę i godzinę przylotu. Szkoda, że nie możesz zamieszkać w Gdańsku, ale rozumiem, że swoje badania będziesz prowadził w Warszawie..., lecz nad morze i tak cię porwę! A ponieważ sama regularnie bywam w stolicy, więc będziemy się często widywać, aż będziesz miał mnie dość. Przekaż ojcu, że u mnie wszystko dobrze, a nad artykułem pracuję. Bo na razie wyjdzie mi z tego raczej artykuł, a nie książka. Choć może kiedyś urodzi się coś więcej. Liczę w tym bardzo na Twoją pomoc i radę. Mam nadzieję, że Cię nie wystraszyłam? W nagrodę będę Cię uczyć języka. W końcu pracowałam już w szkole. Ale uwaga – jestem bardzo wymagającą nauczycielką! Natomiast co do internetu... u nas nie jest on jeszcze tak rozpowszechniony jak u was. Ale może da się coś z tym zrobić. Ostatnio jeden z moich wydawców wspominał coś o jakimś modemie, który czeka na mnie podobno w redakcji. Mogę go odebrać, kiedy przyjadę po Ciebie do Warszawy. Ale jeden warunek: w tej kwestii będę z kolei potrzebowała kilku lekcji od Ciebie. Coś czuję, że to ja lepiej wyjdę na tej Twojej wizycie w ojczyźnie... Pozdrawiam serdecznie, licząc, że wkrótce uściskam Cię osobiście. Przesyłam także tysiące całusów dla Twego taty! Marianna Korespondencja naturalnie odbywała się po angielsku, ponieważ Max znał tylko kilka polskich słów.
Mariannę naprawdę bardzo ucieszyła wiadomość o rychłym jego przyjeździe. Przywykła traktować Duncanów jak rodzinę i teraz poczuła się... pewniej. Jakby wstąpiły w nią nowe siły. Będą razem pracować. Zacznie się coś nowego w jej życiu. Nowa jakość. Wkrótce przyszedł jeszcze jeden list, od Roba: Najdroższa Marianno – pisał starszy z Duncanów. – Jak już Ci wiadomo, wysyłam syna w świat. Marzę o tym, by odnalazł w starym kraju to wszystko, czego szuka. I wierz mi, nie mam na myśli li tylko i wyłącznie materiałów do jego uczonej rozprawy. Zaopiekuj się nim, drogie dziecko. Jemu zresztą nakazałem względem Ciebie to samo. Jak wiesz, uczelnia wystara się o mieszkanie dla Maxa, ma też zapewniony wikt i opierunek, jednak byłbym najszczęśliwszy, gdybyście jak najwięcej przebywali razem. Jesteście przecież jak brat i siostra, a teraz z pewnością jeszcze bardziej się do siebie zbliżycie. Nie mógłbym zresztą wymarzyć sobie większego szczęścia. Oczywista, będę z Wami w stałym kontakcie [...]. Cieszy mnie niezmiernie Twoje dobre samopoczucie oraz satysfakcja z pracy. Ściskam Cię najmocniej jak potrafię, Rob – Staruszek wyraźnie chce was wyswatać! – roześmiała się Iza, gdy Marianna zacytowała jej fragmenty listu. – A na mnie krzyczałaś – dodała z wyrzutem. Majka z pobłażliwym uśmiechem pokręciła głową. – Tobie to tylko jedno w głowie! Wydaje ci się. Nie znasz go. On nas po prostu traktuje jak parę dzieciaków. Wiesz, im też brakuje rodziny, bliskich, tam, na obczyźnie... – Majka! Nie wciskaj mi i sobie ciemnoty! Wyraźnie wpycha was nawzajem w swoje ramiona. Wyraźnie! – upierała się przy swoim Iza. – Myślisz?... – zawahała się w końcu Marianna. – A nawet jeśli, to co z tego? Niech się łudzi, biedny. Iza przymrużyła oko. – Kto wie, kto wie... Strrrasznie jestem ciekawa tego twojego Maxa! Na zdjęciach wygląda bosko! Przystojniak, co nie? – Chyba tak. – Majka odwzajemniła uśmiech. – Choć nie za bardzo w moim typie. Osobiście zawsze wolałam brunetów... Ale fakt, jest przystojny. – No, no... – Iza nie słuchała jej. – Ciekawe, co z tego wyniknie... Jedziesz po niego na lotnisko? – Pewnie, przecież nie mogłabym nie jechać?
Iza pogroziła jej palcem. Tylko wiesz... grzecznie tam! Nie zaciągnij faceta od razu do łóżka! I szybko go tu przywoź! Muszę, po prostu muszę się z nim zapoznać... – Wara! – Marianna rzuciła w nią wałkiem od fotela. – Masz męża! – Phi, no i co z tego? – I dziecko – dodała Majka z naciskiem. Drogi Robie! Możesz być całkowicie spokojny. Będę pilnować Maxa jak oka w głowie. Wszelkie zakusy na niego zgniotę w zarodku. Będzie tylko praca, praca i jeszcze raz praca! No, ewentualnie jeszcze troszkę zwiedzania. A tak na poważnie – mam tremę, ale naprawdę ogromnie cieszę się na to spotkanie! Mam nadzieję, że Maxowi się u nas spodoba... Mocno ściskam Marianna
Maj 1998 Maj zleciał szybko i gdy nadszedł termin wyjazdu po Maxa, Marianna zostawiła mieszkanie pod opieką ciotki Ady, która zaproponowała, że w międzyczasie wysprząta je porządnie, by Majka nie musiała wstydzić się przed zagranicznym gościem, gdyby ten zdecydował się od razu przyjechać razem z nią do Gdańska. Sama Marianna w natłoku zajęć nie miała już czasu na porządki. Zapakowała tylko zakupione zawczasu prezenty – butelkę goldwasser oraz duży album fotograficzny Wybrzeża – i pojechała pociągiem do Warszawy, dzień wcześniej, by od rana, już bez stresu, czekać na samolot z Londynu. Nawet Piotr – chociaż jak zawsze sceptyczny – zaproponował, że w razie czego ma dzwonić, to podjedzie po nich na dworzec. Na wypadek, gdyby wracali razem. – Przecież możemy wziąć taksówkę – oponowała Marianna. – Taksówkę weźmiecie sobie w Warszawie. Tu nie będzie takiej potrzeby – uparł się. Jeszcze nigdy w czasie podróży do stolicy nie była aż tak podekscytowana... *
Zmrużył niebieskie oczy, aż wokół nich utworzyła się siateczka drobniutkich zmarszczek. Gdy nieco nerwowym ruchem odgarnął z czoła jasnopopielate włosy i po raz dziesiąty chyba poprawił na nosie okulary do czytania, Marianna pomyślała, że naprawdę jest cholernie przystojny. Uśmiechnęła się, gdy wybierał z karty desery, usiłując przeczytać półgłosem ich polskie nazwy. Zerkał przy tym na nią, jakby szukał akceptacji dla swoich wysiłków. Oczywiście, że je akceptowała. Max już od pierwszej chwili – gdy tylko rozpoznali się w hali przylotów – tak jej przypadł do gustu, że akceptowała w nim wszystko, począwszy od wysokiej, lekko przygarbionej sylwetki, aż po naturalny i pełen humoru sposób bycia. – To co zamawiamy? – Zerknęła na oczekującego za jego plecami kelnera. – Dla mnie tylko kawa, a dla ciebie? Kawa i sernik? – powtórzyła „sernik” dwa razy, po angielsku i po polsku, aż skinął głową zadowolony. – Sernik – powtórzył z promiennym uśmiechem. – Poprosimy o dwie kawy i sernik – zwróciła się Marianna do kelnera. Zauważyła, że teraz z kolei Max przygląda się jej uważnie, opierając brodę na dłoni. Na jego szczerej, opalonej twarzy wciąż gościł zamyślony półuśmiech. – Czemu tak na mnie patrzysz? – zmieszała się. – Coś ze mną nie tak? Całą godzinę spędziła rano przed lustrem! Jak nigdy. Zrobiła dyskretny makijaż, włosy umyła, wyszczotkowała i upięła w węzeł na karku, ozdabiając go klamrą z kości słoniowej. Wyjątkowo na tę okazję założyła nawet spódnicę zamiast spodni, a do niej jedwabną, kremową
bluzkę. Na szyi zawiesiła naszyjnik z agatem. Wydawało jej się, że efekt jest nie najgorszy... – Przeciwnie. – Sięgnął ręką do jej dłoni i uścisnął ją, nie wypuszczając. – Wszystko jest jak najbardziej w porządku. Tak sobie ciebie właśnie wyobrażałem. Jesteś... bardzo ładna. A do tego miła i inteligentna. I jeszcze... taka prawdziwa. Jesteś sobą. Roześmiała się. – Mam nadzieję, że jestem sobą! I że cię nie rozczarowałam. Ani ty mnie. Mam wrażenie, że znamy się od dziecka. – Dokładnie to chciałem powiedzieć. – Puścił jej rękę, bo właśnie w tym momencie wrócił kelner i postawił przed nimi filiżanki z kawą oraz ciastko. – Czy tu wolno zapalić? – zapytał, widząc na stoliku popielniczkę. – Tak, a co? Przeszkadza ci to...? – spłoszyła się Marianna. Właśnie miała ogromną ochotę zapalić. – Absolutnie nie! Ja palę. A ty? – Uff. Też. – Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo, wyciągając z torebki paczkę Marlboro. – Proszę... – Nie, dziękuję. Wolę mentolowe... – Sięgnął do kieszeni. – Mężczyzna i mentolowe papierosy?! – zdumiała się. – A czemu nie? – Mrugnął. – A wiesz, zapytałem, czy wolno palić, bo u nas, w Anglii, coraz większe zakusy robią ostatnio na naszą wolność osobistą. Coraz więcej miejsc jest objętych zakazem palenia. Ale Anglicy naród waleczny, nie pójdzie im z nami tak łatwo! – Roześmiał się. – Polacy tak samo, jak wiesz – odparła, odpowiadając mu uśmiechem. – U nas też próbują. Ale chyba rzeczywiście jest coraz mniej palaczy. Moda się zrobiła na niepalenie. Zresztą, może to i dobrze... – A co z tymi mentolowymi papierosami? – Nie, nic... Stereotypy. Mnie się to nawet całkiem podoba. – Zamieszała kawę łyżeczką, patrząc, jak Max z apetytem zajada ciastko, niemal jednocześnie zaciągając się dymem. – Opowiesz mi o swoich planach, tu w Polsce? – Na początek muszę ogarnąć tutaj na miejscu swoje sprawy, wypożyczyć jakiś samochód, zadomowić się trochę, umówić spotkania i tak dalej. Ale zanim zacznę pracę, chciałbym trochę pozwiedzać... – To znaczy, że nie pojedziesz teraz ze mną do Gdańska? – Poczuła się zawiedziona.
Zgasił papierosa. – Daj mi kilka dni, a potem możemy jechać. Zaczekasz? – Spojrzał na nią znad filiżanki proszącym wzrokiem. Zakłopotała się. – Nie wiem, czy mogę... – zaczęła niepewnym głosem. – Mieszkam u pewnej starszej kobiety, byłej sanitariuszki z powstania. Nie chciałabym jej zbyt długo sprawiać kłopotu... No i w Gdańsku czeka na mnie praca. Byłoby mi trudno... – Proszę cię. To nie potrwa długo! Parę dni. A potem możemy jechać. A może... zamieszkałabyś na ten czas u mnie? Mam dwa pokoje. Nie musisz dbać o konwenanse. – Uśmiechnął się łobuzersko. – Przecież jesteśmy jak rodzina. Nie będę ci przeszkadzał, obiecuję. Nie była tego aż taka pewna. Ze zbyt wielką przyjemnością na niego patrzyła. – Nie, to nie o to chodzi... ale... – No więc, załatwione! Zaczekasz tu ze mną, a potem razem lecimy do Gdańska! – ucieszył się. – Lecimy?! – No pewnie. Przecież wiem, że z Warszawy do Gdańska latają samoloty. Nic się nie przejmuj, ja wszystko zorganizuję. – Okej, to wykorzystam ten czas na rozmowy z moimi warszawskimi wydawcami... A, i odbiorę ten modem! – zdecydowała się. – Tylko muszę zadzwonić do ludzi, którzy opiekują się moim mieszkaniem... Nieważne. Załatwię to jakoś. – O, widzisz. Oboje mamy co robić. A w przerwach oprowadzisz mnie po Warszawie. Chciałbym obejrzeć miejsce, gdzie żyła twoja ciotka... – Hanka? – Tak, Hanka. – Czyli chciałbyś zobaczyć Żoliborz...? – Chyba tak, pamiętam tę nazwę... nie do wymówienia. – Uśmiechnął się przekornie. Marianna wzruszyła ramionami. – Pewnie, że możemy się tam przejść. Ze starówki to niedaleko. Tylko że... tam już nie ma tego domu, w ogóle wszystko jest inaczej...
Max zaoponował: – Nie szkodzi! Ale duch został. Duch jest ten sam. – Może i tak... Spojrzała na zegarek – godzina zrobiła się już późna, zaczęło się ściemniać. – Chyba czas na nas. Ty masz blisko, ale ja aż na Ursynów... to kawałek drogi... – Weźmiesz taxi. – Nie! – spłoszyła się. – Mam autobus. – Weźmiesz taxi i nie ma dyskusji. – Pogroził jej palcem. – Ja zapłacę. – Nie ma mowy! Max gestem przywołał kelnera. – Nie kłóć się ze mną. Ojciec by mnie zabił, gdybym pozwolił ci pokrywać koszty kawy czy przejazdów, kiedy jesteś ze mną – oświadczył, biorąc z tacy rachunek. – Wsadzam cię do taksówki, a jutro spotykamy się tutaj. Na przykład o czternastej. I idziemy razem na obiad. Zgoda...? Wieczór był piękny, lecz Max miał prawo do zmęczenia. Marianna rozumiała to. A i tak czekał ją jeszcze przecież wieczór pełen wrażeń: telefony do wszystkich i... rozpamiętywanie tego dnia. Zapewne ta noc będzie z głowy. – I co, i co? Gadaj! Jaki on jest? – zachłystywała się Iza. – Jest... fantastyczny! – Serio...? No słyszę zachwyt i rozmarzenie w twoim głosie... Zakochałaś się już? – A idź, idiotko! – Marianna roześmiała się na głos. – Nie jestem nastolatką... Kurczę, dobiegam czterdziestki! – Kochana, w tych sprawach zawsze jesteśmy nastolatkami. Nawet jakbyś miała osiemdziesiątkę. Uwierz mi, ja się na tym znam! – Nie wątpię... – No dobra, opowiadaj... – Ale co tu opowiadać? Odebrałam go z lotniska... Od razu się rozpoznaliśmy. Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do niego, żeby mógł zostawić walizki, a potem poszliśmy na miasto.
Dostał mieszkanko na starówce... malutkie, ale zadbane. Najpierw poszliśmy na kolację, a wieczór spędziliśmy w kawiarni. Potem on poszedł do siebie odespać podróż, a ja wróciłam taksówką na Ursynów... I nie zdążyłam nawet się przebrać, kiedy zadzwoniłaś! – Ojej... jaka biedna... Nie zapraszał cię do siebie? – A zapraszał... – I co, głupia, zmarnowałaś okazję?! – Izka, Izka... – Prezenty dałaś? – Dałam, chyba mu się spodobały. Powiedział, że likier wypijemy wspólnie, a album będzie oglądał przed snem. – No myślę. A kto płacił za taksówkę i za żarcie? – Za wszystko on. Głupio mi jak cholera... – Daj spokój, głupia jesteś. Tak ma być. Jak się ubrałaś? – W białą spódnicę i tę kremową bluzkę. Czółenka na obcasie, jak kazałaś... Odcisków się przez nie nabawiłam! – O perfumach nie zapomniałaś? – Nie! – Włosy rozpuściłaś? – Nie, spięłam w kok. Iza sapnęła. – A mówiłam, żebyś rozpuściła?! Faceci to lubią... Co za jołopa... – Daj spokój, i tak się zgrzałam jak mysz! Ty wiesz, ile miałam latania? Od razu miałabym włosy w strąkach... – No, chyba że tak. Kiedy wracasz? – Hmm... nie tak prędko. Zostaję tu, aż Max załatwi swoje sprawy. Za kilka dni... Aha, przyjadę razem z nim... – Hurra! Będę czekać, a jak przyjedziecie, to zorganizujemy jakąś imprezę. No wiesz,
musisz mnie z nim zapoznać... Ten likier możecie przywieźć do Gdańska! Sami go przecież nie wypijecie? Marianna zadzwoniła jeszcze do ciotki Ady oraz do Piotra, by poinformować ich o swoich planach. Ciotka obiecała codziennie zaglądać do jej mieszkania i dogadać się z sąsiadką, żeby też miała na nie oko. Majka najbardziej obawiała się o komputer – a w nim o swoje aktualne tłumaczenie. Zanim położyła się spać, poszła jeszcze sprawdzić, czy starsza pani czegoś nie potrzebuje, jednak, jak się okazało, gospodyni już spała. Marianna – wbrew wcześniejszym obawom – także zasnęła niemal natychmiast, i to jak kamień. W końcu miała tego dnia dość wrażeń... *
Następnego dnia przed południem załatwiła swoje sprawy z wydawnictwem, odebrała obiecany modem i połaziła po sklepach. W międzyczasie na jej komórkę dodzwonił się Max, pytając, gdzie jest. – Jestem już wolny, siedzę w domu i – jeśli o mnie chodzi – moglibyśmy spotkać się choćby za chwilę – zakomunikował. Ponieważ Marianna była w pobliżu jego mieszkania, umówili się w końcu, że zaraz tam dotrze, zostawi u niego modem, żeby nie nosić go przy sobie po całym mieście, napiją się herbaty i stamtąd dopiero ruszą do restauracji. – Znasz tutejsze lokale? – zapytał. – Odebrałem już samochód, więc... – Nie znam za bardzo, ale coś znajdziemy. A samochodem lepiej się po Warszawie nie poruszać. Chyba że nie ma innego wyjścia! – Zaśmiała się. – Rozumiem. To jak w Londynie. – Możliwe. Spróbujemy znaleźć coś w pobliżu. Poza tym spacerek dobrze nam zrobi. Będę za chwilę, możesz już nastawić wodę na herbatę – zapowiedziała, rozłączając się. Do mieszkania Maxa wchodziło się przez bramę i od podwórza. Mieściło się na pierwszym piętrze starej kamienicy, z zewnątrz dość zaniedbanej, jednak wnętrza zostały już odnowione. Nawet klatka schodowa była odremontowana, a schody i poręcze wyszorowane. Pewnie dlatego, że mieszkania tutaj służą głównie na wynajem – i to nie prywatnym ludziom, ale jako apartamenty służbowe dla urzędników na delegacji, artystów, naukowców. Większość lokali stała pusta: na piętrze Maxa, póki co, mieszkał tylko on sam. Dysponował jednym dużym pokojem i drugim malutkim – dawniej zapewne służbówką lub garderobą. Urządził tam sobie prowizoryczny gabinet. Oprócz tego do lokalu należała długa i wąska kuchnia, ciemny przedpokój oraz całkiem spora łazienka z mocno staroświecką armaturą. Max już czekał w progu, gdy wchodziła krętymi schodami na górę, z dzbankiem w ręku, ubrany w sprane dżinsy i biały T-shirt. Poczuła ulgę, bo i ona tego dnia ubrała się swobodniej, w kremowe sztruksy, a do nich założyła czarny top i welurowe wdzianko pod kolor spodni. Nauczona doświadczeniem,
zrezygnowała też tym razem z butów na obcasie na rzecz wygodnych zamszowych mokasynów. Przywitał ją pocałunkiem w policzek. – Możemy wypić herbatę w kuchni? – zapytał nieśmiało. – To jedyne pomieszczenie, które doprowadziłem do ładu. W pokoju mam na razie stos rzeczy, porozrzucanych po wszystkich meblach. Muszę je jakoś poukładać. Ale kuchnia jest duża i jasna. Na razie tam się czuję najbardziej domowo... Marianna wręczyła mu pudełko z modemem. – Schowaj to gdzieś, dobrze? To mój modem do internetu. Jasne, możemy posiedzieć w kuchni, ja też to lubię. U nas w domu najczęściej jadłyśmy posiłki, gadałyśmy, piłyśmy kawę albo herbatę właśnie w kuchni... jeszcze z mamą. A ta twoja jest faktycznie ogromna! Możesz spokojnie wydzielić z niej kącik jadalny. Pod oknem, idealnie. I widok na uliczkę, super... Daj tę herbatę, bo umieram z pragnienia. – Z ulgą opadła na krzesło naprzeciwko okna. – Tylko bez mleka, błagam cię! – A czemu miałaby być z mlekiem? – zdziwił się. – Bo wy w Anglii chyba zawsze pijecie herbatę z mlekiem? – wyjaśniła przekornie. Roześmiał się. – Stereotypy! – powiedział tak jak ona wczoraj. – Zresztą może Anglicy tak. Ale my jesteśmy Polacy. Nie pamiętasz? – Pamiętam, pamiętam. Więc poproszę herbatę po polsku: czarną i mocną. – Z cukrem? – Z cukrem. Nalał herbatę do prostych fajansowych kubków, podsunął jej cukiernicę, a także popielniczkę. Na sąsiednim krześle zauważyła otwarty album – prezent od niej. Ucieszyło ją to. – Podoba ci się? – Wskazała książkę ruchem głowy. – Auć! Sparzyłam się w język... – Uważaj! Nie tak zachłannie... Podoba mi się, i to bardzo. Pasjonuję się fotografią od dziecka, a tu są naprawdę piękne zdjęcia. No i te krajobrazy, zabytki, morze... W ładnym mieszkasz regionie. – To fakt. – Pokiwała głową. – A jak odbierasz Warszawę? Wiem, niektórzy mówią, że to bezstylowe miasto. Przed wojną pewnie wyglądało całkiem inaczej... Max jednak zareagował zupełnie odmiennie niż się spodziewała.
– Bezstylowe? Mnie to się właśnie podoba. Jest dynamiczne, żywe, tak jakby... miało wiele twarzy – odparł. – No i ta wasza wieża... – Jaka wieża? Aaa... masz na myśli... Pałac Kultury? – Tak, chyba on. Rewelacyjny! – Mówisz serio? Kurczę, a tu są głosy, żeby go burzyć! – Burzyć? – obruszył się. – Dlaczego? Przecież to kawałek waszej historii. To tak, jakby Paryżanie chcieli zburzyć wieżę Eiffla! – Nooo... kiedyś chcieli... – Ale już im chyba przeszło. Wam też przejdzie. Historia to historia, nie da się jej zmienić, można ją tylko... oswoić. – Dla nas to może jeszcze zbyt świeża historia... – zamyśliła się Marianna. – Ale masz rację. Ja zresztą nigdy nie należałam do tych, którzy lubią cokolwiek burzyć. – Nie? Bo wyglądasz mi na typową wichrzycielkę! – No bo jestem nią. Ale w granicach rozsądku. – Uśmiechnęła się niewinnie. – To jaki mamy program zwiedzania? Co mi pani zaproponuje? Ta wieża tam będzie? – Pałac, a nie wieża! Może być. Poza tym... zobaczymy. Na pewno chciałabym zabrać cię na Cmentarz Powstańców... Zawsze tam zaglądam, jak jestem w Warszawie. A muzea cię interesują? – Jakie? – Noo... z malarstwem albo archeologiczne? – Wiesz, tego mamy dużo u siebie... – No tak. Fakt, zapomniałam, że wasze zbiory z naszymi trudno porównywać... – Ale... jak mówisz: zobaczymy. No i koniecznie ten... Żo... – Żoliborz? – Właśnie. – Ale to już nie dzisiaj. Będzie za późno. Dziś tylko obiad i co najwyżej mały spacerek po obiedzie!
– Okej. Też dziś zamierzam odpoczywać. Gdy już wypili herbatę, Max zapytał: – To co, idziemy? – Idziemy, zgłodniałam. – Tylko gdzie...? Może po prostu tam, gdzie wczoraj? – Znowu na pizzę? E, nieee... Chodź, połazimy i znajdziemy coś po drodze! Miałabym ochotę na... – Na tradycyjne polskie potrawy! Przynajmniej ja mam taką ochotę – dodał. – Tyle się o nich nasłuchałem od ojca, że muszę wreszcie spróbować. – No to chyba pozostaje nam bar mleczny. – Roześmiała się. – Bo u nas teraz panuje moda raczej na zagraniczne specjały. Ale tam wina nie dają. Dobra, coś znajdziemy... chyba. No, ruszaj się! – Bar mleczny? – Nieważne, taka polska tradycja... Tego wieczoru, po obiedzie, pospacerowali sobie tylko po starówce, a wieczór spędzili w kinie. Kolejnego dnia Marianna zarządziła za to ścisły program zwiedzania. Muzea sobie odpuścili, gdyż Max słusznie zauważył, że będzie w Polsce dostatecznie długo, by jeszcze kiedyś do nich zajrzeć, uparł się za to na Pałac Kultury: koniecznie chciał obejrzeć panoramę miasta i to razem z nią, co w sumie uznała za dość romantyczne. Zaprowadziła go też oczywiście na Cmentarz Powstańców Warszawy oraz do monumentalnego Pomnika Powstania Warszawskiego na placu Krasińskich, zlokalizowanego w pobliżu włazu kanałowego, przez który pierwszego i drugiego września powstańcy ewakuowali się ze Starego Miasta do Śródmieścia. Majka objaśniła to wszystko Maxowi, dodając: – Czy wiesz, że ten pomnik jest tryptykiem? A jednym z jego elementów jest gdański Pomnik Obrońców Poczty Polskiej. – Rozumiem. Więc musi ci być podwójnie bliski – zauważył. – No tak. Ja już jestem Gdańszczanką. Ale wciąż pamiętam, że tu są moje korzenie. Czuję je, jeśli wiesz, o co mi chodzi... – Wiem. I nawet próbuję poczuć to samo. – I co... czujesz? Zsunął na oczy przeciwsłoneczne okulary.
– Jeszcze nie wiem – przyznał z zamyślonym uśmiechem. – Ale jeśli już, to raczej nie tu. Ja nie przepadam za pomnikami. Choć ten, przyznaję, robi wrażenie. Jednak wolę... wolę po prostu poczuć miasto. Żywe miasto. Jego aurę. To do mnie bardziej przemawia niż monumenty. Marianna pokiwała głową. – Wierzę ci. Myśmy jednak tak długo walczyli o pamięć, że... – Tak. Wiem. Rozumiem. Nie musisz mi tego tłumaczyć. – Przygarnął ją ramieniem i już nie wypuścił z objęć. – Zapamiętaj tę rzeźbę, bo w Gdańsku pokażę ci oryginał – nakazała. – Tak jest! Resztę dnia spędzili w Łazienkach, a cały następny przeznaczyli na zwiedzanie Starego Żoliborza. Marianna sama rzadko tam bywała, ponieważ Julia zaraziła ją już w dzieciństwie swoją traumą: nie chciała tam chodzić, zapierała się przy tym, że dla niej ta dzielnica umarła. Tym razem jednak Majka stwierdziła ze zdumieniem, że odkrywa te miejsca razem z Maxem. Widocznie potrzebowała właśnie takiego dystansu – spojrzenia na nie oczami kogoś innego. Spodobały jej się spokojne uliczki tonące w zieleni. Próbowała wyobrazić sobie, jak wyglądało tu przed wojną i w czasie wojny. – Matka twierdziła, że nie zachował się tu klimat dawnego Żoliborza, który zapamiętała z dzieciństwa – zwierzyła się Maxowi. – Ale mnie się zdaje, że... musiało być tu wtedy podobnie... Nie wiem... – Może twoja matka patrzyła na to inaczej. Przez pryzmat własnych wspomnień? – Na pewno. Może nie rozumiałam jej wtedy... – Moim zdaniem te zakątki są... magiczne. – Rozejrzał się dookoła. – Łatwo zapomnieć, że dookoła jest wielkie miasto. Inny świat. – No właśnie. Czuję tu coś. Coś mistycznego – przyznała. – Chyba są tutaj duchy. – Nie strasz! – Roześmiał się. – O północy mnie tutaj nie zaciągniesz... – Nie tak dosłownie! – Trąciła go w bok. – Tchórz! Obruszył się. – Ja po prostu niezbyt pewnie czuję się... w konfrontacji z bytami niematerialnymi. Wiadomo, przywalić się nie da.
Dotarli właśnie do skrzyżowania z przejściem dla pieszych. Tutaj czas jakby się zatrzymał. No, może gdyby nie asfalt – pomyślała Marianna – i te samochody. Spokojne uliczki tonęły w zieleni. Max zapamiętale wszystko fotografował. Wokół panowała cisza, ludzi kręciło się tu niewielu. Tylko jakiś – dość młody – mężczyzna pakował coś do bagażnika granatowego forda, zaparkowanego przed jednym z domów, wyraźnie nowym, choć dopasowanym stylem do dawniejszych zabudowań. – Przepraszam, które z domów są tu jeszcze przedwojenne? – zagaiła go. – Orientuje się pan może? – Oprócz tych tu, chyba wszystkie... – Wyprostował się znad bagażnika i spojrzał na nią z zaciekawieniem. – Niektóre zostały po wojnie przebudowane, ale to stare wille. Mogę panią oprowadzić... To znaczy, państwa. – Chyba dopiero teraz zauważył Maxa. – A państwo nie z Warszawy? – dodał domyślnie. – Nie. Przyjezdni. Dziękuję panu. – Marianna uśmiechnęła się, czując jego palący wzrok na wysokości swoich piersi. Skierowali się w głąb uliczki. – Już chciałem dać mu w zęby! – szepnął jej na ucho Max. – Patrzył na ciebie wyjątkowo... namiętnie... Wybuchnęła śmiechem i od razu złapała się na myśli, że często śmieje się w jego obecności. – Nie musisz szeptać. Polacy rzadko kiedy znają biegle języki obce. Poza tym jesteśmy już daleko, nie usłyszy. – Obejrzała się na wszelki wypadek, lecz mężczyzny nie było już przy samochodzie. Skręcili w uliczkę wyłożoną kostką brukową, a następnie w kolejną, podobną. Mijali domy, z których większość wyglądała na przedwojenne wille czy też kamienice, nieco zaniedbane, lecz noszące jeszcze ślady dawniejszej chwały. Nawet poszarzałe, z popękanym tynkiem, spod którego wyglądały gołe cegły – były wciąż piękne i eleganckie. Być może sprawiały to finezyjne, stylowe detale: tajemniczo skryta w bluszczu żeliwna furteczka, ozdobny balkonik, klasycystyczny ganek, podtrzymywany przez wysmukłe kolumienki, kształtny wykusz pod spiczastym dachem, krytym tradycyjną czerwoną dachówką. A może raczej wszechobecna tutaj zieleń: stare drzewa, kwitnące krzewy i wiosenne kwiaty, bujnie królujące w ogrodach. Niemal wszystkie ściany domów, wszelkie kawałki murów, bram czy płotów, porastały szczelnie ciemnozielone pnącza. Okna i drzwi dosłownie tonęły w zieleni. Natykali się także na nowe domy. Wyróżniały się tym, że były mniejsze i zadbane, otoczone białymi drewnianymi płotami. – A gdzie stał dom twoich dziadków? – zapytał Max. – Z tego, co mi wiadomo, gdzieś tutaj – odpowiedziała niepewnie, zataczając ręką niezbyt precyzyjny okrąg w powietrzu. – Ale gdzie dokładnie, nie mam pojęcia...
Stanęli nagle przed piękną białą willą, wyraźnie starą, stojącą w głębi dużego, nieco zdziczałego ogrodu. Marianna poprosiła: – Zrób zdjęcie. Z opisu pamiętam, że wygląda jak tamta... Duża, biała, piętrowa, z poddaszem. Oni budowali podobne domy koło siebie. Projektowali je ci sami architekci. Dom dziadków mógł stać gdzieś obok... Rozejrzała się. Willę otaczały nowe budynki. Max pstryknął kilka zdjęć. Marianna w tym czasie przeszła się wzdłuż chodnika, próbując obejrzeć dom z innej strony. Gdy zawróciła, Max akurat zamykał aparat. – Spójrz na tę panią! – syknął, wskazując ruchem głowy do tyłu. – Tę z wózkiem na zakupy, w takim staromodnym kapeluszu. Ona musi być duchem... Majka rozejrzała się uważnie. – Gdzie? – No tam – mruknął. – Przed bramą! Marianna zerknęła jeszcze raz. – Max... – zaczęła ostrożnie. – Bez głupich dowcipów, dobrze? Tam nie ma żadnej pani... – Jak to? Co jest...? – odwrócił się i zamilkł. Uliczka była tak samo cicha i pusta jak przedtem. – Masz zwidy? – zakpiła z niego. Wybałuszył na nią oczy, pełne bezbrzeżnego zdumienia. – No wiesz co... słowo ci daję, że stała tam jeszcze przed chwilą! Staruszka w słomkowym kapelusiku z różową kokardą... – No więc gdzie się podziała? Zapadła się pod ziemię? Przecież nie zdążyłaby nigdzie wejść... Max wzruszył ramionami. – Mówiłem, że to był duch. Marianna popukała się w czoło. – Duch, duch. Na pewno. Może wyjdzie na zdjęciu? – Zobaczymy...
W tym momencie zadzwoniła komórka Marianny. – Sorry – mruknęła i cofnęła się o dwa kroki dalej, naciskając guzik telefonu. – Tak, słucham? W słuchawce rozległ się tylko czyjś ciężki oddech. – Halo? – zawołała. – Słucham?! Znowu oddech. Spojrzała na wyświetlacz, lecz na wąskim ekranie nie było żadnego numeru. Przebiegły ją dreszcze, a jednocześnie poczuła zimny pot na czole. Ten dziwny telefon nie był pierwszym tego dnia! Rano, w zasadzie o świecie, zbudził ją podobny. Wtedy pomyślała, że ktoś się zwyczajnie pomylił. Teraz jednak spociła się ze strachu. Nie wierzyła w takie zbiegi okoliczności. Wciąż dobrze pamiętała podobne głuche telefony z dzieciństwa... – Halo? – spróbowała jeszcze raz. Coś jakby zduszony chichot i... wolny sygnał. Wyłączyła telefon. – Marianna? – Stojąc bez ruchu z komórką w opuszczonej dłoni, usłyszała zaniepokojony głos Maxa. – Coś się stało? Dostałaś złą wiadomość? – Nie... w zasadzie nie... – Zbladłaś... – To był głuchy telefon. Już drugi dzisiaj... – przyznała się. – Nieważne! – Schowała aparat do torby. – Może pomyłka? – Pewnie tak... Wiesz, zaczekaj chwilę. Zadzwonię do ciotki... Wyjęła ponownie telefon i włączyła go, po czym wybrała numer Ady. Ta odebrała po drugim sygnale. – Cześć, ciociu, to ja, Marianna... Chciałam tylko zapytać, czy wszystko w porządku? – Tak, oczywiście, kochanie, dlaczego pytasz? – Nie, bez powodu... tak sobie. Zachodzisz do mojego mieszkania, ciociu? – Codziennie, nie martw się! I Piotr też zagląda. Wszystko jest w porządku. A ty się dobrze bawisz? – Jasne, dziękuję. Właśnie jesteśmy na spacerze. Zwiedzamy sobie Warszawę. Zadzwonię
jutro, dobrze? – A kiedy wracasz, skarbie? – Już niedługo. Za parę dni. Zawiadomię was wcześniej... pa, ciociu... Zawahała się i wyłączyła telefon, tym razem zdecydowanym ruchem wrzucając go do torebki. Zasunęła zamek. – Gdzie teraz? – Wszystko dobrze? – Tak, zapomnij o tamtym, czasem histeryzuję. – No nie wiem... – Ale pojedziesz ze mną do Gdańska? Roześmiał się i przytulił ją. – Pewnie! – To chodźmy gdzieś na kawę i na lody – zaproponowała. – Usiadłabym gdzieś. Poszukamy jakiejś knajpki. Na pewno coś się tu znajdzie... Gdy już siedzieli przy kawie, Max wrócił do tematu. – Marianna, jak będziesz miała znowu głuche telefony, powiedz mi o tym, dobrze? Przesunęła ręką po czole. Strach powrócił. Wolałaby o tym zapomnieć, choć zdawała sobie sprawę z tego, że to się i tak nie uda. – Dobrze, powiem. – A jaki numer ci się wyświetlił? – Właśnie żaden. Niezidentyfikowany numer. Ktoś musiał go zastrzec. Albo dzwonił z telefonu domowego lub z budki telefonicznej. Max zastanowił się. – Nie można tego jakoś sprawdzić? – Nie żartuj. Przecież nie polecę z tym na policję! – Wzruszyła ramionami. – A czemu nie?
– Daj spokój. Wyśmialiby mnie. – A dużo ludzi zna twój numer? – Nie. – Włączyła telefon i zajrzała do swoich kontaktów. – Oprócz redaktorów z wydawnictw, z którymi współpracuję, tylko kilka osób. Sami bliscy znajomi: ty, ciotka Ada, Piotr, to znaczy ten policjant... moja przyjaciółka i jej mąż... w zasadzie nikt więcej. I nie podejrzewam, żeby ktoś z nich rozdawał mój numer obcym ludziom. To musiała być pomyłka. Zostawmy to już. Jeśli się powtórzy, wtedy będę się martwić. Na razie nie mam zamiaru psuć sobie fajnego dnia głupimi telefonami. – Dopiła kawę i zabrała się za lody. – I tobie radzę to samo. Max chyba pogodził się z jej propozycją, bo przez dłuższą chwilę milczał. Oboje skupili się na jedzeniu, obserwując przez okno cichą uliczkę, na rogu której mieściła się kawiarnia. – Jeszcze coś mi przyszło do głowy – odezwał się po jakimś czasie, odrobinę niepewnie. – Przecież u was już dawno nie ma socjalizmu. Mogłabyś odzyskać prawa do posesji swoich dziadków. Jesteś chyba jedyną żyjącą spadkobierczynią. Nigdy o tym nie myślałaś? Marianna popatrzyła na niego zdumiona. – Przyznam szczerze, nie myślałam. Ale to nonsens. Domu już dawno nie ma. Nie wiadomo, czy zachowały się jakiekolwiek dokumenty, większość archiwów spłonęła w powstaniu. Ja w każdym razie nie mam żadnego aktu własności, nic kompletnie. Nawet nie wiem, czy to była ich własność, przecież mogła być tylko dzierżawa. To miejskie tereny. Nie żyje już nikt, kogo mogłabym o to zapytać. Nie, to bez sensu. Tam pewnie dawno już zbudowano co innego. Nie chcę się w to pakować, za dużo zamieszania i nerwów. – Domu nie ma, ale za sam plac należałoby ci się pewnie przynajmniej jakieś odszkodowanie – zauważył. Pokręciła stanowczo głową. – Nie. Pewnie masz rację, ale nie mam ochoty się w to wikłać. Ani nikomu szkodzić. To nie dla mnie. Dość mam stresów, chcę spokojnie pożyć. – Ale... – Daj spokój, Max. Nie chce mi się i już. – Okej, przepraszam. Tak tylko przyszło mi do głowy. Ale to oczywiście twoja sprawa, nie moja. Gniewasz się? – Spojrzał na nią z miną niewiniątka. Musiała się uśmiechnąć. – Gniewać się na ciebie? Nie da rady! – Potargała mu grzywkę. – Przecież chciałeś
dobrze. To nie twoja wina, że ja nie jestem normalna... Następnego dnia oboje zdecydowali, że czas ruszyć do Gdańska. Max zarezerwował bilety lotnicze – uparł się, że na swój koszt. Majka zadzwoniła do ciotki Ady i do Piotra, który obiecał jej, że wyjedzie po nich na lotnisko w Rębiechowie. W samolocie rozmawiali, więc czas szybko im zleciał. – Byłaś chyba bardzo zżyta ze swoją mamą? – zapytał w pewnym momencie Max, kiedy opowiadała mu rodzinne anegdotki. Marianna pokiwała głową zamyślona. – To prawda. Choć wiesz, dziwne, ale... w dzieciństwie byłam „córeczką tatusia”. – Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. – Jeszcze jako nastolatka stale buntowałam się przeciwko mamie. Zawsze musiałam mieć przeciwne zdanie. Nie wiem nawet dlaczego... Może czułam, że za dużo ode mnie wymaga? Nigdy nie traktowała mnie jak dziecka, zawsze jak partnerkę, nawet kiedy byłam mała. Chyba czasem bałam się, że temu nie sprostam. Poza tym... ona była mało macierzyńska, jeśli można się tak wyrazić. Wiecznie zalatana, roztargniona, pogrążona w swoim świecie. Idealistka. A ja potrzebowałam... matki, po prostu. Tymczasem matką była dla mnie bardziej ciocia Zosia. Ta sama, która wychowała także Julię. To znaczy, moją mamę... – Ta, do której wczoraj dzwoniłaś? – Nie, ciocia Zosia już od dawna nie żyje... Gdyby żyła, miałaby teraz... zaraz... prawie dziewięćdziesiąt lat! Ta, do której dzwoniłam, to Ada, przyszywana ciotka. Przyjaciółka mojej mamy ze studiów. – Rozumiem. – No więc ciocia Zosia wychowała najpierw moją matkę, a potem mnie. Swojej rodziny nie miała, wszyscy zginęli w czasie wojny. Tata... mój ojciec... był całkiem inny niż Julia. Opiekuńczy, ciepły. Bawił się ze mną, zabierał na spacery, kupował zabawki, słodycze, książki... Takie, jakie sama chciałam czytać, a nie tylko klasyków, jak matka. Mogłam mu się ze wszystkiego zwierzyć. Julia nigdy nie miała cierpliwości, by mnie wysłuchać. No i była taka... pryncypialna. Poza tym mama... przez całe życie była opętana tylko jedną sprawą: tajemnicą zaginięcia swojej siostry. Widziała w Hance idolkę, a ja byłam o to zazdrosna. Ale potem wszytko się zmieniło. Zwłaszcza po śmierci ciotki, a potem ojca. Pamiętam, że ciocia prosiła mnie, żebym opiekowała się Julią. Miałam wtedy czternaście lat. Byłam oburzona. Ja mam się nią opiekować?! – myślałam. Przecież to ona powinna opiekować się mną...! A jednak. Kiedy dorosłam, zrozumiałam, jak krucha jest moja matka. Zaczęłam też doceniać jej osobowość, odwagę, prawość... jej pasję. Mało tego, udało jej się mnie nią zarazić! Choć nigdy wcześniej bym w to nie uwierzyła. Kiedy zostałyśmy same, zaprzyjaźniłyśmy się... bardzo. Stałyśmy się nierozłączne. Tak, byłam z nią bardzo zżyta. Za bardzo. Kiedy... kiedy odeszła, mój świat się zawalił. Z trudem go teraz odbudowuję.
Max długo milczał. Widać było, że przeżywa to, co właśnie usłyszał. – Dziękuję, że mi to opowiedziałaś – odezwał się w końcu. – Może nie powinnam – zreflektowała się. – Przepraszam, że tak się przed tobą... odkryłam. W zasadzie nie lubię się zwierzać. – Nie, nie! Bardzo dobrze zrobiłaś. Czasem trzeba coś z siebie wyrzucić. A wiesz... doskonale cię akurat rozumiem, bo sam miałem podobne doświadczenia. Mój ojciec jest bardzo trudnym, apodyktycznym człowiekiem. Jako chłopak czułem się przez niego przytłoczony. Dopiero znacznie później znaleźliśmy w końcu wspólny język. Choć nie był zadowolony z moich wyborów życiowych. Szczególnie odnośnie do zawodu. Do tej pory uważa, że historyk to błazen, figurant. Jego życzeniem było, bym przejął fabrykę, poprowadził dalej jego interesy. Na szczęście już się z moją decyzją pogodził. Chyba! – Zaśmiał się cicho. Marianna słuchała go z zainteresowaniem. – To trochę podobnie. Może dlatego, że oboje mieli za sobą... wojenne doświadczenia? – Uśmiechnęła się. – Choć moja mama była inna. Jej nie obchodziło, na jakie studia się wybieram. Miała to w nosie. Wymagała za to, żebym... no, żebym zgadzała się z jej poglądami. Zgadzałam się właściwie, ale czasem... robiłam jej na przekór. Teraz mam wyrzuty sumienia – dokończyła lekko zawstydzona. Machnął ręką. – Nie ma potrzeby, to normalne! – pocieszył ją. – Młodzież musi się buntować. Na tym polega postęp. – W zasadzie... masz rację! – Poczuła przypływ dobrego humoru. Nawet głuche telefony i inne strachy nie robiły już na niej wrażenia. Masz na mnie zbawienny wpływ, przystojniaku, pomyślała, lecz zachowała to dla siebie. Wydawało im się, że dopiero wsiedli, a już za chwilę podchodzili do lądowania. Na parkingu przed lotniskiem czekał na nich Piotr. Panowie przywitali się grzecznie, lecz chłodno – Piotr od razu narzucił dystans, który Max instynktownie przejął. Marianna liczyła jednak na to, że obaj szybko się do siebie przekonają. Gdańsk powitał ich mglistą mżawką. Temperatura też była niższa niż w Warszawie, więc w drodze do samochodu trochę zmarzli. Zanim Piotr zapakował ich rzeczy do bagażnika, Marianna wyjęła z torby podręcznej sweter i otuliła się nim szczelnie. Dopiero teraz poczuła znużenie. – A może pojedziemy najpierw coś zjeść? – zastanawiała się. – Bo co ja będę teraz w domu kombinować... Piotr zerknął na nią w lusterku wstecznym.
– Nie będziesz musiała. Ada i ta twoja koleżanka właśnie pichcą jakiś obiad. Kazały przywieźć was prosto do domu – wyjaśnił. Ada – wspomagana przez zaaferowaną Izę – przygotowała tradycyjny, trzydaniowy obiad: zupę pomidorową z kluskami kładzionymi, kurczaka w cytrynowej potrawce, a na deser mus owocowy z bitą śmietaną. Piotr postarał się o dobre białe wino. Choć pierwsze zmęczenie szybko minęło, Mariana szczerze cieszyła się, że nie musi sama zajmować się gotowaniem. Szczególnie że nigdy nie miała do tego daru. Mogłaby zrobić makaron z serem i ziołami, no ale to przecież nie to samo... Ciotka była prawdziwą mistrzynią kuchni. Jedzenie okazało się przepyszne, Max zajadał aż mu się uszy trzęsły. – Czy to są polskie potrawy? Te słynne? – dopytywał. Marianna wzruszyła ramionami, mrugając porozumiewawczo do Ady. – Bo ja wiem... Ciociu? Max pyta, czy to polska kuchnia... – Pewnie, że polska! – potwierdziła ciotka zdecydowanie. – A niby jaka? W Polsce uczyli mnie gotować, a nie gdzieś... nie wiadomo gdzie. – Tak, Max, to są polskie potrawy. Jedne z wielu – objaśniła Majka zachwyconemu Anglikowi. Gdy na stół wjechał deser, Max przypomniał sobie o likierze i poszedł poszukać go w walizce. Marianna wstała, by zaparzyć kawę, jednak Iza, widząc to, poderwała się szybko: – Ty siedź! – zawołała z promiennym uśmiechem. – Dziś my tu rządzimy. Ja zaparzę, a ty sobie odpoczywaj i zabawiaj gościa. Zanim udała się do części kuchennej, zakręciła się tanecznym krokiem wokół stołu, niby to sprawdzając, czy wszystko, co trzeba, jest na miejscu. Majka spoglądała na przyjaciółkę z pobłażliwym uśmiechem. Iza specjalnie ubrała się tego dnia w obcisłe legginsy i przylegającą do ciała bawełnianą tunikę. A miała czym kręcić... Wcześniej, w trakcie obiadu, wpatrywała się w Maxa tak roziskrzonym spojrzeniem, że biedny Anglik nie wiedział, gdzie patrzeć, by go nie napotkać. – Izka, nie lamp się na niego jak cielę w malowane wrota! – zwróciła jej w końcu uwagę Marianna. – No wiesz! Ona jest zazdrosna! – zachichotała Iza, spoglądając wymownie na Adę i Piotra jakby szukała u nich wsparcia. – Nooo... jasne... – odparła szyderczo Majka. – Nie bój się, nie odbiję ci twojego Maxa – Iza ciągnęła swoje. – Przecież wiesz, że ja szaleję na punkcie własnego męża!
– To czemu go tutaj nie ma? – No bo pracuje. Byś się nie czepiała, dobrze? – O co chodzi? – zapytał Max, który wrócił już z likierem, a teraz oglądał fotografie na ścianach i dopiero w tym momencie zorientował się, że przy stole toczy się ożywiona dyskusja w języku polskim – dyskusja, w której padło jego imię. – Nie, nic. Iza pytała, czy podobają ci się zdjęcia – wyjaśniła Marianna. – Bardzo, ale będziesz mi musiała objaśnić, kto na nich jest. Widzę twoją ciotkę Hankę... to zdjęcie znam. Ta dziewczynka to chyba ty, a pani obok – to pewnie twoja matka, ale reszty nie rozpoznaję... – Wszystko ci później wyjaśnię. Jest tam jeszcze mój ojciec i ciotka Zofia. A ten malutki chłopczyk to mój braciszek. Zmarł w dzieciństwie. – Nie wiedziałem. To strasznie smutne... – Tak. – Majka ucięła rozmowę, bo właśnie w tej chwili Ada przyniosła mus owocowy, a Iza poleciała do kuchni po kawę. Posiedzieli jeszcze przez godzinę, rozmawiając na niezobowiązujące tematy i popijając goldwasser z lodem. Marianna służyła gościom jako tłumaczka. Atmosfera rozluźniła się, jedynie Piotr siedział milczący – jak zresztą zwykle w towarzystwie. Nigdy nie należał do lwów salonowych, więc nikogo z obecnych to nie dziwiło, a jeśli zdziwiło Maxa, to nie dał tego po sobie poznać. Jako pierwszy też wstał i pożegnał się, tłumacząc swój pośpiech czekającym w domu wygłodzonym kotem. – Na mnie już czas – oznajmił. – Gdybyście czegoś potrzebowali... – To zadzwonię – dokończyła Marianna, obejmując go. – Dobrze... Do zobaczenia paniom. – Nieco dłużej zatrzymał wzrok na twarzy ciotki Ady. Mariannie wydawało się, że oboje spoglądają na siebie porozumiewawczo. – Maju – dodał po pauzie – przekaż swojemu przyjacielowi, żeby pozdrowił przy okazji swego ojca. – Co takiego? Ale kiedy? I przecież ty nie znasz jego ojca? – Nieważne kiedy! – zniecierpliwił się. – Tak tylko mówię, z grzeczności! No, to żegnam państwa... Chwilę po wyjściu Piotra zaczęła zbierać się także ciotka Ada. – Kochanie – zwróciła się do Marianny – w takim razie czekam u siebie. Przygotowałam ci już pokój gościnny, będzie ci u mnie wygodnie. Przyjedziesz taksówką czy mam później po ciebie podjechać?
Umówione były już wcześniej, że Marianna zostawi mieszkanie Maxowi, a sama na te kilka dni jego pobytu zamieszka u Ady. – Ja ją zawiozę, pani Ado – zaproponowała Iza. – O nie, nie trzeba – zaoponowała ciotka chłodnym głosem. – Pani wyjdzie ze mną, moja droga. Dajmy im teraz trochę spokoju. Dość się nasiedzieliśmy. – Ciociu... – Okej, nie ma sprawy – nadąsała się lekko Iza. – Zrozumiałam. Muszę tylko jeszcze na chwilę do łazienki. – Zaczekam przy windzie. Bye, bye, mister Max! – Ada wyszła, a Marianna odprowadziła ją na klatkę schodową. – Izka będzie tam pewnie specjalnie siedzieć przez pół godziny! – zachichotała. – To do niej podobne. Baba dojrzała, a zachowuje się jak napalona smarkula – prychnęła ciotka. – To jak zrobimy? Przyjechać po ciebie? – Nie, no coś ty, wezmę taksówkę! Ciociu... nie wiesz, co Piotr miał na myśli z tymi pozdrowieniami dla ojca Maxa...? Dziwnie to jakoś zabrzmiało. Wyskoczył z tym jak Filip z konopi – przypomniała sobie Marianna. Ciotka zmieszała się, lecz zaraz machnęła ręką bagatelizująco. – E, na pewno nic takiego – odparła. – Nie przywiązuj do tego wagi, skarbie. Pewnie po prostu się zaplątał. Znasz go. Słabo radzi sobie z emocjami przy ludziach. Bo... nie wiem, jak ci to wytłumaczyć... Majka przypomniała sobie dziwne spojrzenia Piotra, rzucane ukradkiem na Adę i otworzyła szeroko oczy: – Ciociu?! Czy mi się zdawało, czy Piotr... czy on do ciebie przypadkiem... – Nic się przed tobą nie ukryje, skarbie. – Ciotka Ada westchnęła teatralnie. – Tak. Czeka teraz na mnie pod klatką. Odwiezie mnie do domu, bo ja dziś nie wzięłam samochodu. – Zarumieniła się jak panna na wydaniu. Marianna pisnęła z radości. – Tak się cieszę, ciociu! Już dawno powinniście... – No, no. Tylko nie wyobrażaj sobie za dużo!
– A co wy tu tak piszczycie? – W drzwiach pojawiła się Iza. – Majka, czy mogłabyś pożegnać ode mnie Maxa? Pomachałam mu tylko... – No i bardzo dobrze! – wtrąciła się ciotka, otwierając drzwi windy. – Nic więcej nie trzeba. Jedziemy. Czekam na twój telefon, Majeczko... Zbliżała się jedenasta w nocy. Marianna delikatnie wysunęła się z objęć na wpół już drzemiącego w fotelu Maxa i odłożyła na stół albumy ze zdjęciami, które wcześniej razem oglądali. – Zadzwonię po taksówkę – powiedziała. – Późno się zrobiło, a ciotka przecież na mnie czeka. Zostawiam ci to całe królestwo. Wszystko ci pokazałam? Lodówkę znajdziesz, świeże ręczniki powiesiłam w łazience, pościel... Max wstał. – Marianna... – Czekaj! Pościel ci wyjmę. Majka wyciągnęła z szafy czyste poszewki i rozejrzała się w poszukiwaniu swojej komórki. Jak zwykle nie pamiętała, gdzie ją zostawiła. – Marianna! – Co? – Zostań... Stali naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy. – Zostań, proszę – szepnął jeszcze raz. Powoli wykręciła numer Ady. – Ciociu... zostaję. Przepraszam cię za kłopot... Tak, tak – jestem pewna. Nie gniewaj się, ciociu. Pa... Następne dni były jak cudowne, pełne blasku wakacje, wolne od trosk, od codzienności, kłopotów i lęków. Marianna chwytała życie zębami i pazurami, nie kontemplując zbytnio swego szczęścia, by przypadkiem go nie spłoszyć. Zachowywali się jak zakochana para nastolatków: spacerowali, trzymając się za ręce, patrzyli sobie w oczy nad brzegiem morza, zwiedzali do upadłego, pstrykając setki zdjęć, by utrwalić te chwile, gdyż oboje zdawali sobie sprawę z tego, jak ulotne są one z natury. Wieczorami jadali romantyczne kolacyjki w maleńkich knajpkach pod gołym niebem, a potem objęci wracali do domu, by całe noce kochać się i bez końca rozmawiać... Musieli przecież nadrobić stracone lata.
Pewnego dnia Max zażyczył sobie, by zaprowadziła go na cmentarz. Obiecał ojcu, że przy najbliższej okazji złoży kwiaty na grobie Julii. – Nie mają wspólnego grobowca? – zapytał, gdy Marianna pokazała mu nagrobki swojej rodziny. – Nie. – Dlaczego? To bardzo drogo? – To też – przyznała. – Ale nie w tym rzecz. Po prostu... moi rodzice nie byli wierzący. Ojciec był... miał lewicowe poglądy, a mama nie przywiązywała wagi do takich spraw jak obrządki religijne. Nigdy tu nie przychodziła. Uważała, że swoich zmarłych należy czcić w sercu, a nie na cmentarzu. Max zdziwił się. – Ale mówiłaś, że na Cmentarz Powstańców Warszawy chodziłyście razem? – Tak, ale to co innego. Chodziłyśmy tam, bo to był jedyny sposób, by okazać pamięć poległym. – Czyli demonstracja? – Coś w tym rodzaju. Ale myślę, że nie tylko. Nie wiem, jak ci to wyjaśnić. Moja matka nie była konsekwentna. Myślę, że... ponieważ nigdy nie uwierzyła tak naprawdę w śmierć Hanki, więc przychodziła tam, by utwierdzić się w tym przekonaniu. Jakby z przekory. Ale na grób męża czy dziecka... nie mogła. Za bardzo ją to bolało. To taki rodzaj buntu. Na zasadzie: nie godzę się, więc ignoruję... rozumiesz? Max skinął głową w zamyśleniu. – Nie jestem pewien, ale chyba tak. A ty? Ty wierzysz? – W co? – spłoszyła się. – No, w Boga. W życie pozagrobowe. Wzruszyła ramieniem, zawieszając wzrok na wielkiej wiązance kwiatów, zdobiącej grób Julii. – Ja... nie wiem – powiedziała w końcu. – Nie wychowano mnie w tradycji wiary. Ale czasem czuję, że... tam coś jest. – Uśmiechnęła się przepraszająco, by dać mu do zrozumienia, że wolałaby tych tematów nie poruszać. Pojął to. Często porozumiewali się bez słów, co dla Marianny było bardzo ważne. Nie lubiła za wiele gadać. Innego dnia, w domu, gdy dyskutowali zawzięcie o swoich badaniach, Marianna zdjęła
z szafy pudło z pamiątkami, by mogli razem obejrzeć to, co pozostało po rodzinie Julii. Większość z tych rzeczy Max już znał – otrzymały je w końcu lata temu od Roba. Wpadł mu jednak w oko medalik z prawosławnym krzyżykiem, który – zapomniany po ostatniej przeprowadzce Marianny – ponownie wylądował w kartonie, wraz z innymi przedmiotami i papierami, które Marianna odziedziczyła po matce. – Mówiłaś, że twoja rodzina nie była religijna – zauważył. – Ale to jest chyba krzyż... – Tak, w dodatku prawosławny. – No właśnie widzę. Bardzo oryginalny. Charakterystyczny. – Nie wiadomo, skąd się wziął. Nikt z naszej rodziny nigdy nie był prawosławny. Ale trzymam go, bo jest stary i piękny. – Wzięła krzyżyk do ręki, by przyjrzeć mu się bliżej w świetle lampy. – Rzeczywiście, bardzo misterny – zgodził się Max, sięgając po stare notesy formatu szkolnego zeszytu, w różnokolorowych, popękanych okładkach ze skaju. – A co to? Można zajrzeć? Marianna zerknęła: – To są zapiski matki. Jej notatki – powiedziała, wieszając krzyżyk na prowizorycznie wbitym w ścianę gwoździu. – O, zobacz, może być? Kiedyś, na starym mieszkaniu, wisiał sobie, to i teraz może, prawda? – Pewnie. Bardzo dobrze wygląda. Z tych zapisków i tak nic nie rozumiem, ale podziwiam charakter pisma twojej mamy. Piękny. Pamiętam go zresztą z jej listów. – Schował zeszyciki z powrotem do pudła. – Kiedyś ci je przetłumaczę, jeśli cię to interesuje. – Nie, lepiej nie... – Ale czemu? – nie zrozumiała. – To chyba rodzaj pamiętników? Jakoś czuję, że... nie bardzo wypada. – Nie sądzę, żeby miała coś przeciwko temu – odparła. – Ale jak uważasz. I tak muszę je wszystkie dokładnie przejrzeć i uporządkować, bo mogą mi się przydać do mojego artykułu. – A nie książki? – Uśmiechnął się. – Może? – Odwzajemniła uśmiech. – Albo audycji? Nie wiem jeszcze, co mi z tego wyjdzie. Okaże się później. – A wiesz co, natchnęłaś mnie. Może wezmę z ciebie przykład i przy okazji poszukam też
śladów swojej rodziny? Oczywiście w ramach pracy, przecież to wchodzi w zakres tematu. – Max ożywił się nagle. Marianna poparła go gorąco. – Pewnie! Twój ojciec był żołnierzem i emigrantem, a tym się w końcu zajmujesz. Zdecydowanie, korzystaj z okazji. To będzie ciekawe porównać potem rezultaty naszych badań – zauważyła. – Oboje możemy skorzystać na współpracy. Historia twojej ciotki z pewnością także leży w granicach moich zainteresowań... – No właśnie. Max klepnął się w czoło. – Przypomniało mi się! Do pracy będzie ci potrzebny internet. Nie rozumiem w ogóle, jak w dzisiejszych czasach można jeszcze robić cokolwiek bez niego... A poza tym my też będziemy musieli mieć pocztę elektroniczną do codziennych kontaktów, kiedy już wrócę do Warszawy. Gdzie masz ten swój modem? Zainstalujemy go i pokażę ci, jak to działa. Nie ma w tym nic trudnego, dzieciaki sobie radzą, to i ty potrafisz. Sama zobaczysz – dodał, widząc jej skonsternowaną minę. – Ratunku... – Nie ma ratunku! – Roześmiał się. Po upływie tygodnia Max wrócił do Warszawy, by zająć się swoją pracą, Marianna z kolei powróciła do tłumaczeń, a w wolnych chwilach – z nowym zastrzykiem energii – przystąpiła do porządkowania rodzinnych dokumentów oraz zapisków matki, które miały dwojaki charakter: z jednej strony były to szczegółowe notatki, dotyczące historii zaginięcia oraz poszukiwań Hanki, z drugiej zaś coś w rodzaju osobistego dziennika Julii. Bardzo wciągnęły Mariannę, dzięki czemu lepiej znosiła rozstanie z Maxem. Z rozpędu odnowiła też kontakty, które Julia nawiązała kiedyś z dawnymi powstańcami oraz akowcami, mieszkającymi poza granicami kraju. Oczywiście, część z nich okazała się już nieaktualna. Być może adresaci od dawna nie żyli albo zmienili miejsce pobytu, ponieważ niektóre listy wracały z adnotacją „addressee unknown”. Początkowo bardzo tęskniła za Maxem, jednak codziennie dzwonili do siebie oraz wymieniali wiadomości przez internet. Umówili się zresztą, że co najmniej raz w miesiącu będą spotykali się w weekendy, w Gdańsku lub w Warszawie. Mogła także w nieskończoność oglądać ich wspólne zdjęcia, które Max dał do wywołania w Warszawie i przesłał jej pocztą – cały gruby plik. Oprócz ostatnich fotek z ich trójmiejskich wakacji znalazły się tu także zdjęcia z Żoliborza. Marianna – śmiejąc się do siebie w duchu – w pierwszej kolejności poszukała na nich staruszki w kapeluszu. Mina jej zrzedła, gdy na trzech ujęciach zobaczyła elegancką starszą panią, wystrojoną w słomkowy kapelusz z różową szarfą...
Natychmiast napisała do Maxa wiadomość: Przyznaj się, że to fotomontaż! Tej kobiety tam nie było!!! Marianna Na co odpisał jej: Mówiłem Ci, że była, tylko nie chciałaś mi uwierzyć. Max No cóż, pomyślała, ojciec często mawiał – choć był sceptykiem i ateistą – że na ziemi są rzeczy, które nie śniły się filozofom. Jak widać, miał rację. Dwa tygodnie później pojechała do Warszawy na sobotę i niedzielę. Tym razem zamieszkała oczywiście w mieszkaniu służbowym Maxa. Spędzili razem upojne chwile, tropiąc na Żoliborzu starsze panie, żadna jednak nie pasowała do kapelusza z szarfą. Zdążyli też złożyć wizyty paru byłym powstańcom, z którymi Marianna była najbardziej zaprzyjaźniona. Czarne chmury napłynęły wkrótce potem. Zaraz po powrocie do Gdańska otrzymała od Maxa wiadomość, że ktoś w supermarkecie ukradł mu portfel. Pechowo trzymał w nim dokumenty, potrzebne mu do prowadzenia badań. – Legitymacje, karty wstępu i takie tam. Bez nich nie wpuszczą mnie do archiwów! – wściekał się. – Stracę przez to kupę czasu, szlag by to trafił... – A paszport? – Paszport na szczęście został w domu. – I co teraz? Nie możesz wyrobić sobie nowych papierów? – Pewnie mogę, ale nie tak od razu... – To i tak dobrze. A pieniądze straciłeś? – Tak, ale niewiele. Kilkaset złotych. Ładne niewiele, pomyślała. Za kilka stów to ja nieraz przez cały miesiąc żyję... Naród żebraków, a potem dziwią się, że w Polsce kradną. Dwa dni później otrzymała głuchy telefon. W samym środku nocy. Odebrała, bo sądziła, że to Max. Lecz nikt się nie odezwał; tak samo jak poprzednim razem słyszała tylko w słuchawce czyjś oddech. Nie powiadomiła o tym Maxa – nie chciała, żeby uznał ją za histeryczkę. Jeden telefon o niczym nie świadczy. Postanowiła, że powie mu o tym, jeśli tylko sytuacja się powtórzy.
Nie powtórzyła się, ale... Wracała z zakupów. Czekała akurat na autobus, stojąc na ulicy w ulewnym deszczu. Pod wiatą przystanku kłębiły się tłumy, więc nie mogła się tam dopchać, na szczęście jednak miała przy sobie składaną parasolkę. Była godzina szczytu, dookoła przepychało się mnóstwo ludzi, w kapturach lub pod parasolami, wszyscy w nerwowym podnieceniu, wściekli z powodu deszczu i zastojów w komunikacji. Marianna także klęła pod nosem, bo autobus spóźniał się już piętnaście minut, a w międzyczasie zdążyła już całkiem przemoknąć. Nagle poczuła silne uderzenie w plecy i ktoś ścisnął boleśnie jej ramię. Zanim zdążyła zareagować, usłyszała tuż nad uchem zdyszany szept: – Nie odwracaj się, suko! Głos był męski. – O co... – Zamknij się i słuchaj! Znam cię. Jesteś Marianna Stryjewska. Zgadza się? – Ale... – Morda w kubeł! Masz odpierdolić się od spraw, które cię przerastają. Zajmij się swoim kochasiem, a od reszty masz się trzymać z daleka. Jasne? – Kolejne uderzenie w plecy, mocne, aż łzy napłynęły jej do oczu, choć nie była pewna, czy bardziej z powodu bólu, czy raczej upokorzenia. – Kim jesteś? – Usiłowała szarpnąć się i obejrzeć, lecz nacisk na ramieniu wzrósł, a napastnik zasyczał tuż przy jej twarzy, chuchając na nią nieświeżym oddechem, w którym poczuła smród czosnku, alkoholu i kiepskiego tytoniu: – Spokój, bo ci śliczną buźkę przefasonuję! Po czym pchnął ją z całej siły w przód. Z trudem utrzymała równowagę, chwytając się wiaty przystanku. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Kątem oka zauważyła, że właśnie ucieka jej autobus. Nie zważając na to, rozglądała się rozpaczliwie dookoła. Zauważyła tylko skuloną sylwetkę w czarnej kurtce i kapturze na głowie, która oddalała się spiesznie, roztrącając przechodniów, i po chwili znikła w tłumie. Marianna nie była pewna, czy to ten sam człowiek, lecz na wszelki wypadek pobiegła za nim – jednakże szybko zgubiła go w tłumie. Zresztą młodych ludzi w kapturach na głowie kręciło się po ulicy całe mnóstwo, co drugi teoretycznie mógł być jej prześladowcą. Trzęsąc się z nerwów i ze strachu pobiegła prosto na postój taksówek. Wolała stracić ostatnie pieniądze, niż zostać dłużej w tym miejscu. W nocy nie mogła zasnąć, nie była też w stanie pracować, ani nawet skupić się na czytaniu. Siedziała więc bezczynnie nad kubkiem wystygłej herbaty, wciąż na nowo
rozpamiętując sytuację. Ktoś ją napadł. Tylko dlaczego? Co komu zawiniła? To wszystko wydawało się pozbawione sensu, jednak – w połączeniu z obrabowaniem Maxa i głuchymi telefonami – nabierało jakiegoś złowieszczego znaczenia i łączyło się w pewną logiczną całość. A może przesadzam? – zastanawiała się. Napastnik z przystanku mógł ją z kimś po prostu pomylić... Nie, nie mógł. Znał Mariannę z imienia i nazwiska. Wiedział, jak wygląda. Zapewne ją śledził. Wzdrygnęła się. Nie miała pojęcia, o co tu może chodzić. Były mąż? Wzgardzony męski szowinista...? Idiotyzm jak z taniego romansu... Zastanawiała się, czy powinna zgłosić całe zdarzenie na policję. Może i tak, tylko co to da? Nie znała nawet rysopisu napastnika. Co miałaby niby powiedzieć? Że prawdopodobnie był to jakiś facet w nieokreślonym wieku, nieokreślonej postury, w czarnej kurtce i z kapturem na głowie? Przypuszczalnie, bo nawet tej pewności nie miała. Nie rozpoznałaby go ani z wyglądu, ani po głosie – bo nie mówił do niej normalnie, tylko syczał i szeptał. Bez sensu. Policjanci przyjmą zgłoszenie i spławią ją. Marianna wstała, by nalać sobie świeżej herbaty, po czym zażyła ziołową tabletkę na uspokojenie. Postanowiła, że położy się w ubraniu na tapczanie i spróbuje przynajmniej poczytać. Dochodziła druga w nocy, gdy nagle rozdzwoniła się komórka. Aż podskoczyła. Z bijącym sercem dopadła telefonu, w pierwszym odruchu zamierzając go wyłączyć. Pomyślała jednak, że to może Max. Może coś się stało... Ostrożnie – jakby parzył – nacisnęła guzik. – Tak? Słucham? – rzuciła z wysiłkiem do słuchawki, nie rozpoznając własnego załamującego się głosu. Cisza. – Halo?! – wrzasnęła wściekle. – Odezwij się, gnoju! Czego ode mnie chcesz?! W tle usłyszała coś jakby zduszony chichot. – Jaja sobie robisz? To takie zabawne...?! – Zamknij się i wyjrzyj przez okno. – Usłyszała znajomy, syczący szept. – W tej chwili. Nie rozłączaj się. Nie odrywając telefonu od ucha, podbiegła do okna. Przed sobą, z wysokości piątego piętra, widziała uliczkę, kawałek trawnika i parking. Pod samą latarnią, na trawniku, ktoś stał, patrząc w górę. Gdy zauważył ją w oknie – pomachał. Była to chyba męska – postać, ubrana w czarną kurtkę albo może bluzę, w kapturze szczelnie nasuniętym na czoło. Zresztą twarzy z tej odległości i tak by nie rozpoznała. Marianna odskoczyła od okna jak oparzona. Ze słuchawki dobiegł ją szyderczy śmiech. – O co ci chodzi?! Gadaj! – krzyknęła histerycznie. – Ty wiesz. Zapamiętaj sobie, co usłyszałaś. Dobrze ci radzę.
– Nic nie rozumiem, kurwa! Mów... Piiiii... Trzęsącymi się palcami wróciła do menu i wybrała połączenie odebrane. Wcześniej, w nerwach, nawet nie zdążyła spojrzeć na wyświetlacz. Oczywiście, jak zwykle: brak numeru. Rzuciła telefonem o łóżko, opadając na krzesło z płaczem. Czuła się przerażona, zapędzona w kozi róg, oszołomiona, bezradna. Po chwili ośmieliła się jeszcze raz wyjrzeć przez firanę, lecz trawnik przed blokiem był już pusty. Przez jakiś czas gorączkowo zastanawiała się, co robić. W końcu zdecydowała, że zatelefonuje do Piotra. Jest gliniarzem... to znaczy był, ale zawsze. Zna się na tym. Będzie wiedział, co robić. Znalazła jego numer w książce adresowej i już miała wcisnąć przycisk, gdy nagle... znieruchomiała. Powiedz swojemu przyjacielowi, żeby pozdrowił swego ojca... Zdawało jej się, że te słowa Piotra ponownie zawisły w powietrzu. Niemal namacalnie. Brzmiały jak ostrzeżenie – albo raczej jak groźba... Zrobiło jej się zimno. Wyszła z książki adresowej. Zapaliła papierosa i już bez namysłu nacisnęła klawisz, pod którym miała zakodowany numer Maxa. Odebrał po kilku sygnałach. Głos miał zaspany i półprzytomny, zresztą nic dziwnego – zegar wskazywał trzecią trzydzieści. – Max, proszę cię, obudź się, to ja Marianna... Oprzytomniał błyskawicznie: – Coś się stało?! – Jadę do ciebie. To znaczy, jak tylko się rozwidni... wsiadam w pierwszy pociąg i przyjeżdżam... – Marianna, co się stało, na litość boską?! – Tak, coś się stało, ale powiem ci, jak przyjadę. Teraz nie mam czasu... Łzy spływały jej po twarzy. Dobrze, że tego nie widzi – pomyślała. – Marianna... kochanie... przerażasz mnie! – Zadzwonię z pociągu. Wyjdź po mnie, proszę. – Rozłączyła się. Spakowała tylko najpotrzebniejsze rzeczy do torby podróżnej i – przygotowana – zaczekała kilka godzin pod drzwiami, aż sąsiadka będzie wychodzić rano do pracy. Otworzyła drzwi w tym samym momencie co tamta, udając radość, że akurat tak się świetnie zgrały, wręczyła jej klucze do swojego mieszkania z prośbą, by ta zaglądała tam od czasu do czasu, wyjaśniła, że musi niespodziewanie wyjechać służbowo, i razem z nią wsiadła do windy.
Sama chyba nigdy by się na to nie odważyła... * – Ale jak to jego podejrzewasz, przecież sama mówiłaś, że to był od wieków najlepszy przyjaciel waszej rodziny! – Max nie mógł pogodzić się z jej teoriami. – Nie ulegaj obsesjom, Marianno! Marianna zawahała się. – Bardzo tego nie chcę, ale... te jego słowa... – Ale jakie słowa?! Że kazał pozdrowić mojego starego? Może chciał być po prostu uprzejmy! Zna ze słyszenia, a na pewno domyśla się, że jesteśmy w kontakcie. Czy ty naprawdę nie przesadzasz, kochanie...? Pomasowała czoło dłonią. – Nie wiem, Max. Niczego już nie jestem pewna. Mogę polegać tylko na własnych przeczuciach. I właśnie to, że odkąd pamiętam, był tak blisko nas... uczestniczył we wszystkich wydarzeniach naszego życia... Zrozum! On jest jedyną osoba, która przewija się stale w kontekście tych wszystkich tajemniczych zdarzeń! Tylko jego osoba łączy je wszystkie! No i był w milicji, a potem w policji... i cholera go wie, gdzie jeszcze. Pamiętam, że w dzieciństwie, i potem jeszcze, kiedy byłam nastolatką, serdecznie go nie znosiłam. Nawet nie wiedziałam za co. Potem to się zmieniło, ale... podobno dzieci i zwierzęta instynktownie wyczuwają wrogów. – Marianna machinalnie wyjęła papierosa z leżącej na stoliku kuchennym paczki i zaczęła obracać go w palcach automatycznym ruchem. Widząc to, Max podał jej ogień i sam także zapalił. – Mnie twoja teoria jakoś nie przekonuje. – Pokręcił głową. – A po co by to robił? Podejrzewasz, że ten starszy spokojny facet wydzwania do ciebie po nocach, wystaje pod twoimi oknami i straszy cię na przystankach?! I jeszcze na dodatek kradnie mój portfel! Tylko jaki by miał w tym cel?! – Och, głupi jesteś! – zdenerwowała się. – Nie mówię, że robi to osobiście! Mógł kogoś napuścić. Wynająć, rozumiesz...? W tym może tkwić zresztą więcej osób. Sam Piotr może działać w cudzym imieniu... kogoś ważnego na przykład. Nie wiem, po co! Mogę wytrząsnąć ci z rękawa mnóstwo hipotez. Ale fakt pozostaje faktem, że to się dzieje! To się dzieje naprawdę i dotyczy akurat mnie. Ktoś wydzwania do mnie po nocach, straszy mnie i grozi mi! Nie wymyśliłam sobie tego, do jasnej cholery!!! Max, przestraszony jej wybuchem, usiłował ją przytulić, lecz wyrwała się z jego ramion. – Przecież nie mówię, że zmyślasz... – usiłował się tłumaczyć. – Co w takim razie sugerujesz? – wycedziła. – Że to jakiś mój były kochanek obmyślił sobie taki subtelny rodzaj zemsty?
– Marianno, a może to wcale nie jest takie głupie? Jesteś piękną kobietą. Pomyśl, czy nie było takiej sytuacji, że mogłaś urazić jakiegoś idiotę? Przez myśl przemknął jej błazen z angielskiej szkoły, lecz uznała to za absurd. Minęło już zbyt dużo czasu, nie pamiętała nawet jego imienia. – Daj spokój... – zaprotestowała z przekonaniem. – Poza tym opowiadałam ci przecież wszystko! To się nie dzieje od dziś! Nas prześladowano od lat. Nas, czyli moją rodzinę. Mieliśmy już to wszystko: anonimy, pogróżki, głuche telefony, włamania i rewizje w domu. A to nie wszystko. Jestem przekonana, że moi rodzice nie zginęli przypadkiem! Nic się nie działo przypadkiem, nie wierzę w przypadki! Tylko wcześniej wina za wszystko zrzucana była na system, na komunistów, na służbę bezpieczeństwa. Kiedy zginął ten... ten oficerek o ruskim nazwisku, myślałam, że na tym się to wszystko nareszcie zakończy! Ale się nie skończyło! Zaraz po nim zginęła moja matka...! A teraz od dawna nie ma już socjalizmu, więc kto mnie, do cholery, prześladuje?! Jedyną osoba, która maczała w tym palce od lat, jest Piotr Ruta! Wszystko o nas wiedział, zawsze się kręcił w pobliżu... – Ale przecież on się podobno kochał w twojej matce? – O Jezu Chryste, mógł udawać!!! Max zamilkł, najwyraźniej próbując ułożyć sobie w głowie to, co usłyszał. – Czyli ty podejrzewasz, że to wszystko ma związek ze sprawą twojej ciotki? Z czasów wojny? Tej Hanki? – zapytał z niedowierzaniem. – Ale jaki? – Coś musi się kryć za tym jej zaginięciem – odparła stanowczo. – Wszystko na to wskazuje. Jestem tego pewna. – Ale Marianna... zwróć uwagę, że od tamtych czasów minęło ponad pięćdziesiąt lat... – zauważył łagodnie. Wzruszyła ramionami. – Wiem. – Uwierzyłbym, że zaraz po wojnie miałoby to może jeszcze dla kogoś jakieś znaczenie, ale teraz...?! – Max, fakty nie kłamią – uparła się. – Nie róbcie wszyscy ze mnie idiotki! – Przepraszam cię. Oczywiście. – Twój ojciec przez cały czas prowadzi poszukiwania. Może komuś to wciąż jest z jakiegoś powodu nie na rękę? – zastanawiała się. – Poza tym są jeszcze te nasze badania. O tym, że zamierzam upublicznić historię rodzinną, wie już sporo osób...
Ożywił się. – Zaczekaj, doleję nam kawy, a ty w międzyczasie przypomnij sobie, ilu ludzi o tym wie – zaproponował. – Tylko dobrze się zastanów. Komu o tym mówiłaś, z kim rozmawiałaś, kto mógł podsłuchać. Okej? Majka westchnęła ciężko, opierając głowę na ramieniu, i zaczęła wyliczać monotonnym głosem: – Ty, Iza, jej mąż, ciotka Ada... sąsiadka i sąsiad... moi powstańcy... sam pamiętasz, że gadaliśmy z nimi choćby ostatnio na ten temat... no i jeszcze wszyscy redaktorzy z mojego wydawnictwa, z którymi rozmawiałam o ewentualnym wydaniu, nie wyłączając naturalnie samej pani prezes wydawnictwa... tak... dziennikarka z takiej jednej lokalnej gazety, która pamięta jeszcze mojego ojca i chyba dlatego chce mi pomóc... Ano właśnie. Jeszcze czytelnicy tej gazety. Przynajmniej część z nich. Bo sama o tym zapomniałam, ale jakiś czas temu, w ramach promocji, ta dziennikarka zrobiła ze mną taki mini-wywiadzik, w którym opowiadałam o moich zamierzeniach... – O rany. – Teraz z kolei to Max westchnął. – No i oczywiście PIOTR RUTA – dodała z naciskiem. – Czyli wszystko sprowadza się do Piotra Ruty? – Właśnie... Znów na kilka minut zapadło milczenie. Oboje myśleli o tym samym. Wreszcie jako pierwszy odezwał się Max: – Mam pomysł na początek. Jutro zadzwonisz do tej ciotki Ady, do twojej przyjaciółki i do Piotra Ruty i oznajmisz im radosnym głosem, że przeprowadziłaś się do mnie. Przynajmniej na razie będziemy mieszkać w Warszawie. Niech mają pieczę nad twoim mieszkaniem, to doskonały pretekst. – Ale po co mam im się z czegokolwiek spowiadać? Też mi pomysł... – Przede wszystkim zależy mi na twoim bezpieczeństwie – wyjaśnił twardo. – Jeśli w twoich podejrzeniach jest choć ziarno prawdy, to na pewno przy mnie jesteś bezpieczna. Tutaj nikt nie ośmieli się ciebie straszyć. Nikomu nie pozwolę cię prześladować. Poza tym pomyślimy, czy jednak nie warto zgłosić tego policji. Tak na wszelki wypadek. Majka machnęła ręką. – Na żadną policję! To nieudacznicy, i tak nie potraktowaliby tego poważnie. A poza tym... Piotr ma nadal swoje znajomości i układy w policji. Nie chcę, żeby tam węszył. Od glin wolę się trzymać z daleka!
– Trochę mi to pachnie manią prześladowczą, moja droga, ale oczywiście nie będę cię zmuszać. To twoja decyzja. I jeszcze jedno: sama stąd wychodzisz co najwyżej do sklepiku na rogu. Nie będziesz biegała nawet do swoich powstańców. No i oczywiście zmienisz telefon. – A moja praca? – Masz tu komputer i dodatkowo laptopa do swojej dyspozycji. Na razie możesz przecież spokojnie pracować tutaj. Nawet lepiej, bo najważniejsze swoje wydawnictwo masz na miejscu – zakończył stanowczo. – Dopóki nie splajtuje! – zaśmiała się gorzko. – Taki rynek? – Jeszcze gorszy... Uśmiechnął się niepewnie. – No, na rynek wpływu nie mamy. Ale przynajmniej pomożesz mi w tłumaczeniu niektórych starych dokumentów. Bo nauka polskiego jakoś u mnie kuleje – przyznał się ze skruchą. – Nie tak szybko, to trudny język! – pocieszyła go Marianna. – A jak sobie z tym radziłeś do tej pory? – No wiesz, mam słowniki i potrafię z nich korzystać, kiedy muszę. Poza tym dali mi dwójkę studentów do pomocy. Raz na jakiś czas będę prowadził gościnnie wykłady na tutejszym uniwersytecie. Ci studenci zgłosili się sami. Ale aż mi wstyd, że choć z pochodzenia jestem w połowie Polakiem, kompletnie nie znam języka... – Czemu ojciec cię nie uczył? – Nie mam pojęcia. – Pokręcił głową bezradnie. – Tłumaczy to swoimi przeżyciami. Może to i zresztą zrozumiałe... Być może po koszmarze wojny po prostu nie chciał wracać do przeszłości. Wzruszyła ramionami. – Być może – przyznała.
CZĘŚĆ III
1999 Najdroższa Marianno! Na wstępie mego listu najserdeczniej Ciebie pozdrawiam i ściskam. Żywię nadzieję, że nie posądzisz mnie o niedelikatność, jeśli Ci się przyznam szczerze, jak bardzo rad jestem, że tak się do siebie z moim synem zbliżyliście. Powiem więcej: marzyłem o tym od lat. Gdy Max zdradził mi nowinę, że zamieszkaliście razem, moje starcze serce cudownie odmłodniało. Z góry cieszę się na Wasz przyjazd na Wyspy, licząc tylko na to, że tej radości dożyję. A co postanowicie później, pozostawiam już wyłącznie Waszej decyzji i rozwadze. Możecie przecież układać sobie życie, jak i gdzie sami chcecie. Pamiętajcie tylko o tym, że tutaj także jest Wasz dom. Jeśli zechcecie, wyprawię Wam takie weselisko, jakiego świat nie widział. A jeśli jeszcze obdarzycie mnie na resztkę moich dni wnukiem, kielich mego szczęścia będzie pełen aż po brzegi. Lecz naturalnie do niczego Was nie namawiam. To tylko takie sobie bajdurzenie starego dziada. A napisz mi jeszcze, kochana córeczko – jeśli wolno mi w tej sytuacji tak się do Ciebie zwracać – jak postępuje Twoja praca? Mam oczywiście na myśli ambitne i chwalebne zamierzenie opisania historii Twojej drogiej Rodziny. Liczę na to, że Max Cię w tym szlachetnym wysiłku wspomaga? Gdyż jeśli chodzi o moje starania, to zmuszony jestem przyznać Ci się ze wstydem, że niewiele one, niestety, do tej pory wniosły, poza jakże gorzkim rozczarowaniem. A jednak, wbrew wszystkiemu, nie mam najmniejszego zamiaru się poddać. Żołnierski duch jeszcze mnie nie opuścił! Póki żyję i dopóki mogę sobie na to pozwolić, będę nieugięcie poszukiwał śladów Twojej Ciotki Hani, gdyż z serca przekonany jestem, że gdzieś musi kryć się odpowiedź. Nie zawiodę Ciebie, ani też pamięci Twojej Matki. Pisz mi proszę o wszystkim, co się u Was, kochani moi, dzieje. Jak tam Wasze zdrowie, praca, plany i potrzeby? Tylko na Ciebie mogę liczyć, jako że syn mój ogranicza się jedynie do lapidarnych komunikatów, niczego w istocie niemówiących. Widać nie czuje potrzeby rozmowy ze swym staruszkiem ojcem. Ściskam Was oboje jak najserdeczniej, życząc Wam przy tej okazji wszelkiej pomyślności. Rob Witaj, Rob Bardzo Ci dziękuję za wsparcie. Przyznam, że kocham Maxa bardziej, niż sądziłam, że mogę jeszcze kogoś pokochać. Chyba pasujemy do siebie, a w każdym razie czujemy się razem szczęśliwi. Oczywiście, mówię za siebie, lecz z nadzieją, że i on tak uważa. Nie marzyłam o takim szczęściu, więc traktuję je jak dar losu, na który chucham jak na największy skarb. I Tobie dziękuję – za to, że wychowałeś tak wspaniałego syna. Cieszę się, że nie jesteś przeciwny naszemu związkowi. I naturalnie, traktuję Cię jak drugiego Ojca. Co do wizyty w Londynie... stale się wybieramy, lecz wciąż nam coś wyskakuje i zmuszeni jesteśmy ciągle ten wyjazd odkładać. Wiem, wiem – zbieramy się jak sójki za morze. Ale na pewno w końcu tam dotrzemy. O weselu nie myślimy, jeśli już, to raczej o cichym, kameralnym ślubie. Lecz nie wyprzedzajmy faktów.
Dziękuję Ci też za zainteresowanie moją pracą. Może w ślimaczym tempie, ale postępuje. Przygotowałam już sobie grunt i teraz muszę to po prostu porządnie napisać. Tak, Max mi bardzo dużo pomaga. Bez niego nie dałabym sobie rady, bo nie chodzi tylko o konkretną pomoc, ale także o jego obecność przy mnie. Cała ta historia wiele mnie jednak kosztuje emocjonalnie. A co do konkretnej pomocy, Max ma możliwość dotrzeć do naszych tajnych archiwów z okresu okupacji hitlerowskiej oraz z czasów PRL. Powstała u nas instytucja, która te dawne archiwa przejęła i docelowo mają one być dostępne dla badaczy. Trzymaj kciuki, żeby nam się udało, bo wiele informacji moglibyśmy tam zapewne uzyskać. Ech, jakże by to było wspaniale, gdyby moja historia mogła znaleźć szczęśliwe zakończenie..., a nawet jakiekolwiek zakończenie. Chodzi mi oczywiście o Twoje poszukiwania. Ja także w nie wierzę. Jesteś cudowny, że się nie poddajesz! I dlatego być może w końcu stanie się cud, a Twoje poszukiwania przyniosą nam odpowiedź. Nie chodzi mi już o nic innego, tylko o to, żeby poznać prawdę. Oczywiście, że będę pisać Ci o wszystkim, co nas dotyczy. Rozumiem, że te krótkie telefony to o wiele za mało, a czasem łatwiej jest coś napisać, niż wypowiedzieć. Na przykład... te słowa o wnuku. Strasznie bym chciała Was obu – i Ciebie, i Maxa – uszczęśliwić, jednak nie wiem, czy to jeszcze (ze względu choćby na mój wiek) będzie możliwe. Mam nadzieję, że jeśli się nie uda, nie przestaniesz mnie z tego powodu lubić. Serdecznie Cię ściskam, łączę ucałowania od Maxa i do następnego listu! Marianna
2000 Ten etap swojego życia Marianna będzie wspominać później jak oazę spokoju pośrodku wzburzonego oceanu. Dopiero teraz zrozumiała, jak żyją inni – „normalni” – ludzie. Dziwiło ją to i zarazem fascynowało – że można tak po prostu funkcjonować, iść do przodu, cieszyć się każdym dniem, nawet jeśli niesie ze sobą drobne codzienne kłopoty. Nie było ich wiele, choć w końcu rzeczywistość rzadko kiedy bywa usłana różami. Ich związek kwitł. Wydawało się, że są dla siebie stworzeni. Max bez trudu przedłużył sobie pobyt w Polsce, bo Marianna nie chciała wyjeżdżać z kraju. Wciąż badał tu na miejscu swoje źródła, choć teraz już na własny koszt, wciąż sporo publikował w brytyjskiej prasie specjalistycznej, a zarazem kilka razy w miesiącu prowadził wykłady na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie zyskał sobie wśród studentów grono zapalonych wielbicieli. Marianna jak wcześniej zajmowała się tłumaczeniami, choć rynek wydawniczy pozostawiał ostatnio wiele do życzenia. Natomiast pracę nad historią rodziny nieco zaniedbała. Wydawnictwo, które było wcześniej poważnie zainteresowane jej potencjalną książką, ostatecznie z niej zrezygnowało, a nawet – jak okazało się wkrótce – z powodu braku płynności finansowej znalazło się na granicy bankructwa. Ograniczało więc swoje plany wydawnicze do absolutnego minimum – by tylko przetrwać – co w praktyce sprowadzało się wyłącznie do wypuszczania na rynek tytułów czysto komercyjnych. Póki co, ukazał się tylko krótki artykuł Marianny w jednym z ogólnopolskich miesięczników historycznych – niestety, przeszedł bez echa. Marianna nieco straciła zapał, jednak Max pocieszał ją, że przecież nie ma pośpiechu, można spokojnie zaczekać na lepsze czasy. – Co nagle, to po diable – powtarzał po polsku ze śmiesznym akcentem. Od pewnego czasu coraz lepiej radził sobie z językiem „ojczystym” (bo po ojcu – śmiał się). Gdańskie mieszkanie Marianny wynajęli, pogróżki i ataki ustały. Rob bez przerwy nalegał, by przyjechali nareszcie do Anglii – choćby na wakacje – jednak oni wciąż ten wyjazd odkładali. W duchu Marianna obawiała się konfrontacji, a Max, zdaje się, całkiem dobrze się czuł wolny od ojcowskiej kurateli. Poza tym faktycznie stale byli zajęci. Praca pochłaniała im niemal cały czas, a ten, który zostawał, woleli przeznaczyć wyłącznie dla siebie. Planowali, owszem. Marianna zbliżała się do czterdziestki, był to więc ostatni dzwon na podjęcie ważnych decyzji w sprawach osobistych. Nie wykluczali, że będą jeszcze mieli dziecko. Majka do tej pory nigdy o tym nie marzyła – Max podobno również nie – ale teraz ich sytuacja życiowa zmieniła się diametralnie: naprawdę się kochali, oboje byli tego całkowicie pewni, więc ukoronowanie uczucia potomkiem wydawało im się czymś tak naturalnym jak powietrze. – Będzie dziecko, pies, kot i biały domek w ogrodzie – marzyło im się. – Nieważne, tu, czy w Anglii. – A jeśli z dzieckiem już nam się nie uda? – zastanawiała się czasem Marianna. – To będzie kot, pies i domek w ogrodzie. No i przede wszystkim my będziemy – odpowiadał Max, przytulając ją mocno. – Nie martw się na zapas, skarbie! Co ma być, to będzie. Relacje z przyjaciółmi z Gdańska mocno się tymczasem ochłodziły. Marianna starannie unikała Piotra Ruty, a tym samym i ciotki Ady, która się z nim związała. Iza co prawda odwiedziła ich jeszcze ze dwa razy w Warszawie, lecz i z nią kontakt stopniowo uległ
rozluźnieniu – tylko sporadycznie wymieniały jeszcze ze sobą maile albo SMS-y, głównie okazjonalnie. Spotykali się za to w miarę regularnie ze starymi powstańcami. Niewielu już ich zresztą zostało: tak naprawdę to tylko troje, z którymi Marianna była zaprzyjaźniona. Najmłodsi z całej grupy – obecnie mniej więcej osiemdziesięciolatkowie. Myliły im się epoki, a Mariannę brali często za Hankę. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że „tamta” Hanka mogłaby być nieomal jej córką, gdyby nagle znalazły się w jednej epoce... Czas to najgorszy z niszczycieli, myślała. Bezwzględny i ślepy. Max starał się uparcie uzyskać dostęp do archiwów IPN, powołanego rok i kilka miesięcy wcześniej, gdzie zgromadzono większość tajnych dokumentów – między innymi dawnej bezpieki – dotyczących nie tylko okresu Polski Ludowej, lecz także zbrodni komunistycznych oraz hitlerowskich. Gdy wreszcie otrzymał zgodę na badania, zbliżał się już koniec roku, a na Sylwestra zaplanowali sobie dawno odkładany wyjazd do Londynu. Postanowili powitać tam nowe tysiąclecie – razem z Robem, który także zbliżał się już do osiemdziesiątki, a więc czas naprawdę zaczął się już dla niego liczyć. Max przełożył zatem badania w archiwum na początek następnego roku. Tymczasem do Marianny niespodzianie zatelefonował Piotr, by zaprosić ich na Sylwestra do Gdańska. – Pomyślałem sobie, że to dobry czas, byśmy się na powrót do siebie zbliżyli, Marianno – oznajmił teatralnie, a przynajmniej tak się jej zdawało. – Nowe millenium. Nowy początek. Czy możemy na was liczyć? Przez ułamek sekundy Marianna poczuła w gardle wzruszenie, jednak po chwili złe myśli wzięły nad nim górę. Nadal nie potrafiła zaufać Rucie. – Przykro mi – odparła oschle. – Ale mamy już inne plany. Wyjeżdżamy. – Ale... – zająknął się. – Gdzie? Do Anglii? – A czemu pytasz? – Nie, nie... bez powodu. Tylko... słyszałem, że... ale to już może innym razem pogadamy. Nic pilnego. No cóż, szkoda, ale trudno. Wobec tego... szczęśliwego Nowego Roku, Marianno... – Wzajemnie. Pozdrów ciocię. – Rozłączyła się zdecydowanym ruchem. Ciekawe, skąd miał mój telefon, zastanowiła się. Numer był nowy. Znał go tylko Max oraz parę osób z redakcji, z którymi współpracowała. Zakazała go rozpowszechniać. Na co dzień, jeśli się z kimś kontaktowali, to z numeru Maxa. Teraz jednak machnęła na to ręką. Może spróbuje dojść do tego po powrocie. Byli już spakowani i gotowi do wyjazdu, gdy nadeszła tragiczna wiadomość. Wiadomość o śmierci Roba...
2001 Zaraz po Nowym Roku polecieli do Londynu. Byli zbyt oszołomieni, by wyruszyć tam od razu, zresztą nie miałoby to większego sensu. Niezbędnymi formalnościami zajął się już prawnik Duncanów, więc ten gorączkowy świąteczny okres spędzili w swoim warszawskim mieszkaniu, wspominając, rozpamiętując, starając się oswoić z niespodziewaną żałobą. Okazało się, że Rob zmarł nagle, na serce. Wieczorem jeszcze normalnie funkcjonował, telefonował do znajomych, oglądał w telewizji mecz krykieta, czytał – a rano znalazła go sprzątaczka, martwego we własnym łóżku. Po prostu zasnął i już się nie obudził. Lekarze stwierdzili, że śmierć miał lekką, jednak było to raczej mizerne pocieszenie. Poza tym Marianna miała wątpliwości co do przyczyny nagłej śmierci Roba. Sama nie wiedziała, czy jej obawy mają jakieś realne podstawy, czy też poddaje się obsesji, jednak w swoim życiu widziała już zbyt wiele podobnych „przypadków”, by przyjmować za dobrą monetę opinię lekarzy, którzy przecież nie mieli najmniejszych powodów do podejrzliwości. Umarł stary człowiek, nic bardziej naturalnego... Z pozoru. Nie odważyła się jednak podzielić swoimi podejrzeniami z Maxem. Przynajmniej nie w tej chwili – może później, gdy minie pierwszy okres żałoby i oszołomienia. Teraz i tak niczego by to nie zmieniło, a mogłoby tylko zwiększyć jego ból. Był i tak bardzo przybity, a dodatkowo zmagał się jeszcze z wyrzutami sumienia, że przez tak długi okres zaniedbywał ojca. Marianna zdecydowała się jechać do Anglii wraz z nim, choć w pierwszym odruchu wolałaby zostać w Polsce. Nie bardzo widziała tam dla siebie miejsce, w końcu nie należała nawet do rodziny. Nie mogła jednak zostawić Maxa samego w takim stanie, poza tym czuła się trochę winna tej sytuacji. Gdyby nie ona, być może Max wcześniej zdecydowałby się przynajmniej odwiedzić Roba, jeśli nie w ogóle wrócić do domu o czasie, czyli po wygaśnięciu stypendium. Zatrzymali się w Londynie, w niewielkim, lecz wygodnie urządzonym mieszkaniu Maxa. Miasto nie zrobiło na niej wielkiego wrażenia – może dlatego, że powitało ich pluchą oraz słynną londyńską mgłą – lecz Marianna i tak nawet nie myślała o zwiedzaniu i spacerach. Zarejestrowała tylko koszmarne tłumy, pomimo niesprzyjającej aury niezmordowanie kłębiące się na ulicach. Miasto jak miasto, myślała. Domy, ulice, ludzie i samochody. Tak samo jak wszędzie. Następnego dnia spotkali się z adwokatem w sprawie testamentu. Prawnik nalegał, by stawili się obydwoje, co okazało się nieprzypadkowe, ponieważ Rob i dla Marianny przeznaczył całkiem pokaźny legat. Poza tym testament był prosty: z wyjątkiem drobnych kwot przeznaczonych dla samego prawnika, ogrodnika i sprzątaczki oraz dość hojnej darowizny na rzecz domu dziecka, spadek w całości przypadł w udziale jedynemu synowi. Spadek, czyli cały majątek ruchomy i nieruchomy zarówno udziały we wciąż doskonale funkcjonującym przedsiębiorstwie, jak i nieruchomości, mieszczące zakłady produkcyjne oraz sklepy firmowe Duncana, prywatny dom pod Londynem, a także, oczywiście, wszelkie lokaty. Ponieważ uroczystość pogrzebowa zaplanowana została dopiero za kilka dni, postanowili nazajutrz pojechać do domu Roba, by zrobić tam trochę porządków, a także wczuć się w jego atmosferę. – Jeśli gdziekolwiek przebywa w tej chwili duch mojego ojca, to właśnie tam –
oświadczył Max. Marianna nie oponowała. Nie dane jej było poznać Roba osobiście, za życia, pozostało jej więc przynajmniej obcowanie z jego duchem. Traktowała to zresztą jak najbardziej naturalnie, jako coś nieomal namacalnego: jego zapach, rzeczy, których dotykał, książki, które czytał. Wszystko to, czym żył Rob, dopóki jego ciało nie poddało się – naturze lub przemocy, bo Marianna wciąż nie do końca wierzyła w naturalną przyczynę jego zgonu. Martwa cielesna powłoka zostanie wkrótce poddana kremacji jak zbędny balast – lecz wszystko inne przecież pozostało. Dom okazał się dużą willą, położoną na skraju osady, otoczoną zadbanym ogrodem, skrytym za kamiennym murem oraz kutą żelazną bramą. O tej porze roku ogród był szary, goły i ponury, jednak Marianna potrafiła wyobrazić sobie, jak pięknie musiało być tutaj wiosną czy latem, gdy na klombach rozkwitały kwiaty, po murach pięły się róże, a trawniki zieleniły się pomiędzy starymi drzewami. Albo jesienią, w ferie ciepłych, złocistych barw. Sam dom nie był może zbyt piękny ani zabytkowy, tchnął za to dyskretnym luksusem. W tej chwili jednak, pusty i cichy, wydawał się równie martwy, jak jego właściciel. Mariannę przeszył dreszcz. Nie od chłodu. Choć obok siebie miała Maxa, poczuła dziwny lęk. Te obszerne wnętrza, gdzie jedynym dźwiękiem było dudniące echo ich kroków, nasuwały jej niejasne myśli o tajemnicy i zagrożeniu. – Niesamowity dom – szepnęła, stojąc w wysokim holu, by dodać sobie odwagi. Oczywiście ten szept wydał się jej głośny niczym wystrzał. Max rozejrzał się dookoła z zadumą. – Dawno mnie tu nie było... – powiedział. – Zbyt dawno. Dla mnie on nie jest niesamowity. Dorastałem w tym domu. Bawiłem się tu w dzieciństwie. Jest duży i... za duży. Ale kochałem go na swój sposób. Teraz pewnie będziemy musieli go sprzedać – dodał ze smutkiem, który starał się ukryć pod maską obojętności. Marianna jednak zbyt dobrze go znała, by dać się na nią nabrać. Odparła, starając się, by jej głos zabrzmiał rzeczowo: – Nie musimy przecież od razu decydować. – Niby nie. – Wzruszył ramionami. – Ale co mielibyśmy robić z takim wielkim domem? Nigdy nie rozumiałem, jak ojciec mógł tu mieszkać samotnie. Ja już dawno wyprowadziłem się do Londynu, tak mi było wygodniej. Tłumaczył, że przywykł. Zawsze... – Przełknął ślinę. – Zawsze oskarżałem go o snobizm. Teraz już nie jestem tego pewny. Masz jakiś pomysł na zagospodarowanie tego molocha? Bo jakoś głupio byłoby trzymać go jako letni domek – dodał z sarkazmem. – Nie wiem. Można tu na przykład zrobić pensjonat. Jest pięknie urządzony. Te meble, obrazy... są chyba oryginalne? – zapytała, wskazując na liczne portrety i pejzaże, wiszące na ścianach. Niektóre wyglądały na antyki. – Tak. Są oryginalne, ojciec interesował się sztuką. Potem cię oprowadzę, teraz chodźmy
do gabinetu. – Wskazał jej drzwi w głębi korytarza. Weszli do owalnego pomieszczenia, mieszczącego się w czymś w rodzaju pseudogotyckiej narożnej wieży. Ściany, pokryte ciemną boazerią, wypełniały obrazy i grafiki, a także półki z książkami. Pod oknem w wykuszu stało ciężkie, dębowe biurko. Pachniało tu skórą, kurzem, tytoniem i papierem, oraz jeszcze czymś nieokreślonym, co było zapewne zapachem indywidualnym, charakterystycznym dla tego właśnie domu i jego mieszkańca. Każdy dom ma swój własny unikalny zapach. Ten był zapachem Roba – pomyślała z nagłym wzruszeniem. Biurko było puste, wysprzątane, choć pokryte już warstwą kurzu. Na samym środku leżał rzeźbiony kluczyk. Max wziął go i przez chwilę obracał niepewnie w dłoni. – Dziwne – mruknął. – Co jest dziwne? – Ten klucz. – Wygląda na klucz od jakiejś szuflady. Może tej w biurku? – Tak, nawet na pewno. Znam ten klucz. Chodzi o to, że ojciec zawsze nosił go w pęku razem z innymi kluczami... Marianna przyglądała się grzbietom książek w biblioteczce, odpowiedziała więc obojętnie: – Może akurat go używał... nie wiem. Sprawdź tę szufladę. Po chwili wahania Max otworzył ją. – Jest tu tylko album z naszymi zdjęciami z Polski – odezwał się. – Tymi, które mu wysłaliśmy. Twoje listy... Zamilkł. – Co się stało? – Marianna oderwała się wreszcie od książek. – Znalazłem coś jeszcze... – Co takiego? Wpatrywał się w kartkę papieru. Zajrzała mu przez ramię. Bez trudu przeczytała angielski tekst, który brzmiał mniej więcej w ten sposób: Drogi synu,
Wszystko, co trzeba, znajdziesz w mojej samotni. Klucze są tutaj. Wiem, że przeżyjesz szok, lecz mogę tylko prosić Cię o wybaczenie. Max sięgnął w głąb szuflady i wyciągnął z niej pęk kluczy. W przeciwieństwie do tego od biurka, te były nowoczesne i patentowe. – To ten sam pęk, który zawsze nosił przy sobie – wyjaśnił, przyglądając się mu ze zdziwieniem. – O jaką samotnię chodzi? – zapytała Marianna. – Wiesz? To wszystko zaczęło jej się wydawać coraz dziwniejsze. Poczuła się naraz jak w starym angielskim horrorze. Czego mają szukać w tej „samotni”? Wyobraziła sobie drewnianą szopę, skrytą w ogrodzie, a może chatę gdzieś w lesie. Lub nad urwiskiem. Nad brzegiem morza... A w niej zakopane szkielety... Wzdrygnęła się i poczuła wstyd. Co mi za głupoty chodzą po głowie?! – zwymyślała się w duchu. – Pewnie z nadmiaru wrażeń. Idiotyzmy... – Chyba się domyślam – usłyszała zamyślony głos Maxa. – Ojciec, odkąd pamiętam, miał w piwnicy taki swój... jakby drugi tajny gabinet. Nikomu nie pozwalał tam wchodzić, nawet sprzątaczkom. Sam tam sprzątał. Kiedy byłem mały, przeganiał mnie stamtąd, w ogóle do piwnicy miałem wstęp wzbroniony. Później, kiedy pytałem, odpowiadał, że tam sobie ćwiczy, medytuje, relaksuje się... Nie wnikałem dalej, bo, szczerze mówiąc, miałem już wtedy własne życie i przestało mnie to interesować... Ale myślę, że chodzi właśnie o to pomieszczenie. Marianna wciąż czuła nieprzyjemny niepokój. – Tajny gabinet? – powtórzyła. – W piwnicy? Sekretne szuflady... Rany boskie, Max, o co tu chodzi?! – Nie wiem. Chyba po prostu musimy to sprawdzić – odparł niepewnie. – Szczerze mówiąc, mam obawy. Ta kartka... Brzmiało to dosyć dramatycznie. – Może się dowiem, że byłem adoptowany? – Wzruszył ramionami, usiłując pokryć zakłopotanie ironicznym uśmiechem, który jednak blado mu wypadł. – Okej, nie słuchaj. Żartuję... – Lepiej nie żartuj sobie w ten sposób. Gdzie ta piwnica? Spojrzał na nią pytająco. – Może lepiej będzie, jeśli sam tam zejdę? Jego wzrok jednak przeczył słowom. Dostrzegła w nim niemą prośbę, by mu towarzyszyć. Nie miała zresztą ochoty zostawać tutaj sama.
– Idziemy razem – zdecydowała. – Może trzymał tam po prostu jakieś ważne biznesowe papiery, które chciał ci przekazać, a nas zwyczajnie ponosi wyobraźnia. Co innego mnie zastanawia. Skąd wiedział... to znaczy, dlaczego zostawił ci tę kartkę? Przewidywał, że umrze? Maks zaśmiał się gorzko: – No wiesz, zapewne przewidywał. Miał w końcu ponad osiemdziesiąt lat. – Ale... No dobrze. – Machnęła ręką. – To co, idziemy do tej samotni? Prowadź, miejmy to już za sobą... Piwnica była ogromna, pełna zakamarków, korytarzy i pomieszczeń o rozmaitym przeznaczeniu. Znajdowała się tam między innymi kotłownia, pralnia i suszarnia, ciemnia fotograficzna, ale także magazyny, spiżarnie, siłownia, nawet sala bilardowa – choć widać było, że dawno nieużywana. Tajny gabinet Roba znajdował się w głębi piwnicy. Prowadziły do niego niemalże pancerne drzwi. Gdy Max otworzył je kilkoma kluczami i zapalił światło, ukazał się surowo – lecz elegancko – wyposażony pokój. Mieścił biurko, krzesło i szafę. Ściany... Ściany obwieszone zostały starannie oprawionymi fotografiami w dużych powiększeniach. Marianna rzuciła na nie okiem – i zamarła. – Czy ty widzisz to, co ja...? – wydusiła z siebie w końcu bezradnie. Max nie odpowiedział. Wyglądał na równie oszołomionego. Na większości zdjęć była Hanka. Były to różne odbitki, prawdopodobnie reprodukcje tego samego portretu: raz w sepii, innym razem w czerni i bieli, ręcznie podkolorowane tuszem albo akwarelą, w technologii high-key, a nawet wywołane z użyciem różnych – bardziej zaawansowanych technicznie – efektów specjalnych. Lecz nie tylko. Marianna z przerażeniem zauważyła także podobizny swojej matki. Julia widniała na co najmniej kilkunastu fotografiach z różnego okresu swego życia. I nie były to portrety, lecz przypadkowo, jakby z ukrycia wykonane zdjęcia. Julia na ulicy, na plaży, na motocyklu wraz z mężem, wychodząca z jakiegoś sklepu, pochylona nad samochodem albo w drodze do szpitala... – A to... – Marianna wskazała palcem i histerycznie podniosła głos. – To przecież... Max, to przecież ja!!!! – Widzę... Zajmowała całą powierzchnię krótszej ściany tuż obok drzwi. Ujęcia z dzieciństwa, z lat szkolnych, studenckich... aż po najnowsze: na kilku była razem z Maxem. Wszystkie najwyraźniej robione z ukrycia. Widok jej bloku, zbliżenie okna – jej cień na tle zasłony. Poczuła ciarki na plecach, gdy rozpoznała siebie pod parasolem, stojącą na przystanku autobusowym. Lało. Dokładnie przypominała sobie ów dzień... – Matko... Matko Boska, o co tu chodzi?!
Max, wciąż nic nie mówiąc, podszedł do biurka, stojącego pod przeciwległą ścianą. Nie było tu żadnego okna, jednak zainstalowano jasne, wręcz rażące oświetlenie. W tym samym czasie Marianna w popłochu otworzyła szafę i ponownie zastygła. Na półkach znalazła przedmioty, które nic jej nie mówiły, składowisko najróżniejszych szpargałów – była tam między innymi kolekcja starych monet, fachowo przechowywana w albumie, lecz mocno wybrakowana. Widać było wiele pustych miejsc po brakujących okazach. Lecz nie to wprawiło ją w stan największej konsternacji. Na środkowej półce leżały tylko dwie rzeczy: niewielka, poczerniała ikona, oraz... kolejna fotografia pod szkłem. Widniał na niej szczupły, młody człowiek w rozpiętej wojskowej kurtce, z powstańczą opaską na ramieniu. Z rysów twarzy i sylwetki przypominał nieco Maxa, choć nie był aż tak przystojny. Nie uśmiechał się, spojrzenie miał ponure niczym chmura gradowa. Na szyi, w wycięciu koszuli, widać było medalik. A raczej fragment prawosławnego krzyża na łańcuszku z dużymi oczkami w kształcie łez... To właśnie ten łańcuszek Marianna rozpoznała na pierwszy rzut oka. Znała go w końcu doskonale. Właściciel musiał go zostawić – a może raczej zgubić – w domu jej dziadków. Odwróciła kartonik i przeczytała lekko zatarty i poplamiony napis: Adaś Górecki, nasza Warszawa, sierpień 1944. – Max! – zawołała. – Chodź tutaj! Poznajesz to...? Max...? Stał przy biurku i patrzył na nią zamglonym wzrokiem. – Max? – Tak? – Czy wiedziałeś o tym, że twój ojciec był wyznania prawosławnego...? – Co...? – Nie wiedziałeś o tym?! – Zaczekaj. Tu coś jest. – Głos miał zachrypnięty, jakby nie swój. Wyciągnął w jej stronę podłużną kopertę. – Wygląda na list. Zaadresowany do ciebie. Jest po polsku. Stali teraz naprzeciw siebie, a koperta drżała w wyciągniętej ręce Maxa. Marianna nie mogła zdobyć się na to, by wziąć ją od niego. Wolałaby chyba dotknąć rozżarzonych węgli. – Marianno, musisz to przeczytać... – wyszeptał. Z trudem przezwyciężyła opór. Koperta nie była zaklejona. Trzęsącą się z emocji dłonią wyjęła plik kartek zapisanych znajomym, strzelistym pismem Roba... Najdroższa Marianno,
Jeśli czytasz ten list, to znaczy, że nie ma mnie już wśród żywych. Wiedz, że odszedłem na własne życzenie i w czasie przeze siebie wybranym – bez żalu. Nie jest to trudne przy moich możliwościach zaplanować własną śmierć, wystarczy mieć odpowiednie leki oraz wiedzę o ich działaniu. Więcej nie musisz wiedzieć i liczę, że zachowasz to dla siebie. Nie życzyłbym sobie taniej sensacji na własnym pogrzebie. Wiem, że sprawię Ci ból. Jednakże jest on nie do uniknięcia. Choć zabrzmi to banalnie – a może nawet okrutnie – zasłużyłaś na prawdę. Pozwól więc, że opowiem Ci historię mego życia. Nie było ono takie, o jakim marzyłem w swoich latach młodzieńczych. Niestety, nic nie potoczyło się zgodnie z oczekiwaniami mojego pokolenia. Ale tego nie muszę Ci mówić – o tym przecież wiesz... Zastanawiam się, od czego by tu zacząć... tyle myśli i wspomnień plącze się po mej nieszczęsnej głowie. Skoro więc nie mam koncepcji, jak najzgrabniej rozpocząć mą historię, zacznę ją po prostu od początku. Nazwisko Górecki nie jest moim prawdziwym nazwiskiem, lecz zostało urzędowo spolszczone przez mego ojca, który był Rosjaninem z pochodzenia i naprawdę nazywał się Gorczenko. Władimir Gorczenko. Matka moja pochodziła z Kresów, a jej krew stanowiła swoistą mieszankę polsko-rosyjsko-niemiecko-ukraińską. I choć ojciec bardzo chciał zasymilować się z narodem polskim, nigdy do końca mu się to nie udało. Nie tylko dlatego, że Polacy niechętnie nas akceptowali, lecz także z tego powodu, że rosyjskość miał w duszy. Nasi przodkowie wywodzili się jeszcze z warstwy urzędniczej zaborcy. Nie szkodzi, że nigdy nie uważali Polaków za wrogów i zawsze zgodnie z nimi żyli – dla nich byli i pozostali obcy. A wracać nie chcieli. Do czego mieli wracać? W nowej Rosji – po rewolucji – miejsca już dla nich nie było. Chyba że w łagrze. Przywykli do Warszawy, tutaj był ich dom. Przetrwali najtrudniejszy okres tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, gdy Rosjanie, w obawie o swoje głowy, w pośpiechu opuszczali Warszawę. Udało im się zostać, a nawet – w ramach polityki polonizacyjnej – otrzymali polskie obywatelstwo. Moi dziadkowie ze strony ojca – oraz oczywiście rodzice – świetnie mówili po polsku, na swój sposób czuli się Polakami. W wojnie polsko-sowieckiej byli po stronie polskiej, a mnie – który w tym samym roku przyszedłem na świat – obdarowali popularnym w Polsce imieniem Adam. Przeszli nawet na wiarę katolicką, jedynie moja matka pozostała do końca wierna wyznaniu prawosławnemu, choć jej cerkiew zburzono. Ja tymczasem od dziecka czułem się bezpaństwowcem. Koledzy mnie szykanowali, z wiekiem coraz bardziej dawano mi odczuć, że jestem inny. Dlatego – po okresie, gdy bardzo starałem się być Polakiem – przyszła kolej na bunt. Razem z matką celebrowałem prawosławne święta i modlitwy. Ojca to irytowało, lecz nic nie mógł na to poradzić. Sam był niewierzący, do kościoła uczęszczał wyłącznie dlatego, by nie odstawać od swych kolegów z pracy. Nasze ostentacyjne obnoszenie się z wiarą prawosławną uważał za niebezpieczną grę – i zapewne miał swoje racje... Nie byliśmy bogaci, lecz w latach pomiędzy wojnami radziliśmy sobie całkiem nieźle. Dziadkowie w międzyczasie pomarli, i całe ich szczęście, gdyż nie doczekali najgorszego. Ojciec był urzędnikiem bankowym i choć z powodu pochodzenia nigdy nie awansował, zapewnił mi całkiem niezły start w życie. Liczył, że przynajmniej mnie się uda to, co dla niego było nieosiągalne. A mieli tylko mnie jednego, gdyż matka po mym urodzeniu zaczęła niedomagać. Skończyłem więc z wyróżnieniem szkołę powszechną i zgodnie z ambicjami rodziców – a zwłaszcza ojca – dostałem się do gimnazjum Batorego. Otrzymałem nawet niewielkie
stypendium. To wówczas poznałem przekleństwo swego życia: Twoją ciotkę Hankę. Wybacz mi, Marianno, te ostre słowa, gdyż dla mnie są one aż nadto prawdziwe. Do dziś pamiętam tamtą prześliczną dziewczynkę ze złotymi warkoczami, wożoną do szkoły autem! Jak jakaś księżniczka. Dla mnie była nią. Królewną z bajki. Chodziła do pobliskiego żeńskiego gimnazjum Królowej Jadwigi, także w Śródmieściu, dwie klasy niżej ode mnie. Niemal codziennie stałem pod jej szkołą, zanim zaczęła i gdy kończyła lekcje. Czasem musiałem w tym celu spóźniać się lub wagarować ze swoich, lecz zawsze znalazłem jakiś pretekst, by mi się to udało. Byłem pierwszym uczniem w klasie, więc na te moje drobne wybryki patrzono przez palce. W starszych klasach gimnazjalnych oraz później, w licealnych – gdy coraz częściej wracała ze szkoły sama lub wraz z koleżankami – marzyłem, by choć nieść za nią teczkę. Nigdy jednak nie zdobyłem się na odwagę, by jej to zaproponować. Zresztą miała do tego wielu innych ochotników. Zawsze kręcił się wokół niej wianuszek wielbicieli. Była naprawdę zjawiskowo piękną panną. Ty wiesz o tym, bo jesteś do niej kropla w kroplę podobna. Ale nie tylko urodą się wyróżniała. Także czymś w rodzaju królewskiej postawy, wynikającej zarówno z urodzenia, jak i z uprzywilejowanej pozycji społecznej: śmiałością, pewnością siebie, inteligencją i dowcipem. Zawsze w pełnym blasku, modnie i gustownie ubrana, rozrywana, adorowana przez wszystkich – nawet na mnie nie spojrzała. Dla niej byłem robakiem. I tak też się czułem. Byłem jednak na tyle jeszcze młody, naiwny i idealistyczny, że nie zrezygnowałem z marzeń. Wielbiłem ją skrycie przez lata. Gdy wybuchła wojna, miałem podwójny dylemat. Z jednej strony z nawyku pogardzałem Polakami, z drugiej czułem, że to jednak mój kraj. Jedyny, jaki miałem. Niemcy zrujnowali moje życie, niszczyli nadzieje. Nienawidziłem okupanta jak wszyscy i gotów byłem do walki z nim. Na razie jednak kontynuowałem na tajnych kompletach studia uniwersyteckie, które rozpocząłem rok przed wybuchem wojny, na wydziale prawa i administracji, gdyż – jak Ci zapewne wiadomo – w czasach okupacji polskie uczelnie wyższe zostały zamknięte. Wszelkie zbiory oraz całe wyposażenie pracowni Uniwersytetu Warszawskiego – nowoczesne, jak na tamte czasy – wywieziono do Niemiec, a sam budynek uniwersytecki przekształcono w koszary żandarmerii. Pomimo zakazów okupanta, a nawet groźby kary śmierci, wielu wykładowców prowadziło jednak zajęcia ze studentami w mieszkaniach prywatnych. Misja ta stanowiła część polskiego ruchu oporu. Jakież było moje zdziwienie, gdy na tych samych kompletach spotkałem ponownie swoją ukochaną Hankę, jeszcze piękniejszą niż w latach szkolnych. Dopiero wtedy tak naprawdę poznaliśmy się osobiście, a nawet zbliżyliśmy do siebie. Sporo rozmawialiśmy, dyskutowaliśmy na różne tematy, łączyła nas zgodność przekonań, nawet jeśli z mojej strony nie zawsze całkiem szczera. Czasem – choć nie było to wskazane – odprowadzałem ją do domu. Nie nosiłem za nią teczki, jak to sobie wymarzyłem w dzieciństwie, jednak mogłem podtrzymać jej ramię, gdy tego potrzebowała. I, pomimo ciężkich czasów, byłem wtedy szczęśliwym młodzieńcem. Znowu snułem plany i marzenia. Nie zrażałem się nawet tym, że jej rodzice – a w szczególności ojciec, znany lekarz – nie traktowali mnie przychylnie i patrzyli jak na raroga. Gotów byłem do walki o tę swoją wielką miłość ze wszelkimi przeciwnościami losu... naiwny młokos... Tymczasem jednak – prosto z tajnych kompletów – zwerbowano nas oboje do konspiracji.
Zresztą większość studentów była jednocześnie żołnierzami podziemia. Ona od początku była zdecydowana – wychowano ją w patriotycznym duchu, należała już zresztą do Szarych Szeregów. Ja poszedłem tam głównie dla niej. Nie znaczy to, że bez tego bym nie walczył. Walczyłbym zapewne, chociażby dlatego, że jak każdy młody człowiek pragnąłem normalnego życia. I tak nie miałem już zbyt wiele do stracenia: matka moja zmarła na raka żołądka tuż przed samą wojną, zaś ojciec zginął przypadkowo w łapance ulicznej. Jednak wówczas pewnie zastanowiłbym się przynajmniej ze dwa razy. A ze względu na nią nie wahałem się ani minuty... Wtedy to zaczęło się moje prawdziwe piekło. Dosłownie i w przenośni. Ciężko mi będzie opisać to, co wydarzyło się w tamtych dniach, rzucając cień na całe moje życie oraz na życie innych – przyznaję to. Moja psychika nie wytrzymała napięcia i pękła, lecz gdybyś była świadkiem tego, co było mi dane oglądać i przeżywać, ręczę Ci, że Twoja wrażliwość także uległaby przewartościowaniu. Ja nie tylko na co dzień widywałem trupy – setki, tysiące trupów, zmasakrowanych, skrwawionych, rozerwanych strzępów ludzkich, które jeszcze przed chwilą były moimi towarzyszami broni, sąsiadami, przeciwnikami – ja w każdej sekundzie mogłem być takim samym trupem. Jednym z wielu martwych ciał na ulicy zasłanej martwymi ciałami. Ochłapem mięsa bez twarzy, bez śladu człowieczeństwa. Wiem, co pomyślisz. Nie ja jeden. Ale ja byłem jeden. Wobec śmierci każdy z nas jest samotny. W skórę innych nie potrafię wejść. Tylko moja miłość trzymała mnie przy zdrowych zmysłach. Świadomość, że jestem blisko niej, że walczymy razem, za tę samą sprawę. Podziwiałem ją. Była taka odważna, taka... dzielna. Bezkompromisowa. We wszystkim. Niestety, ta jej bezkompromisowość zgubiła ją... i mnie. Dość szybko zorientowałem się, że moje marzenia to fikcja i ułuda. Traktowała mnie jak druha, towarzysza broni, może nawet na swój sposób lubiła, lecz poza tym byłem jej całkowicie obojętny. Zauważyłem – rychło stało się to zresztą publiczną tajemnicą – że gorące uczucie łączy ją za to z innym. Jej wybrańcem okazał się nasz dowódca plutonu o kryptonimie Aleksander, który zresztą był jej wzajemny. To był rzeczywiście przystojny młody człowiek, o kilka lat tylko starszy ode mnie. Z Hanką znali się jeszcze z okresu przedpowstańczego, a z pogłosek wynikało, że mieli się ku sobie już wcześniej. Ich wzajemna skłonność dawała się bez trudu zauważyć. Nie za bardzo zresztą się z nią kryli: czas był wówczas na wagę złota. Tak, tak, Marianno. Nawet w czasie wojny ludzie kochają się i nienawidzą. Taka już ludzka natura, że nawet krew i pożoga nie pokonają jej. A my byliśmy tacy młodzi... Nie przyjmowałem tego do wiadomości. Nawet gdy siedzieliśmy ukryci głęboko w jakiejś piwnicy czy w ruinach spalonych kamienic, czekając na ruch nieprzyjaciela albo planując nasz ruch, gdy ona przysypiała z głową na jego piersi, a on otaczał ją opiekuńczym ramieniem – nie dopuszczałem do siebie myśli, że mógłbym ją bezpowrotnie utracić. Nie, ona była moja. Tylko moja. Byliśmy stworzeni dla siebie. Nawet jeśli ona o tym nie wiedziała – ja wiedziałem. Trwałem w przekonaniu, że jeśli tylko ta zawierucha kiedyś się skończy, ona zrozumie i odwzajemni moją miłość. Wmawiałem sobie, że tamten jedynie bardziej jej imponuje. Nic więcej. I dopuszczałem tylko dwie możliwości: że albo będziemy ze sobą żyć, albo... razem zginiemy.
Tak głęboko to sobie wmówiłem, że postanowiłem zwierzyć jej się w końcu ze swego uczucia. Może wtedy przejrzy na oczy. Bo skoro ona o niczym nie wie, to w jaki sposób ma domyślić się, jak ją kocham...? Naprawdę szczerze wierzyłem w to, że wystarczy tylko otworzyć jakąś klapkę w jej mózgu, by spojrzała na mnie inaczej. Wykorzystałem moment względnego spokoju, ciszy przed ostateczną burzą – było to już pod koniec powstania. Ostatnie dni września. Na Żoliborzu. Wszyscy czuliśmy, że zbliża się wielka niewiadoma. Musiałem zrobić to teraz. Wzmocniłem się paroma łykami wina, które znalazłem w czyjejś piwnicy i przechowywałem jak skarb w swoim plecaku. I gdy tylko nadarzyła się okazja, że znalazła się na uboczu, wyznałem jej wszystko. Przez resztę życia pragnąłem zapomnieć o tym upokorzeniu, jakie mnie wtedy spotkało. Cała groza powstania, nawet czyhająca dookoła śmierć, nie może się z nim równać... Wpatrywała się we mnie zdumiona. Po prostu zdumiona. Z niedowierzaniem. – Ty piłeś? – zapytała, cofając się przed moim oddechem. – Będę musiała zameldować o tym dowódcy. I to miało być wszystko? W głowie mi szumiało, rozpacz podchodziła do gardła. – A... czy zrozumiałaś, co ci powiedziałem, Haniu... Sylwio? – odważyłem się zapytać łagodnie, ignorując jej pogróżki. Nie, nie chcę tego od nowa przeżywać, słowo po słowie. Choć stoję nad grobem, to wspomnienie nadal mnie przerasta. Wyśmiała mnie. Niech Ci to wystarczy, droga Marianno. Wyszydziła moje uczucie, podeptała najdroższe sercu nadzieje. Tak jakby zdeptała niewinny kwiat. „A co by tatko na to powiedział?!” – to zdanie wryło mi się w pamięć i trwało w niej odtąd jak zaklęte. Śmiała się, choć za parę godzin oboje mogliśmy nie żyć. Niemcy szykowali się już do natarcia na Żoliborz... A teraz... proszę Cię, Marianno, jeśli możesz, zbierz wszystkie swoje siły i wysłuchaj mnie w spokoju. Jeszcze niejednokrotnie w trakcie tej opowieści będą Ci potrzebne, lecz potem przywykniesz. Nie potępiaj, zanim wszystkiego nie przemyślisz. Tej samej nocy, tuż przed świtem, dopiwszy ostatnie krople wina, opuściłem naszą kryjówkę. Reszta moich towarzyszy czuwała – w gotowości do ostatniej walki – podczas gdy ja pod byle pretekstem wymknąłem się na zewnątrz. Warszawa nie spała – Warszawa umierała. Z oddali słychać było odgłosy walk. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Pod osłoną ciemności wyszedłem na swoją ostatnią akcję. Tak, dokładnie wiedziałem, co chcę zrobić. I zrobiłem to. Zabiłem Twoich dziadków, Marianno. Zastrzeliłem ich jak wrogów, bo dla mnie nimi byli. W tamtej chwili w nosie miałem wojnę, Niemców, Polaków czy losy powstania. To oni byli moimi prawdziwymi nieprzyjaciółmi.
Jednak, Marianno, to jeszcze nie wszystko... Ogarnia mnie lęk przed ujawnieniem tego, co muszę ujawnić – lecz nie mam wyjścia. Raz jeszcze błagam Cię o wybaczenie. Gdy już opuszczałem willę Twoich dziadków, z plecakiem pełnym zrabowanych tam skarbów i pamiątek (byli to wszak majętni ludzie), podpaliłem ją. Wiedziałem, że Niemcy dosłownie lada chwila natrą na Żoliborz. Za chwilę cała dzielnica będzie płonąć. Założyłem więc, że zostanie to złożone na ich karb. Nie pytaj, skąd wiedziałem. Niech ci wystarczy, że wiedziałem. Nie przewidziałem tylko jednego: że Hanka także zechce tej nocy odwiedzić swój dom, być może, by pożegnać się z rodzicami lub prosić ich, aby zeszli do piwnicy, zanim Niemcy zaatakują. Pamiętam, że martwiła się o to. Jej ojciec, szanowny pan doktor Bańkowski, był tak dumnym człowiekiem, że nie życzył sobie chować się przed nieprzyjacielem. Twierdził, że jeśli zginie, to w swoim własnym fotelu zamiast przygnieciony gruzem, kryjąc się jak szczur po piwnicach. A więc zginął jak żołnierz, choć nim nie był. Gdy już miałem rozpłynąć się w ciemnościach, zostawiając za plecami płonącą willę, zderzyłem się z nią nieomal: – Co tu się... Boże święty!... Ty tutaj?! – Jej oczy rozszerzyły się ze zrozumieniem. W tym momencie, na tle tańczącego ognia, zdawała się jeszcze piękniejsza niż zazwyczaj. Cudna jak anioł... albo i bardziej. Przypadła do mnie z pięściami, bijąc mnie gdzie popadnie i drapiąc po twarzy. Rozorała do krwi mój policzek; blizny po jej paznokciach nosiłem jeszcze długo. Przypuszczam, że nie miała pojęcia, co tak naprawdę zrobiłem z jej rodzicami. Myślała raczej, że tylko podpaliłem dom. Zatkałem jej usta, zanim zaczęła wrzeszczeć. Szarpała się w moich ramionach, gryząc i kopiąc. W jej oczach ujrzałem tyle nienawiści, że odruchowo, nie myśląc, jeszcze raz dobyłem broni i... strzeliłem. Strzeliłem prosto w jej serce, a ciało wrzuciłem do płonącego domu. Marianno, wiem, co czujesz. Czytaj jednak dalej, nie drzyj tego listu. Niech to będzie nasze wspólne katharsis... W pewnym momencie usłyszałem za sobą jakiś szelest i zdawało mi się, że mam świadka swego czynu. Zapewne był to tylko jakiś zbłąkany bezpański kot, ale moja wyobraźnia podsuwała mi najgorsze obrazy. Wiedziałem, że jeśli powstańcy dowiedzą się, co zrobiłem, dopadną mnie i pokroją żywcem na kawałki. Nie okażą zrozumienia, szczególnie on, ten uzurpator, który skradł mi moją miłość. Nigdy mi zresztą nie ufali, podobnie jak ja im. To ich bałem się znacznie bardziej niż okupanta. Oszołomiony, półprzytomny z bólu, uciekłem i ukryłem się w piwnicy pewnego opuszczonego domu – która nie po raz pierwszy stała się moją kryjówką – już przy wtórze artyleryjskiego ognia Niemców. Miałem tam ukryte cywilne ubranie. Czekałem skulony, rozgorączkowany, zastanawiając się, czy to, co się wydarzyło, było snem jedynie, czy też
przerażającą jawą. Jak już wiesz, nie myślałem nawet o Niemcach. Bałem się raczej tego, że znajdą mnie tu powstańcy, moi niedawni towarzysze, że domyślą się, com uczynił – o ile już tego nie wiedzą – i rozstrzelają jak psa. Najbardziej obawiałem się zemsty Aleksandra, ukochanego Hanki. Ten nie miałby nade mną żadnej litości. Nie oczekiwałbym jej nawet... Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że za kilka godzin jego również nie będzie już wśród żywych. Jak wspomniałem, Niemcy przystąpili do koncentrycznego ataku na Żoliborz o świcie, a zażarte walki trwały aż do następnego dnia. Przeczekałem w „mojej” piwnicy kolejną dobę, nasłuchując i tracąc rachubę czasu, aż wreszcie odnalazł mnie tam znajomy Niemiec z Wehrmachtu, zwykły żołnierz, z którym jednak... tak, zdarzało się, że wymienialiśmy pewne poufne informacje. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie czułem się tak naprawdę nikomu winien lojalności. Byłem bezpaństwowcem – czyli nikim. Wracając do mojej historii, wspomniany Niemiec nie znalazł się tam przypadkiem. Już od dawna byliśmy tak umówieni: że w krytycznej chwili, o ile obaj przeżyjemy, tutaj się spotkamy. Byłem mu wdzięczny, że o tym pamiętał, choć nie czynił tego bezinteresownie. Oczekiwał zapłaty i otrzymał ją. Miałem w końcu przy sobie złotą biżuterię Twojej babki, Marianno. Przeprowadził mnie za to przez niemieckie posterunki, czym umożliwił mi ucieczkę z leżącej w gruzach Warszawy, zanim jeszcze rozpoczęła się ewakuacja ludności cywilnej oraz niedobitków Armii Krajowej po zawieszeniu broni... Moim zamiarem było przedostanie się do żołnierzy radzieckich, stacjonujących na Pradze – jestem w końcu, nie zapominaj, Rosjaninem – jednak przeprawa przez Wisłę była nierealna. Klucząc więc nocami i ukrywając się za dnia, trafiłem w końcu do małej wioski o nazwie, którą do dziś zapamiętałem – Jędrzejówka. Osada ta cudem uniknęła wcześniejszej pacyfikacji, pomyślałem więc, że będzie w miarę bezpiecznym schronieniem, bo Niemcy mają teraz inne problemy. Postanowiłem zaczekać tam na front. Poszczęściło mi się: para staruszków ukryła mnie, jako zbiegłego powstańca, w stodole pełnej siana. Przyszło mi długo czekać. Dostawałem skromne jedzenie, musiałem się jednak ukrywać, pod żadnym pozorem nie wolno mi było wychodzić na zewnątrz. Moi dobroczyńcy obawiali się ludzkich języków. Nie tylko więc oślepłbym tam rychło, ale i pewnie zanudził się na śmierć, gdyby nie codzienne pogawędki z gospodarzem. Od niego miałem wieści o losach Warszawy po upadku powstania. Front zbliżał się, było go słychać coraz wyraźniej – emocje sięgnęły zenitu. Jednak chwilę wcześniej wydarzył się dramat. Pewnego dnia, o świcie, do wioski wjechał niemiecki oddział. Było ich kilku: rozkrzyczanych, agresywnych, ziejących żądzą niszczenia. Wywlekli na podwórko moich gospodarzy, bijąc ich kolbami karabinów. Słyszałem krzyki i jęki, błagania o litość. Splądrowali co mogli, nagrabili, ile się dało, a na koniec zastrzelili staruszków. Doszedł mnie odgłos wystrzałów i... jęki ustały. Siedziałem skulony głęboko w sianie, modląc się do nie wiem jakiego Boga. Usłyszałem, jak szkopy łażą jeszcze po podwórzu, klnąc i rechocząc. Do stodoły także zajrzeli, jednak nie znaleźli w niej nic oprócz kupy starego siana. Nie zainteresowało ich to, zresztą spieszyli się bardzo, gdyż ruscy byli coraz bliżej. Zewsząd słychać
już było odgłosy walki. Odetchnąłem, gdy dobiegł mnie wreszcie warkot silnika. Wyrwali ze wsi z kopyta, cudem chyba tylko oszczędzając innych mieszkańców. Lecz mimo to dalej nie miałem odwagi wyjść na zewnątrz. Jedynie przez szpary w ścianach stodoły zobaczyłem pod płotem trupy moich gospodarzy, leżące w kałuży krwi. Było mi ich szczerze żal, choć powiesz pewnie, że nie różnię się od tych Niemców. Możliwe nawet, że masz rację. A jednak współczułem staruszkom. Uratowali moje życie, a własne stracili. I to wtedy, gdy koniec wojny był już niemal w zasięgu ręki. Pocieszałem się tylko tym, że nie stało się to z mojego powodu. Szwaby nic o mnie nie wiedzieli, w przeciwnym razie szukaliby do upadłego. Dopiero znacznie później, po latach, zrozumiałem, że widocznie tak miało być. Szkoda tych ludzi, jednak byli już starzy. A dzięki temu, że zginęli, nie pozostali świadkowie mojej tam obecności... Mogłem rozpłynąć się bez śladu. Nie krzyw się. Życie jest okrutne, Marianno. Wkrótce potem wjechali do wioski ruscy. Dopiero wtedy odważyłem się opuścić moją kryjówkę. Dogadałem się z nimi bez problemów, wzięli mnie za swego. Na swoje szczęście język rosyjski znałem nie gorzej niż polski, a prócz tego władałem biegłe zarówno niemieckim, jak i angielskim. Dobra edukacja, zapewniona mi przez rodziców, niejednokrotnie przydała mi się w życiu. Owo gościnne miejsce opuściłem wraz z Rosjanami. Przyjęli mnie do jednego ze swoich oddziałów, gdzie zostałem pomocnikiem kucharza. A że nawet ciasto potrafiłem upichcić im z niczego, polubili mnie szczerze. To zresztą naprawdę szczerzy ludzie, choć prymitywizm ich myślenia nie raz mnie zaskakiwał. Ale to szczegół, zwykli żołnierze są wszak zazwyczaj prostymi ludźmi. Doszedłem z nimi aż do Rzeszy, gdzie na linii Łaby, gdy wojska radzieckie spotkały się z amerykańskimi, przedostałem się – na powrót w cywilnym ubraniu – na stronę amerykańską, i nim na dobre skończyła się wojna, byłem już w drodze do Wielkiej Brytanii. Tam, pod fałszywym nazwiskiem, ostatecznie osiadłem. Z początku nie szło mi lekko, jednak, nie przechwalając się zbytnio, przyznać muszę, żem był zaradnym młodym człowiekiem. Otrzymałem od losu szansę i wykorzystałem ją skutecznie, pnąc się powoli po szczeblach społecznej drabiny. Na wstępie miałem trochę pieniędzy, które uzyskałem ze sprzedaży na czarnym rynku zabytkowych monet i biżuterii, wyniesionych z domu rodzinnego Twej śp. Matki. Z tego powodu do dziś czuję się Twoim dłużnikiem, kochana Marianno. Zaczynałem od zwykłego pomocnika w niewielkim zakładzie cukierniczym, a skończyłem, jak Ci wiadomo, jako jeden z potentatów tej branży. Ożeniłem się z Angielką z zamożnej rodziny i choć los nie obszedł się zbyt łaskawie z moim małżeństwem, udało mi się spłodzić syna, z którego jestem dumny. Wciąż jeszcze bałem się, że odszukają mnie Polacy, więc gdy tylko ustabilizowałem swoje życie w Anglii i za pomocą dobrze ustawionych kontrahentów uzyskałem obywatelstwo, zmieniłem urzędowo nazwisko na anglosaskie, a także dorobiłem sobie całkowicie nowy życiorys. Już wtedy wymyśliłem sobie także zgrabną historyjkę o nieszczęsnym Adasiu Góreckim, który po wojnie odwiedził mnie w Anglii. Na wypadek, gdyby ktoś go szukał i połączył z „nim” moją osobę. Przydała się wiele lat później, by zwrócić Wam choć część należnego Waszej Rodzinie „depozytu”. Szczerze pragnąłem, byście odzyskali swoje pamiątki. Moje obawy okazały się słuszne, bo choć czułem się już Brytyjczykiem pełną gębą, odszukali mnie w końcu komuniści i zwerbowali do współpracy, szantażując ujawnieniem mojej tożsamości. W ten sposób stałem się agentem, zdrajcą. Tylko kogo tak naprawdę zdradzałem? Ludzi, którzy i mnie zdradziliby bez wahania...? Nie robiło to już na mnie najmniejszego
wrażenia. Jak wiesz, zawsze czułem się bezpaństwowcem – nie moja w tym wina – a tym sposobem wyrobiłem sobie znajomości w kraju, i to w ważnych dla mnie kręgach, mogłem więc odnaleźć nareszcie trop Waszej Rodziny. Bo to było moim głównym celem. Jednego możesz być pewna – nie robiłem tego dla pieniędzy. Już wtedy nie musiałem, miałem ich wystarczająco dużo, by godnie żyć. Pamiętasz zapewne jeszcze dyplomatę Domańskiego, który przewiózł Wam przesyłkę ode mnie i pośredniczył w naszych kontaktach? No to już teraz rozumiesz, że odbyło się to jak najbardziej „legalnie” i z błogosławieństwem waszych ówczesnych władz. Świadczyliśmy sobie nawzajem przysługi, gdyż leżało to we wspólnym interesie. Im także nie zależało na ujawnieniu mej prawdziwej tożsamości. Szczególnie że Wy ze swej strony uparcie drążyliście temat, i to od lat, choć robiłem wszystko, by temu zapobiec. Teraz kilka słów celem wyjaśnienia, moja droga Córko. Pragnę wytłumaczyć Ci, dlaczego Was najpierw poszukiwałem, a następnie czuwałem nad Wami przez lata. Choć być może sposób, w jaki to realizowałem, nie każdemu przypadłby do gustu... Otóż przyczyną był nie tylko strach przed zdemaskowaniem. Nie, bynajmniej. Powody miałem znacznie głębszej i emocjonalnej natury. Pierwszym z nich było moje wielkie, nigdy nieugaszone uczucie do Twojej Ciotki Hanki. Tak, zabiłem ją – lecz nigdy nie przestałem jej kochać. Wbrew pozorom była to miłość czysta, szlachetna i przezwyciężająca nawet śmierć. Wiedziałem, że jedyną osobą z Waszej Rodziny, która prawdopodobnie pozostała przy życiu, było dziecko, młodsza siostra Hani, czyli Twoja Matka: Julia. Długo szukałem, jako że wywieziono ją z Warszawy, lecz w końcu, poprzez dokumentację uzyskaną z sierocińca, zlokalizowałem miejsce, gdzie dziewczynka przebywała. Od tej pory była ona pod moją stałą pieczą. Czuwałem nad nią – a następnie nad Wami wszystkimi – za pośrednictwem polskich służb bezpieczeństwa. I wszystko szłoby bez kolizji, gdyby nie – po pierwsze – natrętna dociekliwość Twego ojca, Janusza Stryjewskiego, oraz – po drugie – nie mniejsza, a bardziej jeszcze niebezpieczna, gorliwość jednego z oficerów nazwiskiem Kowalenko. Ten Kowalenko wiedział, kim jestem naprawdę, a raczej domyślał się tego, ponieważ jego krewniak, rodowity Białorusin, był z Armią Czerwoną pod Warszawą. Prawdopodobnie rozpoznał mnie i podzielił się swoją wiedzą ze swym kuzynem czy też bratankiem (nie wiem tego dokładnie; rodowody oficerów SB stanowiły dobrze chronioną tajemnicę). Nie znałem też zbyt dobrze jego intencji, lecz wygląda na to, że obudziły się w tym aparatczyku skrupuły natury moralnej. On także postanowił roztoczyć nad Waszą rodziną parasol ochronny i to skierowany przeciwko mnie! Początkowo ograniczałem się do torpedowania jego zakusów, w końcu jednak musiałem się go pozbyć. Co też uczyniłem raz na zawsze. Środki do tego miałem i korzystałem z nich w imię wyższych celów. Podobnie było w przypadku Twego ojca, Marianno. Celowo piszę słowo „ojciec” z małej litery, gdyż nie zamierzam bawić się w kurtuazję w przypadku tego człowieka, który ściągnął na Twoją nieszczęsną Matkę nie tylko materialną nędzę, ale i same kłopoty, a nawet najgorszą z możliwych żałobę. Twój mały braciszek umarł przez niego, przez jego skażone geny. Nikt w Waszej rodzinie nie chorował nigdy na raka – sprawdziłem to. To krew Stryjewskich musiała być źródłem tej straszliwej choroby. Jedyną jego zasługą było spłodzenie Ciebie, moje drogie dziecko. Lecz prawdziwym, duchowym Twoim ojcem oraz opiekunem zawsze byłem ja. I pragnąłbym, byś przynajmniej po mojej śmierci przyjęła to do wiadomości.
Przyznaję: stałem za śmiertelnym wypadkiem Twego biologicznego ojca na trasie pod Warszawą. Nie cierpiał, zginął na miejscu, w ułamku sekundy – postarałem się o to osobiście ze względu na Wasze uczucia. Nie proszę, byś to doceniła, proszę jedynie, byś zrozumiała. Natomiast tragiczny wypadek Twej drogiej również i memu sercu Matki był tylko najzwyczajniejszym nieporozumieniem. Jako rodzoną siostrę Hani kochałem ją szczerze i chroniłem jak tylko mogłem. Wszelkimi metodami starałem się odwieść Julię od bezsensownych poszukiwań, mimo że jednocześnie na pozór wspomagałem ją w nich, by utwierdzić w przekonaniu, że być może jej starsza siostra żyje gdzieś poza krajem. Ja naprawdę zatrudniłem detektywa, Marianno. Nie miałem przecież żadnego powodu, by się tego obawiać: wiedziałem, że nikogo nie może odnaleźć. Lecz co szkodziło podjąć tę grę? Jeśli mogłem sprawić tym drogiej Julii przyjemność... Ona nie miała na szczęście możliwości prowadzenia osobistego dochodzenia za granicą. Sytuacja zmieniła się jednak diametralnie po przemianie ustrojowej. Julia popełniła jeden zasadniczy błąd: skontaktowała się z byłymi działaczami akowskiego podziemia, mieszkającymi poza granicami kraju. Nie mogłem pozwolić sobie na ryzyko, musiałem jej w tym przeszkodzić. Uwierz mi, chciałem ją tylko nastraszyć. Po upadku komuny znalazłem się w znacznie gorszej sytuacji. U Was zaczęły się czystki, ktoś mógł natknąć się w końcu na niewygodne dla mnie dokumenty bezpieki i w ten sposób do mnie dotrzeć. Nie miałem już oparcia w waszych władzach. Musiałem nawiązać kontakt ze światem polskiej i międzynarodowej przestępczości zorganizowanej, która to sieć wchłonęła także wielu dawnych funkcjonariuszy Służb Bezpieczeństwa, dobrze mi znanych i wciąż gotowych do współpracy. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz żądali za to zapłaty. Słonej zapłaty. Jednak było mnie na nią stać. W moim wieku nie liczy się już pieniędzy. Oczywiście, o ile się je ma. Te gnojki, głupie, wynajęte zbiry, miały ją tylko zastraszyć. Coś poszło nie tak. Nigdy nie dowiedziałem się całej prawdy, bo wkrótce po tym incydencie obaj – dwóch ich było, łotrów skończonych – rozpłynęli się w powietrzu. Domyślam się tylko, że prawdopodobnie zostali uciszeni przez swoich bezpośrednich szefów. Ci nie pobłażają partackiej robocie, a ja z pewnością nie będę tych robaków żałował. Z tego, co mi wiadomo, zastawili na Twoją matkę pułapkę na trasie. Zamiast ograniczyć się do pogróżek, siłą napoili ją alkoholem i wsadzili z powrotem do auta. Reszta dokonała się sama. Wybacz mi, Marianno. Bóg mi świadkiem – o ile istnieje – że przeżyłem tę śmierć nie mniej od Ciebie... Lecz Ty sama także sprawiałaś mi kłopoty, moje dziecko. Łudziłem się, że po przeżytej traumie dasz sobie spokój z wiadomą sprawą. Ty jednak rozczarowałaś mnie. Nie dość, że kontynuowałaś obsesję swej śp. Matki, to jeszcze zapragnęłaś całą tę historię upublicznić, co mogło przecież otworzyć furtkę różnym wścibskim dziennikarskim sępom. Chyba rozumiesz, że na to nie mogłem pozwolić? Zmuszony więc byłem na bieżąco śledzić Twą działalność, choć czasem mogło Ci to sprawiać w życiu pewien dyskomfort. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności decyzja mego syna Maxa spadła mi jak z nieba. Pomyślałem sobie, że dzięki niemu będę miał naturalny wgląd w Wasze sprawy. Trzeba Ci wiedzieć, że Max nie był nigdy zbyt posłusznym synem, jednak lojalnym i oddanym. Oczywiście niczego o mnie nie wiedział. Pozwól, że uczynię tu małą
dygresję. Zdaję sobie sprawę z tego, że teraz się dowie. Niemożliwe jest utrzymywanie go w nieświadomości przez resztę jego życia. Dlatego mam do Ciebie ogromną prośbę: przedstaw mu powyższe fakty w możliwie łagodny sposób. Z tego powodu piszę ten list po polsku, gdyż on tego języka nie zna (to także było moją intencją od samego początku, poczynając od jego dzieciństwa), a – jak podejrzewam – nawet dłuższy pobyt w Twoim kraju nie zmieni radykalnie tego stanu rzeczy. Ufając Twemu kobiecemu wyczuciu, Tobie powierzam sprawę uświadomienia go w kwestii ojcowskich grzechów. Wracając do naszej historii, od lat moim marzeniem było uczuciowe związanie Was ze sobą. Nie ukrywam, że Twoja uroda oraz łudzące podobieństwo do Hani leżała u podstaw tych zamysłów. Liczyłem na to, że Wasze pokolenie nadrobi to, co nasze utraciło – wskutek niesprzyjającego losu oraz własnych błędów i że w pewien sposób odzyskam ukochaną, a mojemu synowi dane będzie to, czego mnie nie udało się osiągnąć. I tak się stało! Moja radość nie mogła być większa. Okazało się, że moje plany i marzenia były słuszne! Wierzę, że to Ona pokierowała Waszym uczuciem, że w ten sposób zza grobu okazała mi przychylność, której poskąpiła mi za życia... Nie zmarnujcie tego. Daję Wam wszystko, co mam, na co pracowałem ciężko przez kilkadziesiąt lat. Odchodzę dla Was. Utwierdziłem się w tej decyzji po tym, jak dowiedziałem się, że Max zamierza badać archiwa SB. Dowiedziałby się wszystkiego, i to od najgorszej strony. Nie dopuść do tego, Marianno. Proszę. Zaklinam Cię na wszystkie świętości, na pamięć Twojej Matki... i Ciotki. Odwiedź go od tego zamiaru. No, na mnie już czas. Odchodzę z tego świata w spokoju, a nawet z odrobiną satysfakcji. Wy bądźcie szczęśliwi, moje dzieci. Zapomniałbym... Jeszcze o jednym muszę Ci na koniec powiedzieć, Marianno. Ostatnią drzazgą w mym oku był dobrze Ci znajomy emerytowany policjant, Piotr Ruta. Wiecznie krążący wokół Waszej Rodziny jak przyczajony drapieżnik. Najpierw zapewne manipulował Twym biologicznym ojcem, następnie kręcił się ustawicznie koło Twojej matki, a na koniec przy Tobie. Dysponował zbyt dużą wiedzą i zbyt łatwym do niej dostępem. O coś musiało mu chodzić – nic nie dzieje się bez przyczyny – lecz nie będę już tego dociekał, nie mam na to czasu. Zleciłem już unieszkodliwienie go. Mam nadzieję, że tym razem obędzie się bez pomyłek. Jeśli Cię to ubodło, najdroższa i wrażliwa moja Córko, to wiedz, że czynię to ze względu na Twoje – Wasze – dobro. Na tym kończę mój ostatni list, zarazem żegnając się z Tobą. Jeśli po drugiej stronie istnieje coś, jakiś lepszy duchowy świat, liczę na to, że spotkam tam umiłowaną Hanię, a także Julię oraz innych moich bliskich. I że kiedyś powitamy się tam wszyscy razem w pokoju. Najserdeczniej Cię ściskam i całuję, Rob
Zbyt wstrząśnięta, by zareagować, stała z plikiem kartek w opuszczonej dłoni. Max wpatrywał się w nią w napięciu. – I co? Co ojciec napisał? – zapytał w końcu, nie mogąc już dłużej znieść jej dziwnego milczenia. Wreszcie na niego spojrzała. Jednak nie dostrzegł w jej wzroku niczego znajomego. To było obce, zimne spojrzenie. Przeszył go nagły dreszcz. – Nie wiesz? – odparowała ostro. – A... skąd? Wciąż patrzyła mu prosto w oczy. Długo. Zbyt długo. – Powiem ci – odezwała się w końcu. – Wygląda na to, że twój kochany tatuś zabił moją ciotkę, moich dziadków, mojego ojca, moją matkę... i jasna cholera wie, kogo jeszcze! Dotarło...? Dotarło to do ciebie?! Zbladł, na jego przystojnej twarzy dostrzegła zdumienie i niedowierzanie, które momentalnie doprowadziło ją do białej gorączki. – Załatwił całą moją rodzinę, rozumiesz?! Twój drogi tatuś to morderca. Psychopata. Przyznał się do tego! W tym parszywym liście! – wrzasnęła. Miała ochotę dopaść go i tłuc zaciśniętymi pięściami po tej zdziwionej masce, która jeszcze niedawno wydawała jej się twarzą bliskiego człowieka. Człowieka, którego kochała, a który nagle stał się dla niej obcy i wrogi. Syn mordercy, mordercy, który odebrał jej wszystko. Jakim cudem mogłaby mu teraz z powrotem zaufać? – Ale... co ty mówisz, Marianno... ja nic z tego nie rozumiem... jak to, zabił? – bąkał w oszołomieniu, które już nie było wyłącznie jej udziałem, co zauważyła z rodzajem gorzkiej satysfakcji. – Tak to! – Rzuciła w niego plikiem zmiętych kartek. – Sam sobie przeczytaj. Na pewno ktoś ci to przetłumaczy. Stać cię na tłumacza... Cedząc te słowa, nagle coś sobie uświadomiła. Przerwała w panice. – Prowadź mnie do telefonu, szybko! Moja komórka mnie stąd nie połączy! Pospiesz się, muszę zatelefonować do kraju, natychmiast!!! – krzyknęła, szarpiąc się z ciężkimi stalowymi drzwiami. Nie pytał o nic. Pobiegli krętymi korytarzami na górę i wprost do „oficjalnego” gabinetu Roba. – Do kogo chcesz dzwonić?
– Do Ady! Wystukał numer, który mu podyktowała. Chwyciła słuchawkę drżącymi dłońmi, zaklinając w duchu ciotkę, by podeszła do telefonu. Raz, dwa, trzy... przy piątym sygnale usłyszała trzaski na linii. – Słucham? – Ada odezwała się stłumionym głosem. – Ciociu? Ciociu, o nic nie pytaj, nie przerywaj! To ja, Marianna! Słuchaj... Boże, jak to... Piotrowi grozi niebezpieczeństwo! Ktoś... ktoś chce go skrzywdzić... może nawet zabić... Ostrzeż go! Błagam... Cisza. Marianna słyszała tylko łomotanie własnego serca. – Ciociu?! – Skąd... Majka, skąd wiedziałaś...? – Ciociu, co się stało?! – Piotr siedzi w areszcie – odparła Ada po dłuższej chwili. – Przypadkiem zabił człowieka, który go napadł. Został zaatakowany na ulicy, przedwczoraj późnym wieczorem. Ten... ten bandyta chyba nie podejrzewał, że emerytowany policjant potrafi się jeszcze bronić... Ale teraz będzie miał kłopoty... zabił człowieka, rozumiesz, Marianno? Jesteś tam? Wszelkie tamy puściły i Marianna wybuchła płaczem. – Tak, ciociu, jestem. Jestem. – Oni nie wierzą, że to było w obronie własnej... Poczuła ogromną ulgę. – Ciociu, posłuchaj. Mam dowody na to, że ktoś chciał Piotra..., że ktoś przygotował ten zamach na niego – tłumaczyła szybko. – Wszystko się wyjaśni. Nie bój się. Ja... ja niedługo przyjadę... – Gdzie jesteś, Marianno? – Na dniach wracam, ciociu, trzymaj się, do zobaczenia! Rozłączyła się i odwróciła do Maxa. – Oddaj mi ten list. Należy do mnie. Posłusznie zwrócił jej pomięty plik kartek, który wciąż trzymał w ręku.
– Zrobię ci ksero – dodała. – Jak chcesz... – Wezwij mi taksówkę. – Marianno... – Wezwij mi taksówkę! – powtórzyła. – Chcę jechać do jakiegoś hotelu. Rzeczy mi odeślesz. Zadzwonię. – Ale... ja nadal niczego nie rozumiem! Co z nami będzie, Marianno? Przyjrzała mu się kamiennym wzrokiem. Tylko przez ułamek sekundy odniósł wrażenie, że odrobinę zmiękła, gdy powiedziała: – Z nami już nic nie będzie, Max. Przepraszam cię, jeśli faktycznie nie rozumiesz. Nie potrafię... ja w ogóle nie wiem, co będzie ze mną. Zamów mi tę taksówkę i nic już nie mów. Proszę.
EPILOG
Dziesięć lat później Wciąż się bałam. Ten strach stał się już częścią mnie, wrósł we mnie, zapomniałam, jak to jest żyć bez niego. Zresztą... bałam się tak naprawdę przez całe swoje życie. Dopiero teraz uświadomiłam sobie ten ponury fakt. I kiedy tak siedziałam – w całkowitych ciemnościach, nad szklanką najtańszej wódki, rozcieńczonej wodą (dla oszczędności), nasłuchując podświadomie i drżąc przy każdym dźwięku, choćby był to tylko odgłos kropli spadającej z niedokręconego kranu – przypomniała mi się tamta noc... Spędziłam ją w jakimś hotelu, do którego zawiózł mnie życzliwy taksówkarz. Skromnym, mało eleganckim, lecz w miarę przyzwoitym. Wtedy po raz pierwszy upiłam się prawie do nieprzytomności. Do hotelowego lustra. Następnego dnia, późnym popołudniem, gdy już jako tako wytrzeźwiałam, zadzwoniłam do Maxa i kazałam mu zostawić walizkę z moimi rzeczami w recepcji. Nie byłam w stanie na niego patrzeć, a tym bardziej rozmawiać z nim. Jeśli tuż po przebudzeniu miałam jeszcze nadzieję, że to wszystko było tylko koszmarem sennym, to szybko straciłam złudzenia, gdy na stoliku nocnym znalazłam ten szalony list, zmięty w nieregularną kulę. Następnego dnia rano – po nieprzespanej nocy – pierwszym możliwym samolotem odleciałam do Warszawy. Tam w pośpiechu spakowałam swoje rzeczy, klucze od mieszkania Maxa oddałam dozorcy i wsiadłam w pierwszy pociąg do Gdańska. Na początek zatrzymałam się u Ady, ponieważ moja kawalerka była wynajęta. Wymówiłam najem lokatorom, lecz musiałam jeszcze przez jakiś czas pomieszkać u ciotki. Było to o tyle trudne, że zmuszała mnie do odpowiedzi na setki pytań – musiałam więc kluczyć, by nie wyjawić jej całej prawdy. Nie dlatego, że z jakichś racjonalnych powodów nie chciałam tego zrobić, ale dlatego, że sama nie byłam jeszcze gotowa otwarcie zmierzyć się z tym wszystkim. Co do Piotra: udało się uchronić go od oskarżenia o umyślne zabójstwo, uznano, że działał w obronie koniecznej. Nie musiałam nawet ujawniać listu – znaleźli się jacyś przypadkowi świadkowie. Odetchnęłam z ulgą, ponieważ nie miałam ochoty, by publicznie wałkowano sprawy naszej rodziny. Najpierw sama musiałam się z tym uporać. A o żadnej sprawiedliwości i tak nie mogło być już mowy. Gdy tylko sprawa zakończyła się pomyślnie, odseparowałam się od nich. Nie tylko od Piotra i ciotki Ady, ale w ogóle od wszystkich znajomych. Potrzebowałam samotności. Z Maxem zerwałam wszelkie kontakty. Po raz kolejny zmieniłam numery telefonów, nie odpisywałam na jego maile. Zgodnie z obietnicą zeskanowałam mu tylko list Roba i wysłałam pocztą elektroniczną. Wahałam się, czy wybrać odpowiednie fragmenty, czy skopiować całość. Zdecydowałam wreszcie, że nie mam prawa do żadnej cenzury. Max był dorosłym człowiekiem, chodziło o jego ojca. Powinien wiedzieć. I niech robi z tą wiedzą, co chce. Mnie to już nie obchodziło. On ze swojej strony nalegał, bym przyjęła swoją część spadku. – Należą Ci się, choćby jako symboliczna rekompensata za zło, które uczynił Ci mój ojciec. Rozumiem, że nie potrafisz mu wybaczyć, choć był chorym człowiekiem. Ale nie chcę go usprawiedliwiać. Przyjmij je więc ze względu na mnie. Będzie mi z tym lżej – pisał do mnie w mailu, jednym z ostatnich, które przeczytałam. Gdy nie odpowiadałam, za moimi plecami skontaktował się z Adą. Oboje
z Piotrem przekonywali mnie, że mam prawo do tych pieniędzy, a tymczasem Max – a raczej jego prawnik – po prostu wysłał mi całą kwotę na konto. Nie chciało mi się z nimi walczyć, machnęłam ręką. Niczego nie musiałam robić, nawet formalności podatkowe załatwił za mnie Piotr: ja tylko składałam podpisy. Przyjęłam je dla świętego spokoju, choć wtedy naprawdę mi na nich nie zależało – na niczym mi nie zależało. Dopiero znacznie później okazało się, że w pewnym momencie uratowały mi życie. Życie za życie? Niech i tak będzie... Z początku nie było jeszcze ze mną tak źle. Próbowałam pozbierać się do kupy, ułożyć sobie jakoś życie od nowa. Wróciłam do pracy, wzięłam się za nowe tłumaczenia, lecz coraz trudniej było mi się na nich skupić. To działo się niepostrzeżenie. Prześladowały mnie lęki, choć na zdrowy rozum zdawałam sobie sprawę, że nie mam już do nich żadnego racjonalnego powodu. Nie wierzyłam, że Max mógł mieć cokolwiek wspólnego ze sprawkami swego ojca, jednak coraz częściej śniły mi się koszmary z nim w roli głównej. Zdawało mi się, że stale ktoś mnie śledzi, obserwuje, podsłuchuje, a nawet czyta moje myśli. W każdym człowieku za oknem, stojącym pod blokiem lub mijającym mnie na ulicy, widziałam prześladowcę. Bałam się wsiąść do windy, tramwaju, taksówki. Pewnego razu rzuciłam się z pazurami na niewinnego faceta w kolejce podmiejskiej, ponieważ byłam pewna, że wyjmuje z kieszeni nóż. Wyciągał długopis, a że przy okazji – zakłopotany zapewne moim natrętnym spojrzeniem – uśmiechnął się zdawkowo, wystarczyło to, by sprowokować mnie do dzikiego ataku. Po raz pierwszy usłyszałam wtedy określenie „wariatka”, skierowane pod moim adresem. Wariatka. Psycholka. Szurnięta szajbuska – powtarzałam sobie od tej pory, szczerząc się do lustra. Bańka mydlana pękła, gdy mój wydawca uświadomił mnie telefonicznie, że moje tłumaczenie pewnego australijskiego romansu jest kompletnie pozbawione sensu, a do tego oddałam mu je z dwumiesięcznym opóźnieniem. Tej samej nocy, a raczej o świcie, przypadkowi przechodnie znaleźli mnie na cmentarzu, w samej koszuli nocnej, skuloną na grobie matki. Była chłodna jesień, a w dodatku lało. Miałam dreszcze i byłam cała sina. Na wszelkie próby pomocy darłam się wściekle i broniłam zawzięcie, kopiąc i gryząc. Wezwano w końcu pogotowie, które odwiozło mnie do pobliskiego szpitala psychiatrycznego, położonego obok cmentarza. Według późniejszych relacji, gdy prowadzono mnie do auta, wrzeszczałam na całe gardło: „Mamusiu! Mamusiu! Ten pan mnie szarpie! Mamusiu!”. Dodam tylko, że nie pamiętam nic z tego incydentu. W szpitalu spędziłam jakiś czas, nie wiem, jak długi – straciłam rachubę. Pamiętam za to, jak przyjechali Piotr z Adą, by zabrać mnie do domu. Uparłam się, że chcę wracać prosto do siebie, a ponieważ lekarze uznali, że załamanie nerwowe minęło i jestem zdrowa, nie mogli nic na to zaradzić. Ustalono jedynie, że ktoś codziennie będzie do mnie zaglądał oraz że stawię się na zalecone sesje psychoterapeutyczne. Oczywiście, nie muszę dodawać, że nikogo do swego mieszkania więcej nie wpuściłam i nie pojechałam na żadną sesję. Kazałam spadać nawet Izie, która – wysłana przez Adę – próbowała namówić mnie do otwarcia drzwi.
Od tamtej pory mogę liczyć długie lata mojego dobrowolnego „wygnania”. Straciłam pracę, dochody, przyjaciół, kontakt z rzeczywistością oraz – przede wszystkim – wolę walki. Pogrążyłam się w ciemnościach, nawet nie próbując się z nich wyzwolić. Cudem tylko udało mi się uniknąć tak częstych w podobnym przypadkach prób samobójczych – chyba tylko dlatego, że nawet do nich nie byłam zdolna. Oznaczałyby jakąś formę aktywności, a ja nie wykazywałam żadnej. To wtedy pieniądze ze spadku pozwoliły mi przeżyć, a przede wszystkim utrzymać dach nad głową. Na szczęście miałam jeszcze w przebłyskach świadomości choć tyle przytomności umysłu, że zleciłam bankowi automatyczne opłaty moich świadczeń, a do dysponowania kontem upoważniłam Piotra Rutę. Skrupulatnie i uczciwie zajął się wszystkim, czuwając nad moimi sprawami dyskretnie i z dystansu, bo do domu nadal nie wpuszczałam nikogo. Nawet zakupy z podstawową żywnością przynosili wraz z ciotką Adą sąsiadce, która stawiała je pod moimi drzwiami i pukała. Wychodziłam po nie dopiero wtedy, gdy usłyszałam, że zamykają się za nią drzwi. Jedyną formą ucieczki był dla mnie alkohol. Zaopatrywałam się weń na zapas, wychodząc do nocnego sklepu wyłącznie wieczorami, okutana w grube chusty jak kloszardka. Może dla kogoś zabrzmi to zabawnie, ale zawsze miałam w kieszeni coś do obrony: scyzoryk albo choćby śrubokręt. Czułam się przez to pewniej. Drobne kwoty (Piotr przytomnie ustawił odpowiednie limity) wypłacałam z jednego z pobliskich bankomatów, które właśnie do nas zawitały, znacznie ułatwiając mi życie. W sklepie znali mnie dobrze, nikt więc mnie nie zaczepiał: pewnie bali się wariatki bardziej niż ona ich. Moje życie ograniczyło się do stanu upojenia. Z jednego popadałam w drugi, a w chwilach wytrzeźwienia bałam się własnego cienia. Trwało to jakiś czas... Pieniądze na lokacie topniały, do pracy nadal nie byłam zdolna, zresztą i tak nie otrzymywałam żadnych zleceń. Piotr stanął na głowie i w końcu załatwił mi rentę inwalidzką, jednak była to symboliczna kwota. Jeszcze chwila, a znalazłabym się na dnie. Może raczej poniżej dna, bo dno już chyba osiągnęłam. Pewnego dnia przebudziłam się z bólem głowy – i z myślą o Maxie. Chyba śnił mi się tamtej nocy, bo płakałam przez sen. Po raz pierwszy od lat nie odczułam przy tym ani dreszczu strachu, ani obrzydzenia, ani nawet niechęci. Przeciwnie. Zatęskniłam. Nawet nie za nim samym, tylko za tym czasem, kiedy razem byliśmy, gdy wszystko wydawało się prostsze – nawet wbrew przeciwnościom losu – a przede wszystkim... przede wszystkim zawsze pozostawała jeszcze nadzieja. Teraz nie miałam żadnej. I może to za nią głównie zatęskniłam. W każdym razie, coś we mnie tego dnia przeskoczyło, a raczej wskoczyło z powrotem na swoje miejsce. Uczyniłam pierwszy krok: spojrzałam w lustro. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Przeraziłam się. Czy to możliwe, że jeszcze nie tak dawno temu uważano mnie za piękną kobietę...?! Z zakurzonej tafli (może na szczęście: gdyby była czysta, efekt mógłby być jeszcze bardziej porażający) spojrzał na mnie opuchnięty maszkaron. Oczu nie było widać, jedynie worki pod nimi, matowa, żółta cera skojarzyła mi się z trupem, tłuste włosy wisiały w strąkach, a obwisłe policzki kontrastowały ze sterczącymi obojczykami. Potwór! Mało brakowało, a stłukłabym lustro. To prawda, byłam o te kilka lat starsza, jednak we własnych oczach wyglądałam na setkę. Załamałam się, owszem, lecz... nie poddałam się jak do tej pory. Poczułam bunt. Ze łzami w oczach, złorzecząc, w pierwszej kolejności wylałam cały alkohol do ubikacji. Pożałowałam
tego na końcu, lecz już nie było odwrotu. Był jeszcze dość wczesny ranek – cierpiałam na bezsenność – do sklepu i tak bym w biały dzień nie poszła. Potem przygotowałam sobie gorącą kąpiel. Nie miałam w domu żadnych płynów ani olejków, znalazłam za to zioła w saszetkach, jeszcze z czasów, gdy przynosiła mi je stale ciotka Ada. Zaparzyłam z nich napar i dolałam do wody. Siedziałam w wannie chyba ze dwie godziny, aż kąpiel wystygła, a kiedy wyszłam, poczułam się inaczej. Nie tylko fizycznie – także psychicznie. Tak jakby gorąca woda zmyła ze mnie wszelki brud, ten rzeczywisty oraz ten duchowy. Dzięki temu zaczęłam jaśniej myśleć. Uczesałam świeżo umyte włosy, odszukałam jakieś stare, od dawna już nieużywane kosmetyki, nasmarowałam twarz kremem, umalowałam się. Włożyłam czyste ubranie. I ponownie odważyłam się zerknąć w lustro: efekt był piorunujący. Tym razem się w nim rozpoznałam! Od razu przestałam żałować wylanego alkoholu. Zdałam sobie wreszcie sprawę z tego, że to jemu zawdzięczam wszystkie te stracone lata... Oczywiście, nie było to takie łatwe. Postanowiłam sobie jednak, że wezmę się w garść i nie dopuszczę, aby zmarnować resztę życia. Zamiast wódki – kiedy już nie mogłam wytrzymać – kupowałam piwo, zaczęłam się też normalnie odżywiać. Po zakupy wychodziłam za dnia. Z początku sporo mnie to kosztowało, ale... mniej, niż zakładałam. Na powrót sięgnęłam po książki, nawet próbowałam coś tłumaczyć. Na razie tylko dla siebie, bo – choć skontaktowałam się z moimi byłymi wydawcami – nie udało mi się otrzymać żadnego zlecenia. Dwa z wydawnictw już nie istniały, jedno wprawdzie przetrwało, lecz mieli już nowych tłumaczy. Co prawda obiecywali, że może kiedyś... Jednak na razie spełzło to na niczym. Pewnego dnia, a raczej wieczoru, zatelefonowałam do Ady i Piotra. Doznali szoku. – Cześć, ciociu, to ja... – Kto?... Marianna?! To ty, dziecko? Coś się stało? – Nic, ciociu. Tak sobie dzwonię, żeby wam podziękować. – ... – Ciociu, jesteś tam? – Jestem, kochanie. Dobrze się czujesz? – Tak. Znacznie lepiej. – A co robisz? – Właśnie... czytam, przeglądam notatki... – Czy chcesz, żebyśmy przyjechali? Zastanowiłam się tylko przez chwilę: – Tak. Bardzo bym chciała.
– Ale nic ci nie jest? – Nic, ciociu, zapraszam na kawę... Gdy wpadli wieczorem, nie mogli uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Rozmawialiśmy bardzo długo, do późnej nocy. Przy kawie i herbatnikach – bo nawet o nich nie zapomniałam. Głównie wspominaliśmy dawne czasy, unikając co prawda tematu „sprawy Roba”, żeby przypadkiem nie naruszyć tej chwiejnej równowagi, jaką udało się nam uzyskać w tej rozmowie. Później jednak odczułam coś w rodzaju niedosytu. To właśnie po tej naszej rozmowie przyszło mi do głowy, by na serio wrócić do rodzinnej historii. Tylko w ten sposób mogłam wreszcie uporać się z upiorami przeszłości. Sprawić, by naprawdę stała się historią. Przestać nią żyć jak koszmarem wiecznie tkwiącym w umyśle. Niedopełnionym, nienazwanym... Zaczęłam spisywać dzieje mojej rodziny, poczynając od wspomnień mojej matki: tych spisanych, opowiadanych, zapamiętanych oraz wysnutych z domysłów. Uruchomiłam z powrotem moją dawną skrzynkę e-mailową, w której odkryłam stare wiadomości od Maxa. Wykasowałam je bez czytania. Pewnie dawno się ożenił, ma swoje życie, może nawet duże już dzieci. Nasze światy minęły się. Nie chciałam więcej do tego wracać. To, co było, dawno umarło. Radziłam sobie. Myślałam nawet przez pewien czas, czy nie warto skorzystać z fachowej pomocy: iść na jakiś odwyk, umówić się z psychologiem. W końcu depresja, uzależnienie od alkoholu... to wszystko było moim udziałem. Ostatecznie zrozumiałam jednak, że jeśli nie poradzę sobie z tym sama, to nie poradzę sobie w ogóle. Zawsze wierzyłam przede wszystkim w ludzką wolę. Uznałam, że przynajmniej spróbuję. I dałam radę. Po prostu przestałam pić. A także litować się nad sobą. Miałam już dość siebie – takiej, jaką stałam się przez ostatnie lata. Potrzebowałam aktywności. Gdy zajęłam się czymś, co pochłonęło mnie bez reszty, poczułam, że znowu żyję. Paradoksalnie – uratowało mnie to, co pierwotnie stało się źródłem mojego upadku. Zapomniałam wspomnieć jeszcze o jednym. Pewnego razu, po bardzo długiej przerwie, włączyłam telewizję, by obejrzeć obchody rocznicy powstania warszawskiego. Tylko to mi pozostało – z „moich” powstańców nikt już nie żył, wszyscy odeszli w międzyczasie. Mieli gorzkie życie, nigdy tak naprawdę nie otrząsnęli się z przeszłości. A teraz... To, co zobaczyłam, poraziło mnie. Te gwizdy, buczenie, wyzwiska, awantury, prowokacje..., a pośród tego ci biedni staruszkowie, którzy tego dożyli – z orderami na zapadniętych piersiach – nie wiem, czy do końca orientujący się, do czego tutaj służą. Zrobiło mi się niedobrze. Natychmiast wyłączyłam telewizor, mając ochotę rzucić w niego czymś ciężkim. Nieszczęśni powstańcy – pomyślałam sobie – chyba naprawdę ciąży na nich jakaś klątwa. Co za tragiczny los! Najpierw sam dramat powstania: jego genezy oraz przewidywalnego zakończenia. Potem długie lata prześladowań i kłamstw w okresie powojennym. A późnej, gdy wydawało się, że oto wreszcie nadszedł czas na oddanie tym ludziom sprawiedliwości – zostali ponownie wykorzystani politycznie, w głupi, prostacki i bezwzględny sposób...
Szyderczy chichot historii. Lecz to tylko dygresja. Nawet to odkrycie nie było już w stanie mnie złamać. Podobnie jak świadomość, że moja ciotka nie zginęła w walce, tylko została zabita przez psychopatę. Kolejny chichot. A przecież narażała swoje życie dla sprawy, w którą wierzyła. Czy przez to jej poświęcenie było mniej warte? Dla mnie z pewnością nie. Żyłam więc dalej. Nareszcie własnym życiem, z którego potrafiłam się cieszyć. Nauczyłam się doceniać każdy drobiazg, każdą najzwyklejszą codzienną przyjemność: smak kawy o poranku, dobrą książkę, świeżość powietrza, zapach morza, postępy we własnej pracy. Pomału i stopniowo wychodziłam na prostą... I właśnie wtedy – po latach przerwy – przyszedł kolejny mail. Od niego. Tego już nie miałam siły usunąć – zwyciężyła ciekawość. Marianno, Nie wiem, czy przeczytasz tego maila, ale liczę, że tym razem się uda. Nie chciałbym wtajemniczać osób trzecich, a nie mam pomysłu, w jaki inny sposób mógłbym się z Tobą skontaktować, skoro zmieniłaś numery telefonów. Mam dla Ciebie pewną ważną wiadomość. Wolałbym jednak porozmawiać. Jeśli możesz, podaj mi jakiś kontakt do siebie. Zadzwonię. A przy okazji – jak się miewasz? Co u Ciebie słychać? U mnie bez większych zmian. Prowadzę spokojne, kawalerskie życie. Nic ciekawego. Pracuję na uczelni. Dużo piszę. Sprzedałem dom. Sporo o Tobie myślę, często zastanawiam się nad tym, co nas spotkało. Ale jeśli nie chcesz, nie będziemy do tego wracać. Sprawa, o której wspomniałem, nie ma w każdym razie nic wspólnego z... nami. Proszę Cię, odpisz konieczne. To naprawdę pilne. Z najlepszymi życzeniami, Max Nie muszę chyba mówić, że zabił mi tym listem potężnego ćwieka. Przez resztę dnia krążyłam po mieszkaniu, bijąc się z myślami. Wypiłam pięć filiżanek kawy i wypaliłam pół paczki papierosów. Wreszcie uświadomiłam sobie, że moje negatywne emocje nie są tak żywe jak dawniej – chyba zdążyły się już wypalić – te pozytywne natomiast... może nie do końca wróciły, lecz jakby budziły się ze snu. Byłam też bardzo ciekawa tego, co miał mi do przekazania. Gdy podjęłam w końcu decyzję, był już wieczór. Nie zastanawiając się dłużej, usiadłam do komputera i odpisałam. Krótko, bo krótko – ale jednak: Witaj, U mnie wszystko w porządku. Już w porządku. Także bez zmian. Cieszę się, że napisałeś. Tylko tyle. Podałam mu też numer swojego telefonu.
Na maila nie odpisał – zadzwonił jeszcze tej samej nocy... – Marianno... wróć – powiedział. Zabrakło mi słów. Naprawdę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nigdy nie byłam aż tak bezpośrednia. – Max, ja... – Nic nie mów – wszedł mi w słowo. – Nawet za dużo nie myśl. Po prostu wróć do mnie. Moje uczucia się nie zmieniły. Uwierz. – To nie jest takie proste, Max – westchnęłam. Nie myślałam, bo i tak nie mogłam: w głowie miałam zamęt. Odpowiedział natychmiast: – Wiem. Zdaję sobie z tego sprawę, że nie jest. Rozumiem, jaką krzywdę wyrządził ci mój ojciec. Ale to był on, nie ja. Nie sądzisz chyba, że miałem z tym coś wspólnego? O niczym nie wiedziałem, nawet przez myśl by mi coś takiego nie przeszło... To jednak był mój ojciec, kochałem go, ufałem mu. Nawet go podziwiałem. Teraz jednak jestem przekonany, że był chorym człowiekiem. Nazwałaś go psychopatą. I miałaś rację. Coś było nie tak z jego... mózgiem. – Psychopatia nie jest chorobą – sprostowałam z naciskiem. – Ale jest rodzajem kalectwa – zripostował. Z tym musiałam się zgodzić. Jest kalectwem ducha, na pewno. – Marianno – kontynuował. – To było coś przerażającego, ale... już tego nie zmienimy. My możemy iść dalej. Powinniśmy iść dalej. Nie odpowiadamy za to, co się stało. Oboje jesteśmy jego ofiarami. Nie tylko ty – ja także. W pewnym sensie straciłem ojca. Nie dlatego, że umarł. Gorzej. To jest tak, jakbym go nigdy nie miał. Okazał się zupełnie kimś innym niż człowiek, którego znałem. A przynajmniej tak mi się wydawało, że go znam. Przyjedź, Marianno... – Nie wiem, Max. Może masz rację. Muszę to sobie przemyśleć. – Chyba nie zdążysz. Bo jeszcze nie powiedziałem ci, z jaką sprawą do ciebie dzwonię. A to jest pilne – odparł. – Mów! Nie dręcz mnie. – Nie mam takiego zamiaru. Tylko nie wiem, od czego zacząć. Pamiętasz, że ojciec zatrudniał detektywa?
– Jasne, że tak! – zirytowałam się. – I co? – No więc ten gość ostatnio się ze mną skontaktował. To dziwny facet. Nie znosi niedokończonych spraw. Więc nawet jeśli nikt mu już nie płacił, on dalej drążył temat, choć już tylko na boku. I wpadł na pewien... trop. – Mów dalej... – W pewnym małym niemieckim miasteczku odnalazł chorą na demencję, prawie dziewięćdziesięcioletnią kobietę. Staruszka przebywa w miejscowym domu opieki, jest niepełnosprawna i nie ma już nikogo bliskiego. Mimo to jest ulubienicą całego personelu. Nie pytaj, na jakiej zasadzie. Podobno ma w sobie coś, jakiś niezwykły urok. Mimo wieku, mimo choroby, bo ona ma nie tylko demencję starczą. Czy też może Alzheimera. Podobno od dawna cierpi na amnezję. Jej historia jest... bardzo dziwna. Z tego, co ustalił nasz detektyw, wynika, że prawdopodobnie pochodzi z Polski. Czasem zresztą wypowiada jakieś polskie słowa. Podobno – bo tego osobiście nie sprawdził, tylko dowiedział się od pielęgniarek, z których jedna także ma polskie korzenie. Nosi na sobie ślady poparzeń, ma zniekształconą twarz, lecz i tak można się w niej doszukać rysów... może lepiej będzie, jeśli sama zobaczysz. Choć to teraz bardzo stara kobieta. Jeśli chcesz, podeślę ci jej zdjęcie mailem. Zamurowało mnie. – Jak ona się nazywa? Chyba ma jakieś nazwisko? – rzuciłam w końcu, całkiem oszołomiona. Przecież nie spodziewałam się, że nosi nazwisko Hanka Bańkowska! To było niemożliwe. A jednak... – Nazywa się Else Bauer – odparł. – Po mężu, który podobno uratował ją z jakiegoś pożaru i opiekował się nią, lecz sam zmarł już piętnaście lat temu. Ale wszystko wskazuje na to, że nie jest to jej prawdziwe nazwisko. Peter... ten detektyw... to sprawdził. Nie ma śladu po żadnej Else Bauer, to znaczy nie ma śladu przed rokiem tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym. To wtedy wzięli ślub. Ten Bauer był dość ważnym urzędnikiem w tym miasteczku. Pracował w urzędzie stanu cywilnego. Rozumiesz? – Nie bardzo – przyznałam. Emocje zaburzały mi chyba wszystkie procesy umysłowe. – Sugerujesz, że... – Ja niczego nie sugeruję. Powtarzam ci tylko wnioski mojego detektywa. A on pozwolił sobie zrekonstruować prawdopodobny – według siebie – przebieg wydarzeń. Jego zdaniem Hankę ktoś uratował z tamtego pożaru... z willi jej rodziców. Kto, tego zapewne już nigdy się nie dowiemy. Może jakiś przypadkowy świadek, który sam później zginął, może jakiś sąsiad, który także nie przeżył wojny... w tej chwili to zresztą nieistotne. Jakoś musiała wydostać się z płonącego domu. Po kapitulacji trafiła prawdopodobnie do obozu przejściowego, gdzie jako ciężko ranna została dłużej niż inni, zdrowi lub lżej ranni, i tam prawdopodobnie wypatrzył ją ten Bauer... Był w Wehrmachcie, to pewne. Pacyfikował Warszawę. To też pewne, o ironio. Być może za jego sprawą dostała się do Rzeszy, gdzie po wojnie wzięli ślub, gdyż w żadnym stałym obozie, ani w koncentracyjnym, nie pozostał po niej żaden ślad. Tam nie było bezimiennych. Ktoś by ją zidentyfikował, chyba że wzięli ją na roboty. Albo pod tym pretekstem... I ktoś to
musiał zorganizować. Znów pada na Bauera. Musiał się biedak zakochać, nic innego nie przychodzi mi do głowy. Widocznie twoja ciotka, nawet ranna, poparzona i z ciężką amnezją, tak działała na mężczyzn. Przepraszam... co ja gadam... Machnęłam ręką. – Nic nie szkodzi. Chyba tak właśnie działała – uspokoiłam go. – W zasadzie to wszystko brzmi nawet prawdopodobnie, szczególnie że... Przypomnij sobie, twój ojciec pisał w swoim liście o jakimś domniemanym świadku w chwili zbrodni. Doszedł do wniosku, że to pewnie był tylko bezdomny kot, ale może wcale nie... może naprawdę miał świadka. To by się nawet zgadzało. Ale, Max, skąd wniosek, że ta osoba to akurat moja ciotka? Przecież takich kobiet po wojnie mogło być wiele! Rannych, bezimiennych, z amnezją. Nawet nie musiała być z Warszawy! Mogła być kimkolwiek, skądkolwiek... Max dość długo milczał. – Prześlę ci jej zdjęcie – rzekł w końcu. – A poza tym ona majaczyła coś o Warszawie, tylko nikt jej nie rozumiał. I... jest coś jeszcze. Starsza pani powtarza stale, od lat, jedno imię. Personel nawet zaczął ją tak nazywać... – Jakie to imię? – zapytałam bez tchu. – Julia... Słyszałam bicie swojego serca. Waliło jak oszalałe. – Czy ona... jeszcze żyje? – Tak. Ale musisz się pospieszyć – odparł. Dwa dni później siedziałam już w samolocie, lecącym do Monachium, gdzie wstępnie się umówiliśmy. Co mnie tam czekało – nieważne. Z pewnością czekał na mnie Max. I może jeszcze pewna stara kobieta, która mogła być moją ciotką Hanką. A jeśli nawet nie była nią... nie szkodzi. Potrzymam ją przynajmniej za rękę, gdy będzie odchodzić. KONIEC
PODZIĘKOWANIA To najprzyjemniejsza część pracy, a zarazem równe ważna, jak samo napisanie książki. Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak wielu ludzi było w pewnym sensie jej współautorami. Dosłownie, bo być może bez nich nie miałaby szansy powstać. Dziękuję więc mojemu Wydawcy – za inspirację i cierpliwość. Dziękuję Grażynie Strumiłowskiej – redaktor naczelnej portalu „Książka zamiast kwiatka”, znawczyni i miłośniczce tematyki powstańczej – za poświęcony czas, długie rozmowy telefoniczne, za pomoc w zbieraniu materiałów, za zdjęcia oraz przybliżenie mi warszawskich klimatów. I przepraszam Cię, Grażynko, za te wszystkie spacery, które musiałaś odbywać razem z Daszką z mojego powodu. Dziękuję mojej Rodzinie, a w szczególności: Mamie, mężowi Krzysztofowi oraz Bratu – za wsparcie, wspomnienia i wszelką możliwą pomoc, z czytaniem i komentowaniem mojej powieści, w trakcie jej powstawania, włącznie. A także wszystkim Przyjaciołom i Czytelnikom – za dobre myśli i kibicowanie mojej książce. No i niezmiennie moim kotom dziękuję – że są i pomagają mi pisać. Dziękuję, kochani! Ania