Tytuł oryginału: Sleeping on Jupiter Copyright © Anuradha Roy, 2015 Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2017 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2017 Originally published in the English language by MacLehose Press, an imprint of Quercus Publishing Ltd. Redaktor prowadzący: Filip Karpow Redakcja: Paulina Nulewicz Korekta: Hanna Trubicka Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Konwersja: Grzegorz Kalisiak
ISBN 978-83-7976-601-7
CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75
[email protected] www.czwartastrona.pl
Czy krążący nad ziemią sęp Zna takie głębiny nieba Jakie zna księżyc? Akka Mahadevi, xii wiek
Dla trojga ukochanych tyranów Biscoot Rukun Christophera
PRZED PIERWSZYM DNIEM W roku, w którym przybliżyła się wojna, miałam sześć albo siedem lat i nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Mieszkałam z bratem, tatą i mamą, a nasza chata miała dwie izby z matami na podłodze i drewnianymi kołkami w ścianach do wieszania ubrań; wieczorami siadywaliśmy na podwórku i przyglądaliśmy się, jak mama gotuje na palenisku pod drzewem grejpfruta. Kiedy drzewo zakwitało, otwierałam szeroko usta, żeby połykać zapach. Gdy opadały kwiaty, pojawiały się małe zielone paciorki owoców. Któregoś dnia, gdy owoce stały się okrągłe i żółte jak księżyc w pełni, mój brat wspiął się na drzewo. Był wysoki i silny, kiedy przeskakiwał z gałęzi na gałąź — ten mój starszy brat. Czekałam, obejmując pień, aż spadną owoce. Zrywał je z gałęzi, które się mocno trzęsły, obsypując mnie pyłem i suchymi liśćmi. Grejpfruty miały bladożółtą, nakrapianą skórkę. Były wielkie jak melony i ciężkie od soku. Mama wbijała w nie nóż i przekrawała na pół, ich miąższ był różowy, a sok pachniał cierpko i świeżo. Nasza chata była całym naszym światem — światem nas czworga. Pamiętam płot z gałęzi, które ścinał i przynosił na ramionach tata — po kilka razy każdego dnia. Dżungla była gęsta, liście wysokich drzew szerokie i zielone. Usiłuję sobie przypomnieć, jakie to były drzewa, ale pamiętam tylko te, na których rosło coś do jedzenia: mango, grejpfruty, chlebowce i limonki. Mieliśmy kury, które znosząc jajka gdakały i darły się jak szalone. Ich jajka były brązowe. Mieliśmy krowę, kilka kóz i trzy świnie. Kiedy zarzynano świnie na mięso, kwiczały tak przeraźliwie, że aż wypadały mi zęby; ten sam odgłos usłyszałam niedługo po tym, jak mama przekroiła grejpfrut; nadeszli mężczyźni z siekierami. Mieli zasłonięte twarze. Popchnęli brata na dwór, a mamę i mnie w kąt izby; tatą cisnęli o ścianę. Uderzali o nią jego głową raz po raz. Biel spływała krwią. Rzucili go na podłogę i kopali butami. Wyglądało to tak jakby kopali to w jedną, to w drugą stronę bezwładny kłąb szmat. Jeden z nich podniósł siekierę i opuścił ją na czoło taty.
Przed wyjściem napisali coś krwią na ścianie. Nie patrzyli na nas. Słyszę przez sen kwik zarzynanych świń — ten sam odgłos, który wydawał tata. Potem była kępa krzaków przy rowie. Mama chowała mnie w nich. Tam, gdzie była wieś, unosił się dym — nie z palenisk do gotowania, ale taki, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. Od tego dymu niebo zrobiło się czarne i ucichły ptaki. Zapadła cisza. Zaczęłam wołać brata, ale mama zamknęła mi usta dłonią. Gdyby tylko pozwoliła mi krzyczeć! Mój brat zawsze przybiegał, kiedy go wołałam, i zawsze wiedział, co należy zrobić. Potem szłam tak szybko, jak tylko mogłam, ale mama i tak ciągnęła mnie za rękę, ciągnęła mnie za sobą, mówiąc: — Szybciej, szybciej. Potem mnie podniosła i przytuliłam się do jej pleców, obejmując ją rękami. Biegła przez dżunglę. Ściskałam ją nogami w pasie, sięgałam jej głową do ramion, ale nic ponad nimi nie widziałam. Jej włosy kłuły mnie w oczy, były lepkie od potu i brudu. Biegła boso. Zatrzymała się, by wyciągnąć kolce ze stóp, a potem jeszcze raz, by oderwać róg sari i obwiązać nim zranioną stopę. Gdy pytałam o brata, odpowiadała: — Cicho. Ani słowa. Twarz mamy wyrażała wściekłość. Miała gęste proste brwi i kolczyk w nosie, który skrzył się jak gwiazda. Dłoń mamy była szorstka i twarda, kiedy wymierzała mi policzek i wcierała olejek przed kąpielą. Choć sięgam i sięgam pamięcią jak najdalej w przeszłość, nic więcej przypomnieć sobie nie mogę. Odpoczywałyśmy, spałyśmy raz czy dwa, a potem znów zarzucała mnie na plecy i ruszała w drogę. Trwało to dzień, może dwa, i nagle nie było już liści, ziemia stała się miękka, a przed nami otworzył się ocean. Nigdy przedtem nie widziałam morza ani piasku. Pobiegłam do wody. Mama podeszła i chwyciła mnie za rękę, ale pozwoliła brodzić przy brzegu. Potem zobaczyłam mężczyznę. Podszedł do mamy i coś powiedział. Mama wyciągnęła mnie z wody i kazała usiąść w cieniu łodzi. Jej sari było mokre do kolan. Pochyliła się i wyżęła je. Odeszli ode mnie, mama i ten mężczyzna, i rozmawiali cicho. Potem wróciła. — Zaczekaj tu — powiedziała. — Nie ruszaj się. Podeszła do mężczyzny. Jej głos ucichł i uleciał z wiatrem. I już jej nie było.
Słońce wisiało nad morzem, jakby miało do niego wpaść. Woda kłębiła się wysoko i było jej tak dużo. Fale nadpływały jak białozębne potwory, obgryzające piasek. Nadpływały coraz bliżej i bliżej. Wpatrywałam się w miejsce, w którym mama stała z tym mężczyzną. Byłam głodna. Wołałam ją. Z głodu rozbolał mnie brzuch. Wstałam, otworzyłam usta najszerzej jak mogłam i zawołałam brata. Nikogo. Było już prawie ciemno, kiedy pojawiły się dwie kobiety. Usiłowały oderwać mnie od łodzi. Powtarzałam, że mama kazała mi czekać. Jedna z nich mnie pociągnęła. Krzyczałam i opierałam się, wbijając stopy w piasek. — Cicho! — poleciła mi. Podniosła mnie. Druga wlała mi wodę z butelki do ust. Zabierają mnie do mamy, powiedziała. Niedługo ją zobaczę. Był już chyba kolejny ranek, kiedy wsadziły mnie do furgonetki. Siedziały w niej inne dziewczynki, niektóre mniejsze ode mnie, niektóre większe. Dojechałyśmy do miasta. Stał tam pomalowany na różowo i niebiesko dom. Była w nim izba ze słomianymi matami na podłodze i na nich spałyśmy. Dano nam gotowanego ryżu do jedzenia. Był czerwony, a nie biały. Grube ziarna ciągnęły się w ustach. Nigdy nie jadłam takiego ryżu. Jedna z dziewczynek nie chciała jeść i płakała przez cały czas. Po kilku dniach kobiety, które nas karmiły, wyniosły jej posłanie na werandę. Płacz wciąż było słychać w środku, choć nie tak głośno i mogłyśmy spać. Następnego ranka kobiety poszły po dziewczynkę na werandę, ale jej już nie było. Potem byłyśmy bardzo cicho. Jedna z kobiet była gruba i miła, i przytulała mnie za każdym razem, kiedy pytałam o powrót do domu. Miała piersi miękkie jak poduszki. Kołysała mnie, mówiąc: — Moje dziecko, moje dziecko. — Chcę do mamy, chcę do brata. — Twoja mama, twój tata i twój brat są już gwiazdkami na niebie — mówiła. — Jeśli chcesz z nimi pobyć, podnieś głowę i zobaczysz ich wysoko. — Przypomniałam sobie kolczyk w nosie mamy. Kobieta wskazała niebo, a ja powędrowałam wzrokiem za jej palcem. Ale choć była noc, niebo czerwieniło się od dalekich pożarów i nic na nim nie migotało. — Gwiazdy tam właśnie są — powiedziała. — Nie widzisz ich, ale ciągle tam są.
Potem przytuliła mnie do siebie i zapłakała. Nigdy nie widziałam płaczącej dorosłej. Mama krzyczała na nas przez cały czas, a kiedy tego nie robiła, żartowała i śpiewała piosenki. Ta kobieta jęczała i wzdychała. Zawsze kiedy wstawała albo siadała, łapała się za kolano mówiła: — Oj, Czuni, gdybyś tylko posmarowała je olejkiem! W tym domu nie było żadnej dziewczynki o imieniu Czuni. Któregoś popołudnia, kiedy siedziałam z grubą kobietą na schodach, wpatrując się w kłęby pyłu na ulicy, wyjęła zza pazuchy sakiewkę. Miała w niej igłę, którą przystawiła do zapalonej zapałki, aż igła zsiniała i sczerniała. Spojrzała na mnie, jakby widziała mnie po raz pierwszy i za pomocą pióra zaznaczyła coś na płatkach moich uszu. Zanim zorientowałam się, co robi, pociągnęła mnie za ucho i poczułam ostry ból. Z bliska miała wielką ohydną twarz. Lśniącą od potu skórę. Na nosie dziurki jak po ukłuciu szpilki, a z dziurek tych wyrastały czarne włosy. Czułam jej zepsuty oddech. Chciałam ją odepchnąć, ale trzymała mnie za ucho i wpychała gorącą igłę tam, gdzie mnie bolało. Przestała. Odwróciła mi twarz w lewą stronę i powiedziała: — Nie ruszaj się i nie wrzeszcz, bo będzie bolało bardziej. I znów to straszne ukłucie, a potem piekący ból. Spojrzała na moje uszy i wykrzyknęła: — Jaah! Jedna wyżej, druga niżej. Co ja wyprawiam! — Wyjęła coś z sakiewki i wepchnęła w krwawiący płatek ucha. — Nieważne. Jest jak jest. Wyżej czy nie. Kiedy przejrzałam się w lustrze, uszy ciągle krwawiły. Przeciągnięto przez nie dwie druciane pętelki. Jedna była wyżej od drugiej. Kobieta stała z tyłu, ciemna jak wzgórze w lustrze, odbijającym nas obie. Z kolczykami wyglądałam inaczej: jakbym się wystroiła. Wyglądałam jak dziewczynka. Kobieta pogładziła mnie po policzku i po włosach, powtarzając: — Czuni, moja Czuni, zobacz jakie masz ładne kolczyki. Nadeszła inna z kobiet z domu i zerknęła w lustro. — To złoto! Dałaś jej złote kolczyki? — Lepiej, żeby nosiła je dziewczynka — odpowiedziała gruba. Później, kiedy zostałyśmy same, odkażała mi uszy jakimś piekącym płynem i
powiedziała: — Należały do mojej córki. Są ze złota. Oszczędzałam przez wiele miesięcy, żeby je kupić. Czuni nosiła je przez cały czas. Dbaj o nie. Nie zgub ich. I nigdy nie zdejmuj. Tamtej nocy spuchły mi uszy i ciekła z nich ropa. Rano kolczyki zakleszczyły się w zaschniętej mazi. Ból, a potem swędzenie były tak nieznośne, że chciałam je wyrwać. Następnego dnia było jeszcze gorzej. Ale przejrzałam się w lustrze i powiedziałam szeptem: „Czuni, Czuni, noszę twoje kolczyki i nigdy ich nie zdejmę”. Kobieta przemywała rany swoim roztworem. — Naprawdę wyglądają tak, moje dziecko, jakby zrobiono je specjalnie dla ciebie. Wierz mi. Jesteś moją odrodzoną córką. — Dotykała kolczyków, żeby się kołysały. Pozostałe kobiety z domu gapiły się na nią. Zostałam tam kilka tygodni, może miesięcy, aż znów pojawili się mężczyźni z zasłoniętymi twarzami. Jeden z nich miał broń. Krzyczał: — To dla waszego dobra, dla naszej ojczyzny i dla naszego ojczystego języka. Drugi klepnął go w dłonie; kazał nam chwycić się za ramiona i wyjść rzędem z domu, jakbyśmy były pociągiem. Udawałyśmy gwiżdżący pociąg jeżdżący wokół dziedzińca. To wyglądało jak zabawa. Ten, który kazał nam się bawić, uśmiechał się chyba za zasłoną na twarzy. Był chudy i gibki jak mój brat. Miał takie same włosy: niechlujne i krótkie. Mój brat. Wyrwałam się z pociągu, żeby do niego podbiec. Przestał się uśmiechać i podniósł ku mnie kolbę. Wróciłam do pociągu dziewczynek, ale nie czułam się już jak wagon. Dwaj inni mężczyźni zabrali garnki i rondle, krzesła, koce i piece z domu i załadowali je na dżipy. Kobiety stały nieopodal. Mężczyźni rozlali coś w izbach i wrzucili pochodnie do domu. Z okien wyskakiwały płomienie. Tę noc spędziłyśmy na dworze. Było nas dwanaście — same dziewczynki i do tego cztery kobiety, które się nami opiekowały. Nie miałyśmy dokąd pójść. Rano wsadzono nas do kolejnej furgonetki i zostawiłyśmy budynki za sobą, jechałyśmy po wyboistych wiejskich drogach coraz dalej i dalej, aż w końcu zostawiłyśmy w tyle nawet drzewa, przed nami był tylko przestwór nieba, gorący goły piach i znów morze. I znów łódź. Nie na piasku, ale w wodzie. Pobiegłam do niej — mama! Myślałam, że mama będzie w łodzi. Kazano nam wszystkim wejść do niej. Dołączyła jedna z kobiet, ale nie była to
ta gruba — została na brzegu. Zadudnił motor. Do łodzi wsiadło dwóch mężczyzn, od czego zakołysałyśmy się i rozhuśtałyśmy. Potem wypłynęłyśmy na ocean. Wpatrywałam się w grubą kobietę, póki słońce nie wypaliło mi oczu. Brzeg oddalał się od nas coraz bardziej i bardziej, aż wokół została tylko woda i niebo. Jedna z dziewczynek zwymiotowała na pokład, a mężczyźni powiedzieli, że następną, która to zrobi, wyrzucą za burtę. Dotknęłam kolczyków.
PIERWSZY DZIEŃ O czwartej po południu pociąg sypialny do Dżarmuli zadrżał, ożył i wyjechał ze świstem ze stacji. Pasażerowie zamknięci razem na następnych czternaście godzin popatrywali na siebie z ukosa, zastanawiając się, jak to będzie. W wagonie A2 trzy kobiety wymieniały spojrzenia. „Ty ją zapytaj”, mówiło błagalne spojrzenie Gouri, skierowane do Latiki i Vidyi. Nie patrzyły na nią. Były trzema przyjaciółkami i po raz pierwszy wybierały się razem w podróż. Siedziały w szaroniebieskim przedziale z dwoma dużymi oknami i czterema kuszetkami do spania. Wspięcie się na górne kuszetki wymagało pewnej zwinności. Gouri, którą bilet kierował na górę, ledwo w tych czasach wchodziła po schodach i to tylko wtedy, kiedy przeniosła ciężar ciała na prawe kolano, zamiast na lewe. Spojrzała na czwartą pasażerkę w przedziale i zwróciła się do niej: — Przepraszam, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu… Dziewczyna pochylała się nad przewodnikiem z piórem w ręku. Przewróciła stronę i zapisała coś na marginesie. Gouri czekała. Dziewczyna nie podnosiła głowy. Gouri spojrzała na Vidyę, szukając wsparcia, po czym znów mruknęła „przepraszam” i przysunąwszy się, dotknęła palcem ramienia dziewczyny. Dziewczyna drgnęła i zasłoniła usta dłonią. — Och, nie chciałam… to znaczy… — Gouri cofnęła się. Można by pomyśleć, że jest dwugłowym ogrem, a nie starszą panią o okrągłej twarzy. Dziewczyna potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć się jakichś myśli. Na tej głowie miała ptasie gniazdo z brązowymi i czarnymi kosmykami, splecionymi w warkoczyki kolorową wstążką. Sięgnęła pod nie i wyjęła słuchawki ze spiralnie przekłutych kolczykami uszu. Kolczyki były srebrne lub mosiężne, z wyjątkiem dwóch złotych na samych płatkach. Gouri nie chciała prosić tego onieśmielającego stworzenia o przysługę, ale stare kości nie pozostawiały jej wyboru. Wzięła głęboki oddech i powiedziała: — Mam bilet na górną kuszetkę, a, rozumie pani, kolana odmawiają mi już
posłuszeństwa, więc gdyby nie miała pani nic przeciwko temu… Oczywiście może pani siedzieć przy oknie, jak długo pani zechce. Tylko w nocy, do snu, gdyby zechciała pani zamienić… Dziewczyna miała na sobie turkusowy podkoszulek z pofalowanym, jakby biegł przez wzgórza i doliny, napisem: „Byłam tam, zrobiłam to, posprzątałam”. Spodnie, które nosiła, ucięła na wysokości łydek, a całość trzymała się na tuzinie zamków błyskawicznych, które przecinały nogi. Kobiety dostrzegły także tatuaże, lecz nie miały pewności, czy błysk pomiędzy brwiami pochodzi od kolczyka. Vidyę korciło, żeby powiedzieć: „Widzicie, jak się ubierają teraz dziewczyny. A potem płaczą, że mężczyźni je zaczepiają”. Dziewczyna wzruszyła ramionami. — Nie ma problemu. — Uśmiechnęła się z zadziwiającą słodyczą. — Lubię spać na górze. — I znów sięgnęła po słuchawki. Wielkie czarne oczy w twarzy o ostrych rysach, jak u łani. I jest jak łania płochliwa, pomyślała Latika. Odwróciła się i zajęła telefonem, żeby na nią nie patrzeć. Gouri, zachęcona uśmiechem, rozpromieniła się. — Moja przyjaciółka Latika nadal wspina się na górne łóżka, ale ja już nie. Nie zostało nam, wie pani, zbyt wiele lat na podróże. Powiedziałyśmy sobie: przyjaźnimy się przez całe życie, ale nigdy nigdzie razem nie wyjechałyśmy. Zaproponowałam Dżarmuli. Zawsze chciałam wrócić do świątyni Wisznu. A Latika… to jest Latika… chce tylko usiąść nad brzegiem morza i pić sok z kokosa. Więc zostawiłyśmy nasze dzieci i wnuki, i oto jesteśmy. Przy okazji, mam na imię Gouri, a to jest Vidya. A pani? — Nomi — odpowiedziała dziewczyna, a jej uśmiech zbladł po tym zalewie informacji. — Miło mi panie poznać. — Gmerała przy słuchawkach. — Czy wybierasz się na wakacje do Dżarmuli, Nomi? — To pytanie zadała Vidya, która przyglądała się dziewczynie znad okularów. — Skąd pochodzisz? — Z… wielu miejsc. Teraz z Oslo, jak przypuszczam — odpowiedziała. — Nie, nie przyjechałam na wakacje. Jestem tu… bo przygotowuję film dokumentalny. Kiedy Vidya zaczęła pytać „film, o czym?”, dziewczyna dodała: — O turystyce religijnej, o świątynnych miastach, o tym wszystkim. Moja szefowa chciała nakręcić film o Kumbh. Trochę to trwało, ale zdołałam ją przekonać do
Dżarmuli. Dziewczyna podniosła książkę, włożyła na powrót słuchawki do uszu i szukała strony, na której skończyła. Na korytarzu ubrany w czerwone spodenki chłopczyk, przypominający pocisk, odpalił niewidoczny motocykl i popędził dalej. Gdzieś z głębi wagonu dobiegł głos: — Nie, to ty się nim zajmij. — Film! Jakież to ciekawe! Mój syn także pracuje w filmie. — Vidya uśmiechnęła się, rozradowana zbiegiem okoliczności. Pochyliła się, żeby dokończyć, a dziewczyna znów wyjęła słuchawki z uszu, tym razem z niechęcią i ociąganiem. — Och, wpadał i wypadał z domu, kiedy był jeszcze sam. Miał zupełnie szalonych przyjaciół z filmu, nawet słynnych aktorów! Czasem sprowadzał ich do domu na całe noce! Taki hałas, tyle kawy, tyle jedzenia gotowanego całymi godzinami i znikającego w sekundę. Kiedyś… Było jasne, że dziewczyna chciała mieć spokój. Czasem nawet przyjaciółki bywają tępe, jednak ze względu na długoletnią przyjaźń nie wypada karcić ich głośno, gdyż mogłyby poczuć się urażone. — Czy zabrałaś tego Dicka Francisa do czytania, Vidyo? — zapytała Latika. — Czy pamiętałaś? — Jej mąż nazwałby to dywersją. Ona nazywała taktem. Dziewczyna wykorzystała przerwę, by włożyć słuchawki do uszu i wrócić do lektury. Vidya, urażona, urwała w połowie zdania. Zajęła się wyjmowaniem z torby pustych kartek, które położyła na książce dla Latiki. Zawsze starała się być na bieżąco z pracą. Zaczęła pisać. Zauważyła, że Latika nie ponowiła pytania o Dicka Francisa. W ogóle go nie chciała — Vidya wiedziała o tym — a przynajmniej nie teraz. Wyjechali za miasto, a pociąg zaczął przyspieszać, mijając stojące na kolejowych skarpach slumsy. Pasażerowie rozsiedli się wygodniej i wyjęli czasopisma, przekąski, karty do gry. Chłopiec, który pędził korytarzem jak torpeda, uspokoił się na chwilę. Ale po minucie znów odpalił motor i wpadł na kobietę, zmierzającą w drugą stronę. — Czyje to dziecko? — zawołała kobieta. — Dlaczego nikt go nie pilnuje? Chłopczyk leżał jak długi u jej stóp. Pociągał nosem, potem zaczął płakać, aż w końcu zawył z wściekłości. Męski głos polecił: — Idź po niego!
Odpowiedział mu głos kobiecy: — Zawsze ja! — Co za niegrzeczny bachor! Jestem pewna, że będzie wył przez całą noc — oznajmiła Latika. Natychmiast dołączyły do niej przyjaciółki, jakby znały takie utyskiwania na pamięć: — Co to za brak wychowania! Nawet Vidya się uśmiechnęła. Ale zaraz wróciła do pisania dużymi drukowanymi literami, choć z uśmiechem na twarzy. — Co ty robisz, Vidya? — zapytała Latika z wyraźną ulgą po niezręcznej ciszy. — Zawsze jesteś taka zajęta. Vidya od czterdziestu lat była urzędniczką i udawanie, że jest zajęta było jej naturalnym sposobem bycia. Nie podniosła głowy, dopóki nie skończyła pisać na każdej z kartek: Gouri Ganguly, zatrzymała się w Swirling Sea hotel, w Dżarmuli, do 14 lutego 2006 roku. Telefon: 697565437. Adres zameldowania: Tarini Apartments, 13a/5 Hazra Road, Kalkuta. — Chcę, Gouri, żebyś miała taką karteczkę w każdej kieszeni torebki — oznajmiła Vidya. — Jeśli odpłyniesz i nie będziesz mogła sobie przypomnieć, gdzie jesteś, łatwiej będzie obcym przyprowadzić cię do nas. Jej głos emanował rozsądkiem i przezornością. Każdy, kto znał Vidyę podziwiał w niej to, że o wszystkim myślała. I o każdym. Miała szeroką prostokątną twarz, na której oczy, brwi, nos i usta — słowem, wszystko — były doskonale proporcjonalne i we właściwym kształcie, choć ich suma w niewytłumaczalny sposób nie wychodziła poza zwykłą symetrię. Szeleszczące bawełniane sari Vidyi, jej schludny kok, skromne złote kolczyki w uszach świadczyły o nawykowej efektywności i zmyśle praktycznym. Na nogach miała wodoszczelne sandałki, kupione dzień wcześniej z myślą o podróży nad morze, a w torebce butelkę środka odkażającego do rąk, paczuszkę chusteczek
nawilżających o zapachu różanym oraz przeróżne fiolki z podstawowymi homeopatycznymi lekami. Po spakowaniu bagaży siedziała przez całe pięć minut w milczeniu obok nich i powtarzała w myślach listę wielu rzeczy, których może potrzebować wraz z przyjaciółkami, a których jeszcze nie zapakowała. Gouri, oparłszy głowę o szybę, nuciła pod nosem bhajan. Jej oczy sunęły po obozowiskach, słupach wysokiego napięcia, sklepach, rowach, gromadach ludzi odpoczywających przy kolejowych przejazdach i reklamie powtarzającej się na każdej ścianie, którą mijał pociąg. Wymalowaną takimi wołami, że nie można było jej przeoczyć: stoi po minucie, godzinami sprawia przyjemność. Odwróciła wzrok ku psom węszącym w zwałowisku śmieci. Nad rowami ze stojącą wodą rozmokłe rudery z plastiku, cegły i błota. Las telewizyjnych anten na dachach. Gdzieś w oddali ryżowe poletko, które zaraz zniknęło. Tylko gdzieniegdzie, przez ułamek sekundy, widziała sylwetki chat z sitowia i błota oraz lśniące powierzchnie stawów, przypominała sobie wówczas wioskę, w której wspinała się na drzewa z kuzynkami i goniła je przez trawę nad brzegiem rzeki. Trawa ta bielała jesienią od kwiatów jak chmury i była tak wysoka, że gubiły się w niej, nawoływały się i trzymały za ręce, kiedy się znalazły. — Po co jej tyle kartek? — Głos Latiki przerwał rozmyślania Gouri. — Czy to nie przesada? — Szukała w torebce szczotki do włosów, zerkając na dziewczynę. Czy te jej włosy w ogóle się czesze? I jak one dają sobie radę z tyloma warkoczykami, paciorkami i nitkami? Latika miała porządnie obcięte, choć rozwiewające się włosy, zawsze umyte i ładnie okalające jej drobnokościstą twarz, podkreślające powagę szylkretowych okularów, które nosiła. Miały kolor lśniącego burgunda. Przez wiele tygodni nie mogła zdecydować się na odcień, marząc o prostocie z czasów, kiedy jej włosy były albo czarne, albo siwe, bez żadnych pośrednich odcieni, ale w głębi ducha cieszyła się, że porzuciwszy obawy, wybrała coś odważnego. — Gouri potrzebuje wielu kartek — odpowiedziała nadal skupiona Vidya. — Zapomina gdzie co schowała. Pamiętasz, jak spóźniłyśmy się do kina, bo nie mogła znaleźć biletów w torebce? — To mogło się przydarzyć każdej z nas — mruknęła Latika. — Ja nigdy niczego nie mogę znaleźć w torebce.
— Robię to na wszelki wypadek, bo znajdziemy się w obcym mieście. To wszystko. Gouri zapomniała nawet zabrać telefonu. Czy to nie zabrzmiało zbyt surowo? Vidya szturchnęła lekko Gouri, przyjaźnie, żeby pokazać jej, że nie krytykuje jej bez potrzeby, ale ta zadrżała i odsunęła się od niej. Z każdym mijającym rokiem Gouri stawała się coraz tęższa. Vidya zastanawiała się, jak sobie z nią z Latiką poradzą. Miała wrzecionowate kończyny, a jej korpus był jak kopiec — dynia na zapałkach. To cud, że się nie przewracała. Jej umysł także szwankował. Przez ostatnie dwa lata można było odnieść wrażenie, że termity wyżerają tunele w jej mózgu. Powtarzała się, zapominała, gdzie odkładała rzeczy, nie pamiętała imion. Zapominała nawet, że jadła i brała kolejne dokładki. Była zazwyczaj potulna, ale teraz należało się nią opiekować. Kiedy się obrażała, wpadała w bojowy nastrój. „Nie, wcale do mnie wczoraj nie dzwoniłaś”. Albo: „Oczywiście, że nie jadłam jeszcze rolmopsa!”. Vidya często budziła się o trzeciej nad ranem i wpatrywała w ciemność. Te stwory, które zamieniają mózg Gouri w pył, czekają teraz na mnie. Są tu niedaleko. Czekają. — Nie jest tak źle — oświadczyła Gouri z kąta przedziału, w którym się schowała. — Potrzebuję tylko trochę więcej czasu na wszystko, nic więcej. — Wolałaby, żeby nie rozmawiały o niej w taki sposób, nie przy tej młodej osobie po drugiej stronie — jak ona miała na imię? Czy już się przedstawiła? Odwróciła głowę do okna i zobaczyła deszcz spływający po szybie. Wiejska okolica była ledwo widzialnym cieniem. Obwisła twarz — jej własna, jak zrozumiała — spoglądała na nią z okna. Za sobą miała Vidyę z uniesionymi brwiami, otwierającą usta, by znów ją za coś zganić. Zapadająca na zewnątrz ciemność zamieniła szyby pociągu w lustra. Gouri zauważyła coś w odbiciu i dotknęła dłońmi płatków uszu, zastanawiając się, co zrobiła z perłowymi kolczykami, które, jak się jej wydawało, włożyła. Wyjęła je z kredensu i położyła wczoraj wieczorem na toaletce — tego była pewna. A może nie? Oparła czoło o mokre od deszczu okno, osłoniła dłońmi oczy przed światłem i zajrzała w zapadającą noc. Nie było na co patrzeć, ale nie odwracała głowy, przyglądając się pustce. — Przypuśćmy, że zapomnisz nazwę hotelu. I nie zdołasz sobie przypomnieć telefonu do domu. Co wtedy? Kartki nie zaszkodzą. Nie są ciężkie.
Gouri podniosła torebkę. Jęknęły odsuwane i zasuwane zamki błyskawiczne. Włożyła kartkę do każdej przegródki i kieszonki w torebce. Kiedy skończyła, podniosła bez słowa głowę, a Vidya odwróciła się, mówiąc: — Jestem pewna, że zabrałam słodycze, wiesz, te korzenne cukierki, które wszyscy jadają w pociągach. Pociąg przyśpieszał, niezręczna chwila minęła. Zaczęły rozmawiać o rodzinie i sąsiadkach, o codziennych kłopotach. — Żeby przyjechać do mnie w odwiedziny, musi ogarnąć setkę spraw na raz! — Latika mówiła o swojej córce, która mieszkała we Florencji i przyjeżdżała w odwiedziny raz na dwa lata z mężem i dziećmi. — Ale gdyby tylko wiedziała, ilu siwych włosów przysparza mi każda jej wizyta! Wiem doskonale, że nie jestem najlepszą gospodynią na świecie. Uwielbiam oczywiście wnuki i zięcia, ale te ilości wody mineralnej, które muszę kupować! Kiełbasy, makaronu! I sera! Dzieci nie jedzą nic innego. W swoich własnych domach, w otoczeniu członków rodziny czy służby, nie mogły plotkować w taki sposób, ale tutaj nie musiały się martwić, że ktoś podsłucha. Dziewczyna przysypiała pod oknem z książką na kolanach, a jej głowa i ramiona kołysały się raz po raz w rytm muzyki sączonej do jej mózgu. — Tak, woda mineralna! Dziesiątki kartonów! Za każdym razem, kiedy odwiedza mnie siostrzeniec z Nowego Jorku — dodała Vidya. Pojawił się konduktor, a jego zmarszczone czoło otrzeźwiło je. Wszystkie trzy podróżowały z ulgą dla osób starszych. Konduktor zażądał dowodów, by sprawdzić, czy mają ponad sześćdziesiąt lat. Gouri i Latika wyjęły posłusznie dokumenty. Vidya przetrząsała torebkę, pomrukując: — Jestem pewna, że go zabrałam, muszę go mieć. W końcu wyrzuciła całą zawartość torebki na siedzenie w kaskadzie chusteczek, lekarstw, długopisów, agrafek i gumek, ale nie mogła znaleźć między nimi prawa jazdy, które, jak przypuszczała, mogło zastąpić dowód. Konduktor czekał z miną mówiącą, że stara się być cierpliwy, choć przychodzi mu to z trudem. Biały kolejowy mundur ciasno opinał mu brzuch. Z kratek klimatyzacyjnych płynęło lodowate powietrze, ale nos mężczyzny świecił od potu i zsuwały mu się po
nim okulary, które poprawiał palcem. — Jeśli nie znajdzie pani dowodu, będę musiał nałożyć karę — oznajmił. — Miałaś kartę identyfikacyjną z biura… — Od lat jestem na emeryturze, Latiko! Gouri zamrugała za szkłami okularów. Muffinka z rodzynkowymi oczami, moja Dida, mówił zawsze wnuk. — Nie widzi pan, że jesteśmy siwymi niewiastami, które mogłyby być pańską matką? Jej włosy… — Gouri uśmiechnęła się do konduktora i wskazała brodą Latikę — …też są siwe. Oczy konduktora zatrzymały się przez moment na fryzurze Latiki, a potem wbiły w końcówkę długopisu. Latika pałała świętym oburzeniem. Schowała ze złością szczotkę do torebki. Od początku nie podobał się jej ten wyjazd, powinna była zaufać instynktowi i zostać w domu. Jeśli dotąd nigdy nie podróżowały razem, musiał być jakiś powód: będą miały się powyżej uszu najdalej za pół dnia. Po drugiej stronie korytarza ujrzała jakąś wtuloną w siebie parę, wpatrzoną w coś widocznego tylko dla nich. Gdyby tylko… Kiedyś, kiedy żył jej mąż, zawsze miała z kim wyjechać na wakacje. Co z tego, że nigdy tak się w nią nie wtulał, nawet w młodości. Pociąg zastukał na moście, korytarzem szedł steward, rzucając na puste kuszetki prześcieradła i koce. Vidya szukała dowodu w drugiej torbie, ale słowa Gouri musiały trafić do konduktora, bo powiedział: — W porządku. Ręka przytrzymująca podkładkę do pisania rozluźniła się, ucichło stukanie w nią długopisem. Pogroził im palcem, jakby były uczennicami na wagarach. — Tym razem wam odpuszczę, moje panie. Ale nie próbujcie tego w drodze powrotnej, bo zapłacicie podwójnie. Spojrzał na dziewczynę, obserwował ją przez chwilę. Ramiona i szyja Nomi podskakiwały w rytm muzyki. Miała zamknięte oczy. — Proszę pani! — rzucił konduktor, a zwrot ten zabrzmiał w jego ustach jak obelga. Zastukał w kryty fornirem stoliczek, wystający spod okna między kuszetkami. — Bilet! Dziewczyna aż podskoczyła i wyjęła słuchawki z uszu. Senna i skonsternowana, rozpięła kieszeń w spodniach, potem drugą, wreszcie trzecią. W końcu wyciągnęła
wilgotny od potu, zmięty bilet i odetchnęła z ulgą. Konduktor ujął go w dwa palce, jakby nie chciał się pobrudzić. — Nomita Fredriksen, płci żeńskiej, lat dwadzieścia pięć. — Porównał nazwisko na bilecie z listą pasażerów i zerknął ponad podkładką do pisania na dziewczynę. Potem, by dowieść, że rzetelnie wykonuje pracę, ponownie spojrzał na bilet i sprawdził wszystkie szczegóły. Dziewczyna wpatrywała się w okno i uciekający do tyłu krajobraz, w smugi świateł z mijanych wiosek i stacji kolejowych, na których się nie zatrzymywali. Kiedy konduktor oddał jej w końcu bilet, schowała go do plecaka, włożyła słuchawki do uszu i zamknęła oczy. Była bosa, podciągnęła stopy z pierścionkami na palcach na kuszetkę, a kolana pod brodę, objęła rękami nogi — nie zajmowała więcej miejsca od zwiniętego w kłębek psa i wydawała się zupełnie jak pies z siebie zadowolona. * * * Po godzinie czy dwóch pociąg zatrzymał się na stacji. Na zewnątrz jaśniały światła, biały neon widziany przez przyciemnione szyby wagonu wydawał się żółtawy. Ludzie z walizkami i torbami w rękach rzucili się do wagonów. Tuż za ich oknem stał wózek z herbatą. W pobliżu kręciła się kobieta w łachmanach, żebrząc o jedzenie. Miała na sobie brudne sari i źle zapiętą męską koszulę. Bezkształtna odzież i zmierzwione włosy podkreślały surowe piękno jej twarzy. Latika chciała wysiąść z pociągu i pomóc, zanim ktoś zrobi jej krzywdę. Kobieta zaczepiała ludzi na peronie, ciągnąc pasażerów za poły koszuli czy za ramię, jakby miała pewność, że obrzydzenie wywołane jej dotykiem każe im czym prędzej wysupłać rupię albo dwie. Wszyscy ją omijali, a ona nie dawała za wygraną. Kiedy podeszła do masywnego, groźnie wyglądającego mężczyzny i wyciągnęła do niego rękę, uśmiechając się przy tym błagalnie, Latika zamknęła oczy. Nie chciała tego widzieć. Nigdy nie dowie się niczego więcej o tej kobiecie w łachmanach, żebrzącej na pogrążonym w półmroku peronie, nigdy nie dowie się, co się z nią stało. Pociąg był zbiorowiskiem ludzi, pędzących przez miasta i wsie, z którymi nie mieli nic wspólnego. W pamięci Latiki było już zbyt wiele migawkowych fragmentów życia innych: odkładającego się osadu, od którego odrywały się niekiedy brudy i wypływały
na powierzchnię jej snów. Otworzyła oczy, żebraczki już nie było, a dziewczyna z przedziału stała. Zarzucała plecak na ramię. — Dokąd idziesz? — zapytała Vidya. — Rozejrzeć się. Wszyscy i tak wysiadają. — Dziewczyna wskazała korytarz, po którym chodzili ludzie, wysiadali z pociągu i wracali z butelkami napojów gazowanych. — Ale nie ma na co patrzeć. Jak długo będziemy tu stać? I tak upłynęło już sporo czasu, odkąd pociąg się zatrzymał. — Vidya wyjrzała za okno. — Nawet nie wiem, co to za stacja. Myślisz, że to Kathalbari? Jeśli tak, to nie postoimy za długo. Dziewczyna wyszła na korytarz, zanim Vidya skończyła. Zobaczyły ją ponownie na peronie po jakichś dwóch minutach. Przez szybę i z pewnej odległości wydawała się jeszcze bardziej obca. Gouri, która właśnie skończyła wieczorne modlitwy, odłożyła paciorki i otworzyła oczy. — A co to za brewerie! — zawołała. — Wysiadanie z pociągu! Kupuje jedzenie? Wolałabym umrzeć z głodu, niż tak ryzykować. Latika roześmiała się, wyobrażając sobie, jak pękata Gouri o różowych policzkach głodzi się lub ryzykuje. — To byłoby wielkie święto! Jestem pewna, że masz już ochotę na obiad. Potrącana przez tłum dziewczyna podeszła do straganu. Wszyscy się popychali, żeby wrócić do pociągu albo kupić jedzenie na straganie, zanim pociąg odjedzie. Otaczali ją mężczyźni, gapiący się pożądliwie na warkoczyki, kolczyki w uszach i kształty pod turkusowym podkoszulkiem. Kobiety w pociągu nie słyszały wrzawy i krzyków na peronie, ale widziały poruszające się usta dziewczyny. Wśród mężczyzn wydawała się mniejsza i drobniejsza, musiała wspiąć się na palce, żeby dojrzał ją handlarz. Machała pięćdziesięcioma rupiami nad głową. Sprzedawca wyciągnął rękę po pieniądze, przyjrzał się jej bacznie, po czym zdjął ze stelaża długą bułkę i podał dziewczynie wraz z plastikowym kubkiem herbaty. — Dlaczego nie wraca? — niecierpliwiła się Vidya. — Kupiła, co chciała, prawda? Nigdy nie pozwoliłabym jej wyjść samej, ale to dziecko wychowane za granicą!
— Nie pytała cię o zgodę — stwierdziła Latika. — I wcale nie wyszła na długo, bo nie ma jej zaledwie… — zerknęła na zegarek — … od dwóch minut! Dziewczyna przeszła obok okna z herbatą i bułką. Kiedy skręciła w lewo, gdzie znów stała kobieta w łachmanach, zdały sobie sprawę, że kupiła jedzenie i picie dla żebraczki. Podeszła bliżej i podała jej zakupy. Tamta jej nie zauważyła, więc dziewczyna ujęła ją za łokieć. Latika zauważyła dwóch próżnujących na peronie mężczyzn, którzy wbili pożądliwy wzrok w dziewczynę i żebraczkę. Wciągnęła gwałtownie powietrze i potrząsnęła głową, by pozbyć się przykrego przeczucia; nakazała sobie nie melodramatyzować, ale wtedy zauważyła, że jeden z mężczyzn zbliżył się do dziewczyny. Uśmiechał się lubieżnie i coś do niej powiedział. Nie zwracała na niego uwagi. A on, nadal szczerząc zęby, otarł się, jakby niechcący, o jej pierś. Dziewczyna cofnęła się o krok i jednym szybkim ruchem, który nie mógł trwać dłużej niż sekundę, wepchnęła bułkę żebraczce i chlusnęła gorącą herbatą prosto w twarz napastnika. Kiedy złapał się za twarz, kopnęła go w goleń i krocze. Zachwiał się na nogach i upadł na peron. Nagle, jak w niemym filmie, stragan z jedzeniem uciekł do tyłu. Stojąca za nim lampa przesunęła się w tył o dwie, potem trzy stopy. Widziały, jak dziewczyna się odwraca i patrzy na odjeżdżający pociąg, a potem zaczyna biec, nie zważając na plecak. Drugi z mężczyzn rzucił się za nią w pościg, a ona przyśpieszyła, jakby od tego zależało jej życie. Tłum na peronie przesłonił ich na chwilę, ale potem znów się pojawili. Zostawali w tyle coraz bardziej i bardziej, a przestraszona Gouri zawołała: — Co ona zrobi, co ona zrobi? — Pociągnij hamulec! Musimy zatrzymać pociąg! — zawołała Latika, która zerwała się z siedzenia. Zadarły głowy do góry, lecz tam, gdzie powinien znajdować się hamulec bezpieczeństwa, zwieszała się smętnie wyrwana ze ściany sprężyna. Pod nią wisiał czerwony napis: w razie niebezpieczeństwa pociągnąć za rękojeść. I dalej: Nadużycie będzie karane. Resztę zasłaniały jakieś gryzmoły. Wyjrzały przez okno. Pociąg opuścił już oświetlony neonowo peron i mknął przez czarny jak smoła krajobraz. Przecięte kwadraty światła z zakratowanych okien pociągu sunęły wzdłuż całego składu. Było już za późno, żeby coś zrobić. Usiadły, pełne niepokoju. Spoglądały na puste miejsce pod oknem. Wszystko wydarzyło się za szybko.
Co się stało z dziewczyną? Czy zdążyła wskoczyć do innego wagonu, czy została sama na bezimiennej stacji? Co z nią będzie, jeśli dopadł ją ten mężczyzna? A jeśli się przewróciła? Na tory? — Nie mogła wpaść pod pociąg — oznajmiła Latika. — Bo zatrzymano by skład. Vidya zajrzała pod siedzenie. — Czy ten plecak był całym jej bagażem? Nic więcej nie zostało. Tylko po co go wyniosła? — Może bała się, że go ukradniemy — odpowiedziała Latika. — Tak im mówią, kiedy tu przyjeżdżają. Pociąg, jakby lżejszy po pozbyciu się dziewczyny, zakołysał się i przyśpieszył. Łomotał na mostach, pędził przez wiejskie stacyjki i wył, mijając inne pociągi, jadące w przeciwnym kierunku i przepadające na zawsze. W wagonie słychać było szum rozmów, otwieranie i zamykanie pudełek. Chłopiec na wyimaginowanym motocyklu znów pędził po korytarzu. Trzy przyjaciółki siedziały bez ruchu, dobry wakacyjny humor popsuło im zniknięcie dziewczyny, której w ogóle nie znały. Kiedy pojawił się wózek z obiadem, musiały powiedzieć stewardowi, żeby zabrał czwarty posiłek. Nie zadawał żadnych pytań. Bez słowa wsunął niechcianą stalową tacę z ryżem, dhalem i warzywami na dół wózka i odjechał. Wrócił po jakimś czasie, żeby odebrać tace, ale nie zdjęły nawet folii. Później Latika rozłożyła prześcieradło i koc, i wspięła się na górną kuszetkę. Vidya położyła się już na dole — nieruchoma postać na boku, z zamkniętymi oczami. Latika leżała w niebieskiej poświacie nocnych lamp, wsłuchując się w chrapanie jakiegoś mężczyzny i stukot kół. Hałas nie pozwolił jej zmrużyć oczu przez całą noc, tak przynajmniej uważała, dopóki nie otworzyła oczu, by przekonać się, że wstał nowy dzień, pociąg stał, świeciło promiennie słońce, a ona czuła przez skórę bliskość morza. Wysiadły na stacji Dżarmuli, nie odzywając się do siebie, a każda z nich szukała wzrokiem na zatłoczonym peronie kolorowych warkoczyków i turkusowej koszulki.
Często mam taki sen. Jestem w nim dziewczynką, trzymaną wysoko w górze przez mężczyznę, który leży na wznak na łóżku z ugiętymi w kolanach nogami. Trzyma mnie wysoko nad sobą, moja twarz unosi się nad jego twarzą, trzyma mnie pod pachami i kołysze się na plecach, aż niewiele brakuje, żeby fiknął koziołka. Zawsze zatrzymuje się wraz ze mną w odpowiedniej chwili. Potem leży nieruchomo przez sekundę. A potem znów kołysze się do tyłu. Chcę, żeby przestał, ale straciłam głos i nie mogę wykrztusić słowa. Budzę się zlana potem. Wiem, że miejsce, w którym się urodziłam, leży blisko Dżarmuli. Opuściłam je jako dziecko, ale wydawało mi się, że wszystko sobie przypomnę. Wysiadłam na stacji w Dżarmuli i po drodze do hotelu wpatrywałam się zachłannie w krajobraz i budynki, jakby miały przywrócić mi pamięć. Nic takiego się nie stało. Czekałam na olśnienie. Nie nadeszło. Gdy znalazłam się w pokoju hotelowym, nie wypakowałam rzeczy — przeczytałam raz jeszcze wszystkie wycinki, żeby upewnić się, że dobrze je pamiętam. Po południu byłam już zmęczona. Odłożyłam wycinki i zamknęłam oczy. Dopiero gdy przebudziłam się spocona z dobrze znanego snu, w którym mężczyzna kołysał mnie jako dziecko, gdy poczułam dobrze znany, duszący strach, nabrałam pewności, że znalazłam się w miejscu, do którego przypłynęłam, mając sześć czy siedem lat. Kiedy wysiadłyśmy z łodzi, jechałyśmy długo następną furgonetką. Droga biegła nad morzem, a czasem przez wsie i ruiny. Wypadł mi w niej pierwszy mleczny ząb. Chciałam odnaleźć go pod siedzeniem, ale kiedy uklękłam, by popatrzeć, zobaczyłam tylko las nóg, kawałki papieru i okruszki jedzenia. Furgonetka przejechała w końcu przez wysoką bramę z arkuszy blachy, zwieńczonych linią szpikulców. Brama zamknęła się za nami. Samochód stanął, a my wysiadłyśmy. Kobieta, która była z nami, poprowadziła nas dalej. Szłyśmy ubitymi ścieżkami — czerwonymi, schludnymi — przez ogrody, w których stały małe altanki. Zaprowadzono nas do przysadzistego domostwa. Jedna po drugiej wchodziłyśmy pod kran, pod którym nas myto. Widziałam inne dziewczynki w bieliźnie, wyglądały jak zmokłe kury. Byłe chude i koślawe. Tak samo jak ja. Po umyciu dostałyśmy bawełniane
tuniki, chwyciłyśmy się za ręce i zaprowadzono nas — dwanaście dziewczynek — do wiejskiego domku. Osłoniętego drzewami i pnączami. W izbie, w której czekałyśmy, słońce w oknach świeciło bladozielono i żółto. Na ścianach wisiały portrety długowłosego mężczyzny. Jeden z nich zajmował prawie całą ścianę. Był większy od którejkolwiek z nas. Nie mogłam oderwać od niego oczu, bo wydawało mi się, że ciągle na mnie patrzy. Przed tym portretem paliły się kadzidełka, które pachniały mdląco słodko, jak śmierć. Czekałyśmy, a kadzidełka zamieniały się w puszyste laski popiołu. Na podłodze leżały ciemnoczerwone materace z zagłówkami. Nie wiem, czy tak wyglądał ten pokój tamtego dnia, czy wspominam go z kolejnych zapamiętanych wizyt: zawsze było tak samo — portrety, kadzidełka, czerwone zagłówki. Przy drzwiach stały dwie kobiety, trzymały w dłoniach płatki róż. Jedna z nich przypłynęła z nami łodzią, druga miała złociste włosy. Po pewnym czasie do izby wszedł mężczyzna z portretów, a kobiety stanęły na baczność. Złotowłosa pochyliła się do jego stóp i powiedziała: „Gurudżi”. Nawet na nas nie spojrzał. Kiedy się kłaniałyśmy, machnął tylko ręką i poszedł do drugiego pokoju, depcząc płatki róż, rzucane mu pod stopy przez kobiety. Kiedy teraz przypominam sobie swoją kolej przy drugich drzwiach, obraz w mojej pamięci ulega zmianie. Drzwi są zamknięte. Przed wejściem wymykam się i biegnę do ogrodu. Tam, pod drzewem, siedzi mój brat. Uśmiecha się do mnie szeroko. „Gdzie się podziewałaś, osiołku?”, pyta. Obejmuje mnie mocno. „Straciłaś przednie zęby!”, mówi. Ale to się nie wydarzyło. Nie mogłabym pobiec do ogrodu, bo nie pozwoliłyby na to pilnujące porządku kobiety. Ta z włosami jak złote nici i oczami błękitnymi jak dwie krople nieba była wyższa od wszystkich znanych mi ludzi. Przykładała długi palec do ust, przewracała oczami, kręciła głową. Domyślałam się, że mówi to samo, co moja mama: „Cicho, ani słowa”. Drzwi otworzyły się. Prostokąt światła. Weszłam w niego. Drzwi zamknęły się za mną. Mężczyzna, który przeszedł obok nas, siedział na szerokim fotelu w drugim końcu pokoju. Gurudżi. Miał na sobie żółte szaty i lśniące czarne włosy do ramion. Nie przypominał sadhusów, których widziałam później. Miał czystą, gładką twarz jak kobieta, nie miał brody ani brudnych splecionych włosów. Spojrzał na mnie tak, jakby
poza mną nie było nic innego na świecie. Siedział i wpatrywał się we mnie, milcząc, przez długi czas. Pomyślałam, że widzi mnie na wylot przez tunikę, skórę, kości, że spogląda do samego środka. Kiedy podniósł dłoń, nakazując mi gestem, bym podeszła bliżej, zobaczyłam, że ma ręce dwa razy grubsze od ramion mojego taty. Tata był chudy, choć podnosił ciężkie gałęzie i rąbał drzewa siekierą. Gurudżi poklepał się po kolanach, żebym na nich usiadła. Potem przytulił mnie. Miał gołe ciepłe piersi, słyszałam jak biło mu serce. — Wydaje ci się, że zostałaś sama. — Jego głos unosił się nad moją głową i wibrował we mnie. — To nieprawda. Teraz jestem twoim ojcem i matką. Twoim krajem. Twoim nauczycielem. Twoim bogiem. — Mówił śpiewnie, jakby często powtarzał te słowa; zawsze tak samo. Miał miły uśmiech. Musiałam go odwzajemnić, bo włożył mi palec do ust. Pogłaskał mnie po dziąśle w szparze po zębie. — Kiedy wypadł? — pytał łagodnie jak tata, kiedy się przewróciłam i zrobiłam sobie krzywdę. Zamknął oczy i zaczął mantrę: — Modlę się za ciebie. Kiedy będziesz się bała, przypomnij sobie moją twarz. Będziesz bezpieczna. Jesteś w mojej aśramie. Tu jest twoje schronienie. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Dostaniesz jeść, dostaniesz ubranie i będziesz miała przyjaciółki do zabawy, a potem pójdziesz do szkoły. Włożył dłoń do stalowej szkatułki i wyjął z niej laddu, którą włożył mi do ust. — Nie mów innym dziewczynkom, że ci to dałem, bo one nie dostały — powiedział. — Nic nie mów, ani słowa nikomu. To twoja Inicjacja. Rodzisz się na nowo. Doskonale pamiętam aśramę, choć nie mogę sobie przypomnieć, co było wokół niej. Czy góry, czy wysokie domy? Czy były jakieś sklepy, czy inne budynki w pobliżu? Jakaś droga? Czy będąc w środku, słyszałyśmy uliczny ruch? W mojej głowie aśrama stała na pustkowiu, była jedyną budowlą na ziemi. Czasem zastanawiam się, ile z tego, co zapamiętałam, jest prawdą? Czytałam gdzieś, że zdarzają się bardzo szczegółowe i konkretne wspomnienia rzeczy, które nigdy się nie wydarzyły, i miejsc, w których nigdy się nie było. Wspomnienia wypływają ze szczelin mózgu jak grzyb, który rodzi się w ciepłych i wilgotnych miejscach: mnoży się tam, żyje i umiera, niezwiązany z niczym na
zewnątrz, pokrywa wszystko śluzem, pod którym nie da się odróżnić tego, co rzeczywiste od tego, co wyimaginowane. Pamiętam jednak doskonale, że aśrama była ogromna i zacieniona drzewami. Bałyśmy się wychodzić same nocami, tym bardziej, że późnym wieczorem spuszczano ze smyczy pięć psów, które pilnowały wszystkiego. Daleko od naszego domku stały inne, w których mieszkali uczniowie Gurudżi. Przyjeżdżali i odjeżdżali. Było ich wielu — z każdego zakątka świata. W naszej części aśramy stał dom Gurudżi i kilka innych, nasza chatka, jadalnia, sala pudźi i nasza szkoła. Po wielu latach moja nowa przybrana mama pytała mnie po długim milczeniu przy stole: — Opowiedz mi o szkole, opowiedz mi o przyjaciółkach, o budynku, opowiedz mi cokolwiek. A ja zastanawiałam się, co mam mówić i od czego zacząć. Mogłam powiedzieć, że moja pierwsza szkoła w aśramie mieściła się w żółtym budynku — to było łatwe. Spoglądała na mnie z nadzieją. Czekała na coś więcej. Milczałam. Obie wsłuchiwałyśmy się w chrzęst sekatora, którym sąsiad przycinał żywopłot. Chłopiec na rowerze wołał coś do kolegi. A ja wciąż nie miałam nic więcej do powiedzenia. Potem zadzwonił telefon, siostra mojej przybranej mamy, która już nie czekała, aż coś powiem. Widziałam biało-niebieskiego ptaka na dworze, żywopłot otaczający maleńki trawnik, a po drugiej stronie białe domy z czerwonymi dachami. Każdy z nich był taki sam. Słońce w tym kraju było jak księżyc, a w jego świetle wszystko wyglądało perłowo. Było zimno, drzewa zrzuciły liście. Nigdy przedtem nie widziałam bezlistnego drzewa. Moja przybrana mama mówiła przyciszonym głosem, szybkim szeptem, choć i tak nie mogłabym zrozumieć, o czym rozmawia z siostrą. Co jeszcze miałam jej powiedzieć? Wiedziała oczywiście, że byłam w sierocińcu, zanim znalazłam się u niej, a kiedy mówiłam o aśramie, brzmiało to jak opowieść o jeszcze jednym schronieniu dla dzieci. Powiedziałam jej, że szkoła była blisko internatu, w którym spałyśmy. Chodziłyśmy do szkoły po porannym mleku i bananie. Powiedziałam też, że obok był dziedziniec, na którym rosło drzewo dźamun. Zacinałam się, próbując wyjaśnić, jak smakują owoce
dźamun: czy są kwaśne, słodkie czy gorzkie? Jak wyjaśnić jej ten dziwny smak i to, że miałyśmy od nich fioletowe i spuchnięte języki? Zastanawiając się nad objaśnieniem jej dźamun, zapominałam opowiedzieć o tym, że przez cały dzień miałyśmy lekcje i inne obowiązki, jakbyśmy były jak zwykłe dziewczęta — my, dziewczyny z łodzi — tylko nocami słyszało się, jak któraś zgrzyta zębami tak strasznie, że samemu zaciska się szczękę, a inna płacze. Dopiero mokra od łez i śliny poduszka mówiła mi, że tą płaczącą dziewczyną byłam ja. Jak miałam to opowiedzieć przybranej mamie? Oddzierałam małe kawałki papieru od serwetki, którą zawsze kładła przy mojej misce z płatkami. Wkładałam łyżkę do płatków i starałam się policzyć rodzynki, a potem kawałki orzecha i jeszcze coś, dzięki czemu, wpatrując się mocno w zawartość miski, nie czułam ucisku w gardle. Moja przybrana mama patrzyła na mnie i czekała, potem wzdychała i wstawała od stołu, żeby pozmywać naczynia w zlewie. Pochylałam się nad porwaną serwetką, zupełnie jej nieświadoma, tak jak kuchni, w której siedziałam, czy płatków, które mieszałam nietknięte w misce, a w mojej głowie krakały ogłuszająco wrony i znów siedziałam w rozgrzanej klasie na twardej i wąskiej ławce. W naszej szkole w aśramie było wielu uczniów. Chłopców i dziewcząt, którzy przychodzili do szkoły z miasta. Ci z zewnątrz trzymali się razem i siedzieli w oddzielnych ławkach daleko od naszych. Byli więksi, mieli lepiej dopasowane ubrania i mniej zdarte obuwie. Patrzyli na nas, a potem odwracali wzrok, jakby nas nie widzieli. My traktowałyśmy ich jak obcokrajowców, którzy przybywali z rejonów, których nie zobaczymy i nie odwiedzimy. Niektórzy chłopcy mieszkali w aśramie tak jak my, ale wchodzili innymi drzwiami i siedzieli po drugiej stronie klasy, a kiedy lekcje się kończyły, wracali do swoich sypialni, które mieściły się tak daleko, że wożono ich furgonetką. Nie spotykałyśmy się z nimi poza szkołą. Pierwszego dnia dostałyśmy książki i pudełko kredek. Było dwanaście kredek w rzędzie, ułożonych jak tęcza w kartonowym opakowaniu. Miałyśmy też metalowe piórniki z ołówkiem, temperówką i gumką. Musiałam wielokrotnie otwierać i zamykać piórnik. Bo pamiętam jak się zatrzaskiwał. Jestem pewna, że wyjęłam gumkę i powąchałam ją, a nawet wbiłam w nią zęby, co lubię robić do dziś. Kobieta, która dała nam to wszystko, miała dwa warkocze na głowie. Pomalowane na czarno kajalem oczy.
— Jestem waszą nauczycielką — powiedziała. — Zwracacie się do mnie Didi. Narysujcie balonik w zeszycie i pokolorujcie go kredką. Odwróciła się do nas plecami i narysowała balon na tablicy. Leciał w powietrzu na długim sznurku. Otworzyłam nowy zeszyt i przerysowałam jej balon na pierwszej stronie. Wyjęłam z pudełka granatową kredkę. Zaczęłam kolorować mój balon. Mocno przyciskałam kredkę. Kolor pokrył stronę jak tłuszcz. Kiedy jej dotknęłam, zsiniał mi palec. Głos nauczycielki odezwał się blisko mojego ucha: — Kiedy coś kolorujesz, nie rób tego we wszystkie strony, tylko w jedną. — Wyjęła kredkę z mojej dłoni i powiedziała: — O, tak… — Ruchy kredki w jej dłoni były pewne i płynne. Dodała: — Nie wychodź za linię, trzymaj się w środku. Rozumiesz? — Właśnie tego nauczono nas w aśramie: żebyśmy nigdy nie wychodziły na zewnątrz. Za linią kryło się niebezpieczeństwo. Na zewnątrz mogłyśmy zginąć lub trafić do więzienia. Na twarzy nauczycielki było tyle pudru, że wydawała się biała jak kreda. Miała czarne wąsy. Kiedy się pochylała nad zeszytem, jej warkocze wisiały przed moim nosem. Były przewiązane wstążkami na końcach. Na czole miała plamę z popiołu i czerwoną kropkę w tej plamie. Kiedy o niej myślę, przypominam sobie zapach kadzidła w domu Gurudżi, olejku kokosowego i mydła. Odsunęła się, odłożyła kredkę na ławkę i ruszyła do uczniów przede mną. Wpatrywałam się w nią, w warkocze przewiązane wstążkami, kołyszące się przy jej każdym kroku. Kredka stoczyła się z ławki i upadła na podłogę, zanim zdążyłam ją zatrzymać. Weszłam pod ławkę, żeby ją podnieść. Na dole były tylko nogi: chłopięce nogi, dziewczęce nogi, nogi od stołu i krzeseł. Wszystko było większe niż klasa nad ławkami. Labirynt. Nie mogłam znaleźć kredki, bo od tej plątaniny zakręciło mi się w głowie, tak jak wtedy, kiedy szukałam w furgonetce zęba. Przykucnęłam pod ławką, bojąc się spod niej wychynąć bez kredki. Nie wiem kiedy pod ławkę wsunęła się inna dziewczynka i przykucnęła obok mnie. Miała ręce i nogi chude jak patyki. I za dużą jak dla niej głowę. Przykucnęła na ziemi pod naszą ławką i uśmiechnęła się do mnie. W tym uśmiechu miała krzywe wystające zęby. Moje włosy były gęste i zmierzwione, a jej cienkie i proste, do ramion.
Załzawione oczy były tak wielkie, że się wytrzeszczały. Później dowiedziałam się, że miała na imię Piku. Z Piku pod ławką wszystko stało się mniej dziwne. Nogi mebli znów były tylko nogami mebli. Wczołgała się między krzesła — byłam mała, ale ona jeszcze mniejsza. Potrzebowała tylko chwili, żeby pokazać mi kredkę. W ten sposób zaprzyjaźniłam się z Piku. Z pierwszego roku w szkole pamiętam niewiele więcej, choć zapamiętałam dzień, w którym powiedziano nam, że nauczycielka zachorowała. Wymyślałyśmy różne historie. Jedna z dziewcząt powiedziała, że nauczycielka uciekła, żeby wyjść za mąż, inna, że umarła i jest teraz duchem, który mieszka w koronie melii. Ale kobieta wróciła: może po kilku dniach, może tygodniach. Kiedy weszła do klasy, zapadła cisza. Miała bandaż na głowie i oku. Nie miała już warkoczy. A jej spuchnięte usta przypominały dwie gumowe papryczki chili. Nie wiedzieliśmy, że się na nią gapimy i dopiero po chwili przypomnieliśmy sobie, żeby wstać i powitać ją jak co dzień: „Dzień dobry, Didi”. Usiadła na krześle, opuściła głowę nad biurkiem. Na bandażu, na samym czubku głowy, była czerwona plama. Pod nim jej głowa była całkiem łysa. Po jakimś czasie podniosła głowę i powiedziała: — Miałam wypadek. — Upiła łyk wody ze szklanki i przykryła ją spodeczkiem. Podniosła podręcznik do arytmetyki. — Strona piąta. Rozległ się szelest i szum przekładanych kartek, kiedy otwieraliśmy książki. W innej klasie nauczycielka krzyknęła: „Siadaj!”. — Powtarzajcie za mną — zaczęła Didi. — Dwa razy dwa, dwarazydwa cztery, dwarazytrzy sześć, dwarazycztery osiem. Powtarzaliśmy tabliczkę mnożenia. I wszyscy się na nią gapiliśmy. Dwa razy dwa, dwarazydwa cztery. Zamknęła niezabandażowane oko, skrzyżowała ręce i kołysała się do wyśpiewywanej przez nas tabliczki mnożenia. Dwarazypięćdziesięć, dwarazysześć dwanaście. Straciłam rachubę. Powtarzałam liczby, nie wiedząc co mówię. — Dwarazyosiem szesnaście — powiedziała Didi. — Mam szesnaście szwów na
głowie. Wszyscy powtórzyli: — Dwarazyosiem szesnaście, mam szesnaście szwów na głowie. Słysząc to, otworzyła oko. Przestała się kołysać. Zauważyłam, że oko jest przecięte w kąciku. Na rance zbierała się zaschnięta krew, jak strup ze spalonego plastiku. Powiedziała powoli: — Zgolono mi włosy przed założeniem szwów. Obcięto mi warkocze. Tego nie powtórzyliśmy. Nikt się nie odezwał. Wentylator pod sufitem obracał się, piszczał i trzeszczał. Didi spojrzała na nas obojętnie. — To was czeka — oznajmiła. — Wszystkich. Miała szklany, oszołomiony wzrok. Dotknęła dłonią głowy, dotknęła miejsc, w których były warkocze. Wstała niespodziewanie. Nie zabrała książek ani linijki, którą nas karciła. Wyszła bez słowa. Czekaliśmy przez pewien czas, aż wróci. Potem zaczęliśmy pomrukiwać pomiędzy sobą. Po dłuższej chwili dwie dziewczynki zaczęły się bić, ciągnąć za włosy, drapać i gryźć. Cała reszta przyglądała się tej zabawie. Do klasy wpadła nauczycielka z sąsiedniej sali. — Co to za szaleństwo?! — wrzasnęła. — Gdzie wasza Didi? — Jak długo będziesz wpatrywać się w płatki i mruczeć pod nosem, Nomi? — Głos mojej przybranej mamy przedarł się przez wspomnienia. — Spójrz, jak nabałaganiłaś tą podartą serwetką. — Zabrała miskę i zgarnęła papierki ze stołu, kręcąc głową, jakby pozbyła się nadziei, że coś ze mnie wyrośnie. Chyba nie wiedziała co robi, bo zdjęła z półki słój z makaronem w kształcie muszelek i zaczęła je wrzucać garściami do rondelka z gotującymi się na piecu jajkami. — Pytałam o ciebie w szkole, wiesz? I co mi odpowiedzieli? „Czy ona nie rozmawia w domu?” Połowa muszelek nie trafiła do rondelka i spadła na podłogę, ale dalej wrzucała całe garście, jakby o to nie dbała. Mówiła wysokim głosem. Nauczyciele powiedzieli jej, że mam w szkole przyjaciółki, że gram w piłkę nożną i chodzę na treningi kickboxingu. Zajrzała do mojego pokoju, wyznała, i przekonała się, że w zeszytach mam pełno rysunków martwych ptaków, połamanych wiatrowskazów i drutu
kolczastego. Zastanawiała się, dlaczego nie rysuję czegoś weselszego. Kwiatków, słońca, zielonych łąk. Zastanawiała się, co robi źle. Muszelki rozchlapywały wrzącą wodę, która ją parzyła. Przestała wrzucać je do rondelka. Stała zgarbiona z ręką w słoiku.
DRUGI DZIEŃ Badal siedział ze skrzyżowanymi nogami i kolanami na zewnątrz w pozycji lotosu, medytował, zetknąwszy palce opuszkami. Plecy miał tak proste jak ściana za nim. Drżały mu wargi, ale powieki miał jak zapieczętowane. Był to piętrowy dom w Dżarmuli, a okna pokoi wychodziły na mały dziedziniec. Badal siedział na podłodze werandy graniczącej z trzech stron z dziedzińcem. Wszystkie dźwięki odbijały się rykoszetem od rozpadających się ścian, bo w taki sposób zbudowano ten dom. Gdzieś na górze ciotka Badala groziła synowi: — Wstaniesz w końcu, czy mam wylać ci wiadro wody na głowę? Jej głos brzmiał jak nóż zgrzytający po stalowym talerzu. Jak kreda piszcząca na tablicy. Jak świszczący pasek klinowy w aucie. W pokoju, w którym spał dziadek, rozległ się kaszel, który brzmiał tak, jakby starzec miał wypluć płuca. Po każdym takim napadzie słuchać było chrapliwe jęki: — Wezwij mnie do siebie, o, Ramo, o, Wisznu, o, Kriszno, wezwij mnie! Każdego ranka, dokładnie o czwartej trzydzieści, w domu po drugiej stronie ulicy dęto w konchę — raz, dwa razy, trzy. Dęto długo, wysoko, potem coraz ciszej, gdy dmący tracił oddech i ustawał. Każdego ranka Badal chciał go uciszyć i samemu zadąć. Potrafił zadąć bezbłędnie i melodyjnie w każdą konchę, która w innych rękach brzmiała tylko żałośnie. Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze. — Ommmm. Spienione fale w jego głowie ucichły. Zawsze o świcie siadał i śpiewał w ten sposób, tęskniąc za tym, co niegdyś przychodziło mu łatwo jak oddychanie: poczucie głębokiej odwiecznej łączności z poszeptem stworzenia, największej i niewymagającej wysiłku bliskości z Bogiem. Nie potrafiłby opisać tego słowami i nie umiał osiągnąć tego stanu, myśląc o nim. Ale im bardziej starał się wyzwolić z lotnych piasków życia, tym bardziej nieustępliwie był przez nie wciągany. Co miał dziś do zrobienia? Sprawy stryja. Nic więcej. Trochę to
potrwa. A wieczorem? Skrzywił się. „Trzy wiedźmy z Kalkuty”, powiedziano mu w hotelu, gdy wynajmowano go jako przewodnika po świątyni Wisznu. W głowie Badala pojawił się obraz ojca. Dużego, siwowłosego, władczego mężczyzny. Jako świątynny przewodnik ojciec emanował taką godnością i autorytetem, że jednym spojrzeniem miażdżył całe szwadrony matron, przy których Badal truchlał ze strachu, choć od dzieciństwa chodził z ojcem po wielkiej świątyni Dżarmuli i niewielu znało ją tak dobrze jak on. Wmawiał sobie, że kierownikowi hotelu zależało na kimś takim jak on, a ilu przewodnikom ufały dobre hotele? Policzył ich w głowie — nie więcej jak tuzin. Reszta musiała czekać niczym padlinożercy u bram świątyni i wypatrywać pielgrzymów. Hotel zabierał część jego zarobków, ale tak kręcił się ten świat. Wziął kolejny oddech i mruknął: — Ommmmm. Miał wolny ranek. Mógł postać dłużej niż kilka minut przy straganie z herbatą. Wziął jeszcze głębszy oddech. Na drugim końcu dziedzińca woda lała się do metalowego wiadra. Minimalnie rozwarł powieki i ujrzał stryja przy kranie — potężnie i niezgrabnie nagiego. Biodrowa przepaska w kratę przywarła mu do ciała jak czerwono-biała skóra. Zaklinowała się między podrygującymi pośladkami stryja. Na górze darło się radio: „Tojo! Proszek do prania Tojo!”. Stryj mamrotał „Om Wisznu, Om Wisznu” dwa razy na każdy dzban wody, którym się polał. Kamienna posadzka wokół kranu była szarozielona od mchu. Stryj stąpał po niej ostrożnie. Był łysy, ale całe ciało porastały mu sztywne czarne włosy. — Jak u bawoła — szepnął Badal. — Ommmm. Okrągła kałuża słońca po lewej stronie dziedzińca rozlewała się codziennie od dziewiątej do jedenastej. W jej wnętrzu Badal zasadził drzewko paridźata. Za cztery czy pięć lat będzie wyższe od niego i wyciągnie gałęzie ku widocznemu z dziedzińca błękitnemu prostokątowi nieba, by obsypać ziemię kremowym, słodko pachnącym kwieciem. Z każdym mijającym rokiem powiększy się krąg płatków, które pewnego dnia przykryją cały tutejszy brud. Badal podlewał drzewko każdego dnia i wypatrywał na nim świeżych pąków liści.
Kiedy otworzył oczy, żeby sprawdzić, czy stryj już skończył ablucje, dostrzegł, że ktoś nadepnął na jego paridźatę. Sadzonka skrzywiła się jak złamana gałąź. Natychmiast oderwał opuszki palców od siebie, wstał i otworzył żeliwną zasuwę na bramie oddzielającej dziedziniec od ulicy. Było to główne wejście do domu, choć niezbyt okazałe, krzywe i wyblakłe, a zasuwa pochodziła z dawnych czasów, kiedy ciężki żeliwny łańcuch wsuwało się do góry w otwór we framudze. Musiał schylić głowę, żeby się nie uderzyć, kiedy wychodził, ale tylko to się zmieniło od czasów, gdy jako dwuletni chłopczyk znalazł po raz pierwszy drogę na świat. Otworzył bramę tak jak zwykł to robić przez minione dwadzieścia sześć lat — stopą — i zatrzasnął za sobą. Brama wiedziała, że to Badal. Od lat kopał w nią, żeby się otwarła i zatrzaskiwał piętą, więc wisiała trochę krzywo w ościeżnicy i reagowała na jego przejście skrzypieniem i piskami. Przed domem biegła wąska alejka, w której stał zaparkowany skuter Badala, ale o tej porze dnia nie potrzebował go. Ruszył drogą do kapliczki na rogu. Miała nie więcej niż dwie stopy wysokości i składała się z kilku cegieł związanych zaprawą u podnóża drzewa i pomalowanych na biało przez starą kobietę zajmującą się tym miejscem. Badal wyjął z kieszeni dziesięć rupii i podał je kobiecie, która siedziała pod kapliczką, wyplatając girlandę z kwiatów. — Jakie kwiaty dajecie dzisiaj Bogu? Hibiskus. Włóżcie tam parę ode mnie, dobrze? Kiedy starucha podniosła głowę, zobaczył tylko dwa kwadraty szkła grubego jak dno butelki i wymięty muślin skóry. — Ten Bóg jest twoim Bogiem i wszystkich innych. Miała skrzekliwy starczy głos i uśmiechała się, mówiąc. Jej sari było znoszone i poprzecierane, a ciało wygięte jak sierp. Sięgnęła do miseczki z kunkumem, zanurzyła w nim palec, a kiedy Badal pochylił głowę, naznaczyła mu czoło na czerwono. Wróciła do splatania girlandy, gdy przyklęknął i dotknął czołem drzwi kapliczki. Trwał tak nieruchomo przez chwilę, a potem wstał i odszedł. Był już poza zasięgiem słuchu, gdy kobieta poprosiła: — Wracając, przynieś mi trochę gur i banany. O tej porze dnia zawsze się śpieszył, zmierzając ku morzu. Nie było daleko. W
każdym razie nie na tyle, by spacer był nudny, ale wystarczająco, by trafić do innego świata. Zanim doszedł nad morze, usłyszał fale, które cofały się i znów nadpływały z szumem. Przyśpieszył kroku, zbliżając się do promenady, a kiedy między budynkami ujrzał dobrze znaną połać piasku i wody, znowu zwolnił. Skręci za róg, spotka Raghu rozstawiającego ławkę przed straganem z herbatą i starego Johnny’ego Toppo rozpalającego piecyk. Tak wcześnie rano plaża była prawie pusta, wiatr rześki, a wściekły upał panujący za dnia zbierał dopiero siły gdzieś nad horyzontem. Rybacy pracowali przy łodziach i sieciach. Wysoki jak drzewo mnich w ciemnych okularach i żółtych szatach stał do pasa w morzu, modląc się na paciorkach. Był tu każdego ranka. Długie siwe włosy opadały mu do ramion. Johnny Toppo nie zwracał uwagi na Badala. Jego stragan z herbatą składał się zaledwie z wózka i ławki, ale jego codzienne rozstawianie miało w sobie coś z rytuału, podobnie jak rozstawianie osmalonych garnków i rondli, herbaty, przypraw, mleka i cukru oraz moździerza i tłuczka do imbiru. Na końcu Johnny wystawiał słoje z herbatnikami, wszystkie dwa, o zmętniałym szkle, spękane i obtłuczone. Zestarzały się razem z nim, powtarzał. Moczył gliniane kubki w żelaznym wiadrze z wodą. Pochylał się nad piecykiem, zapalając zapałki. Z gołego torsu wystawały żebra, a na chudej szyi wisiały zęby rekina nawleczone na czarny sznurek. Łysa głowa lśniła w słońcu, kiedy rozpalał piecyk, śpiewając pod nosem piosenkę, żeby lepiej się paliło: Tej nocy znowu padało. I znowu, i znowu, i znowu.
Badal, osłaniając oczy, rozejrzał się po plaży we wszystkie strony. Dopiero teraz zauważył Raghu, niezbyt daleko, po lewej stronie. Stał na betonowym cokole przy plaży, twarzą do słońca, i wyciągał się: kurczył i unosił, wyginał i prostował z takim wdziękiem, jakby tańczył podczas ćwiczeń i pompek. Przypominał rzeźbę, która zeszła z murów świątyni. Badal stał nieruchomo, wpatrując się w chłopca. Nie zauważał ognistych fal, ani rybaków pchających łódź w głąb lądu. Nie odwrócił wzroku, kiedy śpiew Johnny’ego Toppo przeszedł w przekleństwa: — Tym razem rozwalę mu ten śliczny nosek! Raghu! Wracaj tu i bierz się do roboty.
I gdzie jest to pięćdziesiąt rupii, które wczoraj schowałem do pudełka po ciastkach?! Raghu wyprostował się. Wielkie pomarańczowe słońce wypływało za nim z morza, rozświetlając jego zmierzwione włosy. Zdjął podkoszulek do porannych ćwiczeń i Badal przekonał się, że jego wyobrażenia okazały się prawdą: chłopak nie miał owłosienia na ciele, jeśli nie liczyć cienia znikającego w czarnych szortach. Widział zadatki na twarde mięśnie, lekkie wybrzuszenia na ramionach. Raghu podniósł z betonu czerwony podkoszulek, a jego kręgosłup był jak łuk wyginający się przez całą długość torsu. Spojrzał w kierunku Johnny’ego Toppo i zobaczył zapatrzonego weń Badala. Wbił się w koszulkę, a kiedy z otworu wychynęła głowa, na twarzy pojawił się lekki uśmiech. — Herbata, bez mleka, bez cukru, z samą cytryną? — zwrócił się do Badala, mijając go w drodze do straganu. Mnich szarpnął się, uderzony wielką falą zmierzającą ku plaży. Zachwiał się, niewiele brakowało, żeby stracił równowagę i dał się zmyć, ale nie przestał przekładać modlitewnych paciorków. Trudno było orzec, czy oczy za ciemnymi szkłami były otwarte czy zamknięte w modlitwie. W Dżarmuli są długie na wiele mil piaszczyste plaże, ale wody bywają zdradliwe. Prądy odpływowe porywają pływaków, a pozornie niewinne fale okazują się groźne, zgarniając ludzi z piasku i rzucając ich w głąb oceanu. Większość odwiedzających Dżarmuli przybywa tu do świątyń, a nie dla morskich kąpieli, a pielgrzymi omijają miasto podczas długich monsunów, kiedy cyklony wdzierają się do zatoki, smagając ją dzień po dniu deszczem. Piękne leniwe poranki szybko się kończą i trzeba brać się do pracy, póki pozwala pogoda. Napatrzywszy się na Raghu, Badal stanął przed sklepem z jedzeniem w pobliżu świątyni Wisznu, rozglądając się za potencjalnymi klientami i przerzucając monety w kieszeni. Brakowało mu pieniędzy, jak zwykle. W portfelu miał zaledwie sto rupii. Ale nie zjadł nic w domu i postanowił wydać drobne na samosę. Próżnował przy świątyni przez krótką chwilę, gdy poczuł klepnięcie w ramię. To był Hari, inny przewodnik. — Bhai, Badal. Mam coś pilnego do załatwienia i muszę stąd zmykać — powiedział. — A czeka na mnie dwoje ludzi. Zabierz ich do świątyni i zrób z nimi
szybką rundę. Poszczęściło mu się. To z pewnością dzięki półgołemu Raghu, nie miał co do tego wątpliwości. A może dzięki dziesięciu rupiom i modlitwie przy kapliczce starej kobiety? Zachował poważny wyraz twarzy i dalej przeżuwał samosę. Między jednym kęsem a drugim powiedział: — Nie mam czasu, zaraz przyjdzie moja grupa. A po południu muszę wrócić do domu. — Nie miał pracy do samego wieczora, ale Hari nie musiał o tym wiedzieć. Spojrzał ku bramom świątyni. Nie może pozwolić, żeby klienci Hariego uciekli. Ale nie może się śpieszyć, żeby wyciągnąć od niego tyle, ile się da, choć nie za dużo. Ulicę rano zamieciono, ale była już zasłana odpadkami: owoce, kwiaty, resztki jedzenia, wszystko gnijące w upale. Z ścieków wydobywał się smród, który przenikał wszystko. A to było jedyne miejsce pracy, jakie znał. Smród mu nie przeszkadzał. Włożył resztki samosy do ust i chwycił plastikowy dzbanek z lady. Nalał sobie wody na dłoń i wysiorbał ją z wykalkulowanym ociąganiem, przepłukał usta i wypluł wodę do ścieku. Obaj wiedzieli, o co w tym chodzi, ale musieli odprawić cały rytuał. — Raz, tylko ten jeden raz… i to dlatego… słuchaj, później ci powiem, bo to delikatna sprawa, rozumiesz? Załatw to szybko, pokaż im tylko parę kaplic. I tak się na niczym nie znają. Jak mi nie pomożesz, dostanę w ucho od wiesz kogo. Badal wyjął z kieszeni zielony plastikowy grzebień i przeciągnął go przez naoliwione włosy, przyjrzał się paznokciom. Były krótko przycięte z wyjątkiem jednego na małym palcu lewej ręki. Ten miał długość ćwierci palca i był pomalowany pomidorowym lakierem. Paznokieć, który przynosił szczęście. Podziwiał go przez chwilę, beknął i powiedział: — Zjem też coś słodkiego. I wrócił do sklepu. Wyszedł z liściem, na którym leżały dwa kremowobiałe kwadraciki. Poczęstował jednym Hariego, ale ten pokręcił głową. — Dam ci moją działkę, tylko nie odmawiaj. Przyniosę ci gotówkę do domu. Powiedz mi tylko kiedy, a… — Nie — przerwał mu Badal. — Tylko nie do domu. Odbiorę od ciebie pieniądze jutro, tutaj, o tej samej porze. — Stryj nie musi wiedzieć o dodatkowych pieniądzach. Badal miał też ukryte przed starym konto w banku.
Po zakończeniu negocjacji Badal stanął przed główną bramą świątyni i podniósł telefon do ucha. Upłynęło kilka minut nieporozumień i błędnych wskazówek, zanim zlokalizował klientów Hariego, machających do niego z pobliża szopy, w której odwiedzający świątynię zostawiali obuwie. Mężczyzna i dziewczyna. Podszedł do nich. Mężczyzna miał senne oczy i potargane włosy, dziewczyna była drobna, jeszcze drobniejsza, gdy patrzyło się na nią przy potężnej świątynnej bramie i wysokim towarzyszu — ledwo sięgała mu do ramion. Żebracy i próżniacy na ulicy gapili się na jej paciorki, tatuaże i kolorowe warkoczyki. Badal opuścił wzrok na jej ostrożny uśmiech. Jak miał jej to powiedzieć? Zabrał mężczyznę na stronę. — Ona tak nie wejdzie. Mężczyzna chyba nie zrozumiał. Badal przeszedł z hindi na angielski; powiedział głośno i wyraźnie: — Ubranie. Niedobre. — Posłał szybkie spojrzenie ku dziewczynie i odwrócił się jak zawstydzony. Jak mogła przyjść w takim stroju do świątyni? Czy nie piszą w każdym przewodniku, jak powinny ubrać się odwiedzające świątynię kobiety? Sukienki do kostek, nic obcisłego, wszyscy to wiedzą. — Kapłan mówi nie. Nie wolno. — Wskazał bramę świątyni, górującą nad aleją. Kamienne łuki z płaskorzeźbami gargulców były zbyt wysokie, by je dojrzeć. Pod łukami umieszczono ciężkie metalowe wrota, nabijane mosiężnymi ćwiekami i pierścieniami. Stało tam z sześciu kapłanów, niemal gołych, jeśli nie liczyć dhoti, szalów czadar i świętych nici. — Może coś wypożyczyć — powiedział Badal, znów w hindi, bo zapominał angielskiego. Wskazał stragan przy bramie. — Sari, którym się owinie. Suradż, mężczyzna o sennym spojrzeniu, powędrował wzrokiem za oczami Badala i na nowo ocenił wygląd Nomi. Dopiero co poznanej współpracownicy. Nie miał na to czasu, ani ochoty tego ranka: bolała go głowa, cierpiał z powodu kaca. Poprzedniego dnia wypił i wypalił za dużo. W gardle kłuły go tysiące szpileczek. Podczas jazdy do świątyni oparł głowę o szybę auta i przysnął. Lecz nawet gdyby czuł się normalnie, nie zwróciłby uwagi na jej strój: oliwkowozielone bojówki obcięte na wysokości kolan z kieszeniami wypchanymi akcesoriami fotograficznymi i innymi drobiazgami. Na koszulę w kolorze złamanej bieli. Ani za luźną, ani za ciasną. Była ubrana jak turystka. Ale teraz, odkąd się jej przyjrzał, zauważył, że koszula — z trzema rozpiętymi od góry
guzikami — nie przypominała innych koszul. I prawdopodobnie nie mogła być regulaminowym umundurowaniem w świątyni. Ciało Nomi zesztywniało zawstydzone ich spojrzeniami. Odwróciła się i zadarła głowę ku gargulcom. Suradż podszedł do niej. — Nasz człowiek uważa, że nie jesteś ubrana na tyle skromnie, by zasłużyć na audiencję u Pana. Chce, żebyś wypożyczyła sari z tamtego straganu. — Naprawdę? — Spojrzała na siebie i zrobiła minę. — Jestem okryta od szyi do kolan. — Zaczęła szukać czegoś w torebce i wyjęła z niej długi niebieski szal. — Przed przyjazdem czytałam, że kraj się zmienił. Jak było wcześniej? Kobiety chodziły zawinięte w dywany? Badal stał niedaleko i marszczył brwi. — To idiotyzm — oznajmiła, owijając szal wokół ramion. — Ubieranie się na ulicy. Wiem, co zrobię: kupię dziś jakąś hinduską odzież. — Zerknęła na Badala i zapytała: — Wystarczy? Suradża znów zastanowił jej sposób mówienia, jakby jej pochodzenie było niepewne. Wyglądała jak Hinduska, mówiła nawet łamanym hindi, ale momentami brzmiała jak Amerykanka, a czasem jak Niemka. Suradż miał niemieckiego znajomego, Matthiasa. Pamiętał podziw, z jakim Matthias wpatrywał się w Hinduski owinięte sześcioma jardami sari i chodzące bez skrępowania z gołym brzuchem. Teraz zauważył, że koszula Nomi kończyła się w talii, więc kiedy podniosła ręce, żeby owinąć szalem ramiona, mogli podziwiać pętelkę jej pępka. Wytatuowanego wokół, jak zauważył, na obraz kwiatu o pięciu płatkach. — Nie, nie wolno — odpowiedział Badal. — Ciągle? — mruknęła z niedowierzaniem. Badal pokręcił głową i powtórzył, wskazując brodą jej bojówki i kapłanów u bramy: — Nie wolno. Jego ton doprowadził ją do wściekłości. — Nie wolno, nie wolno! — wykrzyknęła, zwracając się do Suradża. — Mam już tego dosyć! Tych świątyń, tych facetów tworzących prawo! Nie noś tego, nie noś
tamtego, nie rób tak, rób inaczej. Połowa tych gości przy drzwiach nie ma nawet koszul! Pierdolę! Nie idę tam! — I co zrobisz? Zaczekasz w samochodzie? Możemy wrócić jak się przebierzesz. Albo jutro. — Suradż masował bolące powieki. Wybuch złości, a nawet nie zaczęli jeszcze pracy! To będzie zabawny tydzień. Odwróciła się na pięcie, zanim zdążył coś dodać. — Idę się przejechać i rozejrzeć. W filmie będą też inne obrazki, nie? Obejrzę świątynię później, jeśli uznasz, że coś nam z tego wyjdzie… pozwolenia, plany i tak dalej. Suradż zawahał się. Dziewczyna dostawała niezłe pieniądze od telewizji, przejechała pół świata, żeby obejrzeć plany do filmu. Umówili się, że będzie jej zwiadowcą, ustalili spore honorarium. A teraz, po miesiącu wymiany maili, po miesiącu negocjacji i przygotowań machała na wszystko ręką już pierwszego dnia. Wyrwał się z otępienia i pobiegł za Nomi z zadziwiającą prędkością. Badal — po chwili zdumienia — pobiegł za nim, krzycząc: — Gdzie idziesz? Co się dzieje? — Rozporządził już w głowie dodatkowym porannym zarobkiem i nie miał zamiaru pozwolić, by przeszedł mu koło nosa, nigdy w życiu! Obaj przystanęli zdyszani przy samochodzie, który już ruszał z miejsca. Suradż szarpnął drzwi i wsunął się do środka. — W porządku. Ja też obejrzę później. Jedź — rzucił do kierowcy. — Pęka mi głowa — dodał, patrząc na Nomi. — Ale… — Nie czuję się dzisiaj najlepiej… Coś mi może umknąć… Myślałem, że damy radę we dwoje. Zrobimy to później. Kiedykolwiek. Dziś zróbmy coś innego. Plażę. Stragany z jedzeniem. Coś nie zanadto egzotycznego. — Dla nich to codzienność, a nie żadna egzotyka. Przychodzą tu się modlić każdego dnia. Dla niego to też nie jest egzotyczne, widzisz? W ten sposób zarabia na życie. Badal, jakby chcąc dowieść, że dziewczyna ma rację, chwycił framugę okna i załomotał w dach samochodu. — Zostawiłem innych, odmówiłem im, żeby was oprowadzić po świątyni. —
Przystawił twarz do szyby, żeby nie mogli odjechać. Suradż zobaczył jego brwi stykające się ze sobą na czole, przecinające twarz na pół. Białka jego oczu były żółte i poprzecinane żyłkami. Dłoń, która trzymała okno, miała otarte kostki i jeden długi czerwony paznokieć, zakrzywiony jak pomalowany szpon. — Nie wejdziecie tam beze mnie, słyszysz?! — krzyczał. — Ani dziś, ani kiedykolwiek! — Przyjedziemy jutro. Czekaj na nas. Nigdzie nie uciekamy — powiedział Suradż. — Jutro będzie za późno — oznajmiła Nomi. — Mamy za mało czasu i sztywny plan na jutro. Skończmy to dzisiaj. Czy możemy tak zrobić? — Prosiła go czy wydawała polecenie? Podczas wymiany maili chciał ją sprawdzić w sieci, ale nie znalazł ani jednego zdjęcia. Poszukiwania w Google nic nie dały. To dziwne w tym fachu. Pewność siebie emanująca z jej maili kazała mu przypuszczać, że jest wysoką, wysportowaną i — musiał to przyznać — białą kobietą. Zmysłową blondynką w rodzaju Anity Ekberg albo Britt Ekland, skandynawską walkirią gotową na wszystko. Mieli jeździć po okolicy na wynajętym motocyklu, a po ciężkiej pracy i długich kąpielach w morzu zażywać sjesty we wspólnym łóżku. A potem, nie dalej jak wczoraj, w hotelowym foyer pojawiło się to coś… brązowa krewetka. Musiał się rozejrzeć, spojrzeć jej przez ramię, za plecy i wokół niej, bo nie mógł uwierzyć, że ma do czynienia z kobietą, z którą korespondował. Jego szefową przez kilka najbliższych dni. Niewiarygodne. A już myślał, że mu się poszczęściło. Wysiadł bez słowa z samochodu i spoglądał za nim, gdy przedzierał się przez tłumy na parkingu. Kiedy się odwrócił w stronę świątyni, o mało nie wpadł na Badala. Stał tuż za nim, a jego blisko osadzone oczy borowały dziury w Suradżu. — Pójdziemy teraz do świątyni? Proszę zdjąć buty. Suradż chodził za nim po świątyni, kiwając głową na wszystko, co Badal mówił. Kaplica po kaplicy, plac po placu. Powinien się rozglądać za planami, sprawdzać kąt kamery, rozkład światła i cienia, przykłady uderzająco pięknych rzeźb, ale już po kilku minutach od rozpoczęcia wycieczki dowiedział się, że do świątyni nie wpuszczano ekip filmowych. Ciekawe jak firma producencka Nomi poradzi sobie z czymś takim? Użyją archiwalnych zdjęć? Sfilmują świątynię od zewnątrz? Głowa bolała go tak bardzo, że nie był w stanie myśleć. Stawiał stopy jedna za
drugą, marząc o zimnym piwie. O wysokiej szklance z milionem kropelek wody i pianą u góry. Patrzył na plac, na którym stali, a Badal mówił: — Jeśli przyjdziecie tu wieczorem, ujrzycie niesamowity widok: kapłana wspinającego się na szczyt tej wieży. Suradż zerknął na wieżę. Świecące z tyłu słońce zamieniało ją w czarną górę. Nie mógł patrzeć, nie przy takim kacu. Otworzył szeroko oczy, żeby nie pękły mu jak żarówki. — Usiądę na chwilę — powiedział. — Pomyślę o Bogu. Chcę się pomodlić. Badal przeszedł przez dziedziniec i stanął w rogu, udając, że nie przygląda się klientowi. Widział jak ten wyjmuje z kieszeni jakieś drewienko, a potem scyzoryk. Strugał przez jakąś minutę, a potem przestał i usiadł wyprostowany, gapiąc się w przestrzeń. Był wyższy niż inni i garbił się lekko. Krótkie rękawy podkoszulka odsłaniały wiotczejące bicepsy. Podkoszulek był czarny z szarym smokiem unoszącym się na piersi. Facet miał gęste zmierzwione włosy obcięte tak niechlujnie, jakby użyto noża do otwierania listów. Policzki pokrywał mu krótki siwawy zarost. Badal wyczuł kwaśny alkohol w jego oddechu. Zobaczył znajomego na dziedzińcu, kiwnął mu i wskazał Suradża. — Widzisz tego sukinsyna? Jeśli go dziś nie wydoję jak mlecznej krowy, nie nazywam się Badal. Znajomy ukłonił się przed nim nisko z udawanym namaste i powiedział: — Jesteś królem. Wszyscy to wiemy. Suradż oparł bolącą głowę o kolumnę. Przymknął oczy, nie zważając na tłoczących się wokół wiernych. Takie ludzkie mrowie! Śpiewające mrowie, zawodzące mrowie. Ludzie z paciorkami, ludzie z dzwonkami, ludzie ze świętymi księgami, dzieci, starcy. Wszędzie ludzie, chodzący od kaplicy do kaplicy, szukający w kamieniu oznak zbawienia, po które tu przyszli. Był intruzem. Wszyscy wiedzą, że nie przyszedł się modlić. Choć nic sobie z tego nie robili. Zbyt przejęci bliskością Pana, zbyt upojeni odnalezieniem gorącej linii do raju. Na końcu dziedzińca było wejście do kamiennej kaplicy. Wyglądało jak wejście za kulisy, jeśli przyjąć, że dziedziniec był sceną, a łuki i kolumny czymś w rodzaju proscenium. Wpatrywał się w drzwi. Z pewnością ktoś wyjdzie z tego ciemnego
prostokąta w słońce. Mężczyzna. Muskularny mężczyzna o zmierzwionych włosach. Aktor. On, Suradż. W tych czerwonych szatach, które miał na sobie podczas ostatniego spektaklu towarzystwa dramatycznego na studiach. Stał w świetle reflektora, reszta sceny ciemna, niewidzialna publiczność wbiła w niego wzrok. Co miał powiedzieć? Stary wiersz: sięgaj, gdzie wzrok nie sięga, tylko po co u licha? Stary pulchny Miszradżi odziany w dhoti machał rękami jak zraniony ptak, pewny, że przekręci te wiekopomne wersy. Nie przekręcił. Mimo tak kiepskiego nauczyciela dostał się do szkoły filmowej. A potem co? Nic. Zero. Sięgnął, ale miał za krótkie ręce. Zawsze tak było. Obecnie nie był aktorem ani reżyserem, ani nawet operatorem. Był tym gościem, który bierze zlecenia, odrabiając pracę domową za innych filmowców. Tych prawdziwych. Kiedyś nakręci własny film. Ma już scenariusz. Przed dwoma laty kilku producentów chwytało przynętę. Długie rozmowy telefoniczne, po których nie mógł zasnąć z podniecenia. A potem nic. Ciekawa historia, mówili. Taka na nagrody. Nie wyjęli z kieszeni książeczek czekowych. Kolumna, o którą opierał głowę, była za twarda. Wyprostował się, przypominając sobie o drewienku w ręku. Potarł dłonią, żeby je ogrzać, a potem znów zaczął strugać. Był to kawałek drzewa sandałowego, miękki i uległy, dostał go od kolegi z ministerstwa leśnictwa. Uwielbiał zapach drzewa, kiedy je żłobił i strugał, skupiając się nad tym, stopniowo zapominając o całym świecie. Przerwał mu jakiś mężczyzna, idący w jego stronę przez dziedziniec. A raczej nieidący. Leżący na kamiennych płytach dziedzińca. Toczący powoli i boleśnie swoje nagie ciało do następnej kaplicy, mruczący przy tym mantrę. Nóż zamarł w ręku Suradża. To niepojęte, że można być tak pobożnym jak ten człowiek, tak pewnym istnienia Boga i Jego spojrzenia akurat na sobie. Dziedziniec był wybrukowany surowym granitem, a kiedy mężczyzna znalazł się bliżej, Suradż zobaczył, że kamienie poprzecinały mu skórę na całym ciele, zdzierały ją, rozkrwawiały. Na bruku zostawały różowe kawałki ciała. Lecz spojrzenie mężczyzny nie zdradzało bólu, patrzył ku niebu jak oczarowany. Suradż zamknął oczy. Śniadanie — gorzka kawa — wracało mu do ust. Przełknął ją i zacisnął mocniej powieki, odganiając myśli o ranach i krwi. Słyszał w głowie ujadanie psa, czuł w nosie krew, rum i nocny jaśmin — wymieszane w dobrze znany
smród wściekłości i strachu. Walczył ze sobą, żeby nie zwymiotować. Otworzył oczy i ujrzał prosto przed sobą twarz Badala. Na jego ustach błąkał się drwiący uśmiech. Nie odezwał się, tylko uniósł złączone brwi i wydął usta. Stał dokładnie w tym samym miejscu, przez które przeturlał się pokrwawiony człowiek. Nie zwracał uwagi na to, że pył pod jego stopami jest splamiony krwią. Suradż wstał. Schował drewienko i scyzoryk do kieszeni. Widział już dosyć, nie pójdzie do kolejnej kaplicy. W gruncie rzeczy, gdyby mógł, jego noga już nigdy nie postałaby w żadnej świątyni, kościele, meczecie czy klasztorze. Musi iść coś zjeść. Umierał z głodu, zemdleje bez jedzenia, na myśl o krabach, które wczoraj jadł, do ust napływała mu słona ślina. Zamówi cały talerz ryżu i curry z krabów. Coś takiego jest pożywne, czerwone i pachnie wyśmienicie. Zmiażdży zębami szczypce, wyssie soczyste białe mięso, zliże z palców sos do ostatniej kropelki. Może powinni umówić się na zdjęcia próbne właśnie w tej restauracji, na miejscu, tam, gdzie powietrze jest duszne od zapachu krabów. Te zatęchłe lokale idealnie nadają się do filmów podróżniczych, z tymi swoimi turkusowymi ścianami i seledynowymi krzesłami, buteleczkami pełnymi szkarłatnych syropów i sosów, z lśniącymi mosiężnymi garnkami i rondlami stojącymi w rzędach na tyłach. — Przejdziemy dalej? — zapytał Badal. — Następny dziedziniec to ten, na którym… — Mam dosyć dziedzińców — rzucił Suradż. — Zaprowadź mnie tylko do wyjścia i pomóż odzyskać buty. Badal uśmiechnął się, jakby było mu nieskończenie przykro. — Straciłem cały ranek. Będzie mi pan musiał zapłacić, nawet jeśli nie skończymy zwiedzania. — Już zapłaciłem twojemu koledze — odrzekł Suradż. — Temu drugiemu, jak on się nazywa? — Tak, ale to była zaliczka. Musiał o tym wspomnieć. — Wcale tak nie mówił — odrzekł Suradż, choć był zbyt głodny, żeby się kłócić. — Wcale. — Przypomniał sobie o pieniądzach na koszty. — Do cholery z tym. Ile? Badal przyglądał się pieniądzom, które trzymał w garści. Pięćset rupii. Resztę odbierze
później od Hariego. To więcej niż kiedykolwiek zarobił od jednego klienta przez pół godziny. Zdzieranie skóry z bezbożnych było jakby bardziej satysfakcjonujące, sprawiało, że świat stawał się lepszym miejscem. Stał, pocierając o siebie szeleszczące banknoty. Całkiem nowe. Nie lubił składać nowych banknotów. Wsunął je do portfela, starając się ich nie pognieść. Wykorzysta czas wolny i ten dar niebios, żeby kupić coś Raghu — może koszulę, a może zegarek. Jeden z tych zegarków, które pokazywały o wiele więcej niż tylko czas. Opuścił świątynię i poszedł na główne targowisko w Dżarmuli po prezent. Nigdy jeszcze nie dał nic Raghu, a odkąd zaświtała mu w głowie ta myśl, prezent stał się naglącą koniecznością. Przeglądał sterty eleganckich poliestrowych koszul na jednym straganie i następnym, a potem zajął się zegarkami. Zmienił zdanie. Kupi chłopcu radio. Zabrał się za oglądanie tranzystorów w każdej cenie i wielkości. Niemal już kupił opływowe srebrno-czarne radio o kształcie torpedy. Jednak po godzinnym wahaniu, zdecydował się na chińską komórkę. Z kartą sim kosztowała znacznie więcej, niż chciał wydać, ale telefon zrobi ogromne wrażenie na Raghu. Tego był pewny. Popędził na skuterze ku plaży, a stara maszyna klekotała pod nim tak, jakby za chwilę miała wyzionąć ducha. Nie mógł się doczekać, aż sprezentuje Raghu telefon. Dotarł na promenadę znacznie później niż się spodziewał, a Johnny Toppo zamknął już stragan na lunch i sjestę. Interes rozkręcał się na dobre późnym popołudniem, kiedy plaża zapełniała się straganami z jedzeniem, ozdóbkami i pamiątkami. Zatrzymał się z piskiem opon w pobliżu promenady i zaparkował pośpiesznie skuter. Pobiegł na plażę. Piasek był taki gorący, że można byłoby piec na nim fistaszki. Niewielu było też plażowiczów, zostali tylko sami zapaleńcy, pragnący wykorzystać wakacje do końca. Wskakiwali do wody i wyskakiwali z niej. Badal szedł powoli ku osłoniętej zatoczce w dole plaży, gdzie Raghu próżnował popołudniami. Słońce rozbijało się na wodzie na miliony lśniących w oddali kryształków. Badal nigdy nie nosił okularów przeciwsłonecznych, a czasem patrzył prosto w słońce, jakby wyzywając je na pojedynek. Skręcił i zobaczył Raghu, ukrytego za dziobem odwróconej łodzi. Stragan był zamknięty. Raghu mógł pójść gdziekolwiek, ale nie zrobił tego. Czekał na Badala? Tak musiało być.
Badal zbliżył się. Dostrzegł, że chłopiec przygryzł sobie spierzchniętą dolną wargę — pełniejszą, bardziej mięsistą, ciemniejszą od górnej — która krwawiła. Otworzyła się jak figa, przypomniał sobie skądś Badal: twoje usta, gdy je gryzę, całując, otwierają się jak dojrzałe figi. Czy minęły zaledwie dwa miesiące, odkąd poznał Raghu? Trzy? Siedział na ławce przed wózkiem z herbatą, dochodząc do siebie po kłótni ze stryjem. Raghu podszedł do niego, postawił przed nim nieproszony mały gliniany kubek z herbatą i powiedział: — Ostrożnie, gorąca. A Badal zajrzał wtedy w największe, najciemniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widział. Głos chłopca był lekko schrypnięty, a słowa urywały się i uciekały gdzieś, gdzie nie dało się podążyć. Badal chciał usłyszeć ten głos, więc zapytał: — Jesteś nowy? Raghu uśmiechnął się w odpowiedzi, a Badal zauważył dołek w jego lewym policzku. Cała złość minęła mu jak ręką odjął. Poczuł euforię. Pewnie przez tę przygryzioną wargę usiadł teraz bliżej niż kiedykolwiek przedtem. Raghu nie odezwał się, tylko podniósł ku niemu paczuszkę gutka. Patrzyli na morze. Nigdy dużo nie rozmawiali, ale Badalowi wystarczało tylko, że znalazł się w pobliżu Raghu, żeby czuć głębokie ukontentowanie, jakby niczego więcej nie chciał, niż tego milczenia i świadomości, że towarzyszy mu w nim Raghu. Miał wrażenie, że chłopak czuje podobnie. Raz czy dwa podglądał go, schowany za jakąś łodzią i widział jak Raghu podnosi wyczekująco głowę, zauważywszy sylwetkę mężczyzny na promenadzie. Potem opuszczał ją rozczarowany, kiedy do straganu podchodził ktoś inny. Nie mógł mieć stuprocentowej pewności, ale czy w ogóle można mieć w życiu taką pewność? Dni Badala składały się teraz z poranków i popołudni, kiedy mógł uciec od klientów, krewnych, kapłanów i samego Boga, by pobiec na plażę i usiąść przy niej z glinianym kubkiem herbaty Raghu w ręku — tylko siedzieć i nasłuchiwać jego głosu, i przyglądać się ciału, będącemu na wyciągnięcie ręki. Raghu ocierał się o niego — celowo, był tego pewny — obsługując klientów, płucząc kubki i robiąc cokolwiek na straganie Johnny’ego Toppo. Przed dziesięcioma dniami, kiedy przyszedł na herbatę, a Johnny’ego Toppo nie było, Raghu zapytał ni stąd, ni z owąd:
— Byłeś kiedyś bity? Katowany? Raghu nie zwracał się do niego „Babu”, tak jak miał to w zwyczaju Johnny Toppo. Badal zastanowił się nad tym. Raghu nie używał ani imienia, ani pełnego szacunku „Babu”, „Sahib” czy „Dada”. Było to bardzo znaczące, że nie dystansował się od niego w taki sposób. — Wiele razy — odpowiedział wtedy Badal. — Po śmierci ojca, stryj okładał mnie, aż zęby szczękały w ustach jak kości do gry. Bił mnie czym popadnie: butem, paskiem, nawet kijem na szczury. — Uśmiechał się odpowiadając na pytanie Raghu. Cierpiał, chciał, żeby Raghu o tym wiedział, ale miał do tego nonszalancki stosunek. Raghu podniósł koszulę, żeby mu pokazać pręgę na plecach. — Wczoraj. Nic więcej nie dodał. Wściekłość i czułość, które Badal czuł tamtego popołudnia, wróciły do niego. Chciał zapytać Raghu o tę pręgę — czy już się zagoiła? Czy to Johnny Toppo był tym wieprzem, który mu to zrobił? Chłopiec patrzył na morze z palcem w uchu, potem podrapał się po nodze, obracając niestrudzenie tytoń w ustach. Zmysłowość tego swędzenia, tej dłoni opadającej na nogę — pokrytej bliznami, pięknej, chłopięcej dłoni z wystającą jak gałka chrząstką na nadgarstku. Jakaż ona jest piękna! Czy takie piękno może w ogóle istnieć? Czerwona od betelu kropelka śliny spływała z kącika ust Raghu. Wessał ją. Słońce cięło morze na ząbkowane ostrza światła. Daleki biały bałwan nabierał szybkości, rozpoczynając bieg ku plaży. Na horyzoncie widać było szary, nieokreślony kształt, który mógł być budowlą albo małą wyspą. Czy to nie była ta wysepka, której Badal nie zdołał dostrzec przez całe życie? Po morzu pływały przypominające strzały motorówki, ich spienione ślady krzyżowały się. Po plaży i w wodzie goniła się sfora brązowych kundli. Blisko stopy Raghu z piasku wykopał się maleńki, nie większy od monety krab, który uciekł w stronę morza. Badal podniósł wzrok i przekonał się, że wysepka przesunęła się na zachód. A potem jeszcze dalej na zachód. Wszystko trwało nieruchomo, by nagle przyśpieszyć. Odległy bałwan zbliżył się, rósł, ryczał i wył, by rzucić się na piasek, a Badal bez ostrzeżenia i bez przygotowania dotknął ustami ust Raghu, dotknął dłonią gładkiej gołej piersi i powędrował niżej ku delikatnym włosom.
Krew na wardze Raghu smakowała solą, morzem i rdzą. Wessał drobiny tytoniu z języka chłopca i poczuł, że gutka uderza mu do głowy, zakręciło mu się w niej, a jego dłoń powędrowała jeszcze niżej. I wtedy chłopiec go odepchnął i pobiegł plażą, zostawiając go z niczym, nawet bez tchu. Zebrał się jakoś i wstał. Był rozchełstany. Potknął się, szukając klapek. Rozbiegły się na piasku w dwóch przeciwnych kierunkach. Na własnych nogach czuł się jak na szczudłach, stopy nie chciały wsunąć się w klapki, jakby wyrósł mu dodatkowy palec. Zanim zdołał je założyć, Raghu już zniknął. Nie będzie go szukał. Jeszcze nie teraz. Dzień był jak zaczarowany. Niebo płonęło. Morze lśniło. Fale płynęły statecznie, jakby miały przed sobą wieczność. Miał czas. Sięgnął do kieszeni po grzebień. Drapanie ostrych plastikowych zębów na czaszce sprawiło, że przymknął z zadowolenia powieki. Zawsze będzie miał czas. Obdaruje Raghu przy następnym spotkaniu. Porozmawiają, kupi mu butelkę coli, a Raghu wszystko mu opowie. Kto go bije, co się stało z jego rodzicami, skąd pochodzi i dokąd zmierza. Badal znał odpowiedź. Wędrówka Raghu dobiegła końca, podobnie jak jego osamotnienie. Nie odejdzie stąd. A jeśli, to z Badalem. Przyłożył dłoń do ust i nosa, by wdychać zapach chłopca. Dotknął warg, by przypomnieć sobie pocałunek. Tego popołudnia chodził po plaży dłużej niż zwykle i, licząc w skrytości ducha, że Raghu wróci, przesuwał raz po raz językiem po wargach. Dokąd uciekł? Jakby zapadł się pod ziemię na prawie pustej plaży. Była już prawie czwarta, kiedy wyrwał się z odrętwienia i przypomniał sobie, że musi wracać do domu, umyć się i przebrać, a wszystko przed pójściem do hotelu na spotkanie z grupą z Kalkuty. Dzień po dniu i wieczór po wieczorze zawsze było tak samo: piskliwe gdakanie kwok w wykrochmalonych sari, drobiących za nim po świątyni i niemających najmniejszego pojęcia o tym, co znaczy być smaganym, palonym, obdzieranym ze skóry i pożeranym żywcem przez namiętność najczystszego oddania. Czy tak ma upłynąć całe jego życie? Wracał pośpiesznie do skutera. Nie miał daleko. Tak przynajmniej myślał — ale teraz wydawało się dalej. Kiedy znalazł się na parkingu, zobaczył, że po skuterze została tylko mała plama oleju.
Sięgnął do kieszeni po kluczyki. Znalazł prawie pusty portfel, zielony grzebień, brudną chusteczkę, którą wycierał spocony kark i twarz, ale nigdzie nie było kluczyków. Zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście przyjechał skuterem. Uspokój się, powiedział na głos, rozpoczynając gwałtowną rozmowę ze sobą: Nie szedłeś, prawda? Nie, oczywiście, że nie. Przyjechałeś na skuterze. Może w drugiej kieszeni? Ale nie, kluczyka też tam nie było. Zaczął iść, usiłując nie biec. Musiał zostawić kluczyk w stacyjce, co było zaproszeniem dla każdego przechodzącego złodzieja. Szedł, jakby zmierzał do celu, choć nie miał pojęcia, gdzie. Czy ma wrócić do domu i powiedzieć stryjowi, że skradziono mu skuter? A wtedy co? Bez skutera nie zdoła dotrzeć na czas do oczekujących klientów. Nagle poczuł się tak samo jak po śmierci ojca: był zapłakanym chłopczykiem, uchylającym się przed razami stryja. Dorośnij, powiedział na głos, co on ci może zrobić? Jesteś teraz silniejszy od niego. To on potrzebuje cię bardziej. Szedł szybkim krokiem. Był sam na ulicy. Nie miał pojęcia, że ulica w ciągu dnia może wyglądać tak dziwnie. Wszędzie czuć było zgniłe ryby, czego wcześniej nie zauważał. Drzwi domów po obu stronach były pozamykane na cztery spusty przed popołudniowym słońcem. Żar zrobił z jezdni migoczącą wstążkę, niebo wisiało nisko, a dalej w asfalt wtapiały się kałuże wody, które wkrótce poczuł na nogach. Nie było sklepów. Nie było ludzi: ani jednej osoby, psa, kota czy krowy. Na jakiej się znalazł ulicy? Usłyszał za sobą szuranie, jakby ktoś ciągnął po asfalcie nogami. Serce zadudniło mu szybciej. Ale to tylko pusty karton, rzucany po asfalcie przez popołudniowy wiatr. Zasuwane drzwi furgonetki pisnęły na wałkach kilka cali od niego. Okna pojazdu były pokryte czarną przeciwsłoneczną osłoną, nie dało się zajrzeć do środka. Ale widział w nich swoje własne smagane wiatrem oblicze, wysokie kości policzkowe, wystającą szczękę. Dotknął jej dłonią, potem dotknął włosów i przygładził je, zanim się zorientował, że w samochodzie ktoś siedzi i patrzy na niego — osoba, która przed chwilą zasunęła drzwi. Odwrócił się i uciekł. Nie wiedział, co go tak przestraszyło. Biegł na oślep i potrzebował kilku dobrych minut, zanim się zorientował gdzie jest i znalazł ulicę prowadzącą do domu. Minął pędem kapliczkę. Nie zauważył starej kobiety w grubych szkłach. Widząc go, rozpromieniła się wyczekująco i zawołała:
— Banany i gur? Przyniosłeś mi banany i gur? Nie jadłam przez cały dzień. Pobiegł szybko do domu, niczego nie słysząc. Przeszedł przez bramę i znalazł się w półmroku dziedzińca, na którym wisiały sznurki ze schnącymi sari, piżamami, koszulami i majtkami zszarzałymi poza granicę działania detergentów. Na sznurkach przysiadły wrony, których kremowe odchody spadały na pranie. Zerwały się kraczącą chmurą, kiedy podszedł do kranu i polał sobie puszką wody głowę i ramiona. Rzucił się na sznurową pryczę w rogu pokoju na parterze, zbyt odrętwiały, by zdjąć mokrą koszulę. Starał się nie zasnąć, odepchnąć od siebie strach wywołany utratą skutera i przywołać tę dobrą część popołudnia. Ale zasnął po minucie i natychmiast przyśnił mu się wyrazisty sen: paridźata wyrosło na duże drzewo o tylu kwiatach, że cały dziedziniec jest zasłany płatkami po pas. Brodzi w nich, w białym pachnącym morzu, ale na podwórko wychodzi stryj w mokrej przepasce i wylewa wiadra wody, żeby spłukać kwiaty. Ich słodki zapach utrzymuje się w powietrzu długo po zmyciu ostatniego płatka. Kiedy się obudził, zdał sobie sprawę, że do snu przedostał się zapach kadzidła zapalonego przez ciotkę do modlitwy o zachodzie słońca. Spojrzał na ekran telefonu i zerwał się z pryczy. Spóźni się na spotkanie z wiedźmami z Kalkuty. Gdyby nie pełne poświęcenia modlitewne dmuchanie w konchę przez ciotkę, wiedźmy czekałyby na niego przez cały wieczór i nie byłoby po co iść z nimi do świątyni. Kiedy wyszedł z domu, zapadał już zmierzch. Kłująca w oczy purpura domu po przeciwnej stronie ulicy zamieniła się w delikatny róż. Ze wschodu wiał wiatr, a dzieci grały w klasy i krzyczały w zaułku. Wieczorny pociąg gwizdał na pobliskich torach. Pod ścianą stał jego skuter z kluczykiem w stacyjce. Kiedy Badal wracał do domu, jego klientki odpoczywały w hotelu, przygotowując się do długiego wieczoru w wielkiej świątyni. Gouri nie mogła uleżeć spokojnie, zastanawiając się nad tym, czy czegoś nie zapomniała. Przewróciła trzy duże torby do góry nogami. Usiadła na zasłanym rzeczami łóżku i zamyśliła się — czego w ogóle szukała? Rozejrzała się bezradnie po pokoju. Łóżko było przykryte kapą w czerwononiebieskie pasy. Poduszka okazała się zbyt pękata na jej zwyrodnienie kręgosłupa, więc położyła ją na krześle — wyściełanym brązową tapicerką, preferowaną przez niektóre
hotele ze względu na łatwość w utrzymaniu. Podniosła się z łóżka i stanęła przy krześle, uniosła poduszkę, żeby sprawdzić, czy to, czego szukała jest pod nią. Nie. Czasem pomagało, gdy weszła do pokoju, w którym od początku znajdowała się szukana rzecz. Ale dokąd miałaby pójść w hotelu? Otworzyła komodę. Spojrzała na drzwi, prowadzące na werandę. Zdaje się, że jeszcze na nią nie wychodziła. Zaciekawiona, otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz, usiadła na krześle. Ocean był u jej stóp. Przeniosła wzrok na blizny morza i nieba za werandą. Po niebie fruwał ostry jak nóż latawiec. Unosił się coraz wyżej i wyżej. Podążała za nim wzrokiem ku nieskończonej pustce przeczystego błękitu — bez jednej chmurki. Latawiec unosił się coraz wyżej. Był czerwoną rozświetloną przez słońce plamką w błękitnym powietrzu. Usta Gouri ułożyły się bezwiednie do śpiewu wersów świętego hymnu. Była piórkiem na skrzydłach latawca w bezgranicznych niebieskich przestworzach. Frunęła. Widziała z wysoka morskie fale zamarłe w spienionych nacięciach. Wybrzeże było białą jak piasek smugą najeżoną palmami kokosowymi. Spoglądała na siebie jakby z daleka. Była jak góra ubrań na plastikowym krześle, stojącym na wychodzącej na morze werandzie. Uniosła się wyżej. Stała się zupełnie nieistotną plamką, atomem targanym żywiołami. Nie miała siły, żeby im się oprzeć. Nie chciała się opierać. Głośne, nieznane głosy spod werandy sprowadziły ją na ziemię. Nie mogła się poruszyć. Ręce i nogi miała ciężkie, zupełnie obce, jakby nienależące do niej. Zdała sobie sprawę z bólu pleców i kłucia w nogach. Starała się poruszyć zbolałe mięśnie cal po calu, przypomniała sobie, po co przyszła na werandę — miała tu czegoś szukać. Powinna wstać i zająć się tym. To było beznadziejne. Wiedziała, że przyjaciółki mają rację co do jej niedołęstwa. Gubiła rzeczy, zapominała je. Czuła się pewnie i świadomie w sprawach natury duchowej, ale kto je dziś cenił? Od dawna wiedziała, że Vidya i Latika mają umysłowość wykluczającą duchowość. Głuchemu nic po tym, że siedzi przed nim i śpiewa sam Tansen. Przyjaciółki nie miały najmniejszego wyczucia tego, co niewysłowione, dla Boga, którego doświadczała w sposób tak rzeczywisty i poruszający, a przy tym tak niezgłębiony, że nie potrafiła o tym opowiedzieć. Miała nadzieję, że będą podziwiać legendarną świątynię Wisznu. To było jej terytorium — przygotowała tę część wyprawy. Chciała, żeby wszystko się udało — przecież właśnie
po to przyjechały do Dżarmuli. Znów zaczęło ją niepokoić to, co zgubiła. Gdzie jeszcze miałaby zajrzeć, żeby sobie przypomnieć? Zmusiła się do wstania z krzesła. Może odpowiedź kryje się w łazience? Maleńki boks, w którym z trudem manewrowała. Otworzyła do niej drzwi i spojrzała na zlew, prysznic i toaletę. Potem ujrzała swoje odbicie w lustrze i podniosła dłonie do gołych uszu. Na jej twarzy pojawił się triumfalny uśmiech. Oczywiście. Perłowe kolczyki. Wróciła do wypakowanych rzeczy i wznowiła poszukiwania. Chciała założyć kolczyki do świątyni Wisznu do sari w kolorze kurkumy, które przed wielu laty dostała od męża, gdy wybierali się razem na pielgrzymkę do Badrinath. „Ogień w górach” — tak ją nazywał, kiedy fotografował ją w tym sari na tle ośnieżonych szczytów. Na zdjęciu wyglądała jednocześnie ponętnie, skromnie i na bardzo szczęśliwą. Dwie pary drzwi dalej Latika leżała na plecach, wpatrując się w bladą, prawie przezroczystą jaszczurkę przylepioną brzuchem do sufitu, patrzącą na nią do góry nogami. Poruszyła się odrobinę, wbijając wzrok w coś, czego kobieta nie widziała. Przez grzbiet jaszczurki biegła szara pręga, a choć gad znajdował się wysoko ponad nią, Latika zadrżała, myśląc o jej skórze: jak z gumy, chłodnej, pewnie wilgotnej w dotyku. Przypomniała sobie, jak jej córka, kiedy była jeszcze mała, podeszła do jaszczurki, zanim ktokolwiek zdążył ją zatrzymać, i szturchnęła ją ołówkiem. Zwierzątko wślizgnęło się za kredens, ale zostawiło za sobą na podłodze kawałek ogona, fragment beżowego ciałka, który wił się i drgał, zanim znieruchomiał. Córka za nic w świecie nie chciała spać w tym pokoju. Gdyby tu była, wezwałaby połowę hotelowej obsługi, żeby przepędzić gada. Latika przewróciła się na bok, żałując, że wspomniała w pociągu o makaronie i mokrych chusteczkach dla córki. Po co mówiła o tym wszystkim Gouri i Vidyi, dlaczego tyle gadała! „Jesteś nielojalna”, powiedział jej kiedyś mąż z rozczarowaniem w głosie. „Mogłabyś dla zabawy powiedzieć wszystko. Zależy ci tylko na uznaniu”. Nie umiała sobie przypomnieć, co doprowadziło do tego kąśliwego przytyku. Często bywał taki wobec niej, szczególnie w towarzystwie innych — zawstydzał ją, przez co na długo milkła.
Znów przewróciła się na bok. Budzik przy nocnej lampce odliczał sekundy. Nastawiła go na czwartą — krótka sjesta dla odzyskania sił. Wieczorem pójdą do świątyni. To był ich drugi dzień w Dżarmuli. Rano poszła na długi spacer na plażę, całkiem sama, do tej pory bolały ją kostki i łydki, nie nawykła do brodzenia w piasku. Vidya przewidywała, że tak będzie i przypomni jej o tym. Czy zdoła przetrwać wieczorną pieszą wyprawę? Słyszała, że świątynia jest olbrzymia — jest idealnie zachowanym średniowiecznym miastem i to był jedyny powód, dla którego zdecydowała się na tę wycieczkę. Nie jest religijna, nie tak jak Gouri, żyjąca w sanktuarium bogów i bogiń, medytująca, śpiewająca religijne pieśni przez cały czas. Czasem żałowała, że brakuje jej wiary przyjaciółki — ta wiara przynosi Gouri spokój, uważała, jest jej sposobem na powiedzenie sobie: Och, będzie, co ma być. Po co się martwić? Latika była inna. Mąż nazywał ją drutem wysokiego napięcia, szumiącym i drżącym lekko, nawet kiedy wydaje się nieruchomy. Jej płomienne włosy odpowiadają jej stanowi ducha, pomyślała, nawet jeśli to tylko farba. Wyciągnęła nogi, starając się pozbyć bólu, a potem wstała z łóżka. Pokoje przyjaciółek były połączone werandą, biegnącą wzdłuż tej części hotelu, która wychodziła na morze. Latika otworzyła drzwi, powiew wiatru przylepił jej włosy do twarzy. Spacerując rano nad morzem, przekonała się, że ich hotel jest jednym z wielu wzniesionych na nadbrzeżu. Obok stał nienachalnie wytworny hotel pięciogwiazdkowy, ukryty niemal za koronami drzew. Po drugiej stronie wznosił się lśniący budynek ze szkła i kamienia w kształcie łodzi. Pionowy neon biegnący wzdłuż frontu głosił: Prawdziwe wegetariańskie posiłki, bez cebuli, bez czosnku. Dalej plażę grodziły kolejne hotele, a między nimi widać było tu i ówdzie — niczym maleńkie rybackie łodzie między pasażerskimi liniowcami — stare domy z okiennicami: ich właściciele nie zgodzili się pewnie na sprzedaż. Słyszała dalekie pokrzykiwania dzieci z plaży. Czuła rybę i jakiś ostry zapach, którego nie potrafiła umiejscowić. Może tak pachną kwiaty tego drzewa, które rośnie po drugiej stronie werandy. Przeszła obok okna do pokoju Vidyi, a potem Gouri. Vidya miała zaciągnięte zasłony. U Gouri były rozsunięte i ujrzała przyjaciółkę siedzącą na łóżku w otoczeniu zawartości torebki. Zastukała w okno, a Gouri podniosła głowę z przestrachem. Podeszła do okna z szeroko otwartymi ze strachu oczami. Latika zorientowała się, że
Gouri nie założyła okularów i jej nie rozpoznaje. Zawołała: — To ja. Gouri sięgnęła po okulary i otworzyła drzwi werandy. — Wszystko w porządku? — zapytała. — Co się dzieje? — A potem, nie czekając na odpowiedź: — Wiesz, znalazłam perłowe kolczyki. Wszędzie ich szukałam… a przez cały czas miałam je w torebce. Torby Gouri, zapakowane i zamknięte, stały przy drzwiach. Na stopach miała sandały, włosy splotła w dwa dziewczęce warkoczyki jak na noc, bo w ten sposób łatwiej zasypiała. Miała na sobie podróżne sari z niezniszczalnej żorżety. Latika wprowadziła ją z powrotem do pokoju i posadziła na łóżku. Odezwała się łagodnie: — Mówiłaś, zdaje się, że założysz do świątyni pomarańczowe sari? Zmieniłaś zdanie? I po co spakowałaś torby? — Przecież niedługo wyjeżdżamy. Pociągiem. Jedziemy do Dżarmuli, prawda? Boję się, że się spóźnimy. Musimy dojechać na stację na czas. Tego popołudnia Nomi stała przy straganie Johnny’ego Toppo i piła herbatę. Ze względu na wczesną porę nie było jeszcze żadnych innych klientów. Zjawią się, kiedy słońce zamieni fale w płynną miedź, od której Johnny nie może oderwać oczu, choć widuje to każdego dnia. — Co to była za piosenka? — zapytała go Nomi w łamanym hindi. — Ta, którą śpiewałeś? Bardzo smutna. Johnny obrzucił wzrokiem dziewczynę: młoda, chuda, z kolorowymi nitkami ze włosach i kolczykami w uszach. Na pierwszy rzut oka przypominała którąś z tych wygłodniałych hipisek, cuchnących potem, ale ta pachniała świeżością i czystością. Na przedramieniu miała drobny piasek, a na szyi wielki aparat fotograficzny. — Piosenka jest smutna dla tych, co są smutni, i łzawa dla tych, co płaczą. Dlaczego taka dziewczyna jak ty jest smutna? — Uśmiechnął się do niej, wnętrze jego ust przypominało klawiaturę fortepianu — czarne szpary na przemian z białymi zębami. — Spójrz na mnie: wypadają mi zęby, uginają się pode mną kolana, nie mogę się wyprostować w krzyżu. To ja powinienem być smutny! Ale chce mi się śpiewać przez
cały dzień. — Szukam matki. Gdzieś tu jest. Zgubiłam ją nad morzem. Nad tym morzem, chyba. Nad tym. — Co? Mów głośniej. Jestem stary i mam wodę w uszach. — Powiedziałam, że chcę się jeszcze napić herbaty. Takiej samej jak ta pierwsza z imbirem i goździkami. Usiadła na piasku i zaczęła bawić się obiektywem aparatu. Mierzyła nim w ludzi brodzących w morskiej pianie. Przyglądała się ich twarzom przez teleobiektyw. Nie miała pojęcia, kogo lub co chce znaleźć. Odkąd tu wczoraj przyjechała, wszystko wydawało się jej dobrze znane, a jednocześnie tak obce, że nie potrafiłaby powiedzieć, co jest wspomnieniem, a co fantazją. Czuła się tak jak wtedy, kiedy zgubiła się w brzozowym lesie w Norwegii i starała się odnaleźć drogę powrotną: wchodziła na ścieżkę, która wyglądała znajomo, a potem — po przejściu sporego kawałka — zdawała sobie sprawę, że się pomyliła. I zawracała. Johnny Toppo nalał wody do aluminiowego rondla, a potem utłukł w moździerzu kawałek imbiru i pół goździka kamiennym tłuczkiem. Nie było go stać na dodawanie całego goździka do każdej herbaty. Wsypał zawartość moździerza do rondla. Kiedy herbata była gotowa, podszedł do dziewczyny i podał jej kubek. — Słońce wciąż mocno przygrzewa. Jeśli chcesz parasol, żeby pod nim usiąść, dam ci go za pięć rupii — powiedział. Zastanawiała się, gdzie słyszała ten głos. Czy to możliwe… Nie, oczywiście, że nie. Upał zelżał, a na plaży pojawiało się coraz więcej ludzi. Był wśród nich Suradż — bez twarzy za przeciwsłonecznymi okularami. Szedł, poszukując właściwego miejsca, wybrał odwróconą łódź. Usiadł na niej i wyjął coś z kieszeni — kawałek drewna, jak dostrzegła przez teleobiektyw. Zaczął dłubać przy nim nożem. Drewienko było małe, a ruchy noża precyzyjne i przemyślane. Raz po raz unosił głowę i spoglądał daleko w horyzont, potem wracał do pracy. Wyraz jego twarzy, czarna koszulka ze smokiem, dwudniowy zarost odstraszały drobnych sprzedawców muszelek i paciorków. Omijali go, ale z natarczywością gzów atakowali dziewczynę z warkoczami. Nomi nie zwracała uwagi na hałaśliwych prześladowców i ruszyła plażą, unosząc aparat i robiąc zdjęcia, zatrzymując się co jakiś czas i omiatając spojrzeniem wybrzeże. Wróciła do
straganu z herbatą jak do nowego domu, kierując się zapachem goździków, imbiru i nafty oraz dźwiękiem schrypniętego głosu sprzedawcy. Miał teraz dużo pracy i nie widział nic poza potencjalnymi klientami. Usiadła wyprostowana w cieniu nowo nabytej parasolki i słuchała. Moja mała lepianka jak świat stara Stoi na wzgórzu w granatowca cieniu. Słodkie limetki rosną w dolinie A wąsy groszku na polach się plenią.
Pompował miechem ogień pod blachą, uśmiechał się, a czasem przerywał piosenkę, by zawołać: — Cza! Czaajj! Kiedy śpiewał, Nomi zamknęła oczy. To było nieznośne. Chciała, żeby przestał. A jednocześnie pragnęła, żeby śpiewał tę samą piosenkę bez końca. Zamieszkają w wiejskiej chacie, będą miały kury i świnki, będą uprawiały pochrzyn i banany, i bawiły się w pobliskim strumieniu — tak obiecywała. Piku zawsze rozchmurzała się, kiedy mówiła o wiejskiej chatce, więc Nomi dodawała coraz więcej szczegółów każdego dnia: nowe rośliny, nowe zwierzęta, nowe obowiązki. Na tym polegała zabawa — na wspólnych marzeniach. Po zgaszeniu świateł Piku przekradała się przez sypialnię i przytulała do Nomi na wąskiej pryczy. Nomi zasypiała, słysząc jej oddech, czując jak się obraca w nocy. O świcie już jej nie było. — Słodkie limetki rosną w dolinie, a wąsy groszku na polach się plenią — śpiewał Johnny Toppo. A potem krzyczał — Czaj, Babu, czaj! Ciasteczka z kminkiem, ciasteczka z kardamonem! Kiedy spojrzał na dziewczynę, żeby sprawdzić, czy nie chce herbaty, zobaczył, że ma zamknięte oczy i porusza wargami. To nie hipiska, tylko taka, co medytuje. Wzruszył ramionami i wrócił do piosenki: Moja mała lepianka jak świat stara Stoi na wzgórzu w granatowca cieniu.
Nomi poruszała wargami, szepcząc: „Pamiętasz, Piku, jak wspinałyśmy się na granatowiec? Czy to wtedy, kiedy odeszła pani nauczycielka, czy później? Czy miałyśmy siedem czy osiem lat?”. Spacerowały po ogrodzie, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć. Popołudnie było szare i nie wiadomo było, czy spadnie deszcz czy nie. Wałęsały się gdzieś w okolicach domu Gurudżi, gdy nagle zauważyły granatowce. Owoce wiszące na drzewach miały jasnoczerwoną barwę. Nomi nigdy nie jadła granatu i nie wiedziała, jak owoc wygląda w środku. Było ich tak dużo, że nikt nie zauważy, jeśli zerwą jeden. A zresztą nikogo nie było w pobliżu. Skończyły lekcje i czekały na wieczorną modlitwę, na którą wszyscy zbierali się w sali medytacyjnej. Granatowiec miał pełno maleńkich liści, był krzaczasty i zielony. Piku stanęła pod nim, podskakując, trzymając spódniczkę jak koszyk, a Nomi wspięła się na drzewo. Podciągnęła się do pierwszego rozwidlenia pnia. Następne było łatwe. A potem była już blisko owocu. Zerwała granat i wycelowała w naprężoną spódniczkę Piku. Miała nadzieję, że dziewczynka nie zacznie piszczeć, kiedy rzuci granat, bo taka była: podskakiwała, piszczała z radości i nie dało się jej opanować. Po zerwaniu pierwszego owocu Nomi poczuła się pewniej i wspięła dwie gałęzie wyżej. Wyciągnęła rękę po kolejny granat oddalony o kilka cali. I właśnie wtedy Piku wydała dziwny zduszony odgłos. Nomi opuściła głowę, żeby powiedzieć jej, że ma być cicho, i zobaczyła, że Piku opuściła spódniczkę, a pierwszy granat leżał u jej stóp. Miała otwarte usta, a oczy wychodziły jej z orbit bardziej niż zazwyczaj. Obok niej stał Gurudżi. Nie marszczył brwi, nie uśmiechał się, nie zadawał żadnych pytań ani nie krzyczał. Nic nie zrobił. Ale Nomi pamiętała, że nie odrywał od niej oczu, a ona znów poczuła się tak, jakby prześwietlał ją na wylot. Czy wiatr poruszał listkami granatowca czy panował kompletny bezruch? Wydawało jej się, że słyszy odległy grzmot za chmurami. Wiedziała, że chce jej się płakać. Nie mogła się poruszyć. Miała nieprzyjemne przeświadczenie, że jeśli to zrobi, zmoczy się. Zacisnęła nogi. — Zejdź — powiedział. — Zejdź ostrożnie krok po kroku i będziesz na dole. Patrz na stopy, poniżej ciebie jest rozwidlenie i gałąź. — Miał miły głos, uśmiechał się. Nomi wiedziała, że kary w aśramie są straszne, dziewczynki po laniu nie mogły
chodzić całymi dniami. Ale jeśli Gurudżi się uśmiechał, może dostanie tylko trzciną po łapach. Zaczęła schodzić sęk po sęku, gałąź po gałęzi. Dopiero na samym końcu postawiła stopę na cienkiej gałązce, która trzasnęła i pękła. Spadła przez resztę gałęzi prosto na nasiona rozgniecionego u stóp Gurudżi granatu. Pochylił się ku niej. Ujął ją pod pachy i postawił. Nomi drżała, zapamiętała to wyraźnie: cała się trzęsła. Wszystko ją bolało. Przecięła sobie stopę, otarła palce u stóp i skórę na kolanach, a sukienka była porwana, bo zahaczyła o drzewo. Gurudżi wziął ją za rękę i poprowadził do domu. Położył ją sobie na kolanach twarzą do góry, tak jak robiła to mama, kiedy ją nacierała olejkiem po kąpieli. Trzymała ją płasko na wyciągniętych nogach, a stópki Nomi były zwrócone ku jej piersiom. Byłam wtedy taka mała, myślała Nomi, że cała mieściłam się na nogach mamy. Gurudżi siedział na schodach prowadzących do domu i trzymał ją za stopę. Wpatrywał się w krwawiącą ranę. Wytarł krew swoim czadarem. Mimo bólu i strachu Nomi zauważyła, że guru nie przejmuje się tym, że krew i brud zniszczą mu ubranie. Pogłaskał skórę wokół rany i opuścił ku niej głowę. Miała wrażenie, że chce włożyć jej palce u stopy do ust, żeby wyssać krew, tak jak sama robiła, kiedy się skaleczyła. Ale Gurudżi tylko dmuchnął na otarcia, żeby nie piekły. — Nie rób tego, co zabronione — powiedział. — Zawsze jest powód zakazu. Jeśli chcesz owoc, zwróć się do mnie. Postawił ją i wstał. A potem wyczarował z fałd czadaru piękny dojrzały granat. Ot tak! Wszyscy mówili, że Gurudżi dokonuje cudów, że wyczarowuje słodycze i święty popiół z niczego. Ale żadna z dziewczynek nie widziała tego na własne oczy. Na widok wyczarowanego granatu Piku zapiszczała. Gurudżi uśmiechnął się lekko. Podał owoc dziewczynkom i powiedział: — Podzielcie się tym. Jak łagodnie brzmiał jego głos tamtego dnia, jak lśniła mu skóra i duże oczy! Jego włosy były jak ciemna chmura opierająca się na ramionach, a zęby białe jak kreda. Nomi zapamiętała, że wyglądał i mówił tak, jak musi wyglądać i brzmieć Bóg. Tamtej nocy Nomi nie spała, ściskając swoją połówkę granatu. Zjadła jedno nasionko na spróbowanie. Było słodsze od czegokolwiek, co znała. Ssała nasionko, aż niemal nic z niego nie zostało, oprócz pozbawionego smaku ziarenka. Przeżuła je i
połknęła. Leżąca obok Piku mamrotała przez sen. Polewając się czerwonym sokiem, wyskrobała paznokciami nasionka ze swojej połowy granatu w chwili, gdy Gurudżi wrócił do siebie. Nomi nie tknęła wówczas owocu, a po kilku godzinach, po wyssaniu tego pojedynczego ziarenka, nie jadła dalej. Granat był jedynym dowodem na to, co widziała. Wszyscy mówili, że Gurudżi jest Bogiem. Teraz miała co do tego pewność. Nie spała przez większą część nocy, trzymając owoc obok poduszki. Rano granatowa pulpa była jak krew na jej prześcieradle. Ciemnoczerwona. Nomi otworzyła oczy. Znów usłyszała dźwięki, jakby wynurzyła się spod wody; zobaczyła wszędzie ludzi, herbaciarz miał wielu klientów, a kilka stóp dalej chichotało troje dzieci, pokazując ją sobie palcami. Musi zachować spokój, musi pamiętać, po co tu przyjechała. Miała pracę do wykonania. Podniosła aparat i spojrzała przez teleobiektyw. Znów zobaczyła Suradża. Zwiększyła ogniskową, znalazł się tak blisko, że widziała siwe pasemka jego włosów i ciemnobrązową rączkę noża. Kiedy się spotkali po tygodniach wymiany maili na temat planów filmowych, które mieli obejrzeć, spojrzał na nią tak, jak większość ludzi: z pewną obawą, z którą patrzy się z bliska na potencjalnie groźne zwierzę. Mierzył ją wzrokiem, sądząc, że tego nie widzi. Była przyzwyczajona i podjęła grę, zachowując się bardziej nieobliczalnie niż zazwyczaj. Była to zarówno metoda, jak i maska — obie udoskonaliła jako wieczny outsider; mogła dzięki temu znikać, gdy nie dało się fizycznie uciec. Przesuwając obiektyw ku morzu, zauważyła coś innego. Obracając się, przewróciła parasolkę i kubek z herbatą. Zatrzymała obiektyw na mnichu w wodzie. Miał ciemne okulary. Długie siwe włosy sięgały mu do ramion. Krótkie palce odliczały paciorki różańca. Miała zamiar go sfotografować, ale coś ją powstrzymało: mnich, choć znajdował się daleko, patrzył prosto w obiektyw. Brwi, dobrze je widziała, miał tak samo siwe jak włosy. Opuściła aparat. Wstała i pobiegła plażą, mijając hotele, przewrócone łodzie, uciekając od tłumów, wbiegając prosto w brzozowy las, przeskakując przez białe jak kości pnie drzew, widząc z daleka blask płonącego domu, chcąc znaleźć się jak najdalej od spływających krwią ścian; w jej głowie dziewczęcy głosik przywoływał raz po raz brata tak głośno, że nie słyszała Johnny’ego Toppo domagającego się
pieniędzy, póki nie stanął przed nią i nie zablokował jej drogi. Widziała ciemne gwiazdy. Zamknęła oczy, a kiedy znów je otworzyła, słońce zniknęło, a morze zamieniło się w spienioną krew.
Kiedy miałam osiem lat, wyznaczono mi w aśramie obowiązki jak innym dziewczynkom z łodzi. Polegały na pomocy w ogrodzie. Nie znałam się na roślinach i byłam od urodzenia niezdarna. Deptałam jedne, usiłując dostać się do innych. Wyrywając chwasty, niszczyłam też świeże sadzonki. Ale z czasem uczyłam się ogrodnictwa, które później pomogło mi nawiązać jedyną więź z przybraną mamą. Nie wiem dlaczego stawałam się przy niej posępną, posługującą się monosylabami niezdarą. Starała się wytrwale być jak najmilsza, ale jej wysiłki przynosiły odwrotny skutek. Czułam się osaczona i niespokojna, starałam się nadążać za tym, co mówiła, bardzo się starałam, aż w końcu, nie mogąc się opanować, zostawiałam ją samą, wychodząc w połowie zdania. Któregoś dnia, po trzech pełnych napięcia latach spędzonych z nią, zauważyłam, że obserwuje mnie z okna. Klęczałam na twardej zmarzniętej ziemi, sadząc cebulki na wiosnę. Te cebulki nie miały żadnych szans, choć bardzo je kochałam od czasów aśramy, gdzie sadziliśmy tuberozy i lilie. Cebulka była sekretem pomiędzy mną a ziemią, dopóki nie wzeszły z niej po miesiącach czubki liści, wyjawiając tajemnicę. Tamtego dnia sadziłam krokusy, przebiśniegi, tulipany i żonkile lubiane przez przybraną mamę. Kiedy mnie zobaczyła, wyszła na dwór i zaczęła pracować ze mną, choć nieco dalej. Nad nami wisiało szare łupkowe niebo. Kropiła mżawka. Nic nie mówiłam, ale mogłam się do niej uśmiechnąć. Zobaczyłam, że jej blade różowe wargi zadrżały, a kiedy okulary zaszły jej mgłą, powiedziała, że to od deszczu. W aśramie pracowałam w ogrodzie z nowo przybyłym mężczyzną. Kiedyś powiedział mi, że jest uchodźcą jak my — z tego samego miejsca — i że przez kilka lat ukrywał się w lasach między naszym starym krajem a tym. Nikt nie wiedział, co się z nim działo przez te lata i nikt o to nie pytał. Nigdy nie rozmawialiśmy o dawnych czasach. Ten nowy mężczyzna miał na imię Dżugnu. Był szczupły, miał długie ręce i chodził jak małpa z opuszczonymi ramionami. Do tego miał krzywy nos, a na szyi bliznę, która wyglądała jak przymarszczony różowy atłas. Dżugnu również przypłynął łodzią, a
włosy sterczały mu z jednej strony, jakby ciągle rozwiewał je morski wiatr. Mieszkał w rogu ogrodowej szopy, którą zaanektował, sypiał na macie i miał piecyk do gotowania słodkiej herbaty. Był bardzo pobożny. Śpiewał religijne hymny i często siadywał w sali pudźi w aśramie, jakby pogrążony w transie. Ale na co dzień pochylał się nad roślinami. Miał duże łuszczące się dłonie, a jego palce przypominały sęki na pniu drzewa, lecz kiedy zagłębiały się w ziemi były tak delikatne, że nigdy nie złamały najmniejszego i najbardziej kruchego włoska przy korzeniu. Po jego przybyciu aśrama wyglądała piękniej i pachniała słodziej niż przedtem, szczególnie wieczorami, kiedy otwierały się nocne kwiaty. Dżugnu był oddany Gurudżi i sadził śliczne kwiaty wokół jego domku. O poranku aśrama była tak ruchliwym i jasnym miejscem, że nikt nie przypuszczałby, rozglądając się dokoła, że mieszka tam dwanaście dziewczynek, które nie miały nikogo na świecie. Ludzie przychodzili słuchać rozpraw Gurudżi w wielkiej sali audiencyjnej. Słuchali go też święci mężowie z innych aśram. Widziałam tam tylu mnichów, że nie potrafiłabym ich odróżnić. Wszyscy wyglądali tak samo: długie włosy i żółte szaty. Oprócz tego były tam także nasze nauczycielki, kucharz i Dżugnu. Po południu goście wychodzili. Uczniowie, którzy nie mieszkali w aśramie, odjeżdżali autobusami. Chłopcy z naszej szkoły wracali furgonetką do swojej kwatery, która mieściła się daleko, w innym budynku. Nauczycielki, które nie należały do aśramy, szły do domu. Mnisi z zewnątrz szli do chat za murem. Zostawaliśmy wtedy sami. Kiedy lekcje dobiegały końca i wszyscy wracali do siebie, musiałam przez dwie godziny pracować w ogrodzie. Nie pamiętam za dobrze, co robiłam przez ten czas, ale jedno popołudnie było tak dziwne, że nie mogę go zapomnieć. Dżugnu kazał mi skopać ziemię pod oknem Gurudżi. Robiłam to, kiedy do moich uszu dobiegły z środka domu jakieś dźwięki: chrząkanie, jęki, krzyki, które nagle ustały, a potem odgłos jakichś uderzeń czy łomotu. Nagle z domu wybiegła Czampa. Ukryłam się za krzakiem. Usłyszałam męski głos: — Zaczekaj! Zobaczysz, co się stanie. Nie wiem, do kogo należał ten głos, ale spłoszył mnie tak bardzo, że nie wychodziłam z ukrycia przez długi czas i bardzo pogryzły mnie owady. Czampa była ulubienicą Gurudżi. Miała własną izbę jak wszystkie starsze
dziewczynki. Na jej łóżku leżała narzuta w paski, obok stał wazon z kwiatami, a na ścianie wisiało zdjęcie Gurudżiego. Inne starsze dziewczynki nie miały takich rzeczy. Czampa modliła się do zdjęcia i paliła przed nim kadzidło. Wydawało mi się, że jak dorosnę, też dostanę taki pokój. Czampa jako jedyna z dziewcząt z łodzi miała kilka osobistych rzeczy z przeszłości, których jej nie zabrano. Trzymała je w aluminiowym puzderku wielkości cegły z zapinką. Zapinka miała skobelek. Nikt nigdy nie widział otwartego puzderka. Nie wiedziałyśmy, co w nim jest. Wieczorem tego dnia, kiedy słyszałam krzyki Czampy, Bhola rozpalił ognisko na dziedzińcu obok naszej kwatery. Był jednym z zaufanych pomocników Gurudżiego i mieszkał w aśramie, odkąd zaczęła się wojna. Gurudżi znalazł go gdzieś półżywego i przywrócił do zdrowia: był to jeden z cudów, z których słynął. Bhola otworzył puzderko Czampy, rozbijając skobelek ostrym kamieniem. Wyjął coś ze środka i trzymał wysoko w dwóch palcach, jakby było brudne. — Ścierka do kurzu? Chustka? — pytał. — Czyja? Twojego ojca? Czampa nie odpowiedziała. Żar z ogniska podczas ciepłego wieczoru oblewał potem okaleczoną twarz Bholi. Wybuch bomby poranił połowę jego ciała. Pokuśtykał do Czompy ze szmatką. — Co to za ścierka? Odpowiedz mi, a nic się nie stanie — syczał. Wiem teraz, że delektował się każdą chwilą bycia złoczyńcą, który obnażał zęby i ryczał na przestraszone dziewczynki, ale w tamtych czasach nawet w koszmarach nie widywałam kogoś równie przerażającego czy okrutnego. Nie pamiętam dokładnie, co było potem, bo cały wieczór zamienił się w ciąg mrocznych obrazów w mojej głowie. Wydaje mi się, że Czampa coś wymamrotała, a Bhola rzucił szmatkę do ognia. Wyjął ze szkatułki fotografię. — Co za przebrzydła grubaska — powiedział. Zdjęcie spłonęło na popiół, a on wyjął maleńką lalkę. Głowa się jej kiwała, miała bezwładne ramiona, a na sobie kolorową szmatkę jako sari. Czampie coś się stało, kiedy ją zobaczyła. Zakrztusiła się, jakby miała zwymiotować, a potem odwróciła i uciekła do sypialni. Sawita-di, nasza matrona, chwyciła ją za ramię. — Będziesz mogła odejść, kiedy Gurudżi pozwoli, nie wcześniej — powiedziała.
Dopiero wtedy zauważyłam go w cieniu — przyglądał się wszystkiemu. Na jego twarzy nie malował się żaden wyraz, tak jak wtedy, kiedy przyłapał mnie na granatowcu. Czampa płakała. — Już nie ucieknę, już nigdy nie ucieknę. Nie odezwał się. Nie wiedziałyśmy, że Czampa chciała uciec. Powiedziano nam, że nie wolno opuszczać aśramy. Wiedziałyśmy, że gdyby którąś z nas pojmano za murem, wszystkie inne dziewczęta z łodzi poniosłyby tego konsekwencje. Myślałyśmy wtedy: jeśli uciekła, zasługuje na karę. Jakże sprawiedliwy jest Gurudżi: karze nawet swoją ulubienicę! Po spaleniu całej zawartości puzderka, kazano nam wrócić do sypialni, a Czampę zaprowadzono do chatki Gurudżi na audiencję. Po kilku dniach przyszła moja kolej. Bawiłam się z Piku w chowanego pośród krzewów i drzew, a zabawa pochłonęła nas tak bardzo, że zanim się zorientowałyśmy, znalazłyśmy się na granicy posiadłości. Stał tam wysoki płot z drutu kolczastego, a za nim rzędy chat i park. Ta część aśramy należała do gości, widziałam ją tylko raz, z wysoka, z gałęzi granatowca. Teraz ujrzałyśmy pogrążonych w medytacji mężczyzn i kobiety. Większość przypominała nas, ale część miała jasne włosy i przybyła z innych krajów. Gdybyśmy były cicho, nikt by nas nie zauważył. Ale Piku postanowiła zwrócić na siebie uwagę obcokrajowca: wstała i krzyknęła. Była taka głupia! Mężczyzna się odwrócił. Był wysoki, miał żółte szaty, długą brodę i długie włosy, a w ręku trzymał modlitewne paciorki. Nigdy nie zapomnę jego twarzy, bo był młody, ale miał śnieżnobiałe włosy, nawet rzęsy, a jego oczy także wydawały się białe. Rozejrzał się, próbując ustalić, skąd wziął się okrzyk. Pociągnęłam Piku na ziemię i za krzaki. Wiedziałam, że będziemy miały kłopoty, jeśli nas zauważy. Czołgałyśmy się po trawie. Myślałam, że już nam się udało. Ale wtedy usłyszałyśmy za plecami węszenie i warczenie: Bhola prowadził na łańcuchu psa — jednego z tych, które pilnowały aśramy po zmroku. Bhola miał żółte i czerwone zęby, bo przez cały dzień żuł tytoń. Poniżej koszuli nosił lungi. Widząc nas prawie pod płotem, rzucił łańcuch na ziemię, jakby zapomniał, że na jego końcu jest wściekły pies. Postawił nogę na łańcuchu w ostatniej chwili,
kiedy zwierzę prawie nas dopadło. Podkasał lungi do kolan i wziął się pod boki. W jednej ręce trzymał bambusowy kijek. — Mam go puścić? — zapytał. Powiedział też wiele innych rzeczy, ale z jakiegoś powodu tylko to zapamiętałam. Może bałam się, że pies pożre mnie żywcem. Piku uśmiechała się do Bholi od ucha do ucha. Jakby to mogło wybawić nas z kłopotów. Bhola podniósł łańcuch i szturchnął Piku stopą. — Nie ma się z czego śmiać, ty kretynko — powiedział. — Nie ma się z czego śmiać. Wspominam siebie tamtego dnia, wspominam, jak wstałam, wzięłam się pod boki i spojrzałam na niego wyzywająco. — Nic nie zrobiłyśmy, nie możesz nas ukarać. — Czy naprawdę byłam taka odważna? Głową sięgałam mu do pasa. A na niej wciąż miałam dwa warkoczyki. Pamiętałam, że od spalenia rzeczy Czampy minęły zaledwie dwa tygodnie. Nie dbałam o to. Nie miałam żadnego puzderka. Bhola uderzył się kijkiem o udo. Szturchnął nas nim i kazał iść do domku Gurudżi. Po drodze przystawał i gawędził z mijanymi ludźmi. Ręka Piku w mojej dłoni była ciepła i spocona. Mocno ją ściskałam. Pies podniósł nogę przy krzakach. Bhola zdzielił go bambusowym kijem, aż zaskowyczał. Miał spiczaste uszy i rudą sierść. Wyglądał jak lis. Czekałyśmy pod chatką Gurudżi przez całe rano. Mijali nas inni uczniowie, chłopcy i dziewczyny, rzucali nam zaciekawione spojrzenia. Nie poszłyśmy na lekcje, ani na boisko. Stałyśmy w palącym słońcu jak żebraczki. Wszyscy poszli na modlitwę, a my nadal stałyśmy w słońcu. Nie pamiętam, jak długo czekałyśmy. Kiedy pojawił się Gurudżi, jego włosy rozwiewał wiatr, niczym czarną aureolę. Przyglądał się nam, kiedy Bhola opowiadał mu, że dopadł nas przy płocie, że chciałyśmy uciec. Przez jego twarz przemknął złośliwy uśmiech — tak mi się wydawało — a ja odzyskałam głos. Otworzyłam usta. Ale Gurudżi uniósł dłoń, nakazując mi milczenie. Kazał Piku odejść. Gurudżi czasem rozmawiał z nami w hindi, a czasem po angielsku. Mówiono, że nigdy nie chodził do szkoły, ale w cudowny sposób rozumiał każdy język, którym mówili jego wyznawcy, a nawet potrafił mówić w tych językach bez najmniejszego problemu. O Gurudżim krążyło wiele opowieści. Według niektórych miał boskie
przymioty już w dzieciństwie. Potrafił zamienić się w kota albo konia, czy wilka, a potem znów przybierał ludzką postać. Jako dziecko wiedział, co myślą inni, a kiedy wypowiadał te myśli, robił to głębokim głosem dorosłego, choć miał wtedy pięć czy sześć lat. Jego zwykły głos brzmiał łagodnie. Nigdy go nie podnosił, nawet wtedy, gdy otaczały go setki ludzi. Kiedy mówił, wszystko inne milkło, a każdy jego szept był słyszany bardzo daleko — tak mówili wierni. — Wejdź — powiedział wtedy. Poszłam za nim do pokoju w głębi domu. Padma Dewi, która siedziała zazwyczaj w poczekalni, była nieobecna. Gurudżi zamknął za nami drzwi. Przekręcił klucz. Pamiętam każdy szczegół z tego pokoju. Na ścianach wisiały fotografie Gurudżiego z ważnymi osobistościami. Musiały być ważne, choć ich nie znałam. Na zdjęciach osobistości te kłaniały się przed nim, a on wznosił ręce do błogosławieństwa. Po jednej stronie stało łóżko. Było niskie i szerokie, z drewnianymi zwierzęcymi szponami zamiast nóg. Leżało na nim białe prześcieradło oraz zagłówki i poduchy koloru ochry. Po drugiej stronie stało równie niskie biurko, a przed nią kwadratowa mata do siedzenia. Na biurku leżała książka z prostą tekturową okładką. Pod jedną ze ścian stał stalowy kredens ze szklanymi drzwiami, a z drugiej ściany wystawały drewniane kołki, na których wisiały szaty Gurudżiego. Jedna ze ścian była granatowa i wisiały na niej obrazy ptaków w ramkach. Rozpoznałam czerwono-niebieskie, które widziałam w aśramie. Obok zauważyłam bilbila i wróbla. Namalowane ptaki miały piękne jaskrawe upierzenie i gniazda wśród zielonych liści, dojrzałych owoców mango lub kwiatów hibiskusa. Gurudżi zaciągnął zasłony. Usiadł na krześle, na którym przed laty siedziałam u niego na kolanach. Zapomniałam już, że znalazłam się tu po to, by zostać ukarana. — Kto namalował te ptaki? — zapytałam. Musiałam stawać na palcach, żeby przyjrzeć się im z bliska. Wiedziałam, że nigdy nie narysuję czegoś takiego szkolnymi kredkami. — Ja, oczywiście — uśmiechnął się Gurudżi. — Nie wiedziałaś? Ptaki jedzą mi z ręki. Umiem schwytać każdego, który mi się podoba. Wystarczy, że usiądę i zaćwierkam. Ćwir, ćwir, ćwir… właśnie tak, wtedy do mnie przychodzą. Widzisz te
siedzące tam? Są jak żywe. Podejdź do nich i dotknij piórek. Mówił o ptakach siedzących rzędem na półce w pokoju. Nie odważyłam się ich dotknąć. — Nie są żywe, moje dziecko, i nie dziobną cię — oznajmił. — Są wypchane. I siedzą nieruchomo, żebym mógł je malować. Na oknie stała klatka z ptakiem. Ten był z całą pewnością żywy, podskakiwał i skrzeczał. Miał lśniące zielone piórka na grzbiecie i czerwony krawat na gardle. Może to on wydawał te dziwne odgłosy, kiedy pracowałam w ogródku? — Ten będzie następny. To papuga. Doskonale wyjdzie na płótnie — powiedział. — Podejdź, daj jej chili do jedzenia. Kiedy nie zbliżyłam się do klatki, klepnął się w kolano i powiedział: — Podejdź tu. Usiadłam mu na kolanach, jak przedtem. Usadowił mnie i zapytał: — Powiedz mi, po co poszłyście do ogrodzenia? Wiesz, że nie wolno i wiesz, że jest powód, dla którego nie wolno. Gdyby ktoś z zewnątrz was zobaczył, mógłby donieść o tym na policję. I co wtedy? Chcesz, żeby cię zabrali i zamknęli? Musisz mnie słuchać, bo w przeciwnym razie Bóg wpadnie w złość, a ty w tarapaty. Odsunęłam się od niego i powiedziałam: — Tylko patrzyłam. Nic nie zrobiłam. Przysunął mnie z powrotem do siebie. — Pewnych rzeczy robić nie wolno, wiesz o tym, prawda? Kiedy mieszkamy razem, musimy trzymać się pewnych zasad. Widziałam z bliska jego policzki, widziałam maleńkie czarne kropki po goleniu i przypomniałam sobie, jak tata siadał rano przed dom przy lustrze i się golił. Kiedy byłam bardzo mała, ocierał się o mnie szorstkim policzkiem, a ja piszczałam. — Nie zawsze rozumiesz powody, dla których każę robić ci jedno, a zakazuję drugiego — powiedział. — Ale zawsze jest jakiś powód i kiedyś zrozumiesz, że służy on twojemu dobru. Musisz się ukrywać, bo szaleje wojna. Gdyby schwytano cię na zewnątrz, trafiłabyś do więzienia. Poczekaj jeszcze trochę i będziesz mogła robić, co tylko zechcesz. Ufasz mi? — zapytał po chwili. — Zawsze będę robił to, co dla ciebie najlepsze. Ocaliłem cię przecież podczas tej wojny, dzięki mnie nie głodujesz na ulicy
bez ojca i matki. Czyż nie powiedziałem ci, kiedy tu przyjechałaś — dodał — że jestem twoim ojcem, matką i Bogiem? Czy możesz być nieposłuszna wobec ich wszystkich? Mówiąc, głaskał mnie po włosach i ramionach. W pokoju panował chłód, a zaciągnięte zasłony zamieniły popołudnie w wieczór. Ledwo słyszałam jego głos, był już tylko pomrukiem, a słowa brzmiały dłużej niż zazwyczaj, bo przeciągał je w nieskończoność. Pogłaskał mnie po ręce i powiedział: — Jesteś chuda jak patyk. Nic nie jesz? — Położył mi dłoń na nodze. — Pokaż mi to kolano. Widzisz, masz bliznę, odkąd spadłaś z granatowca. To powinno dać ci nauczkę, że nie wolno być nieposłusznym. — Pogłaskał bliznę i inne skaleczenia opuszkiem palca. — A to skąd masz? — Bawiłam się wczoraj i upadłam. — Bolało? — zapytał. — Nie chcę, żeby moje dzieci cierpiały. Jego palce wędrowały od blizny do blizny, a potem wsunęły się pod spódniczkę tuniki i pogłaskały mnie między nogami. Jego dłoń powędrowała w górę i w dół po moim udzie. Przesunął mnie na kolanach, zdjął mi majtki i położył dłoń między moimi nogami. Odsunął swoje szaty i położył moją dłoń na czymś twardym. — Trzymaj, to czary. To coś twardego wystawało mu spomiędzy nóg jak kij. — Masz za małą rączkę. Chwyć go oburącz. Musiałam się obrócić, żeby to zrobić. Chwyciłam oburącz ten kij, który urósł do ogromnych rozmiarów. Wydawało mi się, że nie muszę go trzymać, bo sterczał sam z siebie. Kiedy odsunęłam ręce, żeby sprawdzić, czy się nie mylę, Gurudżi natychmiast je przysunął. Zmęczyło mnie to siedzenie i trzymanie grubego kija. Nie wiedziałam, dlaczego każe mi robić coś tak idiotycznego. Chciałam zejść z jego kolan i odejść, ale zamknął oczy i siedział głaszcząc mnie tak długo, że zastanawiałam się, czy mnie wypuści i pozwoli coś zjeść. Nagle jęknął i powiedział: — Dosyć. Miałam mokre i śliskie dłonie. Jakbym coś nimi zgniotła. Gurudżi westchnął głęboko i otworzył oczy. Zdjął mnie z kolan i kazał wytrzeć ręce w wiszący na jednym
z kołków ręcznik. Musiałam stanąć na palcach, żeby do niego sięgnąć. Kiedy zdjęłam ręcznik z kołka, zobaczyłam pod nim obrazek. — To płaskorzeźba ze ściany starożytnej świątyni. Wiesz, ile ma lat? Pokręciłam głową. — Dziewięćset. Dziewięćset lat. Czy widzisz, co robi wyrzeźbiona kobieta? Kobieta mająca dziewięćset lat. Spojrzałam uważniej. Miała wielkie wyrzeźbione oczy i pełne wyrzeźbione usta i siedziała u stóp wyrzeźbionego mężczyzny. Miała palce długie jak ołówki. Trzymała nimi ogórek między nogami mężczyzny, tak jak ja przed chwilą. Gurudżi wyjął z kredensu świeży ręcznik i powiesił go na kołku. Obrazek zniknął. Poczułam, że głaszcze mnie po głowie. — Idź coś zjeść — polecił. — Nikomu nic nie mów. Nie ukazuję się nikomu w taki sposób. Jesteś wybraną. Więc ani słowa o tym. Wezwę cię i znów usiądziesz mi na kolanach. Wyszłam z pokoju. Długo myłam ręce pod kuchennym kranem, ale wciąż czułam na nich ten śluz. W jadalni nie było nikogo. Wszyscy już zjedli i poszli. Nie wiedziałam, gdzie jest Piku, czy w ogóle jadła. Przez cały czas czułam wielki głód. W rondlu został kawałek ryby, wyjątkowo duży kawałek, a zimny sos drżał na nim jak żelatyna. Badal stracił skuter w niezrozumiałych okolicznościach, w podobnych go odzyskał i ta myśl nie dawała mu spokoju, kiedy jechał wieczorem do Swirling Sea Hotel. Jak to się stało, że skuter zniknął i jak to się stało, że się znalazł? Czy to był żart Raghu? A może pamięć płata mu figle? Może zostawił skuter w domu tego ranka i nie pojechał na nim na plażę? Dojechał do hotelu, dręczony takimi pytaniami. Trzy starsze panie czekały już na dworze i wypatrywały go. Nie spóźnił się ostatecznie, ale dawały mu do zrozumienia, że tak było. Zaparkował maszynę i starannie ją zabezpieczył, choć wkrótce i tak będzie musiał na nią wsiąść. Powtórzył sobie, że schował kluczyki, jak zawsze zresztą, do prawej kieszeni kurty. W lewej miał grzebień, portfel i chusteczkę. W prawej kluczyki do skutera. W końcu spojrzał na grupkę kobiet. Stryj nalegał, żeby rozmawiał z klientami, dawał im do zrozumienia, że są mile widzianymi gośćmi, przekonywał, że
znaleźli się w dobrych rękach — kompetentnych, lecz łagodnych rękach, które pokierują nimi w wielkiej świątyni w taki sposób, że uznają się za nielicznych wybranych. — Twój ojciec to potrafił, więc ty też możesz. Jeśli stracisz klientów, stracisz dach nad głową — syczał stryj. Badalowi nie przychodziło to łatwo, bo był małomówny, a słowa nie brzmiały dobrze, kiedy je wypowiadał. Tak czy inaczej, złożył ręce na powitanie na swój mrukliwy sposób, wykrzywił się w niemal autentycznym uśmiechu i wymamrotał, że postara się oszczędzić im jakichkolwiek kłopotów. Klienci tacy jak ten brodaty flejtuch dziś rano, dawali mu popalić, ale religijne starsze panie to była katastrofa! Zawsze podchodziły do niego bardzo protekcjonalnie, przerywały mu i poprawiały, jakby znały się na czymkolwiek. Wezwał rikszę, Vidya i Latika wsiadły do niej. Potem zorientowały się, że nie ma w niej więcej miejsca, więc wykrzyknęły: — A co z Gouri?! Została sama! Jak dojedzie do świątyni? — Przywołam drugą rikszę — zaproponował Badal. — Albo zabiorę ją na skuterze. Był zupełnie nieprzytomny i nie zwracał uwagi na przyziemne sprawy: na ryksiarzy przy wejściu do hotelu, na uwierający but, czy na starca zaczepiającego turystów (kup breloczek do kluczy tylko dziesięć rupii jestem głodny Babu muszę kupić ryż Ma), jakby tu przed Swirling Sea Hotel, załatwiając transport dla klientów, był zaledwie skorupą kokosa, którego miąższ znajdował się daleko — w ustach Raghu. Już niedługo, już niedługo da mu w prezencie telefon. Tak szczęśliwy zbieg okoliczności! Jakby Bóg wiedział dokładnie, czego potrzeba i kiedy. Słyszał, jak trzy panie spierają się, która z nich pojedzie z nim na skuterze. — O, nie — sprzeciwiała się Vidya. — Oczywiście, że nie może, bo spadnie! — Ale nie może też pojechać sama rikszą! Co będzie, jeśli ją zgubimy? — zapytała Latika. — Gouri, czy jechałaś kiedyś skuterem? Spojrzały na nią: stała na chodniku w nazbyt młodzieńczym pomarańczowym sari, z perłowymi, okrągłymi i podrygującymi, gdy przekładała ciężar ciała z nogi na nogę, kolczykami w uszach. Vidya, uśmiechając się na myśl o Gouri na skuterze, wpadła na proste rozwiązanie, jedno z tych, które miała na podorędziu w kryzysowych chwilach:
— Pojadę drugą rikszą, Gouri, a ty siądziesz przy Latice. Ale Gouri już zadarła sari i starała się usiąść bokiem na skuterze. — Moje stare kolana jeszcze mnie noszą! — oznajmiła z uśmiechem. Oparła się na ramieniu Badala, żeby się podciągnąć, a on wbił stopy w ziemię, żeby maszyna się nie przewróciła. Skuter był za mały dla tej kobiety, co on sobie wyobrażał? Ale Gouri wcisnęła się jakoś na tylne siodełko i chwyciła przedniego dla równowagi. Nastąpiła pełna napięcia chwila, Badal odpalił skuter, ale maszyna przechyliła się niebezpiecznie na jedną stronę, o mało nie zrzucając Gouri, ale gdy kobieta poczuła wiatr na twarzy i we włosach, natychmiast odżyła, jakby wróciła do swojej wioski i biegła przez trzcinowe pole. Omijali krowy i bawiące się dzieci, i stragany z kwiatami, pędzili po tak wąskich zaułkach, jakich nie ma nawet w północnej Kalkucie: leciała! Riksza z Vidyą i Latiką była za szeroka na te zaułki. Jechała inną trasą, więc przyjaciółki nie mogły długo jej obserwować. Spotkały się przy bramie do świątyni Wisznu i stały na chodniku, zbyt podenerwowane, by przepychać się przez tłum ludzi, napierający na szopę, w której wszyscy zostawiali obuwie. Obok nich stał żebrak, który przerwał śpiew i potrząsnął blaszaną puszką, żeby sprawdzić, ile już zebrał monet. Zmarszczył się, a potem podszedł do nich. — Ram. Ram. Wrzućcie kilka monet, kilka moneta dla przeklętego przez Boga. Nie jadłem przez cały dzień… Gouri zaczęła szperać w torebce. Otworzyła jedną kieszonkę, potem drugą, a z którejś z nich wypadła na zaśmiecony chodnik karteczka z jej danymi. — Zapnij torebkę, tu są kieszonkowcy — napomniała ją Latika i objęła opiekuńczo ramieniem. — Co za ulga, że dojechałaś bezpiecznie! Bałyśmy się, co zrobimy, gdyby przewodnik gdzieś cię porwał. W świątynnych miastach dzieją się różne dziwne rzeczy. Żebrak znów potrząsnął puszką. — Wrzućcie monetę, Bóg wam wynagrodzi, nie jadłem przez cały dzień, Ma… — Ciii — szepnęła Gouri do Latiki, wskazując brodą Badala. — Jeszcze cię usłyszy! — Uśmiechała się do nich.
Kobiety szły boso po wyłożonych brukiem dróżkach i ubitych ścieżkach, popychali je inni pielgrzymi, którzy parli naprzód. We wnętrzu kaplic kamienne podłogi były tak śliskie od tłuszczu i wody, że musiały iść pod ścianą i opierać się o nią dla równowagi. Pochylały głowy przy dziesiątkach ołtarzy. W sanctum sanctorum oświetlonym tylko pochodniami, kapłani podeszli bliżej z oliwnymi lampkami i udzielili im błogosławieństwa, choć w migoczącym świetle ich twarze wyglądały złowrogo. Latika wiele by dała, by mieć przy sobie sandały, założyć je i uciec, umyć nogi i nigdy tu nie wracać, ale powłóczyła nogami za pozostałymi, podziwiając to, co było do podziwiania: surową wspaniałość kamienia Narasinha; bogactwo brokatów zdobiących obraz Kriszny. Bolały ją nogi, kiedy Badal zabrał je na odludny dziedziniec, gdzie pod bengalskim figowcem stała maleńka okrągła kapliczka. Przed wiekami, powiedział, pewien człowiek, który wykonywał tę samą pracę co on, wpadł tutaj do wyschniętej studni. W tamtym czasie figowiec był zaledwie jednym listkiem. Studnia zapadła się, ziemia zasypała przewodnika, jakby Bóg chciał go zachować dla siebie w świątyni na zawsze. Kapliczka stoi w miejscu, w którym kiedyś była studnia. Drzewo wypuściło dziesiątki grubych jak gałąź napowietrznych korzeni i zamknęło ołtarzyk w lesie. Każdego roku, kiedy świątynne słonie w czaprakach wyruszają z procesją, posążek przewodnika stoi na zwierzęciu na pamiątkę jego poświęcenia. Z posążkiem jedzie na słoniu najbardziej szanowany przewodnik. Głęboko osadzone oczy Badala lśniły, a jego jedwabna kurta koloru kości słoniowej mieniła się, gdy mówił: — Przewodnik, który jedzie na słoniu z posążkiem… zawsze umiera po kilku tygodniach. Mówił do nich, ale był daleko, pośród falującej masy przepychających się, tłoczących, ekstatycznych pielgrzymów, którzy przyglądali się kroczącym dumnie, kołyszącym trąbami świątynnym słoniom, wielkim z bliska jak góry ze złocistymi pióropuszami migoczącymi w świetle pochodni. Tak było na zeszłorocznej procesji. Wciąż nie wiedział, jak to się stało i o co wsparł stopy, ale ogarnięty namiętnością, pozbawiony rozsądku, rzucił się na słonia i próbował wspiąć się po jego boku ku posążkowi przewodnika, usiąść za nim i podnieść figurkę wysoko na grzbiecie słonia. Nie udało mu się, rzecz jasna. Odciągnęli go pielgrzymi, którzy przekrzykując wrzawę,
wołali, że zginie. Później nabrał pewności, że w tamtej chwili nawiedziło go jakieś boskie szaleństwo, jakiś pierwotny popęd zagłady, mający spełnić przeznaczenie, którego nie sposób pojąć ani od niego uciec. Ale nie zmiażdżył go słoń. Żył. Bóg chciał, żeby żył. Czy chce, żeby żył teraz — po tym, co zrobił z Raghu? Z chłopcem? Takim młodym. Latika wyrwała go z zamyślenia. Zwróciła uwagę na jego ostatnie słowa i zachichotała, co chciała ukryć podniesioną do ust chusteczką. Badal zmarszczył brwi i spojrzał na nią pytająco. — Jeśli przewodnik wie, że umrze, w jaki sposób nakłania się go do wzięcia udziału w procesji? — zapytała. — Jak się wybiera ofiarę? — W jej głosie kryła się podstępna drwina, której tak samo obawiały i którą jednocześnie cieszyły się przyjaciółki. Słowa te niemal natychmiast spuściły stalową żaluzję na oblicze Badala. Latika domyśliła się od razu, że powinna była milczeć. W ogóle nie powinna się odzywać. Ale było za późno, jak zwykle za późno. Postanowiła wrócić do powagi, jakiej można się spodziewać po starszej pani odwiedzającej najświętszą ze świątyń, ale czuła się w niej niezbyt komfortowo: miała za bardzo rude włosy, a jej malachitowy naszyjnik był zbyt zielony. Wiedziała, że przyjaciółki są na nią złe. Gouri otworzyła usta: — Ona nie wie za wiele — bąknęła. — Mieszkała… mieszkała za granicą. Vidya przeszła na drugą stronę dziedzińca i udawała, że ogląda rzeźbioną kolumnę. Latika czuła, że bluzka przylepia się jej do ramion. Gdzieś z oddali nadleciała pieśń bezdomnych wdów, rozległ się głos innego przewodnika: — Proszę tędy, tędy proszę… ten najświętszy z dziedzińców jest miejscem, gdzie przed wieloma setkami lat świątynny przewodnik wpadł do wyschniętej studni… Wściekłość cięła słowa Badala na sylaby twarde jak kamienie: — Dla nas, przewodników, proszę pani, zaszczytem jest bycie wybranym i odejście z tego świata w pełni uświęcających łask. Żyjemy po to, żeby umrzeć dla Boga. To prawda. Wiedział, że tak jest, wiedział o tym od pierwszej wizyty w świątyni na rękach ojca. Był wtedy sepleniącym berbeciem. Pamiętał swoje własne niebotyczne napięcie, swoją dziecięcą wiedzę. Opanował wtedy każdy szczegół eposów, skomplikowane genealogie Mahabharaty wyryły się w jego dziecięcej pamięci, kiedy
miał zaledwie osiem lat. Kiedy ktoś mówił „Ardźuna”, ćwierkał: „zesłany przez króla bogów Indrę!”. Już wtedy wiedział, że Wjasa był ojcem Widura, a Gandhari była córką Subala. Potrafił pościć przez cały dzień i nie prosił choćby o kropelkę wody. Sąsiedzi zastanawiali się, czy nie jest świętym dzieckiem. Marzył o tym, by znaleźć się wśród prawdziwych poszukiwaczy — tych, którzy pojęliby głębię i wagę jego słów. Teraz skończył wcześniej wycieczkę po świątyni i zaprowadził kobiety na inny dziedziniec, by obejrzały odbywającą się każdego wieczoru ceremonię zmiany proporców. Na dziedzińcu czekały cierpliwie i spokojnie setki ludzi. Pokazał kobietom miejsce, w którym mogły usiąść i odszedł, znikając w tłumie. Przed chwilą był z nimi, a teraz już go nie ma: czy nie ostrzegano ich, żeby nie spuszczały go z oka? Latika zastanawiała się, co się z nim stało. Może poszedł do toalety? Czy w świątyni są toalety? Sama musiałaby z niej skorzystać i domagała się, aby za nim poszły. Ale Gouri stała się nagle kierowniczką wycieczki i nie zwracała na nią uwagi. Odkąd weszły do świątyni, wstąpiła w inny wymiar i nie można się było z nią porozumieć w sprawach tak przyziemnych jak pójście do ubikacji. Latika zacisnęła nogi i miała nadzieję, że wytrzyma. Główna kaplica zwieńczona była trzema połączonymi ze sobą wieżami, a największa z nich sprawiała wrażenie dziesięciopiętrowego wieżowca. Przyglądały się flagom powiewającym na szczycie, starając się nie mrugać i niczego nie stracić. Po kamieniach najniższej wieży zaczął wspinać się jakiś mężczyzna. Latika zobaczyła, że Vidya ściska rękę Gouri, więc ścisnęła Vidyę za dłoń. Okrzyki i pomruki. Żółte dhoti tego, który się wspinał, furkotało i powiewało na tle wieczornego nieba. Wchodził coraz wyżej, nie miał żadnej uprzęży ani siatki, jego postać stawała się coraz mniejsza i mniejsza, a kiedy dotarł na szczyt najwyższej wieży, był wielkości lalki, którą mógł zwiać najlżejszy podmuch wiatru znad Zatoki Bengalskiej. Wśród tłumu rozszedł się szmer niepokoju. Mężczyzna znalazł się na szczycie, maleńki jak odległy strach na wróble na tle ciemnego nieba, zwijał łopoczącą na czubku wieży flagę, rozwijał i umieszczał nową. Czy ta flaga targana podmuchami wiatru nie owinie się wokół niego i nie strąci go w przepaść do morza? Czy nie stanie się jego całunem?
Kiedy nowa flaga zawisła w końcu na miejscu, zdały sobie sprawę, że wstrzymywały oddech wraz z setkami ludzi wokół nich i że razem z nimi wypuściły wreszcie powietrze. Wiatr także westchnął i zamarł. Ludzie zaczęli pokrzykiwać i trajkotać jak podczas przerwy. Jakieś dziecko obok zażądało ciasteczka. — Teraz naprawdę muszę pójść do łazienki, bo pęknę — powiedziała Latika. Po kilku minutach zaczęło mżyć u schyłku bardzo upalnego dnia, a powietrze stało się gęste od zapachu wody spadającej na spieczoną ziemię. Wszyscy chcieli się ukryć. Zarzuciły sari na głowy dla ochrony przed deszczem i ruszyły pospiesznie ku bramom. — Ona zupełnie nie ma wyczucia — Gouri zwróciła się do Vidyi. — Czy nie mogła poczekać dwóch minut, zanim powiedziała coś tak trywialnego? Mżyło, ale krople deszczu były lekkie jak puch. Nocne powietrze ochłodziło się i stało rześkie. Badal potrzebował sporo czasu, żeby odnaleźć trzy matrony po ceremonii proporców. Zawiózł je z powrotem do Swirling Sea Hotel i wreszcie był wolny. W kieszeni na piersi miał nowy telefon. Włożył do niego kartę SIM zasiloną pięćdziesięcioma rupiami. Raghu umrze z zachwytu. A on nie będzie musiał chodzić na plażę, żeby się z nim spotkać. Załatwi wszystko, wybierając numer. Skręcił za róg na Grand Road, zatłoczoną zazwyczaj straganami i przekupniami, a teraz omiataną wiatrem i mokrą od deszczu. Za późno dla kupujących i sprzedawców. Ale ulica nie była pusta. Nieco dalej ujrzał dwie wysokie i dwie mniejsze postaci w świetle jedynej działającej lampy. Przechadzały się, przystawały co pewien czas, żeby się napić z butelki. Kiedy się zbliżył, przekonał się, że jeden z mężczyzn ma ciemne, kręcone włosy. Drugi, w kurcie i spodniach, miał siwe, sięgające ramion włosy i w jednej ręce trzymał papierosa, a drugą złożył na pośladku chłopca. Zatrzymał skuter. Tym chłopcem był Raghu. To musiał być on. Raghu obejmował w pasie ciemnowłosego mężczyznę i prosił o łyk piwa. Badal słyszał jego głos, nieznany i figlarny: — Daj mi tylko parę łyków. — Jesteś jeszcze dzieckiem, wiesz, że to zabronione — odpowiedział mężczyzna. Mówił w hindi z ciężkim akcentem. Raghu roześmiał się i wszedł między mężczyzn,
przez co stał się jeszcze mniejszy i drobniejszy. Nie miał na sobie zwykłego czerwonego podkoszulka i szarych szortów. Założył czarną koszulę wpuszczoną do opiętych czarnych dżinsów. Badal nigdy nie widział tego ubrania Raghu, nie wiedział, że chłopak ma takie ubranie. Poczuł skurcz serca, wszystko stanęło. A potem znów rozległ się łobuzerski głosik Raghu: — Tylko jednego łyczka. Mężczyzna o kręconych włosach przystawił butelkę do ust Raghu. Badal czuł twarde szkło na jego zębach i mimowiednie zacisnął swoje. Mężczyzna poił chłopca piwem, aż Raghu zakrztusił się, zacharczał, ugięły się pod nim kolana. Siwowłosy przeciągał słowa z papierosem w ustach: — Daj spokój, Jacko. Wybijesz mu zęby. — Podał papierosa chudemu chłopcu, wyższemu odrobinę od Raghu. Drugi chłopiec nie patrzył na niego. Zaciągnął się i oddał papierosa siwowłosemu. Badal chciał zawrócić, żeby ich nie mijać, ale jechał niepowstrzymanie dalej, aż znalazł się na ich wysokości, aż Raghu odwrócił się i go zobaczył, aż siwowłosy wbił w niego leniwie wzrok. Bez ciemnych okularów i żółtych szat wyglądał inaczej, ale był to ten sam mnich, który medytował zanurzony do pasa w morzu — Badal był tego pewny. Stał w morzu co rano. Przyglądał się Raghu. Badal przyśpieszył i zawrócił ku pustej plaży przez wyludnione zaułki. Wjechał w piach, póki go nie zarzuciło. Zatrzymał się. Rzucił skuter na ziemię i pobiegł plażą. Rzucił się na piasek. Twardy podłużny telefon w kieszeni wbił mu się w żebra, aż stracił oddech. Czuł w sobie ocean, czuł jego bezosobowy ogrom. Ocean zamarzł, a potem eksplodował tysiącami kłujących igieł, a każda z nich przekłuła go na wylot. Płakał głośno. Woda była za daleko, żeby go zmoczyć, ale piasek ściemniał przy jego twarzy. Krwawił z nosa. Nie tamował krwi, chciał krwawić, chciał, żeby wypłynęła z niego cała krew. Zarost, który w oczach Badala był oznaką abnegacji, osiąga się za pomocą trymera do
brody, który Suradż nastawiał z milimetrową precyzją. Zarost nie jest tylko metodą kultywowania wizerunku, w przypadku Suradża był elementem strategii ataku i kamuflażu — jego codziennej wojny z własnym sekretnym ego, którym gardził, lecz którego zdławić nie potrafił. Nie mógł znieść myśli, że ludzie dowiedzieliby się, że w gruncie rzeczy jest człowiekiem obsesyjnie uporządkowanym i musi ze sobą walczyć, żeby nie poprawiać źle ustawionej książki czy przesuniętego dywanika. Po opuszczeniu świątyni i pozbyciu się Badala na całe popołudnie, zjadł curry z ryżem i krabem, a potem natychmiast zasnął w upalnym i skacowanym oszołomieniu. Kiedy się obudził, było już ciemno. Nie spotkał się z Nomi po jej odjeździe, gdy zostawiła go na pastwę losu u bram świątyni. Nie szukał jej w pokoju, ona też nie zapukała do jego drzwi. Wszystko jedno. Nie lubił, kiedy ktoś odwiedzał go w hotelu. Nie chciał, żeby goście widzieli, że trymer do brody właśnie się ładuje na półce w łazience, nie chciał, żeby poznali inne jego dziwactwa, które ciągnął za sobą z przyzwyczajenia przez lata podróżowania. Należał do nich między innymi sprej na komary. Środek odkażający. Lek na nadkwasotę. Jego własny ręcznik, bo brzydził się hotelowymi. Do tego własne butelki whisky i karton papierosów. Sprzęt fotograficzny spoczywał w oddzielnej torbie, a w plecaku miał zapas trawy. Na nocnym stoliku leżały narzędzia do rzeźbienia w drewnie. W czterech rozmiarach. Trzy noże snycerskie o krótkich spiczastych ostrzach w różnych kształtach i z szerokimi rączkami, które idealnie układały się w dłoni. Nóż, którego używał najczęściej miał śmiertelnie groźne ostrze, którego starał się nie stępić. W skrzynce były miejsca na każde narzędzie, w tym na osełki do ostrzenia. Kiedy Suradż nie potrafił się odnaleźć, wystarczyło, że otworzył skrzynkę i spojrzał na narzędzia w przegródkach, by wszechświat odzyskał jakiś stopień uporządkowania. Ostatnią rzeczą, jaką robił po wprowadzeniu się do hotelowego pokoju, zawsze było ustawienie skrzynki na nocnym stoliczku i otwarcie jej. Do niedawna, jeszcze przed pięcioma miesiącami, kończył ten rytuał ustawiając małą podniszczoną pandę obok. Dopiero wtedy pokój stawał się w pełni jego. Misia dostał od Ajeszy przed ślubem po długiej wyprawie do Chin i od tamtej pory towarzyszył mu wszędzie. Teraz był tylko brudną czarno-białą kulką nylonowego futra wciśniętą w głąb plecaka. Nie mógł już na niego patrzeć i nie mógł go wyrzucić.
Suradż rzucił plecak w kąt, a sam opadł na stertę poduszek na łóżku. Ostatni straszny wieczór jego małżeństwa z Ajeszą. Pięć miesięcy temu, co do dnia — swego rodzaju jubileusz! Wspomnienie zakłuło go w piersiach. Czy tak się zaczyna atak serca? Ojciec umarł na zawał, kiedy był w jego wieku, po czterdziestce. Suradż leżał nieruchomo, bał się oddychać, starał się nie myśleć o tamtym wieczorze przed pięcioma miesiącami. Przeżywał go na nowo niemal co godzinę. Kiedy tylko pozwalał sobie na zamyślenie, wracał do wynajętego domu w Delhi, na zamknięty ze wszystkich stron dziedziniec otoczony zaschniętymi roślinami w doniczkach i pleniącym się jaśminem. Mimo pyłu, który gromadził się na liściach roślin, lubił jak szeleściły łagodnie na wietrze. Tamtego wieczoru nie było najlżejszego wiatru, a od gorącego, suchego powietrza krwawiły nosy. Nie wypił za wiele, ogarniała go tylko czarna bezdenna rozpacz, poczucie, że wszystko się kończy, a on wpada w otchłań na zatracenie. Po zmroku na dziedzińcu pojawił się wygłodniały pies. Suradż widział jak biega i węszy w kątach. Wychudzone ciałko i ogon zawinięty w idealne kółko. Kundel. Oparł się o plastikowy kubeł na śmieci i przewrócił go na beton, wyrzucając śmierdzące odpadki. Suradż siedział sam i pocił się, trzymając w ręku rum z colą. Nie wiedział, co się stało, ale szklanka wypadła mu z dłoni, słyszał jak się rozbija, a po sekundzie stał już na nogach i sięgał po kij do krykieta. Pies skulił się pod śmietnikiem, wszystko inne zniknęło. Suradż wiedział tylko, że chce zabić, rozbić świat na kawałki. Pies chciał się wydostać, ale był zbyt przestraszony, żeby znaleźć szparę w ogrodzeniu, przez którą wszedł. Suradż uderzył go kijem w bok, najpierw raz, a potem raz za razem. Nie mógł przestać, ręce nie należały już do niego. Głośne wycie i skomlenie psa wzbudzały w nim tylko coraz większą wściekłość. Uderzał coraz mocniej i mocniej, jakby chciał zmiażdżyć zwierzę na kostną mączkę. W pewnym momencie usłyszał krzyk żony. Rzuciła się na niego, a on odepchnął ją tak mocno, że się przewróciła. Wypuścił kij. Na dziedzińcu słychać było tylko jej szlochanie, jego głośny oddech i ciche skomlenie psa — pokrytego pokrwawioną sierścią worka połamanych kości. Ajesza odeszła następnego dnia. Rozstawali się już wcześniej, a kiedy odchodziła stawała się jeżozwierzem, nie można było jej dotknąć, a jej milczenie było jak groźba, że nigdy nie wróci. I tym razem, kiedy odeszła, wmawiał sobie, że to minie. To minie, powtarzał sobie teraz, a tymczasem był z nim Johnnie Walker. Zanim
dopadła go kolejna czarna myśl, Suradż zeskoczył z łóżka, przepłukał szklankę z minibaru, wytarł ją i nalał sobie drinka. Upił łyk, postawił naczynie przy lampce i wsłuchał się w stukot kostek lodu. Siedział i wpatrywał się w przez chwilę w pękatą szklankę. Słyszał szum klimatyzacji, wibrowanie lodówki. Cisza była nieznośna. Jeśli zostanie sam, pogrąży się w coraz większej rozpaczy. Potrzebował towarzystwa. Było wpół do dziewiątej, fioletowy zmierzch, najwłaściwsza pora. Podniósł szklankę i butelkę, wstał. W jego pokoju było okno balkonowe, wychodzące na ogród należący do wszystkich pokoi w tej części parteru. Ogród był podzielony wysokim żywopłotem i krzakami na części, w każdej stały dwa krzesła i kamienny stół, można było mieć wrażenie, że siedzi się w przydomowym ogródku. Tak bardzo przydomowym, że kiedy Suradż wszedł do ogródka Nomi, zobaczył jej ubrania schnące na krzaku. Uśmiechnął się. Oszczędzała, nie oddając prania do hotelowej pralni. Albo — jak on — wiedziała, że to wylęgarnia zarazków. Ta wiedza sprawiła, że poczuł dziwną bliskość wobec schnącej garderoby. Wyciągnął ku niej rękę, w której nie trzymał butelki. Miękka, wilgotna, biała materia — to pewnie koszula, którą miała na sobie rano. Białe majtki z koronkowym obszyciem. Granatowy biustonosz. Dotknął ramiączka i odskoczył. Stała w półmroku, zgarbiona, owinięta prześcieradłem, jakby było zimno, choć kiedy wyszedł z klimatyzowanego wnętrza, gęste powietrze na dworze było jak gorący wilgotny policzek. Szukał w głowie jakiegoś wytłumaczenia. Kiedy podszedł bliżej, żeby ją przeprosić, zorientował się, że patrzy w dal i mruczy coś pod nosem. Miała szkliste oczy, a kiedy się jej przyglądał, zadrżała. Odezwał się do niej niemal szeptem: — Hej? Co słychać? — Brała kokainę? Miała ją ze sobą? To byłoby interesujące. Usłyszał jak westchnęła zaskoczona, jej spojrzenie nabrało ostrości. Potrzebowała kilku sekund, żeby się odezwać: — Nic, słucham szumu morza. — A potem dodała: — Słyszałeś ten dziwny odgłos? Taki głuchy, przerażający jak jęk. Hotel wychodził na morze, ale od brzegu dzieliła go spora odległość. Między nimi a bladym niebem nad wodą rozciągał się trawiasty ugór, wypełniony teraz przeróżnymi
cieniami. Dźwięk pochodził właśnie stamtąd. — Pewnie bawół. — Suradż wskazał na ugór. — Ktoś musiał go tam przywiązać. Też go słyszałem, nie ma się czego bać. — Wymyślił już pretekst dla swojej wizyty. — Słuchaj, przykro mi, że… no, wiesz... zachowałem się rano niegrzecznie, kiedy wyjeżdżałaś ze świątyni. Nie chciałem… Tak czy inaczej, przychodzę ze znakiem pokoju. Przyniesiesz szklankę? Nomi weszła do pokoju po szklankę, a potem usiadła na ogrodowym krześle. Otuliła się prześcieradłem jak szalem i ukryła w nim. Z płótna wystawała tylko jej głowa, przez co wyglądała jak zalęknione dziecko u fryzjera. Suradż milczał. Jeśli chce siedzieć w prześcieradle, jemu nic do tego. Postawił butelkę i szklankę na stole, obok położył komórkę. A nieco dalej zapalniczkę i paczkę papierosów. Nalał whisky do szklanki, którą przyniosła i przesunął w jej stronę. Świeczka podgrzewacza do herbaty na środku stołu rzucała złocistą poświatę między nimi. Nomi skończyła pierwszego drinka na dwa łyki. Suradż był zaskoczony, bo wydawało mu się, że nalał dużo, ale bez słowa komentarza ponownie napełnił jej szklankę. Wpatrywała się w płomień świecy, kiedy zaczęła mówić: — Ja też powinnam cię przeprosić, nie wiem, co mnie napadło… Możesz w to nie uwierzyć, ale poświęciłam całe lata na przekonywanie ich, że Dżarmuli to miejsce, które należy sfilmować… choćby ze względu na świątynię? Knułam i planowałam… Chodzi o to, że od lat chciałam tu przyjechać i nigdy nie miałam dość pieniędzy. — Upiła długi łyk. — Niewykluczone, że stąd pochodzę. Byłam adoptowana. A wiesz jak to jest… adoptowane dzieci mają taką dobrze udokumentowaną potrzebę powrotu do korzeni. — Wzruszyła ramionami i pokręciła głową, jakby nie mówiła do końca poważnie. Miała wysoki głos i lśniące, bardzo ciemne oczy. Na szyi ciągle miała korale, cała była obwieszona koralikami, wstążkami, warkoczykami i nitkami. Przypomniał sobie tatuaż na jej pępku i poczuł zadziwiająco gwałtowną potrzebę przyjrzenia się wszystkim innym. — Gdzie się wychowywałaś? — Patrzył w głąb szklanki. — Kiedy stąd wyjechałaś? — Och, przed wielu laty. Przed wielu, wielu laty. A wychowywałam się głównie w
Oslo, ale też w innych krajach i na lotniskach. Wracam tu po raz pierwszy. I wiesz, co? Wysiadłam z pociągu na jakiejś stacji, a pociąg odjechał beze mnie! Ruszył, ot tak. Ani nie zagwizdał, ani nic. Najpierw stał, a potem zwyczajnie odjechał. Dużo podróżuję, ale nigdy nie robiłam czegoś takiego: pobiegłam za pociągiem i udało mi się do niego wskoczyć. Myślałam, że pęknie mi serce. Suradż podniósł głowę znad szklanki i spojrzał na drzewa w cieniu. — Ta, mnie kiedyś też przytrafiło się coś takiego i wiesz, co? Nie biegłem za pociągiem ani nic. Pozwoliłem mu odjechać. Widziałem jak odjeżdża i pomyślałem sobie, a co mi tam! Niech jedzie, guzik mnie to obchodzi. Spędziłem noc na ławce na peronie. Ławka była twarda, za słabo oświetlonym peronem krył się mrok, nieopodal stały worki z listami, spali włóczędzy: dobrze wszystko pamiętał. Miał być tego wieczoru w domu po podróży służbowej. Ajesza na niego czekała. Później powiedziała mu, że nie spała przez całą noc, próbując się do niego dodzwonić i nie mogąc, dzwoniąc do znajomych, by zapytać, czy czegoś nie wiedzą, bojąc się telefonów, które powinna wykonać w następnej kolejności: na policję, do szpitali. Kostnicy. „To takie proste: wystarczyło zadzwonić! Dlaczego do jasnej cholery nie zadzwoniłeś?”. Była tak zła, że powtarzała to w kółko i za każdym razem uderzała go w żebra. „Dlaczego tego nie zrobiłeś? Dlaczego?”. Nie zrobił tego. Nie mógł. Miał wyłączony telefon. Zniknął z mapy na całą noc. Następnego dnia po powrocie do domu bez słowa znosił jej wściekłość, lęki i gniew. Nie powiedział jej, co się stało, nie wyjaśnił, dlaczego nie dzwonił. Nie miał dla siebie usprawiedliwienia. — Nie miałem pojęcia, na jakiej jestem stacji, dopóki się nie obudziłem — powiedział Nomi. — Straciłem bagaż. Aparat fotograficzny też. Miałem to w nosie. — Nie czułeś się z tym dobrze? Nie było cudownie? — Nomi niemal zsunęła się z krzesła z zachwytu, prześcieradło spadło jej z ramion, ukazując cienkie ramiączko na gołym barku. Pojawiało się i znikało pod gęstymi włosami. Jej ramię było gładkie i lśniące, brązowe jak ciemny miód. Gdyby dotknąć je palcem i posmakować, byłoby słodkie. Jak brązowa krewetka. Ale w świetle świecy wcale nie przypominała krewetki. Poprawiła prześcieradło i powiedziała:
— To jak wyjście z życia. Jak opuszczenie własnej biografii. Jak zniknięcie. Nie masz czasem ochoty na zniknięcie z życia? — Upiła whisky i powiedziała: — W pociągu siedziały takie kobiety, trzy matrony, jadące tutaj na wakacje. Zachowywały się jak dziewczynki, były tak podekscytowane! Początkowo wydawało mi się, że nigdy się tak nie czułam… nie czułam takiego zwykłego szczęścia, które im towarzyszyło. Myślały, że nic nie słyszę, bo miałam na uszach słuchawki, ale przyciszyłam muzykę, bo lubię podsłuchiwać, a ty? Okazało się, że rozmawiały o tych samych smutkach, co inne, skarżyły się na dzieci, na własne dolegliwości. Jakby ta wycieczka miała być ich ostatnią dobrą zabawą. Suradż wzruszył ramionami. — Pojadą jeszcze na dwadzieścia wycieczek i będą żyły dłużej niż którekolwiek z nas. — Pewnie tak… — Nomi pokręciła niecierpliwie głową. — Jutro przejedzie nas autobus. — Nie widziałem ich zbyt wiele w Dżarmuli. — Pstryknął zapalniczką, a jego twarz zamieniła się w pagórki i ciemne otchłanie. Wyjął z kieszeni drewienko i zaczął je rzeźbić nożem, a nad stołem rozszedł się sandałowy zapach. Słychać było ciche skrobanie Suradża, przełykanie whisky, a potem znów ten jęk — bolesny odgłos, który unosił się w nocnym powietrzu. Za kamiennym murem, który odgradzał ich ogród, i za ciemnością ugoru, rosły kokosowe palmy, po których poznali, gdzie jest plaża. Poczuli chłodny wiatr, wiejący z tamtej strony. — Chyba będzie padać. — Suradż uniósł głowę ku niebu. — Co ty robisz z tym drewienkiem? — zapytała. — Widziałam, jak zajmowałeś się tym na plaży. To sandałowiec, prawda? Czuję zapach. Mimo że palisz. — Zabijam czas. Dzięki temu palę mniej. — Rozżarzony papieros zwisał z jego ust. — Mogę obejrzeć ten nóż? — Wyciągnęła rękę. — Ostrożnie. Jest taki ostry, że można się skaleczyć. — Podał jej nóż. Nie pasował do jej małej dłoni, co sprawiło mu, nie wiedzieć czemu, przyjemność. To było męskie narzędzie. Ciemna drewniana rączka była gładka jak jedwab od używania. Miała mosiężne zwieńczenie na końcu i takie same nity, a stalowe ostrze trzymało się w niej dzięki mosiężnym okuciom. Ojciec używał noża przez lata, a kupił go w Berlinie.
Suradż powiedział jej o tym, strząsając popiół z papierosa do popielniczki na stole. Powinien na tym poprzestać — nie musiał mówić nic więcej — ale rozgadał się o ojcu, o tym, co potrafił rękami, szczególnie jeśli chodziło o rzeczy z drewna. Umiał zrobić półki i krzesła, i wszystko inne, ale najbardziej lubił rzeźbić miniatury — maleńkie domki, mikroskopijne wiatraki, żaglowce. A wszystko, co zbudował, działało: w domach otwierały się okna i drzwi, skrzydła wiatraka obracały się na wietrze, a żaglowce pływały. Co roku odprawiali wspólny rytuał: przygotowywali idealny statek, a potem jechali gdzieś nad rzekę czy nad morze i wodowali go, po czym pozwalali mu odpłynąć. — Pozwalaliście mu odpłynąć? — zapytała z niedowierzaniem Nomi. — Czy przywiązywaliście go na sznurku? — Nie, nie przywiązywaliśmy go. Chodziło o to, żeby sam odpłynął, jak prawdziwy żaglowiec. Wodowaliśmy go i dalej płynął sam. — Rozumiem, ale praca przy takim żaglowcu musiała trwać wiele miesięcy. Nie wiem, czy byłabym w stanie porzucić tak pracochłonne dzieło własnych rąk. — Nie porzucaliśmy ich. Dawaliśmy im życie. Tak to wtedy odbierałem. Staliśmy na brzegu i patrzyliśmy jak odpływają. Odprowadzaliśmy je wzrokiem, aż zniknęły. Ani jeden nie zatonął przez te wszystkie lata. A ja do tej pory rzeźbię co roku żaglowce. — Z ojcem? — Zmarł dawno temu. Miałem wtedy piętnaście lat. — Zgasił papierosa. — Zawsze nazywam żaglowce. Co powiesz, gdybym nazwał następny Nomi? S.S. „Nomi”. A jeśli uda mi się go skończyć przez kilka następnych dni, może razem spławimy go tutaj na morzu. Umilkła. Wydawało mu się, że znów zaszkliły się jej oczy i stała się jakaś dziwna. Co, do cholery, jest z nią nie tak? Żeby owijać się prześcieradłem i odlatywać w taki sposób! Poczuł ukłucie — takie, jakiego nie czuł od bardzo dawna: troski. — Nie, lepiej tego nie róbmy. Nie jestem miłośniczką żaglowców ani niczego, co pływa. — Otrząsnęła się. — Wolę samoloty. Kocham lotniska, zawsze jest na nich jasno, zawsze są pełne ludzi, wszyscy gdzieś lecą, a przez całą dobę można kupić gorącą kawę i makaron. Mam wrażenie, że powinnam zamieszkać na lotnisku, wiesz,
jak ten człowiek w „Terminalu” Spielberga. Mogłabym tak żyć. Z łatwością. Jeśli wystrugasz samolot, możesz go nazwać moim imieniem. — Samoloty nie mają imion — odrzekł Suradż. — Tylko numery. — Dostrzegł komara na szyi dziewczyny: przekłuł jej skórę, kołysał się w przód i w tył, pijąc krew. Przez chwilę ssał niezauważony. A Suradż wpatrywał się w niego, oczarowany jedwabistym brązem skóry, na której siedział owad. Chciał odwrócić głowę. Niedługo poczuje ukłucie i odgoni komara. Tak zrobiła. Spojrzała na palce i skrzywiła się. — W pociągu nie wróciłam do swojego wagonu — powiedziała. — Ciekawa jestem, co się stało z tymi kobietami. Muszą tu gdzieś być, prawda? Może mieszkają po sąsiedzku? Może ta otyła zgubiła się w labiryncie świątyni i będzie się po nim błąkać na zawsze? Zostanie świętą. Po latach jej nieświęte dzieci przyjadą tu i padną do jej stóp. — Mówiła coraz szybciej, poruszona scenariuszem, który wymyślała na poczekaniu. — Nie sądzisz, że tak może się wydarzyć? Że w takim miejscu można oczyścić sobie umysł jak twardy dysk? I zacząć wszystko od nowa, bez żadnych wspomnień? Kiedy przypominał sobie tamtego zbitego psa, marzył, żeby oczyścić sobie umysł do cna. Myślał o żonie i jej nowym mężczyźnie — jego starym przyjacielu. W niedziele grywali razem w krykieta, poznała go na meczu, kiedy przyniosła im piwo i kanapki z kurczakiem. Urządzili sobie we troje piknik przy boisku. A potem, kiedy Suradż wyjeżdżał w delegacje, kolejne kanapki z kurczakiem. I coś więcej niż kanapki. Doskonale obyłby się bez żadnych wspomnień. Bawół umilkł na pewien czas. Może właściciel zabrał go w końcu z ugoru. Było słychać tylko odległy szum morza. Suradżowi wydało się, że są dwojgiem ostatnich ludzi na ziemi. Nomi zaczęła się energicznie drapać po szyi, a w świetle ukrytych pod krzakami lamp Suradż ujrzał na jej skórze czerwoną plamę po ukąszeniu moskita. Miejsce spuchło, z pewnością jest gorętsze w dotyku niż reszta skóry. Ślina. Po niej bąble znikają. Odwrócił wzrok od jej szyi. Przemyślał sobie to, co chciał teraz powiedzieć i odezwał się do niej, wolno i z namaszczeniem wymawiając słowa:
— Czy często rozmawiasz tak długo z ludźmi, których dopiero poznałaś? Bo ja nie. Jeszcze nigdy nikomu nie opowiadałem o nocy spędzonej na przypadkowej stacji. — Mówił schrypniętym głosem, jakby z wysiłkiem. Spodobało się jej to, co powiedział, poznał to po jej milczeniu i pełnym zaskoczenia spojrzeniu. Każda kobieta, którą znał, była wniebowzięta po takich bzdurach. Uważały, że są wyjątkowe, skoro mężczyźni im się zwierzają. Nomi otworzyła usta dopiero wtedy, kiedy wypiła whisky i wstała z krzesła. — Nie mam pojęcia. To pewnie dlatego, że oboje wiemy, że nigdy się już nie spotkamy po zakończeniu pracy. Jak ludzie, którzy rozmawiają ze sobą w samolotach i pociągach. — Nie spotkamy się? Już nigdy? — Ta myśl docierała powoli do jego lekko zamroczonego umysłu, choć wydawała się nieprawdopodobna. Ależ będą się spotykać nieustannie. Czuł, że pojawił się między nimi jakiś ledwo wyczuwalny prąd. Nasili się, jeśli zachowa ostrożność. Zwiększy potencjał. Poczuł krople na policzkach i spojrzał do góry. — Oto deszcz — powiedział. Podniósł nóż, butelkę i odsunął krzesło. Noc przesączała się z ziemi i rozprzestrzeniała od drzewa do drzewa i od domu do domu, otaczając ich całunem ciemności. W jakimś zaułku stateczny starszy pan usiadł ciężko na rikszy, którą wynajął na cały wieczór. — Wszystkie są jak stare zużyte ścierki — gderał — i tyle samo w nich życia. Zawieź mnie do jakiejś świeżej młódki. O skórze napiętej jak pomidor. Spod której wypływa sok, kiedy się ugryzie. Na pobliskim dachu leżał Johnny Toppo ze zwiniętymi ubraniami pod głową. Wpatrywał się w krwawe niebo. W zawiniątku były także jego pieniądze. Liczył w głowie banknoty. Dziewięćdziesiąt sześć rupii. Nie za dużo, ale zawsze coś. Wiatr zamarł. Było tak duszno, że zaraz musiało zacząć padać. Przykrył stragan brezentem. Obłożył brezent cegłami. Garnki, rondle i słoiki zamknął w kufrze. Nie ma się o co martwić. Otarł pot z wychudzonej twarzy. Teraz uśnie. Kolana nie bolały go dzisiaj za bardzo, podobnie jak krzyż. Westchnął ciężko i zamknął oczy.
Badal leżał na sznurowej pryczy w dusznym pokoju. Otwierał i zamykał telefon komórkowy, który kupił dla Raghu. Za każdym razem, kiedy podnosił pokrywę, niebieska poświata ekranu rozświetlała jego twarz, a jego oczy lśniły w półmroku. Nos miał uwalany krwią. Ziarnka piasku dostały się pod pokrywę telefonu. Dmuchnął na nie, żeby oczyścić urządzenie. Noc snuła się po ruderach, hotelach, świątyniach, zamkniętych przydrożnych straganach, porzuconych łodziach na plaży. Stara kobieta, którą Badal spotykał każdego ranka, spała pod miodlą, cukier trzcinowy, o którym śniła, sprawiał, że ślina sączyła się z jej ust. Szaleniec kopał dziurę w matowo szarym piasku na plaży. Włożył do niej czule gałązkę. Zanurzył gliniany kubek w morzu i wrócił truchtem, żeby podlać gałązkę, a potem położył się pod nią, wzdychając z rozkoszy w jej chłodnym cieniu. W Swirling Sea Hotel Latika spała zdjęta lękiem, śniło się jej, że zapomniała języka w gębie w świetle reflektora na scenie. Zapomniała piosenki, którą miała zaśpiewać i która była powodem, dla którego znalazła się na tej scenie. W głębi korytarza Gouri nie mogła zasnąć, ściskając fotografię zmarłego męża, tak jak każdej nocy. Mówiła mu to wszystko, czego nie mogła powiedzieć innym. Między ich hotelem a sąsiednim pięciogwiazdkowym płynął płytki strumyk zapchany śmieciami, porośnięty trzcinami i przesłonięty mrokiem. Nomi leżała w dużym małżeńskim łożu w hotelowej sypialni po drugiej stronie strumienia. Otoczyła się z każdej strony poduszkami, plecakiem, przewodnikiem i dodatkowymi, zrolowanymi jak beczki kocami. Ta część łóżka, która jej została, była niewielkim prostokątem, w którym się mieściła, jeśli podciągnęła nogi. Ściskała mocno poduszkę. Starała się nie myśleć o mnichu na plaży. Był gdzieś w tym mieście. Czy ją widział? Czy ją rozpoznał? Musiał, jeśli ona rozpoznała jego. Przez lata nie robiła nic innego oprócz zbierania informacji i odwagi. Kawałek po kawałku składała razem szczegóły i czekała na szansę powrotu, żeby ujrzeć to wszystko na własne oczy. I wtedy nadarzyła się ta praca. Wszystko się udało. Ale teraz? Niemal połowę poprzedniej nocy przesiedziała pod prysznicem, drżąc z zimna. Nie była w stanie zakręcić wody. Była tchórzem. Tak mówiła jej przybrana mama, kiedy wracała
pokrwawiona do domu po jakiejś bójce: wdawała się w przepychanki, bo w gruncie rzeczy była tchórzem. W sąsiednim pokoju rozległ się głos z telewizora. Nie był to pokój Suradża, lecz ten po przeciwnej stronie. Co ten Suradż robi u siebie? Wycina żaglówkę? To niemądre — rzeźbić łódki po to, żeby odpłynęły. Pieprzony romantyk. Może się założyć, że wkładał też wiadomości do butelek i wrzucał je do morza. Przykryła głowę poduszką, żeby nie słyszeć telewizora z pokoju naprzeciw. Wróciła myślami do poranka, do przewodnika ze świątyni i jego zastrzeżeń co do jej stroju. Co za czelność! Miała ochotę strzelić kogoś w pysk — tak była wściekła. Musiała się opanować, żeby nie wyrżnąć któremuś z mężczyzn, gapiących się na nią pod pozorem oceny przydatności w świątyni jej bojówek i koszuli. Jej ubrania zawsze okazywały się złe. Sierociniec wysłał ją do przybranej matki ze starannie spakowanym wojskowym workiem. Matka mieszkała wtedy w Reading w Anglii. W worku był różowy grzebień, różowa szczoteczka i tubka przezroczystej zielonej pasty do zębów, połyskujące spinki do włosów, bielizna i cztery bawełniane sukienki — każda innego koloru. To były pierwsze nowe rzeczy, jakie kiedykolwiek dostała. Nie mogła przestać ich dotykać. Ale nowa mama wyjęła je z worka i rzuciła na bok, nawet ich nie obejrzawszy. Powiedziała, że się nie nadają. Sporządziła listę ubrań, o jakich Nomi nigdy nie słyszała: rajstopy, kurtka, ocieplacze. Zabrała ją do sklepu. Był olbrzymi, dziewczynka nigdy nie widziała tylu rzeczy w jednym miejscu. Chodziła od półki do półki, nie zwracając na nic uwagi, nienawidząc kobiety, która wyrzuciła jej nowe sukienki. Chciała uciec. Udało się jej dać niepostrzeżenie drapaka do innej części sklepu i ukryć pośród towarów. Teraz po jej bokach były rzędy i rzędy kolczyków, naszyjników, spinek do włosów i bransoletek. Zafascynowana, wzięła do ręki sznur wielokolorowych korali. I zanim ktokolwiek się zorientował, schowała je do kieszeni. Nie potrafiłaby wyjaśnić, dlaczego ukradła korale, ale dzięki temu poczuła triumf zemsty. Kiedy wychodziła ze sklepu, rozległ się głośny, przeszywający uszy alarm. Nic nie wiedziała o zabezpieczeniach w sklepach, ale natychmiast otoczyli ją mężczyźni w mundurach. Nie sięgała im nawet do pasa, jak pamiętała, tak byli wysocy. I pamiętała złośliwą satysfakcję, kiedy jej nowa mama, sprawdziwszy kieszenie Nomi, wyjęła korale i westchnęła zrozpaczona.
— To pomyłka, zapewniam! Ona nie jest złodziejką, przyjechała tu z innego kraju zaledwie przed dwoma dniami! Jeden z ochroniarzy zapytał: — Co to za kraj, w którym kupowanie jest tym samym co kradzież? Mimo poduszki na głowie, słyszała głosy dobiegające z telewizora, a ponad nimi głośną rozmowę mężczyzn, a potem donośny rechot. W domu przybranej mamy zawsze panowała cisza. Było w nim tak cicho, że słyszała szelest spadających liści czy kropli deszczu kapiących z dachu, tak cicho, że nie mogła bezkarnie płakać nocami. Starała się leżeć w takim bezruchu, w jakim leżała tam. Od mężczyzn z telewizorem oddzielała ją ściana. Chyba cienka, skoro przepuszczała te wszystkie odgłosy. Ale ściana. Po chwili wyskoczyła z łóżka. Sprawdziła po raz drugi, czy kredens nie jest w istocie drzwiami, zajrzała pod łóżko. Przesunęła dłoń po czerwonej zasłonie. Otworzyła szeroko drzwi do łazienki, żeby zajrzeć. Żadnych intruzów. Opadła na łóżko. Musi zasnąć. Zamknęła oczy. Miała swój sposób na zaśnięcie, zawsze taki sam: wracała do lasu nad jeziorem, jechała na rowerze przez Norwegię w połowie lata. Jest koło pierwszej po północy. Towarzyszy jej pięć innych dziewczyn, mają po szesnaście lat i właśnie skończyły szkołę. Wybrała się na pierwszą wycieczkę z rówieśniczkami. Dla nich to żadna nowość, ale dla niej wszystko jest nowe i obce. Nie mówi zbyt wiele, stara się nadążyć, mocno pedałując. Jest mniejsza i chudsza od reszty, nie może jechać tak szybko jak one, brakuje jej tchu. Koło drugiej w nocy, kiedy dojeżdżają do lasu, wcale nie jest ciemno, ale też nie widno, panuje fosforyzujący półmrok, światło jest zupełnie szalone, a w takim świetle wszystko może się w nim wydarzyć. Stawiają dwa namioty, siedzi w jednym z nich. Reszta dziewczyn nie próżnuje, pobiegły popływać w jeziorze. Została sama i boi się wyjść. Słyszy własny oddech, wdycha zapach namiotowego nylonu, własnego potu, rozlanego szamponu w czyimś plecaku. Potem słyszy ptaka. Nie nawołuje, śpiewa. Odpowiada mu inny ptak, a ten pierwszy zaczyna od nowa. Ptaki wymieniają się śpiewem. Wyczołguje się z namiotu, widzi przed sobą srebrzystą płachtę, odbijającą nieziemską poświatę nocy w połowie lata, czarne drzewa, połyskujące niebo. Na brzegu leżą rzeczy przyjaciółek. Pływają daleko w jeziorze, a ich głosy dzwonią radośnie. Widzi złote błyski — ich włosy. Żadna z nich nie patrzy na Nomi. Odwraca się: nikogo tam nie ma. Bawi się guzikiem. Serce
łomocze jej pod żebrami. Nigdy tego nie robiła: ani w przebieralni, ani u lekarza, ani we wspólnej sypialni. Nigdy przy ludziach. Ale tej nocy rozpina koszulę i zrzuca ją z ramion. Rozpina dżinsy i zsuwa je, a potem, bardzo szybko, zanim się rozmyśli, zdejmuje całą bieliznę. Nikt nie patrzy. Nikt nie gapi się na jej kościste, niskie, koślawe ciało pokryte pręgami i śladami po przypaleniach. Wchodzi do wody. Jest tak zimna, że łapie gwałtownie powietrze. Wsuwa się w nią, a woda robi się cieplejsza. Przykrywa ją. Między Nomi a wodą nie ma nic. Woda wpływa w nią i wypływa, miękka i chłodna. Ptaki ciągle śpiewają do siebie, słyszy je ponad pluskiem i okrzykami radości przyjaciółek. Czuje dzikie zapamiętanie, przewraca się na plecy, nie dba o to, czy ktoś zobaczy jej piersi. Nad nią opalizuje niebo. Kiedy Nomi zamknęła powieki, całe Dżarmuli było już pogrążone we śnie. W wielkiej świątyni nie było już ani kapłanów, ani przewodników, ani pielgrzymów. Wartownicy przysypiali przed kaplicami. Świątynne idole wpatrywały się w oliwne lampki, płonące złoto i czerwono. Daleko na morzu kołysała się na falach samotna latarnia rybackiej łodzi. Ryby pod nią wpływały na mieliznę i w sieci — ochoczo do samego końca.
Kiedy otworzyłam oczy, w pokoju padało, niczego nie widziałam przez gęste krople krwi. Pomyślałam, że ślepnę, pomyślałam, że tracę rozum. W dzieciństwie nauczyłam się takiej gry: kiedy bardzo się bałam, udawałam, że nie żyję, że życie mnie opuściło, że nic już mnie nie spotka, nie będzie więcej bolało, już nigdy, i tak postąpiłam teraz, znieruchomiałam, zmusiłam się, żeby nie oddychać. Byłam szmacianą lalką zszytą nitką, nie miałam ani grama ciała czy krwi, niczego, co mogłoby boleć. Kiedy otworzyłam oczy po raz drugi, wszystko pokrywała warstwa oleju, mieniła się tęczowo, stapiała i zmieniała, a w głowie coś mi się poprzestawiało, pozmieniało. Przeszył ją płonący rożen, a z bólu kłuł mnie brzuch. Ale znów widziałam. Nie poruszyłam palcem, tylko otworzyłam i zamknęłam oczy, aż nabrałam pewności. Prześcieradło pode mną było białe, miękkie i czyste, sufit nade mną również był biały, podobnie jak drzwi. Czerwień zniknęła, wszystko było jasne i wilgotne, w wazonie obok cytrynowej lampki stały tuberozy. Mój pokój był nowy, nigdy przedtem go nie widziałam — to pokój w hotelu. Ale gdzie, w jakim mieście? Nie mogłam sobie przypomnieć, więc spojrzałam dalej poza sufit i drzwi ku oknu, żeby się zorientować, i wtedy ujrzałam szkarłatne przeciwsłoneczne zasłony, unoszące się i wydymające jak żywe, jakby zastanawiały się, co dalej robić. Za zasłonami i za oknem widziałam grube jak skóra płatki karmazynowych kwiatów na pozbawionym liści drzewie, serce łomotało mi tak, jakby miało pęknąć, żelazny rożen w mojej głowie płonął, ale to nie było najgorsze, bo rożen skręcał się i obracał, płonący drut otaczał mi czaszkę; zdarłam z siebie ubranie i pobiegłam do drzwi, odkręciłam prysznic, zsunęłam się na lśniącą podłogę łazienki. Woda lała mi się na głowę, ramiona, piersi, byłam mokra, płakałam, drapałam się paznokciami, paznokcie miałam grube, obgryzione, brudne i twarde, rozrywały skórę, ale nie mogłam przestać. Nie wiem, ile godzin spędziłam w łazience, a może to były minuty? Było mi zimno, skóra piekła mnie jak wychłostana, próbowałam, ale nie mogłam wrócić do pokoju. Myślałam, że wyrwałam to z siebie, że to już nigdy nie wróci. Nikt mnie nie
zastraszy, to ja będę atakować. Umiem bić pięścią w cegłę i nie czuję bólu, zlizuję tylko krew i znów uderzam. Umiem kopać mocno piłkę i krzyczeć z radości. Chłopcy się krzywią, ale ja czuję się spełniona i łkam jednocześnie, bo piłka wcale nie jest piłką, a męską głową — to tego mężczyznę kopię na śmierć. Tak sobie z tym poradziłam, to coś było już prawie martwe, myślałam, że straciło ochotę do walki, ale wtedy zjawiłam się w tym hotelu. Stoi nad morzem, specjalnie go wybrałam, żeby zabić to coś wzrokiem, żeby powiedzieć mu: już nic mi nie zrobisz, ale potem przy śniadaniu pojawił się przy basenie mężczyzna z nożem, który wbił w arbuz nie jeden raz, ale dwa, trzy i ponownie, a kiedy skończył, wyciągnął kawałki arbuza, a ze środka sikał czerwony sok. Mówiłam sobie, że to tylko owoc. Podeszła kobieta ze szklankami na tacy. Miała błękitne powieki, złote włosy, w jej uszach iskrzyły się szafiry, a ja mówiłam sobie, że to tylko owoc, ale słowa więzły mi w gardle, myślałam, że się uduszę, choć podniosłam szklankę i powiedziałam: dziękuję. To wszystko sprowadza się do siły woli, wmawiałam sobie, to tylko owoc, a ja na niego nie spojrzę, ale zrobiłam to i zobaczyłam pokrojony na kawałki arbuz, leżący na płaskiej białej paterze, czerwień na bieli, tak jak grejpfruty, które zbieraliśmy z bratem, rozkrawane przez mamę.
TRZECI DZIEŃ Vidya zwymiotowała nad ranem i leżała w łóżku do późna. Kręciło się jej w głowie, bolały ją skronie i szyja. Drżąc na całym ciele, odmówiła śniadania, nie chciała nawet suchego tostu, i skłoniła przyjaciółki, by wybrały się do miasta bez niej. — Nic mi nie będzie — siliła się na odwagę. — To ciśnienie, albo to, co zjadłam wczoraj przy straganie. — Miała ze sobą podręczną apteczkę i dozowała sobie Nux Vomica 30. — Jutro będę grała w piłkę, zobaczycie. Latika podała jej wodę z lodem. — Pij powoli. Nie możesz się odwodnić. Doprawdy, Vidyo, to musiało ci zaszkodzić, ta trucizna! Krewetki pływające w oliwie z chili! Co cię napadło? Morskie powietrze? Cmokała, żeby ukryć złość. Zostały im tylko dwa dni w Dżarmuli. Nie mogą poświęcić całego ranka na użalanie się nad Vidyą. Latika marzyła o dniu na plaży, o brodzeniu w falach liżących jej stopy. Minęło wiele lat, odkąd po raz ostatni była nad morzem. Przed dekadą była z mężem w Goa. Mąż stał wtedy na plaży i krzyczał: „Za bardzo się śpieszysz, Latika! Za daleko odpływasz! Zanim się zorientujesz, będziesz wiele mil od brzegu i nie zdołasz wrócić”. Później jedli łososia z grilla i pili słodki goański portwein, siedząc w krytej sitowiem chacie, wpatrując się w rozświetlone księżycem morze i słuchając śpiewanego gdzieś w oddali rzewnego portugalskiego fado. Trzewia Latiki topniały przy pewnych gatunkach muzyki. Czuła, że ktoś je wykręca i wyżyma. Łzy napływały jej do oczu. Wracały do niej w tej chacie dawno zapomniane wspomnienia: gołębie w sąsiednim domu, tamaryndowiec, na który się wspinała, by zerwać podłużne owoce, kamienne rzeźby w ogrodzie, długi szary buick… nie zwracała uwagi na to, że mąż coś do niej mówi, czeka na odpowiedź i w końcu wpada w irytację z powodu jej zamyślenia. To były ich pierwsze wakacje od dziesięcioleci, tuż po wyjeździe córki na studia do Montrealu. Wczesnym wieczorem, godzinę przed zachodem słońca, Latika pogłaskała Vidyę po przepoconych włosach i powiedziała:
— Pójdziemy pospacerować po plaży. Zadzwoń do mnie koniecznie, jeśli tylko będziesz mnie potrzebować. Vidya przymknęła oczy. — Bez przerwy zasypiam. Nie ma sensu, żebyście marnowały przeze mnie cały dzień. Latika i Gouri wyjechały z hotelu rikszą, która zawiozła je na promenadę. — Czy nie powinnyśmy powiedzieć komuś w hotelu, że została sama? — zapytała niespokojna Gouri, kiedy riksza ruszyła. — Może zakręcić się jej w głowie, może się przewrócić. Kiedyś też tak miałam i… — Czuje się już lepiej — odpowiedziała Latika. — Po takim zatruciu wystarczy odpoczywać i dużo pić. Riksza jechała dalej, wiatr niósł sól i zapach morza, a im bardziej oddalały się od hotelu, tym szybciej Vidya i jej problemy zdrowotne zostawały za nimi. Była niedziela. Wysiadły z rikszy i poszły na zatłoczoną plażę, na której, na piasku, trwało w najlepsze otwarte targowisko z prowizorycznymi straganami, gdzie sprzedawano wszystko, począwszy od różnych wielkości muszli, a na pieczonych krewetkach skończywszy. Dzieci wbiegały radośnie w fale, a potem wracały, przebierając nogami, na piasek. Chłopcy ciągnęli Latikę i Gouri za sari, oferując im breloczki z muszli, korale po niewiarygodnie niskich cenach. W powietrzu unosił się zapach suszonej ryby, smażonej ryby, starej ryby i świeżej ryby, ale żaden z tych zapachów nie był zły w wietrze wiejącym od morza. Gouri trzymała Latikę za rękę dla równowagi i rozchlapywała stopami wodę na krawędzi plaży, rozmarzona, wsłuchana we wznoszący się i opadający pomruk fal, który rozmywał otaczające je ludzkie głosy. Wiatr owijał im sari wokół kostek. Śmiały się z tego, poprawiały rozwiane włosy. Zdjęły sandały i maszerowały boso. Omijały maleńkie przezroczyste kraby, które wykopywały się z piasku i uciekały do wody, znikając w niej. Patrząc na uśmiechniętą Gouri, Latika pomyślała, że ich beztroska jest niczym więcej niż tylko krótką przerwą, zawieszeniem na chwilkę tego, co nieuniknione, jak odpoczywający teraz w głowie Gouri drapieżnik, zbierający siły, nietracący jej nigdy z oczu. Gouri chyba nie pamiętała, w jakim stanie Latika znalazła ją w pokoju
poprzedniego popołudnia — spakowaną, czekającą na wyjazd do Dżarmuli, do którego dopiero przyjechały. Jak to możliwe, że pomyliła hotelowy pokój z domem w Kalkucie? A jeśli nie pamięta, w jakim jest teraz mieście, czy w ogóle można zostawiać ją samą? Jaka przyszłość ją czeka? Ma zostać więźniarką syna? Czy odda ją do domu opieki? Jej życie znalazło się nad przepaścią, a mimo to wykłócała się — niczego nieświadoma — o cenę muszelek. Kupiła gipsowy model wielkiej świątyni. Potem zauważyła handlarza herbatą i dzięki naparowi podawanemu w glinianych kubkach wróciło do niej wspomnienie piżmowego zapachu mokrej od deszczu ziemi. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni piła herbatę pachnącą deszczem. Obiecała sobie, że wypije od razu trzy kubki, żeby nadrobić stracony czas. Gdzie w Kalkucie znajdzie terakotową herbatę? Nie, znów upłynie wiele lat… była pewna, że chce wypić trzy kubki jeden po drugim. A może lepiej dwa? Ma maleńki problem z cukrem. Jeszcze nie cukrzycę, ale powinna zachować ostrożność: ojciec zmarł na cukrzycę. Wahała się, gdy usłyszała Latikę: — Spójrz, czy to nie ten przewodnik, który oprowadzał nas wczoraj po świątyni? — Który? O, ten! Tak, masz rację! To Badal! — odpowiedziała uszczęśliwiona Gouri. — Chodźmy i… — To dziwny człowiek… taki milczący i wyniosły… nie zaszkodziłoby mu, gdyby się częściej uśmiechał. — Wcale nie jest dziwny, Latika! I wcale nie jest milczący! Kiedy jechaliśmy do świątyni na skuterze, opowiedział mi o sobie. Odbyliśmy cudowną pogawędkę. Ojciec osierocił go, kiedy był dzieckiem, stryj ukradł mu wszystko, co odziedziczył po ojcu, a teraz każe mu pracować i odbiera wszystkie pieniądze. — Jak ty się tego dowiedziałaś? — zaczęła Latika, ale Gouri z uśmiechem na ustach ruszyła do straganu z herbatą, żeby przywitać się z Badalem. Zatrzymała się w połowie drogi. Usłyszała z pewnej odległości sprzeczkę chłopaka z herbaciarzem. Latika podeszła do niej i chwyciła ją za ramię. — Nie pędź tak, jeszcze mi się zgubisz w tym tłumie! — Nie jestem jego ojcem ani matką — krzyczał sprzedawca herbaty. — Może iść
do diabła! — Ale dokąd mógł pójść? A jeśli coś mu się stało? To jeszcze chłopiec — mówił Badal zaniepokojonym głosem. — Chłopiec! A ja jestem niemowlę, które wczoraj otworzyło oczy, nie? I co ci do tego, że nie przyszedł? Ty mu nie płacisz, nie? — Za co miałbym mu płacić? — wyjąkał Badal. — Po co miałbym… — Po co miałbyś mu płacić? Pieniądze wyrzucone w błoto są moje! Szkoda na niego czasu, Babu. Zobacz z czym mnie zostawił: sam muszę myć rondle, parzyć herbatę, zbierać pieniądze i obsługiwać klientów… wszystko! Czy nająłem tego chłopaka po to, żeby za niego pracować? — Zauważył Gouri, stojącą niepewnie kilka kroków dalej. — Mam klientki, Babu, mam robotę do wykonania. Badal odwrócił się i spojrzał na klientki, o które zaniepokoił się Johnny Toppo. Odwrócił głowę, żeby nie patrzeć im w oczy. Ta gadatliwa gruba baba, która siedziała wczoraj na skuterze — przez cały czas otwierała i zamykała gębę jak żaba, a z tej gęby pluła słowami, słowami, słowami, całymi potokami słów. Bezsensowne uwagi, wścibskie pytania. I jeszcze ta ruda, która szydziła z niego w świątyni. Chciał wypytać jeszcze Johnny’ego Toppo o Raghu, którego nikt nie widział od nocy, kiedy Badal wypatrzył go z mnichem. Ale nie teraz, nie przy tych babonach. Odszedł powoli, a Johnny Toppo krzyczał za jego plecami: — Czaj! Czaaaj! — Uśmiechał się uprzejmie do kobiet, żeby nie odeszły do innego straganu. Gouri postanowiła już, że napije się herbaty i szła w stronę straganu, kołysząc się na boki. Oparła się o wózek i zawołała: — Latika, spójrz! Gliniane kubki! Latika podeszła bliżej, mówiąc: — Oddałabym wszystko za kawę. — Ciasteczka, Didi? Zjecie ciasteczka? Słodkie albo słone, z kminkiem albo z kardamonem? — Johnny Toppo wskazał słoje, które stały na wózku. Herbata bulgotała w rondlu do sosów, pokrytym grubymi skórzanymi warstwami przypalonego tłuszczu. Rączkę rondla owijała brudna brązowa szmata. Johnny Toppo uniósł wysoko rondel, nalewając herbatę do glinianych kubków, które ustawił w rzędzie. Na brzegu każdego
kubka tworzyła się gruba na palec piana. Opracował tę sztuczkę przez lata pracy w swoim fachu — herbata wypełniała kubki tylko w połowie, reszta była pianą. Latika dmuchnęła na gorący napój i zanurzyła w nim twarde ciasteczko. Pokrywała je ziemista kruszonka, zupełnie inna od tej na sklepowych ciasteczkach, które miała w domu. Może powinna kupić więcej i zabrać je do Kalkuty? Oczywiście nie będą smakowały tak wyśmienicie, kiedy usiądzie sama przy stoliczku do kawy w mieszkaniu na siódmym piętrze, czekając, aż zadzwoni telefon. Tutaj, na smaganym wiatrem nabrzeżu, wszystko smakowało inaczej. Obok niej siedziała Gouri, a herbaciarz pokrzykiwał od czasu do czasu: „Czaj, czaj!”. Wkrótce słońce zanurzy się w morzu i dzień dobiegnie końca. Nie będzie o tym myślała. — Dni mijają tak szybko — mruknęła Gouri. Johnny Toppo nie miał innych klientów. Mimo to mieszał mlecznobrązową herbatę w rondlu na piecyku, co było sposobem na oznajmienie światu, że wciąż prowadzi interes. Mamrotał pod nosem: — Wywalę tego sukinsyna na zbity pysk. Litość to przyczyna wszelkiego zła. Potem zaczął myśleć o czymś innym i nucił piosenkę, którą starała się zapamiętać Latika. Zagłuszała paplaninę Gouri i wszystkie inne dźwięki. Czy śpiewał o swojej wsi? Gdzie leży ta wieś? Szmaragdowo zielone nasze ryżowe pola, ukochana, Kruczy i czarny grzbiet kruka. Ale twe oczy, co na mnie patrzą od rana, Czarniejsze są od węgli i czarnego kłobuka. Oczy twe, ukochana, to życie moje całe, Wpleciony jestem w twe włosy. Ten krzew z czerwonym kwieciem zasiałem Przy rzece dla twojej rozkoszy.
Latika chciała go o to zapytać — bo dlaczego nie? — To ludowa piosenka?
— Ach, Ma, to nic wielkiego. Układam takie piosenki w głowie. — Johnny Toppo roześmiał się, ukazując szpary w zębach. — Wszystkie są na jedną melodię. Bo jest tylko ta jedna melodia. Pochodzi z mojej wioski. Odwrócił się i zajął zamaczaniem sterty kubków w wiadrze z wodą. Latika zastanawiała się, dlaczego ten człowiek nosi na szyi gruby kawałek płótna, mimo upalnego dnia. O to też chciała go zapytać, ale nie mogła. — Przeważnie, wiesz, Ma — ciągnął Johnny Toppo ponad ramieniem — nawet nie wiem, co śpiewam. Bo nigdy nie śpiewałem, póki nie zostawiłem wszystkiego, żeby tutaj przyjechać. — Znów się roześmiał, a jego twarz pokryła się zmarszczkami, a oczy zamieniły w dwie szparki między kurzymi stópkami. Latika chciała usiąść na ławce i zapytać: A ta dziewczyna z piosenki? Kim ona jest? I co się z nią stało? Ale Johnny Toppo miał już innych klientów i pytał ich, czy chcą słodkie czy słone ciasteczka takim samym tonem, jakim zadawał te pytania Latice i Gouri. Latika odwróciła się, urażona, że głos herbaciarza rozdzielany jest równo dla wszystkich. Znów była niezadowolona i znów wolałaby wypić kawę, zamiast herbaty. Dopiero kiedy piły drugi kubek, Latika pociągnęła Gouri za rękaw i szepnęła: — Czy to nie… Gouri przez długą chwilę nie potrafiła się domyślić, o kogo chodzi Latice. — O kim ty mówisz? — zapytała i wtedy go zobaczyła. To był Suradż, syn Vidyi, który wałęsał się przy straganach. Z dziewczyną. Sprzedawca wciskał im w ręce jakieś błyskotki, podnosił jedną, potem drugą. Latika widziała jak podsuwał po kolei pod nos dziewczyny kamień ze świątyni, morskiego lwa i breloczek. Po nich długi naszyjnik z muszelek. Dziewczyna wpatrywała się w biżuterię, jakby nigdy czegoś takiego nie widziała, a potem odwróciła się gwałtownie. Więc sprzedawca zaczął wszystko od początku z Suradżem, namawiając go do kupna. Po krótkim wahaniu mężczyzna sięgnął do kieszeni, zapłacił i ruszył za dziewczyną. Podał jej naszyjnik, ale nie doczekał się żadnej reakcji. Powiedział coś, dotknął jej łokcia. Dziewczyna wróciła do teraźniejszości. Uśmiechnęła się do Suradża i odebrała prezent. — To nie jest Ajesza, prawda? — Gouri poprawiła okulary. — Jestem pewna, że Ajesza ma krótkie włosy. Ale mogę się mylić, bo mam słabą pamięć do twarzy.
— Oczywiście, że to nie jest Ajesza, nie widzisz? — Ajesza, synowa Vidyi, była przynajmniej dziesięć lat starsza i dziesięć kilo cięższa od tej smarkuli, która przekładała teraz w palcach muszelki naszyjnika. — Nie widzisz, Gouri? To ta dziewczyna, która jechała z nami pociągiem! — Pociągiem? Jakim pociągiem? — Na Boga, Gouri. Jechała z nami w przedziale. W pociągu z Kalkuty. Ta dziewczyna… rozmawiałaś z nią, zamieniłaś się z nią miejscami… wysiadła na jakiejś stacji i nie wróciła do wagonu. Nie pamiętasz? Suradż i dziewczyna szli w kierunku straganu z herbatą, a skonfundowane kobiety ruszyły szybkim krokiem przed siebie. Johnny Toppo pobiegł za nimi, domagając się głośno pieniędzy. — Chciałyśmy wypić jeszcze jeden kubek — zwróciła się do niego Latika. — Nigdzie nie odchodzimy. — Szperała w torebce, szukając w pośpiechu drobnych, zerkając na Suradża, popędzając Gouri, by szła dalej i uspokajając herbaciarza, który przyglądał się nadchodzącym klientom i gderał: — Szybciej, szybciej. Nie mam dziś chłopaka do pomocy i jestem całkiem sam. W drodze powrotnej do hotelu nie odzywały się do siebie, miały zbyt wiele do powiedzenia. Przy hotelowym wejściu popatrzyły po sobie i Latika odezwała się pierwsza: — Ani słowa o tym! Nie możemy zepsuć Vidyi wakacji do reszty. — Ale Latiko! Ta dziewczyna może być jego znajomą. Uśmiechała się przyjaźnie i nic więcej. Wiesz, jakie są teraz te dzieci. Kiedyś sama… — Przyjaźnie! Co to znaczy, że chodzi na plażę z żonatym mężczyzną i przyjmuje od niego prezenty? Nie widziałaś, jak prowokująco się ubrała? — Nie, to nieprawda. Nie wygłupiaj się, Latiko, zmyślasz to wszystko — mówiła Gouri łagodnym głosem. — Tylko dlatego, że twój… Ugryzła się język, ale było już za późno. Latika zacisnęła usta, jej twarz zapadła się, jakby ktoś spuścił z niej powietrze. Wyprostowała się i rzuciła: — Nieważne. — Wzięła głęboki oddech, żeby się opanować. — Vidya nie musi teraz o tym wiedzieć. Zapomnij, że kogokolwiek widziałaś. Ale czy tak zrobi? Amnezja Gouri była nieobliczalna i zdarzało się, że kazała jej
mówić rzeczy, których nikt nie chciał usłyszeć. Latika żałowała, że nie może jej włożyć do torebki kartek z napisem Zapomnij: nie tylko o Suradżu i tamtej dziewczynie, lecz także o jej własnym mężu i jego eskapadzie ze studentką. Cóż to była za głupota, że zwierzyła się wtedy Gouri, akurat jej! Przyjaciółka poradziła jej wówczas szukanie pociechy w Bogu i wspomniała, że w każdym nieszczęściu kryje się błogosławieństwo. A od tamtej pory wracała do tematu w najmniej sprzyjających okolicznościach. Wszystko wydarzyło się trzydzieści jeden lat temu. Ale każde wspomnienie tamtych dwóch miesięcy gasiło chęć do życia w Latice. Dobre samopoczucie zniknęło z nalanej twarzy Gouri, która kiwnęła poważnie głową. — Masz rację. Matki muszą znosić najstraszniejsze rzeczy! Nie ma potrzeby, żeby teraz się o tym dowiedziała. Najpierw ten chłopak ożenił się z dziewczyną, która nie podobała się Vidyi. Pamiętasz, jak bardzo się przejmowała tym, że Ajesza jest o wiele lat od niego starsza. No, a teraz Suradż romansuje z dziewczyną o połowę od siebie młodszą. Jeśli wspomną choćby słowem o tym, co widziały, Vidya natychmiast wpadnie w przygnębienie, wstyd i niepokój. To prawda, że nigdy nie lubiła synowej i często powtarzała, że byłoby lepiej, gdyby sobie poszła. Ale to zupełnie co innego, niż natknąć się na syna z kochanką na plaży! Pewnie mieszka w tym drugim hotelu. A jeśli w tym samym? I wyprawia Bóg wie co na tym samym korytarzu? Latika poprawiła okulary na nosie i pokręciła głową, jakby chcąc uporządkować myśli. Nie pozwoli sobie na zajmowanie się przeszłością. Musi żyć tu i teraz. Suradż. Tak, musi skupić się na nim. Zna go od maleńkości, razem z Vidyą cieszyła się i denerwowała, kiedy mały Suradż wspinał się po raz pierwszy po stromych schodach starego rodzinnego domu. W nieco późniejszych czasach Latika uczyła go recytować wiersze. Kiedy zaczął występować w szkolnych przedstawieniach, chodziła na wszystkie i głośno klaskała. Myślały, że zostanie słynnym aktorem. Latika udzielała mu lekcji śpiewu. Suradż i jej córka — dziewczyna w tym samym wieku — stali obok siebie i śpiewali przy akompaniamencie fortepianu, na którym grała Latika. Oboje trochę fałszowali, ale dawali radę. Suradż przymykał oczy podczas śpiewu i marszczył czoło, które przypominało wtedy pobrużdżone czoło starca. Jako chłopiec był tak
ładny, że cieszył się największymi względami w szkole i zawsze otaczał go wianuszek dziewcząt. Miał piękną twarz, a Latika dobrze pamiętała, jak podczas lekcji śpiewu jego policzki lśniły pomarańczowo we wpadającym przez okno świetle zachodzącego słońca, jak rozpalały się jego kasztanowe włosy, jakby sam stawał się słońcem, któremu zawdzięczał imię. Kiedyś poprosiła męża, by go sfotografował podczas śpiewu i dała fotografię oprawioną w ramkę Vidyi. Chciała podpisać zdjęcie: „Suradż w słońcu”, ale to byłoby zbyt trywialne. Zdjęcie nadal stało na nocnym stoliczku Vidyi, a jego czerń i biel zamieniała się powoli w sepię. Nic na niej nie wskazywało, że któregoś dnia Suradż zamieni się w kogoś takiego jak mężczyzna, którego dziś widziała: degenerat z przekrwionymi oczami, flirtujący z nastolatką. Z dziewczyną z pociągu. Jeszcze dzieckiem. Jak mylne są pozory! — To prawda — mruknęła pod nosem. — Co mówią. Na Zachodzie dojrzewają wcześniej. — Wcześniej? Masz na myśli herbatę? Może wrócimy i wypijemy jeszcze jedną? Dlaczego uciekłyśmy stamtąd z takim pośpiechem? — Gouri uśmiechała się promiennie do Latiki, zerkając na nią przez okrągłe okulary, a jej głos był pełen entuzjazmu.
Kiedy wylądowałam po pierwszej w życiu podróży samolotem, moja nowa mama czekała na mnie na lotnisku. Miałam na szyi tabliczkę z imieniem i nazwiskiem oraz innymi detalami, bo leciałam jako dziecko bez opiekuna. Byłam jak paczka wysłana z jednego kraju do drugiego. Podeszła do mnie ze szczerym uśmiechem na ustach. Miała słomiane włosy i szare oczy. Nosiła sukienkę. Tam, skąd pochodziłam, nikt w jej wieku takich nie nosił. Sukienka sięgała do kolan, a niżej jej nogi były białe jak wosk z zielonymi żyłkami, biegnącymi wzdłuż łydek. Trzymała w ręku naszyjnik z różowych muszelek. Kiedy podeszła, założyła mi naszyjnik przez głowę i obdarzyła wesołym uśmiechem. Uścisnęła mi rękę, odebrała ode mnie worek i powiedziała: — Jaki lekki! Nic więcej nie przywiozłaś? Później, w taksówce, powiedziała mi, że kupiła naszyjnik, bo przeczytała, że w moim kraju wita się przybyszy girlandami, ale nie przygotowała takiej z kwiatów, bo chciała powitać mnie czymś, co mogłabym przechować na zawsze, czymś, co będzie mi przypominało ten dzień i stanie się symbolem mojego przelotu nad morzami. Nie wiem, dlaczego wyładowałam swoją wściekłość na tym naszyjniku w dniu, gdy podsłuchałam, jak tłumaczyła siostrze przez telefon, że to za dużo i być może popełniła błąd. Miała na myśli mnie, choć byłam z nią wtedy już trzy lata. Nie mogłam rozerwać naszyjnika, bo zamiast na sznurku, trzymał się na nylonowej żyłce, ale byłam tak wściekła, że po wielu próbach w końcu go rozerwałam i od tamtej pory znienawidziłam muszelki na szyi. Nie prosiłam o to, żeby mnie przygarnęła, żeby kazała mi przylecieć do tego posępnego kraju, w którym przez cały dzień panuje noc i w którym nie miałam przyjaciół. Wyrzuciłam wszystko przez okno do ogródka, gdzie musiałaby je podeptać. Później widziałam, jak stąpa ostrożnie i zbiera muszelki z trawy. Przed tym naszyjnikiem dostałam kilka prezentów. Złote kolczyki, które należały do Czuni i różne drobiazgi od Dżugnu. Dżugnu był jedyną osobą w aśramie, która dawała mi prezenty: kwiatki, owoce, różnokolorowe zeschłe liście, martwe motyle, wyschłe
żaby, kamienie w paski. Uważał, że właśnie takie prezenty daje się dziewczynom. Któregoś dnia połączył ze sobą arkusze cienkiej blachy i powiedział, że to wiatrowskaz, który będzie należał do nas obojga. Wspiął się na dach szopy, w której mieszkał, i przymocował go tam. Powiedział, że kiedy wiatrowskaz wskaże północ, nadejdzie odpowiednia pora. „Pora na co?”, pytałam. „Pora na wyjazd do nowego kraju”, odpowiedział. Wiatrowskaz, jeśli w ogóle się obracał, piszczał i zgrzytał na metalowym wrzecionie, ale byłam bardzo poruszona za każdym razem, kiedy zmieniał kierunek na wietrze, a Dżugnu mówił: — Patrz, pokazuje północ. Wkrótce nadejdzie pora. I wtedy… — I wtedy wyjedziemy! — kończyłam. Czasem, kiedy nie mogłam zasnąć, leżałam i myślałam o wiatrowskazie i zastanawiałam się, w którą stronę obraca go wiatr. Co się stanie, jeśli wskaże północ, kiedy będziemy spać? Albo jeśli wskazał już północ, a my tego nie widzieliśmy? Zawsze kiedy przechodziłam obok szopy Dżugnu, wpatrywałam się w dach, zmuszając wzrokiem wiatrowskaz do obrotu. Wymyślałam przeróżne czary i zaklęcia: jeśli zobaczę siedem zielonych papug, to znak, że wiatrowskaz wskaże północ. Jeśli żółty motyl usiądzie na niebieskim kwiatku, obróci się na północ. Dżugnu zawsze anonsował głośno swoje prezenty. „Nie uwierzysz, co to jest”, mawiał, „nikt nigdy nie miał czegoś tak pięknego”; jakby przynosił mi śliczne lalki w koronkowych sukienkach, a nie, powiedzmy, gałązkę owiniętą brudną szmatką. Jego udawana podniosłość zawsze sprawiała mi radość i chichotałam. Bałam się różnych ludzi w aśramie, ale nigdy nie Dżugnu. Rozmawiał ze mną tak, jakbyśmy byli w tym samym wieku. Sprawiał, że czułam się dorosła i mądra. Opowiadał mi bajki. Mówił, że zanim został ogrodnikiem, rysował obrazki do książeczek dla dzieci. Miał grube palce, nienadające się do ołówka, więc mówiłam mu, że wymyśla bajki o sobie. Na co odpowiadał: — A co ty o mnie wiesz? Nie masz pojęcia, kim jestem ani kim byłem, zanim wojna wyrządziła mi krzywdę. Zmieniał się wraz z upływem czasu. Miewał napady złego humoru i mruczał pod nosem, pracując. Czasem w ogóle ze mną nie rozmawiał i tylko krzyczał. Przestał chodzić do sali pudźi w aśramie i rzadko kiedy obsługiwał Gurudżi. Śpiewał kirtany,
ale jego śpiew był jak szept, jakby sam rozmawiał z Bogiem i nie chciał, żeby ktoś to usłyszał. Do obowiązków Dżugnu należało zbieranie owoców i kwiatów, które każdego dnia składano w sali pudźi. Zbierał dary, a ja chodziłam za nim z koszem. Któregoś dnia zerwał jakiś owoc, a potem usiadł w cieniu drzewa i poklepał ziemię obok siebie. — Chodź, opowiem ci historię z Ramajany. O zbieraniu owoców dla Boga. Usiadłam pod drzewem u jego stóp. Dużych, brudnych stóp z paznokciami, które wyglądały jak krowie rogi. Byłam do nich przyzwyczajona. Kochałam w nim wszystko. Jego twarz nie była już odrażająca, a blizny nie wyglądały groteskowo. Kochałam jego schrypnięty głos i kochałam w nim to, że pozwalał mi pracować obok siebie i być. Kiedyś żyła pewna kobieta, zaczął, która miała na imię Szabari. Była córką łowcy, ale brzydziła się zabijaniem zwierząt i w dniu ślubu uciekła z domu, kiedy jej powiedziano, że podczas ceremonii składa się w ofierze zwierzęta. Zamieszkała w głębokim borze w jaskini pustelnika i została jego sługą. Pustelnik zestarzał się i rozchorował, a leżąc na łożu śmierci, powiedział smutnym głosem, że przez całe życie służył Panu Ramie, a teraz odchodzi z tego świata, nie ujrzawszy Go. Przeznaczenie Szabari jest inne, ciągnął, nigdy nie będzie sama. Pan Rama zawsze będzie u jej boku, a któregoś dnia ukaże się jej, więc powinna trwać w gotowości. Wypowiedziawszy te słowa, pustelnik opuścił ciało. Szabari zrozumiała, że zawsze musi być gotowa. Musi karmić Pana Ramę i czcić Go, kiedy się jej ukaże. Musi czekać na Niego w tym samym miejscu, bo inaczej Pan Rama jej nie odnajdzie. Była prostą kobietą i myślała o Bogu jak o kimś podobnym do niej, jak o przyjacielu. Mieszkała więc dalej w borze w jaskini swego guru, choć została całkiem sama i czasem traciła nadzieję. Każdego dnia oczyszczała z chwastów ścieżkę do pustelni i każdego dnia zbierała jagody z całego lasu, żeby móc podjąć Pana, jeśli zjawi się w jej domu. Próbowała każdej jagody, którą zebrała, żeby sprawdzić, czy są dosyć słodkie dla Pana Ramy. Mijały lata. Czekała i czekała. Z wiekiem stała się szaloną, zagłodzoną, siwowłosą staruchą odzianą w szmaty, a Pan nie nadchodził. Mimo to każdego dnia kuśtykała do lasu, zamiatała ścieżkę i zbierała jagody. I jak zawsze próbowała każdej, czy jest dosyć
słodka, a potem układała je na glinianym talerzu, obok którego stawiała dzban z chłodną źródlaną wodą. Wreszcie któregoś dnia Pan Rama przybył do Szabari. Towarzyszył mu brat, Lakszmana, z którym wybrał się do boru, szukając uprowadzonej żony, Sity. Trafili do pustelni Szabari. Przedstawili się. Stara kobieta zapłakała. W końcu ujrzała Pana! Każdego dnia wystawiała dla Niego jagody. Podała je z miłością Panu Ramie. Kiedy Pan podniósł do ust jagodę, jego brat zakrzyknął: „Stój! Są nadgryzione! Wszystkie!”. Oczy Lakszmana pałały gniewem. Otworzył usta, żeby udzielić Szabari reprymendy. Rama spokojnie włożył nadgryzioną jagodę do ust. Podniósł kolejną i oznajmił: „To najsłodsze jagody, jakie kiedykolwiek jadłem. Są słodkie, bo zebrano je dla mnie z wielką miłością. Próbowała każdej jagody, bo nie mogła znieść myśli, że poda mi kwaśny czy trujący owoc. Czy mogę nie wynagrodzić jej i nie pobłogosławić niebem?”. — Jej czekanie dobiegło końca — powiedział Dżugnu — ale dlaczego? Powiedz? Jaki morał płynie z tej historii? Zawsze pytał o naukę, płynącą z jego opowieści. Zazwyczaj udawało mi się wysnuć jakiś morał, ale tego dnia odwróciłam od niego wzrok. Nie znałam odpowiedzi. — To proste — oznajmił. — Prawdziwe, choć niepozorne oddanie i wiara są warte stu… — wskazał ręką okolicę i aśram — …stu takich okazałości. Wróciłam do pracy bardzo smutna, tak jak pierwszego dnia tutaj, kiedy płakałam i wołałam brata, który nie nadszedł. Teraz też myślałam, że się rozpłaczę, czułam w sobie pustkę, której nie mogłam przełknąć. Myślałam o czekającej Szabari. W bajkach czekanie nigdy nie bywa próżne. Ale wiedziałam już, że nasz wiatrowskaz nie wskaże północy. Nigdy nie będę wolna. Będę czekać przez całe życie i nigdy nie ujrzę brata ani mamy. Opowieść Dżugnu dodała mi lat. Właśnie wtedy zrozumiałam, że jestem na tyle duża, by wiedzieć, że bajki nie mówią prawdy. * * * Po raz pierwszy ujrzałam okazałość, o której z takim niesmakiem mówił Dżugnu, kiedy zabrano nas do wielkiej sali audiencyjnej za kolczastym drutem. Działo się to zimą.
Wiem, bo przed tym wydarzeniem splatałyśmy nagietki w girlandy przez trzy dni, a ich zapach nadal przywołuje tamto wspomnienie. Byłyśmy w aśramie już od czterech lat albo i dłużej, ale nigdy wcześniej nie pozwolono nam przejść na drugą stronę. Za ogrodzeniem wśród owocowych drzew stały kryte czerwonymi dachami chaty. Między nimi wznosiły się wysokie lśniące latarnie pokryte zawijasami. Na jednym z dziedzińców był wyłożony kafelkami staw z różowymi lotosami. Każdą chatkę otaczał płot, a za nim znajdowały się grządki. Z werandy pierwszej chatki przyglądał się nam płowy kot o mieniącym się w słońcu futrze. Miał oczy chłodne jak szkło. Przy drugiej chatce stała klatka z ptakami. Szłyśmy przez ogrody prowadzone przez Padmę Dewi. Nie opuszczałyśmy aśramy, odkąd nas tu przywieziono. Kilka starszych ode mnie dziewczyn, chyba Dżui, Czampa i Minoti, dobrze pamiętało świat poza ogrodzeniem, ale moje wspomnienia były zamglone — zacierały się. Chaty i aula o strzelistym dachu, stojąca na końcu ścieżki, wyglądały jak inny świat. Tamtego dnia, jak nam powiedziano, do aśramy miał przybyć pierwszy minister stanu. Był uczniem Gurudżiego. Guru miał innych bogatych i wpływowych uczniów, którzy szanowali jego umiejętności i wiedzę, i z tej przyczyny nawet nielegalne transporty dziewcząt na łodziach były bezpieczne w aśramie. Gurudżi miał tego ranka wygłosić wyjątkowe kazanie. Będą go słuchać wszyscy mieszkańcy aśramy. Setki jego uczniów. Z całego świata. Gurudżi miał wszędzie oddanych wyznawców i wszędzie budował aśramy. W poczekalni w jego chacie po naszej stronie ogrodzenia wisiały fotografie przepięknych budowli, które były aśramami w Wiedniu i Genewie, i w innych miastach, które znałyśmy tylko z książek. Aśramy w obcych krajach były z drewna, miały skośne dachy i otaczały je sosny lub zaśnieżone górskie szczyty. Gurudżi miał nawet własny samolot. Na jednym ze zdjęć wsiadał do niego, żeby polecieć do zagranicznej aśramy. Wszędzie, gdzie szedł tamtego ranka, otaczały go tłumy wyznawców, którzy podnosili z ziemi pył, po którym stąpał i posypywali nim głowy. Widziałyśmy kolumny ludzi maszerujących ku auli. Choć było ich bardzo wielu, nikt nie krzyczał, nie przepychał się, słyszałyśmy tylko przyciszone rozmowy i szuranie gołymi stopami. Wprowadzono nas tylnym wejściem. Powiedziano nam, że mamy trzymać się razem,
słuchać i nie rozmawiać. Gurudżi siedział na wysokiej scenie na pokrytym atłasem tronie o złotych podłokietnikach. Za jego plecami na całej tylnej ścianie auli wisiały olejne obrazy — takie, jak widziałam w jego domu, ale znacznie większe i przedstawiające ptaki na drzewach, siedzące wśród liści i owoców. Na jednym z olbrzymich obrazów było wiele papug, a każda z nich wyglądała jak ptak, którego widziałam w klatce podczas pierwszej reprymendy. Stopy Gurudżiego spoczywały na atłasowej poduszce. Wokół krawędzi sceny siadali ulubieni wyznawcy. Wchodzili na podium jeden po drugim, prostowali się, a potem dotykali czołem podłogi przed stopami guru. Oświetlały go jaskrawe światła, zmieniające kolor ze złotego na pomarańczowy. Jego skóra lśniła w nich. Zgromadzeni w auli wyciągali szyje, żeby lepiej widzieć i powtarzali śpiewnie jego imię. Tylko ja wiedziałam, że między jego nogami jest kij, z którego wycieka śluz. Gurudżi rozpoczął przemowę i wszyscy ucichli. Mówił z ksiąg wszystkich religii, jak każdego dnia na naszych zgromadzeniach, i mówił, że wszystkie religie są ścieżkami do tego samego Boga. Mówił o Buddzie, który opuścił dom w poszukiwaniu prawdy. Mówił o sufickich świętych i dżinijskich mnichach. Recytował święty hinduistyczny poemat, a potem cytował Biblię, żeby pokazać, że miłość do Boga brzmi wszędzie tak samo. Mówił o tym, że prawdziwi mistycy, tacy jak on, są uważani za szaleńców przez zwykłych ludzi. Nikt nie pojmuje, skąd się bierze odmienność mistyków. Czy ludzie nie zachowywaliby się dziwnie, gdyby do ich serc spadła z nieba niewidziana przez innych gwiazda i żyła w nich, płonąc i pulsując? To, co robią mistycy lub czego żądają od innych, często wydaje się pozbawione sensu, ale tylko dlatego, że zwykli ludzie nie pojmują dzieł Boga. Czasem podczas przemowy nie odwoływał się do ksiąg, ale mówił o codziennych sprawach — o problemach między rodzicami a dziećmi, mężami i żonami, cenach warzyw — a każda taka opowieść miała swój morał i naukę, zapisywane przez niektórych w notesach. Co pewien czas Gurudżi przerywał kazanie i wpadał w trans, a wyznawcy śpiewali hymny. Po kilku takich hymnach wychodził z transu, patrzył prosto w oczy któregoś z wiernych i mówił:
— Mówią, że to okna duszy. Ale czy okna mogą istnieć bez ścian? Albo: — Jakże możemy twierdzić, że poznaliśmy Boga, kiedy nie znamy najbliższej nam osoby? Każda istota jest dla nas tajemnicą, a Bóg jest największą z nich wszystkich. Mówił do osoby, którą wybrał wzrokiem, przyszpilił oczami, jakby patrząc w głąb niej. Potem zamykał oczy i znów pogrążał się w transie. Pod koniec niektórzy płakali, a inni siedzieli jak skamieniali. Zauważyłam wysokiego siwowłosego mnicha, który stał przy scenie i wpatrywał się po kolei w nasze twarze, twarze dwunastu dziewcząt. To było dawno temu, ale jestem pewna, że był to ten sam mężczyzna, który zauważył mnie z Piku, kiedy czołgałyśmy się pod ogrodzeniem z drutu kolczastego, oddzielającym naszą część aśramy od tej drugiej, kiedy przyłapał nas Bhola. Gurudżi zszedł ze sceny, a wtedy kazano nam wejść na podwyższenie. Powiedziano nam, że mamy się uśmiechać i trzymać za ręce. Nie widziałyśmy ludzi siedzących na widowni, bo prosto w oczy świeciły nam jaskrawe reflektory. Piku potknęła się, kiedy wchodziłyśmy. Później trzymała mnie za rękę spoconą dłonią. Sięgała mi głową do ramienia. Urosłam i byłam wyższa, a ona wciąż pozostawała kijanką. Padma Dewi powiedziała wyznawcom, że jesteśmy dwunastoma pozbawionymi wszystkiego dziećmi, które przysposobił Gurudżi i traktował jak własne. Dodała, że żywią nas, ubierają i posyłają do szkoły w aśramie razem z uczniami płacącymi czesne. Żółte włosy i niebieskie oczy Padmy Dewi wydawały się jaśniejsze w świetle reflektorów i na tle jej różowego sari. Kiedy mówiła, przekrzywiała wargi w jedną stronę, więc jej płaska lśniąca twarz wydawała się bezkształtna. Podziękowała wyznawcom za hojne wsparcie i dary w postaci używanych ubrań i książek. Wyznawcy klaskali i krzyczeli radośnie, a my wszystkie wpatrywałyśmy się, jak zauważyłam, we własne stopy. Chciałam uciec i wyrzucić ubrania, książki, długopisy i ołówki. Szarpałam sukienkę paznokciami. Nienawidziłam nadruku na niej: z różowych kwiatków i zielonych kropek między kwiatkami. Nienawidziłam bucików o zaokrąglonych czubkach i wstążek we włosach. Kiedy dorosnę, ucieknę stąd i kupię sobie mnóstwo nowych ubrań, których nie pomieszczę w dziesięciu szafach.
CZWARTY DZIEŃ Następnego dnia Vidya wydobrzała na tyle, że mogła zjeść tost i wypić herbatę. Ale kiedy poszły z Latiką po śniadaniu po Gouri, nie zastały jej w pokoju: pukały i czekały, pukały i czekały, a potem wezwały recepcjonistę, żeby otworzył drzwi zapasowymi kluczami. Torebka Gouri leżała na stoliczku do kawy. Kiedy ją przejrzały, okazało się, że brakuje portfela i różańca wraz z futerałem. Cała reszta była na miejscu. — Te kartki z adresem! — zawołała Latika. — Zostawiła je w torebce. Nie może okazywać zbyt dużego zdenerwowania. Nie powiedziała Vidyi, że przed dwoma dniami, tuż po przyjeździe, zastała Gouri w kompletnym pomieszaniu, spakowaną i gotową do wyjścia na pociąg do Dżarmuli. Teraz była zbyt przerażona, żeby jej to wyznać. Może Gouri wyszła z hotelu, myśląc, że trzeba pójść na pociąg? — Musi gdzieś być w tym hotelu — powiedziała głośno. — Nie podobał się jej pokój, może poszła go zamienić. — Robię, co mogę — odpowiedziała Vidya. — Co jeszcze mogłabym zrobić? Spójrz, brakuje dwóch kartek. Co to twoim zdaniem oznacza? Opadła na łóżko. Może jeszcze nie doszła do siebie i kręci się jej w głowie z powodu wczorajszego zatrucia? — Boże, co my powiemy jej synowi? — zafrasowała się Latika. — Nie chciał przecież, żeby z nami jechała. Powtarzał to bez przerwy: „Nie można zostawiać jej samej, wszystko zapomina!”. Co będzie, jeśli stanie się jedną z zaginionych, których ponure ziarniste twarze widuje się w obramowanych na czarno policyjnych komunikatach? A to nie jest nawet najgorsze z nieszczęść. — Powinnyśmy zadzwonić do jej syna… — Latika oczami duszy ujrzała jego łysą nadętą głowę. Cienki wąsik i opadające poliki. I to jak mówił: „Spróbuję znaleźć trochę czasu, ale niczego nie obiecuję” za każdym razem, kiedy prosiły go, żeby przywiózł Gouri po drodze do pracy. I to, jak sznurował usta, zamiast się uśmiechnąć. — Gdyby to zależało od tego człowieka, Gouri nigdy nie wyszłaby z domu.
Pamiętasz, co mi powiedział na stacji? — Vidya obniżyła głos do barytonu: — „A więc, ciociu Vidyu, co tym razem wymyśliłyście na wasz szurnięty weekend, hmm?” — Udając jego głos, nabrała siły i determinacji. — Znajdziemy ją, niech sobie nie myśli! — Podczas pracy w urzędzie uporała się z większymi problemami, w tym ze zbiegłymi maszynistkami. Przeszły przez hotel, pytając o Gouri każdego napotkanego człowieka. Weszły do wybitego atłasem pomieszczenia, którego nigdy przedtem nie widziały. Nad drzwiami widniała nazwa Mumtaz Bar. Przeszły jadalnię, foyer, korytarze, rzędy leżaków wokół basenu wielkości wanny i pas zieleni przed frontem z równo zasadzonymi palmami kokosowymi. Gouri nigdzie nie było. Vidya przesłuchała chowkidara przy bramie, który z kolei wypytał odzianych w szmaty rikszarzy, czy nie wieźli tego ranka starszej, tęgiej, siwowłosej kobiety. Chciały nawet wejść przez zamykane na zasuwy drzwi do kuchni, ale zatrzymał je poruszony kelner. Z tyłu hotelu był ogród. Wzdłuż jego krawędzi biegła gruntowa ścieżka obsadzona kolumnami palm. Dróżka kończyła się niską żeliwną bramą. Nie zauważyły jej wcześniej, ale teraz przekonały się, że prowadzi prosto na plażę. Przeszły przez bramę i stanęły naprzeciw biało-niebieskiego oceanu i plaży w przejrzystym porannym świetle. Rozebrani do połowy rybacy wypychali drewniane łodzie na fale, wyśpiewując razem modlitwy o pełne sieci. Kobiety w przezroczystych, sięgających kolan sari maszerowały parami lub trójkami, niosąc na głowach kosze z rybami. Vidya i Latika zdjęły sandały i poszły dalej boso, rozglądając się po plaży za krągłą postacią w sari. W powietrzu unosił się falami zapach goździków i imbiru. Latika przypomniała sobie stragan z herbatą i rozejrzała się, żeby go odnaleźć, a wtedy zauważyła kogoś, kto z tyłu bardzo przypominał Suradża. Chwyciła Vidyę za rękę i pociągnęła ją w drugą stronę, paplając bez sensu: — Spójrz, sprzedają tu homary. I kraby. Prosto z łodzi. Odwrócone łodzie wznosiły się na piasku jak zwłoki prehistorycznych zwierząt. Latika prowadziła Vidyę w ich stronę. Prowadziła tak szybko, że kobieta zaprotestowała: — Nigdy jej nie znajdziemy, biegając po plaży! Zwolnij! Słyszały fragmenty porannej piosenki herbaciarza: „Tej nocy znów padał deszcz. I
padał, i padał, i padał”. Wsłuchiwanie się w piosenkę przerwał dobrze znany głos: — W końcu się obudziłyście! A ja jestem na nogach od świtu! Szkoda, że nie widziałyście wschodu słońca. Postanowiłam, że dziś zmówię poranne modlitwy nad morzem. Siedziała na zmurszałym kadłubie starej łodzi. Mimo różańca w ręku, siwych włosów i potężnej masy, wyglądała bardziej złowrogo niż przeciętna babcia. Być może dlatego, że miała na nosie okrągłe okulary przeciwsłoneczne, których nigdy wcześniej nie widziały, a na szyi sznur różowych pereł, kupiony przed chwilą od handlarza, który obecnie wciskał im podobne naszyjniki. Obnażyła zęby w uśmiechu na widok ich wściekłych twarzy, a jej śnieżnobiała sztuczna szczęka lśniła w promieniach słońca. — Och, nie wygłupiajcie się! — zawołała radośnie. — Nie jestem tu chyba w areszcie domowym jak w Kalkucie, prawda? A poza tym w mojej klitce jest duszno, wy macie znacznie ładniejsze pokoje. Nie wiedziały, co powiedzieć, ale czuły, że opuszczają je złe emocje. — Nie mogę wysiedzieć w pokoju, duszę się w nim — oznajmiła Gouri, podnosząc się z łodzi jak z tronu. — Dlaczego nie zabrałaś kartek, które dla ciebie zrobiłam? — Głos Vidyi brzmiał jak grad, kiedy była wściekła. Ten głos, jak mówiono, detonował bomby pod stołkami sennych urzędników, kiedy była dyrektorką opieki społecznej. Nie zrobił wrażenia na Gouri. Wydobyła z przepastnego sari jedną z napisanym ręcznie przez Vidyę kartek i pomachała jej przed nosem. — Nie zabrałam torebki, to wszystko. Jest taka ciężka. — Była coraz bardziej bezczelna. Żadna z nich nie była w stanie odezwać się do Gouri przez długą chwilę. Dopiero po śniadaniu, kiedy dotarły na bazar — na którym jednym głosem odganiały żebraków — zapomniały całkiem o złości. Zrobiły zakupy, a potem znalazły restaurację, żeby zjeść lunch. Kelner, który śpieszył się tak bardzo, jakby właśnie gdzieś się wybierał, podał im parujące kopy białego ryżu, dal i warzywa — było tego tak dużo, że nie mogły zjeść do końca. W całym mieście zaczęły bić dzwony, a bhadźny zagłuszały się nawzajem w rywalizujących ze sobą głośnikach. Z góry, z pierwszego piętra budynku,
dobiegał śpiew hymnów w sanskrycie, ale z dziwnym egzotycznym akcentem. Minęła je grupa pielgrzymów, śpiewających kirtany, pobrzękujących cymbałkami. Były wśród nich młode kobiety, mężczyźni, a nawet dzieci, a wszyscy mieli na czołach tilaki Wisznu. Uśmiechali się do starszych pań przez szybę restauracji. — Kończmy już to jedzenie — poleciła Vidya. — Mamy inne rzeczy na głowie. Kiedy jeszcze jadły, śpiewy na piętrze ustały, a z góry zszedł schodami tuzin mężczyzn i kobiet. Byli to obcokrajowcy w szafranowych i żółtych szatach. Z ich wygolonych głów wyrastały kępki i gałązki włosów, niczym pędy. Gouri zauważyła, że obcokrajowcom podano tylko miseczki winogron. — Z jakiej przyczyny? — zapytała szeptem kelnera. — Dlaczego nie jedzą? Kelner spojrzał na nią miażdżąco. — Poszczą — odpowiedział, a potem dodał z emfazą: — Mamy Mahaśiwaratri! Niektórzy nawet nie piją przez cały dzień! Zapomniała pani? Pogarda w jego głosie, jego wyniosłość, przypomniały jej o domu. Tak mówił do niej syn: „Miałaś odebrać emeryturę, zapomniałaś? Dzieci powinny być na tenisie o drugiej, zapomniałaś?”. Przypomniała sobie o kubku z terakoty i o tym, że musi wypić trzecią herbatę przed powrotem do domu. I pójdzie jeszcze raz do świątyni, sama. Rano w dniu święta Śiwaratri wielka świątynia była bardziej zatłoczona niż zazwyczaj. Badal oprowadzał osiemdziesięcioletniego mężczyznę, który kuśtykał obok niego, próbując iść normalnie przez przepastne wewnętrzne sanktuarium. Panował tu jak zwykle półmrok, rozświetlony jedynie filującymi lampkami. — Proszę chwycić mnie za ramię, bo się pan przewróci. — Coś w tym starcu przypominało Badalowi ojca. Może wielkie uszy? To oznaka dobrego człowieka, mówił tata, pociągając za własne wydłużone płatki. Spójrz na uszy Buddy na posągach! — Może wyglądam na słabowitego, synu — odezwał się mężczyzna — ale powiem ci, że w swoim czasie wspinałem się w Himalajach i przepłynąłem połowę Kanału La Manche. Nie dotarłem na drugi brzeg tylko dlatego… We wnętrzu sanctum sanctorum lśnił na czerwono, złoto i czarno obraz Wisznu. Badal, kiedy był mały, czuł przerażenie we wnętrzu świątyni, choć tata trzymał go za
rękę. Oliwne lampki wszędzie rzucały czarne cienie, w powietrzu unosiły się śpiewy, a wierni pogrążali się w tak wielkim religijnym uniesieniu, że wydawali się zupełnie obojętni na świat. Przerażali go wtedy: kołysali się, mieli zamglone oczy i śpiewali jak w transie. Bał się także świątynnych kapłanów w białych dhoti, ich półnagie ciała stapiały się z półmrokiem, a obraz Pana górował nad nimi z obojętną potęgą górskiego szczytu. Ale czy Badal widział jakieś góry? Nigdy nie opuścił morskiego wybrzeża, na którym przyszedł na świat. Przed paroma dniami śnił o górach: o ośnieżonych szczytach i błękitnych pasmach. Szedł za ludźmi stąpającymi ostrożnie po skałach i lodzie. Mieli ze sobą psa. Było zimno, wszędzie rozlegały się stłumione odgłosy. Wszystko działo się bardzo wolno, a każdy krok trwał wieki. Ni z tego, ni z owego znalazł się w długim, wyłożonym czerwonym dywanem korytarzu i ktoś do niego krzyczał: „Drzwi są zamknięte, nie wpuszczą cię”. Ten krzyk go obudził. Po przebudzeniu czuł przesądną pewność, że przyśniła mu się jego własna śmierć, a ci, za którymi szedł, to Pandawowie w długiej drodze do nieba. W Mahabharacie Pandawowie stają przed wrotami niebios. Przed nimi pojawia się Indra, który mówi: „Zostawcie tu psa. Psy nie mają czego szukać w niebie”. Na co niepokorny Yudhishthira odpowiada królowi bogów, że pierwej porzuci niebo, zanim wyrzeknie się przyjaciela. Badal nigdy nie wyrzeknie się Raghu, bez względu na cokolwiek. Zapomni o tym, co widział: mnicha, butelkę piwa, czarne opięte dżinsy. Od tamtej pory nie odnalazł Raghu. Musi go odzyskać, nie będzie zadawał mu żadnych pytań. Wystarczy, że go przytuli tak mocno, że ich serca będą bić jak jedno. Z zamyślenia wyrwał go rwetes krzyczących coś głosów. Wszędzie poruszenie, ludzie przepychają się, potykają na śliskiej posadzce. Badal uświadomił sobie, że stoi jak we śnie z mocno zaciśniętymi oczami. Starzec, którego prowadził, odszedł. Chciał się przepchnąć w półmroku przez spocony nagle tłum. Nie wolno panikować, powtarzał sobie. Opanuj się, odnajdziesz go. Córka starca, która również straciła ojca z oczu, usłyszała cichy, drżący głos gdzieś w kącie, zwróciła się w tamtą stronę, ale nie dostrzegła niczego w mroku i dopiero po chwili zauważyła zwiniętą postać na posadzce.
— Tato! Tato! — zawołała. W tłumie wyczuwało się strach. Ludzie zaczęli się rozpychać, żeby wybiec ze świątyni, coś było nie tak. Jakiś mężczyzna upadł z krzykiem. Jakiś głos wołał: „Wybuchł pożar! Coś płonie”. Przepychanie się i popychanie stały się jeszcze bardziej natarczywe. Badal zdołał dobiec do starca. — Nie ma pożaru. Jest bezpieczny — zawołał głośno. — Nic mu się nie stało. Posadził starca na schodkach którejś z mniejszych kapliczek na zewnątrz. Wyschnięta na wiór wdowa, śpiewająca kirtany za jałmużnę, przerwała hymn, żeby przynieść im wody w małym mosiężnym kubku. — W takim wieku — zwróciła się do córki mężczyzny — nie jest łatwo. Nam starym nie jest łatwo. Ziemia usuwa nam się spod nóg. Staremu drżały ręce. Badal przystawił mu kubek do ust i przechylił lekko. Większość wody wylała się na trzęsącą się brodę starca i na ubranie. Badal spojrzał z ulgą na córkę ponad głową mężczyzny, jej oczy lśniły od hamowanych łez. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej dwieście rupii, które wcisnęła w dłonie wdowy, mówiąc: — Proszę wziąć. Dla wszystkich. Zaśpiewajcie dla nas kirtan. Bóg jest dobry. Zadbał o to, by ojcu nie stała się krzywda. Kiedy odjeżdżali, wychyliła się spod markizy rikszy ku Badalowi. — Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Nie powinnam była go tu zabierać. Ale nie chciał mnie słuchać. Miała pyzatą twarz i krzywy uśmiech, który nadawał jej żałosny wygląd. Starzec, który odzyskał siły, wtrącił drżącym głosem: — Następnym razem pokażesz mi całą świątynię. Płacę i wymagam. Wrócę! Badal czekał, aż riksza wtopi się w strumień rowerów, skuterów i innych rikszy w wąskiej alejce. Stał na miejscu, póki nie stracił ich z oczu. Każdego roku spotykał tylu ludzi, że jego głowa była jak audytorium wypełnione pozbawionym twarzy tłumem. Teraz wiedział jednak, że nie zapomni tej kobiety i jej ojca. Miał wrażenie, że odpowiadał za upadek starego. Powinien lepiej się nim zająć. Ich ironiczna wdzięczność! Gdyby coś stało się staremu… — wolał o tym nie myśleć. Ich hojność sprawiała mu ujmę.
Ale to popołudnie przyniosło mu też satysfakcję. Zazwyczaj nie interesował się pielgrzymami, których prowadził przez świątynię. Byli dla niego pracą, a kiedy znikali, praca dobiegała końca. Ale ci ludzie… chciał im teraz pokazać Dżarmuli, zaopiekować się nimi, zadbać o to, żeby ani ojcu, ani córce nie stała się krzywda, nakarmić ich wyjątkową rybą z ryżem w barze Manoja za bazarem, a potem ciepłymi soczystymi słodyczami w Mahaprabhu. Chciał im pokazać stragan Johnny’ego Toppo. Stragan z herbatą! Cienie poprzedniej nocy uniosły się jak zaczarowane, zaświeciło popołudniowe słońce. Poszedł do zaułka, w którym zaparkował skuter. Najpierw coś zje. A potem pójdzie szukać Raghu. Może już wrócił i czeka na niego? Wówczas da mu w końcu w prezencie ten telefon. Skręcając za róg, zaśpiewał głośno jedną z piosenek Johnny’ego Toppo, które znał na pamięć: Ciemnozłociste ukochana ma nogi, Gdy stoi w szmaragdowej wodzie. Czerwono jak róża lśnią jej bransolety, Gdy stoi w szmaragdowej wodzie. Ostrożnie jak złodziej przygląda się jej siwa czapla, Gdy stoi w szmaragdowej wodzie. A tej nocy znów padał deszcz, Gdy stała w szmaragdowej wodzie.
Przy straganie nie było wielu klientów. Na plaży prawie nikt się nie opalał, ani nie kąpał, kobiety pościły z okazji święta Śiwaratri, co zredukowało liczbę klientów o połowę. Johnny Toppo wychodził z siebie, krzątając się przy straganie. Brodę pokrywał mu siwy zarost, a łysina lśniła w słońcu. Raghu chciał mieć wolne, a Johnny Toppo posłał go do diabła. To ulga, pozbyć się tego nicponia. Toppo był pewny, że łobuz kradnie — to szczwany lis ten chłopak. Już samo myślenie o Raghu wprawiało go w złe samopoczucie, choć obudził się rano, czując się lekki jak pianka na herbacie. Coraz częściej uśmiechał się sam do siebie, nawet wtedy, kiedy zostawał sam, czasem wpadał w radość zupełnie bez powodu, jak głupiec czy dziecko. Któregoś dnia
przyglądał się szaleńcowi, podlewającemu suchą gałązkę na plaży, wyprawiającemu się przez cały dzień po morską wodę. Johnny rzucił w pewnym momencie stragan i zaczął gonić go po plaży. Nie zastanawiał się nad tym, nie zaplanował tego, zbliżał się do końca dnia ciężkiej pracy, zapadała już noc, a on ścigał się z obłąkanym do morza w tę i z powrotem, wykrzykując nonsensy. Potem obaj rechotali jak hieny i nasikali do morza, stojąc ramię w ramię. Dziś natomiast nie może patrzeć na tego brudnego, ohydnego kretyna. I modlił się, żeby klienci też przepadli. Ale musi zarabiać, nie? Musi uśmiechać się do turystów, parzyć im herbatę, i uśmiechać się, uśmiechać. Któregoś dnia przerobi ten stragan na tratwę i popłynie przez Zatokę Bengalską. Fale wyrzucą go na nieznaną nikomu wyspę, gdzie będzie żywił się rybami, jagodami i pił wino palmowe. I ani kropli herbaty. Trwał zagubiony w takich myślach, gdy przed straganem stanęła Nomi i powiedziała prosto do ucha Johnny’ego: — Jedna. Herbata. Z imbirem i goździkami. Zawsze, kiedy ktoś go tak wystraszył, na całym ciele przechodziły mu ciarki, które mijały dopiero po długim czasie. Podrapał się po głowie, a potem po ramionach, opanował się, żeby nie podrapać się pod pachami i w kroczu. Zdobył się na uśmiech i zwykłą paplaninę: — Już po zakupach? Była w świątyni? Niech kupi sobie sari albo dwa, jak tam będzie. I niech naje się smażonych krewetek nad morzem. Z tego słynie Dżarmuli. Z tego i z mojej herbaty! Mówił to każdej klientce, ale zapomniał, że Nomi słyszała tę reklamę już ze dwa razy. Albo i trzy. Ta dziewczyna wprawiała go w zakłopotanie. Nie wiedział, dlaczego. Może z powodu jej spojrzenia tymi wielkimi czarnymi oczami. Po plaży biegał szaleniec, sadząc gałązkę, nawadniając ją morską wodą, cofając się, żeby ją podziwiać, a potem wyrywając ją z ziemi i przesadzając w lepsze miejsce. Johnny Toppo nie przykrył blizny na szyi płócienną szmatką, której używał czasem jako szalika, a czasem jako ścierki. Czuł jej spojrzenie na kawałku zdartej spierzchniętej skóry. Założył szybko ścierkę na szyję. Zamieszał energicznie w rondelku, postukiwał naczyniami i kubkami. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Już nie śpiewał.
Nomi powędrowała nad morze, kopiąc po drodze zgniecioną plastikową butelkę. Butelka pofrunęła w kierunku morza wraz z fontanną piasku, a szaleniec gonił ją pośród fal. Odwróciła się, żeby zerknąć na Johnny’ego Toppo, który tłukł imbir i goździki w moździerzu, jakby z nimi walcząc. Podniósł słoik, który wyglądał jak napełniony sadzą i wsypał trochę pyłu do wrzącej na piecu wody. Kiedy wróciła do straganu, napar bulgotał — czarny i spieniony jak piwo, które piła w Niemczech. Wzięła głęboki oddech, wciągając w nozdrza zapach herbaty w rondlu i powiedziała: — Czasem mam wrażenie, że już cię widziałam. Nie zdarza ci się tak, że wydaje ci się, że kogoś widziałeś, że byłeś już gdzieś wcześniej? — Ja za wiele nie myślę, ani za wiele nie czuję. — Johnny Toppo nalewał jej herbatę. — Bo jak myślisz za dużo, to boli cię od tego głowa i łysiejesz. A ja już nie mam z czego łysieć, widzisz? Stali w milczeniu. Skończyła herbatę i zajrzała w głąb kubka. — Wiesz, że ludzie wróżą sobie z fusów? — zapytała. — Nic o tym nie wiem. A ludzie powiedzą wszystko, żeby zarobić trochę grosza. — Nie, naprawdę, kiedyś tak mi wróżono. A ta wróżbitka… bardzo stara kobieta z Nowego Jorku… Nowy Jork jest w Ameryce… miała u siebie w pokoju zasłonki z paciorków i takie maleńkie drzewko… o, takie małe… w doniczce przy oknie. Powiedziała mi, wróżąc z fusów, że jedyne miejsce na ziemi, które powinnam odwiedzić, leży na wschodzie nad oceanem. I oto jestem. — W mojej herbacie nie ma fusów, bo wszystko się rozpuszcza we wrzątku. Nie umiem ci powiedzieć, dokąd masz dalej jechać. Nomi uśmiechnęła się i dotknęła koralików we włosach. — Mogę jeszcze jedną? Nie miała zamiaru odejść. Johnny Toppo był tego pewny. Nalał mleka do rondelka i dodał wody, wsypał łyżeczkę cukru. — Śpiewasz tak często o drzewach i kwiatach, i polach ryżowych. Jesteś rolnikiem czy ogrodnikiem? — Jestem tym, kim jestem. Nie widzisz? Sprzedaję herbatę i ciastka. — Ale czy nie zajmowałeś się kiedyś roślinami? — Pytała coraz bardziej pewnie i coraz głośniej.
— Każdy zajmował się kiedyś roślinami. Ten głupek na plaży… widzisz? Podlewa swoją gałązkę. Ty też musiałaś mieć jakieś roślinki. Dmuchnął na gorącą herbatę, którą jej podał. — Pytałam o to, czy nie zajmowałeś się kiedyś zawodowo uprawą roślin? Bo twoje piosenki… — Nie — uciął Johnny Toppo. — Za herbatę należy się dziesięć rupii. — Odwrócił się do niej plecami i stanął przed piecem. Żebra sterczały mu bardziej niż zwykle, policzki zapadły się, zasznurował usta, żeby więcej nie mówić. — Wezmę od ciebie parasol — oznajmiła Nomi — i posiedzę tutaj. — Nie mam dziś parasoli na wynajem — odrzekł Johnny Toppo. W żeliwnym wiadrze stały trzy, ale jeśli się będzie upierała, odpowie jej, że są zajęte. Spojrzała na morze. Johnny Toppo trzaskał garnkami i naczyniami. — Słyszałeś o aśramie tutaj w Dżarmuli? — zapytała. Wpatrywała się w szaleńca, który teraz deptał podlewaną przez siebie gałązkę. Minęła ich grupa pielgrzymów: młodych kobiet i mężczyzn. Uśmiechali się, zmierzając na plażę, kołysząc się i śpiewając. — Aśramie? — zapytał Johnny Toppo, kiedy pielgrzymi odeszli. — W mieście są setki aśram, bo to świątynne miasto. Bez przerwy słyszy się dzwony i morze. A głupcy, tacy jak ten, ryczą co pięć minut jak osły, kupując sobie z wyprzedzeniem miejsce w niebie. Świątynie. Aśramy. Wierni. To całe Dżarmuli. — O wielkiej aśramie. Prowadzonej przez guru. Była w niej szkoła. Musiałeś o niej słyszeć, skoro mieszkasz tu tyle lat. Johnny Toppo podszedł bliżej i warknął: — Kto ci powiedział, ile lat tu mieszkam? Mieszkałem w tysiącach miejsc. Jutro mogę zamieszkać gdzie indziej. Wszystkie aśramy prowadzi jakiś guru, skąd mam wiedzieć, o jaką ci chodzi? Zanim zdążyła mu odpowiedzieć, do straganu podeszła dwójka ociekających morską wodą turystów. Dyszeli. — Gorąca herbata! Gorąca herbata! Właśnie tego nam trzeba! — zawołał jeden z nich. — Arre Babu! Coście zrobili z ubraniami?! — Johnny Toppo potrzebował mniej niż
sekundy, żeby znów zmienić się w handlarza. Brzmiał teraz jak troskliwa matka, delektująca się krnąbrnością potomstwa. — Jaką chcecie herbatę? Z imbirem? Czy z cytryną? Z cukrem czy bez? Odwrócił się od dziewczyny i zachichotał wesoło jak miał to w zwyczaju wobec wszystkich klientów. Mieszał w rondlu i zaczął nucić pod nosem. — Co ty śpiewasz? — zapytali turyści. — Zaśpiewaj głośniej. — Och, to nic wielkiego — odpowiedział Johnny Toppo wyćwiczonym serdecznym tonem. — To taka piosenka ludowa. Nic mi więcej nie zostało, kiedy przybyłem do Dżarmuli. Kilka piosenek i odzienie na grzbiecie. — Znów zaczął śpiewać. Nomi siedziała niedaleko na piasku i słuchała. To był głos z przeszłości, głos, w którym kryły się ziarnka piasku i wiatr od morza. Dlaczego wcześniej tego nie usłyszała? Turyści usiedli na ławce przy straganie. Jeden z nich zwrócił się do drugiego: — Czy jesteś we właściwym miejscu czy nie? Czy słyszałeś kiedyś coś piękniejszego? — Spojrzał na Johnny’ego Toppo. — Bhai, chcę cię nagrać. Nagram cię i będę sprzedawał twoje piosenki, zrobię z ciebie gwiazdę. A przy okazji zarobię trochę pieniędzy. Johnny Toppo mieszał w rondlu. — Takim jak ja dawno temu wybito marzenia z głów. Nie mam czasu na bycie gwiazdą, chcę tylko kawałka ziemi, żeby się przespać, jakąś szmatę do wrzucenia na grzbiet i coś do zjedzenia każdego dnia. Mężczyzna zapłacił i powiedział: — Zrobimy coś razem. Piosenki ludowe są teraz w modzie! — Odchodzili uśmiechnięci, poklepując się po plecach. — Kupiłbyś jego piosenkę, czy nie? Johnny Toppo słyszał wiele takich rozmów. Odwrócił się do nich plecami i zaczął skrobać rondel do czysta, przepłukując go wodą z żeliwnego wiadra. Nomi siedziała zapatrzona i zanim pojęła, co robi, słowa popłynęły z jej ust strumieniem, którego nie mogła powstrzymać. — Kiedyś żyła pewna kobieta, która miała na imię Szabari. W dniu ślubu uciekła z domu. Zamieszkała w głębokim borze w jaskini pustelnika i została jego sługą… Johnny Toppo odwrócił się gwałtownie, rondel wypadł z jego dłoni na piasek.
Zadrżał na całym ciele. Kiedy się pochylił, żeby podnieść rondel, stał się nagle starcem, któremu strzyka w kościach. — Chcesz więcej herbaty? Mam dużo pracy — powiedział. Owinął ciasno ścierkę na szyi. Podniósł z lady paczkę beeri. Rozejrzał się za zapałkami. Kiedy krzesał nimi ogień, drżały mu dłonie. — Pustelnik, leżąc na łożu śmierci, powiedział smutnym głosem do Szabari, że przez całe życie służył Bogu, a teraz odchodzi z tego świata, nie ujrzawszy Go. Ale przeznaczenie Szabari jest inne, powiedział. Któregoś dnia ukaże się jej Bóg, więc powinna trwać w gotowości. Wypowiedziawszy te słowa, umarł. — I jaki z tego morał, hę? — zapytał Johnny Toppo. — Czy ja wyglądam na dziecko, które słucha bajek? Nomi mówiła dalej, cicho, jakby do siebie: — Szabari zrozumiała, że zawsze musi być gotowa. Musi czekać na Boga w tym samym miejscu, bo inaczej Bóg jej nie odnajdzie. Była prostą kobietą i czekała przez całe życie. Johnny Toppo wyskoczył zza lady straganu i podbiegł do Nomi. — Myślałem, że tylko wyglądasz na stukniętą z tymi paciorkami i kolczykami, i włosami wariatki. — Splunął, a jego ślina na piasku przypominała galaretkę. — Ten ogrodnik bez piątej klepki, widzisz go? To jego szukasz! Zapytaj go, czy coś pamięta! Wrócił na stragan i wyłączył gaz. Pod ladą miał kuferek, w którym każdego wieczoru wszystko zamykał. Zaczął pośpiesznie pakować garnki, rondle i słoje, klnąc, gdy w kuferku stłukło się parę kubków z terakoty. Pakując się, mamrotał wściekle pod nosem. — Same słowa i ani grosza! Niektóre dni zaczynają się źle, a kończą jeszcze gorzej. Nomi jechała samochodem, przyglądając się uciekającym w tył przedmieściom Dżarmuli. Wpatrywała się we wszystko z takim przejęciem, jakby nie mogła stracić z oczu żadnego szczegółu krajobrazu, choć przypominały przedmieścia w każdym innym miejscu. Pudełkowate domy po obu stronach drogi z werandami zasłoniętymi mokrym praniem, suszącym się na sznurkach. Kilka pokrytych pyłem drzew. Nierówne żywopłoty z oleandrów z opadającymi różowymi kwiatami. Na rogach stragany z
żywnością ozdobione girlandami paczuszek z chipsami. Znalazła się daleko od morza, świątyni, turystów, promiennego, zawieszonego niedowierzania plaży. Johnny Toppo nie chciał jej pomóc. Owładnęła nią wszechogarniająca radość ze spotkania po latach, z rozpoznania go. Żył mimo wszystko, żył, a ona go odnalazła! Ale splunął na nią i odwrócił się na pięcie. Umiała dać sobie z tym radę, nie będzie nic czuła, była przyzwyczajona do tego, że trzaskano jej drzwiami przed nosem. Niewykluczone również, że się pomyliłam, powtarzała sobie, wielu mężczyzn ma blizny na szyi i wszyscy pytają o morał z bajki. Skąd pewność, że to on? Wróciło do niej dawne wspomnienie, bardzo wyraziste: Dżugnu rozładowuje wóz z gnojem w aśramie. Najpierw przerzucał nawóz do wielkiej metalowej miski. Potem podnosił miskę na głowę. Szedł z nią na stertę nawozu obok szopy, w której mieszkał. Przechylał miskę, zrzucał nawóz i wracał do wozu, gdzie wszystko zaczynało się od początku. Garbił się pod śmierdzącym gnojem. Jego szczupłe gołe ciało było twarde i giętkie jak drewno. Do nikogo się nie odzywał. Ten nieobecny grymas malujący się na jego twarzy był tym samym, który zauważyła dziś na obliczu Johnny’ego Toppo. Żadne z nich nie chciało mieć do czynienia z innymi i ze sobą nawzajem. Kim ona jest, żeby zmuszać kogokolwiek do przypominania sobie tego, o czym chciałby zapomnieć? Poczuła nagłe zmęczenie — w kościach i mięśniach, w każdej tkance ciała. Wszystko na próżno. Nigdy nie powinna była przyjeżdżać. Ulice miasta stawały się coraz węższe i bardziej wyboiste. Tu, w niewielkiej odległości od szerokiej nadmorskiej promenady, wprost na nich z przeciwnej strony pędziły ciężarówki, a powgniatane, rozklekotane trójkołowce ocierały się o boki auta. Nie czuła już zapachu soli i ryb. Szczypały ją oczy od spalin. Poprosiła kierowcę o włączenie klimatyzacji i wkrótce szyby samochodu pokryła warstwa szarego kurzu. Wpatrywała się w mijane ulice, domy i targowiska, mając nadzieję — tak jak podczas pierwszej podróży z dworca do hotelu — że coś rozpozna. Po pewnym czasie odległości między domami zaczęły się zwiększać, aż w końcu budynki zniknęły. Obok niej na siedzeniu leżała mapa, lecz tak jak w przypadku wszystkich map, jej kontury miały się nijak do widzianej przez nią rzeczywistości. Kierowca skręcił ostro ku autostradzie. Teraz droga odpowiadała mapie przynajmniej w jednym punkcie: widziała morze za krzakami i drzewami. Nie miała pewności, że
jadą we właściwym kierunku, ale pochyliła się i powiedziała kierowcy: — Skręć w lewo na skrzyżowaniu. Znów podniosła mapę. Była już pognieciona i postrzępiona na krawędziach. Pisała na niej, rysowała strzałki. Wokół nie było nic, co wiązałoby odwzorowane z rzeczywistością albo teraźniejszość z przeszłością — jeśli chciałaby się kierować nazwami ulic i numerami dróg. Ale dzięki wcześniejszym dociekaniom miała pewność, że miejsce, którego szuka, położone jest gdzieś przy drodze Kanakot-Dżarmuli. Kiedy po dwóch następnych godzinach kierowca zatrzymał auto, pomarańczowe słońce wisiało między gałęziami i liśćmi drzew. Za późno wyjechali z Dżarmuli, zdała sobie sprawę, nie wiedząc, że podróż potrwa tak długo. Na drodze niczym kod kreskowy leżały długie cienie drzew, noc zapadała tutaj bardzo szybko. Poczuła ukłucie strachu gdzieś na karku, chciała wcisnąć zamki przy drzwiach samochodu i zawrócić, nie wysiadając. Stali przy metalowej bramie. Kierowca spojrzał przez ramię. Kiwnęła głową wbrew sobie, więc wyłączył silnik. Nagle zrobiło się cicho. Nic się nie poruszało, a powietrze było wilgotne i ciężkie. Kierowca zachowywał się tak, jakby odpychał potężny upał, otwierając drzwi. Wysiadł, przeciągnął się i zajrzał do samochodu. Dziewczyna wciąż w nim siedziała nieruchomo. Podszedł do okna. — I co, proszę pani? To miejsce jest nieczynne. Nikogo tu nie ma. Nie pomyliła się pani? — Wytarł pot z karku i skrzywił się. Wystarczyła chwila bez klimatyzacji, a koszula przylepiała mu się do ciała. Siedziała nieruchomo. Jakby zanurzona w wodzie po szyję, pomyślał kierowca. A może czeka, aż otworzy przed nią drzwi? Wpatrywała się w pokrytą rdzą bramę. Jedno skrzydło bramy zwisało, jakby miało złamaną kość. Na tablicy obok widniał napis: budowa ajurwedyjskiego spa „paw”. — Leży w ruinie od lat — powiedział kierowca. — Gdyby powiedziała mi pani, dokąd jedziemy, wspomniałbym o tym wcześniej. Wycofała się stąd nawet firma budowlana. To miejsce zapomniane przez Boga. Mówią, że dawno temu działy się tu złe rzeczy. Słowa kierowcy pomogły jej chyba podjąć jakąś decyzję. Wysiadła z samochodu i
rzuciła: — Proszę tu czekać. Gruntowa ścieżka wiodąca od bramy w głąb posiadłości była zasłana suchymi liśćmi. Kierowca widział, jak dziewczyna idzie, słaniając się, jakby była chora. Kiedy doszła do bramy, zajrzała do środka jak dziecko, które boi się zobaczyć ducha. Zamknął auto i poszedł za nią. Włóczenie się po zrujnowanej posiadłości przy pustej autostradzie nie było bezpieczne. Co on zrobi, jeśli przyjedzie jej do głowy, by tam wejść? Przeszedł za nią przez bramę, miażdżąc podeszwami butów suche liście. Zatrzymała się nieco dalej przy przypominającej szopę chacie. Ściany porastał mech. Okna, w które zaglądała, miały powybijane szyby, brakowało drzwi. Środek był brutalnym betonowym sześcianem. Wzdłuż ściany biegły podwyższenia w kształcie prycz i maleńkie okienka jak w celi — zakratowane. Kiedy weszli głębiej, trafili na więcej budowli tego typu. Otaczały je powykrzywiane żeliwne płotki, rozbite cegły i kafle. Kilka domów zburzono i zamienione w sterty cegieł, były porośnięte teraz trawą i chwastami. Szary pień spróchniałego zwalonego drzewa leżał na ziemi z falbaniastym żabotem muchomorów. Szli między kępami starych drzew — powykręcanych, ściętych, połamanych. Na granatowcach wisiały zeschnięte otwarte owoce przypominające jakieś przecięte na pół organy. Niektóre drzewa kwitły czerwono. Dziewczyna zgarbiła się pod nimi, objęła się ramionami: trzymała samą siebie w objęciu. Znaleźli się na czymś, co musiało być kiedyś głównym dziedzińcem; stały na nim ruiny dużej budowli, a sterta cegieł i materiałów budowlanych była niemal tak wielka jak dawny budynek. Dalej widać było zewnętrzny mur. Wróciła i ruszyła w przeciwną stronę, niemal zderzając się z kierowcą. — Nie widział pan gdzieś czapetki, takiego drzewa? — zapytała. — Wie pan, jak wygląda? Kierowca odgonił wczesnowieczorne komary od twarzy. — Połowa drzew jest ścięta, proszę pani. Nie widzi pani? Ruszyła ku granicom posiadłości i przesunęła dłonią po zawalonym częściowo murze. Na szczycie zachowanych fragmentów widać było potłuczone szkło i sterczące
ostrza gwoździ. — Z zewnątrz ta posiadłość wydaje się bardzo duża, ale w środku nie jest tak obszerna — oznajmił kierowca. — Chyba nie ma tu już nic więcej do oglądania. — Dziewczyna była nienormalna, był tego pewny, a jej dziwne zainteresowanie ruinami wyprowadzało go z równowagi. — Nie jest duża — mruknęła. — Zawsze mówiłam Piku, że do bramy jest za daleko, ale to była nieprawda. Podeszli do miejsca, w którym wisiała framuga innej bramy, mniejszej, zrzuconej z zawiasów. Mur tworzył w tym miejscu zakole, przy krawędzi którego rósł wielki figowiec. Na napowietrznych korzeniach wisiały zaśniedziałe mosiężne dzwonki, inne oplatały pień. Na ziemi widać było fragmenty materiału, wstążki, kawałki blachy — dowody dawnego kultu. Dziewczyna pochyliła się i podniosła coś, czego nie dostrzegł kierowca — zardzewiały metalowy krzyżyk, który rozpoznał, kiedy wytarła go z ziemi. Jedno z ramion krzyżyka kończyło się strzałą. Krzyżyk był nic nie wart, ale trzymała go mocno, przechylając pod światło to w jedną, to w drugą stronę. — Musimy jechać, proszę pani — odezwał się natarczywie kierowca. Nie lubił prowadzić po ciemku. Drzewa tworzyły w tym miejscu baldachim, pod którym w ciemnościach większych niż na drodze stały kryte trawą chaty. Wokół dziedzińca leżały jakieś trudne do odróżnienia kształty, przypominające ciała zawinięte w prześcieradła. Dziewczyna zbliżyła się, jakby przestraszona. Podeszła jeszcze bliżej. — Nie widział pan niczego? Czy za tymi krzakami nie stoi mężczyzna? Tam, niech pan spojrzy! W długich szatach? Kierowca zmrużył oczy. — Nikogo nie widzę. — Jestem pewna, że kogoś widziałam. Wysokiego mężczyznę w długich szatach. Musimy jechać. — Wciąż to powtarzam… w kółko. — Kierowca zadyszał się, próbując dotrzymać jej kroku. Była dla niego za szybka. A potem zrobiło się jaśniej. Pośród drzew tańczyła lampa, w jej świetle ich ciała rzucały długie nieregularne cienie. Za ich plecami pojawił się jakiś mężczyzna, który teraz stanął przed nimi, blokując przejście. Wysoka przygarbiona postać owinięta jardami materiału, z przepaską na biodrach i prawie
rozwiązanym turbanem na głowie, opadającym z dwóch stron na ramiona. Z fałd materiału wyłaniała się chuda jak bambusowa witka ręka, która trzymała sztormową latarnię. Oświetlił nią twarz dziewczyny, kolorowe nitki w jej włosach, złoto i srebro w uszach. Przesunął latarnię ku kierowcy i powiedział: — Chodźcie. Tędy. Kiedy ich oczy przyzwyczaiły się do światła, Nomi przekonała się, że na dziedzińcu stoi i leży cała kongregacja kamiennych posągów, niektóre były małe, inne tak duże, że nie mogła dostrzec ich twarzy. Gryfony, słonie, posągi Buddy, apsara. Większość z nich była skończona, a pozostałe starały się wydobyć z kamienia. Mężczyzna przystawił latarnię do jednego z posągów. Kobiety wyrzeźbionej płynnymi liniami, ślepej, niemal gotowej do świątynnej niszy. Mężczyzna przeszedł dalej, szurając nogami, latarnia oświetliła inną rzeźbę — konia ze skrzydłami. Potem tańczącą dziewczynę. Lwa z wąsami i dużym brzuchem. Przesuwał latarnię od rzeźby do rzeźby tak szybko, że żadnej nie mogli przyjrzeć się zbyt dokładnie. — Moi przodkowie byli rzeźbiarzami cesarzy tych ziem od czasów Buddy — powiedział nieznajomy. Miał świszczący głos i cmokał między słowami. — Byli rzeźbiarzami, kiedy wznoszono wielkie starożytne świątynie. I coś wam powiem: moi przodkowie mieli dłuto ukryte w takim miejscu, że nikt o nim nie wiedział. Dłutem tym żłobili mury świątyń przed ośmiuset laty. — Zatrzymał się i kiwnął latarnią w stronę gargulca. — Ten nie jest dobry — zakasłał. — Oczy nie są właściwe. Zawsze wam powiem, jeśli coś będzie nie tak. — Jest pan tutaj od wielu lat? Zawsze pan tutaj był? — zapytała Nomi. — Zawsze. Od pokoleń. Gdybyście przyjechali tu sto lat temu, usłyszelibyście w okolicy stukot młotka o dłuto. Cóż, w tamtych czasach była tu kwitnąca wioska, mieszkali w niej ludzie z naszej kasty. Została nas tylko garstka i umieramy z głodu. Komu teraz potrzebne są rzeźby? Wszystko robi się w fabrykach. Z plastiku. Zawahała się, a potem wzięła głęboki oddech. — To zrujnowane miejsce obok… Czym kiedyś było? — Czym kiedyś było? — Mężczyzna opuścił lampę. — Nie wiem. Nie wiem o niczym, co nie dotyczy mojej pracy. Trzymałem się z daleka, nigdy tam nie wchodziłem.
— Ruszył dalej. — Kupicie coś? Rozejrzyjcie się. Podarunek dla przyjaciela, z dalekich stron, znad Zatoki Bengalskiej. Są też mniejsze rzeźby, łatwiej je zapakować. — Chodził od posągu do posągu i oświetlał je. — Ten jest z wapienia… ten z czystego marmuru… ten czarny to granit, Budda, jak widzicie. Za granicą lubią posągi Buddy. Słonie też, spójrzcie, we wszystkich rozmiarach. — Chciałam tylko zapytać… Czy wie pan, co stało się z tymi, którzy mieszkali po sąsiedzku? Z dziećmi? — O, ten, widzicie? To replika rydwanu ze Świątyni Słońca. Byliście w Świątyni Słońca? — Musimy już jechać, proszę pani — odezwał się kierowca. Ale dziewczyna zwróciła na coś uwagę. — Tamten, chcę go obejrzeć. Mężczyzna przesunął lampę i oświetlił wskazane przez nią miejsce: posążek w rogu werandy, jakby odrzucony. Obok, w doniczce z terakoty, rosła bazylia, a przed figurką stał wyrzeźbiony talerz z wyrzeźbioną ofiarą z pokarmu. Posążek był inny od gryfonów, apsara i Buddów, które oglądali. Mierzył nie więcej niż stopę, wyrzeźbiono go z czarnego marmuru: miękkie fałdy szat ukazywały kryjące się pod nimi kształty młodej dziewczyny, siedzącej na ziemi z łokciami opartymi na kolanach, podpierającej dłońmi brodę. Od dużej głowy odstawały jej przypominające spodki uszy, włosy miała splecione w warkocze po obu stronach twarzy. Miała mały nosek i mrużyła nieco kamienne oczy. Brwi niemal łączyły się razem pod lekko zmarszczonym czołem, jakby niecierpliwiła się długim pozowaniem i chciała wstać, pójść się pobawić. Mężczyzna odsunął lampę od posążka, który znów pogrążył się w mroku. — Ten nie jest na sprzedaż — powiedział.
Pamiętam rzeźbiarza, który przyszedł kiedyś do aśramy i zabrał się do wykuwania posągu. Miał być olbrzymi. Powoli ze skały wyłaniały się zarysy twarzy, szyi, potem ramienia. Nie skończył pracy. Odszedł któregoś dnia i nigdy go już nie zobaczyłyśmy. Zastanawiałyśmy się nad tym przez dzień czy dwa, ale nie zadawałyśmy pytań. Bo niby kogo miałybyśmy zapytać? Wyrzeźbiony w połowie posąg leżał pod drzewem i też nic nie mówił, bo nie był niedokończony, miał tylko połowę głowy, ślepe oko, ramię i zarys barku — reszta była blokiem szarego jak pleśń kamienia. Pamiętam wiele innych rzeczy, które się wydarzyły i o których nie rozmawiałyśmy. Pamiętam, jak Piku leżała w łóżku i jęczała przez całą noc. Kiedy ją bito, nie rozumiała dlaczego; kiedy ją zostawiano samą — również. Starsze dziewczynki ją prześladowały. Czasem przyszpilały jej koszulę do łóżka, żeby ją rozerwała, wstając. Kradły jej jedzenie i różne zbierane przez nią i odkładane drobiazgi. Pokazywały zdobycze Piku, jakby chcąc je oddać, a kiedy podbiegała do nich z radością, chowały je za plecy, poza zasięgiem jej rąk, i płakały ze śmiechu. Śmiały się z jej łez. Zawsze wdawałam się w bójki z jej powodu. Nie potrafiłam się wykłócać, nie znałam właściwych słów, więc rzucałam się na dziewczyny znacznie ode mnie większe i starsze. Mogłam krwawić i wrzeszczeć, ale nie puszczałam ich, wyrywałam im włosy z głowy, jeśli skrzywdziły Piku. Trzymała się tylko ze mną, tylko mi ufała. Byłam jej obrończynią. Pamiętam kota. Jego mordkę w brzuchu gołębia. Kiedy mnie zobaczył, podniósł łebek z wnętrza ptaka. Był oblepiony krwią i piórami. Miał oczy lśniące jak bursztyn. Pamiętam, jak Dżugnu stanął o świcie na dziedzińcu i krzyczał: — Zło was pożera! Wsysa każdego do środka! Obudźcie się, wy głupcy! Rozejrzyjcie się wokół! Obudźcie się! — Załkał. — Płaczcie, dzieci! Płaczcie, że nie umarłyście! Mówił mi, że morze jest niedaleko. Pokazywał horyzont i mówił cicho: — Nadstaw ucha, a usłyszysz. Próbowałam, ale niczego nie słyszałam. Jego wiatrowskaz zardzewiał i prawie w ogóle się nie kręcił. Ale nadal marzyłam, że obudzę się któregoś ranka i zobaczę
strzałkę wskazującą północ. Wyruszymy, odpłyniemy. Pamiętałam łódź, którą przypłynęłam do aśramy — otwarty kuter z brudną od smoły ładownią, w której nas schowano, jedną obok drugiej, jak sardynki, bo nie było miejsca. Kuter kołysał się na falach, a potem uspokajał na długie godziny, a potem znów kołysał. Kremowa żółć wymiocin wpływała w kałuże czarnego smaru na dnie ładowni. Smród. Dziewczynki krzyczały: „Ma-go, Ma-go”, jakby te krzyki mogły sprowadzić nasze matki. Pamiętam, że dostałyśmy kiedyś na lunch potrawkę z baraniny. Dlaczego? Nie pytałyśmy. Sos był ciemnobrązowy i gęsty. Trafiła mi się kość, którą zostawiłam sobie na koniec. Wyssałam z niej szpik. Spłynął mi do ust i do gardła, zanim go posmakowałam. Nigdy więcej nie dostałyśmy już mięsa, więc zapomniałam ten smak. Pamiętam, jak policja przywiozła Czampę. Poszła na policję, kiedy uciekła po raz drugi, a oni ją przywieźli, bo była pod opieką aśramy. Wciągnięto ją za włosy do chatki i zamknięto. Pamiętam kolczastą gałąź róży, którą ściął Bhola i zabrał ze sobą do środka. Jak uśmiechał się do nas, stojących na zewnątrz, jak wszedł i zamknął drzwi. Stałyśmy tam, wbijając oczy w chatkę. Ze środka dobiegał łomot i tupanie. Krzyki, a potem wołanie o pomoc, tak głośne, jakby na świecie nie było żadnych innych dźwięków, oprócz boleści Czampy. Pamiętam ciszę między krzykami, która sprawiała, że kolejne wrzaski brzmiały jeszcze straszniej. Kiedy Bhola wyszedł z chaty, jego biała lungi była spryskana krwią. Połamana gałąź róży miała szkarłatny kolor. Pamiętam, jak zamknięto Dżugnu na tydzień prawie bez jedzenia. Kiedy go wypuszczono, nie mógł ustać na nogach i czołgał się po ziemi. Osłaniał głowę dłońmi. Bhola kopał go. Gdy nas zobaczył, zawołał: — Chodźcie tu, chodźcie tu wszystkie pokopać piłkę z tym sukinsynem! Stałyśmy posłusznie w kawowo-kremowych szkolnych mundurkach, ze schludnymi warkoczykami, stałyśmy jak wrośnięte w ziemię, gdy Dżugnu wył z bólu. — Chodźcie, to rozkaz! — zaskrzeczał Bhola. Znów go kopnął, żeby pokazać, o co mu chodzi. Pamiętam, że Minoti, dziewczyna ze zdeformowaną nogą, szturchnęła Dżugnu kulą w brzuch. Dżui cisnęła w niego przybornikiem do geometrii. Przybory zagrzechotały w metalowym pudełku, gdy je
podniosła i rzuciła. Pamiętam, że gdy piórnik trafił go w głowę, wydał odgłos kamienia uderzającego w drewno. Pamiętam, że jakaś inna dziewczyna deptała mu raz za razem dłoń, obnażając przy tym zęby. Pamiętam, jak Bhola powtarzał: — Tak się należy! Jeszcze raz! Połamcie skurwielowi kości! Pamiętam, jak pierwszy raz poszłam do kościoła gdzieś we Włoszech. Witrażowe okna, cmentarny zaduch kadzidła i olbrzymie, pomalowane, kamienne posągi Chrystusa, ociekającego krwią; pamiętam księży w sutannach. Pobiegłam przejściem między rzędami ławek prosto na plac i w jaskrawym mocnym świetle słońca kręciło mi się w głowie, oślepłam od słońca i zwymiotowałam pod fontanną. Chusteczka, którą przybrana mama wytarła mi buzię, pachniała lawendą. Pamiętam dzień, w którym miałam pierwszą miesiączkę. W aśramie. Właśnie skończyłam dwanaście lat. Nogi kleiły mi się od krwi, a na prześcieradle została mokra czerwona plama. Zamknięto mnie w chacie, w której zamykano każdą dziewczynę podczas pierwszego okresu. Wszystko mnie bolało: brzuch, plecy, uda. Wymiotowałam z bólu. Miałam też rozstrój żołądka. Przez cały dzień siedziałam pod maleńkim oknem, wyglądając na zewnątrz, czekając, aż ktoś do mnie przyjdzie, czując rozpaczliwą samotność. Nigdy nie zapomnę tego, co zobaczyłam, kiedy byłam zamknięta. Poczułam dym. Ujrzałam wielkie, syczące, strzelające płomienie w okolicach zagajnika kokosowych palm. Słyszałam tupot stóp. Dżugnu stał pod moim oknem i krzyczał: — Uwolnijcie to dziecko! Otwórzcie drzwi temu dziecku i spalcie wszystko! Ogień pochłania zło! Dziewczyny powiedziały mi później, że kiedy Dżugnu dowiedział się, że mnie zamknięto, oszalał z wściekłości. Przez dwie noce podkradał się pod moje drzwi, żeby je otworzyć i uwolnić mnie, ale znajdowali go i bili tak, że o mało nie umarł. W chwili kiedy wstał i zaczął chodzić, chwycił płonącą pochodnię i zaczął podpalać drzewa, chodząc od jednego do drugiego. Wyschnięte liście palm kokosowych potrzebowały tylko iskry, żeby zapłonąć. Przykucnęłam przy oknie w ciemności, patrząc jak Bhola i inni odciągają Dżugnu od drzwi. Przywiązali go do drzewa. A potem kopali i bili. W pomarańczowym świetle pożogi widziałam, jak katują go prętami, kamieniami, pasami, pięściami i stopami.
Pamiętam, że widziałam jak Gurudżi szturchnął Dżugnu stopą na samym końcu. Pamiętam jego twarz oświetloną płomieniami. Była bez wyrazu, jakby kopał worek mąki. Odciągnęli Dżugnu. Może jeszcze walczył, a może był już martwy, kiedy pluli na niego i klęli najgorszymi słowy. Czy mogłam je słyszeć? Czy przyśniłam sobie to wszystko czy widziałam to naprawdę? Nie mogłam widzieć wszystkiego, ktoś musiał mi powiedzieć o szaro-białych postaciach mężczyzn w świetle księżyca, idących pośpiesznie po piasku ku wzburzonemu morzu. Temu samemu, z którego wziął się Dżugnu i cała reszta nas — ukrytych w ładowniach kutra. Nikt nawet nie wiedział, że Dżugnu tu jest. Nikt się nie dowie, że zniknął na zawsze. Siódmego dnia mojego uwięzienia kazano mi umyć włosy szamponem i wykąpać się z pomocą nowej kostki mydła. Mydło było różowe i okrągłe. Padma Dewi podmalowała mi oczy kajalem, mówiąc: — Widzisz kolory tymi czarnymi oczami? A może widzisz wszystko na czarno? Dała mi nowe ubrania. Długą niebieską spódnicę ze srebrnymi cekinami i ciemniejszą niebieską bluzkę z nadrukiem szkarłatnych kwiatów. Czekałam, tak jak mi kazano, na Gurudżiego, który miał odprawić nade mną swoje rytuały. W sali pudźi rozdzwoniły się modlitewne dzwonki. Południe. Konchy. Koniec modlitw. Dzwonek szkolny. Lunch. Miałam lodowate dłonie, pamiętam, że trzęsły mi się kolana, liczyłam dzwonki. Nie wiem, dlaczego. Pamiętam, jak Gurudżi wszedł, zamknął drzwi, usiadł i poklepał się po udach. Jak głaskał mnie po nodze, kiedy mówił. Jak mi tłumaczył, że stałam się zakonnicą na służbie u Boga. Zostałam wybrana. Zawsze wiedział, że kryje się we mnie coś wyjątkowego, wiedział to, odkąd mnie ujrzał, kiedy miałam siedem lat. Od tamtej pory szkolił mnie do nadejścia tego dnia. Znów powtórzył, że jest Bogiem na ziemi, a ja, służąc mu, zostanę oczyszczona. Ujął moją twarz dłońmi i położył tłuste wargi na moich wargach, wepchnął mi język do ust. Miałam wrażenie, że to oślizgły wąż. Pamiętam, jak mnie głaskał po całym ciele, najpierw przez ubranie, potem pod nim. Pamiętam, że się wyrwałam i chciałam uciec: dobiegłam do drzwi, przyciągnęłam stołek, żeby sięgnąć do zasuwy, a on, kiedy wstał, był tak wielki, że z łatwością mógł
rozbić mi głowę o ścianę. Myślałam, że rozerwie mnie na pół, kiedy rozszerzył mi nogi — szeroko, jeszcze szerzej. Wepchnął mi szmatę do ust, żebym nie wołała pomocy. Była krew. Pieczenie między nogami. Czułam, jakby mnie rozwierał na oścież. Pamiętam, że noc po nocy biegłam do kranu i siedziałam pod nim w ubraniu, żeby to zmyć: zapachy, dotyk, niesmak w ustach, który zostawał mi po każdej wizycie w pokoju Gurudżiego. Pamiętam, jak ukarano Piku za to, że nie poszła do Gurudżiego. Przywiązali jej do kostki worek z łajnem, który ciągnęła za sobą po ziemi wszędzie, dokąd szła. Nie wolno jej było pójść do szkoły ani do jadalni. Siedziała na dworze, przywiązana do tego cuchnącego worka, a wokół niej roiły się muchy. Pamiętam, jak mnie ukarano za to, że chciałam ją odwiązać: trzy dni w szopie dla psów — bez jedzenia. W szopie mieszkało sześć psów, które potwornie cuchnęły. Najpierw warczały na mnie. Podchodziły, żeby mnie obwąchać z położonymi wzdłuż głowy uszami, obnażając zęby. Potem spałam wśród nich, wyjadałam resztki z ich misek, a kiedy mnie lizały, czułam ich szorstkie jęzory i gorące oddechy. Jeden z nich wabił się Pinto. Był rudy jak lis i miał ostry pysk. Spał przy mnie popołudniami, wciskając mi ogon w brzuch. Czasem do Gurudżiego przyjeżdżali dziennikarze, którzy przeprowadzali z nim wywiady. Pisali artykuły o aśramie, które potem wieszano na ścianach w szkole. Kiedyś w gazecie ukazało się moje zdjęcie. Stałam w rzędzie dziewcząt pod drzewem na placu między szkołą a naszym dormitorium. Trzecia od prawej. Miałam dwa warkoczyki przewiązane wstążkami. Ponurą twarz, zezowate oczy, koślawe nogi. Za moimi plecami stał Gurudżi. Uśmiechał się po ojcowsku. Pamiętam jego opasły brzuch i twardy kij między nogami, wpychające się w moje plecy. Ale tego nie widać na zdjęciu.
PIĄTY DZIEŃ Suradż obudził się o świcie i postanowił pójść popływać. Zostały mu tylko dwa dni pracy w Dżarmuli, potem wszystko się skończy, a on nie wykąpał się w morzu nawet raz. Pływanie w każdym nowym morzu, nad którym się znalazł, stało się jego niezachwianym życiowym rytuałem, jak rzeźbienie żaglowca co roku czy dodawanie odrobiny wody do whisky albo zaciąganie się pierwszym papierosem dopiero po łyku kawy. Żeby dojść z hotelu do morza, musiał iść około dziesięciu minut odcinkiem wytyczonej cegłami ścieżki. Wymachiwał ramionami i wyciągał ręce, chłonąc poranny szary błękit. Kiedy skopał sandały ze stóp i zrzucił podkoszulek, zdał sobie sprawę, że w kieszeni kąpielowych szortów ma komórkę. Nie wróci do pokoju hotelowego, żeby ją zostawić: świeże powietrze i idealne światło nie utrzymają się przez kolejnych trzydzieści minut. Omiótł wzrokiem plażę w poszukiwaniu jakiegoś bezpiecznego schowka. Telefon był zbyt drogi, żeby zostawiać go na piasku. Zauważył herbaciarza, rozstawiającego ulubiony stragan Nomi. Stary zgarbiony łysol ustawiał niebieskie ławki przed ladą i krzątał się przy garnkach, rondlach i słojach. Ku straganowi zmierzał chłopiec, niosący przechylające go w jedną stronę ciężkie żeliwne wiadro, a dalej jakiś mnich medytował w wodzie. Nikogo innego nie było na plaży. Podszedł do straganu i zapytał przekupnia, czy popilnuje mu rzeczy. Położył koszulkę i sandały na ławce, a pod nimi zostawił komórkę. Położył się najpierw na krawędzi piasku, dotykając palcami białej koronkowej piany. Potem przesunął się dalej i leżał na brzuchu w wodzie, czując jak cofające się morze wysysa spod niego piach, za każdym razem trochę więcej, wciągając go coraz dalej i dalej. Minęły cztery dni ciężkiej pracy: ta dziewczyna była pracoholiczką, a on był nadobowiązkowo zmęczony. Przeciągnęła go przez wszystkie zaułki Dżarmuli. Sporządzili mapy całego miasta, spacerując ulicami i zaznaczając potencjalne plany filmowe. Odwiedzili kaplice duże i małe, przytułki dla ubogich pielgrzymów; nagrywali filmy w kuchniach przydrożnych baraków; wypłynęli z rybakami w morze,
fotografując ich przy stawianiu sieci. Sfotografowali w nocy dzielnicę czerwonych latarni, a Suradż, marząc o nagrodzie fotograficznej, zapuścił się do burdelu, gdzie po kryjomu zaczął pstrykać zdjęcia. Wyrzucono go, a z ulicy przepędziło ich dwóch klnących obrzydliwie alfonsów. Z całą pewnością przyda mu się kąpiel. Została im teraz tylko świątynia słońca i to będzie ich ostatnie wspólne przedsięwzięcie. Pływał pogrążony w myślach. Przypomniał sobie poprzedni wieczór, podczas którego znów pił z Nomi whisky w ich prywatnym hotelowym ogrodzie; opowiedziała mu o wyprawie do wiejskiego rzeźbiarza, a on zrewanżował się historią o popołudniu z urzędniczym babu, porządkującym pozwolenia na zdjęcia. Siedział z Nomi, sącząc whisky, paląc, bawiąc się nieskończoną łódką, myśląc o tym, że spędzanie wieczorów w taki sposób jest naprawdę przyjemne w przeciwieństwie do spędzania ich samotnie, do czego usiłował teraz przywyknąć. Po godzinach pracy Nomi okazała się dosyć zabawna. Zmieniła się. Rzucała żartami, gawędziła o niczym szczególnym i śmiała się z jego anegdot, aż w jej oczach pojawiały się łzy. Podobało mu się to. Kiedy się śmiała w taki sposób, wyglądała seksownie, odrzucając bezradnie głowę i ukazując piękną długą szyję. Zostało im tylko parę dni. I co dalej? Kolejne poszukiwania w internecie? Fale wznosiły się i opadały pod nim, płynął długimi pociągnięciami. Nie były wysokie, a woda łagodnie muskała mu skórę. Daleko od brzegu odnalazł całkowitą samotność, o której marzył o świcie. Stał się jak rekin przemierzający niezauważenie wody, niemający żadnej styczności z gatunkiem ludzkim. Ponad nieskończenie wielką akwamarynową połacią wisiał łuk horyzontu, przytrzymywany przez morze. Wczoraj wieczorem, kiedy zostawił Nomi w ogrodzie, leniwił się w łóżku, pisząc do niej wiadomość: „Butelka się skończyła, ale noc nie”. Nie wysłał jej, ani jej nie skasował, a teraz przeżywał na nowo fakt, że nie był dość pijany, żeby wysłać Nomi takie prostackie brednie. Przyszłość była oczywista. Nomi wróci do domu do jakiegoś nordyckiego typa, a on zajmie się na nowo dokumentami rozwodowymi od Ajeszy. Płynął na plecach i otworzył oczy na słońce. Niebo miało teraz jasnokobaltowy kolor, wiele mil nad nim leciał samolot wielkości zabawki. Po skończeniu żaglowca wyrzeźbi samolot. Nie powiedział Nomi, że w każdej wyrzeźbionej łódce umieszcza list do ojca. Nikt o tym nie wiedział. Pisaną ręcznie notatkę, prawie nieczytelną, na kawałku papieru, który zwijał w rolkę i otaczał przywierającą folią, a potem
umieszczał w kabinie żaglowca. Listy tonęły nieprzeczytane razem ze statkiem gdzieś daleko. Był nieważki, miał bezwładne kończyny. Przypomniał sobie opowieść Nomi o spóźnieniu na pociąg. Zapytała go wtedy: „Nie masz czasem ochoty na zniknięcie z życia?”. Przestał poruszać nogami, poczuł, że stopy opadają, wciągają go za sobą. Coś wciągało go na dół i na zewnątrz. Pies, którego skatował, przeżył. Był kulawy, ślepy na jedno oko, ale przeżył. Chcąc mu zadośćuczynić, żywił go każdego dnia kawałkami mięsa i poił miseczkami mleka. Pies znikał z ulicy, kiedy stawał na rogu z jedzeniem. Pojawiał się dopiero wtedy, kiedy Suradż odchodził. Nie będzie ruszał rękami. W ogóle nie będzie się ruszał. Niech go pochłonie morze. Gdzieś tam jego żona pije piwo, je kanapki i kocha się z jego przyjacielem, a ten pies zdycha. Nogi powędrowały za stopami, biodra za nogami. Zapadał się w głębinę. Nic się teraz nie liczyło, oprócz tego, że wszystko już minęło i już nic więcej nie musi. Nie liczyła się jego żona ani jej kochanek, ani pies, ani pierwsza żaglówka, którą wyrzeźbił, mając szesnaście lat i sam puścił na wodę po śmierci ojca. Kiedy woda zamknęła się nad jego głową, zapadła cisza. Na świecie nie było już żadnego żywego stworzenia, nie miał do czego wracać. Kiedy płuca miały mu pęknąć, a on chciał otworzyć usta, by wypełniła je woda, wystrzelił nagle do góry, chwytając łapczywie powietrze, kaszląc i machając rękami. Zmagał się z wodą, by utrzymać się na powierzchni, tonął, wydał zduszony krzyk o pomoc, połykając przy tym litry słonej wody. Młócąc wokół siebie z całej siły rękami i nogami, znów wydostał się na powierzchnię. Znikąd pojawiła się jakaś łódź, kołysała się obok niego. Była zielono-żółta. Przez burtę wyglądali rybacy, czterej, mówili coś do siebie, czego nie mógł usłyszeć. Jeden z nich podał mu wiosło. Chwycił je mocno. Wciągnęli go na łódź, upadł na zardzewiałe kanistry, sieci i liny. Czterej rybacy chwycili za wiosła, nie spuszczając go z oczu. Znalazł się bardzo daleko od brzegu, powiedzieli, a tu są niebezpieczne wody z silnymi podwodnymi prądami, które często wsysają pływaków. Mężczyźni byli półnadzy, mieli żylaste ramiona, a ich mięśnie i
żyły okrywała pergaminowa skóra. Każdy z nich miał chustę na głowie dla ochrony przed słońcem. Które stało już prawie w zenicie i wypalało wściekle resztki świtu. Suradż usiadł, chwytając łapczywie powietrze, słuchając rybaków żartujących o swym parszywym szczęściu, wymieniających się dowcipami i obelgami. Po całej nocy spędzonej na morzu wyłowili tylko człowieka! Co z nim można zrobić, hę? Można go zjeść? Można go usmażyć i nakarmić nim dzieci? Ryba to co innego: zjada się wszystkie części, od łba przez płetwy do ogona. Można żuć nawet rybi kręgosłup. Można usmażyć jej ikrę, a ryż polać jej tłuszczem. Małe rybki jada się w całości, z łbem, ościami, oczami i całą resztą — smażone na słone przekąski. Ryby umieją pływać, śpiewać i latać, a nawet zabijać ludzi. Jeśli nie ryba, lepszym połowem byłaby kobieta. Kiedy wyłowi się kobietę z morza, można z nią zlec albo ją sprzedać, albo zaprząc do pracy. Ale mężczyzna? Jaki z niego pożytek? Jak się złapie w sieci mężczyznę, od razu lepiej wyrzucić go do morza. Jeden z rybaków wskazał Suradża palcem i powiedział: — W następnym życiu wrócić jako wielka ryba. A my cię złapiemy. Łódź cuchnęła rybami i naftą. Suradż patrzył na mokre deski, kanistry i szmaty, zwój zdechłej kałamarnicy w sieciach. Wiosła kroiły wodę z cichym pluskiem. Drugi z rybaków obnażył żółte zęby i zapytał: — Chciałeś umrzeć? Są lepsze sposoby. Suradż słyszał ich słowa jakby z bardzo daleka. Miał w głowie pełno wody. Kiedy dopłynęli do brzegu, mężczyźni zupełnie o nim zapomnieli, zajęli się wciąganiem łodzi na brzeg, rozładowywaniem sieci. Na plaży było coraz więcej porannych spacerowiczów i kobiet rybaków. Musi odnaleźć stragan herbaciarza, ale nie wiedział, w którą stronę iść. W obu kierunkach tylko piasek, nieskończona wydma, zapadająca się i wybrzuszająca. Gdzie jest jego hotel? Wydawało mu się, że płynie prosto, ale musiał skręcić daleko od brzegu. Na tym kawałku plaży nic nie było znajome. Usiadł na piasku — bezwładny jak lalka bez sznurków. Nie mógł się poruszyć, jeszcze nie. Przyglądał się rybakom. Ich praca była ciężka: ciągnięcie kilogramów sieci i lin, ciągnięcie w jednym rytmie i zwijanie. Błyskali zębami, wykrzywiając chude twarze z wysiłku. Przypominali własne łodzie: kościste kręgosłupy zamiast stępki i żebra zamiast burt.
Przyglądał się im, póki słońce nie zamieniło wody na jego ramionach w błyszczące, swędzące, słone kryształki. Kiedy rybacy skończyli pracę i już mieli odejść, podszedł do pierwszego z nich i powiedział: — Nie mam przy sobie pieniędzy, ale wskaż mi drogę do hotelu i wyznacz któregoś, żeby poszedł ze mną. Chcę, no wiesz… Miał na sobie tylko kąpielówki, był kaleką bez ubrania i bez telefonu. Żałował, że nie ma przy sobie portfela — oddałby im wszystkie pieniądze. Gdy jeden z rybaków zaprowadził go do straganu z herbatą, znalazł swoje rzeczy na ławce tam, gdzie je zostawił. Ale bez telefonu. Johnny Toppo powiedział: — Nic nie poradzę, Babu! Nie tknąłem twoich rzeczy. Obsługiwałem klientów, jak je zostawiałeś. Leżały na ławce przez cały czas, nikt ich nie dotykał. — Ale nagle coś przyszło mu do głowy i zawołał: — Raghu! Nieco dalej stał chłopak, który uginał się rano pod ciężarem wiadra. Rozmawiał teraz z młodym mężczyzną; Suradż nie był pewny, ale wydało mu się, że był to ten gburowaty przewodnik z długim czerwonym paznokciem, ten, który oprowadzał go po świątyni. Nie zwrócili uwagi na wołanie Johnny’ego Toppo. Suradż poczuł wielkie zmęczenie i usiadł na piasku, by czekać. Johnny Toppo wyszedł zza lady, otoczył usta dłońmi i wrzasnął na całe gardło: — Raghu! Ty mały kutasie! Ogłuchłeś? Przysięgam, że dzisiaj pracujesz u mnie po raz ostatni! Przysięgam! Mam już dość. Tym razem chłopak usłyszał chyba krzyki herbaciarza. Zostawił przewodnika w pół słowa i podbiegł do straganu. Stanął przed nim zdyszany. — Nie śpiesz się — warknął Johnny Toppo. — Masz dużo czasu, odkąd już tu nie pracujesz. Ten Babu zostawił tu telefon razem z ubraniem, nie widziałeś go? Raghu wzruszył ramionami i odpowiedział: — Mam lepsze rzeczy do roboty niż pilnowanie czyichś starych ciuchów. Johnny machnął ręką i pacnął chłopaka w łeb. — Bezczelny gówniarz! Masz lepsze rzeczy do roboty, co? Obrócił chłopaka wokół osi i poklepał go po ubraniu. Jego dłonie zatrzymały się na kieszeni szortów.
— Nie zabrałem mu telefonu! — krzyknął chłopiec. — To mój telefon! Właśnie go dostałem! Przed chwilą! Johnny Toppo wyjął żelazną nabierkę z rondla z parującą herbatą. Na straganie było gorąco i duszno, on sam pocił się od stania przy piecu. — Twój telefon, co? — przedrzeźniał chłopca. — Za kogo ty mnie masz? Za starego osła? Twój telefon, ty leniwy nicponiu? A za co go kupiłeś? Zdzielił chłopaka łychą po plecach. — Okradasz mnie z pieniędzy, czy ukradłeś telefon Babu? — krzyczał. — Mój stragan nie jest złodziejską meliną! Chłopiec zawył z bólu. — Nie zabrałem go! Nie zabrałem! To mój telefon! Dał mi go ten Babu ze świątyni! — Wyciągnął telefon z kieszeni. — Spójrz, Babu — zawołał błagalnie, podnosząc telefon ku Suradżowi. — Czy to twoja komórka? Johnny Toppo trzymał chłopaka za włosy. Znów zdzielił go łychą. Im głośniej wył Raghu, tym mocniej bił go herbaciarz, aż Suradż wyrwał się z otępienia i wstał z piasku. Chwycił Johnny’ego Toppo za rękę i powiedział: — Przestań. Przestań natychmiast. To nie jest mój telefon. Daj mu spokój. To dzieciak. Odwrócił się od straganu z herbatą i ruszył w drogę powrotną do hotelu, ale kolana uginały się pod nim, bolał go żołądek, a stopy tonęły w piasku. Vidya i Gouri wciąż wyrzucały sobie, że nie pościły poprzedniego dnia. W Śiwaratri. W dniu, który ich matki i matki ich matek przed nimi spędzały bez jedzenia i kropli wody aż do modlitw o zachodzie słońca, poszcząc najpierw w intencji dobrego męża, potem w intencji jego zdrowia, a po jego śmierci w intencji dobrobytu dzieci. — A my zamiast tego zjadłyśmy kopiaste talerze ryżu! W restauracji pełnej pielgrzymów! — piekliła się Vidya. — Jakbyśmy już nie miały gdzie jeść! Jak mogły zapomnieć o wierze przodków — ich wierze. — Och, wiatr znad morza rozwieje wasze grzechy. W te święta macie dyspensę! — Latika była już mocno zniecierpliwiona tym niekończącym się samobiczowaniem przyjaciółek. Jechały do Świątyni Słońca hotelowym autem. Kierowca był przystojnym mężczyzną, który „wcale nie wyglądał na kierowcę”, jak szepnęła Latika, kiedy tylko
wsiadły do samochodu. Mógł mieć czterdzieści kilka lat, miał na sobie niezbyt wyszukane odzienie, ale nie było w nim choćby cienia usłużności. Uprzejmy, ale nie przypochlebny, uczynny, ale nie służalczy. Prawdziwy książę w przebraniu, a nie hotelowy kierowca. Kiedy ta myśl przyszła Latice do głowy, zasłoniła usta dłonią i uśmiechnęła się pod nosem. Zawsze wstydziła się swoich wydatnych zębów. Jechały dwie czy trzy godziny ocienionymi przez drzewa drogami, ocean pojawiał się czasem z prawej strony, czasem zasłaniały go drzewa, a potem znów wypełniał przestrzeń aż po horyzont cudownym błękitem. Po południu znalazły się przed Świątynią Słońca. Spoglądały po sobie, szukając u siebie potwierdzenia. Vidya, zdobywszy się na odpowiedni ton — ani zbyt niecierpliwy, ani apodyktyczny — odezwała się do kierowcy: — Czy chce pan obejrzeć z nami Świątynię Słońca? Świątynia ta leżała w ruinie, więc była atrakcją turystyczną, a nie miejscem kultu, dlatego propozycja wydawała się właściwa. Mężczyzna zgodził się z uśmiechem, a ona odniosła wrażenie, że postąpiła jak należy, zdobywszy się na odpowiedni ton i słowa. Kupiły mu bilet i zielonego kokosa do picia, przed spacerem do ruin. Słońce wydawało się tu wściekle bliskie, a jego biały żar palił i niszczył. Idąc tunelem ze straganów z pamiątkami, stojących po obu stronach drogi, Vidya i Gouri kupiły dla siebie słomkowe kapelusze i spojrzały pytająco na Latikę, która pokręciła głową. — Pożałujesz tego — mruknęła Vidya. — Nabawisz się bólu głowy od słońca przez dwie minuty! Założyły kapelusze, ściągając gumki na fałdach podbródków. W połowie drogi do ruin, Latika odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem ku straganom, które zostały za nimi. — Nie czekajcie na mnie — krzyknęła przez ramię. — Dogonię was. — Zniknęła w tłumie turystów i sklepów. Vidya wzruszyła ramionami, poirytowana. Zważywszy na ciężki krok Gouri, nietrudno będzie je dogonić. Ruszyły przed siebie. Kierowca szedł za nimi w stosownej odległości, mówiąc, że już tutaj był, ale nie będzie im przeszkadzał. Za straganami zaczynała się otwarta przestrzeń, zamknięta poręczami, które
oddzielały klif od morza, rzucającego się na skały setki stóp niżej. Zerkając w przepaść, Gouri odniosła wrażenie, że frunie po niebie na skrzydłach latawca — czy to wydarzyło się przed laty, czy niedawno, przed kilkoma dniami? Wśród starożytnych ruin czas przestawał mieć znaczenie. Główna kaplica świątyni wznosiła się prosto na klifie, niczym monumentalna skała. Przystanęły, by podziwiać wieżę i wtedy dogoniła je Latika z czerwoną parasolką z żółtą falbanką. — Czyż nie jest śliczna? Taka japońska! — wykrzyknęła, obracając parasolkę to w jedną, to w drugą stronę, zarzucając ją na ramię, dowodząc im, jak są brzydkie w niezbyt eleganckich słomkowych kapeluszach. — Zachowuje się jak osiemnastolatka — mruknęła Vidya do Gouri, kiedy Latika odeszła nieco dalej. — Zawsze tak robi, kiedy w pobliżu jest przystojny mężczyzna. Powtarza w kółko opowieści o swoich studenckich podbojach. I bez przerwy się chwali, że nikt nie może uwierzyć, ile ma lat. — Prawie siedemdziesiąt! — przypomniała Gouri. — Naprawdę. Ich złe przeczucia potwierdziły się w połowie zwiedzania ruin. Przy każdej kaplicy musiały wspinać się po stromych, wykutych w skale schodach, żeby obejrzeć posągi. A przez cały czas od kamieni odbijało się płonące żarem, oślepiające i coraz bardziej wściekłe słońce. Spojrzawszy na najwyższą kaplicę i najbardziej strome schody, Gouri opadła na ławkę pod drzewem i oznajmiła: — O, nie! To dla mnie za wysoko, a słońce świeci za mocno. Mam wrażenie, że ktoś rozłupuje mi czaszkę. — W Świątyni Słońca nie da się od niego uciec — zauważył przytomnie kierowca i był to jego pierwszy wkład w rozmowę tego popołudnia. — Idźcie i oglądajcie — odpowiedziała mu Vidya. — My odpoczniemy tutaj i poczekamy na was. — Nie chcę odpoczywać — zawołała Latika, obracając rączkę parasolki. — Nie wyjadę stąd, nie obejrzawszy całości! Vidya westchnęła ciężko i powiedziała: — Latika… Zaczęła podnosić się z ławki, opierając się o własne kolano. Czy ta zmora, ból w
krzyżu, wracała? — Po co wstajesz? — Nie możesz przecież iść sama, prawda? Przewrócisz się i co? — Bzdura! Nie przewrócę się. I nie pójdę sama, pójdę z… panem, jeśli ci to nie sprawi przykrości. — Latika zerknęła zalotnie na kierowcę. — Zostań tu z Gouri. Zanim Vidya zdążyła otworzyć usta, by odpowiedzieć, Latika ruszyła za kierowcą ku najwyższej kaplicy. Patrzyły jak odchodzi dziarskim krokiem. Z tyłu nie wyglądała na więcej niż czterdzieści lat w jasnym salwar kamiz i stosownych pantoflach. Jej parasolka podskakiwała blisko ramienia kierowcy. Spojrzała na niego i powiedziała coś — był znacznie od niej wyższy i musiał się pochylić, udzielając odpowiedzi. Vidya westchnęła. — Czy zauważyłaś, ile kremów i maści przeciw zmarszczkom stoi na jej nocnym stoliczku? A ile podkładów! A przez te wszystkie lata powtarzała, że niczego nie stosuje na twarz! — Odwiedziłam ją, kiedy przyleciała z zagranicy jej córka — zaczęła Gouri. — Powinnaś była zobaczyć te góry buteleczek z nawilżaczami, które jej przywiozła! — Uśmiechnęła się. — Te z nas, które od początku nie były ładne, nie zaprzątają sobie głowy zmarszczkami i tłuszczem. — Zastanowiła się nad własnymi słowami, a potem dodała: — Jestem szczęśliwa, spędzając ostatnie lata życia z wnukami i na modlitwie. Ale muszę mieć dobrą herbatę, nic więcej. — I odrobinę zimnego kremu — dodała Vidya i obie się roześmiały. Wnuki Gouri uwielbiały szczypać ją w policzki i obwisłą skórę na ramionach. Miękka jak suflet, mówiły. Latika wspinała się z kierowcą po schodach głównej kaplicy — tej z końmi stającymi dęba i rydwanami boga słońca. Przed wieloma wiekami, dzień przed pierwszą ceremonią religijną w świątyni, z wieży rzucił się murarz. Wkrótce króla tknął trąd. Z powodu tych złych wróżb świątynia nigdy nie stała się miejscem kultu, a nawet teraz miała złowrogi i tajemniczy wygląd. Im wyżej się wspinali, tym stopnie stawały się groźniej pionowe. Ludzie na szczycie byli z tej odległości mali jak mrówki, pojawiali się i znikali za kolumnami i węgłami. Vidya dostrzegła, że kierowca podał Latice rękę na najbardziej stromym odcinku i zwróciła na to uwagę Gouri. Obie
widziały jak ujmowała jego dłoń, a potem zniknęła wraz z mężczyzną w kaplicy. Vidya westchnęła z rezygnacją. — Teraz nie będzie ich Bóg wie jak długo, a my uprażymy się w tym słońcu, kiedy on będzie jej tłumaczył setki pozycji kamasutry z płaskorzeźb. Zachichotały na tę myśl, minęło im poirytowanie. Vidya opowiedziała Gouri o swojej poprzedniej wizycie w tej świątyni, kiedy przyjechała tu z mężem i gronem krewnych. Wędrowali ze śmiertelną powagą od krawędzi do krawędzi sanktuarium, wykrzykując z podziwu przy artystycznych wspaniałościach olbrzymich rzeźbionych kół rydwanów czy kamiennych lwów i nieziemskich min na obliczu Boga Słońca. Wujowie, bratankowie, ciotki i kuzynostwo — wszyscy udawali, że nie zauważają kamiennych par na świątynnych murach, splecionych ze sobą od tysiąca lat w skomplikowanych odmianach aktów seksualnych. Jeden z wulgarnych wujów Vidyi zatrzymał się na kilka minut przed którymś z paneli. Vidya doskonale pamiętała, co ów panel przedstawiał: była na nim płaskorzeźba mężczyzny pieszczącego piersi kobiety, trzymającego jego penisa, który był wielki jak tykwa; inna kobieta siedziała u jego stóp, bawiąc się ponadwymiarowymi jądrami kochanka. Wuj komentował na głos niewybrednymi słowy gimnastyczne i jogińskie talenty dawnych Hindusów, ich swobodę ducha, ale reszta rodziny poszła dalej, jakby nagle ogłuchła. — Doprawdy — odezwała się Gouri — Latika wciąż bywa taką lekkomyślną nastolatką… Czy wyobrażasz sobie mój wstyd, gdybym musiała oglądać takie rzeźby w towarzystwie obcego mężczyzny? W dodatku kierowcy! — Ktoś chodzi po moim grobie — zacytował Vidya, drżąc nagle na całym ciele. — Tyle tu tajemnic. Słyszałam, że mieli tunel prowadzący do morza. Topili w nim wrogów. — Nie myśl o takich rzeczach — strofowała ją Gouri. — Znów zrobi ci się gorzej. — Położyła dłoń na ramieniu przyjaciółki. — Wyglądasz na rozpaloną. Dobrze się czujesz? Vidya wyjęła z torebki gazetę i zaczęła się nią wachlować. Otarła czoło skrawkiem sari. Pod bezchmurnym niebem nie wiał nawet najlżejszy wiaterek. Głosy turystów zdawały się dobiegać z bardzo daleka, nie dało się rozpoznać słów. W koronie drzewa nad ich głowami siedział samotny bilbil, dziobiący figi, zrzucając na dół zeschnięte
listki. Vidya otworzyła gazetę. Dzisiejszą. Dobrze, że miała na tyle rozumu, by zabrać ją ze sobą do torebki. Zawsze nosiła przy sobie coś do czytania, na wypadek gdyby niespodziewanie przyszło jej na coś lub kogoś czekać. Gouri oglądała zabraną ze sobą butelkę wody mineralnej i poinformowała Vidyę, że woda pochodzi ze źródła w Himalajach i jest czysta jak woda ze świętego Gangesu. Potem dodała, że czystość Gangi naruszyli ci sami ludzie, którzy oddają jej cześć. Gazeta zaszeleściła, kiedy Vidya przekładała stronę, a bilbil nad ich głowami zaśpiewał piosenkę. — Kolejny wypadek autobusowy! — wykrzyknęła Vidya. — Tym razem zginęło dwadzieścia pięć osób! Co za różnica? Gouri zamknęła oczy i wsłuchała się w piosenkę bilbila. Nie chciała wiedzieć, co się dzieje na świecie. Nie chciała myśleć o czymkolwiek. Uwagę Vidyi przykuła natomiast jakaś fotografia w środku gazety. Podniosła stronę i pokazała Gouri zdjęcie. — Czy to ten zły boży człowiek? Jest dosyć przystojny, nie sądzisz? W taki perwersyjny sposób. Spójrz na te oczy… jest w nich coś hipnotyzującego. — Nie chcę widzieć takich ludzi. — Gouri odwróciła głowę. — Odbierają nam spokój ducha. Jak pięknie śpiewał ten ptak! Ciekawe, dokąd poleciał? — Och, przestań, Gouri! — Vidya kręciła głową. Ale nie odezwała się więcej i wróciła do lektury gazety. — W gazetach jest pełno złych wiadomości — stwierdziła Gouri. — Dlatego szukam takich spokojnych miejsc jak to, z dala od gazet. — No cóż, to wszystko, wiesz, wydarzyło się niedaleko stąd — zaczęła jeszcze raz Vidya. — Przy tej autostradzie, którą tu jechałyśmy… — Spójrz! — zawołała Gouri. — Pielgrzymi! Chyba z Japonii. Buddyści… — Nie chciała, aby cokolwiek zepsuło jej poczucie czystości, biorące się z nieba i morza, z błękitu i spokoju, które tu gromadziła i przechowywała od czasu godzinnej porannej modlitwy na werandzie hotelu o świcie. Vidya złożyła gazetę i zaczęła się nią wachlować. — Niesmaczne! — powiedziała. — Nie do uwierzenia! — Zaciskała usta, jakby z wysiłkiem powstrzymując się przed powiedzeniem czegoś więcej. W koronie drzewa wybuchła hałaśliwa bitwa kruków, co kazało im zadrzeć głowy. Z góry zlatywały
kruczoczarne piórka i suche listki. Przesunęły się, schodząc im z drogi. Ta odmiana dała Gouri asumpt do zmiany tematu: — Zastanówmy się nad tym, co będziemy robić wieczorem. Ja być może wybiorę się po raz drugi do świątyni. — Ja chcę pójść wieczorem na plażę na to otwarte targowisko. Nie byłam tam z wami. Chcę kupić jakieś prezenty i napić się herbaty, o której tyle mówiłyście. Gouri coś sobie przypomniała i rozpromieniła się: — Wiesz, kogo widziałyśmy na plaży, kiedy piłyśmy herbatę? — Kogo? — Suradża! Widziałyśmy tutaj Suradża! Kiedy tylko wypowiedziała te słowa, zasłoniła usta dłonią. Miała nie mówić Vidyi o jej synu! Oczywiście, że miała o tym nie mówić! Suradża nie powinno tu być. Latika będzie wściekła. — Suradża? — dopytywała Vidya. — Jak to możliwe? Wyjechał w podróż służbową do Hyderabadu. Po co miałby przyjeżdżać tu do mnie? — Och, nie… — Gouri zmusiła się do uśmiechu. Brakowało jej tchu, ale wykrztusiła: — Jakaż ja jestem niemądra i zawsze mieszam ludziom w głowach! Chciałam ci opowiedzieć o straganie z terakotowymi kubkami, ale… — O czym ty mówisz? Mówiłaś, że spotykałyście Suradża! — Poruszona Vidya zerwała się z ławki. — Więc widziałyście go czy nie? — Niezupełnie, chodziło mi o męża Parul. Znasz moją siostrzenicę Parul? Och, myślałam, że ją poznałaś... Jej mąż jest bardzo podobny do Suradża i wydawało mi się… Latika wróciła z nowinami: — On wcale nie jest kierowcą! To kierownik hotelu! Przywiózł nas tutaj sam, bo kierowca w ostatniej chwili nie przyszedł do pracy. Zna się jak nikt na starożytnych rzeźbach! Zna każdą z nich i wytłumaczył mi, co oznaczają. Opowiem wam wszystko później. Vidya nie chciała tego słuchać. Stanęła przed Latiką i wzięła się pod boki. — Gouri powiedziała mi, że wczoraj na plaży widziałyście Suradża. Ty też go widziałaś? Dlaczego mi nie powiedziałaś?
Kiedy zadawała te pytania, jej syn znajdował się bliżej niż mogła przypuszczać. Wspinał się po strzeżonych przez dwa gryfony schodach w innej części świątyni. Wybrał ocieniony wykusz, żeby usiąść. Miał przy sobie garść turystycznych broszur i notes. Nomi była w pobliżu, przykucnęła, żeby zmienić obiektyw w aparacie. Wstała, zauważyła coś godnego uwagi i uklękła, niemal opadła na łokcie przy ziemi. Miała na sobie granatową, za dużą na nią kurtę — jedyny hinduski strój, jaki sobie sprawiła, starając się wtopić w otoczenie. Podwinęła rękawy kurty ze względu na upał, a pod spodem miała bezkształtne białe spodnie sięgające kostek. Na nogi założyła czerwone tenisówki. Tak według niej wyglądał skromny hinduski strój. Na twarzy Suradża pojawił się leniwy uśmiech, przez co o mało nie wypadł mu papieros z ust, ale chwycił go kciukiem i palcem wskazującym i zaciągnął się, obserwując Nomi. Kurta wisiała na niej jak luźna halka i zsuwała się z ramion. Miała proste ramiona, prowadzące do szczupłych muskularnych rąk. Jego własne bicepsy już dawno sflaczały, ale ona była młoda i wciąż musiała pracować nad sylwetką — nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Przyglądał się jej, kiedy ustawiała obiektyw na fryz przedstawiający procesję słoni. Była w pracy. On nie. Musiał dojść do siebie po strachu, którego sobie napędził, niemal topiąc się w morzu tego ranka. Wciąż kłuło go w piersi, a brzuch miał od tamtej pory napięty jak bęben. Nie przyjechałby tutaj, gdyby nie obojętny ton, z jakim wydała mu to polecenie Nomi, jakby kobieta z poprzedniego wieczoru — zafascynowana wszystkim, co mówił — w ogóle nie istniała. Więc przyjechał, ale zdołał tylko skręcić dżointa i zaciągnąć się nim. Był już za stary, za długo brał udział w tej grze, żeby się czymkolwiek przejmować. Siwiejący mężczyzna nie powinien wdrapywać się na zabytki, robić notatek i zdjęć — to rzeczy, od których powinno się zwalniać na zawsze siwiejących mężczyzn. Oparł się i zamknął oczy, delektując się dymem, słuchając przenikliwego głosu przewodnika, krążącego po świątyni na czele grupy turystów z Zachodu. Po jakimś czasie usłyszał pytanie zadane przez zwiedzającą: — Czy to dziecko? Tam, na tym…
Nomi, która szła powoli za grupą, spojrzała na wskazany przez kobietę panel. Ukazywał on nagą, wąską w talii kobietę o dużych piersiach, w ekstatycznym uścisku z mężczyzną. Ich usta stykały się, nogi kobiety oplatały biodra kochanka. U ich stóp widać było maleńką postać, która mogła być kilkuletnim dzieckiem pieszczącym nogę mężczyzny. — To nie jest dziecko, proszę pani. Na tego rodzaju płaskorzeźbach nie ma dzieci. Z całą pewnością nie w kulturze hinduskiej — oznajmił przewodnik. — Jest za to prawie wszystko inne, prawda? — Kobieta spojrzała na Nomi, a w jej szarych oczach pojawiły się błyski. — Bardzo, bardzo dziwne rzeczy: mężczyźni z końmi, kobiety z wielbłądami, czworokąty, ośmiokąty! Nie widział pan tego? — Ale nie ma dzieci, proszę pani — odpowiedział poruszony przewodnik. — Proszę spojrzeć. Nie opowiedział o tym, co wskazał, ale mała postać u stóp mężczyzny miała maleńkie piersi. To była kobieta, a nie dziecko — to nie ulegało wątpliwości. — Zatem karlica — odezwał się turysta w słomianym kapeluszu. — To nie dziecko, a karlica, która wiele widziała. Grupa zaczęła szemrać, a kobieta o szarych oczach mruknęła w odpowiedzi: — Widziała o wiele więcej niż ja czy ty… — Na niektórych kasetonach ukazano dzieci, ale tylko podczas zabawy. — Przewodnik był poirytowany brakiem powagi turystów i wskazywał im coś palcem. — W starożytnych Indiach nie istniała granica między życiem a miłością. Erotyka jest sztuką samą w sobie, była więc ukazywana w naszych świątyniach. Nie ma w tym niczego złego. Proszę zrozumieć. — No nie mów! — odpowiedział mu ktoś. Głos przewodnika cichł, gdy oddalał się ze swoją grupą. Nomi uklękła, by przyjrzeć się maleńkiej postaci na dole panelu. Nie, to nie było dziecko, mężczyzna miał rację. Czy na tych obrazach zapamiętania w rozkoszy są jakieś dzieci? Chodziła od kasetonu do kasetonu, przyglądając się kolejnym ekstatycznym spazmom. Była opanowana, mimo że zewsząd otaczała ją niemal pornografia. Pewność, że poczuje obrzydzenie, wzmocniła ją w jakiś sposób. W tej świątyni nie ma zbyt wielu dzieci, przewodnik miał rację, a z pewnością nie ma tu dzieci nadużywanych przez dorosłych
mężczyzn. Wszystkie widziane przez nią dzieci siedziały w ramionach matron. Zastanawiała się, co pomyślałaby o tej świątyni jej przybrana matka. Poczuła ukłucie nieproszonego żalu. Miała dwie matki. Tę, którą straciła i chciała odnaleźć przez całe życie, i tę, która ją przysposobiła, ale nigdy się do niej nie zbliżyła. Tuż przed wylotem do Indii wyprawiła się ze swojej kawalerki do domu przybranej matki po jakieś rzeczy. Zastała ją samą w salonie — siedziała przed telewizorem z wyłączonym dźwiękiem. Nie wstała z fotela. Siedziała i patrzyła, jak Nomi wchodzi na górę, nasłuchiwała odgłosów otwieranej i zamykanej szafy, ale nie zadawała żadnych pytań, a Nomi wiedziała, że nie jest w stanie wydobyć głosu z powodu przerażenia, jakie czuła na myśl o jej powrocie do Indii, bo trafiła na coś, czego nie chciała wyjawić. Na swoją biologiczną rodzinę? Atmosfera między nimi była bardzo napięta od niezadanych pytań. Nomi poczuła wtedy nieoczekiwany przypływ współczucia dla kobiety w fotelu i straszliwy ciężar — zmęczenie tym, czego nie mogła wyjawić. Podeszła do barku i nalała dla nich po kieliszku aquavitu i po szklance piwa. Przybrana matka patrzyła na nią z zaskoczeniem. Nigdy nie piły razem, oprócz obowiązkowych Świąt Bożego Narodzenia. Podnosiła kieliszek za kieliszkiem, aż w końcu starsza pani uśmiechnęła się i powiedziała, że powinny też coś zjeść. Podgrzała klopsiki, które wyłożyła na biało-niebieskie talerze z dawnych lat. Później Nomi zaparzyła kawę i pozmywała. Kiedy wychodziła, nie uściskały się, ale Nomi wyciągnęła rękę i ująwszy dłoń mamy, powiedziała schrypniętym głosem: — Do zobaczenia. Zarzuciła plecak na ramię i odeszła w deszczu. Wszystko to było teraz takie odległe: zimny deszcz, ciemność w południe, przybrana matka. Tu słońce rozłupywało jej czaszkę, a miała jeszcze tyle kaplic do obejścia. Postanowiła, że odnajdzie Suradża — pora, żeby wrócił do pracy. Siedział w jakieś wnęce i przysypiał. Kiedy go zawołała, z trudem otworzył oczy. Między decyzją o ich otwarciu, a samym otwarciem upłynęła długa chwila. — Hej, dlaczego śpisz? Wstawaj! Zrób jakieś notatki. Chodź ze mną. Zrozumienie tego, co do niego mówi, również zajęło mu chwilę, jakby słuchał jej zza oceanu.
— Byłam tam, zrobiłam to, posprzątałam. Ogarnęło go nieskończenie wielkie lenistwo. Przyglądał się lecącemu nad nimi ptakowi. Białemu obłoczkowi sunącemu bokiem po błękitnym niebie. — Wstawaj. — Wyciągnęła rękę. Spojrzał na nią. — Chodź. — Podał jej dłoń, a Nomi podciągnęła go, puściła i poszła dalej, żeby znów przyklęknąć przed jakąś płaskorzeźbą na wysokości kolan. — Możesz mi powiedzieć, co to jest? — Jakieś zwierzę — ziewnął Suradż. — Z futbolówką zamiast brzucha i wąsami. Nie widziałem takiego stwora. — To lew, nie widzisz? Widziałam takiego… nie takiego samego, ale bardzo podobnego. Wczoraj u rzeźbiarza. Mówił jednak prawdę! Był zaskoczony jej podnieceniem. Wysłuchał jej opowieści o tym, że lew na ścianie dowodzi, że jakiś nieznany mu człowiek pochodził z rodu rzeźbiarzy pracujących przy tej świątyni. Wróci do niego, postanowiła, kupi coś, żeby wiedział, że mu wierzy. Suradżowi nie chciało się już tłumaczyć, że miejscowi rzemieślnicy kopiują hurtowo świątynne dzieła sztuki. Naprawdę jest tak łatwowierna, że wierzy we wszystko, co słyszy? Zeszli po schodach i przecięli dziedziniec prowadzący do najwyższej wieży. Ludzie znajdujący się na szczycie wyglądali w jego zaspanych oczach jak regimenty myszy buszujących po stercie kamieni. Kręciło mu się w głowie. Jęknął. — Och… daj spokój. Widziałem to już wcześniej. Naprawdę nie ma tam niczego godnego uwagi. Przewodnik idący na czele japońskiej wycieczki spiorunował go wzrokiem i podniósł głos: — To jeden z największych cudów świata, ta słynna świątynia słońca. Poszedł dalej z grupą, a Nomi powiedziała: — Chodź, Suradż. To twoja świątynia. Spróbujmy ją obejrzeć. Masz słońce w imieniu. — Byłem tu już z rodzicami. Mogę szczerze powiedzieć, że wszystko widziałem. Kamienna wieża miała strome schody wyryte po bokach, bez poręczy czy jakichkolwiek podpórek. Nomi stąpała ostrożnie, wpatrując się w stopy. — To było dawno temu — stwierdziła. — Niczego nie pamiętasz. A jeśli, to za
mało, żeby sporządzić raport dla firmy producenckiej. Suradż zapomniał, co chciał jej odpowiedzieć, bo poczuł niebezpieczny zawrót głowy od wysokości, z czym musiał się zmagać, podobnie jak z chęcią upadku, poddania się, jak tego ranka w morzu: poddania się falom czy grawitacji i upadku z wysokości. Przystanął i osłonił oczy przed słońcem. Jeśli spojrzy teraz na idącą za nim Nomi, ujrzy odległą ziemię i bezmiar nieba. Schody były strome, wspinała się, dźwigając ciężki sprzęt fotograficzny. Powinien podać jej rękę. Zauważył, że kurta znów zsunęła się z jej barku. Dostrzegł czarne znamię na ramieniu. Maleńkie. Może wypukłe — nie można było mieć pewności, póki się go nie dotknęło. Pochylił się, a Nomi wyciągnęła do niego rękę, sądząc, że chce jej pomóc na stromiźnie, ale on dojrzał właśnie przyjaciółkę matki, Latikę, wchodzącą na schody za nimi. Kiedy się zachwiała, podtrzymał ją wysoki mężczyzna o wiele od niej młodszy — złapał ją za rękę, jakby się znali od lat. Suradż zamknął oczy, a potem znów je otworzył. Wciąż tam byli. Musiał być naprawdę upalony. Odlatywał jak latawiec. Zwidywał. Czy brał jakieś prochy tego ranka? A potem dotarło do niego z zakamarków pamięci, że matka od jakiegoś czasu opowiadała o wakacjach, na które wybierała się z przyjaciółkami. Nigdy specjalnie nie wsłuchiwał się w jej słowa podczas rozmów przez telefon, jeśli w ogóle jej słuchał. Zajmował się przeważnie przeglądaniem sieci, słysząc w tle jej opowieści, niczym muzykę, na którą nie zwraca się uwagi. Podczas jednej z rozmów odłożył telefon na dobre pół minuty w samym środku jej wypowiedzi i poszedł szukać papierosów i zapalniczki. Nie przeliczył się: nawet nie zauważyła, że go nie było. Puścił natychmiast rękę Nomi, która zapytała: — Co ty wyprawiasz? Zachowujesz się jak Pan Bóg z Kaplicy Sykstyńskiej? Wspięła się na kolejny schodek. Suradż zaczął schodzić. Potknął się, mało brakowało, by upadł, ale odzyskał równowagę i schodził dalej. — Hej, przewrócisz się! Uważaj! — Patrzyła na niego ze zdumieniem. — Dokąd idziesz? Co się stało? — Muszę zejść. Zaraz. Coś się wydarzyło — odpowiedział jej, wołając przez ramię. — Zaczekam na ciebie w samochodzie, okej? Zejdź do auta, jak skończysz.
Wyglądał już całkiem normalnie, zszedł ze schodów i przeciął dziedziniec tak szybko, że zniknął jej z oczu, nim zdążyła zadać następne pytanie. Rozejrzała się zdezorientowana. Przed czym uciekał? Nikt za nim nie szedł. Widziała jak stapiał się z tłumem wokół świątyni. Dwóch cienkich w talii mężczyzn w obcisłych spodniach z dużymi klamrami przy pasach i w lustrzanych przeciwsłonecznych okularach także śledziło go wzrokiem. Kiedy Suradż zniknął, przenieśli wzrok na nią. Jeden z nich gwizdnął pod nosem, a drugi mruknął: — Sexy, sexy. Odeszła od nich, wspięła się na kolejny podest, a jej oczy spotkały się ze spojrzeniem innego mężczyzny. Natychmiast stanął u jej boku i zaczął jękliwie: — Przewodnik, proszę pani. Autoryzowany przewodnik. Na sto procent. Ta Świątynia Słońca, proszę pani, została wzniesiona… Zignorowała go i ruszyła schodami na następny poziom. Nagle wszystko to wydało się jej bezsensowne, a płaskorzeźby kobiet i mężczyzn spółkujących na panelach stały się obsceniczne. Nie mogła już dłużej znieść widoku kamiennych postaci, które kopulowały ze sobą, pieściły się nawzajem albo stawały na głowach, żeby w siebie wejść. Było tak gorąco… od żaru pękała jej głowa. Dlaczego niebo ma tak upiornie niebieski kolor? Dlaczego wszyscy chodzą w wydymających się pomarańczowych sari? Czy w tym kraju nie ma innych, mniej jaskrawych kolorów? Zakręciło się jej w głowie, a kiedy zamknęła oczy, ujrzała niebieskie, fioletowe i różowe gwiazdy. Stała na piaszczystej plaży. Zbliżał się do niej pies. Cień łodzi znikał, a słońce płonęło. Była głodna, spragniona i sama, a kiedy zawołała, nikt nie przyszedł jej z pomocą. Późnym popołudniem Badal zaparkował skuter i podszedł do straganu Johnny’ego Toppo z ręką w kieszeni — pieścił nią komórkę. Dwa ostatnie dni były piekłem, zadręczał się tym, czy Raghu kiedykolwiek wróci. Chodził na plażę dwa, a nawet trzy razy dziennie, żeby go odnaleźć, żeby mu wyjaśnić, że wcale nie dba o to, z kim pije piwo, i za każdym razem spotykał Johnny’ego Toppo, który klął w żywe kamienie, bo Raghu znów nie pojawił się w pracy. Ale tego dnia o świcie ujrzał znajomy czerwony podkoszulek i puścił się biegiem w jego stronę. W końcu obdarował Raghu telefonem. Będzie mógł do niego dzwonić o każdej porze. Od tej chwili przestanie zżerać go
niepewność. Czuł radosne dreszcze. Ale zaraz przypomniał sobie, że zapomniał zapisać numer telefonu Raghu. I nie był już tak uszczęśliwiony, kiedy pomyślał o niezbyt fortunnym wpychaniu prezentu w spoconą dłoń chłopca, który właśnie przerwał robienie pompek. Chciał, żeby ta chwila powiedziała Raghu wszystko, co miał mu do przekazania, choć nigdy nie znajdował odpowiednich słów. A zamiast tego… — Co to jest? — zapytał podejrzliwie Raghu. Badal modlił się o prostotę, ale właśnie wtedy, zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, co miałoby jakieś znaczenie, Johnny Toppo wrzasnął na chłopca, a potem po raz kolejny, jeszcze głośniej i niecierpliwiej. Badal miał ochotę wepchnąć staremu język z powrotem do pomarszczonego gardła, żeby się tylko zamknął, choćby na parę minut. Powiedział sobie, że jego niedrogi prezent nie wymaga dalszych wyjaśnień. Raghu wiedział, co to oznacza i przyjął telefon, ponieważ wiedział. Tylko że Raghu wziąłby cokolwiek od każdego. Badal ujrzał czerwono-szare plamki, które z pewnością były odzieżą Raghu i znów puścił się mimowiednie biegiem. Chłopiec pochylał się nad żeliwnym wiadrem pełnym glinianych kubków. Wydobywał się z nich cichy bulgot, gdy piły wodę z wiadra. Jeśli nie moczy się glinianych kubków całymi godzinami przed użyciem, ich porowate ściany grubieją od herbaty, którą się do nich nalewa — wytłumaczył mu kiedyś Johnny Toppo. Raghu wyjmował kubki z wiadra i układał je w rzędzie na ladzie. Kiedy Badal przysunął usta do jego ucha i szepnął: — Wróciłeś! Gdzie się podziewałeś? Raghu wystraszył się i wypuścił cztery kubki z rąk. Zbiły się. Podniósł głowę, żeby sprawdzić, czy Johnny Toppo coś zauważył, a potem warknął: — Po co tak na mnie syczysz, do cholery? Wstał, odłożył umyte kubki na miejsce i zaczął obsługiwać klientów, którzy zamawiali herbatę: jedną z cukrem, jedną bez i… tak, może do tego ze dwa ciasteczka… albo trzy. Johnny Toppo stał w drugim końcu straganu i zajmował się dziećmi, których rodzice mówili: — Horlicks, Horlicks o smaku czekoladowym. Nie macie tego?
— Jest coś… — Badal szepnął do Raghu. — Chodź ze mną na minutę, Johnny Toppo da sobie radę. — Johnny Toppo da sobie radę! — małpował go Raghu. Ale wyszedł zza lady. — Chciałem cię tylko poprosić… — zaczął Badal, ale nigdy nie był dobry w przemowach i nawet teraz, kiedy przyszedł do niego specjalnie po to, żeby porozmawiać, nie wiedział, jak to wyrazić. Przeszkadzało mu, że Raghu drapie się po ręce — po kolejnym zaschniętym strupie. Skąd on ma te wszystkie zadrapania? Jakby się ciął po to, żeby móc rozdrapywać strupy. Ale był taki piękny — niemożliwie piękny w starych poszarpanych czerwieniach i szarościach i niebieskich klapkach. Chciał go zapytać, czy spodobał ci się telefon? Czy zauważyłeś, że wpisałem do niego swój numer? Czy wiesz, co to oznacza? Czy rozumiesz w całej pełni, co to oznacza? Ale zamiast tego powiedział: — Wtedy po południu… przy łodzi… uciekłeś... Czy to ty zabrałeś mój skuter i odstawiłeś go potem przy domu? Wyjąłeś mi kluczyki z kieszeni? Jak można się było spodziewać, zabrzmiało to zupełnie nie tak. Mimo to starał się mówić o tym z rozbawieniem: o kluczykach i skradzionym skuterze. Wykrzywił usta w uśmiechu. — Ty też bierzesz mnie za złodzieja? Najpierw wmawiają mi, że ukradłem telefon, teraz… Co was napadło, stare pierdziele? I z czego się śmiejesz wszystkimi trzydziestoma dwoma zębami? Nawet gdybyś mi zapłacił, nie ukradłbym tej kupy złomu. — Nie krzycz — poprosił go Badal. — Nie o to mi chodziło, wcale nie o to. Myślałem, że to żart… że zrobiłeś mi psikusa. — Nie chciał zadawać mu takich pytań. Chciał tylko przypomnieć Raghu o tamtym popołudniu, o tym, co się stało, zanim zginął skuter. Może chciał go zapytać o mnicha w przeciwsłonecznych okularach i o noc, kiedy spotkał go z cudzoziemcami. Nie, nie chciał o to pytać, nie było takiej potrzeby. Raghu wrócił na stragan i przykucnął nad wiadrem. Badal przysiadł na piętach obok niego. Raghu odwrócił głowę i wpatrywał się z namaszczeniem w stertę glinianych naczyń w wodzie. Wyjął cztery kolejne kubki i wypłukał je. — Spadaj — powiedział. — Nie mam teraz na to czasu.
Pochylił się nad kubkami, na głowie miał suche, wybielone przez słońce gniazdo, wyglądał jak niewinne dziecko, a Badal chciał objąć go za te chude ramiona i powiedzieć: już nigdy nie będziesz musiał pracować, zaopiekuję się tobą. — Myślałem, że wygłupiasz się z tym skuterem — odezwał się Badal natarczywym szeptem. — Co miałem sobie pomyśleć? Czy w innym wypadku, kupiłbym ci prezent? Kupiłem ci ten telefon, żeby… — Przez ten telefon dostałem po łbie, ot co. — Nie rozumiesz? — zapytał błagalnie Badal. — Co? Czego nie rozumiem? — Raghu mówił powoli, oddzielając sylaby. W jego głosie kryła się wojownicza nuta. Uniósł głos — za bardzo. Badal rozejrzał się, mając nadzieję, że nikt ich nie słucha. — Nie rozumiesz tego, co dzieje się między nami? — szepnął. — Wiesz doskonale, tak samo jak ja, co się między nami wydarzyło. Właśnie dlatego kupiłem ci ten telefon. Żebyś zawsze… Mówiąc, czuł, że zasycha mu w gardle, a dłonie wilgotnieją. Gdzieś z jego wnętrza unosiła się dusząca ciemność, ale widział wszystko z irytującą wyrazistością. Tłumek ludzi osłaniał ich. Tkwili w oku własnego cyklonu. Wokół nich rozlegał się gwar głosów. Nie tak to sobie wyobrażał, ale już nic nie dało się poradzić. Tak zawsze dzieje się z najważniejszymi sprawami, które mogą stworzyć lub zdruzgotać życie. — Arre Raghu! — wrzasnął Johnny Toppo. — Pośpiesz się z tymi kubkami! Ludzie czekają! Raghu obdarzył Badala kwaśnym uśmiechem i powiedział: — Więc tak się sprawy mają, co? Nie wierzę! Johnny Toppo pokuśtykał ku nim. — Mam cię dosyć, ty śmieciu. Mówiłem ci, że cię wywalam na zbity pysk! — zawołał. — Błagałeś mnie, żeby zostać. Więc albo się weźmiesz do roboty, albo znajdę sobie kogoś innego. Nikt mi nie każe żywić cię za darmo! Raghu wstał i powiedział: — Spokojnie, wujku. Zabawiam jednego z twoich klientów. To praca, nie? Uśmiechnął się półgębkiem do Badala i podszedł do pieca. Kiedy zdjął pokrywę z rondla, wokół rozszedł się zapach herbaty: gęstej, brązowej, wrzącej, słodkiej,
imbirowej herbaty. Nalał kubek, naśladując technikę Johnny’ego, wypełniania naczynia pianą do połowy, i podał go Badalowi. W geście tym było coś złośliwego, bo trzymał kubek poza zasięgiem dłoni Badala nad wrzącym rondlem, ale po sekundzie czy dwóch wyciągnął rękę. Kubek był za gorący, a Badal nie rozumiał, dlaczego go dostał. Nigdy nie pił takiej herbaty, o czym Raghu wiedział doskonale. Wiedział o tym przez te wszystkie miesiące, przez które — nieproszony — podawał Badalowi gorzką herbatę z cytryną. Spojrzał na chłopca poprzez kłęby pary. Raghu już się do niego nie odwrócił, więc odszedł od straganu i wylał herbatę na szarego kraba, który przypominał prehistoryczny nieruchomy kamień. Przyglądał się, jak krab zakupuje się w piasku, w który wsiąkała herbata. Zmiażdżył kubek stopą. Ostro zakończone fale wybrzuszały powierzchnię granitowego oceanu daleko jak okiem sięgnąć. Pomyślał, że mógłby wejść do tej nieskończonej otchłani, aż stałby się ledwo widoczną plamką coraz dalej i dalej od brzegu. Wokół niego kręcili się turyści, każdy z przyjaciółmi lub krewnymi, kupowali, śmiali się, paplali, znajdowali jakieś rzeczy, wbiegali do wody. Niedaleko stał jakiś młody mężczyzna z młodą kobietą. Badal domyślił się, że są zamknięci w świecie, w którym nie ma nikogo innego, oprócz nich — nie ma pracy, rodziny, nie ma wczoraj ani jutra. Nie patrzyli na siebie, nie rozmawiali ze sobą, nie trzymali się za ręce, tylko stali bardzo blisko siebie, ich ciała stykały się biodrami i ramionami, jakby nawet chwila bez dotyku mogła odczarować zaklęcie. Potrzebował nie więcej niż dziesięciu minut, żeby dojechać na skuterze do domu. Nikt nie spodziewał się go o tej porze. Wiedzieli, że spędza poza domem każdą wolną chwilę. Usłyszał schrypnięty krzyk stryja z balkonu: — Kto tam się pałęta na dole? Dżadu? Dżadua! Badal nie odpowiedział, nie podszedł do kranu, żeby przemyć twarz. Poszedł do siebie i opadł na sznurową pryczę. Ze zmęczenia bolały go wszystkie kości, a ból ten wypełniał pokój i pozbawiał go oddechu. Chciał usnąć. Po chwili uświadomił sobie, że wpatruje się w wystający ze ściany gwóźdź. Był to żelazny gwóźdź z tych największych. Ciarki przeszły mu po plecach. Głowa bolała go tak bardzo, jakby ten gwóźdź tkwił w jego czole, bolało go tak jak wtedy, gdy krewny wbijał gwóźdź w ścianę po kremacji ojca. Nie pamiętał twarzy tego
krewnego, ale przypominał sobie niewyraźnie innego mężczyznę, skurczonego i zgarbionego, który przyjechał na pogrzeb. — Tak się robi — tłumaczył Badalowi, głaszcząc go po dziewięcioletniej głowie, gdy wbijano gwóźdź. — Żeby chronić izbę, w której ktoś umarł, przed złymi duchami. Badal nie wiedział, kim był ten mężczyzna, ale kiedy przyłożył rytualnie zapaloną pochodnię do głowy ojca leżącego na pogrzebowym stosie, stał razem z nim — dziecko i mądry starzec. Obaj przyglądali się płonącemu ciału. Starzec objął go za ramię i próbował pocieszyć, mówiąc, że zamieniające się w garść popiołów ciało już nic nie znaczy. Dusza jest wieczna, powiedział, nie straciłeś ojca, on zawsze będzie przy tobie, nawet jeśli go nie zobaczysz. Z piersi Badala wyrwało się ciche łkanie — jak jęk. Lita, niosąca pociechę masa ciała. Ciała, które obejmujemy, trzymamy, dotykamy — co zostaje, kiedy znika ciało? Nikt nie chciał spać w izbie, w której znaleziono martwego ojca. Badal nie chciał spać nigdzie indziej. Pomyślał o swoim jedynym przyjacielu z tamtych czasów — chłopcu, który mieszkał przy tej samej uliczce. Chodzili razem do szkoły, uczyli się razem i razem bawili. Któregoś dnia, pełznąc przez nieużywaną rurę kanalizacyjną, leżącą przy drodze, natknęli się na łeb świeżo zaszlachtowanej kozy, który ktoś trzymał na drugim końcu rury. Koza miała wielkie zęby. Wyłupiaste oczy. Jej sierść była zbryzgana od szyi krwią. Łeb drżał, bo ten, kto go trzymał, nie mógł powstrzymać śmiechu. Kiedy chłopcy zaczęli uciekać i pełznąć w drugą stronę, tyłem, strach pomieszał im w głowach tak bardzo, że zaklinowali się w rurze. Badal nie pamiętał już, jak się stamtąd uwolnili i jak wyszli. Pamiętał natomiast, jak delikatnie myła mu twarz mama przyjaciela tamtego popołudnia, jak posadziła go na kolanie i karmiła miękką ciepłą paratha z cukrem, zanim posłała go do domu. Poczuł wilczy głód, myśląc o tej paratha. Nie jadł od rana. Podniósł się z pryczy i poszedł do kuchni po drugiej stronie podwórka. Otworzył zasuwkę na kuchennych drzwiach i ujrzał rząd lśniących, odwróconych do góry dnem garnków. W koszu, w którym ciotka trzymała warzywa, były trzy ziemniaki i cebula. W kuchni pachniało dojrzałą gujawą. Znalazł ten mocno pachnący owoc, miękki teraz jak banan i poczerniały miejscami. Połknął go na dwa razy, zanim poczuł zgniły zapach. Rozejrzał
się po kuchni. Przez siatkę stojącego w rogu kredensu dostrzegł trzy półmiski z jedzeniem. Kredens był zamknięty. Szarpnął zamek, żeby sprawdzić, czy puści. Młotek znów wbijał gorący gwóźdź w jego czoło. Zamek trzymał mocno. Podszedł do rzędu puszek na kuchennej półce i otwierał je jedną po drugiej — ryż, mąka, dal. Wśród ziaren ryżu pełzały ryjkowce. Dalej butelka oliwy. Ujrzał własną rękę, wylewającą oliwę na posadzkę kuchni, wysypującą w kałużę ryż i mąkę, a potem zgarniającą ze stołu rząd umytych garnków. Spadły na posadzkę z ogłuszającym rumorem. Odwrócił się na pięcie, słysząc ryk stryja: — Dżadua, kot! Nie, to nie kot! Złodziej! Łapać złodzieja! Badal pomyślał, że gdyby miał pudełko zapałek, przewróciłby naftowy piecyk na podłogę i podpalił dom. Pobiegł do siebie, żeby zabrać kluczyki do skutera i blaszane pudełko, w którym ukrył przed laty okulary i różaniec ojca, swój scyzoryk oraz maleńki szklany model Tadż Mahal. Po namyśle rzucił się do szafy, gdzie miał ubrania, dokumenty i książeczkę czekową do konta w banku, o którym nie wiedział stryj. Wybiegając z domu, wyrwał to, co zostało z drzewka paridźata. Wybiegł przez furtkę, którą zatrzasnął za sobą, wepchnął wszystko, co zabrał ze sobą do kosza przy skuterze, i kopnął starter. Ryk starego hałaśliwego silnika wstrząsnął mięśniami Badala po koniuszki palców. Przejechał zaledwie kilkaset jardów, kiedy znów coś mu się przypomniało i stanął. Skuter wzniósł pył z drogi, kiedy zawracał, by pojechać z powrotem ulicą, tym razem wolniej. Zatrzymał maszynę przy kapliczce starej kobiety. Z zapalonego przez nią kadzidełka unosiła się smużka dymu. Badal dotknął czołem ziemi przed maleńkimi posążkami w kapliczce i zobaczył, że dziś ozdobione są czerwonymi różami. Kobieta, która opiekowała się kapliczką, leżała zwinięta w kłębek w zwykłym miejscu pod miodlą. Przekrzywiły się jej okulary, zasnęła, nie zdjąwszy szkieł. Głęboką zmarszczką, biegnącą od jej ust do brody, spływała strużka śliny, która znaczyła wilgocią tobołek, służący jej za poduszkę. Z brodawki na twarzy wyrastały jej trzy siwe włosy, niczym korzenie cebuli. Metalowy talerzyk leżał obok niej tam gdzie zawsze na chodniku. Było w nim pięć płatków róży i jedna rupia. Badal wyjął portfel z lewej kieszeni kurty. Miał w nim sto pięćdziesiąt rupii.
Odłożył dla siebie parę dziesiątek i dwudziestek, a resztę położył na talerzyku. Potem uzmysłowił sobie, że ktoś może ukraść pieniądze podczas snu starej. Poczuł nagłą irracjonalną potrzebę obudzenia jej, załadowania na skuter i zabrania ze sobą. Ale podniósł tylko talerzyk i schował go w kapliczce. Znajdzie go, kiedy się obudzi. Parking przy Świątyni Słońca był szarą betonową patelnią, patrolowaną przez pomarszczonego od słońca dozorcę, który przestał popatrywać znacząco na Suradża dopiero wtedy, gdy kilka tęsknych spojrzeń na jego paczkę papierosów pozostało bez odzewu. Podekscytowany gwar głosów turystów i przewodników w świątyni był tutaj zaledwie odległym pomrukiem. Suradż przysiadł na niskim murku w cieniu wielkiego suwa. Liczył wgniecenia na karoserii auta i zastanawiał się nad ich przyczyną. Właściciele musieli być niechlujni: samochód był brudny zarówno wewnątrz, jak i od zewnątrz, zabłocony i odrapany. Zadba, żeby jego własny samochód, kiedy będzie go stać na coś innego niż ciasna koreańska zabaweczka, zawsze lśnił i pachniał skórą. Nigdy nie będzie w nim palił. Zawsze chciał mieć auto z napędem na cztery koła — prawdziwego, ciężkiego, wyjącego dżipa ze składanym dachem, żeby jadąc, czuć wiatr na twarzy. Pojedzie tym swoim dżipem do Ladakh prosto z Bengaluru, weźmie miesiąc, może więcej wolnego, po drodze będzie chodził po brzegach Indusu i lasach, wpadał coś zjeść do przydrożnych dhaba, zabierał autostopowiczów, podwoził ich, zatrzymywał się, żeby odpocząć, a potem będzie jechał dalej, filmując całą podróż. Gdyby wspomniał o czymś takim Ajeszy, nazwałaby to kolejną ucieczką od życia i odpowiedzialności, jakby życie było czymś, co należy przetrwać, zagryzając zęby. Nazywała go mistrzem eskapizmu, choć zależało mu tylko na tym, żeby zwyczajnie istnieć, przychodzić i wychodzić bez setek oskarżycielskich pytań od namolnej żony i zaniepokojonej matki. Dlaczego nie mógł powiedzieć matce, że jedzie do Dżarmuli i zamiast tego wymyślił Hyderabad? Przypomniał sobie, że powinien zadzwonić do Nomi. Zostawił ją samą tak nagle po drodze do najwyższej kaplicy i wystrzelił jak kula na widok cioci Latiki, idącej za rękę z nieznajomym. Może Nomi nie usłyszała, kiedy powiedział jej, że zaczeka przy samochodzie? Może myśli, że wróci po nią do świątyni? Wsunął rękę do kieszeni po telefon.
Nie było go tam. Oczywiście. Ukradziono mu telefon na plaży o świcie. Wstał z murku i odszukał kierowcę, gawędzącego z innymi na parkingu. Pożyczył od niego komórkę, a potem go zatkało, kiedy usiłował sobie przypomnieć numer telefonu Nomi. Nigdy nie musiał go zapamiętać. Ukrył się w gorącym cieniu wypożyczonego auta i siedział w nim, pocąc się i zastanawiając, czy nie powinien po nią wrócić, odnaleźć… Lecz jeśli wróci, z całą pewnością natknie się na matkę z przyjaciółkami. Postanowił zaczekać. Wiercił się, popijał wodę, palił. Pomyślał, że mógłby się wyciągnąć na siedzeniu i zdrzemnąć, ale w samochodzie było pełno rzeczy. Zabrała filtr przeciwsłoneczny i hektolitry wody. Na siedzeniu leżała też gumka, którą związywała włosy. Była na niej plastikowa stokrotka. Założył ją na rękę, żeby jej oddać. Dotknął dłonią pokrywy komputera. Zostawiła laptopa w samochodzie. Siedział, stukając palcami w pokrywę, wsłuchując się w bębnienie, w jego metaliczny odgłos. Laptop był cienki, elegancki i lekki. Nigdy nie widział dotąd takiej maszyny, niedawno je wypuszczono. Otworzył pokrywę. Zamknął. Czy powinien? Co będzie, jeśli nadejdzie i zastanie go z otwartym laptopem? Ale miał ochotę powęszyć. Chciał wiedzieć: gdzie zniknęła tamtego ranka, kiedy zostawiła go i wyjechała ze świątyni Wisznu? Gdzie była wczoraj, kiedy wydawało mu się, że pójdą razem załatwiać pozwolenia na kręcenie filmu? Przeprosiła go i wróciła dopiero wieczorem, opowiadając mu jakieś bzdury o wycieczce do pracowni rzeźbiarza. Otworzył pokrywę laptopa. Ekran świecił się — nie wyłączyła komputera, więc nie musiał nawet wpisywać hasła, żeby się do niego dostać. Doprawdy, ludzie tak niedbali jak ona zasługują na to, co ich spotyka. Z przyjemnością położył palce na dotykowym panelu i klawiszach. Przeglądał zawartość maszyny szybko i ze znawstwem. Miał smykałkę do komputerów i nawet nowe modele nie miały dla niego tajemnic. Otworzył jej aplikację ze zdjęciami. Była pusta. Dziwne. Nigdy nie spotkał kogoś, kto nie przechowywałby zdjęć w komputerze. Włączył program pocztowy — nie był skonfigurowany. To oznaczało, że korzysta z poczty w telefonie, zresztą tu i tak nie było sieci, więc nie sprawdzi do kogo i co pisze. Zaczął przeglądać foldery. Sporo notatek i dokumentów — nie mógł poświęcić im zbyt wiele czasu, bo spodziewał się jej powrotu w każdej chwili. Jeden z folderów
nosił jego imię. Zajrzał do niego, ale w środku były tylko kopie maili. Pisnęły otwierane drzwi auta, Suradż zatrzasnął komputer, szukając w głowie usprawiedliwienia. „Szukałem numeru twojego telefonu”, powie jej. To wydaje się najbardziej prawdopodobne. Ale to nie Nomi otworzyła samochód. Do środka zajrzał kierowca. — Powinniśmy już jechać — powiedział. — Robi się późno, a przed nami kawał drogi. Nie lubię jeździć po ciemku. Nie możemy dłużej czekać. Stąd jeżdżą też autobusy do Dżarmuli. Pewnie wsiadła i pojechała którymś z nich. Suradż przyznał kierowcy rację. Musieli się nie zrozumieć, a Nomi wróciła autobusem. Bo dlaczego jeszcze jej nie było? Samochód wyjechał z miejsca na parkingu, znów działała klimatyzacja, a przy pierwszym chłodnym powiewie Suradż odetchnął z ulgą. Otworzył laptopa. Już nie musi się śpieszyć, nie musi robić niczego po kryjomu. Dotknął panelu. Przez wiele godzin po wycieczce do ruin świątyni słońca Latika była jak w uniesieniu. Zbyła pytania Vidyi o Suradża. — Wiesz, że Gouri mylą się teraz wszystkie twarze. Myślała, że to Suradż, ale to był ktoś zupełnie inny. Kto to był, Gouri? W drodze powrotnej upierała się, że usiądzie z przodu, bo podczas jazdy było jej ciasno między Vidyą a Gouri. Nie zwracała uwagi na zaniepokojone spojrzenia Vidyi i paplała dalej, nawet przy kierowcy, który okazał się kierownikiem hotelu. Mężczyzna ten nie był już powściągliwym szoferem, z którym tu przyjechały, Vidya słyszała z tyłu fragmenty prowadzonych przez niego z Latiką rozmów, a oboje zachowywali się tak, jak dwójka starych dobrych przyjaciół. Czasem dobiegał do niej śpiew Latiki, która nuciła pod nosem „Are You Lonesome Tonight” schrypniętym głosem, który jeden z jej adoratorów nazwał „zapiaszczonym i przydymionym”. Zatrzymały się w połowie drogi, żeby obejrzeć ujście rzeki do morza, a Latika weszła do nieruchomej jak lustro wody, nie dbając o to, że zamoczy sari i sandałki. Nie chciała wyjść, póki Vidya jej nie napomniała: — Doprawdy, Latiko, bądź rozsądna. Robi się ciemno. Ostatnia część jazdy autostradą była przepełniona melancholijnym poczuciem końca
wakacji. Vidya zaczynała się już martwić rachunkiem za prąd. Była pewna, że już przyszedł i jeśli nie ureguluje go o czasie, na pewno odetną jej elektryczność. I co wtedy? Po kilku minutach miała w głowie niedający się rozplątać motek przędzy: nie umiała znaleźć ani jego początku, ani końca, ani rozwiązania problemu niezapłaconego rachunku. Samochód pędził drogą w ostatnich rozbłyskach słońca wśród tajemniczych drzew. — Pod koniec dnia wieczór nadchodzi bezszelestnie jak rosa — mruczała do siebie Gouri. — Latawiec strzepuje zapach słońca ze skrzydeł. — Nie mogła przypomnieć sobie kolejnych wersów ani tego, gdzie czytała ten wiersz. Po kilku chwilach wróciły do niej kolejne urywki, więc szepnęła: — Wszystkie ptaki wracają do gniazd, rzeki wpadają do morza. Koniec wszystkich życiowych obowiązków. Tylko ciemność zostaje. — Wyjrzała przez okno i dodała: — Tak szybko wszystko się skończyło. Zbliżały się do miejskich świateł, samochodów, domów, targu w Dżarmuli. — Jeszcze się nie skończyło! Chodźmy na bazar! Nie chce mi się wracać do hotelu! — Latika odwróciła się do nich. — Chodźcie, dziewczyny. Zabawimy się. — Nie jesteś zmęczona? — zapytała Vidya. — Zdążymy na bazar jutro. Zresztą byłyśmy na nim wczoraj. — Dręczyło ją jakieś złe przeczucie, odkąd dowiedziała się, że Gouri widziała jej syna. Dręczyło ją i męczyło. Najpierw zatrucie, potem skwar lejący się z nieba przez całe popołudnie prosto na jej głowę, wreszcie Suradż. Usiłowała sobie przypomnieć, ile razy Gouri myliła kogoś z kimś innym. Ale męczyła ją pewna myśl, która zataczała w jej głowie koncentryczne koła i zaciskała się w bolesną pętlę. Po co syn pojechał za nią do Dżarmuli? Czy chciał z nią o czymś porozmawiać? Ale przecież dzwoniła do niego w dniu wyjazdu. Czy przyśnił się jej jego niepokój, pragnienie jak najszybszego zakończenia rozmowy? Czy od kilku miesięcy nie był wobec niej opryskliwy, nie unikał mówienia wprost? Czasem była mu wdzięczna za to , że w ogóle odebrał telefon. Inaczej niż jej synowa, Ajesza. Latika nadał upierała się, że powinny stanąć i pójść na bazar. — Chodźmy, proszę! — marudziła błagalnie jak dziecko. — Wrócimy do hotelu rikszą. To tylko dziesięć minut. Taki cudowny wieczór! Vidya otworzyła usta, żeby na nią krzyknąć, ale potem policzyła wolno do piętnastu, tak jak się nauczyła.
— W porządku — mruknęła. — W porządku. Zrobimy jak zechcesz. Miały dylemat dotyczący wysokości napiwku dla kierowcy i odbyły w tej sprawie pilne szeptane konsultacje. Jak daje się napiwek komuś, kto nie jest prawdziwym kierowcą, ale kierownikiem hotelu? Trudno im się konferowało, gdy siedział obok, nadstawiając ucha. W końcu Latika szepnęła: — Prezent, prezent! Wysiadły z samochodu. Teraz miały po co pójść na bazar. Vidya nie czuła się już tak poirytowana, a po szklance zimnego napoju z bąbelkami, zmniejszył się jej niepokój o Suradża i rachunek za prąd. Opuściwszy dom stryja po raz ostatni, Badal wyjechał z miasta ku Świątyni Słońca, pędząc skuterem po cienionej rzewniami Marine Road. Wokół było pusto, skończyło się Dżarmuli, a jeszcze nie zaczęły skupiska gliny i słomy, tworzące ubogie wioski, w których mieszkali ci, którzy żyli ze świątyni. W pewnej chwili, kiedy ujrzał między drzewami jasny piasek, zaparkował skuter i poszedł na brzeg morza. Białe pieniste bałwany zalewały z rykiem plażę, a pod pomarańczowym niebem wzmagał się wiatr. Dlaczego Raghu nie okazał w żaden sposób — choćby mrugnięciem — że ich popołudnie przy łodzi coś dla niego znaczyło? Okrucieństwo okazywanej Badalowi obojętności otwierało w nim czeluść. Nie tylko obojętności, ale i drwiny. Nie mógł przestać o tym myśleć. Zamykał każdą sekundę ich bliskości w oddzielnych obrazach, jak w pokazie slajdów, jakby to miało mu pomóc w zachowaniu ich na zawsze. Chciał rzucić się na kolczasty krzew, pociąć się żyletką, zmiażdżyć sobie palce u stóp kamieniem — cokolwiek, byle zabić bólem fizycznym ten wewnętrzny. Stał nad morzem, a w głowie szumiała mu piosenka śpiewana tego ranka przez Johnny’ego Toppo: Gdzie jest moja gliniana chata? Gdzie moja młoda gujawa? Gdzie czarna krowa, która przyszła, Gdy przyzywałem jej imię?
Gdzie jest ten piękny strumień, Błękitny jak przeczyste niebo? Zostały mi tylko strumienie Łez toczonych z oczu.
Usiadł na piasku z głową w dłoniach, ściskał garście włosów, jakby chcąc wyrwać tę piosenkę razem z bólem z głowy. Kiedyś zapytał Johnny’ego Toppo: — Nie znasz żadnych weselszych tekstów? Dlaczego każda twoja piosenka jest tak posępna? Na co Johnny Toppo odpowiedział: — Te piosenki wcale nie są smutne. W moich uszach. To jedyne, co mi zostało z tamtego świata. Nie mam aparatu fotograficznego jak ci turyści. Nie trzaskam zdjęć przez cały czas. Uśmiech, uśmiech, trzask! — Poklepał się po czole. — Wszystko mam tutaj. I lubię sobie powspominać. — Więc jaki był ten twój świat? — zapytał go Badal. — Opowiedz mi. Dlaczego nie chcesz? Johnny Toppo odwrócił się. Po długiej chwili powiedział: — Sprzedaję herbatę. Urodziłem się dziesięć lat po wielkim trzęsieniu ziemi w Bihar. Mieszkam w brezentowym szałasie. Nie mam nikogo, o nic się nie martwię, nie mam nic do stracenia. Jestem szczęśliwy, że nie utonąłem, że trzymam się na wodzie pod błękitnym niebem, że mam beedi do palenia i pół butelki do picia. Piosenki w głowie mówią mi, że kiedyś dawno temu wiodłem inne życie. Nic więcej nie mogę o sobie powiedzieć, Babu. Daleko na morzu migotał rząd światełek. Rybackie traulery, wiodące swój sekretny żywot. Światełka zanurzyły się, zniknęły, potem znów ukazały. Sieci traulerów sięgają dna morza. Będą pracować przez całą noc, wyławiając i zabijając tysiące dyszących istot. Badal miał od dzieciństwa taką zabawę: siadał na brzegu morza, odwrócony plecami. Był tak blisko oceanu, że fale spryskiwały go pianą, a gdyby pojawiła się większa, mogłaby zabrać go z brzegu na zawsze. Wiedział wszystko o falach i podwodnych prądach, tworzonych przez wiatry wiejące setki mil od lądu,
wciągających pływaków w głębiny lub zmywających z plaż ludzi stojących na brzegu. Nie wolno było z nimi walczyć, walka z prądem, zmaganie się, by wrócić na brzeg, zawsze kończyły się utonięciem. Jedyne, co można było zrobić, to poddać się prądowi, a potem z niego wypłynąć. W poprzek. Badal widział wiele trupów tych, którzy walczyli z prądem i przegrali. Ale nadal siadywał na brzegu morza, odwrócony plecami, jak na krawędzi przepaści, i igrał ze śmiercią. Wielka fala uderzyła w plażę. Cofnął się, kierowany instynktem. Potrafił wyczytać z fal, która z nich wtargnie dalej w głąb lądu od reszty. Mimo to ta fala zmoczyła mu dół ubrania. Za nią przybiegły dwie następne, które go podmyły. Czasem chciał je zatrzymać krzykiem — ryknąć na nie, żeby zamarły w połowie ataku na brzeg i trwały nieruchomo. By dowiedzieć się, jak brzmi absolutna cisza. Zmęczyła go ta zabawa, więc odwrócił się twarzą do morza. Wychował się obok niego, ale bezmiar oceanu był czymś, czego nie potrafił objąć rozumem. Brzeg, na którym siedział — ciągnący się ku Dolphin Hotel, Swirling Sea Hotel, wzdłuż Vishnupada Road i świątyni Wisznu i dalej wzdłuż Grand Road i targu i Matri Mandir i drogi do Kanakot — biegł dalej, wyginając się lubieżnie przy tygrysach w dziurawym jak plaster miodu Sundarbanie, ku Birmie i w dół ku Pondicherry, gdzie była ta sama woda i wiały te same wiatry, burzące morze, oblewające południowy czubek tego kraju w kształcie jęzora, by znów skręcić do góry, minąć Bombaj, Goa, Karaczi i Iran, Arabię i Egipt — nazwy z podręczników i snów. Dżarmuli promieniowało na Azję, świat, Układ Słoneczny, Wszechświat; było w zaklęciach każdego dziecka, a teraz, kiedy postanowił uciec od ciotki i stryja, marzył o tym, by zamieszkać na Jowiszu i spać pod jego wieloma księżycami. Kiedy nauczycielka powiedziała im w szkole, że Jowisz ma szesnaście księżyców, chciał ją zapytać, czy to oznacza, że na planecie każdej nocy jest pełnia. Albo czy widać na niebie jednocześnie nów, półksiężyc, sierp księżyca i cały księżyc w pełni? Kiedy moczył nogi w wodzie na plaży w Dżarmuli, moczył je we Wszechświecie. Gdyby tylko odważył się wejść do morza i popłynąć przed siebie, wyjść na brzeg w Zanzibarze. Nic nie wiedział o Zanzibarze i nic nie chciał wiedzieć, oprócz tego, że jest takie miejsce w szkolnym atlasie, ale uwielbiał brzmienie tej nazwy: Zanzibar. Wstał, nie wiedząc dokąd pójść. Wrócił do skutera. Ciekawe, gdzie mieszkał
Johnny Toppo?, zastanawiał się. Przez wszystkie lata picia herbaty na jego straganie, nigdy się nie dowiedział. Gdzie stawiał ten swój brezentowy szałas? Dokąd ma pójść? Co ma zrobić? Wkładał kluczyki do stacyjki skutera, kiedy usłyszał kobiecy głos: — Czyj jest ten wielbłąd? — pytała. — Mam zamiar go odwiązać. Ujrzał wystrzępione skórzane bransoletki na jej kostce, kolorowe warkocze na głowie. To była ta sama dziewczyna, która nie chciała się przebrać przed wejściem do świątyni. Wciąż była dziwnie ubrana: miała na sobie za dużą kurtę z odciętymi rękawami. Połami kurty targał wiatr. Niżej wydymały się spodnie. Stopy ukryła w czerwonych tenisówkach. Przynajmniej się starała. Musiał przyznać, że miała na sobie hinduską do pewnego stopnia odzież. Pokazywała zapomnianego wielbłąda z wystającymi żebrami, przywiązanego do słupa obok zamkniętego na trzy spusty straganu z pamiątkami. Garb wielbłąda opadł, łzawiły mu oczy. Sierść wyłaziła plackami, a żebra prawie przebijały skórę. Poklepała go po boku. Spojrzała na Badala, jakby przyszedł jej do głowy świetny pomysł. — Odwiążmy go — powiedziała. — Dobra? — A dokąd on ma pójść? — zapytał. — Nie ma dokąd pójść. Co będzie jadł? — Będzie wolny chociaż trochę. Tutaj nie pozna niczego innego. Nie? Czy to kaprys? Jak u wielu obcokrajowców, których poznał? A może jest tak głupia, że myśli, że wielbłądy mają uczucia i marzą o wolności? W Dżarmuli było mnóstwo wielbłądów, sprowadzanych z bardzo daleka, żeby turyści mogli na nich jeździć na plażę. Kiedy padały, zastępowano je innymi. Były tak pozaczasowe w swej samotności, że nigdy nie przyszło mu do głowy, jak daleko są od swych naturalnych siedzib. A on? Czy byłby w stanie przeżyć, gdyby ktoś przeciął niewidzialną nić, wiążącą go z wielką świątynią? Miejscem, które było całym jego życiem, jego sercem i duszą, odkąd tylko pamiętał. — Mam zamiar go odwiązać — powtórzyła dziewczyna. Dżarmuli było dosyć daleko, a słońce już zachodziło. — Co ty tu robisz? — zapytał ją. — To nie jest bezpieczna okolica. Niedawno pewna kobieta… — Ugryzł się w język, nie powie jej, że przed miesiącem napadnięto
tu na kobietę, która zmarła z odniesionych ran. — Musimy coś znaleźć, żeby przeciąć ten sznur — powiedziała. — O ile nie zdołamy go rozplątać. Zaczęła szarpać węzeł. Badal otworzył metalowe pudełko, które miał w koszu na skuterze, i wyjął z niego scyzoryk, który kiedyś należał do ojca. Nigdy go nie używał i scyzoryk zardzewiał. Sprężyny zesztywniały. Ale po kilku próbach otworzył ostrze i podał jej nóż. To dziwne, że miał akurat przy sobie scyzoryk, pomyślał, jakby wiedział, że się spotkają, że będzie potrzebowała noża. — Przytrzymasz go, jak będę przecinała sznur? Miała małą, ostrą twarz, przeciętą teraz komicznym uśmiechem, w którym ukazywała wszystkie zęby i kawałki dziąseł. Chwycił sznur. Wielbłąd cuchnął sierścią, gnojem i pleśnią — mocnym zwierzęcym zapachem, od którego robiło mu się niedobrze. Miał załzawione oczy i opadające powieki, zakończone długimi rzęsami. Drżały mu chrapy, kiedy dziewczyna przecinała sznur. Cięła i cięła, aż przecięła pierwszy zwój, potem następny, i sznur pękł. Poklepała wielbłąda po boku i zawołała: — Idź! Biegnij! Daleko! Jesteś wolny! Wielbłąd się nie poruszył. Zwiesił łeb, jakby był zbyt słaby, żeby postawić krok. Dziewczyna pchała go, mówiąc: — Dalej! Idź sobie… zanim wrócą. Wielbłąd stał jak wryty. Nigdy nie słyszał takich słów, nie znał jej głosu. Dziewczyna pchała go z całych sił jak zepsute auto. — Rusz się! — A potem, chichocząc pod nosem z lekką irytacją, westchnęła: — Okej, poddaję się. To twoje życie. Tym razem wielbłąd postawił ostrożny krok w lewo, potem następny. — Świetnie! — ucieszyła się Nomi. Odeszła od wielbłąda i rozejrzała się po okolicy, ująwszy się pod boki. — Ponuro tu, nie? W tym miejscu. To nie jest atrakcja turystyczna. — Bawiła się zapalniczką, a potem wyjęła z torby butelkę wody. Mówiła do niego po angielsku, zakładając, że rozumie. Rozumiał trochę, ale mówił wolno, zająkując się.
Dziewczyna opuściła głowę, by osłonić papieros od wiatru. Należała do grona takich ludzi, którzy zazwyczaj wzbudzali jego niechęć. Te kolczyki w uszach. Ta szalona fryzura. W dodatku pali! Kobieta! Powinien odejść i zostawić ją na pastwę losu, bo tacy ludzie wabią nieszczęścia. Spojrzał na skuter i dotknął kluczyków w kieszeni. Dziewczyna osłaniała papierosa, żeby go zapalić. Nie zgasiła zapalniczki, machając mu płomykiem przed twarzą. — Chcesz zapalić? — Nie palę — odpowiedział Badal. — Pracuję w świątyni. — A jednocześnie wyciągnął rękę po papierosa. Kiedy się pochyliła, żeby podać mu ogień, zauważył, że ma dołek w policzku — jak Raghu. Miała dołek na prawym policzku, a Raghu na lewym, jakby podzielili się połowami twarzy. Poczuł nagle w gardle gęsty czarny dym rozpaczy i zakrztusił się. Wzruszyła ramionami i powiedziała: — Ja też nie palę. Rąbnęłam fajki znajomemu, kiedy nie patrzył. Zostawił mnie w Świątyni Słońca i wyjechał. Bez słowa, nic. — To niedobrze — wymamrotał Badal. Wiedział, o kim mówi: o tym cuchnącym alkoholem, nieokrzesanym, lekceważącym mężczyźnie, którym wolałby nie zaprzątać sobie głowy. Widział go rano na plaży przy straganie Johnny’ego Toppo. To z jego powodu Raghu musiał odejść, kiedy dał mu telefon. — Musiałam złapać jakiś autobus. Skręcali do wioski i kazali mi wysiąść. Ot tak. Kierowca miałby się z pyszna, jakby znaleziono w krzakach moje porąbane ciało. Dobrze, że cię spotkałam. Od razu cię poznałam. Ale ty nie poznajesz mnie. — Usiedli na piasku. Zerkała przez ramię, dokąd idzie wielbłąd, ale ten niemal stał w miejscu. — Zaglądałeś kiedyś w oczy osłu? — zapytała. — Są takie piękne. Ten wielbłąd ma oczy jak osioł. Chciałabym mieć takie oczy, wiesz? — Nie — odpowiedział. — Nigdy nie przyglądałem się oczom osła. Był zdzwiony jej pytaniem. Jej oczy… wcześniej nawet się im nie przyjrzał. Teraz przekonał się, że ma długie rzęsy i bardzo ciemne, bardzo duże oczy. Jak Raghu. — Kiedy patrzy się na osła — ciągnęła — wydaje się, że to najbardziej samotne zwierzę pod słońcem. Bez ojca, bez matki, bez przyjaciół. Krowy nigdy nie wyglądają tak samotnie. — Pstryknęła zapalniczką, zgasiła płomyk, potem znów pstryknęła.
Podniosła palec i przesunęła go przez płomyk. Po chwili powiedziała: — Czy to nie wspaniałe, że nic nie boli, kiedy tak się robi? Nie miał pojęcia, o co jej chodzi. A jej angielski, kiedy mówiła szybko, był trudny do zrozumienia, choć czasem wtrącała zdania w hindi. Mimo to, starał się za nią nadążać i nie tracić jej z oczu, jak ślepiec, który zna liczbę kroków z pokoju do pokoju i nie potrzebuje wzroku. Nomi pojęła, że Badal nie bardzo rozumie, co do niego mówi, więc umilkła. Morze pędziło ku plaży, a potem cofało się z rykiem, jakby wdzieranie się w ląd było błędem. W powietrzu czuło się wilgoć — Badal ją czuł. Pachniała rybami i słoną wodą. Coś chrząknęło dziwnie nieopodal — wielbłąd, pomyślał Badal. Potem zastanowił się, jakie odgłosy wydają wielbłądy. Ryczą jak krowy? Nomi wpatrywała się w morze i miała wrażenie, że ten szum zostanie z nią na zawsze. Jej pierwszym wspomnieniem o morzu była samotność na morskim brzegu po tym, jak odeszła mama. Podszedł do niej pies i ją obwąchał. Była tak opuszczona i głodna. Mama… przez dziesięć ostatnich lat życia wpatrywała się w morze, na którym zniknęła mama. Była nad morzem w Grecji. Greckie morze miało fioletowo-zielonobłękitną barwę. Potem widziała — liczyła w pamięci — Morze Sargasowe, Morze Chilijskie, Morze Północne, Cieśninę Bassa, Morze Południowochińskie. Zamoczyła nawet palec w Bałtyku, który był lodowaty i szary jak łupek. W Bałtyku podczas drugiej wojny światowej zatonęły statki z dziećmi. Nie mogła myśleć o tym, jak umierały. Zamarzały. Było jeszcze Morze Martwe — nie widziała go, ale słyszała, że można w nim leżeć na powierzchni, nie wykonując żadnych ruchów. Nad każdym morzem siadała na brzegu, tak jak teraz, i czekała, aż woda coś jej powie: nie wiedziała, co, ale dowie się, kiedy to usłyszy. Będzie siedziała nad morzem, przy którym ją zostawiono, nad tym, które czuła w betonowej celi aśramy. Badal poczuł, że zrywa się wiatr. Nie widział chmur, ale niebo zwiędło, jakby się postarzało i nie miało sił, żeby trzymać się na wysokościach. Wiedział, że zbliża się sztorm. I przypływ. Jutro rano plaże będą zasłane różnym śmieciem. Kiedyś znalazł na plaży pordzewiałe organki i wydobył z nich kilka melodii. Nomi oparła brodę na ręce. Te światła traulerów na horyzoncie — myślała, że to domy, całe miasto za morzem. Kiedy trafiała przypadkiem na fascynujące miejsce,
nikomu o tym nie mówiła, jakby chciała zachować je tylko dla siebie. Spójrzmy: plaża, traulery, nadciągający sztorm — czy to nie pokaz magii? A może teatralna dekoracja? Później wstrzymają wiatr, wyniosą piasek, osuszą morze, złożą niebo, ukryją wielbłąda i zgaszą te światła na horyzoncie, żeby już nikt nigdy nie znalazł tego miejsca. Badal rysował gałązką kreski na piasku. Kiedy Raghu podał mu gęstą mleczną herbatę, wiedział, że już po wszystkim, albo gorzej, że niczego nie było. To popołudnie przy łodzi, jego usta na ustach Raghu, to był czar, który rzucono tylko na Badala, a kiedy to pojął, poczuł się tak, jakby ktoś wpychał mu rękę w przełyk, chwytał dłonią okrwawione serce i trzewia, i wyciągał je przez usta, tak jak rybacy patroszą ryby. Coś podeszło mu do gardła i zakrztusił się mimowolnie. Dziewczyna chyba tego nie słyszała. Wyjęła z pudełka dwa kolejne papierosy i włożyła je razem do ust, jakby paliła jednego za drugim od lat. Podała mu zapalonego, a on odebrał go jakby z przyzwyczajenia. Bawiła się kolczykami w uszach. Kilka srebrnych. Dwa maleńkie rubinowe na czubku lewego ucha. I dwa złote — po jednym w każdym płatku. Nie zauważył, że się jej przygląda, póki nie powiedziała: — Dziwne, nie? Aż tyle. Nie chciałam, żeby to tak wyglądało. Tylko zbierałam je przez lata. Badal przełknął tę informację z uśmiechem i kiwnął głową. Chyba nie liczyła na więcej. Kiedy skończyli palić, siedzieli i długo wpatrywali się w morze. Nuciła piosenkę — którąś z piosenek Johnny’ego Toppo. Nie były układane do filmowych melodii, a słowa nie były słowami poety. Uświadomił sobie, że Raghu nigdy nie nucił tych piosenek, choć słuchał ich przez całe dnie. W ogóle nie śpiewał. Ale nie będzie myślał o Raghu. W ogóle nie będzie myślał. Potem wiatr ustał i coś w powietrzu uległo zmianie, jakby sztorm musiał zaczerpnąć oddechu, zanim rozpęta się piekło. Światła traulera przygasły. Dziewczyna sięgnęła do torby i wyjęła pudełko miętówek. Podała mu. — Lepiej się poczęstuj — powiedziała. — Nikt się nie domyśli, że paliłeś. Mówiła z wahaniem. Chce go poprosić o przysługę. Wiedział, o co jej chodzi. — Podwieziesz mnie? — zapytała. — Gdzieś?
— Zawiozę cię na targ w Dżarmuli. Stamtąd dojedziesz rikszą do hotelu — odpowiedział. — A potem odjadę. Już nigdy tam nie wrócę. Włożył miętówkę do ust, poczuł ostry lodowaty smak, który zatarł wszystkie inne. Latika przeżyła olśnienie, kiedy szukały prezentu dla kierowcy, który wcale nim nie był. Stały w słabo oświetlonym zaułku przy straganach, które wyglądały jak zardzewiałe szafy na szczudłach. Tłumy wieczornych klientów popychały się nawzajem przy wystawach z tanią odzieżą, torbami, muszlami i posążkami. Właśnie tutaj, gdzieś za innymi straganami, jakby trzeba było je chować, było zakratowane okno w ścianie, obwieszonej podartymi plakatami z ostatnich wyborów. Paru przyklejonych do okna mężczyzn oderwało się od niego, wpychając za paski butelki z alkoholem, a potem przykrywając je dla niepoznaki koszulami. — Kupmy mu butelkę wódki! — Oczy Latiki zalśniły. — Oszalałaś? — Tym razem Vidya nie policzyła do piętnastu, a jej pytanie zabrzmiało jak wściekłe szczeknięcie. — Oszalała. Co się z tobą dzieje, Latika? Wracamy. Napijemy się gorącej herbaty. U tego przekupnia na plaży. — Gouri nie miała pojęcia, skąd wziął się u niej taki apetyt na herbatę. Ale się wziął. — Herbata, herbata, herbata! Mam powyżej uszu tej waszej herbaty! Od pięciu dni nie wypiłam filiżanki prawdziwej kawy. Mam zamiar kupić tę wódkę. Zaczekajcie tu na mnie, Vidyo. — Mamy tu stać? Co sobie o nas pomyślą ci… ci pijacy spod okna! Szacowne starsze panie stoją z nimi w kolejce, żeby kupić… wódkę! — Nigdy w życiu nie piłam alkoholu — oznajmiła Gouri, sznurując usta i odwracając głowę. — Ani ja — dodała szybko Vidya, jakby sama myśl o piciu alkoholu wstrząsnęła nią do głębi. — Co za absurdalny pomysł! Spójrz, jak patrzą na nas ci ludzie! A jeśli za nami pójdą? Chodźmy stąd. — Pociągnęła Latikę za szczupłe ramię. — Nigdy nas tu więcej nie zobaczą. Chodźcie! Już nigdy nie wyjedziemy razem po tej wycieczce. Rodziny i dzieci nam nie pozwolą. — Co się z tobą dzieje na starość, Latika? Od kiedy zaczęłaś pić? — Gouri chciała
to powiedzieć z przekąsem, ale nigdy nie była dobra w sarkazmie, więc jej słowa zabrzmiały jak prawdziwe pytanie. I doprowadziły Latikę do wściekłości. — Starość, starość! Mam już tego dosyć! — Ruszyła ku zakratowanemu oknu. — Co ją ugryzło? Doprawdy… Latika! To wszystko jest takie wyczerpujące i ta jazda w upale przez cały dzień… — Vidya poszła za przyjaciółką, nawołując: — Latika! Zwolnij. Gouri została sama na środku targowiska pośród girland, owoców, gnijących pod stopami warzyw i chaosu handlarzy, zachwalających towary pod gazowymi lampami, które prawdopodobnie dawały więcej cienia niż światła. Zastanawiała się, czy i ona powinna pójść i powstrzymać Latikę. Zerknęła na podejrzany stragan w oknie, jakby samo patrzenie, choć ukradkowe, mogło ją zbrukać. Zagraniczne alkohole produkowane w Indiach, wypisano rozmazaną czerwoną farbą wokół okna. To ją przekonało. Nie ruszyła się z miejsca. Gdzieś spośród zamętu riksz i ludzi z torbami na zakupy i wózkami popychanymi przez tłumy, wyłoniła się młoda kobieta, która szła w stronę Gouri. Jej twarz wyglądała znajomo, ale nie potrafiła jej umiejscowić. Kobieta — w zasadzie dziewczyna — wpatrywała się w nią. Gouri odwróciła wzrok. Nie chciała napotkać jej spojrzenia. Dziewczyna podeszła do niej, jakby ją dobrze znała. — Pamięta mnie pani? Świat jest naprawdę mały. Tak się cieszę, że panią spotkałam. Znajomy zostawił mnie w Świątyni Słońca, potem wracałam autobusem, potem podwiózł mnie ktoś na skuterze, a teraz mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Ten mnich… Widzi pani? Ten za straganem z sari. Ten z długimi włosami. Na pewno widziała go pani, jak stoi w morzu z różańcem. Chodzi za mną, odkąd tu przyjechałam. — Dziecko, mnich nigdy nie wyrządzi ci krzywdy. To boży człowiek. I dlaczego miałby cię śledzić? — Dziewczyna wyglądała na obłąkaną z tymi kołtunami na głowie i w tym osobliwym odzieniu. — Proszę… — Spojrzała na grupę ludzi w pewnym oddaleniu, a potem znów odwróciła się do Gouri. — Nie mogę na niego patrzeć, bo zauważy mnie. Wystarczy… że wyjdziemy stąd razem, dobrze? Potem nic mi się nie stanie. — Wyciągnęła rękę, a Gouri cofnęła się. — Jeśli chce pani wracać rikszą, zapłacę połowę. Dokąd pani
jedzie? Mówiła drżącym głosem. Gouri dostrzegła, że jest przerażona. Ale z jakiego powodu? Z powodu mnicha? Mnisi są dobrzy. Przy mnichu nikomu nie spadnie włos z głowy. W świątyni było wielu mnichów: pobożnych, świętych, szanowanych. — Czekam — oznajmiła Gouri. — Nie mogę stąd odejść. — Na co? Jak długo? Gouri musiała się zastanowić: na co czeka? Przez chwilę nie potrafiła sobie przypomnieć, dlaczego tu stoi. A potem — oczywiście, przypomniała sobie! Czeka na przewodnika po świątyni Wisznu. Vidya i Latika pojechały wcześniej rikszą. Przewodnik obiecał jej, że zawiezie ją na skuterze. Kazał jej czekać, póki nie przyprowadzi skutera z parkingu, ale długo nie wracał. Czekała już od dawna, o czym mówiły jej zmęczone nogi. Miała wrażenie, że chodziła przez cały dzień, choć przecież odpoczywała w hotelu, modląc się i przygotowując do wieczornej wyprawy do świątyni. Równie dobrze może pojechać rikszą z tą dziewczyną, zrobić dobry uczynek, skoro już o tym mowa. Może przewodnik nie mógł odnaleźć jej w tym tłumie. Nie ma się czym przejmować. Będzie, co ma być. Wystarczy, że dojadą do świątyni, a potem sama odnajdzie drogę. Dotrą tam w sam raz na wieczorne modlitwy i zmianę proporców. To wspaniały spektakl. Młodzież uwielbia takie rzeczy. Powie tej dziewczynie, co to wszystko oznacza. Przywołała władczo palcem jedną z oczekujących w kolejce riksz. Ta oderwała się od pozostałych przy drodze i zatrzymała z chrzęstem przed nimi. Przytrzymując się siedzenia, wgramoliła się na nie i wskazała miejsce obok dziewczynie. — Do świątyni — poleciła Gouri. * * * Przy oknie Zagranicznych Alkoholi Produkowanych w Indiach mężczyźni rozsunęli się bez słowa, robiąc miejsce Latice. Byli zbyt zdumieni, by pogwizdywać i cmokać. Latika oparła się o parapet, rozpięła torebkę, wyjęła pieniądze i odezwała się nieznoszącym sprzeciwu tonem, jakby robiła to codziennie, tak jak zakupy cebuli czy ziemniaków:
— Małą butelkę wódki. Zatkało ją, kiedy usłyszała zadane z okna pytanie: — Jaki gatunek, proszę pani? Co pani pije zazwyczaj? Mężczyzna o świńskich oczkach, uśmiechał się z przekąsem za kratą. Mówiąc, specjalnie podkreślił to „proszę pani”. Miał cienki jak włos wąs nad wydatną górną wargą i dłubał w zębach wykałaczką. Pozostali mężczyźni zarechotali. Latika nagle uzmysłowiła sobie, że przestanie farbować włosy. Nie będzie już ani rudą, ani szatynką, przestanie co miesiąc odwiedzać Wendy w Słoneczniku. Przesunęła palcami po potarganej przez wiatr fryzurze. W tej chwili marzyła tylko o tym, żeby być siwa jak gołąbek. Spojrzała prosto w świńskie oczka sprzedawcy, poprawiła okulary i rzuciła: — Smirnoff, rzecz jasna, jeśli go dostanę u pana. Jej torba była wystarczająco duża, żeby pomieścić butelkę, którą jej podał przez kraty. Przyglądał się, jak ją chowa i bez komentarza odebrał od niej pieniądze. Kiedy wróciły z Vidyą tam, gdzie zostawiły Gouri, przyjaciółki nie było. Musiała odejść, by obejrzeć jakieś błyskotki na straganach. Dokładnie tak jak tamtego ranka, kiedy zniknęła z hotelu i odnalazły ją po godzinie bezsensownej paniki, siedzącą na plaży na odwróconej łodzi. Bardziej poirytowane niż zmartwione, rozdzieliły się i poszły jej szukać w przeciwne strony. Ta, która ją znajdzie, zadzwoni do drugiej, a potem wrócą wszystkie rikszą do hotelu. I nie spuszczą Gouri z oka do końca wycieczki. Lecz po kwadransie żadna jej nie znalazła. Ulica była pełna ludzi, lecz wśród nich nie było Gouri. * * * Kiedy Nomi zapukała w przeszklone drzwi i wepchnęła się do pokoju w chwili, gdy je lekko uchylił, Suradż zdał sobie sprawę, że jest już dosyć późno. Musiał usnąć. — Dlaczego uciekłeś ze Świątyni Słońca? — krzyczała. — Jak ci się wydaje: czym wróciłam do hotelu? Wstał z łóżka tak gwałtownie, że zakręciło mu się w głowie i musiał przytrzymać się framugi. Mówiła o wiele za głośno. Jeśli się nad tym nie zastanawiał, był jakby
mniej oszołomiony, ale chciał, żeby przestała krzyczeć. Zasłonił uszy dłońmi. Wzbierało w nim morze — przypływ kwaśnego zwietrzałego płynu. — Nie słyszysz mnie? Nie stać go było na nic więcej, oprócz mamrotania: — Dlaczego nie wróciłaś do auta? Czekałem. Czekaliśmy. Potem odjechaliśmy… co mieliśmy zrobić… było mi bardzo niedobrze. — Nie mogłam znaleźć samochodu! Wszędzie szukałam. Nie stał na parkingu. — Musiał kawałek odjechać. Za dużo słońca. Stanął w cieniu, niedaleko. Musiał usiąść. Opadł ciężko na łóżko. Bolała go głowa. Nie mógł patrzeć na światło. Wrócił do hotelu jakiś czas temu… kiedy? Już nie pamiętał. Potem najechał minibarek, wypalił ostatniego dżointa i usnął. Czy jadł? Może parę orzeszków ziemnych. Stała nad nim przy łóżku — bezlitosna. — Dlaczego, kurwa, nie odbierałeś telefonu? Jak mogłeś mi to zrobić? — Ukradli mi telefon. Zostawiłem go rano na plaży, kiedy poszedłem pływać, i ukradli. — Mówił tak, jakby każde słowo było zdaniem, kończącym się kropką. Milczeli oboje przez chwilę. Nie mogła go winić za to, że mu ukradli telefon, nie wiedziała, za co jeszcze mogłaby go winić, domyślał się. Rzuciła się na krzesło. — Daj mi przynajmniej drinka — powiedziała. — Skończyły się nam zapasy. Wczoraj. Nie pamiętasz? Wskazał pustą butelkę po whisky na nocnym stoliczku. Znów ten przeraźliwy pisk! — Więc dlaczego nie pojechałeś czegoś kupić?! Miałeś samochód przez całe cholerne popołudnie! Jej irytacja poruszała w nim jakąś starą wściekłą nutę. Pełen wyrzutu głos: „Dlaczego to ja muszę naprawiać korki? Czy nie umiesz zrobić choćby jednej rzeczy w tym domu?”. Krzyk: „Jak to nie mogłeś kupić jajek w drodze powrotnej? Przecież cię prosiłam!”. I: „Dlaczego, kurwa, nie odbierałeś telefonu?”. — Wybacz — mruknął Suradż, starając się zachować spokój. — Standard moich usług uległ pogorszeniu. Jest jeszcze minibarek… chyba go nie opróżniłem. — Nie trzeba. — Przesunęła palce przez włosy, plącząc je jeszcze bardziej niż
zazwyczaj, jakby nie bardzo wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Zauważyła paczkę papierosów, leżącą w kręgu światła stołowej lampy. — Okej, jeśli nie mogę się napić, to przynajmniej zapalę. Wyciągnęła papierosa po chwili zmagań z paczką. Sięgnęła po jego zapalniczkę. Objęła wargami papieros, jakby się dąsała. Jak zawsze ukryła nogi pod sobą i zamieniła fotel w skorupę, w której się bezpiecznie mieściła. Leżał z rękami pod głową. — Będę się delektował widokiem — powiedział. Z tym papierosem w ustach w ogóle nie przypominała siebie — nie mógł oderwać od niej oczu. Oparł się o poduszkę, jakby oglądając film na leżąco. Co z tego, że zazwyczaj nie lubi obcych w swoim pokoju? To było warte każdej ceny. Wydmuchnęła dym przez nos. — Padam na twarz. Tak gorąco. A powrót zabrał mi całe wieki. Wiesz, kogo spotkałam? Tę starą grubą kobietę z pociągu. Podwiozłam ją rikszą do wielkiej świątyni. Chciała mnie tam wciągnąć, ale zdołałam się wymigać. Czuł suchość w gardle. Ciarki na całej skórze. Wyrecytował: — Kiedy Nomi pali, jest jak w Portugalii. — Jakby do siebie. — Taki wiersz. Rym nie był zły, pomyślał. Naprawdę się rymował. Otworzył usta, żeby powtórzyć wierszyk, ale jego słowa coś w niej poruszyły. — Wiesz, jakie to niebezpieczne: zostawiać mnie samą? Nawet świątynny przewodnik tak powiedział. Przez połowę drogi śledził mnie mnich albinos z długimi włosami. Myślałam, że na mnie napadnie. — Mnich albinos. Albinos… — Zaczął się śmiać, najpierw zachichotał, a potem na całe gardło, bo nie mógł się opanować. — Jesteś szalona, wiesz o tym? Założę się, że piszesz powieść: Guru i niewolnice. Kto to jest Piku, powiedz mi? Człowieku, masz ostre kawałki w tym komputerze! — W jej oburzeniu było coś niewyobrażalnie erotycznego: ten papieros w ustach, kurta zsuwająca się z ramienia. Wstała, szukając popielniczki. Pokazał ją, śmiejąc się głośno. — Stoi przed tobą. Na stole. Widzisz? — Grzebałeś w moim komputerze — powiedziała, gasząc papierosa. Zająknęła się, głos jej drżał. — Zostawiasz mnie samą Bóg wie gdzie, gówno cię obchodzi, jak
stamtąd wrócę, nie odbierasz telefonu, a teraz starasz się być dowcipnym kutasem. Jej słowa zamieniły mu krew w żrący kwas. Zerwał się z łóżka. — Nie jestem twoim pierdolonym gorylem! Mam już tego dosyć! Pulsowała mu żyła na skroni. Paliła go twarz. Dzwoniło mu w uszach. Rzucił się na nią, zanim zdołała się odsunąć i chwycił ją za ramię. Chude i kościste. Mógłby złamać je na pół jak papierosa, bezwładną tutkę z papieru wypełnioną pokruszonymi liśćmi. Ścisnął to ramię mocniej, ciągnąc ją ku drzwiom. Wyrzuci ją z pokoju i już nigdy jej nie ujrzy. — Hej, puść mnie, to boli! Za głośno krzyczała. Musi stłumić te krzyki. Potrząsnęła ramieniem, próbując się uwolnić. Kurta jeszcze bardziej zjechała jej z barku. Coś zwróciło jego uwagę. Rozluźnił uścisk, przyciszył głos niemal do szeptu: — Muszę cię o coś zapytać: ten pieprzyk na prawym ramieniu, to znamię, czy to nie… — Prześpij się, Suradż. — Uwalniała się palcami z uścisku jego palców. — Zobaczymy się rano. Przyjechaliśmy tu do pracy, masz zrobić to, co trzeba. Wychodzę. Jutro śniadanie o ósmej. Gdzie jest mój laptop? — Głos już jej nie drżał, mówiła oschle, jak przełożona. A jej niezidentyfikowany akcent zaczynał działać mu na nerwy. Chciał ją wyrzucić z pokoju, nie słyszeć już tego głosu, ale to ramię, ten odcięty rękaw… nie mógł skupić się na niczym innym. Rękaw całkiem się oderwał, a teraz jego dłonie obrywały również drugi. Nie wiedział jak ani dlaczego jej kurta pękła. Nie ciągnął za nią, odsunęła się za szybko. A potem… w jaki sposób znaleźli się pod prysznicem? Oboje pod nim stali, odkręcił wodę do końca — strumienie wody. Trzymał ją pod wodą, a włosy przyklejały się do jej czaszki. Mydlił ją całą żelem pod prysznic, ale uwalniała się, śliska od żelu, nie chciała stać w jednym miejscu, nawet kiedy nią potrząsał i bił po twarzy. Wymknęła mu się z rąk — wysunęła, wpadła plecami na drzwi prysznica, które się otworzyły, a ona przez nie wypadła. Upadła jak długa na twardą lśniącą posadzkę. Zachichotał. — Hej, to nie jest fajne. Kurwa, człowieku! Miała rozrzucone nogi i wpatrywała się do góry w umywalkę. Gdzieś zza jej uszu wypływała wolno czerwona stróżka. Płynęła po beżowych
kamieniach łazienki ku odpływowi pod zlewem. W łazience stała kremowa wanna, na wannie wisiał świeży ręcznik. Chciał rzucić ręcznik na czerwoną plamę, zetrzeć krew. Musiał przez nią przejść, żeby dostać się do ręcznika. Był cały mokry. Sztuczne lodowate powietrze wiało w całej łazience. Zadrżał. Ona nie drżała. W ogóle się nie ruszała. Leżała płasko na podłodze, niemal bez kurty. Miała piersi płaskie jak naleśniki z czekoladowymi guziczkami. Małe. Nie zmieściłyby się w jego dłoni. Patrzył na swoje ręce. Drżały. Cały drżał. Nic nie było słychać, oprócz szumu klimatyzacji. Musi coś zrobić. Co? Poszedł chwiejnym krokiem do sypialni, do telefonu — powinien zadzwonić do recepcji, żeby wezwano lekarza. Ale wtedy zaczną go pytać, co się stało. A on nie miał pojęcia, co zaszło. Usłyszał pukanie do drzwi w głębi korytarza i rytualne pytanie: — Czy posłać panu łóżko? Przychodziły co wieczór, zaciągały zasłony, zapalały zapachowe świeczki w pokojach, wzruszały poduszki, jakby goście byli dziećmi. Za parę minut pokojówki staną u jego drzwi. Musi się zastanowić. Zamknął drzwi na zasuwkę. Przekręcił ją dwa razy. Jakiś szmer podpowiedział mu, że ktoś jest w sypialni. Odwrócił się gwałtownie. Nomi! W poszarpanej kurcie, z rozbitą głową. Stała, ociekając wodą. Chciał krzyknąć z radości. Żyła! Nie zabił jej! Otuliła się mokrą kurtą. Z zimna szczękała zębami. Słyszał je — jak ciche kastaniety. — Wszystko im powiem — rzuciła. Patrzyła prosto na niego. Nie, niezupełnie na niego, spoglądała ponad jego ramieniem na drzwi. Trzymała coś w ręku, nie widział dokładnie, co. Wszystko jej wyjaśni, jeśli tylko jej nie zaniepokoi. To było głupie nieporozumienie, chyba to pojmuje? Wygłupiali się, a sprawy wymknęły się spod kontroli. Musi ją przekonać, że tak właśnie jest. Zbliżył się do niej. — Posłuchaj, to był wypadek. Byłem pijany. To okropne, ale… Kroki pokojówki były coraz bliżej. Słyszał je na płytach. Jeśli na klamce nie
wisiała tabliczka „Nie przeszkadzać”, pukały zazwyczaj dwa razy, a potem, po krótkiej chwili, otwierały drzwi kluczem. Czy zdołają wejść do środka mimo przekręconej zasuwy? — Posłuchaj… — zaczął jeszcze raz. — Nie boję się ciebie — powiedziała. Ciągle patrzyła ponad jego ramię, jakby coś za nim widziała. To spojrzenie przerażało go bardziej niż cokolwiek innego. Był zamknięty sam na sam z wariatką. — Nie wierzę w gówniane brednie — powiedziała. — Mam dosyć. — Uniosła dłoń, jakby trzymając w niej pistolet. Nacisnęła. Zasłonił oczy dłońmi, ale było za późno. Poczuł coś w lewym oku, oślepił go piekący ból. Dotknął powieki dłonią. Ból wystrzelił z oka gdzieś w potylicę. Czuł w nozdrzach zapach spreju na komary. Ta puszka w łazience. Suka. Z oczu ciekły mu łzy, nic nie widział. Jakby wypaliła mu oko. — Nie boję się ciebie. Nie wierzę w gówniane brednie — powtarzała te słowa niskim monotonnym głosem, który nie należał do niej. Poczuł ostry, przejmujący ból w przedramieniu. Otworzył jedno oko, na białe prześcieradło kapała czerwona krew. Spojrzał na rękę — ziała na niej rana. Krew — ciepła i szkarłatna — spływała po przedramieniu, dłoni i łóżku. A ona znów się do niego zbliżała z nożem. Jego własnym nożem snycerskim z przybornika na nocnym stoliczku. Chciała wydłubać mu oko, odsunął się, a nóż przeciął mu skórę na policzku. Czuł słony smak własnej krwi spływającej po twarzy. Jego koszula była od niej mokra. Chciał się odsunąć, ale porwała kamień do ostrzenia noży i przecięła mu skórę na czole. Osunął się na kolana, ale nie przestała, rzucała w niego dłutami i nożami jak w tarczę. Skulił się, osłaniał się ręką, a ona kopnęła go w żebra. Zwinął się, wyjąc, gdy trafiła go stopą w krocze. Mimo obezwładniającego bólu, zdołał się jakoś podnieść. Szarpał przeszklone drzwi do ogródka na tyłach, wytoczył się przez nie na trawnik. Podniósł się z ziemi, opierając się o murek oddzielający trawnik od ugoru przy plaży, gdzie od zawsze ryczał bawół. Łapał ze świstem oddech, oddalał się chwiejnie najszybciej jak mógł. Krwawiło mu ramię, krwawiła twarz, bolał go żołądek, prawie nie widział. Nie wiedział, dokąd ucieka, ale parł naprzód. Przeciskał się przez krzaki, między
drzewami, trzcinami, rozdzierając odzież, czując jak rozdziera skórę. Trawiasta ziemia ustąpiła miejsca piaskowi, ciemność pojaśniała. Był na plaży. Była to zaniedbana część wybrzeża, cuchnąca rynsztokiem, zasłana resztkami wielu posiłków: wyrzuconymi plastikowymi butelkami, plastikowymi łyżkami, talerzykami z folii, plastikowymi torebkami. Poślizgnął się na czymś. Deptał kawałki szkła i wchodził w kałuże. I wtedy zobaczył przed sobą morze. Pobiegł na jego brzeg. Sandały odpłynęły, a może przybiegł boso? Gdzieś w pobliżu szczekały psy — zdziczałe kundle. Fale rozbijały się u jego stóp. Ujadanie psów było coraz bliżej. „Co ja zrobiłem?”, łkał jego mózg. „Co ja zrobiłem?”. Plażę oświetlała zielonojarzeniowa lampa. Biegł, nie patrząc, zderzył się z mężczyzną podlewającym gałązkę wepchniętą w piasek. Mężczyzna odepchnął go i podlewał dalej. Chciał wyrwać sobie oko, tak bardzo go piekło. Pobiegł, przewrócił się, podniósł się, zaklął i znów pobiegł. Zatrzymał się, kiedy fale obmyły mu stopy. Ujął głowę w dłonie i opadł na kolana w wodzie, krztusząc się słoną wodą, wymiotując. Coś wyłoniło się ze spienionej zielonej wody. Szła ku niemu kolumna. W dziwnej zielonkawej poświacie widział przed sobą ducha z koszmarów. Kiedy znalazł się bliżej, okazał się człowiekiem. Żółte szaty zsuwały się z jego potężnych ramion, kiedy brodził w wodzie. Siwe włosy sięgały ramion. Mimo ciemności, miał przeciwsłoneczne okulary. Suradż klęczał w wodzie, zauroczony, a mnich podchodził bliżej.
Piku, obiecałam ci, że po ciebie wrócę. Próbowałam ci to wtedy wyjaśnić, nie mogłam. Spróbuję jeszcze raz. Zamknęli mnie z psami za to, że chciałam cię rozwiązać. Wszystko, co wydarzyło się później, jest jak pętla odtwarzana w mojej głowie przez ostatnie trzynaście lat. Kiedy wyszłam, otoczyła mnie martwa cisza. Wyglądało to tak, jakby strach stał się prawdziwym żywym potworem, dyszącym krok za moimi plecami. Przez te trzy dni jadłam bardzo niewiele. Miałam zaropiałe oczy, ubranie lepkie od potu i brudu. Nigdzie cię nie widziałam. Ale zobaczyłam Czampę. Czekała na mnie, kiedy wyszłam z łazienki. Rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie podsłuchuje, a potem zapytała mnie, czy wiem, co zrobił Gurudżi, kiedy byłam zamknięta. Splunęła na podłogę, a ja zastanawiałam się, dlaczego jest taka odważna. Przed kilkoma miesiącami zniknęła na dwa tygodnie, a kiedy wróciła była chudsza i miała zapadnięte oczy. Dziewczęta szeptały, że odesłano ją, bo była w ciąży, a jej dziecko musiało zostać zabite i wyjęte z jej brzucha. Niektóre dziewczyny mówiły, że uciekła z kierowcą furgonetki. Inne, że ze strażnikiem. Nikt nigdy nie zrobił niczego, żeby jej pomóc. Od tamtej pory Czampie przestało zależeć na czymkolwiek. — Przyszedł do jadalni i podszedł prosto do Minoti — powiedziała. — Rozbił jej głowę o ścianę. Krwawiła, a on się śmiał. — Nie chcę więcej słyszeć. Daj mi spokój. — To nie wszystko — ciągnęła bez tchu szeptem. — Rzucił ją na posadzkę w jadalni przy nas wszystkich. Podciągnął jej spódnicę i zerwał majtki… dlaczego zasłaniasz uszy? Tylko o tym słuchasz, nie musiałaś tego przeżywać. I nic nie widziałaś. Pomyśl o Minoti. Krzyczała z całej siły, a on wciąż sobie drwił. Potem włożył w nią wielką łyżkę. Wszystkie to widziałyśmy. Dziewczyny płakały. Minoti krwawiła. Jedzenie spadało ze stołów razem z tacami i talerzami. Wiesz, co wtedy pomyślałam, Piku? Że spędzę w tym piekle całą resztę życia, które nie ma początku i końca. Nie znałam niczego innego, odkąd skończyłam siedem lat. Nigdy nie poznam innego świata, poza tym. Ty też nie.
— Chcemy stąd uciec. Nie mamy nic do stracenia — szeptała Czampa. Tak właśnie powiedziała, Piku. — Uciekałaś dwa razy — odpowiedziałam jej. — Przywoziła cię policja. — Tym razem nie pójdę na policję. Już jestem mądrzejsza. — Na zewnątrz nie ma dla nas miejsca. Będziemy się musiały ukrywać albo wsadzą nas do więzienia. — Zapomnij o tym. Okłamywano nas przez te wszystkie lata. Nic by się nie stało, nawet gdybyśmy uciekły dawno temu. A więzienie jest lepsze od tego, gwarantuję ci. Posłuchaj… Weszła Dżoba. Udawałyśmy z Czampą, że nie rozmawiamy. Nie wiedziałyśmy, jak długo Dżoba stała na korytarzu i ile podsłuchała. Widząc mnie, zmarszczyła nos i powiedziała: — Śmierdzisz. — Uśmiechnęła się do lustra, upięła włosy i dodała: — Cuchniesz jak pies. Nie pozwolimy Dżobie uciec z nami. O, nie. Kto jeszcze z nami ucieknie? — Nie bądź głupia — powiedziała po dwóch dniach Czampa, kiedy znów mogłyśmy szeptać sobie na ucho. — Nikt inny. — Piku. Nie zostawię jej samej. — Ona wszystko wyda. Nie ma mózgu. Prawie nie mówi. Umie tylko walić w ściany i wyć. Tak o tobie myślano, Piku, ale wiedziałam, że to nieprawda. Porozumiewałyśmy się, ty i ja, naszym własnym sekretnym językiem, którym mówiłyśmy przez całe pięć lat. — Piku nie jest taka — szepnęłam z oburzeniem, najżarliwiej jak mogłam. — Jest trochę opóźniona i nie mówi, ale wszystko rozumie. Wiem, jak ją uspokoić. — Ciii. Nie podnoś głosu. — Nigdzie się bez niej nie ruszę. Ona beze mnie przepadnie. Tylko ja wiem, o czym mówi. — Miałam łzy w oczach. Ale nie pozwoliłam, żeby Czampa je ujrzała. — Wrócisz po nią. Na tym wozie z gnojem nie będzie tyle miejsca. Jest za mały. A jeśli zacznie wrzeszczeć? A jeśli usłyszy ją Bhola? Co wtedy? — Nie czekała na odpowiedź na te pytania, Piku. Ciągnęła: — Posłuchaj, mówię ci o tym tylko dlatego,
że cię lubię. I potrzebuję pomocy przy wejściu na ten wóz. Ale jeśli zaczniesz coś kombinować, znajdę inny sposób, żeby stąd uciec. Pamiętaj, że uciekłam już dwa razy. Bez twojej pomocy. Możesz sobie zostać z Piku. Umilkłam. Bez Czampy nigdy się nie wydostanę, nie znam nikogo na zewnątrz. Czampa była starsza. A ponieważ już uciekała i wracała, wiedziała, czego nie należy robić. Powiedziała, że podczas pobytu w szpitalu słyszała o domu dla takich dziewcząt jak my — osieroconych lub porzuconych. Nikomu o nas nie powiedzą, zajmą się nami. Wolność była w zasięgu ręki, Piku, nie mogłam zaprzepaścić tej szansy. Doszłam do wniosku, że przeżyjemy obie tylko wtedy, kiedy wydostanę się na zewnątrz. I wrócę po ciebie. — Słyszałam, że w domach dla dziewcząt szukają nowych rodziców dla takich jak my. Za granicą. Tam życie będzie zupełnie inne — mówiła Czampa, kiedy pewnego wieczoru siedziałyśmy obok siebie, splatając girlandy ze sterty jaśminu. Była już prawie pora pudźi i musiałyśmy spleść girlandy przez następne pół godziny. Moja czerwona nitka fruwała między kwiatami jaśminu za grubą igłą, a Czampa szeptała mi na ucho plan naszej ucieczki. — Adopcje są dla niemowlaków — powiedziałam. — Ja mam dwanaście lat, a ty piętnaście. Kto zechce nas adoptować? Złapią nas i przywiozą z powrotem. — Jeśli nie chcesz uciekać, zostań. Znajdę inny sposób, żeby dać stąd nogę. Furgonetka z nawozem przyjeżdżała z daleka kilka razy w roku. Nie pamiętam, jak często. Miałam wrażenie, że minął zaledwie miesiąc od ostatniej dostawy krowiego nawozu i gnijących liści. Odkąd nie było Dżugnu, rozładowywanie wozu stało się moim udziałem. Zrzucałam gnój szpadlem do mniejszej miski, którą nosiłam na głowie tak jak Dżugnu, a potem wysypywałam jej zawartość na stertę przy szopie. Potrzebowałam na to dwóch dni. O szóstej wieczorem drugiego dnia podszedł do mnie kierowca i przyglądał się, jak pracuję. — Ile to jeszcze potrwa? Chuda jak patyk, a bierze się za męską robotę! — zrzędził. — Ten gnój Bhola nie ma za grosz rozumu. Powinienem stąd wyjechać dawno temu. — Splunął czerwonym strumieniem do napełnianej przeze mnie miski. Odszedł do chaty, w której Bhola palił i pił z innymi.
— Zawołaj kogoś do pomocy — krzyknął przez ramię. — Muszę stąd wyjechać za godzinę. Wszystko przebiegało zgodnie z planem Czampy. Czekałam, aż Bhola powie, że mogę wziąć kogoś do pomocy. Po mniej więcej minucie usłyszałam jego głos: — Idź zawołaj kogoś do pomocy. Rusz ten chudy tyłek. — Jest tam kto? — krzyknęłam. — Czy to ty, Czampa? Chodź do mnie. Potrzebuję pomocy. — Czekała w pobliżu. Podbiegła do mnie, wołając głośno: — Czego chcesz? Nie licz na to, że odwalę za ciebie najcięższą robotę. Zabrałyśmy się we dwie do opróżniania furgonetki. Zostało na niej jeszcze pięć worków. Trzęsły mi się nogi i trzęsły ramiona, kiedy chodziłam w tę i z powrotem z miską nawozu na głowie. Nasze głowy i ciała cuchnęły gnojem. We włosach miałam pełno robactwa. Zanim wrócił kierowca, ukryłyśmy się z Czampą pod stertą pustych worków z tyłu furgonetki, gdzie leżała reszta jego śmieci. Koło zapasowe, puste butelki po alkoholu, doniczki, które miał dostarczyć gdzie indziej. Dusiłam się pod szorstkimi workami. Śmierdziały gnijącym nawozem. Chodziły po mnie robaki i mrówki. Wszystko mnie swędziło, ale nie mogłyśmy się poruszyć. Te minuty czekania ciągnęły się jak dni. Wydawało mi się, że od razu zaczną nas szukać w aśramie. Podczas tego czekania przyszedł mi do głowy rozpaczliwy pomysł, żeby pobiec po Piku i wciągnąć ją na furgonetkę. Było dosyć miejsca, a ty, Piku, nie potrzebowałaś go wiele. Ale było już za późno. Kierowca spojrzał na tył i wszedł do kabiny, usiadł za kierownicą. Trzasnęły drzwi. Furgonetka szarpnęła do przodu. Po kilku długich minutach zatrzymała się. Słyszałyśmy skrzypienie metalu, trzask zasuw i łańcuchów. Jakiś głos zapytał: — Ty wciąż tutaj? Zostajesz na noc czy co? — Nie — mruknął kierowca. — W mieście są lepsze dupy. Więcej na nich ciała. — Zarechotali, a ktoś uderzył w bok ciężarówki. W środku, tam, gdzie byłyśmy, zabrzmiało to jak wybuch bomby. Na pewno zaczęłabyś krzyczeć, Piku. Zawsze bałaś się burzy. Furgonetka potoczyła się dalej. Podskakiwała na wybojach, a my wpadałyśmy na siebie.
Płakałam przez całą drogę w tej furgonetce, przypominając sobie uśmiech na twojej twarzy, kiedy poprzedniego wieczoru głaskałam cię po chudych nogach i rękach, co zawsze cię uspokajało. Powtarzałam ci, że po ciebie wrócę. Rozumiesz? Byłam jedyną osobą, która wiedziała, co chciałaś powiedzieć tymi swoimi jękami i popiskiwaniem. Tamtego wieczoru milczałaś. Po jakimś czasie furgonetka stanęła. Nie miałam pojęcia, dlaczego ani na jak długo staje, ale Czampa wystawiła głowę z worków i szturchnęła mnie pod żebro, mówiąc: — Wyskakuj. Wynosimy się stąd. Ledwo zdążyłyśmy wyskoczyć, kiedy furgonetka znowu ruszyła. Pojechała dalej i zniknęła. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund. Kolana ugięły się pode mną. Ogłuszało mnie nieustanne trąbienie. Słyszałam też wysoki kobiecy głos śpiewający przez radio. Widziałam jaskrawe światła samochodów. I ludzi! Nigdy nie dano mi było widzieć tylu na raz! Nie wiedziałam, że na świecie mieszka tyle osób. Nikt się nie zatrzymał, żeby spojrzeć na dwie chude dziewczynki wędrujące ulicą. Czampa trzymała mnie za rękę i ciągnęła ku kolejce auto-rikszy. Wepchnęła mnie do środka i powiedziała kierowcy, dokąd ma jechać. Pojazd zaczął się poruszać. Coraz szybciej. Oddychałyśmy świeżym otwartym powietrzem. Nad wózkami sprzedającymi wszystko — od gotowanych jajek do gorących paratha — wisiały gazowe lampy upstrzone owadami. A dalej, wzdłuż drogi, widziałam falbankę białej piany na czarnym płótnie — morze, które, jak mówił Dżugnu, było bardzo blisko. To, do którego go wrzucono. Kiedy dojechałyśmy do domu dla dziewcząt, Czampa kazała mi czekać. Zostałyśmy kuzynkami. Nie miałyśmy rodziców. Nasz stryj bił nas często, więc uciekłyśmy. Miałyśmy na ciele tyle blizn, siniaków i poparzeń od papierosów, że nasze słowa brzmiały przekonująco. — Ani słowa o aśramie — napominała mnie Czampa. — Wszyscy bogaci i sławni są jego uczniami, wszyscy myślą, że jest bogiem. Nie uwierzą w ani jedno złe słowo na jego temat. Zabiorą nas do niego z powrotem i umrzemy jak Dżugnu. — A co z Piku? Co z innymi dziewczynami? Nie możemy ich tak zostawić. Musimy powiedzieć prawdę.
— Nie bądź świętą — syknęła Czampa. — Bo od razu wyrzucę cię z tej rikszy. Więc rozmawiałam z tobą w myślach, Piku. Przez cały czas tak z tobą rozmawiam. Znasz smak zdrady? Nie, bo skąd… Jest jak ubranie pełne piasku, tak pełne piasku, że ziarna drapią cię i kłują, i gryzą. Wytrzepujesz piasek z ubrań, pierzesz je, kąpiesz się, lecz nawet wtedy, po wielu dniach, nawet po wielu latach, piasek tkwi w pękniętej skórze na palcach stóp, w szwach kieszeni, i dokucza jak przedtem. Te ziarna, które zostają bez względu na wszystko, są nie do zniesienia. Trudno wtedy odróżnić rzeczywistość od koszmaru. Serce, umysł, usta — wszystko wypełnione jest piaskiem. Zostałam w domu dla dziewcząt przez miesiąc, może trzy albo sześć. Czampę umieszczono gdzie indziej wkrótce po naszym przyjęciu. Nie wiem, dokąd pojechała — czy do innego domu czy do innej rodziny. W domu nigdy nie mówiono o tym, dokąd trafiają dzieci. Nigdy jej już nie zobaczyłam. Powiedziano mi, że i ja wkrótce wyjadę. Mieli nadzieję, że znajdą dla mnie przybranych rodziców. Nikt się o mnie nie dowie. Nawet ty, Piku. Nie rozmawiałam z nimi o aśramie, ale pisałam. Pisałam przez całe dnie. Pisałam przez pół wieczoru. Pisałam w grubym zeszycie. Zużywałam ołówki. Zaczęłam od dnia, w którym zabito tatę i pisałam o wszystkim, co zapamiętałam. Szczególnie o tobie. Pisałam o tym, że umrzesz, jeśli zostaniesz w aśramie, dlatego że jesteś taka, a nie inna. Kiedy skończyłam pisać, schowałam zeszyt do czasu wyjazdu. Miałam jechać do nowego domu, najpierw do Delhi, potem do innego kraju. Czeka cię szczęśliwa przyszłość, mówili mi, z kobietą, która długo marzyła o adopcji dziecka. Wykradłam się z domu dla dziewcząt w przeddzień wyjazdu do Delhi. Zapisałam adres gazety z egzemplarza, który przysyłano do domu każdego dnia. Była to ta sama gazeta, która kiedyś pisała o aśramie, ukazał się w niej artykuł, w którym było moje zdjęcie z Gurudżim i innymi dziewczętami. Skleiłam kilka kartek z zeszytu, żeby zrobić kopertę, włożyłam do niej zeszyt i zalepiłam kopertę klejem. Szłam dłużej niż godzinę, pytając co drugą osobę o drogę, aż w końcu dotarłam do redakcji gazety. Przeżyłam chwilę paniki, że stracę zeszyt na zawsze, jeśli się go pozbędę, ale w końcu wrzuciłam kopertę do dużej skrzynki na listy przy bramie redakcji. Wpadła do skrzynki i uderzyła o dno.
Napisałam to dla ciebie, Piku, żeby to przeczytali i wydostali cię stamtąd, żeby wydostali stamtąd inne. Dowiedzą się, co działo się w aśramie, a wtedy pojadą tam i przekonają się na własne oczy. Po latach w tym obcym kraju znalazłam fotografię Gurudżiego w internecie. Wydrukowałam ją i przylepiłam do ściany. Każdego dnia patrzyłam mu prosto w oczy, wbijałam mu szpilki w twarz. Nie przestraszy mnie już, nie na odległość, ani nawet wtedy, gdy stanę z nim oko w oko i powiem mu, że tu jestem: że byłam tu od początku i że wiem wszystko. W snach mówię wszystkim prawdę, niczego nie pomijam, nawet jeśli robi mi się od tego niedobrze. Ty stoisz obok mnie. Wcale się nie zmieniłaś. Nie umiesz mówić, ale wciąż uśmiechasz się w taki sam sposób. Kiedy Latika wypiła prawie pół butelki wódki, gdzieś w radiu puścili starą piosenkę Geety Dutt: Piya aiso jiya mein samae gayo re, ki main tun-mun ke sudh-budh gawa baithee, śpiewał głos z przeszłości. „Mój ukochany tak bardzo we mnie się wtopił/Że straciłam kontrolę nad umysłem i ciałem”. Siedziała samotnie na hotelowej werandzie. Pod nią były korony młodych palm, a dalej morze, które wzdychało i kołysało się. Wzmagający się wiatr rzucał liśćmi palm kokosowych. Po upalnym dniu, łagodne nocne powietrze sprzyjało rozleniwieniu w kończynach. Czuła się tak, jakby ktoś powoli, bardzo powoli, wypychał jej głowę chmurami. Szum morza stawał się rykiem w jej uszach. Wróciły z targu bez Gouri. Dzień skończył się nieszczęściem. Latika usiłowała przetrawić to, co się stało, ale uciekały jej myśli, a głos Vidyi, kiedy nadchodził, brzmiał jak z bardzo daleka. O czym ona mówiła? Coś o wzięciu wszystkiego pod kontrolę, o zorganizowaniu grupy poszukiwawczej. Kierownik hotelu zwołał kilku pracowników i pojechali szukać Gouri. Dżarmuli to małe miasto, na pewno ją znajdą, zgubiła się przecież na rynku, a od jej zaginięcia upłynęło zaledwie kilka godzin. Oczywiście po ciemku nie będzie łatwo, ale nie poddadzą się. Jeśli nie znajdą jej do północy, powiadomią policję. Vidya zgodziła się na ten plan. Przed wielu laty
odnalazła zbiegłą sekretarkę, a szukała jej w wielkim mieście. Tu była zaledwie jedna ulica. Zajrzą w każdą mysią dziurę. — Jestem tak zrozpaczona, że zajrzałam nawet do jej pokoju, Latiko. Mając nadzieję, że może przypadkiem… Oczywiście nie było jej tam. Poleciłam kierownikowi przeszukanie świątyni Wisznu. Pamiętasz, że powtarzała, że musi tam wrócić? Jeśli gdziekolwiek się zaszyła… tylko że to taki labirynt… jak ją odnajdą, nawet jeśli tam jest! Zadzwoniłam do tego przewodnika po pomoc. Badala. Zna to miejsce jak własną kieszeń. Ale okazał się bardzo niegrzeczny. Powiedział, że jest daleko i nie może przyjechać! Latika? Latika! Czy ty mnie słuchasz? Vidya usiadła obok Latiki i spojrzała na trzeci leżak. Pusty. Jak pięknie i spokojnie było tu do wczoraj: wieczory na werandzie, rozmowy przyjaciółek do późna, morze, wakacje, hotel, samo życie. Wszystko miało swoje miejsce. A teraz wyglądało tak, jakby nocą przeszło tutaj tornado. Suradż był pewnie w Dżarmuli, może miał kłopoty, a one straciły Gouri. Będzie musiała zadzwonić do tego jej nadętego syna i powiedzieć mu, jeśli jej nie znajdą. Bo Latika jest za bardzo wstawiona — czy to w ogóle możliwe? — z pewnością za bardzo wstawiona, żeby odbyć tak trudną rozmowę przez telefon. Doprawdy, w ogóle nie było z niej pożytku. Pijana Latika. Czy może być coś bardziej nierzeczywistego? — Och, Latiko, co my powiemy jej synowi? — Był to krzyk rozpaczy. Latika z wysiłkiem otworzyła oczy. — Kierownik ją znajdzie. Zrobi to. To bardzo… wszechstronny mężczyzna. — Ale nie jest Bogiem! Latika, jak możesz być w takim stanie, kiedy mamy kryzys? Latika upiła łyk wódki. Zdjęła okulary, zamknęła oczy i oparła głowę o ścianę. Kiedy się odezwała, mówiła tak cicho, że Vidya musiała się pochylić, żeby uchwycić jej słowa, zanim porwie je wiatr. — Kiedy byłam na studiach, zakochałam się w mężczyźnie, który mieszkał na drugim końcu mojej ulicy. Pochodził z religijnej tradycyjnej rodziny, mówiącej językiem konkani. Był przystojny, zielonooki, wysoki, w typie Greka, jak to się zdarza wśród ludu konkani. Jego rodzina miała piękny dom, obrośnięty tamaryndowcami, z rzeźbami w ogrodzie i oswojonymi synogarlicami. Byli bardzo bogaci. Poznaliśmy się, bo każdego dnia przyjeżdżał szarym samochodem odebrać córkę z gimnazjum obok
mojej uczelni. Któregoś dnia podwiózł mnie do domu razem z córką. Z czasem weszło nam to w nawyk, ale nikt sobie nic z tego nie robił, bo on był żonaty, był naszym sąsiadem i rzecz jasna woziliśmy córkę. Ale nieco później zaczęliśmy spotykać się potajemnie. Opuszczałam zajęcia, a on przyjeżdżał wcześniej na uczelnię, żebyśmy mieli godzinę dla siebie w samochodzie, bez córki. Wiedziałam, że to czyste szaleństwo, ale nic nie mogłam z tym zrobić. Kochaliśmy się. I to wcale nie było złe ani niestosowne. Tyle że nic już nie było możliwe, a z czasem zaczęły krążyć plotki… Ktoś widział mnie, jak wsiadałam sama do auta, ktoś inny widział mnie z nim w samochodzie z dala od domu. Czepiano się z tej przyczyny mojego brata w szkole… więc nadszedł koniec. Wysłano mnie do ciotki do Bhopalu. Jechałam tam nocnym pociągiem, a towarzyszył mi brat, który miał strzec mojej czystości. Te stare wagony drugiej klasy… Kuszetki na górze były przedzielone tak niską ścianką, że jeśli się chciało, można było dotknąć śpiącego po drugiej stronie. Mój konkani jakimś cudem kupił bilet na sąsiednią kuszetkę. Przez całą noc trzymaliśmy się za ręce ponad tą niską ścianką. Słyszałam, jak szlocha. To nie było łkanie, ale przyspieszone oddechy, pociągnięcia nosem, jakby był przeziębiony. Rozbolał mnie nadgarstek, miałam na nim siniaka od wykręcania ręki nad przegrodą. Miałam wrażenie, że serce mi pęka. Byłam bardzo młoda, jak się domyślasz. Brat spał kilka stóp pode mną na dolnej kuszetce i o niczym nie miał pojęcia. — A potem? — Potem… nic. Konkani wysiadł z pociągu przed świtem. Jego rodzina przeniosła się do całkiem innego miasta, więc nie mogliśmy się spotykać nawet podczas wakacji. Nigdy go już nie zobaczyłam. Hotel był pogrążony w ciemności, a kiedy radio przestało grać, usłyszały gdzieś daleko ujadające psy. — Nie myślałam o tym od lat — mruknęła Latika. — Dlaczego o tym opowiadam? Vidya otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale Latika ciągnęła dalej: — To przez morze. Przez ten szum. Wydobył ze mnie tyle dawnych wspomnień… Myślałam, że już je zapomniałam. Ale powinnam myśleć o Gouri, a nie o sobie. — Uważasz, że ją znajdziemy? — Vidya była już zbyt zmęczona, żeby rozpaczać. — Znajdziemy — odpowiedziała Latika. — Jutro słońce znów wzejdzie i wszystko
się odmieni. W ich uszach szumiał tylko senny ryk oceanu. Latika przeniosła wzrok ponad poręcz werandy na niebo. Miało bladoczerwoną barwę, sztorm był nieunikniony. Księżyc i gwiazdy, tak wyraźne poprzedniej nocy, skryły się za chmurami. — Pójdziemy się przejść? — zapytała. — Czemu nie. I tak musimy czekać na powrót kierownika i jego ludzi. Obsługa hotelu złożyła i związała wielkie pasiaste parasole na trawniku. W żółtawej poświacie zatopionych lamp powierzchnię basenu marszczyły niebieskozielone wzory. Latika zauważyła żabę w basenie. Tak jej się przynajmniej wydawało. Trawa była już mokra od rosy, czuły sól na wargach. Przeszły ścieżką do bramy na tyłach hotelu i odsunęły zasuwkę. Z ciemności wyłonił się biegnący strażnik, który zawołał: — Ciociu! Proszę pani! Dokąd idziecie? — Chcemy pospacerować nad morzem. — O tej porze to niebezpieczne. Nadciąga sztorm, widzi pani? Nie mogę was przepuścić. Stracę posadę, jeśli porwą was fale. To zbyt niebezpieczne. Latika ruszyła przodem i otworzyła bramę. Morze falowało aż po horyzont. Nadciągające fale przesłaniały niebo, zanim rzuciły się na piach, łomocząc w odwrócone łodzie. Nie było tu żywego ducha, oprócz cieni dwóch mężczyzn w głębi plaży. Jeden z nich chyba klęczał w morzu, a drugi się z niego wyłaniał. Ten, który wychodził z oceanu był bardzo wysoki. Ten, który klęczał, usiłował wstać. — Spójrz! Tam po drugiej stronie potoku. Coś dziwnego… w wodzie… — Vidya wskazywała palcem. — Czy ten człowiek chce go zabić czy ocalić? — Ten wyższy wpycha chyba tego niższego do wody. — Nie — zaprotestowała Latika. — Ten wyższy nie pozwala temu niższemu się utopić. Źle widzę w ciemności. Ale spójrz tam! Światła. Vidya przesunęła wzrok na światła statku na morzu. A potem znów spojrzała na brzeg, po mężczyznach nie było już śladu. Nic, tylko ciemność i morze połykające piasek.
Wiatr wiał na nie z tyłu i popychał jej dalej. Podeszły do samego brzegu morza. Straciły z oczu światła statku, a potem znów je zobaczyły tam, gdzie niebo styka się z oceanem, podskakujące na wodzie i znikające w niej zupełnie. Stały po kostki w wodzie, czując jak ziemia obsuwa im się spod stóp przy każdej cofającej się fali. Latika ujęła Vidyę za rękę. Za każdym razem, kiedy obmywały je fale, czuły jak zapadają się po kostki i mocniej ściskały dłonie. — Naprawdę uważasz, że ją znajdziemy? — Tak, naprawdę. Tylko się trzymaj. Do jutra wszystko się wyjaśni. Zobaczysz.
OSIEMNASTY DZIEŃ Jest już dobrze po północy, kiedy zjeżdża na rowerze z drogi i dociera do ścieżki przez las. Zsiada, prowadzi rower dalej, a potem rzuca go w krzaki. Drzewa pociemniały po krótkim zmierzchu połowy lata. Musi zapamiętać miejsce, w którym zostawiła rower, jeśli chce go odzyskać. Sięga do jednej z wielu kieszonek przy dżinsach. Wyjmuje kawałki kredy. Wybiera dwa drzewa i stawia na nich krzyżyki. Idzie ścieżką, obmywana zmierzchem, staje się czarnym cieniem przemykającym między drzewami. Nad jej głową liście tną blade niebo na kawałki. Słyszy swój oddech, słyszy jak podeszwy miażdżą ziemię. Przechodzi przez kolczaste krzewy, które drapią dżinsy. Czuje w nozdrzach zatrwian i dym z palonego drewna. Jest jaśniej niż ciemniej i ciemniej niż jaśniej, jak to zazwyczaj bywa nocami w środku lata niedaleko koła podbiegunowego. Kiedy myśli o tym wszystkim, nagle wyrasta przed nią arkusz srebra, o którym marzyła przed zaśnięciem każdej nocy przez te wszystkie lata. Kiedy staje na łące, zsuwa kaptur z głowy i wygina grzbiet. Nie ma już paciorków ani warkoczyków. Ma tak krótko obcięte włosy, że jej głowa przypomina puchaty pąk na cienkiej łodyżce. Kolczyki w uszach odbijają światło. Zrzuca plecak z ramion i przez długą chwilę siedzi nad wodą, opierając brodę o kolana. Kiedy robi się widniej, zrzuca ubranie. Wsuwa się w jezioro, zachłystuje z zimna i płynie na środek. Kiedy nie widzi już brzegu, zatrzymuje się i przewraca na plecy. Pływa twarzą do góry w połyskującej wodzie. Jest liściem, woda może ją zanieść gdzie chce. Powietrze jest ciepłe na skórze. Prawie się nie porusza, wpatruje się w gwiazdy, które zaczynają gasnąć. Twoja mama, twój tata i twój brat stali się gwiazdami, powiedziała kiedyś jakaś kobieta. Jeśli chcesz być z nimi, spójrz w niebo. Oni tam są. W świetle dnia szare drzewa stają się zielone, a ona znów przewraca się w wodzie. Płynie z powrotem na brzeg jeziora, wychodzi z wody, wyciera się i ubiera. Pochyla się nad plecakiem, wyjmuje z niego nieduży kamienny posążek. Przesuwa po nim palcem, trzyma go blisko przez chwilę, a potem wrzuca do wody. Fale rozbiegają się w
świetle dnia. Znów sięga do plecaka i wyjmuje zardzewiały metalowy przedmiot: dwa paski blachy na prostym trzpieniu. Sprawdza obcasem kilka miejsc w ziemi i wpycha trzpień w mokrą ściółkę przy brzegu. Podnosi głowę, żeby sprawdzić strony świata: jedna strona opalizującego nieba nabiera różowej barwy. Obraca trzpień, kieruje strzałkę na północ.
PODZIĘKOWANIA Moja mama Sheela Roy i jej siostra Sunila Rudra towarzyszyły mi w podróży przed napisaniem tej książki. Były gotowe na wszystko, otwierały przede mną drzwi do światów, o których istnieniu nie miałam pojęcia, a do tego były mi wdzięczne, że je ze sobą zabrałam. Za trzeźwe komentarze i wyrozumiałą lekturę brudnopisu książki wyrażam podziękowanie Arundhati Gupcie, Jamesowi Scottowi Linville’owi, Minishicie Dass i Myriam Bellehigue. Jestem wdzięczna Ginie Winje i Karin Marie za pomoc przy norweskim listowiu i ptactwie. Abhishek Roy za rozplątanie skomplikowanych związków w Mahabharacie i Ramajanie. Prateek Jalan za lata trzymania mnie z dala od kłopotów, Rajeshowi Sharmie za nieustanne wsparcie i zainteresowanie, oraz Koukli MacLehose za spokojne biurko nad morzem. Za przygotowanie książki do wyjścia na świat: Katharinie Bielenberg, Monice Reyes, Poulomi Chatterji, Thomasowi Abrahamowi i Victorii Millar. Podczas pisania tej książki nieustannie towarzyszyły mi tłumaczenia Mahabharaty Johna D. Smitha oraz poezji bhakti A.K. Ramanujana. Wersy epigrafów są oparte na tłumaczeniu Ramanujana, wydanym w zbiorze „Speaking of Siva”. Fragmenty wiersza, które przypomina sobie Gouri pochodzą z utworu bengalskiego poety Jibanananda Dasa’ „Banalata Sen”, napisanego w roku 1942. W Indiach doszło do niezliczonych przerażających przypadków wykorzystywania dzieci i przemocy seksualnej. Czerpałam z dokumentów sądowych i śledczych wielu takich spraw. Książka nie dotyczy żadnego konkretnego przypadku. Jest mi bardzo przykro, że nie ma już z nami Pera Bangsunda. Przekonałby się, dokąd zaprowadziły mnie jego przechadzki ze mną po norweskich lasach.
Scholastique Mukasonga
MARIA PANNA NILU
Powieść uhonorowana Nagrodą Renaudot, jedną z najważniejszych francuskich nagród literackich. Rwanda, lata 70. XX wieku. W katolickim liceum im. Marii Panny Nilu, kształcącym żeńską elitę kraju, rozpoczyna się nowy rok szkolny. Większość uczennic należy do będącego u władzy plemienia Hutu. Veronica i Virginia, pochodzące z plemienia Tutsi, muszą zmierzyć się z niechęcią i prześladowaniami ze strony swoich koleżanek, które nie dają im zapomnieć, że dyplom Tutsi, to nie to samo co dyplom Hutu. Pozorny spokój szkolnego życia mąci coraz bardziej nasilająca się atmosfera wzajemnej wrogości, walki politycznej i spisków. Veronica i Virginia poznają strażnika legendy Tutsi, który twierdzi, że Tutsi pochodzą od egipskich faraonów i wplątuje dziewczęta w tajemnicze obrzędy w cieniu królowej z zamierzchłych czasów. Jej kości zakopane pod czerwonym kwiatem koralokrzewu strzegą pytony. Kiedy dojdzie do tragedii jedyna droga ucieczki będzie prowadziła w góry, gdzie mieszkają goryle, które kiedyś były ludźmi. Jesteś strasznie wścibska, napytasz sobie biedy, odwiedzając czarownice, jestem pewna, że tańczyłaś przed wiedźmą, tylko Tutsi są zdolni tańczyć przed diabłem.