Wszystkim telewizyjnym prezenterkom, z którymi tak lubiłam pracować. Nie martwcie się, żadna z Was nie przypomina Roxanne. To znaczy... nie całkiem. 1...
14 downloads
16 Views
2MB Size
Wszystkim telewizyjnym prezenterkom, z którymi tak lubiłam pracować. Nie martwcie się, żadna z Was nie przypomina Roxanne. To znaczy... nie całkiem.
1 „Zasada obowiązująca każdego kucharza: podczas przygotowywania posiłku wypicie więcej niż dwóch kieliszków wina jest surowo wzbronione”. CHARLOTTE LAVIGNE, Bliźnięta w ascendencie Lwa U śmiech sprzedawcy ryb nie wygląda na szczery. Jestem przekonana, że gdyby mógł, zamordowałby mnie od razu. Ale to ja jestem klientką, a klientka ma zawsze rację, prawda? Chociaż tak, na jego miejscu też byłabym trochę rozdrażniona. Nie można powiedzieć, że wiem, czego chcę. Od dwudziestu minut sprzedawca wykłada na ladę wszystkie ryby, kolejno mi je pokazuje, tłumaczy, że makrela to świetny wybór dla kogoś, kto chce zrobić kolację w stylu japońskim. Tak samo jak koryfena. Albo czerwony tuńczyk. Czerwony tuńczyk? Nie ma mowy. Nie chcę, aby mój gość pomyślał, że jestem pozbawiona świadomości ekologicznej. Czerwony tuńczyk to przecież gatunek zagrożony. Na razie to ja czuję się zagrożona przez kolejkę klientów, którzy niecierpliwią się za moimi plecami. – Ruski rok będzie się pani namyślać? – rzuca facet, który chce kupić pangę, żeby wypróbować przepis z mlekiem kokosowym. Zawsze gdy słyszę to wyrażenie – „ruski rok” – zastanawiam się, skąd się wzięło i co może oznaczać. Piorunujący wzrok mężczyzny w marynarce i krawacie, trzymającego w dłoni przepis na pangę, przekonuje mnie, że nie jest to odpowiedni moment na zadawanie pytań. – Proszę mi dać jeszcze dwie minuty... Dalej, Charlotte, musisz się zdecydować. To w końcu tylko kolacja... – Wezmę dwa filety z koryfeny, dwa z makreli, dwa ze śledzia... do tego poproszę ekotuńczyka na sushi, cztery duże przegrzebki, sześć krewetek i świeżego kalmara. No dobrze, i to wszystko, myślę. To znaczy prawie...
– A do tego jeszcze proszę dołożyć całego marlina. Uwielbiam nazwę tej ryby, kojarzy mi się z czarodziejem Merlinem, moją ulubioną postacią z dzieciństwa. Przyniesie mi szczęście, na pewno. I już mam wszystko. Teraz tylko, w domu, zastanowię się, co ugotować. Tak jest znacznie prościej. – Razem sto dwa dolary, pięćdziesiąt siedem centów. Oj! Dość drogo jak na kolację we dwoje. Zwłaszcza że dzisiaj to już siódmy rachunek. Najpierw był fryzjer. Później – książka z japońskimi przepisami, tacki na sushi i miseczki na zupę miso, wizyta w sklepiku japońskim, kilka butelek sake, a w końcu... kimono gejszy. Gdy się robi kolację w stylu japońskim, trzeba iść na całość. Z torebki zaczyna dobiegać melodia z czołówki serialu Seks w wielkim mieście. Dzwoni Aïsha, moja najlepsza przyjaciółka. – I co, dziś wielki dzień? – pyta. – Posłuchaj, już i tak jestem zdenerwowana, nie musisz mi jeszcze dokładać. – Ależ kochana, przecież nie podejmujesz papieża. To tylko twój facet. Tylko mój facet, jak ona może tak mówić? To nie jest „tylko” mój facet, to najważniejszy facet, jakiego kiedykolwiek miałam. Maximiliena spotkałam miesiąc temu. A dziś po raz pierwszy robię dla niego kolację. Byliśmy kilka razy w restauracji, zamawialiśmy pizzę, jedliśmy tosty z masłem orzechowym o drugiej nad ranem, ale on jeszcze nigdy nie skosztował moich potraw. Po teście na seks, który, zdaniem Maxou, zdałam śpiewająco, przyszedł czas na test talerza. Nie daje mi spokoju zdanie, które w zeszłym tygodniu przeczytałam u dentysty w zbiorku sentencji: „Droga do serca mężczyzny wiedzie przez jego żołądek”. – Powiedziałaś mu chociaż? – O czym? – Że nigdy nie przyrządzałaś japońskich potraw? – No... tak, tak. Przecież nie przyznam się przyjaciółce, że Maxou usłyszał ode
mnie coś całkiem innego. Pamiętam, jak niecałe dwa tygodnie temu siedzieliśmy obok siebie na macie w najlepszej japońskiej restauracji w Montrealu; za plecami mieliśmy zasunięte duże drzwi. Degustowaliśmy obrzydliwie drogie sushi. Sami na świecie. – Uwielbiam japońską kuchnię – rzucił Maximilien. – Jest zdrowa i świeża. – O tak, ja też. Wiesz, że to stosunkowo proste potrawy? – Naprawdę? – Tak, tak, przyrządzę ci coś, sam zobaczysz. Sushi, maki, nigiri. Robiłam to już kilka razy. Łatwizna. – No tak, nie da się ukryć, że masz wszelkie możliwe talenty, kochanie. I właśnie dlatego dziś, w tę deszczową styczniową sobotę – przez cholerne globalne ocieplenie rozwaliła mi się fryzura – biegam od księgarni do sklepu rybnego, wstępując po drodze do butiku z ciuchami azjatyckimi. Wracam do rozmowy z Aïshą. – Sądzisz, że kimono to przesada? Cisza na linii. Najwyraźniej Aïsha nie uważa, że to dobry pomysł. Zazwyczaj słucham rad przyjaciółki, ale tym razem boli mnie serce na myśl, że na próżno wydałam 275 dolarów. Bo wybrałam prawdziwe kimono, importowane z Japonii, a nie jakąś nędzną imitację za 20 dolców, podobną raczej do szlafroka. Moje kimono jest z czerwonego jedwabiu, ozdobione złotymi kwiatuszkami i ma szerokie rękawy. Wspaniałe, choć może nieco zbyt teatralne. – No dobra, włożę je chyba późnym wieczorem, już po kolacji. – Myślę, że tak będzie rozsądniej. Wiesz, że masz skłonność do przesady w relacjach z facetami. Przypomnij sobie Jeana-François, no i Étienne’a. Postaraj się nie wystraszyć następnego. To prawda, w kwestiach związków nie jestem zbyt utalentowana. Moi faceci mają nieznośny nawyk rzucania mnie po kilku miesiącach, twierdząc, że jestem namolna, że działam za szybko. Uważam się raczej za stuprocentową babkę, ale ta definicja chyba
niezbyt im odpowiada. Obiecałam Aïshy, że tym razem będę uważać, że nie będę się spieszyć. Nie powiem od razu Maksowi o tym, że pragnę się do niego przeprowadzić. Nie zacznę kartkować przy nim Leksykonu imion. Zrobię to po kryjomu. Bardzo mi na nim zależy. W końcu nie co dzień spotykamy francuskich dyplomatów, mieszkających w ogromnych domach w Saint-Lambert. Maximilien Lhermitte. Wyrafinowany i wykształcony mężczyzna, bez wątpienia jest spokrewniony z moim ulubionym francuskim aktorem Thierrym Lhermitte’em. Będę musiała to sprawdzić. Maxou nie badał swoich korzeni, co jest dość zadziwiające jak na trzydziestodziewięcioletniego Francuza. I wbrew wszelkim oczekiwaniom zainteresował się dziewczyną taką jak ja. Charlotte Lavigne, lat trzydzieści trzy. Nie lekarką, nie adwokatką, nie żadną panią profesor i nie matematyczką, a zwyczajną researcherką z telewizji. Jedyną córką pracownika fizycznego i agentki nieruchomości z przedmieścia Montrealu. Rozumiecie teraz, czemu się stresuję? – Charlotte, jesteś tam? – Przepraszam, Aïsho. A co u ciebie? Co robisz wieczorem? – No cóż, dla mnie to zwykła, spokojna sobota. Wypożyczyłam Pod słońcem Toskanii. Pewnie będę spijać resztki czerwonego wina, które zostały mi po sylwestrze, i jeść chipsy warzywne. Auć! Odkąd spotkałam Maximiliena, spędzam z nim każdą sobotę. To chyba normalne, prawda? Problem tkwi w tym, że mam wyrzuty sumienia wobec Aïshy. Dawniej to z nią spędzałam sobotnie wieczory. Często w restauracji, ale też u niej albo u mnie w domu – gotowałyśmy razem, piłyśmy białe wino i przeklinałyśmy wszystkich facetów świata. Oprócz naszych ojców, rzecz jasna. To Aïsha zdradziła mi sekrety kuchni maghrebskiej. W tym najważniejszy: jak przyrządzać kuskus sposobem jej matki; patent z czasów, gdy cała jej rodzina mieszkała w Tunezji. Nigdy tak naprawdę nie zrozumiałam, do czego służą te wielogodzinne zabiegi towarzyszące gotowaniu semoliny, skoro można
to zrobić w ciągu kilku sekund. Wystarczy ją zagotować i po sprawie. Zrobiłam to raz w obecności Aïshy. Błąd. Szkoda, że nie widzieliście jej zbulwersowanej miny. Wyrzuciła wszystko do kosza, mówiąc, że takie coś przynosi pecha i że w Tunezji każda kobieta, która chce znaleźć męża, musi odpowiednio przyrządzać kuskus. Nie wydaje mi się, by tutejsi mężczyźni rozróżniali te dwie metody, ale nie chcę pozbawiać przyjaciółki złudzeń, odtąd więc nigdy nie gotuję semoliny. W każdym razie nie w obecności Aïshy. Moja przyjaciółka od wielu lat desperacko szuka faceta. Swoją drogą, nie rozumiem, dlaczego nadal jest sama. Ma duże, brązowe, wyraziste oczy – mogłaby oczarować jednym ruchem rzęs. Jej czarne lśniące loki opadają na delikatne ramiona. Aïsha wygląda jak arabska księżniczka, opowiadająca Baśnie z tysiąca i jednej nocy. Jest niziutka, ma duże piersi, jędrne i krągłe. Nigdy jej tego nie powiedziałam, ale najbardziej zazdroszczę jej biustu. Mój jest mały, powiedziałabym, że wręcz mikroskopijny. Przez długi czas nosiłam za duże staniki, wypchane starymi nylonowymi pończochami. Piersi to jeden z moich rozlicznych kompleksów. Należy też do nich mój nos, który uważam za zbyt zadarty. Chociaż wszyscy uważają, że jest śliczny i uroczy, ja wolałabym coś, powiedzmy, bardziej konwencjonalnego. No i usta, niewystarczająco pełne. Jako nastolatka chciałam być podobna do Julii Roberts z Pretty Woman, poprosiłam więc kuzyna, żeby uderzył mnie łapką na muchy. Miałam nadzieję, że usta spuchną. Czy zrobił to specjalnie? Tego nie dowiem się nigdy, tak czy inaczej uderzył wyżej i mocniej, niż się umawialiśmy. Poza tym zrobił to kilka razy. Miałam czerwony, spuchnięty nos. I musiałam powiedzieć rodzicom, że użądliła mnie osa. Od tej pory matka myśli, że mam uczulenie na osy, i urządza straszliwy cyrk, gdy spacerujemy na wsi, a ja nie mam przy sobie EpiPenu. Na szczęście niektóre części mojego ciała nawet mi się podobają. Na przykład ręce. Są delikatne, szczupłe. Tipsy dodają im klasy. Ozdobione pierścionkiem z fałszywym diamentem i francuskim manicure’em, wyglądają jak dłonie gwiazdy.
Lubię też swoje ciemne, półdługie włosy. Zwłaszcza od czasu, gdy nauczyłam się ujarzmiać je prostownicą. Koniec z brzydkimi kędziorami. Ale najbardziej lubię swoje duże zielone oczy, które w makijażu wyglądają na jeszcze większe. Szczególnie wtedy, gdy maluje mi je Aïsha. Ona ma dar wydobywania ze mnie cech wampa. Cóż, zgadzam się, nie są to moje cechy dominujące. Ale – tak jak każdej kobiecie – zdarza mi się marzyć, że jestem kimś, kto może mieć u stóp wszystkich mężczyzn, wystarczy tylko, że mrugnie. – Aïsho, muszę kończyć, zbliżam się do samochodu. Nie jesteś zła, że znów zostawiam cię samą w sobotni wieczór? – Nie, skąd, zajmij się Maksem, to jest najważniejsze. Co mu gotujesz? – Ach, same proste potrawy. Na przystawkę zupa miso i sushi. Później makrela i może też koryfena. Chyba że zdecyduję się na marlina. Tak naprawdę to jeszcze nie wiem, co podam na danie główne. – A na deser? – Banany smażone w miodzie. – Ale to nie jest japońskie danie! – Wiem, ale nie ma japońskich deserów. A ja nie mogę zrezygnować z deseru. Mój facet uwielbia słodycze. – No tak, rozumiem. Uważaj przy smażeniu, Charlotte. – Spokojnie, będzie dobrze. Banany mnie nie stresują, stresuje mnie reszta. Nie mogę spaprać sushi. – Jak ci nie wyjdą, możesz pójść do sklepu, teraz sprzedają je wszędzie. – To nie to samo, coś ty, te ze sklepu smakują jak plastik. Moje będę smakować miłością, którą włożę w ich przyrządzenie. – Ach, ty moja niepoprawna romantyczko! Nie zapomnij o naszej umowie: jeśli będziesz czegokolwiek potrzebować, wysyłasz mi SMS-a. Nie ruszam się z domu. Baw się dobrze. – Cześć, kochana. Dojeżdżam do domu i z trudem wspinam się po schodach, obładowana paczkami. Stopnie znów są oblodzone, muszę uważać, żeby nie upaść.
Gdy nieco ponad rok temu Maxou przyjechał do Montrealu, był oczarowany zewnętrznymi schodami domów na Plateau-Mont-Royal. W Paryżu – mówił – klatki schodowe są często ciemne i wilgotne. Tutejsze schody może i są urocze, ale lepiej nie mówić o ich aspekcie praktycznym. Przekręcam klucz w zamku. Bóg mi świadkiem – zasłużyłam na kieliszek białego wina! Gdy gotuję dla relaksu, często serwuję sobie białe wino. A latem – różowe. Cały wic polega na tym, żeby nie wypić więcej niż dwa kieliszki. Nazwałam to zasadą dwóch kieliszków. Gotowanie wymaga precyzji i koncentracji. Pierwszy etap: zupa miso. Nic prostszego. Woda, miso, tofu, algi, trochę warzyw. Hop, hop, hop! Wszystko dusimy. Drugi kieliszek dla kucharki i bierzemy się do sushi. „Do walki, ludu, stań! Mąż z mężem, z bronią broń! Na bój! Na [1] bój!” . Ten dzwonek oznacza telefon od mojego faceta. Maxou nie był zbyt zadowolony, gdy powiedziałam mu, że kojarzy mi się z Marsylianką. Nie żeby wstydził się swojego pochodzenia – wręcz przeciwnie – ale uważa, że fragment, który wybrałam, nie odpowiada jego pokojowemu nastawieniu do świata. – Halo, kochanie! – witam go z entuzjazmem. – Dobry wieczór, Charlotte, jak się miewasz? – Wspaniale, zaczynam robić sushi. – Właśnie, à propos... O nie, mam nadzieję, że wszystkiego nie odwoła, nie może mi tego zrobić. – Nie dotrę do ciebie na czas. Spóźnię się przynajmniej godzinę, moje spotkanie ciągnie się w nieskończoność. Może być? Uff... – Tak, tak, nie ma problemu. Zaczekam na ciebie spokojnie. Nie spiesz się. – Przykro mi, Charlotte, przyjadę, gdy tylko będę mógł. Do zobaczenia. Doskonale, będę miała czas na relaks, na długą kąpiel z pianą, a nawet na wyregulowanie brwi. Ale teraz najważniejsze jest sushi.
To zabawne, jak po drugim, sporym – a nawet bardzo dużym – kieliszku wina wszystko wydaje się proste. Zwijanie maki to dziecinna igraszka, gdy używa się specjalnej maty. Kawałek ogórka, awokado, zielonej cebulki... A gdyby tak spróbować z owocami? O, na przykład mango, zielone jabłka, czemu nie? Nadziewamy tym wszystkim ryż, owijamy liśćmi nori. I wychodzą śliczne małe roladki, które podam z sosem sojowym, marynowanym imbirem i wasabi. Och, Maxou będzie pod wrażeniem! Płyn do kąpieli nazywa się „Romantyczny wieczór”. Pachnie granatem, kwiatem ogórka, jaśminem i melisą. Tak jest napisane na opakowaniu. Na razie mój nos wyczuwa tylko niewyraźną woń, owocową i sztuczną. Nieważne, kąpiel na pewno mnie odpręży. Zanurzam się w ciepłej wodzie i myślę o tym, co mnie czeka. To będzie idealny wieczór. Kupiłam nawet szczoteczkę do zębów i bokserki na zmianę dla Maxou. Więc nawet jeśli zostawi swoją torbę w Saint-Lambert, nie będzie się mógł wykręcić od spania tutaj. Cholera, muszę jeszcze pamiętać, żeby zmienić pościel! Wszystko gotowe, świece zapalone, makrela marynuje się w miso. Ostatecznie wybrałam rybę łowioną na półwyspie Gaspé. To nada koloryt lokalny mojej japońskiej kolacji. W sypialni przeglądam się w lustrze i jestem zadowolona z tego, co widzę. Wybrałam czarno-różową bieliznę, którą dopiero co kupiłam. Ups. Zapomniałam o tym wydatku. To zwiększa liczbę dzisiejszych rachunków – jest ich osiem. Moje nowe kimono grzecznie czeka na wieszaku. Mam straszną ochotę je włożyć, ale obiecałam Aïshy... Nie, tak naprawdę niczego jej nie obiecywałam. Uwielbiam, gdy moja skóra styka się z delikatnym jedwabiem. To takie zmysłowe... Powoli wsuwam ręce w rękawy, jedną, potem drugą. Do tego momentu wszystko idzie dobrze, to nawet proste. Później sprawa się komplikuje: który z prostokątów mam zawinąć najpierw? Próbuję ten lewy. Hm... chyba nie, wyglądam strasznie grubo. A może ten z drugiej strony? Ding! Za późno, ktoś dzwoni do drzwi. Szybko wkładam dżinsy i nowy czarny sweterek z koronkowymi rękawami, kupiony na przecenie
w Boxing Day[2]. Błyszczyk na usta i już, już otwieram drzwi. Jest. Nie widziałam go od trzech dni. Jest jeszcze przystojniejszy niż w moich wspomnieniach. Maximilien ma jasne włosy, przystrzyżone nieco za krótko jak na mój gust, ale za miesiąc będą idealne. Patrzy na mnie z uśmiechem, za który niejedna modelka z reklamy pasty do zębów oddałaby wszystko. Ten uśmiech sprawia, że rozszerzają mi się źrenice, miękną mi nogi i... o reszcie powiem wam później. – Dobry wieczór, Charlotte – mówi, podając mi bukiet różowych lilii i butelkę szampana. Uwielbiam dobre maniery Maxou. „Dobry wieczór” ma znacznie więcej klasy niż „hej” albo „cześć”. – Te kwiaty są wspaniałe, Maxou, nie trzeba było... Całuje mnie czule i mocno przytula. Gdybym miała zrobić naprawdę to, na co mam ochotę, zerwałabym z niego koszulę i całą resztę i pociągnęła go prosto do sypialni. Ale pamiętam, co obiecałam Aïshy. Nie za szybko. Zaczekajmy, aż wypije choćby kieliszek szampana. W czasie gdy walczę z folią, w którą owinięte są kwiaty – być może powinnam jednak użyć nożyczek, moje paznokcie nie są wystarczająco skuteczne – Maximilien zaczyna opowiadać mi o swoim dniu. Biedny chłopiec, wygląda na wykończonego. – Przyjechałem prosto z konsulatu, co za szalony dzień! Wiesz, że mieliśmy... wielką wizytę, jak to nazywacie. Mój facet uwielbia wyrażenia z Quebecu. Bawi go używanie ich od czasu do czasu. Jest taki słodki, gdy wymawia je z francuskim akcentem. – Ach tak, tak, wizytę tego... no... Próbuję zyskać na czasie i zastanawiam się szybko, jakie ważne osobistości przebywają obecnie w Montrealu. Jest Madonna, która daje dwa koncerty, dziś i jutro wieczorem, ale po jakie licho szłaby do francuskiego konsulatu? – No tak, Nicolasa Sarkozy’ego. Faktycznie. Przypominam sobie nagle pasek przesuwający się na ekranie w czasie Wiadomości: „Prezydent Francji z dwudniową roboczą wizytą w Quebecu”. – I dobrze poszło?
– Tak, Pierre-François i ja towarzyszyliśmy mu przez cały dzień w spotkaniach. W dodatku musiałem zajmować się francuskimi dziennikarzami: ekipa odpowiadająca za kontakty z mediami miała zbyt dużo pracy z tymi z Quebecu. Pierre-François to Pierre-François Perrin, konsul generalny Francji w Montrealu. Maximilien jest jego prawą ręką. Pracuje na stanowisku szefa kancelarii. Z tego, co zdążyłam się zorientować, to dość pojemny tytuł. Tak czy inaczej – wiem już, że często bywa bardzo zajęty. – Jestem wykończony. Naprawdę mam ochotę na szampana. Chcesz, żebym otworzył butelkę? – Nie, nie, ty odpoczywaj, ja to zrobię. Mam nadzieję, że nie stanie się to, co ostatnio, gdy otwierałam szampana. W pracy, w obecności całej ekipy. Właśnie skończyliśmy nagrywać odcinek specjalny programu – o szampanie – i zatrzymaliśmy dla siebie kilka butelek. – Charlotte, otwórz ostatnią – poprosiła realizatorka. Nieco wstawiona po kilku kieliszkach świetnego różowego szampana, zabrałam się do tego z marszu, niewiele myśląc. Ponieważ mam skłonność do przesady, postanowiłam podkreślić swój wyczyn gratulacjami dla całej ekipy. Trzymając mocno butelkę w prawej ręce, wskazywałam nią kolejno swoich kolegów, kierując do każdego kilka słów. A potem ją otworzyłam. Katastrofa! Gdy tylko korek wyskoczył, szampan rozprysł się na wszystkie strony, ale głównie w kierunku naszej księżniczki – gospodyni programu. Pamiętam jej satynową sukienkę, błękitną, całą w bąbelkach, ale przede wszystkim pamiętam jej spojrzenie. Nigdy nie widziałam tak wściekłej Roxanne. Potrzebowałam dwóch tygodni i kilku tabliczek gorzkiej czekolady z papryką z Espelette, żeby nareszcie mi wybaczyła. Teraz wiem, że nigdy, przenigdy nie należy potrząsać butelką szampana. Powinnam więc sobie poradzić. Na trzy – otwieram. Liczę: raz, dwa, trzy. Oczywiście w myślach. Spokojnie odkręcam korek i pozwalam mu delikatnie wysunąć się z szyjki, podtrzymując go przez cały czas, żeby mi się nie wymknął. Tak jak Maxou. Puk! Piękny dźwięk, wyraźny i jasny. Udało mi się nie zrobić
żadnych szkód. Yes! To dobra wróżba na resztę wieczoru. – Co to jest? – pyta Maximilien, gdy podaję mu edamame wraz z kieliszkiem szampana. – Japońska przystawka. Młoda soja, do aperitifu. – Je się ją razem ze strączkami? – Tak, to jest jak zielony groszek, tylko trochę większe. Cóż, teraz widzę, że znacznie większe. A mimo to sprzedawca powiedział mi, że trzeba to jeść ze strąkami. Maxou podnosi strączek do ust, a ja zaczynam wątpić. A może źle zrozumiałam? Trzeba przyznać, że angielszczyzna Japończyka była dość bełkotliwa. Cóż, najlepiej będzie, jak sama spróbuję. Pierwsze wrażenie – chrupkość i świeżość. Później zaczyna być gorzej, strączek jest twardy i łykowaty. Oczywiście nie da się go połknąć. Odwracam się do swojego faceta. – Maxou? Na jego widok serce przestaje mi na chwilę bić. Mój ukochany ma czerwoną twarz i przystawia dłonie do szyi. Otwiera szeroko usta, ale nie wydaje żadnego dźwięku. Dławi się tym cholernym strąkiem. Bez paniki, nauczyłam się chwytu Heimlicha. Co prawda dawno temu, ale jeśli się skupię, na pewno sobie go przypomnę. Ruch ma być ostry i brutalny. Staję za plecami Maksa i mocno przyciskam obie pięści do jego żołądka. Raz, drugi, trzeci. Nic. Nadal się krztusi. Cisnę jeszcze mocniej. Dalej, Charlotte, włóż w to całą swoją siłę, uda ci się. Piąty ruch jest skuteczny. Maxou wypluwa strąk edamame, który niemal odebrał mu życie. Następnie opada na sofę w ciężkim stanie. Uff! Mało brakowało! Maxou dochodzi do siebie, a ja opróżniam butelkę szampana, esemesując rozpaczliwie do Aïshy: „Omal nie zabiłam swojego faceta”. I wciskam „wyślij”. Minutę później dzwoni mój telefon. – Jak to: omal nie zabiłaś swojego faceta? – pyta Aïsha. – Aïsho, jestem idiotką, poczęstowałam go edamame ze strąkami,
a on się zakrztusił. – Ale teraz w porządku? – Tak, tak, odpoczywa, a ja zaczynam wariować. Ależ ze mnie kretynka! Mógł umrzeć, wyobrażasz sobie? Można umrzeć od strąka? – Raczej rzadko się o tym słyszy. – Francuski dyplomata ginie podczas kolacji w stylu japońskim. Myślisz, że mogliby mnie oskarżyć o nieumyślne spowodowanie śmierci, bo nie wiedziałam, że ziarna je się bez strąków? – Charlotte, nie pij więcej, ponosi cię. – To jasne, że on nie będzie mnie chciał znać, jesteśmy razem od miesiąca, a ja już wywinęłam taki numer... – mówię, nalewając sobie kolejny kieliszek szampana. – Charlotte, nie bądź taką pesymistką... – Ale co ja mam teraz zrobić? – Uspokój się i daj mu odpocząć. Gdy się ocknie, przeproś go i podaj kolację. To nie koniec świata. – Dobrze, złotko. Tak się cieszę, że jesteś. Godzinę później butelka szampana jest pusta, a ja nadal siedzę sama przy kuchennym stole. Za plecami słyszę jego kroki. – Ach, Maxou, lepiej się czujesz? Wybacz mi, tak bardzo, bardzo mi przykro. – Nie szkodzi, Charlotte, nie zrobiłaś tego specjalnie – mówi. Ma jeszcze trochę szkliste oczy, a jego biała koszula, zwykle bez skazy, jest cała wygnieciona. – Ale powinnam była wiedzieć takie rzeczy. Idealna pani domu nie pozwala, by jej goście dławili się podczas aperitifu. – Kto powiedział, że musisz być idealna? – Ja. – Nie musisz. Poza tym uratowałaś mnie. Gdzie się tego nauczyłaś? – Gdy jako ratownik zarabiałam na studia. Wygląda na to, że ta umiejętność wróciła do mnie wraz z przypływem adrenaliny. – Dziękuję ci, Charlotte. Jest mi tak wstyd, że nie mam ochoty dłużej o tym rozmawiać. Żeby zmienić temat, pytam, czy jest głodny.
– Nie tak od razu, ale chętnie napiję się jeszcze szampana. Ups. Patrzę na pustą butelkę z narastającym poczuciem winy. Po raz nie wiem który zaczynam przepraszać. – Ale mam świetną sake do sushi, może chcesz spróbować... – Chodź tu – mówi, wracając na sofę w salonie. Podchodzę, nieufna. Czuję, że po raz kolejny usłyszę znajome słowa „Wiesz, myślę, że powinniśmy nabrać nieco dystansu... Muszę pomyśleć, zanim zaangażuję się bardziej... możemy zostać przyjaciółmi, jeśli chcesz... bla, bla, bla”. I już mam łzy w oczach. Siadam obok Maxou. Pochylam głowę, wbijam spojrzenie w podłogę i czekam na wyrok. Jak skazana na śmierć. Zrezygnowana. Otacza mnie muskularnymi ramionami i czule całuje w szyję. Lewą ręką chwyta mój podbródek, odwracam się do niego. Patrzy mi prosto w oczy i szepcze: – Wiesz, że jesteś jedyna na świecie? Uff, odroczenie wyroku. Ale żadnych więcej gaf, Charlotte, żadnych gaf. Atmosfera rozluźnia się nad talerzem sushi. Opowiadamy sobie „o dniu, w którym zachowałem / zachowałam się kretyńsko”. Kolej na Maxou. Opowiada mi historię, która zdarzyła się kilka lat temu, podczas targów książki w Paryżu, a wiązała się ze słynnym autorem powieści historycznych. Przyjacielem jego matki. – Przyszedłem tam ze znajomymi, rozmawialiśmy o jego ostatniej książce. Była beznadziejna, ale wszyscy twierdzili, że to arcydzieło. Miałem tego dość i powiedziałem: „Ta powieść jest taka jak jej autor, staromodna i zupełnie nieciekawa”. I wtedy mój kumpel Yannick zaczął dawać mi jakieś dziwne znaki. Usłyszałem za plecami: „Maximilien, co u pana słychać?”. Odwracam się i kogo widzę? – Autora, o którym mowa. – Tak. Najwyraźniej wszystko usłyszał. Śmieję się, żeby mu sprawić przyjemność. To żenująca sytuacja, ale nie na tyle, żeby nazwać ją „kretyńskim zachowaniem”. Jeśli on w ten sposób wychodzi na idiotę, to ja już lepiej nie będę opowiadać mu własnych przygód.
– A ty? – pyta mnie. – Mam ci do opowiedzenia mnóstwo anegdot, ale nie dzisiaj. Przepuszczę swoją kolejkę. Jak ci smakuje sushi? – Bardzo dobre. Oryginalny pomysł – wegetariańskie sushi. Jak to wegetariańskie? A gdzie ekologiczny łosoś, za którego zapłaciłam majątek? Cholera! Został w samochodzie! Otwieramy drugą butelkę sake, a ja nie mam wcale ochoty na przyrządzanie ryby. Ani ja, ani Maxou nie jesteśmy jeszcze głodni. – Opowiedz mi o swojej pierwszej dziewczynie. – Naprawdę chcesz to wiedzieć? – Tak. Opowiedz mi wszystko. Ile miałeś lat? – Pierwszą prawdziwą dziewczynę miałem chyba w okolicach osiemnastki. Béatrice Bachelot-Narquin. Nasz związek trwał dwa lata i to ona mnie rzuciła. Później przez wiele lat dochodziłem do siebie. – Biedaczek. Jaka była? – Z wyglądu? – Tak. Blondynka? Brunetka? Ruda? Wysoka? Niska? Pulchna? – Po co chcesz to wszystko wiedzieć? – Po nic. Żeby pogadać i tyle. Po raz pierwszy okłamuję swojego ukochanego. Chociaż w sumie nie do końca. Powiedziałam mu, że nie mam samochodu i że jestem fanką komunikacji miejskiej. To tylko półprawda. Tak, często jeżdżę autobusem i metrem, ale mimo wszystko mam samochód. Tylko nie chcę, żeby on o tym wiedział. Po pierwsze, ktoś, kto nie ma samochodu, jest bardziej ekotrendy. Po drugie, mój samochód to jeżdżąca kupa złomu. Dlatego wstydzę się nim kogokolwiek wozić. On zatem myśli, że zimą jeżdżę komunikacją miejską, a latem na rowerze. Zresztą mam zamiar kupić na wiosnę rower, taki z małym koszyczkiem na zakupy i z dzwonkiem. To bardzo szykowne, gdy w ten sposób anonsujemy się, jadąc. Ale na razie skupiam się na tym, by jak najwięcej dowiedzieć się na temat jego pierwszej dziewczyny. Instynkt podpowiada mi, że jeszcze nie całkiem wyleczył się z tej historii. – Była blondynką i miała zielone oczy, podobne do twoich, ale nie takie piękne.
– Czaruś... Widziałeś się z nią... po waszym zerwaniu? – Na krótko przed wyjazdem z Paryża spotkałem ją przypadkiem. Nie widziałem jej od lat, ale nic się nie zmieniła. Prawie. Jego oczy przybierają na moment taki wyraz, jak gdyby zagłębiał się w szczęśliwych wspomnieniach. – I co robiliście, gdy ją spotkałeś... przypadkiem? Maxou, wyrwany z marzeń, bierze ze stołu butelkę sake. – Dobra ta twoja sake, Charlotte. Dolać ci? Tego już za wiele. Chłopak, który unika odpowiedzi w tak subtelny sposób, na pewno ma coś do ukrycia, to pewne. – Przepraszam, zaraz wracam – mówię i idę do toalety. Po drodze chwytam dyskretnie iPhone leżący na blacie. Siadam na brzegu wanny i piszę w wyszukiwarce Google: „Béatrice Bachelot-Narquin”. Nie jest trudno znaleźć kogoś o takim nazwisku. Zresztą gdy już się biorę do szukania, jestem w tym najlepsza na świecie. No, powiedzmy – najlepsza w Quebecu. Twarz wroga pojawia się na stronie francuskiej firmy wyspecjalizowanej w zarządzaniu zasobami ludzkimi i restrukturyzacji. Czyli mówiąc po ludzku – wywalaniem pracowników. Béatrice Bachelot-Narquin, główna wspólniczka, Grupa Eurova. Tak jak się obawiałam – jest naprawdę piękna. Uroczy uśmiech, oczy drapieżnika. Patrząc na fotografię grupową, odkrywam, że na domiar złego ma najdłuższe nogi, jakie kiedykolwiek widziałam. A w dodatku nosi szpilki i miniówkę. Cóż, na szczęście mieszka ponad pięć tysięcy kilometrów stąd i dzieli nas ocean. Nagle nachodzi mnie ochota na coś słodkiego. Wracam do kuchni i zaczynam szykować smażone banany. To przepis, który jestem w stanie wykonać z zamkniętymi oczami. Mam szczęście, bo dawno już przekroczyłam limit dwóch kieliszków, na które zazwyczaj pozwalam sobie w trakcie gotowania. Maxou kartkuje książki, które położyłam na stoliku w salonie: Przepisy naszych babć, Pataty na wszelkie sposoby, Szalone dania w szkle, Sto sposobów na jagnięcinę z Quebecu, Desery dla początkujących i tak dalej.
– Gotowanie jest twoją prawdziwą pasją – stwierdza. – Tak, uwielbiam to. A moją drugą pasją jesteś ty – mówię, wsuwając delikatnie dłonie pod jego koszulę. Moje palce pieszczą powoli dół pleców Maxou, zatrzymując się na dłużej w zagłębieniu tuż nad linią pośladków, a potem spokojnie wracają do rozporka. – Ach, więc jestem na drugim miejscu? – rzuca z fałszywym oburzeniem. Kolejno rozpina guziki mojego koronkowego sweterka, odsłania mi ramiona, zdejmuje prawy rękaw, potem lewy. Jego dłonie wędrują po moich żebrach, wargi muskają szyję, a potem piersi. Zsuwa mi powoli ramiączko czarnego biustonosza z różową koronką. Wreszcie nadszedł moment, na który czekałam przez cały wieczór. Iiiiii – rozlega się cienki świst i wyrywa mnie z rozkosznego stanu. Tak bardzo zapamiętałam się we własnym szczęściu, że nie zauważyłam czarnego dymu, który snuje się po całym mieszkaniu. Kątem oka zerkam do kuchni. Z ustawionego na kuchence kociołka buchają płomienie. Olej roślinny, na którym smażę banany, zmienił się w prawdziwą pochodnię. Pali się! Pali! Skulony Max kaszle, jakby za chwilę miał wypluć płuca. Mój Boże, przecież on jest astmatykiem! Drzwi wejściowe otwierają się nagle z hukiem, wpuszczając nieco świeżego powietrza, co pozwala Maxou złapać oddech. Zbliża się do nas jakaś postać, którą ledwo dostrzegam w gęstym dymie. Pieką mnie oczy, drapie w gardle, nie jestem w stanie wymówić ani słowa. – Charlotte! Charlotte! – krzyczy postać. Z ulgą rozpoznaję głos mojego sąsiada i najlepszego przyjaciela, Ugo. Ugo, bez H, dla przyjaciół. – Tutaj, Ugo! Tutaj! Rozpacz sprawia, że odzyskuję głos. Znów słyszę, jak Maxou kaszle i z trudem łapie powietrze. Siedzi teraz na podłodze, opierając głowę na sofie. Musimy się stąd wydostać. Przecież nie może umrzeć zaczadzony w moim mieszkaniu, w czasie pierwszej kolacji. Przeżył strąki edamame,
przeżyje smażone banany! – Wyprowadź Maksa – mówię do Ugo. W obecności przyjaciół wolę nie używać przezwiska, jakie nadałam Maximilienowi. Zwłaszcza że on sam jeszcze się do niego nie przyzwyczaił. – Dziwny moment na pierwsze spotkanie z twoim nowym facetem – odpowiada Ugo, chwytając prawą rękę Maxou i zakładając ją sobie na ramię. Kilka chwil później stoimy wszyscy na chodniku przed domem, w którym mieszkamy – Ugo na parterze, ja piętro wyżej. Maxou stoi oparty o latarnię i powoli dochodzi do siebie. Patrzę na dym wydostający się z domu. Jestem przemarznięta i całkowicie oszołomiona swoim głupim wyczynem. – Pójdę po gaśnicę – odzywa się Ugo, a jego głos sprowadza mnie na ziemię. Muszę zareagować, moje mieszkanie idzie z dymem. Stracę wszystkie swoje wspomnienia. – Mógłbyś przy okazji przynieść koc? – pyta Maxou, zerkając w moją stronę. – Tak, przyniosę. I wtedy dociera do mnie, że wprawdzie jestem pogorzelcem, ale pogorzelcem w czarnym biustonoszu z różową koronką. Na chodniku zaczynają gromadzić się gapie, a mój nowy facet zapewne zastanawia się, co on tu robi. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Ugo cudem gasi płomienie. Strażacy, po których zadzwonili sąsiedzi, zostają do czasu, aż stwierdzą, że niebezpieczeństwo minęło. Przed odjazdem strzelają mi gadkę umoralniającą na temat ryzyka, jakie niesie smażenie na oleju w garnku. Następny mój zakup: frytkownica. Po powrocie do domu otwieram wszystkie okna, żeby wypuścić dym. Maxou, jak się zdaje, doszedł już do siebie, bo zbiera swoje rzeczy. – Nie sądzę, że można tutaj dzisiaj spać – mówi. – Chcesz, żebyśmy pojechali do ciebie? – Charlotte, myślę, że lepiej będzie, jak zostaniesz tutaj – mówi po krótkiej chwili milczenia. – Mogłabyś przespać się u Ugo. W razie problemów będziesz w pobliżu. Wrócę do domu taksówką.
Muszę przyznać, że ma rację, chociaż łamie mi serce. Wyobraziłam sobie inny scenariusz tej pierwszej kolacji w moim domu. Znacznie bardziej romantyczny niż ogień w garnku. – Okay. Zdzwonimy się jutro? – pytam z nadzieją. – Tak, tak, zdzwonimy się jutro. Całuje mnie w czoło. Pozwalam mu odejść. Czuję, jak usycham od środka. Ugo, który nie uronił ani słowa z naszej rozmowy, patrzy na mnie z litością. I z dezaprobatą. – No dalej, piękna, idziemy. Tu zaczyna się robić strasznie zimno. Bierze mnie za rękę i pomaga wstać z krzesła, na które opadłam. – Nie mogę uwierzyć, że wszystko zepsułam – mówię, chwytając po drodze butelkę z resztką sake, którą natychmiast przykładam do ust w rozpaczliwym geście, całkowicie pozbawionym klasy. – Dobra, dość tego – nakazuje Ugo, wyjmując mi sake z rąk. Ugo od zawsze jest moim aniołem stróżem. To on pomógł mi się pozbierać, gdy Jean-François rzucił mnie dla tancerki z Les Grands Ballets Canadiens. To samo zrobił, gdy Étienne spakował walizki zaledwie miesiąc po wprowadzeniu się do mojego mieszkania i zabrał ze sobą maszynkę do espresso. Wtedy Ugo naprawdę się wściekł. To on dał mi ten ekspres na trzydzieste urodziny. Próbował go odzyskać i poszedł do Étienne’a, ale blondynka przy kości, która otworzyła drzwi, nie wpuściła go do mieszkania. Odtąd częstuję Ugo zieloną herbatą. Do czasu aż będę miała wystarczająco dużo pieniędzy i kupię sobie nowy ekspres. – Zaczekaj, zanim wyjdę, wezmę jeszcze ostatnią rzecz. Wracam do sypialni. Łóżko, posypane sztucznymi płatkami róż, przypomina mi boleśnie o tym, co tak naprawdę powinnam teraz robić. – Charlotte, na dole mam wszystko, co trzeba. Ostatnio zostawiłaś u mnie nawet piżamę. Wiesz, tę z Kubusiem Puchatkiem. Tak, ale dziś w nocy nie mam ochoty jej wkładać. Nie będę spać w piżamie dla dzieci. Chcę przekonać samą siebie, że ten wieczór nie jest tak do końca stracony. *** Siedzę na łóżku Ugo, przed sobą mam tabliczkę gorzkiej czekolady
z solą. Patrzę czule na przyjaciela. – Przepięknie wyglądasz, Charlotte – zauważa. – To kimono świetnie ci pasuje. Nie do końca mu wierzę. Tak, kimono jest przepiękne, ale nie można tego powiedzieć o moich rozwichrzonych włosach, podpuchniętych oczach i policzkach uczernionych tuszem do rzęs. Wiedziałam, że powinnam kupić wodoodporny, bo jestem płaczliwa. Ale przyjaciele w końcu od tego są, żeby nas pocieszać. A kłamstwo jest najlepszą metodą pocieszenia, jaką znam. – Co o tym myślisz? Wyglądał na obrażonego, gdy wychodził? Albo zniechęconego? Albo zdegustowanego całym wieczorem? – Charlotte, skąd ja mam to wiedzieć? Nie znam go, nigdy wcześniej go nie spotkałem. Wydaje mi się dość zdystansowanym gościem, nie? Ale jest jeszcze bardziej przystojny, niż mówiłaś. – Hej, łapy przy sobie! Ach, Ugo, tak strasznie mi smutno. Pomyśli, że jestem złą kucharką. Nigdy nie będę na poziomie, nigdy nie zostanę narzeczoną francuskiego dyplomaty, rozumiesz to? One potrafią podejmować gości. – Ale ty to potrafisz. Przejechałbym pół świata dla twojego ossobuco. A Aïsha nie może wziąć do ust tadżinu swojej matki, odkąd spróbowała twojego. Charlotte, dziś wieczorem byłaś po prostu zbyt zdenerwowana. – I zbyt wstawiona. – I zbyt wstawiona. Zasada dwóch kieliszków, Charlotte, dwóch. Zresztą liczą się przecież intencje – kończy Ugo pocieszająco. Słowa przyjaciela działają na mnie jak zimny prysznic i wyrywają ze stuporu. On ma rację. Zrobiłam wszystko, żeby było dobrze. Biegałam po całym Montrealu, bo chciałam przyrządzić udaną japońską kolację. Wydałam majątek. Mam zresztą wrażenie, że przekroczyłam limit na swojej karcie kredytowej, ale nie śmiałam tego sprawdzić w Internecie. Pomimo tego, co się stało, nie zasługiwałam, by porzucono mnie w zadymionym mieszkaniu, ze starym kocem na grzbiecie i z resztką sake. Niech sobie wraca na swoje bogate przedmieście! Niech wraca do Francji, do swojej Béatrice de coś-tam-coś-tam.
Wściekła, podnoszę kołdrę Ugo i wsuwam się pod nią. Lubię u niego spać – ma zawsze świeżo wypraną pościel, która pachnie lawendą. A ja śmierdzę dymem i alkoholem. – Idziesz spać? Patrzę, jak powoli zdejmuje ubranie. Ma trzydzieści pięć lat i jest naprawdę przystojny. Plecy umięśnione dzięki częstym wizytom na siłowni, gładka skóra i dyskretny, celtycki wzór, wytatuowany na lewym ramieniu – wszystko mi się w nim podoba. – Ugo, nie kusi cię zmiana orientacji? Faceci i tak wiecznie cię rozczarowują. Bylibyśmy piękną parą. – Pytasz mnie o to już dziesiąty raz, a ja po raz dziesiąty mówię, że nie. Przebolej to, kochanie – odpowiada Ugo i kładzie się obok mnie. – Co robiłeś sam w domu w sobotę wieczorem? Nigdzie nie wyszedłeś? – Nie. Chciałem być w pobliżu na wypadek, gdybyś mnie potrzebowała. Czuwałem nad tobą. Kładę głowę na jego piersi i natychmiast zasypiam.
2 „Doskonała prezenterka to taka, która pozostaje na usługach swojego programu. A nie na odwrót”. Producent nieustannie poszukujący ideału Charlotte, zaczyna się spotkanie – przypomina mi Dominique, realizatorka, przebiegając jak tornado przez mój boks w drodze do sali konferencyjnej. – Już idę. Jak w każdy poniedziałkowy poranek ekipa programu Totalement Roxanne zbiera się, by zaplanować tydzień. Zanim tam pójdę, chcę po raz kolejny przeczytać mail, jaki Maxou wysłał mi wczoraj, dzień po naszej kolacji-katastrofie. Setny raz próbuję rozszyfrować prawdziwe znaczenie tej wiadomości, ale ciągle mi się to nie udaje. Od: Maximilien Lhermitte Do: Charlotte Lavigne Temat: Dzięki za kolację Dzień dobry, Charlotte, dziękuję za wczorajszą kolację, była bardzo smaczna. Dziś chcę spędzić spokojny dzień w domu. Muszę skończyć pracę na jutro i czekam na fachowca, który ma naprawić mój system alarmowy. Zdzwonimy się na początku przyszłego tygodnia. Max xx Po pierwsze: jest zbyt uprzejma. „Dziękuję za kolację, była bardzo smaczna”, pisze Max. Ale my właściwie nic nie jedliśmy... Po drugie: który fachowiec od systemów alarmowych pracuje w niedzielę? Zwłaszcza w Saint-Lambert, na zamożnym przedmieściu, gdzie skargi na sąsiadów, którzy w niedzielę koszą trawniki, są częstsze niż zgłoszenia włamań. I dalej: „Zdzwonimy się na początku przyszłego tygodnia”. Czyli kiedy? W poniedziałek? We wtorek? To zbyt nieuchwytne, niejasne. Tekst kogoś, kto chce się wykręcić. Znam tę technikę: gwiazdy, które nie chcą przychodzić do programu, bo nie umieją przyrządzać hiszpańskiego
omletu i nie rozróżniają lilii od irysa, stosują ją regularnie. I te dwa iksy na końcu – nie wiem, co o nich myśleć. Dwa iksy – dwa całusy w policzki, to dla przyjaciół, prawda? Kochankowie piszą sobie raczej trzy iksy: xxx. – CHARLOTTE! – krzyczy Dominique. – Zaczynamy. Wpadam do sali konferencyjnej, w której siedzą już moi współpracownicy. Realizatorce, która prowadzi spotkanie, towarzyszy Martin, mój kolega researcher, i Justin, redaktor działu ogrodniczego. Ma się rozumieć, miejsce Roxanne jest puste. Gospodyni programu, która lubi udawać wiecznie zajętą, zawsze spóźnia się o dwadzieścia minut. – A gdzie kawa? – pyta Dominique. Cholera, całkiem zapomniałam! To mój „kawowy” tydzień. Co poniedziałek inna osoba podaje wszystkim kawę. – Zaraz wracam, przyniosę – mówię i ruszam ku windzie, żeby zjechać do kafeterii. – Daj spokój, nie mamy czasu – rzuca Dominique. Od razu widać, że to nie jest jej najlepszy dzień. Pewnie znów spędziła weekend na szukaniu faceta w internetowych serwisach randkowych i robiła wszystko, by nie sięgnąć po chipsy z solą i octem, schowane w bieliźniarce. W opakowaniu XXL, które ostatecznie pochłonęła wczoraj wieczorem, pocieszając się po bezowocnych poszukiwaniach. I dlatego dziś rano ma wyrzuty sumienia, a jej zły humor skrupia się na mnie. To takie klasyczne i przewidywalne. Wiem o tym wszystkim, ale nie od samej Dominique. W mojej obecności milczy jak grób. Ale mam dobrze poinformowanych szpiegów. – Zaczniemy bez Roxanne, która zapewne przyjdzie lada moment – ciągnie Dominique, rozdając grafik na cały tydzień. Uff! Szczegółowy plan. Cztery programy do nagrania jutro, cztery w czwartek. Codzienny rytm emisji. Po pewnym czasie człowiek się przyzwyczaja. Już od dwóch lat pracuję przy Totalement Roxanne, programie o jedzeniu, dekoracji wnętrz, roślinach doniczkowych, jodze i seksie. Uwielbiam swoją pracę, bo dzięki niej codziennie dowiaduję się czegoś
nowego: jak zrobić majonez z limonką, nadać nowy wyraz starym poduszkom, sprawić, by namiętność w związku nie osłabła... To akurat łatwa i przyjemna część. Najtrudniejsze w tej pracy są relacje międzyludzkie. – Charlotte, streść nam jutrzejsze programy – rozkazuje Dominique. – Cóż... zatem pierwszym gościem będzie autor książki Sto potraw z cytryn. Przyrządzi nam zresztą konfitury ze skórki cytrynowej. Próbowałam zrobić je w domu, to jest... hm... jak to powiedzieć... oryginalne. Ale zdrowe, więc chwyci. Następnie mamy... – Wiecie, co się stało? – przerywa mi Roxanne, wchodząc z rumorem do sali konferencyjnej. – Dzień dobry, Roxanne – mówimy chórem wszyscy czworo. Nasza prowadząca skończyła w tym roku czterdzieści pięć lat, ale wygląda na trzydzieści dziewięć. Ma rude włosy o pięknym mahoniowym odcieniu, ogromne niebieskie oczy o gęstych, długich rzęsach, biust, o jakim fantazjują wszyscy mężczyźni, i najpiękniejszy uśmiech na świecie. Ale dziś się nie uśmiecha. Wygląda tak jak zwykle, gdy czymś się bardzo przejmuje. – Mój trener osobisty mnie rzucił – oświadcza nam tonem, jakim prezenter telewizyjny ogłasza śmierć papieża. – Hę? Jak to? – pytam. Roxanne z takim samym przejęciem opowiada nam o wszystkich swoich niemiłych przygodach. – Przeprowadza się do Las Vegas. Będzie trenował akrobatów z Cirque du Soleil. Cóż, wiedziałam, że jest świetny, zresztą dlatego go wybrałam, ale nie sądziłam, że jest świetny aż tak bardzo! – To nic, Rox, znajdziesz sobie innego – zapewnia ją Justin, redaktor działu ogrodniczego. – Tak, ale to nie będzie to samo. On znał mnie naprawdę dobrze. Poza tym nie mogę mieć zbyt długiej przerwy w treningach. Przybiorę na wadze. Muszę załatwić to jeszcze dziś – postanawia, siadając obok mnie. – Gdzie moja kawa z mlekiem? – dodaje, wyjmując z torby iPhone.
– Eeee... zapomniałam, przykro mi. Roxanne robi minę ofiary, a ja szybko wracam do treści programów. – Zanim przyszłaś, mówiłam, że będziemy przyrządzać potrawy z cytryn. – Ach tak, będzie ten młody kucharz, który wydał książkę o cytrynach. Masz jego zdjęcie? Po raz drugi pokazuję jej tygodniowy raport z poszukiwań. Roxanne ma dar zapominania dokumentów z domu, a zwłaszcza – zapominania o ich przeczytaniu. – Jego zdjęcie jest tu, na czwartej stronie – mówię, przewracając za nią kartki. – No tak, ładny chłopiec. Ma dziewczynę? – pyta zachłannie. – Eeee, nie wiem. – Nie zapytałaś go o to? – No... raczej nie. Wiem, że powinnam była to zrobić. Gdy któryś z gości jest przystojny, Roxanne natychmiast chce wiedzieć, czy ma żonę i dzieci i czy dużo zarabia. Jak mam zdobywać dla niej wszystkie te osobiste informacje, jeśli nie chcę, aby ktoś pomyślał, że są dla mnie? Poza tym za bardzo lubię faceta Roxanne, żeby ułatwiać jej romansowanie. Już i tak zbyt dużo wiem o jej rozwiązłym charakterze. – Dobra, dziewczyny, możemy kontynuować spotkanie? – interweniuje Dominique. – Jutro zatem nagranie czterech programów. Justin, co z twoją działką? – Chciałbym pomówić o pielęgnowaniu roślin doniczkowych, zwłaszcza zimą, o tym, co zrobić, żeby nie chorowały na... – A może zapiszę się na gimnastykę? – pyta nagle Roxanne, wchodząc Justinowi w słowo. – Mogłabym pójść do jakiegoś prywatnego klubu, gdzie ćwiczą tylko ludzie tacy jak my... to znaczy ludzie o podobnym do mojego statusie. „Ludzie o podobnym do mojego statusie” – cóż to dokładnie znaczy? To ludzie, którzy występują w telewizji? Ludzie sławni i bogaci? – Ale i tak znaleźliby się ciekawscy, którzy gapiliby się na mój
tyłek. Niektórym fanom udaje się kupić karnety do takich klubów – ciągnie prezenterka. – Na twoim miejscu – proponuje Justin – próbowałbym znaleźć kogoś, kto przychodzi do domu. Zadzwonię w kilka miejsc. Lizus, myślę, patrząc na Martina z porozumiewawczym uśmiechem. Justin jest naprawdę gotowy na wszystko, byle tylko jego ogrodowe wstawki ukazywały się w każdym odcinku. Teraz ukazują się dwa razy w tygodniu. Moją uwagę przyciąga stukanie ołówka o blat stołu. Dominique zaczyna się niecierpliwić. – Justin, będziesz mówił o roślinach doniczkowych. Przyniesiesz jakieś? – Tak, dracenę smoczą, hibiskusa... – Dominique, nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli pójdę z Justinem do jego biura i wykonam kilka telefonów? – błaga Roxanne, podnosząc się nagle z krzesła. – Później od razu wrócimy. Justin biegnie za Roxanne jak mały piesek, a my patrzymy na to bezradnie. – Na razie mogłabyś uprawiać jogging – sugeruje Justin, zamykając drzwi sali konferencyjnej. – Nie, ja potrzebuję trenera. Sama nigdy sobie nie poradzę – odpowiada Roxanne zrozpaczonym tonem. Słychać ją nawet zza drzwi. Martin i ja patrzymy po sobie, zniechęceni. – Dominique, nie mogłabyś po nią pójść? Nigdy z tym nie skończymy, jutro nagrywamy cztery odcinki, ona musi wiedzieć, o czym będziemy mówić. – Dobrze wiesz, Charlotte, że nie można nic zrobić, gdy Roxanne jest w tym stanie. Dajmy im dziesięć minut, a potem po nich pójdę. Kontynuujemy spotkanie we troje. Dominique postanowiła, że później zdam Roxanne ustny raport. Po kilku minutach drzwi sali konferencyjnej otwierają się i wchodzi Justin. Wygląda żałośnie. – Eeee... ona wyszła. – Jak to: wyszła? Dokąd wyszła? Kiedy wróci? – pytamy wszyscy troje.
– Znalazłem jej nowego trenera, a ona postanowiła natychmiast się z nim spotkać. Charlotte, możesz wysłać jej całą dokumentację kurierem? Przeczyta ją w domu. – Tak – mówię, przeglądając papiery, które Roxanne zostawiła na stole. – To dobrze wróży na jutro. *** Nieco przed południem idę to małej kuchni na piętrze, tam gdzie zespoły różnych programów spotykają się nieformalnie na lunch. Jadam tam czasami, ale są takie chwile, gdy wolę zostać w swoim boksie. Zwłaszcza wtedy, gdy kuchnię okupuje ekipa programu o sporcie. Po pierwsze, te żarłoki serwują sobie często pizzę z dodatkowym bekonem, na której widok cieknie mi ślinka i mam ochotę wyrzucić swoją kanapkę z hummusem i lucerną do kosza. Po drugie, są zawsze smutni, bo Canadiens znów wczoraj przegrali. Nie rozumiem, dlaczego upierają się, by kibicować tej drużynie hokejowej, skoro nie są zadowoleni z jej wyników. Niech kibicują klubowi, który zawsze wygrywa, a ich życie będzie znacznie przyjemniejsze. To proste, prawda? Dziś w kuchni jest spokojnie, a ja właśnie tego potrzebuję. Nawet specjalnie przyszłam tu przed godziną szczytu. Bo muszę złamać regulamin: podgrzać rybę w mikrofalówce, co jest surowo zabronione przez wielkiego dyrektora programowego. Rok temu pan Samson – nikt nigdy nie pamięta jego imienia – wysłał do nas mail pod tytułem „Ryba zakazana na piętrze”. Z początku myśleliśmy, że chce się pozbyć Pichou, naszej złotej rybki, maskotki programu. Ale czytając jego wiadomość, uświadomiliśmy sobie, że sprawa jest znacznie poważniejsza. Dzień wcześniej pan Samson oprowadzał po naszym piętrze rodzinę bogatego przedsiębiorcy z Quebecu, zmarłego przed kilkoma laty. Celem akcji było przekonanie wdowy po rzeczonym biznesmenie, by zgodziła się na serię filmów dokumentalnych o życiu jej męża. Potężny projekt, który miał przynieść miliony dolarów z reklam. Pan Samson czarował ją przez całą wizytę i wszystko odbywało się
w miłej atmosferze. Aż do momentu, w którym wesoła grupka zbliżyła się do naszej kuchni. Ktoś – nigdy nie dowiedzieliśmy się kto – przed chwilą odgrzał w niej łososia z musztardą Dijon. Gdy starsza pani poczuła – ciągle jeszcze silny – rybny zapach, jej twarz momentalnie spuchła i stała się purpurowa. Na oczach naszego przerażonego dyrektora upadła jak martwa na brudną podłogę korytarza, razem ze swoją torebką od Gucciego. Biedna paniusia zaczęła się dusić, a potem kompulsywnie drapać po policzkach. „Silna alergia na ryby i owoce morza”, oświadczył wówczas syn, który jej towarzyszył. Poszkodowana osiemdziesięciolatka została przewieziona do szpitala i podłączona do respiratora. Doszła do siebie dopiero po trzech dniach – i wtedy mogła normalnie oddychać. Urażona wdowa nie wydała zgody na realizację filmu i projekt spełzł na niczym. Żegnajcie, miliony. Od tego czasu dyrekcja nie chce ryzykować i całkowicie zakazała podgrzewania ryb na piętrze. Ale dziś nie miałam wyboru. Przecież nie zmarnuję wszystkich tych pięknych okazów kupionych pod koniec zeszłego tygodnia. Staję naprzeciw mikrofalówki, patrzę w lewo, potem w prawo, po czym wkładam plastikowe pudełko do urządzenia, włączam je i uciekam do toalety. Dwie minuty później wychodzę z kryjówki, niosąc buteleczkę toaletowego odświeżacza powietrza. Zapach makreli w miso roznosi się po głównym korytarzu. Smakowity! Wchodząc do kuchni, zastygam. Dominique otworzyła drzwiczki mikrofalówki i podnosi przykrywkę pudełka. Szybko chowam za plecami buteleczkę odświeżacza. – Czy to ty, Charlotte, podgrzewasz rybę? Czuć ją nawet w moim biurze. – Nie, nie, to nie ja. Mówiąc to, mam wrażenie, że jestem pięcioletnią dziewczynką, która zbiła wazon i próbuje zrzucić winę na kota. – To chyba Martin – dorzucam natychmiast. Och, czasem potrafię być perfidna. Ale Martin już od dawna cieszy się szacunkiem naszej realizatorki. Ona go uwielbia i jemu na pewno
wybaczy to nieposłuszeństwo. Mnie natomiast znosi z trudem. I biada mi, jeśli się dowie, że łamię regulamin pana Samsona. – Martin? – powtarza, łagodniejąc. – Cóż, powiedz mu, że wyrzuciłam wszystko do toalety. To jest jego kara. To niewiarygodne, nasza realizatorka mówi jak nauczycielka w szkole. Biegnę do biura Martina, żeby wyjaśnić mu sytuację. Nie wydaje się zachwycony rolą złoczyńcy, jaką mu przypisałam, staram się więc go jakoś udobruchać. Pochylam się nad nim delikatnie, tak żeby było widać mój dekolt i biustonosz. Jakiego jest dziś koloru? Ach tak, błękitny, pasuje do mojej luźnej bluzy. Patrzę Martinowi prosto w oczy. To znaczy, próbuję, bo jego oczy spoglądają niżej. I błagam go: – Proooszę... A potem zapraszam na obiad do baru sałatkowego w kafeterii. Tak, zdarza mi się irytować ludzi, ale przysięgam, robię to naprawdę w ekstremalnych przypadkach. W kwestiach życia i śmierci. *** Późnym popołudniem mogę nareszcie odetchnąć. Ustaliłam ostatnie szczegóły związane z jutrzejszym nagraniem: postanawiam, że zrobię sobie przerwę. Nadeszła chwila, by stawić czoło rzeczywistości, jak na dużą dziewczynkę przystało. Przejrzę wyciąg z konta. Po kilku kliknięciach na ekranie komputera wyświetla się stan mojego konta. Nie, na pewno zaszła jakaś pomyłka. Nigdy nie wydałam tyle w ciągu jednego weekendu. To po prostu niemożliwe. Niemożliwe. Bez paniki, przyjrzyjmy się temu z bliska. – Zakład fryzjerski Bella: 70 dolarów. – Księgarnia: 37 dolarów. Ach tak, książka z japońskimi przepisami. – Naczynia Orientu: 140 dolarów. Ach, pierwszy błąd. Co to za Naczynia Orientu? Nigdy tam nie byłam. No, to mnie uspokaja. Minus 140 dolarów. – Sklep japoński w Montrealu: 94 dolary. Auć, chyba nie potrzebowałam aż czterech rodzajów miso. Ani
trzech torebek świeżych alg. Ani wszystkich tych octów ryżowych. Tak, ale miały takie śliczne butelki! Ani czterech opakowań suszonych grzybków shiitake... Tak, ale one są bardzo zdrowe. Na szczęście to wszystko się nie zmarnuje. – Sklep z alkoholem: 112 dolarów. Dwie butelki sake z prywatnego importu, które znalazłam w końcu po wizytach w czterech sklepach. – Japonia na wyciągnięcie ręki: 256 dolarów. Kimono. A może je zwrócę? To będzie trudne, polityka sklepu jest jasna: w grę wchodzi tylko wymiana. – Sklep rybny: 102 dolary. – Tylko na jedną noc: 239 dolarów. Ceny bielizny w tym butiku są naprawdę astronomiczne. Ostatni raz coś tam kupiłam. – Czekoladowe słodkości: 29 dolarów. Ach tak, czekoladki, po które poszłam w niedzielne południe, żeby zapomnieć poprzedni wieczór. – Gruntowne czyszczenie: 17 dolarów. Produkty ekologiczne, którymi domyłam osmalone ściany. – Kuchnia i Spółka: 139 dolarów. To frytkownica, którą doradził mi strażak. W sumie: 1095 dolarów. Tygodniowa pensja. Brutto. Cóż, udało mi się przynajmniej ocalić 140 dolarów. – Ach, dużo słyszałem o tym sklepie: Naczynia Orientu. Co tam kupiłaś? Odwracam się nagle. Justin stoi za mną i gapi się na mój ekran. – Wstydu nie masz – mówię, zamykając brutalnie laptop. – Od dawna się tam wybieram. Podobno mają świetne tacki do sushi – dodaje Justin. O nie! Tacki do sushi i miseczki do zupy miso, kompletnie o nich zapomniałam. Plus 140. Prawdziwa suma: 1235 dolarów. Naprawdę muszę przystopować. Wysyłam dziesięć maili dotyczących jutrzejszego nagrania i wychodzę z pracy.
Mój najlepszy przyjaciel pięć lat temu odziedziczył sklep po ojcu. Wówczas był to maleńki lokal, zakurzony i ciemny. Po kilku latach ciężkiej pracy Ugo uczynił z niego najmodniejszy sklep mięsny w dzielnicy. Najpierw podwoił powierzchnię, kupiwszy sąsiedni lokal. Potem pomalował ściany na kolory Prowansji – żółty i niebieski, zainstalował oświetlenie halogenowe na suficie i wyłożył podłogę pięknymi piaskowymi płytkami. Do tradycyjnych steków wołowych i kotletów wieprzowych dodał dziczyznę, domowe wędliny, sery z Quebecu, produkty wiejskie, wyśmienite dania gotowe i... bar oliwkowy. Uwielbiam oliwki. Zielone i czarne. Faszerowane czosnkiem, serem Rassembleu, fetą lub migdałami. Kalamata, marokańskie lub włoskie. Małe, średnie i mięsiste. Z pestką lub bez. Marynowane w przyprawach, w soku cytrynowym albo – szczyt szczęścia – w curry. Nie oprę się żadnej. Docieram do sklepu na pięć minut przed zamknięciem. Wchodząc do środka, zatrzymuję się na kilka sekund i rozkoszuję zapachami. Dziś pachną pomidory, czosnek i bazylia. To dzień gotowania sosu do spaghetti! Ugo stoi za ladą i gorączkowo obsługuje wybredną klientkę. – Wiem, że moja szynka kosztuje nieco drożej, pani Brisebois, ale nie ma w niej azotanów i w związku z tym jest zdrowsza. Dalej, Ugo, uśmiechnij się do niej najładniej, jak potrafisz, daj jej gratisowy słoiczek kaczego pasztetu i jak najszybciej wyproś ją z lokalu, żebyśmy mogli zamknąć i spokojnie pogadać. Dziesięć minut później tabliczka „Zamknięte” już wisi na drzwiach, a światła są przytłumione. Ugo i ja opieramy się o kontuar baru oliwkowego. – Masz wieści od Maksa? – pyta mnie przyjaciel. – Żadnych, nie licząc wczorajszego maila. Co mam zrobić, zadzwonić? – Hm, sam nie wiem. Zapytaj Aïshy, ona lepiej ode mnie zna się na takich sytuacjach. – No właśnie, poprosiłam, żeby tu do nas przyszła. Mam ochotę na coś, co mnie pocieszy – mówię, chrupiąc ostrą oliwkę Kalamata.
W sklepowej kuchni, w której gotuje swoje potrawy, Ugo urządził coś, co nazywam kącikiem pierwszej pomocy. Mały stół, trzy krzesła i zapas czerwonego wina. Dzięki temu nawet gdy musi pracować, na przykład kończyć swój sos do spaghetti, możemy mimo wszystko zjeść razem kolację. I się napić. Właśnie nadciąga Aïsha ze stosem ubrań przewieszonym przez ramię. Och tak! Biegnę do niej i rzucam się jej na szyję, jak trzynastolatka, której powiedziano, że została modelką w szkolnym pokazie mody. Moja przyjaciółka to również moja prywatna stylistka. Jest kierowniczką i współwłaścicielką butiku z ubraniami i dzięki temu korzysta z niesamowitych rabatów na najnowsze kolekcje. Wybrałam małą torebkę z mnóstwem kieszeni w kolorze chilli – bardzo praktyczną podczas nagrywania programu – i szarą minispódniczkę, bombkę. A to wszystko za śmieszną sumę stu trzydziestu dolarów. No, teraz jesteśmy gotowi na pierwszą butelkę wina, otwieram chianti. Być może na pierwszy rzut oka nie jest to takie oczywiste, ale pâté chinois i włoskie wino zawsze smakowały mi razem. Po kilku łykach czuję się gotowa, by rozmawiać o tym, co naprawdę mnie martwi: o mojej przyszłości z Maxou. – Co o tym sądzisz, Aïsho? – Ja bym zadzwoniła. Nie mamy siedemnastu lat, żeby grać w „kto odezwie się pierwszy” – odpowiada moja mądra przyjaciółka zdecydowanym tonem. – Jesteś pewna? – pyta Ugo, dolewając czerwonego wina do sosu spaghetti. – Wydaje mi się, że niedobrze jest pokazywać, iż za bardzo nam na kimś zależy. – Ale jeżeli nie chce jej znać, to lepiej, żeby wiedziała o tym od razu. – Tak, być może. – Tylko że wcale nie wiadomo, czy chce ją zostawić – ciągnie Aïsha. – Nie zrobiła z siebie aż takiej idiotki. – Widać, że cię przy tym nie było. Nie powiedziała ci, że wylądowała półnaga na chodniku? Wstaję gwałtownie ze swojego siedzenia, żeby zwrócić na siebie
ich uwagę. – Hej! Dość tego! Przestańcie mówić o mnie, tak jakby mnie tu nie było. Nienawidzę, gdy to robicie. – Jak to: półnaga na chodniku? – wykrzykuje przerażona Aïsha, nie zwracając na mnie uwagi. Trzeba przyznać, że jest przyzwyczajona do moich reakcji. – Ach – mówię rozdrażniona. – Wcale nie półnaga. W biustonoszu, a to nie to samo... Moi przyjaciele niestety nie przyjaźnią się ze sobą. Och, bardzo się lubią, to pewne, ale czasem pojawia się między nimi coś w rodzaju rywalizacji, jak gdyby każde z nich chciało mieć ostatnie słowo. Mama, która uważa się za wytrawną obserwatorkę ludzkich zachowań, powiedziała mi, że oboje pragną skrycie mojej wyłącznej przyjaźni. To miłe, ale nie bardzo jej wierzę... – Dobra, dość gadania o Maksie. Jestem głodna. Zjemy teraz? – mówię, nalewając wina do opróżnionych kieliszków. W sklepie Ugo panuje cisza, a my pochłaniamy narodowe danie Quebecu – prawdziwy pâté chinois: stek, kukurydza, ziemniaki. Nie żadne wariacje z kaczką, patatami, soczewicą czy kalafiorem. A wszystko obficie polane ketchupem – pycha! Myśli przebiegają mi przez głowę jak szalone. Co on teraz robi? Siedzi jeszcze w pracy czy je kolację z kolegami u Włocha w swojej dzielnicy? A może jest w domu i popijając kir, pisze na komputerze list, w którym oświadcza, że ze mną zrywa? Intuicyjnie sprawdzam maile na iPhonie. Nic. Na razie nic... Jest jeszcze dość wcześnie. – No dobra, widzę, że macie na to ochotę. Powiedzcie mi, co mam zrobić – przerywam milczenie. Ugo i Aïsha ożywiają się nagle i zaczynają gadać do mnie jednocześnie. Kręcę głową z prawej do lewej, próbując nadążyć za tym, co mówią. W lewym uchu Aïsha: „...natychmiast weź telefon...”. W prawym Ugo: „zaczekaj do jutra, niech zatęskni...”. W lewym – Aïsha: „...albo SMS – to mniej zobowiązujące...”. W prawym – Ugo: „...jeszcze głodne? Mam wyjąć na deser
pouding chômeur[3]?”. – Taaaak! – krzyczymy z Aïshą. Ostatecznie sama muszę podjąć decyzję. Oddycham głęboko i wybieram numer Maxou. W sklepie znów zapanował spokój, przyjaciele wbijają we mnie wzrok. Wstaję z krzesła i odwracam się od nich. – Dobry wieczór, Charlotte, właśnie miałem do ciebie zadzwonić. – Max odbiera natychmiast. – Co słychać, mój kochany? – Wszystko dobrze, a co u ciebie? Przez kilka minut gadamy o niczym; za plecami czuję obecność przyjaciół. To jasne, że nadstawiają uszu. Odchodzę nieco dalej, do działu z wiejskimi serami z Quebecu. – Chciałem ci powiedzieć, że dziś wieczorem wyjeżdżam do Ottawy. Będę tam w ambasadzie aż do weekendu – oświadcza. – Aha – mówię, nieco smutna. A ja chciałam go w tym tygodniu zaprosić do studia, żeby zobaczył mnie w akcji. Wydawało mi się to świetną taktyką, by zrehabilitować się w jego oczach. Mógłby zobaczyć, jak potrafię kontrolować sytuację, gdy jestem trzeźwa. Nagle słyszę za plecami skrzypienie podłogi. Odwracam się i staję twarzą w twarz z Aïshą i Ugo. Mają miny konspiratorów. Niecierpliwym ruchem ręki odsyłam ich na miejsca. – Spotkamy się więc pod koniec tygodnia. Wydaję kolację urodzinową dla matki, chcesz przyjść? Na widok przerażonych twarzy przyjaciół ogarniają mnie wątpliwości. Czy dobrze zrobiłam, zapraszając go do skoku w paszczę lwa? Ot, tak, bez żadnego przygotowania? Cóż, teraz i tak już za późno. Rozłączam się, a Aïsha zaczyna mnie atakować: – Zwariowałaś, całkowicie ci odbiło. Narazisz go na spotkanie z matką? – To będzie koniec, na pewno. Twój związek trwa za krótko, by wyjść z tego bez szwanku – dorzuca swoje Ugo. – Ależ słuchajcie, moja mama nie jest wcale taka najgorsza. – Nie jest wcale taka najgorsza – powtarzają chórem.
– Pożre w całości tego twojego Maximiliena. Z którym kochankiem przyjdzie tym razem? Mam nadzieję, że nie z tym dwudziestosiedmioletnim – użala się nade mną Ugo. – Nie, nie, z Sébastienem już koniec, teraz jest z... niejakim François. Myślę, że facet ma tyle lat co ja. Odkąd dziesięć lat temu mama rozstała się z tatą, kolekcjonuje przygody z młodszymi mężczyznami. Znacznie młodszymi mężczyznami. – Założę się, że to kolejny niezły okaz – wzdycha Aïsha. – Chyba mnie nie zostawicie, co? Zrobimy tak: przyjdziecie oboje. We trójkę chyba damy sobie z nią radę. Poza tym będzie zabawnie, zaprosiłam na ten wieczór wróżkę. Będzie mogła przepowiedzieć każdemu z nas przyszłość. – No cóż – oznajmia Aïsha – ja nie potrzebuję wróżki, żeby przewidzieć zakończenie tej imprezy. To będzie K-A-T-A-S-T-R-O-F-A.
3 Jedna guma balonowa to 25 kalorii 6 gramów cukru i minuta czystej przyjemności. Dzwonek budzika nie daje za wygraną. Noc była o wiele za krótka, zwłaszcza że spędziłam ją właściwie na przewracaniu się z boku na bok. Wymyśliłam tysiące wymówek, żeby odwołać kolację na cześć matki, co najmniej dziesięć razy zmieniałam menu, stwierdziłam, że wydam ją w restauracji, zastanawiałam się nad słusznością swojej decyzji... i w końcu zdecydowałam się wziąć byka za rogi. Będzie, co będzie. Biorę szybki prysznic, zjadam ciastko z czekoladą i już jadę do studia, gdzie nagrywamy dziś cztery programy z udziałem publiczności. Takie dni są wyjątkowo stresujące dla ekipy produkcyjnej. Nasz grafik jest rozpisany co do minuty, ledwo mamy czas zjeść obiad. Na szczęście mam ze sobą resztki wczorajszego puddingu. W czasie gdy ekipa techniczna przeprowadza ostatnie próby ustawienia światła, ja przeglądam wraz z Roxanne w jej garderobie plan programów. W bladoróżowym szlafroku i kapciach z futerka, prowadząca robi sobie manicure i jednocześnie mnie słucha. Albo udaje, że mnie słucha, sama nie wiem. Wygląda dziś na zmęczoną. Ale jeszcze nie ma makijażu. Kilka pociągnięć magicznego pędzla naszej charakteryzatorki Lindy doda jej młodzieńczego blasku. Tak naprawdę – gruntownie ją zmieni. To nie będzie ta sama kobieta. Roxanne tego nie wie, ale po firmie krążą zakłady dotyczące jej... hm... naturalnej urody. W naszej ekipie ogłosiliśmy nawet konkurs: „Ile operacji i / lub zabiegów estetycznych przeszła Roxanne?”. Nagroda osiągnęła już wysokość 160 dolarów.
Ja stawiam na zastrzyki z botoksu i wypełnienie warg. Kamerzysta, który często filmuje Roxanne w zbliżeniach, jest natomiast przekonany, że poddała się liftingowi nićmi. Widziałam kiedyś w jednym z moich ulubionych magazynów opis tej operacji. Od samego czytania włosy stają człowiekowi dęba: „Lifting nićmi polega na wpuszczeniu nici chirurgicznych pod skórę twarzy i szyi w celu jej naciągnięcia. Nici wpuszcza się pod skórę przy użyciu igieł”. Cholera! Na samą myśl o tym wszystko mnie boli. Później następował opis krótkoterminowych konsekwencji: „Po zabiegu twarz jest obolała, a także spuchnięta i posiniaczona. Pacjentka może mieć trudności z otwieraniem ust. W rezultacie jedzenie staje się czynnością bolesną”. A więc Roxanne cierpi męki i odmawia sobie jedzenia przez wiele dni tylko po to, żeby zlikwidować swój niewielki drugi podbródek? Tak, to całkiem możliwe. Mój kolega Martin założył się, że Roxanne nie zawsze nosiła stanik o miseczce C. Ja nie jestem pewna, czy powiększyła sobie piersi. Poza tym nie mnie to oceniać. Od lat powtarzam sobie, że gdy tylko zaoszczędzę 5000 dolarów, też je sobie powiększę. Niestety, ciągle muszę opłacać wygórowane rachunki w restauracjach, garmażeriach, sklepach z czekoladą, z serami, z artykułami kuchennymi, z alkoholem itd. Mam drogie hobby, które jest jak narkotyk – potrzebę gromadzenia ludzi wokół stołu; potrzebuję spojrzeń, które spoczywają na mnie, gdy stawiam na stole karmelizowaną gicz jagnięcą, gdy podaję gościom sałatkę z krewetek, kopru i jabłek, gdy pudruję zmielonym kardamonem mus z gorzkiej czekolady i ozdabiam go jędrnymi malinami. Cóż, mniej zabawne jest, gdy ludzie siedzą przy stole, a ja kroję pieczeń wołową, która okazuje się zbyt sucha, albo zapominam wydrylować figi, zanim dodam je do ciastek, i któryś z gości traci ząb, albo gdy mylę kardamon z kminkiem i bezwiednie serwuję niezjadliwy indiański mus czekoladowy. Ale ogólnie rzecz biorąc, moje kolacje są dość udane, nawet jeśli zawsze jest w nich coś, co całkowicie nie odpowiada moim gustom. Marzę, by kiedyś udało mi się przyrządzić kolację idealną. Bez żadnej
gafy. Być może zdołam to zrobić w sobotę, na urodzinach mamy. Pomarzyć zawsze można, wiem... – Mój nowy trener jest wspaniały – rzuca Roxanne, wyrywając mnie z zamyślenia. – Ach tak? Zastanawiam się, jak długo tym razem potrwa miesiąc miodowy. Stawiałabym na... dwa tygodnie. – Tak, a w dodatku Mark jest kimś w rodzaju coacha życiowego. Będzie oddzielnie prowadził mój trening, a poza tym zajmie się moim stanem psychicznym. O Boże, co nas czeka? – Już udzielił mi kilku wskazówek. Powiedział mi na przykład, że powinnam bardziej myśleć o sobie. Co to za facet? Roxanne już teraz poświęca myśleniu o sobie sto procent swojego czasu. Jak może myśleć o sobie jeszcze bardziej? – To trener, którego polecił ci Justin? Roxanne natychmiast potakuje z błyskiem w oku. Chyba muszę ochrzanić tego naszego „ogrodnika”. – Zresztą będziemy musieli zmienić godziny nagrań – oświadcza Roxanne. – Dlaczego? – Bo Mark chce, żebym pomiędzy każdym nagraniem miała przerwę zdrowotną. O nie! Żaden głupi trener nie będzie decydował o porach naszej pracy! – Spójrz, przygotował mi plan – mówi, pokazując dokument w Excelu. – Między odcinkiem pierwszym a drugim przez dwadzieścia pięć minut ćwiczę jogę i medytuję przez pięć minut. Pomiędzy odcinkiem drugim a trzecim – seans akupunktury przywracający mi równowagę energetyczną. I wreszcie, między odcinkiem trzecim a czwartym, należy mi się krótki masaż tajski. Masaże tajskie są bardzo modne. Podobno usuwają blokady energetyczne. – Eee, to chyba trochę za dużo jak na jeden dzień. Będziesz wykończona, Roxanne.
– Mark mówi, że nie. Przeciwnie, to doda mi mnóstwa energii. Będziemy też stosować aromaterapię, która złagodzi mój niepokój. Mark przyjdzie tu dziś po południu, żeby obejrzeć miejsce. Trzeba będzie przemeblować moją garderobę. Będę potrzebowała wolnej godziny pomiędzy każdym nagraniem. Cholera, nie skończymy pracy przed dwudziestą drugą. *** W maleńkim boksie, który dzielę z Martinem, jest miejsce wyłącznie na mój komputer, drukarkę, opasłe tomy z wynikami poszukiwań i jeszcze jeden przedmiot, który całkowicie odstaje od reszty: to dystrybutor gum do żucia. Piękna maszynka retro stoi dumnie pośrodku pokoju na chromowanej nóżce, na której szczycie pyszni się duża przezroczysta kula. W środku widać okrągłe gumy we wszystkich kolorach: różowe, niebieskie, zielone, żółte, czerwone, a nawet czarne. Przypominam sobie poruszenie, jakie wzbudziłam pewnego ranka, gdy pojawiłam się w pracy z tym urządzeniem. – Potrzebuję odrobiny fantazji w biurze – oświadczyłam wszystkim wokół. Chociaż to wcale nie była prawda. Gdybym chciała nieco rozweselić wnętrze boksu, powiesiłabym na ścianach zdjęcia moich dzieci – no dobra, nie mam dzieci; bratanków – też ich nie mam; kotów sąsiadki – sąsiadkę z kotami akurat mam. Tak naprawdę dystrybutor gum balonowych znajduje się tu wyłącznie z jednego powodu: dostarcza mi dawki cukru niezbędnej do przeżycia w dniach nagraniowych. Spadek energii? Hop, częstuję się żółtą albo czerwoną kulką, zależnie od humoru. Najważniejsze, żeby wypluć gumę, gdy tylko wchłoniemy z niej cały cukier. Obliczyłam – zajmuje to około minuty. Wtedy bierzemy następną. Nie muszę wam chyba mówić, że często uzupełniam zapas w maszynce. Zwłaszcza że w ekipie są złodzieje gum. Pierwsze nagranie jeszcze się nie zaczęło, a już jestem cała w nerwach. – Twój pierwszy gość już jest – mówi realizatorka. Ach tak, cytrynowy kucharz. Ten, o którego stan cywilny
powinnam się dopytać. – Dzień dobry, panie Ladouceur. – Proszę nazywać mnie Patrice – mówi, podając mi dwanaście cytryn w siatce i tartę z cytrynową masą bezową. W mojej pracy miłe jest to, że często dostaję prezenty. Cóż, nie zawsze są one tak fajne jak tarta cytrynowa. Zdarzyło mi się już dostać rzeczy całkiem bezużyteczne, na przykład śruby o sześciokątnych główkach od prowadzącego kącik poświęcony remontom. Albo nici do haftu od Stowarzyszenia Hafciarek w Montrealu. Albo dziurkacz, przydatny podczas tworzenia scrapbooków. A teraz dostanę tartę cytrynową... To jeden z moich ulubionych deserów. – Tarta jest dla prowadzącej – uściśla gość. – Pani może zatrzymać cytryny. Są ekologiczne. Grr... Gotuję się w środku, częstując go swoim najpiękniejszym uśmiechem hipokrytki. Prowadzę go do pokoju Roxanne. – Przyszedł pan bez osoby towarzyszącej? Wie pan, jeśli pańska małżonka miałaby ochotę uczestniczyć w programie, będzie mile widziana. – Jest zajęta. *** Dzień nagraniowy dobiega końca, a ja trzymam kciuki. Jak dotąd wszystko idzie zgodnie z planem. Gwiazda nie miała jeszcze kryzysu. Jest dobrze. – Charlotte, to Mark, mój nowy trener – przedstawia mi go Roxanne. – Dzień dobry, Mark. Oglądam go dyskretnie od stóp do głów. Najwyraźniej jest w świetnej formie. Ma na sobie obcisły dres – pod czarno-żółtą tkaniną rysują się twarde mięśnie. – Tak jak mówiłem Roxanne, pomogę jej tak zorganizować czas, by miała jak najwięcej energii. I żeby w dniach, które spędza w studiu, wszystko zostało harmonijnie rozłożone – dodaje, odwracając się do prowadzącej. Nie podoba mi się, jak Roxanne na niego patrzy. Spojrzenie jest pełne podziwu, jak to, którym ofiary Zakonu Świątyni Słońca darzą Luca
Joureta. Dam sobie rękę uciąć, że ten gość wyszarpie od niej mnóstwo kasy. – W sprawie rozkładu dnia proszę porozmawiać z realizatorką programu, to ona... – Będę też potrzebował stołu do masażu – Mark wchodzi jej w słowo. Ten typ nie robi na mnie dobrego wrażenia. Zachowuje się jak panisko. – Nie jestem pewna, czy mamy odpowiedni budżet, ale omówię to z resztą ekipy. – Ależ Charlotte, na pewno da się coś wcisnąć w budżet – denerwuje się Roxanne. – To kwestia mojej wydolności i dobrego samopoczucia. Chyba warto, skoro później będę bardziej wypoczęta i lepiej wypadnę na wizji, prawda? I oglądalność też na pewno wzrośnie. Trzeba pomyśleć o tym jak o inwestycji. – Inwestycji przede wszystkim w siebie, moja piękna – upiera się Mark. – Najpierw myśl o sobie. Widzisz, znowu najpierw pomyślałaś o programie. – To prawda, masz rację. Muszę skupić się na sobie. Odwracam się na pięcie i idę do toalety, nieco zdegustowana całym tym cyrkiem. – Mamy wolne, kochani, nagranie skończone – oświadcza Dominique, najwyraźniej usatysfakcjonowana pracą całej ekipy. – Uff, jestem wykończona – mówię, rozgryzając ostatnią balonówkę w tym dniu. Różową – by dodać sobie energii na powrót do domu. – Charlotte, nie zechciałabyś wyświadczyć mi ostatniej, małej przysługi? – pyta Roxanne. – Zadzwoń do mojego męża, powiedz, że mamy problemy techniczne i że skończymy nagranie bardzo późnym wieczorem. – Dlaczego? – Charlotte, proszę cię... – błaga mnie ze złożonymi rękoma i smutną minką. – Nie cierpię okłamywać twojego męża. Powiedz mi przynajmniej, z kim wychodzisz.
– Eeee... z Patrice’em. – Z Patrice’em? – No tak, z Patrice’em. Z cytrynowym kucharzem.
4 Wróżka, wizyty domowe: tarot, wahadełko, chiromancja, radiestezja, przepowiadanie przyszłości. Cena dla grup: 500 dolarów. Jak za darmo... Dzięki Bogu już piątek – rzuca mi Martin, wchodząc do biura. – Co za szalony tydzień! Nasz Martin nie ma mocnych nerwów. Szczerze mówiąc, bywały gorsze tygodnie. To i tak nic w porównaniu z tym, co nas czeka przy następnych nagraniach, gdy cała ekipa będzie musiała dostosować się do nowego grafiku Roxanne. Piękna łamigłówka w perspektywie. – Zapowiadają złą pogodę, co? – zagaduje mnie Martin. – Piętnaście centymetrów śniegu, silne wiatry... wiejące z prędkością nawet do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę – sprawdzam na portalu Meteomedia. Zwykle nie bardzo przejmuję się pogodą. W Kanadzie można szybko przywyknąć do nagłych zmian temperatur. Ale dziś niepokoję się bardziej niż zazwyczaj. Po pracy muszę jechać na wieś, a dokładniej do małej wioski o nazwie... jak to było? Ach tak, Ulverton w Cantons-de-l’Est. Muszę odebrać steki z bizona, które zamówiłam w tym tygodniu na jutrzejszą kolację urodzinową dla mamy. Postanowiłam przygotować posiłek w stu procentach związany z Quebekiem, by pokazać Maxou, że my również mamy dostęp do wyrafinowanych produktów. W menu znajdą się zatem: krem ze szparagów – na szczęście mam jeszcze szparagi w zamrażalniku – stek z bizona w syropie klonowym, a do tego frytki z czerwonych kartofli i sałatka z żółtych buraków. Talerz serów z Quebecu: Gré des champs, Sauvagine i Bleu d’Elisabeth. Jeśli chodzi o deser, to ciągle nie mogę się zdecydować. Zastanawiałam się przez cały tydzień, zanim w końcu przelałam menu na papier. Tak jakby mój mózg odmawiał podjęcia ostatecznej decyzji kulinarnej. W kwestii deseru zdam się na zew chwili. Śnieg zaczyna padać koło południa. „Śnieg z gradem” – jak informuje radio.
– Charlotte, to bardzo nieostrożne, jechać dziś w trasę – ostrzega mnie Ugo, gdy jak co dzień gadamy przez telefon. – Wiem, ale nie mam wyboru. Już powiedziałam Maksowi, że będziemy jedli mięso bizona... – Przecież mam je u siebie w sklepie... – To nie to samo. Jeśli osobiście pojadę po nie na fermę, wszystko będzie wyglądało autentyczniej. Zresztą wystarczy, że będę jechała powoli. Tak to zorganizowałam, żeby wyjechać zaraz po obiedzie, zanim zacznie się wzmożony ruch. – Jak ty się na coś uprzesz... Kilka godzin później siedzę za kierownicą mojego grata i wąską drogą jadę do fermy bizonów. Straciłam mnóstwo czasu, żeby tu dotrzeć, ale się udało. Po drodze co najmniej dwa razy wpadłam w poślizg i omal nie wjechałam na pole. Dzięki instynktowi kierowcy udało mi się wrócić na drogę. Cóż, to prawda, że dość łatwo kontrolować samochód, gdy się jedzie z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę, ale mimo wszystko cieszę się, że uniknęłam katastrofy. Na zewnątrz – mróz. Śnieg chłoszcze mnie po twarzy, wiatr wieje z maksymalną siłą przewidzianą przez meteorologów. A nawet z większą. Ważę tylko pięćdziesiąt dwa kilo, boję się, że odlecę. Z trudem idę po śniegu, który sięga mi aż do kolan. Z ogromną ulgą otwieram drzwi sklepu producenta. Za ladą stoi korpulentny mężczyzna, ubrany w rzeźnicki fartuch, i patrzy na mnie w osłupieniu. – Mój Boże, proszę pani, wyszła pani z domu w taką pogodę? Skąd pani przyjechała? – pyta mnie. – Z Montrealu. W tym momencie dociera do mnie, jak bardzo jestem wyczerpana. Ręce bolą mnie od zaciskania ich na kierownicy przez ponad dwie godziny, mam napiętą szyję i piekące oczy. Podchodzę do lady, opieram się o nią łokciami i opuszczam brodę na dłonie. – Niech pani na chwilę usiądzie – mówi mężczyzna, wskazując mi kącik jadalniany: kilka stolików przykrytych kraciastymi obrusami. Szkocka z lodem, którą mi podaje, natychmiast przywraca mnie do
życia. Zamieniam kilka słów z mężczyzną, który jak się okazuje, jest właścicielem fermy, i sprawdzam wiadomości na iPhonie. Ugo i Aïsha pisali do mnie na przemian co dwadzieścia minut. Ugo: „Gdzie teraz jesteś?”. Aïsha: „Martwię się, zadzwoń”. Ugo: „Tutaj marznący deszcz. A u ciebie?”. Aïsha: „Daj znak życia. TERAZ”. Ugo: „Zamknęli autostradę”. Aïsha: „Dzwonię na policję”. O la, la, ona pisze poważnie. Uspokajam ją lakoniczną wiadomością: „Dotarłam do bizonów. Wszystko jest okay”. Widzę, że nie mam żadnej wiadomości od Maxou. Ale dlaczego miałby się niepokoić? Myśli, że jestem bezpieczna w kinie, i opycham się popcornem, oglądając najnowszy babski film. – Mam dla pani odgrzać mięso bizona à la Bourguignon? Tak czy inaczej utknęła tu pani, zamknęli autostradę – gospodarz potwierdza wiadomość od Ugo. – Powiedzieli, jak długo autostrada będzie zamknięta? – Zawsze wiadomo, kiedy zamykają, ale nigdy – kiedy ponownie ją otworzą. Rok temu, mniej więcej w tym samym czasie, zamknięto ją na dwadzieścia cztery godziny. Otwarto podziemia kościoła i ludzie spędzili tam noc. Nagle nachodzą mnie obawy. Wyobrażam sobie, jak leżę w salce katechetycznej oświetlonej neonówkami, na dmuchanym materacu, z którego uchodzi powietrze. Po prawej niemowlę wrzeszczące ze strachu i głodu, po lewej starszy bezzębny pan, który opowiada mi o swoim życiu z papużką. Mogłabym to wszystko znieść. Ale muszę przygotować kolację. I to nie byle jaką. Zaczynam panikować. Oddychaj głęboko, Charlotte, i zastanów się... Ależ tak! Dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy? – Na pewno są tu jakieś wiejskie drogi, którymi mogłabym przejechać? – Pani jest niepoważna – oburza się gospodarz. – To jeszcze bardziej niebezpieczne. Niech pani zapomni o powrocie dziś do
Montrealu, spędzi pani noc tutaj, w pokoju gościnnym. Uch, wątpię, że mi się to spodoba... – Żona przygotuje pani łóżko. No dobrze, już lepiej... Chociaż... czy to naprawdę jest gwarancja bezpieczeństwa? Ale muszę sobie jakoś poradzić. Wyruszę jutro bardzo wcześnie rano, a gdy dotrę do domu, wrzucę na piąty bieg, tak żeby wszystko było gotowe na czas. No dobrze, załatwione. Piszę do przyjaciół, żeby ich uspokoić: „Śpię u bizonów. Do jutra”. A teraz mogę zacząć cieszyć się wieczorem, zwłaszcza że gospodarz-wybawca niesie coś, co wydaje się butelką świetnego czerwonego wina. On i jego małżonka okazują się uroczymi ludźmi. Spędzamy bardzo zabawny wieczór, porównując życie na wsi i życie w mieście. Dotąd myślałam, że życie wśród przyrody polega na opiece nad zwierzętami i uprawianiu pomidorów, że jest sielskie i pozbawione wszelkich stresów. Myliłam się... Mają swoją Roxanne – to matka natura. Jest nieprzewidywalna, choleryczna, zdolna w ciągu kilku minut spowodować obfitą ulewę i zniszczyć całe plony. W sumie już chyba wolę znosić płacze Roxanne. To przynajmniej nie ma wpływu na moją tygodniówkę. Kilka godzin później, schowana pod ciężką, zielono-turkusowo-żółtą kołdrą, słucham wycia wiatru za oknami starego domu. Najwyraźniej aura się nie uspokoiła. To niemal przerażające. W chwilach gdy czuję się samotna i zagrożona, myślę o ojcu. Gdyby tu był, stawiłby czoło wichurze i po mnie przyjechał. Wziąłby odśnieżarkę od Służb Miejskich w Laval, dla których pracował przez całe życie. Wytyczyłby drogę aż do Ulverton i ocaliłby swoją córkę uwięzioną wśród bizonów. Ale dość marzeń, nie ma go tu. Czy pewnego dnia zaakceptuję życiowy wybór, którego dokonał? Wybór, który oddalił go od nas... Na pewno nie od razu. Zasypiam, ale mój sen jest niespokojny. Liczyłam na to, że obudzi mnie pianie koguta. W końcu to wieś. Ale kogut chyba zaspał. Tak jak ja. Jest dwadzieścia pięć po jedenastej, a ja znajduję się o ponad
godzinę drogi od Montrealu. A może więcej, to zależy od warunków na drodze. Najgorsze, że mam do zrobienia mnóstwo rzeczy, nie mówiąc już o tym, że powinnam wreszcie zadecydować, jaki cholerny deser podam gościom. Przed odjazdem serdecznie dziękuję gospodarzom i obiecuję im, że będę ostrożna. Ale nie boję się jechać. Po burzy nadchodzi spokój, jak mówi przysłowie. A może będzie całkiem przeciwnie? Tak czy inaczej śnieg przestał padać, wyszło słońce, a wiatr ucichł. Najpierw jednak czeka mnie ostateczne wyzwanie: muszę odśnieżyć samochód. Powinnam sobie poradzić, mam niezwykle skuteczne narzędzie: zmiotkę do śniegu na trzonku teleskopowym. Kupiłam ją pewnej bezsennej nocy, gdy oglądałam Telezakupy. Jestem z niej szczególnie dumna, ponieważ jest to przedmiot przydatny. Zwykle za pośrednictwem telewizji kupuję rzeczy, które nocą wydają mi się niezwykle potrzebne, a potem nigdy ich nie używam. Dziś jest premiera mojej zmiotki. Jej obsługa wydaje się stosunkowo prosta. Rozsuwam trzonek. Och, ta machina ma co najmniej dwa metry. Jest gigantyczna. Zaczęłam od odśnieżania dachu samochodu. Miotła jest genialna. Piguły śniegu spadają na ziemię jak cegły. Pociągam, śnieg spada, pociągam drugi raz – śnieg spada znowu. I tak dalej, aż do chwili, w której nagle czuję pewien opór. Ciągnę mocniej. Nic. Jeszcze mocniej. Nic. Tak mocno, że przewracam się i wpadam tyłem w ogromną zaspę. Nadal trzymam w rękach teleskopowy trzonek, tylko że zmiotka, która zwykle znajduje się na jego końcu – znikła. Wstaję z trudem, w dole pleców czuję ostry ból. Oj, mam nadzieję, że to przejdzie! Ale nie mam czasu do stracenia. Zaczynam szukać zguby. Nigdzie jej nie widzę. Przecież nie mogła ot, tak zniknąć. – Masz jakiś kłopot, Charlotte? – pyta mnie mój nowy przyjaciel, sympatyczny farmer, stając w drzwiach sklepiku. – Szukam końcówki od miotły. – Końcówki od czego? – Od miotły. – Czekaj, już idę. Wsuwa nogi w grube buty astronauty i idzie w moją stronę.
– Zapomniałabyś tego – mówi, podając mi ekologiczną torbę w kolorach fermy. – Prezent? Jak miło! – Zaglądam do torby, a w niej widzę sześć steków z bizona, za które zapłaciłam wczoraj wieczorem. Uff, na szczęście o tym pomyślał! Kwadrans później jestem nareszcie w drodze do Montrealu. Znaleźliśmy zmiotkę, ale nie potrafiliśmy zamocować jej na trzonku. Dokończyliśmy pracę przy użyciu sprzętów miłego farmera i nareszcie mogłam ruszyć z kopyta. A każdy, kto widział mojego rupiecia, wie, że „ruszyć z kopyta” to tylko taka metafora. Ciągle czuję ostry ból w plecach, ale nie mam czasu teraz się tym zajmować. Muszę powtórzyć w myślach plan dzisiejszego wieczoru. Jak zyskać na czasie? To łatwe. Po pierwsze – naczynia. Jeżeli istnieje coś, czego nienawidzę, to jest to mycie garnków i kieliszków. A moja zmywarka zepsuła się właśnie w tym tygodniu, akurat gdy miałam tak dużo pracy. W zlewie i na kuchennym blacie piętrzą się talerze i rondle. Rozwiązanie: dno szafy w przedpokoju. Tylko tam mam jeszcze trochę miejsca. Stawiam więc wirtualnego ptaszka w rubryce „sprzątanie”. Po drugie – włosy. Nie mam czasu ich układać, nawet w domu. Kok sprawdzi się idealnie. Kolejny ptaszek. Teraz poważna sprawa: kolacja. Zakupy na ostatnią chwilę – nie mam wyboru. Przyrządzenie przystawek – nie mam wyboru! Zrobienie deseru – nie mam wyboru! Próbuję usunąć z listy niepotrzebne punkty. To niemożliwe. Muszę coś poświęcić. A gdyby tak poprosić Aïshę albo Ugo o przyniesienie deseru? Nie, nie odbije się to dobrze na mojej reputacji, pomyślą, że nie potrafię się zorganizować. Trudno, kupię go. Chodzi o to, żeby nikt się niczego nie domyślił. Zatrzymam się w niewielkiej wiejskiej cukierni. Wtedy będę pewna, że nie kupuję produktu przemysłowego. No dobrze, wszystko ułożyłam, teraz mogę odetchnąć. Aj, ależ te plecy bolą! *** Zdecydowanie jestem mistrzynią organizacji. Jest osiemnasta, wszystko gotowe, a ja wygospodarowałam nawet chwilę, którą
spędziłam sam na sam z moim facetem. Tak, wiem, krótką chwilę – tylko kwadrans – ale jakże intensywną! Byłam podenerwowana na myśl, że znów go zobaczę. W końcu ostatnim moim obrazem, jaki zapamiętał, jest widok pijanej dziewczyny owiniętej w stary, wełniany koc. Dlatego surowo zakazałam sobie picia alkoholu przed jego przyjściem. Gdy zadzwonił, aby powiedzieć, że jest pięć minut drogi od mojego domu, próbowałam się uspokoić, oddychając głęboko. To działa być może na adeptów jogi, ale nie na mnie. Rzuciłam się do szafy, gdzie trzymam podręczny zestaw przetrwania. Wybrałam butelkę wódki, zdając się na doświadczenia Meg Ryan w filmie Kiedy mężczyzna kocha kobietę. Pamiętam, że grała tam rolę alkoholiczki, która po kryjomu piła wódkę. Mówiła mężowi, że wódka jest bezzapachowa i że nie może wyczuć, czy żona ją piła, czy nie. Właśnie tego mi trzeba. Wypiłam porządny łyk i usłyszałam dzwonek do drzwi wejściowych. Było to, powiedzmy sobie, pamiętne spotkanie. Kochałam się z nim delikatnie i... skutecznie. Powiedział mi nawet, że za mną tęsknił. Wow! Unoszę się nad ziemią. Patrzę na niego rozkochanym wzrokiem, a on pomaga mi ozdabiać talerz z talarkami ekologicznej kiełbasy z Charlevoix, którą podam do aperitifu. W dżinsach Parasuco, w których jego pośladki wyglądają bosko, w białym dopasowanym swetrze i trampkach Diesla mógłby pozować do zdjęć dla magazynu modowego. Boże, ależ ja mam szczęście! Aïsha i Ugo przychodzą pierwsi. Moja przyjaciółka wygląda naprawdę przepięknie w czarnej obcisłej spódniczce i bluzce z głębokim dekoltem. Z takimi piersiami może sobie na to pozwolić. Dokonałam prezentacji, podałam drinki, a teraz wracam do kuchni. Maxou i Ugo spotkali się już przelotem, ale moją przyjaciółkę Maximilien zobaczył po raz pierwszy. Przestaję na chwilę mieszać zupę, żeby podsłuchać ich rozmowę. – W którym miejscu w Paryżu mieszkałeś? – pyta Aïsha Maksa. – W siódmej dzielnicy, w pobliżu gmachu Zgromadzenia
Narodowego. Zresztą nadal mam tam mieszkanie. – Cóż za zbieg okoliczności! To moja ulubiona dzielnica. Gdy jeżdżę do Paryża, zatrzymuję się zawsze w Hôtel de France, w siódmej dzielnicy. Wybieram pokój z widokiem na kościół Inwalidów! – wykrzykuje Aïsha. – Często jeździsz do Paryża? – pyta Maxou. – Och tak, kilka razy w roku. W związku z butikiem, rozumiesz, jeżdżę na zakupy. Hej, co ona opowiada? Aïsha od lat nie była w Paryżu. Od czasu, kiedy odkryła, że panicznie boi się latać samolotami. Teraz jej partnerka biznesowa robi zakupy w Europie. Aïsha koncentruje się na modzie lokalnej i nowojorskiej – czyli z miejsc, do których może dotrzeć samochodem. No i co jej się stało, że zaczęła nagle mówić z francuskim akcentem? Naprawdę chce na nim wywrzeć wrażenie. – I uwielbiam paryżan – dodaje. No, no, dzisiaj to już naprawdę przesadza. To też nie jest prawda. Ileż razy wysłuchiwałam jej płaczów po powrocie z Francji? Ileż razy skarżyła się, że paryżanie nie rozumieją jej akcentu, tej tunezyjsko-kanadyjskiej mieszanki? No, no, no! Instynkt podpowiada mi, że powinnam wrócić do salonu. Idąc tam, słyszę dzwonek do drzwi. Otwieram je i widzę niską pulchną kobietę. Głowę spowija jej brązowa chusta, a kolczyki w kształcie lipowych liści opadają na ramiona. Podaje mi duże kartonowe pudło. – Chwileczkę, mam jeszcze kilka w samochodzie – mówi, schodząc po zewnętrznych schodach. Wróżka! Kompletnie o niej zapomniałam. Madame Marguerite instaluje się w mojej sypialni. Rozkłada tam mały namiot z aksamitnymi złoto-czerwonymi zasłonkami. Wewnątrz przykrywa okrągły stolik czarnym obrusem i ostrożnie kładzie na nim swoją kryształową kulę i talię kart do tarota. Moja matka od lat wierzy w astrologię. Kieruje się nią, podejmując wszelkie życiowe decyzje, zarówno zawodowe, jak i te dotyczące uczuć. Pomyślałam więc, że sprawię jej przyjemność, zapraszając wróżkę, która
podobno cieszy się międzynarodową renomą. A ponieważ usługi Madame Marguerite mają cenę ryczałtową – 500 dolarów za wieczór – wszyscy będziemy mogli usłyszeć jej przepowiednie. Ja pierwsza. Mama – jak to ma w zwyczaju – się spóźnia. Oczywiście robi to specjalnie. Lubi puszyć się jak paw przed gośćmi. Sama mi się do tego przyznała w pewne niedzielne popołudnie po wypiciu kilku drinków Mimosa. Tym razem ma wyjątkowo udane i efektowne wejście. Ściska dłonie Maksowi i moim przyjaciołom, a ja egzaminuję jej strój. Cóż – do spodni nie mogę się przyczepić. Czarne i klasyczne. Gorzej jest na górze. Mama włożyła top w kolorze strażackiej czerwieni, na cieniuteńkich ramiączkach. W środku lutego! I... nie ma stanika. Boże! Spraw, żebym w jej wieku tak się nie ubierała! I żebym nie malowała paznokci na krwistą czerwień. I nie nosiła łańcuszka z wisiorkiem w kształcie znaku zodiaku. Krótko mówiąc, spraw, Panie, żebym nie wyglądała tak jak ona. – Kochanie, znasz François? – mówi mama, odwracając się do mężczyzny, który jej towarzyszy. – Eee, mówiłaś mi o nim, ale jeszcze nigdy go nie spotkałam. Ostatnio byłaś tu z Sébastienem. – Ach tak, cóż, rozczarował mnie. François jest znacznie bardziej dojrzały, znacznie bardziej... męski – dodaje mama, wtulając się w ramiona nowego faceta i głaszcząc go po brzuchu. Jednoznacznym gestem. Zaniepokojona, kątem oka obserwuję Maksa. Jest świetnym dyplomatą, więc tylko się uśmiecha – neutralnie i uprzejmie. W przeciwieństwie do Ugo, którego wyraźne przerażenie tylko wzmacnia moje własne lęki. Potrzebujemy drugiego aperitifu. Butelka kalifornijskiego wina musującego, przyniesiona przez François, idealnie się do tego nada. – Wszystkiego najlepszego, pani Champagne! – życzy Aïsha mojej matce, unosząc kieliszek. I teraz wszyscy zaczynamy składać jej życzenia. – Proszę was, nazywajcie mnie Mado – prosi mama, rumieniąc się.
Zanim podam przystawki, zawiązuję jej oczy i prowadzę do sypialni, a za nami rusza reszta gości. Okręcam ją trzy razy, po czym zdejmuję opaskę i krzyczę: „Niespodzianka!”. Mama traci równowagę z powodu zawrotów głowy, wypitego wina i wysokich obcasów, chwieje się i uczepia niezdarnie lewego ramienia Maxou, ledwo unikając kompromitującego upadku. Gdy nareszcie dostrzega kobietkę, która stoi naprzeciw niej, nie posiada się z radości. – O nie! Madame Marguerite! Tylko nie ona! Charlotte, nie powinnaś była – grucha. – Zacznijcie beze mnie. I zaciąga wróżkę za ciężką aksamitną kotarę. Jak moglibyśmy zacząć kolację bez niej?... Przecież to jej urodziny. Cóż, tymczasem otwieram kolejną butelkę wina. I korzystam z okazji, by dowiedzieć się wszystkiego o François. Piętnaście minut później wiem już, że facet ma trzydzieści trzy lata – to straszne, tyle samo co ja – i jest kelnerem w restauracji – to jeszcze straszniejsze, zarabia pewnie ćwierć pensji mamy – oraz że nie ma dzieci. Przynajmniej nic mu o tym nie wiadomo. Bo, jak nam zdradza, nieźle szalał w czasach swojej „młodości”. – Ale teraz koniec z tym. Chcę stworzyć poważny związek i znalazłem odpowiednią osobę. I tą osobą miałaby być moja matka? Kobieta niemal dwa razy od niego starsza, która robi z siebie pośmiewisko, próbując na siłę się odmłodzić? No nie, czy on uważa mnie za idiotkę? Byłby bardziej wiarygodny, gdyby powiedział: „Mam dość życia w ciasnych klitkach. Chciałbym zamieszkać w domu na balach należącym do twojej matki i podczas jej nieobecności korzystać z sauny wraz z koleżankami!”. Ale nigdy się do tego nie przyzna, prawda? Ja jednak mam zamiar go zdemaskować! Słyszę, jak drzwi do mojej sypialni zamykają się z trzaskiem. Mama ma przerażoną twarz, jak gdyby dowiedziała się czegoś strasznego. – Charlotte, musimy porozmawiać. Chodź ze mną – nakazuje mi uroczyście, kierując się ku łazience. Oprócz sypialni to jedyne zamykane pomieszczenie w moim
mieszkaniu. Mama dobrze o tym wie, bo często się tam chroni, żeby popłakać sobie cicho, gdy mnie odwiedza. – Co się dzieje? – Cicho! – Kładzie na ustach palec wskazujący i odkręca kran nad wanną. – Chcesz się wykąpać? – Nie, ale nie chcę, żeby reszta usłyszała. Charlotte – mówi po chwili milczenia. – Madame Marguerite powiedziała mi coś bardzo ważnego. Głupoty! Ostatnio wróżka przepowiedziała jej, że zostanę lesbijką. Nie ma takiej opcji. Wcześniej powiedziała jej, że wyjadę i zamieszkam w Afryce. Tu również – nie ma opcji. A co okaże się teraz? Że urodzę bliźniaki? – W mieszkaniu znajduje się zdrajca. Ktoś, kto wyrządzi ci wielką krzywdę, kto wbije ci nóż w plecy. – Ależ mamo, tu są tylko moi przyjaciele i mój facet. Nie wierzę w to. – Tak czy inaczej ostrzegałam cię. Zabezpieczaj tyły. Uśmiecham się do niej szeroko, po czym obejmuję ją i mówię, że za bardzo się o mnie martwi. Jak zwykle. Mama wychodzi z łazienki, a ja przestaję się uśmiechać. A jeśli to prawda? Nie, niemożliwe. Wracam do gości, całkowicie ufna. Zupa krem ze szparagów i kopru udała się znakomicie. Jest aksamitna, jak trzeba. Wszyscy przy stole jedzą ze smakiem. – Kto następny w kolejce do Madame Marguerite? – mówię, rozglądając się. – Ty powinieneś iść – sugeruje Aïsha Maksowi. – Świetny pomysł – popiera ją mama. – Ma-xi-mi-lien, Ma-xi-mi-len – intonują chórem Aïsha i mama, klaszcząc w dłonie. A Maxou rzuca mi spojrzenie oznaczające: „Czy mogłabyś wyciągnąć mnie z tej sytuacji w sposób elegancki i nieraniący nikogo? Proszę”. Ugo, który dostrzegł rozpacz Maksa, spieszy mu na ratunek. – Dziewczyny, zostawcie go w spokoju. Spotkanie z nami
wszystkimi w ciągu jednego wieczoru to dla niego i tak za dużo wrażeń naraz. – Ale to tylko zabawa – odpowiada mu Aïsha. – Chcemy wiedzieć, co się przydarzy naszemu przystojnemu Francuzowi. Czy rzeczywiście wróci do Francji, gdy skończy mu się kontrakt, czy też osiądzie w Quebecu. Tego akurat nie chcę wiedzieć. W każdym razie – nie tak od razu. Teoretycznie za niecały rok Maxou musi wrócić do Paryża. Ponieważ myśl o tym napawa mnie nieopisanym lękiem, wolę o tym nie wspominać i zachowywać się tak, jakby ten temat nie istniał. Zresztą rok to długo. Do tego czasu może się jeszcze zdarzyć mnóstwo rzeczy. – Max jest taki jak ja. Nie bardzo wierzy w przepowiednie wróżek. – Tak, ale my wierzymy. I jestem pewna, że on też jest ich ciekaw, prawda, Maximilien? – Aïsha odwraca się i kładzie delikatnie dłoń na jego ramieniu. W głowie rozbrzmiewa mi dzwonek alarmowy. – Ja pójdę – oświadcza nagle Ugo zaczepnie. Cudowny przyjaciel! Ugo wyznał mi kiedyś, że nie cierpi wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z astrologią, odkąd jeden z jego facetów rzucił go po zrobieniu testu numerologicznego w Internecie. Fakt, że idzie wysłuchać wróżki tylko po to – choć nie mówi tego na głos – by Aïsha odpuściła Maksowi, sprawia, iż robi mi się ciepło na sercu. – Zaczekamy na ciebie z bizonem – mówię rozczulona. Mama i François idą do salonu, żeby tam się do siebie czulić, a ja zostaję przy stole z Maksem i Aïshą. Gdy ją poznałam, właśnie zakończyła bardzo skomplikowaną relację ze swoim nauczycielem tańca. Był to żonaty mężczyzna, w którym kochała się na zabój, ale rzucił ją, gdy jego żona zaszła w ciążę. Odtąd jest singielką i od czasu do czasu pozwala sobie na przygody. Uwielbia bawić się w uwodzicielkę, a ja zwykle jej w tym ustępuję. Ale gdy w grę wchodzi mój ukochany, to co innego. – Często jeździłem do Maroka, ale nigdy nie byłem w Tunezji. Czy to równie piękny kraj? – pyta Maxou Aïshy. – Jeszcze piękniejszy.
– Moja mama tam była – mówię, wchodząc jej w słowo. – Poznała na czacie przystojnego Tunezyjczyka. – Ależ nie, kochanie, to było w Turcji! – krzyczy mama z sofy w salonie. Rozłożyła się na niej, a François masuje jej stopy. – Ach tak, rzeczywiście. Wybaczcie, to pijacka pomyłka – mówię, napełniając im kieliszki. Doskonale wiedziałam, że mama była w Turcji, ale Aïsha i Maxou nie mogli tego wiedzieć. A ja po prostu zapomniałam, że mama jest tuż obok. – Mam radosną nowinę! Tego lata się ożenię! – wykrzykuje sarkastycznie Ugo, wynurzając się z mojej sypialni. – Och, wow! To ekscytujące – mówi Aïsha, rzucając mu się na szyję. – Ale ja nawet nie mam faceta. Z kim miałbym się ożenić? – Nigdy nic nie wiadomo. Być może zakochasz się w kimś od pierwszego wejrzenia – sugeruje mama, przysiadając się do nas. – Mnie to się często zdarza od czasu rozwodu. Ale nigdy drugi raz nie wyszłam za mąż. O nie! Chyba nie zacznie nam teraz wymieniać wszystkich swoich podbojów! To za każdym razem takie żenujące! Mamo, proszę cię, nie w obecności Maksa, błagam ją w myślach. – Mimo wszystko zaczekałam, aż minie rok od rozwodu, i dopiero wtedy zaczęłam się z kimś spotykać. Charlotte, pamiętasz Juliena? Chcąc jej pokazać, że ta rozmowa mnie nie interesuje, wracam do kuchni. Jednak mama nie zwraca na to uwagi i kontynuuje. – Gdy go poznałam, zaczynał karierę piosenkarza. Dziś jest sławny. To wokalista bardzo popularnego w Quebecu zespołu rockowego, znasz ich być może, Maximilienie, nazywają się... Na szczęście do kuchni nie dociera jej szczebiot. Tak czy inaczej mam tu sporo do zrobienia. Zaczynam przyrządzać steki z bizona w syropie klonowym i korzystając z okazji, że jestem w kuchni sama, wyjmuję ciasto ze sklepowego opakowania. Rozglądam się wokół i chowam pudełko na dnie kosza, przysypując je innymi śmieciami. – Wow! Wygląda smakowicie! – emocjonują się goście przy stole,
gdy stawiam przed nimi talerze. – Gdzie mój facet? – Aïsha namówiła go na wizytę u wróżki – oświadcza z dumą mama, uśmiechając się porozumiewawczo do mojej przyjaciółki. – Cóż, steki są gorące, więc zacznijcie jeść. Jestem rozczarowana i wytrącona z równowagi. Idę do kuchni, żeby włożyć talerz Maksa do piekarnika. Gdy wraca do nas po kilku minutach, nasze talerze są już puste; steki okazały się wyśmienite. Teraz wszyscy dyskutują o ostatnich skandalach w Urzędzie Miejskim w Montrealu. Nudy! A mama, swoim zwyczajem, zachowuje się tak, jakby od początku do końca znała każdą sprawę, i zarzuca wszystkich niedorzecznymi radami. My słuchamy jej uprzejmie. To w końcu jej urodziny, a kończy dziś... a nie, przecież zakazała mi rozgłaszać, ile ma lat. – Poczekaj chwilę, Max, przyniosę ci stek – mówię, ruszając do kuchni. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu stwierdzam, że pobyt w piekarniku nie wpłynął na danie Maksa, jak to powiedzieć... korzystnie. Wygląda to okropnie: frytki są przypalone, sos się zwarzył, a mięso okazuje się zbyt spieczone. Nieszczęście! Zastanów się szybko, Charlotte, zastanów się! Dobra, zapominamy o frytkach, przyrządzę jeszcze jeden stek, na szczęście zostało mi trochę sosu. Ale nie mam już mięsa bizona. No cóż, w końcu bizon to taki trochę wół, tylko dzikszy, a jego mięso jest bardziej słone. Wezmę stek wołowy. Max na pewno nie dostrzeże różnicy... Nie wiedziałam, że mój facet ma nad wyraz wysoko rozwinięte zdolności organoleptyczne. – Charlotte – oświadcza mi, wkładając do ust pierwszy kęs. – Dałaś się oszukać. To wołowina, a nie mięso bizona! Bum! Dziś wieczorem nie zdobędę tytułu perfekcyjnej pani domu. – A co powiedziała ci wróżka? – pyta Aïsha Maxa. – Nie mogę wam powiedzieć. To tajemnica. – Ach! – wykrzykują chórem Aïsha i mama. – Chcesz, żebyśmy cię prosiły, tak? – dodaje Aïsha. – Ależ skąd, ona naprawdę kazała mi zachować to dla siebie, bo
mogłoby to spowodować... Jak też ona to nazwała? Ach tak, mogłoby to spowodować turbulencje przy stole! – Jak to turbulencje? Nie jesteśmy w samolocie – mówi Ugo. – Chodzi o to, że to mogłoby spowodować między nami konflikty. Niepotrzebnie naciskacie, nie chcę nikogo krzywdzić z powodu takich bzdur. Wypuszczam nagle z rąk brudne talerze, które niosłam do kuchni. Spadają na podłogę z wielkim hukiem i rozbijają się w drobny mak. I znowu to Ugo spieszy mi na ratunek. Razem zbieramy porcelanowe odłamki. – Ależ kochanie, nie denerwuj się aż tak. To głupoty, przecież wiesz – szepcze do mnie, gdy chodzimy na czworakach po podłodze. – Tak, wiem, ale mam jakieś złe przeczucia. Dziś wieczorem pojawiło się zbyt wiele znaków. – W każdym razie chciałem ci powiedzieć, że ten twój Max jest naprawdę śliczny. – Tak. Bardzo go kocham, to mężczyzna mojego życia – mówię, wzdychając. – Nawet widziany z dołu jest ładny i nie ma podwójnego podbródka. *** Ugo i ja dochodzimy do wniosku, że jest już dość późno. Wieczorów takich jak ten nikt nie ma ochoty niepotrzebnie przeciągać. Podajemy sery, a następnie przechodzimy do deseru. Wołam do kuchni wszystkich, z wyjątkiem Mado. I wróżki – niech gnije w swoim namiocie. – No dobrze, pamiętacie wskazówki: obowiązuje surowy zakaz mówienia o jej wieku. Widzicie, na torcie są pięćdziesiąt cztery świeczki zamiast sześćdziesięciu. No dobrze, idziemy. – Miła Mado, nadszedł czas, by opowiedział ci o miłości każdy z nas... – śpiewamy, idąc w jej kierunku. Twarze oświetlają nam płomyki świeczek. I proszę – mama wzrusza się i patrzy na nas tak, jakbyśmy dawali jej w prezencie gwiazdkę z nieba. Zamyka oczy, myśli życzenie i zdmuchuje świeczki. – Kiedy moja mama kończyła sześćdziesiąt lat, ziściły się jej
wszystkie marzenia. No nie! Ona to robi specjalnie czy co? Ale z niej suka dzisiaj! Będę musiała z nią poważnie pogadać. Uwaga Aïshy ostatecznie zwarzyła atmosferę i wszyscy wychodzą, ledwo tknąwszy deser. Dobra wiadomość jest taka, że nikt nie miał czasu zauważyć, iż tort nie był domowej roboty. *** Maxou zanurza ręce w wodzie z płynem do naczyń i wyjmuje z niej duży kwadratowy talerz. Myje go delikatnie koniuszkami palców, jak gdyby długo go pieścił. W marzeniach jestem tym talerzem. – Mnie chyba możesz zdradzić, co powiedziała ci wróżka? – To nie ma znaczenia, zresztą ja i tak w to nie wierzę. Więc co to zmienia? – No tak, ale ja jestem ciekawa – mówię, stając na palcach, żeby pocałować go w szyję. Tuż pod uchem, tam gdzie lubi. – No dobrze – odpuszcza, odwracając się do mnie. – Ale obiecaj, że nie potraktujesz tego poważnie. – Przysięgam! Mogę nawet trzykrotnie splunąć. I pochylam się nad zlewem, żeby zalegalizować przysięgę. – Ależ Charlotte, uważaj – niecierpliwi się Maxou. – Nie pluje się do wody pełnej naczyń! Ups! – Przepowiedziała mi, że znajdę w Quebecu wielką miłość i że kobieta mojego życia siedzi tu, przy tym stole... Tak, wiedziałam! Przeprowadzi się tutaj, zamieszkamy w jego dużym domu na przedmieściu, będziemy mieć dwoje dzieci. Nie, troje. Trzech chłopców, bardzo do niego podobnych, o pięknych, jasnych loczkach, trzy małe amorki. Będę ubierała ich na niebiesko przy okazji każdego święta narodowego. – Ale powiedziała też – ciągnie Max – że wielka miłość mojego życia nie jest być może tą, którą mam na myśli. Kazała mi się rozejrzeć. Stek bzdur. Co? W tym momencie podejmuję nieodwołalną decyzję. Po raz pierwszy i ostatni Aïsha znalazła się w pobliżu Maksa. Przysięgam.
I spluwam trzy razy do wody pełnej naczyń.
5 „Lepiej płakać w limuzynie niż w starym rupieciu”, MADO CHAMPAGNE (ur. 1951) Minął już miesiąc od kolacji urodzinowej mojej matki, a ja nadal nie przeprowadziłam z Aïshą rozmowy, choć przecież obiecałam to sobie. Myślę o tym, programując bieżnię na siłowni, do której niedawno się zapisałam. W zasadzie nie widziałam się z przyjaciółką od czasu słynnej kolacji – wymawiałam się nawałem pracy, praniem albo silną migreną. Prawdziwy problem polega na tym, że nie wiem, jak poruszyć temat. Po raz tysięczny piszę w myślach scenariusz rozmowy. Mogłabym próbować w sposób terapeutyczny. Mówić o sobie spokojnie, nie podnosząc głosu – jak zalecają psychologowie. Byłoby to coś w rodzaju: „Mam ci coś ważnego do powiedzenia na temat zaufania pomiędzy przyjaciółkami, chciałabym, żebyś wysłuchała mnie uważnie, a następnie ja wysłucham tego, co ty chciałabyś mi powiedzieć. Tamtego wieczoru zraniło mnie trochę twoje zachowanie...”. Tak, ale to nieprawda. Jej zachowanie nie zraniło mnie, tylko wkurzyło! A owijanie w bawełnę nie jest w moim stylu. Może zatem spróbuję bardziej bezpośrednio: „Przez cały wieczór podrywałaś mojego faceta, chcesz mi go odbić, jestem tego pewna. Wiesz, że to mężczyzna mojego życia, i chcesz to wszystko rozwalić, nie możesz znieść, że to ja jestem zakochana, a nie ty...”. To może nieco dziecinne? Brakuje jeszcze tylko tego, żebym pokazała jej język. Mężczyzna, który jeździ obok mnie na rowerku stacjonarnym, patrzy się na mnie z dziwną miną, jak gdybym mu ubliżyła. O nie! Chyba bezwiednie pokazałam mu język! – Przykro mi, powtarzam w myślach swoją rolę w spektaklu dla dzieci. Nie chciałam pokazywać panu języka. Kiwa szybko głową i zaczyna pedałować trzy razy szybciej. To
moje nowe postanowienie: trenować przynajmniej trzy razy w tygodniu. Nie można spędzać życia na gotowaniu i jedzeniu, nie ryzykując przy tym przybrania na wadze. Zapisałam się na siłownię dwa tygodnie temu i jak dotąd udaje mi się wytrzymać w swoim postanowieniu. To znaczy... prawie. W pierwszym tygodniu przyszłam trzy razy. No dobra, pierwszy raz był wtedy, kiedy się zapisywałam, a ponieważ nie miałam butów sportowych, nie mogłam trenować. Za drugim razem miły trener pokazał mi wszystkie urządzenia i wyjaśnił, jak działają. A za trzecim naprawdę zaczęłam. W drugim tygodniu byłam trzy razy. Przynajmniej taka informacja figuruje w moim elektronicznym kalendarzu. Tak przewidywał plan, ale ja musiałam odwołać dwa treningi ze względu na sprawy niecierpiące zwłoki. We wtorek Ugo potrzebował pomocy w sklepie, bo przyszła dostawa: dwa cielęta w całości. Należało je rozparcelować tego samego wieczoru. Nie można zostawiać przyjaciela w potrzebie. Zwłaszcza gdy w zamian obiecuje gicz cielęcą. A w czwartek producent grillów, którego kiedyś gościliśmy w programie, przysłał nam zaproszenie. Organizował gigantyczną wyprzedaż sprzętu. Nie mogłam przepuścić takiej okazji. Razem z Martinem pojechałam w jakiś odległy kąt w zachodniej części wyspy, żeby skorzystać z rabatu od 10 do 15 procent. Kupiłam produkt z najwyższej półki. Tak przynajmniej określił go sprzedawca. Jest naprawdę genialny! Grill jest genialny... nie sprzedawca. Mogę upiec na rożnie całego prosiaka. W komplecie jest mały rondelek do gotowania ryżu. I – szczyt szczęścia – przymocowany do grilla kubełek na lód i butelkę różowego wina! Martin trochę ostudził mój zapał, mówiąc, że lód się stopi, gdy grill zacznie działać. Ale cóż on może o tym wiedzieć? Nigdy nie używał czegoś takiego. Sprzedawca powiedział mi też, że mój grill wyposażony jest w sześć spirali grzewczych ze stali nierdzewnej, sześćdziesiąt tysięcy
BTU. Wyjaśnił mi, dlaczego to BTU jest takie ważne, ale już zapomniałam. Byłam zbyt zajęta wyborem przyrządów do grillowania z różowymi trzonkami i fartuszka z napisem „Grillowa królowa”. A ten grill wcale nie był drogi: 175 dolarów. Tyle zapłaciłam kartą kredytową. Tak, tak, właśnie tyle mnie to kosztowało. Tu też Martin zepsuł mi trochę przyjemność, mówiąc, że nie powinnam tego tak obliczać. Twierdzi, że muszę wziąć pod uwagę jedenaście kolejnych rat po 175 dolarów, które co miesiąc będą ściągane z mojej karty kredytowej. Co podnosi cenę grilla do... do jakiej sumy? No... 2000 dolarów czy jakoś tak. Ale wszystko w życiu jest kwestią percepcji, prawda? A jak na razie mój grill kosztował 175 dolarów. Ubiłam świetny interes! Dostarczą mi go na wiosnę. Do tego czasu na pewno znajdę miejsce, w którym go zainstaluję. Nie mogę postawić go u siebie, nie mam balkonu. Być może będę mogła dostarczyć go do Maksa? W tej chwili genialnie się między nami układa, jesteśmy naprawdę w sobie zakochani. Żadnej chmurki na tym obrazku. I powiem szczerze, że zapisałam się na siłownię, bo chciałam nadal wydawać mu się piękna i pociągająca. Dlatego w tym tygodniu już nic nie przeszkodzi mi w przyjściu tam trzy razy. Już nic. Z fałszywym entuzjazmem kończę obowiązkową dwudziestominutową przejażdżkę na rowerku stacjonarnym i idę pod prysznic. Tym razem pozwalam sobie opuścić ćwiczenia mięśni. Mam dobrą wymówkę – już i tak jestem spóźniona na randkę z Maksem w restauracji. *** – Chciałbym poprosić cię o przysługę – mówi mi Maxou pomiędzy jednym dim sum a drugim. – O co tylko zechcesz, kochanie. – Potrzebuję najlepszego domowego szefa kuchni w całym Quebecu. – O, la, la, to poważna sprawa. Na jaką okazję? I już wyobrażam sobie nas dwoje przy stole, a tuż obok – rosyjskich skrzypków wygrywających romantyczne melodie. Wyobrażam sobie, jak patrzymy sobie w oczy, pijąc szampana.
Wyjęlibyśmy na tę okazję srebra mojej babci – albo raczej babci Maksa, bo moja nigdy nie miała sreber – a szef kuchni serwowałbyłby na nich bażanty w smardzach. – Chodzi o przyjęcie z ambasadorem Francji – informuje, ściągając mnie na ziemię. – Wydamy je w moim domu. Tak będzie sympatyczniej i dyskretniej. To ważna kolacja, na której podejmiemy francuskich przedsiębiorców. – Ach tak. Świetnie. O jakim menu myślałeś? – Chcielibyśmy, żeby nie poczuli się zbyt wyobcowani, ani w kwestii potraw, ani w kwestii wina. Miałoby to być zatem menu francuskie, typowe, ale nie do końca. Może z delikatnym akcentem z Quebecu. O, na przykład jakiś deser z syropem klonowym. Smakowałby im. Maxou wyjaśnia mi, że Francuzi będą mieli okazję spróbować kuchni Quebecu wcześniej. Dlatego on chciałby im pokazać, że tutaj też można zjeść tak jak we Francji. Dyskretnie wyjmuję iPhone’a i robię notatki. – Chciałbym też – ciągnie Max – żeby szef i jego kelnerzy znali francuską etykietę i żeby nosili uniformy. Kelnerzy: białe koszule, czarne kamizelki i spodnie, czarne wypastowane buty, czarne fartuchy i muszki. Szef kuchni: biała dwurzędowa kurtka kucharska, czapka – oczywiście – i jakiś fantazyjny detal. Podoba mi się czerwony fular na szyi. Ach, no i nazwa firmy wyhaftowana na uniformach. – I co jeszcze? – pytam bezgłośnie, notując szybko. – Myślisz, że łatwo uda ci się znaleźć kogoś takiego? – Na kiedy i dla ilu osób? – Na sobotę, ósmego. Oczekujemy dwanaściorga gości. – Nie ma problemu. Masz to jak w banku. Uśmiecham się do Maksa, żeby go uspokoić i jednocześnie dodać samej sobie otuchy. – Chciałbym, żebyś ty też przyszła, Charlotte. Chcę im przedstawić swoją nową dziewczynę z Kanady. – Z Quebecu, Maxou. Z Quebecu. *** Pięć dni później jestem w punkcie wyjścia. Nadal nie znalazłam
tego cholernego szefa kuchni. Jedni proponują kuchnię fusion, inni nie znają francuskich manier, a jeszcze inni mają kelnerów ubranych na szaro i bez nazwy firmy wyhaftowanej na kostiumach. Jeden moim zdaniem świetnie by się nadał. Ale gdy powiedziałam, że kucharz pochodzi z Lac-Saint-Jean, Max stwierdził, że jego rodacy go nie zrozumieją. Akurat! Ludzie stamtąd mają piękny i całkowicie zrozumiały akcent. Ale owszem, wyrażenia to co innego. Musiałabym poprosić pana Tremblay, by nie pytał gości: „A czemuż to tak?”. I żeby nie mówił na jagody „borówki”. Jestem pewna, że poza tym wszystko poszłoby dobrze. Ale to Maxou jest tu szefem i to on decyduje. Przynajmniej tym razem. Do imprezy zostały tylko trzy dni, a ja nikogo jeszcze nie znalazłam i już ostro panikuję. Siedzę w biurze, ukryta przed niedyskretnymi spojrzeniami swoich kolegów, i stukam w klawiaturę, jedząc kompulsywnie suszoną żurawinę. Po raz n-ty przeczesuję Internet w poszukiwaniu kulinarnego geniusza. „Daniel Souligny, certyfikowany kucharz-garmażer, Indie i Gwatemala na jednym stole”. Przecież to jakiś idiotyzm! Kontynuuję poszukiwania. „Dania gotowe do pudełek lunchowych”. Kanapki w plastiku, nie, dziękuję. „Kucharka Colette Spénard”, „Kucharka Charlotte...” Co? Zawsze marzyłam, że pewnego dnia otworzę własną firmę cateringową, a ktoś podwędził mi nazwę! „Kucharka Charlotte” – szkoda, to dobrze brzmi. A może lepiej nazwać swoja firmę „Charlotte, do usług”? Nie, to mogłoby rodzić różne nieporozumienia. „Charlotte – pracuje u ciebie w domu”. Nie, raczej nie, to też jest dwuznaczne. „Twoja gospodyni roku: Charlotte Lavigne!”. Właśnie tak będzie się nazywać moja przyszła firma. Ale... może ta przyszłość wcale nie jest aż tak odległa? Myślę, że znalazłam rozwiązanie! Delikatnie zamykam komputer i chwytam telefon. – Ugo, potrzebuję cię. Muszę zorganizować kolację na dwanaście osób... Na sobotę. Tak, za trzy dni. Rozłączam się i biegnę do biura realizatorki. Oświadczam jej, że zmarła mi ciotka, muszę się pilnie stawić w Bas-Saint-Laurent i będę
z powrotem w poniedziałek. Cała i zdrowa. Mam nadzieję. *** Siedzę z Ugo w kąciku pierwszej pomocy w jego sklepie i kartkuję Larousse de la cuisine w poszukiwaniu idealnego menu dla Francuzów. Jesteśmy oboje bardzo niespokojni i nie możemy usiedzieć na krzesłach. – Nie uważasz, że to zamówienie jest trochę nieprecyzyjne? Menu francuskie, typowe, ale nie do końca. Co on chciał przez to powiedzieć? – pyta Ugo. – Powiedział, że nikt nie może się czuć wyobcowany. – Cóż, zatem zróbmy coś tradycyjnego. Boeuf bourguignon, tartę z wołowiną, potrawkę wołową... – Ach, to zbyt banalne! Nie zrobi na nikim wrażenia! – Trochę się martwię, bo nie wiem, jak to zrobisz, żeby Max nie dowiedział się, iż kucharką jesteś ty! – Nie martw się, mam plan. Muszę tylko wybrać danie, które należy przyrządzić wcześniej. Danie jednogarnkowe, jakieś ragoût, potrawkę... – Francuskie. Typowe, ale nie do końca, wiem... I zaczynamy gorączkowo kartkować kuchenną biblię. W końcu na pewno coś znajdziemy. Naleśniki z szynką i z serem... Zbyt bretońskie. Bouillabaisse... zbyt marsylskie. Karbonada flamandzka.... No nie, to przecież belgijskie. Poza tym jeśli o mnie chodzi, to piwo... zgoda, jest w nim alkohol, ale nie, nie lubię piwa. – Nigdy nam się nie uda – mówię zrezygnowana. – Cóż, bywałaś bardziej uparta. Zrobimy tak: kartkuję książkę, ty liczysz do dziesięciu, gdy skończysz, ja przestaję kartkować i gotujemy to, co jest na stronie, na której otworzę. – Świetny pomysł! Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć! – Krem z jeżowców. – Chyba żartujesz? Nie ma mowy, nie chcę się pokłuć. Jeszcze raz. I znów zaczynam liczyć, tym razem nieco szybciej, bo czas goni. – Potrawka z królika – oświadcza Ugo. – Królik? Genialnie. Właśnie o to chodzi.
– Tak, ale to niezbyt oryginalne. – Wystarczy że podejdziemy do przepisu w sposób nieco mniej klasyczny. Zamiast zrobić królika w śliwkach czy w musztardzie, znajdziemy jakiś nowy sposób, nowy składnik. Nie wiem, zrobimy królika w... Rozglądam się wokół, szukając inspiracji. Nagle dostrzegam regał z orzechami. – ...w pistacjach! W pasztecie się sprawdzają, więc nie widzę powodu, dla którego nie miałyby się sprawdzić w potrawce. Już mamy: potrawka z królika ze Stansteat w pistacjach. Ugo, jesteś super! – Ale ja nic nie zrobiłem. To ty jesteś genialna. *** Teraz gdy dokonaliśmy już wyboru menu – na przystawkę podamy szaszłyki ze ślimaków i coś z syropem klonowym na deser – muszę zająć się obsługą. Gdzie znajdę fałszywego szefa kuchni i dwóch wystrojonych kelnerów? Chodzi o to, żeby nie kosztowało mnie to zbyt drogo. Gdy postanowiłam sama przygotować jedzenie na przyjęcie u Maxou, nie myślałam o tym, ale teraz widzę, że będę mogła upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Przede wszystkim zaimponuję swojemu facetowi, który uwierzy, że znalazłam najlepszego kucharza w całym Quebecu. A poza tym zarobię trochę pieniędzy i będę mogła spłacić część długów po nieszczęsnej japońskiej kolacji! I po zakupie grilla, przy okazji... To odciąży nieco moją kartę kredytową. Utrzymanie minimalnej sumy pozwala uniknąć problemów. Ale pewnego dnia będę musiała spłacić wcześniejsze długi. Zwłaszcza że się kumulują. Niczego nikomu nie kradnę. To kwestia umiejętnego rozpisania budżetu. Uważam się trochę za głównego przedsiębiorcę w tej przygodzie. Zachowam dla siebie największą część zarobku, a moim podwykonawcom zapłacę możliwie jak najmniej. Ale jaki mężczyzna zgodzi się na dodatkową pracę w sobotę wieczorem? Zwłaszcza że będzie to wieczór, w którym Les Canadiens będą grali z... z kim? Ach tak, z Toronto Penguins. To proste: zrobi to mężczyzna, który jest mi coś winien. Justin,
nadeszła pora zapłaty! I natychmiast nagrywam wiadomość na automatycznej sekretarce redaktora działu ogrodniczego. – Cześć, kochany, pamiętasz, jak zadzwoniłeś do mnie przerażony o piątej rano, żebym przyjechała po ciebie do jakiegoś nielegalnego baru w Joliette? Wtedy, gdy zapomniałeś, że o ósmej musiałam być w studio? Tak się składa, że dziś ja potrzebuję ciebie. Zadzwoń do mnie, musisz podać mi swój rozmiar ubrań i numer buta. Wzywam go na spotkanie na szczycie tego samego wieczoru, u siebie w domu, nie mówiąc mu dokładnie, o co chodzi. To samo robię z Martinem, który z radością się zgadza, chociaż nie ma wobec mnie żadnych długów honorowych. Proszę też o obecność Ugo. I już – mam trzech mężczyzn. Cóż, Maxou na pewno rozpozna Ugo, ale powiem mu, że mój przyjaciel ma problemy finansowe i czasowo dorabia w swoim starym zawodzie – kelneruje. Chociaż akurat zanim został rzeźnikiem, Ugo był fryzjerem. *** – Nie. Haftowanie napisów na wypożyczonych ubraniach jest zakazane. Nawet jeśli przed oddaniem usunie pani haft – ostrzega mnie jasno właściciel butiku Tysiąc Zawodów, Tysiąc Kostiumów. Powinnam była posłuchać instynktu i przemilczeć ów szczegół, w sumie naprawdę nieistotny. Jestem przekonana, że właściciel nawet by się nie domyślił. Ale teraz, gdy już wie... – Może pani natomiast używać rzepów, to nie zniszczy ubrań. Niegłupie, niegłupie. – Doskonale. Chciałabym wypożyczyć dwa stroje kelnerów i jeden szefa kuchni. Ma pan czerwony fular? Słyszę, że dzwoni mój telefon. Gdy rozpoznaję melodyjkę, czuję ucisk w sercu. To Aïsha. Odpowiadam raczej lakonicznie, ale mówię sobie, że taka sytuacja nie może trwać wiecznie. Któregoś dnia będę musiała powiedzieć Aïshy, co leży mi na sercu. Ale na razie nie mam na to odwagi. – Wszyscy faceci to świnie – lamentuje zaraz po przywitaniu. – Co się dzieje? – Spotkałam się z byłym kochankiem.
– Z którym? – pytam rozmyślnie zblazowanym tonem. – Oj, nie było ich znowu tak wielu. Z Albertem, nauczycielem tańca. Tym, który był żonaty. – Był? – Tak, są w separacji, zadzwonił do mnie, żeby mi o tym powiedzieć. – No i...? – No i przyszedł do mnie wczoraj wieczorem, my God, było przewspaniale. Było tak, jakby nasze ciała nigdy się nie rozstawały, jakbyśmy dzień wcześniej też ze sobą spali. Trwało to całe godziny. Już dawno z nikim tak się nie pieprzyłam. Chyba od lat. – No, gorąca opowieść. Mów dalej... Nigdy nie potrafiłam się oprzeć dobrym historyjkom o bzykaniu. I dawno już żadnej nie słyszałam. Zwykle Roxanne opowiada mi o swoich przygodach, ale ostatnio najwyraźniej się uspokoiła. Od czasu cytrynowego kucharza. – Wiesz, jak jest, kiedy nie musisz nic mówić, kiedy facet odgaduje każde twoje pragnienie. Zaczął bardzo czule, głaszcząc mnie po policzku. I wtedy przypomniałam sobie, jak delikatne ma ręce. Dostrzegam, że właściciel wypożyczalni dziwnie na mnie patrzy. Podnoszę palec wskazujący mu znak, żeby chwilę zaczekał, i biegnę schować się za mundury policyjne. Kucam, żeby bardziej delektować się dalszym ciągiem rozmowy. – Mów dalej – proszę Aïshę, zapominając o wszelkich żalach. – Chcesz dokładny opis? – No oczywiście. – Domyślałam się, że dojdzie do tego spotkania, więc włożyłam swój turkusowy top. Wiesz, ten z głębokim dekoltem. A do tego czarna spódniczka, pończochy i... nie miałam na sobie majtek. – Co? Nie miałaś majtek? Słyszę, jak właściciel butiku chrząka za moimi plecami. Ups, chyba za głośno to wszystko przeżywam. – Nie, nie miałam majtek. Później długo się całowaliśmy, a potem zaczął mnie rozbierać, ale przez cały ten czas miałam na sobie pończochy i szpilki.
Zdecydowanie muszę sobie kupić pończochy samonośne. Jestem przekonana, że spodobałoby się to Maksowi. Mogłabym też sprawić mu niespodziankę i nie wkładać majtek. O, może zrobię tak w sobotę? – Proszę pani, chciałbym zamknąć sklep – rozlega się głos zza lady. – Chwila, już idę... Aïsha, muszę już kończyć, ale powiedz, dlaczego mówisz, że wszyscy faceci to świnie? – No bo po tym niesamowitym seksie zaczęliśmy rozmawiać. Spodziewałam się, że do siebie wrócimy, że zaczniemy coś razem planować. On jest teraz wolny. Ale nie, on nie chce kobiety. Przyznano mu opiekę nad ośmioletnim synem i chce mu się całkowicie poświęcić. A ze mną ma zamiar widywać się tylko od czasu do czasu, na seks. – To niezbyt fajnie. Co mu odpowiedziałaś? – No cóż, wiesz, nie z każdym uprawiasz seks taki jak ten. Zgodziłam się. Bo lepsze to niż nic. Ale w głębi duszy chcę więcej. Znacznie więcej. Bidulka, jak zawsze poszukuje szczęścia. Jak zawsze czeka na mężczyznę, który przyprawi ją o szybsze bicie serca i zostanie w łóżku po gorącym seksie. Który nie odejdzie do żony. Ani do syna. Aïsha jest sama, tymczasem ja... ja mam Maksa, tego niezwykłego mężczyznę, który rozświetla moje dni i nadaje sens życiu, bez którego nie mogłabym już oddychać nawet przez sekundę. No, ale muszę chyba przestać wypożyczać te głupie komedie romantyczne, za bardzo na mnie wpływają. Gdybym miała powiedzieć to wszystko na głos... Nagle czuję, jak mija gniew na przyjaciółkę. Może wtedy, na urodzinowej kolacji mojej mamy, naprawdę nie robiła tego specjalnie? Być może czuje się samotna i po prostu chce zwrócić na siebie uwagę? Może wcale nie stanowi dużego zagrożenia dla mojego związku... Jestem gotowa spojrzeć na nią łagodniej, ale nie ma mowy, żebym całkowicie zapomniała o tym, co się stało. – Aïsho, musimy porozmawiać w cztery oczy. Masz czas na aperitif, zaraz, teraz? I wyznaczam jej spotkanie w neutralnym miejscu, w knajpie przy rue Saint-Laurent. Siadam przy barze i zamawiam butelkę hiszpańskiego tempranillo.
Uwielbiam ten szczep o aromacie czereśni i lukrecji, zwłaszcza gdy wino jest młode. Nie żebym uważała się za specjalistkę od win, co to, to nie, ale nauczyłam się dobierać je do posiłków i do... emocji. Wiem, że tempranillo ukoi moje nerwy i złagodzi lęki. Gdy Aïsha przychodzi – z czterdziestopięciominutowym opóźnieniem – butelka jest już w połowie pusta. Moje uczucia oscylują pomiędzy gniewem, nudą i współczuciem. Tak, nadal jestem na nią zła. Ale jednocześnie – tęsknię za nią. Brakuje mi naszych rozmów, wybuchów śmiechu i... jej rabatów na ubrania. W dodatku jej osamotnienie budzi we mnie litość. Krótko mówiąc, mam mieszane uczucia. – Cześć, cudownie wyglądasz – rzuca, całując mnie w oba policzki. Najwyraźniej niczego nie podejrzewa. – Ty też. Gawędzimy przez kilka minut. Aïsha wraca do tematu swojego kochanka, mówi mi o rozczarowaniu i wściekłości. Milknie nagle, wyciera wierzchem dłoni łzy płynące po policzkach, odrzuca włosy w tył i patrzy mi w oczy. – Chciałaś o czymś ze mną porozmawiać, Charlotte? Oddycham głęboko. Zaczynaj, Charlotte, zaczynaj. – To dotyczy kolacji na cześć mojej matki... – Ach tak, było bardzo sympatycznie. Jeszcze raz dziękuję, wszystko było naprawdę pyszne. Świetnie gotujesz, mogłabyś spokojnie wyjść za mąż, nie to co ja. Ta rozgrywka zdecydowanie nie będzie łatwa. – Jak ci się podobał mój facet? – Jest niezwykły, wyrafinowany, z klasą – ocenia. No właśnie, przynajmniej mam potwierdzenie, że nie konfabulowałam. – Zresztą – ciągnie Aïsha – na twoim miejscu uważałabym na tego Francuzika. To typ faceta, jakiego niejedna dziewczyna chciałaby mieć w łóżku. Ty w pierwszej kolejności? – pytam bezgłośnie. – No właśnie, Aïsho, wydawało mi się, że chciałaś... jak to powiedzieć... zrobić na nim wrażenie.
– Chyba nic w tym złego, że się chce na kimś wywrzeć dobre wrażenie – odpowiada, przybierając obronny ton. – Nie, ale powiem ci, że nieźle przesadziłaś – te wszystkie twoje opowieści o podróżach do Paryża... No i to, jak kleiłaś się do niego, żeby mu szeptać do ucha... to było trochę nie na miejscu. Nawet Ugo to dostrzegł. – Przesadzasz, naprawdę, mówiłam do niego cicho, bo opowiadałam mu o twojej matce. A w ogóle nie mieszaj w to Ugo. On i tak zawsze staje po twojej stronie. – I nie on jeden. Nawet wróżka coś dostrzegła... – Wróżka? Jak to, przecież była w innym pokoju niż my. No tak, to prawda, że Madame Marguerite nie obserwowała gierek mojej przyjaciółki, ale mimo wszystko wyczuła, że coś się dzieje, nie? Inaczej przecież nie powiedziałaby Maksowi, że jego prawdziwą miłością nie jestem ja, lecz Aïsha. Ale za żadne skarby nie chcę, żeby ona się o tym dowiedziała. To dałoby jej przewagę i jestem przekonana, że spróbowałaby wszystkiego, byle tylko zbliżyć się do Maksa. – Co takiego mówiła wróżka? No powiedz! – namawia Aïsha. Lepiej to zignorować. – Nie zrozum tego źle, Aïsho, ale nie musiałaś spędzać wieczoru na podrywaniu go. Wiem, że to leży w twojej naturze, ale Maxou to MÓJ facet. – No tak, powiedz od razu, że kradnę innym facetów. Za kogo ty mnie masz? Za dziewczynę, której brak miłości, mówię w duchu. – Ja po prostu chcę, żeby to było jasne. Z Maksem nie jest tak jak z całą resztą. Zależy mi na tym facecie, chcę, żeby trwało to dłużej niż trzy miesiące. I nie ma mowy, żebym się nim dzieliła. Aïsha bardzo dobrze wie, o czym, a raczej o kim mówię. Przeżyłyśmy to obie kilka lat temu, kiedy chodziłam z anglojęzycznym Mikiem, mieszkającym Montrealu. Był to zatwardziały singiel, kolekcjoner przygód. Z nim wszystko było jasne. Raz, dwa razy w tygodniu wychodziliśmy razem do restauracji albo do jednego z barów przy rue Crescent. I niezmiennie lądowaliśmy u mnie albo w jego grand
cherokee. Był zabawny, był dobrym kochankiem, ale nic ponadto. Nie mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań, a on nie podzielał mojej namiętności do gotowania. Dla niego szczyt kulinarnego wyrafinowania stanowił filet mignon w sosie pieprzowym, z ziemniakami pieczonymi w piekarniku i z kwaśną śmietaną. A do tego piwo Molson Dry. Ale cóż, seks z nim był genialny. Pewnego czwartkowego wieczoru, gdy piliśmy akurat drinki w ogródku naszego ulubionego baru, zobaczyłam, że ktoś idzie w naszą stronę. Aïsha. W dodatku sama. Czy to był przypadek? Do dziś mam wątpliwości. Sądzę raczej, że była zaintrygowana tym, co opowiedziałam jej na temat Mike’a. Tak czy inaczej – usiadła przy naszym stoliku i natychmiast rozpoczęła flirt z moim kochankiem. Głęboki dekolt, zachęcający uśmiech, prowokacyjne śmiechy. Tego wieczoru mój anglojęzyczny amant wybrał Aïshę. A ja postanowiłam przymknąć na to oko. Bo wiedziałam, że przyjaciółka jest wyposzczona, a poza tym właściwie nie czułam nic do Mike’a, który co prawda mnie bawił, ale zaczynałam też mieć go trochę dosyć. Nigdy więcej go nie zobaczyłam. I nie zapytałam o niego przyjaciółki. Zachowałam się z klasą, nie miałam do niej pretensji. Ale dziś to co innego. Nie ma mowy, żeby tknęła choćby jeden włos mojego Maxou. Ta sprawa musi być jasna. – Rozumiesz mnie, prawda, Aïsho? – Powiem ci, co zrozumiałam, Charlotte. Nie czujesz się bezpiecznie i boisz się stracić Maksa. Dlatego wszędzie węszysz spisek. Spisek? Kto tu mówi o spisku? Ona nigdy nie spiskowała za moimi plecami, robiła to na moich oczach, bez skrupułów. Nawet nie wspomnę o radości, z jaką przypomniała mojej mamie, że właśnie skończyła sześćdziesiątkę. – Ale w gruncie rzeczy, Charlotte, masz rację – ciągnie, coraz bardziej wściekła. – Masz rację, że czujesz się zagrożona. To oczywiste, że wasz związek nie potrwa długo. Spójrz prawdzie w oczy, pochodzicie z tak różnych środowisk. On jest dyplomatą, należy do innej klasy społecznej, na pewno pochodzi z mieszczańskiej rodziny. A ty i twoja matka... szkoda gadać. I twój ojciec... Twój ojciec, Charlotte, to zwykły
robol, zwykły kierowca odśnieżarki. A robol nie ma czego szukać wśród dyplomatów. Zatkało mnie. Co ma z tym wspólnego mój ojciec? Tymczasem Aïsha się rozkręca. – I wiesz co, Charlotte? Mam tego dość. To nie mój problem, że jesteś o mnie zazdrosna. I to nie moja wina, że mam większy biust. Kiedyś będziesz musiała sobie to uświadomić! Aïsha wstaje, bierze swoją różową torebkę Miss Sixty i brązową skórzaną kurtkę, patrzy na mnie z politowaniem, odwraca się na pięcie i wychodzi z baru. Co się takiego stało? Co zrobiłam, że ona mówi do mnie w ten sposób? Ja miałabym być zazdrosna o Aïshę? Przecież kocham ją jak siostrę, której nigdy nie miałam. Poza tym kto mówi, że dwie osoby z różnych środowisk nie mogą pokochać się na całe życie, wbrew i na przekór wszystkiemu? To się zdarzyło w Love Story. No tak, akurat tam wszystko źle się kończy, ale to dlatego że dziewczyna umiera. A nie dlatego że on i ona pochodzą z różnych środowisk. Barman zerka na mnie zaniepokojony, chyba wszystko słyszał. – Rozmawiałby pan w ten sposób ze swoim najlepszym przyjacielem? Barman bełkocze coś niezrozumiałego i wraca na drugi koniec baru wycierać szklanki. W milczeniu dopijam wino. Nadal jestem w szoku po naszej rozmowie. Nie po raz pierwszy Aïsha i ja bierzemy się za czuby, ale jeszcze nigdy aż tak się nie pokłóciłyśmy. I jeszcze nigdy Aïsha nie była wobec mnie taka wredna. Nie jestem pamiętliwa, mama mówi nawet, że zbyt łatwo wybaczam. Ale tym razem nie wiem, jak miałabym zapomnieć okrutne słowa Aïshy. Zresztą na razie nie jestem pewna, czy w ogóle kiedykolwiek będę miała ochotę z nią rozmawiać. Płacę i całkowicie rozbita wychodzę z baru. W samochodzie zaczynam cicho płakać. Rozglądam się i po raz kolejny stwierdzam, że mój samochód jest w stanie zaawansowanego rozkładu. Przypomina mi się to, co czasem powtarzała mama, gdy byłam
dzieckiem: „Lepiej płakać w limuzynie niż w starym rupieciu”. A łzy płyną mi po policzkach na całego.
6 „Kelnerzy powinni wchodzić do jadalni jeden za drugim i maszerować rytmicznie”. Kurs majordomusów w International Butler Academy Co? Mam być kelnerem? Nigdy! Justin stoi przede mną wściekły i robi mi scenę w obecności moich dwóch „pracowników” – Martina i Ugo. Spotkaliśmy się we czworo u mnie w kuchni, przy butelce i czterech kieliszkach. Rozlewając cenny bursztynowy trunek do schłodzonych w zamrażarce kieliszków, próbuję objaśnić plan wieczoru. I to najtaktowniej jak umiem. Ale ponieważ zostało nam niewiele czasu, tracę cierpliwość. – Justin, ty po prostu nie masz wyboru. Ja cię o to nie proszę, to przysługa, którą jesteś mi winien. Koniec, kropka! – Wiesz – mówi Ugo – to może być bardzo śmieszne. Można się przy tym nieźle bawić. – Ach tak? Jaką można mieć zabawę z obsługiwania upierdliwych Francuzów? – odpowiada tonem człowieka pozbawionego złudzeń. – No wiesz! Nie wszyscy Francuzi są upierdliwi, prawda, Ugo? Mój facet nie jest. – Nie, nie, jest bardzo taktowny. Zazwyczaj. Choć rzeczywiście tym razem ma wiele niesprecyzowanych wymagań. To mnie trochę niepokoi, niezbyt dobrze znamy francuską etykietę. – Ja w każdym razie cieszę się, że gram rolę szefa. Dzięki temu będę mógł zostać w kuchni i nie odzywać się słowem, prawda, Charlotte? – wtrąca się Martin, szukając mojej aprobaty. – Hm... nie licz na łut szczęścia. Goście być może zechcą poznać szefa kuchni, a wtedy będziesz musiał opowiedzieć im o daniach, które rzekomo przygotowałeś. – Ale przecież ja zupełnie nie znam się na gotowaniu, dobrze wiesz, Charlotte, że jestem w tym beznadziejny. – Twoja żona gotuje? – pyta Ugo.
– Nie mam żony. Jem gotowe, kupne dania. – Ach, to powinieneś wstąpić do mojego sklepu, mam mnóstwo gotowych dań. Gołąbki wołowe w sosie marinara, makaron z kurczakiem, paszteciki wieprzowe – pyszne domowe żarcie... Ty też, Justin, będziesz mile widziany – mówi, odwracając się do niego z szerokim uśmiechem. Ugo wstaje, żeby podać im wizytówki swojego sklepu. Justin od razu studzi jego zapędy. – Dzięki, ale nie mieszkam w tej okolicy. I oddaje wizytówkę Ugo. Patrzę w oczy przyjacielowi i dostrzegam w nich nieco smutku. O nie, nie mówcie mi, że spodobał mu się Justin! To prawda, że jest wyjątkowo pociągający – ma szarozielone oczy, trzydniowy zarost, który nosi z wyrachowaną nonszalancją, i ten jego kpiący uśmiech! To dwudziestosześcioletni przystojniak, który jednakże potrafi być niezwykle irytujący. Justin ma lekką tendencję do zadzierania nosa. A to dlatego, że czasami kobiety rozpoznają go, gdy robi zakupy na targu: „Mój Boże! W rzeczywistości jest pan jeszcze przystojniejszy... Moja siostra i ja zawsze stosujemy się do pańskich rad... Mam problem z figowcem, gubi liście, powie mi pan, co mam zrobić?”. A Justin cierpliwie ich słucha. Potrafi być milusi dla widzów i dla Roxanne, lecz wobec ludzi, którzy w żaden sposób nie mogą wpłynąć na jego karierę, bywa bardzo nieprzyjemny. W dodatku nikt z ekipy nie ma pewności co do jego orientacji seksualnej. Gej, nie gej? Tajemnica. Będę musiała o tym pogadać z Ugo. Zanim wrócę do tematu, nalewam przyjaciołom po dużym kieliszku rumu, żeby lepiej przygotować ich do ciągu dalszego. Wstaję, bo chcę wywrzeć na nich lepsze wrażenie. Czytałam gdzieś, że jeśli górujemy nad naszymi rozmówcami, oni traktują nas poważniej. A ja nie mam ochoty, żeby zbagatelizowali to, co mam im do powiedzenia. – Jeśli chodzi o etykietę, to odrobiłam zadanie – mówię, rozdając im płyty DVD. – Oto reportaż ze szkoły majordomusów w Europie. Obejrzyjcie go, a będziecie wiedzieć, jak zachowywać się podczas przyjęcia.
– Ale chyba nie chcesz, żebyśmy mówili z francuskim akcentem? – obrusza się Justin. – Myślę, że tak byłoby lepiej. W ten sposób goście będą z mniejszą swobodą krytykować was w razie problemów. Chcę, żebyście dali z siebie wszystko, i przypominam wam, że od tego zależą losy mojego związku z Maksem. – Ależ, kochanie, chyba trochę przesadzasz? – sugeruje Ugo. – Tak, wydaje mi się, że za bardzo się wczuwasz – dodaje Justin, wyciągając się na krześle i krzyżując ręce na piersiach. – Nie wiecie, o czym mówicie! Nie znacie mojego faceta, to perfekcjonista. A to przyjęcie zaważy na jego karierze. Przyznam, że nie wiem nic na ten temat. Ale jeśli to sprawi, że będą posłuszni... – Z filmu nauczycie się słownictwa związanego z obsługą gości. Na przykład gdy danie będzie gotowe, powiecie Maksowi: „Podano do stołu”, a nie: „Już gotowe!”. Widzę, jak zniecierpliwiony Justin wznosi oczy ku niebu, a Martin patrzy na mnie bezradnie. Nie daj się zdekoncentrować, Charlotte, ty tu jesteś liderką, kontynuuj wykład o dobrych manierach. – A jeśli któryś z gości poprosi, żebyście coś mu przynieśli, odpowiadacie: „Z przyjemnością”. Ugo i Justin, musicie chodzić po jadalni w tym samym rytmie. – Ej, Charlotte – ryzykuje Martin – nie sądzisz, że to wszystko jest nieco zbyt napuszone? Czy we Francji też ludzie bawią się w takie ceregiele podczas kolacji biznesowych? – A skąd ja mam to wiedzieć? Nigdy nie byłam na kolacji biznesowej w Paryżu. Tak więc jak mówiłam, nie ryzykujemy, dajemy z siebie wszystko. Przecież nie będzie miał do nas pretensji o to, że przesadzamy. – Może mieć – mówi Martin. A tamci dwaj potakują. Ding! Dzwonek do drzwi. Uratował mnie dostawca grillowanych skrzydełek kurczaka!
7 Menu na cześć ambasadora i jego szanownych kolegów: – szaszłyki ze ślimaków w ziołach; – potrawka z królika w pistacjach, ziemniaki duchesse i fasolka szparagowa z masłem; – półmisek serów francuskich; – mus klonowy. Dziś wielki dzień! Jadę w swoim rupieciu mostem Victorii w kierunku Saint-Lambert. Nigdy nie lubiłam tego mostu, uważam, że jest zbyt wąski i niestabilny. Samochody nie jeżdżą tu po asfalcie, lecz po metalowych kratownicach. Mój ojciec za to bardzo go lubił. Nazywał go mostem, który łaskocze w stopy. Gdy byłam mała, często nadrabialiśmy drogi, żeby tędy przejechać. Zawsze śmiałam się, czując wibrację pod stopami. Błagałam ojca, żeby jeszcze raz przejechał przez most. A on chętnie ulegał moim dziecinnym zachciankom... Biedny tata, teraz rzadko ma okazję tutaj wracać. Gdyby tylko... Dobra, dość wspomnień. Przypomnijmy sobie organizację dnia. Maxou jest w Ottawie, powinien wrócić do domu późnym popołudniem, mniej więcej na godzinę przed gośćmi. Wczoraj spędziliśmy wieczór we dwoje i pokazałam mu menu, przygotowane przez rzekomego szefa kuchni. Był zachwycony, a przede wszystkim pod wrażeniem, że menu zostało wypisane ręcznie. Trzeba przyznać, że Martin naprawdę wykonał dobrą robotę. – Wygląda na to, że znalazłaś coś naprawdę dobrego, Charlotte – powiedział. – Niewielu ludzi przywiązuje dziś wagę do takich szczegółów. Ale właśnie to ich wyróżnia. A jak się nazywa ta firma? W tym momencie musiałam udać, że mam skurcz żołądka, żeby się
wycofać. Kompletnie zapomniałam o nazwie firmy! Spędziłam część nocy na szukaniu wiarygodnej nazwy i ostatecznie postanowiłam, że będzie to coś banalnego, coś, co nie zwróci niczyjej uwagi: „Kucharz Martin”. Zaraz po przebudzeniu zamówiłam trzy wizytówki na rzepach z napisem „Kucharz Martin”. Będą gotowe późnym popołudniem i przykleimy je do uniformów moich pracowników. A teraz jestem u Maxou. Parkuję przy drzwiach rezydencji, żeby rozładować samochód, który następnie ukryję kilka ulic dalej. Mój facet nadal nie wie, że jestem właścicielką samochodu – a właściwie kupy złomu. Nie ma mowy, żeby dowiedział się o tym dzisiaj. Mam całe popołudnie na gotowanie i zrobienie się na bóstwo. Moi pracownicy przyjadą później, żeby mi pomóc. Postanowiłam, że dziś nie wezmę do ust ani kropli alkoholu. Pierwszy kieliszek wypiję razem z gośćmi. To Maxou wybrał wina i przyznam, że nie będziemy pić byle czego. Skrzynka Romanée-Conti przyjechała w tym tygodniu do Saint-Lambert prosto z Burgundii. Maxou zdradził mi, że zamówił to wino już dawno temu. Na sam widok butelek jestem oszołomiona. To najdroższe wino świata, a ja skosztuję go dziś wieczorem. Gdy opowiem o tym w pracy... Obiecałam sobie, że wypiję tylko jeden kieliszek. Ale to było, zanim Maxou zdradził, co zaserwuje. Od dziesięciu lat marzę, by umoczyć usta w Romanée-Conti, zamknąć oczy i przeżyć idealny moment. Nie ma mowy, żebym zadowoliła się tylko jednym, jedynym kieliszkiem. Co ciekawe, nie czuję się zbyt zdenerwowana. Zazwyczaj przed przyjściem gości jestem kłębkiem nerwów, nie mogę usiedzieć w miejscu. Ale teraz z nieznanego mi powodu jestem wyjątkowo spokojna. Być może naprawdę mam żyłkę biznesową... *** Potrawka z królika pyrkocze cicho w kociołku, szaszłyki ze ślimaków są gotowe, mus klonowy chłodzi się w lodówce, a ja jestem wyczerpana. Gdy kończę się malować, słyszę, jak Martin i Justin kłócą się
w kuchni. – Nie, czerwonego fularu nie wiąże się z boku, to sposób kobiecy. Węzeł zostawiasz z przodu... o tak – mówi Justin, poprawiając fular na szyi Martina. – Chłopaki, wyglądacie wspaniale – rzucam im komplement, wchodząc do kuchni. To prawda – moi trzej „wspólnicy” naprawdę mają klasę. Kelnerzy w białych koszulach, czarnych fartuchach, z muszkami wyglądają, jakby właśnie wyszli z kawiarni w Saint-Germain-des-Prés. Brakuje im tylko kamizelek, bo nadal czekam na dostawę etykietek. – Wypożyczyłaś dla mnie za małe buty, Charlotte. Już teraz bolą mnie stopy – jęczy Justin. – Oj, przestań się skarżyć... – Charlotte – mówi Martin nieśmiało – wyglądasz dziś naprawdę pięknie. Szczęściarz z tego twojego faceta... – Dziękuję, jesteś słodki. Wiruję, żeby wprawić w ruch swoją koralową sukienkę, sięgającą tuż nad kolano. Cudeńko z muślinu, z górą bez ramiączek, ozdobione delikatnymi perełkami, podkreślającymi dekolt. Tak ubrana, mam wrażenie, że unoszę się nad ziemią. Z chytrą miną podciągam powoli sukienkę na udzie, tylko tyle, by można było pokazać im mój nowy nabytek: koronkowe pończochy samonośne. Moi trzej pracownicy śledzą z uwagą tę scenę. – Charlotte, co ty wyprawiasz? – rozlega się czyjś głos za moimi plecami. Szybkim ruchem opuszczam sukienkę i prędko się odwracam. Kto stoi naprzeciw mnie? Nikt inny, tylko mężczyzna mojego życia, Maxou. Będzie teraz myślał, że jestem rozwiązła i w głowie mi tylko flirty ze służbą. Wystarczy, że spojrzę na jego przerażoną minę, a już wiem, co myśli o całej sytuacji. – Eeee... Maxou... Nie słyszałam, jak wszedłeś. Czerwienię się błyskawicznie, próbując znaleźć logiczne wyjaśnienie dla swojego dziwnego zachowania. Nic inteligentnego nie przychodzi mi do głowy. Zostawmy to. – Nic dziwnego, że nie słyszałaś przy tak głośnej muzyce.
Wyłączymy ją, dobrze? Mam migrenę. – O nie! Mój bidulek! Panie Brodeur – zwracam się do Justina – czy mógłby pan wyłączyć muzykę? – Oczywiście, madame – mamrocze Justin i łaskawie wykonuje polecenie, chociaż zamiast oczu ma dwa sztylety. Przyznam, że delektuję się tą sytuacją. W pracy jest na odwrót, to ja go obsługuję. I nie grymaszę przy tym, rzecz jasna, ponieważ jestem kobietą. To rzecz powszechnie znana – dziewczyny są w pracy wytrzymalsze i milsze. Albo po prostu są większymi hipokrytkami. – Ugo? Co ty tutaj robisz? – wykrzykuje Maxou, ściskając dłoń mojemu przyjacielowi. – Eeee... ja... – Ugo, możesz się przyznać, to żaden wstyd, że sobie dorabiasz. Odwracam się do Maxa, żeby dostarczyć mu bardziej szczegółowych wyjaśnień. – Ugo ma problemy z wypłacalnością swojego sklepu. Jeden z pracowników szefa kuchni dziś rano zachorował, więc pomyślałam, że zadzwonię do Ugo, żeby mu trochę pomóc. Ponieważ w poprzednim życiu był kelnerem... No proszę, już drugi patrzy na mnie tak, jakby chciał mnie zaraz udusić. Ugo nie lubi, gdy ktoś myśli, że nie potrafi zarządzać swoim biznesem. Zwłaszcza że jest raczej przeciwnie. To genialny przedsiębiorca. Co miesiąc jego sklep przynosi zysk, a on odkłada pieniądze na fundusz emerytalny. Powinnam pójść za jego przykładem... Kiedyś, być może. – Maxou, pozwól, że ci przedstawię szefa firmy „Kucharz Martin”, Martina Santerre. – Dobry wieczór, panie Lhermitte, jak się pan miewa? – Świetnie, bardzo dziękuję. Charlotte mówiła mi o panu dużo dobrego. – Ach.. to... bardzo miłe – bełkocze Martin, wycierając nerwowo ręce w fartuch i wbijając wzrok w ziemię. – Chodź, Maxou, zrobię ci masaż głowy, zanim przyjdą goście. Biorę go za rękę i prowadzę do naszych prywatnych apartamentów; niech służba robi swoje. Myślę, że szybko przywykłabym do życia
kasztelanki. *** I oto siedzimy w dwanaście osób przy dużym stole w jadalni Maksa. Stare świeczniki z brązu oświetlają salę, koronkowy obrus z Brugii pokrywa stół, na którym ustawione są srebrne naczynia i kryształowe kieliszki do wina z Arques. To naprawdę szalenie eleganckie. Jestem szczególnie dumna z dekoracji stołu. Wszystko jest luksusowe, w starym stylu, klasyczne. Maxou wyznaczył mi miejsce gospodyni, na końcu stołu, dokładnie naprzeciw siebie. Gość honorowy, ambasador, siedzi pośrodku grupy. Jean-Jacques de Marichalar jest w towarzystwie swej małżonki, uroczej Pauline. Jest także konsul, z którym pracuje Maxou, Pierre-François Perrin z małżonką, i trzy pary francuskich gości: państwo Chauvin, państwo Vasseur i państwo Guillou. Przyznaję, że jak na razie mam kłopot ze śledzeniem rozmowy na temat kursu euro. Ale udaję, że ją rozumiem, i uśmiecham się do wszystkich. Słucham nieuważnie, skupiając się na obserwacji gości honorowych. Dyskretnej, ma się rozumieć. Ambasador bardzo mnie onieśmiela, ma arystokratyczny urok i jest dość surowy. To jasne, że odebrał burżujskie wychowanie, że ma dyplom Sorbony i dorastał w Neuilly-sur-Seine albo na innym szykownym paryskim przedmieściu o kilkuczłonowej nazwie. Duże wrażenie robią też na mnie jego spinki do mankietów Montblanc i odpowiednio dobrana szpilka w krawacie. To ozdoba, którą osobiście uważam za nieco przesadną, ale która, muszę to przyznać, dodaje mu klasy. Krótko mówiąc, ambasador to osoba, do której niezbyt mam ochotę zbliżać się dziś wieczorem. Tak naprawdę nie wiedziałabym, co mu powiedzieć, Najlepiej nie zaczynać z nim rozmowy. W ten sposób będę miała pewność, że nie wpakuję się w żadne kłopoty. Dziś wieczorem nie mogę ich mieć. Obiecałam sobie, że nie będę się wychylać. Natomiast małżonka ambasadora wydaje mi się bardzo miła, a przede wszystkim – przystępna. Jest niezwykle elegancka w swojej
granatowej garsonce, bluzce écru i czółenkach Louboutin. Dyskretne słodkowodne perły w lekko różowym odcieniu ozdabiają jej szyję. Siedzi prosto i ma bardzo wyrafinowane maniery. Podoba mi się jej czarujący uśmiech, który zachęca do zwierzeń. Ta kobieta ma mnóstwo koleżanek, jestem tego pewna. Kontynuując swoje obserwacje, dostrzegam, że wszyscy przy stole ubrani są w odcienie raczej neutralne albo ciemne. Granaty, czernie, szarości, beże. Jestem jedyną osobą ubraną na kolorowo. I z odsłoniętymi ramionami. Czy to był naprawdę dobry pomysł? Teraz widzę, że mój strój jest odpowiedni raczej na koktajl w modnym barze w centrum Montrealu aniżeli na kolację w towarzystwie biznesmenów i dyplomatów. Ups! Nagle czuję, że zbyt mocno się wyróżniam. Jestem widoczna, choć przecież przyrzekłam sobie, że nie będę na siebie zwracać uwagi. Gdybym była w domu, poszłabym po czarny szal i problem miałabym z głowy. Ale tu, u Maxou, nie mam żadnych ubrań na zmianę. Muszę znaleźć sposób, by przysłonić nieco koralową barwę sukienki. Wodzę oczami po jadalni, szukając jakiegoś kawałka tkaniny, czegokolwiek, czym mogłabym okryć ramiona. Nic z tego, znajduję tylko serwetkę. Mogłabym zrobić z niej śliniaczek, i zasłonić nieco sukienkę. Ależ, Charlotte, nie jesz przecież homara w budzie na plaży w Gaspée! Idealny byłby szal z koronki w tym samym kolorze co ściany: portobello. Znam ten odcień, mam taki sam w swoim przedpokoju. To niesamowite, jakie dziwne nazwy wymyślają producenci farb, żeby określić mdły i bezpłciowy beż. Ale właśnie tego mi trzeba. Nagle przypominam sobie koronkowe zasłonki w łazience Maksa. Beżowe i mdłe jak ściany. Dobra, znalazłam. Teraz tylko trzeba je zdjąć. Przepraszam gości i idę do toalety. Zasłonki wydają mi się niezwykle dobrze zamocowane, a okno znacznie wyżej, niż myślałam. Nie znajduję niczego, co mogłoby posłużyć mi za podwyższenie. Nie mogę dosięgnąć karnisza. Cóż, na trudne problemy – drastyczne sposoby! Pociągnę zasłonkę, nawet jeśli ją podrę, to nic, najwyżej później odkupię. Raz, dwa, trzy, teraz! Ciągnę tkaninę ze wszystkich sił i słyszę, jak
drze się na całej szerokości. Dobra, pierwszy krok uczyniony. W czasie tej operacji dostrzegam, że moje pończochy samonośne cały czas się zsuwają i marszczą mi się na kolanach. Muszę je nieustannie podciągać. Cóż za rozczarowanie. Potrzebuję pasa do pończoch. Otrzepuję koronkową zasłonkę z kurzu i oglądam fachowym okiem. Jest naprawdę, ale to naprawdę mdła. W dodatku kilka nitek zwisa z niej smutno. Niezbyt to wszystko ładne... Drapuję ją wokół ramion i przez kilka długich chwil przeglądam się w lustrze. Ostatecznie można ją uznać za babciny szal. Między wizerunkiem gwiazdy a wyglądem babuni wybieram – chociaż wbrew sobie – ten drugi, grzeczniejszy. Wracam na swoje miejsce, akurat w porę, by skosztować wina Romanée-Conti, które zaserwował Justin. Podnosząc kieliszek do ust, patrzę rozkochanym wzrokiem na swojego faceta. Ależ jestem szczęściarą! Aromat wina odurzył mnie tak bardzo, że ledwo zauważam, iż Maxou nie odwzajemnia rozkochanego spojrzenia. Mam nawet wrażenie, że dostrzegam lekki niepokój w jego oczach. Nieważne, nie psujmy sobie tego momentu czystej przyjemności, na który czekałam od dziesięciu lat. Pierwszy łyk wina jest po prostu wspaniały, nie mogę określić tego inaczej. W tym dokładnie momencie mówię sobie, że gdyby niebo spadło mi na głowę, umarłabym uszczęśliwiona. Upojona winem i miłością. Dwuskrzydłowe drzwi jadalni otwierają się i staje w nich Ugo. Jest naprawdę śliczny w swoim uniformie i wygląda na to, że dobrze radzi sobie z tacą, którą trzyma w prawej ręce. Prawdziwy kelner, w dodatku z cudownym uśmiechem. – Podano do stołu – rzuca Maksowi, który patrzy na niego pytającym wzrokiem. Będę musiała przeprowadzić krótką rozmowę z moim pracownikiem. „Podano do stołu” mówi się tylko raz w trakcie całego wieczoru, a nie za każdym razem, gdy przynosi się nowe danie. Naprawdę, wszystko im trzeba tłumaczyć... Stawia talerzyki ze ślimakami przed każdym z gości. To prawda,
nie ma swobody ludzi, którzy wykonują ten zawód od lat, ręce trochę mu się trzęsą, ale najwyraźniej nikt nie zwraca na to uwagi. Patrzy na mnie porozumiewawczo i nagle jego uśmiech zastyga. Co? – mam ochotę krzyknąć. Jego spojrzenie zawisa na wysokości moich ramion. Widząc jego przerażoną minę, już wiem, co myśli o moim prowizorycznym przebraniu. Poruszam bezgłośnie ustami: „Chciałam ukryć sukienkę”. Ugo odpowiada w ten sam sposób. Czytam z ruchu jego warg: „Zdejmij to!”. Odpowiadam mu, nadal bezgłośnie: „Nie!”. Odwraca się na pięcie i wraca do kuchni. – Charlotte, kochanie, wszystko w porządku? – pyta Maxou z lękiem w głosie. Jego interwencja sprawia, że podskakuję na krześle i zahaczam ręką o kieliszek, który traci równowagę i powoli przechyla się na lewo. – Eee... nie, nie, nie – zwracam się do kieliszka, który niezdarnie ustawiam do pionu, opryskując koronkowy obrus kilkoma kroplami czerwonego wina. Uff, nie doszło do najgorszego. Nie chciałabym uronić zbyt wielu kropli tego boskiego nektaru. Uśmiecham się do Maksa, przybierając wygląd kogoś, kto doskonale kontroluje sytuację. Pewna specjalistka od wizualizacji wyjaśniła mi kiedyś, że jeśli bardzo mocno myślimy o wizerunku, jaki chcemy zaprezentować innym, ludzie zaczynają w niego wierzyć. Patrząc na niezbyt przekonane miny otaczających mnie gości, sądzę, że muszę jeszcze włożyć mnóstwo pracy w naukę wizualizacji. Próbuję rozszyfrować spojrzenie ukochanego. Problem z Maksem polega na tym, że zawsze zachowuje pokerową twarz. A już zwłaszcza przy gościach tego sortu. To zresztą zrozumiałe. Ale przyznam, że czasem chciałabym, by jego twarz wyrażała więcej, by odstawił na bok swoje dyplomatyczne przemowy i bardziej słuchał swojego wnętrza. Na przykład gdy zapytałam go po urodzinowej kolacji mamy, co o niej myśli, odpowiedział, że uważa ją za interesującą. To odpowiedź godna polityka. Takie słowa nic nie znaczą. Wolałabym, żeby powiedział coś w stylu: „Jest kompletnie
szalona, ale przemiła”. Albo: „Nigdy nie pokazuj się ze mną publicznie w jej towarzystwie”. To bym zrozumiała. Ale interesująca? Pfff! Zdecydowanie osiągnął mistrzostwo w sztuce mówienia niczego. – Ma pani bardzo oryginalną sukienkę, to kanadyjska kreacja? – zagaja mnie małżonka jednego z przedsiębiorców. Jak też ona się nazywa? Ach, tak. Pani Chauvin. – Właśnie tak, pani Chauvin. Stuprocentowa produkcja z Quebecu, tak jak mieszkańcy Quebecu – z czystej, żywej wełny. – Z czystej, żywej wełny? Cóż za dziwne wyrażenie. Co to dokładnie znaczy? – pyta mnie jej mąż. Oj, obiecałam, że będę dziś spokojna... a tymczasem wdałam się w dyskusję na temat tożsamości narodowej, a to co najmniej śliski temat. Muszę brać przykład z Maksa. Konwersować, uśmiechać się... ale nie mówić nic konkretnego. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. – To samo co rdzenny mieszkaniec Quebecu. Którym zresztą jestem. – Ale co jeszcze? A gdybym spróbowała go zmylić w stylu Elvisa Grattona[4]? Nie wiedziałby, czy jestem Kanadyjką z Quebecu, czy Francuzką z Ameryki Północnej, mieszkanką Quebecu posługującą się językiem kanadyjsko-francuskim... i tak dalej. Ostateczne dochodzę do wniosku, że to nie jest pomysł stulecia. Udałoby mi się może wyprowadzić go w pole, ale nie jestem pewna, czy zrobiłoby to na nim wrażenie. Zdecyduję się raczej na jakąś neutralną odpowiedź. – To mieszkaniec Quebecu, którego korzenie są właśnie tu. – A czy bycie rdzennym mieszkańcem Quebecu zapewnia wam jakiś specjalny status? – Nie, nie, nie, skądże. Po prostu jesteśmy może bardziej... Cholera, niech ktoś przyjdzie mi na ratunek. W co ja się pakuję? – Madame Charlotte – wtrąca się nagle Ugo, otwierając głośno dwuskrzydłowe drzwi. – Szef panią prosi. Uff. – Przepraszam, muszę iść do kuchni – mówię, wstając z krzesła. Mam ochotę na jedno: uciec przed tymi wszystkimi spojrzeniami,
sprawiającymi, że czuję się jak córka robotnika, którą jestem. O czym bardzo uprzejmie przypomniała mi Aïsha. Idę za Ugo pewnym krokiem, jak doskonała pani domu. Gdy tylko drzwi się za nami zamykają, Ugo chwyta za szal i ściąga go ze mnie. – No już, naprawdę, Charlotte! Co to za przebranie? Nakazuję mu, żeby oddał mi mój zasłono-szal, który chowa za plecami. Próbuję go odzyskać, ale nic z tego. Ugo nie odpuszcza. – To wygląda jak nieświeża zasłona! Nie włożysz tego więcej, co to, to nie. – No dobrze, wygrałeś. Chciałam po prostu okryć czymś ramiona, czuję się niezręcznie wśród tego gangu marynarek i krawatów. Ugo głaszcze mnie delikatnie po ramionach i patrzy mi prosto w oczy. – Wyglądasz wspaniale, Charlotte, kiedy wreszcie to zrozumiesz? Nie potrzebujesz być taka jak inni, nigdy nie będziesz taka jak inni. – Ach, miły jesteś... A poza tym masz rację, to jest stara zasłona. Wybuchamy śmiechem. – Charlotte, chodź, sprawdzisz, czy królik jest dobry. Wydaje mi się, że brakuje nieco sosu – woła Martin. – Już idę, szefie! Justin oparł się o lodówkę, skrzyżował nogi, w ręku trzyma kieliszek białego wina. Patrzę na niego bez słowa. – No co, czekam, aż zaczniemy podawać królika – mówi wyzywająco. – Rób tak, żeby się nie upić. Nigdy ci tego nie wybaczę. Pochylam się nad kociołkiem i kosztuję odrobinę za pomocą drewnianej łyżki, która wala się po blacie. – Dodaj filiżankę płynu – pół na pół bulion warzywny z białym winem. A później odrobinę śmietany. Jest niedoprawiony, dosyp szczyptę świeżego estragonu... Dobrze, Martin? Maxou wpada do kuchni jak burza. – Charlotte, przyjdziesz wreszcie? Czekamy na ciebie, żeby zacząć posiłek. – Jestem gotowa, już idę. – Dzięki Bogu zdjęłaś ten ohydny szal – rzuca mi jeszcze Max
i otwiera drzwi, po czym znowu je zamyka. Odwraca się i dodaje, celując we mnie palcem wskazującym: – Ostatnia sprawa. Od kiedy pani domu rozmawia o polityce przy stole? Przestań ich niepokoić swoim debilnym nacjonalizmem! To jest Maxou, jakiego jeszcze nie znałam. Nigdy nie zwracał się do mnie w ten sposób, autorytarnym tonem francuskiego żandarma. Niemalże pogardliwym. Cóż, złóżmy to na karb jego zdenerwowania. – Przepraszam za to opóźnienie – mówię do gości, siadając na końcu stołu. – Niech pan nam powie, Maximilien, co Kanada ma jeszcze do zaoferowania dla przedsiębiorców takich jak my? – pyta pan Vasseur. – Powiedziałbym, że przede wszystkim oferuje znaczną elastyczność – zaczyna Maxou. Wszyscy słuchają go z uwagą, a ja robię to samo. Dyspozycyjność siły roboczej, wolna wymiana ze Stanami Zjednoczonymi i Meksykiem, widoczność francuskich firm za granicą i tak dalej. Mam wrażenie, że ta przemowa trwa kilka godzin. Zabieram się do ślimaków. Nie jadłam ich od lat. To było tak dawno, że zapomniałam już, jak smakują. Dominuje smak purée z czosnkiem i ziołami. Gryzę mięczaka i wtedy zaczyna być źle. Bleee... Konsystencja przyprawia mnie o mdłości, jest oporna, niemal gumowata. Próbuję przełknąć ślimaka, ale nic z tego, nie mogę. Czuję się coraz gorzej, zaczyna robić mi się niedobrze. Muszę się pozbyć tego diabelnego mięczaka, jest obrzydliwy. Tłumię mdłości najlepiej, jak potrafię, ale i tak zbiera mi się na wymioty. Spanikowana rozglądam się wokół, szukając miejsca, w którym mogłabym dyskretnie wypluć ślimaka, ale niczego nie znajduję. Nie licząc cukiernicy, ale jestem pewna, że to bardzo zły pomysł. Gdzie ja posiałam serwetkę? Przyjęcie trwa w najlepsze, ludzie gawędzą, nie zdając sobie sprawy z mojego wewnętrznego dramatu. Uśmiecham się najpiękniej, jak umiem, trzymając ślimaka w ustach i próbując o nim nie myśleć. Dalej, Charlotte, na trzy – przełykasz. Liczę w głowie: raz, dwa, trzy. Próbuję, ale ślimak nie przechodzi mi przez gardło. Stało się, będę wymiotować. Zrywam się z krzesła, mamroczę jakieś przeprosiny
i biegnę do kuchni. Czuję na plecach zdziwione spojrzenia gości. W kuchni biegnę do zlewu i wypluwam nareszcie to oślizgłe paskudztwo. Wyzwolenie. Moi trzej przyjaciele podchodzą do mnie i zasypują mnie pytaniami. – Co się stało? Jesteś chora? Zauważyli coś? Trzymając ciągle głowę nad zlewem, proszę ich, żeby dali mi coś do picia. Ugo podaje mi szklankę wody, a ja płuczę usta, żeby całkowicie pozbyć się smaku mięczaka. – A teraz coś prawdziwego. Cokolwiek. Podaję pustą szklankę Ugo. Nalewa mi sporo wódki, którą wypijam jednym haustem, żeby przegonić ogarniający mnie wstyd. Zdradzam przyjaciołom źródło mojego złego samopoczucia i mówię Ugo, żeby poszedł przeprosić ode mnie gości. Ja będę mogła w tym czasie wymyślić jakąś wymówkę. – Idź ty, Justin – mówi Ugo. – Ja zostanę z Charlotte. – Dobrze, mogę to zrobić dla naszej Charlotte. – Powiedz im, że poszłam się położyć i że wrócę później. I nie zapominaj o francuskim akcencie. Uśmiecha się do mnie i łaskawie wykonuje polecenie. Dziwna zmiana w zachowaniu. Czy powinnam się niepokoić? Zastanawiając się nad tym, co powiem gościom, żeby wydostać się z tych tarapatów, przytulam się do Ugo i kładę mu głowę na piersi. Moja historyjka musi być wiarygodna. Już i tak Maxou nie wydawał mi się zbytnio zadowolony, gdy po raz pierwszy wstałam od stołu, nie chcę przysparzać mu dodatkowego wstydu. No, jaka wymówka będzie najlepsza? Machinalnie głaszczę pierś Ugo i zatrzymuję dłoń na etykietce z przylepcem, którą zamówiłam specjalnie na tę okazję. Trzyma się chyba dobrze, naprawdę można uwierzyć, że napis został wyhaftowany bezpośrednio na ubraniu. „Kucharz Tintin”. Jaki kucharz? „Kucharz Tintin”. Pomylili się, miał być Martin... Cholera, to brzmi niepoważnie. Jeszcze jedna wpadka, jak gdyby nie było ich dość. Żeby tylko nikt tego nie zauważył. Justin wraca do kuchni i mówi, że wszyscy świetnie zareagowali na nowinę, którą im ogłosił. Nowinę? Jaką nowinę? Miał ich tylko
przeprosić w moim imieniu. – A co dokładnie im powiedziałeś? – Najpierw sprzątnąłem ze stołu, pytając każdego: „Smakowało?”. Wiesz, jak we francuskiej restauracji. „Smakowało” tu, „smakowało” tam... – Co nas to, Justin... Chociaż wolałabym, żebyś zachowywał się powściągliwiej, no ale... Co im o mnie powiedziałeś? – Powiedziałem im: „Madame przeprasza, ale źle się poczuła. Ale w jej stanie jest to zrozumiałe”. – W jej czym? W jej stanie? Ogarnia mnie coraz większa panika. – Oni też początkowo niezbyt dobrze zrozumieli. Więc zrobiłem gest. O, taki. I Justin pokazuje zaokrąglony brzuch ciężarnej kobiety. Oniemiałam, nie mogę wykrztusić ani jednego słowa. Ugo i Martin też osłupieli. – No tak, zasugerowałem im, że jesteś w ciąży. Dzięki temu łatwiej ci wybaczą, powiedzą, że to nie twoja wina. Musiałabyś zobaczyć miny małżonek. Wszystkie są takie radosne, pogratulowały nawet Maksowi. Maxou, o Boże... – A on? Jak zareagował? – No cóż, trudno powiedzieć. Miał tę swoją nieprzeniknioną minę dyplomaty. – Kretyn z ciebie, kretyn, kretyn! Rzucam się na Justina i okładam go pięściami. – Teraz mój facet myśli, że jestem w ciąży. I że nie tylko mu o tym nie powiedziałam, ale w dodatku zwierzyłam się z tego obcemu człowiekowi, który następnie podzielił się tą nowiną z wszystkimi zgromadzonymi. Jestem coraz bardziej wściekła. Justin trzyma mnie za nadgarstki, żeby uniknąć ciosów. Ugo i Martin próbują mnie uspokoić, mówiąc mi, że wszystko się ułoży. – Zdajesz sobie sprawę, na jaką teraz wyszłam gąskę? To już koniec, już po mnie. Wszystko zepsułeś. – Chciałem ci tylko wyświadczyć przysługę. Ale skoro ty tak na to
reagujesz... Wsadź sobie gdzieś tę twoją idiotyczną kolację – rzuca z wściekłością, zdejmując fartuch. – Radź sobie beze mnie. Po raz ostatni patrzy mi w oczy, odwraca się na pięcie, po czym pospiesznie opuszcza kuchnię. Osuwam się na podłogę, opieram plecami o szafki kuchenne i zaczynam łkać. Nie mogę przestać. *** Wracam do jadalni w chwili, gdy na stół wjeżdżają sery. Ugo twierdzi, że goście bardzo chwalili potrawkę. Mówili, że królik w estragonie był przepyszny... Estragon zabił smak pistacji. Ale to wina Martina. Domorosły kucharz pomylił szczyptę estragonu z garścią. Mój kolega nie ma za grosz kulinarnego wyczucia. No nic, najważniejsze, że nareszcie się uspokoiłam i jestem gotowa stawić czoło sytuacji. To znaczy... nie całkiem. Odkąd wróciłam do jadalni, unikam wzroku Maksa. Jakiś czas temu przyszedł do kuchni, żeby ze mną porozmawiać, ale ja udałam, że prowadzę ważną rozmowę telefoniczną. Tak naprawdę nie za bardzo wiem, jak to wszystko odkręcić, nie zdradzając sekretu organizacji przyjęcia. I na razie nie mam siły, by się z tym zmierzyć. Gdy weszłam do jadalni, rozmowy umilkły i zapadła krępująca cisza. Przeprosiłam głośno i potulnie usiadłam, jak gdybym chciała im zasygnalizować, że temat jest zamknięty. Co było prawdą, bo nie mam najmniejszej ochoty, żeby ktoś pytał mnie o moją rzekomą ciążę. Patrzę na sery, których domagał się Maxou. Époisses de Bourgogne, Comté i Bleu des Causses. Tylko francuskie gatunki. Udało mi się jednak przemycić jeden kozi ser z Quebecu, często nagradzany: Le Cendrillon de la Maison d’Alexis de Portneuf. Niech Francuzi zobaczą, że my też produkujemy wyśmienite sery! Jednak po całej tej historii straciłam apetyt. Nadal natomiast mam ochotę na alkohol. Daję Ugo dyskretny znak, żeby mi dolał wina. On podchodzi do mnie z uśmiechem i szepcze mi do ucha: „Pończochy!”. O Boże! Jedna z pończoch samonośnych zsunęła się aż na kolano! Teraz nigdy nie będę mogła wstać, bo opadnie mi do kostki i będę wyglądała naprawdę żałośnie. Próbuję dyskretnie podciągnąć pończochę. Staram się nie pochylać zbyt mocno, żeby nie zwracać niczyjej uwagi, i cały czas patrzę przed
siebie. Chwytam nylon czubkami paznokci i podciągam ją spokojnie aż na udo. No. Nikt niczego nie zauważył. Spuszczam wzrok, bo chcę wygładzić sukienkę, i co widzę? Olbrzymie oczko – aż do kostki. Na szczęście mam jedną parę na zmianę. Sęk w tym, że będę musiała znów wstać od stołu, a to nie spodoba się Maksowi. Ponieważ nigdy nie mogę usiedzieć na miejscu, poprosił mnie, żebym dziś wieczorem próbowała się opanować. Ale czy tym razem mam wybór? Wstaję z ciężkim sercem, mrucząc, że czuję jakiś dziwny zapach dobiegający z kuchni. Goście nie wydają się tym zdziwieni i kontynuują rozmowę. Nie śmiem spojrzeć na Maksa. Gdy wracam, Ugo podaje deser. Biedaczek, musi się strasznie uwijać, odkąd Justin nas zostawił. Cóż za niewdzięcznik! Mus klonowy rozpływa się w ustach. W połączeniu z ice cider, który wybrałam, smakuje wybornie. Piję już trzeci kieliszek, gdy zaczynam rozmawiać z Pauline. Bąbelki sprawiły, że pozbyłam się wszelkich zahamowań. Mam ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o tej wyrafinowanej kobiecie. – A pani, Pauline, czy ma pani dzieci? – Tak, mamy trójkę. – Trójkę? Wow! Niezła rodzinka. Myślę, że wolałabym mieć tylko dwoje. Wychowanie dwójki jest łatwiejsze i tańsze. Widzę jej zdziwione spojrzenie, ale nie przerywam sobie. – No tak. Na przykład chce pani kupić bilet rodzinny w parku rozrywki... Takie bilety często sprzedawane są dla czteroosobowych rodzin: dwojga dorosłych i dwojga dzieci. Trzeba dopłacić za trzecie. Czteroosobowa rodzina zmieści się do zwykłego samochodu osobowego. Rodzina pięcioosobowa musi pomyśleć o furgonetce, rozumie pani? – Można w ten sposób na to spojrzeć – odpowiada Pauline uprzejmie. – Czy przy trojgu dzieci ma pani czas, żeby chodzić do pracy? – Ja studiuję. Odkąd mój mąż jest na stanowisku w Kanadzie, przygotowuję magisterium w zakresie handlu elektronicznego. Odpowiada mi środowisko biznesowe. Środowisko biznesowe... Paryż... A może Pauline zna tę słynną
Béatrice Bachelot-Narquin? Może będę miała okazję, żeby dowiedzieć się czegoś na temat byłej Maksa? Waham się pomiędzy dwiema strategiami wyciągania informacji od Pauline. Mogłabym zacząć rozmowę na temat kobiet, które odniosły sukces w biznesie w Paryżu; być może w końcu padłoby nazwisko mojej przeciwniczki. Tak, ta metoda nosi nazwę long shot... Ale teraz nie mam na to czasu. Albo mogę zagrać w otwarte karty i zaufać kobiecej solidarności... Ta technika bardziej odpowiada mojemu charakterowi i mam nadzieję, że przyniesie dobre rezultaty. Ale żeby ją zastosować, należy wejść w jeszcze bliższą relację z małżonką ambasadora. – Pauline, przejdźmy na ty, tak będzie prościej. Dobrze? – Jak pani chce, Charlotte. – No to świetnie – mówię, uświadamiając sobie, że ona zwróciła się do mnie per „pani”. Cóż, dajmy jej trochę czasu, niech się przyzwyczai. – Chciałabym ci się z czegoś zwierzyć. Max opowiadał mi o pewnej biznesmence, która podobno odnosi spore sukcesy we Francji. Béatrice Bachelot-Narquin. Znasz ją? – Oczywiście, to wschodząca gwiazda paryskiego managementu. Błyskotliwa kobieta, która daleko zajdzie. Czy to przyjaciółka Maximiliena? – Tak naprawdę to jego była i przyznam ci, że trochę mnie to niepokoi. Nie jestem pewna, czy tak całkiem o niej zapomniał, raz nawet przyłapałam go, jak szukał jej nazwiska w Google. Gdybym miała być całkiem szczera, powiedziałabym jej raczej, że rzuciłam okiem na historię wyszukiwania w komputerze Maksa pod jego nieobecność. Nie szpiegowałam mojego faceta. Interesuję się nim, a to nie to samo. I powiedzmy to otwarcie, pilnuję własnych interesów. – Ach, rozumiem. Charlotte, nie powinna się pani tak tym przejmować. Maximilien to dobry chłopak. Poza tym w pani stanie należy unikać niepotrzebnych stresów. Ach tak, moja rzekoma ciąża! Nigdy nie wybaczę Justinowi, że mnie wpędził w takie tarapaty! Pauline, jak się zdaje, nie ma zamiaru przejść na „ty”. Jest na to,
jak się domyślam, zbyt dobrze wychowana. Chyba powinnam to uszanować... – Nie, nie, nie, wszystko w porządku. Nie martw... proszę się nie martwić. Ale wróćmy do Béatrice. Czy ma męża? – Charlotte, przyznam się pani, że nic nie wiem na ten temat. Poznałam Béatrice Bachelot-Narquin w okolicznościach zawodowych. Ambasador zerka w naszym kierunku i postanawia wtrącić się do rozmowy. – Przepraszam, że przerywam, ale czy słyszałem przypadkiem nazwisko Béatrice Bachelot-Narquin? – Tak, Jean-Jacques, właśnie tak – odpowiada Pauline. – Ma bardzo ambitne projekty związane ze swoją firmą – ambasador zwraca się do nas obu. – Ach tak, jakie? Zadając pytanie ambasadorowi, dostrzegam, że wokół stołu zapanowała cisza. Wszyscy nadstawiają ucha, czekając na ciąg dalszy. – Béatrice Bachelot-Narquin ma zamiar otworzyć filie Grupy Eurova w Ameryce Północnej. W Nowym Jorku, w Chicago... Dobra, dopóki będzie w Stanach, niewiele mi grozi. – ...w Toronto i Montrealu. Zresztą to właśnie tu ma zamiar otworzyć swoje pierwsze amerykańskie biuro. Ze względu na język, rozumieją państwo? Po raz pierwszy w życiu żałuję, że nasz naród nie został zasymilowany przez Anglików. Ale zachowajmy spokój, realizacja takiego projektu może potrwać całe lata. Ambasador kontynuuje swój monolog. – Maximilien być może pani powiedział, Charlotte, że pani Bachelot-Narquin przyjedzie tu w przyszłym tygodniu. To pierwszy rekonesans, który z nią zaplanowaliśmy. Bełkoczę jakąś niezrozumiałą odpowiedź. Odwracam się do Pauline i napotykam jej pełne politowania spojrzenie. O nie, nie pozwolę sobie na to. Dalej, Charlotte, weź się w garść! Moja twarz wyraża teraz niezachwianą ufność. Lata pracy w telewizji nauczyły mnie, jak przybierać tę maskę. Czasem jest niezbędna.
– Ależ oczywiście, że Max opowiedział mi o wizycie Béatrice. To takie ważne wydarzenie. Jak mógłby mi o tym nie wspomnieć? Odwracam się w jego stronę i daję do zrozumienia, że wcale nie jestem zadowolona, iż ukrył przede mną wizytę swojej byłej. Ale nie będę mu robić scen. A już na pewno nie tu, przy gościach. – Zresztą zarezerwuję stolik w Pied du Cochon. Znają państwo tę restaurację? Jest unikatowa, podają tam poutine z gęsią wątróbką. Można tam nawet skosztować głowizny wieprzowej w całości, serwowanej bezpośrednio na stół. Genialna sprawa. Spodoba się tam Béatrice, jestem pewna. I jeśli szczęście mi dopisze, przytyje tu kilka kilogramów... Upijam łyk cydru i wyjaśniam im, czym jest przekąska poutine. – Czy Max opowiadał wam, że właśnie w Pied du Cochon spotkaliśmy się po raz pierwszy? To było w czwartek wieczorem, lokal pękał w szwach, ale natychmiast go dostrzegłam. Te jego jasne włosy, antracytowa marynarka, ten... – Ależ z pani romantyczka, Charlotte – przerywa mi Pauline, nie spuszczając ze mnie wzroku, jak gdyby chciała mi dać coś do zrozumienia. Maxou też patrzy na mnie znacząco. Jego oczy są chłodniejsze i surowsze niż zwykle. Rozmowy na tematy osobiste chyba nie są mile widziane podczas biznesowych kolacji. O czym w takim razie można rozmawiać? Już lepiej zamilknąć. Ugo wchodzi do jadalni, rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie i oświadcza, że kawa została podana w salonie. – Niech mi pan powie, młody człowieku, czy pański szef jest Belgiem? – pyta ambasador osłupiałego Ugo. – „Kucharz Tintin?” Tak brzmi nazwa tej firmy? – wyjaśnia ambasador, patrząc na napis na kamizelce Ugo. A ja miałam nadzieję, że nikt tego nie zauważy. Muszę znaleźć jakieś wytłumaczenie. I to szybko. – Jego żona jest belgijką. To była dziennikarka, fanka Tintina. Ale szef kuchni jest Francuzem, pochodzi z Lyonu. Mieszka w Quebecu od kilku lat. Boże, spraw, żeby nikt nie zechciał zobaczyć szefa kuchni. Akcent
Martina nie ma nic wspólnego z lyońskim. – Proszę przekazać mu nasze gratulacje. Posiłek był wyśmienity. Dość zaskakujące, ale udane połączenia – mówi Pauline do Ugo. Miło to słyszeć. – Bardzo dziękuję, Pauline, napracowałam się, żeby przygotować... Ugo przerywa mi, chrząkając głośno. Maxou wbija we mnie pytające spojrzenie. – Żeby... żeby... znaleźć tego kucharza. Uff... omal nie wpadłam we własną pułapkę. Tak bardzo lubię, gdy ludzie komplementują to, co ugotuję. To dla mnie najpiękniejszy dowód uznania. W pracy komplementy zbiera Roxanne. A w kuchni to ja jestem gwiazdą. Nikt inny nie spija śmietanki zamiast mnie. Z wyjątkiem dzisiejszej kolacji, a ja prawie zapomniałam o całej mistyfikacji. Ugo rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie, po czym wraca do kuchni, a my wstajemy i ruszamy do salonu, by delektować się kawą. *** Goście przed chwilą wyszli. Rychło w czas, mój zegarek wskazuje piętnaście po drugiej. Dyskusja w salonie ciągnęła się w nieskończoność i musiałam włożyć mnóstwo energii w to, żeby nie ziewać. Ugo i Martin wyszli już jakiś czas temu, pozostawiając kuchnię wysprzątaną na błysk i resztki w lodówce. Nie wiem, jak im się odwdzięczę. Teraz jestem sama z Maksem i wreszcie będę mogła się odprężyć. – Charlotte, nie masz mi przypadkiem czegoś do powiedzenia? – Jesteś zadowolony? Wszystko dobrze poszło, prawda? – Do jasnej cholery! Masz mnie za kretyna? Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś w ciąży? Co to za historia? O Boże! Całkowicie o tym zapomniałam! Ciąża wymyślona przez Justina. Maxou jest wściekły, chodzi w tę i z powrotem po salonie. Czuję, że kręci mi się w głowie. – Usiądź, wszystko ci wyjaśnię. – Co mi wyjaśnisz, Charlotte? Spotykamy się zaledwie od kilku miesięcy. Jesteś tego świadoma? Być może wrócę do Paryża, gdy skończy mi się kontrakt. Wstaję nagle. Dość tego, on musi mnie posłuchać.
– Nie ma żadnego dziecka! Justin wszystko wymyślił. – Jak to? Nie jesteś w ciąży? – Nie, nie jestem w ciąży. Maxou opada na kanapę, opiera łokcie na kolanach i kryje twarz w dłoniach. Kręci głową w prawo i lewo – chyba ma mnie dość... – Przykro mi, nie sądziłam, że w to uwierzyłeś... Maxou podnosi głowę i patrzy na mnie z miną człowieka, który nie rozumie nic z tego, co mu się przytrafia. Zaczyna mówić nieco łagodniejszym tonem: – Charlotte, od kilku godzin się martwię, mam wrażenie, że zastawiłaś na mnie zasadzkę. A teraz mówisz, że to nieprawda... Przerasta mnie to... Szczerze mówiąc, całkiem się pogubiłem... Dopada mnie poczucie winy. Powinnam była od początku wyjaśnić to Maksowi, zamiast dopuścić, by tworzył sobie w głowie kolejne scenariusze. A ja myślałam, że to raczej dziewczyny torturują się w ten sposób. – Mój biedulek, jestem na siebie taka zła! – Charlotte, to nie jest zabawa. W dodatku dobrze wiesz, że nie chcę mieć więcej dzieci. Moja córka mieszka z matką w Paryżu, ja tutaj... – Wiem, przysięgam ci, że nie jestem w ciąży! Chwytam go za rękę. On natychmiast mi ją wyrywa i wstaje. Znów zaczyna chodzić po salonie, nerwowo przeczesując dłonią włosy. – Mogłabyś mi wyjaśnić, dlaczego ten kelner uznał za stosowne wymyślić podobną bzdurę? Cóż za brak profesjonalizmu! – Myślę, że zrobiło mu się mnie żal. – Z jakiego powodu? – Myślę, że... – Coś jest nie tak z tym kucharzem – przerywa mi Maxou, znów wściekły. – Słyszałaś akcent kelnera? Nie Ugo, tego drugiego, pedanta. Ani francuski, ani z Quebecu, jakaś dziwna mieszanka. W dodatku cały czas nas pytał, czy było dobre, czy nam smakowało. Nie popisał się dyskrecją. A jego maniery! Widziałaś, że podchodził do gości od nieprawidłowej strony? Cóż za ignorancja! Jakby grał w złym wodewilu! – No dobrze, nie było to doskonałe, ale przynajmniej jedzenie było
smaczne. – Smaczne? No, nie, żartujesz? Zmienili menu bez uprzedzenia. Królik był w estragonie, a nie w pistacjach. No i widziałaś chyba, że dołożyli kozi ser? To w ogóle nie pasowało do wina. To prawda, zapomniałam, że nie łączy się białego wina z kozim serem. Nie zmienia to faktu, że właśnie ten ser cieszył się największym powodzeniem. Gościom odpowiadał jego kwaskowaty smak. Maxou jest coraz bardziej zagniewany. A ja uważam, że bardzo surowo traktuje moją ekipę. Jeżeli czegokolwiek bywam pewna w swoim życiu, to właśnie potraw, które udaje mi się przygotować. A ta kolacja była udana. Nawet Pauline tak powiedziała. – Ale przecież chciałeś menu francuskie, typowe, lecz nie do końca. – No cóż, nie udało im się. Wiesz co, Charlotte, ja tego tak nie zostawię. Złożę skargę. Będę się domagał zwrotu kosztów, ot co! Dasz mi ich namiary, a ja zajmę się tym osobiście. Ups... tego nie było w planie. – Nie, nie, ja to załatwię. Ty pewnie i tak nie masz czasu. – Wolę sam to zrobić – mówi Maxou, już spokojny, i siada. Ale tym razem wybiera fotel w stylu Ludwika XIV i prosi mnie, żebym usiadła naprzeciw niego, na kanapie. – Charlotte – zaczyna uroczystym tonem – chciałem ci powiedzieć... że przez kilka następnych tygodni będę bardzo zajęty. – Ach tak, wizyta Béatrice.... Dlaczego mi nie powiedziałeś, że przyjeżdża do Quebecu? – Nie pomyślałem... Ale to nieważne, nie o tym chciałem z tobą porozmawiać... Mam tyle pracy, że nie będę mógł poświęcić ci dużo czasu... Mój kontrakt kończy się pod koniec roku, więc być może będę musiał wrócić do Francji... – Maximilienie Lhermitte, przestań owijać w bawełnę. Co mi chcesz powiedzieć? – Jesteś wspaniałą kobietą, Charlotte, ale... – Ale co? – Ja muszę się odnaleźć, zrobić bilans, rozumiesz... – Nie, nie rozumiem. Jest nam razem dobrze, dogadujemy się... Nie
rozumiem tego. To z powodu tego przyjęcia, z powodu tej historii z ciążą? – Posłuchaj, to nie jest niczyja wina, tak po prostu jest. Potrzebuję czasu dla siebie. – Ale jeśli jesteś zajęty, możemy spotykać się rzadziej. – Charlotte, bądź rozsądna, dobrze? Wstaję z trudem z kanapy i powoli zaczyna do mnie docierać, że właśnie się rozstajemy. Odwracam się do Maksa plecami, żeby ukryć łzy napływające mi do oczu. On podchodzi do mnie, kładzie mi rękę na ramieniu i szepcze do ucha, że mu przykro, że nie chciał mnie skrzywdzić. Kontakt jego ciepłej dłoni z moją skórą to dla mnie wstrząs. Czuję jeszcze większy smutek. Próbuję powstrzymać łzy, ale to silniejsze ode mnie. Zaczynam cicho płakać, dając mu ręką znak, by zostawił mnie w spokoju. Jak automat idę do sypialni, zbieram swoje rzeczy. Max stoi w drzwiach i patrzy na mnie smutno. – Nie, no, zaczekaj... Nie wyjdziesz chyba tak w środku nocy? Ależ owszem! Kobieta ma swoją dumę. Poza tym nie pierwszy raz mi się to zdarza, przywykłam, że mężczyźni mnie rzucają. Za każdym razem zmuszam się do tego, żeby nie robić scen. Nauczyłam się tego od mamy, która zawsze mi powtarzała, że należy zachować godność, cokolwiek się przydarzy. Wciągam głęboko powietrze, żeby wypowiedzieć kilka słów, i odwracam się do niego. – Nie przejmuj się, mam samochód. – Samochód? – Max jest zaskoczony. – Jest mnóstwo rzeczy, których o mnie nie wiesz. Wkładam botki i płaszcz, którego nawet nie zapinam, i naciskam klamkę. – Charlotte, proszę cię, zostań trochę... Patrzę mu w oczy. Jest chyba jeszcze bardziej nieszczęśliwy, a przez to jeszcze piękniejszy i jeszcze bardziej bezbronny niż zwykle. Ma włosy w nieładzie, tak jak wtedy, gdy się kochamy. Jak jeszcze wczoraj rano. Nigdy w życiu nie pożądałam tak mocno żadnego mężczyzny.
Będę tęsknić za jego gładką, delikatną skórą. Nie mogę uwierzyć, że to koniec. Odwracam wzrok, otwieram drzwi i bez słowa wychodzę w ciemną, lodowatą noc.
8 Béatrice Bachelot-Narquin Roxanne, czy ty mnie słuchasz? Siedzę na zebraniu działu produkcji razem z prowadzącą, która wydaje się bardziej zainteresowana wysyłaniem SMS-ów aniżeli rozmową o programie specjalnym, który przygotowujemy na Wielkanoc. – Chwileczkę, Charlotte, zaraz będę do twojej dyspozycji – mówi, stukając w klawiaturę iPhone’a. Wzdycham głośno i Roxanne nagle zaczyna mi się przyglądać, nieprzywykła do tego, że tracę cierpliwość. To prawda, od trzech dni mam nerwy napięte jak postronki. A dokładniej – od trzech dni, szesnastu godzin i... czterdziestu siedmiu minut. Odkąd rozstałam się z Maksem. Ostatniej nocy właściwie nie zmrużyłam oka, próbowałam zrozumieć, dlaczego mnie zostawił. Nienawidzę, gdy traktuje się mnie, jakbym zupełnie się nie liczyła. Potrzebuję wyjaśnienia, powodu. Nie mogę zadowolić się kłamstwami, które mi zaserwował. Zbyt dużo pracy, za mało czasu, akurat! Myślę po prostu, że nie sprawdziłam się podczas kolacji z Francuzami. To właśnie wtedy prawdopodobnie stwierdził, że nie mogę być kobietą, która towarzyszyłaby mu podczas prestiżowych wydarzeń. A dla ambitnego dyplomaty, takiego jak Max, to może znacznie przeważyć szalę, gdy przyjdzie moment wyboru żony. Powinnam była się domyślić, przecież tak bardzo dba o swój wizerunek. Od początku mówił, że stawia karierę na pierwszym miejscu. Dowód: jego dwunastoletnia córka mieszka na drugim brzegu oceanu. Gdy teraz o tym myślę, widzę, że faktycznie, tamtego wieczoru popełniłam kilka gaf. Po pierwsze, sukienka. Nieodpowiednia do okoliczności. Po drugie, epizod ze ślimakiem. Całkowicie niestosowny. I wreszcie – rozmowy na tematy prywatne. Konsternacja. A sugestia, że zostanie ojcem, była gwoździem do mojej trumny, to pewne.
Być może Aïsha miała ostatecznie rację, on i ja pochodzimy ze zbyt odległych środowisk. Aïsha.... Tak strasznie brakuje mi jej w ostatnich dniach. Zwłaszcza że Ugo też wyjechał. Pije margarity na plaży w Key West na Florydzie z amerykańskimi przyjaciółmi, których nigdy mi nie przedstawił. I o których jestem zresztą trochę zazdrosna. Wyjechał nazajutrz po kolacji z Francuzami, a ja nie śmiałam mu wszystkiego wyjaśnić, ze strachu, że odwoła podróż. Odkąd go nie ma, wymieniliśmy kilka maili; ja w swoich twierdzę, że wszystko w porządku, a jedynym problemem w moim życiu jest szare niebo, które stale wisi nad miastem. Jak gdybym jeszcze i tego potrzebowała. Nie mam zatem nikogo, z kim mogłabym podzielić ów żal ściskający mi serce. I wieczorami, sama w łóżku, wypłakuję wszystkie łzy, pijąc czerwone wino i słuchając w kółko, jak Whitney Houston śpiewa I Will Always Love You. Moje życie uczuciowe się skończyło, już nigdy nie będę umiała kochać żadnego mężczyzny, tak jak kocham Maxou. Teraz będę zadowalać się przygodami bez przyszłości, bez zaangażowania. Przelotnymi kochankami, którzy zaspokoją moje potrzeby, albo też przyjaciółmi z przywilejami, których po angielsku wulgarnie nazywa się f@#$ friends. Już nigdy nie otworzę serca przed żadnym mężczyzną. Nie licząc Ugo. I ojca, jeśli go jeszcze kiedyś zobaczę. I będę to sobie powtarzać głośno co wieczór, przed lustrem: „Charlotte, ty się już nigdy więcej nie zakochasz, to zbyt bolesne... Charlotte, ty się już nigdy więcej nie zakochasz...”. I tak dalej, aż w końcu w to uwierzę. – No, co tam mówiłaś? – pyta mnie nagle Roxanne, wyrywając ze smutnego zamyślenia. – Będziemy przyrządzać dania z jajek podczas naszego specjalnego wielkanocnego programu. – Niemożliwe, nie cierpię jajek. Nigdy ich nie jem. – Ale... wszystko jest zorganizowane. Szef programu przetestował przepisy, będzie z nami dietetyczka. Poza tym zbudowaliśmy specjalną scenografię. Zobaczysz, jest genialna. Mamy dwa fotele w kształcie
przepołowionej skorupki. – Przykro mi, ale naprawdę nie mogę. Będzie trzeba poszukać czegoś innego. Cóż, kolejny kaprys gwiazdy. Muszę ją przekonać. Naprawdę nie mamy ani czasu, ani pieniędzy na przygotowanie innego programu. – Przecież możesz skosztować tylko odrobinkę. Nie musisz wszystkiego jeść. Mogłabyś nawet udawać. – Nie ma mowy, nie chcę jeść jajek i nie chcę, żeby mnie z nimi kojarzono. To takie plebejskie... – Przepraszam, ale niezbyt rozumiem... – No tak, jajkom brakuje klasy. Zawartość skorupki jest lepka, obrzydliwa. Jajka kojarzą mi się ze śniadaniami drwali, z bekonem i pieczonym ziemniakiem. To nie wpłynie dobrze na mój wizerunek. – Ależ nie, przeciwnie, jajka są teraz w modzie. Nawet dietetycy mówią, że są zdrowe. – A cholesterol? – Nie będziesz mieć z nim problemów, jedząc jedno jajko dziennie. – Taaa... jakoś mnie to nie przekonuje. Nadeszła pora, by użyć argumentu najwyższej wagi. Zaraz zrozumiecie, o co chodzi. – A wiesz co, Roxanne? Udowodniono, że spożycie jednego jajka codziennie rano pomaga schudnąć. Widząc jej pełną niedowierzania minę, kontynuuję wyjaśnienia. – Tak, tak, bo jaja są sycące, potem przez długi czas nie czujesz głodu. Więc nie podjadasz między posiłkami. – Ach tak? – dziwi się i patrzy na mnie z większą uwagą. Przekonująco kiwam głową. Roxanne zastanawia się przez kilka minut, odgarnia włosy do tyłu i ściąga je błękitną gumką. – Muszę o tym porozmawiać z moim agentem – mówi, majstrując przy telefonie. Powinna była powiedzieć: z moim nowym agentem. Trener Mark tak ją zauroczył, że postanowiła powierzyć mu również ster swojej kariery. Mister Muscle doradza teraz Roxanne we wszystkich decyzjach zawodowych – on, który nie wie dosłownie nic o cudownym świecie telewizji. Mogę się założyć, że wkrótce zostanie samozwańczym
specjalistą od jej finansów. Rozmowa ciągnie się w nieskończoność. Przy okazji Roxanne pyta Marka, czy podoba mu się nowa reklama, którą nakręciła dla telewizji – chwali w niej zalety najnowszego modelu wozu sportowego forda. Cóż za niekonsekwencja! Roxanne zgadza się promować auto, które zanieczyszcza środowisko naturalne, ale gdy chodzi o zjedzenie na wizji kilku nieszczęsnych jajek, to się wymiguje. Dodajmy jednak, że Ford słono opłacił usługi naszej gwiazdy. Jednak kampania reklamowa nie zdołała przekonać jej, by zamieniła swoje wygodne bmw na wóz sportowy. Powiedziała ludziom z Forda, że jeśli dadzą jej to auto za darmo, będzie jeździła nim od czasu do czasu do swojego domku nad jeziorem w regionie Laurentides. Wygląda na to, że nie uznali tego za rentowne, bo nigdy nie powtórzyli swojej propozycji. Roxanne nareszcie skończyła rozmawiać, odwraca się do mnie z szerokim uśmiechem i oznajmia, że Mark zgadza się na program o jajkach. Uff. Dobra robota, Charlotte! *** Kończę pracę i wreszcie wychodzę na zewnątrz. Jest bardzo ładna pogoda. Idealna na spacer i myślenie. Bezwiednie kieruję kroki ku centrum miasta, na ulicę pełną autorskich butików projektantów. Docieram do sklepu Aïshy i nagle zapiera mi dech. Do szyby przyklejony jest duży plakat z napisem: „Obniżka 80%. Likwidacja sklepu”. Aïsha zamyka butik? Ale dlaczego? Interes chyba szedł jej dobrze? Dostrzegam przyjaciółkę, siedzi za ladą i chyba jest sama. Pochyla się nad stosami papierów, które z uwagą czyta. Przez kilka chwil obserwuję ją w milczeniu. Wygląda na zrezygnowaną, a ja mam ochotę wziąć ją w ramiona i pocieszyć. Ale czy tak naprawdę mogę jej zaufać? Nagle Aïsha gwałtownie podnosi głowę i wściekłym gestem zrzuca papiery z biurka. Boże, jaka ona jest zmęczona! Jej duże czarne oczy są podkrążone, w ogóle się nie umalowała. Nigdy w życiu nie widziałam Aïshy bez makijażu w miejscu publicznym.
Poważna sprawa... Z moją przyjaciółką dzieje się coś złego, to pewne. Pcham delikatnie drzwi butiku. Trochę obawiam się, jak na mnie zareaguje. – Charlotte, co ty tutaj robisz? – mówi Aïsha, pochylając się, żeby zebrać rozrzucone papiery. – Przechodziłam tędy i... Aïsho, co się dzieje? Nie patrzy na mnie i nadal zbiera z podłogi faktury i rachunki. – Powiedz mi, dlaczego zamykasz sklep. Aïsha wstaje z trudem i patrzy na mnie. Jej oczy są pełne łez. – Powiesz mi, co się dzieje? – Ach, Charlotte, to okropne. Straciłam sklep. Pada mi w ramiona i szlocha jak mała dziewczynka, a na dodatek ma czkawkę. – Hej, nie może być aż tak źle. Chodź, usiądziemy i wszystko mi opowiesz. Łkając, Aïsha opowiada mi o tym, jak oszukała ją wspólniczka. Od roku jej partnerka biznesowa radośnie korzystała ze środków z firmowego konta, żeby spełniać swoje marzenia: rejs na Karaiby, nowy laptop, buty i torebki od Prady i tak dalej. Aïsha niczego nie zauważyła, ponieważ jej wspólniczka była w zmowie z nieuczciwym księgowym, który fałszował księgi rachunkowe firmy. Aż do momentu, gdy dostawcy, którzy od miesięcy czekali na pieniądze, wszczęli alarm. To był prawdziwy szok dla mojej przyjaciółki. Konto firmy było w zasadzie puste, a długi osiągnęły sumę kilku tysięcy dolarów. Koszmar. Aïsha próbowała na wszelkie sposoby uratować butik, ale w końcu pogodziła się z tym, że będzie musiała go zamknąć. – Przynajmniej uniknęłam bankructwa, a to już coś – pociesza się. – Osobiście spłaciłam naszych dostawców. Ale żeby to zrobić, sprzedałam samochód i podjęłam oszczędności. – A ona? Podasz ją do sądu? – Pffff... Ona jest niewypłacalna. Mój adwokat powiedział, że to nic nie da. – Tak być nie może, Aïsho, ten butik to całe twoje życie.
– Cóż, to skłoniło mnie do refleksji, Charlotte. Ja jestem kobietą kreatywną, a nie biznesmenką. Zawsze denerwowało mnie zarządzanie, administracja. Dlatego pozwoliłam wspólniczce się tym zająć. Ja sama mam to gdzieś. – Tak, ale co teraz zrobisz? – To, co wszyscy – znajdę sobie pracę. Zresztą nie mam wyboru, jestem kompletnie spłukana. Przez kilka minut rozmyślamy. Aïsha i ja znowu rozumiemy się bez słów. – Wiesz, co najbardziej mnie w tym wszystkim boli? – ciągnie Aïsha. – Zdrada. Ktoś, komu ufasz, knuje za twoimi plecami... Tego się nie zapomina. – Mogłaś mi o tym powiedzieć. Przeżywałaś to w samotności, to musiało być piekło. – Koszmar... nie mogłam spać przez kilka tygodni, nie byłam sobą. Patrzy mi prosto w oczy, a ja widzę, że myśli o naszym ostatnim spotkaniu. – Charlotte, nie wiem, dlaczego powiedziałam to wszystko o tobie i Maksie. Później pomyślałam, że nie wykazałam się klasą, mówiąc ci takie rzeczy. – To bardzo mnie zabolało. Po tym, co usłyszałam, zwątpiłam w siebie. Powiedziałaś, że jestem tylko zwykłą córką robotnika... no wiesz co! – Ach, przepraszam! Wcale tak nie myślałam. Na pewno wam wyjdzie, tobie i Maksowi. To nie szkodzi, że nie pochodzicie z tego samego środowiska. Ja po prostu byłam zazdrosna, że ten facet cię kocha! I teraz ja zaczynam płakać gorącymi łzami. Zdecydowanie dobrana z nas para. *** Dwie godziny i dwie butelki czerwonego wina później Aïsha wie już wszystko. Siedzimy nad crème brulée z zieloną herbatą w Le Terminus, najsłynniejszej restauracji w mieście. Dziś pozwalamy sobie na wszystko: na smażone kalmary, stek z frytkami i wielki słodki deser. Pal licho kalorie!
Opowiadam o fałszywym kucharzu, o kolacji z Francuzami, o wymyślonej ciąży i rozstaniu. Aïsha jest skonsternowana. – Tak czy inaczej musisz się zemścić na Justinie. Zasugerować gościom, że jesteś w ciąży... No nie! – Mam do niego ogromny żal, zastanawiam się, czy nie zrobił tego specjalnie. – Nie zdziwiłabym się. Ten chłopak wygląda mi na złośliwca. – Jest nim. A najgorsze, że spodobał się Ugo, wyobraź sobie. – Chyba żartujesz? Czas najwyższy, żeby Ugo znalazł sobie jakiegoś faceta. – Nie wiadomo, może wróci z kimś z Key West. W każdym razie na zdjęciach, które mi przysłał, nie widać, żeby się nudził. Aïsha już mnie nie słucha. Nerwowo bawi się pierścionkami na palcach prawej ręki. Są piękne, kupiła je, gdy mieszkała w Tunezji. – Charlotte, coś nie gra w twojej historii z Maksem. Nie mógł rzucić cię wyłącznie ze względu na swoje ambicje polityczne. Zastanów się przez chwilę. No tak, narobiłaś gaf, ale to przecież żaden dramat. – Wiem o tym. Ja też tego nie rozumiem. Zresztą byłam pełna dobrych chęci, chciałam dobrze. – Poza tym dobrze się wam układało? W łóżku też, prawda? – Było niesamowicie, nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłam. Uśmiecham się na myśl o naszym pierwszym razie. To było u mnie, po kolacji we dwoje w restauracji. Przez cały wieczór pożerałam go wzrokiem i praktycznie nie tknęłam risotta z suszonymi grzybami, które jest przecież moim ulubionym daniem. Byłam niesamowicie podniecona i przerażona zarazem, bałam się, że wypadnę jak niezdara. Zaczęliśmy się całować na tylnym siedzeniu taksówki i wszystkie moje lęki nagle ustąpiły. Było jednocześnie delikatnie i namiętnie. Jedną ręką – sprawnie i precyzyjnie – rozpiął kolejno guziki mojego płaszcza, a potem pieścił mnie tam, gdzie lubię najbardziej, u dołu pleców, tuż nad pośladkami. Tamtej nocy kochaliśmy się trzy razy i za każdym razem doznania były coraz intensywniejsze. Nie musiałam prowadzić jego rąk, dokładnie
wiedział, co sprawi mi rozkosz. Wtedy właśnie zrozumiałam, że Maxou jest mój. Po wielu związkach – a każdy kolejny był bardziej rozczarowujący od poprzedniego – nareszcie znalazłam mężczyznę mojego życia. – Im dłużej o tym myślę, tym jaśniej widzę, że musi być coś jeszcze – ciągnie Aïsha. – Co mi da roztrząsanie tego wszystkiego? Przecież nie pójdę błagać go na kolanach, żebyśmy znów byli razem. – Nie, ale mogłabyś z nim porozmawiać, zapytać go dlaczego. Jeśli odkryjesz, że naprawdę rzucił cię w trosce o swój wizerunek... Cóż, to znaczy, że nie zasługuje na twoją miłość, Charlotte. – Tak, być może. Zresztą i tak muszę z nim porozmawiać o rachunku za usługi szefa kuchni. Powiem mu, że wynegocjowałam rabat. Wówczas może nie będzie chciał złożyć skargi. – W takim razie wykorzystaj ten pretekst i wyjaśnij sytuację, dobrze? Wzdycham i przystaję na radę przyjaciółki, a potem zamawiam dla nas po kieliszku starego porto. Wieczór dobiega końca, a my zaśmiewamy się wesoło. Opowiadam Aïshy, jak Mark, nowy trener i agent Roxanne, robi ją w konia. – To cała Roxanne, wystarczy, że jakiś mężczyzna traktuje ją jak diwę, a ona... Nagle przerywam. Aïsha patrzy w miejsce tuż za mną i ma nietęgą minę. Słyszę zbliżający się do nas kobiecy głos. Mocny i jasny, z beznadziejnym francuskim akcentem. – Mam nadzieję, że tatar z łososia jest tu rzeczywiście tak dobry, jak mówisz, Maximilien. Na chwilę zamykam oczy. Nie trzeba mi niczego tłumaczyć. Maximilienów nie ma znów tak wielu. A ten, którego znam, świetnie wie, że w Le Terminus serwują najlepszy tatar z łososia w mieście. To ja go tu przyprowadziłam. Kobiecy głos należy do Béatrice Bachelot-Narquin, jestem tego pewna. Babka cały czas papla i właśnie mija nasz stolik. Aïsha podnosi wzrok i sztyletuje czarnym spojrzeniem faceta, który idzie za tą
długonogą dziwką. – Cześć, Max – rzuca Aïsha. Ja wbijam wzrok w kieliszek porto. Słyszę, jak Max odpowiada swoim ciepłym głosem: – Dobry wieczór, Aïsho... Dobry wieczór, Charlotte, co u ciebie? – dodaje już nieco mniej pewnie. Chroń się, Charlotte, słuchaj swojego instynktu i odpowiedz mu zimno, nie patrz na niego! Jednak ciekawość bierze górę. Czy jest w dobrej formie? Czy jego oczy są podkrążone, tak jak moje? Czy nadal ma ten swój nieskazitelny wygląd dyplomaty, czy może zaniedbał prasowanie koszul ze zgryzoty po naszym zerwaniu? A przede wszystkim – czy wyczytam żal w jego spojrzeniu? Podnoszę wzrok i natychmiast widzę, że to była zła decyzja. Powinnam była posłuchać instynktu. Czuję, że jest skrępowany naszym przypadkowym spotkaniem, ale widać jasno, że wcale nie jest nieszczęśliwy. Wygląda nawet zbyt dobrze. Ani śladu zmęczenia czy smutku. I jakby tego było mało, jest ubrany tak, jak lubię najbardziej: biała luźna koszula, czarne proste spodnie i pasek Hugo Bossa z wyraźnym logo. To piękny pasek i... bardzo łatwo się go odpina. Dalej, Charlotte, niczego nie daj po sobie poznać. Niech pomyśli, że wszystko dobrze w twoim życiu, że jesteś teraz na innym etapie. Odpowiedz mu ze swoim najpiękniejszym uśmiechem. – U mnie wszystko dobrze, a u ciebie? – Jestem bardzo zajęty. Tak, jasne, od razu widać, z kim... Ty zdrajco – tak mam ochotę mu odpowiedzieć. – Przedstawisz nam swoją przyjaciółkę? – wtrąca się Aïsha, wskazując podbródkiem na Béatrice, która spokojnie zawraca. Marszczę brwi i patrzę na Aïshę, ale ona posyła mi pocieszające spojrzenie w stylu: „Lepiej znać swoich wrogów, moja miła...”. Witamy się z Béatrice, która zwierza się nam, że uwielbia Montreal i jego nocne życie. – Jestem zachwycona, że mam takiego przewodnika jak Maxou. On zna wszystkie modne miejsca – grucha.
MAXOU! To ja go tak nazwałam. Ona nie ma prawa. Okay, wojna została oficjalnie wypowiedziana. – No bo... on także miał świetną przewodniczkę... Prawda, Maxou? Patrzę na niego triumfująco. Max chrząka, najwyraźniej zmieszany. Dociera do mnie, że nie życzy sobie, bym rozwodziła się nad tą kwestią. Czy w ogóle powiedział jej, że niedawno zakończył związek? Zresztą mam to gdzieś. Zwracam się do Béatrice i kontynuuję rozmowę: – To ja byłam jego przewodniczką. To miejsce na przykład zna dzięki mnie. Przyprowadziłam go tu, żeby świętować z nim pierwszy miesiąc naszego związku... Ostatnią kwestię wypowiadam tak, jakby to była rzecz najbardziej naturalna na świecie. Béatrice wydaje się nieco zdezorientowana. Myślę, że zastanawia się, jaką dokładnie rolę odgrywam w życiu Maksa. Pomimo ostrzegawczych spojrzeń, jakie rzuca mi Aïsha, ciągnę z coraz większą butą: – Mam nadzieję, że skosztuje pani tatara z łososia, jest najlepszy w mieście. Szef kuchni przyrządza mi go zawsze z dodatkiem rosyjskiego kawioru. Powiem mu, żeby pani też podał go w ten sposób. I puszczam do niej oko, by zasygnalizować, że należy teraz do uprzywilejowanych gości restauracji. Béatrice stoi bez słowa i rzuca Maksowi pytające spojrzenie. Wypijam porto i wstaję. Aïsha z ulgą robi to samo. – No dobrze, my akurat miałyśmy wychodzić, zatem miłego wieczoru. – Do zobaczenia – odpowiada Béatrice. – Miłego wieczoru – dodaje Maxou i kładzie dłoń na plecach Béatrice, by pokierować ją do stolika. – Ach, byłabym zapomniała, Maxou. Dostałam rachunek za sobotnią kolację. Przekażę ci go. Kiwa głową i dziękuje mi. Odwracam się na pięcie i postanawiam, że nie tylko nie będzie żadnego rabatu, ale w dodatku cena będzie jeszcze wyższa, niż ustalaliśmy. Żadnych prezentów, mój panie! *** Tydzień później trzymam w dłoniach cenny czek podpisany przez
zastępczynię Maksa. Tak jak zakładałam, jest on wystawiony na nazwisko Martina, rzekomego szefa kuchni, który będzie mógł go zrealizować i przelać mi na konto w zasadzie całą kwotę. Odstępuję mu niewielkie odszkodowanie i przede wszystkim kupuję jego milczenie. Za wszelką cenę chcę uniknąć pytań Justina o to, ile dostałam za zorganizowanie tej słynnej kolacji. Ostatecznie jest to okrągła sumka, która trochę koi mój smutek. Analizując swoje wydatki, stwierdzam, że właśnie zainkasowałam równowartość miesięcznej pensji. Netto. Będę mogła trochę odetchnąć, spłacić zadłużenie na karcie kredytowej i kupić sobie nowy dzbanek w kształcie ryby, który gulgocze, gdy leje się z niego wodę. To mnie cieszy, a jednocześnie napawa smutkiem. Teraz nie mam już żadnych powodów, by kontaktować się z Maksem. W tym tygodniu wymieniliśmy kilka maili. Ciągle ponawiał prośbę o podanie mu danych szefa kuchni, bo chciał złożyć tę swoją skargę. Ale po licznych dyskusjach on-line przekonałam go w końcu, żeby zrezygnował. Uff. Niewiele brakło. Nie zmienia to faktu, że była to ostatnia rzecz, jaka łączyła mnie z moim Francuzem. Po spotkaniu w restauracji zrozumiałam, że istnieje być może jeszcze jeden powód naszego zerwania. Ten powód ma na imię Béatrice. Kto powiedział, że Max nie nawiązał z nią kontaktu przed jej przyjazdem do Quebecu? Szukał jej w wyszukiwarce Google! Więc to jest możliwe. Dzwoni telefon na moim biurku. Recepcjonista oznajmia mi, że osoba, z którą umówiłam się na dziesiątą, czeka na dole. Schodzę, żeby się przywitać. Aïsha stoi naprzeciw mnie. Na szyi ma identyfikator z napisem „gość”, a w prawej ręce – dużą brązową torbę od Bloomingdale’s. Pewnego dnia usłyszałam, jak Roxanne skarży się agentowi na swoją stylistkę. I dobrze, że to usłyszałam! Aïsha idealnie nadawałaby się na to stanowisko. Mam zamiar przedstawić ją prowadzącej, z nadzieją, że będzie to zawodowa miłość od pierwszego wejrzenia. Teraz pukam cicho do drzwi garderoby. Aïsha stoi tuż za mną. Nikt się nie odzywa. Próbuję jeszcze raz. Puk, puk, puk. W końcu Roxanne
otwiera nam, z telefonem przy uchu, z oczami pełnymi łez. Co się dzieje? Czyżby jej mąż odkrył, że zdradza go niemal z każdym przystojnym mężczyzną zaproszonym do programu? I dobrze jej tak. Nie znoszę chronicznej niewierności. – Doktorze, trzeba coś zrobić. To nie może tak dłużej trwać, z nim naprawdę jest źle! – krzyczy Roxanne w słuchawkę. Ups, to chyba coś poważniejszego. Kto jest chory? Aïsha jest najwyraźniej skrępowana. Daje mi znak, że zaczeka na zewnątrz. Mówię jej, żeby została, i dodaję, że czytam z Roxanne jak z otwartej księgi. Wiem o niej wszystko, nie licząc tego, co dotyczy jej operacji plastycznych. Na ten temat rozmawia niechętnie. Patrzę, jak Roxanne rozmawia przez telefon, i stwierdzam – nie po raz pierwszy – że już naprawdę pora, by zmieniła stylistkę. Ta, która ubiera ją teraz, jest naprawdę beznadziejna. A najgorsze, że zajmuje się całą garderobą szefowej. Wybiera dla niej wszystkie ubrania, nie tylko te, które nosi na wizji. Choć prowadząca ma czterdzieści pięć lat, ubiera się jak siedemnastolatka. Ma na sobie białe spodnie z obniżonym stanem, bardzo obcisłe, a sponad nich wylewa się jej tłuszczyk. Fakt, to bardzo małe oponki, ale mimo wszystko – oponki. Roxanne nazywa je ekooponkami, bo jada tylko żywność ekologiczną. Ale to nie znaczy, że nie powinna ich kamuflować. W dodatku te białe spodnie są trochę prześwitujące i dość wyraźnie widać spod nich delikatną koronkę stringów – również białych. Podejrzewam, że to zamierzony efekt. Każda kobieta doskonale wie, że biała bielizna jest dobrze widoczna spod białego ubrania. Góra wcale nie przedstawia się lepiej. Biała bluza i dżinsowe bolerko, które musiało kosztować majątek. Oryginalna kreacja od projektanta z Quebecu, naprawdę wspaniała. Sęk w tym, że w ogóle nie pasuje Roxanne, i w dodatku jest o rozmiar za mała. Roxanne ma świetne piersi, ale teraz spłaszczyła je pod bolerkiem, którego guziki wyglądają tak, jak gdyby w każdej chwili mogły odpaść z trzaskiem. Natomiast jej buty budzą mój zachwyt. Sandały na obcasach z czerwonej, lakierowanej skóry od Jimmy’ego Choo. Widzę, że Aïsha
też je zauważyła, i obie zieleniejemy z zazdrości. – Dobrze, doktorze, jutro rano o dziesiątej. Będziemy oboje – mówi Roxanne, rozłącza się i odwraca do nas. Oczy ma pełne łez. – Roxanne, co się stało? Kto zachorował? – Victor. Chyba ma depresję. Victor? Słyszę o nim po raz pierwszy. To pewnie jej nowy kochanek. – Wiesz, to można leczyć. Doktor na pewno przepisze mu leki antydepresyjne. – Leki antydepresyjne? Nie byłabym w stanie zmusić go, żeby je przełknął. Z trudem udaje mi się szczotkować mu zęby. Co? O czym ona mówi? Patrzę porozumiewawczo na Aïshę, która wydaje się równie zdezorientowana jak ja. Czuję, że zastanawia się, czy ma ochotę pracować dla takiej neurotyczki. Roxanne wyjmuje z portmonetki zdjęcie i pokazuje mi. – Spójrz, jaki jest śliczny... Mam przed oczami zdjęcie czworonoga. Miniaturowy pudel barwy morelowej, z zarośniętymi oczami. Od kiedy to nadaje się psom ludzkie imiona? – Ach, więc to twój pies... – No tak, nie mówiłam ci, że kupiłam sobie pudelka? Mój agent powiedział mi, że dzięki temu będę miała towarzystwo. Wiesz, ci, którzy są na szczycie, często bywają sami – jak mówi przysłowie. No jasne, akurat! – Ale teraz jest z nim naprawdę źle – ciągnie Roxanne, nie zwracając uwagi na Aïshę, która stoi koło mnie. – Mam nadzieję, że weterynarz znajdzie jutro sposób, by wyrwać go z letargu. Jest naprawdę załamany, godzinami śpi w koszyku, nie bawi się, przestał jeść. Nie wiem już, co robić. – Roxanne, chciałabym ci przedstawić moją przyjaciółkę Aïshę, wiesz, często ci o niej mówiłam... Roxanne odzyskuje fason i zmusza się do uśmiechu, a potem zwraca się ku Aïszy i serdecznie się z nią wita. Roxanne to urodzona uwodzicielka. Chce oczarować każdego, a już zwłaszcza podczas pierwszego spotkania.
– Roxanne, Aïsha jest stylistką. Oczy prowadzącej zaczynają błyszczeć, gdy Aïsha opowiada, że była właścicielką butiku z ubraniami, lecz zamknęła go, gdyż doszła do wniosku, że relacje z klientami są zbyt bezosobowe. – Teraz wolę skupić się tylko na kilku klientach. Naprawdę chcę ich znać, wiedzieć, co im się podoba, a co nie. Poświęcę im całą swoją uwagę. Aïsha dobrze wyuczyła się lekcji. Traktuje Roxanne tak, jakby na świecie istniała wyłącznie ona – tak jak jej zasugerowałam. Prowadząca ulegnie pokusie, jestem przekonana. – I chciałabym także zajmować się panią, Roxanne – dodaje Aïsha, wyjmując z torby Bloomingdale’s szeroki, jedwabny, liliowy szal. – Proszę spojrzeć, jak wspaniale pasuje do pani włosów. Roxanne owija szyję szalem i przegląda się w lustrze, wirując wokół własnej osi. Zerkam porozumiewawczo na Aïshę – daję jej do zrozumienia, że zwyciężyła w tej rozgrywce. Wychodzę na palcach z pokoju, a moja przyjaciółka grzebie w torbie i wyjmuje z niej cudowną, luźną srebrzystoszarą bluzkę. Czuję mimowolne ukłucie zazdrości. Tak pięknie wyglądałabym w tym ciuszku!
9 „Tak, desery mogą pani pomóc poradzić sobie z zawodem miłosnym”, łakoma psychoterapeutka Jak to: koniec z Maksem? Ugo ciągnie walizkę na kółkach, idąc za mną przez hol lotniska. Po dziesięciu dniach spędzonych w słońcu Florydy jest pięknie opalony. Właśnie mu powiedziałam, że znów jestem singielką. Wbrew sobie. Otwieram bagażnik i przesuwam torbę sportową, żeby zrobić miejsce na jego rzeczy. To mi przypomina, że od rozstania nie byłam na treningu. Jutro – obiecuję! Ugo wkłada z trudem walizkę do samochodu, a później mnie przytula – po raz drugi w ciągu kilku minut. Boże, jak to mi dobrze robi! – Czemu mi nic nie powiedziałaś? – Nie chciałam psuć ci wakacji. W drodze do domu wszystko mu opowiadam, od A do Z. W tym również o Béatrice Bachelot-Narquin. Im więcej mówię, tym bardziej Ugo jest wściekły. – Ej, co to w ogóle ma znaczyć? Za kogo ma się ten facet? Nie wierzę! – Ja też. – Moim zdaniem niewystarczająco cię kochał. – Tak, ja też tak myślę. Ale jednocześnie to dziwne, bo czułam, że naprawdę jest zakochany. Trudno mi uwierzyć, że przez cały czas udawał. Nie jestem aż tak naiwna! – Oczywiście, że nie jesteś naiwna. Być może w głębi duszy naprawdę cię kochał, ale wybrał pozory. Musi być kimś bardzo powierzchownym! – Właśnie sęk w tym, że nie jest powierzchowny. – Ale jest sztywniakiem. I to niemałym! – Być może.... Wiem, że odebrał bardzo surowe wychowanie... Parkuję samochód tuż przed domem. Zanim wysiądę, zerkam na
przyjaciela i dociera do mnie, jak bardzo za nim tęskniłam. – Zanieś bagaże do domu i zaraz do mnie przyjdź. Ugotowałam coś dobrego dla ciebie. *** – Ach, dobrze jest zjeść jak człowiek. Twoje ossobuco rozpływa się w ustach, Charlotte. – Ugo, było mi bez ciebie smutno, następnym razem włóż mnie do walizki, okay? – Nudziłabyś się w podróży... – Z tobą nigdy. Poza tym mogłabym poznać twoich przyjaciół. Pochodzą z różnych zakątków Stanów Zjednoczonych, tak? Byłoby fajnie, mogłabym poćwiczyć angielski. Ugo chrząka i odwraca wzrok, upijając łyk wina Montepulciano d’Abruzzo. Odgryzam kawałek domowego chlebka czosnkowego i mówię dalej: – Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz przedstawić mnie swoim przyjaciołom. Ja nie mam przed tobą tajemnic, wiesz o mnie wszystko. Nie znoszę myśli, że Ugo wiedzie jakieś równoległe życie, z którego jestem wykluczona. – Tu nie chodzi o żadne tajemnice, po prostu nie mam nic do powiedzenia. To są moi towarzysze podróży i tyle. A nie prawdziwi przyjaciele. – Nie zakochałeś się podczas tej podróży? – Nie. Zresztą to nie był mój cel. – Nie? A co było twoim celem? Zaczynam być lekko wstawiona i mam ochotę poudawać Greka, tylko po to, żeby trochę się z nim podroczyć. A także by ukarać go za nieobecność... Ach, poza tym znam cel tej jego podróży – odbywa ją co roku. Chcę po prostu usłyszeć, jak mi o tym opowiada. Powtarzam więc z nutką szyderstwa w głosie: – No, po co tam pojechałeś? Żeby zwiedzić dom Ernesta Hemingwaya? Popływać z delfinami? Jeść Key lime pie? – Ach, męcząca jesteś – mówi Ugo, uśmiechając się kącikiem ust i coraz mocniej się czerwieniąc.
– No dobra, nie chcesz powiedzieć. No to ja powiem. Jedziesz tam po seks. Bo seks rządzi światem. No i pieniądze, ma się rozumieć. – Cóż za stereotypy, Charlotte. Gej podróżujący w poszukiwaniu przygód... – No to powiedz mi, że to nieprawda. Przysięgnij na głowę swojej matki. Ugo wzdycha zniecierpliwiony. Wie, że nie zostawię go w spokoju, dopóki się nie przyzna. – Tak, tak, tak, to prawda. Zadowolona jesteś? Ale z tego, co mi wiadomo, jestem singlem. I robię to z dorosłymi, którzy się na to zgadzają. – Opowiedz. – No nie, ty naprawdę jesteś jakaś zboczona. Nie ma mowy. Nie zdradzę ani jednego szczegółu. Układam usta w podkówkę jak mała dziewczynka i wstaję, żeby wyjąć tiramisu z lodówki. – Jesteś dziś cyniczna, Charlotte. Seks i pieniądze, które rządzą światem, to chyba dość zawężona wizja. Jest jeszcze miłość. – Już w nią nie wierzę. Za mocno angażowałam się w relacje, które i tak zawsze źle się kończyły. Za każdym razem jest tak samo. Im więcej daję facetom, tym mniej ode mnie chcą. – Dobra, dobra, ja cię znam. Dojdziesz do siebie i znów się zakochasz, to nie potrwa długo. Charlotte, ty nie jesteś stworzona do samotności. Stawiam tiramisu na stole. Odkąd rozstałam się z Maksem, przygotowałam szaloną liczbę deserów: mus z trzech rodzajów czekolad, clafoutis z bratkami, bagatelle z syropem klonowym i sernik nowojorski. Pociesza mnie słodki zapach roznoszący się po kuchni. Niestety, wszystko to zjadłam. Naprawdę muszę wrócić do ćwiczeń! Serwuję Ugo sporą porcję deseru i siadam, by kontynuować rozmowę. Odpowiadam smutnym, zrezygnowanym tonem. – Tym razem to coś innego. Rana jest głębsza. Ugo milknie. Wygląda na zdezorientowanego i zaczyna rozumieć, że mój ból to nie zgryzota dziewczynki, której zabrano ulubioną lalkę Barbie. Bierze mnie za rękę.
– Będzie dobrze, zobaczysz. Daj sobie trochę czasu. – Nie rozumiem, dlaczego nigdy mi nie wychodzi. Aïsha mówi, że jestem za mało niezależna, że faceci lubią powalczyć o dziewczyny... A ty co o tym myślisz? – Myślę, że Max na ciebie nie zasługiwał i że powinnaś się od tego odciąć. I tyle. Łatwo powiedzieć. Nie cierpię, gdy Ugo mówi jak prawdziwy facet. Jest nim, oczywiście, ale ja wolę jego kobiecą, bardziej wrażliwą stronę. Gdybym miała być całkiem szczera, musiałabym przyznać, że najbardziej lubię, gdy mówi mi dokładnie to, co chcę usłyszeć. A ponieważ najwyraźniej dziś wieczorem to się nie zdarzy, wolę zmienić temat. Ugo uprzedza mnie w tym jednak, pytając, czy widziałam Justina od czasu naszej słynnej kolacji z Francuzami. – Spotkałam go kilka razy w biurze, ale go ignoruję. Dopóki nie jestem zmuszona z nim rozmawiać, nie odzywam się do niego. – Proszę, proszę, Charlotte, aż tak masz mu za złe? – Nie wyobrażasz sobie nawet jak bardzo. – Jestem pewien, że nie chciał zrobić ci na złość. W głębi duszy to dobry chłopak. Poza tym jest taki ładniutki... – Ugo, posłuchaj mnie. Justin to najgorszy egocentryk, jakiego kiedykolwiek spotkałam. W dodatku nie wiem nawet, czy jest gejem. – Zaufaj mi. Jestem pewien, że to gej. Gdy już się z nim pogodzisz, zaprosisz nas obu na kolację, dobrze? Chyba śnisz, mój drogi Ugo. *** Cztery, trzy, dwa... start. Hop, stopa dokładnie pośrodku stepu. Raz lewa, raz prawa. Próbuję ćwiczyć aerobik w domu, mam cały program na DVD. Dzięki temu, kiedy brakuje mi czasu na pójście do klubu, nie mam żadnej wymówki, żeby nie trenować. Kupiłam step, piłkę i jasnozielone ciężarki. Na razie stoję na macie i podążam za wskazówkami trenerki. Muszę przyznać, że to raczej proste. Naprzemienne wchodzenie na stopień. Cóż, w ten sposób raczej nie schudnę. Ach! Dodajemy ręce.
Teraz praca jest intensywniejsza. Jestem doskonale zsynchronizowana ruchowo z trenerką. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że jestem tak uzdolniona choreograficznie. Nadal robię wszystko zgodnie z poleceniami: przechodzimy nad stepem, raz, drugi raz. Kolano do góry, trzy razy. A teraz na boki. Lewe, lewe, prawe, prawe. Ratunku! Już nic nie rozumiem. Jestem po lewej stronie, trenerka – po prawej. Jestem za stopniem, trenerka – przed. Dobra, zatrzymuję DVD i zaczynam wszystko od nowa. W końcu to mój pierwszy raz, potrzebuję czasu, żeby się nauczyć. Przygotowuję się do powtórzenia treningu, gdy nagle dzwoni komórka. To mama. Zostawiła mi już kilka wiadomości. Nie mogę cały czas odrzucać jej połączeń. Zbieram się na odwagę. – Dzień dobry, mamo. – Czy ja ciągle jeszcze mam córkę o imieniu Charlotte? – rzuca bez żadnego wstępu. – Ach, mamo, byłam bardzo zajęta, to wszystko. – Zbyt zajęta, żeby oddzwonić? Zajęłoby ci to minutę, Charlotte. Minuta poświęcona matce to chyba nie za dużo! Jest naprawdę wściekła. To prawda, nie było to zbyt uprzejme z mojej strony, ale nie mam ochoty z nią rozmawiać ani udawać, że wszystko w porządku, kiedy akurat mam złamane serce. Nigdy nie mogłam zwierzyć się matce. Chcę, żeby uważała mnie za silną i szczęśliwą. Jest tak, jakby role się odwróciły, to ja chcę chronić swoją mamę. Wiem, że wbrew pozorom bardzo się o mnie martwi. Więc lepiej nie wtajemniczać jej w moje problemy. – Przepraszam, mamo. Co u ciebie? – To raczej ja powinnam cię o to zapytać, kochanie. – U mnie w porządku. Nic nowego. Rozmawiając z mamą, powtarzam ruchy trenerki na ekranie i próbuję je zapamiętać. Uff! Ogarnia mnie zniechęcenie, nigdy mi się nie uda. Ostatecznie klub to chyba jednak lepsza opcja. – Jak to: nic nowego? A twoje rozstanie to pikuś? Odechciewa mi się patrzeć na wymuszony uśmiech trenerki. Wyłączam telewizor.
– Jak dowiedziałaś się o Maksie? – Wyobraź sobie, że do niego zadzwoniłam. – Co? – Tak, chciałam poprosić go o sugestie w związku z moją zbliżającą się podróżą do Paryża. Pomyślałam sobie – mam zięcia Francuza, wykorzystam to. I zadzwoniłam do konsulatu. Rozmawiała z Maksem. W głowie kłębi mi się masa pytań. Jaki miał głos? Zmęczony? Smutnawy? Ciepły? Nie, na pewno był taki jak zawsze, gdy jest w pracy – pełen profesjonalizmu. – Ach, był naprawdę miły, podał mi mnóstwo adresów paryskich restauracji. Niezwykle czarujący. Tak, to w jego stylu. Dobrze wychowany i czarujący. – Ale potem, gdy powiedziałam, że zaproszę was oboje na kolację, on odparł: „Ależ pani Champagne, Charlotte i ja nie jesteśmy już razem...”. Moja własna córka o niczym mi nie powiedziała. Wyszłam na prawdziwą idiotkę! – No właśnie miałam do ciebie dzwonić... – Zapytałam go, czy to on ciebie rzucił, czy na odwrót. – I co ci odpowiedział? – To było jakieś niejasne, mówił coś o nieprzystawalności, o różnych życiowych celach, o oceanie, który was dzieli. Tego typu głupoty. Więc zrozumiałam, że to była jego inicjatywa. – Mam nadzieję, że zaraz potem się rozłączyłaś? – Ależ skąd, co ty sobie myślisz? Oh, my God! Co ona mu naopowiadała? – Powiedziałam, że gdy człowiek jest zakochany, nic nie może go powstrzymać. Opowiedziałam mu o własnych doświadczeniach z Moussą, tym Senegalczykiem. Pamiętasz, poznałam go, gdy studiował tu na uniwersytecie? Wyobrażam sobie Maksa ze słuchawką w dłoni; jest rozdrażniony, ale uprzejmie odpowiada. W sumie niezły rewanżyk, mamusiu. – On był taki piękny – ciągnie mama. – Młody bóg. Cóż, oczywiście, kiedy wrócił do Afryki, nie widywaliśmy się często, ale to trwało mimo wszystko rok. Do czasu, gdy spotkałam Rémiego, ubezpieczyciela.
– Chyba nie opowiedziałaś mu tego wszystkiego? – Ależ owszem, kochanie. A on mnie słuchał, uwierz mi. – Z uprzejmości. – Na koniec powiedziałam mu, że zrobił największą życiową głupotę. Powiedziałam, że dziewczyny takiej jak moja córka nie znajdzie na każdym rogu. Że ty jesteś piękna, inteligentna i masz wielkie, wielkie serce. – Dziękuję, mamo. Kilka godzin później wsuwam się pod kołdrę – sama, znowu sama – i jak co wieczór zaczynam płakać. Ale tym razem łzy schną szybciej. Przypominam sobie słowa mamy i myślę sobie, że może jest szansa i jeszcze kiedyś ktoś się we mnie zakocha.
10 The hot Chef is in the house! Przedstawiam wam nowego redaktora kulinarnego Totalement Roxanne: Pierre-Olivier Gagnon. Dla przyjaciół P-O. Pan Samson, dyrektor programowy, jest dziś wyjątkowo z siebie dumny. Stoi wyprostowany z Pierre’em-Olivierem u boku przed całą ekipą zebraną w sali konferencyjnej. Pręży tors, ufarbowane na czarno włosy ma wysmarowane brylantyną i zaczesane do tyłu. Włożył dziś krawat ze wzorem z piłek golfowych. To prawda – ma powody do satysfakcji. Pan Samson zdołał podpisać kontrakt z najpopularniejszym szefem kuchni w Montrealu. Z autorem najlepszego łososiowego tatara. Pierre-Olivier Gagnon jest szefem kuchni i właścicielem restauracji Le Terminus, w której niedawno byłyśmy z Aïshą. Tam po raz ostatni widziałam Maksa. Obserwując P-O z bliska, dostrzegam, że jest trochę podobny do mojego byłego ukochanego. Takie same duże brązowe oczy, taki sam zabójczy uśmiech i szerokie ramiona. Ma jednak znacznie ciemniejszą cerę i włosy – piękne, niemal czarne. Osobowość natomiast ma całkowicie inną. Max to mężczyzna spokojny i wyrafinowany, P-O zaś jest pełen przesady. Jest w nim coś brutalnego, prymitywnego, dzikiego. Samiec alfa! A teraz będę musiała spotykać się z nim niemal codziennie. Wreszcie coś, co można nazwać dobrą wiadomością. Wokół stołu zebrała się cała ekipa. Roxanne, która dosłownie pożera P-O wzrokiem, Dominique, realizatorka, która robi to samo, ale znacznie dyskretniej, i moi dwaj koledzy płci męskiej, Martin i Justin, z którym ostatecznie się pogodziłam; ten ostatni wybąkał nawet coś w rodzaju przeprosin. Nie jestem głupia, wiem, że zrobił to wyłącznie dlatego, że nie może się obejść bez mojej pomocy w biurze. A ponieważ wiem, jak ważna jest praca w zespole, zgodziłam się do tego nie wracać.
Przy stole w sali konferencyjnej siedzi też nasz nowy nabytek: Aïsha. Roxanne tak bardzo spodobała się jej praca, że zarekomendowała ją Dominique, która postanowiła ją zatrudnić. Poza doborem strojów dla Roxanne Aïsha odpowiada za wygląd każdego występującego. Pełni także funkcję stylistki kulinarnej, będzie zatem obecna na każdym nagraniu. Jestem zachwycona – mam teraz w pracy o jedną sojuszniczkę więcej. – Bardzo się cieszę, że P-O postanowił dołączyć do naszej ekipy – ciągnie pan Samson. – Będzie oficjalnym kucharzem w programie i w każdym odcinku zrealizuje jeden przepis. Nagle wpadam na pomysł, którym postanawiam podzielić się z ekipą: – Hej, a może zatytułowalibyśmy jego rubrykę P-O przy garach, co? To brzmi bardzo seksownie. Co o tym myślisz, Pierre-Olivier? – Genialne, podoba mi się to... Charlotte, prawda? Nieśmiało kiwam głową. P-O mówi dalej, obdarzając mnie przepięknym uśmiechem: – Widzieliśmy się kilka razy w restauracji. To ty lubisz dodawać rosyjski kawior do tatara z łososia, prawda? – Masz dobrą pamięć. – Nietrudno zapamiętać taką piękną dziewczynę jak ty. Czerwienię się jak burak i czuję, że Roxanne i Dominique sztyletują mnie wzrokiem. Pan Samson korzysta z okazji, przedstawia innych członków ekipy i zaprasza nas na kolację powitalną. – Myślę, że moglibyśmy oryginalnie uczcić pojawienie się P-O w naszej ekipie. Przez cały rok będziemy kosztować jego potrawy, więc na początek każdy z nas ugotuje coś dla niego. O czym on mówi? Mam pichcić dla najzdolniejszego szefa kuchni w Montrealu? Dla autora superseksownej książki kucharskiej, która stała się bestsellerem? Nie ma mowy. Prędzej umrę. – Każdy z was przyniesie jedną potrawę – ciągnie pan Samson. – Ja wynajmuję salę i dostarczam wino. Spotykamy się jutro wieczorem w Muzeum Sztuk Pięknych. Czekam na wszystkich o 19.00. Wymówka! Potrzebuję wiarygodnej wymówki, i to najszybciej jak
się da. *** – Charlotte, gdybym dał ci sto dolców, przygotowałabyś za mnie jakąś potrawę na tę durną kolację z Pierre’em-Olivierem? – Justin, sama muszę coś przygotować. Nie mam czasu robić tego za ciebie. Próbowałam się wykręcić, ale nic z tego. Pan Samson chce, żebyśmy wszyscy, bez wyjątku, powitali nowego członka ekipy. Poza tym, jak dodał, taka mała wspólna impreza dobrze wpłynie na morale zespołu. Na razie ta, jak się wyraził, „mała impreza” jest raczej kością niezgody... Najpierw Roxanne chciała, żebym ugotowała coś za nią. Tak bardzo naciskała, że w końcu się zgodziłam. Jednak nie mam zamiaru spędzać z jej powodu dodatkowych godzin przy garach. Wysłałam SMS do Ugo i poprosiłam, by usmażył dla niej kurczaka po kijowsku. Specjalnie wybrałam danie mało oryginalne i łatwe w przygotowaniu, żeby „talent kulinarny” Roxanne nie zrobił wrażenia na P-O. Bo przecież jest to talent, którego ona nie posiada. Martin zadzwonił do swojej matki. Obiecał jej kilka godzin prac domowych w zamian za babkę. Dominique zapowiedziała, że przyrządzi sałatkę niespodziankę. Aïsha zrobi coś z kuchni tunezyjskiej – tadżin z jagnięciny z bakaliami. A Justin próbuje mnie przekupić: – Proszę cię, Charlotte, jesteś taką świetną kucharką! Mogłabyś zrobić królika, takiego jak ten, którego zaserwowałaś Francuzom. Był wyśmienity. – Kłamczuch, nawet go nie skosztowałeś. Wyszedłeś wcześniej, chyba pamiętasz? – Owszem, spróbowałem odrobinę z kociołka. Bardzo smakowity. – Jeśli nie chcesz gotować, przynieś sery i tyle. Albo sałatkę owocową. I daj mi spokój, muszę znaleźć jakiś przepis na jutro. Wracam do komputera, żeby przejrzeć swoje ulubione portale kulinarne. Mam nadzieję, że to nie te same, które lubi Pierre-Olivier.
Nie muszę chyba tłumaczyć, jak bardzo drżę na myśl, że szef kuchni o takiej renomie skosztuje moich potraw. Nie mam prawa do żadnej, nawet najdrobniejszej pomyłki. Co zrobi na nim największe wrażenie? Po pierwsze, postanawiam przyrządzić dwie potrawy. Już na starcie zyskam przewagę nad resztą. Dobra strategia. Spróbujmy zrobić coś z produktów sezonowych... Co się jada na wiosnę? No tak, kraby śnieżne. Oj, to będzie mnie kosztować majątek. Cóż, spójrzmy na to jak na inwestycję. Wyobrażam sobie, że następnym razem, gdy zjawię się w restauracji P-O, on zrobi mi jakiś prezencik. Na przykład małe porto czy deser. Szukając w Internecie przepisu na ciasteczka krabowe, rozmyślam o naszym nowym współpracowniku. Już od kilku lat można oglądać go na małym ekranie – uczestniczy w różnych programach kulinarnych. Chętnie zdradza widzom swoje najlepsze przepisy, ale na temat życia prywatnego milczy jak grób. Jest taki dyskretny, że nie wiem nawet, czy rzeczywiście jest singlem. A Bóg mi świadkiem – mam bardzo rozległe kontakty w środowisku restauratorów i ludzi telewizji! Myślę, że P-O specjalnie utrzymuje w tajemnicy swój stan cywilny. Nie byłoby dziwne, gdyby miał gdzieś jakąś ukrytą dziewczynę, ale nadal udaje singla, żeby przyciągnąć do restauracji jak najliczniejszą damską widownię i sprzedać jeszcze więcej egzemplarzy swojej książki. Pisze w niej o swoich włoskich korzeniach. Przedstawia przepisy z Apulii, skąd pochodzi jego matka, Angela Lombardi, która wyemigrowała do Quebecu jako osiemnastolatka i wyszła za mąż za tubylca „z czystej, żywej wełny”... O nie, muszę usunąć to wyrażenie ze swojego języka, na zawsze! Po prostu – wyszła za mieszkańca Quebecu – Marcela Gagnona. P-O ma więc tę pewność siebie, jaką często spotyka się u Włochów. To rodzaj wiary w swoje możliwości, który ociera się o arogancję, ale jest niesamowicie pociągający. Och, narobi szumu w programie!
Wysyłam mail Aïshy, która wprowadziła się cztery biura dalej ode mnie. Wolę napisać wiadomość, bo rozmowę mogłyby usłyszeć czyjeś niepowołane uszy. Piszę: „Co myślisz o P-O?”. Odpowiedź: „Do schrupania! Widziałaś jego tyłek w dżinsach Diesla?”. Aïsha ma obsesję na punkcie pośladków. Facet może wyglądać jak prawdziwy gamoń, ale jeśli ma ładny tyłek, ona mu ulega. Ja najpierw zwracam uwagę na spojrzenie i uśmiech. W końcu na to patrzymy przez większą część czasu, prawda? Chyba że łazimy za swoim facetem jak pies! Piszę: „Racja, niezły. Myślisz, że jest singlem?”. Odpowiedź Aïshy: „Mam to gdzieś, Charlotte. Nie mam zamiaru spędzić z nim życia. Fajnie by było się z nim z raz przespać”. Czasem zazdroszczę Aïshy, że mówi o facetach z takim luzem. Trochę tak, jakby byli jakimś towarem. Obiecałam sobie, że też będę tak patrzeć na mężczyzn, ale łatwiej to powiedzieć, niż wprowadzić w czyn. Szybko odzywa się moja prawdziwa natura i jak zwykle marzę o namiętności, która spali mnie całą. A w dodatku pozwoli mi całkowicie zapomnieć o Maksie. Piszę: „Fakt, że jeśli w łóżku jest równie zręczny jak w kuchni...”. Odpowiedź Aïshy: „Ale myślę, że możemy o nim zapomnieć. Roxanne położy na nim łapę. A ja nie chcę zjadać resztek”. Piszę: „Mylisz się, moja piękna. Chociaż to jasne, że on jest w jej typie. Roxanne ma zasadę, której nigdy nie łamie: don’t fuck with the payroll! Nigdy nie sypia z regularnymi współpracownikami, woli gości, którzy przychodzą do programu tylko raz. Dzięki temu później ich nie widuje, a oni dają jej spokój. Więc, jak widzisz, droga wolna...”. Odpowiedź Aïshy: „Super! Ale on cię interesuje czy nadal masz w głowie Maksa? Jeśli go chcesz, odsunę się”. Jak mam jej odpowiedzieć na takie pytanie? Czy go chcę? Tak... Nie... Sama nie wiem... To zależy. Nie rozmawiamy o nowym, modnym skórzanym płaszczu, lecz o ewentualnej – powtarzam – ewentualnej przygodzie z jednym z najseksowniejszych kucharzy w Montrealu. Tak,
patrząc na to z tej strony, przyznaję, że jest to dość podniecające. Piszę: „Przepraszam, mam ważny telefon. Wrócę, jak tylko będę mogła”. I uświadamiam sobie, że zrobiłam coś, czego tak bardzo nienawidzę u innych: wykręciłam się od odpowiedzi jak zwykły tchórz! *** Docieram do muzeum kompletnie wykończona, z dwiema ekologicznymi siatami pełnymi wiktuałów. Moje krabowe ciasteczka są już upieczone, teraz muszę je tylko odgrzać i ozdobić. Na deser przygotowałam mus z gorzkiej czekolady i kawy, który podam w umytych skorupkach z połówek jaj. Przyniosłam też kurczaka dla Roxanne. Wyjmę go z plastikowego pudełka i ułożę na najbardziej kiczowatym półmisku, jaki u siebie znalazłam: wielkim, beżowo-bladoróżowym talerzu w margerytki. To brzydactwo dała mi na gwiazdkę jedna z moich ciotek. Roxanne mogła sama coś przyrządzić. Nie przyrządziła – jej strata. Sala jest wspaniała. Wygląda jak salon – duże wygodne fotele, niskie szklane stoły i miękka wykładzina. Podoba mi się to wnętrze. Jest przytulne i nowoczesne. Pewnego dnia tak będzie wyglądać moje miłosne gniazdko... Dobra, koniec marzeń, trzeba wziąć się do roboty. Aby zachwycić P-O, ułożę skorupki z musem w kształt piramidy i dodam karmelowe „dachówki”. To bardzo delikatna operacja! Ale ponieważ jestem jeszcze trzeźwa, powinnam poradzić sobie bez większych perypetii. W kwestii ubioru – naprawdę dziś zaszalałam. Mam czarną miniówkę i skórzane, również czarne, kozaki z cholewkami, które ciasno opinają łydki. Nowy nabytek, specjalnie na tę okazję. Co prawda musiałam nauczyć się chodzić na dziesięciocentymetrowych obcasach, ale po kilkugodzinnych próbach w mieszkaniu radzę sobie świetnie. Chodzę jak modelka, która przez całe życie nosiła tylko takie buty. Użyłam samoopalacza i dzięki temu nie musiałam nawet wkładać rajstop. To jest dopiero wygoda. Długo zastanawiałam się, co włożyć na górę, i chyba z dziesięć razy przebierałam się przed lustrem. W końcu wybrałam prostą koszulkę. Białą, mocno dopasowaną i lekko prześwitującą.
Jedynym kolorowym akcentem w tym czarno-białym stroju jest naszyjnik z agatów Botswana, utrzymany w czerwonych i pomarańczowych odcieniach. Prezent od mamy. „Zobaczysz, to sprawi, że nie będziesz się tak denerwować. Dzięki temu będziesz spokojniejsza”, powiedziała, dając mi go w zeszłym roku. Właśnie tego dzisiaj potrzebuję. Obok salonu jest kuchnia, w której rozkładam swoje zapasy. Koncentruję się i zaczynam przyrządzać deser. Rozbicie jajek, opróżnienie skorupek, oczyszczenie ich i napełnienie musem nie jest niczym trudnym. Później robi się gorzej. Próba ułożenia skorupek na karmelowych płatkach to nie lada wyzwanie. Ale musi mi się udać: na zdjęciu w mojej książce kucharskiej deser wyglądał tak pięknie! Wystarczy, że podejdę do sprawy delikatnie. Najpierw układam „dachówki” na dnie talerza i przyklejam kilka skorupek przy użyciu karmelu, który rozgrzałam w mikrofalówce. Pierwszy etap nawet się udał, ale co dalej? Nie pamiętam za bardzo, jak robi się drugą warstwę. Zaglądam do przepisu, który skopiowałam, i dociera do mnie, że zbytnio się pospieszyłam. Nie rozumiem niczego, co tam napisano. Ależ ja jestem niechlujna! A czas płynie szybko. Muszę się pospieszyć i skończyć, zanim przyjdzie reszta. Ustawiam kilka „dachówek” pionowo i przyklejam do nich resztę skorupek. To działa! Jest jak na fotografii – piękna piramida! Wszystko trafia do lodówki, a ja biegnę do toalety poprawić makijaż. *** – Dalej, Roxanne, opowiedz nam tym. Chcemy wiedzieć wszystko! – Zostawcie mnie w spokoju! Mówiłam wam! Nigdy w życiu nie byłam u chirurga plastycznego! Impreza rozkręciła się już na dobre, gdy Justin i Martin zaczynają droczyć się z prowadzącą. Rozochoceni martini i czerwonym winem, postanowili wymusić na niej wyznanie, że jej uroda nie jest całkowicie naturalna. I przy okazji wyznaczyć zwycięzcę nagrody, która wynosi teraz dwieście trzydzieści dolarów. Dzieciaki! Kolacja jest przepyszna i wszyscy są zachwyceni moimi krabowymi ciasteczkami. Pierre-Olivier także. Czuję dumę i ulgę. Deserami zajmiemy się później.
Muszę przyznać, że jak na mój gust wieczór jest nieco za spokojny. Nie mam dziś serca do zabawy. Wysyłam więc SMS do Ugo: „Justin przyszedł z dziewczyną. Myślę, że ostatecznie jest hetero”. To oczywiście nieprawda. Stosuję nową strategię, bo chcę, żeby Ugo zapomniał o Justinie, i z całego serca pragnę, by ta strategia zadziałała. Natychmiastowa odpowiedź Ugo: „To fasada, wszyscy tak robią. Dobranoc, nie dokazuj. Xx”. Jak gdybym mogła zrobić z siebie idiotkę na takiej nudnej imprezie! P-O, oparty o bar, próbuje wywrzeć dobre wrażenie na panu Samsonie i realizatorce. Mogłabym do nich dołączyć, ale rozmawiają o temacie kolejnego odcinka – mają nim być szparagi. A ja nienawidzę gadać o robocie podczas imprez. Aïsha nie mówi dużo, boli ją gardło, a inni członkowie ekipy zebrali się wokół Roxanne, która jak zwykle jest gwiazdą wieczoru. W dodatku nie cierpię merlota, a właśnie wino tego typu ofiarował nam dziś pan Samson. Na szczęście P-O przyrządził nam aperitify z martini. A jaki zrobił spektakl! Za barem jest równie seksowny jak Tom Cruise w filmie Cocktail. Uwielbiam patrzeć, jak żongluje butelkami ginu i wermutu, nalewa napoje do shakera, którym następnie energicznie potrząsa, trzymając go w obu dłoniach. A najpiękniej wygląda, gdy wlewa drinki do szklanek na wysokich nóżkach, trzymając shaker na wysokości ramienia. Cóż za przedstawienie! Kropelki alkoholu zraszają jego szarą koszulkę z dekoltem w serek, a to sprawia, że wydaje się jeszcze bardziej pociągający. Lewą ręką przysuwa szybko szklanki do siebie, aż na brzeg kontuaru, w ostatniej chwili chwyta je prawą dłonią, dodaje po trzy oliwki i już! Gotowe! Prawdziwa uczta dla oczu i dla podniebienia. To dzisiaj moje czwarte martini. I coraz wyraźniej odczuwam jego wpływ. Kozaki strasznie mnie cisną, jestem jak ogłuszona. Siadam ciężko na oparciu sofy, obok Martina, i słucham dalszego ciągu rozmowy. – Na pewno próbowałaś botoksu. Przecież wszystkie kobiety występujące na wizji to robią – mówi Justin do Roxanne, która półleży
na fotelu, wyciągnąwszy nogi. Nasza gwiazda jest dziś zachwycająca, nie wygląda na swoje czterdzieści pięć lat. Całkowicie zmieniła styl, odkąd jej ubiorem zajmuje się Aïsha. Moja przyjaciółka musiała najpierw przekonać ją, by zaczęła się ubierać, jak przystało na kobietę w jej wieku, co wcale nie było takie proste. Następnie trzeba było wybrać stroje, które by jej nie postarzały, jak podkreślił agent Roxanne, Mark; zażądał również, by każde ubranie przed zakupem zostało mu przedłożone do akceptacji. Aïsha musiała więc sfotografować około pięćdziesięciu sztuk odzieży, a także osiemnaście par butów, dziewięć torebek i dziesięć innych dodatków, a następnie wysłać zdjęcia Markowi. Ten zaś – prawdopodobnie tylko dlatego, żeby zirytować Aïshę – odrzucił połowę zaprezentowanych ciuchów. Aïsha, jako profesjonalistka, poszła do innych sklepów, wybrała inne rzeczy i znów przedstawiła je Markowi. Była łagodna i cierpliwa. Aż do chwili gdy Mark nie zgodził się na zakup ślicznej, niebiesko-czarnej tuniki Kollontaï, twierdząc, że te kolory nie podkreślają pięknej cery Roxane. Aïsha przybrała wówczas swój pełen wyższości ton, którym posługiwała się w czasach największej prosperity, i rzuciła do słuchawki: „Gdy zacznie pan nosić ubrania inne niż żółto-czarny, przylegający do ciała dres, być może zacznę liczyć się z pańskim zdaniem. Ale to ja jestem stylistką Roxanne i ta tunika będzie elementem jej garderoby, koniec, kropka”. Mark, prawdopodobnie nienawykły do takiego tonu, nie odezwał się słowem. Ale Aïsha jeszcze nie skończyła. Dodała bowiem: „I pozwolę sobie dać panu profesjonalną radę: niech pan zapomni o obcisłych spodniach. Nie pasują panu. Sądzi pan, że wszyscy podziwiają pańskie umięśnione nogi, ale pańskie pośladki się do tego nie nadają. Są zbyt wysoko osadzone i zbyt płaskie”. Po czym się rozłączyła. Dziś wieczorem, idąc za radą swojej stylistki, Roxanne włożyła właśnie tę słynną tunikę Kollontaï. I oczywiście wygląda w niej zachwycająco. – No tak, to prawda, raz spróbowałam botoksu – wyznaje
Justinowi. – Ale nie spodobało mi się, a poza tym mój agent stwierdził, że tego nie potrzebuję. Roxanne zerka w stronę P-O, który stoi w pewnym oddaleniu. Jednym haustem dopija swój kieliszek merlota. Uśmiecham się w duchu, bo widzę, że nasza gwiazda się upija, próbując zwalczyć narastające w niej pożądanie. – A wy, dziewczyny, korzystałyście już z usług chirurga plastycznego? Wstrzykiwałyście sobie botoks? – tym razem Justin zwraca się do nas. – No coś ty, ja mam dopiero trzydzieści trzy lata! Nie potrzebuję tego. Aïsha też nie. – Wydaje mi się, Charlotte Lavigne, że kiedyś już myślałaś o operacji plastycznej. Jestem pewien, że marzysz o powiększeniu piersi. Nie chciałabyś mieć pięknego biustu, takiego jak Aïsha? Cóż za odrażający typ! Jak on się domyślił? Mogłam trzymać się swojego pierwszego planu: nigdy się z nim nie godzić i rozpylić na jego rośliny płyn do mycia szyb. – Albo takiego jak mój! Roxanne wstaje z fotela – czy raczej ze swojego tronu – i podchodzi do mnie chwiejnie. Rzadko widuję ją tak pijaną. Obejmuje mnie ramieniem i przygląda się moim piersiom. – Byłabyś piękna, gdybyś miała takie piersi jak ja. Właśnie tego ci brakuje, abyś była prawdziwą laską, Charlotte! Czy powinnam uznać to za komplement? Byłby to pierwszy komplement, jaki usłyszałam z jej ust. Nagle słyszę za plecami głos pana Samsona: – Chciałem się pożegnać, muszę już wyjść. Jutro wcześnie rano mam spotkanie. Pan Samson oficjalnie ściska wszystkim dłonie, udziela nam krótkiej lekcji na temat jazdy po alkoholu, po czym wychodzi. Minutę później wychodzi realizatorka, tłumacząc się nagłym bólem zębów. Gdy tylko znika za drzwiami, wszyscy wydają z siebie pełne zaskoczenia parsknięcia. Justin bez zażenowania komentuje sytuację: – No, no! Realizatorka sypia z bossem! To powinno pomóc programowi, nie?
– Dopóki trwa, raczej nie zaszkodzi – odpowiada Martin. – Tak, ale on jest żonaty, nie? – ciągnie Justin. Odwracam się do niego i odpowiadam cicho: – Tak, i ma troje dzieci. Wszystkie mają mniej niż dziesięć lat. Niewierność małżeńska zawsze budziła mój smutek. Pozbawia mnie złudzeń na temat miłości idealnej, trwającej przez całe życie. Miłości takiej jak ta, o której marzyłam, gdy byłam z Maksem. I pomyśleć, że wydawało mi się, iż pewnego dnia będę mamusią małych francuskich amorków.. Silny i wysoki głos Roxanne odrywa mnie od mrocznych myśli. – Myślicie, że o tym nie wiem, co? Roxanne jest kompletnie pijana, a teraz w dodatku wygląda jeszcze na wściekłą. Zaczepia Justina: – To pewnie twój pomysł, co? – O czym ty mówisz, moja śliczna Roxy? – O nagrodzie! O zakładzie dotyczącym moich rzekomych operacji plastycznych! Wszyscy milkną i wstrzymują oddech. Kto jest zdrajcą? Kto opowiedział o wszystkim prowadzącej? Przyglądam się uważnie twarzom wszystkich kolegów. Napotykam wzrok P-O, który wygląda tak, jakby zastanawiał się, z jakimi to specyficznymi ludźmi będzie musiał pracować przez cały rok. Pochyla się ku mnie, a ja szepczę mu do ucha: – Nie przejmuj się. Biznes jest biznes. Ona zawsze musi być w centrum uwagi. P-O uśmiecha się do mnie porozumiewawczo, a ja powoli zaczynam się rozpływać. Zrozumcie mnie dobrze. On patrzy na kobietę tak, jak gdyby była jedyna na świecie. W dodatku właśnie odkryłam, że pachnie moimi ulubionymi męskimi perfumami: Eau Sauvage Diora. Pasują do niego. A na domiar złego już od kilku tygodni nie dotykał mnie żaden mężczyzna. Pełna nadziei, odwzajemniam jego porozumiewawczy uśmiech. – A więc – ciągnie Roxanne – myślicie, że zrobiłam sobie lifting? Albo powiększyłam piersi. Albo napompowałam usta, prawda,
Charlotte? – Skądże, Roxanne, nikt nigdy tego nie powiedział. – To nie w naszym stylu – wspiera mnie Justin. – Macie mnie za idiotkę co? Widziałam tę waszą nagrodę. Naprawdę, musicie mieć sporo czasu, skoro tracicie go na takie głupoty. Nikt nie śmie tego skomentować, nie chcemy zdenerwować Roxanne. A ona staje pośrodku salonu, pije wino i przemawia dalej: – W każdym razie muszę wam powiedzieć „zimno, zimno”. Nikt z was nie wygra tych cholernych dwustu dolców. Wszystko, co widzicie, jest w stu procentach naturalne... A to, czego nie widzicie... Roxanne nie kończy zdania i wybucha szalonym śmiechem, patrząc na nas wyzywająco. – Co masz na myśli, mówiąc „to, czego nie widzicie”? – pyta Justin. – Ach, nie dowiecie się, nie powiem. Mogę wam tylko zdradzić, że mój facet to uwielbia. – Co uwielbia? – nie daje za wygraną Justin. – Mówiłaś, że nie masz powiększonych piersi... Roxanne nie odpowiada, tylko nadal patrzy na nas kpiąco. Zastanawiam się, o co jej chodzi, i nagle mnie oświeca... – Chyba nie mówisz serio? Właśnie po to pojechałaś do Brazylii? Roxanne kiwa głową. Kokieteryjnie i bez przekonania kładzie palec na ustach, dając mi znak, żebym milczała. Myślę, że ma ochotę powiedzieć, ale chce ich jeszcze przez chwilę potrzymać w niepewności. Na razie ani Justin, ani P-O, ani Martin, ani nawet członkowie ekipy technicznej nie rozumieją, o co chodzi. Justin nie zamierza odpuszczać: – Ej, no dalej, dziewczyny! Co to jest? – Domyśl się, to chyba nie jest trudne – odpowiada Roxanne. – Ja chyba wiem. Wszyscy odwracają się w stronę P-O, bo to on się odezwał. Uśmiecha się do Roxanne i mówi dalej: – Przeszłaś waginoperineoplastykę. – Co takiego? Justin ma naprawdę bardzo ubogie słownictwo. Z przyjemnością
objaśniam mu ten termin. – Operację plastyczną pochwy, idioto. W salonie zapada cisza. Słychać wyłącznie płynący z głośników jazz. – Zrobiłam też lifting wzgórka łonowego. Roxanne uśmiecha się z satysfakcją, a chłopaki otwierają szeroko oczy. Widzę w nich wszystkie fantazje, jakie w tej chwili przechodzą im przez głowę. No dobrze, chyba pora zmienić temat. – To ja może podam deser. Idę z trudem do kuchni, marząc tylko o jednym: żeby zdjąć te cholerne buty. Otwieram lodówkę i wyjmuję swoją piramidę, która chyba dobrze się trzyma. Wow! Naprawdę mi się udała. Piękna piramida ze skorupek jajek i karmelowych „dachówek”, wysoka na pięćdziesiąt pięć centymetrów. Przy moim deserze ciasto od matki Martina wygląda niepozornie. To dobry moment, by zaprezentować deser wszystkim zgromadzonym. Idę spokojnie, trzymając mocno talerz w obu dłoniach. Mam cel – postawić go na stoliku pośrodku salonu. Chcę, żeby wszyscy zobaczyli moje dzieło i obsypali mnie komplementami. Nie po to tak się starałam, żeby teraz nikt go nie zauważył. Jeszcze tylko dziesięć kroków. Koledzy stoją odwróceni do mnie plecami, muszę przeciskać się do stolika. – Uwaga, zróbcie mi przejście, proszę! W momencie gdy wszyscy się odwracają, słyszę dziwny dźwięk. Coś jakby trzask. Patrzę przerażona na swój deser i widzę, że jedna z karmelowych dachówek pękła. Piramida przechyla się w prawo. Trach. Słyszę drugi trzask. Teraz pękła jedna ze skorupek. Cóż, bez paniki, to jeszcze ciągle dobrze wygląda. Jest kilka małych niedoskonałości, nic więcej. Podnoszę wzrok na P-O, który wydaje się rozbawiony całą sytuacją. Staje naprzeciw mnie i zagradza mi drogę. – Jak tam, Charlotte? Wszystko pod kontrolą? – Oczywiście, a dlaczego miałoby być inaczej? – No, no, przygotowałaś nam piękny deser! – Niezły, co? A teraz może zechciałbyś mnie przepuścić?
Trach. Trzeci trzask. Pękła kolejna dachówka. P-O ledwo powstrzymuje śmiech. – Trzeba uważać, żeby się nie rozpadło, hm? – Nie, mówię ci, to solidna konstrukcja. Ach! Zaczyna mnie wkurzać. Niechże mnie już przepuści! Zwłaszcza że coraz bardziej działa na mnie jego bliskość i zapach perfum. – Z czego dokładnie jest ten twój mus? – Gorzka czekolada i kawa... P-O, ten talerz jest dość ciężki... – Wiesz, czego nie wolno robić? – mówi, ignorując moje słowa – Dodawać do jaj śmietanki 35%, gdy przyrządzasz mus. Niezwykle zmysłowym gestem zanurza palec wskazujący w jednej ze skorupek, po czym podnosi go do ust. – Twój mus jest znakomity, Charlotte. Wyobrażam sobie, że ty też. Tego już za wiele. Całkowicie opadam z sił. Cztery szklanki martini, niewygodne kozaki i pożądanie źle wpływają na moją uwagę. Czuję, jak talerz wysuwa mi się z dłoni, i widzę, jak ciężko spada na ziemię – jakbym oglądała film w zwolnionym tempie. Mus rozpryskuje się na dywan i na dżinsy P-O. Po raz pierwszy w życiu mam gdzieś, że nie udała mi się jakaś potrawa. Teraz mam tylko jeden, jedyny cel i coś mi mówi, że wkrótce go osiągnę.
11 „Nie będziemy się zakochiwać. OK? Prześpimy się, napijemy, ale nie zakochamy się w sobie!”, CAMILLE (AUDREY TAUTOU) w filmie Po prostu razem Otwieram z trudem lewe, a potem prawe oko. Ściany mojej sypialni wirują. Okropnie boli mnie głowa, mam zaschnięte gardło i mdłości. Krótko mówiąc, jak mawia mama, bolą mnie nawet włosy. Potrzebuję kilku sekund, żeby zebrać myśli. Wczorajszy wieczór był dość obficie zakrapiany i zakończył się dokładnie tak, jak sobie tego życzyłam: P-O wylądował w moim łóżku. A właśnie, gdzie on teraz jest? Mieszkanie wydaje się spokojne, nie słyszę ani wody płynącej z prysznica, ani odgłosu ekspresu do kawy. Jestem całkiem sama. W sypialni panuje niewyobrażalny bałagan. Moja bielizna wala się po podłodze przy łóżku. Tuż obok niej leżą używane wełniane skarpetki. Krzesło przy biurku zasłane jest ubraniami. Stare koszulki do spania, białe spodnie dresowe, które noszę wyłącznie wtedy, gdy jestem sama i – o nie, to straszne! – ciepłe majtki, mocno nieświeże. Nie mogę uwierzyć, że przyprowadziłam P-O w sam środek tego burdelu. Następnym razem bądź bardziej przewidująca, naprawdę, Charlotte! Na stoliku nocnym leży wyciąg z mojego konta i śmieje mi się prosto w oczy. Boleśnie przypomina, że rozstanie z Maksem kosztowało mnie bardzo drogo: dziesięć niezwykle wysokich rachunków w restauracji, niemal codzienne zakupy w sklepie Makaroniki & Spółka, nowa maszynka do espresso – żeby dodać sobie energii po bezsennych nocach, i trzy wizyty u masażysty, żeby złagodzić efekt trzech wypitych rano filiżanek espresso. Ach tak, zapomniałam! Dwie pary butów i fioletowa skórzana kurtka, pasująca do mojego nowego koloru włosów. Słyszałam, że blondynki mają w życiu więcej przyjemności, postanowiłam to sprawdzić i mam teraz piękne, złociste włosy.
Nie zmienia to faktu, że fryzjer sporo kosztował i że stan mojego konta równa się teraz... nie, spojrzę na to jutro. Dziś za bardzo boli mnie głowa. Nie będę pogarszać swojego stanu. A poza tym były to wydatki niezbędne dla mojego zdrowia psychicznego. Natomiast jeśli mam być naprawdę szczera, to muszę przyznać, że mogłam się obejść bez makaroników. Powinnam zachować rozsądek i zadowolić się deserami, które sama przyrządzam. I które zresztą są naprawdę pyszne. Nagle otwierają się drzwi wejściowe. Ach, wiedziałam, że nie zniknął na dobre! Pewnie poszedł po rogaliki. Ależ o mnie dba. Szybko, Charlotte, schowaj pod łóżkiem te potworne ciuchy! – Charlotte, to ja! W mieszkaniu rozlega się głos Ugo... Rozczarowanie na całej linii. – Cześć, co tam? – mówi, wsuwając głowę do sypialni. Wydaję z siebie niezrozumiały pomruk i odwracam się do niego plecami. – Chyba jesteś dziś nie w humorze, co? – Mam kaca. – Nie ma sprawy, wiem, jak przywrócić ci formę. Mam ciastka z czekoladą i bułeczki na syropie klonowym. – O nie, nie dam rady. Od samego zapachu robi mi się niedobrze. – Oj, to poważny przypadek. Czyżbyś potrzebowała chińskiej zupki z kurczakiem? Budząc się na kacu – a przeżyłam ich sporo – próbowałam wszystkiego, żeby poczuć się lepiej i przegonić mdłości: wody mineralnej, 7 Up, soli Eno, Krwawej Mary i herbaty z cytryną. Nawet poutine o jedenastej rano! Ale nic nie może się równać z miseczką zupki chińskiej z kurczakiem i makaronem. Dosolonej do smaku. – Zrobisz mi zupkę? Proszę. – Dobrze, czekam na ciebie w kuchni. Wstawaj. Opowiesz mi, jak było z szefem kuchni. To on wychodził od ciebie dziś w nocy? Odwracam się szybko i patrzę na Ugo. Auć! Trochę za szybko, zapomniałam, że boli mnie głowa. Już nigdy nie tknę alkoholu. Koniec z martini, tequilą, winem i porto. Koniec z alkoholem. Obiecuję, przysięgam, spluwam przez prawe ramię. A nie, dziś rano nie ma mowy
o pluciu, ohyda! Tym razem nie jest to przysięga pijaka. No dobra, od czasu do czasu wypiję może kieliszek wina, ale tak w ogóle to będę grzeczna. – Widziałeś, jak wychodził w nocy? O której? – Nie wiem. Jakoś o trzeciej. Obudziły mnie jego kroki na schodach. Myślałam, że został do rana. Ale nie, wyszedł od razu po seksie, zaraz po tym, jak zasnęłam... To mnie smuci, ale muszę być rozsądna, może tak jest lepiej. W końcu P-O to tylko przelotny kochanek, nikt więcej. Nie chcę mieć wobec niego żadnych oczekiwań. Będę brała to, co przyniesie życie. Tak jak sobie obiecałam. W dodatku nie wiem nawet, czy jest wolny. Skomplikowane historie... to dla mnie zbyt dużo. Wstaję z trudem i idę do kuchni, do Ugo. Może P-O zostawił mi liścik na blacie. Z „buziakami” na końcu? Przez głowę przebiegają mi okruchy wspomnień, a tymczasem szukam karteczki z podziękowaniami za wspaniałe chwile spędzone razem. Nic z tego. A może wysłał mi maila albo SMS? Ugo otwiera torebkę z zupką, a ja siadam przy stole i dyskretnie sprawdzam wiadomości na ekranie iPhone’a. Tu też nic. Muszę przyznać, że ucieszyłabym się z jakiegoś znaku życia, ale cóż, to nie jest jego obowiązek. I kto wie, może odezwie się do mnie później, dzień się dopiero zaczął. – I co, fajnie było na imprezie? – pyta mnie Ugo, stawiając przede mną miseczkę z parującą zupą. – Normalnie. – A potem? – Czemu miałabym ci wszystko opowiadać? Ty nigdy nie chcesz mi nic powiedzieć. – Bo masz na to szaloną ochotę, Charlotte. Czasem chciałabym lepiej ukrywać, co się ze mną dzieje. Ale to jest silniejsze ode mnie. Po prostu strasznie chciałabym powspominać, co działo się tu kilka godzin temu. – Wygląda na to, że P-O codziennie trenuje. Niezłe ciało! Ach tak,
i ma tatuaż, taki jak twój na ramieniu, i jeszcze jeden, ogromny, na plecach. Tygrysa polinezyjskiego. Ugo stoi za moimi plecami. Obejmuje mnie czule i szepcze do ucha: – Wrrr... Sprawiłaś, że zaryczał? – Chyba tak. Problem w tym, że byłam pijana i nie wszystko pamiętam. – Ale w sumie było dobrze? Ugo siada koło mnie i wgryza się w ciastko z czekoladą, a ja zastanawiam się nad odpowiedzią na jego pytanie. – Było bardziej niż dobrze. Tak... było świetnie. Chciałabym tylko wiedzieć, czy jemu też podobało się tak jak mnie. Zaczynam jeść zupę, próbując zapomnieć, że P-O wyszedł zaraz po tym, jak dostał to, czego chciał. I to bez słowa. *** Siedzę wygodnie w swoim boksie i staram się opanować nerwowość, żując energicznie czerwoną balonówkę, którą wyjęłam ze swojej maszynki. Nagrywamy program z naszym nowym współpracownikiem, P-O przy garach. Dziś porozmawiam z nim po raz pierwszy od czasu naszej przygody, która przydarzyła się nam tydzień temu. Żadnego telefonu, żadnego maila, żadnego SMS-a. Ani z jego strony, ani z mojej. Totalne milczenie. Nie licząc tej notki wysłanej na mój służbowy adres mailowy: „Cześć, Charlotte, czy mamy sól morską Maldon, tę w płatkach? Tylko tego mi brakuje do przyrządzenia pieczonych szparagów. Dzięki, P-O”. Raczej mało prywatna wiadomość, prawda? Nie tego spodziewałam się od mężczyzny, z którym przeżyłam chwile, nazwijmy to, intymne. Ale jeśli dobrze się nad tym zastanowić, P-O na pewno napisał tak oficjalną wiadomość z obawy, że maile służbowe mogą być czytane przez innych członków ekipy. Chce, żeby nasz związek pozostał tajemnicą, i ja go świetnie rozumiem. No dobrze, to może jeszcze nie
jest związek, ale kto wie? Roxanne zjawia się nagle w moim biurze, oczy jej błyszczą, uśmiecha się szeroko. – Charlotte, mam świetną wiadomość. Co powie tym razem? Że jej pudel wyzdrowiał dzięki intensywnej terapii? Że przystąpiła do scjentologów, tak jak Tom Cruise? Że liczba jej fanów na Facebooku przekroczyła magiczny próg dwudziestu tysięcy? – Zostanę aktorką! – Co, w twoim wieku? Ups, wyrwało mi się. – Jak to: w moim wieku? Chyba nie jestem za stara? – Nie, nie, nie to miałam na myśli. To po prostu dość zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że nigdy tego nie robiłaś. – To nieprawda, występowałam w teatrze w liceum. No dobra, tak naprawdę byłam statystką, ale mimo wszystko mam doświadczenie. Roxanne wyjaśnia mi, że dostała niewielką rolę w nowym serialu. Zagra kobietę, którą szczególnie mocno pociągają młodsi mężczyźni. – I właśnie dlatego cię potrzebuję, moja piękna Charlotte. Aïsha powiedziała mi, że twoja matka jest kimś takim, kuguarem, jak to mówią. To prawda? – No... tak, tak, można tak powiedzieć. – A myślisz, że mogłabym się z nią spotkać? Żeby lepiej się przygotować, rozumiesz... Mogłybyśmy zjeść razem kolację. Ale nie w restauracji, nie chcę, żeby ludzie przeszkadzali nam, prosząc ciągle o autograf. – Dobrze, więc gdzie proponujesz? – Cóż, mogłybyśmy zorganizować to u ciebie, Charlotte. Tam miałybyśmy spokój. A w dodatku ty tak dobrze gotujesz. Nie ma mowy! Oczyma duszy widzę scenariusz tego spotkania. Dwie najbardziej egocentryczne kobiety jakie znam, siedzą przy moim stole, a ja obsługuję je niczym Kopciuszek. Nie, dzięki. – Ale... w moim mieszkaniu trwa teraz remont. – To nie szkodzi. – Poza tym jestem trochę przeziębiona, przepraszam, ale...
– Grypa? No tak. To zabawne. Spotkałam na korytarzu P-O i on też jest przeziębiony. Niezły zbieg okoliczności, co, Charlotte? Roxanne patrzy teraz na mnie z uśmiechem, który mogłabym nazwać diabolicznym. Mówi dalej, a ja siedzę na krześle jak zaklęta. – A może to wcale nie jest zbieg okoliczności. To być może dlatego, że wyszliście razem wtedy, z tamtej imprezy... Czuję, jak po plecach spływa mi zimny pot. Nie mam ochoty, żeby rozpowiedziała o tym całej ekipie. I od kiedy to Roxanne interesuje się moim życiem prywatnym? Odpowiedź jest prosta: wtedy, gdy może jej się to do czegoś przydać. – Za dużo sobie wyobrażasz, Roxanne. Jechaliśmy tą samą taksówką, to wszystko. – No jasne, no jasne. Nie próbuj kłamać, widziałam, jak się całowaliście w tej taksówce. To nieprawda, Roxanne opowiada głupoty, bo chce mnie zaszantażować. Tak naprawdę nie wzięliśmy taksówki. Wróciliśmy sportowym audi Pierre’a-Oliviera. Ale do tego nie mogę się jej przyznać. – No dobrze, to jesteśmy umówione na kolację – wraca do tematu Roxanne. – Jutro o 19.00 u ciebie? Czuję się jak w potrzasku. Mamroczę jakąś niedosłyszalną odpowiedź, która wcale nie zniechęca prowadzącej. Zależy jej na tej kolacji jak na źrenicy własnego oka. Ta rola musi być dla niej sprawą życia i śmierci. – Ach, i ostatnia sprawa – dodaje. – Mój agent doradził mi zmianę diety. Jestem teraz weganką. Roxanne wychodzi, trzaskając drzwiami. To jej sposób, by zasygnalizować mi, że dyskusja skończona. W ciągu trzech minut dałam się wrobić dwa razy. Będę zmuszona nie tylko wysłuchiwać rozmów mamy z Roxanne, ale do tego jeszcze przyrządzić tofu! Jestem gotowa się poświęcić, ale sama nie stawię temu czoła, słowo daję! *** Trzymając w ręku dokumentację, przemierzam kuluary studia z nadzieją, że spotkam P-O. Mamy już godzinę opóźnienia w nagraniu i czuję, że czas strasznie się wlecze. Roxanne dopisała do swojego
rozkładu dnia seans body balance, nowej, modnej gimnastyki. Gdy zatem jaśnie pani się rozciąga, żeby – jak twierdzi – lepiej wypaść na ekranie, my się nudzimy. I płacimy technikom za nadgodziny pod koniec dnia. Szczególnie niesprawiedliwe w tym wszystkim jest to, że Roxanne nigdy nie poniesie żadnych konsekwencji za dodatkowe koszty zawiązane z jej kaprysami. Nic nie zostanie jej potrącone z pensji, nikt nie odbierze jej przywilejów, oferowanych przez produkcję. Kto za to zapłaci, jak myślicie? Researcherzy, oczywiście! Ostatnie ogniwo tego łańcucha. To my, znowu my będziemy musieli robić „więcej za mniej”. Zdecydowanie nie wybrałam dobrego zawodu. Przystaję przed pokojem P-O. Drzwi są zamknięte, podchodzę więc do nich dyskretnie, żeby posłuchać. Czy on tam jest? Może właśnie wkłada czarno-zielony fartuch, który znalazła dla niego stylistka, moja kumpelka Aïsha? Aïsha, której nic nie powiedziałam. Bez żadnego konkretnego powodu nie opowiedziałam jej o swojej przygodzie z P-O. Po prostu posłuchałam instynktu. Słyszę za sobą kroki, odchodzę szybko od drzwi i odwracam się. – Cześć, Charlotte – rzuca mi P-O z wysokości swojego metra osiemdziesiąt osiem. Stoi z filiżanką espresso w ręku. Czuję, jak miękną mi nogi i ogarnia mnie zażenowanie. P-O zaś wcale nie wydaje się skrępowany. Żadnego śladu przeziębienia. Roxanne nieźle mnie nabrała. – Co tam? Szukasz czegoś? – dorzuca. – Nie, nie, chciałam tylko sprawdzić, czy masz wszystko, czego potrzebujesz w programie. – Jest wszystko. – Nie denerwujesz się przed pierwszym nagraniem? – Wcale. Otwiera drzwi swojego pokoju, wchodzi do środka, a ja stoję, jak stałam, naprzeciw niego, na korytarzu. Nie mogę wydusić z siebie słowa i nie śmiem spojrzeć mu w oczy. Wpatruję się w dokumentację, próbując powiedzieć coś inteligentnego, ale nie daję rady, a to sprawia, że staję się jeszcze
bardziej nerwowa i jeszcze bardziej tracę pewność siebie. – No... to... dobrze. Podnoszę wzrok i dostrzegam, że odwrócił się do mnie plecami. Uważnie przygląda się fartuchowi wiszącemu na wieszaku. – Charlotte, mogłabyś mi tu przysłać Aïshę? Chyba jest kłopot z moim fartuchem. – Dobrze. Myślę, że teraz zajmuje się Roxanne, ale sprawdzę to. Robię wszystko, żeby przedłużyć nasze spotkanie i sprawić, by dał mi jakiś znak. Perskie oko? Porozumiewawczy uśmiech? Cokolwiek, byle nie ten chłód, ten dystans. Jak gdybyśmy nigdy ze sobą nie spali. – Dziękuję bardzo – mówi, nawet się nie odwracając. *** – Dziwi cię to? – rzuca Ugo i nalewa po drugim kieliszku prosecco, naszego ulubionego wina musującego. Leżę na kanapie w jego salonie, opieram mu głowę na udach. Delikatnie gładzi mnie po włosach. Spędziłam długi i smutny dzień w studiu. Opowiedziałam mu, że P-O trzymał mnie na dystans podczas całego nagrania. W dodatku Roxanne była niemożliwie upierdliwa i oznajmiała wszem wobec, że to z powodu napięcia przedmiesiączkowego. Moim zdaniem nie chce, by ktokolwiek myślał, że powoli wchodzi w okres menopauzy. A na domiar złego realizatorka ochrzaniła mnie, bo jeden z naszych gości spóźnił się o godzinę z powodu korków. Czy to moja wina, że wszystkie ulice Montrealu zaczynają wyglądać jak jeden wielki plac budowy, gdy tylko nadchodzi wiosna! Jedyną miłą dla mnie osobą był dziś – co dziwne – Justin. Nie wiem, czy odczuł mój smutek, ale po prostu usiadł obok, położył rękę na mojej dłoni i zapytał, czy wszystko w porządku. Oczywiście odpowiedziałam mu, że tak. Spojrzał na mnie tak, jakby w to nie wierzył. Wstał i wrócił po chwili, niosąc tabliczkę czekolady z imbirem. Mojej ulubionej. Uśmiechnęłam się do niego smutno i schowałam w swoim boksie, żeby się wypłakać. Cóż za gówniany dzień! – Czego spodziewałaś się po facecie takim jak P-O?
– Sama nie wiem, ale raczej nie tego, że będzie udawał, że nic się nie stało. – Chciałabyś, żeby to zaszło dalej czy co? – No, na pewno nie dałabym się prosić o następny raz. Nie wiem, do czego by to doprowadziło, ale przynajmniej miałabym ochotę spróbować. – Trudno mi za tobą nadążyć, Charlotte. Sama powiedziałaś, że chcesz tylko kochanków na jedną noc, trzeba się trzymać postanowień. W rozmowach z Ugo nie lubię jego pragmatyzmu i tego, że przypomina mi zawsze, co mówiłam w momentach frustracji. Chociaż oboje dobrze wiemy, że wcale tak nie myślałam. – Zresztą – ciągnie Ugo – romanse w pracy zawsze są niebezpieczne. Lepiej o tym zapomnij. – Martwię się nie tylko romansem z P-O. Nie rozumiesz... – Owszem, rozumiem. – Nie, nie rozumiesz. Ugo prosi, żebym podniosła się i usiadła obok niego. Robię to. A on spogląda mi prosto w oczy i mówi cierpliwie: – No dobra, czego nie rozumiem? Wytłumacz mi. Ten facet jest idealny. Gdyby tylko przestał być gejem. Cóż, najwyraźniej tego nie można zmienić ot tak. Szkoda... – No, wiesz przecież, że mam dość wiecznego zaczynania od nowa. Nie mogę doczekać się dnia, w którym znajdę kogoś, z kim mi się uda. Niedługo skończę trzydzieści cztery lata, nie mam czasu na czekanie. – Ależ skąd, masz jeszcze czas. – Niewiele, jeśli chcę mieć dzieci. Zegar biologiczny tyka. – Zaloguj się w serwisie randkowym. – Nooo, sama nie wiem. Bałabym się spotkać jakichś zwyrodnialców. – Albo zacznij uprawiać sport na świeżym powietrzu. Mój kuzyn właśnie w ten sposób poznał swoją żonę. Ludzie, którzy uprawiają sporty, są na pewno zrównoważeni. – Naprawdę, Ugo, wyobrażasz sobie, że ja, taki leń, mogłabym skakać ze spadochronem? No, chyba że razem z Guillaume’em
Lemayem-Thivierge’em[5]. To byłoby cool. A nawet supercool. O innych możliwościach nie chcę nawet słyszeć... – To nie zawsze są sporty ekstremalne, są też spływy kajakowe i wędrówki górskie. – E tam, myślisz, że świetnie bym się bawiła, wiosłując grupowo w kajaku po kanale Lachine? Po dwóch minutach byłabym wykończona. A piesze wycieczki są śmiertelnie nudne! Jak już mam chodzić, to wolę wędrować po rue Sainte-Catherine, tam przynajmniej jest co oglądać, są sklepy... – Fakt, jak się dobrze zastanowić, to jednak nie jest twoja działka. – Myślisz, że ktoś organizuje kolacje dla singli smakoszy? Na takie coś poszłabym o każdej porze. – Nigdy o czymś takim nie słyszałem, ale możemy sprawdzić w necie. A jak już mówimy o jedzeniu... to na co masz ochotę? Ugo wstaje, żeby sprawdzić zawartość lodówki. Jak zwykle zaproponuje mięso. Jest wierny swojej pracy rzeźnika, więc bardzo przewidywalny, jeśli chodzi o jedzenie. Jednak dziś wieczorem nie mam zbytniej ochoty na boeuf Strogonow, navarin z jagnięciny i warzyw ani z wieprzowiny w musztardzie. To zbyt ciężkie, zbyt zimowe, zbyt zwyczajne. – Kupiłem w południe płetwy manty. Masz ochotę? Z masłem, cytryną i kaparami. Wow! Zdecydowanie – zbyt idealny. *** – Widziałaś dziś Justina? – pyta mnie Ugo pod koniec pysznej kolacji, którą zjedliśmy w zasadzie w milczeniu, pogrążeni każdy w swoich myślach. – Tak, tak, był w studiu. – No i? – No i co? – udaję głupią. – No i powiedziałaś mu o kolacji we troje? Albo o w wspólnym drinku? – Ach, przepraszam, nie miałam czasu. Ugo wstaje bez słowa od stołu, odwraca się ode mnie, podchodzi do blatu i zaczyna zmywać. Trzask-prask. Słyszę, jak głośno wrzuca
garnki do zlewu. Rzadko traci cierpliwość. Tak naprawdę to po raz pierwszy widzę go w takim stanie. Czyżbym zraniła przyjaciela? – Ugo, co się dzieje? Ignoruje moje pytanie i nadal głośno się krząta. Nalegam: – Chodź, usiądź, zrobimy to później, dobrze? Nadal żadnej reakcji. – Ugo, proszę cię. Wypijmy po ostatnim kieliszku. Nie będziemy przecież wylewać takiego dobrego wina. Nareszcie się odwraca i odrzuca ścierkę na blat. – Ty, Charlotte, gdy czegoś ode mnie chcesz, to zawsze wszystko jest pilne, na wczoraj, zawsze jest koniec świata. A kiedy to ja o coś proszę, na przykład... Rozlewam do kieliszków resztkę wina. Wstaję, żeby podać mu jego kieliszek, i przybieram matczyny ton: – Robię to dla twojego dobra. – Dla mojego dobra... Skąd ty wiesz, co jest dla mnie dobre, a co nie? Nigdy nie przyszło ci do głowy, że może ja też mam ochotę na stały związek? – Tak, ale... Ugo nie pozwala mi dokończyć, mówi dalej. Po raz pierwszy w życiu jest na mnie wściekły. I nie podoba mi się to, wcale mi się to nie podoba. – Z wami, hetero, zawsze tak jest... Myślicie, że jesteśmy niestali, że szukamy tylko przygód... Teraz to przesadza. Nigdy nie miałam tego typu uprzedzeń wobec gejów i on o tym wie. Jego rodzina ma uprzedzenia, ja – nie. Może nazywać mnie „hetero”, ile chce, ale o ile mi wiadomo, do tej pory był raczej tolerancyjny. Musiałam naprawdę poruszyć jakąś jego czułą strunę, bo zaczyna mi przypisywać złe intencje. Biedaczek, naprawdę jest wściekły. – Ależ Ugo... to nie tak... Po prostu Justin to nie jest dobry facet dla ciebie... Ugo ciężko opada na krzesło. Patrzę, jak przeczesuje palcami swoje piękne, bardzo ciemne włosy. Ugo to marzenie wszystkich
homoseksualnych fryzjerów. Ta jego gęsta, miękka, lśniąca grzywa... która tak pięknie pachnie... Patrzy na mnie, a ja dostrzegam, że już się nie gniewa. Jego piwne oczy są teraz smutne. – Pozwól mi chociaż sprawdzić to samemu, dobrze? Wzdycham i widząc jego bezbronną minę – ulegam. – Dobra, wygrałeś. Rezerwuj sobie jutro wieczór... Ja idę się położyć.
12 Wieści od taty Zniecierpliwiona, odkładam magazyn na stolik nocny, a potem gaszę światło. Myślę o artykule, który właśnie przeczytałam: Trzydzieści pięć rzeczy, które musisz zrobić, zanim skończysz trzydzieści pięć lat. Nie było w nim mowy o przyszykowaniu wegańskiej kolacji dla gości, których nie ma się ochoty oglądać przy swoim stole. Budzik pokazuje godzinę 3.35, a ja ciągle jeszcze nie zmrużyłam oka. Lektura tego głupiego tekstu na pewno nie pomoże mi zasnąć. Spośród trzydziestu pięciu rzeczy zrobiłam tylko cztery. Jeden: wykąpać się nago w jeziorze podczas pełni, w dobrym towarzystwie. Zaliczone! Dwa: pokazać się w telewizji. Zaliczone! No dobra, to trwało tylko kilka sekund – byłam ubrana w kimono i podawałam herbatę podczas jednego z naszych odcinków specjalnych. Ale mimo wszystko to się liczy. Trzy: zabalować z koleżankami w Le 281. Zaliczone! Same świetne wspomnienia. Cztery: polecieć klasą biznes w samolocie. Zaliczone! Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby zdarzyło się to podczas lotu dłuższego niż ten do Nowego Jorku... ale człowiek robi, co może, prawda? Zostało mi jeszcze nieco ponad dwa lata, żeby zrealizować trzydzieści jeden wyzwań, takich jak pływanie w Morzu Martwym, wygranie jakiejś nagrody, udział w misji humanitarnej w jednym z krajów rozwijających się, kurs tańca na rurze czy zdrada. Nie jestem pewna, czy mam ochotę zaliczyć ten ostatni punkt. Niewierność nie jest w moim stylu. No, chyba że chodziłoby o zemstę. Wtedy byłoby to możliwe. Ale najważniejszą rzeczą, którą zdaniem tej durnej gazety należy zrobić przed trzydziestymi piątymi urodzinami, jest znalezienie miłości. No nie, co to za naiwne bzdury? Jak gdyby miłość można było znaleźć na rogu ulicy, między skrzynką na listy a latarnią, którą obsikują psy! Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
A już na pewno dziś wieczorem, w czasie kolacji z mamą i Roxanne, nie stanie przede mną wielka miłość w niedzielnym stroju i lakierkach, jak mówi piosenka. Na szczęście Justin i Aïsha zgodzili się do nas przyłączyć. A Ugo ma nam złożyć zaplanowaną „niespodziewaną” wizytę. Żeby przypodobać się naszej gwieździe, od niedawna wegance, postanowiłam przyrządzić sauté z tofu po azjatycku. Dodam tak dużo sosu ostrygowego, sambal oelek i kolendry, że nikt nie poczuje, że tofu jest bez smaku. Sposób stary jak świat. Justin zrobił się podejrzliwy, gdy wyszło na jaw, że zapraszam go na tę samą kolację co Roxanne i mamę. Ale szybko rozwiałam jego podejrzenia, twierdząc, że było to żądanie prowadzącej i nie należy tego kwestionować. Przemilczałam też kwestię menu. Wiem, że nie cierpi jedzenia wegetariańskiego... Więc wyobraźcie sobie, co powie na menu wegańskie! Ding! Mój iPhone oznajmia, że przyszła do mnie wiadomość. Kto może pisać do mnie o tej porze? Może to P-O, targany wyrzutami sumienia, zaprasza mnie na drinka do swojej restauracji? Albo Maxou, który ostatecznie doszedł do wniosku, że nie może beze mnie żyć... Skądże, Charlotte, to pewnie te ogłupiające ogłoszenia baru La Prison des Sportifs, promocje skrzydełek kurczaka po dwadzieścia pięć centów... Co mnie napadło, że dałam im swój adres mailowy? To nie było warte dwóch szklanek do piwa obiecanych w prezencie. Zwłaszcza że nigdy do mnie nie dotarły... Grrrr... Muszę szybko zasnąć. Odwracam się na bok i chwytam mocno drugą poduszkę, którą przytulam do piersi, jak gdybym spała z facetem „na łyżeczkę”. Tylko że w tym wypadku to poduszka odgrywa rolę małej łyżeczki, a gdy naprawdę śpię z facetem, małą łyżeczką jestem ja. Tak jest praktyczniej. Małe łyżeczki w dużych, prawda? Znów – ding. To raczej niespotykane. La Prison des Sportifs czeka zwykle co najmniej godzinę, żeby wysłać drugą wiadomość. Wstaję, żeby wziąć iPhone z biurka. Znajduję go w końcu – leży pod stosem starych faktur. Otwieram skrzynkę mailową i doznaję wstrząsu. Temat dwóch ostatnich wiadomości to: „Wieści od taty”.
Mój Boże! Po tak długim czasie tata daje znak życia. Siadam roztrzęsiona na brzegu łóżka. Nie śmiem otworzyć maili, boję się złych wieści. Bo po co miałby do mnie pisać? I od kiedy to tata korzysta z dobrodziejstw informatyki? Ostatni raz wiadomości od niego przyszły pół roku temu w pisanym ręcznie liście. Otwieram pierwszą wiadomość: „Moja mała Charlotte, jak widzisz, potrafię teraz posługiwać się komputerem. Byłabyś dumna ze swojego taty. Poszedłem tutaj na kurs. Przepraszam, że ostatnio nie dawałem znaku życia, ale byłem bardzo zajęty. Tu jest bardzo ciepło i wilgotno, zaczyna się pora deszczowa. A ty, księżniczko, znalazłaś w końcu mężczyznę, który spełni wszystkie Twoje pragnienia? Nadal pracujesz przy tym swoim programie dla paniuś? Czy prowadzisz już dział, o którym mówiłaś realizatorce? Odpowiedz mi, proszę. Tęsknię. Twój tata, który Cię kocha, xx PS Możesz powiedzieć matce, żeby przestała mi wysyłać zdjęcia z kochankami ze swoich podróży na Południe? Nie potrzebuję tego, a już na pewno nie tutaj”. Otwieram drugi mail. Jest identyczny, tata niechcący wysłał go dwa razy. Przez kilka chwil siedzę nieruchomo, wpatrując się w ekran. Przez głowę przelatują mi tysiące wspomnień. Porozumiewawcze mrugnięcie taty w dniu, w którym widziałam go po raz ostatni, na lotnisku w Montrealu – wyjeżdżał wtedy w swoją długą podróż. Ostatnie słowa, które powiedział przed odlotem. Był to czas, kiedy wchodziłam w związki bez przyszłości, z mężczyznami, którzy tak naprawdę wcale mnie nie kochali. „Charlotte, nie zapominaj, że zasługujesz na to, co najlepsze. Nie zadowalaj się mężczyzną, który nie kocha cię naprawdę, który nie traktuje cię delikatnie. Zrób porządek w swoim życiu...”. I to właśnie zrobiłam. Od tamtego czasu uważniej wybieram mężczyzn i zaczęłam szukać wielkiej miłości. Byłam pewna, że
znalazłam ją pewnego grudniowego wieczoru w Pied du Cochon i że miała twarz jasnowłosego Francuza. Siedział przy sąsiednim stoliku z trzema przyjaciółmi, także Francuzami. Po piekielnym dniu w studiu zaproponowałam Dominique, żebyśmy poszły na słynną kaszankę Martina Picarda. Gdy delektowałyśmy się tym pysznym daniem, zaczęłam przysłuchiwać się ich rozmowie. Z panującego wokół szmeru wyłowiłam tylko strzępki: „nie sądziłem, że można tu tak świetnie zjeść”, „ale ten ich akcent... nie zawsze łatwo go zrozumieć...”, „a Kanadyjki, ładne są, prawda?”. Wtedy wtrąciłam się do ich rozmowy i oświadczyłam, że w Montrealu spotkają raczej mieszkanki Quebecu, a nie Kanadyjki. „Jesteśmy specyficzne, inne niż Kanadyjki. Jesteśmy bardziej... jakby to powiedzieć... mamy w sobie coś z Latynosek, jesteśmy gorące, lubimy się bawić. Lubimy dobre jedzenie, wino, nowe znajomości”. Czterem Francuzom moja bezczelność zaimponowała i nieco ich zaskoczyła. Na tyle, że zaprosili nas do swojego stolika, żebyśmy zjadły z nimi deser. Dominique grzecznie podziękowała za zaproszenie i wyszła z knajpy. Ja nie miałam zamiaru przepuścić takiej okazji. Usiadłam więc przy ich stoliku, piłam szampana, jadłam poudding chômeur i rozmawiałam. Po deserze trzej towarzysze Maksa wstali i wyszli, a my, instynktownie, zostaliśmy, siedząc naprzeciw siebie. Rozmawialiśmy jeszcze przez kilka godzin, pijąc wodę gazowaną. Chciałam wiedzieć o nim wszystko i nie potrzebowałam alkoholu, żeby się upić. Już i tak byłam w stanie upojenia. Opowiedział mi o swoim przyjeździe do Montrealu, rok wcześniej. O tym, jak zakochał się w mieście i w jego mieszkańcach, a zwłaszcza mieszkankach, chociaż, jak wyznał, był nieco zdezorientowany tym, co nazywał naszą zuchwałością. Szczerze mówiąc, nie uważam, że chęć zapłacenia rachunku w restauracji albo odmowa mężczyźnie, który chce ponieść za nas torbę, to zuchwałe zachowania, ale jeśli dzięki temu mamy wizerunek kobiet wyzwolonych – to tym lepiej! Wyznał mi, że jak każdy Francuz, który przyjeżdża do Quebecu, jest zauroczony tutejszymi przestrzeniami i bliskością przyrody.
Pamiętam, że byłam tym trochę rozczarowana i już myślałam, że zaproponuje mi weekendową wycieczkę nad Zatokę Jamesa. Ale nie. On chciał pojechać w czerwcu do Gaspée i zjeść tam homara. Wówczas już wiedziałam, że nadajemy na tych samych falach. Zaproponowałam mu zresztą, że będę jego przewodnikiem, na co zgodził się z entuzjazmem. Wyobraziłam sobie, jak przemierzamy drogi Quebecu w moim samochodzie... Nie, to nie był ładny widok. Raczej w błękitnym kabriolecie, z rozwianymi włosami. Trzymałabym dłoń na jego udzie, a on prowadziłby, zerkając na mnie co pół minuty, jak gdybym była ósmym cudem świata. Ach, Charlotte, obudź się! Wyrzucił cię jak starą skarpetę! Szczerze mówiąc, nadal nie potrafię tego zrozumieć. Jak facet, który przez tyle miesięcy tak dobrze traktował kobietę, może wszystko zepsuć w ciągu jednego wieczoru? Coś musiało się wydarzyć w jego głowie albo w sercu i chciałabym wiedzieć co. Dość tego! Potrząsam głową, chcąc przegonić te myśli, i siadam do komputera, żeby odpowiedzieć tacie. „Dzień dobry, tato, cieszę się, że mam od Ciebie wieści. Mam nadzieję, że tam, gdzie jesteś, nie żyje Ci się zbyt trudno i że o siebie dbasz. Jeśli o mnie chodzi, to wszystko w porządku. Znalazłam mężczyznę swojego życia i za kilka miesięcy zamieszkamy razem. Jest cudowny i traktuje mnie tak dobrze, jak tylko Ty to potrafisz. A więc – nie martw się. W pracy też wszystko dobrze. Mój projekt programu rozwija się i wkrótce zacznie się konkretyzować. Nie mogę się doczekać, aż wejdę na wizję, przeszłam screen test i powiedziano mi, że jestem świetna. Jak widzisz, moje życie jest piękne. Tylko bardzo chciałabym Cię już zobaczyć. Twoja księżniczka, która Cię kocha i tęskni. Charlotte xx”. Wysyłam mail i wracam do łóżka, zadowolona ze swojej strategii. Po co martwić tatę moim nieciekawym życiem? W końcu, teoretycznie, nie zobaczę go wcześniej niż za dwa lata, z powodu... Nie, nie powinnam o tym myśleć.
Do tego czasu moje życie zacznie może wyglądać jak to, które opisałam. To wszystko przypomina mi, że powinnam porozmawiać z realizatorką o tym cholernym screen test. Obiecuje mi go od miesięcy. Ding! Kolejny mail. I znowu tata. „Moja księżniczko, nie udawaj przed starym ojcem. Napisz mi prawdę, wiesz, że możesz mówić mi o wszystkim. Tata xx”. Ach, nie wierzę! Napisałam kilka linijek, a on przejrzał mnie na wylot! Ach, tato, gdybyś chociaż teraz mógł mnie przytulić! Ze łzami w oczach stukam szybko w klawiaturę. Piszę o wszystkim: o Maksie, któremu tak zaufałam, o łajdaku P-O, który myślał tylko o tym, żeby się ze mną przespać, o Aïshy, której nie potrafię już do końca zaufać, o mamie, która bardziej troszczy się o swojego nowego kochanka niż o mnie, o Roxanne, która traktuje mnie jak służącą, i o realizatorce, która nie chce dać mi szansy na wizji. Tylko Ugo traktuję łagodnie. Choć nie do końca. Korzystam z okazji, żeby poskarżyć się na jego orientację seksualną. Gdy godzinę później klikam w napis „wyślij”, okazuje się, że zapisałam cztery strony. Prawdziwa terapia. Z ulgą wracam do łóżka i natychmiast zasypiam.
13 Roxanne chce wiedzieć, a Charlotte udaje Greka. Myślisz, że da mi autograf? Specjalnie przyniosłam kalendarz. To będzie ciężki wieczór! Mama jest podekscytowana jak nastolatka, która idzie do kina, żeby obejrzeć Roberta Pattinsona w najnowszej części Zmierzchu. I na tę okazję pięknie się wystroiła. To znaczy... tak jej się wydaje. Po pierwsze, poszła do fryzjera, który ułożył w ogromne loki jej długie włosy w kolorze platynowy blond. Nawiasem mówiąc, mama jest jedyną osobą, która nie pochwaliła mojego nowego koloru włosów. Wolała mnie jako brunetkę, bardziej neutralną, mniej zalotną, mniej pociągającą. Oczywiście, boi się, że jako blondynka będę zwracała na siebie większą uwagę niż ona. Próbowała nawet przekonać mnie do zmiany decyzji: – Nie nadajesz się na blondynkę, nie masz odpowiedniej osobowości. Ty jesteś brunetką, musisz znosić to z godnością. Umówię cię ze swoim fryzjerem, przywróci ci dawny kolor. Na mój koszt... Z przyjemnością zapłacę. Poproszę go, żeby trochę ci je podciął. Dobrze by ci było we fryzurce na chłopaka, jestem pewna. Spojrzałam na nią z szerokim uśmiechem i grzecznie podziękowałam. Fryzura na chłopaka – odbiło jej czy co? Tak naprawdę wcale nie byłam wściekła, raczej usatysfakcjonowana jej reakcją. Potwierdzała to, co dwa dni wcześniej powiedział mi Ugo. Z nowym kolorem włosów wstępuję w inną kategorię. Staję się dziewczyną, która idąc ulicą, przyciąga spojrzenia mężczyzn i o którą inne kobiety są zazdrosne. I bum! Wiedząc zatem, że będzie najstarsza – i najmniej atrakcyjna – na tej imprezie, mama postanowiła zamienić się w lalkę Barbie. Sześćdziesięcioletnią. Postawiła na róż. Włożyła coś w rodzaju bladoróżowej luźnej bluzy i białą miniówkę do kolan. Okropny fason! Ma na sobie srebrne sandały, jak gdyby była pełnia lata, a paznokcie u stóp pomalowała w tym samym odcieniu różu co bluza. Dopełnieniem jej stylówy, jak sama mówi, są maleńkie srebrzyste kryształki, które
przykleiła do największych paznokci. Żeby „pasowały do sandałów”. Szczerze mówiąc, jeszcze nigdy nie wyglądała równie żałośnie. Bardziej nadawałaby się na jakąś potańcówkę, na której podają rostbef, aniżeli na kolację w mieszkaniu na Plateau-Mont-Royal. Przez głowę przebiega mi myśl, że może pożyczę jej dżinsy. Ale przypominam sobie „fryzurkę na chłopaka” i postanawiam, że nie będę jej tego proponować. Niech robi z siebie wariatkę. – Charlotte, śpisz czy co? Myślisz, że da mi autograf... – Nie, mamo, żadnych autografów. To spotkanie przyjaciół. – Przyjaciół, przyjaciół... Ja nie znam tej twojej redaktorki. Ostatecznie rzadko ma się okazję spotykać ludzi, którzy występują w telewizji. – Ludzie, którzy, jak mówisz, występują w telewizji, są tacy sami jak my wszyscy, mamo... Hmm... może tylko różnią się od nas przerośniętym ego, nigdy niezaspokojoną potrzebą miłości i uznania, pewną powierzchownością... Zresztą nie ma co uogólniać... Nie wszyscy tacy są. – W każdym razie są to ludzie, którym się w życiu udało. Odetchnij głęboko przez nos, Charlotte. To nie jest dobry moment na potyczki słowne, za kilka minut przyjdą goście. Ale trudno, mam dość uważania na to, co mówię mamie! – Ach, bo tym, którzy nie pracują na wizji się nie udało, tak? – Nie to miałam na myśli... Córeczko, jesteś naprawdę zbyt drażliwa. – Nie, nie jestem drażliwa, wiem, co sobie myślisz, i uważam, że to bardzo powierzchowne. Jest wielu ludzi, którzy pracują w cieniu i też odnieśli sukces. Tata przynajmniej był ze mnie dumny... – A co ma z tym wszystkim wspólnego twój ojciec? Poza tym ja jestem z ciebie dumna, kochanie. Ciągle opowiadam swoim koleżankom, że spotykasz się z gwiazdami... Nie każdy ma takie szczęście, mam nadzieję, że jesteś tego świadoma. Kroję tofu w kostkę i marzę o wbiciu matce noża prosto w serce. Wyobrażam sobie krew brukającą różową bluzę, jej drżące ręce, które próbują wyciągnąć nóż, i agonię w oczach, błagających mnie, bym darowała jej życie... Naprawdę, nie sądziłam, że jestem taką sadystką.
– A właśnie, miałam wieści od taty – mówię, odkładając nóż. Lepiej zachować ostrożność i nie dopuścić, by makabryczne wizje stały się rzeczywistością. – Naprawdę? Mama udaje brak zainteresowania i próbuje ukryć zmieszanie, popijając apple martini, swojego ulubionego drinka. – Wyobraź sobie, że umie obsługiwać komputer... Chociaż myślę, że nie jest to dla ciebie nowina, co? – Noo... słyszałam o tym, tak. – Pfff... słyszałam. Mamo, wysyłasz do niego maile, przyznaj się. – Cóż, myślałam, że dzięki temu trochę go rozbawię, rozerwę. Pewnie bywa mu tam ciężko... – Myślę, że możesz odpuścić sobie wysyłanie swoich zdjęć w bikini u boku kolejnych kochanków. Naprawdę, mamo, co ty chcesz przez to osiągnąć? – Ależ nic. Absolutnie nic. Myślisz, że zawsze wszystko, co robię, musi mieć jakiś podtekst? Nie, no... Za kogo ty mnie masz? Za Mado Champagne, lat sześćdziesiąt, uzależnioną uczuciowo od mężczyzn, z którymi się spotyka. Nawet jeśli – w większości przypadków – to matka kończy relacje, trudno jej żyć z myślą, że któryś z byłych mógłby o niej zapomnieć. Dlatego po zerwaniu utrzymuje z nimi przyjacielski kontakt. Telefon od czasu do czasu, małe „dzień dobry” wysłane mailem, zaproszenie na kolację czy na spektakl. Raz w miesiącu mama kupuje dwa bilety na jakiś kabaret. W ostatniej chwili zaprasza któregoś ze swoich dawnych kochanków, tłumacząc, że osobie, która miała jej towarzyszyć, akurat coś wypadło. Zazwyczaj mężczyźni z przyjemnością przyjmują zaproszenie. Trzeba przyznać, że mama, jeśli chce, jest świetnym kompanem. Zabawna i pełna energii, potrafi podkreślać swoje zalety i rozbawić towarzystwo. A ponieważ mężczyźni jej życia bywają zwykle z natury dyskretni i wycofani, nie mają jej za złe, że pcha się na afisz. Podejrzewam, że specjalnie wybiera kochanków bez silnej osobowości, żeby spokojnie odgrywać gwiazdę.
Jedynym mężczyzną, który wymyka się tym zasadom, jest tata. I myślę, że to w nim mama jest tak naprawdę zakochana. Nigdy nie zrozumiałam, dlaczego się rozstali jakieś dziesięć lat temu. Powiedzieli mi, że to była ich wspólna decyzja, że ich związek się „zużył” i że mieli ochotę na nowe przygody – każde osobno. Właśnie wtedy mama zaczęła spotykać się z młodszymi mężczyznami. Czasem ma do nich pretensje, że nie chcą się zaangażować, ale sądzę, że to ją raczej urządza. Bo w głębi duszy jej serce nadal należy do taty. I, moim zdaniem, z wzajemnością. Oboje udają jednak, że nic już ich nie łączy. Spróbujcie to zrozumieć! Ding! Dzwonek do drzwi wyrywa mamę z zamyślenia. – O Boże! Idzie! Uważasz, że za mocno pomalowałam usta? – Oj, mamo, dobrze wyglądasz, uspokój się! Zobaczysz, ona jest w porządku. Otwieram drzwi i widzę przed sobą – nie, wcale nie Roxanne, lecz Justina i Aïshę. Moi „statyści”. Zapomniałam o nich. Dziwne, że przyszli razem. Aïsha wyznała mi, że nie cierpi pracować z Justinem. Muszę przyznać, że ją rozumiem. Justin jest okropny, gdy zaczyna zachowywać się jak rozpieszczony dzieciak. Może na przykład zarzucić człowieka całą masą dziwacznych i niepotrzebnych żądań, jeśli chce poczuć się ważny, i zmusić ludzi, by mu usługiwali. A już szczytem było zażądanie od Aïshy, żeby wyprasowała mu majtki... Twierdził, że tkanina jest zbyt szorstka i podrażnia mu pośladki. Tak, jasne... Moim zdaniem chciał się po prostu pochwalić slipkami od Andrew Christiana, które, jak twierdzi, powinny być bardzo obcisłe. Oboje wyglądają jak, nie przymierzając, zmokłe kury! Najwyraźniej złapał ich deszcz. Woda spływa z długich włosów Aïshy na jej płaszcz w kolorze limonki. Dżinsy i trampki Justina są przemoczone. – A wy co, przyszliście z pracy pieszo? – Nie, wzięliśmy taksówkę, ale kierowca się wściekł i zostawił nas trzy ulice dalej – wyjaśnia Aïsha. – A ponieważ leje... – Co za idiota! Co go ugryzło, że was wysadził? Czuję, że Justin i Aïsha są zażenowani. Nie śmieją na siebie
spojrzeć, wpatrują się w podłogę. Aïsha chrząka. – Myślę, że miał dość słuchania naszych kłótni. – Kłótni? Jak to? – No... Wyjaśniliśmy sobie pewne rzeczy. – Niczego sobie nie wyjaśniliśmy – odszczekuje Justin. – Po prostu nazwałaś mnie głupim gnojkiem. Wow! Jestem pod wrażeniem. Od miesięcy marzę o tym, by wygarnąć Justinowi całą prawdę. Aïsha zna go zaledwie od kilku tygodni i już ośmieliła się doprowadzić do konfrontacji. Ma tupet ta moja przyjaciółka! Powinnam brać z niej przykład, czasem wydaje mi się, że jestem zbyt mało asertywna. Nie wiem, ile razy słyszałam od ludzi: „Jesteś za dobra, Charlotte”. I zrozumiałabym każdego, kto powiedziałby mi to dziś wieczorem. – Nie przesadzaj, Justin – odpowiada Aïsha. – Nigdy ci nie powiedziałam... – Stop, stop, stop! Nie zepsujecie kolacji. Dalej, dość tych kłótni! Chodźcie się wysuszyć. Aïsha i Justin niechętnie zdejmują płaszcze. Mama staje za moimi plecami i wybucha głośnym śmiechem. – O Boże, Aïsho, wyglądasz jak zmokły pudel! – Mimo wszystko dziękuję, pani Champagne, eee... to znaczy Mado. Pani raczej deszcz niestraszny – odpowiada Aïsha, przyglądając się posmarowanym samoopalaczem nogom i srebrnym sandałom mojej matki. Jednak mama ignoruje jej uwagę i zaczyna interesować się jedynym mężczyzną obecnym w mieszkaniu. – Charlotte, przedstaw mi swojego przyjaciela... A może to przyjaciel Aïshy? – Ach, mamo... to Justin, nasz kolega z pracy. Ma swój dział w programie. – Ach, no przecież! Przepraszam, nie poznałam pana przez te przylizane włosy. W telewizji są bardziej puszyste. Ja jestem Mado, Mado Champagne. Mama wyciąga rękę do Justina, który bez większego powodzenia próbuje wytrzeć swoją dłoń o dżinsy.
– Proszę wybaczyć, jestem cały mokry. – Nic nie szkodzi – mówi mama, chwytając rękę Justina. – Chciałam panu powiedzieć, że był pan świetny, gdy mówił pan o scrapbookingu. Co? Czy ja dobrze usłyszałam? Scrapbooking? Ha, ha, ha! Zabawne! Wobec takiego pokazu ignorancji nasz piękny kandydat na gwiazdę robi zdziwioną, a potem rozdrażnioną minę. Patrzymy na siebie porozumiewawczo z Aïshą, próbując powstrzymać śmiech. – Mamo, Justin prowadzi w programie dział ogrodniczy. Opowiada o roślinach. – Ach, Boże! Najmocniej przepraszam. I mama odwraca się, żeby ukradkiem dopić swojego drinka. Ukradkiem... tak jej się tylko wydaje. Mam tylko nadzieję, że nie będzie wstawiona, gdy pojawi się Roxanne. Ding! O wilku mowa, Roxanne właśnie dzwoni do drzwi. Słyszę ujadanie psa i widzę, jak uśmiech mamy zastyga. Otwieram drzwi i czuję, jak między nogami prześlizguje mi się jakaś puchata kulka. Victor, pudelek Roxanne, wygląda na całkowicie wyleczonego z depresji. – Dobry wieczór wszystkim, przepraszam za spóźnienie. Victor chciał pobawić się w chowanego przed wyjściem. Nie przeszkadza wam, że go tu przywiozłam, mam nadzieję? Biedaczek, nie chciałam, żeby został sam w domu. „Biedaczek” najwyraźniej świetnie się bawi, skacząc po mojej nowej sofie obitej brunatną skórą. To jeden z niedawnych zakupów, mających sprawić, że zapomnę o Maksie. Moja stara, biała kanapa za bardzo przypominała mi nasze wieczorne miłosne potyczki. Tak, to prawda, mogłam po prostu zmienić tapicerkę, ale dlaczego nie miałabym zacząć wszystkiego od nowa? W końcu po to są wyprzedaże w sklepach meblowych. Victor szczeka, zeskakuje z kanapy i podbiega do nas pędem, zahaczając po drodze o piękną azalię japońską, która dopiero co zakwitła. Roślina spada na podłogę, a doniczka rozbija się na tysiąc kawałków. Grr... – Och... Niedobry piesek mamusi – mówi Roxanne, biorąc Victora
na ręce. Podnosi zwierzę, żeby spojrzeć mu w oczy, i udaje, że je strofuje. Jestem przekonana, że gdyby była z nim sama, na pewno pogratulowałaby pudlowi, że odzyskał energię. Psy to zwierzęta, których nie znam zbyt dobrze. Prawdę mówiąc, boję się ich i nie wiem, jak mam się wobec nich zachowywać. Zwłaszcza wobec tych małych, które ujadają przy każdej możliwej okazji – wyglądają, jakby były wiecznie zezłoszczone, to wytrąca mnie z równowagi. Nie. Ja jestem kociarą. Lubię kocie wyrafinowanie, leniwe ruchy, niezależność i sposób, w jaki koty wysyłają ludzi do diabła, gdy nie mają ochoty na głaskanie. Jestem pewna, że gdybym miała kota, moi przyjaciele daliby mi w prezencie jeden z tych głupich swetrów z napisem: „Mieszkam u swojego kota”. Mówiłam wam, że jestem za dobra i pozwalam sobie wejść na głowę... To się odnosi również do kotów. Ale ponieważ, niestety, jestem alergiczką, to się raczej nie zdarzy. Mama z kolei ma alergię na psy. Powiedziałabym nawet – potężną alergię. Nie zniesie obecności Victora dłużej niż przez pięć minut, nie mogę jej tego zrobić. – Roxanne, jeśli chodzi o twojego psa, to mama jest... – Dobry wieczór, Roxanne – wtrąca się nagle mama. – Przedstawię się, jestem Mado Champagne i naprawdę miło mi panią poznać. Uścisnąwszy serdecznie dłoń naszej prowadzącej, mama rzuca mi chłodne spojrzenie, które oznacza: „Milcz na temat mojej alergii!”. Świetnie, sama tego chciała. Niech sobie radzi z piekącymi oczami, kichaniem i smarkaniem. – Chodźcie do salonu – mówię, podczas gdy Roxanne całuje się na powitanie z Justinem i Aïshą. – Nie wiedziałam, że też będziesz, Aïsho. Naprawdę miło cię widzieć. – Ja też bardzo się cieszę. – Będziesz mogła opowiedzieć mi, jak minął wczorajszy wieczór. I Roxanne mruga do Aïshy, a potem przytula ją, jak gdyby znały się od lat. Ej! Czyżby kradła mi najlepszą przyjaciółkę? Zabezpieczaj
tyły, Charlotte! Dziś wieczorem przygotowałam naprawdę dziwny posiłek. Przystawka jest inspirowana przepisami kuchni wietnamskiej, dania główne skłaniają się raczej ku stylowi japońskiemu, a na zakończenie przyrządziłam deser, który zamówiłam kiedyś w chińskiej restauracji. Powiedziałam więc gościom, że będą jedli potrawy z kuchni azjatyckiej, tak jest prościej. Smakowała im moja zupa tonkińska z warzyw, wszystkim, tylko nie Justinowi, który narzekał, bo wolałby, żebym dodała wołowinę. Mama i Roxanne zaczęły rozmowę o kobietach kuguarach. Przygotowując sauté, przysłuchuję się im uważnie – dzięki temu dowiem się czegoś więcej o mamie. – Mówię pani, Roxanne, nudzę się mężczyznami w moim wieku. Są rozleniwieni, podtatusiali. Jedyne, czego oczekują, to kolacja o osiemnastej i mecz hokeja w telewizji, oglądany z puszką piwa w dłoni. – Ach tak, aż tak źle to wygląda? – Nie przesadzajmy – wtrąca się Aïsha. – Niektórzy mężczyźni pod sześćdziesiątkę są seksowni i podniecający. Richard Gere na przykład. – Ach, ty też lubisz Richarda Gere’a? Ma niesamowitą klasę – rzuca Roxanne, przybijając Aïshy piątkę. – Richard Gere to wyjątek, dziewczyny – podejmuje wątek mama. – Zwykli mężczyźni są całkiem inni, wierzcie mi! – Tata też jest niezły – mówię, stawiając na stole prostokątne talerze. W kuchni jestem przesądna i staram się nabożnie traktować tradycję. Dlatego nigdy nie używam kwadratowych talerzy, gdy przyrządzam dania kuchni japońskiej. Kwadrat symbolizuje w Japonii śmierć. I nawet jeśli czasem miałabym ochotę widzieć ich wszystkich sześć stóp pod ziemią, nie chciałabym być odpowiedzialna za śmierć Roxanne, Aïshy czy Justina. Ani nawet za śmierć Victora. – Ach tak, a co robi twój ojciec, Charlotte? Nigdy tak naprawdę nam o nim nie opowiadałaś – pyta Justin, nagle zainteresowany rozmową.
– No... Kilka lat temu przeszedł na emeryturę. Pracował dla Służb Miejskich w Laval. – A czym się tam zajmował? – nie daje za wygraną Justin. – Cóż, wszystkim po trochu. Wiesz, jak to się odbywa, gdy pracuje się długo w jednym miejscu. Żeby ukryć zażenowanie, chodzę wokół stołu i rozstawiam przed gośćmi puste talerze. Victor utrudnia mi działania, skacząc radośnie wokół mnie. Zazdroszczę mu tej beztroski miniaturowego pudelka. Zaniepokojona, zerkam na Justina, który wpatruje się we mnie intensywnie... No już, odpuść, proszę cię. – Ach, rozumiem, był „niebieskim kołnierzykiem”, czy tak? Mama czuje się dotknięta do żywego pogardliwym tonem mojego kolegi. – Właśnie tak, Justinie, mój były mąż był „niebieskim kołnierzykiem”, a ja nie widzę w tym nic złego. Zwłaszcza że był pilnym pracownikiem, a nie gościem, który pił w pracy albo zasypiał za kierownicą. Od kiedy to wstydzisz się zawodu ojca, córeczko? – Nie wstydzę się, tylko po prostu... Ach, to zbyt skomplikowane. – Jak to skomplikowane? – Justin łapie mnie za słowo. – No właśnie. Co jest problemem, Charlotte? – dorzuca Roxanne. Tylko Aïsha się nie odzywa. Jest najwyraźniej zażenowana, bo wie, że to przez nią nie wspominam nigdy o zawodzie ojca. „Zwykły kierowca odśnieżarki”, jak go nazwała podczas naszej straszliwej kłótni. Wygląda na to, że jej słowa wywarły większy efekt, niż się spodziewałam – czuję się teraz jak w potrzasku, przepełniona wstydem, którego nie odczuwałam wcześniej na myśl o zawodzie taty. – A psik, a psik, a psik! Na szczęście mama zaczyna kichać, ściągając na siebie uwagę wszystkich gości. Ma czerwone, załzawione oczy, cieknie jej z nosa. Szalony szyk! – Wszystko w porządku, pani Champagne? Ma pani grypę? – pyta zmartwiona Roxanne. – To tylko mały katar, wszystko w porządku – odpowiada mama i głośno wyciera nos. – Wracając do naszego dzisiejszego tematu, pani Champagne...
– Bardzo proszę, Roxanne, niech mnie pani nazywa Mado. Nie jestem aż taka stara. Zresztą czuję się jeszcze bardzo młodo. Na jakieś trzydzieści lat. Dlatego lubię mężczyzn w tym wieku. Maksymalnie pod czterdziestkę. To zniechęcające... Mama lubi mężczyzn w moim wieku... Albo w wieku Maksa. Czyżbym miała niedojrzałą matkę? – Ale... czy relacje z kochankami trwają długo, czy to raczej krótkie romanse? – To znaczy... zwykle nie trwa to długo, ale to ja kończę te związki. Po jakimś czasie zaczynają mnie nudzić. – Ach tak? To potwierdza wszystko, co czytałam na ten temat – ciągnie Roxanne. – Kobiety kuguary stale polują. Myślę dokładnie to samo. Mama ciągle węszy za nową zdobyczą. Podczas kolacji u przyjaciół, w pracy agentki nieruchomości... Nie wiem, ile razy wylądowała w łóżku z tym czy innym swoim klientem. Zapomnijmy o etyce! – Nie mogłaś tego lepiej ująć, moja piękna Roxanne! – Charlotte, masz źle w głowie. To nieprawda. Spójrz, dziś wieczorem jestem spokojna. Urażony ton mamy ulega zmianie, gdy ta zwraca się do Justina. Staje się kokieteryjny. – Co o tym sądzisz, Justinie? Nie próbowałam cię uwieść, prawda? – No nie, nic pani nie zrobiła. – I to wcale nie dlatego, że nie jesteś w moim typie. Wręcz przeciwnie – podkreśla mama, robiąc słodkie oczy. Dlaczego ona ma potrzebę uwodzenia wszystkich osobników płci męskiej? Nawet tych o niejasnej orientacji seksualnej? Ślepa jest czy co? Sprawiła, że Justin poczuł się bardzo skrępowany. Odwrócił wzrok, chrząknął i zmienił temat: – Powiedz, Charlotte, co to za japońskie danie? – Chciałam sprawić przyjemność naszemu honorowemu gościowi, Roxanne, która jest teraz weganką, i dlatego przygotowałam sauté z tofu i warzyw. Inspirowałam się kuchnią japońską. Dodałam jednak coś od siebie. – Ach, Charlotte, rzeczywiście sprawiłaś mi przyjemność!
Uwielbiam sauté z tofu – mówi Roxanne, uśmiechając się do mnie szeroko. – No to masz szczęście – mamrocze Justin. – Co? Nie lubisz tofu? – pytam. – To nie ma żadnego smaku. Ja jestem amatorem mięsa. Właśnie na taką odpowiedź czekałam. Mój plan świetnie zadziała! Wracam do woka, a goście kontynuują rozmowę. Aïsha przyszła do mnie do kuchni, jest jakaś naburmuszona. – Ej, ta twoja kolacja jest nudna jak flaki z olejem. Nie zostawiaj mnie z nimi samej. – Aż tak bardzo się nudzisz? A wydawałoby się, że zwykle nieźle się bawisz z Roxanne. – Nie dzisiaj. Teraz stara się przekonać twoją matkę, żeby zabrała ją w rejs dla kobiet kuguarów. – Co? Istnieje coś takiego? – Wyobraź sobie, że tak. Gang pomarszczonych paniuś w bikini, które słono płacą za to, żeby zaliczyć dwudziestolatka... Obrzydliwe. – Pomarszczonych? No coś ty, te kobiety nie są aż takie stare, często są w wieku Roxanne, po czterdziestce, a najwyżej tuż po pięćdziesiątce. – No a twoja matka? – No tak, ona jest trochę starsza, ale nie stanowi normy. Poza tym późno zaczęła umawiać się z młodymi. – I nie przeszkadza ci to? Nie uważasz, że to trochę niedojrzałe zachowanie? – Tak, to prawda. Ale myślę, że kryje się za tym coś innego. Jak gdyby chciała się ogłuszyć, żeby zapomnieć... sama nie wiem o czym. – Żeby zapomnieć, że się starzeje, nie sądzisz? Udowodnić sobie, że nadal jest atrakcyjna, że jest zdolna kogoś poderwać. – Na pewno trochę o to chodzi... – mówię zamyślona i nagle zasmucona. – Ale ona chyba próbuje przekonać samą siebie, że dokonała dobrego wyboru, rozstając się z tatą. – Ach, to całkiem możliwe – przyznaje Aïsha, patrząc, jak doprawiam sauté. – Nie dodawaj za dużo sambal oelek, Charlotte, to jest bardzo ostre.
– Nie martw się, wiem, co robię... Poza tym to jej życie, nie? Nic na to nie poradzę. Mam tylko nadzieję, że nie będę taka jak ona. Bo myślę, że w głębi duszy jest całkiem sama. A samotna starość jest smutna. – Ależ skąd, Charlotte – pociesza mnie Aïsha, obejmując ramieniem. – Nie zestarzejesz się sama. Znajdziesz swojego księcia z bajki. – Tak, tak, zobaczymy. Zerkam w kierunku stołu. Aïsha robi to samo. Mama i Roxanne prowadzą ożywioną dyskusję, a tymczasem Justin bawi się kawałkami bagietki i sprawia wrażenie kogoś, kto śmiertelnie się nudzi. – Zaproszenie Justina to był dziwny pomysł. Nie pasuje do reszty towarzystwa. – Ach, sama zobaczysz... No dobrze, wszystko gotowe. Zanieś ryż i usiądź, a ja przyniosę sauté. Wygoniwszy Aïshę z kuchni, dodaję finałową nutę do swojej kompozycji: garść posiekanej świeżej kolendry i zmiażdżonych orzeszków ziemnych. Tadam! W momencie, w którym czując na sobie zachwycony wzrok Roxanne, stawiam parujący półmisek na stole, rozbrzmiewa dzwonek u drzwi. Ding! W samą porę! – A kto to? Nikogo więcej nie zapraszałam... Ruszam do drzwi, słysząc za plecami głos Justina: – Jeśli to świadkowie Jehowy, daj im swoje tofu, od razu uciekną. – Ha, ha, bardzo śmieszne, Justin. Zacznijcie sobie nakładać, nie czekajcie na mnie. Otwieram drzwi i szybko mierzę Ugo od stóp do głów. Wow! Ma na sobie skórzaną, poprzecieraną kurtkę od Armaniego – chyba nowy nabytek? – szarą koszulkę, całkiem zwyczajną, ale niezwykle dopasowaną, i dżinsy Mavi, które świetnie podkreślają kształt jego tyłka. I-de-al-nie! A w dodatku trzyma czerwony kociołek, z którego wydobywa się smakowity, słodko-słony zapach. Mrugam do niego porozumiewawczo, po czym wpuszczam go do środka. Bez wahania rusza w kierunku stołu. – Charlotte, mam w sklepie nadwyżkę grillowanych żeberek.
Pomyślałem, że ci je przyniosę. Są świetne... Na widok gości Ugo przerywa. Jakby nigdy w życiu nie był tak zaskoczony. – Ach, nie wiedziałem, że masz gości. No dobrze, to ja wrócę później... – Nie ma mowy – rzuca Justin i wstaje. – Czy ja dobrze usłyszałem? Żeberka? – Cześć, Justin. Dobry wieczór wszystkim. Przepraszam, że przeszkadzam. Tak, zrobiłem grillowane żeberka w miodzie. Kupiłem też belgijskie frytki. Widzę, jak Justinowi cieknie ślinka. I Aïshy. I mamie też. Cóż, mam wrażenie, że moje sauté nie będzie się dziś cieszyło dużym powodzeniem. Justin podnosi pokrywkę kociołka, który Ugo nadal trzyma w dłoniach. – Ale to ładnie pachnie, chętnie bym spróbował. Charlotte, zaproś Ugo, niech zje z nami kolację. – Dobry pomysł! Dobry, chociaż nie jego. Zdecydowanie, Charlotte, spryciara z ciebie. – Ugo, daj mi ten garnek. Przedstawię cię. Chociaż mam wrażenie, że znasz tu wszystkich oprócz Roxanne, prawda? – Tak, widzimy się po raz pierwszy, ale dużo mi o niej opowiadałaś. – No, mam nadzieję – stwierdza Roxanne, podając rękę Ugo. Zostawiam gości, którzy najwyraźniej dobrze się bawią, a sama idę do kuchni, żeby wyjąć żeberka z garnka. Słyszę, jak Justin mówi do Ugo: – Przynajmniej nie będę tu jedyny ze swojej branży! Hm... o jakiej branży ty mówisz, Justin? Chodzi ci o mężczyzn czy o gejów? Kiedy się tego dowiemy? To zaczyna być denerwujące. No dobrze, Charlotte, odetchnij głęboko i zaufaj Ugo. Tak jak cię o to poprosił. – Zacznijcie nakładać sobie tofu, za chwilę przyniosę resztę. Gdy wracam do stołu z żeberkami Ugo – muszę przyznać, że naprawdę wyglądają apetycznie – talerze gości są jeszcze puste.
Z wyjątkiem talerza Roxanne, która nałożyła sobie maleńką porcję. – Cóż, widzę, że moja potrawa nie cieszy się powodzeniem – mówię, szczerze zawiedziona. – Przynajmniej spróbujcie, to jest naprawdę pyszne. Poza tym włożyłam w gotowanie mnóstwo serca. Goście, rozczuleni moimi słowami oddanej kucharki, nakładają sobie po małej porcji tofu, a następnie rzucają się na żeberka i frytki od Ugo. Tylko Roxanne zostaje przy tofu. Ale niechętnie grzebie widelcem w talerzu. – Nie smakuje ci, Roxanne? – Smakuje, tylko że jak dla mnie to jest trochę za ostre. A przecież nie wlałam tam słoika sambal oelek! Biorę do ust niewielki kęs, żeby skosztować. Smak jest intensywny, ale nie ostry. Przyprawiłam to danie idealnie. Imbir, kolendra i sos tamari to takie harmonijne połączenie. Uwielbiam! A jeśli ktoś woli rzeźnickie żarcie, jego strata! Niech sobie wcinają tłuszcze nasycone! Niech im wzrasta poziom złego cholesterolu. Gdy w wieku pięćdziesięciu lat dostaną udaru mózgu i paraliżu, pożałują, że nie wybrali mojego wyśmienitego japońskiego sauté! – A psik! A psik! Mama nadal kicha i głośno wyciera nos. Patrzę na jej oczy i myślę, że koniecznie muszę z nią porozmawiać o tuszach wodoodpornych. Ma pod oczami długie, czarne smugi, takie, jakie można zobaczyć u niektórych futbolistów. Gdybym chciała być miła, dałabym jej dyskretny znak, żeby poszła ze mną do łazienki, i poprawiłabym jej makijaż. Ale czy mam dziś ochotę być dobrą córką? Będę nią, jeśli mama zje moje tofu... – Córeczko, wybacz, ale przy tym katarze nie jestem w stanie jeść pikantnych rzeczy. Ale to na pewno jest bardzo smaczne. No proszę! W takim razie nadal będzie wyglądała jak szop pracz. Fuj. – Ugo? – pyta Roxanne. – Czy twoje żeberka są pikantne? – Skądże, są słodkawe, ale nie za bardzo. Masz ochotę? – Tylko odrobinkę... Nie powinnam, ale jak raz spróbuję, nic się nie stanie. Poza tym muszę coś jeść.
Biedulka... Jak gdyby od stuleci pozbawiano ją pożywienia. – Jeśli chcesz, mogę ci zrobić kanapkę z pasztetem wegetariańskim. – No cóż, pasztet wegetariański... – odpowiada, najwyraźniej niezadowolona z mojej propozycji. Wiedziałam. Tak naprawdę marzy tylko o tym, żeby się napchać żeberkami. Tak bardzo nawykła do tego, że wszyscy jej usługują, że nawet do głowy nie przyjdzie jej wymówka w stylu: „Nie, nie, Charlotte, nie kłopocz się. Nie chcę cię zmuszać do pracy”. – ...jest zbyt kaloryczny – kończy. Ach, co za bzdura! Brnijmy w to dalej i zobaczmy, co powie. Justin i Ugo wyglądają na rozbawionych naszą rozmową, mama tymczasem nadal wyciera nos, Aïsha zaś wystukuje kolejny SMS na swoim iPhonie. Od przyjścia wysyła wiadomości, sama nie wiem do kogo. A ten „nie wiem, kto” natychmiast odpowiada. Za każdym razem, gdy jej komórka robi „bip”, Aïsha się uśmiecha, a gdy czyta wiadomość, jej uśmiech robi się jeszcze szerszy. To jasne, że za tymi wszystkimi SMS-ami kryje się jakiś mężczyzna. Pytanie tylko jaki.... Zeszła się z którymś ze swoich dawnych kochanków czy to jakiś całkiem nowy podbój? Dziwne, że o niczym mi nie powiedziała... Cóż, zaproponujmy coś innego naszej pięknej prowadzącej. – Sałatka z ciecierzycy? – Nie, wiesz, od ciecierzycy ma się... – Co? – nalegam, wiedząc, że ma na myśli gazy. – No wiesz, jest się wzdętym... – Ach, ale ja mam na to niezawodny sposób. Moczę ją w wodzie, którą zmieniam kilka razy. To zawsze działa. Czekaj, pokażę ci. Udaję, że się podnoszę. Roxanne jeszcze nigdy nie była taka rozdrażniona. – Nie, Charlotte, powiedziałam: nie! Ugo, nałóż mi żeberek, zanim całkiem wystygną. Tak pięknie pachną. I frytek też. To dobrze zrobi twojemu tyłkowi, moja piękna Roxanne. Ja zabieram się do swojego azjatyckiego sauté. Pyszności. Przez kilka chwil wszyscy delektują się w milczeniu. Albo prawie.
Słyszę, jak pomrukują między jednym kęsem a drugim: „najdelikatniejsze, jakie kiedykolwiek jadłam...”, „cóż za chrupiące frytki...”, „poproszę dokładkę”. Naprawdę wyglądają smakowicie. A może ja też skuszę się na odrobinkę? Nie, Charlotte, nie łam swoich zasad: niezdrowe jedzenie jest dobre na zmartwienia. A dziś wieczorem ich nie masz. Justin w miarę jedzenia odzyskuje dobry humor. Słucha z zainteresowaniem, jak Ugo opowiada mu o początkach swojego sklepu: – Nie planowałem zostać rzeźnikiem, ale gdy zmarł mój ojciec i odziedziczyłem jego sklep, nie miałem odwagi go sprzedać. Pracował tak ciężko, że to wszystko nie mogło trafić w obce ręce. – W każdym razie musisz mieć to w genach. Te żeberka są niesamowite. Lepsze niż w La Prison des Sportifs. – Dzięki, to prawdziwy komplement. La Prison des Sportifs jest znane ze świetnych żeberek. I jak rasowy uwodziciel Ugo uśmiecha się do Justina, wytrzymując przez kilka chwil jego spojrzenie. Przypuszcza atak – to najłagodniejsze określenie. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu Justin w ogóle nie wydaje się zażenowany zachowaniem Ugo. – A co robiłeś, zanim zostałeś rzeźnikiem? – Pracowałem w branży fryzjerskiej. Wszystko się dobrze złożyło, bo potrzebowałem zmiany. Nie mogłem już znieść tego środowiska, tam wszystko jest powierzchowne, ludzie mają przerost ego, każdy myśli, że jest pępkiem świata... Trochę jak w branży telewizyjnej, co? Ups... mam kłopot z przełknięciem kęsa. Nie mówcie mi, że udławię się własnym tofu, tak jak Maxou tym przeklętym edamame. Zdecydowanie nie służą mi japońskie kolacje. Szybko, łyk chardonnay, może uda mi się pokonać tę cholerną kostkę. Wyobrażam sobie, że moja twarz robi się już czerwona. Za kilka sekund osunę się na płytki podłogowe, wstrząsana silnymi spazmami niczym epileptyk. Moi przyjaciele zaczną kłócić się, który z nich wykona chwyt Heimlicha. Ich sprzeczka potrwa na tyle długo, że stracę przytomność i nikt tego nie zauważy. Nikt oprócz psa Victora, który będzie lizał mi
twarz, próbując mnie ocucić. Na próżno. Przestanę oddychać i w ostatniej chwili Ugo dostrzeże mnie i pochyli się nade mną. Usłyszę: „Charlooooootte... Nieeeee!”. Ale będzie za późno i odejdę w wieku trzydziestu trzech lat, w dobrym zdrowiu... przynajmniej fizycznym. Na temat zdrowia psychicznego nie śmiem się wypowiadać. W jutrzejszych gazetach będzie można przeczytać: „Charlotte Lavigne pozostawiła pogrążoną w żałobie zapłakaną matkę, nieobecnego ojca, kilkoro przyjaciół i kolegów. Nie miała ukochanego ani dzieci. Będziemy ją wspominać jako dobrą kucharkę, która lubiła przyjmować gości, ale niestety nie zdążyła spełnić swoich marzeń”. Żałosne. STOP! Charlotte, przestań pisać szmirowate scenariusze i zapanuj nad sytuacją. Upijam duży łyk wina i czuję, jak kostka tofu powoli toruje sobie drogę do mojego żołądka. Pocieszające. Odpowiadam Ugo: – Przerost ego, przerost ego, bez przesady. Nie wszyscy, którzy pracują w telewizji, są skończonymi egoistami, prawda, Aïsho? – Nie wszyscy. Ale przyznaj, Charlotte, że jest spora grupa ludzi, którzy mają się za nie wiadomo kogo. Nie wy – teraz zwraca się do Roxanne i Justina. – Wy twardo stąpacie po ziemi, to jasne. Roxanne wydaje się nieco zagubiona, jak gdyby z trudem nadążała za tempem rozmowy. Wygląda, jakby dziwiła się, że ludzie mogą uznawać ją za egocentryczkę. Przecież uskutecznia wolontariat przed Bożym Narodzeniem. Patrząc na nią z bliska, mogłabym właściwie stwierdzić, że wygląda na zmartwioną. Ale w przypadku Roxanne nigdy nie wiadomo, czy wyrażane przez nią uczucia są szczere. Ostatecznie może naprawdę jest z niej świetna aktorka! Justin, który znacznie trzeźwiej patrzy na nasze środowisko, nie wydaje się poruszony tymi wypowiedziami. – No, mam nadzieję, że nam nie odbiło, co, Rox? – Na pewno nie! Ja jestem coraz bliżej swoich widzów. Wiecie, co zrobiłam we wtorek wieczorem? – Nie. Co takiego? – pytamy chórem. – Poszłam na spotkanie z mnóstwem ludzi, których nie znałam. To nie byli ludzie z branży, tylko tacy zwyczajni... Spotkanie odbywało się
w Laval, w hotelu przy autostradzie. Było bardzo sympatycznie. Wyobraźcie sobie, że należało podać kod, żeby wejść. – Ach tak? A cóż to było za spotkanie? – pyta mama podejrzliwie. Matka ma szósty zmysł, który pozwala jej demaskować oszustów. Wyczuwa ich w promieniu wielu kilometrów. Tylko nie wówczas, gdy chodzi o jej życie osobiste. W sprawach sercowych dałaby się oszkapić jakiemukolwiek facetowi w ciuchach od Armaniego... albo w modnych dżinsach. Ma być seksowny... i młody. Bip! To komórka Aïshy sygnalizuje nadejście nowego SMS-a. Piorunuję ją wzrokiem i daję jej znak, żeby wyłączyła telefon. Skruszona, spuszcza wzrok, ale mimo wszystko zaczyna czytać wiadomość. Ta dziewczyna jest uzależniona! Widzę, jak oczy błyszczą jej z radości. I nie podoba mi się to! – To było spotkanie... Otóż... to jest trochę tajemnica, nie mogę opowiadać o tym wszystkim. Tylko ludziom godnym zaufania. – Hau, hau! – szczeka nagle Victor. – Och, mój śliczny piesek! Chodź do mamusi – mówi Roxanne i bierze go na kolana. – Ale przecież nam możesz zaufać, Rox. No, proszę, powiedz. Co to za interesy? – rzuca rozdrażniony Justin. – Myślisz, że mogę im powiedzieć, Victorze? Co o tym myśli maleńki dzidziuś mamusi? Patrzę na Ugo i czytam w jego oczach, że uważa ją za bardziej szaloną, niż się spodziewał. Odwraca się do Justina, z którym wymienia porozumiewawcze spojrzenia. Och, och! Czyżby nasz piękny rumak poddawał się urokowi Ugo? To nie byłoby dziwne, bo mój przyjaciel wygląda naprawdę świetnie. Ale na razie Justin wydaje się zdeterminowany, by zmusić Roxanne do mówienia. – Dalej, Rox, powiedz nam! – Cóż, skoro nalegacie... Zresztą być może wam też się to przyda. To było... tajne zebranie inwestorów. – Co? Tajne zebranie? Żeby zainwestować w co, dokładnie? Reakcje moich gości są – i to chyba najłagodniejsze określenie – bardzo żywe. Wszyscy bombardują ją pytaniami. Roxanne jest
w siódmym niebie! W końcu wszyscy interesują się nią bardziej niż żeberkami Ugo! Tak, ona konkuruje nie tylko z otaczającymi ją ludźmi, lecz także ze wszystkim, co może zwrócić czyjąś uwagę, w tym również z grillowanym mięsem. – Nie mówcie wszyscy jednocześnie. Dajcie mi opowiedzieć. Po pierwsze, była nas co najmniej setka. To Mark, mój agent, mnie tam zaprowadził. Nie dziwi mnie to. Ten facet naprawdę przejmuje kontrolę nad życiem Roxanne. Zastanawiam się, czy już mu się udało zaciągnąć ją do łóżka. – Na początku Mark przedstawił mi wszystkich, mówiąc, że jestem osobą świetnie zorientowaną w interesach, która potrafi korzystać z dobrych okazji. A później rozpoczęła się prezentacja. Wszyscy uważnie przysłuchują się opowieści Roxanne. – To byli bardzo doświadczeni biznesmeni. Wyjaśnili nam sposób działania przedsiębiorstwa, to, w jaki sposób zostaniemy partnerami. Chodzi o to, żeby zainwestować jakąś sumę wyjściową, która zwraca się w miarę pozyskiwania kolejnych partnerów. A co najlepsze, w ciągu kilku tygodni podwajamy zainwestowaną stawkę. Oh, my God! Mam wrażenie, że oglądam jeden z odcinków serii Z.O., czyli Zdemaskowani oszuści. To bardzo pouczający program, w którym dziennikarze śledczy odkrywają przed widzami słynne przekręty. Zrywam się z krzesła. – Ależ Roxanne, to jest sprzedaż piramidalna! – Skądże, Charlotte. Ja też tak na początku myślałam. Po tym wszystkim, co oglądałam w Z.O., jestem nieufna, sama wiesz. Postarałam się o informacje. – Informacje? Od kogo? – Od innych ludzi, tych, którzy byli na spotkaniu. – Tak, ale Roxanne... – Cicho. To porządni ludzie. I to wcale nie jest żadna piramida. – Ach nie? Jak to? – Nie, ponieważ działanie tego biznesu można rozrysować na planie koła, a nie piramidy. Oszołomiona, opadam ciężko na krzesło. Nie mogę uwierzyć, że
nasza prowadząca daje się tak wrobić. Muszę zareagować. Szybko. Na pomoc! – Ile zainwestowałaś? – Każdy inwestuje tyle, ile chce, ale sugerują pewną sumę, na początek dwadzieścia tysięcy dolarów. – Tak, to dużo pieniędzy – wtrąca się Justin. – I zainwestowałaś tyle, Rox? – Oczywiście, nie mogłam przecież dać mniej niż minimum. Nie na początku. Dwadzieścia tysięcy dolarów! Przepuszczone, stracone, wyrzucone w błoto, jestem tego pewna. Podobnie jak reszta ludzi siedzących przy tym stole – przynajmniej sądząc po ich minach. Są zdegustowani. – Mamo, opowiesz Roxanne, co przydarzyło się Ghislaine? Ja zajmę się deserem. Mama opowiada Roxanne, jak to jej przyjaciółka straciła wszystko w przygodzie takiej jak ta, a ja przyrządzam smażone ananasy. Nie we frytkownicy, niestety, przepis tego zabrania. Ale jestem ostrożna, spokojnie! Rozmowa przy stole wygląda na bardzo ożywioną. Aïsha w końcu zeszła ze swojej chmurki. Słyszę, jak opowiada straszną historię. Tę o byłej współpracownicy, która założyła ponowną hipotekę na dom, żeby zainwestować w działania firmy tego typu, a dwa miesiące później wylądowała na ulicy: straciła dom, faceta, psa, wszystko. Została w samej bieliźnie. Miejmy nadzieję, że wszystkie te przykłady poukładają trochę w głowie naszej prowadzącej. Do kuchni wchodzi Ugo z Justinem u boku. – Potrzebujesz pomocy, Charlotte? – Nie, Ugo, dam sobie radę. – Zostało ci wino? Napiłbym się jeszcze. A ty, Justin? – Tak, czemu nie? Ugo grzebie w mojej lodówce, przesuwa słoiki na półce, ustawia je z powrotem. No nie, co on wyprawia? Butelki z winem są na drzwiach! – Nic tu nie masz, Charlotte. – Ależ skąd, zostało mi... – Nic ci nie zostało – mówi tonem nieznoszącym sprzeciwu. –
Mam wino u siebie, zejdę. Odwraca się do Justina i patrzy mu prosto w oczy. Po krótkiej chwili wahania Justin mówi, że idzie razem z nim. Patrzę z obawą, jak wychodzą. Nie powinnam była ulegać namowom Ugo. Wyjdzie z tej historii poraniony, czuję to. Żeby zagłuszyć lęk, zanurzam obie dłonie w mące i obsypuję nią plastry ananasa. Z odrobiną miodu i przyprawami będą pyszne. Niestety ostatnio smakuje mi każdy deser. Od banalnego ciasta marchwiowego z kafeterii w pracy po wyśmienite zabaione z szampanem w mojej ukochanej restauracji. Lubię je wszystkie. I to zaczyna być widoczne po moich dżinsach. Muszę wrócić do ćwiczeń, i to szybko. – Gdzie poszli Ugo i Justin? – Do kuchni wchodzi zaniepokojona Aïsha. – Po wino do Ugo. – Nie mów mi, że Ugo w końcu zdołał go okręcić? – Nie jestem pewna, czy to dobry układ. Fajnie, że w końcu wiemy, że Justin interesuje się facetami, ale mimo wszystko byłabym ostrożna. – Ależ Charlotte, to są duzi chłopcy, niech robią, co chcą. Za bardzo matkujesz Ugo. – No, no... Ale powiedz, z kim tak esemesujesz przez cały wieczór? Aïsha jest najwyraźniej zażenowana, unika mojego wzroku i próbuje zmienić temat, pytając mnie o przepis na smażone ananasy... To tylko podsyca moje zaciekawienie. Jej zachowanie świadczy o jednym: znam tego faceta. – Kto to? – Nikt ważny. – Ej, nie jestem idiotką. To jeden z twoich byłych kochanków? – Posłuchaj, Charlotte, nie chcę o tym rozmawiać, jest za wcześnie. Jeszcze do niczego nie doszło. I nawet nie wiem, czy dojdzie. Po raz kolejny stwierdzam, że oddalamy się od siebie z Aïshą. I bardzo mnie to smuci. – Dawniej mówiłaś mi o wszystkim, Aïsho.... Nie rozumiem.
– Ale tym razem będę dyskretna. – A co, on ma żonę? – Nie, nie o to chodzi. – Więc o co? Aïsha milczy. – Ach, wiem, to ktoś znany? Aktor, piosenkarz? – Nie, nie, nie. Nie powiem ci i już. – Nie bój się, w końcu i tak to odkryję. Rozdrażniona Aïsha odwraca się na pięcie i zmierza do stołu. Pozytywna wiadomość jest taka, że słowa mamy najwyraźniej poruszyły Roxanne, która zastanawia się teraz nad swoją inwestycją. Niech jak najszybciej wycofa się z tego projektu! Ryzykuje nie tylko utratę pieniędzy. Mogłaby na tym również ucierpieć jej reputacja. I myślę, że właśnie ten argument na nią podziałał. Gdy chodzi o jej wizerunek... Kończę przyrządzanie deseru, patrząc co minutę na zegarek i myśląc o Justinie oraz Ugo. Kiedy wreszcie wrócą? Wyszli dwadzieścia minut temu. Zżera mnie ciekawość. Rozmawiają czy przeszli do czynów? A może trwa gra wstępna? Jak mogłabym sprawdzić, co się tam dzieje? A gdyby tak wypróbować sposób z pustą szklanką? To podobno działa przez ścianę. Może będzie też skuteczne w przypadku podłogi. A ponieważ moja sypialnia znajduje się tuż nad sypialnią Ugo, goście raczej nie zaskoczą mnie w dziwacznej pozycji. Dalej, hop! Próbujemy. Stawiam szklankę na podłodze w sypialni i przykładam do niej ucho. Nic, całkowita pustka. Co to za kretyńska metoda? No, chyba że są w salonie... Chowam się w pozycji na czworakach za stolikiem na kawę. Nie, tu też nic. Przesuwam szklankę o kilka centymetrów. Nadal nic... Ta metoda jest naprawdę beznadziejna. – Charlotte! Co ty tu robisz? Zrywam się, słysząc głos mamy. Wyrzucam przez ramię szklankę, która uderza o lampę z hartowanej stali i rozbija się na tysiąc cząsteczek. Druga strata tego wieczoru. – Wyglądasz jak ktoś, kto ma zamiar podsłuchiwać przez ścianę, a dokładniej przez podłogę.
– Nie, nie, szukałam czegoś. Swojego kolczyka. – Ze szklanką? Nie oszukasz mnie, córeczko. Powiesz mi, kogo chciałaś szpiegować? Na dole nikogo nie ma, Ugo jest tu... Mama rozgląda się i kontynuuje: – A właściwie to gdzie on jest? I Justin? Pokazuję palcem na podłogę. Na jej twarzy pojawia się wyraz zaskoczenia, który następnie przeradza się w rozczarowanie. – Ach... rozumiem... Zatem Justin lubi chłopców... – Na to wygląda... Co, jesteś zawiedziona? No, naprawdę, mamo, Justin ma dwadzieścia sześć lat! A ty masz... – Okay, okay, nie mów. Dobrze wiesz, że nie chcę zdradzać swojego wieku. Kręcę głową. Nie mogę pogodzić się z tym, że moja matka zachowuje się jak dziecko. – No dobrze, mamo, mogłabyś podać deser? Wracam za dwie minuty. – Ale gdzie idziesz? Ignoruję jej pytanie i otwieram drzwi wejściowe, zamieniwszy szpilki na swoje stare srebrne balerinki. Schodzę na palcach po zewnętrznych schodach, aż do poziomu mieszkania Ugo. Dostrzegam światło w salonie. Jak najdyskretniej zaglądam przez okno, ale biała zasłonka nie pozwala mi dojrzeć wnętrza. Wygląda jednak na to, że panuje tam spokój. Cóż, w salonie chyba nic się nie dzieje. Obchodzę dom dookoła, żeby dotrzeć na jego tyły w nadziei, że Ugo nie zamknął drewnianej żaluzji w swojej sypialni... Bingo! Światło w pokoju jest przytłumione. Bezszelestnie wyjmuję niewielką drabinkę, schowaną pod oknem sypialni Ugo. Wbijam ją mocno w błoto i ostrożnie wspinam się na jej szczyt. Staję na palcach. Ale w momencie gdy nareszcie mogę wszystko zobaczyć, zaczynam odczuwać coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Słyszę wewnętrzny anielski głosik, który mówi mi: „Co ty tu robisz, Charlotte? Nie masz prawa. To jego życie, jego intymność”. Zaczynam schodzić, gdy nagle odzywa się diabelski głosik: „Ale przecież robisz to dla niego...”.
Hm, hm, to niezbyt mocny argument, panie diable. „Cóż, chcesz znać prawdziwy powód? – kontynuuje diabeł – masz, proszę bardzo. Od dawna umierasz z ciekawości, bardzo chcesz zobaczyć, jak twój przyjaciel Ugo wygląda, gdy uprawia seks – teraz jest dobra okazja. Poza tym on przecież nigdy się nie dowie, hm?”. Tak, to prawda. Zachowam to dla siebie, to pewne. Waham się jeszcze przez chwilę i postanawiam w to pójść. Wchodzę powoli na górę, tak żeby dostrzec, co się dzieje w środku. To jeden z najpiękniejszych widoków, jaki w życiu widziałam. Pełen delikatności. Ugo i Justin stoją półnadzy pośrodku pokoju i całują się czule. Dwa idealne ciała, które wyglądają, jakby były dla siebie stworzone. Wygląda to zupełnie inaczej, niż się spodziewałam. Wcale nie tak jak w gejowskich pornosach. To wszystko jest mniej wyuzdane, a bardziej czułe, pełne... miłości. Ugo pieści delikatnie plecy lekko pochylonego Justina. Przesuwa ręce w dół, do przodu, i zaczyna rozpinać jego dżinsy. Nagle Justin otwiera oczy i kładzie dłoń na ręce Ugo, by powstrzymać jego gest. O, nie, to jest perfidne! Idź na całość! Nie zostawiaj teraz mojego przyjaciela. – Masz prezerwatywy? Ach! I w dodatku jest odpowiedzialny! Ależ tak, Ugo je ma. W łazience, trzecia szuflada po prawej... Cóż, chyba pora zostawić ich w spokoju. Schodzę z drabinki. Zamyślona wracam do domu, do trójki moich gości. Wydaje mi się, że byłam świadkiem narodzin uczucia. I chociaż to było piękne, mam szczerą nadzieję, że się mylę.
14 „Wódka jest w zasadzie bez smaku i bez zapachu. Cenimy ją zwłaszcza za moc zawartą w alkoholu”, Le Grand Larousse gastronomique, wydanie z 2007 roku Wbijam wzrok w ekran komputera, czytając ostatnie wiadomości, jakie umieściłam w swoich facebookowych statusach. „Charlotte Lavigne... życzy miłego dnia wszystkim swoim nowym znajomym”. „Charlotte Lavigne... ma do sprzedania świetny grill. Jest całkiem nowy, nieużywany. Specjalna cena dla przyjaciół”. „Charlote Lavigne... chce kupić szybkowar. Który według was jest najlepszy?”. Zarejestrowałam się na Facebooku dopiero tydzień temu, a już się od niego uzależniłam. Muszę jednak nadrobić mnóstwo zaległości. Już dawno powinnam ulec naciskom ze strony mojego kolegi Martina, który stale wychwalał zalety portali społecznościowych. Nie żebym mu nie wierzyła. Ale znam siebie. Bałam się, że gdy się zarejestruję, całkowicie się uzależnię. I rzeczywiście tak się stało. Spędzam teraz wieczory – i część dnia w pracy, gdy nikt nie widzi – na patrzeniu w ekran i szukaniu nowych znajomych. Bardzo szybko dotrę do setki. Mniej niż stu przyjaciół – uważam, że wygląda to bardzo żałośnie! Gdy przekroczę tę magiczną liczbę, będę mogła odetchnąć. I będę wchodziła na Fejsa tylko raz dziennie. Obiecuję. Na razie jednak sprawdzę, czy jacyś inni znajomi odpowiedzieli na moje zaproszenie. Jeszcze raz rozglądam się dookoła. Jest wtorek rano, moich kolegów nie ma przy biurkach. Wszyscy zeszli do studia, żeby przygotować nagranie. Dobra, mam spokój... Sprawdzam powiadomienia. Yesss! Trzech nowych znajomych. Teraz mam ich w sumie... osiemdziesięciu siedmiu. Nieźle jak na tydzień. – Jak to, sprzedajesz swój grill, Charlotte? Nie podoba ci się już?
Podskakuję, słysząc głos Martina, który właśnie przyszedł. – Może najpierw cześć, co? – Dzień dobry, Charlotte... Ale wracając do grilla, był świetny, nie? – mówi, zdejmując swój banalny beżowy płaszcz. Martin jest bardzo beżowy. Szkoda, bo to w sumie przystojny mężczyzna. Ma piękną twarz. Duże oczy, które dziś rano są szare jak deszcz, ciemne włosy – niestety, ostrzyżone na jeża – i wspaniałe, białe zęby, których nie pokazuje zbyt często w uśmiechu. Największym problemem są jego ubrania: bawełniane spodnie, beżowe lub jasnoszare. Jednokolorowe wełniane swetry, zazwyczaj czarne. A na nogach – mokasyny. Uważa, że to jest cool. Latem wkłada koszulki polo. I to nie byle jakie – te z krokodylkiem. Jednego dnia czerwoną, drugiego limonkową, a trzeciego granatową w białe paski. A do tego bermudy – zazwyczaj beżowe. Jakiś czas temu przyszedł do pracy w białych golfowych skarpetkach. Wtedy naprawdę zrobiło mi się go żal. W południe poszłam kupić mu trzy pary czarnych skarpetek Calvin Klein. Szczerze powiedziałam mu, że nie znam ani jednej dziewczyny, która poszłaby do łóżka z facetem wkładającym do pracy białe skarpetki. Całkowity obciach. Muszę porozmawiać z Aïshą. Powinnyśmy wyznaczyć mu jeden dzień na metamorfozę. Zakupy, fryzura, a nawet manicure. Czemu nie? Pod warunkiem że wszystko sam opłaci, ma się rozumieć. – No tak, ten grill jest świetny, ale nie mam gdzie go postawić. – Jak to? – No, nie mam balkonu. – Ach, no tak, prawda! W takim razie dlaczego go kupiłaś? Zapomniałaś, że nie masz balkonu? – No coś ty, nie jestem aż taka głupia... Tak naprawdę myślałam, że postawię go u Maksa, w Saint-Lambert – mówię ze smutkiem. – No tak, grillowałabyś w pięknym otoczeniu. Tak bardzo lubisz przyjmować gości... Idiota! Nie zdaje sobie sprawy, co kobiety pragną usłyszeć w takich momentach. Coś w rodzaju: „Jego strata, nie będzie jadł
najlepszego na świecie kurczaka tandoori...”. Właśnie tak: na świecie! Cóż, wiedziałabym, że przesadza, ale przynajmniej uśmiechnęłabym się na takie słowa, a nie – popłakała. A do tego właśnie dojdzie za dwie sekundy. – Och, przepraszam. Nie chciałem sprawić ci przykrości – mówi Martin i zbliża się do mojego biurka. Próbuję powstrzymać łzy, ale przychodzi mi to z trudem. Wyglądam jak pięcioletnia dziewczynka, której tata zabrania się rozpłakać. Jak tak dalej pójdzie, zacznę mieć spazmy i dostanę czkawki. Już chyba lepiej sobie porządnie załkać. – O nie, Charlotte, nie płacz. Sądziłem, że o nim zapomniałaś, że już o nim nie myślisz. Minęło kilka miesięcy, prawda? – Tak, próbuję o nim nie myśleć, ale to silniejsze ode mnie. Szukałam go nawet na Facebooku, ale nie ma profilu. Gdyby miał, mogłabym przynajmniej wiedzieć, co u niego. Łkam w najlepsze, a Martin jest coraz bardziej zażenowany. Kładzie dłoń na mojej łopatce i głaszcze mnie niezdarnie. Robi małe kółeczka opuszkami palców. Nienawidzę tego. Odwracam się szybko. – Wiadomo, że ty nie możesz tego zrozumieć, bo nigdy nie byłeś zakochany. – Dlaczego tak mówisz? Co ty możesz o tym wiedzieć? – odpowiada, przerywając głaskanie. Uff! W samą porę. Dłużej nie zniosłabym tych kółeczek. – Nigdy tak naprawdę nie miałeś dziewczyny. – I co z tego? To nie znaczy, że nigdy nie byłem zakochany. I wiesz co, właśnie że miałem dziewczyny! Może nie na stałe, ale miewałem. Odwraca się na pięcie i oświadcza, że idzie po kawę. Nie proponuje, że mnie też ją kupi, to dość nietypowe. Chyba go wkurzyłam. No trudno! Jestem smutna, mam prawo zachowywać się jak egoistka. Ocierając łzy, dochodzę do wniosku, że zrobiłam niezłą scenę z byle powodu. Może jestem nadmiernie drażliwa? Po prostu temat Maxou jest ostatnio bardzo delikatny. Dlaczego tak nagle wróciły do mnie wspomnienia? Dlaczego tak bardzo za nim tęsknię? Może dlatego, że dwoje moich przyjaciół przeżywa akurat
miłosną idyllę? Ugo z Justinem. A Aïsha... jeszcze nie wiem z kim. Oboje uśmiechają się w ten sam głupi sposób, w jaki na początku uśmiechają się wszyscy zakochani. Wiecie – wtedy, gdy ten drugi człowiek nie ma jeszcze żadnej wady, gdy jest najcudowniejszą istotą na świecie i nawet jego mania żucia gumy i robienia z niej balonów wydaje się czymś wściekle seksownym... Gdy wybaczacie mu bieliznę rozwleczoną na podłodze w sypialni... Gdy próbujecie wmówić sobie, że uwielbiacie pokonywać rowerem sześćdziesiąt kilometrów dziennie, bo to jego ulubiony sport... Gdy idziecie z nim do kina na polski film niszowy z angielskimi napisami i wychodząc z sali, mówicie: „To było świetne, prawda?”... Krótko mówiąc – nosicie różowe okulary. Ale przecież to trwa tylko jakiś czas. Nie mogę się doczekać, aż ten czas się skończy, a moi przyjaciele staną się tacy jak dawniej. Bez tej głupawej otoczki. Ta sytuacja nie podoba mi się także z innego powodu. Całkiem przyziemnego: wielkimi krokami zbliżają się wakacje. A wakacje letnie to wyjątkowo trudny moment dla każdego singla. W tych okolicznościach niezbędni są przyjaciele single, choćby po to, by można było podzielić się z nimi kosztami wyjazdu. Niezależnie od tego, czy jedziemy do chaty w Laurentides, czy do hotelu all-inclusive na Kubie. Jedyne wakacje solo, na jakie mogę sobie pozwolić, to pobyt na polu namiotowym na Mont Orford. I to nie bardzo, bo nie mam sprzętu. W dodatku nienawidzę pól namiotowych. Za dużo tam komarów. I jestem przekonana, że musiałabym wracać do domu dwa razy dziennie. Na pewno zapomniałabym tarki do parmezanu. Poza tym potrzebowałabym swojego noża mezzaluna do siekania bazylii, azjatyckich łyżek do serwowania tatara z przegrzebków, ziołowej soli z Camargue, żeby go doprawić, i tak dalej. Krótko mówiąc, bez przyjaciół singli mogę sobie najwyżej przesiedzieć wakacje na balkonie w Montrealu. Z tym że nie mam balkonu. Gdy pomyślę, że mogłam teraz planować podróż do Gaspée z Maksem... Ślinka cieknie mi na myśl o homarze i o Maksie... ma się rozumieć. Czy pojedzie na miesiąc do Normandii, by spędzić wakacje ze swoją córką i z jej matką, tak jak planował? A może Béatrice Bachelot-Narquin pokrzyżowała mu plany?
Zastanawiam się, czy ostatecznie otworzyła w Montrealu filię swojej firmy. I czy ma profil na Facebooku. Sprawdźmy to. Wystukuję nazwisko tej długonogiej dziwki – i oczywiście jest. Nie może jej zabraknąć. Pozuje z rozpuszczonymi włosami, w okularach przeciwsłonecznych Chanel, uśmiecha się uwodzicielsko. Jest opalona, ubrana w mocno dopasowaną bluzkę w kolorze fuksji. Fotka prawdziwej gwiazdy. Muszę przyznać, że to groźna przeciwniczka. Jej profil nie jest nawet zabezpieczony. Sprawdźmy, czy prezentuje na nim coś jeszcze prócz ciała. Béatrice Bachelot-Narquin. Urodziny 9 listopada – jest Skorpionem, nie dziwi mnie to – członek zarządu, Grupa Eurova. Żadnej informacji o biurze w Quebecu. Co ja widzę? W związku małżeńskim z... Christophe’em LeRoyem. Więc jest mężatką? Od kiedy? Spójrzmy na jej zdjęcia. Przerzucam kolejne albumy, aż znajduję ten, którego szukam: ślub, kościół Saint-Leu-Saint-Gilles, Paryż. Zaledwie rok temu. Béatrice jest świeżą mężatką... Nagle wydaje mi się mniej groźna. Zwłaszcza że przypominam sobie rozmowę, jaką odbyliśmy z Maksem pewnego zimowego wieczoru, gdy za oknem szalała zawierucha, a my wygrzewaliśmy się pod kołdrą. – Byłeś już kiedyś w związku z mężatką? – zapytałam go. – Nigdy. I nigdy do tego nie dojdzie, wierz mi. – Dlaczego? – Nie jestem tym zainteresowany. To rodzi komplikacje. Kobieta, która zdradza swojego męża, na pewno zrobiłaby to samo mnie, gdybym się z nią związał. Prawda? Nie miałam ochoty zwierzać mu się, że ja sama odgrywałam już rolę „tej drugiej”, pocałowałam go więc, żeby zakończyć dyskusję. Zwłaszcza że mój romans z żonatym mężczyzną, który w dodatku był świeżo upieczonym ojcem, zakończył się raczej źle. Z goryczą wspominam tę potajemną relację z Pierre’em-Lukiem, który wówczas ze mną pracował. Tak, początkowo uważałam, że to ekscytujące. Sekretne schadzki w moim mieszkaniu w porze lunchu. Skradzione wieczory, które spędzaliśmy w moim łóżku, kochając się i zamawiając pizzę, sushi czy chiński makaron z kurczakiem. Pierre-Luc to jedyny mężczyzna, dla którego nie chciałam gotować. Mogłam dać mu wiele, ale nie wszystko. Prawdopodobnie w odruchu obronnym – nie
chciałam angażować się aż tak, by robić mu kolację. Bo to o czymś świadczy. Znacznie bardziej niż uprawianie seksu, według moich kryteriów. Dopuszczenie mężczyzny do kuchni jest w moim mniemaniu kamieniem milowym każdej relacji. To jakbym mu mówiła: „Wybrałam ciebie, z tobą chcę spędzić kawałek życia”. Jakbym mówiła: „Kocham cię”. A ja nie kochałam Pierre’a-Luca na tyle, żeby wpuścić go do swojej kuchni... i serca. Czułam, że jest we mnie zakochany. Ale miał półroczne dziecko i nie było mowy, żeby zostawił żonę. Nasz romans trwał około trzech miesięcy. Aż do pewnej listopadowej nocy, kiedy to zasnął w moim łóżku. Ze mną. Obudził nas dzwonek jego komórki; było piętnaście po piątej. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, a potem strach. Nie odebrał. Kilka sekund później telefon znów zadzwonił. Wyłączył go. Spanikowany, ubrał się pospiesznie i poprosił, żebym pomogła znaleźć mu wymówkę. Zebranie trwające do późnej nocy? Może w Quebecu? Guma złapana po drodze? Niezbyt wiarygodne... – Powiedz jej prawdę. – Zwariowałaś? Chcesz, żeby zażądała rozwodu i doszczętnie mnie oskubała? – żachnął się, migiem zapinając koszulę. – Przesadzasz. – Widać, że jej nie znasz. A potem zadzwonił mój telefon. Zamarłam. – Za to ona mnie zna. – Nie odbieraj, niech dzwoni. Odjechał swoim peugeotem 450 i nawet mnie nie pocałował, powiedział, że zadzwoni jutro. Wyobraziłam sobie jego żonę, jak siedzi w kuchni, czeka na niego ze łzami w oczach i przytula na pociechę swoje maleństwo. I jest nieszczęśliwa jak nigdy. Pomyślałam, że żadna kobieta na świecie nie zasługuje na coś takiego. Chwyciłam za telefon i zadzwoniłam pod numer z ostatniego połączenia przychodzącego. Zdobyłam się na odwagę i doniosłam na nas. Opowiedziałam jej wszystko. Odparła, że wiedziała od początku. Domyśliła się, że jest we mnie zakochany, po sposobie, w jaki opowiadał
o swojej nowej koleżance z pracy, pięknej Charlotte. Ależ ci mężczyźni bywają głupi! Idioci i samochwały. A przecież Patrick Huard wyraźnie powiedział im w jednym ze swoich spektakli: „Zamknij gębę!”. Tak czy inaczej żona Pierre’a-Luca przeprowadziła śledztwo i odkryła, że mam osiem lat mniej niż ona i że jestem singielką. To złamało jej serce. Była na urlopie macierzyńskim, miała do zrzucenia kilka kilogramów i brakowało jej pieniędzy na balejaż. Pomyślała, że jest na przegranej pozycji. Postanowiła więc zaufać życiu i zaczekać, aż mąż zmądrzeje. Miała nadzieję, że nasz romans to wynik chwilowej utraty rozsądku i że Pierre-Luc do niej wróci. Obiecałam, że nigdy więcej się z nim nie zobaczę. Rozłączyła się z ulgą, słysząc, jak otwierają się drzwi do mieszkania. Tej nocy poprzysięgłam sobie, że już nigdy nie będę kochanką. I że nie zdradzę żadnego mężczyzny, z którym będę. Oczywiście przez kilka kolejnych dni Pierre-Luc urządzał mi w pracy piekło. Ponieważ nie odpowiadałam na jego telefony, przydybał mnie we wtorek wieczorem w montażowni i porządnie objechał. A potem zaczął błagać, żebyśmy do siebie wrócili. Zdecydowanie mu odmówiłam. Dwa tygodnie później przyjął ofertę pracy u konkurencji. Uff! Nagle w biurze zjawia się Martin. Niesie dwie kawy. – Masz, wziąłem też dla ciebie – mówi, stawiając kubek na moim biurku. – Dziękuję, nie musiałeś. Nagradzam go uśmiechem. On jest niezwykle miły, w sumie nawet zbyt miły. To też jest problem. Martin jest zbyt miękki, nie ma kręgosłupa. Zawsze tak chętnie spełnia zachcianki innych. Za szybko zgadza się na wszystko, nie daje się prosić. Tak naprawdę nie jest żadnym wyzwaniem dla kobiety. A w każdym razie – nie dla mnie. Podejrzewam, że zachowuje się podobnie wobec wszystkich. Taką ma naturę. A na domiar złego jest researcherem. To kobiecy zawód, wszyscy
o tym wiedzą. Coś takiego jak pielęgniarz albo – jeszcze gorzej – kosmetolog płci męskiej. Tak, tak, istnieją tacy. Widziałam jednego za ladą dużej apteki. Jak to mówią: coś tu nie gra. Zgadzam się w stu procentach, że kobiety powinny szturmować zawody tradycyjnie zarezerwowane dla mężczyzn. Niech zostają kierowcami ciężarówek, hydraulikami, torreadorami czy pilotami. Ale faceci wykonujący dziewczyńską robotę? Nic mniej seksownego. – Charlotte, musimy iść, już jesteśmy spóźnieni. Wrzucam papiery i komputer do swojej różowej walizeczki na kółkach, zamykam ją szybko i ruszam za Martinem w stronę windy. Kierunek: studio. Dziś jest specjalny dzień. Po raz pierwszy program Totalement Roxanne będzie nadawany na żywo. Testujemy nową formułę. Gdy tylko otwierają się drzwi windy, czuję w powietrzu to rozgorączkowanie charakterystyczne dla dni nagraniowych. Wszyscy są zawsze trochę spięci. A dziś jeszcze bardziej niż zwykle. Widzę, jak Roxanne idzie w stronę swojego pokoju, ubrana w burgundowy satynowy szlafrok; na głowie ma termoloki. Aïsha, trzymając w jednej ręce żelazko, a w drugiej agrafki, podąża za nią szybkim krokiem. Justin, z dwiema orchideami pod pachą, odwraca wzrok na mój widok. Najprawdopodobniej czuje się zażenowany myślą, że wiem o nim i Ugo. A Pierre-Olivier pcha wózek z przyrządami kuchennymi. Tym razem to ja udaję, że go nie widzę. To moja nowa postawa wobec kochanka na jedną noc. Totalna obojętność. Nie mam w zwyczaju ignorowania ludzi, to nie leży w moim charakterze. Wiem, że będę musiała się biczować – to oczywiście taka metafora – żeby nie ulec pokusie porozmawiania z nim. Ale uprzejmość też ma swoje granice. Postanowił zachowywać się, jakby między nami dwojgiem nic nie zaszło. W takim razie dla mnie nie istnieje. Od tej pory wszystkie jego prośby dotyczące pracy będę przekazywać Martinowi. – Charlotte, wreszcie jesteś. Spóźniłaś się. Realizatorka jest dziś rano w wyjątkowo złym nastroju. Wygląda na kobietę sfrustrowaną – niespełnioną w miłości... albo w seksie.
Czyżby jej wyjątkowy romans z naszym szefem, panem Samsonem, już się skończył? Nigdy się nie dowiemy. Dominique milczy jak grób. – Przepraszam, coś mnie zatrzymało na górze. – Tak, Facebook cię zatrzymał, wszyscy to wiedzą. – Nie byłam... – Nie ma czasu na upieranie się przy swoim. Choć ze mną, muszę z tobą porozmawiać. Czyżbym znów coś przeskrobała? – myślę, idąc za nią niechętnie. Dominique prowadzi mnie do swojego biura i zamyka drzwi, powiesiwszy na nich małą tabliczkę z napisem „Nie przeszkadzać”. To ja zrobiłam te tabliczki i jestem z tego bardzo dumna. Po jednej dla każdego członka ekipy. Dopasowałam je do ich charakterów. Jakiś rysuneczek, inny kolor dla każdego. Tabliczka Dominique jest brązowo-beżowa, pomalowana w jesienne, opadłe liście. Gdybym ja dostała od kogoś podobny rysunek i doszła do wniosku, że odzwierciedla on moją osobowość, to chyba popełniłabym samobójstwo. Ale Dominique się tym nie przejęła. – Charlotte – zaczyna uroczystym tonem – mamy wielki problem. – Ach tak? Jaki? – Chodzi o nową debatę telefoniczną z widzami, którą mamy zamiar prowadzić... – No, właśnie dlatego robimy program na żywo, prawda? Co się dzieje? – Roxanne nie chce jej prowadzić. – Co? Jak to? Sama nalegała, żeby to zrobić, bo chciała być bliżej swoich widzów. – Nie podoba jej się temat, twierdzi, że czuje się niezręcznie, że to nie jest dobre dla jej wizerunku. – Ach, ten cholerny wizerunek! Założę się, że znów stoi za tym jej guru Mark. Słucha go, jakby był jakimś bogiem. Może spróbuję ją przekonać. – To nic nie da, próbowaliśmy już wszystkiego. – My, czyli kto? – Aïsha, Justin, P-O i ja. Nie chce o tym słyszeć. Nawet pan
Samson się w to zaangażował. Obserwuję twarz Dominique, szukając na niej jakichkolwiek emocji, ale ona niczego po sobie nie pokazuje. Zdecydowanie jedynym sposobem, żeby dowiedzieć się więcej na temat jej relacji z naszym szefem, jest zaproszenie jej do domu na dobrego drinka. Muszę to zaplanować, najszybciej jak się da. – To nie szkodzi, Dominique, musimy po prostu zmienić temat. Zadamy jakieś inne pytanie i już. – Nie możemy, reklama wyświetlana jest już od kilku dni, to ważne wydarzenie w życiu stacji, wszyscy są zachwyceni naszą odwagą... Myślisz, że moglibyśmy zaprosić jeszcze jakiegoś eksperta, żeby to poprowadził? – Oj, za czterdzieści pięć minut wchodzimy na wizję. Mogę spróbować, ale nie liczyłabym na to zbytnio. Zastanawiam się nad rozwiązaniem, ale szczerze mówiąc, nie za bardzo wiem, co można by zrobić. – Nie mamy wyboru, Dominique, musisz anulować ten element programu. Ile to potrwa? Piętnaście minut? Wstawmy w to miejsce P-O. Poprośmy, żeby zrealizował dwa przepisy zamiast jednego. I w tym momencie Dominique się wścieka! O, la, la, rzadko widziałam ją taką zdenerwowaną. – Powiedziałam ci już, że reklama „chodzi” w mediach. Szefowi bardzo na tym zależy. Będzie dzisiaj w studiu, w żadnym wypadku nie możemy go zawieść. Ach! A oto i prawdziwy powód. Mamy gdzieś reklamę. Najważniejsze, żebyśmy zachowali twarz wobec pana Samsona, nieprawdaż, moja piękna, niedopieszczona realizatorko? – No dobrze, Charlotte, posłuchaj, co zrobimy. Już od miesięcy męczysz mnie o screen test i mówisz, że chciałabyś występować na wizji. Oto twoja szansa. To ty poprowadzisz debatę. – Co? Patrzę na Dominique w osłupieniu. Nie, ona się nie śmieje. To nie żart. Nie wierzę własnym uszom. Nie tak wyobrażałam sobie swoje początki na wizji. Marzyłam o kronice gastronomicznej albo o reportażach na temat lokalnych
produktów. A nie o prowadzeniu debaty telefonicznej na temat niewierności i seksu. *** – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Zaufaj sobie – mówi charakteryzatorka, nakładając mi na powieki cienie w stylu retro, żeby podkreślić moje zielone oczy. Wiedziałam, że przed pierwszym występem na wizji będę zdenerwowana. Ale nie sądziłam, że tak bardzo. Mam wilgotne ręce, moja prawa noga mimowolnie podryguje i ciągle przygryzam wargi. – Charlotte, będą ci krwawić usta; jak tak dalej pójdzie, nie dam rady ich pomalować. Uspokój się! Po raz pierwszy, odkąd dziesięć lat temu rzuciłam palenie, nachodzi mnie nieodparta ochota na papierosa. Gdybym tak mogła porządnie zaciągnąć się player’sem! Charlotte, powstrzymaj się. Nie ma mowy, żebyś wróciła do napadów kaszlu, szarawych zębów, pożółkłych palców i śmierdzącego oddechu. Fuj! Zaczynam panikować na myśl, że zostało mi jeszcze czterdzieści pięć minut – dokładnie czterdzieści dwie i pół – na przygotowania. My God! Musi zdarzyć się cud, żebym stanęła na wysokości zadania! Przez głowę przebiega mi lista pytań, które zadam telefonującym widzom. Nagle dochodzę do wniosku, że pytaniom brakuje subtelności i wyrafinowania. – No nie, kto napisał te wszystkie pytania? – pytam głośno. – Sama to zrobiłaś, kochanie – rzuca Aïsha, wchodząc do „sali tortur”, jak żartobliwie nazywają garderobę niektórzy nasi koledzy. – Co? Skądże, to nie ja. – Nie denerwuj się. Nie pamiętasz? – Nie, wydaje mi się, że to nie było to. W każdym razie ja nigdy nie użyłabym takiego słowa. I gdy charakteryzatorka wykańcza makijaż, ja dyskretnie wskazuję na kartce słowo „fellatio”, by zwrócić na nie uwagę Aïshy. – No co, jest poprawne. – Zmienię je. Powiem „miłość oralna”. To mniej dosadne. – Jak chcesz. No dobrze, przyszłam ci pokazać, co dla ciebie
znalazłam. Wygrzebałam to w starych ubraniach Roxanne. Nawet tego nie zauważy. – Mam nadzieję. Bo inaczej miałaby do mnie śmiertelny żal. Wstaję z krzesła charakteryzatorki i przeglądam się uważnie w lustrze. Wow! Rzadko tak bardzo się sobie podobam. Właściwie to nigdy. To niesamowite, jak może nas zmienić kilka ruchów pędzelka! Aïsha proponuje mi różne ubrania, które przymierzam w swoim boksie. Na wstępie eliminuję wszystko, co różowe – to jak na mój gust niewystarczająco poważne, czarne – zbyt ciemne, szare – za smutne, i turkusowe – za bardzo rzuca się w oczy. Tak, teraz do wyboru zostały mi dwie rzeczy. Piaskowa marynarka z dużym kołnierzem – zbyt ciotkowata, i przepiękna jedwabna koszula. Dopasowana, z krótkim rękawem, z dekoltem głębokim, ale bez przesady, w ciepłej barwie owocu granatu. Jest po prostu cudowna i świetnie podkreśla jasne włosy. Razem z moimi czarnymi cygaretkami daje niesamowity efekt. A teraz dodatki: uszy ozdabiam diamentami, również pożyczonymi od niczego nieświadomej Roxanne. Na szyi wieszam delikatny srebrny łańcuszek. I już – jestem gotowa! Przyszedł czas, by poinformować o debiucie telewizyjnym swoich znajomych z Facebooka. Z prędkością światła piszę post zapraszający wszystkich do oglądania dzisiejszego programu. Muszę też uprzedzić mamę, nie chcę, żeby nie odzywała się do mnie przez dziesięć kolejnych lat. Chociaż, jak się dobrze zastanowić, może nie byłoby to takie złe... Nie, lepiej unikać dramatów. Szybko wysyłam jej SMS. Już. A teraz skupmy się na programie. Rzucam okiem na zegar ścienny. Zostało mi tylko dwanaście minut. A jeśli strzelę gafę jak ta młoda dziennikarka opowiadająca w wiadomościach smutną historię? Pamiętam jej występ na żywo. Wszyscy słyszeli, jak powiedziała: „Młoda kobieta była na kortach penisowych swojego dozorcy... eee, przepraszam, na kortach tenisowych swojego dozorcy, gdy doszło do tragedii”. Żenada. Cały świat usłyszał ten lapsus – natychmiast trafił do sieci. Co sprytniejsi szybko przetłumaczyli fragment na angielski, hiszpański,
a nawet na chiński. Dziewczyna stała się pośmiewiskiem całego świata i musiała zmienić zawód. Teraz sprzedaje buty w sklepie Yellow. Ciężki los! Mam coraz bardziej ściśnięte gardło i czuję, jak żołądek zawiązuje mi się na supeł. Jak tak dalej pójdzie, trafię na nosze i zawiozą mnie do szpitala. Muszę się jakoś odprężyć. Zamykam oczy i robię głęboki wdech. A potem powolny wydech. Nic – nadal jestem tak samo spięta. Spróbujmy jeszcze raz. Koncentruję się na oddechu, próbując nie myśleć o niczym. Ding! Co to za idiota dzwoni do mnie dziesięć minut przed moim wejściem na wizję? Patrzę na ekranik telefonu i natychmiast rozpoznaję numer. Nie ma mowy, żebym teraz odebrała. To mój doradca finansowy z banku. Od dwóch dni bombarduje mnie wiadomościami. Ale na razie nie chcę z nim rozmawiać. Nie mam mu nic do powiedzenia. Zwłaszcza że świetnie wiem, co chce mi powiedzieć. Nietrudno zgadnąć, powtarza to w każdej wiadomości. To jest nudne jak flaki z olejem! Chce umówić się ze mną na rozmowę w sprawie odsetek z karty kredytowej, których rzekomo nie spłacam od trzech miesięcy. Po pierwsze, będzie musiał udowodnić, że nie spłaciłam tych odsetek, bo to wcale nie jest takie pewne. I nie w moim stylu. Po drugie, jeśli przedstawi mi jakieś rozsądne i niepozostawiające wątpliwości dowody, zgodzę się spłacić sumę, o której mowa. Ale będzie musiał zaczekać, aż zarobię jakieś dodatkowe pieniądze. Teoretycznie będzie to wtedy, gdy sprzedam grill. I właśnie wtedy do niego zadzwonię. Logiczne, prawda? Argument jest celny i solidny, a jednak ten telefon tylko podkręca moje zdenerwowanie. Znów próbuję robić ćwiczenia oddechowe. Zdecydowanie nie jestem stworzona do praktyk zen. Jedyne znane mi remedium na lęki znajduje się na półkach sklepu monopolowego... Zbyt daleko, żebym zdołała obrócić w osiem minut. Chyba że... klęcząc na podłodze, grzebię w małym koszu na surowce wtórne, stojącym u mnie w boksie. Gorączkowo wyrzucam z niego papiery i kartony, które lądują na drugim końcu pomieszczenia. Na dnie kosza znajduję pożądany przedmiot: pustą butelkę po wodzie.
Biorę ją i biegnę do kuchni, w której stoi szafa na produkty żywnościowe Pierre’a-Oliviera. W zeszłym tygodniu gotował penne Romanoff, jestem pewna, że nie zużył do tego całej butelki wódki. Otwieram szeroko drzwi szafy i zaczynam przeglądać zawartość półek. Oliwa extra virgin, sól szafranowa, pomidory w puszkach, słoik soczewicy, Nutella... No nie, cóż to za metoda przechowywania żywności! Nutelli nie stawia się obok soczewicy. Hello? – Trzeba ją raczej postawić tutaj, obok masła orzechowego – mówię głośno, wykonując jednocześnie odpowiednie gesty. – Charlotte, wydaje mi się, że to nie pora na porządki. Odwracam się szybko i dostrzegam P-O. Stoi za mną i wygląda naprawdę seksownie w tym nowym brązowym fartuchu. – Zaczynamy za pięć minut, wszyscy cię szukają – dodaje. Tak, obiecałam, że będę go ignorować, ale sytuacja jest naprawdę wyjątkowa. – Gdzie masz wódkę? Patrzy na mnie, jakbym była ufoludkiem. – Ej, spokojnie, to tylko program telewizyjny. On może sobie tak mówić, jest przyzwyczajony do kamer. Dla niego to łatwizna. Ale ja na razie widzę to inaczej. I naprawdę czuję, że muszę się uspokoić. Jeśli w ciągu kilku sekund nie napiję się wódki, to dosłownie wpadnę w histerię. – Gdzie ją masz? – teraz już prawie krzyczę. – Ostatnia półka, za ryżem basmati. – Ale masz burdel w tej szafie! – Nie większy niż ty w swojej sypialni – odpowiada kpiąco P-O. No nie! Za kogo on się ma, że teraz do tego wraca? To naprawdę nie jest dobry moment. Lepiej zignorować jego ostatnią uwagę. Nalewam sobie spory kieliszek wódki. Do dna! – Lejek! – rozkazuję P-O, wyciągając rękę jak chirurg żądający skalpela od pielęgniarki. Najwyraźniej onieśmielony moją determinacją, P-O natychmiast spełnia żądanie. Wlewam szybko kilka łyków wódki do butelki po wodzie. Nikt się nie pozna. Łudzące podobieństwo. P-O patrzy na mnie
rozbawiony. – O co ci chodzi, czemu tak na mnie patrzysz? Nie znasz powiedzenia, że lepiej pić, niż pod presją żyć? I wypowiadając te mądre słowa, których pochodzenia, przyznaję, nie pamiętam, odwracam się na pięcie. Słyszę, jak P-O życzy mi powodzenia tym słodkim tonem, jaki przybiera zawsze, gdy mówi w języku swojej matki: – Buona fortuna, Bella...
15 „– A ty, panienko spod piętnastki, wierzysz w cuda? – Nie dzisiaj”, MADELEINE, konsjerżka, do Amelii, w filmie Amelia A teraz długo oczekiwana chwila – nowość. Nasza debata telefoniczna – rzuca Roxanne, uśmiechając się do kamery numer dwa. Odwraca się w moją stronę i przedstawia mnie jako swoją nową współpracowniczkę. Wow! Jestem zaszczycona. – Charlotte, bardzo seksownie wyglądasz w tej jedwabnej koszuli. Widać, że myślałaś o naszym dzisiejszym temacie, wybierając strój, prawda? O, o! Wyczuwam szczyptę zazdrości w jej słodkim komplemencie. Sądzę, że ostatecznie przypomniała sobie, że to ona jest właścicielką tej ładnej bluzki koszulowej barwy granatu. – W rzeczy samej. Bardzo dziękuję, Roxanne – mówię, ośmielona trzema łykami wódki, które przed chwilą wypiłam. – Jaki jest zatem temat dzisiejszej debaty? Aby odpowiedzieć, spoglądam w kamerę numer jeden, tak jak kazała mi realizatorka. A może to miała być dwójka? Cholera, mam chwilowy zanik pamięci. No dobrze, spróbujmy spojrzeć w tę, która jest najbliżej. Wpatruję się w kamerę numer jeden i momentalnie zapala się na niej mała czerwona lampka. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zdecydowanie dziś rano mam szczęście. – Pytanie, jakie zadajemy dziś państwu, dotyczy związków pozamałżeńskich. Czy waszym zdaniem pocałowanie osoby innej niż partner lub uprawianie z nią miłości francuskiej to już zdrada? – To ciekawe! – wtrąca się Roxanne, która najwyraźniej w ogóle tak nie myśli. – A ty, Roxanne? Jaka jest twoja opinia na ten temat? Ups! Chyba popełniłam gafę i mam nadzieję, że da się ją naprawić. Prowadząca uśmiecha się jak anioł, ale wystarczająco dobrze ją znam, by
wiedzieć, że tak naprawdę jest wściekła. – Zadajesz mi bardzo osobiste pytanie, droga Charlotte. Sprawdźmy lepiej, co na ten temat sądzą nasi widzowie. Nieźle się wymigałaś, moja piękna Roxanne. Przypuszczam, że nie chciała zdradzać własnych skłonności do skoków w bok. Jeszcze całkiem niedawno zwierzyła mi się, że zaliczyła weterynarza, który leczy jej psa. „Niesamowite doświadczenie zmysłowe”, powiedziała. Zwłaszcza że ma „nową” pochwę. Ale jej pies Victor był świadkiem całej sceny i od tego czasu znów wpadł w depresję. Przynajmniej teraz Roxanne może częściej widywać nowego kochanka. Dostrzegam nagle realizatorkę. Wskoczyła do studia niczym lew, który wydostał się z klatki. Staje naprzeciw nas, pomiędzy dwoma kamerzystami, i wykonuje w naszą stronę jakieś znaki, których nie rozumiem. Precyzyjnie i szybko kręci kciukiem w powietrzu. O co chodzi? Chce, żebyśmy zamieniły się miejscami? Żebyśmy odtańczyły taniec wywołujący deszcz? Ach, no tak. Ten gest oznacza, że musimy dłużej pogadać. Prawdopodobnie nie ma jeszcze nikogo na linii. – Możecie skontaktować się z nami pod numerem telefonu widocznym u dołu ekranu albo wysłać do nas wiadomość elektroniczną na adres Totalement Roxanne. A teraz ty, Charlotte, powiedz nam, co myślisz o niewierności. – Jestem totalnie przeciw, moja droga „totalna” Roxanne. Ha, ha! Ależ jestem zabawna! A jak świetnie pasuje do sytuacji moja gra słów! Roxanne nie wydaje się zachwycona głupim żartem. Dyskretnie pociągam spory łyk wódki. – A oprócz tego? Wyjaśnij nam! – Myślę, że jeśli naprawdę kochamy naszego partnera, nie musimy szukać przygód, nawet jeżeli miałby to być pocałunek czy... no, miłość francuska. Uznasz być może, że jestem idealistką albo przesadzam, ale wierzę w miłość na wyłączność i w nic innego. – Ależ skąd, nie uważam cię za idealistkę. Tylko że nie każda kobieta ma szczęście przeżyć wielką miłość tak jak ty. – Eeee, ale ja...
– Mamy pierwszy telefon – przerywa mi Roxanne. – Dzień dobry. Skąd pani dzwoni? – Dzień dobry, dzwonię z Laval. – Proszę się przedstawić. – Mado. Mado z Laval. Gdy rozpoznaję głos mamy, moje oczy robią się wielkie jak spodki. Co ją napadło? Chce brać udział w debacie telefonicznej? Znowu próbuje być w centrum zainteresowania! Tak czy inaczej na pewno nie będę rozmawiała z nią o seksie w obecności setek tysięcy widzów! Nigdy nie robiłyśmy tego w domowym zaciszu, czemu więc miałybyśmy to robić na żywo, w telewizji? Ponieważ tak naprawdę nie mam wyboru. Nie mam nawet czasu wymyślić wiarygodnej wymówki, by się rozłączyć i odebrać kolejny telefon. Oddycham głęboko i zaczynam: – A więc, Mado z Laval, jaka jest pani odpowiedź na moje pytanie? – Dla mnie zdrada rozgrywa się bardziej na poziomie uczuć. Myślę, że można sypiać z kimś innym niż mąż czy żona. Ale jeśli nie kochamy tej osoby, robimy to tylko dla seksu, nie można uznać tego za zdradę. – Dziękuję za tę opinię. Przechodzimy do... – Jeszcze nie skończyłam. Mnie często zdarzało się sypiać z mężczyznami innymi niż mój partner. Naprawdę wolałabym tego nie wiedzieć! Kto ma ochotę znać szczegóły życia intymnego własnych rodziców? No, kto? – Tak naprawdę – kontynuuje matka – to nie może przerodzić się w związek. Dopiero wtedy bowiem można mówić o zdradzie. Ale przygoda na jedną noc, tylko dla seksu – to się nie liczy. Gada jak mężczyzna. To oni bardzo często oddzielają grubą kreską seks od miłości. Chciałabym w to wierzyć i miewać jednorazowe przygody. Tylko po to, by zapewnić sobie doznania cielesne. Próbuję, przysięgam wam, ale zawsze wtrąca się do tego serce. Roxanne stoi obok i wydaje się bardzo zainteresowana wypowiedzią mamy, która ciągnie swój monolog:
– Poza tym, gdy mąż czy żona nic nie wiedzą, nie sprawia im to bólu. Dobrze, dosyć! Na domiar złego lekko kręci mi się w głowie. Za dużo wódki, za duży upał w studiu. – Dziękujemy pani. A teraz przerwa na reklamy. Realizatorka patrzy na mnie pytająco. Zaskoczona, daje sygnał asystentce, która natychmiast emituje reklamę nowego, czterowarstwowego papieru toaletowego o zapachu jaśminu. Uff, pozbyłam się mamy. – Charlotte Lavigne! – krzyczy wściekła Dominique. – Teraz nie miało być przerwy. – Od kiedy to bawisz się w prowadzącą? – dodaje Roxanne, najwyraźniej też zagniewana. – Nie igraj z ogniem, Charlotte! – Ach, przepraszam, dziewczyny, ale to, co ona mówiła, było beznadziejne. Poza tym strasznie chce mi się siku. Uciekam do toalety. Zamykam za sobą drzwi kabiny. Muszę wziąć się w garść, bo wszystko psuję. Siadam i sikam. Ach, jak dobrze! To niesamowite, że czasem takie zwykłe czynności potrafią nas uspokoić. – O nie! Nie ma papieru! – mówię na głos. Próbuję znaleźć wyjście z tej sytuacji, gdy nagle słyszę, jak otwierają się drzwi łazienki. – Czekaj, Charlotte, przyniosłam ci papier – rzuca Aïsha. To niesamowite! Aïsha czyta w moich myślach! Znów stałyśmy się siostrami, takimi, jakimi byłyśmy, zanim zaczęłyśmy się kłócić. Nareszcie odzyskam przyjaciółkę, za którą tak bardzo tęsknię, powierniczkę, której mogę powiedzieć o wszystkim. Co za ulga! Aïsha wsuwa dłoń pod drzwi, podając mi kilka kawałków papieru. – Dziękuję, kochana. – Charlotte, następnym razem, gdy pójdziesz do toalety na przerwie, wyłącz mikroport. Wszystko słyszeliśmy w studiu. Patrzę na swój dekolt i odkrywam winowajcę: maleńki mikrofon. Jak mogłam zapomnieć? Czuję, jak zalewa mnie potworny wstyd. – Aïshaaaa... zaczekaj. Szybko wychodzę z kabiny i opłukuję ręce. Bez mydła, trudno, nie
mam czasu. Aïsha stoi oparta o drzwi i daje mi znaki, żebym się pospieszyła. – Nie wrócę tam. Znajdę jakąś wymówkę, cokolwiek. Nie mogę stanąć naprzeciw wszystkich tych ludzi, którzy słyszeli, jak sikam. To niemożliwe. – Oj, coś ty, to nic takiego. Ładowałaś się już w gorsze sytuacje. Musisz poprowadzić debatę do końca. – No tak, ale co sobie o mnie pomyśli ten operator? Widziałaś, jaki jest słodki? – Tak, i właśnie się dowiedział, że jest w twoim typie, bo nadal masz włączony mikrofon! O, la, la! Jest coraz gorzej! Teraz chciałabym się zapaść pod ziemię. Aïsha chwyta mnie mocno za nadgarstek, jakby była matką zniecierpliwioną kaprysami swojego dziecka. Siłą ciągnie mnie do studia, a ja słyszę odliczanie, które zaczyna się dokładnie wtedy, gdy siadam na swoim miejscu, w fotelu. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Rzut oka na kamerzystę wystarczy, by stwierdzić, że faktycznie wszystko słyszał. Jego kpiący wyraz twarzy wiele mówi. Cóż, jeszcze jedna sytuacja, z którą będę musiała się zmierzyć. Roxanne zachęca żeńską część publiczności do udziału w konkursie „Wygraj depilację do końca życia!” i zdradza jego szczegóły, a ja zamykam oczy. Wraca do mnie pewne wspomnienie. Widzę ulicę mojego dzieciństwa, latem, gdy miałam pięć lat. Siedzę na swoim różowym rowerku ozdobionym białymi cekinami. Dzień wcześniej mój ojciec zdjął małe kółka, które pomagały mi utrzymać równowagę. Trzyma siodełko, a ja zaczynam powoli jechać. Nie boję się. Tata jest ze mną. Trzyma mnie i prowadzi. – Teraz, księżniczko, pojedziesz sama. Po prostu pedałuj powoli, zobaczysz, to proste. – Nieeeeeee! Nie chcę! Nie potrafię! Upadnę! – Ależ oczywiście, że potrafisz. Gdy powiem „go”, puszczę cię. Raz, dwa, trzy, go! Czuję, jak mój rower chybocze się na prawo i lewo. Tracę równowagę, zaraz upadnę. Już wyobrażam sobie siebie z ręką w gipsie.
Gorzej – z dwiema rękami w gipsie. Przez miesiąc nie będę mogła bawić się lalkami Barbie! A potem jakimś cudem rower prostuje się, a ja odzyskuję równowagę. Jadę, płynę, lecę! Udało mi się! – Brawo, księżniczko, jesteś najlepsza! Jesteś moją mistrzynią. Wracam na ziemię w samą porę – zaczyna się debata telefoniczna. Mistrzyni jest gotowa. Dawajcie mi tu jakiś telefon o seksie! Kolejne minuty mijają w błyskawicznym tempie. Jestem w swoim żywiole. Wspomnienie z dzieciństwa dodało mi skrzydeł. Dzięki wódce odprężyłam się na tyle, by wyglądać na wyluzowaną, ale nie pijaną. Cztery łyki – idealna dawka. Muszę to zapamiętać. Odpowiadam na telefony niezwykle błyskotliwie, sama siebie o coś takiego nie podejrzewałam. Żartuję z rozmówczyniami, delikatnie droczę się z Roxanne, a udaje mi się nawet wygłosić kilka naprawdę celnych komentarzy. Im dłużej trwa debata, tym bardziej rozluźnia się atmosfera w studio. Napięcie, które ogarnęło nas na początku programu, powoli opada. Na twarzach moich kolegów maluje się odprężenie. Napotykam spojrzenie Aïshy, siedzącej nieco z boku, tuż obok przystojnego operatora. Przyjaciółka uśmiecha się do mnie szeroko i unosi kciuk w górę. Ten gest nie umyka uwagi naszej prowadzącej; gromi Aïshę wzrokiem. Zazdrość... Czuję wiatr w żaglach. Nawet P-O, który czeka na swoją kolej przy wyspie kuchennej, rzuca mi pełne podziwu spojrzenie. Urosłam w jego oczach! Debata kończy się miłą niespodzianką – telefonem od faceta. Mężczyźni rzadko oglądają nasz program. Tak naprawdę to nie wiedziałam, że w ogóle jacyś oglądają. Richard opowiada nam, jak wybaczył swojej żonie, która podczas imprezy namiętnie pocałowała kolegę z pracy. Przeszli ciężkie chwile, ale teraz są sobie jeszcze bliżsi. To wzruszające! – Dziękuję panu za tę wypowiedź. Na tym kończy się nasza dzisiejsza debata. Jutro zmieniamy temat, Roxanne. Poprosimy widzów, żeby opowiedzieli nam o stresie. Ciągnę, patrząc w obiektyw kamery:
– Czy stres przeszkadza wam spać? Czy powoduje bóle pleców? A może sprawia, że wyskakują wam pryszcze? Czekamy jutro na wasze odpowiedzi. Gasną reflektory. W studiu zapada cisza, a po kilku chwilach słyszę, jak pierwsza osoba zaczyna bić mi brawo, potem druga, trzecia i tak dalej. Teraz już klaszcze cała ekipa, nawet nasza sztywna realizatorka i pełen rezerwy szef, pan Samson. To prawdziwy cud. Udało mi się! Tylko Roxanne jest jak z marmuru. Gorzej – mam wrażenie, że się obraziła. Nie było jej miło, że przestała być gwiazdą, nawet jeśli trwało to tylko kilka minut. – Charlotte, czy powiedział już ktoś pani kiedyś, że jest pani stworzona do pracy przed kamerą? – pyta mnie pan Samson. To mile łechce moją próżność, lecz jednocześnie onieśmiela – czerwienię się, stojąc naprzeciw szefa. Nie jestem przyzwyczajona do takich hołdów. Mamroczę podziękowania. Roxanne obserwuje nas, a w oczach ma sztylety. – Charlotte, możesz przygotować mi dokumentację jutrzejszej debaty o stresie? Przejrzę ją dziś wieczorem. Skutecznie spuściła ze mnie powietrze. Przywołała mnie do smutnej rzeczywistości – przecież jestem zwykłą researcherką. Jutro ona znów przejmie stery. Ale nie pozwolę jej zepsuć tej wyjątkowej chwili! To moje pięć minut i mam zamiar wycisnąć z nich jak najwięcej. – Dobrze, Roxanne. Dostaniesz ją za godzinę. Aïsha idzie ku mnie, uśmiechając się ciepło. Za nią podąża P-O. – Byłaś świetna, Charlotte! Kamera cię kocha – mówi przyjaciółka i mocno mnie przytula. – Good job, Charlotte – dodaje P-O, klepiąc mnie lekko po ramieniu. Jestem w siódmym niebie. Podskakuję jak mała dziewczynka. – Aïsho, trzeba to uczcić! Mogłybyśmy zjeść kolację, dziś wieczorem, z Ugo. Co o tym sądzisz? – No nie wiem, zaplanowałam... – Ach, więc odwołaj! Zgódź się! Już tak dawno nie spotkaliśmy się we troje!
Rozglądam się wokół. Robię tajemniczą minę, ściszam głos i ciągnę ją w kierunku swojego boksu. – No i nie masz ochoty dowiedzieć się, jak mu się układa z Justinem? Co? Na razie niewiele nam powiedział. Napijemy się chianti i zobaczysz, że zacznie gadać. – Dobra, niech będzie. Pójdziemy do P-O – oświadcza Aïsha, jak gdyby restauracja naszego redaktora kulinarnego była jedyną knajpą w mieście. – Eeee... jesteś pewna? Nie mam ochoty spędzać całego wieczoru pod okiem P-O. – Tak, tak. Zadzwoń do Ugo, zarezerwuję stolik na dziewiętnastą. Na razie idę, muszę zrobić zakupy. Roxanne kazała mi znaleźć bikini Shan, jadeitowo-niebieskie. – A co to znów za historia? Poprowadzi program w kostiumie kąpielowym? – Nie. W przyszłym tygodniu wyjeżdża do Monako. Czasem wydaje mi się, że Roxanne jest nieźle stuknięta. Przegania swoją stylistkę po sklepach, żeby odgrywać wielką panią nad Morzem Śródziemnym... Bez sensu! Aïsha zaś ulega jej zachciankom. To deprymujące! Zadowolona ze swojego występu, wracam do pracy, pogwizdując jak Królewna Śnieżka wśród siedmiu krasnoludków. Pogwizdywać przy pracy... Życie sprawia nam czasem piękne niespodzianki. Chwila spędzona na Facebooku dodaje mi skrzydeł. Wszystkie komentarze znajomych na temat mojego występu są pozytywne. Podobały im się mój uśmiech, moja bluzka, makijaż, fryzura... Czytając niektóre uwagi, mam wrażenie, że częściej na mnie patrzyli, niż mnie słuchali. Ale to jest właśnie telewizja. Tu obraz ma pierwszeństwo. Teraz sprawdzam pocztę. Wow! Co najmniej dwadzieścia e-maili. Zdecydowanie, program jest popularniejszy, niż sądziłam. Przesuwam maile w dół i nagle czuję, jak serce przestaje mi na moment bić. Nazwisko jednego z nadawców sprawia, że oblewam się zimnym potem: Maximilien Lhermitte. Od kilku miesięcy nie mam żadnego kontaktu z moim byłym
ukochanym, a teraz on nagle się odzywa – ot, tak, znienacka. Waham się, czy otworzyć wiadomość zatytułowaną: „Świetny występ”. Od kiedy Max ogląda programy dla pań? Moja rana dopiero zaczyna się zabliźniać. Już nie myślę o nim dziesięć razy dziennie, tylko dwa lub trzy. Już nie słucham godzinami kiczowatych piosenek o miłości i nie wylewam potoków łez. Skończył się też mój festiwal deserów – a to ulżyło brzuchowi i pośladkom, które nie były już w stanie pomieścić kolejnych kilogramów. A jeśli przeczytam wiadomość od Maksa i wszystko powróci? Znów zacznę robić sobie złudzenia? Uczepię się tego maila niczym koła ratunkowego, rzuconego na środek morza? To możliwe. Lepiej to zignorować i zachowywać się tak, jak gdybym niczego nie dostała. Kieruję kursor na napis „skasuj”. Moje palce stawiają opór, ale ja jestem silniejsza. Wkładam całą swoją energię w zatarcie śladu po mężczyźnie, który złamał mi serce. W końcu wciskam klawisz. Uff! Wiadomość od Maksa zniknęła. Teraz mogę odetchnąć.
16 Pisząc do byłego faceta, powinnyśmy na końcu dać dwa całusy (xx) czy trzy (xxx)? A co będzie dla pana? – pyta kelner Ugo. – Mus z wątróbki drobiowej i trzy rodzaje kiełbas z kapustą. – Ugo, dostaniesz udaru w wieku czterdziestu lat, jeśli nadal będziesz jadł tyle mięsa co teraz – mówię mu, gdy kelner odchodzi. – Ona ma rację, Ugo, powinieneś bardziej uważać – popiera mnie Aïsha. – No dobrze, dobrze. Następnym razem zamówię rybę. Obiecuję. Czule spoglądam na swoich przyjaciół. Tak bardzo się cieszę, że spotkaliśmy się razem, we troje. Mam wrażenie, że nie robiliśmy tego od wieków. – Za przyjaźń! – mówię, podnosząc kieliszek ice cider. – Za przyjaźń – powtarzają Aïsha i Ugo, naśladując mój gest. – I za ciebie, Charlotte! Za sukces i za nową karierę na wizji – dodaje Ugo. – Hmmm, nie jestem pewna, czy poprowadzę jeszcze jakąś debatę. Roxanne na pewno zaprotestuje. Ale przynajmniej udowodniłam, że jestem do tego zdolna. – Tak. I jesteśmy z ciebie dumni – odpowiada uroczyście Aïsha. Patrzę na nią kątem oka i uśmiecham się porozumiewawczo. To nasz sygnał. Dalej, do ataku. Ja zaczynam. – Hej, a jak się ma piękny Justin? Jak ci się z nim układa? – Dobrze, dobrze. – No proszę. A jesteście razem? – Widujemy się, ale nie nazwałbym tego byciem razem... Poza tym Justin chce zachować dyskrecję. – Skomplikowana ta wasza historia. – Nie, wcale nie jest skomplikowana. Po prostu muszę dać mu trochę czasu. – Czasu na co? – wtrąca się Aïsha. – No... żeby zgodził się na coś więcej niż zwykłą przygodę.
– Co? Nigdy dotąd nie miał faceta? W wieku dwudziestu sześciu lat? – Nie, nigdy. Tylko przygody na jedną, dwie noce. Do stolika podchodzi kelner, niosąc talerze z apetyczną zawartością. – Ravioli z homarem dla pań i mus z wątróbki drobiowej dla pana – mówi, stawiając wszystko na stole. Wraca pół minuty później z butelką szampana w ręce. Patrzę pytająco na Aïshę i Ugo; kto wpadł na ten głupi pomysł i zamówił alkohol, który będzie nas kosztował majątek? Uwielbiam szampana, ale płacić 150 dolarów za coś, co jest warte 65... – Proszę państwa, to prezent od szefa, dodatek do przystawek. Ach, oddycham z ulgą... Bo już zaczęły mi się przypominać bezustanne telefony z banku. – Nooo, hojny jest ten twój P-O, Charlotte – rzuca Ugo. – Jak to mój P-O? To jest P-O całej ekipy, no wiesz co? Odwracam się do Ugo, tak żeby Aïsha nie mogła dostrzec mojej twarzy. Patrzę na niego groźnie, dając znak, żeby się zamknął. Spuszcza wzrok. Zrozumiał aluzję. Pop! Cudowny odgłos odkorkowywanego szampana! A już zwłaszcza tego, którego dostaliśmy w prezencie! Wznosząc toast z przyjaciółmi, dostrzegam podejrzliwy wzrok Aïshy. Na szczęście szybko wracamy do tematu miłości Ugo. – Justin w głębi duszy jest taki jak wielu facetów: nie lubi się zaangażować. – To jasne, że się tego boi. W dodatku nie bardzo chce, żeby się wydało, że jest gejem. – Ze względu na swój wizerunek? – Tak. Lubi utrzymywać wokół siebie aurę niepewności. Mówi, że to go czyni tajemniczym. Nie chce zawieść tych wszystkich oglądających go paniuś. – Trochę jak P-O i jego stan cywilny. Nie wiemy o nim za wiele. – Co, P-O? On jest kawalerem. – Jesteś pewna? – Tak, tak. Nie ma ani żony, ani dziecka.
– Ach tak? – mówię tylko, zdziwiona, że tak dużo o nim wie. Od kiedy to stylistka jest lepiej poinformowana niż researcherka? Muszę się nad tym zastanowić. I przeprowadzić śledztwo. Ale na razie zajmuje mnie Ugo. Biorę go za rękę. – Ale domyślam się, że ty chciałbyś więcej? Ugo milczy, wysuwa dłoń z mojej i chowa twarz za kieliszkiem szampana. Aïsha mówi do niego cicho: – Ty jesteś zakochany, co? Nadal – milczenie. – Posłuchaj, to widać, cały promieniejesz – ciągnie. – Mam nadzieję, że nie będziesz cierpiał zbyt mocno – mówię tym samym, cichym i czułym tonem. – Nie, dam sobie radę. – Niech cię dobrze traktuje, bo inaczej napiszę na jego Facebooku, że w programie pokazuje plastikowe rośliny. – Co? On to robi? – pyta Aïsha. – Nie, ale co nas to obchodzi? To byłaby piękna zemsta. Wszyscy troje wybuchamy tak głośnym śmiechem, że para siedząca przy sąsiednim stoliku odwraca się i gromi nas wzrokiem. Ups! Zaraz potem młoda kobieta zagląda głęboko w oczy swojemu facetowi. On daje jej znak, żeby się przybliżyła, i szepcze jej do ucha czułe słówka. Śliczna zakochana parka. Jak ja i Max – kiedyś. – A wiecie, kto do mnie napisał? Ugo i Aïsha, z ustami pełnymi tłustych, przyrumienionych na złoto kiełbasek, kręcą głowami od lewej do prawej. – Max. Oboje upuszczają widelce i patrzą na mnie, zaciekawieni. – Po tak długim milczeniu? Czego od ciebie chciał? – Nie wiem. – Jak to nie wiesz? – No... Nie otworzyłam jego wiadomości. – Co? Nie jesteś ciekawa? – Jestem, ale właśnie przestaję ciągle o nim myśleć... – No tak, ale skoro do ciebie napisał, to znaczy, że ma do ciebie jakiś interes... A może żałuje.
– Tak sądzisz? – Nigdy nic nie wiadomo... Daj mi swojego iPhone’a – rozkazuje Aïsha. Przesuwa palcami po ekranie ze zręcznością stenotypistki – nawiasem mówiąc, już kiedyś uprawiała ten zawód, zaraz po przyjeździe do Montrealu, jako osiemnastolatka. Nagle jej twarz się rozjaśnia. – Mam, znalazłam. Była w koszu. – Nie otwieraj jej. Nie chcę już o nim niczego wiedzieć. Natychmiast oddaj mi telefon. – Nie ma mowy. Ja i Ugo chcemy wiedzieć, co miał ci do powiedzenia. Prawda, Ugo? – No... niekoniecznie. Skoro Charlotte nie chce... – Właśnie, to nie jest konieczne. Aïsha, skasuj tę wiadomość. – Ach, przestań zachowywać się jak idiotka! Zresztą i tak jestem pewna, że otworzyłabyś ją wieczorem, po powrocie do domu. I tu, muszę przyznać, punkt dla Aïshy. Robię obrażoną minę i zagłębiam się w fotelu. Dalej, skończmy już z tym! – A więc: „Moja droga Charlotte, piszę ten krótki list, żeby Ci pogratulować występu, który obejrzałem właśnie przez czysty przypadek. Zachowywałaś się bardzo swobodnie, jak gdybyś robiła to przez całe życie. Cieszę się, że wreszcie dano Ci szansę, i jestem przekonany, że daleko zajdziesz. Przy okazji – ślicznie Ci w blond włosach. Do zobaczenia wkrótce. Max”. Jestem wzruszona. To właśnie Maxou, jakiego znam. Uprzejmy i uważny. – Ależ on milusi. A są całusy? – Nie, ale napisał „do zobaczenia wkrótce”. To może oznaczać, że chciałby się z tobą spotkać. Na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech i zaczynam niemalże piszczeć z radości. Maxou chce mnie zobaczyć, Maxou chce mnie zobaczyć, Maxou chce mnie zobaczyć! – Ups, zaczekaj, Charlotte, jest jeszcze postscriptum. Pisze: „Bardzo się cieszę, że znów jesteś aktywna w życiu uczuciowym”. Moja euforia ulatnia się tak samo szybko, jak wcześniej mnie ogarnęła, i ustępuje miejsca konsternacji. Mam dość huśtawki
emocjonalnej! – Jak to aktywna w życiu uczuciowym? Gdzie on się tego dowiedział? – Usłyszał w programie. Wiesz, wtedy gdy Roxanne powiedziała, że masz szczęście, bo przeżywasz wielką miłość. – Ach, to prawda! Spryciara! Cóż, będę musiała to wyjaśnić. – Nie, nie, niech sobie tak myśli. W ten sposób jesteś dla niego bardziej atrakcyjna, nie wyglądasz jak przegrana kobieta, która nadal czeka. Nie, to jest dla ciebie bardzo korzystne. – Ależ Aïsho, coś takiego nie ma sensu! – Zaufaj mi. A ty, Ugo, co o tym myślisz? – Wiecie, co ja o nim myślę, dziewczyny? To egoista, którego obchodzi wyłącznie własny wizerunek. Prawdziwy upierdliwy Francuz, który ma się za kogoś lepszego od innych. Ja w każdym razie nie próbowałbym zaczynać z nim od nowa. Właściwie to nawet bym mu nie odpowiadał. – On nie jest aż taki zły. Mimo wszystko przeżyliśmy razem dobre chwile. – Ach tak? A kiedy? – Ach, Ugo, czepiasz się. Dobrze wiesz, że byłam z nim szczęśliwa. – No cóż. Rób zatem, jak chcesz. Ale w razie czego – ostrzegałem! – Odpiszesz mu – mówi Aïsha. – Albo nie, zaczekaj, zrobię to za ciebie. – Ale ja sama potra... Aïsha podnosi rękę, dając mi znak, żebym zamilkła. Zaczyna pisać odpowiedź. Mogę powtarzać do znudzenia, że to budzi mój niepokój, że się nie zgadzam, że wolałabym napisać sama. Nic z tego. Aïsha jest uparta. „Drogi Maksie. Dziękuję za te miłe słowa. Moi szefowie są tak zadowoleni, że myślą o tym, by dać mi własny program”. – Ej, odbiło ci? Pan Samson niczego takiego nie powiedział. – To nic. Max o tym nie wie. Liczy się tylko to, żeby wzbudzić jego zachwyt. Chcemy go uwieść, Charlotte. A do tego nie wystarczy opowiadanie mu o twoim banalnym życiu.
– Nie musisz mi ubliżać. Wcale nie mam banalnego życia. Nie jest bardziej banalne niż twoje.... – No już dobrze, nie bierz tego do siebie. Teraz piszę: „Właśnie pomyślałam, że byłoby cudnie, gdybyśmy spotkali się we dwoje, po przyjacielsku, żeby pogadać, co u nas nowego. Daj znać, wypijemy razem drinka”. Albo nie, lepiej „aperitif”. Francuzi uwielbiają aperitify. I podpiszemy: Charlotte. I trzy buziaki, xxx. Albo nie, dwa, xx. I już. – Zaczekaj, chcę to przeczytać. – Za późno, już wysłałam – mówi, oddając mi telefon. – Cholera jasna, Aïsho! Co ty zrobiłaś? A jak po tym mailu odechce mu się spotkania ze mną? – Lepiej zajmij się swoimi sprawami, Aïsho – wtrąca się Ugo. – On nie jest facetem dla niej, to chyba jasne, nie? – Ach, Ugo, przestań psuć nam zabawę. Co ty o tym wiesz? No co? Ty, wielki specjalista od związków miłosnych – odpowiada Aïsha z nutką złośliwości w głosie. – Sama nie jesteś lepsza, romansujesz tylko z żonatymi. Kiedy ostatnio byłaś z wolnym mężczyzną, co, Aïsho? – Akurat teraz jestem z takim facetem. – To nam go przedstaw. – Tak, myślę, że już na to czas. Kto to jest? Bip! Telefon anonsuje nadejście maila. Siedzę bez ruchu przez kilka chwil; umieram ze strachu na myśl, że Max odpowiedział mi tak szybko. – Ależ skąd, to właśnie dobry znak. No dalej! Przeczytaj! – błaga mnie Aïsha. – Nie, nie jestem w stanie. Ty przeczytaj – mówię, podając jej aparat. – Dobrze. Spójrzmy. Przez chwilę, która wydaje mi się wiecznością, Aïsha wpatruje się w ekran mojego iPhone’a z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Zaniepokojony Ugo też czeka na ciąg dalszy. Niecierpliwię się. – No co tak długo? Co pisze? – Ach, będziesz zadowolona, Charlotte. Pisze: „Naprawdę z chęcią się z Tobą spotkam. Spędzam lato w Honfleur, ale zadzwonię do Ciebie
po powrocie. Pięknego lata, Charlotte. Max”. I trzy całusy na końcu. – Juhuuuu! Wstaję i idę ucałować Aïshę, a potem Ugo, który nadal wydaje się niezadowolony. – Och, przestań, mój gruby misiaczku, uciesz się z mojego szczęścia – mówię, przytulając się do niego. – No dobrze – Ugo ciężko wzdycha. – Ale pod jednym warunkiem. Już nigdy nie nazwiesz mnie swoim grubym misiaczkiem. – Dobrze, obiecuję... mój słodki, kochany kurczaczku. Zrezygnowany Ugo wznosi oczy ku niebu. Śmiejemy się wszyscy troje i zaczynamy wybierać desery. Przez dalszą część kolacji mamy świetne humory. Robimy nawet plany wakacyjne. Postanowiliśmy, że spędzimy tydzień w nowym domu letniskowym mamy, nad wodą. To niewielka posiadłość, którą jeden z jej byłych kochanków sprzedał jej dosłownie za grosze. Oczywiście wybraliśmy okres, w którym jej tam nie będzie. A żeby mieć pewność, iż nie zjawi się niespodziewanie, pojedziemy tam w czasie, gdy Mado będzie plażować na Kubie. Ugo spróbuje przekonać Justina, by nam towarzyszył. – A ty, Aïsho? Może też chciałabyś kogoś ze sobą zabrać? – mówię, choć z całego serca pragnę, żeby zaprzeczyła. Perspektywa spędzenia dwóch tygodni w towarzystwie dwóch par wydaje mi się tak trudna, jak jeszcze nigdy. – Cóż, może i tak. – No nareszcie! Przestaniesz go ukrywać! – rzuca Ugo. – Kto to jest? – Mam poprosić, żeby się do nas przyłączył? – Tak! Aïsha odchodzi od stolika z telefonem w dłoni. Po powrocie informuje nas, że jej facet spróbuje wcześniej urwać się z pracy. – Nie będziemy na niego czekać przez całą noc. Jutro też mamy program, pamiętasz? – Tak, tak. Nie powinniśmy długo czekać. W milczeniu zabieramy się do jedzenia. Jak zwykle postawiliśmy trzy desery pośrodku stołu i dzielimy się nimi. Przyjaźń doskonała.
Nie wiem, czy sprawił to słodki smak czekoladowego fondant, upojenie szampanem, obecność przyjaciół czy wieści od Maksa, ale czuję się dziś najszczęśliwszą kobietą na świecie. Naprawdę już dawno nie spędziłam tak miłego wieczoru. Zamykam oczy i rozkoszuję się tą magiczną chwilą. – Cześć wszystkim! Odwracam się i widzę P-O. Idzie do nas z butelką porto i czterema szklankami w ręku. Stawia wszystko na stole i siada obok Aïshy. Hej, przecież nikt go nie zapraszał? Myśli, że wszystko mu wolno, bo stawia nam alkohol? Grrr... – Uff! Biegałem przez cały wieczór, mój zastępca jest chory. Ścisnąwszy dłoń Ugo, którego widzi po raz pierwszy, P-O nalewa nam porto. Gadamy o jego jutrzejszej kronice w programie. Pokaże w niej, jak flambirować różne dania, nie wywołując przy tym pożaru. Myślę, że będzie to dla mnie bardzo pouczające. Rozmowa dotyczy błahych tematów. Klimat porozumienia naszej trójki gdzieś się ulotnił. P-O wszystko zepsuł. Nagle odwraca się do Aïshy i szepcze jej coś do ucha. Ona rumieni się z radości, patrzy mu w oczy i uśmiecha się do niego szeroko. Spanikowana, spoglądam na Ugo. Właśnie dotarło do niego to samo co do mnie. Nowym facetem Aïshy jest P-O!
17 Świadoma prostota? Chciałabym kupić kartę wędkarską. Zaintrygowany sprzedawca w sklepie myśliwskim mierzy mnie od stóp do głów. Mam na sobie nową letnią pomarańczową sukienkę, odsłaniającą plecy – lekko przyzłocone dzięki magicznemu działaniu samoopalacza. Na nogi włożyłam nowe tęczowe sandałki z rzemyków. Moje włosy – jaśniejsze niż zwykle – związałam fioletowo-żółtą wstążką. W dodatku wydobyłam dziś z dna szafy różowo-czerwoną torebkę Betty Boop. Tak naprawdę to nie tylko moje sandały wyglądają dziś jak tęcza! Przyznaję, że kolorowe ubranie nie pasuje zbytnio do tych wszystkich wypchanych niedźwiedzi i plastikowych ryb wiszących na ścianach. Ale chyba nie muszę mówić, że nie mam ani jednej koszuli w kratkę, nie mam też zamiaru ich kupować. Być może – powtarzam – być może w innym życiu. – No dobrze, po ile taka karta? – To dla pani? – Nie... dla papieża. – Niech się paniusia zaraz nie obraża... Nienawidzę, gdy ktoś mówi na mnie „paniusia”. Niecierpliwie stukam o ladę świeżo pomalowanymi paznokciami. – Chodzi o to, że wędkarzem nie zostaje się ot, tak. Trzeba znać metody. Gotuję się z wściekłości. Za kogo ma się ten facet? Ten Indiana Jones za dychę, bez krzty charyzmy Harrisona Forda? Myśli, że zrobi na mnie wrażenie swoim kapeluszem poszukiwacza przygód i rozchyloną sportową koszulą, ukazującą owłosiony, zroszony kropelkami potu tors? Fuj! – Skoro Martin Picard może sam złowić ryby na kolację dla swoich gości, to ja też mogę, mój panoczku. – Jaki Martin? I w dodatku ignorant! Jak mógł nie słyszeć o najbardziej
gargantuicznym, niegrzecznym i świntuszącym szefie kuchni w Quebecu? Na jakiej planecie on żyje? – Dobra, nieważne. Da mi pan tę kartę czy nie? Niedoszły Indiana Jones wzdycha, rozdrażniony, kuca za ladą i wyjmuje niewielki pliczek papierów. Kilka minut później wychodzę ze sklepu, ściskając w dłoni cenny dokument. Ostatnio pasjami oglądałam kolejne odcinki serialu telewizyjnego Martin w drodze. Występuje w nim szef kuchni z restauracji Pied du Cochon; poluje na foki, łowi węgorze i nurkuje, żeby zbierać owoce morza. To wszystko mnie zainspirowało. To świetny sposób, by zrobić wrażenie na gościach! Powrót do źródeł, do czasów, gdy samemu trzeba było zdobyć pożywienie, jeśli chciało się zjeść coś na kolację. Postanowiłam naśladować Martina Picarda. Przy użyciu dostępnych środków, ma się rozumieć. Mój cel: skomponować posiłek z produktów, które sama zdobyłam, i podać go przyjaciołom podczas pobytu w domku letniskowym mamy. Załatwiłam już sprawę dania głównego: grillowany pstrąg słodkowodny, którego złowię w jeziorze naprzeciwko domu. Wiem też, co podam na deser: własnoręcznie uzbierane dzikie jagody, również niedaleko domu. Ale co do reszty – jestem w kropce. Mogłabym zabrać się do produkcji wiejskiego chleba o dawnym smaku, ale do tego musiałabym mieć specjalną maszynę. A to zupełnie nie pasuje do mojego projektu. Po pierwsze, w tamtych czasach maszyny do pieczenia chleba nie istniały. A po drugie, celem akcji jest zredukowanie kosztów posiłków i – ewentualnie – stawienie czoła mojemu doradcy finansowemu, który znów nagrał mi się na sekretarkę, ostrzegając, że następnym razem dostanę od niego wiadomość w formie listu poleconego. Auć! Dobra, zobaczymy po wakacjach. Może on też zastanowi się w czasie tych wolnych dni i stwierdzi, że da mi jeszcze trochę czasu. Gdyby tylko udało mi się sprzedać ten cholerny grill... Dzielnie znosząc upał, wracam do domu, zastanawiając się nad menu. A gdybym je jakoś nazwała? Powiedzmy: „menu świadomej prostoty”? Tak, to jest dobre: „świadoma prostota”.
To do mnie pasuje. Znacie dziewczynę charakteryzującą się większą prostotą i świadomością niż Charlotte Lavigne? Nie, prawda? Tak właśnie mi się wydawało. Świadoma prostota. Uwielbiam swoją nową tożsamość, jest taka sexy! Do kolacji potrzebuję warzyw. To podstawa. Ale skąd je wziąć? Z warzywnika, oczywiście. Ale z jakiego warzywnika? Może z wiejskiego? Hmmmm... To dość skomplikowane, gdy nie zna się żadnego rolnika, z wyjątkiem hodowcy bizonów. Maszeruję dalej, gdy nagle rozwiązanie zjawia się przede mną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To ogródki działkowe; krzaczki pomidorów, bakłażany, ogórki, pomarańczowe papryki, papryczki jalapeño, seler naciowy, czerwona kapusta i wiele, wiele innych warzyw... Wow! Podchodzę do furtki i wtedy dostrzegam, że do działek nie można się dostać. Olbrzymia kłódka chroni ogrodników amatorów przed intruzami takimi jak ja. Chodzę cierpliwie wzdłuż płotu, do chwili gdy staje za mną starszy pan o niezwykle miłej twarzy. Ma na głowie słomkowy kapelusz, a w ręku trzyma torbę pełną drobnych narzędzi ogrodowych. – Założę się, że zapomniała pani kluczy? – pyta. – Tak, a muszę koniecznie podlać szpinak, inaczej zwiędnie. – Szpinak przy tym upale? Chyba wszyscy wiedzą, że szpinak uprawia się wiosną, a nie w środku lata... Jest pani pewna, że nadaje się pani na ogrodniczkę? Ups! Co mnie napadło, że powiedziałam o szpinaku? To pewnie moja podświadomość przypomina mi, że czas już, bym zjadła „miłosną sałatkę” – szpinak, sos tamari, kiełki fasoli, orzechy nerkowca i tak dalej. To moja sałatka talizman. Zauważyłam, że wszystkich ważnych dla mnie ludzi spotkałam dzień po zjedzeniu tej sałatki: Maxou, Ugo, Aïshę... To nie może być przypadek, prawda? Dlatego postanowiłam jeść ją co najmniej raz w tygodniu, tak by dać sobie jak najwięcej szans na spotkanie znaczących dla mnie osób. Ale od jakiegoś czasu zarzuciłam ten dobry zwyczaj. – Ach... Ja po prostu przeprowadzam test. Wie pan, dla władz
miasta. W przyszłym roku chcą założyć całoroczną uprawę szpinaku. Starszy pan patrzy na mnie rozbawiony, jak gdybym występowała w cyrku. Najwyraźniej śmieszą go moje sandałki na obcasach i torebka Betty Boop. – Nie ma pani koszyczka na szpinak? – Eee.... – Ach, rozumiem... – Co pan rozumie? – mówię z nutką lęku w głosie. Daje głową znak w kierunku ogromnego ogródka warzywnego. – To do niego pani przyszła? – Do kogo? – Do niego, do Mathieu – naciska, wskazując podbródkiem ogrodnika w oddali. W pełnym słońcu Mathieu nie jest dobrze widoczny. Sylwetka oglądana pod światło. Ale jaka sylwetka! Facet jak wyrzeźbiony! Noooo, chętnie złożyłabym Mathieu krótką wizytę. – Ach, ależ z pana spryciarz! Jak się pan domyślił? – No... on codziennie przyjmuje wielu gości. – Ach tak? – jestem coraz bardziej zaintrygowana. Oczy staruszka błyszczą, jak gdyby znał największy sekret na świecie. Prosi, żebym pochyliła się ku niemu, po czym szepcze mi coś do ucha. – I w zamian za milczenie daje mi trochę. – Trochę czego? – No... zioła! Tego, które uprawia w swoim ogrodzie. Sprzedawca zioła. To się robi coraz ciekawsze. Świetny pretekst, żeby zagaić rozmowę. – Ale... – dodaje starszy pan, patrząc na mnie podejrzliwie. – Nie to chciała pani od niego kupić, prawda? – Właśnie to, drogi panie. Chciałam tylko sprawdzić, czy jest pan w temacie, rozumie pan? Patrzę na jego bezradny wyraz twarzy i wiem, że zastanawia się, czy powinien mi zaufać. No dobrze, czas zakończyć tę rozmowę. – Proszę otworzyć mi furtkę. Starszy pan natychmiast wykonuje polecenie. To niesamowite!
Ludzie są tacy posłuszni, gdy mówimy do nich zdecydowanym tonem... Dziękuję mu, uśmiechając się do niego najpiękniej, jak potrafię, zdejmuję buty i wkraczam na ścieżkę prowadzącą do słynnego Mathieu. Mężczyzna ma nagi tors, a ubrany jest wyłącznie w stare dziurawe dżinsy. Klęczy na grządce i wyrywa chwasty. Przystaję tuż za nim. Jest tak skupiony na pracy, że nie usłyszał moich kroków. – Cześć! Podnosi wzrok i przez chwilę zawiesza go na moich nogach. Miałam świetny pomysł, skracając sukienkę do połowy uda. Mathieu wstaje, otrzepuje dżinsy z grudek ziemi i wita się ze mną z uśmiechem. Wow! Ale towar! Ciemne, półdługie opadające na ramiona włosy. Niesforna grzywka przysłania głębokie spojrzenie. A najbardziej podoba mi się w nim to, że ma na twarzy wypisane słowo „seks”. – Ty jesteś Mathieu? – Tak. Co mogę dla ciebie zrobić? – No, chciałabym... wiesz... – Co? Czego byś chciała? Rozglądam się wokół, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś nas nie podsłuchuje. Uśmiech znika z twarzy Mathieu. – Cóż, wybacz, ale mam dużo roboty. Udaje, że odwraca się ode mnie, by zająć się swoją plantacją. – Nie, nie, zaczekaj. Ten starszy pan, o tam, powiedział mi o tobie. – Maurice? A co znów takiego powiedział o mnie stary Maurice? – Że sprzedajesz zioło – odpowiadam szeptem. – Akurat. Stary gada bzdury – Mathieu obrusza się, nieco zbyt przesadnie. Przeciwnie, ja czuję, że Maurice świetnie wie, co mówi. Daj spokój, Charlotte! Mathieu cię nie zna. Myśli sobie może, że jesteś agentką przebraną za tęczę. Zmieńmy taktykę i zagrajmy fair play. – Zresztą i tak nie po to przyszłam. – Ej! Dziwna z ciebie dziewczyna. A po co? Kładę na trawie buty i torebkę. Następnie długo wyjaśniam mu projekt „świadomej prostoty”. W jaki sposób wpadłam na ten pomysł, jak ważna jest dla mnie bliskość z naturą i jak bardzo chciałabym oddalić się od zwariowanego świata konsumpcji. Moja tyrada jest tak szczera,
tak absolutnie autentyczna, że sama mam łzy w oczach. Niemalże wierzę w to, co mówię. Później wyjaśniam, czego od niego oczekuję. To proste: niech pozwoli mi zebrać trochę warzyw w swoim ogrodzie. Słucha mnie, nie przerywając, zafascynowany moją pewnością siebie. – Nie chcę płacić za jedzenie, jestem więc gotowa dokonać wymiany. Warzywa w zamian za wybraną przez ciebie usługę. – Tato, co to za pani? Obok mnie pojawia się mała ruda dziewczynka. Dwie kitki, piegi i cwana twarzyczka pięcioletniego dziecka. – Wisienko, wracaj do piaskownicy. – Wisienko? – Tak. Wisienka to jej imię – odpowiada Mathieu ze zrezygnowaną miną człowieka, który już tysiąc razy słyszał to pytanie. Nazwaliśmy ją tak, bo została spłodzona latem, podczas gdy jej mama i ja zbieraliśmy wiśnie w Kolumbii Brytyjskiej. Patrzę na małą i ogarnia mnie litość. Będzie miała w życiu pod górkę, to pewne. Kpiny, głupie żarty, seksualne aluzje. Wyobraźcie sobie wszystkie gry słowne, jakie można ułożyć, wykorzystując to imię! Biedna maleńka! Ja na jej miejscu złożyłabym reklamację w Urzędzie Stanu Cywilnego. Taaak, ten Mathieu może i wygląda jak grecki bóg, ale pomyślunek raczej nie jest jego mocną stroną. Taka śliczna dziewczynka i takie niewdzięczne imię. A mała już ciągnie mnie za sukienkę. – Dlaczego chcesz się zamienić z moim tatą? Pytanie Wisienki sprawia, że truchleję. Zwłaszcza że wygląda na oburzoną i oczekuje jakiejś inteligentnej odpowiedzi. Spłoszona, patrzę na Mathieu, błagając go wzrokiem o ratunek. On nie wygląda na wyprowadzonego z równowagi. Podnosi córkę i bierze ją w ramiona. – Ta pani prosi mnie o warzywa, a w zamian chce mi wyświadczyć jakąś przysługę, rozumiesz? To tak jak ty czasem pożyczasz lalkę swojej przyjaciółce Marianne, a ona w zamian sprząta twoje zabawki. Wisienka odwraca się do mnie, próbując ułożyć sobie to wszystko w głowie.
– Przyjdziesz posprzątać zabawki taty? – No nie. Nie całkiem. Widząc moje zażenowanie, Mathieu wybucha śmiechem. Z ulgą idę w jego ślady. Stawia Wisienkę na ziemi, a mała biegnie do kolegów w piaskownicy. Znów zagajam Mathieu: – Co myślisz o moim pomyśle? – Jest niegłupi. – W zamian mogłabym podlewać ci działkę, gdy nie masz czasu. – Nie, dzięki. Mam mnóstwo czasu, nie pracuję latem. Jestem nauczycielem. Ach! Marzenie! Spędzać lato na leniuchowaniu, piknikach z przyjaciółmi i piciu różowego wina! – Wiem, co sobie myślisz. Ale zamieniłbym swoje dwa miesiące wakacji na twoją spokojną pracę w biurze. – Ja nie mam spokojnej pracy. Co ty o tym wiesz? – W każdym razie nie może być gorsza niż nauczanie trzydziestu zblazowanych nastolatków, którzy mają gdzieś twoją lekcję historii. Przyznaję, z tej perspektywy sprawa wygląda mniej radośnie. Mathieu przerywa na chwilę, zamyślony. Siada na trawie, obok moich sandałów. – Nie powiedziałaś, jak masz na imię – mówi, podnosząc na mnie wzrok. – Charlotte. Charlotte Lavigne. – Charlotte, masz mi zatem co innego do zaoferowania? – Sama nie wiem. A może upiekę ci ciasto? Forêt-Noire z wisienkami, dla córki? Co? – Hm, raczej nie, niezbyt lubię ciasta. I próbuję dawać ich jak najmniej córce. – No to mogę ugotować ci coś innego. Domową salsę, guacamole albo makaron z tuńczykiem, jakiego jeszcze nie jadłeś. – Nie ma sensu, sam uwielbiam gotować. Cóż, sprawa naprawdę się komplikuje. Nie dysponuję niewyczerpywanymi zasobami. Poza tym zaczynam mieć silne wrażenie, że on sobie ze mnie kpi. – Dobra, zapomnijmy o tym. Poradzę sobie inaczej.
Pochylam się, żeby podnieść sandały i torebkę. On chwyta mnie za rękę. Wnętrze jego dłoni jest ciepłe i delikatne. Wcale nie szorstkie, jak przystało na kogoś, kto uprawia ziemię. Dziwny prąd przeszywa moje ciało od stóp do głów. – Zaczekaj chwilę – mówi Mathieu, wstając. Jego ciało jest teraz tylko kilka centymetrów od mojego. Mogłabym dotknąć jego nagiego torsu. To idealny tors, bez jednego włoska. Gładka, jędrna, lekko opalona skóra. Uff! Nagle robi mi się naprawdę gorąco. I to nie tylko z powodu trzydziestu jeden stopni Celsjusza na termometrach. – Wiesz, co zrobimy? Przygotuję ci koszyczek z warzywami, a ty dasz mi swój numer. Zadzwonię do ciebie, gdy będę czegoś potrzebował. Co o tym myślisz? – Genialnie! Opadam wykończona na trawnik. Obserwuję Mathieu; klęczy na grządce i zbiera najbardziej apetyczne warzywa, jakie kiedykolwiek będę miała okazję zjeść.
18 „Nie potrzebuję nikogo Na Harleyu-Davidsonie Nie rozpoznaję nikogo Na Harleyu Davidsonie”, SERGE GAINSBOURG, 1967 Tu skręć w lewo! – Jesteś pewna? – pyta mnie Ugo, siedząc za kierownicą swojego nowego bolidu. Pogoda jest przepiękna. Słońce i ani jednej chmurki na niebie. Tak ma podobno być przez cały tydzień. Juhu! Zapowiada się wspaniały czas we czworo, w domku mamy. Będą Ugo, Aïsha i P-O. Tak, P-O. No i ja. Nie miałam wyboru – musiałam zaakceptować faceta przyjaciółki. Aïsha twierdzi, że to największa miłość jej życia. Zwierzyła mi się, że jeszcze nigdy nie była taka szczęśliwa. On jest taki delikatny, taki słodki, taki uważny. Podobno. Bla, bla, bla... Po raz kolejny stwierdzam, że sposób postrzegania ludzi różni się zależnie od tego, co przeżyliśmy z daną osobą. P-O uważny? Nie mogę się doczekać, gdy to zobaczę. Na razie jednak chcę korzystać z pierwszego dnia wakacji sam na sam z Ugo, bo piękna, zakochana parka przyjedzie dopiero jutro. Justin natomiast stwierdził, że ma jakąś ważną rodzinną imprezę w Lac-Saint-Jean, i nie będzie nam towarzyszył. Na pocieszenie Ugo kupił sobie nowy samochód. To kabriolet volvo metalik, przepiękny. Ugo jest zawsze bardzo rozsądny, ale tym razem naprawdę sprawił sobie przyjemność. Zwłaszcza że mógł sobie na to pozwolić. No tak – musiałam iść z nim do salonu i go namówić – a to nie było łatwe – ale udało mi się. I sama też mam z tego korzyść! Siedzę obok przyjaciela w jedwabnej chustce na głowie i w okularach słonecznych vintage na nosie, czuję się jak gwiazda kina w filmie z lat sześćdziesiątych. Brakuje mi tylko ultraczerwonej, jaskrawej szminki w stylu Marilyn Monroe, żeby naprawdę poczuć się
gwiazdą. Gwiazdą, którą szofer odwozi do jej letniej rezydencji. Na miejscu wita nas szyld: „Witajcie w domu Jeana-Guya. To moja oaza spokoju pośród niezwykłej przyrody”. Jean-Guy to były kochanek mamy. Przedsiębiorca budowlany, który sądzi, że potrafi pisać wiersze. Jedyny mężczyzna w jej wieku, z którym miała romans. I to był właśnie powód, dla którego ów romans nie przetrwał, chociaż Jean-Guy życzyłby sobie tego z całego serca, co udowodnił, sprzedając matce ten dom za marne grosze. Bo mama zakochała się w tym miejscu. I łatwo ją zrozumieć. To wspaniały dom w stylu wiktoriańskim, o nieco zwietrzałym uroku, przeszklony od strony jeziora, z ogromnym kamiennym kominkiem pośrodku salonu, z ogrodową kuchnią i własnym SPA. Wszystko, czego potrzeba do szczęścia. – Charlotte, przestań się gapić i pomóż mi z bagażami. Wraz z Ugo podnoszę jedną z dwóch skrzynek wina, które przywieźliśmy. Robimy to samo z drugą skrzynką, lodówką turystyczną, koszykiem warzyw, który dostałam od Mathieu, kartonem z podstawowymi przyrządami kuchennymi – piecyk do raclette, nową tacę w kształcie ryby, małe, żółte plastikowe szpikulce do kukurydzy... Uff! Moje trzy walizki, sportowa torba Ugo, jego torba z pościelą, gry planszowe, dmuchane materace do pływania po jeziorze, rakietki do badmintona, plastikowe przyrządy do budowy zamków z piasku... Raz-dwa zapełniliśmy cały korytarz domu. – O kurczę, czy myśmy wyjechali na trzy miesiące? – pyta zniechęcony Ugo. – Ekwipunek to podstawa, jak mawiał mój tata. Poza tym mogłeś zostawić swoją pościel i poduszki. Tu jest wszystko. – Tak, ale to niehigieniczne. Poza tym wiesz, że lubię spać w swoich rzeczach. I od razu ostrzegam, że pierwszą rzeczą, jaką zrobimy w tym domu, będzie starcie kurzu. – Rozkaz, panie Czyściochu – mówię, salutując. Ugo nawykł do moich sarkastycznych komentarzy na temat jego
zamiłowania do higieny, dlatego tylko macha ręką. – Charlotte, powiesz mi, po co przywiozłaś rakietki do badmintona? Nigdy nie widziałem, jak w to grasz! – Bo nigdy nie miałam czasu. A w czasie wakacji chcę zacząć grać. – A to? – pyta Ugo, podnosząc różowe plastikowe wiaderko. – Wydaje mi się, że już wyrosłaś z zabaw w piasku... – To nie dla mnie. Wzięłam je na wypadek wizyty. – Jakiej wizyty? – No wizyty... kogoś z dziećmi. – Z dziećmi? Z jakimi dziećmi? Nie znamy nikogo z dziećmi. – Ty może nie znasz. Ale ja – owszem. Ugo zerka na mnie zaintrygowany. Nie daję się prosić i opowiadam mu o tym, jak poznałam Wisienkę. I jak później, za pomocą Facebooka, odkryłam, że jej tata jest singlem. Kończę swoją opowieść, mówiąc, że jeśli Mathieu do mnie zadzwoni, to mam zamiar pochwalić urodę jeziora, plaży, piasku i domu. I będę tak przekonująca, że facet nie będzie mógł się powstrzymać i wpadnie, by sam to wszystko zobaczyć. *** Świta, gdy wchodzę do sypialni zajmowanej przez Ugo. Od razu uderza mnie silny cytrynowy zapach. To woń środków, których użył wczoraj do dezynfekcji pokoju. Ależ maniak czystości z tego mojego przyjaciela. Podchodzę do łóżka i pochylam się nad śpiącym głęboko Ugo. Głaszczę go delikatnie po ramieniu, żeby go obudzić. – Ugo, Ugo, wstawaj. Pora na wędkowanie. – Mmmmm... Teraz już mocno nim potrząsam. Nie ma mowy, żebym straciła okazję do połowu. Aïsha i P-O przyjeżdżają dziś rano, a na kolację dostaną świeżego pstrąga, słowo Charlotte! Z trudem wyciągnąwszy Ugo z łóżka, schodzę do piwnicy, gdzie znajduje się sprzęt do wędkowania – prezent od poprzedniego właściciela. Wędki, sztuczne muchy we wszystkich możliwych kolorach, spławiki. Są tu nawet kalosze i spodnie ogrodniczki. Sraczkowate, z gumy.
I w dodatku śmierdzące zgniłą rybą. Fuj! Niech zostaną tu, w piwnicy, razem z pająkami. Wczoraj wieczorem Ugo wątpił w naszą ekspedycję i wymawiał się brakiem doświadczenia w tej dziedzinie. Phi. Też mi coś! Czy może być coś prostszego niż wędkowanie? Zapewniłam go, że będzie dobrze, i oświadczyłam, że odrobiłam lekcje. Spędziłam ostatni tydzień na czytaniu w necie tekstów na ten temat. Są bardzo inspirujące. Dowiedziałam się wielu rzeczy i na pewno wykorzystam tę wiedzę, zresztą to wszystko jest bardzo proste. Kupiłam sobie poradnik Wędkowanie dla żółtodziobów. I przeczytałam dwie pierwsze strony. Ale ten szczegół strategicznie zachowam dla siebie. Następnie załatwiłam kartę wędkarską dla nas obojga i dowiedziałam się, jakie są kwoty połowowe. Mamy prawo do czternastu pstrągów na jedną kartę. Na cztery osoby powinno wystarczyć. Parzę kawę i wlewam ją do termosu. Dodaję kilka kropli koniaku, to pomoże Ugo się dobudzić. Otwieram starą lodówkę, żeby wyjąć z niej przygotowany dzień wcześniej lunch. – Aaaaaa! Błyskawicznie zamykam drzwiczki, jestem wstrząśnięta. Ugo zbiega na dół. – Boże, co się stało? Siedzę skulona przy kuchennych szafkach i pokazuję mu palcem lodówkę, z miną pełną obrzydzenia. – To ohydne! – Co? Co jest ohydne? – pyta Ugo, kładąc dłoń na drzwiach lodówki. – Nieee! Nie rób tego! Rozpełzną się po całym domu. Ugo nie rozumie, o czym mówię. Mimo wszystko otwiera lodówkę i natychmiast ją zamyka. Dokładnie tak jak ja. – Mówiłam ci, nie? Można zwymiotować. – Charlotte, to był twój pomysł. Ty je teraz pozbierasz! Ja wracam do łóżka, daj znać, jak skończysz. Zbieram się na odwagę, wkładam żółte gumowe rękawiczki,
otwieram lodówkę i zaczynam zbierać dziesiątki dżdżownic, które wypełzły z pudełka. To prawdziwa katastrofa! Są wszędzie! Na maśle, na słoikach z oliwkami, na kozim serze, na kartonie mleka, na ogórkach, na butelkach różowego wina... Fuj! Zbieram nieapetyczne przynęty. Wyrzucam połowę zawartości lodówki, czyszczę wszystko gruntownie i wkładam z powrotem to, co udało mi się uratować. Na szczęście dżdżownice nie tknęły jagód, które zebraliśmy z Ugo wczoraj po południu. Przez dwie godziny smażyliśmy się w słońcu, chodząc na czworakach, żeby zebrać trochę nieszczęsnych owoców. Akurat tyle, żeby przyrządzić minipuddingi z jagodami. Na pewno byśmy tego nie powtórzyli. *** Prawdziwi wędkarze łowią chyba pstrągi na muchy, co? A nie na robaki. Nienawidzę, jak się roją. Z miną pełną obrzydzenia Ugo próbuje nabić robaka na swój haczyk. Trzeba przyznać, że utrudnił sobie zadanie, wkładając nie jedną, ale dwie pary lateksowych rękawiczek. – Tak. Ale my nie jesteśmy prawdziwymi wędkarzami... Poza tym uważam, że jak na rzeźnika bardzo szybko zaczynasz czuć obrzydzenie. – Nigdy nie mam do czynienia z żywymi stworzeniami, na tym polega różnica. Znajdujemy się pośrodku jeziora, w biało-zielonej łódce mamy. Nad lustrem wody unosi się lekka mgła. Nie wieje nawet słaby wietrzyk. Wszystko wokół jest spokojne, nieporuszone, ciche. Nie licząc Ugo, który wkurza się na przynętę. – Daj mi to! Raz-dwa nabijam dżdżownicę na haczyk i przerzucam żyłkę nad burtą. I już! Po co cały ten cyrk? – Czy mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić? – Eeee... nie, nie – odpowiada Ugo, trochę przybity. – Powiedz, wędkowanie to twoja wrodzona umiejętność? – Pewnie mam to po tacie. Gdy byłam mała, często wędkował. Przynosił do domu ogromne ryby, które jedliśmy w niedzielę podczas
rodzinnych obiadów. Czuję dumę na myśl, że odziedziczyłam po tacie talent wędkarski. Wierzę, że to przyniesie mi dziś szczęście. – Nie zmienia to faktu, że powinniśmy łowić na muchy, to skuteczniejsze. – Być może, ale to dość skomplikowana metoda. A przy robakach – wrzucamy haczyk do wody i czekamy. Łatwe, nie? – Tak, ale śmiertelnie nudne, to nie jest żaden sport. – A kto ci powiedział, że to jest sport? Jesteśmy na wakacjach, a wakacje są po to, żeby się odprężyć. Rozejrzyj się, zobacz, jak tu pięknie. I jaki ładny zapach, naturalny. Zamykam oczy i łapię wielki haust świeżego powietrza. Przyrzekłam sobie, że podczas mojego pobytu na wsi będę cieszyć się małymi rzeczami. To pasuje do mojej nowej filozofii świadomej prostoty. Proste i... darmowe przyjemności. Tak jak połów pstrąga. Dwie godziny później zaczynam być nieco mniej zen. Nadal nic nie złowiliśmy, a pora kolacji zbliża się nieubłaganie. Nie mogę się wycofać, teraz gdy zapowiedziałam gościom, że przygotuję im posiłek „w stu procentach od Charlotte”. Od A do Z. Prędzej umrę, niż stracę twarz przed P-O! Pokażę mu, że nie jest jedynym szefem w tym gangu. Ale na razie idzie mi raczej źle. Nic nie bierze. Ugo wcale nie wydaje się spanikowany. Zatopiony w lekturze gejowskiego magazynu, szuka argumentów, które pomogą Justinowi zaakceptować własny homoseksualizm. A nawet, ewentualnie, wyjść z szafy. Powodzenia! – Ugo, co robimy? Nasz plan nie zadziałał! – A skąd ja mogę wiedzieć? To ty jesteś ekspertem. Co jest napisane w twoim poradniku? Wyciągam książkę z dna plecaka. Kartkuję ją szybko w poszukiwaniu rozwiązań. Moją uwagę przykuwa rozdział Strój wędkarza. Czytam, że aby nie spłoszyć ryb, należy nosić ciemne lub neutralne kolory, takie jak khaki, szary, czarny. Ups... to nie moja paleta barw. Przyglądam się naszym ubraniom. Oboje mamy na sobie jaskrawe
pomarańczowe kapoki, a do tego ja – sportowy różowy sweterek, a Ugo – czerwoną koszulkę. – Trzeba się rozebrać! – Co? – Tak, tak, szybko, rozbierz się. Płoszymy ryby przez te kolory. – A co to znów za bzdury? – Patrz, Ugo, tak jest napisane w poradniku. Nigdy niczego nie złowimy w tych ciuchach. Zdejmuję kapok i różowy sweterek. Na szczęście mam pod spodem białą, dość przyzwoitą podkoszulkę. „Biel jest również odradzana”, to też można przeczytać w przewodniku. Na ważkie problemy – ważkie rozwiązania! W końcu to tylko Ugo, a na jeziorze nie ma żywej duszy. Zdejmuję koszulkę na oczach osłupiałego przyjaciela. Siedzę teraz w samym biustonoszu. Czarnym – na szczęście! – No co, już przecież widziałeś mnie w bieliźnie, prawda? Dalej, ściągaj koszulkę i kapok. – Jesteś wariatką, Charlotte Lavigne. Kompletnie ci odwaliło – mówi Ugo, ale wykonuje rozkaz. W momentach takich jak ten odosobnienie jest czymś bardzo cennym. Rozmówca nie może uciec i automatycznie ulega sile mojego autorytetu. Muszę to zapamiętać. – Dalej piszą, że trzeba zmienić miejsce, jeżeli ryby nie biorą. Dobra, zapuszczaj silnik, popłyniemy dalej. Ja zajmę się wędkami. Byłoby super, gdybyśmy natknęli się na jakiś wpływający do jeziora potok. Podobno ryby to lubią. – Tak, ale nie znamy akwenu. Możemy długo szukać. – Znajdziemy, zobaczysz. Ugo wzdycha z rozdrażnieniem i zapuszcza silnik. Ruszamy powoli, a potem Ugo coraz bardziej przyspiesza. Brrr.... teraz czuję wiatr. Zwłaszcza na gołej skórze. Obserwuję horyzont w poszukiwaniu miejsca, które mogłoby wydać mi się odpowiednie. Ale nie wiem, jak je rozpoznać. Zastanawiam się przez chwilę. Jak zazwyczaj radzę sobie w momentach, gdy brakuje mi kompetencji niezbędnych do wykonania
jakiegoś zadania? To proste: zwracam się do zawodowca. – Ugo, musimy znaleźć innych wędkarzy. Tutaj, na jeziorze. I wyruszamy na poszukiwanie rodaków, gotowych mnie oświecić. Na wszelki wypadek się ubieram. Wędkarka w staniku push up... raczej nie potraktują mnie poważnie. *** – To tutaj, to tutaj – mówię Ugo, który zwalnia i zatrzymuje motorówkę tuż przy jakiejś wysepce. Mieliśmy niesłychane szczęście – kilka minut wcześniej trafiliśmy na pewnego emeryta. Był sam w swojej łódce. Pan Marquis powiedział nam, że wędkuje tu od dzieciństwa. W zamian za kubek kawy z koniakiem zdradził nam wszystkie swoje sekrety. – Miejmy nadzieję, że ryby będą brały, tak jak mówił nam pan Marquis – rzuca Ugo raczej sceptycznie. – Szczęście zacznie nam sprzyjać, jestem pewna. I mam słuszność – dziesięć minut później zaczyna się akcja. – Ugo, bierze, bierze.... Co mam robić? Cholera, co robić? Próbuję jak najlepiej ustabilizować wędkę, ale ryba strasznie się miota. Ugo wstaje szybko ze swojego siedzenia i chwyta podbierak. – Dalej, zwiń powoli żyłkę. Ostrożnie, kołowrotkiem. – Ale ta ryba ciągle się rusza. Chce mnie wciągnąć do wody. Staję do bitwy godnej rybaka Santiago z książki Stary człowiek i morze. Walczę z całych sił, by zdobyć swój skarb. To moja osobista wojna. Charlotte przeciwko królowej jeziora. Na razie jest 0 : 0. Wkładam całą energię w powolne zwijanie żyłki, zatrzymując się od czasu do czasu, by głębiej odetchnąć. Musi mi się udać. Od tego zależy mój honor gospodyni roku. I mój wizerunek zwyciężczyni! Powoli zaczynam dostrzegać przeciwnika, który wyłania się nad powierzchnię wody. Wow! To jest dopiero zdobycz! Może nie tak wielka jak jesiotr złowiony przez starego Santiago, ale jak na pierwszy połów – ryba robi wrażenie. – Dalej, wyciągniesz ją, Charlotte! Jeszcze tylko trochę! – krzyczy Ugo, podekscytowany jak dwulatek, trzymając podbierak nad powierzchnią jeziora. Ryba rzuca się jak diabeł w święconej wodzie, opryskując przy
okazji mój wędkarski strój – biustonosz marki Passionnata i dżinsowe szorty. – Nie pozwól jej się zerwać! Podciągnij ją aż tutaj, do podbieraka! – komenderuje Ugo. – Ty spróbuj ją tu przyciągnąć, w podbieraku. Nie tak. Zanurz ją w wodzie razem z podbierakiem. Nie trzymaj jej w górze. Szybko! Ugo łapie rybę, która miota się jak wściekła. Kładzie podbierak ze zdobyczą na dnie łódki. To piękny pstrąg, który waży zapewne... jakieś dwieście gramów. – To ona jest taka mała? Jestem trochę wstrząśnięta. Myślałam, że złowiłam jakąś ogroooomną rybę, że stoczyłam walkę z postrachem mórz! Chyba pora trochę przystopować z koniakiem w kawie. A właściwie – z kawą w koniaku... – No dobra, gdzie ją teraz damy? – pyta Ugo, patrząc na pstrąga, który jakoś stracił wigor. – Co masz na myśli? – pytam, zdejmując rybę z haczyka. – No, nie możemy jej zostawić, ot, tak, na dnie łódki. Jest za gorąco, zgnije. – Fakt, masz rację. Nie pomyślałam o tym. Co piszą w poradniku? – To przewodnik dla początkujących wędkarzy, a nie dla wędkarzy idiotów... – Myślisz, że to śmieszne, co? – Nie, tak się z tobą droczę. Jesteś urocza. Trochę narwana, ale urocza. – Nie jestem narwana. Mówię ci, to nowa ja. Charlotte – świadoma prostota. – Ach tak? I może jeszcze zaczniesz kupować ciuchy w lumpeksach? Koniec ze stanikami za 150 dolców, z dżinsami Parasuco i markowymi torebkami? Co? A co zrobisz z tysiącem i jednym zbędnym przedmiotem, na które można się natknąć w twojej kuchni? – W mojej kuchni wszystko jest potrzebne. – Serio? Naprawdę potrzebujesz czterech tarek do sera? Trzech maszynek do czekoladowego fondue? Trzynastu butelek oliwy? – Przesadzasz, ja nie mam...
– Masz, masz. Niedawno je liczyłem. – Tak, ale wszyscy wiedzą, że oliwa jest zdrowa na serce. – Zgoda, ale trzynaście butelek, Charlotte, trzynaście! Zdajesz sobie sprawę? A twoja kryształowa misa na poncz? Wiesz, ta z filiżankami zawieszanymi na brzegu. Kicz nad kicze! Czy kiedykolwiek zrobiłaś poncz? – Ach to... To na wypadek, gdybym postanowiła wydać przyjęcie w stylu lat osiemdziesiątych. Ugo wzdycha, słysząc moją ostatnią odpowiedź. Zmienia rejestr i rezygnuje z ataków. Jego ton staje się łagodniejszy. – Możesz próbować wywrzeć na nim wrażenie, P-O i tak wybrał Aïshę. – Coś sobie dopowiadasz, nie robię tego, żeby zrobić wrażenie na P-O... Zresztą i tak by mi nie odpowiadał. Jest za bardzo zadufany w sobie. – Jesteś pewna? – Tak, to nie... To jednak nie mój typ. – Akurat, Charlotte... Próbujesz to sobie wmówić... dobrze wiem, że cię to przygnębiło. – Ależ skąd, cieszę się razem z nią. Ale teraz nie mamy czasu na rozmowy, musimy zrobić coś z tą rybą. Zaglądam do poradnika, ale nie jestem w stanie go czytać. Dobrze wiem, że Ugo ma rację. Chociaż udaję, że umiem przegrywać, tak naprawdę nie potrafię zaakceptować porażki. Nie rozumiem wyboru P-O i to mnie wkurza. Wybucham: – No bo w czym Aïsha jest lepsza ode mnie? Powiesz mi? Stoję w łódce, która chybocze się na prawo i na lewo. Próbuję utrzymać równowagę. To niełatwe, bo nadużyłam koniaku, a teraz wyrzucam z siebie długo duszony gniew. – Oprócz tego, że ma wielki biust? No? – Charlotte, usiądź. – O co chodzi? Dlaczego faceci uważają, że jest bardziej seksowna ode mnie? Czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Ugo chyba coraz bardziej niepokoi się o nasze bezpieczeństwo, szczególnie że zaczynam tupać
nogą. – Siadaj natychmiast! Bo jak nie, to wyrzucę cię za burtę! Wyobrażam sobie, jak tonę w jeziorze. Robię zamaszyste gesty, ale nikt nie przypływa na pomoc. Mętna woda zasysa mnie coraz mocniej, opadam na dno jeziora. A tam odkrywam ławicę ryb. Setki gigantycznych pstrągów, poszukujących pożywienia. Śmiejąc się przez łzy, spełniam w końcu prośbę Ugo. On siada obok, przytula mnie i pociesza – jak na prawdziwego przyjaciela przystało. *** Godzinę później czuję się znacznie lepiej. Przede wszystkim Ugo rozwiązał problem z przechowaniem zdobyczy. Przymocował rybę do żyłki przywiązanej do łódki, a następnie wrzucił ją do jeziora. Prowizoryczna lodówka uratowała nam życie. Druga dobra wiadomość: naprawdę dopisało nam szczęście debiutantów. Nasz pierwszy pstrąg nie jest już samotny. O nie! Pięć innych pięknych ryb złapało się na haczyki. I wszystkie są dwa razy większe niż pierwsza. Jesteśmy mistrzami wędkarstwa! Co prawda musieliśmy wypuścić dwie zdobycze. Kto chciałby zjeść bassa słonecznego? Na pewno nie ja! Jest brzydki, mdły i pełen ości. Poza tym żywi się samymi świństwami. Bleee. Mimo wszystko mamy w sumie cztery piękne, tłuste pstrągi, które teraz chłodzą się w jeziorze. Postanawiam, że to wystarczy. Wracamy do domu. I to jak najszybciej! – Kapitanie! Cała naprzód! – Rozkaz, wilku morski – odpowiada Ugo, najwyraźniej ucieszony, że znów widzi mój uśmiech. Włącza silnik i szybko wrzuca czwarty bieg. O, la, la! Ten silnik ma większą moc, niż sądziłam. Czuję się jak na jachcie. Brakuje tylko pokładu, na którym mogłabym opalać się w prowizorycznym bikini. Raz-dwa docieramy do domu. Z lękiem myślę o kolejnej pracy: skrobaniu ryb. Muszę koniecznie znaleźć sposób na omotanie Ugo, tak żeby on to zrobił. Zaabsorbowana układaniem strategii, nie widzę, jak Ugo wyjmuje nasze skarby z sieci wiszącej w wodzie. Z zamyślenia wyrywa mnie
głośne przekleństwo. – Co się stało? Ugo jest przerażony. Podążam za jego spojrzeniem wzdłuż żyłki aż do jej końca i dostrzegam ryby. A raczej to, co z nich zostało... Cztery piękne pstrągi nie przetrwały drogi powrotnej. Są kompletnie poszatkowane. Pozostały po nich tylko głowy i kawałki ogonów. – Chyba wkręciły się w śrubę – analizuje Ugo. – Cholera, cholera, cholera! Ależ z nas kretyni! Jak to się stało, że nie pomyśleliśmy, by wziąć ryby z powrotem do łódki na czas drogi powrotnej? – Wiem. Nie popisaliśmy się. – Nie mogę uwierzyć! Cały wysiłek na nic. Wracamy na jezioro. – O nie, Charlotte, mam dość! W wakacje można robić znacznie ciekawsze rzeczy niż wędkowanie. Po południu mieliśmy iść na rowery. – Tak, ale to siła wyższa. Co ja powiem Aïshy i P-O? – Prawdę. To jest w sumie bardzo zabawne. – Nigdy w życiu! Ugo, przyrzeknij mi, że im tego nie opowiesz! – Ależ Charlotte, nie popełniliśmy żadnej zbrodni. – Zapominamy o tym. Powiemy im, że ostatecznie nie mieliśmy czasu na wędkowanie. Przysięgnij! – Dobra, dobra. Przysięgam. Zadowolona? – Bardzo. Idę do sklepu po cztery steki z polędwicy wołowej. – I może powiesz im, że sama zabiłaś wołu? – Bardzo śmieszne. *** Wracam z supermarketu w samą porę, by przywitać gości, którzy z fasonem zajeżdżają przed dom na lśniącym harleyu-davidsonie P-O. Piękna maszyna – czarna, chromowana i idealnie pasująca do osobowości redaktora kulinarnego, który jest męski, buntowniczy i niezależny. To cechy dobrego kochanka, ale nie faceta na stałe! W sumie niech Aïsha go sobie weźmie, tego swojego P-O. – Hej! – Hej! – odpowiadają chórem, zdejmując kaski. – Jazda na motorze jest taka seksowna, misiu – rzuca Aïsha. – Mówiłem ci, że oszalejesz, nie?
– Tak, było świetnie! Aïsha dziękuje ukochanemu, całując go namiętnie. Pocałunek trwa i trwa, i trwa. A kuku! Ja też tu jestem, sterczę jak głupia i na was patrzę! W dodatku już od miesięcy nie całowałam się z mężczyzną. A ostatni, z którym to robiłam, stoi właśnie przede mną. W ramionach mojej najlepszej przyjaciółki. Mam nadzieję, że ona nigdy się o tym nie dowie! Pokasłuję dyskretnie. Usta Aïshy odklejają się od warg P-O. – Mógłbyś się jutro przejechać z Charlotte, no nie, misiu? Co? P-O i ja, przyklejeni do siebie przez długie minuty? W moim obecnym stanie wyposzczenia i tęsknoty za czułością nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Nawet jeśli zawsze marzyłam o przejażdżce motorem. – Hmmm, sama nie wiem... Motory są niebezpieczne, są... – Strachliwa jesteś! – przerywa mi P-O. – Nie, nie o to chodzi. – Nie będę jechał szybko, obiecuję. – No dobrze, zobaczymy... Chodźcie, pokażę wam wasz pokój. Ugo niedługo do nas dołączy, jeździ na rowerze. Zwiedzając dom, P-O wypytuje o naszą wędkarską wyprawę. Odpowiadam mu z zadziwiającą pewnością siebie. – Świetnie się udała. Wyobraź sobie, że złowiliśmy cztery piękne pstrągi. W ciągu godziny. – To będzie pyszne. Nie ma nic lepszego od świeżo złowionego pstrąga. Smakuje zupełnie inaczej niż kupny. Rozpieszczasz nas, Charlotte. Czuję ukłucie lęku. Nagle robi mi się gorąco, wilgotnieją mi ręce, mam krótki oddech. Wymawiam się złym samopoczuciem i wychodzę na powietrze, zostawiając ich w sypialni. – Czujcie się jak u siebie. Wychodzę z domu i idę w stronę jeziora, starając się zapanować nad atakiem paniki. Usiłuję się uspokoić, przypominając sobie to, co powiedział mi sprzedawca kilka godzin wcześniej. Zanim poszłam do działu mięsnego po steki, zatrzymałam się przy ladzie z rybami. Chciałam tylko popatrzeć. – Proszę pani, to są świeże pstrągi. Tak świeże, jak gdyby to pani
sama złowiła je dziś rano. Te wypowiedziane z dużą pewnością słowa przekonały mnie, by doprowadzić do końca plan, który od dziesięciu minut układałam w głowie, stojąc przed ladą z rybami. Postanowiłam kupić cztery pstrągi i wmówić gościom, że złowiliśmy je razem z Ugo. Chociaż tak właściwie to prawda. Przecież naprawdę złowiliśmy ryby. A ja po prostu zastąpiłam produkty. Teraz jednak ogarniają mnie wątpliwości. A może P-O się zorientuje? On nie tylko jest szefem kuchni, ale także doświadczonym wędkarzem. Mam tylko jedno wyjście: upić go, żeby się nie zorientował. Podamy różowe wino. *** – Tadam! Stawiam na stole półmisek z prowansalską zapiekanką, przyprawioną ziołami. Otworzyliśmy już trzecią butelkę różowego wina, jemy oliwki, słyszymy cykanie świerszczy – czujemy się niemal jak w Prowansji. Wieczór jest wyjątkowo ciepły. Doskonały, by zjeść kolację na dużym ganku. – To z warzyw, które sama zebrałam. – Ach tak, na targu Jean-Talon? – ironizuje P-O, maczając w oliwie kawałek chleba, który następnie łakomie połyka. Maniery P-O przy stole zbijają mnie z tropu. Jest w nim coś prymitywnego, gdy je. Coś surowego i dzikiego. I to czyni go jeszcze bardziej pociągającym. Zwłaszcza gdy się wie, że uprawia miłość dokładnie w ten sam sposób: brutalnie i totalnie. – Na targu Jean-Talon, no coś ty, P-O! Skądże! W warzywniku Mathieu. – Mathieu? A kto to? – dopytuje się Aïsha. – Mój nowy przyjaciel. Nie znasz go. – Przyjaciel w stylu: „pozostanie przyjacielem, bo wygląda żałośnie”? A może w stylu: „nie mogę się doczekać, kiedy się wreszcie zdecyduje i mnie posiądzie”? – Nie sformułowałabym tego w ten sposób, ale bliżej mu do drugiej opcji.
– Ach, kokietka! – rzuca P-O, patrząc na mnie dwuznacznie. – I być może nawet będziecie mieli okazję go poznać – mówię z dumą. – Zaprosiłam go tutaj. – Ach, więc jednak do ciebie zadzwonił? – Tak, dziś po południu. – No, nie traci czasu... Więc będę ja sam i dwie parki – stwierdza Ugo, niezbyt zachwycony tą perspektywą. – W przypadku mnie i Mathieu nie można mówić o związku. – Nie zmienia to faktu, że będę piątym kołem u wozu. – Och, mój biedaczek! Wstaję, żeby przytulić przyjaciela. – On w końcu zrozumie, zobaczysz. Daj mu trochę czasu. – Kto, Justin? – pyta P-O. Patrzę zimno na Aïshę. Jak mogła zdradzić Ugo w ten sposób? Obiecałyśmy mu, że zachowamy dyskrecję. A obietnica złożona przez trio Ugo, Charlotte, Aïsha to rzecz święta! Ni mniej, ni więcej. Spuszczaj oczy ile chcesz, moja piękna Tunezyjko – przemawiam do niej w myślach – i tak nie unikniesz bury! – Nie chcę robić ci przykrości... – ciągnie P-O. – Więc się po prostu zamknij! – mówię, przenosząc swoją wściekłość z Aïshy na P-O. Patrzy na mnie zdumiony. Nie nawykł do odpowiedzi w tym tonie. – Ależ Charlotte, Ugo jest wystarczająco dorosły, żeby samemu o sobie decydować. Poza tym ma prawo wiedzieć. – Wiesz o czymś, P-O? – pyta Ugo, spodziewając się najgorszego. – Justin był niedawno w mojej restauracji. To było chyba w czwartek... nie, raczej w piątek. W każdym razie tamtego wieczoru miałem w menu mięso z renifera. Było mdłe, przyrządziłem je z sosem... – Ej, mamy gdzieś twojego renifera, wyduś to wreszcie! Sama jestem zaskoczona swoim agresywnym tonem. Przyjaciele patrzą na mnie w milczeniu, a ja czuję się naprawdę beznadziejnie. Odchylam się na krześle i krzyżuję ramiona. – Wybaczcie. Mów dalej, P-O. – Zatem był sam, jadł przy barze. Mięso renifera. Bardzo mu smakowało. Został aż do zamknięcia i wyszedł z moim barmanem.
Milczenie. – Nigdy sobie niczego nie obiecywaliśmy. Ma prawo robić, co chce – podkreśla Ugo. P-O chrząka. – Ale to nie wszystko... – A co jeszcze? – pyta Ugo. – Wrócił dwa dni później. I wyszedł z moją kelnerką. – Żartujesz ze mnie? – Nie. Przykro mi. – Tak, ale to nie znaczy, że z nią spał – sugeruje Aïsha, próbując „naprawić” swoją wpadkę. Popieram ją. – Tak, to prawda. Być może zmienił zdanie, gdy wyszli. – Nie chcę was rozczarować, dziewczyny – mówi P-O – ale oboje wyglądali tak, jakby mieli ochotę wylądować w łóżku. Gromię go wzrokiem, nakazując mu, by się zamknął. Już i tak narobił mnóstwo szkód. Patrzę na Ugo i tak bardzo mi go żal. Poznałam go sześć lat temu – był wówczas moim fryzjerem. Żył w związku z Bruce’em. Zadufanym w sobie dziennikarzem radiowym, którego nie byłam w stanie znieść. Był to chłopak, który świetnie czuł się ze swoją homoseksualnością i nie unikał romansów. Ugo mówił mi, że Bruce, który był od niego o dziesięć lat starszy, pragnął otwartego związku. Ale w relacjach tego typu zawsze jedna osoba jest na straconej pozycji, prawda? I był to Ugo. Twierdził, że akceptuje wybory swojego faceta, ale bardzo je przeżywał. Ileż to razy dzwonił do mnie w ostatniej chwili, żebyśmy gdzieś wyszli, bo Bruce właśnie odwołał randkę? Niewiele o tym mówił, ale widziałam, jak bardzo cierpi. Ojciec Ugo pozostawił mu w spadku – oprócz sklepu – spory majątek. Ugo opłacił luksusowy pobyt na Jamajce – dla siebie i dla Bruce’a. Wyruszyli w podróż, która w jego marzeniach miała być najwspanialszym miłosnym wyjazdem w życiu. Trzy dni później wrócił w całkowitej rozsypce. Miał złamane serce. Przyszedł do mnie tego samego wieczoru. Bruce nie tylko romansował z kim popadło, ale w dodatku zapowiedział mu, że resztę wakacji spędzi
w innym domu, razem z nowo poznanymi Francuzami. Do późnej nocy piliśmy czerwone wino, zagryzając je migdałami z sosem tamari. Ugo obiecał mi, że nie będzie tego dłużej znosił. I zerwał z Bruce’em. Od tamtego czasu miał kilku facetów, ale ciągle szuka miłości swojego życia. A ja próbuję chronić go najlepiej, jak potrafię, żeby nie popadł w dawne schematy. – W każdym razie jedna rzecz jest pewna: on jest nieźle porypany. Wychodzić z dziewczyną! – stwierdza Ugo. – Tak jakby chciał sobie coś udowodnić – rzuca Aïsha. – Może dlatego tak się zachowuje, bo zależy mu na tobie bardziej, niżby chciał. – Tak, może o to chodzi – dodaje P-O – To tak jak wtedy, gdy podoba ci się jakaś dziewczyna, ale nie chcesz się do tego przed sobą przyznać. Ależ oni mnie wkurzają! To nie jest dobry moment na karmienie Ugo głupią nadzieją. Trzeba go raczej sprowadzić na ziemię. Justin to niestały, egocentryczny chłopak, który robi wszystko, żeby tylko się nie zaangażować. To chyba jasne, prawda? – Nikt z nas nie siedzi w jego głowie. Chyba za szybko wciągacie wnioski. – Ależ skąd, pomyśl, Charlotte. Zachowuje się dokładnie tak jak facet, który czuje, że zaczyna się zakochiwać – stwierdza P-O. – Zgadzam się z tobą, misiu. On po prostu jeszcze o tym nie wie. – Ależ to nie ma żadnego sensu! – Czy możecie już skończyć z psychoanalizą Justina? – wkurza się nagle Ugo. – Powiedziałem wam, że muszę być cierpliwy. Pozwólcie mi działać samemu! Milczymy wszyscy przez chwilę. Interesujemy się wyłącznie zawartością naszych talerzy. Warzywa od Mathieu są naprawdę boskie! Aïsha zdecydowanym ruchem odkłada widelec i patrzy Ugo prosto w oczy. – A ja uważam, że się mylisz, Ugo. Chłopców takich jak on trzeba wyciągać ze stagnacji. Trzeba ich sprowokować. Ja na twoim miejscu wsiadłabym do tej nowej bryki i ruszyła prosto do Lac-Saint-Jean. – Tak, świetny pomysł! – krzyczy P-O. – A ja zostanę tutaj i zajmę
się dziewczynami. Kładzie lewą rękę na talii Aïshy, całuje ją w szyję i szepcze do ucha czułe słówka. Podchodzę do nich, żeby zebrać puste talerze, i wtedy czuję, jak P-O wsuwa mi pod spódnicę drugą rękę i lekko muska moje udo. Nie mogę ruszyć się z miejsca. Wstrzymuję oddech. Jak on śmie? I to przy swojej dziewczynie! Muszę koniecznie ostrzec Aïshę, że zadaje się z kompletnym łajdakiem. Stoję nieruchomo przez kilka chwil, wkurzona zachowaniem P-O, a jednocześnie wstrząśnięta narastającym pożądaniem, któremu – absolutnie! – nie mogę ulec. P-O nadal na mnie działa, ale to przecież facet mojej najlepszej przyjaciółki. Oddalam się szybko w stronę domu. – Idę usmażyć pstrągi. Ugo, chodź, pomożesz mi. P-O wstaje szybko, chwyta resztkę różowego wina, swój kieliszek i mój. – Zostań tu, ja się tym zajmę. Przyniosę wam wino. Wchodzi do domu, a ja staję z nim twarzą w twarz. Jestem wściekła. – W co ty sobie pogrywasz, Pierre-Olivier Gagnon? – To był żart, Charlotte. Nie dramatyzuj. – Wiesz, że Aïsha to moja najlepsza przyjaciółka. Dlatego ja z tego nie żartuję. Zrozumiano? Odwracam się od niego, żeby wyjąć pstrągi z lodówki. Już wcześniej odwinęłam je ze sklepowego papieru. Gdy zamykam drzwiczki, czuję na karku czyjeś palce. – Nie byłaś taka spłoszona wtedy, po imprezie. Odwracam się nagle, jeszcze bardziej wściekła. – Chcesz pogadać o imprezie? Proszę bardzo! Uciekłeś jak złodziej, w środku nocy, bez uprzedzenia. – Ach, przepraszam. Nie mogłem zasnąć, a nie chciałem cię budzić. – Mogłeś chociaż zostawić jakiś liścik. Albo zadzwonić. – Nie sądziłem, że ci na tym zależy. Zresztą i tak powiedziałaś, że nie chcesz, by było z tego coś więcej. Nadal myślałaś o tym swoim
Francuzie. – Co? Wcale tak nie powiedziałam! – Ależ owszem, powiedziałaś. Poza tym naprawdę jeszcze o nim myślałaś, prawda? – No dobra, może tak powiedziałam. Ale to nie wyjaśnia twojego zachowania, gdy spotkaliśmy się po raz drugi. – Gdzie? – No, w studiu! Zachowywałeś się idiotycznie! Tydzień wcześniej spaliśmy ze sobą, a ty mnie ignorowałeś. – Ależ Charlotte! To był mój pierwszy dzień na planie! Byłem strasznie zestresowany. Nie chciałem cię ignorować, przysięgam. Przykro mi. Słowa P-O dobrze mi robią, choć wiem, że nie są do końca szczere. Jest trochę tak, jakbym odzyskała swoją godność. Oddycham z ulgą. – Przeprosiny przyjęte. Ale poprzestajemy na tym – mówię, całując go szybko w oba policzki. – Dobra, wygrałaś. – Idź, zanieś im tę butelkę, zanim zaczną się zastanawiać, co się tu dzieje. I zostań na zewnątrz, nie potrzebuję cię w kuchni. Słyszę, jak odchodzi, śpiewając Bella ciao. Uśmiecham się i wylewam na patelnię sporą porcję oliwy. Pstrągi są wspaniałe, wyglądają dokładnie tak jak te, które złowiliśmy. Łudząco podobne. Smażę je powoli, szykując składniki do emulsji cytrynowej. Przyznaję, że tu też trochę oszukałam. Przecież nie będę pokonywać trasy Montreal – Miami, żeby zebrać świeże cytryny! Kupiłam je więc po prostu na targu Jean-Talon. Jestem w kuchni sama. Dopijam wino i słyszę dobiegające z zewnątrz śmiechy przyjaciół. Chyba znów powróciła harmonia i bardzo się z tego cieszę. Niczego tak nie kocham w życiu jak świadomości, że wokół mojego stołu siedzą szczęśliwi ludzie. Nagle słyszę skrzypienie otwieranych drzwi. – Mmmm, ale tu ładnie pachnie. – Nie możesz się powstrzymać, co, P-O? Musisz przyjść sprawdzić.
– Szefem kuchni się nie bywa, nim się jest. Pochyla się nad kuchenką i wdycha zapach ryb. Bierze drewnianą łyżkę, którą położyłam obok kuchenki, i delikatnie podnosi jednego pstrąga. Moje zmysły osiągają stan alarmowy. Instynkt mówi mi, że już najwyższy czas, by P-O wrócił do stołu. – Idź stąd. Jesteś moim gościem, daj mi się porozpieszczać. – Charlotte, z tymi pstrągami dzieje się coś dziwnego. – Ależ skąd, ależ skąd. No już, spadaj! – Zobacz, one puszczają wodę. Śmieję się nieszczerze. Mówię, że to normalne, przecież zostały złowione w jeziorze. Pełnym wody. P-O odkłada łyżkę i patrzy mi prosto w oczy. – Myślisz, że ja to łyknę? Charlotte, wędkuję od piątego roku życia. Umiem odróżnić pstrąga świeżego od mrożonego. Te tutaj są mrożone. Niemożliwe! Sprzedawca by mi o tym powiedział... Chyba że... To fakt, w dzisiejszych czasach nie można nikomu wierzyć. Cóż, został mi tylko blef. – Akurat! Co za bzdury. – Twoje pstrągi są kupne. Nigdy niczego nie złowiłaś. Niezła jesteś! P-O parska. Jego śmiech jest tak zaraźliwy, że łamię się i postanawiam mu o wszystkim opowiedzieć. W końcu nie mam nic do stracenia. Siadamy przy niewielkim kredensie. Gdy opowiadam, on śmieje się tak, że z oczu płyną mu łzy. Im dłużej opowiadam, tym bardziej sama się śmieję. Nie oszczędzam mu żadnych szczegółów, mówię mu nawet o tym, że wędkowałam w staniku, żeby nie spłoszyć ryb. – Ejjj, ostra z ciebie laska. W biustonoszu na jeziorze? To musiał być piękny widok. – Wyobrażam sobie... Ach, jak dobrze jest się pośmiać! Strasznie się zestresowałam tą historią! – A wszystko po to, żeby wywrzeć na nas wrażenie. To nie było konieczne, Charlotte. Jesteś doskonała taka, jaka jesteś.
Ton głosu P-O jest teraz łagodniejszy. Głaszcze mnie lekko po policzku, a potem mówi dalej. – W każdym razie facet, który cię dostanie, będzie miał szczęście. – Ty mogłeś być tym facetem. – Tak, być może... Myślałem o tobie, wiesz? Zamykam oczy, rozkoszując się chwilą. Pomarzę przez jakiś czas, a potem oddam go Aïshy. Nie robiąc nikomu krzywdy. Jego ręka na moim policzku, na szyi. Ręka, która nagle się zaciska i szybko odskakuje. Otwieram oczy. P-O spogląda na drzwi. Podążam za jego spojrzeniem i dostrzegam stojącą za moskitierą Aïshę; patrzy na nas. A oczy ma czarniejsze niż zwykle.
19 Wisienka na torcie Do: Aïsha Hammami Od: Charlotte Lavigne Temat: Odpowiedz mi, proszę. Aïsho, od wczoraj zostawiłam Ci na sekretarce trzy wiadomości. Odpowiedz mi, proszę. Mówię Ci po raz nie wiem który, to nie jest tak, jak myślisz. Chcę Ci to wyjaśnić osobiście. Bardzo nieszczęśliwa Charlotte. Do: Aïsha Hammami Od: Charlotte Lavigne Temat: Dwie wersje Aïsho, wyjechałaś stąd już dwa dni temu, a nadal nie porozmawiałyśmy. Proszę Cię, daj mi dwie minuty, a wyjaśnię, co się stało. Nie wiem, co powiedział Ci P-O, ale każda historia ma zawsze dwie wersje i chciałabym, żebyś wysłuchała mojej. Charlotte, która naprawdę nie chciała cię zranić. Zamykam gwałtownie komputer i rzucam się na łóżko. Różowo-turkusowa narzuta śmierdzi środkiem na mole. Ściany sypialni pokryte są niemodną tapetą z motywem srebrnych kwiatów lilii. A do tego – stolik z melaminy, udekorowany starymi pluszowymi zwierzętami, które – sądząc po kolorze i... zapachu – potrzebują porządnego prania. Dekoracje sypialni w domku Jeana-Guya są w raczej wątpliwym guście. Ale mimo wszystko to właśnie w jednej z sypialni spędziłam najwięcej czasu po przyspieszonym wyjeździe Aïshy. Nie licząc krótkiej wycieczki do kuchni, gdzie przyrządziłam dwa desery. Od dwóch dni mam ogromną gulę w gardle. Ciągle myślę o oczach przyjaciółki za moskitierą. Jej spojrzenie nie zostawiało miejsca na żadną inną interpretację: to były oczy kobiety, która sądzi, że została zdradzona. Aïsha nie chciała niczego słuchać. Ani moich przeprosin, ani tłumaczeń P-O. Zignorowała nas oboje i rozkazała Ugo, by natychmiast
odwiózł ją do Montrealu. Protestowałam, płakałam, krzyczałam – ona jednak spakowała się bez słowa. Odjechała, nawet na nas nie spojrzawszy. P-O wsiadł na motor i ruszył w pościg za samochodem Ugo. Obaj – i Ugo, i P-O – usiedli za kierownicą z bardzo wysokim poziomem alkoholu we krwi. Znacznie wyższym niż dozwolony. Umierałam z niepokoju, dopóki Ugo nie wrócił w środku nocy. Odwiózł Aïshę do domu, a P-O jechał za nim przez całą drogę. Ugo opowiadał mi potem, że moja przyjaciółka była naprawdę smutna i wściekła. Próbował ją pocieszać. Mówił, że nie spałam z jej facetem, że wcale nie jestem wstrętną hipokrytką. Ale ona powiedziała mu, że nie chce już nigdy słyszeć imienia Charlotte. Już nigdy w życiu. Gdy Ugo zostawił Aïshę przed domem, zobaczył, że P-O parkuje jak szaleniec i próbuje złapać ją na schodach. Nie śmiał otworzyć szyby samochodu, żeby lepiej słyszeć, dlatego dotarły do niego tylko strzępy ich rozmowy: „nie moja wina”, „pocieszał”, „bardzo samotna”, „może zazdrosna”. Przez pięć minut P-O próbował na wszelkie sposoby przekonać Aïshę o swojej niewinności. I tym samym – o mojej winie. Musiał przedstawić jej jakieś naprawdę pokręcone argumenty, bo w końcu zgodziła się, żeby wszedł razem z nią do mieszkania. Trudno powiedzieć, co wymyślił P-O, ale to jasne, że zrzucił na mnie całą winę. A ja nawet nie miałam szansy, żeby się bronić. I to mnie wkurza najbardziej. Zostałam skazana, choć nie miałam możliwości wygłoszenia mowy obrończej. Nawet seryjni mordercy są lepiej traktowani niż ja! Nie muszę chyba dodawać, że P-O do mnie nie dzwoni. Próbowałam nawet telefonować do restauracji, podając się za niezadowoloną klientkę, ale on ani razu nie podszedł do telefonu. Cóż za brak profesjonalizmu! Po namyśle doszłam do wniosku, że może miałabym większą szansę na kontakt z nim, gdybym podała się za młodą klientkę, studentkę, która chce podziękować mu za wspaniałą kolację, jaką zjadła u niego dzień wcześniej. I w ramach podziękowań zaprasza go na drinka z koleżankami z uczelni. Wtedy na pewno podbiegłby do telefonu.
Muszę wypróbować tę strategię. Jutro. Jak na razie spędzam czas na jedzeniu chipsów z solą i octem, cheddara Saint-Guillaume i ciasta karmelowego. Siedzę zamknięta w sypialni pomimo pięknej pogody. To najpiękniejszy tydzień lata i... jedyny tydzień urlopu Ugo, o czym zresztą chętnie informuje, próbując wyciągnąć mnie z czterech ścian. Ale ja na razie nie mam siły, by stawić czoło światu. Przeżywam kryzys w przyjaźni i zastanawiam się nad swoją relacją z Aïshą. Były w niej dobre i złe chwile. Dobre – to nasze intensywne seanse zakupowe, długie wieczory przy winie, gdy opowiadałyśmy sobie o swoich romansach, i rozmowy przez telefon do późnej nocy. Wszystko komplikowało się, gdy na scenę wchodzili mężczyźni. Nie wtedy, gdy o nich rozmawiałyśmy, lecz gdy zaczynali być obecni fizycznie. Jak gdyby dwie najlepsze przyjaciółki na świecie, jakimi w końcu jesteśmy, stawały się rywalkami, a każda chciałaby ściągnąć na siebie uwagę samca. Tak naprawdę to Aïsha podtrzymuje tę rywalizację. Ja się tylko bronię! Mimo wszystko bardzo lubię moją przyjaciółkę. I jestem gotowa wybaczyć jej wiele słabości. Może dlatego że opowiedziała mi o piekle, jakie przeszła ze swoim pierwszym facetem, zaraz po przyjeździe do Quebecu. Był to straszny zazdrośnik, który wykorzystał jej naiwność osiemnastolatki, żeby zamknąć ją w wieży z kości słoniowej w północnej części Montrealu! W jednym z tych ohydnych domów wybudowanych niedawno pośrodku pola golfowego. W jednym z tych, które udają zamek, tylko dlatego że są z szarego kamienia, mają bogato zdobione ściany szczytowe i imponujące kolumny zewnętrzne. Nie mówiąc już o żyrandolach oświetlających ogromne schody z lakierowanego mahoniu. Aïsha przez trzy lata mieszkała w tej złotej klatce i była ofiarą przemocy psychicznej. Od tego czasu nie ufa mężczyznom. Ma ciągle tę nieodpartą potrzebę, by ich zdobywać, ale jeśli chodzi o utrzymanie ich przy sobie – to już całkiem inna sprawa.
Rzuca urok na mężczyzn – zwykle już zajętych albo takich, którzy nie chcą się angażować. Podejrzewam, że wybiera ich po to, by komplikowali jej życie. Tak naprawdę nigdy do końca nie wyszła z roli ofiary. Ale tak było, zanim spotkała P-O. Czuję, że tym razem to coś innego. Coś w rodzaju pogodzenia się z miłością. Przede wszystkim – on jest wolny, a to już niespotykane. Poza tym czuję, że w nowym związku Aïsha jest bardziej autentyczna. Przy P-O nie zawsze udaje, częściej pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Niesłychaną wrażliwość, którą ukrywa pod nieszczerą pewnością siebie. Czy Aïsha widzi w relacji z P-O coś więcej niż zwykły flirt? Czy zaczyna poważnie myśleć o ułożeniu sobie życia z mężczyzną, tak jak ja marzę o tym od dzieciństwa? Podobnie jak inne małe dziewczynki, najpierw chciałam wyjść za mąż za swojego tatę. Był przystojny, wysoki i silny. Poza tym kupował mi watę cukrową w parku rozrywki La Ronde. Był mężczyzną idealnym. Mama szybko dała mi do zrozumienia, że Reggie, mój tata, należy do niej. Jak widzicie, rywalizacja pomiędzy nami trwa nie od dziś. W wieku pięciu lat przeżyłam pierwszy zawód miłosny. Pocieszyłam się, obdarzając uczuciem mojego kuzyna Daniela. On też był przystojny, wysoki i silny. Miał dziewięć lat i mógł sam chodzić po lizaki. Towarzyszyłam mu tak często, jak to było możliwe, trzymałam go za rękę i wyobrażałam sobie, że jest moim Kenem. A potem, pewnego pięknego dnia, mama – znowu ona – złamała mi serce. „Kuzyni i kuzynki nie mogą wziąć ślubu. Będziesz musiała znaleźć sobie innego narzeczonego, jeśli chcesz wyjść za mąż”, powiedziała. A ja od tego czasu nie robię niczego innego – ciągle szukam. Znaleźć męża i ojca moich przyszłych dzieci: oto mój cel. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym żyć, nie zaznawszy radości macierzyństwa – jak to piszą w popularnych magazynach psychologicznych. Choć tak naprawdę dzieci onieśmielają mnie, gdy tylko otworzą usta... Ale z moimi będzie inaczej, na pewno.
Po raz nie wiem który sprawdzam skrzynkę mailową. Nadal nic. Brak odpowiedzi od Aïshy. Mam bolesne wrażenie, że spośród wszystkich kryzysów, jakie przechodziłyśmy, ten jest najpoważniejszy. Boję się nawet, że na zawsze straciłam najlepszą przyjaciółkę. A to napawa mnie bezbrzeżnym smutkiem. Nagle słyszę warkot silnika. Jakiś samochód wjeżdża na podwórko. To dziwne, z nikim się nie umawiałam. To nie może być Ugo, poszedł na rower, na całe przedpołudnie. Lekko odsuwam koronkową zasłonkę z motywem łabędzi i widzę starą zardzewiałą furgonetkę w burgundowym kolorze. I natychmiast dostrzegam też kierowcę. Ma na głowie obrzydliwą czapeczkę z emblematem jakiejś drużyny hokejowej. A może bejsbolowej, czy też futbolowej. Zresztą nieważne – nienawidzę czapeczek z daszkiem. Oszpecą nawet najładniejszego chłopca. A ten mężczyzna ma aż dwie rzeczy przemawiające na jego niekorzyść: czapeczkę i stary samochód. Wysiada z furgonetki i obchodzi ją wokół. – No już, Wisienko. Dojechaliśmy. Mathieu! Całkiem o nim zapomniałam! Instynktownie zerkam w okrągłe lusterko, zawieszone na wbitym w ścianę gwoździu. O Boże! Wyglądam okropnie. Po prostu nie mogę mu się tak pokazać. Mam tłuste włosy, podpuchnięte oczy i dwa ogromne pryszcze na brodzie – to bezpośrednia konsekwencja kompulsywnej konsumpcji solonych chipsów octowych. Cholera! – Tato, mogę się wykąpać? – Najpierw wejdziemy i włożysz kostium kąpielowy. Bez paniki! Za dziesięć sekund zadzwonią do drzwi. Nie mam wyjścia, muszę po prostu głęboko westchnąć i im otworzyć. Chyba że... Ding, dong! Chwytam telefon i szybko piszę SMS: „Mathieu, jeśli przyjechałeś i nie zastałeś mnie, wejdź i czuj się jak u siebie w domu. Jestem w sklepie. Zaraz wracam”. Wysyłam wiadomość. Pół minuty później słyszę, jak Mathieu otwiera drzwi, a Wisienka
wbiega do środka. Leżę na łóżku i czekam cierpliwie, nie poruszając się. Tu ściany są cienkie jak papier. – Kto tutaj mieszka, tato? – Moja znajoma, wiesz, ta, którą widzieliśmy na działce... – Ach, ta pani, która tak ci się podoba. – Skąd to wiesz? – Słyszałam, jak mówiłeś wujkowi François, że jest ładna. I zabawna. – Podsłuchujesz, jak rozmawiam przez telefon? – Nie, nie podsłuchiwałam... W każdym razie ja jej nie lubię. – Wisienko, spójrz na mnie. Ty – w moim sercu – zawsze będziesz najpiękniejsza i najzabawniejsza, rozumiesz? – Hmmm... No dobrze. – A teraz chodź, wykąpiemy się. Słyszę, jak zamykają za sobą drzwi, i czuję, że łzy płyną mi z oczu. Wzruszyło mnie to, co Mathieu o mnie powiedział, i tkliwość w jego głosie, gdy zwracał się do córki. Charlotte, weź się w garść. Nie ma czasu na dumanie. Zaczyna się operacja transformacja. Prysznic, fryzura, makijaż. Hop! Kilka minut później jestem już odświeżona – ciepły prysznic zrobił swoje. Stoję naga, wbijając wzrok w ohydny, pomarańczowy dywanik, i dokładnie wycieram stopy. Nagle dostrzegam przed sobą parę małych czerwonych espadryli. A w nich – dwie stópki. Podskakuję, wydaję z siebie okrzyk i zasłaniam piersi ręcznikiem. Wisienka stoi na progu łazienki i wbija we mnie swoje cwane zielone oczyska. Nie wiem, co powiedzieć. Mała odwraca się na pięcie i krzyczy, zbiegając po schodach: – Tato, tato, ta pani tu jest. I w dodatku goła! Cholera! Co sobie pomyśli Mathieu? Że jestem największą nimfomanką, jaką kiedykolwiek znał? Że mam magiczną moc i potrafię się teleportować ze sklepu do sypialni? Muszę jakoś uzasadnić swoją nagość. Owijam się w ręcznik i podchodzę do schodów, z których widać parter. – Mathieu, jesteś tu? – Cześć, Charlotte! Nie byłaś w sklepie?
– Właśnie wróciłam. A teraz muszę wziąć prysznic – mówię, pozostając na tyle daleko od schodów, że Mathieu nie jest w stanie zobaczyć mnie i stwierdzić, że już jestem umyta. – Okay, nie ma sprawy. Nie spiesz się. – Zejdę za pięć minut. – Świetnie, będziemy na zewnątrz. Potrzeba mi oczywiście nie pięciu, ale dwudziestu pięciu minut na przygotowanie. Dwadzieścia pięć minut, w ciągu których Wisienka przyszła na mnie popatrzeć dwa razy. Po raz pierwszy, gdy suszyłam włosy, śpiewając piosenkę Kaïna: „Dalej, wsiadaj, moja piękna, zawiozę cię byle gdzie, będziemy rąbać drewno, z wilkami wydzierać się...”. Sposób jak każdy inny, by dodać sobie pewności i chwilowo zapomnieć o kryzysie z przyjaciółką. Po raz drugi Wisienka weszła na mnie popatrzeć, gdy kończyłam robić delikatny makijaż. Wtedy, przyznaję, trochę się wkurzyłam. Czy długo mnie szpiegowała zza drzwi? Nie wiem. Widziałam w jej oczach mieszankę zaciekawienia, podziwu i lęku. Co mam, do diabła, zrobić, żeby wejść w relację z tym maluchem? A może użyję uniwersalnego kobiecego języka? – Pomalować cię trochę? – pytam, pokazując jej szminkę w kolorze mokki. Mała kiwa głową. Obrysowuję jej usta konturówką, a potem nakładam na nie sporą warstwę szminki. No cóż, może i przesadziłam, ale Wisienka jest zachwycona. Zeszłyśmy do Mathieu, trzymając się za ręce. Właśnie zyskałam przyjaciółkę na całe życie. Przynajmniej tak mi się wydawało. *** – Postawimy tu jeszcze jedną wieżę, Wisienko. Daj mi wiaderko. Patrzę, jak Ugo bawi się z małą w piasku. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że potrafi tak świetnie zajmować się dziećmi. Odkąd Mathieu przyjechał tu ze swoją córeczką, wszystko kręci się wokół niej. I wokół zachcianek pięcioletniego dziecka. Chciała popływać łódką – zrobiliśmy to. Gdy Ugo wrócił z przejażdżki rowerem, chciała, żebyśmy stworzyli dwie drużyny i zagrali we frisbee. Zrobiliśmy to.
Później chciała zjeść hamburgery na kolację. Przygotowałam przepyszne kefty z jagnięciny, które podałam w formie hamburgerów. Nie podobał jej się „dziwny smak mięsa” ani tzatziki, ani chleb z pełnego ziarna pszenicy. Zażądała hot-doga z ketchupem. Musiałam pobiec do sklepu, żeby jej go kupić. Po południu się zgubiła. Spanikowani, szukaliśmy jej w całym domu i wokół niego, a odnaleźliśmy ją dziesięć minut później. Najdłuższe dziesięć minut w moim życiu. Schowała się w starej psiej budzie. Żeby nam „zrobić kawał”, jak powiedziała, gdy ją stamtąd wyciągnęliśmy. Ładny mi kawał! Miałam ochotę ją wypatroszyć! A ojciec nawet na nią nie nakrzyczał. Później poprosiła nas, żebyśmy nadmuchali materace, które walały się w pobliżu łódki. Chciała się bawić w „tratwę zagubioną na morzu” – czyli tak naprawdę na jeziorze, pięć metrów od brzegu – a Mathieu i Ugo mieli nam przyjść na ratunek. Próbowałam nakłonić ją do zamiany ról, aby jej pokazać, że kobiety mogą być silniejsze. Błąd! Wpadła w histerię i powiedziała, że to jej zabawa i ona decyduje o zasadach, na które ostatecznie przystałam, chociaż bardzo niechętnie! Wisienka uznała sytuację za znacznie mniej śmieszną, gdy kilka minut później Mathieu wziął mnie na ręce, żeby mnie „ocalić”. Ogłosiła koniec zabawy. Gdy poczułam jego ręce na swojej talii, przeszył mnie lekki dreszcz. Nie tak intensywny, jak oczekiwałam. Dlaczego? Myślę, że odpowiedzią jest czapka z daszkiem. Patrzę na niego teraz. Siedzi obok mnie, na jednym z krzeseł ogrodowych ustawionych naprzeciw jeziora. Ciągle ma na głowie tę przeklętą czapkę, której nie zdjął przez cały dzień. A dla mnie coś takiego naprawdę odpada. Tak samo jak białe golfowe skarpetki. No i ten samochód. Wystarczy mi mój własny rupieć, nie muszę wsiadać do cudzych. Nie, nie jestem powierzchowna. Jestem praktyczna, to wszystko. Potrzebuję dostępu do drugiego, pewnego pojazdu, takiego, któremu nie grozi, że wyzionie ducha na środku jakiegoś pola. Aïsha powiedziałaby mi zapewne, że przesadzam, że nie muszę od
razu myśleć o nim jak o swoim przyszłym facecie, że mogę po prostu skorzystać z jego ciała. Przecież w łóżku chyba zdejmie tę czapeczkę. W innych okolicznościach prawdopodobnie bym na to poszła. Zgodziłabym się na dobry seks. Ale mail, który dostałam dziś po południu, pomiędzy dwoma miniturniejami badmintona, wszystko zmienił. Max wysłał mi zdjęcie portu w Honfleur. Na pierwszym planie widać jego: siedzi na tarasie restauracji, przed sobą ma talerz świeżych ostryg, a w ręku kieliszek białego wina. Napisał: „Pytałaś mnie kiedyś, dlaczego tak bardzo lubię Honfleur. Oto odpowiedź. Mam nadzieję, że kiedyś sama będziesz mogła to przeżyć. Max xxx”. Honfleur... Ostrygi... Calvados... Morze... I Max... Wyrafinowany Max. Bez czapeczki z daszkiem, w bmw. Markowe ubrania i włoskie buty. Max, uważny kochanek. Delikatny, a zarazem namiętny. Zawsze uprzedzający moje pragnienia. Max o niezwykle sprawnych rękach – dobrych zarówno do pieszczot, jak i do masażu. Max, hojny Max. Gdy byliśmy razem, nie uregulowałam ani jednego rachunku. Odkąd mnie rzucił, coraz gorzej radzę sobie z finansami. I wreszcie – Max, mój przyjaciel. Ten, z którym dzieliłam namiętność do dobrego jedzenia, który znał się na tym, a nie udawał. Mój Boże, jak bardzo tęsknię za takim Maksem! Cóż, to prawda, że mam wybiórczą pamięć. Nie pamiętam o Maksie bezkompromisowym, o Maksie egoiście i o Maksie – Francuzie, który się upiera, upiera i upiera, nawet gdy nie ma racji! Ale na tym też polega jego urok, prawda? Poza tym nikt nie jest doskonały. Niemal doskonały – tak. Ale nie całkiem doskonały. To by było zbyt nudne. Pocieszam się, zerkając co pół godziny na zdjęcia Maksa, które mam w iPhonie, co budzi podejrzenia Ugo. O właśnie, nie oglądałam ich już od dwudziestu minut. Spojrzę sobie dyskretnie. Zatapiam się na kilka chwil w roześmianych oczach Maksa, gdy nagle czuję, że czyjaś ręka żwawo chwyta mój telefon. – Daj, chcę zobaczyć.
– Wisienko, nie. Oddaj mi to. Za późno. Mała już wpatruje się w ekran, a nawet powiększa zdjęcie, by lepiej widzieć twarz Maksa. To niesamowite, jak dobrze dzisiejsze dzieciaki znają się na technologii! – Co to za pan? To twój mąż? – Nie, nie, to... mój brat. Nie śmiem podnieść oczu na Ugo, który na pewno zrozumiał, o kim mowa. Mathieu wygląda, jakby miał to gdzieś. Właściwie, teraz to widzę, od jakiegoś czasu emanuje z niego pewien flegmatyzm, żeby nie powiedzieć – obojętność. Tak jakby głęboko się zamyślił. Nie, tak naprawdę wygląda, jakby odlatywał. Jak ktoś, kto wypalił grubego skręta. Ding! Kojarz, Charlotte, a co niby robił w toalecie przez dziesięć minut? Tego już za wiele! Czapeczka, furgonetka i zioło palone samotnie w toalecie! Nie mówiąc już o braku rodzicielskiego autorytetu. Nie, ja na to nie pójdę. Zapowiada się trudny wieczór... – Ugo, myślisz, że mamy, co trzeba, żeby przyrządzić margarity? – Tak, powinniśmy mieć. – To zrobię. Są doskonałe jako aperitif. Na kolację będą quesadillas. – Co takiego? – pyta Wisienka. – Quesadillas. Takie jakby kanapeczki z kurczakiem, tylko że lepsze. To meksykańskie danie. – Fuj, nie chcę tego! Chcę makaron z serem. Patrzę na Mathieu z nadzieją, że zainterweniuje i przywoła córkę do porządku. Ale nie. Gapi się na horyzont w poszukiwaniu, jak sądzę, jakichś wyobrażonych statków. Mówiłam – wieczór będzie trudny. *** Był trudny i długi. O wiele za długi. Ugo musiał biec do sklepu po makaron i ser. Zostawiłam swoje quesadillas zbyt długo na grillu i lekko się zwęgliły. I nie miałam wystarczająco dużo tequili, żeby zrobić margarity godne swojej nazwy. Krótko mówiąc – katastrofa, jeśli chodzi o żarcie. Szczególnie że chciałam doprawić czymś makaron z serem Wisienki – żeby jej jedzenie było nieco bardziej urozmaicone – i dodałam do niego szczypiorek,
bazylię oraz świeży, tarty parmezan. – A co to za zielone rzeczy? – To świeże zioła. Wiesz, takie jak w ogrodzie taty. – Nie lubię! – Spróbuj! Zrób przyjemność cioci Charlotte! – Nie jesteś moją ciocią, nie lubię cię! – krzyknęła i wstała od stołu. Co za niewychowana dziewczynka! Leżąc na brzuchu na sofie w salonie, wyła przez kilkanaście minut, bębniąc stopami o obicie. Uszy puchły! Trwało to do chwili, gdy Mathieu wstał i zaniósł jej ogromną porcję deseru. – Żeby przestała płakać – uściślił. To zadziałało! Wisienka pochłonęła resztkę mojego ciasta karmelowego. Uff! Dzięki Bogu! Moje biedne uszy już nie wytrzymywały. Wisienką na torcie był moment, w którym zauważyłam, że Mathieu nie przywiózł kompletnie niczego. Ani butelki wina, ani bukietu kwiatów, ani nawet koszyka swoich cennych warzyw. Nie znoszę „tanich” facetów! Naprawdę, z wielką ulgą zamknęłam drzwi za Mathieu i jego Wisienką. Obiecaliśmy, że do siebie zadzwonimy, wiedząc jednak, że nic z tego nie będzie. – Uff! Co za gówniany dzień – rzuca Ugo, słysząc piekielny warkot starej furgonetki. – Tak, można tak powiedzieć. – Charlotte, powiedz mi, co cię napadło, że zaprosiłaś do siebie faceta, którego ledwo znasz? I to w dodatku z pięcioletnią córką? – Och, wybacz, mea culpa. Sama nie wiem, o czym wtedy myślałam... – Następnym razem spróbuj patrzeć trochę dalej niż czubek własnej... dupki. – Obiecuję. Ta randka bez miłości, a raczej – bez seksu – napawa mnie pewną melancholią. Ale próbuję pocieszać się myślą o Maksie i na tę myśl uśmiecham się z rozrzewnieniem, kończąc zmywanie naczyń. Mój przyjaciel Ugo dobrze wie, co znaczy ten uśmiech. Zagaja rozmowę
w momencie, gdy ruszam do łóżka. – Chyba nie masz zamiaru dawać mu drugiej szansy? – O czym ty mówisz? – pytam niewinnie z nadzieją, że nie będzie ciągnął dyskusji. – O draniu, który przysłał ci swoje zdjęcie. To, do którego śliniłaś się przez całe popołudnie. – Ugo! Przestań nazywać Maksa draniem. To nieprawda. – Nieprawda? To dlaczego rzucił cię, ot, tak, w środku nocy? – To ja od niego wyszłam tamtego wieczoru, doskonale to wiesz. – Tak, po tym jak powiedział, że nie chce mieć z tobą nic wspólnego. Mam nadzieję, iż nie myślał, że zostaniesz, by zrobić mu ostatnią laskę. – Achhhh! Dość tego! Przestań, dobrze? Ja przestałam wyzłośliwiać się na Justinie. Więc ty zrób to samo albo się wkurzę. Ugo się uspokaja, łapie mnie za rękę, nie pozwalając wejść po schodach, i prowadzi na kanapę w kwiaty. Siadamy na niej oboje, kładę głowę na jego ramieniu. Ugo zaczyna głaskać mnie po włosach. – Przepraszam – mówi. – No, już dobrze... Ale, Ugo, nie możemy być wobec siebie tacy zaborczy. To trochę głupie. – Nie sądzę, że jesteśmy zaborczy. Martwimy się o siebie nawzajem i tyle. Być może on się o mnie niepokoi, ale ja odczuwam co innego. Nie chcę, żeby Ugo z kimś się związał. Myślę o tym z lękiem. Boję się, że stracę pierwszeństwo w jego sercu. Boję się, że nie będzie już taki dostępny. Boję się, że „ten drugi” nie polubi mnie i odgrodzi mnie od Ugo. Krótko mówiąc – boję się go stracić. Wstyd mi, że jestem taką egoistką, ale to silniejsze ode mnie. Dlatego zawsze doszukuję się tysiąca i jednej wady u jego absztyfikantów. W gruncie rzeczy chronię samą siebie. – Nie mówiłem ci, że rozmawiałem z Justinem, co? Sztywnieję. Momentalnie odklejam się od Ugo. – Nie, nie mówiłeś mi. Nadal jest w Lac-Saint-Jean? – Nie. Wrócił do domu. Zrzędzę w duchu. Nie mógł zostać w tej swojej odległej krainie?
I przy okazji się tam zgubić? Ugo wstaje i zaczyna krążyć po salonie. No, cóż takiego mi powie? – Zresztą chciałem ci powiedzieć, że chyba wrócę do miasta. – Kiedy? – No... Jutro. – Jutro? Ale przecież zostały nam jeszcze trzy dni wakacji! – Tak, wiem... Ale Justin i ja chcielibyśmy pojechać na kajaki, na rzekę Jacques-Cartier. – No dobrze, ale jak ja wrócę w niedzielę? – Mogłabyś pojechać jutro ze mną i wziąć swój samochód. To tylko godzina drogi. A potem mogłabyś wrócić. – Tak, mogłabym tak zrobić... – Przykro mi, Charlotte. Nie na takie wakacje miałaś ochotę, co? – Oj, nie... Ale to nic... Justin do ciebie zadzwonił czy ty do niego? – On do mnie – odpowiada z dumą Ugo. – Mam wrażenie, że to wszystko przemyślał. I to on zaproponował wypad na kajaki. Patrzę na szeroki uśmiech Ugo i dociera do mnie, że nie mam prawa mącić jego szczęścia. Nawet jeśli jutro znów będzie cierpiał. Nawet jeśli jutro będę cierpiała ja. Na razie mój przyjaciel jest szczęśliwy. Jest zakochany, a tylko to się liczy. – No dobra, idę na górę się pakować. Jutro pojadę z tobą i już tu nie wrócę. Zresztą i tak mam dość tego miejsca. Chciałabym już naprawdę zmienić klimat. Wspinam się po schodach z lakierowanego drewna. Nagle spieszno mi, by odzyskać swój status mieszczucha.
20 Nowe wymagania Roxanne na nowy sezon: – fish pedicure; – osobisty kucharz; – organizator rozrywek; – bukiet kwiatów (świeżych i wyłącznie białych), dostarczany do garderoby piętnaście minut przed jej przyjściem. Uwaga! Proszę was, przepuśćcie mnie! W studiu trwa szaleństwo pierwszego dnia nagrań nowego sezonu Totalement Roxanne. I jeśli wierzyć plotkom, ten sezon będzie jeszcze gorszy niż poprzedni. Przede wszystkim – nasza prowadząca najwyraźniej spędziła całe lato na opracowywaniu listy nowych wymagań – a jedno bardziej niedorzeczne od drugiego. Właśnie dlatego młoda Azjatka w białym fartuchu przepycha się teraz aż do garderoby Roxanne, pchając przed sobą wielkie akwarium na kółkach. – Kto to? – pyta mnie Justin. – Nowa kosmetyczka Roxanne, Ming Yue. – A po co jej to akwarium? Do czego służą te rybki? – Będą robiły pedicure Roxanne. – Co? – Fish pedicure, jeśli wolisz. – Zaczekaj, bo nie nadążam. – Rybki będą podgryzały stopy Roxanne. Justin patrzy na mnie z taką miną, jak gdyby powstrzymywał mdłości. – No tak, to nowa moda. Rybki zjadają martwy naskórek i dzięki temu stopy są niezwykle miękkie.
– Ej, to jakiś idiotyzm! I dlaczego ona robi to tu, w studiu? Nie może iść do gabinetu, jak wszyscy? – No coś ty, Justin! Od kiedy to Roxanne zachowuje się jak wszyscy? – To obrzydliwe. – Ależ skąd! Dostała też... – Ach! Nie mów mi nic więcej. I pomyśleć, że obcięli mi budżet na zakup roślin. I zażądali jednego dodatkowego występu tygodniowo za tę samą pensję. – Ach! Mój biedaczek! – mówię ironicznie, klepiąc go lekko po policzku, a potem częstuję go kostką gorzkiej czekolady z nadzieniem cytrynowym – jego ulubionej. Mruga do mnie porozumiewawczo i wraca do swojego boksu. Odkąd Justin „pozwolił mi” należeć do klubu wybrańców, którzy wiedzą o jego związku z Ugo, bardzo się do siebie zbliżyliśmy. To naprawdę ściśle tajny klub – właściwie jestem jego jedynym członkiem. To właśnie mnie Justin opowiedział, co naprawdę stało się tego wieczoru, gdy wyszedł z restauracji P-O z piękną kelnerką w szpilkach. Tej nocy chciał zapomnieć, że zakochuje się w Ugo, bo to – w jego mniemaniu – komplikowało mu życie. Do tej pory dość dobrze radził sobie ze swoją seksualnością. Od przygody do przygody, bez zaangażowania, bez zobowiązań. Ale zrozumiał, że Ugo nie zadowala się rolą okazyjnego kochanka. Stanął więc przed możliwością przeżycia czegoś więcej niż romans na jedną noc. A to oznaczało, że będzie musiał pokazać się z mężczyzną, przynajmniej od czasu do czasu. Fakt ten, sam w sobie, w Quebecu, w pierwszej dekadzie XXI wieku, nie ma w sobie nic wstrząsającego. Choć pewnie trochę inaczej sprawy się mają w przypadku kogoś, kto pochodzi z małej wioski w Lac-Saint-Jean i kto ma ojca rolnika i homofoba. – Więc istnieją jeszcze w dzisiejszych czasach ludzie, którzy nienawidzą gejów? – zapytałam. – Charlotte, wyściub nos ze swojej dzielnicy, a zobaczysz, że geje wcale nie są wszędzie tolerowani. – No tak, ale twoi rodzice mimo wszystko nazwali cię Justinem. To
dość... kobiece imię, nie uważasz? Więc chyba nie są tak strasznie zacofani. – Zdradzę ci coś w sekrecie, ale obiecaj, że nikomu nie powiesz – oświadczył Justin uroczyście. – Tak, tak, obiecuję. Poważnie to wygląda. – Justin to nie jest moje prawdziwe imię. – Nie? A jakie? – Gérard. – Żartujesz sobie ze mnie? Gérard? – Nie żartuję. Teraz chyba rozumiesz, dlaczego zmieniłem imię, gdy tylko wyjechałem ze swojej zapadłej wiochy. Ale gdy jadę do rodziców, nadal jestem Gérardem. Ojciec ciągle się dopytuje, kiedy przedstawię mu przyszłą matkę swoich dzieci. Widzisz teraz, jak to wygląda? – Tak... Niezbyt wesoło. Jeśli chcesz, mogę kiedyś udać twoją narzeczoną. – To niegłupie. Uspokoiliby się. Przynajmniej na chwilę. Pojechałabyś ze mną do Lac? – Oczywiście. Ale to wszystko nie wyjaśnia, dlaczego wyszedłeś z dziewczyną. – Właściwie to sam nie wiem. Wiem tylko, że wycofałem się w ostatniej chwili. Zaczęła mnie całować po wyjściu z restauracji, na chodniku. I wtedy zrozumiałem... – Zrozumiałeś? – To na mnie zupełnie nie działało. Dopóki byliśmy w środku, trwała nieszkodliwa gra, było mnóstwo ludzi. Nie mogło dojść do niczego więcej. Ale teraz sprawa stawała się poważna. – Jak wybrnąłeś z tej sytuacji? – Ach, to było piekło. Nie wiedziałem, co robić. Zaprosiła mnie do siebie. Powiedziałem jej, że najpierw muszę zadzwonić do żony. Myślałem, że to ją zniechęci. – I? – I nic, odpowiedziała: „Nie krępuj się moją obecnością”. Więc udałem, że dzwonię, i specjalnie zapytałem, jak się mają bliźniaki. – Ej! Niezłe! Dobry pomysł.
– Tak, ale nie zadziałał. – Nie? To jakaś seksoholiczka! – A co myślałaś? Zadzwoniła po taksówkę. Kiedy przyjechał wóz, zaczekałem, aż wejdzie do środka, po czym zamknąłem za nią drzwiczki. Opuściła szybę i zapytała: „Co ty wyprawiasz?”, a ja wyjąkałem przeprosiny, że niby jutro wcześnie rano pracuję, i schroniłem się w jakimś zaułku. – Trudno powiedzieć, że wykazałeś się klasą! – Ach, wiem, wiem. Spanikowałem. Była tak zaskoczona, że nawet nie wysiadła z taksówki. – Mam nadzieję, że nigdy więcej jej nie zobaczysz. – Też mam taką nadzieję. Po niefortunnym wieczorze Justin spędził kilka dni na rozmyślaniu o tym, czego naprawdę pragnie w życiu. I odpowiedź przyszła sama: Ugo. Zdobył się więc na odwagę i zrobił wielki krok. A raczej to, co on sam uważa za wielki krok. Justin poprosił Ugo o zachowanie dyskrecji, tak żeby żadne pogłoski nie dotarły do Lac-Saint-Jean. Należało za wszelką cenę nie dopuścić, by ich zdjęcie ukazało się w magazynach plotkarskich. A to oznacza, że Justin nie może się pojawić z Ugo w miejscu publicznym. Nie chciał stwarzać paparazzim żadnej, choćby najmniejszej okazji. Mój przyjaciel, który od wielu lat nie kryje się ze swoim homoseksualizmem, poszedł naprawdę na ogromny kompromis. Zgodził się przyjąć reguły tej gry, bo zależy mu na Justinie. Choć ma nadzieję, że zmieni je, gdy tylko będzie to możliwe. A to budzi sporo moich obaw. – Przepraszam, wiecie może, gdzie mógłbym znaleźć garderobę Roxanne D’Amour? – pyta mnie mężczyzna pod czterdziestkę. A to znowu kto? Mężczyzna niesie dużą skrzynkę pełną produktów spożywczych, którym starannie się przyglądam. Trzy butelki wody Evian, talerz surowych warzyw, sałatka z warzyw gotowanych, jeszcze jedna – z awokado i pomidorów, i trzecia – ze świeżymi algami. Do tego miseczka smarties – ale tylko różowych i czerwonych. Widząc moją zdziwioną minę, mężczyzna, który, jak się domyślam, jest osobistym kucharzem Roxanne, oświadcza mi, że jego
klientce nie wszystkie kolory smarties się podobają. Dlatego musiał przeprowadzić selekcję. No nie! Czy on nie ma nic innego do roboty? A redaktorka potrzebuje chyba kontaktu z dużą dawką rzeczywistości. W końcu prowadzi program w jednej ze stacji telewizyjnych w Quebecu. A jeśli chodzi o jej karierę filmową, to nie jest żadną gwiazdą hollywoodzkiego filmu. Gra trzeciorzędną rolę w podłym serialu. Moim zdaniem jej postawę diwy można wytłumaczyć tylko w jeden sposób: chorobliwym brakiem poczucia bezpieczeństwa. Aby przekonać samą siebie, że nie jest za stara na wykonywanie tego zawodu, i zapomnieć, że mnóstwo młodszych dziewczyn – bez zmarszczek i objawów przedwczesnej menopauzy – codziennie puka do drzwi producentów, bo chce zająć jej miejsce, Roxanne stworzyła sobie odpowiedni entourage. Naśladując styl wielkich gwiazd, przemieszcza się po planie programu w otoczeniu świty, która jej służy. I nie chodzi wyłącznie o podstawowe usługi, wierzcie mi! Ma nawet swojego dostawcę rozrywek. Pomaga jej zrelaksować się między ujęciami. Roxanne ma się uczyć sudoku. I sztuczek magicznych. Celem tych działań jest oczyszczenie umysłu, tak powiedział ów zawodowy „zabawiacz”, którego zatrudniła. I którego honoraria wzięła na siebie... produkcja. Szefowie uznali to za konieczne dla równowagi umysłowej gospodyni programu. Czy jedzie mi tu czołg? No nie, chyba ktoś ma nas za idiotów, nas, biednych, źle opłacanych, eksploatowanych researcherów! Już i tak płacę za jej kaprysy, ale ten przekracza wszelkie limity. Myślę sobie, że nikt się nie zdziwi, jeśli pewnego dnia tej kobiecie przydarzy się jakieś nieszczęście. Na przykład poślizgnie się w studiu na skórce od banana i złamie sobie obie nogi. Albo dziwnym trafem wyleje sobie wrzątek na prawą rękę i przez kilka miesięcy nie będzie mogła robić swoich sztuczek. Tak czy inaczej – będziemy musieli żyć w nowej rzeczywistości, tworzonej przez prowadzącą i jej nowych kolegów. Jestem miłą kobietą, więc grzecznie wskazuję drzwi garderoby Roxanne jej osobistemu kucharzowi.
*** Sterczę tak pośrodku korytarza między garderobami gwiazd programu, ponieważ uparcie na kogoś czekam. A tym kimś jest P-O. Nie widziałam się z nim od epizodu w domku letniskowym, kilka tygodni temu. W dodatku ani razu nie był łaskaw odpowiedzieć na moje telefony. A ja chcę wiedzieć, co takiego nagadał Aïshy, która ciągle jeszcze mnie ignoruje. Dziś rano, gdy przyszła do studia, chciałam wkupić się w jej łaski filiżanką mocnego espresso. Nic z tego. Dla Aïshy nie istnieję. Ta świadomość powoduje ogromną pustkę w moim życiu. Owszem, zawsze mogę liczyć na Ugo, ale przecież nie będę radzić się mężczyzny w kwestii zakupu nowego wibratora. Mój wyzionął ducha wczoraj, z powodu zbyt częstego stosowania, wynikającego z posuchy seksualnej, której doświadczam od wielu miesięcy. – Buongiorno a tutti! A oto i P-O! Zjawia się, pozdrawiając ekipę swoim ciepłym głosem. Zwykle gdy mówi po włosku, jest w bardzo dobrym humorze. Świetnie! Będzie mi łatwiej zmusić go do puszczenia farby. Im bardziej się do mnie zbliża, tym wyraźniej gaśnie jego pewność siebie. Jeśli myślał, że dziś się mnie pozbędzie, to znaczy, że słabo mnie zna. Jego dzień w pracy zacznie się od krótkiej rozmowy w cztery oczy. Gdy mnie mija, uśmiecham się do niego szeroko i ruszam za nim. Wchodzi do swojego pokoju i ja też do niego wchodzę, starannie zamykając za sobą drzwi. – Czego chcesz, Charlotte? – Dobrze wiesz czego. Zostawiłam ci dziesięć wiadomości. Przyszłam nawet do restauracji, ale ty nie chciałeś wyjść z kuchni, twierdząc, że masz urwanie głowy. O piętnastej! – Ale to prawda, ostatnio jestem zarobiony. – No tak, tak, jak wszyscy. Nie więcej i nie mniej. A teraz mów, co naopowiadałeś Aïshy, że nadal się do mnie nie odzywa. – Nie powiedziałem nic specjalnego. Zresztą ona sama stwierdziła, że ostatnio wasza przyjaźń nie była specjalnie wielka. Myślę, że po prostu potrzebuje oddechu. – Jak to: oddechu?
– No, nie wiem. Tak mi powiedziała. – Że niby ja ją tłamsiłam czy co? – No, coś w tym stylu. Przyznam, że tego się nie spodziewałam. Żeby przetrzymać szok, opadam na stary fotel obity czarnym aksamitem. Czuję, jak mimowolnie łzy napływają mi do oczu. – Nie bierz sobie tego do serca. Daj jej trochę czasu. W końcu znów zaczniecie ze sobą rozmawiać. Wszystko w życiu jakoś się układa. Nie słucham dłużej pocieszających frazesów P-O. Czy to prawda? Czy rzeczywiście jestem zaborcza? I nie pozwalam innym głębiej odetchnąć? To wszystko wydaje mi się trochę przesadzone... Owszem, jestem wymagająca w relacjach, ale żebym tłamsiła najlepszą przyjaciółkę?... Czy nastawałam na jej wolność, bo chciałam, żebyśmy rozmawiały ze sobą dwa razy dziennie – najlepiej rano i wieczorem? Czy byłam nachalna, bo nalegałam, żebyśmy spędzały tylko we dwie co najmniej jeden wieczór w tygodniu? W dodatku, wiedząc, że Aïsha nie lubi niezapowiedzianych wizyt, nie zjawiałam się u niej bez uprzedzenia, chyba że chodziło o coś pilnego. Jak tamtego wieczoru, gdy musiałam koniecznie pożyczyć od niej wojskową koszulkę vintage, bo miałam randkę z żołnierzem z bazy w Velcartier. Albo w tamten poranek 1 stycznia, gdy – niestety – zwlokłam ją z łóżka, bo potrzebowałam czegoś z jej szafki z przyprawami. No bo co to za pomysł, żeby zamykać wszystkie sklepy, tłumacząc, że jest Nowy Rok? Albo jeszcze tamtego popołudnia, gdy w całkowitej histerii zadzwoniłam do jej drzwi, bo zgubiłam swojego iPhone’a. Zaczęłam przewracać wszystko do góry nogami w jej salonie, a wtedy Aïsha zapytała mnie, od kiedy nie mogę go znaleźć. – Dziś rano jeszcze go miałam – odpowiedziałam. – Ach. Z tego, co wiem – chyba że przebrałaś się za ducha – jeszcze tu dziś nie byłaś. Co? – No... nie. – Więc, Charlotte, wytłumacz mi, skąd wziąłby się u mnie twój
telefon. – No... nigdy nic nie wiadomo. Aïsha westchnęła wówczas z rozdrażnieniem, po czym uprzejmie wyrzuciła mnie za drzwi, bo spodziewała się wizyty kochanka. W końcu znalazłam telefon w tajnej kieszonce we własnej torebce. Jestem prawdziwą bałaganiarą. Krótko mówiąc, nie licząc tych kilku niezapowiedzianych wizyt – no i trzech lub czterech, których powodów nie mogę sobie przypomnieć – zawsze szanowałam jej prywatność. Moje zachowanie jest chyba całkiem normalne, co? – Hm... Charlotte, czy mogłabyś wyjść? Muszę się przebrać – prosi P-O, wyrywając mnie z zamyślenia. Cicho zamykam za sobą drzwi i idę do własnego boksu, nadal wstrząśnięta tym, co wyjawił mi P-O. Czy należę do kobiet, które angażują się zbyt mocno? Zarówno w przyjaźń... jak i w miłość? *** – Ugo, czy ja cię duszę? Słysząc to bezpośrednie pytanie, Ugo dławi się kawałkiem jeleniny. – Nie, ale jeśli nie przestaniesz tak mówić, to zaraz sam zacznę się dusić i będziesz musiała zastosować chwyt Heimlicha. – Oj, bądź poważny. Czy jestem nachalną przyjaciółką? Ugo odkłada widelec. Ten gest oznacza, że musi się zastanowić. Jesteśmy u mnie w domu, jemy razem kolację. Mam podły nastrój po ciężkim dniu, który właśnie minął. Choć naprawdę okazywałam dobrą wolę, Aïsha ignorowała mnie aż do końca. – Posłuchaj... Nachalna to może zbyt mocne słowo... Ale rzeczywiście jesteś kimś, kto, powiedziałbym, niezwykle się angażuje. – Ale zaangażowanie w przyjaźni jest czymś normalnym. – No tak, czymś normalnym... Dlaczego mnie o to pytasz? – Z powodu Aïshy. Powiedziała P-O, że ją tłamszę, wyobrażasz sobie? Uznałam, że nieźle przesadza. Poza tym nigdy mi o tym nie mówiła. To na mnie spadło jak tona cegieł. Ugo obraca w prawej dłoni kieliszek z winem i najwyraźniej próbuje mi coś powiedzieć, ale tak, by nie sprawić mi przykrości.
Obserwuję go, coraz bardziej zaniepokojona. – Ech no, słuchaj, jest aż tak źle? – Ależ skąd, ależ skąd... Po prostu czasami... – Czasami co? – Czasami faktycznie trudno to znieść. – Ale co trudno znieść? O czym ty dokładnie mówisz? – No... o twojej manii, żeby zawsze wiedzieć, gdzie jestem i z kim. W dodatku mam wrażenie, że ostatnio ci się pogorszyło. – Naprawdę przesadzasz! Wstaję nagle, odsuwając talerz z niedokończoną kolacją. Myślę o tym, co powiedział Ugo. Ja miałabym kontrolować jego rozkład dnia? No wiecie co? – Ale to nic, Charlotte, to nie przeszkadza mi jakoś bardzo. Przyzwyczaiłem się. – Do czego się przyzwyczaiłeś? – Do... spowiadania się. – Do spowiadania się? Ależ ja nigdy nie kazałam ci się spowiadać. – Może nie w ten sposób, ale na jedno wychodzi. – Nie muszę zawsze wiedzieć, gdzie jesteś. Wczoraj na przykład nie widzieliśmy się przez cały dzień, nie wiedziałam, gdzie jesteś, i mi to nie przeszkadzało. Ugo chrząka i wyjmuje iPhone’a z kieszeni swojego nowego szarego swetra w stylu militarnym, w którym wygląda naprawdę zachwycająco. Czyta mi wiadomość: – „Gdzie jesteś, kochanie? Co robisz dziś wieczorem?” Nawet nie pamiętasz, że to do mnie wysłałaś, Charlotte. – Ależ skąd, to nie było wczoraj. To musiało być w jakiś inny dzień... Prawdopodobnie przedwczoraj. – Nie, to było wczoraj. Dokładnie o 17.47. Mam ci przeczytać przedwczorajszą wiadomość? – Okay, już dobrze, zrozumiałam. Nie musisz mi tego tłumaczyć, po prostu wszystkich wkurzam, to jasne. Biorę kieliszek, znów go napełniam i idę do salonu. Siadam na sofie i włączam telewizor – co robię bardzo rzadko, chociaż pracuję w tej branży. Szewc bez butów chodzi, jak mawiają.
Spokojnie obchodzę się bez telewizji. Dbam tylko, żeby nie dowiedzieli się o tym ludzie z pracy. Researcherka, która nie ogląda TV – to nie jest mile widziane. W pracy udaję więc, że jestem na bieżąco ze wszystkim, co pokazują na małym ekranie. Ale – żeby mi uwierzono – muszę mieć choćby minimalne rozeznanie. Dlatego stworzyłam sobie siatkę telewizyjnych szpiegów, którzy dla mnie pracują. Za darmo! Przed rozpoczęciem sezonu poszłam do jednego z domów spokojnej starości. Dyrektor, uprzedzony o wizycie, zwołał około dziesięciu osób, które zgodziły się być członkami mojej grupy fokusowej. Oczywiście przemilczałam fakt, że moja inicjatywa ma na celu wyłącznie to, bym nie wyszła na ignorantkę, gdy realizatorka zada pytanie na temat najmodniejszego talk-show. Przedstawiłam swój projekt jako zakrojone na szeroką skalę badania prowadzone przez stację, w której pracuję, w celu zapoznania się z opiniami osób starszych na temat telewizji. Rozdzieliłam zadania pomiędzy uczestników. Pani Gauthier ma sporządzać dla mnie raporty o programach śniadaniowych. Pani Rhéaume zobowiązała się oglądać seriale poniedziałkowe i wtorkowe, a pani Coulombe zajęła się serialami emitowanymi w środy i czwartki. Pani Livingston przypadły seriale amerykańskie. Jedyny mężczyzna w grupie, pan Quintal, wybrał sobie reality show. A resztę programów rozdzieliłam pomiędzy panie Demers, Simard, Hamel, Michaud i Proulx. Ustaliliśmy, że będziemy spotykać się w każdy wtorek, w południe, w Rezydencji Przyszłości, i rozmawiać przy obiedzie. W zeszłym tygodniu mieliśmy pierwsze spotkanie. Siedząc w jadalni nad pieczenią rzymską w sosie pomidorowym i fasolką szparagową z masłem, dyskutowaliśmy przez dobrą godzinę o tygodniu w telewizji. A przez ostatnie trzydzieści minut rozmawialiśmy o życiu, po prostu. O prawdziwym życiu, nie tym, które oglądamy na trzydziestodwucalowym ekranie. Moi staruszkowie, jak ich pieszczotliwie nazwałam w myślach,
opowiedzieli mi mnóstwo anegdot z własnej młodości. To było fascynujące – i już nie mogę się doczekać następnego obiadu, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o każdym z nich. – Długo jeszcze będziesz się boczyć? – pyta Ugo, łapiąc pilota i wyłączając telewizor. – Nie boczę się. Uważam, że Aïsha i ty jesteście niesprawiedliwi. Dzwonię do was tak często nie po to, żeby was kontrolować. Dzwonię, bo o was myślę. To chyba jasne. – Wiem, Charlotte. Nie masz złych intencji. Ale wydaje mi się, że to zachowanie zdradza pewien brak poczucia bezpieczeństwa – mówi Ugo, siadając obok mnie. Daje mi znak, żebym zdjęła buty i położyła się na sofie, ze stopami na jego udach. Wyjmuje z szuflady w stole paczkę mokrych chusteczek dezynfekujących i wyciera mi palce, potem piętę, potem podbicie... Moje stopy są teraz sterylnie czyste. W milczeniu Ugo zaczyna je delikatnie masować. Czuję, jak moje ciało powoli się odpręża. Mój przyjaciel jest najlepszym masażystą, jakiego znam. Jego dłonie nigdy nie szukają, zawsze wiedzą, które miejsce nacisnąć, żebym jak najszybciej osiągnęła stan głębokiego zrelaksowania. Dopuściłabym się najpodlejszych czynów w zamian za masaż Ugo. I on dobrze o tym wie. Pomimo kompletnego rozluźnienia mam siłę jeszcze wyszeptać: – Ugo, robisz to, bo chcesz mnie o coś poprosić, tak? – Skądże, chcę, żebyś się zrelaksowała. A wieczorem, przed zaśnięciem, pomyśl o tym wszystkim. – O czym? – O tym, co zabiera ci poczucie bezpieczeństwa. Unoszę się spokojnie na łokciach i obserwuję skupionego Ugo. – Straciłam już Aïshę... Nie chcę stracić ciebie. Ugo przerywa masaż i patrzy na mnie. Łzy napływają mi do oczu na samą myśl, że on także mógłby się obrazić i mnie porzucić. A on patrzy na mnie czule i bierze w ramiona. – Ale co ty opowiadasz, kochanie? Nigdy mnie nie stracisz, no skądże! Zawsze będę przy tobie.
– Tak, ale teraz masz Justina, a to wiele zmieni. – Ależ nie, zobaczysz. Będzie tak jak dawniej. Tulę się mocno do niego, próbując uwierzyć w to z całych sił.
21 Chrupać życie jak orzeszek ziemny. Spóźnię się, jeśli nie podejmę decyzji. Tak myślę, przeglądając się po raz tysięczny w długim lustrze w mojej sypialni. Mam na sobie nowy powiększający piersi stanik i brazylijskie majteczki. Wszystko w kolorze lila. Ale nadal zastanawiam się nad wyborem bielizny. W sklepie wszystko wydawało mi się wspaniałe. Ale tu, w zaciszu sypialni, moje nowe desusy wydają się mdłe i pozbawione osobowości. Od kiedy to, Charlotte Lavigne, kupujesz liliową bieliznę? Odkąd jakaś nadgorliwa sprzedawczyni wmówiła mi, że ten kolor podkreśli moją cerę i jasne włosy. Bzdury! A co powiedzieć o staniku powiększającym? To nie był chyba pomysł stulecia. To fakt, można odnieść fałszywe wrażenie, że natura rozpieściła mnie, obdarzając sporym biustem. Ale facet, z którym mam się spotkać, świetnie zna prawdziwy „towar” i na pewno dostrzeże oszustwo. Albo pomyśli, że powiększyłam sobie piersi. Do diabła z nową bielizną! Pozbywam się jej błyskawicznie i wkładam inną. Czarną, klasyczną. No, od razu lepiej. Teraz ciąg dalszy. Na moim łóżku leży pięć różnych strojów. Koktajlowa mała czarna, którą natychmiast eliminuję. Zbyt banalna, zbyt przewidywalna. Dżinsowe rurki i granatowy golf – fuj! Beznadziejne. Tunika w kolorze fuksji i czarne legginsy: góra jest zbyt jaskrawa, poza tym widać w niej moje wałeczki tłuszczyku. Skórzana kurtka i miniówka: zbyt rockowe, zbyt czarne. Pozostała tylko jedna możliwość i sądzę, że z niej skorzystam. Wkładam czarną tunikę do połowy uda. Szeroki czarny pas dopełnia kreację – luźną i wystarczająco mocno wydekoltowaną, żeby przyciągać spojrzenia. Na nogach mam czarne szpilki, w ręku pomarańczową torebkę Guess, która ożywia całość. Zrobiłam lekki makijaż – i jestem gotowa. Naprawdę? A właściwie – gotowa na co? Na miłość niemożliwą? Na ponowne cierpienie? Na samotny powrót do domu i płakanie w łóżku
przez całą noc? Nagle zaczynam żałować, że zgodziłam się na spotkanie z Maksem. Ale za późno na żale. O tej porze już czeka na mnie w winiarni, gdzie mamy się spotkać. Zamykam na chwilę oczy, głęboko oddycham i przekraczam próg mieszkania: cała naprzód ku nowym przygodom. Niech się dzieje wola nieba! Taksówkarz, który wiezie mnie do Starego Montrealu, nie przestaje paplać, a to przeszkadza mi skoncentrować się na tym, co za chwilę nastąpi. Ach! Gdyby chociaż była ze mną Aïsha – powiedziałaby mi, jak mam się zachować. Utrata bliskiej przyjaciółki uwiera mnie coraz bardziej. A w momentach takich jak ten brakuje mi jej najbardziej. Tak potrzebuję teraz jej rad, nawet jeśli zawsze wyrzucała mi, że nie traktuję ich poważnie. – Płaci pani dwanaście pięćdziesiąt – mówi kierowca, wskazując na licznik. Przez chwilę mam ochotę poprosić go, by zawrócił, i napisać do Maksa wiadomość, że leżę przykuta do łóżka przez jakąś niezwykle zakaźną chorobę. „Tchórz!” – rzuciłaby Aïsha, jestem pewna. Co jeszcze by powiedziała? Coś w stylu: „Dalej, Charlotte, włóż maskę kobiety sukcesu i pusz się przed nim jak paw. Niech się trochę poślini! Zacznie gorzko żałować, że cię rzucił”. Dalej! Do ataku! Wysiadam z taksówki tak pewna siebie jak nigdy. Wchodzę do niewielkiego, zatłoczonego baru i czuję na sobie spojrzenia mężczyzn; faceci odwracają się, gdy ich mijam. No dobra, może nie wszyscy. Ale ci dwaj, eleganccy, w marynarkach i krawatach, od razu mnie zobaczyli. Wow! Dobry znak. To musi być „efekt blondynki”. Zdecydowanie jeszcze nie przywykłam. Rozglądam się uważnie po pomieszczeniu w poszukiwaniu innej głowy – również jasnowłosej. Nic. Może w głębi sali? Nadal nic. Wbijam wzrok w drzwi męskiej toalety w nadziei, że zaraz stamtąd wyjdzie. Na próżno. Czuję, że moja pewność siebie topnieje jak śnieg. Czyżby wystawił
mnie do wiatru? Od kiedy to Max nie przychodzi jako pierwszy w umówione miejsce? Gdzie się podziały dobre maniery francuskiego dżentelmena? Gdy spotykaliśmy się gdzieś, stawiał sobie za punkt honoru, by zjawić się na miejscu przede mną. Później zamawiał aperitif, zapytawszy najpierw, czego się napiję. Czasem brał to pod uwagę, a czasem nie. Zdarzało mu się zamówić dla mnie coś zupełnie innego. Żebym mogła spróbować jakiegoś mało znanego wina. I zawsze regulował rachunek. Najwyraźniej moja zmiana statusu – z kobiety „na stałe” na... sama nie wiem jeszcze na co, wiąże się również ze zmianą sposobu traktowania. Przyciągam taboret, żeby usiąść przy barze. Zaczekam dziesięć minut, nie dłużej. Tyle tylko, żeby wypić kieliszek czerwonego wina. Jeśli nie przyjdzie za dziesięć minut – bye, bye. – Spróbuję tego australijskiego pinot noir – mówię barmanowi, wskazując tabliczkę za jego plecami. Nie ma mowy, żebym dziś wieczorem piła francuski alkohol. Delektuję się wspaniałym winem i myślę, co powiedziała mi Aïsha na temat manier Maksa. – Pozwalasz za siebie decydować – rzuciła mi kiedyś, oburzona. – Ale tylko w sprawie aperitifu. Poza tym dzięki temu próbuję czegoś innego, różnych trunków. – Charlotte Lavigne, nie potrzebujesz faceta, żeby znać się na winach! Ani na jedzeniu! Sama świetnie się na tym znasz. Zaufaj sobie. Aïsha tym razem nie miała racji. To nie brak pewności siebie sprawiał, że zgadzałam się pić wino wybrane przez Maksa. Robiłam tak, bo uważałam to za bardzo romantyczne – a romantyzm to w dzisiejszych czasach rzadkość. Tę refleksję, ma się rozumieć, zachowuję dla siebie. Nie mam ochoty zostać skrytykowana przez tę garstkę koleżanek z pracy i znajomych, które uważają się za feministki. Ja też nią jestem, nie myślcie sobie! Nie radykalną, ale jednak feministką. Co nie przeszkadza mi być romantyczką, wręcz nawet dziewczyną kompletnie staromodną. Zostało mi jeszcze pięć minut. Korzystam z tego, żeby sprawdzić swój profil ma Facebooku i ostatnie ploteczki. Mam teraz stu czterdziestu znajomych, co jest niezłym wynikiem w cudownym świecie
portali społecznościowych. Wiem, że to mało w porównaniu z niektórymi moimi kolegami. Ale gdy już będę sławna i bogata, mój profil polubi na pewno co najmniej tysiąc osób. Ach, znów ktoś mnie zaprosił. Sprawdźmy kto... Réginald Lavigne. Tata! Tata na Facebooku? Naprawdę, mój ojciec jest coraz bardziej na czasie. On, który dawniej nawet nie dotknął komputera, teraz stał się członkiem jednego z największych portali społecznościowych. Genialnie! Jak najszybciej akceptuję zaproszenie i sprawdzam jego profil. Znajduję na nim kilka zdjęć. Pierwsze pochodzi z czasów, gdy pracował jeszcze w Służbach Miejskich w Laval. Pozuje dumnie przed swoją odśnieżarką. Na drugim zdjęciu stoi w słońcu, w towarzystwie kobiety, którą obejmuje w pasie. A to kto? Nigdy w życiu jej nie widziałam. Ta piękna kobieta ma skórę czarną jak heban, jest wysoka, smukła i... znacznie młodsza od niego! O nie, on też? Nie mówcie mi, że tata też, tak jak mama, ma skłonność do młodszych! Zdecydowanie, rywalizacja tych dwojga nigdy się nie skończy... Czytam opis zdjęcia w poszukiwaniu wiarygodnego wyjaśnienia: „Z Salamą, córką mojego afrykańskiego wspólnika”. Ach tak! Co za ulga. Teraz sobie przypominam, jak o niej opowiadał. To dziewczyna, która tworzy przepiękne naszyjniki. Tata wpadł na pomysł, żeby tutaj sprzedawać jej biżuterię za pośrednictwem butiku działającego według zasad sprawiedliwego handlu. Ale to było, zanim poróżnił się ze swoim afrykańskim wspólnikiem, przez którego wpadł w tarapaty i do dziś nie jest w stanie sobie z tym poradzić. Na samą myśl o tym ściska mi się serce. Jak mógł być taki naiwny i dać się wrobić? Dziś na pewno nie znajdę odpowiedzi na to pytanie, które męczy mnie od wielu miesięcy. Głęboko oddycham, żeby się uspokoić, i w tym momencie czuję zapach, który budzi moją uśpioną zmysłowość. To perfumy Maksa. Allure pour Homme Chanel. Odwracam się. Stoi tuż za mną. Uśmiecha się szeroko. Jego złote włosy są już na tyle długie, że widać, jak lekko się kręcą. Na szyi zawiązał elegancki kaszmirowy
szalik. Wow! Jest coraz przystojniejszy. Pochyla się, żeby pocałować mnie... w oba policzki. – Wybacz mi spóźnienie, Charlotte. Musiałem zostać dłużej w pracy. Staram się kontrolować wstrząs, jakiego doznałam w chwili, gdy poczułam zapach jego perfum. Próbuję przybrać obojętny wyraz twarzy i patrzę na zegarek. – Przyszedłeś w samą porę. Jeszcze trzy minuty i wyszłabym stąd. O, la, la! Piękny Francuz chyba nie nawykł do takich bur! Widzę po jego minie, że tego się nie spodziewał. O nie, drogi Maximilienie, choć całe moje ciało za tobą tęskni, tak łatwo nie wygrasz tej rozgrywki... Mój mózg bardzo dobrze pamięta nasz ostatni wspólny wieczór. – Butelkę Pol Roger – rzuca Max do barmana, odzyskując pewność siebie. – Szampan? Co świętujemy? – Twoją nową telewizyjną karierę. – Oj! Nie tak szybko, Max. Mam tylko swój niewielki dział i tyle. – Będziesz mieć ich więcej, uwierz mi, Charlotte. – Tak, od razu widać, że nie znasz Roxanne. Obiecała sobie, że dopóki żyje, nie zejdzie z wizji. – To jeszcze jeden argument, żeby ruszyć jak burza. To znaczy, że masz talent. Zresztą zawsze o tym wiedziałem. To prawda, że Max jako jeden z niewielu zawsze zachęcał mnie, żebym stanęła przed kamerą. I jako jeden z niewielu – wierzył we mnie. Ileż razy mówił, że zrobię furorę na małym ekranie? Ma zawsze znacznie mniej wątpliwości niż ja sama. Tak, to element jego osobowości. Zawsze w siebie wierzy i w nic nie wątpi. Szampan jest wyśmienity, rozmowa idzie gładko. Max opowiada o wakacjach, które spędził w Honfleur ze swoją córką i jej matką. To dziwne, ale nie umiem go sobie wyobrazić w roli ojca dwunastolatki. Opowiadam o swoim urlopie, nieco koloryzując. A nawet bardzo. W mojej opowieści wygrywam konkurs na najlepszego wędkarza nad jeziorem, przejeżdżam na rowerze po czterdzieści kilometrów dziennie, uczestniczę w maratonie zorganizowanym przez miejscowych i co
wieczór przygotowuję wspaniałe posiłki. – To twój nowy facet każe ci robić takie głupie rzeczy? – Jakie głupie rzeczy? Jaki nowy facet? – Jak to: jaki? Ten, o którym mówiłaś w programie. Ups! Całkowicie zapomniałam, że w jego oczach nie jestem już singielką. Jeszcze raz dzięki, Roxanne, za tę debilną zasadzkę. – Ach... ten... – A co? Masz ich kilku? – Nie. Po prostu... to skończone, rozumiesz? – Już? Ach tak. Pani redaktor zapewniała, że jesteś bardzo zakochana. – Ona nie zawsze wie, o czym mówi. Na chwilę zapada milczenie. Max rozlewa resztkę wina do kieliszków. Im szybciej mija czas, tym bardziej mam ochotę poddać się magii chwili. Na szczęście nie jestem na tyle wstawiona, by całkiem stracić czujność i zapomnieć o tym, w jaki sposób się rozstaliśmy. A jednocześnie mam ogromną ochotę pogadać z nim o tym. Dlaczego nam nie wyszło? Co takiego się stało, że z dnia na dzień uznał, iż wszystko skończone? Obserwuję go dyskretnie i widzę, że swój ostatni kieliszek wina wypił jednym haustem. Dziwne. Takie szybkie picie nie leży w jego zwyczaju. Czyżby Max był tak samo zdenerwowany jak ja? – Zamówić jeszcze jedną butelkę? Nie ma mowy. Kieliszek więcej i padnę. To pewne. – Dziękuję, już dość wypiłam... Chyba wrócę do domu. Udaję, że wstaję, i wtedy czuję, jak kładzie mi rękę na przedramieniu. Przez moje ciało natychmiast przebiega prąd. Zignoruj to, Charlotte. Uciekaj na koniec świata. – Zostaniesz jeszcze trochę? Napijemy się wody Perrier, zgoda? No dobra, woda mineralna nie jest groźna. Niech będzie – strzemiennego. – Dobrze, ale potem wracam. Spróbujmy jednak wody Eska, jest świetna. Poza tym to woda stąd. – Co tylko zechcesz.
My God! Co mu się stało? Zwykle kupuje wyłącznie marki francuskie. Pijemy pyszną wodę, gawędząc o rzeczach banalnych i bezpiecznych, takich jak pogoda czy Joe Dassin. – No dobra, Max. Chyba nie zostałam tu po to, żeby rozmawiać z tobą o babim lecie, co? Max chwyta mnie za rękę i delikatnie głaszcze wnętrze mojej dłoni i nadgarstek. Znów zaczyna się męka... – Żałuję, Charlotte. – Czego żałujesz? – Tego, w jaki sposób zerwaliśmy. Na wspomnienie tamtej zimnej i smutnej nocy, i tylu nocy, które nastąpiły po niej, gdy wypłakałam wszystkie łzy, cofam rękę. Jednak Max nie traci rezonu. Próbuje znowu. Tym razem mocno chwyta mnie za obie dłonie. Moje ciało świetnie rozumie ten przekaz, ale mózg z trudem rejestruje to, co widzi. Max żałuje? Naprawdę? – Przyznam, że nigdy nie zrozumiałam, dlaczego chciałeś, żebyśmy się rozstali. – Tak naprawdę ja... – Nie masz pojęcia, ile scenariuszy stworzyłam w głowie – przerywam mu i przejmuję kontrolę nad swoimi dłońmi. I przy okazji – nad ciałem. Od tylu miesięcy pragnę, żeby dowiedział się, jak bardzo mnie zranił. Teraz już nic mnie nie zatrzyma. Czuję, jak wracają do mnie cały smutek i wszystkie wątpliwości, które tak często ostatnio mnie ogarniały. – Byliśmy szczęśliwi, było nam tak dobrze. A wtedy paf, jeden wieczór i po wszystkim... Wiesz, co zabolało mnie najbardziej? To, że nigdy nie dowiedziałam się dlaczego. – Pozwól zatem, że to wyjaśnię. – Okazałeś mi totalny brak szacunku, Max. Nigdy nie doczekałam się twoich wyjaśnień. – Wiem, chciałem... – Zapewne uważałeś, że nie jestem ciebie godna. Ja, dziewczyna z Laval.
– Wcale tak nie myślałem... – Owszem, myślałeś. Że nigdy nie będę miała odpowiedniego poziomu, by dołączyć do twojej paczki, do twojego świata, do twoich francuskich przyjaciół. Że ostatecznie lepiej ci będzie z kobietą taką jak ta cała Béatrice Kaszalot-Narcyz. – Béatrice? Béatrice Bachelot-Narquin? – Tak, właśnie ona. – Charlotte... Béatrice to moja przyjaciółka. Wyłącznie przyjaciółka. Poza tym jest mężatką. – Być może, ale to nie zmienia faktu, że ty i ja pochodzimy z różnych środowisk. I dałeś mi to boleśnie odczuć. W mojej rodzinie nie ma ani krzty burżujskiej krwi, a moja matka nie nosi królewskiego imienia, jak twoja. Jedyne, co ma szlacheckiego, to tytuł królowej pośredników nieruchomości w Laval! Po tych niezbyt pochlebnych dla mamy słowach wypijam wodę. Wstaję w milczeniu i uciekam do toalety, pozostawiając Maksowi możliwość zastanowienia się nad ciągiem dalszym. Zrobiłam, co do mnie należy. I stwierdzam, że jestem raczej z siebie dumna. Ostatecznie powiedziałam mu, co o nim myślę. Bez płaczu, bez krzyków, bez odgrywania ofiary. Czuję nagle niezwykłą ulgę! Po powrocie na miejsce, kilka minut później, widzę, że czeka na mnie kieliszek białego wina. – A teraz siadaj, pij i słuchaj. Zbyt wyczerpana, by argumentować, siadam i upijam trochę wina. Rozpoznaję aromaty zielonego jabłka i cytryny. To Bourgogne Aligoté. Znów wracamy na terytorium francuskie. – Jest trochę prawdy w tym, co powiedziałaś – zaczyna Maxou. – Ach tak? Jak to? Aż do teraz jakaś maleńka cząstka mnie miała cichą nadzieję, że się myliłam. Że jakiś inny, tajemniczy powód skłonił Maksa do zakończenia naszego związku. Ale skoro on wszystko potwierdza... – Z powodu mojego wychowania, tak sądzę. Z powodu mojej matki Victorii. – A co ma z tym wspólnego twoja matka? – Nigdy ci nie mówiłem, że to przez nią wyjechałem z Paryża?
– Nie. Pierwsze słyszę. Gdy się spotykaliśmy, Max raczej rzadko mówił o swojej przeszłości, o dzieciństwie. Wspomniał jedynie, że miał osiem lat, gdy jego ojciec zginął w wypadku samochodowym na obwodnicy. I że później mieszkał tylko z matką – aż do dwudziestego szóstego roku życia. Pamiętam, że byłam zdziwiona, iż tak późno wyjechał z domu, bo sama przeprowadziłam się do Montrealu już na pierwszym roku Cégep[6], w wieku siedemnastu lat. – Moja matka to kobieta, która lubi wszystko kontrolować, i sądziłem, że przenosząc się tutaj, będę mógł wyrwać się spod jej wpływu. Myliłem się. – Ale przecież nie było jej z nami w łóżku! Łatwo jest oczerniać innych, zwłaszcza gdy nie mogą się bronić, bo znajdują się pięć tysięcy kilometrów stąd. – Próbuję ci wyjaśnić, Charlotte, że moja matka nie zaakceptowałaby naszego związku i że... – Potrzebujesz błogosławieństwa matki, żeby spotykać się z dziewczyną? – Dasz mi dokończyć, do cholery? – No już dobrze, nie wkurzaj się... Przepraszam. Już słucham. Mów dalej. – To wszystko było trochę nieświadome, Charlotte. Strach przed tym, żeby jej nie zawieść. Wiesz, ona tak dużo we mnie zainwestowała. To jej zawdzięczam swój doktorat na Sorbonie... Nawet tego lata wyliczyła mi wszystkie swoje poświęcenia. Dociera do mnie, jak bardzo Max musiał znosić szantaż emocjonalny matki manipulantki. A jednocześnie nie do końca to rozumiem. Jak można pozwolić komuś decydować o tym, kogo będziemy kochać przez całe życie? Hej, bądź bardziej otwarta, Charlotte! Nie osądzaj go, tylko spróbuj zrozumieć! – Gdy byłem bardzo młody, zadbała o moją przyszłość. Miałem pracować na rzecz ojczyzny i poślubić Francuzkę z dobrej rodziny. Najlepiej paryżankę. – No i?
– No i zrobiłem to. Ożeniłem się z Sandrine Chatel, córką dziennikarza politycznego z „Le Point”. Urodziła się Alixe. Moja kariera nabrała rozpędu. Matka była szczęśliwa. Miała synową i wnuczkę, które uwielbiała. Dzięki mojemu małżeństwu wstąpiła w kręgi intelektualne, z którymi nie stykała się od śmierci ojca. – Wszyscy więc byli szczęśliwi. Wszyscy oprócz ciebie... – Właśnie. Dlatego się rozwiodłem... Ale to ją załamało. – Twoją żonę? – Nie, matkę. Domek z kart, który budowała od śmierci ojca, nagle się zawalił. Nigdy mi tego nie wybaczyła. Chciała, bym obiecał jej, że jak ożenię się ponownie, możliwie jak najszybciej i jak najlepiej – to z klonem Sandrine. – No i? – Stawiałem opór. Nie chciałem składać jej takiej obietnicy, ale była uparta. Myślałem, jak się z tego wymigać, i wtedy podsunięto mi rozwiązanie na srebrnej tacy. Praca w Montrealu – doskonale! – Jak to przyjęła? – Bardzo źle. Wyzywała mnie od egoistycznych synów, nieodpowiedzialnych ojców. Miałem takie wyrzuty sumienia, że w końcu dostała to, czego chciała. Obiecałem, że postaram się, by znów zaczęła wieść swoje dawne życie, gdy tylko wrócę do Francji. Wypijam resztę wina, zaszokowana tymi rewelacjami. Jestem jednocześnie wstrząśnięta i zbuntowana. I dochodzę do wniosku, że miałam szczęście, dorastając w rodzinie, w której najwyższą wartością była wolność wyboru. – Najwyraźniej nie jestem klonem Sandrine. A mój ojciec nie jest renomowanym dziennikarzem. – Ale twoja matka jest królową pośredników nieruchomości w Laval! Oboje wybuchamy śmiechem. Wizja Mado w koronie na głowie, pozującej dumnie przed jakimś szarym ponurym budynkiem na którymś z bulwarów w Laval, przegania na chwilę przepełniające mnie uczucia smutku, niedowierzania i buntu. Ale gdy tylko milknie śmiech, wracają wątpliwości. – Ale Max, tak serio, chyba nie rzuciłeś mnie tylko z powodu
obietnicy danej matce? – W dużej mierze tak. Rozumiesz, czuję się za nią odpowiedzialny. – Ale jest też coś jeszcze. Co takiego? Max spuszcza na chwilę wzrok i wbija go w marmurowy blat baru. Bierze z małej srebrnej tacki orzeszek ziemny, obraca go między kciukiem a palcem wskazującym, a potem mi go pokazuje. – Dziwny jest ten fistaszek, nie sądzisz? Wyrywam mu go z ręki, wrzucam sobie do ust i szybko połykam. – Odpowiesz mi teraz? – Hm... nie będę ukrywał, Charlotte, że mnie destabilizujesz... – Destabilizuję? – Tak. Tak jak teraz zrobiłaś z tym orzeszkiem. Bierzesz życie nietuzinkowo. Zapewniam cię, że nieczęsto widziałem coś takiego. Taką desperację. By żyć, by kochać, dawać, brać, to jest... – Destabilizujące, wiem, już to powiedziałeś. Ale ja nie znam innego sposobu na życie. Tak to jest. No nie, zaczynam mieć dość tego, że ludzie wyrzucają mi życie pełnią życia. Bo tak naprawdę właśnie o to chodzi, prawda? – I to, że nigdy niczego nie robisz konwencjonalnie, to też trochę zbija mnie z tropu. Nie nawykłem w swoim życiu do ludzi takich jak ty. Ludzie z mojego otoczenia są raczej spokojni, rozsądni... – I nudni, mogę się założyć. – Zgadzam się. Często nudni. – No dobra. Więc o co chodzi? Wolisz towarzystwo sławnych nudziarzy czy dziewczyny takiej jak ja – ani bogatej, ani sławnej, ale...? Kładę rękę na jego udzie i wolno przesuwam ją do góry, patrząc mu prosto w oczy. Skąd u mnie ta nagła pewność siebie? To prawdopodobnie ten szampan. – Charlotte, siedzimy na taboretach. Każdy może nas zobaczyć. – No i co? Właśnie to jest podniecające, nie uważasz? – Przestań natychmiast. – Przerwij mi, jeśli chcesz – mówię, kontynuując pieszczotę. Zeskakuje z taboretu, chwyta mnie w pasie, zmuszając, żebym też stanęła, przyciska do siebie i zaczyna delikatnie całować... Jakie to cudne. Zostałabym tutaj na zawsze.
Zdecydowanie przyciska prawą rękę do dolnej części moich pleców, tak że muszę przykleić się do niego jeszcze mocniej. I wtedy odkrywam, że pożąda mnie równie mocno jak ja jego. *** – A potem rozeszliśmy się każde w swoją stronę. – Nie poszliście nawet do łóżka? – pyta mój najlepszy przyjaciel, siedzący obok Justina na nowej sofie, którą wybrali obaj w Internecie do mieszkania Ugo. Schronienie singla zamienia się stopniowo w prawdziwe miłosne gniazdko, ponieważ tu właśnie Justin spędza teraz najwięcej czasu. Zaczynam się do tego spokojnie przyzwyczajać, choć w głębi duszy nadal marzę, by mieć Ugo tylko dla siebie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Udało mi się przynajmniej wynegocjować jeden dzień w tygodniu sam na sam. Niestety – nie wypada on dzisiaj. Umówiliśmy się również, że nie będę wpadać do Ugo bez uprzedzenia, chyba że w pilnych sprawach. Tak jak dziś. Dwadzieścia minut temu rozstałam się z Maksem i nadal jestem tym bardzo poruszona. – Dlaczego nie chciał posunąć się dalej? Dotknięta do żywego pytaniem Justina, odstawiam szklankę z porto i zrywam się z fotela jak dzika bestia. – Uważasz, Justinie Brodeur, że właśnie on nie chciał? – No, to na pewno nie mogłaś być ty. – Nie? A to dlaczego? – Jesteś za bardzo zakochana w tym facecie, żeby odmówić mu wspólnej nocy. To jasne. – Nie mam kręgosłupa, to chcesz powiedzieć? Wściekła, odwracam się do Ugo. – Ugo, powiedz coś! – O nie, Charlotte, nie zaczynaj tej gierki. Jeśli masz żal do Justina, powiedz mu to. Nie posługuj się mną. Wrrr... Zdecydowanie wolałam Ugo, kiedy był singlem... Siadam, żeby się uspokoić. – Wyobraź sobie, mój drogi Justinie, że chciał mnie zabrać do siebie, a ja odmówiłam.
– Nie kusiło cię? – Oczywiście, że kusiło. Strasznie dużo kosztowało mnie odklejenie się od niego, gdy szepnął mi do ucha: „Jedziemy do mnie?”. – Czemu nie pojechałaś? – Bo gdy powiedział „do mnie”, pomyślałam, że to zły pomysł. Do niego, do jego... konwencjonalnego świata. Tego, do którego nie pasuję... – On ci to powiedział? Że nie pasujesz do jego świata? Za kogo on się ma – oburza się nagle Ugo. – Posłuchaj, niedokładnie tak powiedział. Ale o to mu chodziło. – Ale z niego sztywniak. – Nie taki straszny. Po prostu dziewczyna taka jak ja to dla niego za duże wyzwanie. – W głębi duszy nie akceptuje cię takiej, jaka jesteś. – Tak, coś w tym jest, ale czuję, że chce to zmienić. Na odchodnym powiedział, że za mną tęsknił, że nudził się beze mnie. – Dlaczego nie zaproponowałaś, żebyście poszli do ciebie? – Nie wiem. Nie byłam w stanie. – Zdestabilizował cię fakt, że jesteś destabilizująca – zakpił Justin. – Ha, ha, bardzo śmieszne. – Spotkacie się znowu? – Sama nie wiem, powiedziałam, że zadzwonię. Chciałby, żebyśmy dali sobie drugą szansę. – I rzuci cię w najlepsze, gdy wróci do Paryża, do matki. – Ach, Justin, jesteś niesprawiedliwy. Powiedział mi, że nie ma zamiaru spełniać obietnicy danej matce. – Wierzysz w to? – Tak. Max nie jest kłamcą.... Muszę tylko znaleźć sposób, żeby trochę go rozluźnić. – Zrób test. Następnym razem zaprowadź go na jakiś całkiem destabilizujący teren. – O, dobry pomysł. Na przykład gdzie? – No, nie wiem... W miejsce zupełnie bez związku z Francuzem takim jak on. Zastanawiam się, popijając porto. Skanuję w głowie wszystkie
zakamarki miasta w poszukiwaniu jakiegoś dziwnego, lecz jednocześnie bezpiecznego miejsca o intymnej atmosferze. Hmmm... to nie takie proste. Poszerzam terytorium i w myślach przechodzę przez most Jacques’a Cartiera. Może mała oberża w Cantons-de-l’Est? Ależ Charlotte, to żadne wyzwanie dla Maksa! Nagle czuję, że doznałam oświecenia. Tak, mam! I to pięć minut drogi od niego. – Justin, jesteś genialny! W podzięce całuję go mocno w usta. Całuję też Ugo, żeby nie był zazdrosny, i ruszam ku drzwiom. – Ej, Charlotte, dokąd go zabierzesz? – pyta Ugo w chwili, gdy naciskam klamkę. Odwracam się i patrzę na obu przyjaciół z wielkim uśmiechem. A potem mówię: – Do motelu za czterdzieści dolców na Boulevard Taschereau.
22 Bufet „na zgodę”: – kanapki z pastą Cheez Whiz i bekonem; – sandwicze bez skórki; – seler i rzodkiewki; – galaretka malinowa z owocami z puszki. Wchodząc do tego biura, byłam przerażona, a teraz wychodzę z niego z ulgą i lekkim sercem. Jestem taka szczęśliwa, że skaczę jak dziewczynka, starając się nie nadepnąć na linie między płytami chodnika! Nie, nie znalazłam nowej pracy. Ale właśnie spotkałam się ze swoim doradcą finansowym w banku. Pan Lampron wyjaśnił mi, że instytucja, którą reprezentuje, nie ma żadnego, ale to żadnego problemu z udzieleniem mi kredytu, pod warunkiem że będę go spłacać co miesiąc. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, że bankowi tak bardzo zależy na mnie jako klientce. Jestem przecież daleko od pierwszej ligi pod względem finansów. Ale mam potencjał – jak podkreślił pan Lampron. Uznałam to za bardzo pochlebne, chociaż przyznam, że nie znam prawdziwego znaczenia jego słów. Tak czy inaczej opracowaliśmy ugodę, która mnie uszczęśliwiła. Nie musiałam nawet inwestować siedmiuset dolarów, które zyskałam, sprzedając nieużywany grill. No i dobrze. Znam lepszy sposób na wykorzystanie tych pieniędzy. Przeprowadziliśmy coś, co pan Lampron nazywa minikonsolidacją długów. I to w formie pożyczki. W ten sposób „wyzerowałam” kartę kredytową i debet. Super!
Moim jedynym obowiązkiem jest comiesięczna spłata w wysokości trzystu siedemdziesięciu pięciu dolarów. Oczywiście, trochę się zdziwiłam, gdy zobaczyłam, że odsetki wynoszą trzynaście procent. Ale na szczęście to tylko rok. Następnie pan Lampron zobowiązał mnie do obniżenia limitu na karcie kredytowej. Teraz mam prawo wyłącznie do nędznego tysiąca dolarów na swojej karcie Visa. Na szczęście pozostał mi debet w wysokości pięciu tysięcy. Jeszcze go nie tknęłam. Mój doradca okazał się nadzwyczaj miły i szybko się zaprzyjaźniliśmy. Tak bardzo, że pod koniec naszego spotkania pozwoliłam sobie udzielić mu pewnej rady. Uprzejmie zasugerowałam, że powinien zmienić pospolite różowe i zielone miętówki, którymi poczęstował mnie na wstępie, na cukierki godne tej nazwy. Widząc, że docenia moją znajomość tematu, stanęłam za jego biurkiem i aktywowałam komputer. Pokazałam mu w sieci dziesiątki zdjęć niezwykle apetycznych słodyczy. Karmelki z solą, cukrowe laseczki, owoce w cukrze, kandyzowane kasztany, nugat z miodem i lawendą i na koniec jagody z Lac-Saint-Jean w gorzkiej czekoladzie. Wydawał się zachwycony moimi sugestiami. I zgadnijcie, dokąd teraz idę? Do najbliższego sklepu ze słodyczami, żeby wynagrodzić sobie stres, ma się rozumieć. Te przeżycia zaostrzyły mi apetyt. Ale nie mam czasu, żeby zatrzymać się tam dłużej, bo muszę się przygotować do dzisiejszej randki z Maksem. Postanowiłam, że przetestuję jego zdolności adaptacyjne i poczucie humoru, cofając się w czasie do Quebecu z lat sześćdziesiątych. Tani motel, różowa sukienka baby doll, pantofle z piórkami, szeroka czerwona szarfa we włosach, kreski na powiekach, piosenki Les Classels, Pierre’a Lalonde’a, Roberta Charlebois, Jeana-Pierre’a Ferlanda i tak dalej. Menu też jest niezłe – zimny bufet złożony z kanapek z pastą Cheez Whiz i bekonem, selera i rzodkiewek oraz sandwiczów bez skórki z jajkiem i pasztetem paryskim. Na deser wspaniała galaretka malinowa, z zatopionymi wewnątrz owocami z puszki. Fuj! Charlotte, to już niemal tortura!
Och, nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę jego minę, gdy podam mu nasze rodzime piwo Molson albo szklankę podłego ginu! Mimo wszystko – zostawię mu prawo wyboru. Dotarłszy przed sklep ze słodyczami, zaczynam mieć wątpliwości co do swojego planu. Czy nie przesadzam? Czy to wszystko nie jest trochę śmieszne? Możliwe. Nawet bardzo możliwe... Ale od śmieszności jeszcze nikt nie umarł, prawda? Poza tym jeśli Pan Sztywny Francuz nie będzie zadowolony – jego strata! To znaczy, że nie jest zdolny kochać kogoś takiego jak ja. Szalonej neurotyczki, którą jestem. Jednakże, na wszelki wypadek, muszę obmyślić plan B. Sama zresztą też nie jestem pewna, czy mam ochotę przez cały wieczór opychać się kanapkami z pasztetem. Poza tym nie cierpię ani piwa, ani ginu. No dobrze, teraz gdy uspokoiłam samą siebie, mogę ogołocić sklep z cukierkami. Muszę nabrać sił do szykowania kolacji. *** Poprawny. Tak określiłabym pokój, który wynajęłam w motelu przy Boulevard Taschereau. Czterdzieści dolarów za cztery godziny. I to nie jest więcej warte! Ale przynajmniej jest czysto. Na szczęście, bo przytachałam tonę jedzenia. Szykuję wszystko, rozmyślając o czekającym mnie wieczorze. Najbardziej napawa mnie lękiem fakt, że z nikim nie omówiłam swojego planu. Ani z Ugo, ani z Aïshą, oczywiście, bo ona nadal mnie ignoruje. Zazwyczaj gdy wpadam na takie głupie pomysły, staram się sprawdzić, czy są wykonalne. A może spróbuję zadzwonić do Aïshy? Użyję telefonu stacjonarnego, który jest w pokoju, więc nie rozpozna numeru i być może podniesie słuchawkę. Przede wszystkim muszę sobie dodać odwagi. Mieszam dżin z wodą mineralną w plastikowym kubku, znalezionym w łazience. Piję spory łyk i wykręcam numer Aïshy. Jest sygnał. Dalej, jeszcze jeden łyk. Blee, to jest naprawdę ohydne! – Halo? Głos Aïshy zdradza spore zniecierpliwienie. Objaw napięcia przedmiesiączkowego. Oj... W sumie to chyba nie był dobry pomysł.
– Aïsho, to ja. Proszę, nie rozłączaj się. – Czego chcesz? Bezpośredniość przyjaciółki wprawia mnie w osłupienie. Oczekiwałam, że natychmiast się rozłączy, a tu proszę – zaskoczenie. O co pytała? Ach tak, czego chcę. Zatem, tak naprawdę, to chcę... – Pogodzić się! – Nie tym razem, Charlotte. Posunęłaś się za daleko. – Posłuchaj, nie wiem, co powiedział ci P-O, ale to nieprawda. Nigdy nie próbowałam... – I nie próbuj, Charlotte. Tamtego wieczoru, w domku, rzuciłaś się na niego. – Co? Wcale tak nie było, Aïsho! Tak ci powiedział? Że się na niego rzuciłam? – Tak. Poza tym was widziałam. Nie wierzę! Łajdak! To on pogłaskał mnie po policzku. Ja nie zrobiłam nic oprócz tego, że pozwoliłam mu na to przez dwie sekundy. – Gdy nas zobaczyłaś, to było tylko... jak to powiedzieć? To było przyjacielskie. Taka przyjacielska pieszczota, to wszystko. – Ach tak? I spaliście ze sobą też po przyjacielsku, tak? – Powiedział ci, że mieliśmy przelotny romans? – Tak. Bo ty nie uznałaś za stosowne się do tego przyznać. Może nie powinnam była się o tym dowiadywać, co? – Tak, ale to było, zanim się związaliście. – I co z tego? Powinnaś była mi o tym powiedzieć. – Być może. I jestem gotowa na wyrzuty z tego powodu. Ale nie z powodu całej reszty. Przysięgam ci, że nie podrywałam go tam, w domku. – On mówił coś innego. – Zastanów się, Aïsho. Znacznie łatwiej mu zwalić całą winę na mnie.... Ale tam do niczego nie doszło, przysięgam. Milczenie po drugiej stronie. – Aïsho, wierzysz mi? – Średnio. Ale to i tak nieważne. Zerwaliśmy ze sobą wczoraj. – Jak to? – Ta sama historia co z innymi facetami. Nie jest pewien, czy chce
się angażować, to idzie zbyt szybko, potrzebuje spojrzeć na całą sprawę z dystansem... Stara śpiewaka! – Och, moje biedactwo. Przykro mi. – Mnie również. Naprawdę mi na nim zależy. Nie będę dziś wkurzać przyjaciółki i przypominać jej, że mówi tak o wszystkich facetach, z którymi sypia. Chociaż tym razem naprawdę mam wrażenie, że to coś więcej. – Wiem, Charlotte, powiesz, że mówię tak za każdym razem. Ale tym razem to prawda. To ten, jestem pewna. – Ty wiesz najlepiej, Aïsho. Ale to już naprawdę koniec? Czy jeszcze się zobaczycie? – Mamy się zdzwonić pod koniec przyszłego tygodnia. Zobaczymy. A ty? Spotkałaś się z tym swoim Francuzem? – No właśnie... I zaczynam opowiadać jej całą historię, nie szczędząc żadnego detalu mojego planu na dzisiejszy wieczór. Aïsha co chwilę parska radośnie. Jak dobrze słyszeć śmiech najlepszej przyjaciółki! – Wiesz co, Charlotte? Uważam, że to świetny pomysł. – Serio? – Tak. Dzięki temu sprawdzisz, czy potrafi śmiać się z samego siebie. Poza tym, w gruncie rzeczy, co masz do stracenia? – No... jego. Może stwierdzi, że jestem kompletną wariatką, i ucieknie. – Może... Ale skoro tak, uciekłby prędzej czy później. Takie rzeczy lepiej wiedzieć od razu. – Tak, prawdopodobnie masz rację. Z ogromnym żalem kończę naszą rozmowę. Mogłabym gadać z nią godzinami, ale czas płynie i Max będzie tu za dwadzieścia minut. Na szczęście Aïsha przyjęła moje zaproszenie na kolację na jutro. Juhu! Odzyskałam przyjaciółkę i tym samym również wiarę w siebie. Dalej, panie Lhermitte, niech pan już przyjdzie. Przed panem najbardziej destabilizujące godziny w pańskim zbyt ułożonym i zbyt wygodnym życiu! No dobrze, omiotę tylko pędzelkiem powieki i jestem gotowa. Niełatwo jest narysować sobie kreski eye-linerem, tak jak to robiły
kobiety w latach sześćdziesiątych. Zróbmy to spokojnie. O cholera! Dlaczego mój telefon dzwoni zawsze w nieodpowiednich momentach? Cała się rozmazałam. – Halo? – Charlotte, to ja. Mój GPS nie znajduje adresu, który mi podałaś. 1123, Bouletasche. Co to jest Bouletasche? – Ach, przepraszam, Max. To taki skrót. Chodzi o Boulevard Taschereau. – Taschereau? To ten nieciekawy bulwar niedaleko mojego domu? Co tam będziemy robić? Zakupy u handlarza żelastwem? – Ach... Nie denerwuj mnie. Powiedziałam ci, że dziś wieczorem masz się wyluzować. Bo inaczej nic się nie uda. To taka zabawa. Wchodzisz w to czy nie wchodzisz? – No dobrze. Wchodzę... Mam coś przywieźć? – Tylko swoje ciało, kochanie. Tylko ciało... Pokój 33. Odkładam słuchawkę, zaskoczona własną zuchwałością. Dwadzieścia minut później Max puka do drzwi. Głęboko oddycham, piję wodę z ginem i otwieram mu ubrana w sukieneczkę baby doll. Jest prześwitująca – wszędzie, tylko nie w strategicznych miejscach. Nie mogę od razu dawać mu wszystkiego! Gdy tylko dostrzegam, jak Max na mnie patrzy, wiem, że to był dobry wybór. – Niesamowicie seksowny jest ten ciuszek vintage. I te zachęcające słowa stają się początkiem najbardziej decydującego wieczoru w moim życiu. *** Już od dobrej chwili moja sukienka leży na szarym dywanie pokoju numer 33. Wyciągam się na łóżku i delikatnie głaszczę nagie plecy Maksa, odprężonego po miłości. Odzyskałam go. Znów stał się moim Maxou. To było po prostu niezwykłe. Nie mam na to innych słów. Trudno wyjaśnić coś takiego jak seksualna chemia. Nasze ciała odnalazły się, jak gdyby rozstały się wczoraj. Maxou to jedyny mężczyzna, który nigdy mnie nie zawiódł w łóżku. Nie tak jak inni, którzy bardzo często kochają się egoistycznie.
Nie biorąc pod uwagę moich potrzeb. A Bóg mi świadkiem, że są ogromne. Ale mężczyzna leżący teraz obok mnie zawsze dbał najpierw o moją rozkosz. To znaczy, uczciwie mówiąc, prawie zawsze. W końcu to mężczyzna. – Śpisz? – Hm... Nie całkiem. Nadal go pieszczę, wypisując mu na plecach palcem wskazującym: „K-O-C-H-A-M C-I-Ę”. Chwyta mnie za rękę, podnosi ją do ust, całuje lekko i szepcze po prostu: „Ja też”. Zasypiamy przytuleni. Godzinę później ze snu wyrywają nas jęki – a raczej wrzaski – rozkoszy naszych sąsiadów. – Maxou, nie masz ochoty na powtórkę? – mówię, przeczesując mu delikatnie włosy. – Hej, jesteś nienasycona. – Nawet nie wiesz, jak mi ciebie brakowało. – Ja też często o tobie myślałem. Ale teraz coś bym przekąsił. Nie jadłem dzisiaj obiadu. O Boże! Czy nasz ledwo rozpoczęty miesiąc miodowy skończy się właśnie teraz? Czy kanapki z pastą Cheez Whiz i bekonem, seler i galaretka owocowa nie sprawią, że kochanek ucieknie w ramiona jakiejś innej, pierwszej lepszej kucharki? – Dobrze, ale będziesz musiał naprawdę się wyluzować, żeby zjeść kolację, którą przyniosłam. – Z góry uprzedzam, Charlotte, jeśli to z McDonalda, to nie jem! – Nie martw się, ja też tam nie jadam. Przygotowałam coś zdrowszego. Ale chciałabym, żebyś potraktował to jak lekcję historii. Jak podróż w czasie. I włączam muzykę, po czym serwuję molsona Maksowi, który prosi mnie o szklankę. – Przykro mi, tu są tylko plastikowe kubki. Ale tradycyjne piwo z Quebecu należy pić z butelki. Spróbuj! Robi to natychmiast, krzywiąc się dyskretnie. – Nie jest to piwo Demon, ale da się wypić. – Demon? To francuskie, dwunastoprocentowe piwo?
– No, jestem pod wrażeniem... Niewiele osób o nim wie. – Ja wiem wszystko, mój kochany. Wszystko. Szykuję zimny bufet, słuchając, jak Charlebois śpiewa piosenkę Lindberg: „I wystartowałem. Quebec Air, Transworld, Nord-East, Eastern, Western, Pan-American, ale nie wiem, gdzie wylądowałem”[7]. – Ten facet, który śpiewa... czy to właśnie nie on produkuje piwo? – Produkował, tak. Hej... jak tak dalej pójdzie, będziesz się tu czuł jak u siebie... Jeśli zostaniesz wystarczająco długo... A właśnie, wiesz już coś na temat przedłużenia umowy? Przestaję na chwilę grzebać w przenośnej lodówce z nadzieją, że usłyszę, iż będzie tu pracował jeszcze przez dziesięć lat. – Jeszcze nie. Nie takiej odpowiedzi sobie życzyłam. Potrzebuję czegoś, co złagodzi niepokój, który nie pozwala mi teraz być w stu procentach szczęśliwą; ten niepokój przybiera stopniowo formę ataku lęku. – A na co czekają? Twoja umowa wkrótce się kończy, prawda? Po Bożym Narodzeniu? To znaczy, że może wyjedziesz... co, w styczniu? Ale, do cholery, to oznacza, że mamy przed sobą tylko kilka miesięcy! Musisz z nimi porozmawiać, powiedzieć im, że chcesz jeszcze zostać, że nie dokończyłeś swojej misji, że zostało ci jeszcze mnóstwo do zrobienia. Sama nie wiem, trzeba będzie coś wymyślić. – Chodź tu – mówi, wyciągając do mnie rękę, żebym usiadła z nim na łóżku. Ignoruję jego prośbę i znów zaczynam przestawiać zawartość lodówki, odwrócona do niego plecami. Teraz przeżywam już nie mały, lecz ogromny napad lęku. Taki, jaki tylko Charlotte Lavigne potrafi przeżywać. – Wiem, co się stanie, jak wrócisz do Paryża. Na początku będziemy sobie wysyłać maile, rozmawiać przez Skype’a, a potem spokojnie o mnie zapomnisz. Ulegniesz presji matki i poślubisz dziewczynę z dobrej rodziny. – Przerywam na moment, żeby zaczerpnąć powietrza. – A ja zostanę tutaj, sama jak palec. A ponieważ czekałam na ciebie, będę już za stara, żeby znaleźć sobie faceta. I za gruba od tych wszystkich deserów, które zjem, żeby zrekompensować sobie twoją nieobecność.
Czuję nagle, jak jego dwie ręce zdecydowanie chwytają mnie za ramiona. Milknę i nieruchomieję na chwilę. Wstaję powoli, nadal odwrócona od niego plecami. Nie chcę, żeby widział moje oczy pełne łez. Próbuję się uspokoić, oddychając głęboko. Cholera! Dlaczego tak nagle straciłam kontrolę? Jeszcze bardziej go zdestabilizuję, jak on to nazywa. Nie tylko moje sandwicze zbiją go z tropu. Chyba nigdy nie nauczę się panować nad emocjami! Odwracam się i ukrywam twarz w zagłębieniu między jego ramieniem a szyją. – Przepraszam. – Już dobrze... W końcu przyzwyczaję się do tej huśtawki. Ale nie ma sensu tak się tym wszystkim przejmować. Nie teraz. – Masz rację... No dobrze, teraz zjedzmy. I podaję mu wspaniały plastikowy talerz pełen potraw, które wydają się wyjęte prosto z filmu C.R.A.Z.Y. Bierze go bez słowa. Patrzę, jak uprzejmie kosztuje wszystkiego po trochu. Wygląda na to, że pasztet nie bardzo mu smakuje. Za to seler jakoś wchodzi. – Co to za pomarańczowa pasta? – mówi z lekkim obrzydzeniem, wskazując na kanapkę z pastą Cheez Whiz, usianą kawałkami smażonego boczku. Śmieję się głośno z tej absurdalnej sytuacji, do której sama doprowadziłam. Wyjmuję talerz z rąk mojego faceta i wkładam go z powrotem do lodówki przenośnej. – No dobra, i tak się postarałeś. Ubierz się, zrobiłam rezerwację w restauracji. – Ach! Genialnie! Bo już zaczynałam myśleć o tym, żeby zamówić pizzę. Idziemy do Le Terminus? Do knajpy P-O? Nie ma mowy. Moja noga już nigdy tam nie postanie. Zwłaszcza w towarzystwie Maksa. Nie mam ochoty słuchać „żartobliwych” aluzji P-O, który na pewno dałby mu do zrozumienia, że pocieszył mnie po naszym rozstaniu. To w stylu macho takiego jak on. Nie, lepiej, żeby Maxou i P-O nigdy się nie spotkali... To zresztą nie będzie trudne, zważywszy, że on i Aïsha nie są już razem. – Nie. Idziemy na ostrygi... A ostrygi to afrodyzjak, więc jestem pewna, że będziemy kochać się przez całą noc.
23 Ja prezenterką? Wow! Proszę mnie posłuchać. Powiedział pan, że dziś nada ją pan samolotem. Jest 22 grudnia. Za dwa dni wydaję kolację dla siedmiu osób i nie mam zamiaru serwować im pasztetu tourtière. Dlatego jeśli ona nie poleci dzisiaj, wyrobię panu straszliwą reputację w całym Quebecu. I już nikt nie będzie zamawiał pańskich produktów, proszę mi wierzyć. Rozłączam się, rozdrażniona. Nie ma mowy, żeby jakiś głupi hodowca gęsi z Normandii zepsuł mi świąteczną kolację! Drób ma jutro dotrzeć na lotnisko w Montrealu, bo jak nie, to nie ręczę za siebie. W końcu zamówiłam go miesiąc temu. I w dodatku zapłaciłam! Na szczęście jestem sama w moim boksie. Nikt nie był świadkiem awantury, jaką urządziłam temu nieszczęśnikowi przez telefon. Cała reszta czeka na mnie w studiu, na świątecznym koktajlu. Powinnam się uspokoić, zanim do nich wyjdę. Od tygodnia żyję w stanie nadmiernej ekscytacji. Tak jest co roku, gdy zbliża się Boże Narodzenie. Zwłaszcza gdy to ja przyjmuję gości. Co zdarza się tak naprawdę... za każdym razem. Ludzie z mojego otoczenia nie lubią wydawać przyjęć, zawsze wolą zaproponować, że coś przyniosą do mnie. A ja za każdym razem odmawiam: trudno by mi było to wszystko ogarnąć. Poza tym często ich podarki są niezjadliwe. Znacznie prościej, gdy gotuję wszystko sama. Zamykam kolejno programy w komputerze, bo chcę zobaczyć zdjęcie zdobiące mój pulpit. Fotografia Maksa, który pokazuje mi w uśmiechu wszystkie zęby. Mężczyzna mojego życia, który sprawia, że jestem szczęśliwa! Odkąd się zeszliśmy, praktycznie się nie rozstajemy. Nie licząc pracy, ma się rozumieć. Zrobiliśmy razem mnóstwo rzeczy. Najpierw odbyliśmy podróż winnym szlakiem w Cantons-de-l’Est. Cóż, nasze winnice nie zrobiły na Maksie większego wrażenia, ale bardzo smakował mu ice cider. Wizyta na festiwalu żurawiny w Centre-du-Québec, gastronomiczna wycieczka do Compton, zbiór jabłek na Île d’Orléans,
degustacja świeżych produktów w tradycyjnej serowarni w Laurentides... Aż wreszcie Maxou, nieco zdyszany, zwrócił mi uwagę, że przecież nie zapisał się na kurs kuchni Quebecu w terenie. „Czy nie możemy po prostu iść do kina?”, zapytał. I w ten sposób widziałam wszystkie francuskie filmy, jakie w ostatnich miesiącach pojawiły się na naszych ekranach. Niestety, w żadnym z nich nie grał Thierry Lhermitte. W zamian obejrzeliśmy na wideo wszystkie dobre filmy z Quebecu z ostatnich lat. Przy użyciu wszelkich, bardziej lub mniej uczciwych środków próbuję przekonać Maksa, że Quebec to najpiękniejsze miejsce na świecie, że tu trzeba żyć... i umrzeć. Może – nawet jeśli nie przedłużą mu umowy – będzie mógł znaleźć sobie pracę tutaj. Bardzo liczę na swoją „kampanię promocyjną”, bo chcę zapewnić sobie miłosną przyszłość. – Charlotte, co ty robisz? Chodź do nas – rzuca Aïsha, zaglądając do mojego boksu. – Już idę. To kolejna dobra nowina. Przyjaciółka już się na mnie nie gniewa. Godziłyśmy się nieco dłużej niż zwykle, ale udało się. Nieco gorszą nowiną jest to, że wszędzie ciąga ze sobą P-O, bo się zeszli i są w sobie szaleńczo zakochani. Aïsha stopniowo odkrywa gorący temperament, który P-O odziedziczył po swojej matce Włoszce. On diametralnie różni się od mojego faceta. I to mnie niepokoi. Różnią się, ale obaj są kogutami – każdy w swoim stylu. Dwa koguty spotkają się w Wigilię i zjedzą razem, mam nadzieję, gęś faszerowaną jabłkami. Poza naszą czwórką na kolacji będzie jeszcze mama i jej nowy kochanek, a także Ugo i Justin. Ale uwaga... Justin nie przychodzi z Ugo. Co to, to nie. Moi goście mają myśleć, że ledwo się znają. Justin kazał mi obiecać, że powiem wszystkim, iż dołączył do nas w ostatniej chwili, bo nie mógł pojechać do rodziny, do Lac-Saint-Jean. Problem polega na tym, że wszyscy wiedzą, iż on i Ugo są parą. Z tym że Justin się tego nie domyśla. A cały ten cyrk sporo kosztuje Ugo, który wykazuje się wzorową cierpliwością i zgadza żyć w cieniu,
chociaż ma ochotę wykrzyczeć całemu światu, że jest zakochany. No cóż... Ugo się nie zniechęca i ma nadzieję, że za jakiś czas będzie mógł wyjść do restauracji sam na sam ze swoim chłopakiem. Chyba że ich romans rozejdzie się po kościach – a ja mam bolesne przeczucie, że tak właśnie będzie. Idę za Aïshą do studia, gdzie cała ekipa popija wino musujące, podjadając antipasti di mare, prezent od P-O. Zaczyna się przerwa świąteczna i wszyscy są tacy radośni... Wszyscy oprócz Roxanne. Ale to nikogo nie dziwi, bo już od kilku tygodni prowadząca jest w paskudnym humorze. Tak jest od czasu, gdy na temat jej programu zaczęły krążyć różne plotki. Podobno oglądalność była tej jesieni dość marna. A niska oglądalność oznacza, że należy wprowadzić poważne zmiany. Dlatego szefowie przebąkują o pomyśle, by narzucić Roxanne współprowadzącą, co wcale, ale to wcale nie podoba się naszej pięknej gwieździe. Zwłaszcza że program nie będzie się mógł już nazywać Totalement Roxanne. Więc Roxanne się gryzie. A na kim się skrupia, jak myślicie? Na swojej ekipie, oczywiście. My, źli ludzie, jesteśmy odpowiedzialni za spadek oglądalności. Bo nie zapraszamy odpowiednich ludzi. Bo nie realizujemy atrakcyjnych przepisów kulinarnych. Bo nie ubieramy jej wystarczająco seksownie. Bo, bo, bo... Krótko mówiąc, to nasza wina. Zaczynamy mieć już dość tej księżnej pani, której nawet nie przyjdzie do głowy, że to może także jej wina, i realistycznie ocenić własne możliwości. Bo ona też jest częściowo odpowiedzialna za tę sytuację. Odkąd jaśnie pani gra w telenoweli, coraz mniej interesuje się naszym programem. Pracuje, jak to się mówi, automatycznie. A widzowie nie są głupi. Zdają sobie sprawę, że Roxanne nie ma już tej pasji, którą emanowała na początku kariery. – Hej, ludzie. Wznieśmy toast za wolne dni – proponuje realizatorka, unosząc kieliszek. – Za wasze wolne dni – uściśla P-O. – Bo ja, w restauracji... – Ach, już się tak nie skarż, misiu – pokpiwa z niego Aïsha. – Zapomniałeś, że drugiego stycznia zamykamy knajpę i jedziemy na
południe. Zamykamy knajpę? Czyżby Aïsha miała swoje udziały w Le Terminus? To prawda, że ostatnio spędza wszystkie weekendy na pomaganiu P-O, który się nie wyrabia. Ale żeby od razu wchodziła w ten interes... Przecież mówiła, że już nigdy żadnych biznesów... Jeszcze jeden dowód, że jest zakochana. To niepokojące. Z tego, co wiem, interesy i miłość rzadko idą w parze. – Charlotte, masz chwilę? – pyta mnie realizatorka pomiędzy jednym a drugim kęsem sałatki z omułków w wermucie. – Hmm, hmm... – Chodź, musimy pogadać w cztery oczy. Dominique daje mi znak, żebym odeszła z nią na bok. Kryjemy się obie za kamerą. Cóż, wyglądamy trochę jak słonie chcące się schować za drzewem, ale przynajmniej jesteśmy oddalone od niedyskretnych uszu. – Słyszałaś, że podobno mają być dwie prowadzące? – Tak, coś ludzie mówią. To prawda? – Jeszcze nic nie zostało postanowione oficjalnie, ale na pewno potrzebujemy zmian. Bo jeśli nie, zapomnij, będzie po programie. – Ach tak? Jest aż tak źle? – Wiesz dobrze, Charlotte, że nikomu nie wybacza się spadku oglądalności. – No tak, ale żeby od razu kończyć z programem... – Tak czy inaczej chciałam ci powiedzieć, że po świętach będziemy robić screen testy i szukać nowej współprowadzącej. – Okay. – Pan Samson nalega, żebyś przeszła test. – Kto? Ja? – Tak, ty. Zrozum, Charlotte, byłaś świetna podczas debaty telefonicznej. – Tak, ale ja nie mam doświadczenia. – Doświadczenie, doświadczenie... To się często przecenia. Ty jesteś młoda, zabawna, świeża. Właśnie tego potrzeba nam w programie. Ludzie zaczynali przysypiać, patrząc na Roxanne. – Przesadzasz. – Wcale! Poza tym potrzebujemy osoby, która lubi się bawić. Bo
chcemy, żeby nowa współprowadząca robiła całkiem inne rzeczy. – Jakie „inne”? – Jeszcze dokładnie nie wiem, ale to musi być coś niezwykłego. Tatuaż wykonywany na oczach widzów, jedzenie surowych owadów, kurs tańca brzucha. Albo lepiej tańca na rurze, to jest bardziej seksowne. – Szukacie cyrkówki czy co? – Ależ skąd. Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym wyraźniej widzę, że będziesz doskonała, Charlotte. – Ja prowadzącą? Wow! Jestem w szoku. Nie spodziewałam się czegoś takiego. Kariera prowadzącej to jeden z moich odwiecznych planów. Ale szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy kiedyś będę miała okazję go zrealizować. A już na pewno nie tak szybko. Podwójne wow! – No, jeszcze nic nie zostało postanowione. Jeśli dobrze wypadniesz na teście, to moim zdaniem masz duże szanse. Ale do tego czasu – ani słowa. – Okay, buzia na kłódkę... Prowadząca? Nie mogę w to uwierzyć... Dominique, podziękuj ode mnie panu Samsonowi. – Dobrze, dobrze. Ale on chyba już wyjechał. – Ale pewnie wkrótce go zobaczysz? – mówię, próbując dowiedzieć się czegoś na temat ich relacji. – Skąd ta myśl? – pyta, coraz bardziej skrępowana. – No... zobaczysz się z nim podczas przerwy świątecznej, nie? Dominique się rumieni, nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa. Ale oczy ją zdradzają. To wzrok zakochanej dziewczyny. Mam swoją odpowiedź. Ciągnę: – W każdym razie mam taką nadzieję. Bo przerwa świąteczna bez seksu... nudy na pudy... Dzięki za wszystko. Całuję ją lekko w policzek i odchodzę, dając jej czas na przetrawienie tego, co właśnie jej uświadomiłam: że wiem o jej romansie i że w związku z tym wie o nim cała ekipa. Dołączam do kolegów, którzy wznoszą akurat kolejny toast. Nasze kieliszki się łączą, nasze spojrzenia także. Dostrzegam oczy Roxanne, pełne nienawiści, pogardy i nieufności. Zrozumiała, że wstąpiłam do klanu dziewczyn, z którymi konkuruje.
No i trudno! Nie pozwolę, żeby zatruła mi przerwę świąteczną. Ostatnio wszystko tak dobrze się układa. Śpię w jednym łóżku z mężczyzną mojego życia, mam świetnych przyjaciół, a wkrótce, być może, osiągnę cel zawodowy. Czy to jest sen? Niech ktoś mnie uszczypnie!
24 „Drogi Święty Mikołaju, spraw, żebym dziś wieczorem była doskonałą panią domu”. Podpisano: Charlotte, która modli się też do Marthy Stewart Dziesięć. Dokładnie tyle godzin zostało do przyjścia gości. Dziesięć godzin, żeby przygotować... ile dań? Ach tak. Dziewiętnaście! I odkurzyć. I zrobić się na bóstwo. I zapakować prezenty. I... nie poddać się panice. I nie paść ze zmęczenia. Trzeba robić jedną rzecz naraz i wszystko będzie dobrze. Dobra wiadomość jest taka, że wczoraj dotarła do mnie gęś i jest naprawdę wspaniała: spora, o miękkim mięsie, cienkiej skórze i białym tłuszczyku. Wygląda obiecująco. Nie spodziewam się żadnych problemów z przygotowaniem dania głównego. Natomiast z dość dużym rozmachem zaplanowałam wybór deserów. Nie ma mowy, żebym podała coś prostego, na przykład bożonarodzeniową roladę. Postanowiłam zrobić to zgodnie z tradycją nicejską. Trzynaście deserów. Nie dwa, nie trzy, nie cztery. Trzynaście. Na cześć Jezusa i dwunastu apostołów. Na szczęście niektóre z tych przysmaków nie wymagają dużych przygotowań: figi, owoce kandyzowane i tak dalej. Ale inne przeciwnie, wydają mi się dość skomplikowane. Zwłaszcza te, które należy przygotować w ostatniej chwili. Na przykład słynną pompe à l’huile. Połączenie brioszki i chleba fougasse. Mieszanka oliwy, cukru, mąki, kwiatu pomarańczy i tak dalej. Dziwny deser. Przygotowanie go wymaga delikatności i precyzji, ciasto musi odpoczywać przez ściśle określony czas. Pieczenie tego w Wigilię to chyba nie jest dobry pomysł. Wiem, powinnam była zacząć wczoraj. Ale spędziłam pierwszy dzień przerwy świątecznej na leczeniu monumentalnego kaca. Świętowałam moją ewentualną przyszłą telewizyjną karierę z Aïshą i z Ugo. Byłam tak podekscytowana, że zachowywałam się jak nastolatka.
Najpierw jedliśmy ogromne soczyste hamburgery z dodatkowym bekonem. Z frytkami i majonezem. Później poszliśmy do baru, gdzie przez cały wieczór piliśmy drinki Tequila Paf. Po czterech byłam kompletnie zalana. Ale nic nie było w stanie mnie zatrzymać i wypiłam jeszcze trzy. Albo cztery. Albo pięć. Nie pamiętam dokładnie. Byłam tak pijana, że nie śmiałam odebrać, gdy Maxou zadzwonił do mnie na komórkę. Napisałam mu SMS, że jestem w kinie. Nie byłam w stanie z nim rozmawiać. Była 23.40, Max pewnie trochę się zdziwił, ale nie zrobił żadnej aluzji. Przemilczał też błędy ortograficzne w mojej wiadomości. Uwielbiam tego faceta. To naprawdę jest mężczyzna mojego życia. Ale są momenty, w których nie mam ochoty być prawdziwą kobietą. Chcę po prostu zachowywać się jak nastolatka, która idzie do dyskoteki Main z fałszywym dowodem osobistym w dłoni, żeby tańczyć przy kawałkach Madonny. Bez odpowiedzialności, bez zobowiązań i przede wszystkim – bez pieniędzy. A momentów takich jak ten nie mogę z nim dzielić. Muszę odreagować w towarzystwie dziewczyn. No dobra, Ugo nie jest tak do końca dziewczyną. Ale prawie. Posłaliśmy więc resztę świata do diabła i piliśmy do upadłego. Na szczęście ta nagła ochota, by zachowywać się nieodpowiedzialnie, nie nachodzi mnie zbyt często. Ale gdy tego potrzebuję – z drogi, śledzie! Zaczynam przygotowywać smakowitą kolację, nie mogąc się doczekać, kiedy powiem Maksowi o moim rozwoju zawodowym. Zarezerwowałam tę niespodziankę na dzisiejszy wieczór. Będzie dumny. *** Wszyscy już są: Aïsha i P-O, mama i Christian, jej najnowszy kochanek, który pobija wszelkie rekordy w kwestii różnicy wieku. Nie ma jeszcze dwudziestu pięciu lat! Biada! Jest Ugo, w świetnej formie. I Justin, odgrywający rolę wyluzowanego gościa, który znalazł się tu przypadkiem. Brakuje tylko Maksa. Co się mogło stać? Spóźnia się już półtorej godziny, a jego komórka nie odpowiada. Jestem chora z niepokoju. Nie potrafię cieszyć się szampanem i przystawką z gęsich wątróbek i gruszek
w zalewie. Przez głowę przebiegają mi wszystkie możliwe i wyobrażalne scenariusze. Kraksa, upadek pod prysznicem albo zawał – to dość rzadkie w jego wieku, ale nigdy nic nie wiadomo. Albo powrót do Quebecu Béatrice Bachelot-Narquin – rozwiedzionej i z dużym dekoltem. Jestem zbyt zmartwiona, by słuchać, jak P-O opowiada, że za kilka miesięcy otworzy drugą restaurację. Wracam do kuchni pilnować faszerowanej gęsi. Aïsha idzie dyskretnie za mną. – I co on robi, ten twój facet? Jest Wigilia. Nieładnie się tak spóźniać. – Nie wiem, Aïsho. Zupełnie nie wiem, gdzie on może być. – Mam nadzieję, że powiesz mu, co o tym myślisz, gdy już się zjawi. – W każdym razie ominął go szampan. Nie zostawię mu ani kropli. Ding! – No, nareszcie! Biegnę do holu, otwieram drzwi i zabijam Maksa wzrokiem. Natychmiast zaczyna się bronić. – Przykro mi, Charlotte. Wiem, to niedopuszczalne. Nie mogłem inaczej. – Gdzie byłeś? – Wyjaśnię ci. – Od półtorej godziny umieram z niepokoju. Powiedz mi, gdzie byłeś, bo inaczej nie wejdziesz. – Rozmawiałem przez telefon. – Telefon? Przez półtorej godziny? Z kim? – Z matką. Musiałem opanować sytuację kryzysową. – Dlaczego? Przekazałeś jej jakąś złą wiadomość czy co? – W pewnym sensie... Porozmawiamy o tym później, dobrze? Zastanawiam się przez chwilę, łagodnieję, całuję go czule i odsuwam się, żeby go wpuścić. Uśmiecham się do niego porozumiewawczo. – Ach... rozumiem. Teraz możesz wejść. Wszystko do mnie dotarło. Skoro królowa Victoria histeryzowała
do słuchawki przez półtorej godziny, to był ku temu tylko jeden powód. Jej ukochany syn oświadczył, że nie wróci do Paryża. A już na pewno – nie od razu. I chce mi to powiedzieć później, gdy zostaniemy sami. Taak! Teraz możemy świętować. Siadamy do stołu. *** – Uwaga, uwaga! Charlotte ma dla was ważną wiadomość – rzuca Ugo, a potem nalewa sobie zupy kremu z ostryg, której całą wazę postawiłam właśnie na stole. – Ach tak? Jaką? – pyta mama, ubrana na tę okazję w dżinsy i niesamowicie obcisłą koszulkę z napisem „RATUJMY NASZĄ PLANETĘ”. To najprawdopodobniej prezent od jej towarzysza. Christian jest wolontariuszem w pacyfistycznej organizacji ekologicznej. Jak zarabia na życie? Nie mam pojęcia. Wiadomo o nim tylko tyle, że walczy w słusznej sprawie. I podrywa moją matkę. Która, jak się zdaje, otwiera portfel częściej, niż powinna. – Nareszcie będę miała szansę zostać prowadzącą! – Co? Gdzie? – dziwi się Justin. – Powiedz nam więcej! – entuzjazmuje się mama. Zaczynam opowiadać o swojej rozmowie z realizatorką programu. Goście są zachwyceni i gratulują mi. Wszyscy oprócz Justina i Maksa. Justin, mogę to zrozumieć, jest zazdrosny. To jasne jak słońce. Ale Maxou? Dlaczego się nie cieszy? Wygląda tak, jakby to napawało go lękiem. Jest osłupiały. I nagle jakby się budzi. Uśmiecha się do mnie szeroko. Chyba sobie coś wmówiłam... – Brawo, kochanie... Ale to jeszcze nic pewnego, co? – No... jeszcze nic pewnego, ale mam duże szanse. – Widzisz – ciągnie Max, głaszcząc mnie lekko po przedramieniu – chodzi o to, że nie chciałbym, żebyś była rozczarowana, w razie gdyby... – Ej, twój facet jest strasznym pesymistą, Charlotte – wtrąca się nagle P-O, delikatnie, tak jak on to potrafi. – Ach, P-O, daj spokój... W gruncie rzeczy ma słuszność... W życiu nie ma żadnych pewników. Maxou zerka na P-O. W tym spojrzeniu można wyczytać pogardę, a jednocześnie dumę z tego, że przyznałam mu rację. Kogut numer jeden
wygrał pierwszą rundę. Kontynuuje, zwracając się do mnie: – Poza tym jestem przekonany, że jeśli to nie dojdzie do skutku tym razem, będą inne okazje. Masz wiele talentów, kochanie. – Ja w każdym razie czuję, że się uda – ogłasza P-O wszem wobec. – Ty i ja, Charlotte, stworzymy piekielny duet. Będą fajerwerki, będzie niesamowicie... Aby podkreślić swoje słowa, P-O unosi rękę w moim kierunku, dając znak, żebym przybiła mu piątkę. Z radością klepię jego dłoń i uśmiecham się porozumiewawczo, ku niezadowoleniu jego dziewczyny, która natychmiast się do niego przykleja, żeby oznaczyć swoje terytorium. Czując, że wchodzimy na grząski grunt, Ugo wpada na dobry pomysł i zaczyna nalewać zupę, opisując nam szczegółowo jej skład. – Czyżbyś to ty ugotował, Ugo? – pyta mama, zaskoczona faktem, że zna każdy składnik. – Ech... – Oczywiście, że to on ją zrobił – wtrąca się nagle Justin. – Wyobraźcie sobie, że Charlotte przyszła po południu do sklepu z torbą pełną składników i z książką kucharską. Jestem w szoku! To miał być nasz sekret, mój i Ugo... Ale on wszystko wygadał Justinowi, który teraz ze złośliwą przyjemnością publicznie mnie kompromituje. – I poprosiła Ugo o pomoc w zrobieniu dzisiejszej kolacji. Jakby i tak już nie był wystarczająco zajęty. W związku z tym Ugo, poza tym, że porcjował indyki dla swoich klientów, ugotował jeszcze zupę z ostryg, przystawki, które jedliście jakiś czas temu, oraz przyrządził desery. W mieszkaniu zapada taka cisza, że gdyby była w nim mucha, słyszelibyśmy ruch jej skrzydełek. Wszyscy są zaskoczeni występem Justina. Ugo nadal w milczeniu rozlewa zupę. Ja uciekam do kuchni, a Max włącza muzykę, żeby nieco rozluźnić atmosferę. Słyszę, jak Justin tłumaczy, że był akurat w sklepie, gdy przyszłam. Kupował wołowinę i wszystko widział. Bzdury! Wstyd mi, tak bardzo mi wstyd! Nikt nie powinien się dowiedzieć, że nie jestem jedyną autorką świątecznej kolacji. Wszyscy teraz
pomyślą, że jestem niekompetentną idiotką, a nie doskonałą gospodynią, jaką chciałam być dzisiejszego wieczoru. Ale to nie wstyd boli mnie najbardziej, lecz zdrada przyjaciela... który właśnie przyszedł do mnie do kuchni. Ugo zdecydowanie lubi ryzyko. – Dlaczego mu powiedziałeś? – Nie miałem wyboru, Charlotte. Przyszedł po mnie do sklepu przed zamknięciem. Zapytał, co to za zapasy, które ze sobą niosę. Nie chciałem go okłamywać, to wszystko. – A powinieneś! Ze względu na naszą przyjaźń. – Nie. Nie chcę żadnych gierek w swoim związku. To już i tak jest wystarczająco skomplikowane. – Tak... już nie jest tak jak dawniej, co? Już nawet nie możemy mieć swoich sekretów... – Nie, aż tak bardzo się nie zmieniło. Nadal tak samo cię kocham – mówi, przytulając mnie. Rozkoszuję się tą chwilą. Nigdy nie potrafiłam mieć pretensji do Ugo dłużej niż pół minuty. – Co powiedzieli o mnie przy stole? – Zupełnie nic. Mają gdzieś, kto co ugotował. Najważniejsze, że wszystko jest smaczne. Chodź, wracamy do stołu. *** – Charlotte, jeszcze nigdy nie jadłem tak smakowitej gęsi. Nawet we Francji. – Twój facet ma rację – potwierdza P-O. – Musisz dać mi przepis, będę podawał taką w restauracji. – Ja jem coś takiego po raz pierwszy w życiu. To znacznie lepsze niż kurczak – dodaje ekolog mamy. – Za Charlotte, najlepszą gospodynię w całym Montrealu – rzuca Ugo, podnosząc kieliszek Châteauneuf-du-Pape, a reszta idzie w jego ślady. Te słowa sprawiają, że zaczynam akceptować własne słabości i niedoskonałości. Nic nie jest w stanie uszczęśliwić mnie bardziej niż chwile takie jak ta. Wszyscy wokół mojego stołu są szczęśliwi. Czy to ta słynna magia świąt? To ona sprawia, że stajemy się tolerancyjni?
Bardziej otwarci? Cokolwiek by to było, przestałam już nawet boczyć się na Justina – rozumiem go; uważa, że zajmuję zbyt dużo miejsca w życiu jego faceta. Poradzę mu jednak, żeby się przyzwyczaił, bo to się nie zmieni. Czy mu się to podoba, czy nie. Dalsza część kolacji przebiega w lekkim tonie, opowiadamy sobie swoje najpiękniejsze świąteczne wspomnienia. Alfred le Fermier, ser królujący dziś na stole, zjednał wszystkich swoim orzechowym posmakiem. Ugo i ja odbieramy gratulacje za trzynaście deserów. P-O prosi mnie o przepis za przepisem. A Aïsha szepcze mu, że nie musi tego robić, bo przecież jest najlepszym restauratorem w mieście. Maksowi błyszczą oczy. Czuję, że jest zakochany jak nigdy; głaszcze mój kark, ręce, plecy. Nawet Justin ośmiela się rzucić zakochane spojrzenie w stronę Ugo, który, czuję to, jest pełen nadziei. No i jest jeszcze mama i Christian. Patrzę na nich, lecz ich nie rozumiem. Co może mieć ze sobą wspólnego tych dwoje? Ale, jak to mówią, seks ma swoje racje, których nie zna rozum. Poza tym nie robią nikomu krzywdy. Dopóki Christian nie roztrwoni mojego spadku... Będę musiała mieć na niego oko. – Pora na prezenty! – ogłasza Aïsha, prowadząc mnie do salonu. Idziemy za nią jak dzieci, którymi trochę stajemy się w czasie świąt... Dwadzieścia minut później jest po wszystkim. Podłoga jest pełna papierów oraz zielonych i czerwonych wstążek. P-O zapina na szyi Aïshy naszyjnik z pereł, który od niego dostała. Ugo wkłada sweter narciarski, prezent ode mnie. Maxou ogląda spinki do mankietów, które kupiłam mu dzięki swojemu całkiem nowemu debetowi. A mama nie wie, jak zareagować na prezent od swojego kochanka: kosmetyki ekologiczne. No nie, co za idiota! Wszyscy mężczyźni wiedzą, że każda kobieta ma swoją ulubioną markę kosmetyków do makijażu. Ekologiczną albo nie. Tylko Maxou nie dał mi jeszcze prezentu. Pewnie trzyma go na później. Wręczy mi go, gdy będziemy sami, a jednocześnie ogłosi mi
dobrą nowinę. Niechże już ta kolacja się skończy! Udaję, że chcę wstać, i wtedy Max kładzie rękę na moim udzie i prosi, żebym została. Sam odchodzi i wraca po kilku sekundach z prezentem w dłoni. Siada obok mnie na kanapie i podaje mi małe, sześcienne pudełko. Wszyscy milkną i na nas patrzą. Wzruszenie mnie paraliżuje. Napotykam spojrzenie Aïshy – jest tak samo wzruszona jak ja. Czy to jest to, o czym myślę? – Możesz otworzyć, kochanie. Odpakowuję prezent i czuję się jak we śnie. Powoli otwieram pudełeczko. Przez kilka chwil wbijam wzrok w jego zawartość i zaczynam płakać. Maxou bierze delikatnie klejnot, który dla mnie wybrał. To pierścionek zaręczynowy z białego złota, z diamentem. Pojedynczy diament w kształcie serca o zapierającym dech w piersi blasku, w lekkiej i delikatnej oprawie. PRZE-PIĘK-NY pierścionek. Klasyczny i zjawiskowy. Jakby specjalnie zrobiony dla mnie. Powoli wkłada go na mój lewy palec serdeczny. – Charlotte, wiem, że nasz związek jest całkiem świeży, ale wkrótce skończę czterdzieści lat i wiem, czego chcę w życiu... Kochanie, czy zostaniesz moją żoną? Nie jestem w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Łzy płyną mi strumieniami po policzkach. W odpowiedzi przytulam twarz do jego piersi, kiwam głową i łkam. Goście zaczynają klaskać. – I czy pojedziesz ze mną do Paryża? – dodaje. Znów zapada cisza. Nagle przestaję łkać. Odsuwam się od jego piersi i spoglądam mu w oczy. – Co powiedziałeś? – Czy chcesz zamieszkać ze mną w Paryżu? – powtarza Max, ścierając łzę z mojego policzka. Wstaję wstrząśnięta. On też. I znów stoimy pośrodku pokoju, w otoczeniu gości. – Do Paryża? Ale... ja myślałam, że zostajesz tutaj, że przedłużyli ci umowę. – Nie. Wracam za kilka miesięcy. Mamy tylko tyle czasu, żeby wziąć tutaj ślub.
– Ja? Mam mieszkać we Francji? – Spodoba ci się. Powoli dociera do mnie to, co się stało. Ślub, nowe życie w nowym kraju... Z byłą, długonogą żoną, nastoletnią pasierbicą i teściową, która marzy, by wydać syna za Ségolène Royal. – To o tym rozmawiałeś z matką dziś wieczorem? – Mhhhm. – Jak to przyjęła? Maxou spuszcza wzrok, najwyraźniej zażenowany. Wszyscy goście nadal milczą. Słuchają nas, a ja czuję się, jakbym występowała w finałowym odcinku reality show. – Nie przejmuj się. Gdy cię pozna, na pewno cię pokocha. Ciągle jeszcze jestem mocno ogłuszona. Zamykam oczy i widzę różne obrazy. Radosna Charlotte degustująca makaroniki w cukierni Ladurée na Polach Elizejskich. Albo delektująca się choucroute de la mer u Bofingera. Albo kupującą rillettes z gęsich wątróbek w La Grande Épicerie de Paris. Miejsca, które dziesiątki tysięcy razy podziwiałam na zdjęciach w necie i o których marzę od lat. – Poważnie? Naprawdę razem przeprowadzamy się do Paryża? – Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak poważny! – Nie mogę uwierzyć! To najpiękniejsze święta w moim życiu! Szczęśliwa jak nigdy rzucam się w ramiona przyszłemu mężowi. Wszyscy wokół – przyjaciele i rodzina – przepychają się, żeby nas ucałować i pogratulować nam. *** Leżąc w łóżku obok śpiącego Maksa, podziwiam lśniący diament w moim pierścionku zaręczynowym. Czy powinnam go zdjąć do spania? A jeśli gdzieś upadnie i go zgubię? Nie ma mowy, nie będę ryzykować. Już zawsze będę go nosić na palcu. Jest czwarta rano, a ja nadal nie mogę zasnąć. Myślę o swoim przyszłym życiu na drugim brzegu oceanu. I przez głowę przebiegają mi tysiące pytań. Jestem najszczęśliwszą, a zarazem... najbardziej przerażoną kobietą na Ziemi. I jest tylko jedna osoba, która może mnie uspokoić.
Bezszelestnie wychodzę z łóżka, przechodzę przez mieszkanie pełne naczyń i pustych butelek, wkładam płaszcz na koszulę nocną i botki. Otwieram drzwi i schodzę do Ugo. Mój przyjaciel leży w łóżku ze swoim facetem. Budzę Justina, klepiąc go lekko po ramieniu. Nie podoba mu się moje wtargnięcie do sypialni. – Ach, męcząca jesteś! Czego chcesz? – Idź się połóż w drugim pokoju. Muszę porozmawiać z Ugo. – Ech, ależ będzie nam dobrze, gdy już wyjedziesz do tego Paryża! – Co się dzieje? – mamrocze zaspany Ugo. – Jaśnie pani chce z tobą pogadać. W środku nocy. – Proszę cię, Justin, ustąp mi miejsca – nalegam. – Dobrze, ale ostatni raz. Odrzuca kołdrę i wstaje. – Wow! Piękne, świąteczne bokserki – mówię na widok jego jedwabnej bielizny w małe Mikołajki. – Ach... zamknij się! Wsuwam się do ciepłego łóżeczka, słysząc, jak Justin narzeka w drodze do pokoju dla gości. – Ugooo? – Tak, Charlotte? – Myślisz, że będę szczęśliwa w Paryżu? – A co? Wątpisz w to? – No, tam będzie inaczej. Tu mam przyjaciół, rodzinę, karierę. A w Paryżu na pewno nie będę prowadziła żadnego programu. – Nie. Ale będziesz robiła inne rzeczy. Masz wielkie szczęście, Charlotte. Wszyscy marzą o życiu za granicą. – Tak, ale będę strasznie za tobą tęskniła. I za Aïshą. I za mamą. Myślę, że będzie mi brakowało nawet Roxanne. Ugo wybucha śmiechem i bierze mnie w ramiona. Delikatnie głaszcze mnie po włosach. – Czego tak naprawdę się boisz? – Wszystkiego. Że nie stanę na wysokości zadania... Że nie będę miała własnego życia, że będę cieniem Maksa. Że przegram bitwę z królową Victorią...
– A cóż to? To nie jest Charlotte, którą znam... Jestem pewien, że znajdziesz tam swoje miejsce. Tak jak tutaj. – Myślisz, że będę tam mogła przyjmować gości? Że będę miała przyjaciół, którzy siądą ze mną do stołu? – To pewne, Charlotte. Oczarujesz wszystkich Francuzów. Pocieszające słowa Ugo dodają mi otuchy i pewności siebie. – Masz rację. Oczaruję wszystkich. Od dziś za rok Paryż nie będzie mógł się obejść bez Charlotte Lavigne.
Podziękowania zechcą przyjąć: Yves, bez którego Charlotte Lavigne by nie istniała. Dziękuję za twoje niezawodne wsparcie i niezachwianą miłość. Laurence. Za pomysły i pasję. Moja rodzina: Marie, Lucie, Guy, Claude. Za wsparcie, zupę jarzynową i spaghetti w sosie mięsnym. Moje cenne Aïshe: Julie z telewizji (dokumentacja i ogrodnictwo), Anne, Esther, Isa, Lu Chan, Marie-Françoise, Elsa, Maryse i Nadia. Za porozumienie, napady śmiechu i wypite razem butelki różowego wina. Moje pierwsze czytelniczki: Audrey, Lise i Julie. Za entuzjazm i niezwykły takt. Mój fryzjer Hugo i wszyscy jego koledzy z salonu. Za to, że pomogli mi uczynić z Ugo wiarygodnego i fajnego geja. Moja wydawczyni Nadine Lauzon i agentka Nathalie Goodwin. Za pomoc i nieoceniony profesjonalizm. Wszyscy, którzy pewnego wieczoru usiedli wokół mojego stołu, by zjeść skromną kolację, i przyznali mi cztery gwiazdki. I ci, którzy nic nie powiedzieli, gdy coś mi się nie udało. Producenci lokalnej żywności z Quebecu. Za ich sery, mięsa, wędliny, gęsie wątróbki, ryby, owoce morza, warzywa, owoce, syrop klonowy, czekolady, piwa, wina i aperitify, za cydr i wszystko inne. Wasze produkty są po prostu wyśmienite i nie musicie niczego nikomu zazdrościć.
Przypisy [1] Fragment Marsylianki w przekładzie Józefa Andrzeja Bossowskiego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [2] Boxing Day – dzień masowych wyprzedaży, obchodzony w Kanadzie 26 grudnia. [3] Pouding chômeur (fr.) – dosł. pudding bezrobotny, tradycyjny deser z Quebecu; w jego skład wchodzą mąka, jaja, masło, mleko oraz syrop klonowy i brązowy cukier; przepis powstał w 1929 roku, w czasach kryzysu gospodarczego. [4] Elvis Gratton – bohater wielu filmów kinowych i telewizyjnych, wyreżyserowanych w Quebecu. [5] Guillaume Lemay-Thivierge (ur. 1976) – kanadyjski aktor i spadochroniarz. [6] Cégep – kolegium w Quebecu, przygotowujące do studiów lub pracy w zawodach technicznych. [7] Robert Charlebois i Louise Forestier, Lindberg, album: Robert Charlebois avec Louise Forestier, Unidisc, 1968.