CHARLOTTE LINK WIELBICIEL (Der Verehrer) Tłumaczenie Daria Kuczyńska-Szymala Wydanie polskie: 2013 Wydanie oryginalne: 1998 CZĘŚĆ PIERWSZA Cudownie si...
11 downloads
12 Views
2MB Size
CHARLOTTE LINK
WIELBICIEL (Der Verehrer) Tłumaczenie Daria Kuczyńska-Szymala
Wydanie polskie: 2013 Wydanie oryginalne: 1998
CZĘŚĆ PIERWSZA
Cudownie się bawiła, uciekając przed nim przez las. Odkryli tę zabawę gdzieś pod koniec lata. To był słoneczny, upalny dzień, przypomniała sobie, ale w lesie panował przyjemny cień i było o wiele chłodniej niż na polu. – Złap mnie! – powiedziała nagle, wysuwając dłoń z jego ręki i odbiegając. Poczekał, aż będzie miała dostateczną przewagę, żeby nie było za łatwo. Tak, czekał, aż zniknie mu z oczu. Przeskakiwała przez doły, przedzierała się przez zarośla, kluczyła niczym zając, żeby go zmylić. Cały czas myślała: „Śmieszne, mam prawie pięćdziesiąt lat, on ma już ponad pięćdziesiąt, a biegamy jak dzieci, bawimy się jak w berka albo chowanego...”. Zrobiło jej się gorąco na myśl, że mógłby ją zobaczyć któryś z dwóch dorosłych synów. Ale potem powiedziała sobie, że cały urok tej zabawy polega właśnie na tym, że nikt jej nie widzi. Ani synowie, ani sąsiedzi. Są sami pośród głębi i ciszy lasu. W którymś momencie wpadła mu prosto w ramiona. Przechytrzył ją, nagle wyrósł przed szkółką młodych jodeł, przez które się przedzierała, z włosami pełnymi igieł i ubraniem pokrytym liśćmi i ziemią. Naprawdę się przestraszyła, on twierdził potem, że krzyczała, ale ona tego nie pamiętała. Najważniejsze było to, co stało się potem.
Kochali się na leśnym poszyciu, pomiędzy małymi jodełkami, oboje niemłodzi, z dwójką dorosłych dzieci, własnym domem, jamnikiem, zabudową kuchenną i nowiutkim kompletem zamszowych kanap. On miał za duży brzuch i latem kosił trawę co drugą sobotę, a ona miała za grube uda i bardzo pragnęła wnuka. Nikt, kogo znała, nie uwierzyłby, że są zdolni do jakichkolwiek szaleństw. Byli drobnomieszczańscy, ale świetnie funkcjonowali w tym swoim kołtuństwie i dobrze się z nim czuli. Tylko czasami... Dziś znów był taki dzień. Ciepły dzień na początku lata. – Złap mnie! – powiedziała i tym razem, a on odpowiedział: – Jest za gorąco... Ale ona już pobiegła, uparta jak dziecko, które nikomu nie pozwoli zepsuć swojej ulubionej zabawy. Nie widziała go ani nie słyszała. Zatrzymała się, otarła pot z czoła i zaczęła nasłuchiwać. Nic. Żadnych kroków, żadnych szelestów. Jakby była zupełnie sama na świecie. Naprawdę zostawiła go tak daleko w tyle? A może czai się gdzieś blisko, schowany za krzakiem i czeka na odpowiedni moment, żeby wyskoczyć i napędzić jej wielkiego stracha? Nagle poczuła lekkie mdłości. Nie miała pojęcia dlaczego. Gdyby znienacka się pojawił, wystraszyłaby się, ale to byłby przyjemny dreszczyk. Jeszcze nigdy nie bała się tak naprawdę. Tym razem czuła prawdziwy strach. Pomimo promieni słońca padających przez liście drzew, pomimo świergotu ptaków i plusku strumienia w pobliżu las napawał ją jakimś straszliwym przeczuciem. Wydało jej się to idiotyczne, ale miała wrażenie, że zwietrzyła coś złego, niczym zwierzę, które wyczuwa niebezpieczeństwo, zanim się ono pojawi. Zdawało się jej, że jest sama, ale czuła, że tak nie jest. Półgłosem zawołała jego imię. Bez odpowiedzi. Świergot ptaków ucichł na chwilę, lecz potem rozbrzmiał z nową siłą. I nagle ogarnął ją strach, intensywny, pulsujący. Odwróciła się i zaczęła szybko biec, próbowała odnaleźć drogę powrotną, ale nie znajdowała żadnych znajomych miejsc. Czy mijała już tę grupę drzew? Nie pamiętała, żeby widziała wcześniej mrowisko.
Znów zawołała jego imię, tym razem głośniej, a w jej głosie pojawiła się panika. Czy on nie odpowiada jej dla żartu? Jest gdzieś blisko, czuła, że ktoś tam jest... Jej strach zaczął się przeradzać w gniew. Posuwa się za daleko. Musiał zauważyć, że teraz woła go na poważnie. Koniec zabawy. Już nie wyobrażała sobie, że jest nastolatką, która biega po lesie szczęśliwa i zakochana. Była niemal pięćdziesięcioletnią kobietą z grubymi nogami. Kobietą, która się boi. Gdy zauważyła postać przy drzewie, nie od razu dotarło do niej, co widzi. Stanęła jak wryta i wbiła w nią wzrok. Jej mózg jakby się bronił przed przetworzeniem obrazu. Najpierw pomyślała tylko: „Wiedziałam, że ktoś tu jest”. A potem, w następnej sekundzie, jej umysł nie mógł się już dłużej bronić przed tym, co spostrzegały oczy. To była młoda kobieta. A stała tak dziwnie blisko drzewa dlatego, że była do niego przywiązana. Stała wyprostowana, tylko głowa opadła jej na pierś. Ubranie zwisało w strzępach i wszędzie było pełno krwi. Na niej, obok niej, wszędzie wokół. Przywiązano ją do drzewa, a potem zaszlachtowano i zostawiono niczym groteskowego stracha na wróble, który na zawsze odebrał lasowi jego niewinność, spokój i sekretne zabawy. Krew młodej kobiety zniszczyła iluzję, że świat może być dobry, a życie proste. Widok tej krwi na zawsze wrył się jej w pamięć. Miała wrażenie, że czuje ją na skórze, jakby ją tą krwią opryskano. I stała tam tylko, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
I
1
Gdy się obudziła, za oknem panowały jeszcze ciemności. Do pokoju wpadał delikatny wietrzyk, nie był jednak w stanie rozpędzić duchoty, która zapanowała w pomieszczeniu w ciągu dnia. Mieszkańców Frankfurtu dręczyła fala upałów. Ponad trzydzieści stopni w cieniu, dzień za dniem, od prawie trzech tygodni. Wyasfaltowane ulice i budynki pochłaniały ciepło i bezlitośnie je oddawały. Ludzie narzekali na chłodną zimę i deszczową wiosnę. A teraz skarżyli się na upalne lato. Może są niewdzięczni? A może klimat z czterema porami roku faktycznie stracił wszelki umiar i teraz przejawia się jedynie w postaci trudnych do zniesienia ekstremalnych zjawisk? Leona nie zamierzała się przyłączać do chóru skarg, ale pomyślała, że w takim gorącu nie da się spać. Choć zdawała sobie przecież sprawę, że to nie upał ją obudził. Daremnie próbowała odczytać godzinę z zegarka, który nosiła na nadgarstku nawet w nocy. W końcu włączyła nocną lampkę. Trzecia. Choć wyłączyła światło niemal natychmiast, trwający sekundę blask wystarczył, żeby obudzić Wolfganga. – Znowu nie możesz spać? – zapytał z rozdrażnieniem, które od niedawna pojawiało się w jego głosie zawsze wobec Leony.
– Jest okropnie gorąco. – Jakoś do tej pory nie sprawiało ci to różnicy – powiedział znużonym tonem. On też wiedział, że to nie sprawa upału. – Chyba znowu miałam sen – przyznała Leona. Już dawno uświadomiła sobie, że zaczęła irytować Wolfganga. Wydawał się rozdarty pomiędzy chęcią zignorowania jej psychozy, jak nazywał w duchu jej problemy, i pospania sobie dalej, a poczuciem, że ma obowiązek wysłuchać Leony i ją pocieszyć. Zwyciężyło poczucie obowiązku, choć po cichu przeklął się za to. Miał za sobą ciężki dzień, a jeszcze cięższy przed sobą. Ten upał go wykańczał, a do tego miał mnóstwo trosk, o których nikt nie miał pojęcia. Naprawdę potrzebował snu. Westchnął. – Leono, nie uważasz, że trochę się sama nakręcasz? Mam wrażenie, że ciągle myślisz o... o tej sprawie. Za dużo nad tym rozmyślasz, a to się potem przekłada na twoje sny. Powinnaś z tym walczyć. – Myślisz, że nie próbuję? Cały czas staram się zajmować czymś innym. Pracą, sportem, rozmowami o wszystkim i o niczym. Zapewniam cię, że nie siadam sobie i nie pogrążam się w ponurych rozmyślaniach. – Więc nie powinnaś ciągle mieć tych snów. Czuła, że zaraz ogarnie ją straszliwa wściekłość, którą Wolfgang wzbudzał w niej za każdym razem, gdy zabierał się do rozwiązywania problemów podług swoich standardowych wytycznych. Wolfgang miał niepodważalne przekonania, jeśli chodzi o zmartwienia, lęki, psychiczne rozbicie. „Skoro robisz to i to, to tamto czy siamto nie może mieć miejsca!” „Skoro nie robisz tego czy tamtego, to na pewno stanie się tamto czy siamto”. Wolfgang nie był w stanie pogodzić się z myślą, że życie nie podporządkowuje się wymyślonym przez niego regułom. Jeśli sprawy nie układały się tak, jak sobie założył, wina leżała po stronie danej osoby, która musiała coś robić nie tak. – Do cholery, Wolfgangu, to nie jest takie proste! Próbuję z tym
walczyć, ale mi się nie udaje. Może potrzebuję więcej czasu. – To tylko kwestia chęci – oznajmił Wolfgang, tłumiąc ziewnięcie. U niego wszystko zawsze było kwestią chęci. Nie mieściło mu się w głowie, że są pewne sfery życia, na które nie da się wpłynąć samą siłą woli. Dla niego nie istniały takie pojęcia jak los czy zbieg okoliczności, podobnie jak przypadek czy opatrzność. Może miał rację. Leona była bardzo daleka od angażowania się w ezoteryczną ideologię; była racjonalistką, nawet jeśli przy Wolfgangu wydawała się oderwaną od życia marzycielką. Jednak w jej życiu istniała jakaś potęga wykraczająca poza to, co ludzie rozumieją i nad czym panują. W przeciwnym razie nie udźwignęłaby go. Wolfgang ciągle jej wyrzucał, że to wynika z braku gotowości do przejęcia odpowiedzialności. – Do pojęcia losu uciekają się tylko ci ludzie, którzy chcą zrzucić część odpowiedzialności, jaką ponoszą za swoje uczynki i zaniechania, na jakąś osadzoną poza doczesnym światem instancję. To próba zwykłego rozłożenia obciążenia, ale ostatecznie sprowadza się do tego, że człowiek oszukuje sam siebie. Leona nie potrafiła znaleźć kontrargumentów, zwłaszcza że jak najbardziej akceptowała jego poglądy dotyczące ludzkiej wiary w los. Jednak jej zdaniem nie wykluczało to wcale faktycznego istnienia jakiejś działającej z oddali siły. Wpatrując się w ciemność, zastanawiała się, czy fakt, że to właśnie ona przechodziła tamtędy, gdy młoda kobieta postanowiła zakończyć swe życie i wyskoczyła przez okno, ma jakiś głębszy sens. Zwykle o tej porze, wpół do dwunastej, nie chodziła po ulicach, tylko od paru godzin siedziała przy biurku w wydawnictwie. Tamtego przedpołudnia miała jednak wizytę u dentysty, która na dodatek się przedłużyła przez zamieszanie spowodowane przez jakiś pilny przypadek. Tylko dlatego stało się tak, że dokładnie w tej nieszczęsnej chwili śpieszyła przez miasto, zdenerwowana długim czekaniem, z lewą połową twarzy zesztywniałą od znieczulenia, o które przezornie poprosiła. Było bardzo ciepło, czuła, że cała się klei od potu, i pragnęła jak najprędzej pójść do domu,
wziąć
prysznic,
a potem
usiąść
w ogrodzie
z książką
i lodowatym sokiem pomarańczowym. Czuła się okropnie, chciało jej się płakać. Najpierw nie rozumiała, co się stało. Później policja daremnie próbowała się od niej dowiedzieć, jak to było, gdy ta kobieta wyskakiwała. Czy może widać było za nią jakąś inną osobę albo czyjś cień? Czy to wyglądało tak, jakby sama skakała, czy jakby ją ktoś popchnął? Ale Leona nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania, bo nic nie widziała. Była zatopiona w myślach, zajęta swoim zębem i opuchniętym, ścierpniętym policzkiem. I pewnymi troskami, które dręczyły ją od jakiegoś czasu, lecz o których z nikim nie chciała rozmawiać. Zauważyła coś dopiero wtedy, gdy kobieta już spadała. Ściśle rzecz biorąc, nie wiedziała, że to spada człowiek. Jakiś duży obiekt spadł dosłownie z jasnego, to znaczy bezchmurnego, słonecznego nieba i z okropnym plaśnięciem uderzył o chodnik kilka metrów od Leony. Stała tam zaszokowana, nie mogąc w to uwierzyć, bo po dwóch czy trzech sekundach zrozumiała, że to był człowiek. Kobieta. Miała na sobie letnią, bawełnianą zieloną sukienkę w kwiatki, a na stopach białe sandałki. Jej ciemnoblond włosy sięgały ramion. Leżała w słońcu na rozgrzanym asfalcie niczym wyrzucony niedbale przedmiot, bezkształtny śmieć, który ktoś cisnął z przejeżdżającego samochodu. Jej ręce i nogi odstawały od tułowia pod dziwnym kątem. Leona nie była potem w stanie stwierdzić, ile czasu stała tam jak wryta, wpatrzona w ciało. Wydawało jej się, że minęła cała wieczność, a wszystko wokół – drżące na delikatnym wietrze liście, kot przechodzący przez ulicę, ptak, który przeskakiwał ze słupka na słupek – że wszystko to zaczęło się dziać w zwolnionym tempie, a napływające z drugiej strony dzielnicy mieszkaniowej dźwięki ruchliwego centrum wygłuszył szklany ekran. Dopiero gdy usłyszała cichy jęk kobiety, otrząsnęła się z oszołomienia, podbiegła do niej i uklękła obok. – Mój Boże, co się stało? – usłyszała swój głos. – Czy mogę jakoś pani pomóc?
„Co za kretyńskie pytanie” – pomyślała od razu. Kobieta otworzyła oczy. Miała piękną twarz, widać to było nawet w takiej chwili. Nigdzie nie było krwi, ale sądząc po ułożeniu jej członków, miała połamane chyba wszystkie kości. Leona jeszcze nigdy nie widziała nikogo tak bladego. – W końcu mu się udało – powiedziała cichym, ale wyraźnym głosem. Powtórzyła: – Udało mu się. I popatrzyła na Leonę. – Komu się udało? O kim pani mówi? Kobieta nic już nie powiedziała. Jej oczy wywróciły się nagle do góry białkami. Straciła przytomność. Leona dopiero wtedy pomyślała o tym, żeby zerknąć do góry i sprawdzić, skąd spadła nieznajoma. Znajdowały się bezpośrednio przed nowym budynkiem, sześciopiętrowym apartamentowcem zbudowanym w starym, cienistym ogrodzie, w którym kiedyś stała willa z piaskowca. Zburzono ją, żeby upakować jak najwięcej ludzi na małej przestrzeni, zarabiając przy tym krocie. Ostatnio robiono tak wszędzie w całej dzielnicy, ograbiając ją w ten sposób stopniowo z dawnego uroku. Budynek został wzniesiony tuż przy ulicy, dosłownie dwa kroki dzieliły drzwi wejściowe od chodnika. Na najwyższym piętrze jedno z okien było szeroko otwarte. Leona nie miała wątpliwości, że kobieta wyskoczyła właśnie stamtąd. – Niech się pani nie rusza – powiedziała, zupełnie niepotrzebnie, bo nieznajoma wciąż była nieprzytomna. – Sprowadzę pomoc. W pewnej odległości spostrzegła starszego pana, który wyszedł na spacer ze swoim cocker-spanielem. Zatrzymał się i patrzył na nie, ale jego mina zdradzała, że albo niedowidzi, albo nie rozumie, co się stało. Pomachała do niego gorączkowo, żeby podszedł, ale on cały czas stał i się gapił. Zerwała się i podbiegła do niego. – Ta kobieta wyskoczyła przez okno! – zawołała. – Mieszka pan tutaj? Może pan zadzwonić po pogotowie? Wytrzeszczył oczy.
– Wyskoczyła przez okno? – Tak. Trzeba natychmiast sprowadzić karetkę. – Może pani zadzwonić ode mnie – zaproponował. – Mieszkam tuż obok. Wskazał na okazałą willę, która stała parę metrów dalej, ale Leonie wydawało się, że całą wieczność zajęło, zanim zdołał się odwrócić, a ciężki, powolny krok, którym ruszył, doprowadził ją niemal do wściekłości. Jednak choć gorączkowo rozglądała się wokół, nigdzie nie widziała budki telefonicznej. Raz po raz zerkała na tamtą kobietę. Nie ruszała się. Starszy pan bezskutecznie grzebał w kieszeni spodni w poszukiwaniu kluczy, a pies popiskiwał. Leona aż się trzęsła ze zniecierpliwienia. Spostrzegła przebiegającą przez ulicę kobietę w stroju do joggingu. – Wszystko widziałam! – zawołała. – Zadzwoniłam po pogotowie! – Bogu niech będą dzięki – powiedziała Leona i zostawiła staruszka. Kolejne dwie godziny to był jeden wielki chaos. Lekarze, policjanci, gapie, barierki, pytania, przypuszczenia, ciekawskie spojrzenia i szeptane po cichu słowa. Leona znajdowała się w centrum ogólnego zainteresowania, bo w jakiś tajemniczy sposób od razu się rozniosło, że była świadkiem wydarzenia, pierwszą osobą na miejscu nieszczęśliwego wypadku. Tymczasem ze wszystkich okolicznych domów powychodzili mieszkańcy, zatrzymywały się wracające ze szkoły dzieci. Nieszczęsną kobietę już dawno odwieziono. Leona siedziała na schodkach przed jednym z budynków. Ktoś przyniósł jej kubek kawy, który z wdzięcznością ściskała w dłoniach. Opowiedziała jednemu z policjantów, co się wydarzyło, to znaczy tyle, ile widziała, a on poprosił, żeby została jeszcze do ich dyspozycji. Lekarz zapytał ją, czy czegoś potrzebuje, ale ona tylko potrząsnęła głową i powiedziała, że wszystko w porządku. Ale chyba nie było w porządku. Coś w jej wnętrzu cały czas opierało się przed zaakceptowaniem tego, co zobaczyła. Za każdym razem, gdy pojawiał się przed jej oczami widok leżącej na ulicy kobiety, gdy budziła
się w niej myśl o jej groteskowo powykręcanych członkach, umysł Leony wysyłał polecenie, by natychmiast zobaczyć i pomyśleć coś innego. Nie czuła, by sama miała udział w owym procesie wypierania. Działo się w niej coś, na co nie miała wpływu. W którymś momencie, gdy tak siedziała, rejestrując powoli, że z powrotem odzyskuje czucie w znieczulonej połowie twarzy, przyszła jej do głowy myśl, że może być w szoku. Może powinna była pojechać do szpitala. Wydawało jej się jednak, że już na to za późno, więc siedziała tak po prostu, mrużąc oczy przed słońcem. – Chce pani jeszcze kawy? – z tyłu dobiegł jakiś sympatyczny głos. Leona odwróciła się i zobaczyła starszą kobietę, która trzymała w dłoniach termos. To najpewniej ona wcisnęła jej wcześniej do rąk kubek. Wyglądała na roztrzęsioną. – Bardzo chętnie – powiedziała Leona z wdzięcznością. Kobieta dolała jej kawy. – Jest pani strasznie blada! To musiało być dla pani okropne. Biedna, biedna Eva! Trudno mi w to uwierzyć! – W głosie starszej pani słychać było wzruszenie. – Eva? – zapytała Leona. – Tak miała na imię? – Natychmiast się poprawiła: – Tak ma na imię? – Eva Fabiani. Przyjaźnimy się, wie pani. Mieszkam piętro niżej. Ale nic nie zauważyłam. Byłam na balkonie, a on wychodzi na drugą stronę. Kawa była gorąca i mocna. Raczej niewskazana dla jej dopiero co wyleczonego zęba, ale w obliczu najświeższych wydarzeń ząb wydawał się Leonie nieistotny. – Mam okropne wyrzuty sumienia – powiedziała starsza pani. – Powinnam była się domyślić, że coś takiego może się zdarzyć. Chyba nie potrafiłam sobie wyobrazić, że ona to naprawdę zrobi. Ja nie miałabym odwagi. – Musiała być zdesperowana – powiedziała Leona. Znów ten obraz. Kobieta na chodniku. Ramiona i nogi jakby przypadkiem rozrzucone, jakby nie miały już nic wspólnego z ciałem. Co zresztą zapewne odpowiadało rzeczywistości. Gdy kładli Evę na
noszach, jeden z sanitariuszy powiedział: – Ona połamała się dosłownie na kawałki! – Tak, była zdesperowana – powiedziała kobieta z kawą – ale ostatnio wydawało mi się, że czuje się lepiej. Rozwiodła się cztery lata temu. Wtedy się tu wprowadziła. Razem z byłym mężem sprzedali dom w Kronbergu, a ona za swoją część kupiła mieszkanie na samej górze. Bardzo ładne mieszkanie. Cudowny taras od wewnątrz. Bardzo przeżywała rozwód. Bardzo potrzebowała towarzystwa, a ja się nią zajęłam. Też jestem samotna. Wydawało się, że pomału zaczyna z tego wychodzić. Ale przed dziewięcioma miesiącami jej były mąż... Podszedł do nich policjant. – Pani Dorn? – Tak? – odpowiedziała Leona. – Może już pani iść do domu. Poproszę tylko o dane personalne, żebyśmy mogli się z panią skontaktować. Niewykluczone, że poprosimy jeszcze raz o dokładny opis wydarzeń. – Ja naprawdę nic nie widziałam. Dopiero jak spadła... – Może jednak coś się pani przypomni. Zgłosimy się do pani. Podała mu adres i numer telefonu do domu i do pracy, a on zanotował sobie wszystko w grubym notatniku. Leona podała też swój numer przyjaciółce Evy Fabiani z prośbą o wiadomość, gdy dowie się czegoś o jej stanie. Kawa dodała Leonie sił. Poczuła się lepiej. Poszła do wydawnictwa, usiadła przy biurku i zdołała nawet odwalić kawał roboty. O piątej zadzwoniła sąsiadka. Eva Fabiani pomimo starań lekarzy zmarła w szpitalu z powodu ciężkich obrażeń. Ile razy miała od tamtej pory ów sen? Nie codziennie, ale niemal co drugą noc. Kobieta przecinająca powietrze. Okropny dźwięk, gdy ciało uderzyło o asfalt. Wyraz jej twarzy, oczy, które nagle jakby odpłynęły. Niemal w każdym śnie pojawiał się też olbrzymi, pochylający się nad nią policjant. Był tak blisko, że czuła, że musi się cofnąć, ale nie mogła tego zrobić. – Czy coś pani zauważyła? – pytał. – Czy coś pani zauważyła? Czy
coś pani zauważyła? Czy coś pani... Powtarzał pytanie w coraz szybszym tempie, energicznym staccato. Nie była w stanie wydusić z siebie, że nic nie widziała. On zresztą chyba wcale by nie słuchał. Recytował tylko swoje pytanie, nie zwracając zupełnie uwagi na jej rozpaczliwe próby udzielenia odpowiedzi. – Może powinnaś się wybrać do psychoterapeuty – powiedział Wolfgang. – Wiesz, że nie mam o nich najlepszego zdania, ale może potrzeba ci tylko paru godzin, podczas których opowiedziałabyś neutralnej osobie o tym, co ci ciąży na sercu. Wygląda na to, że ja nie potrafię ci pomóc. W jego głosie słychać było, że jest urażony. Leona zaczęła się zastanawiać, kiedy i w jaki sposób próbował jej pomóc. Słuchał oczywiście, gdy wszystko opowiadała, wieczorem tamtego dnia. Był wstrząśnięty i było mu naprawdę przykro, że to właśnie jej przytrafiło się coś takiego. Nalał jej koniaku, a potem zajął się jedzeniem, podczas gdy ona siedziała w salonie i płakała. Przypalił ryż i przesolił grzyby w sosie śmietanowym, ale liczyła się dobra wola, a Leona rzeczywiście poczuła się lepiej. Jednak uważał chyba, że tyle powinno wystarczyć. Coraz bardziej się irytował, gdy Leona każdego kolejnego dnia zaczynała ten temat. Pewnego ranka przy śniadaniu cisnął serwetkę obok talerza i popatrzył na nią z gniewem. – Szczerze mówiąc, Leono, nie chcę już słyszeć o Evie Fabiani. Na litość boską, ja rozumiem, że to było dla ciebie koszmarne doświadczenie, ale ty przecież w ogóle tej kobiety nie znałaś! Znasz tylko jej nazwisko, nic o niej nie wiesz, nie wiesz nawet, dlaczego rzuciła się z okna. Powinnaś o tym wszystkim jak najszybciej zapomnieć! Miał rację, wiedziała o tym. Powinna przestać myśleć o kobiecie, która była mniej więcej w jej wieku i nie widziała innego wyjścia poza samobójstwem. Leonie wydawało się nieprawdopodobne, żeby to było zabójstwo, choć czasem miała wrażenie, że morderstwo nie wstrząsnęłoby nią tak, jak dobrowolna śmierć. Starała się już nie wspominać o tym przy Wolfgangu, chyba że się nie dało, jak na przykład teraz, gdy w nocy budziły ją koszmary.
– Ja też nie mam dobrego zdania o psychoterapeutach – rzuciła tylko. Wiedziała, że wydaje zbyt ogólne sądy, ale jedna z jej koleżanek po wieloletniej terapii była w jeszcze gorszym stanie niż wcześniej. – Ani ich nie potrzebuję – dodała niemal z przekorą. – Potrzebuję tylko odrobiny czasu. Wolfgang stłumił kolejne ziewnięcie. – I trochę dobrych chęci – powiedział, nawiązując w ten sposób do początku ich rozmowy. – Nie powinnaś robić nic, co nieuchronnie ci o tym wszystkim przypomni. To był wielki błąd, że poszłaś na jej pogrzeb. Oczywiście, że to był błąd. Wiedziała o tym, a Wolfgang też ciągle o tym przypominał. Jednak coś ją zmusiło do pójścia na cmentarz. Była ostatnią osobą, która rozmawiała z Evą. Była jej winna tę ostatnią posługę. Zadzwoniła do niej sąsiadka Evy. – Dzień dobry, mówi Behrenburg. Leona nie kojarzyła nazwiska. – Tak? – Jestem sąsiadką Evy Fabiani. Chciałam tylko powiedzieć, że zostanie pochowana jutro o jedenastej. Może będzie pani chciała przyjść? Wolfgang twierdził później, że pozwoliła, żeby „jakaś kompletnie nieważna” pani Behrenburg „wymusiła na niej” udział w pogrzebie. Był zły i nie rozumiał, że ona sama odczuwała potrzebę wybrania się na cmentarz. Była zaskoczona, że przyszło tak mało osób. Leona spodziewała się sporego grona żałobników, biorąc pod uwagę młody wiek samobójczyni. Gdy ludzie umierają w podeszłym wieku, nie mają już prawie żadnych przyjaciół, i jeśli nie mają dzieci czy wnuków, nikt nie gromadzi się przy ich grobach. Ale Eva Fabiani miała trzydzieści osiem lat! Wtedy ma się przecież przyjaciół, kolegów, rodzinę. Lecz poza panią Behrenburg i Leoną był tylko jeden mężczyzna, który przedstawił się jako brat Evy. Wyglądał na kilka lat starszego od zmarłej siostry. Nie
płakał, ale wyglądał, jakby skamieniał z bólu, a momentami był jakby oszołomiony. Gdy pracownicy cmentarza zaczęli zasypywać grób, a pastor już poszedł, brat Evy podszedł do Leony i pani Behrenburg. Uścisnął dłoń sąsiadki. – Dziękuję, że pani przyszła, pani Lydio – powiedział. – I dziękuję za wszystko, co zrobiła pani dla mojej siostry. Wiem, że znalazła w pani oparcie. Lydia Behrenburg aż zarumieniła się z dumy. – Zawsze z przyjemnością spędzałam czas z pańską siostrą. Nie mam przecież nikogo na świecie. Tak bardzo będę za nią tęsknić. Jej smutek zdawał się prawdziwy i głęboki. Stała przy grobie niczym człowiek, który patrzy, jak odpływa ostatnia deska ratunku, a on niemalże może ją chwycić. „Jak wielu jest samotnych ludzi” – pomyślała wzruszona Leona. Brat Evy zwrócił się do niej. Zmierzył ją chłodnym spojrzeniem szarozielonych oczu. – Robert Jablonski – przedstawił się. – Jestem bratem Evy Fabiani. – Leona Dorn – odpowiedziała Leona i dodała z wahaniem: – To ja jestem tą osobą, która... – Leona była pierwsza na miejscu wypadku – wyjaśniła Lydia. – Od razu zajęła się Evą. – Tak naprawdę to nic nie mogłam zrobić – poprawiła ją Leona. Poczuła, jakby się usprawiedliwiała. Robert popatrzył na nią badawczym wzrokiem. – To panią naprawdę wstrząsnęło, prawda? Leona skinęła głową. – Nie mogę się z tym pogodzić. Robert założył okulary słoneczne, które zdjął, zanim się z nimi przywitał. W ciemnych szkłach wyglądał jeszcze atrakcyjniej. – Chodźmy – powiedział. – Zapraszam panie na kawę. Lydia i Leona. Czy mogę mówić paniom po imieniu? Wiedzą panie może, gdzie moglibyśmy na chwilę usiąść?
W ten upalny lipcowy dzień wylądowali więc w kawiarnianym ogródku, usiedli wokół małego stoliczka, pośród głośnych, odzianych w szorty i kolorowe podkoszulki ludzi, mężczyzna w ciemnym garniturze i dwie kobiety w czarnych sukienkach, czarnych rajstopach i czarnych butach. Leona, która zawsze dbała o figurę, zamówiła tylko kawę i wodę mineralną, Robert zdecydował się na sałatkę, a pani Lydia na olbrzymi puchar lodów. Zdominowała rozmowę, mówiła niemal bez przerwy, wspominała minione czasy z Evą. Opowiadała śmieszne, smutne i wyjątkowe historyjki. Tu przypowiastka, tam anegdota. Leona odniosła osobliwe wrażenie, jakby Eva cały swój wolny czas spędzała z Lydią. Choć nie znała Evy, jedno spojrzenie na jej twarz wystarczyło, by wiedzieć, że to kobieta wykształcona i raczej skomplikowana. Natomiast Lydia była miła, ale prosta; zacna, zapobiegliwa gospodyni domowa, którą cechowały pewna naiwność i dość ograniczone horyzonty. Leona, która już po dziesięciu minutach paplaniny Lydii czuła się jak zbity pies, zaczęła się zastanawiać, jak Eva mogła wytrzymać jej częstą obecność. Odniosła wrażenie, że Robert Jablonski nie przepada za panią Behrenburg, choć traktował ją bardzo grzecznie i uprzejmie. Lydia umilkła na chwilę i rozejrzała się za kelnerem, żeby zamówić kolejne lody. Leona skorzystała z okazji. – Pan także mieszka we Frankfurcie? – spytała Roberta. Potrząsnął głową. – W Asconie. Nad jeziorem Maggiore. – W Asconie? Pochodzi pan stamtąd? I Eva też? – Jesteśmy Niemcami, ale dorastaliśmy w Asconie. Nasi rodzice mieli tam piękny dom. Potem Eva wyszła za mąż i przeprowadziła się z mężem tutaj, do Frankfurtu. On wykłada historię prawa na uniwersytecie. – Dziwne, że nie przyszedł na pogrzeb. Lydia wydała pogardliwe parsknięcie. – Mnie to wcale nie dziwi! Ten lekkoduch! Kiedy jeszcze żyła, też się o nią nie troszczył. Dlaczego miałby to robić teraz, jak już umarła?
– Przypuszczam, że on jeszcze nie wie o jej śmierci! – powiedział Robert. – Gazety nie podały nazwiska, a ja nic mu nie mówiłem. – Dowie się w swoim czasie – dodała Lydia. – Zresztą i tak go to nie obejdzie. Wyglądało na to, że były mąż Evy nie cieszył się ich sympatią. Leona chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej, ale nie chciała wyjść na wścibską. Powiedziała więc tylko: – Zdziwiło mnie, że byliśmy na pogrzebie tylko my troje. Przecież w życiu Evy musiało być mnóstwo ludzi? – Właśnie, że nie – powiedziała Lydia. Akurat przyniesiono jej drugi puchar lodów, całą górę waniliowych kulek z gorącymi malinami i bitą śmietaną. – Była niewiarygodnie samotna. – Nasi rodzice nie żyją – wyjaśnił Robert. – A poza tym nie mamy żadnych krewnych. Byłem ostatnim żyjącym członkiem jej rodziny. – Przecież musiała mieć przyjaciół – drążyła Leona. – Koleżanki... – Nie miała stałego miejsca pracy – powiedziała Lydia. – Po rozwodzie przez dwa lata nie była w stanie pracować z powodu depresji. A potem imała się różnych zajęć. Raz tu, raz tam. Pracowała dorywczo. W każdym miejscu zbyt krótko, żeby zdobyć przyjaciół. – Dawała radę utrzymać się z tego? – Nieźle sobie radziła. To mieszkanie należało do niej, miała nawet jakieś oszczędności. Meble przywiozła ze sobą. Mąż zostawił jej praktycznie wszystko, żelazko, kuchenkę, pralkę. Miał chyba nadzieję, że w ten sposób uspokoi swoje nieczyste sumienie. Leona o nic już nie zapytała, ale zastanawiała się, jak to było możliwe. Eva Fabiani, atrakcyjna, młoda jeszcze kobieta, jest tak zupełnie sama, bez nikogo oprócz gadatliwej starszej sąsiadki. Bez stałej pracy. Bez przyjaciół. Bez mężczyzny. To z pewnością samotność skłoniła ją do śmiertelnego skoku. A nie miała nawet czterdziestki. Robert pochylił się do przodu. Zdjął okulary. „Ma niezwykle przenikliwy wzrok” – pomyślała Leona. – Słyszałem, że moja siostra powiedziała coś, zanim umarła. Coś w rodzaju: „Teraz mu się udało” albo coś podobnego.
– W końcu mu się udało – powiedziała Leona. – Takie były dokładnie jej słowa. Robert się skrzywił. – Tak – rzucił gorzko. – Teraz mu się w końcu udało. – Komu? – Jej byłemu mężowi. – Lydia nieustannie przypominała o owym draniu, którego najwyraźniej uważała za odpowiedzialnego za wszystkie nieszczęścia w życiu Evy. – Jego miała oczywiście na myśli. – Ależ Lydio, przecież mówiła pani, że oni się rozwiedli cztery lata temu! Nie mogli mieć ze sobą aż tak bliskiego kontaktu! – Ona cierpiała – wyjaśnił Robert. Jego głos znów brzmiał obojętnie, jakby był pozbawiony emocji. – Załamała się po rozwodzie. Miała straszną depresję. Jakby oszalała z bólu. Nie potrafiła wziąć się w garść. Jej samobójstwo to logiczna konsekwencja ostatnich lat. – Czyli to on chciał rozwodu, a nie ona – wywnioskowała Leona. Robert zapalił papierosa. Najpierw podsunął paczkę im obu, ale nie skorzystały. Palce lekko mu drżały. Ze smutku? Ze zdenerwowania? Z nienawiści? Jego głos nadal brzmiał obojętnie. – Zdradzał ją – powiedział. – Zdradzał ją tak często, tak bez skrupułów, tak jawnie, że w końcu nie miała innego wyboru i musiała wystąpić o rozwód. A od tego zaczęło się jej powolne umieranie. – To dziwne – powiedziała w ciemności sypialni – gdy na pogrzeb kogoś młodego przychodzą raptem trzy osoby: brat, sąsiadka, o której nie wiadomo, czy faktycznie była dla zmarłej podporą, czy też jej się po prostu narzucała, i zupełnie obca kobieta, która przypadkiem przechodziła tamtędy w owej ostatecznej chwili, gdy życie wydawało się już nie do zniesienia. Co za zestaw! Wolfgang nie ukrywał już ziewania. – Szkoda, że musiałaś tamtego dnia iść do dentysty – powiedział z westchnieniem. – Wiele by nam to oszczędziło! – Mąż ciągle ją zdradzał. Robert jest przekonany, że przez to przyczynił się do jej samobójstwa. – To jakaś bzdura! – odparł ostro Wolfgang. – Mówiłaś przecież, że
to była jeszcze młoda i atrakcyjna kobieta! – A co ma jedno do drugiego? – Jeśli mąż rzeczywiście ją zdradzał, dla takiej kobiety to nie mógł być koniec świata. Proszę cię! Trzydzieści osiem lat, ładna. Spokojnie mogła sobie kogoś znaleźć. Nie musiała sobie wypłakiwać oczu! – Może kochała go w taki sposób, że nie potrafiła się rozejrzeć za kimś innym. Przecież to możliwe. – Sentymentalne bzdury! Jeśli się było z kimś przez trzydzieści lat albo więcej, to może trudno wyobrazić sobie życie z kimś innym. Ale aż tak długo małżeństwem być nie mogli. I jak już mówiłem, była za młoda, żeby panikować, że nie ma żadnej przyszłości! Był mocno rozgniewany, a Leona zastanawiała się, dlaczego tak się denerwuje. Do tej pory temat Evy nudził go albo irytował. A nagle rozsierdził się zupełnie na poważnie. Przerzuciła nogi przez krawędź łóżka i poszukała kapci. – Idę do salonu – powiedziała. – Pooglądam telewizję. Na pewno nie uda mi się już teraz zasnąć. Nie oponował.
2
„Ale oni potrafią ładnie przygotować zwłoki” – pomyślała Lisa. Patrzyła na delikatną, spokojną twarz siostry. Słyszała, jak ludzie mówią o spokoju na twarzach zmarłych, ale uważała, że to zwykły frazes, stwierdzenie, które wszyscy powtarzają jak papugi. Spokój na twarzach zmarłych i powiązana z nim myśl o ich zbawieniu od wszelkich ziemskich trosk stanowiły cenną pociechę, często jedyną, jaką mieli do dyspozycji. Czegoś trzeba się przecież trzymać. Ale Lisa uznała, że Anna naprawdę wygląda na spokojną. Jakby spała i miała jakiś piękny sen. Z jej twarzy zmyto krew i brud, z włosów wyczesano trawę i gałązki. Kto ją teraz widział, nie odgadłby, że zginęła w dramatycznych okolicznościach. Lisa pomyślała o tym, że jej ciało nie wygląda już tak pięknie. Trudno było chyba ukryć tak liczne rany kłute. Morderca ciął ją nożem jak szalony. Ona widziała te rany. Musiała zidentyfikować siostrę. Usłyszała, jak za jej plecami ojciec cicho szlocha i odwróciła się do niego. Przez ostatnie dwa tygodnie przybyło mu co najmniej dziesięć lat. Na jego pomarszczonej twarzy malowały się przerażenie i bezradność. Delikatnie dotknęła jego ramienia. – Mówiłam ci przecież, tato, że nie powinieneś tu przychodzić. Sam pogrzeb będzie wystarczająco trudny. Dlaczego się uparłeś, żeby ją zobaczyć? – Bo chciałem się pożegnać – wymamrotał Johann. Widać było po nim, że źle się czuje w ciemnym garniturze, który miejscami lśnił zielonkawo ze starości. To jego ślubny garnitur, sprzed trzydziestu lat. Wisiał na nim jak worek. Lisa pomyślała, jak dobrze ojciec wyglądał jeszcze dwa lata temu. Zanim dopadł go rak. Najpierw płuco, dlatego mu je usunięto. Ale potem pojawiły się przerzuty do
jelita i żołądka. Ostatnio często narzekał na ból w kościach, w niektóre dni ledwo się ruszał. Lisa miała pełne ręce roboty, opiekując się nim. Ponieważ w te gorsze dni nie dawała rady podnieść go z łóżka i zaprowadzić do łazienki czy pospacerować chwilę po ogrodzie, zadzwoniła do prywatnego ośrodka zdrowia w sąsiedniej miejscowości i poprosiła o pomoc. Od tej pory co drugi dzień zaglądał do nich Benno, miły, już nie taki młody mężczyzna, który nie był co prawda wyszkolonym pielęgniarzem i nie mógł podawać ani lekarstw, ani zastrzyków, ale miał dość siły, żeby podeprzeć ciężko chorego, czy nawet gdzieś go zanieść. Jego pomoc była dla Lisy ogromną ulgą. Benno był u nich tamtego upalnego dnia przed dwoma tygodniami, gdy zadzwoniła policja. Było późne popołudnie, Lisa właśnie wychodziła na zakupy i poprosiła Benna, żeby został z jej ojcem. Nie czuł się dobrze, nie można go było zostawić samego. Benno otworzył drzwi, a potem wszedł na górę do łazienki, gdzie Lisa malowała właśnie usta szminką. – Policja – szepnął. – Dwaj funkcjonariusze. Chcą rozmawiać z pani ojcem! – Wykluczone. Czego chcą? – Nie wiem. Wyglądają strasznie poważnie. Zeszła po schodach i wtedy nastąpiła tragedia. W taki upalny dzień, zupełnie bez ostrzeżenia. Jakaś para ze wsi znalazła ją w lesie, przywiązaną do drzewa, poranioną nożem. Tamta kobieta doznała szoku, była pod opieką lekarzy. Mężczyzna rozpoznał, że zamordowana to Anna Heldauer, „córka Johanna Heldauera”. Teraz musi przyjechać ktoś z rodziny, ktoś powinien ją oficjalnie zidentyfikować, widok jest przykry, ale... – Niech się pani nie śpieszy – powiedział Benno. – Popilnuję pani ojca, ile będzie trzeba. Poszła z policjantami i potwierdziła, że ciało znalezione w lesie to jej siostra. A teraz znowu pochyliła się nad Anną i zrobiła znak krzyża na jej wysokim, bladym czole. Dopiero szesnaście dni po odnalezieniu
zezwolono na pochówek, badania trwały całą wieczność. Lisa nie widziała Anny tak długo, a nawet jako dzieci nie były sobie szczególnie bliskie, że teraz miała wrażenie, jakby żegnała kogoś obcego. Mimo to czuła ucisk w sercu i przenikliwy ból. To była jej siostra! Obok ojca jedyna osoba, którą jeszcze miała. Ojciec wkrótce odejdzie. A wtedy zostanie zupełnie sama. – Ona nie mogła dobrze skończyć – wymamrotał Johann, gdy zamierzali odejść. – Zawsze to powtarzałem... Prowadząc takie życie, musiała źle skończyć! „Bądź co bądź, miała lepsze życie niż ja – pomyślała z goryczą Lisa. – Ulotniła się w odpowiednim momencie. Zostawiła mnie z ojcem, razem z jego rakiem i niekończącym się, pełnym jęków umieraniem”. Tak bardzo nienawidziła za to Anny przez ostatnie lata, że trudno jej było przekształcić to uczucie w wyrozumiałość i współczucie, uczucia, jakie bez wątpienia powinno się odczuwać wobec siostry, która zginęła w tak straszny sposób. Annę spotkał okropny los, przede wszystkim zasługiwała na współczucie. „Jestem złym człowiekiem – pomyślała Lisa – skoro nie potrafię wykrzesać z siebie współczucia. Jeśli nie potrafię tego zrobić nawet teraz”. – Chodź, tato – powiedziała. – Musimy przejść do sali pożegnań. Inni już tam czekają. „Inni”, czyli cała wieś. Morderstwo Anny odbiło się szerokim echem. Każdy chciał przyjść na pogrzeb. Stali tam w tych swoich czarnych garniturach i czarnych garsonkach, z kwiatami w dłoniach i gapili się na Lisę i jej ojca. Od tamtego dnia nieustannie spotykali się z wyrazami współczucia. Czy to prawdziwe współczucie? – zastanawiała się Lisa. A może żądza sensacji? Wreszcie zaczęło się coś dziać w tej dziurze zabitej dechami! Coś, o czym można było plotkować na każdym rogu, coś, co zwabiło dziennikarzy i umieściło to zapomniane przez Boga miejsce w nagłówkach gazet. Przecież o czymś takim marzyli wszyscy. A teraz stoją wokół grobu ze wzruszonymi minami, gotując się w duchu
z niecierpliwości, żeby w końcu pójść do domu i wymienić się z sąsiadami spostrzeżeniami. Że Johann źle wyglądał, że Lisa miała bezwstydnie krótką spódnicę... A nikt z nich nie miał z Anną nic wspólnego. Absolutnie nikt. Ale czy ktokolwiek miał coś wspólnego z Anną przez ostatnie lata? Jeśli miała jakichś przyjaciół i znajomych, Lisa nie mogła ich powiadomić. Nikt nie miał pojęcia, gdzie Anna przebywała przez ostatnie sześć lat. Gdy wtedy, mając zaledwie osiemnaście lat, wyruszała z domu tuż po śmierci matki, bo nie mogła już wytrzymać w tym „kołtuńskim drobnomieszczańskim światku”, jej celem była Ameryka Południowa. – Wędrować, dziś tu, jutro tam, nie wiedząc, co będzie, bez jutra, bez wczoraj, zauważać tylko bieżącą chwilę – tak przedstawiła jej swoje plany. Lisa, ta młodsza, słuchała z zazdrością i szeroko otwartymi oczami, ale ojciec, wtedy jeszcze zdrowy i silny, wyraził swoje wątpliwości: – To zbyt niebezpieczne dla samotnej kobiety. Czy ty masz pojęcie, co może się wydarzyć? W tych południowoamerykańskich państwach ciągle są jakieś rewolucje i powstania albo pucze. I wtedy nikogo nie obchodzi, co się dzieje z jakąś cudzoziemką, która pałęta się po okolicy. Ktoś cię ukatrupi i zakopie, i nikt się o niczym nie dowie! Anna roześmiała się, puszczając mimo uszu krakanie ojca. Lisa miała przed oczami jej widok z dnia wyjazdu: promienna, w świetnym humorze, śniada po godzinach opalania się na nadrzecznych błoniach; jej długie, kręcone, ufarbowane na kolor miodu włosy spływały po plecach, a wokół szyi i nadgarstków dzwoniła tania turkusowa biżuteria ze sklepu indyjskiego. Lisie wydawało się to tragiczne, że ponure przepowiednie ojca się sprawdziły, choć inaczej niż myślał. Anna nie zginęła w Ameryce Południowej, tylko całkiem blisko rodzinnego domu, niedaleko małej wioski w pobliżu Augsburga, w której dorastała, w takim lesie, w jakim bawiła się jako dziecko. Pewnie zmierzała do domu, lecz zanim osiągnęła swój cel, padła ofiarą mordercy. „Po sześciu latach – pomyślała Lisa. – Dlaczego wracała do domu?
Po tak długim czasie, gdy nie dawała znaku życia, nagle zechciała wrócić. Dlaczego?” Starała się ignorować spojrzenia ludzi i ich szepty, kiedy przechodziła między rzędami krzeseł w sali pożegnań. Trzymała ojca pod ramię, a on mocno się o nią opierał.
3
„Dlaczego tak się nagle rozpadało?” – zastanawiał się. Patrzył na szybę, o którą uderzały krople deszczu. Lało jak z cebra. Drzewa pochylały się pod naporem burzy. Gdzieś daleko uderzył piorun. Potężna, głośna, letnia burza. Od tygodnia prawie co wieczór. Z rzęsistym deszczem, gwałtownymi porywami wiatru, który wyrywał drzewa z korzeniami i strącał doniczki z balkonów. Koniec sierpnia, ale bez długich ciepłych wieczorów. Lato żegnało się z hukiem. Meteorolodzy zapowiadali deszczowy i chłodny początek września. Wolfgang czuł w kościach zmęczenie, które utrudniało mu wszystko: wstanie, wzięcie prysznica, ubranie się. Otulony ciemnozielonym szlafrokiem opadł na krzesło w kuchni i nalał sobie kawy, która stała tam od popołudnia. Była zimna, ale Wolfgang nie był w stanie wykrzesać z siebie dość energii, żeby zaparzyć nowej. Powinien iść do domu, czekało na niego jeszcze mnóstwo pracy. Dlaczego czuł się taki zmęczony, taki przybity? Do kuchni weszła Nicole. W przeciwieństwie do Wolfganga zdawała się wręcz tryskać energią. – Co masz takie ponure spojrzenie? Znudziłam ci się? – Podeszła do niego od tyłu i objęła go. Przycisnęła twarz do jego policzka. Jej długie włosy opadły na stół. – Nie mów, że pijesz zimną kawę? Nic dziwnego, że jesteś w złym humorze! – Wcale nie jestem w złym humorze. – Ależ tak! Popatrz na siebie. Zrobię ci świeżej kawy. – Z typową dla siebie ruchliwością miała się właśnie zacząć kręcić po kuchni, lecz on przytrzymał ją za ramię. – Nie. I tak muszę już iść. Nie wiem właściwie, dlaczego siedzę tutaj jak w letargu.
Spoważniała, popatrzyła na niego badawczym wzrokiem, a potem usiadła przy stole naprzeciwko. – Już wiem, dlaczego tak się źle czujesz – powiedziała z namysłem. Bawiła się pustą filiżanką po kawie, która stała tam od południa, odkąd Wolfgang przyszedł i razem wypili kawę, zanim poszli do łóżka. – Dziś jest trzydziesty pierwszy sierpnia. Westchnął. – Tak, dziś jest trzydziesty pierwszy sierpnia. – Data ta zdawała się ciążyć mu niczym ołów. Jeszcze bardziej opuścił ramiona. – Co powiedziałeś Leonie? Że dokąd idziesz? – Do redakcji. Że wynikły tam jakieś problemy... – Niczego się nie domyśla? – Wczoraj powiedziała, że się zmieniłem. Że jestem taki... niezrównoważony, rozdrażniony. Odpowiedziałem, że to z przepracowania. Nicole nie patrzyła na niego, wpatrywała się w swoją filiżankę. – Ze względu na siebie – powiedziała – powinieneś wyjaśnić sytuację. Masz zszarpane nerwy. – Mówiłem ci, że powiem jej do końca sierpnia. I tak będzie. – W takim razie został ci już tylko dzisiejszy wieczór. – Wiem. Wyciągnęła rękę przez stół i delikatnie dotknęła jego dłoni. – Jeśli zajmiesz się tym jutro albo pojutrze, nie będę na ciebie zła. Nie musisz psuć jej i sobie niedzielnego wieczoru. – Wcale nie będzie łatwiej, jeśli dalej będę to odsuwać – odparł z irytacją. Na zewnątrz rozległ się grzmot. Zaraz potem kuchnię zalało światło błyskawicy. – Chciałem jej powiedzieć w lipcu. Naprawdę byłem zdecydowany. Ale wtedy wydarzyła się ta przeklęta historia z kobietą, która wyskoczyła przez okno. Leona była potem taka rozbita. Nie mogłem jej oznajmić, że kocham inną i że chcę się rozwieść. – Doszła już do siebie?
– Nie do końca. Ta sprawa bardzo ją dotknęła. Ale oczywiście nie mogę wiecznie zwlekać. Nicole z głośnym brzękiem odstawiła filiżankę. – Może jest sprytniejsza, niż myślisz. Wyczuwa, że coś jest nie tak. I udaje wystraszoną biedaczkę, której nie można utrudniać życia nieprzyjemnymi wiadomościami. Wolfgang poczuł złość. Kochał Nicole, ale przecież Leona nie była mu obojętna. – Nie odniosłem wrażenia, że coś przede mną odgrywa – odpowiedział ostrym tonem. – Wcale nie jest śmiesznie zobaczyć, jak ktoś wyskakuje przez okno i spada na asfalt tuż przed tobą. To naprawdę był pech, że akurat tamtędy przechodziła. Wstał. Czekanie na to, że sprawy same się załatwią, nie miało sensu. Leona miała prawo poznać prawdę. Nicole miała prawo mieć jasną sytuację. On miał prawo nie mieć już dłużej wyrzutów sumienia. Nigdy dotąd nie czuł się tak podle. Myślał, że poczuje się lepiej, jak tylko to powie. W jakimś dziecinnym, idiotycznym zakątku swego umysłu żywił mglistą nadzieję, że wszystko przebiegnie bezproblemowo, gdy tylko prawda ujrzy światło dzienne. Leona okaże rozsądek i chęć współpracy, powie coś w rodzaju: „Masz całkowitą rację, między nami nic nie jest już tak jak kiedyś. To dobry pomysł, żeby się rozstać. Zostańmy przyjaciółmi!”. Albo wpadnie natychmiast we wściekłość, zacznie go przeklinać i każe się wynosić. Pomogłoby mu, gdyby go wyrzuciła. Gdyby poznał ją jako szalejącą furię. Ale nie wściekła się wcale, na początku nic też nie mówiła. Zbladła i siedziała w milczeniu, wyglądało to tak, jakby była w szoku. Pomyślał, że był idiotą, mając nadzieję, że sprawa przybierze łagodny obrót. Spędzili razem trzynaście lat jako małżeństwo, a wcześniej trzynaście lat romantycznej, młodzieńczej miłości. Dziś tamte uczucia uważał za naiwność. Gdy mając piętnaście lat, postanawia się, że się weźmie ślub, gdy mając dwadzieścia osiem, w końcu się to robi i na dodatek jest się przekonanym, że nigdy niczego nie będzie brakować, że nigdy w duchu
nie będzie się żałować straconych okazji, to jest się po prostu głupcem. Ma się fałszywe wyobrażenie o życiu i fiasko jest nieuchronne. Popatrzył na Leonę. W jego spojrzeniu była czułość, której już dawno wobec niej nie odczuwał. To była czułość, jaką żywi się wobec człowieka, z którym spędziło się tyle lat, że miłość do niego utożsamiła się z miłością do ważnej części własnego życia. Wolfgang uświadomił sobie w tym momencie, że z Leoną zawsze będą go łączyć wspomnienia dobrych lat, wypadów na dyskoteki, gdy byli nastolatkami, końca szkoły, życia studenckiego, początków w telewizji jako stażysta, awansu na redaktora naczelnego. To z nią dzielił radość z pierwszego czeku z wypłatą, to z nią pił szampana, gdy dostał awans. Na studenckich imprezach przetańczyli całe noce, a jeśli mieli wykłady o tej samej godzinie, ręka w rękę biegli na uniwersytet. Nagle przypomniał mu się dzień ich ślubu, ale natychmiast odpędził tę myśl. Nienawidził sentymentów. Milczenie trwało, gęstniało. Jedzenie, które stało przed nimi na stole, wystygło. Czerwone wino w kieliszkach miało barwę starej biżuterii z granatami. Na zewnątrz szumiał deszcz. Burza minęła. Gdy Leona w końcu przerwała milczenie, Wolfgang miał ochotę ją za to uścisnąć. Nawet najgorsze wyrzuty wydawały mu się łatwiejsze do zniesienia niż ta złowieszcza cisza. Leona zadała zaskakująco rzeczowe pytanie: – Od jak dawna? Postanowił sobie, że odpowie na wszystkie jej pytania i że będzie szczery. – Niecałe pół roku. – A więc od lutego. – Od połowy marca. – Kto to jest? – Koleżanka. – Znam ją? Zawahał się. – Nie wiem. Nie należy do kręgu osób, które od czasu do czasu
zapraszam do domu. Ale możliwe, że spotkałaś ją w redakcji, jak mnie tam odwiedzałaś. – Występuje w telewizji? – Robi filmy dokumentalne. Głównie o problemach kobiet. W przyszłym roku ma dostać swój własny talk-show. W oczach Leony widać było ogromne skupienie. Wolfgang pomyślał, że zadawanie mu tych wszystkich pytań tak spokojnym tonem musi ją kosztować sporo sił. Powiedziała mu później, że koncentrowała się wtedy na tym, żeby otrząsnąć się z oszołomienia. Trudno jej było uporządkować własne myśli i uformować z nich słowa. – Dzisiaj po południu nie byłeś w pracy – powiedziała. – Nie. Była blada jak ściana. – Spałeś z nią? „Nie należy przesadzać ze szczerością” – pomyślał Wolfgang. – Nie – odpowiedział, ale zorientował się, że mu nie wierzy. – Dla pół roku z nią – powiedziała cicho – dla pół roku z nią chcesz zdeptać tyle naszych wspólnych lat. – Nie dla pół roku. Dla całej przyszłości. – I jesteś tego całkowicie pewien? – Na litość boską, Leono, co to znaczy: całkowicie pewien? Rzucił palenie, ale nagle poczuł ochotę na papierosa. Na szczęście w domu nie było ani jednego. Wciąż znajdował się na takim etapie, że jeden papieros mógł oznaczać powrót do nałogu. – Czy kiedykolwiek można być czegokolwiek całkowicie pewnym? Ale uważam, że we dwoje, ona i ja, mamy sporą szansę, i chciałbym skorzystać z możliwości, jakie się przed nami rysują. Zauważył, jak to napuszenie zabrzmiało. Ale czy byłoby lepiej, gdyby powiedział: „Zakochałem się w tej kobiecie. To się wydarzyło niespodziewanie, nic nie mogę na to poradzić. Nie znałem wcześniej takiego uczucia. A może znałem, ale to było tak dawno temu, jakby w innym życiu”. W ten sposób tylko wzmógłby jej ból. Uciekł się więc do frazesów,
które miały jak najmniej powiedzieć o jego prawdziwych uczuciach. Roześmiała się krótko. – Jak pięknie! I widzisz z nią możliwości, jakich nie miałeś ze mną? Odwieczne pytanie: Co ona ma, czego mnie brakuje? Miał ochotę poprosić, żeby darowała sobie to przesłuchanie, ale czuł, że to on w tej historii jest draniem, więc uznał, że konieczność przetrwania tej sytuacji to na swój sposób sprawiedliwa kara. – To wszystko ma tak naprawdę niewiele z tobą wspólnego, Leono – powiedział, czując, że używa wyświechtanych stereotypów. Cała ta sytuacja była zresztą koszmarnie stereotypowa. Zupełnie jakby odgrywali jakiś odwieczny rytuał: te same pytania, te same odpowiedzi, po milion razy użyte na całym świecie. Ofiary zawsze stawiają takie same pytania. A sprawcy zawsze udzielają takich samych odpowiedzi. – Jesteśmy ze sobą już strasznie długo, Leono, może to dlatego. Byliśmy przecież prawie dziećmi, gdy się poznaliśmy. Od tamtej pory trzymamy się razem niczym bliźnięta syjamskie. Żadne z nas nie miało nigdy okazji, żeby spróbować czegoś innego. Żadne z nas nie miało szansy sprawdzić, jak to jest, żyć z kimś innym, kłócić się z nim, śmiać, docierać się i... – I spać – dokończyła Leona urwane zdanie. W jej głosie brzmiała gorycz. – Tak – powiedział Wolfgang. – I spać. To oczywiście też. Leona czuła, że oszołomienie powoli ustępuje. Znikały po kolei wszystkie osłony, które ją chroniły. Na szczęście nie do końca. Ból nie mógł jeszcze na nią skoczyć i wbić w nią swych szponów. – Mówisz tak – powiedziała – jakby bycie z tą samą osobą przez całe życie było najgorszą rzeczą na świecie. A przecież to było nasze wspólne marzenie. Przecież my zawsze... – Nie – przerwał jej. Jego głos brzmiał twardo i surowo. – Nigdy nie mieliśmy wspólnego marzenia. To ty miałaś marzenie. Cholernie romantyczne marzenie o idealnym związku. O szczęściu przez całe życie. O starzeniu się razem i tworzeniu przez długie, długie lata nierozerwalnej wspólnoty. W twoich życiowych planach nie było
miejsca na niepowodzenie. – A czyje życiowe plany przewidują niepowodzenie? – zapytała Leona, czując suchość w ustach. – Może nie samo niepowodzenie, tylko możliwość jego wystąpienia. Nie ma się wtedy poczucia, że siedzi się w gorsecie, którego nie można zdjąć, bo w przeciwnym razie druga osoba zostałaby pozbawiona iluzji, bez których nie potrafi żyć. – I ja według ciebie jestem osobą żyjącą iluzjami? – Może nie umiesz być inna. Pochodzisz z rodziny, w której wszyscy wręcz wiszą na sobie, kochają się, trzymają się razem... Ale twoje siostry, każda na swój sposób, jakoś się zbuntowały. Ty nie. Przejęłaś marzenia rodziców i spełniasz je. Mając czterdzieści jeden lat, Leono, jesteś dokładnie taka sama, jak kiedy miałaś ich piętnaście. Gdy tylko to powiedział, zorientował się, że był zbyt surowy. Choć był przekonany o swojej racji, chętnie cofnąłby wypowiedziane słowa. Nagle poczuł w sobie niemal brutalne pragnienie, żeby zniszczyć idealny świat, w którym czuł się zamknięty przez tyle lat, a jednocześnie wstydził się tej prymitywnej potrzeby. Wzdrygnęła się i zrobiła jeszcze bledsza, o ile to w ogóle było możliwe. – To znaczy – próbował złagodzić swą wypowiedź – że po prostu nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o twoje wyobrażenia o życiu. Pod tym względem jest tak, jakbyś... jakbyś pozostała małą dziewczynką. Patrzyli na siebie bezradni, zagubieni, on niemal owładnięty pragnieniem, żeby wygarnąć jej wszystko o tym, co nie odpowiadało mu w niej i w ich wspólnym życiu, co nigdy mu nie odpowiadało, ona natomiast wciąż walcząca o to, by nadrobić zdobytą przez niego przewagę; była zaskoczona, a przez to znalazła się na gorszej pozycji i nie potrafiła się odnaleźć w tej sytuacji. Telefon zadzwonił w idealnym momencie. Wolfgang odebrał, czując ulgę, że wydarzyło się coś, co rozładowało atmosferę. Dzwoniła Lydia Behrenburg. Chciała porozmawiać z Leoną. – Dzień dobry, Leono, jak się pani czuje? – Głos Lydii brzmiał
wesoło, wręcz beztrosko. Śmierć Evy zrobiła ogromną wyrwę w jej życiu i kiedyś samotność znów nabierze dla niej tragicznego wymiaru, ale na razie cieszyła się z odmiany w swej monotonnej egzystencji. Przepytywali ją policjanci i dziennikarze, mogła się poczuć ważna. W sumie lato okazało się nadspodziewanie ciekawe. – Leono, Robert Jablonski przyjechał na kilka dni. Chce opróżnić mieszkanie Evy. To wręcz syzyfowa praca! Lydia najwyraźniej zaangażowała się w tę sprawę. Z pewnością zakładała, że dostanie się jej niejeden ładny przedmiot, pomyślała uszczypliwie Leona. – Robertowi przyszło właśnie do głowy, żeby spytać, czy nie chciałaby pani też przyjść i zobaczyć, czy coś by się pani nie przydało – kontynuowała Lydia. – On nie może tego wszystkiego zatrzymać, ale nie chciałby też tych rzeczy wyrzucić ani sprzedać obcym. – Sama nie wiem... – Niech pani zaraz przyjdzie! To przecież tylko kilka przecznic. Dziś wieczorem, w takim stanie... Wykluczone. – Lydio, dzisiaj nie za bardzo... Mój... – przerwała. „Mój mąż” chciała powiedzieć, ale nagle nie potrafiła wymówić tego słowa. Jej mąż wkrótce stanie się jej byłym mężem. A Eva zabiła się, bo nie potrafiła się z taką stratą pogodzić. – Och, niech pani przyjdzie, niech się pani przemoże! – wykrzyknęła Lydia. Zupełnie jakby zapraszała ją na jakieś wesołe przyjęcie, a nie do opróżniania mieszkania samobójczyni. Do ucha Leony dotarł głęboki, spokojny głos Roberta, najwyraźniej zabrał Lydii słuchawkę. – Leona? Tu Robert. Oczywiście nie musi pani przychodzić, jeśli nie ma pani ochoty. Pomyślałem tylko, że może znalazłaby pani coś, co chciałaby pani mieć. Na przykład książki. Miała tysiąc innych spraw na głowie. Jak miałaby się teraz skupić na ruchomościach wchodzących w skład spadku po Evie Fabiani? – Chyba nie byłabym tam na miejscu – powiedziała w końcu. Poczuła pierwszy, delikatny ucisk w tyle głowy. Jeszcze godzina, a ból
zapłonie wściekle tuż za czołem. – Jest pani ostatnią osobą, z którą rozmawiała moja siostra – powiedział Robert poważnym tonem. – Ostatnią osobą, która się o nią zatroszczyła, zanim straciła przytomność. Jak najbardziej będzie pani na miejscu. – To bardzo miłe z pana strony, Robercie, dziękuję. Tylko że dzisiaj... W przeciwieństwie do Lydii Robert miał dobry słuch. – Czy wszystko w porządku? Pani głos brzmi jakoś dziwnie. – Ja... Obawiam się, że się przeziębiłam. Niech pan posłucha, Robercie. Jeśli się nie rozchoruję na dobre, zajrzę jutro po pracy. – Zostawiła sobie furtkę, żeby w ogóle się tam nie pojawić. – Mniej więcej o szóstej. – Bardzo bym się ucieszył – powiedział Robert. – Możliwe jednak, że jutro będzie tu były mąż Evy. Ma zabrać rzeczy, które Eva od niego dostała. Mnie na nich zupełnie nie zależy. Leona zapewniła, że były mąż Evy nie będzie jej przeszkadzać, i pożegnała się. Ból głowy atakował szybciej niż zwykle. Odwróciła się do Wolfganga, który właśnie nalewał sobie whisky. I zaczęła wrzeszczeć.
4
Rzeczywiście następnego dnia poszła do mieszkania Evy, ale tylko dlatego, że nie chciała iść do domu. Przetrwała wlokące się bez końca godziny pracy z uporem rannego zwierzęcia, które nie chce się poddać, bo wie, że jak padnie, to już więcej nie wstanie. W porze lunchu nie przełknęła w stołówce nawet kęsa, a dwie koleżanki kpiły z niej, sądząc, że znowu jest na diecie. „Co teraz będzie?” – myślała bezradnie, gdy tuż po osiemnastej ruszyła w drogę do domu. Dojście na piechotę z wydawnictwa do domu zajmowało pół godziny. Zwykle korzystała z tej jedynej w ciągu dnia okazji, żeby się poruszać, jeśli nie lało akurat jak z cebra, a ona nigdzie się nie śpieszyła. Dziś, pierwszego września, co prawda mżyło, ale jej było to obojętne, a śpieszyć się też nie miała do czego. Szła cichymi uliczkami willowej dzielnicy, nie patrząc na znajome stare budynki po prawej i po lewej, które drzemały w deszczu, pośród ogrodów kwitnących okazale barwami późnego lata. Krople deszczu mocno uderzały o dach z liści, który potężne drzewa utworzyły wzdłuż chodnika. „Czy będzie w domu, gdy wrócę? Jak długo ten dom będzie nadal moim domem?” Ta ostatnia myśl nie przyszła jej dotąd do głowy i teraz do głębi ją przeraziła. Dom należał do nich obojga. Tak właściwie to był domek, nie dom. Wciąż go nie spłacili, ale raty kredytu były niższe niż opłaty za wynajem. Wzniesiono go z jasnego piaskowca, na parterze miał dwa pokoje, a na pierwszym piętrze trzy. W kuchni podłoga wyłożona była kamiennymi płytami, a polakierowane na biało drzwi, które prowadziły do ogrodu na tyłach, niemal ginęły latem pośród posadzonych z obu stron krzewów jaśminu. Salon miał wykusz, gdzie można było pić
herbatę, obserwując ulicę, a jadalnię zdobił uroczy stary kominek i okna ze szprosami obrośnięte bluszczem. Wolfgang i Leona zobaczyli ten dom po raz pierwszy w pewien słoneczny kwietniowy dzień przed siedmioma laty i od razu się w nim zakochali. Wolfgang surowo przykazał Leonie, żeby nie okazywała swego zachwytu przy właścicielce, starszej pani, która zamierzała sprzedać dom i przenieść się do córki do Kalifornii, bo wtedy trudno im będzie zbić cenę. Ale oboje nie mogli się powstrzymać. Wysoki żywopłot chronił ogród przed spojrzeniami ciekawskich, a biała ławka pod jabłonią pośrodku wręcz zapraszała do oddania się marzeniom w ciche i upalne letnie dni. – Wiecie państwo – powiedziała wtedy starsza pani – gdybym nie była taka samotna, nigdy nie rozstałabym się z tym domem. Zbudowali go pradziadkowie mojego męża. Chciałabym, żeby trafił do kogoś, kto go pokocha. Nie do spółki deweloperskiej, która od razu go wyburzy i postawi jakiś wielki kloc z piętnastoma mieszkaniami. – My już go kochamy – powiedzieli jednocześnie Wolfgang i Leona. „Samej będzie mi trudno go utrzymać – pomyślała teraz Leona – zwłaszcza jeśli będę musiała spłacić Wolfganga”. Pomyślała o swoim ogrodzie, który pielęgnowała z wielkim oddaniem, i łzy napłynęły jej do oczu. Do tej pory nie płakała, była zbyt oszołomiona. Ścisnęło ją w gardle, ale przełknęła tylko ślinę. Jeszcze tego brakowało, żeby się rozryczała na środku ulicy. Nie miała siły, żeby pójść do domu. Wczoraj w nocy, czy raczej dziś nad ranem, pod koniec niekończącej się, wyczerpującej i wyniszczającej rozmowy z Wolfgangiem, powiedziała mu, żeby się jak najszybciej wyprowadził, a on obiecał, że spełni jej życzenie. Może stoi teraz w sypialni i pakuje walizki. Wtedy by się dopiero rozryczała. Nie zastanawiając się długo, skierowała swe kroki do domu Evy. Nie była tam od owego dnia przed sześcioma tygodniami. Widząc ten dom i ulicę przed nim, wzdrygnęła się mimowolnie i musiała natychmiast odpędzić obraz naznaczonej przez śmierć kobiety, która leżała tam skulona, z powykręcanymi członkami. Pośpieszyła do wejścia, przebiegła wzrokiem po tabliczkach
z nazwiskami. Fabiani wciąż tam widniało, jakby nic się nie stało, jakby właścicielka mieszkania nadal żyła. Zabrzmiał brzęczyk i drzwi się otworzyły. Klatka schodowa była zimna i ponura. Dopiero w tym momencie Leona uświadomiła sobie, jak bardzo przemokła na deszczu. Marzła, a ból głowy, który męczył ją przez pół nocy, znowu się odezwał. „Muszę wyglądać koszmarnie – pomyślała, wchodząc po schodach. – Mam nadzieję, że nie będą mnie wypytywać, czy nie jestem chora albo czy coś się nie stało”. Lydia, która czekała na nią w drzwiach mieszkania Evy, natychmiast zapytała: – Coś się stało? Ależ pani kiepsko wygląda! Miała pani jakieś nieprzyjemności w pracy, a może nasiliło się pani przeziębienie? – Jestem tylko przemoczona – odparła trochę szorstko Leona. – Deszcz pada. – Mój Boże, to niechże pani szybko wchodzi! – Pociągnęła Leonę na korytarz i pomogła jej zdjąć płaszcz. – Przynieść pani jakieś suche ubranie? – Nie, dziękuję. Czy były mąż Evy już jest? – zapytała Leona. W lustrze na szafie mignęło jej własne odbicie. Wyglądała blado i nędznie, wyglądała tak podle, jak się czuła. Długie jasne włosy były całkiem przemoczone i kleiły się jej do głowy. – Jeszcze go nie ma. Ale miał przyjść dziś wieczorem. Na pewno zgarnie dla siebie, co się tylko da. – Ja nie chcę żadnych rzeczy po Evie, Lydio. Właściwie czuję się niezręcznie, że tu przyszłam. – Ależ nie powinna pani. Robert nie ma pojęcia, co z tym wszystkim zrobić. Ma tylko małe mieszkanie w Asconie, a ono jest całkowicie urządzone. To był jego pomysł, jak już mówiłam, żebyśmy do pani zadzwonili i poprosili, żeby pani przyszła. Leona musiała przyznać, że Lydia ma chyba rację. Wiedziała też, że nigdy by tu nie przyszła, gdyby w jej osobistym życiu nie doszło do katastrofy i niebo nie zwaliło jej się na głowę.
– Niech pani idzie do salonu – powiedziała Lydia, wskazując na wpół otwarte dwuskrzydłowe drzwi na końcu korytarza. – Ja kompletuję w kuchni zastawę stołową, którą chciałabym zatrzymać. Leona weszła do salonu. Pokój wyglądał jak po eksmisji: meble poprzesuwane, dywan zwinięty. Szare prostokąty na ścianach wskazywały, gdzie do niedawna wisiały obrazy. Na podłodze piętrzyły się stosy książek. Przez otwarte drzwi na taras wpadało chłodne, wilgotne od deszczu powietrze. Pośrodku tego chaosu klęczał Robert. Był odwrócony do Leony plecami, a ona nie widziała dokładnie, co robi. Wyglądało na to, że przegląda jakąś książkę. Był tym tak zajęty, że chyba nawet nie usłyszał dzwonka. Odchrząknęła i powiedziała: – Dobry wieczór! Wzdrygnął się i odwrócił. Jego ciepłe, szarozielone oczy były zasnute smutkiem, wydawały się jeszcze bardziej przepełnione bólem niż na pogrzebie. Popatrzył na Leonę, a potem wstał i podszedł do niej. W dłoni trzymał starą, zakurzoną książkę. – Dobry wieczór, Leono – powiedział, wyciągając dłoń. – Cieszę się, że pani przyszła. Był naprawdę przystojny, stwierdziła jakby na nowo, i w normalnych okolicznościach byłaby zła, że ma mokre włosy i poszarzałą, zmęczoną twarz. Ale teraz miała zupełnie inne zmartwienia i było jej obojętne, jakie zrobi na nim wrażenie. Stali naprzeciwko siebie nieco zakłopotani, a potem Robert wykonał bezradny gest, wskazując nieporządek panujący w pokoju. – Nie przypuszczałem, że będzie mi tak trudno grzebać w jej rzeczach. Ciągle natrafiam na osobiste drobiazgi, które wywołują we mnie tysiące wspomnień. Siedzę tu i wspominam, chyba przez pół roku przez to nie przebrnę. – Mogę sobie wyobrazić, jak jest panu ciężko. – Wie pani, to dopiero teraz zaczyna do mnie pomału docierać.
Czuję się dziś o wiele gorzej niż w dniu, w którym się dowiedziałem o jej śmierci. Tak trudno zrozumieć – potrząsnął głową – tak trudno zrozumieć, jak ona mogła się zabić! Była piękną kobietą, mogła mieć każdego! Dlaczego akurat przez niego pozbawiła się życia? – Może pragnęła tylko jego – powiedziała Leona zduszonym głosem. Rzucił jej szybkie spojrzenie. – Tak. Pragnęła tylko jego. Pokazał jej książkę. Stary tomik wierszy oprawiony w płótno. – Rilke. Podarowałem go jej na szesnaste urodziny. Właściwie to jedyna rzecz, którą chciałbym po niej zachować. – Byliście sobie z siostrą bliscy? – Byliśmy niczym jedna dusza, kiedyś, jako dzieci. Dorastaliśmy w cudownym domu w Ronco, wysoko nad Lago Maggiore. Robiliśmy razem dosłownie wszystko. To się zmieniło dopiero wtedy, gdy... Gdy zakochała się w Fabianim. Jakby ją opętał. Ostrzegałem ją i ostrzegałem, daremnie. – Popatrzył z zadumą na cienką książeczkę w swoich dłoniach. – A mimo to w duchu pozostaliśmy sobie bliscy. Tylko my zostaliśmy z naszej rodziny, Eva i ja. To znaczy, teraz jestem już tylko ja. – Ból w jego głosie, w jego słowach zabrzmiał szczerze i poruszająco. „Rodzina, która wymiera – pomyślała Leona. – Rodzice nie żyją. A on stoi tutaj w ten deszczowy dzień w mieszkaniu we Frankfurcie i przegląda rzeczy po swojej trzydziestoośmioletniej siostrze, która rzuciła się z okna. To rozdziera mu serce”. – Właściwie nie miałam zamiaru przyjść – powiedziała. Jeszcze mocniej niż przy Lydii odczuwała potrzebę usprawiedliwienia się. – Ja... ja w ogóle nie powinnam tu być. – Wcale nie – odparł Robert. – To dla mnie bardzo ważne, że wiem, że ktoś natychmiast był przy Evie, gdy to się stało. Że ktoś z nią rozmawiał. Że nie była sama. – Ale to nie moja zasługa. Przechodziłam przypadkiem. – Przypadki nie istnieją – oznajmił Robert i uśmiechnął się. Jego uśmiech był tak samo ciepły jak jego oczy.
Lydia wsunęła głowę do pokoju. – Ten chiński komplet do herbaty, mogę go sobie wziąć? Robert zapalił papierosa. – Oczywiście. Przecież powiedziałem pani, że może pani zabrać, co pani chce. – A te angielskie... – Co tylko pani chce – odpowiedział poirytowany Robert. Głowa Lydii zniknęła. Robert głęboko zaciągnął się papierosem. – Ta kobieta okropnie mnie irytuje. Naprawdę muszę się starać, żeby być dla niej miły. Zastanawiam się, co Eva w niej widziała! – Może po prostu potrzebowała kogoś, żeby porozmawiać – zasugerowała Leona – a Lydia była tuż obok. A z kim ona będzie rozmawiać, tak naprawdę rozmawiać, gdy Wolfgang odejdzie? Lęk przed pustą, ponurą przyszłością ścisnął ją za serce. Poczuła chyba ten rodzaj rozpaczy, który napełniał Evę, kierując jej postępowaniem. Robert przyglądał się jej w zamyśleniu. – Czy naprawdę wszystko w porządku, Leono? Już wczoraj przez telefon pani głos brzmiał jakoś dziwnie. – Naprawdę wszystko w porządku. Jestem tylko ostatnio trochę przepracowana i tyle. Odniosła wrażenie, że Robert jej nie wierzy, ale był na tyle taktowny, żeby nie wypytywać dalej. – Lydia bierze, co popadnie – powiedział – ale ma oko do tego, co wartościowe. Przejrzała już sypialnię Evy, lakierowane na biało meble i wszystko, co najelegantsze. – Dlaczego pan tego wszystkiego nie zachowa? – Nie mogę zabrać tego ze sobą do Ascony. W ogóle nie mam tam miejsca. Co tam, niech stara wszystko bierze. Wygląda na to, że była dla Evy ważna. – Wskazał na stosy książek. – A pani niech sobie wybierze kilka tytułów. Muszę jakoś opróżnić to mieszkanie, zanim je sprzedam. Usiadł na jednym z krzeseł i odgarnął sobie z czoła ciemne włosy.
– Przepraszam, padam z nóg. To wszystko kosztuje mnie dużo nerwów. Cała ta cholerna historia. – Kiedy pan ostatnio coś jadł? – zapytała rzeczowo Leona. Robert zdumiał się, a potem roześmiał. – Dobre pytanie. Chyba wczoraj wieczorem. – W takim razie nie zaszkodzi, jeśli teraz pójdziemy razem coś zjeść. – Nic nie przełknę. Leona pochyliła się nad jedną stertą książek. Przede wszystkim tomiki wierszy. Hesse, Hölderlin, Lasker-Schüler, Benn, Trakl. Eva musiała kochać poezję. – Nie zna pani kogoś, kto chciałby kupić to mieszkanie? – zapytał Robert. Leona pokręciła głową. Powstrzymała gorzki uśmiech, który miał zagościć na jej twarzy, gdy pomyślała, że sama byłaby odpowiednią klientką. Po sprzedaży domu wystarczyłoby jej akurat na takie mieszkanie. Ona też, jak Eva, straciła męża. Gdyby zdecydowała się na mieszkanie po niej, mogłaby pójść jej drogą aż do samego końca i oddać ostatnie tchnienie w dole na ulicy. Starszy pan z cocker-spanielem patrzyłby na nią nic nierozumiejącymi oczami. Jak powiedział Robert Jablonski: przypadki nie istnieją. – Chętnie zabiorę kilka tomików – oznajmiła. Lydia znowu wsunęła głowę do pokoju. – Nie wiem, jak państwu idzie, ale ja umieram z głodu! Mogłabym ugotować dla nas wszystkich coś pysznego, albo możemy pójść do Włocha na rogu i tam coś zjemy! Ten drugi pomysł chyba bardziej jej odpowiadał. Lecz Robert potrząsnął głową. – Proszę się nie trudzić, Lydio. A do Włocha nie możemy iść, bo musimy czekać na Bernharda Fabianiego. Inaczej pocałowałby tylko klamkę, na co jak najbardziej zasłużył, ale to i tak nie załatwiłoby sprawy. Kiedyś i tak musiałbym przejrzeć z nim te rzeczy. – Mógłby już w końcu przyjść – stwierdziła z niezadowoleniem
Lydia. – Na pewno zaraz będzie. Czekali w milczeniu. Szum deszczu przybrał na sile, a pokój powoli ogarniał zmierzch. Ów znienawidzony przez wszystkich Bernhard Fabiani pojawił się tuż po ósmej, jakiś taki wymiętoszony i porządnie zdyszany. Te kilka kroków z samochodu do drzwi wystarczyło, żeby całkowicie przemókł. Lydia otworzyła, gdy zadzwonił dzwonek, i zaprowadziła go do salonu, gdzie Leona z Robertem sortowali książki i pakowali je do pudeł. Robert chciał sprzedać większość do antykwariatu. Bernhard Fabiani był wysokim, bardzo szczupłym mężczyzną o siwych włosach i inteligentnym wyrazie twarzy. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na notorycznego zdrajcę i uwodziciela, ale potem Leona pomyślała, że Wolfganga też nikt by nie podejrzewał o niewierność. Wolfgang wyglądał na wyjątkowo poważnego człowieka, a mimo to od pół roku zdradzał ją i okłamywał. – Dobry wieczór – powiedział Fabiani, podchodząc do Roberta. – Robercie... Robert cofnął się o krok, jednak po krótkim wahaniu wyciągnął rękę do szwagra. Powitanie wypadło wyjątkowo chłodno. Bernhard chyba dopiero w tym momencie uświadomił sobie ogrom wrogości, jaką wywołuje. W końcu wyswobodził się z płaszcza, poczekał, ale ponieważ nikt się nie kwapił, żeby go od niego odebrać, z rezygnacją położył okrycie na jednym z krzeseł. Potem z wahaniem wyciągnął dłoń do Leony. – Bernhard Fabiani – przedstawił się. Leona podała mu rękę i spostrzegła wyraz ulgi na jego twarzy. – Leona Dorn – powiedziała. – Przepraszam za spóźnienie – powiedział Bernhard, zwracając się do Roberta – ale miałem seminarium, potem wszyscy zasypali mnie pytaniami, a na dodatek zabłądziłem. – Nie bywałeś tu zbyt często – odparł krótko Robert. Wydawał się rozdarty między nienawiścią do człowieka, który
doprowadził jego siostrę do śmierci, a poczuciem przyzwoitości, które nakazywało mu traktować grzecznie nawet wroga. – Napijesz się kawy, Bernhardzie? – zapytał w końcu. – Bardzo chętnie – odpowiedział tamten. Był blady i sprawiał wrażenie wyczerpanego. Leona wyobrażała go sobie zupełnie inaczej: jako siwowłosego salonowca, zarozumiałego profesora, pozera i chwalipiętę. „Jakże często wszyscy myślimy stereotypami” – pomyślała. – Przejdźmy od razu do sedna, Bernhardzie – powiedział Robert, gestem dłoni posławszy Lydię do kuchni po kawę. – Jest tu jeszcze mnóstwo rzeczy, które należały do ciebie i do Evy i które zostawiłeś jej po rozwodzie. Należą do ciebie. Są to choćby niemal wszystkie meble. Bernhard skinął głową i rozejrzał się. – Może komuś by się przydały... – Nie ma nikogo takiego – odparł natychmiast Robert, a brzmienie jego głosu nie pozostawiało wątpliwości, co chciał przez to powiedzieć: Nikt nie chce twoich mebli! – Ja nie mam miejsca na to wszystko – powiedział Bernhard. – Może na jedną, dwie rzeczy, ale... – Bezradnie wzruszył ramionami. – Może jest jakaś instytucja, której można by te meble podarować? – zapytał. W tym momencie przypominał trochę roztargnionego profesora: zagubionego i mało praktycznego. – Nie mam pojęcia – powiedział Robert, wcale nie zamierzając mu pomóc. Pojawiła się Lydia z filiżanką kawy. Profesor podziękował i zaczął ją pić na stojąco. Lydia wróciła do kuchni sortować dalej naczynia, a Robert poszedł za nią, żeby przynieść sobie kawę. – Dla pani też kawę, Leono? – zapytał. – Dziękuję. Ja i tak zaraz wychodzę. Została sama z Bernhardem. Wiedziała, że to głupie, ale nic nie mogła poradzić na to, że ten człowiek budził w niej współczucie. Wyglądał
na
nieszczęśliwego
i wykończonego
ostatnimi
wydarzeniami. „Przecież on zadręczył Evę – upomniała się w duchu. – Może ją nawet i kochał, ale pewnie nie przepuścił żadnej studentce. I ją to wykończyło, czy tego chciał, czy nie. I jest wystarczająco dorosły, żeby obarczyć go odpowiedzialnością”. – Była pani przyjaciółką Evy? – przerwał deprymującą ciszę. – Nie. Tak właściwie to w ogóle jej nie znałam. Opowiedziała mu, jak przechodziła pod domem w tamto przedpołudnie. Z pewnością uznał ją za osobę wyjątkowo chciwą. Pojawiła się przypadkiem na miejscu tragedii i natychmiast skorzystała z okazji, żeby stanąć w kolejce tych, którzy mogą uszczknąć coś ze spuścizny po Evie. Było jej przykro, że znowu musi wyjaśniać, dlaczego tu jest, a przecież nie mogła podać prawdziwego powodu. Lecz Bernhard chyba nie pomyślał o niej nic złego. Popatrzył na nią ze współczuciem. – Co za koszmarne przeżycie! Na pewno bardzo się pani tym przejęła. – Czasem mi się to śni. To przecież taka... taka tragedia. Czuła, że jej słowa brzmią banalnie, ale on przytaknął głową, jakby powiedziała dokładnie to, co trzeba. – Tak – powiedział – właśnie tak. To prawdziwa tragedia. Robert wrócił do salonu z kawą. – Najlepiej jakbyś teraz zabrał po prostu, co chcesz i co możesz – powiedział do Bernharda. – Może książki albo obrazy. Może też coś z porcelany w kuchni należy do ciebie, ale musiałbyś się pośpieszyć. Lydia łapie, co popadnie. – Z pewnością nie będę z nią rywalizował – oznajmił Bernhard szorstkim tonem. – Nie zamierzam się wzbogacić na śmierci Evy. – Tego nikt z nas nie pragnie – odparł surowo Robert. – Ale nie możemy tak po prostu zostawić tu tego wszystkiego i zamknąć za sobą drzwi. Atmosfera zrobiła się bardzo napięta. Po jednej stronie mężczyzna, który kochał swoją młodszą siostrę, a po drugiej mąż, któremu się
sugeruje, że swoim zachowaniem przyczynił się do jej śmierci. „Tu jest o wiele więcej nienawiści, niż zakładałam” – pomyślała zaniepokojona Leona. – Naprawdę muszę już iść – powiedziała szybko. Jeśli ci dwaj zamierzali wdać się tego wieczoru w sprzeczkę, choćby słowną, to ona w żadnym razie nie miała ochoty przy tym być. – Jest już prawie dziewiąta. – Niech pani jeszcze trochę zostanie – powiedział Robert. – Lydia uważa, że powinniśmy koniecznie coś zjeść. Pomyślałem właśnie, że moglibyśmy zamówić pizzę dla wszystkich. Pani też na pewno jest głodna. Sama myśl o jedzeniu wzbudziła w niej mdłości. I nagle obudził się w niej niemal paniczny lęk. „Siedzę tutaj i marnuję czas. Czas, który mogłabym poświecić na rozmowę z Wolfgangiem. Prawdopodobnie...” Zakiełkowała w niej idiotyczna nadzieja. Może nie jest jeszcze za późno. Może potrzeba im tylko rozsądnej rozmowy. Nie wrzasków jak wczorajszej nocy. Tylko zastanowienia się spokojnie i rzeczowo, jak mogą uratować swoją wspólną przyszłość. – Dziękuję, ale naprawdę muszę już iść. Miała wrażenie, że zaczęła mówić piskliwym, gorączkowym głosem. – Jest pani samochodem? – zapytał Robert. – Nie, ale mieszkam kilka przecznic stąd. Robert odstawił filiżankę z kawą. – Odprowadzę panią. Jest już całkiem ciemno, a Frankfurt to nie jest spokojna wieś. Uśmiechnęła się. – To właśnie w spokojnych wioskach dzieją się najgorsze rzeczy. – Wiem. Ale wielkie miasta też na pewno nie są tak całkiem bezpieczne. – Nie ma potrzeby, żeby pan mókł. Niech pan zostanie. Mam naprawdę blisko. Upierał się, że ją odprowadzi, więc w końcu się zgodziła. Pożegnała
się z Bernhardem i Lydią, która właśnie taszczyła do swojego mieszkania wielkie pudło z porcelaną. – Zadzwonię do pani w najbliższych dniach, pani Leono – powiedziała, a Leona z rezygnacją przyjęła fakt, że nie pozbędzie się tak szybko nowo nawiązanej znajomości. Przestało padać, ale gdy wyszli na ulicę, poczuli, że bardzo się ochłodziło, i oboje mimowolnie się wzdrygnęli. – Już naprawdę jesień – powiedziała Leona i ta myśl ją zabolała, choć zawsze lubiła tę porę roku. Kto ogrzeje ją teraz podczas chłodnych nocy? Z kim będzie wieczorami siedzieć przy kominku, czytać, rozmawiać, pić wino? Z kim będzie jeździć w weekendy w góry Taunus i wałęsać się godzinami po mglistych lasach? „Wszystko skończone – pomyślała – wszystko skończone”. Nie pozostał żaden ślad po fali optymizmu, która porwała ją na nogi i wyniosła z mieszkania Evy. Nie oparła się ciężkim od deszczu i chłodnym ciemnościom wieczoru. – Nie chciałbym być niedyskretny – powiedział Robert, gdy przeszli kawałek w milczeniu – ale przez cały wieczór zastanawiam się, dlaczego taka piękna kobieta tak smutno wygląda. Jakby... jakby ją strasznie zraniono. – Tak według pana wyglądam? Skinął głową. – Tak. Jest pani bardzo smutna. Nawet gdy się pani uśmiecha. Na pogrzebie Evy tak nie było. Ale dziś wieczór zauważyłem od razu. Nie miała siły, żeby zaprzeczyć, wykręcić się zmęczeniem, stresem, kłopotami w pracy. On i tak by nie uwierzył. Wyglądała na smutną, nie na zagonioną. – To bardzo osobista sprawa – odparła. Przez chwilę nic nie mówił. A potem powiedział: – Wydaje mi się, że takie samo spojrzenie miałem przez dłuższy czas półtora roku temu. Wtedy umarła moja narzeczona. Nie potrafiłem się pogodzić z tą stratą. – Na kilka sekund zatopił się we wspomnieniach. – Właśnie to zawsze najbardziej nas boli, prawda? Utrata człowieka, który
jest nam najbliższy. To gorsze niż choroba. A i tak sprawia, że jest się chorym. Przecież Eva nie poradziła sobie z tym samym problemem. Odwróciła się ku niemu, poruszona jego słowami. – Pańska narzeczona umarła? – Tak. Utonęła w Lago Maggiore. W domu było ciemno i pusto, gdy do niego weszła, lecz mury wciąż oddawały ciepło ostatnich tygodni i we wszystkich pomieszczeniach panowała przyjemna temperatura. Odstawiła torebkę w korytarzu i weszła do salonu, do jadalni i do kuchni. Wszędzie panowała cisza. – Wolfgangu? – zawołała półgłosem, choć wiedziała, że go nie ma. Jego auto nie stało ani w garażu, ani na ulicy. Było wpół do dziesiątej. W poniedziałki zwykle nie wracał później niż wpół do ósmej. W przeciwnym razie zostawiał wiadomość na automatycznej sekretarce. Światełko się świeciło. W ciągu dnia odebrano sześć telefonów, ale nie od Wolfganga. Ostatnia dzwoniła matka Leony. – Halo, skarbie, już po dziewiątej. Gdzie ty jesteś? Chciałam z tobą pogadać, ale najwyraźniej mam pecha! Przez cały weekend nie dałaś znaku życia. Oddzwoń! Miło było usłyszeć znajomy głos, ale to nie zmniejszyło niepokoju Leony. Wbiegła po schodach na górę. Tam też powitała ją całkowita cisza, jak na dole. Zajrzała do sypialni, zapaliła światło. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak jak zawsze. Otworzyła szafę z ubraniami. Od razu zauważyła, że nie ma całego rzędu jego garniturów, a poza tym bielizny, koszul, swetrów i skarpetek. Pobiegła do jego gabinetu naprzeciwko. Totalny bałagan na biurku i stojącym obok stoliku jakby trochę się przerzedził. Oczywiście nie mógł zabrać wszystkiego. Ale zniknęło sporo książek, stosów papierów i teczek. Wolfgang wyprowadził się przynajmniej częściowo. To było ewidentne. Leona zbiegła z powrotem na dół. W jadalni nalała sobie podwójną whisky i wypiła jednym haustem. Zaraz potem przełknęła drugą porcję, a że prawie nic nie jadła przez cały dzień, od razu zakręciło jej się w głowie, a piękny murowany kominek przy dłuższej ścianie salonu zaczął się kołysać.
Opadła na jedno z krzeseł i podparła głowę rękoma. Starała się skupić myśli, ale alkohol i niepojęte wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin przerodziły się w jeden wielki chaos. Nie potrafiła uchwycić żadnej nitki. Łomotała jej w głowie tylko jedna myśl, że nieodwołalnie utraciła Wolfganga, i jedno pytanie, jak mogła przez tak długi czas niczego nie zauważyć. W jednej chwili rozpadł się cały jej świat. Jeśli były jakieś ostrzegawcze wstrząsy, to ich nie poczuła. Jakże musiała być syta, zadowolona i ospała. Ociężała i łatwowierna. Skończona idiotka. Zrozumiała, że w tym momencie zdolna jest jedynie do czynienia sobie nieskończonych wyrzutów i że wkrótce będzie siedzieć przy stole na wpół pijana, zalewając się łzami. Jej babka Eleonora (po której odziedziczyła imię, ale nikomu nie pozwalała tak do siebie mówić) miała lekarstwo dobre na każdą okazję: gorące mleko z miodem. Pomagało i na łzy z powodu rozbitego kolana, i na te wywołane złą oceną w szkole. Ogarnęła ją nagle tęsknota za babcią i czasami, gdy czuła, że ktoś ją chroni i dobrze się nią opiekuje. Poszła do kuchni, wyjęła z lodówki mleko, postawiła na kuchence garnek, zdjęła z półki ciężki ceramiczny kubek z błękitnym, pełnym zawijasów napisem „Leona”. Wolfgang miał identyczny kubek. Ktoś kiedyś podarował im komplet. W ogóle często dostawali prezenty, które w jakiś sposób symbolizowały to, że są razem, pomyślała Leona. Srebrne łańcuszki z zawieszkami w kształcie inicjałów tego drugiego, serwetniki w kształcie pierścieni z wygrawerowanymi literami „L & W”. W kręgu przyjaciół uchodzili za idealną parę. Nikt by nie uwierzył, że to właśnie oni się rozstaną. „Dla wielu osób zawali się teraz świat” – pomyślała Leona. Gdy czekała, aż mleko się zagrzeje, przypomniał jej się Robert. Wstrząsnęło nią, gdy usłyszała, że w taki okropny sposób stracił kobietę, którą pragnął poślubić. – Co takiego? – zapytała i aż przystanęła. – Utonęła? – Była zapaloną żeglarką. I pływaczką. Szalała na punkcie
wszystkiego, co miało związek z wodą. Tamtego dnia wypłynęła sama łódką. Zapytała, czy chcę z nią popłynąć, ale miałem za dużo pracy. Więc popłynęła sama. Jego głos brzmiał obojętnie. Ale Leona znała już ten ton. Tak samo mówił o Evie. Tylko jego oczy zdradzały, co czuje. Ruszyli dalej pogrążonymi w ciemnościach ulicami. W powietrzu unosiła się wilgoć. – Przyszła burza. Tam, na południu, wiosenne burze potrafią być gwałtowne. Byłem tak pogrążony w pracy, że nawet jej nie zauważyłem. Dopiero później uświadomiłem sobie, że na zewnątrz szaleje żywioł. Ines nie wracała. W końcu pobiegłem nad jezioro. Poinformowałem policję i straż wodną. – Omijał Leonę wzrokiem. – Znaleźli ją dopiero następnego dnia. Jej łódź się wywróciła. Utonęła. – Robercie, to okropne. Tak mi przykro, że to się wydarzyło – powiedziała Leona. – O czymś takim... to chyba nigdy nie można zapomnieć. Szli dalej w milczeniu, każde zatopione we własnych myślach, aż dotarli pod dom Leony. Nie świeciło się w żadnym oknie. Samochodu nie było. Poczuła delikatny, podobny do skurczu ucisk w żołądku. Samotna i porzucona. Słowo „porzucona” zakłuło ją niczym lodowate ostrze. – Mieszkam tutaj – powiedziała i w wyrazie bezradności dodała: – Nie wiem zupełnie, co powiedzieć. To straszne, co mi pan opowiedział. Wziął ją za rękę i przez chwilę mocno ją przytrzymał. – Przepraszam, nie chciałem wprawić pani w zakłopotanie. Chciałem tylko... – Wypuścił jej dłoń. – Sam nie wiem, co chciałem. To przez ten wyraz pani oczu. Przypomniał mi mnie samego w tamtym czasie... Ach, proszę o tym wszystkim zapomnieć. To nie ma z panią nic wspólnego. Czekał, aż po długich poszukiwaniach znajdzie klucz w torebce i wejdzie do domu. Uniósł dłoń na pożegnanie, gdy zamykała za sobą drzwi. Gdy zaraz potem wyjrzała przez okno w salonie, już go nie było. Mleko wykipiało, syk gorącego płynu na płycie kuchenki wyrwał ją
z zamyślenia. Swąd spalenizny wypełnił kuchnię. Przeklinając w duchu, zdjęła garnek z palnika i wylała jego zawartość do zlewu. Nici z mleka z miodem. Będzie jej musiała wystarczyć whisky. Zresztą bardziej stosowna w obecnej sytuacji.
5
Lisa nie potrafiła przestać myśleć o zmarłej siostrze nawet trzy i pół miesiąca po pogrzebie. Dziwiło ją to, bo przecież śmierć Anny niczego w jej życiu nie zmieniła, nie spowodowała w nim żadnej wyrwy. Zaginiona siostra czy martwa siostra, co za różnica? W ciągu tych sześciu lat, które upłynęły bez znaku życia od Anny, Lisa i tak często myślała, że siostra pewnie dawno już umarła, gdzieś tam, w Ameryce Południowej. Nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy. W sumie tak się właśnie stało. Ale mimo to... Anna nie została pochowana gdzieś za oceanem. Lisa musiała zidentyfikować jej zwłoki. Pojechała z tamtymi dwoma policjantami do Augsburga. W piwnicy komendy pokazali jej Annę. Przez jej nieruchomą twarz biegło paskudne cięcie, później, podczas pogrzebu, prawie go nie było widać. Jej ciało aż po szyję przykrywało białe prześcieradło, a gdy Lisa uczyniła ręką gest, który lekarz sądowy odczytał jako zamiar odkrycia go, mocno chwycił ją za ramię. – Nie! Jest bardzo pokaleczona. Powinna sobie pani oszczędzić tego widoku. Oficer prowadzący śledztwo, komisarz Hülsch, z którym później rozmawiała, poinformował ją, że Anna nie miała przy sobie żadnych dokumentów, niczego, co pomogłoby ją zidentyfikować. Uśmiechnął się lekko, gdy mówił: – To zaleta mieszkania na wsi. Tutaj wszyscy się znają. Para, która znalazła pani siostrę, od razu wiedziała, kim ona jest. To znaczy on wiedział. Jej nie dało się przesłuchać. Chyba nawet nie byłaby w stanie podać własnego nazwiska. Był zaskoczony, gdy się dowiedział, że rodzina, te nędzne resztki rodziny, od sześciu lat nie miała kontaktu z Anną, że nie miała pojęcia, gdzie ona może przebywać.
– Od sześciu lat! Nie martwiliście się państwo? Nie szukaliście jej? Lisa westchnęła. Trudno będzie mu wytłumaczyć szczególną sytuację rodzinną Heldauerów. Na biurku zauważyła ramkę ze zdjęciem przedstawiającym młodą, dość ładną kobietę i trójkę małych dzieci. Komisarz miał pełną rodzinę i zapewne był jej oddany. Poruszyłby niebo i ziemię, gdyby jedno z jego dzieci nagle zniknęło i przez lata nie dawało znaku życia. – Moja matka nie żyje – wyjaśniła Lisa – a ojciec jest ciężko chory. Ma raka. My... Urwała i bezradnie wzruszyła ramionami, przekonana o tym, że on nigdy nie zaakceptowałby tak mętnych wyjaśnień. Ale najwyraźniej zrozumiał, bo w zamyśleniu pokiwał głową. – Rozumiem – powiedział. Myślał przez chwilę, a potem zapytał: – Czy ma pani jakieś pojęcie, gdzie siostra mogła przebywać przez te wszystkie lata? – W Ameryce Południowej. – W Ameryce Południowej? Skąd taki pomysł? – Tam się wtedy wybierała – wyjaśniła Lisa. – Wtedy, jak odchodziła. – I zakłada pani, że zrealizowała ten plan? – Była zdecydowana. Od dawna marzyła o Ameryce Południowej. – Ale nie przysłała stamtąd pocztówki ani nic takiego? – Nie. – Nie mogła przyjechać z Ameryki Południowej bez dokumentów. – Pewnie miała dokumenty przy sobie, zanim... zanim spotkała mordercę – powiedziała Lisa. – A on je potem zabrał. – Dlaczego? – Słucham? – Dlaczego miałby jej zabierać dokumenty? – Pewnie ukradł całą torebkę. Bo chciał jej pieniądze. A tam były też dokumenty. – Nie wszystko tutaj do siebie pasuje, pani Heldauer – powiedział Hülsch. – To nie był napad rabunkowy. To, co jej zrobił, to, jak ją
przywiązał do drzewa... To wszystko wskazuje na psychopatę. Szaleńca, który albo nienawidzi kobiet, albo odczuwa perwersyjny popęd i zaspokaja się, dręcząc bezbronnych ludzi... Lisie dreszcz przeszedł po plecach. – Zwykle tego rodzaju sprawcy – kontynuował Hülsch – nie kradną pieniędzy. W ogóle nie są nimi zainteresowani. Lisa była zdania, że każdy człowiek, szalony czy nie, jest zawsze i przede wszystkim zainteresowany pieniędzmi, ale nie chciała się sprzeciwiać komisarzowi. Policjant wyglądał na zatroskanego, od siostry ofiary morderstwa uzyskał jeszcze mniej informacji, niż zakładał. Cała ta sprawa była niejasna i zagmatwana. Nie miał pojęcia, jak rozjaśnić te wszystkie ciemności. – Szkoda, że nie mamy pojęcia, skąd ona przyjechała – powiedział. – Przez to jest kobietą bez przeszłości. Nie ma żadnego punktu zaczepienia. – Ale to morderstwo na pewno nie ma nic wspólnego z jej przeszłością – zaprotestowała Lisa. – Przecież zabito ją tutaj! W lesie tuż obok wioski! To był ktoś stąd, nie stamtąd, gdzie była. – Nie było żadnego bagażu – powiedział komisarz bardziej do siebie niż do Lisy. – Przecież nie wraca się do domu po sześciu latach bez bagażu! Ale też nie idzie się z bagażem przez las. – Zapisał coś sobie na kartce. – Sprawdzić skrytki bagażowe na dworcach w Augsburgu i Monachium. – Pewnie jechała stopem – powiedziała Lisa. – I morderca ją zabrał. Jej bagaż jest teraz w jego samochodzie. Często jeździła stopem. Tylko w taki sposób podróżowała. – To możliwe. Jasne. Ale tak samo możliwe jest, że morderca miał coś wspólnego z jej przeszłością. Że jechał za nią albo sam ją przywiózł. – Trudno to będzie stwierdzić. – Tak. – Komisarz nerwowo postukał długopisem w biurko. – Ameryka Południowa – mruknął. – Była bardzo opalona, na całym ciele. Musiała przebywać gdzieś, gdzie jest dużo słońca. Miała bardzo głęboką
opaleniznę, taka powstaje przez lata. Nie było jej w Niemczech! „Genialne wnioskowanie – pomyślała Lisa rozczarowana policjantem. – Oczywiście, że Anny nie było w Niemczech! W tym deszczowym, zimnym kraju, w którym lato przypomina raczej kiepski żart. Nie, Anna gdzie indziej cudownie spędzała czas!” Teraz nieustannie przypominała się jej ta rozmowa i zbyt często myślała o Annie. Choć był dopiero wrzesień, cały czas myślała o jesieni, o następującej po niej zimie i o świętach. Jeszcze bardziej niż latem pragnęła, żeby wszystko było po staremu. Żeby rodzina była cała. Po raz pierwszy wyobraziła sobie, jak mogłoby być pięknie, gdyby Anna dotarła do celu, gdyby wróciła do domu. Siedziałyby razem w długie jesienne wieczory, rozmawiając, zmieniałyby się w opiece nad ojcem, pocieszały się wzajemnie, gdyby gorzej się czuł, a jego cierpienie stawałoby się trudne do zniesienia. Miałaby kogoś pośród monotonii i smutku codziennego dnia. Zwolniła Benna wkrótce po śmierci Anny. Nosiła się z tym zamiarem już od jakiegoś czasu, bo jego pomoc kosztowała, a ona musiała oszczędzać na czas po śmierci ojca, gdy nie będzie już jego renty. Odsuwała tę decyzję, ale śmierć Anny stała się cezurą, po której postanowiła sprawę uregulować. – Przykro mi, Benno. Zawsze byłam z pana zadowolona. Tu naprawdę chodzi tylko o pieniądze, proszę mi wierzyć. – Oczywiście, ja wiem. Chętnie bym pani i tak pomagał, ale... – Z czegoś musi pan żyć. Oczywiście. Brakowało jej Benna, jego gotowości do pomocy i uprzejmości. Teraz sama musiała wytrzymywać jęki i przekleństwa ojca, męczyć się z nim przy czynnościach, które właściwie przekraczały jej siły. Była przekonana, że Anna potrafiłaby poprawić mu humor. Zawsze była jego ukochaną córeczką, żywą i wesołą, czasem trochę egoistyczną, ale tak miłą, że wielu ludzi nawet nie zauważało u niej tej wady. „Może nawet mogłabym jej wybaczyć, że zwiała – pomyślała Lisa. – Może wyjaśniłaby mi, dlaczego to zrobiła, może zrozumiałaby, co mi w ten sposób uczyniła. A tak zostawiła mnie po raz drugi, z tą wioską
i z umierającym ojcem”. Lisa podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Widziała stąd tamten las, las, w którym umarła Anna. Gwałtowny wiatr zrywał liście z drzew, a krajobraz lśnił w blasku jesiennego słońca. Lisa zaczęła płakać.
6
Piętnastego września Leonie zaczynał się urlop. Razem z Wolfgangiem zaplanowali sobie dwa tygodnie wolnego. Zamierzali na jeden tydzień pojechać do rodziny Leony w górach Rhön, a drugi spędzić na malowaniu kuchni i przeprowadzeniu kilku innych niezbędnych napraw w domu. Wszystko to zaplanowali pod koniec maja. Leona pomyślała z goryczą, że wtedy Wolfgang był już z inną i raczej zdawał sobie sprawę, że tego urlopu wcale nie spędzi z nią. Targały nią na przemian żal i wściekłość. Jeszcze nikomu nie powiedziała, co się stało. Sama nie wiedziała, dlaczego nie potrafi o tym rozmawiać. Domyślała się tylko, że kieruje nią podświadoma nadzieja, że cała ta historia może się jeszcze dobrze skończyć, dopóki jej w jakiś sposób nie zaakceptuje. Dopiero wtedy, gdy ubierze ją w słowa, to, co się wydarzyło, stanie się rzeczywistością. Wolfgang zabrał jeszcze sporo rzeczy. Taktownie – a może to wynikało z tchórzostwa? – przychodził zawsze wtedy, gdy była w wydawnictwie. W ten sposób nie natykali się na siebie, a ona nie musiała patrzeć, jak wynosi stopniowo z domu swój dobytek, jak wynosi się z jej życia. Gdy wieczorem wracała do domu, od razu zauważała, że w nim był. Zbyt dobrze znała jego rzeczy, spostrzegała brak każdego przedmiotu. Pewnego ranka w wydawnictwie, tuż przed urlopem, zebrała się na odwagę i zadzwoniła do niego do biura. Zaskoczyło ją, że sekretarka natychmiast ją z nim połączyła, zwykle w ciągu dnia bardzo trudno było się do niego dodzwonić. Wyglądało na to, że poczuł ulgę, że to ona zrobiła pierwszy krok. – Leona? Jak się miewasz? Leona zaczęła się zastanawiać, czy zadał to pytanie na poważnie,
czy też miało być drwiną, a może po prostu był to frazes użyty, żeby odwrócić uwagę od własnego zakłopotania. Uznała ten ostatni wariant za najbardziej prawdopodobny. – Miewam się całkiem dobrze, dziękuję – odpowiedziała chłodno. Na szczęście on nie mógł usłyszeć, jak łomocze jej serce. – Wolfgangu, chciałam cię zapytać, jak ty sobie to wszystko dalej wyobrażasz. – Czy musimy o tym rozmawiać przez telefon? – Tak. Na razie nie jestem zainteresowana osobistym spotkaniem. Westchnął. Tak bardzo chciał załatwić to wszystko po przyjacielsku. A zamiast tego miał do czynienia ze zranioną, zgorzkniałą kobietą, która wcale nie ułatwi mu sprawy uprzejmością czy wyrozumiałością. Głos Leony brzmiał niczym kostki lodu obijające się o siebie w szklance. – Leono, za dziesięć minut zaczynam konferencję... – Dobrze. Wystarczy mi dziesięć minut. Słucham. – Co chcesz wiedzieć? – Jak to ma dalej być? – Na litość boską, Leono, w tej chwili ja sam tego dokładnie nie wiem. Na razie zabrałem z domu niezbędne ubrania, książki i dokumenty. Więc tymczasem nie będę cię już niepokoił. – W przyszłym tygodniu i tak mnie nie będzie. – Dokąd się wybierasz? – Do rodziców. Przecież zaplanowaliśmy to już dawno temu. Cieszą się na nasz przyjazd. Nie mogę teraz nagle tego odwołać. W jego głosie zabrzmiała niepewność. – Czy oni wiedzą, że my... – Nie. Nie chciałam im tego mówić przez telefon. Z pewnością bardzo się przejmą. – Ale potem zrozumieją. „Zrozumieją – pomyślała Leona – niby jak? Przecież ja sama tego nie rozumiem!” – Wolfgangu, muszę wiedzieć, co będzie z domem – oznajmiła bez ogródek. – Należy do nas obojga. Nie będę w stanie cię spłacić. Jeśli będziesz chciał swoją część, będziemy musieli go sprzedać.
Milczał przez chwilę. – Nie powinniśmy postępować pochopnie – oznajmił. – Po prostu na razie tam mieszkaj. – A co z czynszem i ratami kredytu? – Dopóki nie postanowimy, co dalej, będę oczywiście płacił swoją część. – Ale ja chcę wiedzieć, co dalej – upierała się Leona. – Nie zamierzam siedzieć w domu i czekać, aż pewnego dnia mnie z niego wyrzucisz. – Dobrze wiesz, że nigdy bym cię nie wyrzucił – odparł poirytowany Wolfgang. – Nawet bym nie mógł, przecież dom w połowie należy do ciebie. Posłuchaj, zadzwonię do ciebie w weekend. Muszę już iść na tę konferencję! Leona przez pół dnia myślała potem nad tą rozmową. Zastanawiała się, dlaczego Wolfgang nie chciał od razu sprzedać domu. Jaki to miało sens, żeby zostawiać dom, w którym tylko ona będzie mieszkać, a on nadal będzie się dokładać do rat? To może wcale nie był tak do końca pewien historii z tamtą kobietą? Może chciał zostawić sobie otwartą furtkę? Zirytowało ją, że ta myśl budzi w niej nadzieję. Nie chciała siedzieć i liczyć na to, że on łaskawie do niej wróci. Nie chciała już go więcej chcieć. Chciała, żeby był jej obojętny. „Za wcześnie, Leono – powiedziała sama do siebie – za wcześnie. Dojdziesz do tego, ale to trochę potrwa”. Potem przyszło jej do głowy coś, co wydało jej się najbardziej prawdopodobnym powodem zachowania Wolfganga. To on chciałby tego domu. Chciałby tego domu dla siebie, tej swojej telewizyjnej kici z własnym talk-show, a na koniec dla całej chmary ich przyszłego potomstwa. Na bank wyskoczy z tym absurdem jeszcze przed świętami. Przez całą sobotę próbował się dodzwonić do Leony, ale włączyła automatyczną sekretarkę i nie odbierała. Nagle nie miała już ochoty rozmawiać z Wolfgangiem o domu ani o przyszłości. Musiała spakować walizkę i zastanowić się, jak przekazać rodzicom hiobowe wieści
o rozpadzie jej małżeństwa. W głosie Wolfganga za każdym razem słychać było coraz większą irytację. – Wiem, że tam jesteś, Leono! Dlaczego nie podejdziesz do aparatu? Przecież chciałaś ze mną porozmawiać! – Ty nie miałeś czasu wczoraj, ja nie mam dzisiaj – burknęła Leona. Nie minęło pięć minut, gdy telefon znowu zadzwonił, ale tym razem była to siostra Leony, Olivia. Leona natychmiast chwyciła słuchawkę. – Olivia! Jak miło cię słyszeć! – Wiem, że jutro przyjeżdżasz – powiedziała Olivia – ale wtedy ciągle będzie z nami cała rodzina. Dlatego chciałam wcześniej pogadać. – Ja też powinnam już dawno do ciebie zadzwonić, wiem. Ale ostatnio trochę mi się wszystko pokomplikowało. Olivia od razu usłyszała przygnębienie w głosie siostry. Od dziecka były sobie bliskie i Olivia doskonale wyczuwała, gdy coś było nie tak. – A co się stało? Twój głos nie brzmi najlepiej. Leona poczuła ogromną ulgę, że w końcu może się wobec kogoś otworzyć. – Olivio, to dla mnie prawdziwa katastrofa. Wolfgang mnie porzucił. Poznał inną kobietę i chce się rozwieść. Po drugiej stronie na niemal minutę zapadła cisza. – To niemożliwe – powiedziała w końcu cicho Olivia. Jak wszyscy, którzy znali Leonę i Wolfganga, założyłaby się o wszystko, że prędzej nastąpi koniec świata niż koniec ich związku. – Chciałabym cię poprosić, żebyś nie mówiła nic rodzicom – powiedziała Leona. – Czuję się jak mała dziewczynka, która wraca do domu ze złą oceną. Nie mam pojęcia, jak im powiedzieć o tej porażce. – Przecież to nie twoja wina. – Czuję się jak kompletny nieudacznik – powiedziała zrezygnowanym głosem Leona. Rozmawiały jeszcze przez chwilę i Leona poczuła się znacznie lepiej. Nie była aż tak samotna, jak jej się na początku wydawało. Miała przecież rodzinę. To nie koniec świata.
Gdy telefon znowu zadzwonił, pomyślała, że tym razem odbierze, jeśli to Wolfgang. Lecz w pokoju rozległ się głos Lydii. – Leona? Naprawdę pani nie ma? Przed chwilą długo było zajęte! Chciałam zaprosić panią do mnie na kolację. Cóż, jeśli wróci pani przed siódmą, proszę dać znać. A wie pani co? Robert Jablonski, brat Evy, pytał mnie, czy jest pani mężatką! Ten pan, z którym rozmawiałam przez telefon, to chyba był pani mąż, prawda? W każdym razie wygląda na to, że ma pani wielbiciela. Proszę oddzwonić, dobrze? Leona cieszyła się, że włączyła automatyczną sekretarkę. Jeszcze tego jej brakowało, kolacji z Lydią, która nie umiała się powstrzymać od zadawania niedyskretnych pytań i roznoszenia plotek. Miała wrażenie, że Lydia chce z niej zrobić swoją zastępczą przyjaciółkę w miejsce Evy. Niełatwo będzie trzymać ją na dystans. W końcu spakowała walizkę, poszła do łazienki, nalała do wanny gorącej wody i położyła się w pachnącej pianie. Wpatrywała się w sufit, przysłuchując się padającemu na zewnątrz deszczowi. W tym roku lało przez cały wrzesień. Czasem wydawało jej się, że nigdy nie przestanie. Na dole znowu zadzwonił telefon. Nie usłyszała, czyj głos nagrywał się na sekretarkę, ale wydawało jej się, że należał do mężczyzny. Pewnie znowu Wolfgang. Wyglądało na to, że złości go, że nie może się z nią skontaktować. Ta myśl podbudowała jej nadszarpnięte poczucie własnej wartości. Potem, owinięta w gruby ręcznik, zeszła na dół. Często kąpała się późnym popołudniem w soboty, to był jedyny moment w tygodniu, kiedy mogła się porządnie zrelaksować. Dawniej Wolfgang zawsze czekał na nią na dole z drinkiem, rozluźniony, uśmiechnięty i gotowy, żeby godzinami rozmawiać o wszystkim, co przydarzyło się im obojgu w ciągu tygodnia. „To właśnie takich rzeczy – pomyślała – tak strasznie brakuje. Takich rzeczy, których zwykle człowiek nawet nie zauważa, póki je ma, ale potem wie, że to właśnie one sprawiały, że dobrze się czuł we własnym życiu”. Mijając lustro na szafie w korytarzu, przystanęła i przyjrzała się
sobie. Odniosła wrażenie, że przez ostatnie dwa tygodnie zaostrzyły jej się rysy twarzy. Nie zdziwiło jej to, była zbyt przygnębiona, żeby mieć ochotę coś dla siebie ugotować. Nie przepadała za stołówką w wydawnictwie, więc zasadniczo żywiła się jedzonymi w biegu jogurtami i łykała witaminy. Włosy wciąż miała mokre po kąpieli. Włosy niczym u syreny, jasne i długie. Wolfgang i matka zawsze jej powtarzali, żeby nigdy ich nie ścinała. Czasem odpowiadała wtedy ze śmiechem: – Ale jak już będę starą babcią, to chyba mi pozwolicie! A Wolfgang przesuwał pasmo jej włosów między palcami i mówił z powagą: – Nie. Nigdy. Nawet jak będziesz starą babcią! „Powinnam je ściąć – pomyślała teraz. – Co mi przyszło z tego, że go słuchałam?” To była zupełnie nowa myśl, i gdy przygotowywała sobie w jadalni drinka, cały czas chodziła jej po głowie. Czy za bardzo starała się spełniać oczekiwania otoczenia? Czy zużywała siły na to, by zadowolić każdego? Być idealną córką, idealną siostrą, idealną żoną? Gdyby miała dziecko, z pewnością byłaby też idealną matką. „A czym jest ostatecznie perfekcja? – zaczęła się zastanawiać. – Jest nudą. Nie stanowi żadnego wyzwania. Ta nowa Wolfganga z pewnością jest daleka od perfekcji. Może ma krótkie włosy, lubi się wygłupiać, pali jak smok i z pewnością nie ma jej pod ręką nigdy, gdy Wolfgang jej potrzebuje”. Zatopiona w myślach przeszła ze szklanką w dłoni do salonu. Cofnęła taśmę w automatycznej sekretarce, żeby odsłuchać ostatnie nagranie. Z zaskoczeniem stwierdziła, że to wcale nie był Wolfgang. – Mówi Bernhard Fabiani. Może mnie pani pamięta, jestem byłym mężem Evy Fabiani. Pani Dorn, bardzo chciałbym się z panią spotkać. Czy to byłoby możliwe? Proszę do mnie oddzwonić. Podał swój numer telefonu i bardzo uprzejmie się pożegnał. Leona zanotowała numer, postanowiła jednak, że oddzwoni dopiero
po urlopie. Zastanawiała się, czego on może od niej chcieć. Miała nadzieję, że nie dokładnego opisu ostatnich minut życia Evy. A może on ją podrywał? Przedstawiono jej go przecież jako niepoprawnego kobieciarza. Może to faktycznie mężczyzna, który nie przepuści żadnej okazji. Nawet kobiecie, która była świadkiem samobójstwa popełnionego przez jego żonę z powodu jego nieustających zdrad.
7
To była nierówna, ale zacięta i ciężka walka, w której żadna ze stron nie chciała i nie mogła się poddać. Dziecko walczyło z wrzaskiem, kobieta w milczeniu. Dziecko waliło na oślep, kopało, boksowało, drapało i pluło. Kobieta próbowała złapać je za ręce i przycisnąć do ciała. Była wyższa od dziecka, ale zdecydowanie delikatniejszej budowy. Wyglądało na to, że dziecko ma wprawę, a przede wszystkim nie przebiera w środkach. Kobieta była w gorszej sytuacji, bo najwyraźniej nie chciała sprawić dziecku bólu. Gdy wbiło jej kolano w podbrzusze, wydała z siebie przytłumiony krzyk i cofnęła się. Łzy mimo woli napłynęły jej do oczu i przez chwilę stała skulona. Leona, która w napięciu i z oburzeniem obserwowała to całe przedstawienie, zerwała się z miejsca. – Pozwól sobie w końcu pomóc, Olivio! Nie dajesz sobie rady sama! Jej siostra natychmiast się wyprostowała, choć widać było, że ją boli i z trudem stoi prosto. – Nie! Nie chcę! Dany nie powinna czuć, że robimy coś razem przeciwko niej. To moje dziecko i muszę sobie z nią poradzić sama. Wydając z siebie niezrozumiałe dźwięki, Dany wycofała się do kąta pokoju i przykucnęła tam z zaciśniętymi pięściami. Jej ogromna głowa kiwała się w niekontrolowany sposób na boki, a łzy gniewu tryskały z oczu. – Ale sobie nie radzisz – powiedziała łagodnie matka Olivii. Siedziała na kanapie i robiła na drutach sweterek dla synka swojej najmłodszej córki. Przyglądała się pojedynkowi między Olivią i Dany ze znużoną rezygnacją kogoś, kto zbyt wiele razy był świadkiem tej samej sceny. Minęły już czasy, gdy proponowała Olivii pomoc. Od dawna wiedziała, że córka nie zaakceptuje żadnej interwencji z zewnątrz. – W ostatnich tygodniach było dużo lepiej – odparła Olivia
z zaciekłą przekorą. – Nie mam pojęcia, co się dzisiaj dzieje. Może to obecność Leony tak na nią wpłynęła. – Mój Boże, Olivio, nie wymyślaj ciągle nowych usprawiedliwień! Przecież już dawno powinnaś... – Co niby już dawno powinnam? – zapytała gotowa do walki Olivia. Obie siostry popatrzyły na siebie. Choć bardzo się kochały, zawsze się kłóciły, gdy chodziło o Dany. Zresztą na ten temat Olivia spierała się ze wszystkimi. Olivia wiedziała, że Leona ma na myśli ośrodek, w którym ciężko upośledzona Dany już dawno powinna się była znaleźć, i była gotowa wydrapać siostrze oczy, gdyby ta odważyła się to faktycznie powiedzieć. Poza tym zdawała sobie sprawę, że jest zupełnie sama w swoim postanowieniu, żeby wychowywać Dany w domu. Już od dawna miała poczucie, że stoi przy ścianie i walczy z przeważającymi siłami wroga. Wyrobiła się w niej nieustanna drażliwość złapanego w pułapkę i dręczonego zwierzęcia. Wyczerpały ją doszczętnie niezliczone dyskusje na ten temat, teraz już nawet do nich nie dopuszczała. Leona się poddała. Jak większość. Nie kapitulowali ze strachu przed zaczepnym głosem Olivii, tyko z litości dla jej zmęczonej, wymizerowanej twarzy i o wiele za szczupłej figury. Po Olivii tak wyraźnie było widać, że jest u kresu sił, że każdemu wydawało się podłe sprawianie jej dodatkowych problemów. – Okay – powiedziała Leona. – Zapomnij o tym. Na pewno wiesz, co robisz. Olivia głęboko odetchnęła, a potem podeszła do Dany, która natychmiast zaczęła wrzeszczeć. – Dany, chciałabym, żebyś poszła teraz spać – powiedziała. Dany splunęła jej w twarz. Leona nie mogła się nadziwić, jak jej siostra wciąż może kochać to dziecko. W ciągu kilku sekund znów wywiązała się taka sama walka jak przed chwilą, która tym razem została gwałtownie zakończona przez kogoś z zewnątrz. Do pokoju wszedł wysoki mężczyzna, odsunął Olivię na bok, chwycił Dany i wprawnym ruchem wykręcił jej obie ręce do
tyłu. Dany próbowała go uderzyć, bombardowała jego piszczele kopniakami. On tylko wzmocnił uchwyt. Dany prychnęła z wściekłością, ale przestała kopać. – Gdzie ją zaprowadzić? – zapytał zdyszany, popychając ją w kierunku drzwi. – Do jej pokoju – powiedziała Olivia. – I nie spraw jej bólu! – Nie zrobię tego, jeśli ona mi go nie sprawi – odparł jej mąż i odholował już całkiem posłuszną Dany na korytarz. Olivia wyszła za nimi. Ojciec Dany wrócił do salonu po pięciu minutach. Poprawił przesunięty krawat i przygładził sobie włosy. Ktoś, kto go nie znał, uznałby, że jest zdumiewająco spokojny, ale Leona dostrzegła na jego twarzy hamowaną wściekłość, gniew, który z trudem powstrzymywał. Ciężko oddychał. – Tak poza tym to dobry wieczór – powiedział. – Dobry wieczór, Paulu – odpowiedziała teściowa, całkowicie ignorując to, co się wydarzyło. – Skoro już wszyscy jesteśmy, to zajmę się kolacją. Uśmiechnęła się. Uwielbiała mieć całą rodzinę pod jednym dachem. Z taką perfekcją ignorowała wszelkie napięcia, że Leona czasami przypuszczała, że ona naprawdę wierzy, że wokół niej wszystko jest w porządku. Leona i Paul zostali sami w pokoju. Paul porzucił próby poprawienia krawata, zerwał go sobie z szyi i cisnął na fotel. – Dobry Boże! – powiedział z wściekłością. – Już nawet nie pamiętam, jak się czuje człowiek, który wraca do domu po ciężkim dniu pracy i witają go cisza i spokój, a nie wrzaski i zapasy. To byłby chyba raj. – Olivia mówiła, że ostatnio było z Dany lepiej. Paul się roześmiał. W jego śmiechu nie było jednak radości, tylko samo znużenie. – Gdy Dany choćby jeden dzień jest spokojniejsza, Olivia wpada w euforię. A prawda jest taka, że w osiem dni na dziesięć dochodzi do takich scen, jakie właśnie mogłaś zaobserwować. I będzie gorzej. Po
prostu dlatego, że Dany robi się coraz silniejsza. Już jest silna jak niedźwiedź. Widziałaś przecież, że Olivia kompletnie nie daje sobie z nią rady. A wkrótce i ja przestanę sobie radzić. – Olivia chyba też to widzi. – Wydaje mi się, że u Olivii dochodzą do głosu geny jej matki – odparł gorzko Paul. – Nie chce przyjąć do wiadomości, że nasze życie to katastrofa, więc nie można o tym wspomnieć choćby słowem. Gdy tylko napomknę o ośrodku, od razu się na mnie rzuca. Leona wiedziała, że mówiąc o „katastrofie”, miał na myśli nie tylko codzienną walkę z Dany. Przede wszystkim nienawidził tego, że z powodu dziecka musiał mieszkać w domu teściów. Przez pewien czas mieszkali osobno, ale Olivia zupełnie nie dawała rady. Nie mogła się ruszyć z domu na krok, choćby po to, żeby zrobić najpotrzebniejsze zakupy. Dany powinna już chodzić do szkoły, ale zarówno ona, jak i jej matka robiły wszystko, żeby bojkotować chodzenie do jedynej w okolicy szkoły specjalnej. Dany wymyślała najdziwniejsze choroby i dostawała wysokiej gorączki, jeśli tylko spędziła w znienawidzonej szkole choćby trzy dni pod rząd. Olivia całkiem wtedy traciła nerwy i robiła się jeszcze bardziej chora niż córka. Efekt był taki, że Dany zbyt często zostawała w domu, żeby jej i tak sporadyczne wizyty w szkole miały jakikolwiek sens. Dany nie dało się zostawić samej nawet na sekundę. Jej rodziców nie było stać na wykwalifikowaną pielęgniarkę do pomocy. Próbowali ze zmieniającymi się gosposiami i sprzątaczkami, które za dodatkowym wynagrodzeniem od czasu do czasu miały popilnować Dany, żeby Olivia mogła chociaż pójść do dentysty czy do fryzjera. Ale sprzątaczki albo wkrótce oburzone rezygnowały, albo zwalniała je Olivia, bo za ostro potraktowały Dany. W którymś momencie Olivia przeniosła się do swoich rodziców, jedynych osób, które ją rozumiały, którym ufała. Paul w końcu zrezygnował z wynajmu mieszkania i przeprowadził się za kobietą, którą kochał zbyt mocno, żeby jej się stanowczo sprzeciwić. Pracował w banku we Frankfurcie, więc ta przeprowadzka oznaczała,
że od tej pory codziennie spędzał w samochodzie cztery godziny i że co rano, gdy chciał pójść do łazienki, musiał odczekać swoje w kolejce składającej się z rodziców Olivii, jej młodszej siostry, jej chłopaka i ich małego synka. Zwykle kończyło się to tym, że wychodził z domu spóźniony. Za każdym razem, gdy pędził potem autostradą z szaleńczą prędkością, a kłucie w okolicy serca podpowiadało mu, że jest już w wieku, gdy ciało domaga się haraczu za nadmierne stresy i frustracje, postanawiał sobie, że w końcu postawi Olivię przed ostatecznym wyborem: albo oni dwoje, albo dziecko. Gdy jednak wieczorem wracał do domu i widział jej udręczoną twarz, czuł to, co wszyscy inni. Nie był w stanie jej przycisnąć. – Zaproponowałem Olivii latem, żebyśmy jednak wynajęli małe mieszkanie gdzieś blisko – kontynuował. – Wtedy mogłaby w ciągu dnia, gdy mnie nie ma, przychodzić z Dany tutaj, do rodziców. Miałbym co prawda tak samo daleko do pracy, ale wieczorami mielibyśmy dla siebie trochę więcej czasu. – I nie zgodziła się na to? – zapytała Leona. Zrobił dłonią lekceważący gest. – Nie. W ogóle nie dało się z nią porozmawiać. Im gorzej jest z Dany, tym mocniej trzyma się swojej matki. To jedyna osoba, w której Olivia ma bezwarunkowe wsparcie. Myślę, że ona boi się już teraz być ze mną sama. Myśli, że będę się tak długo naprzykrzał, aż skapituluje i odda Dany do ośrodka. Chyba czuje się już teraz bezsilna i obawia się, że jej opór mógłby osłabnąć. Wygrzebał pudełko papierosów z kieszeni i zaproponował Leonie. – Nawet już nie pamiętam, czy palisz. Chcesz? Rzuciła palenie przed laty, ale znowu zaczęła palić, gdy Wolfgang ją zostawił. Z tamtym pierwszym dymkiem po długiej przerwie uleciała także odrobina napięcia, w którym żyła od dwóch tygodni. Palenie dobrze wpływało na jej psychikę. Ze skutkami dla zdrowia cielesnego zmierzy się, gdy już odzyska duchową równowagę. Podał jej ogień, a ona zauważyła, że jego dłoń lekko przy tym drży. Miała ochotę powiedzieć coś pocieszającego, ale nie przychodziło jej do głowy nic, co
zabrzmiałoby przekonująco. Popatrzyła na tego przystojnego mężczyznę o inteligentnej twarzy. Z pewnością otrzymywał propozycje od innych kobiet. Jak długo będzie znosić takie życie i trwać przy Olivii i Dany? – Najgorsze jest to – powiedział cicho – że zaczynam nienawidzić Dany. Mojego własnego dziecka, a przecież wiem, że nie jest winne swojego upośledzenia ani tych wszystkich problemów. Ale czasami nic nie potrafię poradzić na to, że czuję gniew. Nienawidzę życia, do jakiego nas zmusza. Jej ciągłej walki z nami, jakbyśmy byli jej najgorszymi wrogami. A przede wszystkim tego, co robi z Olivią. Co już z nią zrobiła. Leona pomyślała o Olivii, gdy były młodsze. Była najatrakcyjniejszą z trzech sióstr. Nie jasnowłosa, jak pozostałe dwie, tylko ruda. Zielonooka i drobna jak kotka. Pewna siebie, mądra, ambitna i energiczna. Kobieta, przed którą otwierała się większość drzwi, choćby ze względu na jej ujmującą osobowość. Paul chyba też pogrążył się w myślach o przeszłości, lecz wspomnienia okazały się na tyle bolesne, że gwałtownie zmienił temat. – Co tam u Wolfganga? – zapytał. – Jestem zaskoczony, że jesteś tu bez niego! Najwyraźniej Olivia rzeczywiście dotrzymała tajemnicy, nawet wobec własnego męża. Ale Leona nie miała ochoty go okłamywać. Wcześniej mówiła wszystkim, że Wolfgang ma tak dużo pracy, że nie mógł wziąć urlopu, w końcu jednak będzie musiała powiedzieć im prawdę. Skoro powiedziała Olivii, może powiedzieć także Paulowi. – Rozstaliśmy się z Wolfgangiem – oznajmiła łamiącym się głosem. – A dokładniej rzecz biorąc, zostawił mnie dla innej kobiety. Wyprowadził się z domu na początku września. Paul wyglądał na szczerze zdumionego. – Okropnie mi przykro, Leono. Właśnie się zastanawiałem, dlaczego tak schudłaś i dlaczego tak smutno wyglądasz, nawet kiedy się śmiejesz. Nie miała pojęcia, że aż tak bardzo to po niej widać. – Paulu, chciałam cię poprosić, żebyś na razie nic nie mówił moim
rodzicom – powiedziała wprost. – Przede wszystkim mamie. Kiedyś się oczywiście dowie, ale... Cóż, sam wiesz, jaka ona jest. – Oj, wiem, wiem – odparł i oboje uśmiechnęli się nieco bezradnie. Olivia nie zeszła na kolację. Paul, który poszedł po nią na górę, wrócił sam. – Nie będzie jadła – powiedział – i nie ma ochoty zejść. Jest wykończona. – Robi się coraz chudsza – stwierdziła Elisabeth, matka sióstr, z wyrzutem, choć nie było wiadomo, do kogo go kierowała. – Zaniosę jej trochę zupy. Już miała pójść z nietkniętym talerzem Olivii do kuchni, ale Paul chwycił ją za ramię. – Nie. To nie ma sensu. Zostaw ją w spokoju. – Olivia zawsze umiała dramatyzować – stwierdziła Carolin, pałaszując kolację. – A wy chętnie się dołączacie do tego przedstawienia. – To nie twoja sprawa, Carolin – odparł ostro Paul. Nienawidził swojej młodszej szwagierki, a ona odwzajemniała to uczucie z głębi serca. Była najmłodszą z trzech sióstr, miała dwadzieścia pięć lat i nie zdobyła jeszcze ani zawodu, ani wykształcenia. Od czasu do czasu pracowała dorywczo jako kelnerka w pobliskim zajeździe albo roznosiła gazety. Dla Paula była przykładem bezużytecznego, wiecznego darmozjada, on natomiast był dla niej konformistycznym karierowiczem. Miała pięcioletniego syna, którego ojciec, bezrobotny aktor, mieszkał z nią w domu rodziców i żył sobie wygodnie na koszt całej rodziny. I Paul, i Leona czuli do niego wstręt, przy czym oboje zakładali, że w życiu Carolin odgrywa on epizodyczną rolę. Przed urodzeniem dziecka zmieniała partnerów co tydzień. – Jeśli Olivia szybko nie odda Dany do ośrodka, nie będzie tu można wytrzymać – stwierdziła Carolin. – Te nieustanne wrzaski muszą się wreszcie skończyć. – Możesz się wyprowadzić, skoro nie możesz wytrzymać – zaproponowała Leona, która uważała, że Carolin zasadniczo ma rację,
ale to akurat ona była najmniej uprawniona do skarg. – Dlaczego ja? – zapytała natychmiast oburzona Carolin. – Dlaczego nie Olivia, Paul i Dany? Usta Paula zacisnęły się w wąską kreskę. Wydawało się, że eskalacja konfliktu jest nieunikniona. – Proszę, nie kłóćcie się – poprosił Julius. Siedział ze zmartwioną miną przy szczycie stołu i najwyraźniej pragnął tylko jednego, spokoju. Był nauczycielem historii i łaciny, a od przejścia na emeryturę pracował nad książką o rzymskich cesarzach. Całymi dniami zgłębiał trudne, prastare teksty źródłowe, które sprawiały kłopot przy samym tłumaczeniu. Nie robił postępów, bolała go głowa i był sfrustrowany. Miał wrażenie, że w domu, w którym razem z Elisabeth wychował trzy uparte dziewczyny, jest coraz więcej ludzi, a stosunki między nimi są coraz bardziej napięte. Nieustannie wrzeszcząca Dany jego też denerwowała, ale prędzej odgryzłby sobie język, niż powiedział to głośno. A ile czasu jeszcze będzie musiał znosić przy swoim stole tego zapuszczonego typka ze zbyt długimi włosami, którego Carolin dawno temu sprowadziła sobie jako kochanka? Jak to dobrze, że chociaż Leona nie sprawia problemów. Chociaż wygląda jakoś chudo i blado. Popatrzył na nią z miłością, a ona też w tym momencie na niego spojrzała i odwzajemniła jego ledwo dostrzegalny uśmiech. Ale jej uśmiech wcale nie był szczery. Z przygnębieniem stwierdził, że był w błędzie. O Leonę też powinien się martwić. A Leona zrozumiała w tym momencie, dlaczego nie miała odwagi powiedzieć o porażce swojego małżeństwa. To przez ten wyraz znużenia w oczach ojca. Przez dzielny optymizm, z którym matka negocjowała pomiędzy Carolin i Olivią, troszczyła się o Dany i życzliwie traktowała darmozjada, chłopaka Carolin. To przez żelazną konsekwencję, z jaką jej rodzice trzymali się swojego wyobrażenia o pełnej rodzinie i dzięki której rzeczywiście potrafili podtrzymywać całą tę kruchą konstrukcję. Wiedziała, że Elisabeth i Julius czerpią sporo sił z faktu, że przynajmniej Leona żyje w stabilnym związku, że jest
szczęśliwa i zmaga się ze stosunkowo błahymi problemami. Potrzebowali tej pewności, żeby móc wierzyć, że są tym, czym chcieli być za wszelką cenę: dużą, szczęśliwą rodziną, w której od czasu do czasu zdarzają się jakieś kłopoty, ale w której wszystko tak naprawdę jest w porządku. Nie mogła ich rozczarować, choć odstawianie tej całej komedii było absurdem. Kiedyś się dowiedzą i nie będą w stanie zrozumieć, dlaczego tak długo milczała. „Dobra córka – pomyślała gorzko – dobra córka, której zawsze wszystko się udaje. Czasem jednak muszę zrobić coś, czego nikt się nie spodziewa”. Następnego dnia poszła do miejscowego fryzjera i kazała obciąć na krótko swoje syrenie loki. Potem nie wyglądała wcale ładniej, ale mimo wszystko poczuła się lepiej.
8
Zobaczyła go ponownie w listopadzie, w Niedzielę Wieczności1. To był szary, mokry i wietrzny dzień. Burza zerwała w nocy ostatnie liście z drzew, a wiejący od wczesnego ranka wiatr pędził czarne chmury z zachodu. Padało bez przerwy. Meteorolodzy zapowiedzieli, że do wieczora deszcz przejdzie w śnieg. Leona nie była na grobie Evy od pogrzebu, ale tego dnia, nie wiadomo dlaczego, nagle poczuła taką potrzebę. Wdzięczny autor, za którego dziełem się wstawiła, przysłał jej w piątek do wydawnictwa bukiet róż. W sobotę, jedząc samotnie śniadanie, wpadła na pomysł, żeby zanieść te róże Evie. Wybrała się na cmentarz w południe. Większość ludzi jadła chyba o tej porze obiad, bo pośród grobów nie było prawie nikogo. Jakaś starsza pani dźwigała napełnioną konewkę; ciężko jej było, ale najwyraźniej było to dla niej rutynowe zajęcie, od którego nie mogła się wymigać. Pomimo ulewnego deszczu musiała podlać grób, prawdopodobnie męża. Grób Evy wyglądał na zapuszczony. Czy Robert zapomniał opłacić składkę za jego sprzątanie? A może Lydia wzięła na siebie ten obowiązek, ale potem nie chciało jej się go spełniać? Pochyliła się, zrzuciła zwiędłe liście i wyrwała parę chwastów. Imię Evy na prostym nagrobku wzbudziło w niej głęboki smutek i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że wszystko wywołuje w niej smutek: jesień, deszcz, nagie drzewa, cmentarz, samotność. Brak nadziei na to, że Wolfgang do niej wróci. Pewność, że nawet gdyby to zrobił, nic już nie byłoby tak jak kiedyś.
1
Niedziela Wieczności (Totensonntag) – ostatnia niedziela przed adwentem, w którą niemieckie Kościoły luterańskie obchodzą dzień pamięci o zmarłych [przyp. tłum.].
Przestraszyła się, słysząc czyjś głos. – Leono? Czy to pani? Zerwała się i odwróciła. Tuż za nią stał Robert Jablonski, jeszcze bardziej przemoknięty niż ona, jeśli to w ogóle możliwe. Wytrzeszczyła oczy. – Mój Boże, w ogóle nie słyszałam, jak pan nadchodził! I wcale się tu pana nie spodziewałam. Myślałam, że jest pan w Asconie? – Przepraszam, że panią przestraszyłem – odparł tonem usprawiedliwienia. – Myślałem, że słyszała pani moje kroki. – To przez deszcz. Strasznie szumi. – Zrobiłem sobie spacer po cmentarzu, bo już i tak nie mógłbym bardziej przemoknąć. A teraz chciałem jeszcze raz zajrzeć do Evy. – Wskazał na róże, które Leona położyła tuż pod kamieniem nagrobnym. – To kwiaty od pani? Są piękne! – Dostałam je, ale pomyślałam, że dam je Evie. Skinął głową. – Dużo o niej myślę – powiedział. – Ona... ona dla mnie nadal żyje. Na jego zatroskanej twarzy odbił się ból, który Leona doskonale znała. Powtórzyła pytanie, które zadała mu na samym początku. – Dlaczego pan nie jest w Asconie? Przecież tam pan mieszka, prawda? Kiwnął głową. – Ze względu na sprzedaż mieszkania muszę jeszcze załatwić parę spraw. Będę tu mniej więcej dziesięć dni. Pracę zabrałem ze sobą. Od czasu do czasu zaglądam tutaj. Ascona jest przepiękna, ale po prostu czasami muszę pobyć w Niemczech. – Rozumiem. – Prawie pani nie poznałem – kontynuował. – Wygląda pani inaczej. Czy latem nie miała pani długich włosów? Przesunęła dłonią po krótkiej fryzurce. – Miałam ochotę coś zmienić. – Ach tak.
Wyraz jego twarzy nie zdradzał, czy uważa, że wcześniej wyglądała atrakcyjniej. Niezdecydowani stali naprzeciwko siebie w deszczu, a wiatr targał ich płaszczami. – Napijemy się gdzieś kawy? – zapytał Robert. Leona pomyślała o swoim pustym, cichym domu i o czekającym ją pustym, cichym niedzielnym popołudniu. – Chodźmy – odpowiedziała. Z właścicielem włoskiej knajpki, w której zamówili po małym daniu, rozmawiał płynnie po włosku, a Leona dowiedziała się, że pracuje jako tłumacz dla rozmaitych niemieckich i włoskich wydawnictw. – A jakie jeszcze języki pan zna? – zapytała. Zaczął wyliczać: – Angielski, oczywiście, francuski, hiszpański. I odrobinę rosyjski, ale zdecydowanie za słabo, żeby tłumaczyć. – Musi pan mieć talent do języków. Z dumą skinął głową. – Nauka języków przychodzi mi z łatwością. Nigdy nie musiałem się do tego przykładać. – Podziwiam. O wiele lepiej rozumie się świat, jeśli nawet za granicą wie się, co mówią ludzie wokół. Uśmiechnął się. – Tak, to wiele ułatwia. Kelner przyniósł im cappuccino. Robert mówił dalej, mieszając kawę łyżeczką: – Pani pracuje w wydawnictwie, prawda? – Jestem redaktorem. Skąd pan wie? – Lydia mi wspomniała. Wie pani, sąsiadka Evy. Leona się uśmiechnęła. – Nie wspomniała, tylko pan ją wypytał. Pytał ją pan, czy mam męża. – Od razu wiedziałem, że nie można jej ufać – stwierdził z rezygnacją Robert. – Straszna z niej gaduła. – Zdaje się, że dała mój numer Bernhardowi Fabianiemu. – Leona
opowiedziała o wrześniowym telefonie Bernharda. – Nie oddzwoniłam, a on już potem nie dzwonił. – Prawdopodobnie miał nadzieję, że panią poderwie – stwierdził Robert. Wykonał zbyt gwałtowny gest łyżeczką i kawa wychlapała się na spodek. – Niczego pani nie ujmując, Leono, on naprawdę próbuje z każdą! – Wcale nie zrobił na mnie takiego wrażenia. – Eva też się dała nabrać. Na jego spokojny, poważny charakter. Taki mężczyzna to prawdziwa podpora, mawiała przed ślubem. Po ślubie mówiła już zupełnie co innego. – Dobrze go pan zna? – Nieszczególnie. Nie mieliśmy zbyt wiele kontaktu w trakcie ich małżeństwa. Pamiętam, gdy pierwszy raz przyjechali do mnie do Ascony. Bernhard flirtował z pracownicą hotelu, a Eva zupełnie straciła głowę. W środku nocy stanęła zapłakana przed moimi drzwiami. Wtedy uznałem to za jednorazowy wybryk. Ale takie przypadki się powtarzały. – Wspomniał pan, że ostrzegał przed nim Evę. – Miałem co do niego jakieś przeczucie. Niestety nie potrafiłem go skonkretyzować, a przez to wszelkie moje ostrzeżenia nie wypadały zbyt przekonująco. – Dziwi mnie trochę to – powiedziała Leona – że przecież oni rozwiedli się cztery lata temu. Czy po rozwodzie też cierpiała z powodu jego romansów? Robert wzruszył ramionami. – Według Lydii tak. Eva chyba nigdy nie przestała mieć nadziei, że między nimi dwojgiem znowu wszystko będzie dobrze. Przechodziła ciężką depresję. – Lydia wspomniała, że jej się poprawiło. – Leona przypomniała sobie dzień wypadku. Lydia chciała wtedy jeszcze coś dodać, ale im przerwano. – Zasugerowała, że dziewięć miesięcy temu znowu coś się popsuło. – Ja nic takiego nie zauważyłem, ale byłem daleko. Lydia twierdzi,
że Bernhard od dziewięciu miesięcy znowu starał się intensywnie o Evę. Odwiedził ją kilka razy, często dzwonił. Eva oczywiście nabrała nadziei. Ale potem pewnie znowu wdał się w romans, kłamał, oszukiwał, odstawiał cały ten teatr, w którym od pierwszego dnia z nim musiała uczestniczyć. Chyba uznała, że drugi raz tego nie wytrzyma. Leonę przeszedł zimny dreszcz, ale wcale nie z powodu przemoczonego ubrania. Cztery lata od rozwodu, a Eva wciąż umierała z tęsknoty za Bernhardem. „Mam nadzieję, że u mnie minie to szybciej, o wiele szybciej”. Robert upierał się, że zapłaci za nich oboje. Leona zapytała, gdzie się zatrzymał we Frankfurcie, a on podał nazwę hotelu, którego nie znała. – Odprowadzę panią do domu – powiedział. – W końcu pada, a w deszczu zawsze panią odprowadzam. Uśmiechnęła się, a gdy podeszli do drzwi, on nagle powiedział: – Lydia nie potrafiła odpowiedzieć na moje pytanie. To jak to jest: ma pani męża? Wolfgang wpatrywał się w przednią szybę swojego samochodu, po której woda spływała strumieniami, przesłaniając wszystko. Od czasu do czasu przekręcał kluczyk w stacyjce i włączał wycieraczki, a wtedy, niczym z zatopionego wodnego świata, wyłaniała się ulica, domy, płoty i nagie drzewa. Deszcz bulgotał wzdłuż krawężników. Nadchodził zmierzch, w domach wokół zapalały się światła. Tylko nie w domu Leony. Stał ciemny, pusty i opuszczony w martwym listopadowym ogrodzie. Zastanawiał się, gdzie ona może być, w niedzielę, przy takiej pogodzie. Może jest u kogoś z wizytą. Ale u kogo? Wiedział, że nie ma żadnego prawa irytować się jej nieobecnością, ale tak właśnie było. Był zły, choć było to dziecinne i nierozsądne. Pomyślał, że tak naprawdę to chyba jest zły sam na siebie. Dlaczego nie zadzwonił, zanim przyjechał? A do tego był taki głupi, że zostawił klucze w domu. Cały pęk kluczy, więc do mieszkania Nicole też nie mógł wejść. Nicole wyjechała w trasę z ekipą telewizyjną i miała wrócić dopiero wieczorem. Co za idiotyczna sytuacja: drzwi do obu kobiet zatrzaśnięte, a on zostawiony na lodzie.
A dokładniej na deszczu. A wszystko dlatego, że pilnie potrzebował paru dokumentów, które jak miał nadzieję, znajdują się w jego dawnym gabinecie. Drżąc z zimna, otulił się mocniej płaszczem. Jeszcze dziesięć minut, a potem się podda, kupi gazetę i poczeka do wieczora w jakiejś kawiarni. „Co za beznadziejna niedziela” – pomyślał. Znów włączył wycieraczki i zobaczył idącą ulicą Leonę. Nie była sama. Towarzyszył jej jakiś mężczyzna, wysoki i przystojny, na ile Wolfgang potrafił ocenić tak na szybko, do tego z odległości pięćdziesięciu kroków. Nie mieli parasola i oboje przemokli do suchej nitki. Najwyraźniej wcale nie zepsuło im to dobrego humoru. Mężczyzna opowiadał coś, a Leona się śmiała. Wyglądała na rozluźnioną i beztroską. Obcięła włosy! Na zapałkę. Piękne, sięgające pasa włosy, które tak uwielbiał. Nagle poczuł, że ona pożegnała się z nim, zaakceptowała ich rozstanie i rozpoczęła nowe życie. Zamknięte drzwi, przed którymi czekał od ponad godziny, były symboliczne. Nie miał już powrotu. Leona też się z nim rozstała i zamieniła się w kogoś obcego. Dlaczego tak bardzo go to zabolało? „To nieodpowiednia chwila, żeby się nad tym zastanawiać” – zdecydował. Najchętniej odjechałby stamtąd, unikając spotkania z facetem, który towarzyszył Leonie, rozśmieszając ją swoimi historyjkami. Ale musiałby ich minąć, a Leona rozpoznałaby natychmiast jego samochód. Jak miałby jej wytłumaczyć, dlaczego odjechał, gdy tylko ich zobaczył? Nic nie mógł poradzić. Musiał wysiąść i stawić czoła rzeczywistości. Otworzył drzwi zbyt gwałtownie i niemal uderzył w brzuch towarzysza Leony, który właśnie mijał auto. – Mógłby pan uważać – ofuknął go nieznajomy. – Wolfgangu, co ty tu robisz? – zapytała zaskoczona Leona. – Potrzebuję paru dokumentów. – Ignorując nieznajomego,
pocałował Leonę w policzek. – A niestety zapomniałem kluczy. – To wchodźcie obaj do środka – powiedziała Leona, szukając klucza w torebce. – Ach – dodała pośpiesznie – to jest Robert Jablonski. A to Wolfgang Dorn, mój były mąż. Słowo „były” boleśnie tłukło się po jego głowie, gdy wchodził do domu za nią i za pięknisiem, jak nazwał w duchu towarzysza Leony. – Czy to któryś z twoich autorów? – zapytał, gdy w końcu został z nią sam. Znalazł dokumenty, których potrzebował, lecz które nie były warte popsutej niedzieli. Leona tymczasem pozbyła się przemoczonych ubrań, wzięła prysznic i stała teraz w salonie w samym szlafroku. Robert, który jak sam stwierdził, przemókł do suchej nitki, też wszedł pod ciepły prysznic, na co troskliwie nalegała Leona, żeby się „tylko nie przeziębił”. Wolfgang zastanawiał się, czy pojawi się zaraz w samym ręczniku na biodrach, żeby zaprezentować Leonie swoją umięśnioną klatę. Uznał, że to bardzo intymna sytuacja. – Nie, to nie autor – odpowiedziała Leona na jego pytanie, nie czuła się jednak najwyraźniej zobowiązana, żeby wyjaśnić, kto to jest. Zaproponowała Wolfgangowi whisky, którą ten przyjął z wdzięcznością, i teraz stali naprzeciwko siebie ze szklankami w dłoniach. Obcy. Zdystansowani. – Kto to w takim razie jest? – zapytał Wolfgang po chwili milczenia, podczas której rozważał, czy zaryzykować zadanie takiego pytania. Leona miała wszelkie prawo odmówić odpowiedzi i z pewnością tak zrobi. – Znajomy – odpowiedziała. – Aha. To nie moja sprawa, ale czy znasz go na tyle dobrze, żeby zapraszać do domu... a potem... a potem pozwolić mu biegać po mieszkaniu w szlafroku? W jej oczach pojawiły się drwiące iskierki. – A cóż to? Odkąd to jesteś taki cnotliwy i dbały o konwenanse? – To nie ma nic wspólnego z cnotliwością ani konwenansami. Nie wiem po prostu, kto to jest... A trzeba zachować ostrożność.
– Umiem o siebie zadbać, Wolfgangu. – Oczywiście. To zabrzmiało tak zdecydowanie, że zrozumiał, że nie może kontynuować tej rozmowy. Zirytuje ją tylko, jeśli będzie się dalej dopytywać. – Ścięłaś włosy – powiedział nagle. – Ładnie ci. Tym przynajmniej ją zaskoczył. – Zawsze byłeś przeciwny – stwierdziła. Uśmiechnął się. – Ale muszę przyznać, że ci ładnie. Wyglądasz bardzo dojrzale. – Na pewno już nie jak mała dziewczynka. Na szczęście. – Wcześniej też nie wyglądałaś jak mała dziewczynka. Tylko dziewczęco. Teraz już nie. – Dziękuję. – Tak – powiedział Wolfgang i wypił mały łyk whisky. – To ja już pójdę. Gdyby była sama, może by jej powiedział, że nie ma kluczy do mieszkania. Ale nie chciał dać jej satysfakcji, a poza tym to i tak nic by nie dało. Na pewno nie zaproponowałaby mu, żeby został. Wolała zostać sama ze swoim wielbicielem, rozpalić w kominku i przygotować kolację. – Musimy w końcu porozmawiać o domu – powiedziała Leona. – I o rozwodzie. Wolfgang wysoko uniósł brwi. – Chcesz o tym mówić teraz? Do pokoju wszedł Robert. Wolfgang z oburzeniem stwierdził, że ma na sobie jego stary szlafrok, choć taki, który on już dawno odłożył i nawet zapomniał, że go ma. – Teraz znowu czuję się jak człowiek – oznajmił Robert. – Oczywiście, że teraz wolałabym o tym nie rozmawiać – powiedziała szybko Leona. – Może w najbliższych dniach, okay? – Okay. Zadzwonię do ciebie, dobrze? – Tak, w porządku. Robercie, niech się pan poczęstuje whisky.
Odprowadzę tylko Wolfganga do drzwi. Właśnie wychodzi. Na zewnątrz wciąż szumiała ulewa. Akurat zapalały się uliczne latarnie. Zrobiło się już prawie ciemno. – Dopiero piąta – zauważył Wolfgang – a już tak ciemno. – Zaczyna się długa, chłodna zima – powiedziała Leona. – Gdzie go poznałaś? – zapytał Wolfgang. Nie potrafił się powstrzymać. Musiał się dowiedzieć. – Przez Lydię – odpowiedziała Leona. Lydia? To imię nic mu nie mówiło. Zmarszczył czoło. – A kto... – zaczął, lecz jej cierpliwość się wyczerpała. Przerwała mu ostrym tonem: – Wolfgangu, przestań mnie już wypytywać. To nie twoja sprawa. Odszedłeś z mojego życia. Z powodów, których nie rozumiem, ale które muszę zaakceptować. Nie próbuj teraz wślizgiwać się tylnymi drzwiami. Idź konsekwentnie swoją drogą. A ja pójdę swoją. – I zatrzasnęła za nim drzwi. Stał w deszczu pośród zapadających ciemności i myślał o facecie, który miał na sobie jego szlafrok. O Leonie, która w tych krótkich mokrych włosach wyglądała tak dojrzale, a jednocześnie tak delikatnie. Powoli ruszył do swojego auta. – Wszystko w porządku? – zapytał Robert, gdy wróciła do salonu. Nalał sobie whisky i stanął przy oknie. Stary szlafrok Wolfganga opinał mu nieco ramiona. Wolfgang nosił go przez lata, dopóki materiał się nie przetarł, a Leona nie podarowała mu nowego. Teraz widok tego starego szlafroka na innym mężczyźnie wzruszył ją w jakiś dziwny sposób. Czując nagłe zakłopotanie, powiedziała: – Skoczę tylko szybko na górę i się ubiorę. On popatrzył na nią, podszedł i dotknął jej ramienia. – Czy wolałaby pani, żebym sobie poszedł? – Ależ skąd! – roześmiała się bez sensu i nieco sztucznie. – Przecież mieliśmy zamówić coś do jedzenia. Poza tym pańskie ubranie jest zbyt mokre. Umie pan rozpalić w kominku? To proszę zrobić to w jadalni, ja
się ubiorę, a potem rozwiesimy pana ubranie przy ogniu. Zdawała sobie sprawę z tego, że mówi zbyt szybko, ale nie mogła zapanować nad zdenerwowaniem. Wraz z pojawieniem się Wolfganga wszystko się jakoś zmieniło. Jej naturalność gdzieś się ulotniła. Patrzyła teraz na tę sytuację tak, jak on ją widział: deszczowe listopadowe popołudnie, oni dwoje w domu, oboje w szlafrokach. Czuła, że to mogło mu się nie spodobać. I choć uważała, że nie ma najmniejszego prawa, żeby się oburzać, nie mogła się pozbyć uczucia przygnębienia. Robert podszedł jeszcze bliżej. – Co się dzieje? – Jego głos był pełen spokoju i współczucia. Westchnęła. – Nic. Wszystko w porządku. Pochylił się i pocałował ją krótko, po przyjacielsku. – Ubiorę się i pójdę do hotelu. Lepiej będzie, jeśli będzie pani miała trochę czasu dla siebie. Zadzwonię do pani. Poczuła ulgę, choć nigdy by się do tego nie przyznała. – To znaczy będzie pan tutaj jeszcze przez jakiś czas? – Na pewno do końca miesiąca. W każdym razie jeszcze się zobaczymy. – Przepraszam – powiedziała cicho. Palcami wsunął jej krótkie pasmo włosów za ucho. – Nie przepraszaj – powiedział, gładko przechodząc na ty. – Rozumiem cię. Tylko wiesz, za bardzo cię lubię, żeby spędzić z tobą wieczór, podczas którego cały czas myślałabyś o innym. Za bardzo by mnie to bolało. Rozumiesz? Skinęła głową. Uśmiechnął się znowu, a ona pomyślała, że nigdy nie widziała u nikogo tak ciepłego uśmiechu, i poszedł na górę, żeby włożyć z powrotem mokre ubranie. Dziesięć minut później opuścił jej dom. – Nie musisz wyładowywać swojego złego humoru na mnie – wrzasnęła wściekła Nicole. – Przecież nie mogłam wiedzieć, że zapomnisz kluczy! – Mówiłaś, że będziesz w domu o ósmej. Jest dziesiąta – odparł
równie rozzłoszczony Wolfgang. Wiedział, że nie ma racji, że zachowuje się jak jakiś pasza, który wylicza żonie, ile minut się spóźniła. Ale musiał jakoś wyładować wszystkie sprzeczne, intensywne i gniewne uczucia, które wzbudził w nim ten frustrujący dzień. Gdy wyszedł od Leony, usiadł w kawiarni i czytał gazetę, ale nie mógł się skoncentrować, a każda kolejna minuta wlokła się niczym wieczność. Za piętnaście ósma wyruszył w drogę do domu, żeby potem bite dwie godziny czekać w samochodzie przed domem na Nicole, która wróciła dopiero koło dziesiątej, zmęczona, ale za to w doskonałym humorze. – Nawet na chwilę nie włączyłaś komórki – zrzędził. – Cały czas próbowałem się dodzwonić. – Nawet gdybyś się dodzwonił, i tak nie mogłabym nic zrobić. Przecież nie mogłam przerwać nagrania i wrócić do domu tylko dlatego, że mój partner zapomniał kluczy i nie mógł wejść do domu. – Oczywiście, że nie! Twoja praca jest najważniejsza, jasne! Zwłaszcza w niedzielę! Twój partner powinien wiedzieć, gdzie jest jego miejsce! Popatrzyła na niego, kręcąc głową, a potem weszła do kuchni, otworzyła drzwi do lodówki i zajrzała do środka. – Mamy coś do jedzenia? – zawołała. – Umieram z głodu! Ruszył za nią. Nagle poczuł znużenie i wstyd. – Przepraszam – powiedział. – Nie chciałem na ciebie naskakiwać. Sam nie wiem, co się ze mną dzieje! Odwróciła się i rzuciła mu badawcze spojrzenie. – Po raz pierwszy od niemal trzech miesięcy zobaczyłeś się ze swoją żoną – powiedziała. – Pewnie o to chodzi! – Bzdury! – Moja sąsiadka ma klucze do mieszkania. Tak na wszelki wypadek. Mogłeś je od niej wziąć. – Nie wiedziałem o tym. Zamknęła drzwi lodówki i wyprostowała się. – Co cię tak wyprowadziło z równowagi? Chyba nie to, że musiałeś
spędzić kilka godzin poza domem, choć muszę przyznać, że pogodę mieliśmy dzisiaj rzeczywiście nieprzyjemną. Przez chwilę zastanawiał się, czy faktycznie może przypisać swoje zdenerwowanie właśnie temu, długiemu czekaniu przy brzydkiej pogodzie. Nie powinien zwierzać się akurat Nicole ze swoich trosk związanych z Leoną. Ale w tym momencie nie było nikogo innego, z kim mógłby porozmawiać. – U Leony jest jakiś mężczyzna – powiedział. Zabrzmiało to dramatycznie, a zarazem śmiesznie. Zauważył ironiczny uśmiech, który przemknął przez twarz Nicole, wzbudzając jego gniew. – Nie jestem zazdrosny, jeśli to sobie właśnie pomyślałaś – powiedział z naciskiem. – Ale martwię się. Nie podoba mi się ten człowiek. – Znasz go? – Nie. I odniosłem wrażenie, że Leona też dopiero co go poznała. Mówili do siebie per pan i pani. – Może to po prostu ktoś, kogo zna z pracy. – Nie – potrząsnął głową. – Coś w nim było takiego... Nie umiem tego opisać, ale coś wyczułem. On jest na nią napalony. Wydaje się bardzo uprzejmy, zdystansowany, ale to tylko element jego strategii. Chce ją zdobyć. Wszystko jedno jak i bez względu na to, ile to potrwa. Nicole popatrzyła na niego uważnie. – Wolfgangu, czy ty zdajesz sobie sprawę, że to, co mówisz, brzmi bardzo dziwnie? Jakby ci się wydawało, że Leonę prześladuje jakiś zwyrodnialec, a ty musisz ją przed nim ratować. Najwyraźniej wsadzasz nos w nie swoje sprawy. Może ten mężczyzna faktycznie chce ją zdobyć. I co z tego? Leona ma ledwo czterdziestkę, jest ładna, a od niedawna znowu wolna. Czego ty się spodziewałeś? Że wszyscy mężczyźni będą ją omijać szerokim łukiem, żeby przypadkiem nie wejść w paradę jej prawie byłemu mężowi, który już dawno się wyprowadził? Czego ty od niej oczekujesz? Że do końca swoich dni będzie siedzieć w waszym domu i wypłakiwać za tobą oczy?
– Chcę ją tylko uchronić przed błędem – odparł rozdrażniony. Nicole nagle spoważniała. – Leona nie jest dzieckiem. To dorosła kobieta, która doskonale wie, co robi. Może się zadawać, z kim chce, i robić z nim, co chce. Ty nie masz już z tym nic wspólnego. – Ten facet... – ...z pewnością jest dość przystojny i ma spore szanse u twojej żony, i to właśnie ci nie odpowiada. Myślałeś, że pojedziesz do niej w niedzielne popołudnie, żeby zabrać dokumenty, a ona będzie tam siedzieć sama i czytać jakiś rękopis albo ze łzami w oczach grabić liście w nagim jesiennym ogrodzie. A ona ma się świetnie i gości akurat jakiegoś faceta. I to cię naprawdę zaszokowało, mój drogi. – To nieprawda. Chciałbym przecież, żeby Leona była szczęśliwa. Żeby nie była sama. Nicole patrzyła na niego przenikliwym wzrokiem. – Naprawdę? Naprawdę chciałbyś, żeby była szczęśliwa? Żeby była szczęśliwa bez ciebie? Zaczął się niecierpliwić. – Oczywiście, że tak! – W głębi serca – powiedziała Nicole – wcale tego nie chcesz. – O Boże, Nicole, przestań z tą amatorską psychologią! Leona to dla mnie przeszłość. Może robić, co chce. Jeśli znajdzie szczęście, tym lepiej! Ale ten gość, którego u niej dzisiaj widziałem, nie da jej szczęścia. Wręcz przeciwnie! Nicole się roześmiała. Wzięła dwie szklanki i butelkę koniaku z barku, nalała i podała jedną Wolfgangowi. – Najpierw się napij. Dobrze ci zrobi na nerwy. A potem się odpręż. I tak w tej chwili nic nie możesz zrobić. Wolfgang z wdzięcznością napił się koniaku, z wdzięcznością przyjął też niesłabnącą uprzejmość Nicole. Jej opanowanie było cechą, która z miejsca go do niej przyciągnęła. Wiedział, że ona też mogła zareagować nerwowo, gdy najpierw napadł na nią, a potem zaczął jęczeć o Leonie. Potrafiła zachować się wspaniałomyślnie w takiej
sytuacji, co w dużej mierze wiązało się z jej silnym poczuciem własnej wartości. – Lydia – wymamrotał. – Żebym to ja wiedział, kto to jest! Nicole rzuciła mu pytające spojrzenie. – Leona powiedziała, że poznała tego mężczyznę przez niejaką Lydię – wyjaśnił. – I tak sobie myślę i myślę... Słyszałem już od niej to imię, ale nie mogę go z niczym skojarzyć. – Na pewno sobie przypomnisz – powiedziała nieco chłodniejszym tonem Nicole. – W każdym razie jestem przekonana, że będziesz się nad tym zastanawiał tak długo, aż w końcu ci się uda. „Chyba masz rację” – pomyślał.
9
Po tym przedwcześnie przerwanym niedzielnym popołudniu Robert zadzwonił do Leony kilka razy, a ona stwierdziła, że rozmowy z nim sprawiają jej przyjemność. Opowiadała mu o swojej pracy, a sądząc po pytaniach, które zadawał, jej opowieści go interesowały. Mądrze je komentował, dowcipnie albo ze zrozumieniem, w zależności od jej nastroju. Zawsze trafiał w odpowiedni ton, wyczuwał jej samopoczucie i aktualny stan psychiczny. Leona nie czuła się najlepiej, zaczął się adwent, stała się drażliwa i smutna. Jeszcze tylko kilka tygodni do świąt, które jak zawsze miała spędzić ze wszystkimi w domu rodziców. Tym razem nie będzie mogła wyjaśnić nieobecności Wolfganga nawałem pracy, nie w Boże Narodzenie. Tym razem będzie musiała powiedzieć prawdę. Drugiego grudnia wieczorem Robert zaprosił ją do kina, a potem spacerowali po zaśnieżonym mieście. Powiedział, że musi wracać do Ascony, że skończył przekład książki, którą przywiózł ze sobą do Frankfurtu. Leonę nagle ogarnęło przejmujące poczucie samotności i straty. Pomyślała, że nie może pozwolić mu odejść, nie teraz, nie w ten okropnie sentymentalny czas świąt, gdy wszelkie rany bolą bardziej niż zwykle. Zabrała go do domu na drinka, a gdzieś koło północy wiadomo już było, że spędzą ze sobą noc. – Naprawdę tego chcesz? – zapytał z powątpiewaniem, jakby się obawiał, że jest zamroczona alkoholem albo szuka szybkiego zastępstwa za mężczyznę, który stał się dla niej niedostępny. Skinęła głową, i jeśli nawet to skinienie nie było całkiem szczere, bo przynajmniej częściowo w jego ramiona pchał ją alkohol, to potem wiedziała już, że nie ma czego żałować i że od teraz każde jej uczucie wobec niego będzie szczere. Trzymał ją w objęciach i oddychał tak równomiernie, że pomyślała,
że zasnął, ale gdy wypowiedziała cicho jego imię, natychmiast odpowiedział rześkim głosem. – Tak? – Naprawdę musisz wracać do Ascony? Gładził ją po krótkich włosach na karku. – Naprawdę. Nie mam tu już żadnej pracy. I na pewno zebrało się sporo poczty, może coś ważnego. Odwróciła się i popatrzyła na niego. – Mógłbyś pojechać, zrobić porządek, wziąć sobie trochę pracy i wrócić. – Ale tutaj jest tak okropnie zimno w grudniu! – Serio? – Delikatnie dotknęła go czubkami palców. – Naprawdę uważasz, że tu tak okropnie zimno? – Nie, faktycznie nie – odpowiedział cicho i znowu zaczęli to, co przed chwilą skończyli. Wstali potem, nagle głodni i spragnieni, i zeszli na dół do kuchni, gdzie Leona przygotowała jajecznicę, a Robert otworzył butelkę prosecco. Dochodziła druga w nocy, a po drugiej stronie okna śnieg sypał niczym lśniący puder. Leona zapaliła wszystkie cztery świece w wieńcu adwentowym, choć było na to o wiele za wcześnie. W kuchni było ciepło, pachniało woskiem i suszonym tymiankiem, który wisiał nad kuchenką powiązany w małe bukieciki. – Masz tu naprawdę ładnie – stwierdził Robert, rozglądając się. – To uroczy dom. I doskonale do ciebie pasuje. Stał przed nią z odsłoniętym torsem. Nie mogła napatrzeć się na jego barki i ręce. Był dużo mocniej umięśniony niż Wolfgang i był o wiele lepszym kochankiem. Leona nie umiałaby dokładnie określić, na czym polegał jego szczególny talent, ale było faktem, że do tej pory nie wiedziała, co to znaczy czuć prawdziwe pożądanie. Teraz już wiedziała. Mogłaby natychmiast pójść z nim z powrotem do łóżka. – Skoro ten dom tak ci się podoba, to czemu w nim nie zamieszkasz? – zapytała. – Przynajmniej na trochę. – Bo ja mieszkam w Asconie, Leono. Bo...
– Teraz chyba nawet tam nie jest zbyt przyjemnie. – Nie jest – przyznał. – W Boże Narodzenie jest zwykle zimno i mokro. – Boże Narodzenie... – powiedziała, a gdy nie skończyła, on dokończył za nią: – Boże Narodzenie powinniśmy spędzić razem. – Pracuję do dwudziestego drugiego – powiedziała Leona. – Mogłabyś przyjechać do Ascony dwudziestego czwartego. Sięgnęła przez stół, żeby wziąć go za rękę. – Wytrzymasz tyle? – szepnęła. – Zobaczylibyśmy się dopiero za dwadzieścia dwa dni. Odpowiedział szeptem: – Już tylko dwadzieścia jeden! Już jest trzeci. Ale to i tak nieludzkie. Spojrzała na niego. Nie chciała powtarzać prośby, żeby na razie zamieszkał u niej. Nie powinien wiedzieć, ile znaczy dla niej jego decyzja. – Pojadę do Ascony – powiedział – zabiorę rzeczy, przejrzę pocztę i wrócę. Zgoda? – Okay – odpowiedziała bez namysłu. Popatrzył na nią z zadumą. – Wiesz – powiedział. – Tak naprawdę ładniej ci było z długimi włosami. Dlaczego je obcięłaś? Niepewnym gestem przeczesała swoją krótką fryzurę. – Po prostu musiałam. Ja... Za dużo rzeczy zależało od tych długich włosów. Tak dużo, że musiałam się ich pozbyć. – Rozumiem – powiedział miękko. To właśnie było w nim najbardziej uwodzicielskie, nie tylko piękne ciało, zmysłowość i wrażliwość, lecz natychmiastowe, pełne ciepła zrozumienie, które przychodziło bez długich i skomplikowanych wyjaśnień. – Włosy odrastają – powiedziała Leona. Wyjechał, a ona przez niemal trzy tygodnie nie miała z nim kontaktu. Najpierw myślała, że do niej zadzwoni, gdy dotrze do
Ascony, lecz telefon milczał przez cały ciemny, niekończący się wieczór. I w drugi wieczór też. Trzeciego wieczoru nie wytrzymała i zadzwoniła pod numer, który jej zostawił. Usłyszała jego głos na automatycznej sekretarce: „Proszę zostawić wiadomość...”. Bez słowa odłożyła słuchawkę, zbyt rozzłoszczona, żeby zostawiać mu jeszcze dowód, że za nim wydzwaniała. Ale gdy dwa wieczory później wciąż się nie zgłaszał, nagrała się na sekretarkę. Monotonna, wciąż ta sama prośba o zostawienie wiadomości strasznie ją już irytowała. – Halo, tu Leona! – Starała się, żeby jej głos brzmiał chłodno i profesjonalnie. – Jeszcze nie dotarłeś? Daj, proszę, znać, bo inaczej pomyślę, że coś się stało! Po tym też nie dał znaku życia. Piętnastego grudnia Leona poleciała na dwa dni do Londynu, żeby się spotkać z angielskim agentem w sprawie kilku licencji. Roberta nie było od prawie dwóch tygodni, nie odezwał się przez ten czas, więc starała się pogodzić z myślą, że nigdy go już nie spotka. Była dla niego jedynie epizodem, krótką przygodą, miłą rozrywką w ponurym i szarym listopadowym Frankfurcie. „No cóż, dla mnie też nie był niczym innym – próbowała sobie wmówić. – Potrzebowałam kogoś, żeby się pogodzić z utratą Wolfganga, a on się akurat nadał. Kilka miłych rozmów, satysfakcjonująca noc. Każde z nas na tym skorzystało”. Ale to nie była prawda i w głębi duszy zdawała sobie z tego sprawę. Robert znaczył dla niej o wiele, wiele więcej. Później zrozumiała też, że było tak od pierwszej chwili, gdy go zobaczyła. Zaiskrzyło między nimi w momencie, kiedy nie miała o tym pojęcia. A teraz wpadła po uszy. Było oczywiście zupełnie inaczej niż w jej długoletnim małżeństwie z Wolfgangiem, ale czuła się bezbronna i krucha jak jeszcze nigdy w życiu. Broniła się zaciekle przed uczuciami, które wzbudzał w niej Robert, a jednocześnie odnosiła napawające lękiem wrażenie, że przez to stają się one jeszcze mocniejsze. Z Williamem, londyńskim agentem literackim, przyjaźniła się od lat.
William nigdy nie ukrywał, że ona mu się podoba, ale zawsze respektował to, że jest żoną Wolfganga. Nie potrafił ukryć przerażenia, jakie wzbudził w nim widok Leony. – Naprawdę okropnie wyglądasz, Leono – powiedział. – Chyba mogę sobie pozwolić na szczerość, prawda? Schudłaś co najmniej pięć kilo i jesteś okropnie blada. Szczera rozmowa dobrze Leonie zrobiła. Znała Williama na tyle długo, żeby móc z nim otwarcie porozmawiać. Opowiedziała mu o katastrofie swojego małżeństwa, o samobójstwie Evy i romansie z Robertem. – Wyszłam na idiotkę – powiedziała. – Naprawdę myślałam, że Robert się we mnie zakochał. A na pewno nie należę do kobiet, które sądzą tak o każdym mężczyźnie, który zerknął na nie dwa razy. Pod tym względem zawsze sądziłam, że jestem realistką. William namyślał się przez chwilę. – Znajdujesz się w wyjątkowej sytuacji, Leono. Trudno ci się uporać z rozwodem, co zrozumiałe. Szukasz jakiejś deski ratunku. To wcale nie jest oznaka słabości, robiłby tak każdy na twoim miejscu. Szukając za wszelką cenę jakiejś podpory, tracisz ostrość widzenia. Może źle zinterpretowałaś jakieś sygnały od tego Roberta. – Trudno mi uwierzyć w to, że aż tak bardzo się pomyliłam – powiedziała Leona. – Przecież ja nie mam siedemnastu lat! On się wydawał taki... Ach, wszystko między nami było takie intensywne! – Ale wykluczasz, że coś mogło mu się stać, prawda? – zapytał William z namysłem. – A może on nie może się z tobą skontaktować? – Przecież nie było żadnej katastrofy kolejowej! Ale i tak zadzwoniłam na kolej. Na całej tej trasie od bardzo dawna nie było żadnego wypadku. Jak mogło mu się coś stać? – Może dopiero w Asconie? – Między dworcem a domem? Trudno mi to sobie wyobrazić! – Czy on ma jakichś znajomych albo krewnych, do których mogłabyś zadzwonić? Leona pokręciła głową.
– Jego jedyną żyjącą krewną była siostra, która też już nie żyje. Poza tym nie znam nikogo. Ani znajomych, ani przyjaciół, ani kolegów z pracy, ani żadnego z wydawnictw, dla których pracuje... Nikogo. Nie znam nawet jego adresu w Asconie! – Niewiele wiesz o człowieku, w którym tak mocno się zakochałaś – stwierdził William. – Wiem, jak to wszystko dziwnie brzmi. Ale weź pod uwagę okoliczności. Mieszkamy setki kilometrów od siebie. W normalnych okolicznościach nigdy byśmy się nie poznali. Widzieliśmy się na pogrzebie Evy, podczas opróżniania jej mieszkania, a potem znowu, gdy przyjechał do Frankfurtu na dziesięć dni. Niby jak miałam się o nim dużo dowiedzieć? Przecież nie mieszkamy w jednym mieście i nie widujemy się codziennie, żeby sobie pogadać! – Ale do łóżka udało wam się pójść – powiedział William, a w jego głosie słychać było i lekki wyrzut, i lekką urazę. Leona spojrzała na niego. – Ach, Williamie... Uniósł obie dłonie. – Już dobrze. Nie będę udawał twojej przyzwoitki, Leono. Ale zastanówmy się. Czy naprawdę nie ma nikogo, kogo znalibyście oboje? – Nie. To znaczy... – Leona się zawahała. – Może jednak. Lydia. Ona go zna. – Lydia? – Opowiadałam o tym niedawno Wolfgangowi. Że Roberta poznałam przez Lydię. Przynajmniej po części. Lydia to sąsiadka siostry Roberta. Zna go, bo odwiedzał Evę. – No to jest dla ciebie punktem zaczepienia. Może będziesz się mogła dzięki niej czegoś dowiedzieć. W każdym razie – William westchnął – jeśli chcesz wiedzieć, co naprawdę myślę, to zapomnij o tym Robercie! Odpuść go sobie! Weź trzy tygodnie urlopu i przyjedź do mnie do Anglii na święta i na pierwsze dwa tygodnie stycznia. Zapraszam cię do mojego domku na wsi. Długie spacery oraz rozmowy z kimś, kto cię zna, bardzo lubi i ma anielską cierpliwość, to jest właśnie
to, czego potrzebujesz! Leona znała jego domek, cudowną chatkę położoną blisko morza w Devon. Byłoby wspaniale ozdobić świątecznie maleńkie pokoiki z niskimi belkowanymi sufitami i spędzić tam święta z Williamem i jego dwoma wielkimi psami. – Zastanowię się – obiecała. William uśmiechnął się z rezygnacją. Był na sto procent pewien, że nie przyjedzie. Gdy już wróciła do domu, zadzwoniła do Lydii, choć od miesięcy nie odpowiadała na wiadomości zostawiane przez nią na automatycznej sekretarce, a gdy Lydii udało się ją złapać, za każdym razem odrzucała zaproszenie na kolację, wykręcając się brakiem czasu. Jak można się było spodziewać, Lydia była urażona i z początku raczej oschła, ale ostatecznie za bardzo jej zależało na kontakcie z Leoną, żeby dłużej utrzymywać tę nieprzychylną postawę. Po dziesięciu minutach lody pękły i Lydia jak zwykle zaczęła wesoło paplać. – Naprawdę musi pani przyjść do mnie na kolację, Leono – nalegała. – Będę zła, jeśli znowu się pani wymówi. Umówiły się na piątkowy wieczór. To był dziewiętnasty grudnia. Po południu padał śnieg. Gdy Leona wychodziła wieczorem z domu, jeszcze nie stopniał, nadając dzielnicy magiczny wygląd miasteczka z piernika. Chłonął dźwięki kroków, tłumił hałas. W innych okolicznościach, w innej sytuacji, Leona byłaby zachwycona. Lydia ozdobiła swoje małe mieszkanie niczym bożonarodzeniowy jarmark, nie było już niemal żadnego miejsca, gdzie nie znajdowałaby się świeca, gałąź jodły, aniołek albo żłóbek. Na oknach nakleiła gwiazdy ze słomy i kolorowego papieru. Z odtwarzacza grzmiały kolędy. Leona poczuła lekkie wyrzuty sumienia, gdy zobaczyła, ile trudu zadała sobie Lydia z kolacją. Musiała chyba cały dzień stać przy kuchni. Była niezwykle ucieszona, że Leona ją w końcu odwiedziła. Leona znowu dostrzegła, jak samotna jest ta kobieta, jak tragicznym wydarzeniem musiało być dla niej samobójstwo Evy. Leona przyszła przede wszystkim po to, żeby dowiedzieć się czegoś o Robercie, a teraz
wstydziła się tego tak bardzo, że nawet nie wiedziała, jak zacząć ten temat. Na szczęście Lydia sama zaczęła o nim mówić. Przy trzecim daniu – filecie z sandacza z soczewicą i ziemniakami – zachichotała nagle i przechyliła się w poufałym geście przez stół. – A odezwał się do pani Robert Jablonski? Wypytywał mnie przecież, czy ma pani męża. I chciał, żebym mu dała numer do pani! „O tym nie wspominał” – pomyślała Leona. A na głos powiedziała: – Spotkałam go raz w listopadzie. Przy grobie Evy. – Przy grobie Evy? Był tu we Frankfurcie? – Mniej więcej przez dziesięć dni. – Hm... – Wzrok Lydii zdradzał, że czuje się dotknięta faktem, że nic o tym nie wiedziała. – U mnie się nawet nie pokazał. A przecież byłam najlepszą przyjaciółką jego siostry! Ku rozczarowaniu Leony uraza sprawiła, że Lydia odbiegła od tematu Roberta. – A Bernhard Fabiani? On też prosił o numer do pani! – Zadzwonił, ale tylko nagrał się na sekretarkę. Jeszcze do niego nie oddzwoniłam. – Nigdy pani nie oddzwania – stwierdziła z troską Lydia, wiedząc to z własnego doświadczenia. Potem jej twarz przybrała pogardliwy wyraz. – Na pewno chciał z panią poflirtować. To jest jak choroba. Myślę, że gdy jakaś kobieta mu się wywinie, uważa to za swoją osobistą klęskę. Przecież sama odprawiłam go z kwitkiem. – Z panią też próbował? – zapytała zaskoczona Leona. – Oczywiście. Ale Eva była moją przyjaciółką, rozumie pani? Związek z Bernhardem nie wchodził w rachubę. Leona popatrzyła na tęgawą, prostoduszną paniusię z żółtymi lokami i przypominającą placek twarzą i pomyślała, czy jednak nie były to tylko jej pobożne życzenia. Lydia nie miała w sobie nic, co mogłoby pociągać mężczyznę takiego jak Bernhard Fabiani. Zadała jej to samo pytanie, które postawiła już Robertowi. – Dlaczego Eva cztery lata po rozwodzie tak bardzo przejmowała się
jego romansami? – Nie dawał jej spokoju, dlatego nie mogła o nim zapomnieć. Przez ostatnie trzy kwartały ciągle wydzwaniał i często tu zaglądał. I przez to narobił Evie nadziei. – Jak często przychodził? Lydia się zastanowiła. – Raz albo dwa razy na miesiąc. Eva była strasznie ożywiona, gdy spodziewała się jego wizyty, wręcz wpadała w euforię. Często gotowałam coś i zanosiłam jej jedzenie, a ona musiała je potem tylko podgrzać. Eva w ogóle nie umiała gotować, ale jemu koniecznie chciała zaimponować i wszystko musiało być na tip-top. – Bo faktycznie gotuje pani pierwszorzędnie, Lydio – powiedziała Leona, i to całkiem szczerze, a nie tylko z obowiązku. Lydia się rozpromieniła. – Eva też tak zawsze mówiła. Wie pani, pięć lat temu przeszłam na rentę. Ze względu na wysokie ciśnienie. Nie miałam już nic do roboty i gotowanie stało się moim hobby. Naprawdę to lubię. Bernhard Fabiani też był ponoć zachwycony. Zawsze twierdziłam, że przez żołądek do serca. – Ale z profesorem Fabianim nie do końca się to chyba sprawdziło. – On w ogóle nie potrafi kochać – oznajmiła Lydia. – Nie ma pojęcia, co to miłość. On zresztą wcale nie pragnął odzyskać Evy, chciał tylko dalej mieć na nią wpływ. Przecież to była bardzo atrakcyjna kobieta. Myślę, że dręczyło go to, że się z nim rozwiodła. Nie spodziewał się tego. Musiał się koniecznie przekonać, ile władzy jeszcze nad nią ma. Leonie wydało się to wszystko dość prawdopodobne. Uznała, że ta teoria jest uzasadniona psychologicznie, ale trudno jej było uwierzyć, że wymyślił ją prosty umysł Lydii. – Eva tak to widziała? – zapytała. Lydia skinęła głową. – W końcu przestała się trzymać iluzji. Znowu było tak źle, jak podczas rozwodu. Całymi nocami płakała, biedaczka! – Przecież każde z nich mieszkało w innej dzielnicy – powiedziała
Leona. – Więc skąd wiedziała o jego kolejnych podbojach? Lydia się zawahała, ale jak zwykle nie potrafiła zachować niczego w tajemnicy. – Evie byłoby przykro, ale chyba mogę to pani powiedzieć. Szpiegowała go. Często jeździła na uniwersytet albo do jego mieszkania, chodziła za nim jak cień. Nie pracowała nigdzie na stałe, więc miała na to czas. I ciągle widziała go z jakimiś kobietami. Nic się nie zmieniło. – I za każdym razem miała pewność, że ze wszystkimi tymi kobietami miał romans? – Sytuacje, w jakich ich widziała, były raczej jednoznaczne. – A kontaktowała się z bratem? – zapytała Leona obojętnym tonem. Chciała koniecznie skierować rozmowę na temat Roberta. – Mógłby jej przecież pomóc. – On mieszkał za daleko. Oczywiście odwiedzał ją, ale między jego wizytami upływało sporo czasu, kiedy w ogóle się nie widywali. Próbował ją przekonać, żeby się przeprowadziła do Ascony, ale ona nie chciała. Właściwie nie wiem dlaczego. Chyba nie najlepiej dogadywała się z jego przyjaciółką. – A pani ją znała? – Przelotnie. Kiedyś była z nim tutaj. Mniej więcej rok temu. – Przecież ona zginęła półtora roku temu – poprawiła ją Leona. – Może to było wcześniej – odparła Lydia i zrobiła wielkie oczy. – Zginęła? Nie wiedziałam. To straszne! – Utonęła w jeziorze. Podczas burzy. – Dlaczego ja o tym nie wiedziałam? – zapytała urażona Lydia. – Przecież na pewno opowiadał o tym Evie! Dlaczego ona mi nie powiedziała? Leona też uznała to za dziwne, ale wiedziała swoje. Lydia mogła się uważać za najlepszą przyjaciółkę Evy, ale było wątpliwe, żeby Eva też tak uważała. Być może nie mówiła Lydii wielu rzeczy, żeby uniknąć jej przesadnych komentarzy i niedyskretnych pytań. – Ta rodzina przyciąga nieszczęścia niczym magnes, prawda? Przyniosę teraz deser. Leono, pani musi więcej jeść, jest pani o wiele za
szczupła! Po grzanym winie i świątecznych wypiekach Leona poszła do domu. Była tak najedzona, że czuła się ciężka i nieruchawa. Cały czas padał śnieg. W świetle ulicznych latarni świat wyglądał jak zaczarowany. Nie dowiedziała się niczego nowego, ale mimo wszystko był to miły wieczór, na pewno przyjemniejszy od siedzenia w domu. Wypiła wystarczająco dużo alkoholu, żeby jakoś znieść ciemne okna w swoim domu, puste pokoje i zimne łóżko. Popchnęła ciężką od śniegu furtkę do ogrodu. Przed drzwiami stał Robert pośrodku stosu bagaży. Nasunął sobie na twarz szalik, przestępował z nogi na nogę i rozcierał dłonie. – Dobry Boże! – rozległ się jego przytłumiony przez wełnę głos. – Gdzieś ty była? Myślałem, że już nigdy nie przyjdziesz! Otwieraj szybko drzwi, prawie zamarzłem. Och, proszę, Leono, nie patrz tak, jakbyś zobaczyła ducha. Otwieraj drzwi! Dopiero po chwili Robert się zorientował, że Leona jest na niego naprawdę zła. Zostawił dwie walizki i torbę w korytarzu i zaniósł do kuchni pięć wypchanych reklamówek. Postawił je na stole i zaczął rozpakowywać. – Spaghetti. Oliwa z oliwek. Pesto. Czerwone wino – wyliczał. – Wszystko prosto z Włoch. Dla ciebie! Wiesz co? Umieram z głodu! Może ugotuję dla nas gigantyczne spaghetti? Leona weszła za nim do kuchni i oparła się o framugę. Uważnie mu się przyjrzała. Wyglądał na zdrowego i wesołego. Śnieg na jego ciemnych włosach zaczynał się topić. – Wracam właśnie z wielodaniowej kolacji – powiedziała. – Będziesz musiał ugotować sam dla siebie. – Szkoda. A gdzie byłaś? Rzucił jej beztroskie spojrzenie. Wciąż nie otrząsnęła się z zaskoczenia, ale powoli zaczynała dochodzić do siebie. – Gdzie ja byłam? – Jej głos był pełen oburzenia. – A może najpierw mi wyjaśnisz, gdzie ty byłeś? – We Włoszech. Tam właśnie kupiłem to wszystko.
– We Włoszech? Przecież miałeś jechać do Ascony! Powiedziałeś mi, że... – Skarbie, w Asconie też byłem. Zabrałem bieliznę, ubrania, materiały do pracy. Ale potem musiałem pojechać do Mediolanu do jednego wydawnictwa, dla którego często robię tłumaczenia. Było mnóstwo spraw do omówienia, mnóstwo roboty... A potem odwiedziłem jeszcze kolegę w Rzymie... Na litość boską, Leono, co się dzieje? Wyglądasz na trochę zdenerwowaną. Nie była w stanie dłużej się powstrzymywać. Nie dość, że nie odzywał się przez trzy tygodnie, to jeszcze kompletnie nie rozumiał, co się stało, wszedł tu sobie jakby nigdy nic i jeszcze czekał na uznanie, bo rozpakował kluski i oliwę. – Trochę zdenerwowaną? Wyglądam na trochę zdenerwowaną? Jestem cholernie zdenerwowana, Robercie, tyle ci powiem. Co ty sobie właściwie myślałeś? Jedziesz na dzień czy dwa do Ascony, żeby uporządkować sprawy i zabrać swoje rzeczy, po czym znikasz na dwa tygodnie! Dwa tygodnie! Żadnego znaku życia, nic! Czy we Włoszech nie ma telefonów? Nie miałeś możliwości, żeby zadzwonić? Zajęłoby minutę, żeby mi wyjaśnić, że coś ci wypadło i że twój powrót się opóźni. To żaden problem. Ale nie można tak nie powiedzieć ani słowa. W gniewie podniosła głos. Robert stał przed nią z opuszczonymi ramionami. Jakby nie wiedział, co odpowiedzieć. Podeszła do stołu i jednym gwałtownym ruchem zrzuciła wszystko na podłogę. – Wpadasz sobie tutaj niespodziewanie w środku nocy i uważasz, że wszystko w porządku! Wiesz, co się ze mną działo przez te ostatnie tygodnie? Pomyślałeś w ogóle o tym? Wciąż nic nie mówił. – Martwiłam się o ciebie! Przecież mogło ci się coś stać. A mnie nikt by nawet nie zawiadomił. Nigdy bym się nie dowiedziała. Wpatrywał się w podłogę, w piękne, stare kamienne płytki, z których Leona była bardzo dumna. Ale teraz podniósł głowę. – Przepraszam – powiedział cicho.
Leona opadła na krzesło. Nagle poczuła okropne zmęczenie. – Tak nie może być – burknęła. Na jego twarzy pojawiło się przerażenie. – Co masz na myśli? Nas? Chcesz wszystko skończyć? – Nie wiem. W każdym razie to nie jest tak, że powiesz „przepraszam” i wszystko będzie w porządku. Musisz mi wyjaśnić, co ty sobie w ogóle myślałeś. – Nic – odparł po prostu. – Nic nie myślałem. Poczuła, że znowu zaczyna się gotować z wściekłości. – I to według ciebie jest usprawiedliwienie? Nic sobie nie myślałeś, więc wszystko jest okay? – Przecież przeprosiłem. – Niczego mi nie wyjaśniłeś. Bezradnie rozłożył ręce. – Może... miałem po prostu o tym jakieś inne wyobrażenie. Bez telefonów, meldowania się i tak dalej. Udało mu się sprawić, że nagle poczuła się żałosna. Drobnomieszczańska. Kołtuńska. Chyba za mocno się go tak od razu uczepiła. Czyżby popełniła często popełniany przez ludzi błąd, pozwalając, by jej zachowaniem zaczęły kierować lęki i urazy zamiast rozsądku i samoświadomości? A to najpewniejsza droga, żeby kogoś stracić... – Martwiłam się – powiedziała słabym głosem. Wcześniej miała zamiar go wyrzucić. Ze swojego domu i ze swojego życia. Teraz czuła, że nie znajdzie na to siły. Natychmiast znalazł się obok niej, wyczuwając jej słabość i wietrząc swoją szansę. Wziął ją za ręce i podciągnął do góry tak, że stała tuż przed nim. – To już się nie powtórzy, moja najukochańsza – szepnął. – Przysięgam, to się już nigdy nie powtórzy. Boże, jak ja mogłem ci to zrobić! Oczywiście, że się martwiłaś. Straszny ze mnie egoista, że w ogóle o tym nie pomyślałem... Jego słowa spływały niczym balsam na jej poranioną duszę. Jego
pocałunki wyzwoliły ją z odrętwienia, w którym próbowała podtrzymywać swoją złość. Ogarnęło ją wspomnienie samotności odczuwanej przez ostatnie tygodnie. Nie chciała go stracić. – Zrobię ci coś do jedzenia – szepnęła. Potrząsnął głową i uśmiechnął się. – Mam o wiele lepszy pomysł. Zamknęła oczy. Dwudziestego czwartego grudnia pojechali samochodem Leony do Laubergu, jej rodzinnego miasteczka. Zaskoczona rodzina dowiedziała się dwóch rzeczy: że Leona trzy miesiące temu rozstała się z Wolfgangiem, ale na pocieszenie ma już u swojego boku nowego mężczyznę, Roberta, którego właśnie przywiozła im przedstawić. Zauważyła, że rodzice byli wstrząśnięci jej rozstaniem z Wolfgangiem, lecz grzeczność nakazywała im powstrzymać się od komentarzy, ponieważ nie wypadało okazywać przy Robercie swojego niezadowolenia. Dopiero wieczorem, tuż przed Gwiazdką, Elisabeth zdołała porozmawiać z córką sam na sam. – Dlaczego nic nie mówiłaś? Rozstaliście się trzy miesiące temu... – Dokładnie trzydziestego pierwszego sierpnia. – To nie byliście już razem, jak byłaś tutaj we wrześniu? To dlatego nie przyjechał. Dlaczego nas okłamywałaś? – Nie okłamywałam was. Nie mogłam wtedy jeszcze o tym rozmawiać. Leona zauważyła, że matka czuje się zraniona. Położyła jej dłoń na ramieniu. – Mamo, zrozum, proszę! Wszyscy byście mi współczuli i wszyscy byście się martwili. A to byłoby dla mnie jeszcze gorsze. – Nigdy bym nie pomyślała, że może do tego dojść – powiedziała Elisabeth. – Że ty i Wolfgang możecie się rozstać. To po prostu niepojęte! „Myślisz, że dla mnie nie?” – miała ochotę odpowiedzieć Leona, ale się powstrzymała. „Żadnych nerwów – upomniała się – i tak jest
dostatecznie wstrząśnięta”. – A gdzie poznałaś tego swojego nowego wielbiciela? – zapytała Elisabeth, a staromodne słowo zabrzmiało nieco dziwnie, biorąc pod uwagę stopień zażyłości, jaki osiągnął ich związek. Leona postanowiła nie wspominać o tym, że spotkanie Roberta było związane z samobójstwem jego siostry. Powiedziała więc tylko: – Poznałam go przez wspólną znajomą. – Jakoś szybko wam poszło... – Miałam dużo szczęścia – odparła Leona. Jej matka westchnęła. – Masz coś przeciwko Robertowi? – zapytała natychmiast Leona. – Podoba mi się – odpowiedziała Elisabeth. – Jest taki miły i uprzejmy. I bardzo przystojny. Tylko że... Jestem zupełnie zdezorientowana, musisz zrozumieć. Wolfgang od tylu lat był moim zięciem. Częścią naszej rodziny. A teraz nagle go nie ma. To dla mnie bardzo smutne. Leona poczuła, że to trochę absurdalne, żeby ona pocieszała matkę po stracie, która przede wszystkim dotyczy jej samej. Wzorowa córka boleśnie wstrząsnęła światem swoich rodziców. Uważała jednak, że złagodziła cios, bo mogła od razu zaprezentować zastępstwo. Wszystko było idealnie: stary, pełen zakamarków dom ozdobiony świecami i jodłowymi gałązkami, wysoka błyszcząca choinka w salonie, ogień na kominku, zapach pysznego jedzenia, płatki śniegu za oknem. Feliks, syn Carolin, bawił się zachwycony swoimi nowymi zabawkami. Zadowolona Dany rozsiadła się wygodnie w jednym z kątów i cicho nucąc, kołysała się w przód i w tył, cała wysmarowana czekoladą z pierników. Przyjaciel Carolin, Ben, włożył z okazji świąt białą koszulę, wypił sporo starego porto, którego Julius hojnie dolewał, i nikogo nie irytował swoimi teoriami na temat naprawy świata. W rodzinnym gronie brakowało tylko Paula i Olivii, którzy pojechali na narty do Austrii. Paul zafundował żonie tę wyprawę z okazji świąt, ale wszyscy wiedzieli, że była to rozpaczliwa próba ratowania ich rozsypującego się małżeństwa. Elisabeth zwierzyła się Leonie, że z powodu tego wyjazdu
dochodziło między nimi do gwałtownych kłótni, bo Olivia oczywiście nie chciała jechać bez Dany. – Odbyłam z nią bardzo długą rozmowę – powiedziała – i wyjaśniłam jej, że tym razem musi ustąpić. Bo w przeciwnym razie straci Paula. Czuję, że on już długo nie wytrzyma. – Nikt na dłuższą metę nie zniósłby tego, co Olivia wyprawia w związku z Dany – stwierdziła Leona. – Moim zdaniem Paul i tak już wykazał anielską cierpliwość. Bez Paula i Olivii w domu panowała milsza atmosfera. Napięcia między nimi zawsze były silne i niemożliwe do przeoczenia. W każdej chwili obawiano się kolejnego wybuchu. Carolin pobiła wszystkich swoim prezentem dla Leony. Podała jej koszyk z dwoma kociętami. Jeden był szary, pręgowany, a drugi miał czarne futerko i białe ucho. – To dla ciebie – powiedziała. – Potrzebujesz trochę ożywienia w domu. Uratowałam je. Jakiś chłop chciał się ich pozbyć. Oba kotki wywołały zachwyt wszystkich obecnych. Każdy chciał je trzymać, głaskać i bawić się z nimi. W końcu cała rodzina zgodnie siedziała na podłodze, turlając piłki od ping-ponga i ciągnąc wstążki po dywanie. W którymś momencie Leona spojrzała na rodziców, którzy siedzieli obok siebie przed kominkiem. Elisabeth i Julius trzymali po kieliszku wina i z uśmiechem obserwowali wesoły harmider u swych stóp, lecz na ich twarzach dostrzec też można było smutek, który sprawił Leonie ból. Elisabeth i Julius zaczęli wątpić w stworzoną z trudem i tak długo zacięcie przez siebie bronioną idyllę. „A ja mam poczucie, że jestem temu winna” – pomyślała Leona. Ktoś dotknął jej ramienia, więc się odwróciła. Robert uśmiechnął się do niej zachęcająco. Zauważył, że na chwilę pogrążyła się w ponurych rozmyślaniach. Z wdzięcznością odpowiedziała na jego uśmiech. Nigdy nie spotkała mężczyzny tak wrażliwego na uczucia innych. Wolfgang w ogóle nie zauważał zmian jej nastroju. Ale Wolfgang nigdy nie zniknąłby na trzy tygodnie, nie dając znaku życia. Wolfgang zawsze był uosobieniem solidności, co jednak nie
przeszkodziło mu w oszukiwaniu i zdradzaniu żony przez pół roku. Nie powinno się dokonywać takich porównań. Wolfgang i Robert to zupełnie różni mężczyźni. Robert, stwierdziła Leona, to artysta. Trochę niezdyscyplinowany, lekkomyślny, z trudem dopasowujący się do systemu. To, że zapomniał zadzwonić przez trzy tygodnie, nic nie znaczy. Taki już jest. Tego świątecznego wieczoru Leona czuła, że jest całkowicie gotowa, żeby mu wybaczyć i zapomnieć o całej tej historii. Bajkowa, świąteczna, pełna czaru sceneria utrzymywała się jeszcze przez kolejne dni. Robiło się coraz zimniej i cały czas padał śnieg. Leona chodziła z Robertem na spacery po srebrzystobiałych lasach, pokazywała mu wszystkie miejsca i zakątki, które znaczyły coś dla niej w dzieciństwie: sadzawkę we wsi, na której jeździła na łyżwach, szkółkę, do której chodziła przez pierwsze cztery lata nauki, drzewo w lesie, na którym razem z przyjaciółmi zbudowała domek, kościół, do którego co niedziela chodziła z rodzicami i siostrami. Wybrali się nad leśne jezioro, w którym Leona uczyła się pływać. Pokrywała je teraz cienka warstwa lodu. Zmierzch wpełzał właśnie na zaśnieżone wierzchołki drzew. Resztki rozproszonego światła rozświetlały polanę. Ciężkie chmury zapowiadały kolejne opady śniegu. – Teraz znasz już moje dzieciństwo – powiedziała Leona, która czuła się jakoś wyjątkowo i uroczyście. – Wszystko, co było dla mnie ważne. I co zawsze będzie dla mnie ważne. Rozejrzał się. – Idylla – oznajmił. – Prawdziwa idylla. – Moi rodzice długo szukali tego miejsca i tego domu – wyjaśniła Leona. – Choć to jeszcze nie były te czasy, byli niczym pierwsze dzieci kwiaty. Szukali bliskości przyrody i spokoju. Moja matka była niczym kotka, która zabiera swoje małe tam, gdzie nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Robert się uśmiechnął. – Takiego miejsca nie ma – powiedział. – Przynajmniej nie na tym świecie. – Oni uznali, że znaleźli je tutaj.
Robert w typowy dla siebie sposób od razu dostrzegł problemy. – Ale co nieco dopadło ich i tutaj, prawda? Nie byli w stanie utrzymać tej idylli. – Udawało im się to zdumiewająco długo. Popatrzyła na taflę lodu u swych stóp, na której przysiadło kilka wielkich, skrzeczących czarnych wron. Stadko kaczek wyfrunęło z pobliskich zarośli, trzepocząc w panice skrzydłami. – Pierwsza prawdziwa tragedia, która nas spotkała, to narodziny Dany. Gdy się okazało, że jest upośledzona. – To nie musiało się przerodzić w tragedię. – Ale stało się tak przez sposób, w jaki podchodzi do tego Olivia. Biega wokół tego dziecka przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, całymi tygodniami zwalnia je ze szkoły z powodu wszystkich możliwych psychosomatycznych dolegliwości i pomału niszczy przez to samą siebie. – Przypuszczam, że bardzo kocha Dany. – Przede wszystkim obwinia siebie o wszystko, to jest zasadniczy problem. Nigdy się z tym nie upora. – Ale... – Najgorsze jest to, że faktycznie nie jest bez winy – powiedziała Leona. – Poszła wtedy do szpitala o wiele za późno, bo koniecznie chciała skończyć artykuł dla gazety, w której pracowała. To było typowe dla Olivii z tamtych czasów. Była strasznie ambitna. W każdym razie doszło do komplikacji i dziecko długo było niedotlenione. Teraz Dany jest ciężko upośledzona, a Olivia stara się to odpokutować, rujnując dla dziecka własne życie. – Rodzina chyba nie jest w stanie jej pomóc. – Wszyscy już wiele razy próbowaliśmy. Olivia nie chce zrozumieć, że swoim zachowaniem szkodzi także Dany. Przy profesjonalnej pomocy wykształconych pedagogów Dany z pewnością mogłaby się w ośrodku nauczyć rzeczy, które ułatwiłyby jej życie. Stawiano by jej wymagania, zamiast pozwalać, by wegetowała w otępieniu albo miała napady agresji. To, co robi teraz Olivia, pozwalając, żeby dorastała
w całkowitej izolacji na łonie rodziny, bez żadnej dyscypliny i bez żadnych obowiązków, rozpieszczana przez nią i przez Elisabeth, to właściwie zbrodnia na tym dziecku. – Ile Dany ma lat? – Trzynaście. Nawet gdyby Olivia zmieniła teraz zdanie, to najcenniejsze lata zostały już stracone. Ale ona nie zmieni zdania. W zamyśleniu pokiwał głową. Wieczór zapadał szybko. Ochłodziło się, a w powietrzu wirowały już pierwsze płatki śniegu. – A Carolin, nasza najmłodsza siostra, to też dziecko z problemami – kontynuowała Leona. – Zawsze, odkąd pamiętam, wszystkiemu zawzięcie się sprzeciwiała. Byłam jedyną osobą, która miała na nią jakikolwiek wpływ, do której się zwracała ze wszystkimi tymi pokręconymi pomysłami, jakie rodziły się w jej głowie. Nienawidziła tej wsi, tych ludzi, tej całej idylli. – Ale została tutaj. Leona się roześmiała. – Ironia losu. Przez te wszystkie demonstracje, protesty, bunty kompletnie zapomniała zatroszczyć się o coś tak banalnego jak ukończenie szkoły. Teraz nie bardzo może się stąd ruszyć, bo nie ma pojęcia, z czego miałaby utrzymać siebie i dziecko. – A jej przyjaciel żyje na koszt twoich rodziców. – Przyjaciel numer dwieście. Zgarnia jakieś dziwne typy, przywleka ich do domu, karmi przez jakiś czas, a potem się z nimi rozstaje. Ben trzyma się zaskakująco długo. Ale w końcu popadnie w zapomnienie, tak samo jak jego poprzednicy. Robert odwrócił się do niej i wziął ją za obie ręce. – Więc to ty jesteś ta dobra córka! Leona się skrzywiła. – Mniej więcej. Ostatnio raczej mniej. Rozstanie z Wolfgangiem zaszokowało moich rodziców. Przecież byłam wzorowym dzieckiem. Latoroślą, która się udała. – Jesteś atrakcyjną, odnoszącą sukcesy kobietą, Leono. Z Wolfgangiem czy bez, taką pozostaniesz. Jedna rzecz ci się w życiu
nie udała i co z tego? Teraz masz mnie. A ja nigdy cię nie opuszczę. Proszę – powiedział i wygrzebał z kieszeni płaszcza małą paczuszkę. – Mam dla ciebie jeszcze jeden świąteczny prezent. – Nie mogę – zaprotestowała Leona. – Dałeś mi już tak dużo! – Otwórz! Musiała ściągnąć rękawiczki, żeby rozwiązać wstążkę i rozwinąć papier. Jej oczom ukazało się małe granatowe pudełeczko na biżuterię. Otworzyła je. Na błękitnym aksamicie lśnił złoty pierścionek. Zamiast oczka miał małe, pełne wywijasów R z białego złota. – Jaki śliczny – szepnęła Leona. Robert wyjął pierścionek z pudełeczka, przyciągnął prawą dłoń Leony i delikatnie wsunął jej ozdobę na palec. Pierścionek pasował jak ulał. – Chciałbym, żebyś zawsze go nosiła, Leono. W dzień i w nocy. To symbol naszej miłości. Wiąże nas nierozerwalnie po wszystkie czasy. – Oczywiście, że będę go zawsze nosić! Ale skąd go masz? – Z Włoch. – Uśmiechnął się. – Kazałem go zrobić na specjalne zamówienie. Trochę to trwało, dlatego tak długo mnie nie było. A gdy wrócił, ona przyjęła go złością i pretensjami! Nagle się zawstydziła. Zachowała się głupio i małostkowo... – Przepraszam – powiedziała. Tymczasem zrobiło się już tak ciemno, że ledwo dostrzegała kontury jego twarzy. Ale wyglądało na to, że znowu się uśmiecha. – Za nic – powiedział – absolutnie za nic nie musisz przepraszać. Bądź po prostu szczęśliwa, że jesteśmy razem. Że się odnaleźliśmy. Ujął jej twarz obiema rękami, zanurzając palce w jej włosach. – Kocham cię – szepnął. – Ja też cię kocham – odpowiedziała Leona. – Jest tak pięknie – powiedział. – I masz coraz dłuższe włosy. Powiedział to tym samym tonem, co przed sekundą „Kocham cię”, i Leona potrzebowała chwili, żeby się zorientować w zmianie tematu. Włosy? Cofnęła się lekko. Białe obłoczki oddechów kłębiły się między ich
twarzami. – Moje włosy? Tak ci na nich zależy? Domyśliła się jedynie, że pokiwał głową. – Były takie piękne. To właśnie w nich najpierw się zakochałem. Złote i lśniące, spływały ci po plecach... – Wiesz, Robercie – powiedziała, mając nadzieję, że zrozumie – nie jestem pewna, czy kiedykolwiek będę znowu tamtą kobietą z długimi włosami. Chyba... Myślę, że już do mnie nie pasują. Nie wiem, czy pozwolę im odrosnąć. – Zrobisz to dla mnie – powiedział Robert. Najwyraźniej uważał to za wystarczający powód. A Leona przez cały wieczór zastanawiała się nad tym jednym zdaniem.
10
Dziwne, jak bardzo brakowało jej siostry. „Jak ojciec umrze – pomyślała Lisa – będę ostatnią żyjącą osobą z naszej rodziny”. W tej myśli było coś przerażającego, wzbudziła w niej skojarzenie z ostatnim pasażerem na tonącym statku. Samotnym, opuszczonym, zdanym całkowicie na siebie, wydanym na pastwę nieobliczalnych żywiołów. „Moje życie to wcale nie jest tonący statek – powtarzała sobie raz po raz – a wokół mnie wcale nie szaleją pochłaniające wszystko fale!” Lecz właśnie takie ponure uczucia zawładnęły jej duszą, choć bezskutecznie próbowała rozpędzić je za pomocą rozsądku. Anny nigdy nie było, gdy jej potrzebowała! Przez te wszystkie minione lata musiała sobie radzić sama! „Dla mnie to bez różnicy, czy ona żyje, czy nie”. Ale była różnica. Idiotyczna, nierozsądna, niedająca się wytłumaczyć różnica. „Bo siostra w Ameryce Południowej to coś zupełnie innego niż martwa siostra” – pomyślała Lisa. W te zimne, wilgotne i szare dni nowego roku ojciec czuł się coraz gorzej. Choć był już cieniem samego siebie, nadal chudł. Leżał w łóżku z wychudłymi policzkami i zapadniętymi oczami. Zwykle nie miał dość siły, żeby powlec się do łazienki, więc Lisa musiała obmywać go w łóżku ścierką i karmić łyżeczką podgrzanym pokarmem ze słoiczka przeznaczonym dla niemowląt. Bardzo często zwracał ów nader skromny posiłek. Czasem Lisa nie zdążyła podtrzymać mu głowy, wtedy wymiotował na poduszki i kołdrę, a ona musiała jakoś przenieść go na fotel, żeby móc zmienić pościel. W takich przypadkach pomoc Benna byłaby czystym błogosławieństwem, często jej go brakowało, ale potem myślała o pieniądzach i zdawała sobie sprawę, że trzeba sobie
radzić bez niego. Wcześniej podczas tych wszystkich czynności, które i tak, mimo obecności Benna, musiała wykonywać sama, w głębi duszy nienawidziła ojca i nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia. Miała mu za złe, że zachorował, gardziła jego lamentami, jękami i westchnieniami, tym, że nad sobą nie panował. I robiła plany na przyszłość, tylko dla siebie. Codziennie wpadała na jakiś nowy pomysł. Życie powinno jej wynagrodzić te stracone, ponure lata. Lisa wiedziała, że posiada decydujący atut: swój wygląd. Chłopcy ze wsi zawsze patrzyli na nią z pożądaniem, ale i „prawdziwi” mężczyźni oglądali się za nią, gdy, niestety bardzo rzadko, jechała do Monachium i szła ulicą w mini i na szpilkach. Oprócz urody jej kapitał stanowiła także młodość, a to był element w najwyższym stopniu nietrwały. Dlatego myślała sobie czasami: skoro ma umrzeć, to miejmy nadzieję, że to już długo nie potrwa. W przeciwnym razie zrobię się stara i siwa i żaden już na mnie nie spojrzy. Bycie starym i siwym zaczynało się dla Lisy najpóźniej w trzydziestym roku życia, a ona miała już przecież dwadzieścia dwa lata. Lecz to się zmieniło wraz ze śmiercią Anny. Nie czekała już gorączkowo na odejście ojca, wręcz przeciwnie, bała się go. Optymizm, z którym patrzyła w przyszłość, zastąpiły lęk i niepokój. I twarda, realistyczna ocena sytuacji: gdy ojciec umrze, nie będzie miała nic. Nie będzie miała nikogo. Ani pieniędzy, ani zawodu. Zostanie jej tylko ten dom, ale był obciążony hipoteką. Nie miała pojęcia, jak miałaby ją spłacić. Będzie go musiała sprzedać, a po spłaceniu długu zostanie jej śmiesznie mała kwota. Pod koniec stycznia odebrała wreszcie telefon, dzięki któremu niespodziewanie uzyskała kilka informacji o siostrze. Telefon zadzwonił, gdy myła zęby siedzącemu na łóżku i wstrząsanemu odruchem wymiotnym ojcu. Ledwo był w stanie przytknąć szklankę z wodą do ust, bez sił splunął do miseczki, którą mu podstawiła. W wodzie unosiła się piana z pasty i krew... Miał zapalenie dziąseł,
krwawiły pod dotykiem szczoteczki. – Musisz kupić miększą – wymamrotał. – To jest najmiększa. Przykro mi, jeśli cię bolało. Odstawiła miseczkę i wybiegła na korytarz. Telefon dzwonił już ósmy raz. – Heldauer – rzuciła do słuchawki. – Frederica Hofer – oznajmił wesoły damski głos. – Jest może Anna? Lisa przełknęła ślinę. – Nie. – A wie pani, gdzie mogę ją znaleźć? – A kim pani jest? – Jej znajomą. Poznałyśmy się rok temu na wakacjach w Hiszpanii. Chciałam się jej po prostu przypomnieć. W Hiszpanii! Przed rokiem Anna była w Hiszpanii. Nie w Ameryce Południowej. – Dała pani ten numer? – zapytała Lisa. Kobieta po drugiej stronie linii wydała się lekko zaniepokojona. – Tak. Czy coś się nie zgadza? Czy to nie jest numer Anny Heldauer? Lisa odchrząknęła. – Anna, moja siostra, nie żyje. Milczenie. A potem pełne przerażenia: „O Boże!”. Lisa natychmiast dodała: – Anna wyjechała przed sześcioma laty. Wybierała się do Ameryki Południowej. Nie mamy pojęcia, gdzie była przez cały ten czas. – To straszne! Jak... To znaczy, na co umarła? – Została zamordowana. W lesie obok naszej wsi. Rozmówczyni Lisy musiała najpierw przetrawić tę informację, więc znów przez kilka sekund milczała. Lisa zastanawiała się w tym czasie, dlaczego Anna podała wakacyjnej znajomej, z którą najwyraźniej chciała się jeszcze skontaktować, numer do domu w Niemczech, w którym w owym czasie już od dawna nie mieszkała. – Czy moja siostra powiedziała pani wtedy, gdzie mieszka? –
zapytała. – W... Nie pamiętam, jak ta wieś się nazywa, ale gdzieś koło Augsburga. Podała jej nie tylko numer telefonu, podała też nazwę miejscowości. Już rok temu musiała planować powrót do domu. – A gdzie pani mieszka? – zapytała Lisa. – W Monachium. Dlatego myślałam sobie, że mogłybyśmy się spotkać. Nie miałam pojęcia, że ona... To naprawdę okropne! Czy wiadomo, kto to zrobił? – Policja szuka po omacku. Dokładnie rzecz biorąc, Lisa nie miała pojęcia, czy policja nadal zajmuje się wyjaśnianiem tej zbrodni, czy też odłożono już sprawę do akt. Nikt się do niej od dawna nie odzywał. – Cóż, naprawdę bardzo mi przykro – powiedziała Frederica, ale zanim zdążyła się pożegnać i odłożyć słuchawkę, Lisa rzuciła prędko: – Proszę posłuchać, pani Hofer, chciałabym się z panią spotkać. W tym momencie jest pani jedyną osobą, która może mi powiedzieć cokolwiek o mojej siostrze. Czy znalazłaby pani dla mnie kiedyś godzinkę lub dwie? – Och, ale ja prawie nic nie wiem. Frederica wyraźnie czuła się nieswojo. Gdy już się otrząsnęła z zaskoczenia, nie zamierzała dać się wciągnąć w coś nieprzyjemnego. – Jak już mówiłam, to była krótka, wakacyjna znajomość... „Na pewno wiesz więcej – pomyślała Lisa – wasza znajomość była na tyle zażyła, że rok później próbujesz się z nią skontaktować”. – Z powodu choroby ojca trudno mi się gdzieś wybrać, ale mogłabym spróbować dotrzeć do pani, do Monachium... Klik! Frederica bez słowa odłożyła słuchawkę. – Głupia krowa! – powiedziała głośno i dobitnie Lisa i też się rozłączyła. Wpatrywała się w aparat, jakby w jakiś cudowny sposób mogła wyciągnąć z niego kolejne informacje. Frederica Hofer. Zanotowała nazwisko w notesie i w zamyśleniu namalowała wokół
niego parę esów-floresów. Przez biuro numerów albo z książki telefonicznej na pewno można się dowiedzieć, gdzie ta kobieta mieszka. Potem można ją po prostu odwiedzić. Gdy Lisa stanie już pod jej drzwiami, to przecież nie odmówi odpowiedzi na kilka pytań. „To ostatnia osoba, jaką znam, która rozmawiała z Anną” – pomyślała Lisa i dreszcz przeszedł jej po plecach. Anna była przed rokiem w Hiszpanii. W porównaniu z Ameryką Południową, Lisie wydawało się to całkiem blisko, niemal za rogiem. Jaka Anna była? Radosna, szczęśliwa, zdrowa? Czy opowiadała o swojej rodzinie? Nurtowały ją tysiące pytań. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna zadzwonić do komisarza Hülscha, lecz zaraz potem odrzuciła tę myśl. Policja spróbuje znaleźć Fredericę i ją przesłuchać, a Lisa przypuszczalnie niczego się nie dowie. Najważniejszym celem policji było złapanie mordercy Anny. Lisa też chciała, żeby trafił za kratki. Ale jej chodziło o coś więcej, mianowicie o to, żeby odnaleźć zaginioną przed sześciu laty siostrę. Poznać ją na nowo, zbliżyć się do niej. Nie odda tego maleńkiego źródła, które właśnie odkryła. Nie odda, póki go nie wyczerpie. – Lisa! – zawołał drżącym głosem ojciec ze swojego pokoju. Westchnęła. – Już idę. Jemu też nic nie powie. I tak by nie zrozumiał. Zresztą i tak zajmowało go już tylko własne umieranie.
11
Pod koniec stycznia Wolfgang przypomniał sobie wreszcie, kim jest Lydia. Nie żeby zastanawiał się na tym przez cały ten czas. Ale ta zagadka ciągle tkwiła gdzieś w tyle jego głowy. Oczywiście nie odważył się wspomnieć o tym ponownie w obecności Nicole. W żadnym razie nie chciał, żeby znów zaczęła go podejrzewać o zazdrość. Ale to akurat Nicole popchnęła go na właściwy tor, gdy powiedziała, że w pierwszym odcinku swojego startującego w marcu talk-show chce porozmawiać z ludźmi, którzy próbowali odebrać sobie życie. Mieli wyjaśnić swoje motywy i opowiedzieć, co czuli przed nieudaną próbą samobójczą i po niej. Gdy usłyszał słowo „samobójstwo”, natychmiast skojarzył. – Oczywiście! – powiedział. – Już wiem! Lydia! Sąsiadka samobójczyni. Nicole patrzyła na niego przez kilka chwil, nic nie rozumiejąc, ale potem zrozumiała i skrzywiła się. – Ciągle jeszcze o tym myślisz! Nie możesz się pogodzić z faktem, że żona, od której odszedłeś, jest z innym mężczyzną. Na litość boską, Wolfgangu, jesteś naprawdę strasznie zawzięty! Nie odpowiedział. Gdyby zaczął się bronić, tylko wzmógłby jej podejrzenie, że kieruje nim zazdrość. A wcale nie był zazdrosny. Lecz porzucił Leonę, a ona zrozpaczona mogła popełnić błąd. Jego obowiązkiem było się dowiedzieć, czy z tym jej podejrzanym wielbicielem wszystko jest w porządku. Leona znów zaczęła czuć, że jest całością. Po rozstaniu z Wolfgangiem miała wrażenie, że jest jakimś półczłowiekiem. Krążyła pusta i wypalona, głodna i zmarznięta. Teraz znów było jej ciepło, a pustka zaczęła się wypełniać. Zimny i ponury styczeń ustąpił mglistemu, deszczowemu lutemu.
Leona odzyskiwała radość i siłę, gdy wieczorami biegła do domu w śnieżnej brei i już z daleka widziała rozświetlone okna swojego domu. Padające z nich w późny zimowy wieczór światło sprawiało wrażenie ciepła i przytulności. Gdy otwierała drzwi, od razu mogła poczuć, że Robert coś gotuje. Wychodził jej naprzeciw, pomagał zdjąć płaszcz, całował ją i cały się rozpromieniał, bo wreszcie wróciła. W salonie grała muzyka, w jadalni płonął w kominku ogień, a stół był starannie nakryty. Dolly i Linda, obie kotki, które spały na fotelach, przeciągały się i mruczały, gdy Leona podchodziła do nich, żeby je pogłaskać. Na małym starym sekretarzyku Leony w salonie stała maszyna do pisania Roberta, obok piętrzyły się stosy papierów. Robert tłumaczył jakiś olbrzymi manuskrypt z włoskiego na niemiecki dla małego wydawnictwa, o którym Leona nigdy dotąd nie słyszała, a które powstało jeszcze w czasach NRD. – Czy takie małe wydawnictwo stać na tak żmudne tłumaczenie? – zapytała kiedyś zdziwiona Roberta. Robert jakby się zmieszał. – Niewiele będą mogli zapłacić – odpowiedział w końcu – ale nie mogłem odmówić. Ta książka nigdy nie stanie się bestsellerem, ale jest napisana tak cudownym językiem, tak subtelnie opowiedziana, że zrobiłbym wszystko, żeby tylko ją przetłumaczyć. Może to strasznie idealistyczne... W ten sposób nigdy nie dorobię się majątku! „Jaki on jest inny od Wolfganga – pomyślała Leona. – Wolf gang nie kiwnąłby palcem, gdyby nie został odpowiednio wynagrodzony”. Po raz kolejny utwierdziła się w przekonaniu, że Robert to artysta. Pieniądze były dla niego sprawą uboczną. Będzie pracować nad tą książką co najmniej trzy miesiące, niemal za darmo. Leona kochała go za to. Krucho było u niego z kasą, jak to określił, ale mimo to zaproponował, że dołoży się do wydatków na jedzenie i picie oraz do rachunków za wodę i prąd. Wiedziała, że byłoby mu trudno, więc odrzuciła tę ofertę. – Nie ma mowy. Przecież wszystkim się tutaj zajmujesz, sprzątasz, gotujesz, robisz zakupy. A mnie naprawdę stać na odrobinę więcej
jedzenia. Przemilczała fakt, że stać ją było na to tylko dlatego, że Wolfgang nadal płacił część rat kredytu za dom. Zgodziła się na to, bo alternatywą była sprzedaż domu, a tego nadal nie chciała. „Jeszcze tylko jedno lato – myślała czasami – tylko jedno lato w moim cudownym ogrodzie”. Robert pracował pilnie, jeśli tylko akurat nie naprawiał czegoś w domu, nie szedł z kotami do weterynarza albo nie robił zakupów. Gdy tłumaczył, włączał automatyczną sekretarkę i nie odbierał telefonów. – W przeciwnym razie nie mógłbym się skoncentrować – wyjaśnił. Leona rozumiała to i szanowała, ale czasami i tak dzwoniła i nagrywała na sekretarkę czułe słowa dla niego, za które on zawsze potem z radością dziękował. Pewnego wieczoru na początku lutego podczas kolacji wydał jej się jakiś przygnębiony, a gdy go o to zapytała, powiedział z wahaniem: – Tak sobie tylko dzisiaj myślałem... Ach, chyba głupio w ogóle, żebym o tym mówił... – Nie, powiedz, o czym myślałeś? Popatrzył na nią. – O twoim rozwodzie. O twoim rozwodzie z Wolfgangiem. Wydaje mi się, że nic się nie dzieje w tej sprawie. – Och... – powiedziała zaskoczona Leona. Nie spodziewała się, że Robert w ogóle o tym myśli. – Oczywiście nie chciałbym się mieszać w twoje sprawy – kontynuował Robert – ale miałem nadzieję, że ty teraz... to znaczy teraz, gdy jesteśmy razem... że podejmiesz odpowiednie kroki... Leona zaczęła się zastanawiać, dlaczego już dawno tego nie zrobiła. Wolfgang nie mieszkał z nią od niemal pół roku. Pora popchnąć sprawę rozwodu, skoro oboje są związani z innymi partnerami. Dlaczego Wolfgang nic nie przedsięwziął w tej sprawie? „Właściwie to tym razem ja mogłabym być górą” – pomyślała Leona.
– Jakoś się jeszcze nad tym tak dobrze nie zastanowiłam – powiedziała. – Ale zasadniczo rozwód to jedyne sensowne rozwiązanie, prawda? Wezmę sobie adwokata, który wręczy mojemu mężowi pozew. Już od pół roku nie jesteśmy razem. Kolejne pół i będziemy rozwiedzeni. Mówiła szybko i bardzo rzeczowo. Coś ją jednak zabolało. Nie zwracać uwagi, nie słuchać. Lepiej wyobrazić sobie minę Wolfganga, gdy otrzyma pismo od jej adwokata. Na pewno się nie spodziewa, że to ona wystąpi o rozwód. Uważnie obserwował grę uczuć na jej twarzy. Teraz sięgnął przez stół po jej dłoń. Jego palce bawiły się pierścionkiem, który jej podarował. – Pomyślałem sobie – powiedział – że im prędzej się rozwiedziesz, tym szybciej będziemy mogli się pobrać! – Leona nic mi nie wspomniała, że nie mieszka już z mężem! – oznajmiła Lydia, przybierając zatroskaną minę. – Zresztą ona niewiele mi o sobie opowiada. Wie pan, tyle razy ją do siebie zapraszałam, ale ona przyszła tylko raz. To było tuż przed Bożym Narodzeniem. Wolfgang siedział na samym skraju udającej antyk taniej sofy w salonie Lydii i już przeklinał sam siebie za pomysł, żeby tu przyjść. Czuł się jak idiota. Zdradzał zupełnie obcej kobiecie, która zresztą wydała mu się bardzo niesympatyczna, intymne szczegóły swojego prywatnego życia i wystawiał się na jej lustrujące, ciekawe spojrzenia, tylko po to, żeby dowiedzieć się czegoś o facecie, z którym Leona ku jego oburzeniu tak szybko i ochoczo się zadała. Dokładniej rzecz biorąc, miał nadzieję, że dowie się czegoś, co będzie mógł wykorzystać przeciwko niemu, co natychmiast wyłoży Leonie i co zachwieje jej zaufaniem do tego człowieka. Najlepiej, gdyby to było coś, co odrzuciłoby każdą kobietę, coś złego, co zrobił w przeszłości innej kobiecie albo dziecku. Zrozumiał już jednak, że prawdopodobnie niczego się nie dowie, a jedynie się ośmieszy. Na zewnątrz było zimno i mokro, zima powróciła z całą mocą i nic nie zapowiadało zbliżającej się wiosny. W mieszkaniu Lydii było okropnie gorąco. Na domiar wszystkiego Wolfgang żałował, że ma na
sobie gruby golf. Pocił się tak bardzo, że najchętniej zerwałby go z siebie. Mimo najszczerszych chęci nie mógł tknąć gorącej kawy, którą Lydia przed nim postawiła. O wiele bardziej odpowiadałoby mu zimne piwo. Nie wiedział, jak Lydia ma na nazwisko, więc nie mógł do niej zadzwonić, poza tym uważał, że rozmowa, jaką planował, powinna się odbyć w cztery oczy. Po tamtym tragicznym wydarzeniu Leona dwa razy pokazała mu budynek i ostatnie piętro, z którego Eva Fabiani wyskoczyła na pewną śmierć. Bez trudu go odnalazł. Na szczęście na jednej z tabliczek przy domofonie widniało pełne imię i nazwisko Lydii. Gdy mu otworzyła, kilka razy przeprosił za swoją niezapowiedzianą wizytę, choć po pełnym oczekiwania błysku w jej oczach domyślił się, że wcale jej nie przeszkadza. Na stoliczku w nagrzanym do granic możliwości salonie leżały do połowy wypełniona krzyżówka, ołówek i okulary... Natychmiast pojął samotność i pustkę jej egzystencji i wiedział, że przytrzyma go tak długo, jak zdoła. Będzie się musiał jakoś stąd wydostać, o czwartej musi być z powrotem w telewizji. Powinien szybko przejść do sedna. Ułatwiła mu to, po kilku sekundach zakłopotania zaczęła gadać jak najęta. O Evie, o ich bliskiej przyjaźni, o długich wspólnych wieczorach przy świecach i winie, o weekendowych spacerach, okazjonalnych wycieczkach i wyjściach do restauracji, o tym, że czasem sprzątała w mieszkaniu Evy, bo Eva bywała niechlujna i z trudem utrzymywała porządek... – Teraz bardzo mi tego wszystkiego brakuje, rozumie pan? Rozumiał, ale nie wiedział, jakimi słowami mógłby ją pocieszyć. – Pracowałam jako sekretarka, ale musiałam wcześnie przejść na rentę. Przez wysokie ciśnienie. A nie mam ani męża, ani dzieci. Był kiedyś taki jeden, który chciał się ze mną ożenić, ale potem pojawiła się inna i zdecydował się na nią. Wiedziała, jak się pięknie wyszykować i jak zawrócić mężczyźnie w głowie, wie pan? Kawa panu wystygnie! Niechże pan pije!
Napił się. Kawa była za mocna, miała gorzki posmak. Zresztą i tak nigdy nie pijał kawy. W ogóle nie robił takich rzeczy jak teraz. Siedział w mieszkaniu zupełnie obcej baby i robił za Ścianę Płaczu. A przede wszystkim nigdy by nie pomyślał, że będzie kiedyś szpiegować żonę niczym jakiś drobnomieszczański kołtun, który chce wytropić tajemnice, które w ogóle nie powinny go obchodzić. Po raz pierwszy w życiu Wolfgang brzydził się samego siebie. W ciągu następnych trzydziestu minut nie dowiedział się nic istotnego. Lydia zaczęła mówić o Robercie Jablonskim, ale nie powiedziała o nim nic niepochlebnego. Miły mężczyzna, wysoki, przystojny. Od czasu do czasu odwiedzał swoją siostrę Evę. – Ale niezbyt często. W końcu ze Szwajcarii to daleka droga. Wolfgang się pochylił. – Ze Szwajcarii? Jest Szwajcarem? – Jest Niemcem, ale jego rodzice mieli piękną posiadłość w Asconie, i tam dorastali razem z Evą. Wciąż tam mieszka. – A gdzie pracuje? – zapytał Wolfgang. Lydia zaczęła się zastanawiać. – Hm... Chwileczkę. Ach, tak. Tłumaczy. Książki. Dla niemieckich i włoskich wydawnictw. – To raczej kiepsko zarabia. – Nie mam pojęcia. Ale sprzedał dom rodziców. Musiał dostać za niego mnóstwo pieniędzy. Czyżby? A może finanse to czuły punkt w życiu Roberta Jablonskiego? Może upatrzył sobie Leonę dlatego, że uważa ją za osobę zamożną? Piękny stary dom w jednej z najdroższych dzielnic Frankfurtu... Nie. Wolfgang potrząsnął głową. Wtedy znalazłby sobie lepszą ofiarę niż Leona. W końcu dom tylko w połowie należy do niej. A poza tym jeszcze długo trzeba będzie go spłacać. Jablonski na pewno już by się o tym dowiedział, gdyby chodziło mu jedynie o sprawy materialne. Lydia dolała mu kawy, zanim zdążył zasłonić dłonią filiżankę. –
Przyjaciółka
Roberta
niedawno
zginęła
w nieszczęśliwym
wypadku – powiedziała przytłumionym głosem, stosownym wobec tragicznego wydarzenia. – Utonęła. W Lago Maggiore. Wolfgang spojrzał na nią zaskoczony. – Tak? – Nic o tym nie wiedziałam, niech pan sobie wyobrazi! Ani on, ani Eva nic mi nie powiedzieli. Dowiedziałam się dopiero od pańskiej żony, jak była u mnie przed świętami. Najwyraźniej spotkała się z Robertem. – Lydia zachichotała. – On był nią bardzo zafascynowany. Od pierwszej chwili. Od razu poprosił mnie o jej numer. Zdeprymowany Wolfgang uznał, że niczym kompletny idiota zajmuje się problemem, który nie istnieje. Robert Jablonski to zupełnie normalny facet, bez złych zamiarów. Poznał Leonę przez czysty przypadek, a nie przez zainscenizowane przez siebie wydarzenie, i po prostu między nimi, jak to się mówi, zaiskrzyło. Codziennie zdarzają się takie historie. Jeśli w Jablonskim było coś niezwykłego, to chyba tylko fakt, że jego dziewczyna utonęła w Lago Maggiore. Ale przecież i to mogło się zdarzyć. W tym facecie nie było nic niepokojącego. Wolfgang wstał, zerkając na zegarek. – Bardzo przepraszam – powiedział grzecznie – ale i tak zająłem pani sporo czasu. Naprawdę muszę już iść. „Zaraz zapyta, po co w ogóle tu przyszedłem – pomyślał – i co ja jej wtedy odpowiem?” Jej jednak to nasuwające się pytanie wcale nie przyszło do głowy. Popatrzyła tylko na niego błagalnie. – Niech pan jeszcze zostanie! Nie mam żadnych innych planów. – Ja niestety mam zebranie w redakcji. Muszę iść. – Uśmiechnął się przepraszająco. – Przykro mi. Bardzo dziękuję za kawę. Tak bardzo pragnął świeżego, chłodnego powietrza, że najchętniej minąłby ją i wybiegł z mieszkania. Oczywiście nie mógł tak zrobić. Musiał poczekać, aż w końcu z westchnieniem wstanie z fotela i ruszy przed nim w stronę drzwi. Walczyła o każdą sekundę. Było mu przykro, ale musiał się stamtąd jak najszybciej wydostać. W drzwiach powiedziała w zadumie:
– Mam wrażenie, że podczas ostatniej wizyty pańskiej żony powiedziałam jakieś głupstwo. Coś, co nie jest prawdą. Ale myśli pan, że to specjalnie? Czasem umysł człowieka jest niczym wielkie sito. W każdym razie mój na pewno. – Zaśmiała się niepewnie. – Jak się pani przypomni... To proszę do mnie w każdej chwili zadzwonić... Starał się powiedzieć to lekkim tonem i obojętnym gestem podać jej swoją wizytówkę. „Mam ogromne szczęście – myślał – że jest taka naiwna i ociężała umysłowo”. Wpuściła go przecież, zupełnie obcego mężczyznę, do swojego domu. Nie zdziwiła jej jego wizyta, teraz też niczemu się nie dziwiła. Jakby nie zauważyła, że czyha na informacje o Robercie Jablonskim, a jeśli nawet zauważyła, to wcale jej to nie zaniepokoiło. Tego dnia w jej monotonnej egzystencji niespodziewanie pojawił się ożywczy powiew i podtrzymanie go choćby przez następnych parę godzin było wszystkim, co ją teraz interesowało. – Zadzwonię do pana – obiecała, a jej oczy wyrażały głód, który zrobił na Wolfgangu wstrząsające wrażenie. – Powinna się pani wybrać na spacer – zaproponował. – Jest zimno, ale powietrze jest rześkie. „Tylko nie wracaj do tego przegrzanego mieszkania, do tej okropnej kawy, do krzyżówki i tykającego zegara. To zabija!” Pokręciła głową. – Ach, nie lubię sama spacerować. To takie smutne, wie pan? Ale zaraz będzie w telewizji program, który chcę obejrzeć. Na dole na ulicy spojrzał w górę w okna mieszkania Lydii. Zasłona się poruszyła. Stała tam i patrzyła za nim. – Leono, czy mogę ci przeszkodzić? – Carolin wsunęła głowę przez drzwi do gabinetu Leony. – Wpadłam nie w porę? – Carolin? Ty tutaj? Leona, która właśnie walczyła ze stosem papierów na swoim biurku, wyglądała na kompletnie zbitą z tropu. Jej młodsza siostra jeszcze nigdy nie była u niej w wydawnictwie. – Ależ wchodź! A to dopiero niespodzianka! Co ty robisz we
Frankfurcie? Carolin wślizgnęła się do pokoju. Miała sterczące pomarańczowoczerwone włosy, a ubrana była w różowe aksamitne legginsy – „przy takim zimnie – pomyślała Leona – mam nadzieję, że ma pod spodem ciepłe rajstopy” – i pluszową kurtkę imitującą futro. Wyglądała na przemarzniętą. – Musiałam się wyrwać z domu – wyjaśniła – i pomyślałam sobie, że pojadę do miasta i trochę się rozejrzę. Na zakupy się nie wybiorę, znowu u mnie z tym krucho! – dodała, jednoznacznym gestem pocierając o siebie kciuk i środkowy palec. – Bardzo miło, że wpadłaś – powiedziała Leona. Naprawdę się ucieszyła, choć właściwie nie miała czasu dla siostry. Zapraszającym gestem wskazała fotel po drugiej stronie biurka. – No siadaj wreszcie! Carolin opadła na fotel i wyciągnęła przed siebie swoje długie, szczupłe nogi. – Bogu niech będą dzięki, że udało mi się stamtąd wyrwać – jęknęła. – W domu nie da się ostatnio wytrzymać! – Pokłóciłaś się ze swoim przyjacielem? – Z Benem? Z nim się nie można pokłócić. On tylko siedzi i gada, ale ja go nie słucham. Kłopot jest z Olivią i Paulem. Żyją gorzej niż pies z kotem. Niedługo dojdzie do potężnej awantury, a potem chyba się wreszcie rozstaną! – Aż tak źle? – Z Dany jest coraz gorzej. Więc i z Olivią jest coraz gorzej. Traktuje Paula jak szmatę. Jeśli w ogóle go zauważa. Zwykle traktuje go tak, jakby go nie było. – Zwariowała – powiedziała Leona, kręcąc głową. – Paul to fantastyczny facet. Popełni największy błąd, jeśli go straci. – Z takim wyglądem już dawno mógłby sobie przygruchać każdą inną – stwierdziła Carolin. – Myślę, że jedyne, co go jeszcze trzyma przy Olivii, to poczucie, że będzie draniem, jeśli zostawi ją z upośledzonym dzieckiem. Ale w końcu tego nie wytrzyma. I po prostu odejdzie.
– Czy mama zdaje sobie z tego sprawę? Rozmawiała o tym z Olivią? Carolin lekceważąco machnęła ręką. – Z Olivią nie da się na ten temat rozmawiać. Natychmiast wszystko odpiera. To nie ma żadnego sensu. Ale – spróbowała rozcapierzonymi palcami uporządkować nieco swoją fryzurę, ale tylko jeszcze bardziej zmierzwiła włosy – nie mam ochoty o tym teraz rozmawiać. Chciałabym o wszystkim zapomnieć choć na jeden dzień. Chętnie poszłabym z tobą na lunch, tyle że to ty musiałabyś zapłacić, bo mam niecałe trzydzieści marek, a muszę jeszcze kupić bilet powrotny. Ale... – Żadnych ale! – Leona wstała i sięgnęła po torebkę. – Mam kupę roboty, ale dla mojej siostrzyczki zawsze znajdę czas! Carolin popatrzyła na nią niepewnie. – Ale pewnie wolałabyś być sama z tym swoim kochasiem? – Kochasiem? – No, z tym... Jak mu tam było? Robert, tak? Leona popatrzyła na nią zdziwiona. – Myślałam, że jesteście umówieni – powiedziała Carolin – bo siedzi w kafejce naprzeciwko. – Tutaj? W kafejce naprzeciwko wydawnictwa? Carolin też wstała. – Byłam pewna, że to on. Myślałam, że czeka na ciebie. – Na pewno się pomyliłaś – stwierdziła Leona. – Robert nie ma czasu. Siedzi w domu i tłumaczy osiemsetstronicowy manuskrypt z włoskiego na niemiecki. – No to pewnie go z kimś pomyliłam – powiedziała Carolin. – Chodź, pójdziemy tam sobie teraz we dwie i coś przekąsimy, okay? Siedział tuż przy oknie, na stoliku stały trzy puste filiżanki po kawie i dwa, także opróżnione, kieliszki po koniaku. Wyraźnie się przestraszył, gdy obie się nagle przed nim zjawiły. Czytał właśnie gazetę i nie zauważył, jak weszły. Dopiero po kilku sekundach opanował się i wstał z uśmiechem. – Leona! I Carolin! Jak cudnie. Siadajcie! – A co ty tutaj robisz? – zapytała zdumiona Leona. – Myślałam, że
jesteś w domu. – Chciałem ci zrobić niespodziankę – wyjaśnił Robert. – Miałem pójść po ciebie za dziesięć minut i zabrać cię na lunch. – To wręcz komiczne – stwierdziła Leona. – Zwykle nikt nigdy nie zabiera mnie na lunch, a dzisiaj od razu dwoje naraz! – Chyba jednak przeszkadzam – powiedziała skrępowana Carolin. – Ach, też coś! – Leona energicznym gestem posadziła ją na krześle. – Spędzamy z Robertem dużo czasu we dwoje. W ogóle nam nie przeszkadzasz! Leona odniosła wrażenie, że Robertowi jednak coś przeszkadza, ale nic nie powiedział, tylko też usiadł. Pojawiła się kelnerka, sprzątnęła filiżanki i kieliszki i przyjęła zamówienie. W południe można tu było zamówić obiadowe dania; wszyscy troje zdecydowali się na makaron z łososiem. Robert okazywał tego dnia wręcz egzaltowaną wesołość, paplał coś i śmiał się, a Leonie cały czas się wydawało, że zachowuje się jak dziecko, które przyłapano na niecnym uczynku i które stara się to zatuszować. Nie rozumiała tego. W końcu to miło z jego strony, że chciał ją zaskoczyć wspólnym lunchem. – Dlaczego przyszedłeś tu tak wcześnie i tak długo siedziałeś w kafejce? – zapytała. – Przecież mogłeś równo o pierwszej przyjść po mnie do biura? W jego oczach błysnęła niepewność. – Jak to? Jak to przyszedłem tak wcześnie? – No cóż, wypiłeś trzy kawy i dwa koniaki. W kwadrans się tego nie zrobi. – I robisz mi z tego zarzut? Zdumiał ją jego ostry ton. – Nie, oczywiście, że nie. Po prostu się dziwię. Popatrzył na nią chłodno. – Jesteś redaktorką w wydawnictwie, Leono. A więc współpracujesz z pisarzami, prawda? Właściwie co dzień masz z nimi do czynienia, zgadza się? I wiesz, co mnie dziwi? Że mimo to tak mało rozumiesz artystów czy ludzi, którzy wykonują twórczą pracę. Czy ty nie masz za
grosz empatii? Leona wytrzeszczyła oczy. Carolin opuściła widelec. – Słucham? – wydusiła z siebie Leona. – Oczywiście jestem tylko skromnym tłumaczem – kontynuował Robert – ale chyba mogłabyś przyznać, że ja też jestem poniekąd twórcą. – Ej, Robert, mógłbyś nam wyjaśnić, o co ci chodzi? – wtrąciła się Carolin. Rzucił jej pełne wrogości spojrzenie, a potem zwrócił się do Leony. – Czasem po prostu potrzebuję przerwy. Czasem nie mogę już dłużej wytrzymać, ciągle w tym samym pokoju, ciągle pochylony nad tym samym stosem papierów, ciągle szukając odpowiedniego słowa, wymyślając stosowne zwroty... Muszę wtedy wyjść. Przejść się przez miasto, popatrzeć na świat, popatrzeć na ludzi, poobserwować bawiące się dzieci albo obwąchujące wszystko psy... – Doskonale to rozumiem, Robercie – odpowiedziała Leona łagodnym tonem. On jednak już się nakręcił i nie chciał się uspokoić. – Tym razem miałem ochotę posiedzieć w kawiarni, poczytać gazetę, wypić kawę i poobserwować ruch dookoła. Ale twoim zdaniem oczywiście nie mogę! Przesiedzieć w ciągu dnia dwie godziny w kafejce! Nic nie robiąc! I może myślisz jeszcze, że cię szpieguję, bo wybrałem akurat tę kawiarnię! – Chyba ci odbiło, Robercie – stwierdziła bezpośrednia Carolin. – Może skończymy tę rozmowę wieczorem – zaproponowała Leona. Wybuch Roberta sprawił jej przykrość, poza tym była wystraszona i zbita z tropu. – Chętnie – odparł chłodno Robert. W milczeniu dokończyli posiłek. Po ostatnim kęsie Robert wstał i powiedział, że idzie do domu pracować. Siostry zostały przy stoliku i patrzyły za nim przez okno, jak przechodzi przez ulicę i znika w oddali. Miał wyprostowane plecy i wysoko uniesioną głowę. Nawet z tyłu wyglądał jak wcielenie głębokiej urazy. – Czy moje pytanie było napastliwe? – zapytała nieszczęśliwa
Leona, mieszając w zamyśleniu cappuccino. Carolin gwałtownie potrząsnęła głową. – Absolutnie. To było normalne pytanie, a on zareagował przesadnie. Jeśli chcesz znać moje zdanie – postukała się palcem w skroń – to jemu kompletnie odbiło. Jak wiesz, zawsze uważałam, że ten twój Wolfgang jest bardzo drobnomieszczański... – Według twoich kryteriów kołtunem jest każdy, kto regularnie chodzi do pracy – przerwała jej zirytowana Leona. Carolin popatrzyła na nią ze współczuciem. – Ale zarówno według moich kryteriów, jak i twoich, ten gość ma nie po kolei w głowie. Wywaliłabym go na twoim miejscu. I to im szybciej, tym lepiej.
12
Po incydencie w kawiarni między Leoną i Robertem zapanowała lodowata atmosfera. Wieczorem owego dnia Robert był co prawda taki jak zawsze i zachowywał się tak, jakby nic się nie stało, lecz Leona nie miała zamiaru tak szybko i tak łatwo mu odpuścić. Oczekiwała, że jakoś wytłumaczy swoje zachowanie, a gdy to nie nastąpiło, poprosiła go o rozmowę. Był głęboko zdumiony. – Mój Boże, przecież to nie była żadna kłótnia! Poczułem się zaatakowany i trochę za ostro zareagowałem. Litości! Czy musisz robić z igły widły? – To ja powinnam cię o to spytać! Z mojego niewinnego pytania zrobiłeś tragedię. Byłeś nieprzyjemny i niesprawiedliwy! – Mówiłem już, że poczułem się zaatakowany. – W tym właśnie problem – powiedziała Leona i poczuła delikatny ból w tyle głowy. Ogarnęło ją nagle znużenie, wiedziała już, że ta rozmowa nic nie da. – Ja cię nie zaatakowałam. Potem jeszcze długo myślałam, czy było w moim zachowaniu albo w tonie głosu coś, co mógłbyś opacznie zinterpretować. Ale nie. Z całą pewnością nie. – W porządku, w takim razie coś sobie ubzdurałem. To takie straszne? Jeśli zraniłem cię w jakikolwiek sposób, to przepraszam. Nie chciałem. Czy teraz już jest okay? Tak właściwie to nie było okay. Leona poczuła, że wytrącił jej argumenty z ręki, zanim zdążyła powiedzieć, co jej leży na sercu. – Przestraszyłam się – powiedziała. – W tamtej chwili wydawałeś mi się zupełnie obcy. – Miała wrażenie, że jej słowa brzmią jak marudzenie. – Miałem zły dzień, przepraszam – odpowiedział cierpliwie. Co miała na to powiedzieć? Jej zdaniem to nie był tylko „zły dzień”.
Już wcześniej bywało tak, jakby na powierzchnię wypływała jakaś jego inna, nieznana natura, która napawała ją lękiem. Ale jak by to zabrzmiało, gdyby coś takiego powiedziała? Wyszłaby na neurotyczkę, na osobę cierpiącą na manię prześladowczą. – Chciałam tylko o tym porozmawiać – powiedziała pokonana i zrezygnowana – bo cały czas o tym myślę. – Ależ masz absolutną rację – zapewnił natychmiast Robert. – Zawsze powinniśmy rozmawiać o wszystkim. Trzeba mówić szczerą prawdę. Jeśli jednemu z nas coś się w tym drugim nie podoba, powinien od razu o tym powiedzieć. Jak widzisz, można sobie wtedy szybko poradzić z nieporozumieniami. Było dokładnie tak jak wtedy, gdy z opóźnieniem wrócił z Włoch. To on wyszedł w końcu na wspaniałomyślnego, miłego i szczerego, a ona samej sobie wydała się czepialska i małostkowa. A przecież jednocześnie wiedziała, że ma rację. Czy Carolin Robert też nie wydał się dziwny? Jeszcze przez kilka dni myślała o tym wydarzeniu, ale potem uznała, że powinna o nim zapomnieć. Ciągłe dopytywanie się i wiercenie dziury w brzuchu mogłoby zaszkodzić jej związkowi z Robertem. W dniu, w którym wybrała się do adwokatki w sprawie rozwodu z Wolfgangiem, źle się poczuła. To był dwudziesty szósty lutego, zimny wiatr hulał po ulicach, padała mżawka. Leona dokładnie przedstawiła adwokatce, którą poleciła jej koleżanka, całą sytuację, a w międzyczasie poprosiła o tabletkę, bo znów czuła tak dobrze jej znany ból w tyle głowy. Adwokatka, zadbana jasnowłosa dama w podróbce kostiumu Chanel, popatrzyła na nią ze współczuciem. – Naprawdę źle pani wygląda! To przykre, gdy zostaje się porzuconym. Siedziały tu już przede mną kobiety, które nie miały ochoty dalej żyć. – Och, już sobie kogoś znalazłam – zapewniła szybko Leona. Nie chciała, żeby ta piękna blondynka uznała ją za wrak człowieka albo kobietę, która nikomu się już nie podoba. – Wszystko u mnie
w porządku. Wyczuła sceptycyzm adwokatki i zrozumiała, że i tak jej nie przekona. Gdy później wyszła na ulicę, aż się wzdrygnęła, czując wiatr i deszcz. W głowie kotłowały jej się takie pojęcia, jak rok separacji[2], rozkład pożycia małżeńskiego, szacowanie wartości, podział majątku, alimenty – słowa, które człowiek często słyszy i czyta, ale ma nadzieję, że w jego życiu nigdy nie będą miały znaczenia. Poczuła, że do oczu napływają jej łzy, więc odchyliła głowę do tyłu, żeby nie spłynęły po policzkach. Po niebie pędziły gnane wiatrem ciemne, postrzępione chmury. „Co za okropna pora roku – pomyślała – co za okropny dzień!” Łzy wyschły. Leona się rozejrzała. Poczuła, że ktoś ją obserwuje. Pewnie któryś z przechodniów z zainteresowaniem spojrzał na niemłodą już kobietę, która walczyła ze łzami pośrodku ulicy. Zobaczyła Roberta, który oderwał się od ściany budynku i podszedł do niej z uśmiechem. – Przyszedłem po ciebie, Leono. Pomyślałem, że możesz być wzburzona po rozmowie z adwokatką. Była bezgranicznie wzruszona, wdzięczna i zawstydzona złymi myślami, które żywiła przez ostatnie dni. – Prawdziwy z ciebie skarb, Robercie. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak się tym przejęłam. Chyba w takich chwilach nachodzi człowieka dużo wspomnień. Och, chyba jestem zbyt sentymentalna! Uścisnął jej rękę. – Przecież to naturalne. Rozwód to dla każdego trudne przeżycie. Byliście małżeństwem przez wiele lat. – Trzynaście... – Nasz związek – powiedział Robert – będzie na całe życie. Wył wiatr. Padał śnieg z deszczem. Leona pomyślała, że to na 2
Zgodnie z niemieckim prawem pary małżeńskie, które chcą uzyskać rozwód, obowiązuje rok separacji [przyp. tłum.].
pewno przez chłód i wilgoć dookoła nie zrobiło jej się ciepło na sercu po słowach Roberta. Objął ją ramieniem. – Powinnaś wziąć urlop. Dziesięć dni. Myślisz, że dałoby radę? – Teraz? – Chciałbym pojechać z tobą do Ascony. Myślę, że już pora, żebyś poznała moje ojczyste strony. Następnego dnia, w poniedziałek rano, telefon zadzwonił, gdy tylko Leona weszła do biura. To był Wolfgang. – Dostałem właśnie pocztę – powiedział. – Widzę, że złożyłaś pozew o rozwód! – Tak. W zeszłym tygodniu. Leona zdejmowała płaszcz, przytrzymując słuchawkę brodą. Włosy miała mokre i z pewnością potargane wiatrem. Sięgały jej teraz do kącików ust i zdecydowanie trudniej je było utrzymać w ładzie niż krótkiego jeżyka. – I nie uważałaś, że powinnaś wcześniej o tym ze mną porozmawiać? – Jak to? Przecież rozwód został uzgodniony! – Ale nie musiałaś mnie tak zaskakiwać! Był wstrząśnięty, wyczuła to i ogarnęło ją przyjemne poczucie własnej przewagi. – Ty też mnie zaskoczyłeś tym, że masz kochankę i że chcesz się rozwieść – odparła chłodno. Wolfgang milczał przez kilka sekund. – Wciąż wyczuwam w tobie wrogość – stwierdził po chwili. – Ty mi chyba nigdy nie wybaczysz. W końcu pozbyła się płaszcza, pozwoliła mu upaść na podłogę i usiadła przy biurku. – Ach, Wolfgangu, tutaj wcale nie o to chodzi! Czy ja ci wybaczę, czy nie – kogo to obchodzi? Masz nową partnerkę, a ja mam nowego partnera. Oboje mają prawo do tego, żeby sytuacja między nami była jasna.
– Mówisz to wszystko tak... zimno! – Mówię rzeczowo. To ważne, żebyśmy podeszli teraz rzeczowo do całej tej sprawy. Dzięki temu wszystko przebiegnie bez problemów. W każdym razie moja adwokatka nie widzi żadnych trudności. – Ten twój dziwny wielbiciel wciąż cię nie odstępuje? – zapytał Wolfgang. Leonę zastanowiło, dlaczego uparcie używa w odniesieniu do Roberta określenia „wielbiciel”. W jego ustach brzmiało ono prawie jak „natrętna mucha”. Najwyraźniej nie chciał przyjąć do wiadomości, że to poważny związek, na którym zależy obu stronom. – Zamieszkaliśmy razem – powiedziała – i tak już zostanie. Wolfgang westchnął głęboko. – On mi się nie podoba, Leono. Leona się roześmiała. – Może mnie twoja nowa partnerka też się nie podoba. Ale muszę uznać twoje decyzje. – A ja twoje. Wiem. Chodzi mi tylko o to... Ach, tak trudno rozmawia się o tym przez telefon! Nie moglibyśmy się spotkać w najbliższych dniach? Tylko we dwoje? – Mam naprawdę strasznie dużo pracy, Wolfgangu. Akurat w tym tygodniu, bo w następnym mam urlop. Muszę uprzątnąć biurko, przynajmniej trochę. – Od kiedy to bierzesz urlop w marcu? Nigdy dotąd tak nie robiłaś! – Robert chce mi pokazać Asconę. Wyjeżdżamy w sobotę. – Leono, proszę cię, porozmawiajmy wcześniej – naciskał Wolfgang. – Naprawdę zależy mi na tym, żeby z tobą porozmawiać! Tym razem świadomie rozkoszowała się swoim triumfem. – Wolfgangu, niestety mnie nie zależy już na rozmowach z tobą – oznajmiła i odłożyła słuchawkę.
13
Lisa przez dłuższą chwilę stała przed szarym szeregowcem w śródmieściu Monachium, przestępując z nogi na nogę, zanim zdecydowała się nacisnąć dzwonek obok małej tabliczki „Frederica Hofer”. Może w sobotnie popołudnie Frederiki nie ma w domu. A może szykuje się do wyjścia, właśnie się kąpie albo bierze prysznic, i z pewnością nie ucieszy się z niezapowiedzianej wizyty. Ale nawet jeśli nigdzie się nie wybiera, to i tak zareaguje niechęcią. Odkładając bez słowa słuchawkę, wyraźnie pokazała, że nie życzy sobie, żeby ją w cokolwiek mieszano. „Najwyżej mnie wyrzuci i tyle” – pomyślała Lisa. Dzięki informacji telefonicznej poznała numer telefonu Frederiki i jej adres. Zastanawiała się jakiś czas, czy nie zadzwonić do niej i jeszcze raz nie poprosić o spotkanie. Doszła jednak do wniosku, że znajomej Anny z wakacji trudniej będzie jej się pozbyć, kiedy stanie u niej w drzwiach. Nie było łatwo wyrwać się z domu. Musiała niemal na kolanach błagać sąsiadkę, żeby przez kilka godzin posiedziała przy łóżku ojca. Kto by chciał siedzieć obok człowieka w ostatnim stadium choroby nowotworowej? – Już dobrze – obiecała w końcu mrukliwie sąsiadka. – Od trzeciej w sobotę poświecę na to kilka godzin. Ale na pewno nie dłużej niż do ósmej! O ósmej oglądam telewizję! Mimo to aż się wzdrygnęła, gdy zobaczyła w łóżku przypominającego szkielet człowieka u progu śmierci i poczuła odór wydzielany przez przeżarte chorobą ciało. – Jezus Maria! Przecież on już dawno powinien się znaleźć w szpitalu! – Ale nie chce – wyjaśniła Lisa. – I ja to szanuję. Lekarz był u niego dzisiaj w południe, dał mu zastrzyk z morfiny. Będzie spokojny.
– Mam nadzieję – wymamrotała sąsiadka, mocno chwytając karteczkę z numerem telefonu doktora, którą podała jej Lisa. Lisa od razu wyszła. Bała się, że stara zmieni zdanie. Naciskając dzwonek, modliła się, żeby Frederica była w domu. Druga taka okazja na pewno długo się nie zdarzy. W domofonie coś trzasnęło. – Tak? – Pani Hofer? – Tak? – To ja, Lisa Heldauer. Mogę wejść? Wahanie. Westchnienie. Lecz w końcu Frederica powiedziała: – Proszę! – I rozległ się brzęczyk otwieranych drzwi. – Była strasznie nerwowa – powiedziała Frederica. – To przede wszystkim zwróciło moją uwagę. Czasem oglądała się do tyłu niczym spłoszony zając. A to wcale do niej nie pasowało. Taka piękna, wysoka kobieta. Podobała się wielu mężczyznom. Ale nie była zainteresowana bliższym kontaktem. „To zupełnie nie w stylu Anny – pomyślała Lisa. – Anna nigdy nie była nieśmiała ani bojaźliwa. I zawsze była zainteresowana kontaktami z mężczyznami. I to bardzo. Potrzebowała flirtów jak powietrza”. – Była w hotelu sama, podobnie jak ja – opowiadała dalej Frederica. – I pewnego razu, gdy podczas śniadania wszystkie stoliki były zajęte, zapytałam, czy mogę się dosiąść. Od tamtej pory od czasu do czasu wybierałyśmy się gdzieś razem. – A gdzie w Hiszpanii był ten hotel? – W Torremolinos. Na Costa del Sol. – Och... – westchnęła Lisa z zachwytem. Zawsze chciała się tam wybrać. Frederica uśmiechnęła się z politowaniem. – Torremolinos jest koszmarne. Tak właściwie wybierałam się do Marbelli, ale tam było za drogo. W Torremolinos jeden hotel moloch stoi koło drugiego, tuż przy morzu, ale jak się ma pecha, to ląduje się w pokoju z oknem na drugą stronę, a jak ma się jeszcze większego
pecha, jak było w moim przypadku, to widzi się z niego wewnętrzny dziedziniec budynku, który przypomina szyb, i maleńki skrawek nieba u samej góry. W dzień człowiek tłoczy się na brudnej, przepełnionej plaży, gdzie leżaki stoją wciśnięte jeden obok drugiego. Może mi pani wierzyć, ta podróż podziałała na mnie bardzo trzeźwiąco. Siedziały naprzeciwko siebie w mieszkaniu Frederiki, Frederica na sofie, a Lisa na fotelu. Okazało się, że Frederica to bardzo atrakcyjna młoda kobieta przed trzydziestką, bardzo szczupła, o południowym typie urody, z ciemnymi włosami i oliwkową cerą. Miała na sobie skórzaną mini i buty na wysokim metalowym obcasie. Lisa uznała, że wygląda świetnie. Sama chętnie ubierałaby się w takie fajne ciuchy, ale zawsze brakowało jej pieniędzy. Nagle wydała się samej sobie beznadziejną prowincjuszką, w czarnej rozciągliwej mini i białej bluzce z falbankami. – I co Anna mówiła? – zapytała. – Chyba coś musiała opowiadać. Co robi, skąd pochodzi, gdzie mieszka... – Nie lubiła mówić o sobie. Zwykle to ja opowiadałam. Głównie rozmawiałyśmy o... No cóż, o czym mogą rozmawiać kobiety? O mężczyznach! Dopiero po jakimś czasie zauważyłam, że ona wie już o mnie prawie wszystko, a ja o niej właściwie nic. Anna, która zawsze gadała jak najęta! Którą aż rozsadzała chęć opowiedzenia o wszystkim! Lisa otworzyła torebkę i wyjęła zdjęcie Anny. – Mówimy o tej samej osobie, tak? Proszę, to zdjęcie mojej siostry. Jak miała osiemnaście lat. Bardziej aktualnego niestety nie mam. Frederica przyjrzała się fotografii. – Tak. To na pewno ona. Ale gdy ją poznałam, była o wiele szczuplejsza. – Przecież na tym zdjęciu jest całkiem szczupła! – Tak, ale w Hiszpanii była bardzo wychudzona. I przez cały czas prawie nic nie jadła. Powtarzała, że ma delikatny żołądek i po prostu nie może więcej jeść. – A na pytanie, skąd jest, odpowiedziała...
– Podała nazwę tej dziury, w której i pani mieszka. Powiedziała, że to koło Augsburga. – A praca? – Tu padały wymijające odpowiedzi. Nie uczyła się nigdzie, pracowała dorywczo, raz tu, raz tam, ale od śmierci matki troszczyła się głównie o ojca, młodszą siostrę i dom. Lisa wydała okrzyk oburzenia. To naprawdę bezczelność! Anna nigdy, nawet przez jeden dzień, o nic i o nikogo się nie troszczyła! – Zaproponowałam jej, żeby spróbowała w moim zawodzie – powiedziała Frederica. – W żaden inny sposób nie zarobi się tyle tak szybko i przyjemnie. – A kim pani jest? – Pracuję jako osoba do towarzystwa. Wie pani, na czym to polega? Lisa miała tylko niejasne wyobrażenie. – Nie za bardzo... – Mężczyźni płacą nam za to, że towarzyszymy im tam, gdzie nie chcą iść sami. „Do łóżka” – pomyślała Lisa. – Samotni mężczyźni, biznesmeni, którzy chcą pójść na kolację, do teatru, do baru... wszystko jedno. Zlecenia idą przez agencję, która dostaje prowizję, a my resztę. Ale oprócz tego dostajemy mnóstwo hojnych prezentów, no i oczywiście kolacje, szampan... „Brzmi jak w raju” – pomyślała Lisa. Może to było właśnie to, czego zawsze szukała. – Cóż, w każdym razie zaproponowałam Annie, żeby się zgłosiła do mojej agencji – mówiła dalej Frederica. – Bądź co bądź wygląd miała odpowiedni. Powiedziała, że się zastanowi. Ale miałam wrażenie, że ona mnie uważnie nie słucha. Z jednej strony jakby cały czas obserwowała otoczenie, podejrzliwie i nieufnie, a jednocześnie zawsze była jakaś taka zamyślona. Nie umiałam jej rozszyfrować. – Pytała pani, czy w jej życiu jest jakiś mężczyzna? – Oczywiście. Ale mówiła, że nie. Trudno było mi w to uwierzyć. Taka piękna kobieta... Opowiadała, że przez dłuższy czas żyła
z pewnym mężczyzną, ale ten związek się rozpadł. – Powiedziała, kto to był? Frederica potrząsnęła głową. – Nie. Sprawiała wrażenie, że nie chce o tym mówić, więc ja nie naciskałam. Wie pani, w którymś momencie zrozumiałam, że chce to zatrzymać dla siebie, więc nawet nie próbowałam ciągnąć jej za język. – Rozumiem. Lisa była rozczarowana. Więcej się po tej rozmowie spodziewała. W gruncie rzeczy wiedziała tyle samo co wcześniej. – Czy Anna wspomniała może, że była w Ameryce Południowej? – zapytała. Frederica zaprzeczyła. A potem spojrzała na zegarek. – Niestety muszę zakończyć naszą rozmowę. Pracuję dziś wieczorem. Za godzinę powinnam wyjść, a muszę się jeszcze przyszykować. „A przecież wygląda idealnie” – pomyślała Lisa, wstając. – Tak, pójdę już. Bardzo dziękuję, że poświęciła mi pani czas. – Nie ma za co. I tak niewiele pomogłam. Naprawdę mi przykro z powodu pani siostry. – Gdyby coś się pani przypomniało, mogłaby pani do mnie zadzwonić? – zapytała Lisa. – Oczywiście – powiedziała Frederica, ale zabrzmiało to jakoś automatycznie, jakby odfajkowała już tę sprawę i uznała ją za zakończoną. Gdy Lisa wyszła na ulicę, pomyślała, czy nie powinna jednak zawiadomić komisarza. Odbyła swoją rozmowę, nikt nie mógł jej już uprzedzić. Ale komisarz Hülsch porozmawiałby z Fredericą zupełnie inaczej, może coś by sobie jednak przypomniała. W każdym razie to mogłoby zainteresować policję. Anna poprzedniej zimy spędziła urlop w Hiszpanii. Była nerwowa i wystraszona, a poznanej tam kobiecie podała fałszywe informacje o swoim miejscu zamieszkania i sytuacji życiowej. To potwierdziłoby teorię, o której wspomniał kiedyś Hülsch, że śmierć Anny mogła mieć
coś wspólnego z jakimś wydarzeniem albo osobą z jej przeszłości. Że latem zeszłego roku nie wpadła przypadkiem w ręce szaleńca, tylko już wcześniej coś się wydarzyło, coś, co sprawiło, że na dłuższy czas znalazła się w niebezpieczeństwie. Zadzwoni do niego od razu w poniedziałek, postanowiła. Frederica ją przeklnie, ale było jej wszystko jedno. Teraz musiała jak najszybciej dotrzeć do domu, żeby sąsiadka mogła sobie wieczorem odpocząć.
14
Głębokie i lśniące Lago Maggiore rozpościerało się przed nimi na tle błękitnego nieba i jasnego słońca, puste, wolne od żaglówek i surferów. Latem amatorzy sportów wodnych przeorają jego gładką powierzchnię, śmigając po nim niczym niezliczone kolorowe cętki. Teraz drzemało jeszcze spokojnie, a fale delikatnie i cicho chlupotały o brzeg. Wszędzie wokół wznosiły się błyszczące zbocza gór, których szczyty wciąż pokryte były śniegiem. W słońcu było ciepło. Na placykach wokół jeziora właściciele kawiarni powystawiali stoły i krzesła i opuścili markizy. Na ulicach Locarno panował ożywiony ruch. Ludzie spacerowali wzdłuż brzegu, lizali lody, kupowali tandetę od ulicznych sprzedawców. Forsycje kwitły intensywną żółcią, pomiędzy nimi płonął mocny róż magnolii, a białe jak śnieg gałęzie kwitnących wiśni kołysały się na delikatnym wietrze. Przybywającej z zimnych, szarych Niemiec Leonie kwitnąca dolina po drugiej stronie Alp wydała się cudownym rajem, innym, łatwiejszym, pogodniejszym światem. Oparła się wygodnie na krześle, przymknęła z rozkoszą oczy i napawała się ciepłem słońca na swej bladej po zimie twarzy. – Ależ tutaj pięknie – wymruczała. Siedzieli w kawiarni tuż nad jeziorem, posilili się kawą i ciastem, zdjęli kurtki i podciągnęli rękawy swetrów. Skoro świt wyjechali samochodem Leony z Frankfurtu, wpół do piątej dotarli do Locarno i postanowili tam coś zjeść, zanim pojadą dalej do mieszkania Roberta w Asconie. Leona cały czas siedziała za kierownicą, ale ku własnemu zdziwieniu nie czuła zmęczenia. Wręcz przeciwnie: wspaniały krajobraz, słońce, te wszystkie cudowne barwy dodawały jej energii, aż przechodziły ją ciarki, intensywne i elektryzujące. „Co też potrafi zdziałać Południe i słońce – pomyślała. – Jak to się
człowiek od razu inaczej czuje!” Stres i frustracja związane z rozwodem się ulotniły. To działo się gdzie indziej, w życiu, o którym Leona zdecydowanie chciała na te dziesięć dni zapomnieć. Robert, który siedział naprzeciwko, uśmiechnął się. On też wyglądał na odprężonego i spokojniejszego, odkąd się tu znaleźli. – Cieszę się, że ci się podoba – powiedział. – Podoba? Jestem zachwycona. To był wspaniały pomysł, żeby tu przyjechać. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak bardzo potrzebowałam urlopu. – Twoje włosy lśnią w słońcu. Pięknie to wygląda – oznajmił. – Mam nadzieję, że znów zaczęły ci się podobać. – Oczywiście. A najbardziej będą mi się podobać, kiedy znowu będą takie długie jak na początku. Gdy znów będziesz wyglądać jak Roszpunka. Roześmiała się. – Uważaj! Roszpunka pozwoliła obcemu mężczyźnie wspiąć się na wieżę po swoim długim warkoczu. Mnie też mogłoby to przyjść do głowy. Też się roześmiał. Sprawiał wrażenie radosnego i beztroskiego. – Wtedy bym cię zabił – powiedział miękko. Nad jeziorem rozległ się krzyk mewy. Dwoje dzieci głośno kłóciło się o piłkę. Jakiś pies biegł wzdłuż brzegu i szczekał, pełen energii i radości życia. Leonie zrobiło się zimno, zsunęła z powrotem rękawy swetra. – Ochłodziło się – powiedziała. – Chodźmy już. Dwadzieścia pięć minut później zatrzymali się przed domem Roberta. Znajdował się dość daleko od jeziora i stał przy Via Murracio, długiej i szerokiej ulicy, którą otaczały głównie nowe budynki. Dom, ku któremu skierował Leonę, mieścił około pięćdziesięciu mieszkań. Małe, pomalowane na różowo balkoniki zdawały się przyklejone do fasady. Budynek z poobtłukiwanym tynkiem i łuszczącą się farbą sprawiał raczej ponure wrażenie. Na wewnętrznym dziedzińcu rosła pokryta
kurzem palma, która wyciągała swe liście ku słońcu. To nie było to, czego Leona się spodziewała, ale udało jej się ukryć pierwsze rozczarowanie. „Myślałaś, że ma willę nad samym jeziorem?” – zapytała w duchu samą siebie, ale miała świadomość, że po prostu nie spodziewała się czegoś, co wyglądałoby tak obskurnie już z zewnątrz. Następna niespodzianka czekała ją, gdy na trzecim piętrze Robert otworzył drzwi do swojego mieszkania. Okna wychodziły na tyły budynku, a więc na północ, a całe mieszkanie składało się z jednego pokoju, maleńkiej kuchni i ciemnej miniłazienki. I panował w nim taki bałagan, że Leona aż się wzdrygnęła. Na podłodze leżały stosy książek. Przepełnione popielniczki porozstawiane były malowniczo po całym pomieszczeniu. Skarpetki, majtki, swetry i brudne serwetki pałętały się po wszystkich kątach. Dwie zupełnie uschnięte rośliny w kamiennych doniczkach zrezygnowały z walki o życie, a ich brązowe martwe liście zwisały z parapetu. W szklanym dzbanku, który stał na niskim stoliku przy sofie, chyba od miesiąca psuły się resztki kawy. Obok znajdował się rząd około dwudziestu brudnych filiżanek i kubków. Talerz ze spleśniałym pieczywem pokrywała gruba warstwa kurzu. Zaduch był taki, że z trudem dało się oddychać. Leona przedarła się jakoś przez pokój, pomimo największej ostrożności wciąż na coś nadeptując, na gazety, krawaty, monety, i szeroko otworzyła okno. Wychyliła się i głęboko zaczerpnęła powietrza. – Dobry Boże – wymamrotała. – Od grudnia nikogo tutaj nie było – powiedział Robert. – Zawsze potem tak jakoś dziwnie pachnie. „Tak, ale aż tak źle nie powinno to wyglądać” – pomyślała Leona. Odwróciła się od okna, rozciągał się z niego piękny widok na góry, i z obrzydzeniem przesunęła wzrokiem po całym pokoju. Nigdy nie była fanatyczką porządku, w jej domu też walało się sporo rzeczy i niezbyt dokładnie wycierała kurze, ale coś takiego... Nie umiała sobie
wyobrazić, jak ktoś mógł mieszkać w takim chlewie, jak mógł zostawić mieszkanie w takim stanie, wiedząc, że wyjeżdża na dłużej. Żeby chociaż wylał kawę i opróżnił popielniczki... – Tu jest tylko ten jeden pokój? – zapytała. Robert skinął głową. – Jak się go trochę posprząta, to okaże się całkiem spory. Na pewno jest wystarczająco duży. Rozejrzała się. – Ale gdzie tu można spać? Robert wskazał na szafę, która zajmowała całą ścianę pokoju. – Tam jest schowane podwójne łóżko. – Aha. A gdzie się wiesza ubrania, trzyma bieliznę, skarpetki i tak dalej? – Pokażę ci! Skinął, żeby za nim poszła, a ona znowu z trudem przedarła się przez bałagan. W małym korytarzyku, z którego wchodziło się do pokoju, kuchni i łazienki, znajdowały się dwie wnękowe szafy z białymi drzwiami oraz szufladami na górze i na dole. – Tutaj – powiedział Robert z dumą. – Tu się bardzo dużo mieści! Otworzył jedne drzwi. Leona zauważyła kolorowe letnie spódnice, kilka T-shirtów, granatową marynarkę. A na dnie szafy stały dwie pary damskiego obuwia. Robert wydawał się zmieszany. – Och... Nie pomyślałem o tym. To są rzeczy Ines. Większość oddałem Czerwonemu Krzyżowi, ale to jeszcze zostało... Zaraz to stąd zabiorę! „I ciekawe gdzie położysz?” – pomyślała ze złością Leona. – Zostaw – powiedziała. – Mnie nie przeszkadzają. Po prostu odsunę je na bok. Robertowi jakby ulżyło. – Dobrze. Poczekaj, wniosę teraz bagaże, a potem od razu pójdziemy nad jezioro, pokażę ci starówkę i... – Najpierw powinniśmy tu chyba trochę posprzątać, nie sądzisz?
– To może poczekać. – Wieczorem będziemy zbyt zmęczeni. Miejmy to za sobą. Skrzywił się. Wyglądał przy tym jak obrażone dziecko. – Nie bądź taka drobnomieszczańska, Leono! Słońce świeci! Mam ochotę posiedzieć nad jeziorem i napić się wina. A ty chcesz sprzątać! – Rozejrzyj się, jak to wygląda! Wieczorem nie będziemy nawet mogli rozłożyć łóżka! Poza tym jest tu tak... nieprzytulnie. Nadąsany wysunął dolną wargę. – Nie podoba ci się tutaj, prawda? Spodziewałaś się czegoś imponującego, tak? Dziesięciopokojowego apartamentu z ogrodem na dachu albo czegoś w tym stylu? – Bzdury. Zresztą w tym momencie trudno mi nawet stwierdzić, czy mi się to mieszkanie podoba, czy nie, bo mam wrażenie, że wylądowałam na śmietnisku. Ale to można przecież zmienić. Ostatnie słowa powiedziała proszącym, pojednawczym tonem, lecz po wyrazie jego twarzy domyśliła się, że go nie przekonała. Wiedziała już, co znaczy charakterystyczny upór w jego oczach. „O nie, błagam, nie – pomyślała. – Tylko nie kłótnia od razu pierwszego dnia! To miał być przecież cudowny urlop”. – Mam pomysł – powiedziała pogodnie. – Ja tu wszystko uporządkuję. Tak będzie szybciej. A ty rozejrzysz się w tym czasie po Asconie, a potem zabierzesz mnie na kolację, okay? Na pewno masz tu swoją ulubioną restaurację, do której chętnie byś poszedł pierwszego wieczoru. „Jesteś idiotką – mówił jej wewnętrzny głos. – Kadzisz mu i proponujesz, że odwalisz całą brudną robotę, kiedy wielki pan będzie sobie spacerować w słońcu po plaży. To on powinien posprzątać ten chlew! Znowu kieruje tobą ta cholerna potrzeba harmonii, która czyni cię słabą i usłużną!” Nie chciała jednak teraz słuchać tego głosu. Nie chciała kłótni, była zmęczona po długiej jeździe, miała ochotę odświeżyć się pod prysznicem, odpocząć i zrobić porządek, żeby móc się tutaj dobrze poczuć. Ze zdumieniem odkryła, że ma też ochotę zostać sama.
– Skoro wolisz bawić się tutaj w sprzątaczkę, zamiast pozwiedzać Asconę, to trudno – oznajmił Robert. Słychać było, że jest wściekły. – Ja w każdym razie idę się napić. Nie miałem zamiaru robić z ciebie swojej gospodyni, ale skoro koniecznie chcesz nią zostać, proszę bardzo! Tylko potem nie narzekaj! Śmignął z mieszkania, zatrzaskując za sobą drzwi. Leona opadła na jakiś stołek i ukryła twarz w dłoniach. Ich pierwszy wspólny wyjazd zaczął się bardzo obiecująco. Było tuż po siódmej, gdy Leona doprowadziła mieszkanie do mniej więcej takiego stanu, by dało się w nim mieszkać i w miarę dobrze się czuć. Wrzuciła wszystkie śmieci do jednego wielkiego worka i zaniosła na dół do kontenera, potem zabrała porozrzucane części garderoby i ręczniki do pralni w piwnicy, a na koniec wrzuciła je do suszarki. Od jakiejś pani z pierwszego piętra pożyczyła środki do zmywania i czyszczenia, umyła cały stos naczyń, posprzątała dokładnie łazienkę i kuchnię, wytarła grubą na palec warstwę kurzu ze wszystkich powierzchni w pokoju. Ponownie zeszła na pierwsze piętro do sąsiadki, która przyglądała jej się raczej nieufnie, i pożyczyła odkurzacz, który pozwolił na dokonanie zdumiewającego odkrycia, że dywan w pokoju jest jaskrawoniebieski, a nie szary. Rozłożyła ukryte w ścianie łóżko, bo z niepokojem pomyślała, że pościel na pewno od dawna nie była zmieniana, i omal nie zwymiotowała, gdy uderzył w nią stęchły odór. „Chyba przez całe lata nikt nie zmieniał tej pościeli” – pomyślała prawie z paniką. Nastawiła kolejne pranie z pościelą, ciesząc się, że jest suszarka, dzięki której na noc wszystko powinno być gotowe. Pokój wydał jej się teraz całkiem przytulny, były tam sofa i dwa fotele do siedzenia, a w kącie mały stół z czterema krzesłami, przy którym można było jeść posiłki. Słońce już zaszło, na zboczu góry za oknem zapalały się pojedyncze światełka. Leona usiadła na sofie, zapaliła papierosa, wyciągnęła zmęczone ciało i głęboko odetchnęła. „Kim jest człowiek, z którym żyję od prawie trzech miesięcy?” Są mężczyźni, którzy nie radzą sobie z prowadzeniem domu, tacy,
którzy mają dwie lewe ręce, ale Robert sprawiał zupełnie inne wrażenie. W domu we Frankfurcie utrzymywał porządek, sprzątał, zmywał, opróżniał kocią kuwetę. Gotował, podlewał kwiaty, a nawet od czasu do czasu prasował. „Ale to wszystko nie jest przecież takie istotne – upomniała samą siebie – od kiedy to jesteś taką drobnomieszczanką, żeby oceniać ludzi po tym, jak sobie radzą z utrzymaniem porządku?” Wiedziała jednak, że nie w tym tkwił problem. To mieszkanie nie było po prostu nieposprzątane, zabałaganione czy zakurzone. Zapuszczenie, cały ten chaos, wydały jej się niemal perwersyjne. Przez chwilę miała wrażenie, że ujrzała odbicie czyjejś chorej duszy, chorej psychiki. Była wstrząśnięta, lecz w obliczu przywróconego wokół porządku wrażenie to zdecydowanie osłabło. „Zachowujesz się jak typowa niemiecka gospodyni domowa – zakpiła sama z siebie. – Wściekasz się i tracisz głowę z powodu odrobiny brudu i nieporządku”. Wcale tak nie jest – szepnął jej wewnętrzny głos – i doskonale o tym
wiesz! – To był piękny dzień i piękna podróż – powiedziała przekornie na głos. – I nie dam sobie tego zepsuć! Jedno było pewne: ostatnio zbyt często siedziała i głowiła się godzinami, żeby jakoś wytłumaczyć sobie zachowanie Roberta (upiększyć je – wtrącił wewnętrzny głos), żeby znów pasował do wyobrażenia o idealnym mężczyźnie. Z Wolfgangiem nigdy tak nie było. Czasem się z nim kłóciła, czuła się wściekła, oburzona, a nawet zraniona, ale nigdy nie powiedział ani nie zrobił niczego, co by ją naprawdę zaszokowało albo przestraszyło. Nigdy nie wydawał jej się dziwny, nieprzenikniony czy groźny. Wszystko było raczej proste i zwyczajne. „Właśnie takie drobnomieszczańskie” – pomyślała.
Nie drobnomieszczańskie. Tylko normalne. Zdrowe. Akurat teraz musiała sobie przypomnieć o Carolin. Wczoraj po południu zawiozła do rodziców koty, żeby zaopiekowali się nimi
podczas jej nieobecności. I oczywiście od razu musiała się natknąć na swoją młodszą siostrę. – Naprawdę jedziesz z tym typem na urlop? – zapytała Carolin, wysoko unosząc brwi. – Tak. – Zwariowałaś! Mnie by wołami nie zaciągnęli! – Mój Boże, może miał wtedy zły dzień! – Popatrz mu w oczy, to wariat, i to kompletny! „Przyganiał kocioł garnkowi – pomyślała Leona. – A co z tymi wszystkimi podejrzanymi typkami, których ona podrywa?” Usłyszała, że ktoś otwiera drzwi do mieszkania, i zerwała się z miejsca. – Robert? Wszedł do pokoju. Trzymał w dłoniach wielki bukiet wiosennych kwiatów i wyglądał na zakłopotanego. – Cześć, Leono... Poczekała, aż się rozejrzy. – Aż trudno uwierzyć – powiedział. – Zrobiłaś z tego mieszkania prawdziwe cacko! – No cóż, aż tak dobrze nie jest. Ja tylko troszkę posprzątałam. Wysunął bukiet w jej stronę, a ona przyjęła go z wahaniem. – Głupio się zachowałem – powiedział. – Przepraszam. Nie bądź na mnie zła. – Wstawię kwiaty do wody. Chciała go minąć w drodze do kuchni, lecz on złapał ją za ramię. – Powinnaś powiedzieć, czy się na mnie jeszcze gniewasz! – W jego oddechu czuć było whisky, ale słabo, nie był pijany. – Nie. Nie gniewam się. Tylko jestem zmęczona. – Gniewasz się – stwierdził z rezygnacją. Uwolniła się z uścisku, weszła do kuchni, wróciła z plastikowym wiaderkiem do chłodzenia szampana napełnionym wodą i wstawiła do niego kwiaty. – Czasami – powiedziała – trochę cię nie rozumiem.
– Ach, Leono, ja też czasem nie wiem, co za diabeł we mnie wstępuje! – Bezradnym gestem przeczesał sobie włosy. – Byłem po prostu zły, że nic nie przebiega tak, jak sobie wyobrażałem. Nie chciałem odkurzać i zmywać i nie chciałem też, żebyś ty to robiła. Ja... – Ktoś to musiał zrobić. – Teraz to rozumiem. Naprawdę głupio się zachowałem. Wybacz mi, proszę. Bardzo liczę na to, że te kwiaty cię udobruchają! – popatrzył na nią błagalnie. W tamtej chwili wyglądał tak, że trudno mu się było oprzeć. Ciemne kosmyki na czole, proszące spojrzenie ciemnych oczu, opuszczone ramiona. Najchętniej wzięłaby go w objęcia, ale nie mogła tego zrobić, nie pomówiwszy z nim najpierw o tym, co się wydarzyło. – Przestraszył mnie ten bałagan – powiedziała i znów poczuła się małostkowa, bo pomimo kwiatów i przeprosin wróciła do tematu. – To nie był zwykły nieporządek i brud, tylko jakieś całkowite zapuszczenie. Ten widok naprawdę wyprowadził mnie z równowagi. Teraz na dodatek zwiesił głowę. Nie bronił się, nie szukał wymówek ani wyjaśnień. Wyglądało na to, że postanowił znieść wszystko, co powie, cierpliwie poczekać, aż skończy. – Ach, zapomnijmy o tym – powiedziała. Delikatnie pogłaskała go po ramieniu. – Nie gniewam się już. Naprawdę. Zmienił się natychmiast. Uniósł głowę, wyprostował ramiona. Z powrotem stał się postawnym, atrakcyjnym mężczyzną o pięknych oczach i jasnym spojrzeniu. Objął Leonę, przyciągnął ją do siebie i przycisnął usta do jej głowy. – Jestem taki szczęśliwy – szepnął. – Taki szczęśliwy, że cię znalazłem, że jesteś moja. Nie mogę się doczekać, kiedy się już rozwiedziesz i będziemy mogli wziąć ślub. „Ślub – pomyślała i nagle na tę myśl ogarnął ją strach. – Może to wszystko dzieje się zbyt szybko”. – Będę potrzebować trochę czasu – przyznała, również szeptem, choć wiedziała, że to nie jest ani miejsce, ani czas na taką dyskusję. Robert nic nie odpowiedział. Zamiast tego przyciągnął ją do siebie
jeszcze mocniej i powoli przesunął dłońmi po jej plecach. Leona wiedziała, jak pogłębia się jego oddech, jak zmieniają mu się oczy i głos, gdy chce się z nią przespać. Do tej pory zawsze na to reagowała, od razu dopasowywała się do jego nastroju. Jako mężczyzna, w tym podstawowym, seksualnym znaczeniu, był dokładnie tym, o czym zawsze marzyła. Jakby był stworzony tylko dla niej i dla żadnej innej. Tym razem to nie zadziałało. Jego podniecenie nie udzieliło się jej. Była zmęczona, spocona i zmordowana. Nie miała najmniejszej ochoty na turlanie się z nim po lazurowym dywanie. – Przecież mieliśmy iść na kolację – powiedziała, próbując się oswobodzić z jego objęć. Robert przestał ją gładzić, ale cały czas ją trzymał. – Wciąż się gniewasz – stwierdził ponownie, a Leona zaczęła się zastanawiać, czy będzie podnosić ten zarzut do końca urlopu za każdym razem, gdy coś pójdzie nie po jego myśli. – Nie gniewam się! – To pokaż mi to! Wsunął palce w jej dżinsy. Jego język bawił się małżowiną jej ucha. Po plecach Leony przebiegł dreszcz. „Do diabła” – pomyślała. Natychmiast zauważył, że przestała być obojętna. – Pragniesz mnie tak samo mocno, jak ja ciebie – mruknął. I oczywiście wylądowali na dywanie, kochali się między stolikiem a telewizorem i było tak cudownie jak zawsze, wyczerpująco i błogo, a Leona, która nigdy nie uważała się za zbyt namiętną, po raz pierwszy pomyślała, że to może być wystarczający powód, żeby być z mężczyzną: jego umiejętność sprawienia, by kobieta w jego łóżku czuła się jak bogini seksu. Wszystkie przykrości dnia rozpłynęły się, wszystko stało się dalekie, nierzeczywiste i nieistotne. W pokoju już dawno panowały ciemności. Robert wstał, poszukał na stole zapalniczki i zapalił świece, które Leona tam postawiła. W ich drżącym blasku jego twarz wydawała się delikatna i wrażliwa. Traktował Leonę jak najcenniejszy skarb, jakby nie mógł uwierzyć, że jest jego, a Leona czuła się tak otulona jego
miłością, że zerkała na niego z uśmiechem, który pasowałby na okładkę ckliwego romansidła. A potem zobaczyła, zdumiona i zupełnie zdezorientowana, jak raptownie zmienia się wyraz jego twarzy, jak znika całe ciepło i czułość, jak się wykrzywia, czyniąc z niego zupełnie innego człowieka, człowieka, który nagle wydał jej się groźny, niebezpieczny. Jego ręka spadła na Leonę niczym drapieżny ptak na królika. Boleśnie zacisnął dłoń na jej nadgarstku. – Pierścionek! – rzucił, blady jak ściana. – Gdzie on jest? Gdzie, do diabła, masz ten pierścionek!?
15
Lydia jadła samotnie swoje niedzielne śniadanie, wyglądając na dachy stojących naprzeciwko budynków, które właśnie zasypywał śnieg. Żaden pąk nie przebijał się nieśmiało. Ale nic dziwnego w obliczu utrzymującego się chłodu i niepogody. Czy zima co roku tak długo się ciągnie? „Pewnie tak jest, tylko człowiek o tym zapomina – pomyślała Lydia. – Wydaje się, że pierwszego marca powinna się zacząć wiosna, ale tak się nigdy nie zdarza”. Włączyła sobie muzykę, jakiś koncert fortepianowy, nastawiła ogrzewanie na maksimum, przygotowała kawę, jajko na miękko, tosty, ser i szynkę, ale jak zwykle siedziała przy stole bez apetytu. W samotności to wszystko nie sprawiało żadnej przyjemności. Nie było nikogo, z kim mogłaby porozmawiać. Nikogo, kto ucieszyłby się na widok pięknie nakrytego stołu z bukietem tulipanów pośrodku. Nikogo, z kim mogłaby zaplanować, jak spędzić resztę dnia. Lydia już dawno pogrzebała nadzieję, że będzie mieć swoją rodzinę, męża i dzieci. Teraz była już zresztą za stara. Mając pięćdziesiąt trzy lata, nie mogła już mieć dzieci, a mąż... W soboty zawsze czytała ogłoszenia matrymonialne w gazecie. Nie brakowało poszukujących swojej drugiej połowy mężczyzn w jej wieku, czy nawet znacznie starszych, wdowców, rozwodników, którzy mieli dość samotności. Wielu z nich szukało młodych kobiet, ale nie wszyscy. Dla niektórych pięćdziesięciotrzylatka wcale nie była za stara. Jeden jedyny raz, dwa lata temu, posłuchała zachęt Evy i odpowiedziała na jedno z ogłoszeń. Pewien sześćdziesięciolatek pragnął nawiązać nową znajomość, nie wykluczał ślubu. Skończyła wtedy akurat pięćdziesiąt jeden lat, a Eva była zdania, że na pewno wszystko będzie w porządku.
– Jest od ciebie starszy o dziewięć lat! Powinien uważać się za szczęściarza, że trafia mu się taka młódka! – Ale ja jestem taka gruba. – On pewnie jest jeszcze grubszy. Mężczyźni w tym wieku mają zwykle wielkie brzuchy od piwa. Nie miej żadnych kompleksów! Tamten wieczór był jedną wielką katastrofą. Mężczyzna, z którym Lydia spotkała się w bardzo drogiej restauracji, nie miał nawet zaczątków brzuszka i był tak przystojny, że Lydii wręcz odebrało mowę. Męczyła się przez cztery godziny, siedząc naprzeciwko niego i skubiąc swoją wąską spódnicę albo włosy, na których rano fryzjer zrobił nową trwałą. Miała wrażenie, że nosi na głowie olbrzymi, nastroszony kask z włosów i lakieru, tak mocny, że chyba tylko tornado mogłoby go poruszyć. Była w stanie odpowiedzieć najwyżej „tak” albo „nie” i nie miała pojęcia, jak się je homara. Nie zobaczyła już tego pana po owej kolacji i przysięgła sobie, że nigdy więcej nie wda się w taką przygodę, choć Eva powtarzała, że nie można się zniechęcać po pierwszym razie. Eva... Jak bardzo brakowało jej Evy! Właśnie w niedziele często jadły razem śniadanie. To Eva, która nie umiała nawet ugotować jajka, zawsze przychodziła do Lydii. Potem długo siedziały przy stole, jadły, rozmawiały, a Lydia cieszyła się, nawet jeśli Eva potrafiła mówić tylko na jeden temat, do którego wciąż na nowo powracała. Jej były mąż. Jego przewiny. Jego niewierność. Czasami Lydię nachodziła myśl, że Eva dość neurotycznie podchodzi do tego tematu. Ale nigdy nie powiedziała tego na głos. Wiedziała instynktownie, że przyjaźń Evy zawdzięcza głównie temu, że zapewnia jej całkowite zrozumienie i bezwarunkowe wsparcie. Trzymała się Lydii, bo ta była ostatnią osobą, która miała jeszcze ochotę jej wysłuchiwać. A Lydia za nic w świecie nie zaryzykowałaby utraty owej cennej relacji, ostatniego bastionu w walce z samotnością. Koncert fortepianowy przeszedł w ciche moll. Na zewnątrz śnieg padał coraz gęściej. Lydia bezwiednie bawiła się białą wizytówką, która
leżała obok talerza. Zostawił ją Wolfgang Dorn. Powiedział, żeby do niego zadzwoniła, gdyby przypomniała sobie coś ważnego. Na pewno nie zdawał sobie sprawy z tego, jaką sprawił jej radość tamtą prośbą. Jego słowa były niczym promień słońca w deszczowy dzień. Była ważna! Nieznajomy mężczyzna odwiedził ją, siedział na jej sofie, chciał uzyskać od niej informacje. Poprosił, żeby się zastanowiła. I zastanowiła się. Nie wyraził tego dosłownie, ale gdy poszedł, dodała dwa do dwóch. Wyglądało na to, że Leona, żona, z którą się rozwodził, i Robert Jablonski, brat Evy, są parą. Robert prosił ją o numer telefonu Evy. Leona pytała o niego tuż przed Bożym Narodzeniem. A teraz pojawił się jej mąż i też wypytywał... Był zazdrosny. Lydia potrafiła rozpoznać zazdrość, dzięki Evie umiała to doskonale. Robert i Leona... Lydia westchnęła. Dlaczego niektórym kobietom zawsze się wszystko udaje? Spotykają przypadkiem, niemal absurdalnym przypadkiem, zupełnie obcego mężczyznę, którego inaczej nigdy by nie spotkały, i... bingo! Kilka spojrzeń, kilka słów, jakiś uśmiech i już kwitnie romans. Czasem Lydia wyobrażała sobie, jak to musi być, gdy jest się pożądaną przez mężczyznę. Jak to jest, siedzieć naprzeciwko niego przy stole i widzieć w jego oczach, że on najchętniej zaraz... tu, na tym stole... Znowu westchnęła. Lepiej o tym nie myśleć. Wiedziała, że takie kobiety jak ona nie powinny nawet myśleć o seksie. Jakby brzydkie kobiety nie miały łona. Jakby poza jedzeniem i piciem nie miały żadnych innych potrzeb. Niepotrzebnie zawraca sobie tym głowę. Koncert fortepianowy dobiegł do grzmiącego finału. Choć była nudna, naiwna i nieatrakcyjna, coś sobie jednak przypomniała, myśląc ciągle o Robercie i Leonie. Coś, co cały czas chodziło jej po głowie, już od tamtej rozmowy z Leoną... Ale dziś nie mogła zadzwonić do Wolfganga Dorna. Na wizytówce był tylko numer do pracy, a w biurze w niedzielę go przecież nie zastanie. A może jednak? W telewizji pewnie w niedzielę też pracują. Może warto choćby spróbować... Jeśli go zastanie, jeśli to, co ma do powiedzenia, okaże się istotne, jeśli ją pochwali, to wniesie trochę
światła w ten jej nieciekawy, ponury dzień. Podeszła do telefonu, wybrała numer z wizytówki. Tuż za nią umilkły ostatnie, ciche dźwięki fortepianu. Wolfgang Dorn odebrał natychmiast. Lydia nie mogła uwierzyć w swoje szczęście!
16
Siedzieli na placu w słońcu, pili wino, a przed każdym z nich stał wielki puchar z lodami. Lody Leony topiły się powoli, zielone, brązowe i białe kulki zaczęły się ze sobą mieszać, tworząc trudną do nazwania mieszankę barw. Leona wyjęła tylko wafelek z pucharka i zaczęła go kruszyć między palcami. Patrzyła przed siebie, nic nie mówiąc. – Lody ci się topią – upomniał ją Robert. – Nie zaczniesz ich jeść? Leona podniosła wzrok. – Mówiłam, że nie chcę lodów. Skoro mimo to je zamówiłeś, sam będziesz musiał zjeść. – Ja już swoje zjadłem. Chcesz, żebym pękł z przejedzenia? Wzruszyła ramionami. Przesunęła wzrokiem po lśniącym błękicie jeziora. Migoczące promienie słońca tańczyły na drobnych falach. Było tak ciepło, jak wczesnym latem. Pąki na drzewach i krzewach wokół rozkwitły niczym jedna wielka eksplozja. Dolinę zalało morze intensywnych barw. „Mogło być tak cudownie” – pomyślała Leona. Robert, który w ciemnych okularach i białym T-shircie wyglądał niczym aktor z Hollywood, oparł się plecami o krzesło i w dramatycznym geście bezradności uniósł do góry obie dłonie. – Mea culpa! Co mam jeszcze zrobić? Przez cały urlop masz zamiar być obrażona? – Nie wiem, czy chcę ciągnąć ten urlop – powiedziała Leona, strzepując okruszki wafelka z obrusa. – Leono, nie gniewaj się, ale naprawdę jesteś najszybciej obrażającą się kobietą, jaką znam. Zgoda, czasem jestem zbyt niecierpliwy i zbyt wybuchowy, ale zawsze przepraszam i... – I dajesz mi kwiaty albo wmuszasz we mnie lody, na które wcale nie mam ochoty – dokończyła za niego Leona. – Naprawdę nie
dostrzegasz, że to przydarza ci się coraz częściej? Wybuchasz, przepraszasz, a ja łamię sobie głowę, żeby jakoś wytłumaczyć sobie twoje zachowanie i jednak ci wybaczyć... To zaczyna być u nas na porządku dziennym! – Wyolbrzymiasz! Powiedziałem, że mi przykro i... – Robercie! – Pochyliła się do przodu i popatrzyła mu prosto w oczy. – Twoje wczorajsze zachowanie nie było normalne. Ja wszystko rozumiem... Ale tak zupełnie stracić nad sobą panowanie... To nie do pojęcia. Z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy bawił się kieliszkiem. – Stracić nad sobą panowanie... Możesz mi powiedzieć, dlaczego zawsze tak strasznie dramatyzujesz? Co ja takiego zrobiłem? Uderzyłem cię? Zrobiłem ci jakąś krzywdę? – Nie. Ale myślałam... – Myślałaś! Muszę przyznać, że masz bujną wyobraźnię, Leono. Nieustannie sobie coś wyobrażasz, a potem przedstawiasz mnie jako niepanującego nad sobą potwora! Nic nie odpowiedziała, lecz z narastającym gniewem rozpoznała jego prostą taktykę, za pomocą której za każdym razem obracał sprawę na swoją korzyść. Był „dużym chłopcem”, pełnym temperamentu, który czasem wymyka się spod kontroli, ale oczywiście nigdy nie można mu zarzucić niczego naprawdę złego. To ona się wygłupia, robi z igły widły i ciągle odgrywa urażoną ofiarę. „Nie tym razem – pomyślała – tym razem twoje odwracanie kota ogonem nie zadziała!” Myślała wtedy, że chce ją zabić. To właśnie było najgorsze, i to właśnie, jeszcze teraz, w blasku słońca nad brzegiem jeziora, ściskało ją za gardło, gdy tylko sobie przypomniała. Nie bała się tylko tego, że uderzy ją w twarz, bo uniósł rękę, jakby miał zamiar to zrobić. To, co ujrzała w jego oczach, daleko przekraczało samą chęć zrobienia jej krzywdy. Zobaczyła w nich pokusę, by uczynić ją uległą raz na zawsze, pozbawić ją własnej woli, a nawet możliwości samodzielnego oddychania. Zrozumiała, że chce ją
zabić. To pragnienie trwało tylko sekundę, a potem zgasło, ale choć zapłonęło na krótko, Leona była pewna, że się nie myli. Powrócił rozgniewany, wściekły mężczyzna, który zerwał się i brutalnie podciągnął ją do góry. – Gdzie jest pierścionek? Gdzie jest pierścionek? Gdzie jest pierścionek? Powtarzał to pytanie dudniącym staccato, które brzmiało jak karabin maszynowy. Leona nie od razu zrozumiała, o jaki pierścionek mu chodzi. Potem pojęła, że ten, który podarował jej w ów zimowy wieczór w Laubergu nad leśnym jeziorem. – Pierścionek... jest pewnie w łazience. Zdjęłam go, kiedy się myłam. – Umówiliśmy się, że nigdy nie będziesz go zdejmować! – Robercie, co się z tobą dzieje? Wpadł do łazienki, na szczęście znalazł pierścionek obok umywalki i wrócił z nim do pokoju. Leona zaczęła się już ubierać. Drżały jej dłonie. Chwycił ją za prawą rękę i wsunął jej pierścionek na palec. – No! – Był blady jak ściana, a jego głos aż wibrował. – Nigdy więcej tego nie rób, Leono! Nigdy więcej! Zanim Leona zdołała się otrząsnąć, jego wściekłość minęła tak szybko, jak się pojawiła. Podszedł do niej powoli, pogładził ją po włosach i uśmiechnął się. – Chodź. Głodny jestem. Pójdziemy do portu. Spodoba ci się tam. Chciał ją wziąć pod ramię, lecz ona w końcu się przebudziła. Cofnęła się i krzyknęła: – Nie dotykaj mnie! Nie dotykaj! Robert wydawał się zaskoczony. – O co chodzi? – Jeszcze pytasz? Robisz mi taką scenę, a potem chcesz iść ze mną na kolację, jakby nic się nie stało? I jeszcze pytasz, o co chodzi? Czy ty kompletnie zwariowałeś? – Przestraszyłem się, gdy zobaczyłem, że nie masz pierścionka. Mogłaś go przecież zgubić!
– I co? Czy to dałoby ci prawo, żeby robić takie przedstawienie? Wrzeszczeć jak opętany i wpadać w furię? Co ty sobie właściwie myślisz? Że kim ty jesteś? Zdenerwowany przestępował z nogi na nogę. – W takim razie przepraszam. Okay? Możemy iść? Jeśli będziemy zwlekać, nigdzie już nie zjemy. – Możesz iść, gdzie chcesz. Ja nie idę. Zupełnie straciłam apetyt. I powiem ci jeszcze coś. Jest mi wszystko jedno, gdzie będziesz dzisiaj spać, ale na pewno nie w jednym łóżku ze mną! Skończyło się na tym, że Robert nie poszedł na kolację, a noc spędził na sofie. Jego regularny oddech świadczył o tym, że śpi spokojnym snem. Leona natomiast nie mogła zmrużyć oka. Wpatrywała się w ciemność i dumała, próbując zmierzyć się z myślą, że to koniec jej związku z Robertem i że ten koniec zaczął się już dawno. Nie chciała dostrzec, że coś jest z nim nie tak. Nie chciała tego zobaczyć, bo nie byłaby w stanie przyjąć kolejnej porażki w tak krótkim czasie. Bo wszystko układało się zbyt pięknie, by można było z tego zrezygnować. Wolfgang ją zostawił, a Robert wpadł w sam środek jej rozpaczy niczym anioł zbawienia prosto z nieba, elegancko posklejał nędzne resztki jej poczucia własnej wartości, sprawił, że znów poczuła się pełnowartościową kobietą, uczynił z niej z powrotem dobrą córeczkę, która funkcjonuje idealnie, jedynie tymczasowo nie spełniając oczekiwań rodziny, a porażki przyjmuje spokojnie, by natychmiast przekuć je w sukcesy. Uczepiła się go z całych sił i nie zważała na ostrzeżenia, której same jej się nasuwały. Jego zniknięcie na długo w grudniu, pozostawione bez wyjaśnienia. Naturalność (dziś powiedziałaby – bezczelność), z jaką zakwaterował się u niej, żyjąc od tamtej pory całkowicie na jej koszt. Jego gwałtowna reakcja w kawiarni, gdy spotkały go razem z Carolin. Zapuszczona nora w Asconie, którą sprzątała sama, gdy on wyszedł, znów wściekły i zdenerwowany. A teraz jeszcze ta scena z pierścionkiem. Żądza mordu w jego oczach. Żądza mordu? Naprawdę? „Nie koloryzuj znowu” – upomniała się, a jednocześnie zdała sobie
sprawę, że trudno będzie obronić tamto silne poczucie zagrożenia przed rzeczową analizą logicznego umysłu. Żądza mordu brzmi zbyt dramatycznie. Przesadnie, wręcz histerycznie. „On jest cholerykiem, nie mordercą” – pomyślała. Ale instynkt mówił jej coś innego. W tamto niedzielne popołudnie na placyku nad jeziorem przekonał ją, żeby została i żeby dała mu ostatnią, ale to już naprawdę ostatnią szansę. Kulki lodów topiły się, wino robiło się ciepłe i niesmaczne, a on wyjaśniał, prosił, przysięgał i błagał. Jeden tydzień! Chciał tylko tego jednego tygodnia, tygodnia wiosennego urlopu w Tessynie, na który tak bardzo oboje się cieszyli. Położy jej swą ojczyznę u stóp, pokaże jej wszystko, co jest związane z jego dzieciństwem, z nim, z jego życiem. – Chciałbym powędrować z tobą przez Valle Maggia, jak to kiedyś często robiłem. Odwiedzić z tobą nasz stary dom w Ronco. Chciałaś odwiedzić grób Remarque’a, nie pamiętasz, zanieść mu różę. Mieliśmy pojechać do Lugano, do Włoch wzdłuż brzegu jeziora... Jego oczy były pełne ciepła i światła. Przypomniało jej się, jak poprzedniego wieczoru jego usta miękko muskały jej skórę. „Dlaczego, idiotko, myślisz o tym, a nie o tym, co stało się potem?” – zapytała rozgniewana samą siebie. Gardziła sobą za to, że uległa jego namowom i zgodziła się na ten tydzień. Wiedziała już przecież, że między nimi skończone. I Robert chyba też to sobie uświadamiał.
17
– Tak właściwie to ja nie jestem przesądna – zapewniła starsza pani – ale jeśli to nie jest konieczne, nie wychodzę w piątek trzynastego z domu. Nigdy nie wiadomo, prawda? Więc nie wyściubiałam dzisiaj nosa z mieszkania. – Ja nie wierzę w piątek trzynastego – powiedziała Leona – ale gdybym wierzyła, w mieszkaniu wcale nie czułabym się pewniej. Nieszczęście może się przydarzyć wszędzie, prawda? – Nie w moim mieszkaniu – upierała się kobieta. – Cóż, w każdym razie dzisiaj pogoda była zbyt piękna, żeby siedzieć w domu – oznajmiła Leona. – Wybraliśmy się na pieszą wycieczkę z Locarno. Doszliśmy aż do Madonna del Sasso, a potem jeszcze kawałek w górę. Mieliśmy stamtąd cudowny widok na jezioro. – Z moim mężem też kiedyś dużo wędrowaliśmy – zapewniła pośpiesznie starsza pani. – Mieszkaliśmy co prawda na północy Niemiec, ale do Ascony przyjeżdżaliśmy co roku. A gdy mąż przeszedł na emeryturę, kupiliśmy to mieszkanie. Po jego śmierci już całkiem zapuściłam tutaj korzenie. Co miałabym robić na Północy? Tamtejszy klimat zupełnie nie służy moim starym kościom. – Westchnęła głęboko. – No cóż, starość nie radość. – Cofnęła się na krok od drzwi. – Może wejdzie pani na chwilę? – Nie, dziękuję – odpowiedziała szybko Leona. – Robert na mnie czeka. W podziękowaniu za środki czystości pożyczone w pierwszy wieczór po przyjeździe przyniosła sąsiadce z pierwszego piętra bukiet kwiatów. Robert uważał, że to niepotrzebne, ale Leona się uparła. A teraz samotna starsza pani – jak dużo jest samotnych starszych pań, pomyślała Leona, a przed oczami stanęła jej biedna Lydia – nie chciała jej puścić.
– Ach, niechże pani wejdzie, tylko na kieliszeczek sherry! Tak rzadko mam gości. Mój Boże, jaki piękny bukiet. Muszę zaraz wstawić go do wazonu. Leona niechętnie weszła za nią do salonu. Od razu zauważyła, że to mieszkanie jest o wiele większe i ładniejsze niż mieszkanie Roberta. Pokoje wychodziły na południe i zachód i miały dwa duże balkony. Czerwonawe światło zachodzącego słońca wlewało się do środka przez wysokie okna. Mieszkanie było nieco za bardzo sterylne, ale sprawiało przytulniejsze i sympatyczniejsze wrażenie niż nora Roberta. Gospodyni wstawiła kwiaty do wody i podeszła z dwoma kieliszkami z sherry. – Proszę. Miło, że się bliżej poznamy. Mam na imię Emilia, ale nie lubię, gdy się mnie tak nazywa. Proszę mi mówić Millie. Będziemy się teraz częściej widywać, prawda? Przeprowadzi się pani do pana Jablonskiego na stałe, czy będzie pomieszkiwać od czasu do czasu? „Ani to, ani to” – pomyślała Leona i niemal przeraziła ją pewność tego stwierdzenia. Starała się przez cały tydzień i musiała przyznać, że Robertowi też nie można było nic zarzucić. Jedli w miłej atmosferze na placyku nad jeziorem, pojechali do Lugano i skalistą ścieżką wzdłuż brzegu jeziora powędrowali do rybackiej wioski, a tam posiedzieli na tarasie w słońcu, zjedli spaghetti i wypili czerwone wino. Wybrali się na długą pieszą wycieczkę przez Valle Maggia, gdzie Leona karmiła kozy i owce, lekko przerażona samotnością szwajcarskich wiosek. Dlaczego nie czuła się już dobrze u jego boku, dlaczego nie czuła się bezpiecznie? Zatrzymali się na odpoczynek przy małej kapliczce, dolina tonęła w cieniu otaczających ją gór, było tam o wiele chłodniej niż nad jeziorem. Leona, która usiadła na brązowej po zimie trawie, nagle poczuła na sobie tak intensywne spojrzenie Roberta, że aż dostała gęsiej skórki, najpierw na karku, a potem na całym ciele. Odwróciła się gwałtownie, pełna lęku, że znów ujrzy w jego oczach nienawiść, która przeraziła ją pierwszego wieczoru w Asconie. Ale nie było w nich nienawiści ani żądzy mordu (używała już teraz w myślach tego słowa z ironią,
zarzucając sobie wybujałą fantazję). Twarz Roberta wyrażała jedynie smutek i czułość. Uśmiechnął się uśmiechem niewesołym, pełnym rezygnacji i samotności. – Tak bardzo cię kocham, Leono – powiedział. – Bardziej niż własne życie, wiesz? Okropnie się boję, że mnie zostawisz. – Ja też cię kocham – powiedziała, choć czuła się nieszczęśliwie i nieswojo. W pewien sposób była to prawda, choć nie do końca. Kochała go jeszcze, bo miłość tak szybko nie odchodzi, potrzebuje czasu, zanim się zbierze, pójdzie i ostatecznie zamknie za sobą drzwi. Ale miłość nie czuła się już u niej dobrze. Stała się nieufna, znużona i nadszarpnięta. Niczym złamany kwiat, który jeszcze przez chwilę kwitnie, ale już zwiesza płatki i nieuchronnie obumiera. Z zatroskaną miną zwiesił głowę. – Zostawisz mnie. – Nie mówmy teraz o tym. Cieszmy się tym tygodniem. – Myślisz, że mamy jeszcze jakąś szansę? – Zawsze jest szansa – odparła, uciekając się do banału, ale co innego miała odpowiedzieć? Tu, pośród całkowitej pustki, nie mogła go rozwścieczyć. Wstała. – Chodź, ruszamy dalej. On także wstał. – Boisz się mnie – stwierdził. Nic nie odpowiedziała. Coś było nie tak. Pomyślała o tym znowu z kieliszkiem sherry w ręku w schludnym mieszkaniu Millie. Ta okropna nora, w której mieszkał... Przed dwoma dniami pokazał jej dom swoich rodziców w Ronco. Działkę otaczał mur, więc naprawdę niewiele mogli zobaczyć. Dostrzegła jednak urządzony tarasowo ogród, błękitny blask basenu, willę z piaskowca z jaskrawozielonymi okiennicami, ozdobione kwiatami balkony, wspaniałe miejsca do wypoczynku z widokiem na całe jezioro. Robert i Eva odziedziczyli to wszystko, ale sprzedali. Musiał sporo za to dostać. Gdzie miał te pieniądze? Dlaczego mieszkał
w tej ciemnej dziurze w ponurym bloku? Ledwo zarabiał na swoje utrzymanie tymi tłumaczeniami. W zeszłym tygodniu dwa razy zaprosił ją szumnie na kolację. I dwa razy, gdy podano rachunek, stwierdził, że ma przy sobie za mało pieniędzy. – Przyjmujemy także karty kredytowe – powiedziała kelnerka w drogiej restauracji Aerodromo, tuż przy małym lotnisku, a na jej twarzy pojawił się wyraz nieufności. Przestraszyła się, że będą ją chcieli oszukać. – Nie uznaję plastikowych pieniędzy – oznajmił Robert. – Nie mam karty kredytowej. Nigdy nie miałem i nie będę miał. Goście przy sąsiednim stoliku, Niemcy, którzy rozumieli każde słowo, zwrócili na nich uwagę. Umilkli, zaczęli zerkać w ich stronę i wyraźnie nadstawiali uszu, by niczego nie uronić. – To już pana sprawa – powiedziała niecierpliwie młoda kobieta, która ich obsługiwała. – Byle pan jakoś zapłacił. Leona umierała ze wstydu. – Ja się tym zajmę – powiedziała i szybko wyjęła swoją kartę. Przez całą drogę powrotną Robert pomstował na drożyznę. – Naprawdę myślałem, że mam dosyć pieniędzy. Kiedyś w tej knajpie nie było tak drogo. Takie ceny to bezczelność, nie uważasz? – To normalne. – To jest normalne? Pomyśl! Parę klusków, jakiś sikacz, po którym tylko boli głowa, i wszystko to za astronomiczną kwotę! A zauważyłaś, jak mnie potraktowała ta kelnerka? Jakbym był jakimś złodziejem, tylko dlatego, że nie mam karty kredytowej. Jakbym... Leona przystanęła na wąskiej polnej dróżce, którą maszerowali wzdłuż porośniętego trawą pola startowego lotniska. Było tak ciemno, że ledwo widziała zarys twarzy Roberta tuż obok siebie. – Robercie, przestań! Jedzenie było znakomite. I wino też. Ceny były całkiem rozsądne. Kelnerka wcale nie była dla ciebie nieuprzejma, zdenerwowała się tylko, bo się bała, że nie zapłacimy. Powinieneś był wziąć trochę więcej pieniędzy. – W domu nic już nie miałem.
– Nic się nie stało. Każdemu może się zdarzyć. Ale nie wiem, dlaczego zawsze próbujesz obwiniać innych. – Aha. Chcesz powiedzieć, że to moja wina? – To niczyja wina. Przecież już ci powiedziałam, że to się mogło przydarzyć każdemu. Tylko że... – zawahała się. – Tak? – Nie bardzo rozumiem, dlaczego ciągle brakuje ci pieniędzy. Przecież tamten dom w Ronco musiał ci przynieść fortunę. Dostałeś za niego mnóstwo pieniędzy, nawet jeśli podzieliliście się nimi z Evą. Przecież niemożliwe, żebyś już to wszystko wydał! – Pieniądze nigdy nie były dla mnie ważne. To była jego typowa odpowiedź. Zawsze nie na temat. – W porządku. Ale gdzieś te pieniądze muszą być. Chyba że przekazałeś wszystko na Czerwony Krzyż. – Nie. Ale od sprzedaży domu minęło piętnaście lat. Myślisz, że od tamtej pory trzymałem te pieniądze w skarpecie? Utrzymywałem się z nich. Podróżowałem, mieszkałem w pięknych hotelach, rozpieszczałem moją dziewczynę... Nie należę do mężczyzn, którzy kupują akcje albo wchodzą w jakieś inwestycje. Jak mam pieniądze, to je wydaję. Jak nie mam... Dał wyraz swojej obojętności, wzruszając ramionami. Leona raczej domyśliła się, niż zobaczyła ten gest. „Kiedyś – pomyślała – uznałabym to za przejaw jego artystycznej duszy. A dzisiaj tylko mnie to irytuje. Nie umiem zrozumieć kogoś, kto w tak idiotyczny sposób roztrwonił majątek”. Otrząsnęła się z zadumy i spostrzegła, że Millie patrzy na nią wyczekująco. O coś ją zapytała... Ach tak, czy chcą z Robertem na stałe zamieszkać nad Lago Maggiore. – Mam pracę we Frankfurcie – odpowiedziała. – Więc będę mieszkać tam. Millie przyglądała się jej z ciekawością. Leona domyśliła się, że ma na końcu języka mnóstwo innych pytań. – Nie chciałabym być niedyskretna – powiedziała natychmiast – ale
już wtedy, pierwszego dnia, gdy przyszła pani do mnie po środki do sprzątania, byłam bardzo zaskoczona. Jest pani taka... Tak kompletnie inna od swojej poprzedniczki. Leona wiedziała, że najlepiej byłoby zmienić w tym momencie temat rozmowy, nie bawić się w odpytywanie z tą raczej ograniczoną kobietą. Jednakże nie tylko Millie liczyła na uzyskanie informacji, Leona też chciała rozjaśnić trochę mętlik, jaki miała w głowie, myśląc o Robercie. – A jaka była ta moja poprzedniczka? – zapytała więc od razu. Millie się zastanowiła. – Taka myszka – powiedziała. – Strasznie nieśmiała. Ciągle robiła wielkie oczy i prawie się nie odzywała. Wydała mi się bardzo dziwna. – Chyba dość długo byli razem, prawda? – Co najmniej pięć lat. Na początku nie wydawała mi się taka nieśmiała. Ale z każdym rokiem robiła się coraz bardziej wystraszona. – Millie aż potrząsnęła głową. – Pod koniec aż żal było na nią patrzeć. Nie taka silna, pewna siebie kobieta jak pani. Ojojoj!, pomyślałam, jak panią pierwszy raz zobaczyłam, ta to umie sobie poradzić. Wie, co robi, i to z jaką energią. Zdziwiłam się tylko, że pani w ogóle... Że nie wyjechała pani od razu. Byłam tam kiedyś raz na górze, chciałam zaprosić pana Jablonskiego i jego przyjaciółkę na herbatę. Ona mi otworzyła i jak zwykle nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa. No to zajrzałam jej przez ramię do mieszkania i aż mnie zgroza wzięła. Wszędzie brudna bielizna, naczynia oblepione resztkami jedzenia... Byłam tak zdumiona, że zapomniałam, po co tam w ogóle przyszłam. Coś tam wymamrotałam i wyszłam. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Leona nie mogła jej przytaknąć, bo przecież oficjalnie wciąż była z Robertem i nie chciała wbijać mu noża w plecy. Ale doskonale rozumiała przerażenie starszej pani. Sama była przerażona, sama nie mogła w to uwierzyć. Wypiła sherry. Niczego istotnego się nie dowiedziała. – Bardzo dziękuję za drinka, Millie – powiedziała, nie nawiązując do wypowiedzi gospodyni. – Biegnę już na górę. Robert na pewno się zastanawia, gdzie jestem.
Millie odprowadziła ją do drzwi. – A czy pani wie, co się z nią stało? – Z kim? – No, z tą jego przyjaciółką. Partnerką. Leona zatrzymała się i popatrzyła na Millie. – Utonęła w jeziorze. Podczas żeglowania. Prawie dwa lata temu. Millie wytrzeszczyła oczy. – Co takiego? – Utonęła na łódce – powtórzyła Leona, czując na plecach zimny dreszcz. – Nie wiedziała pani? Millie głęboko odetchnęła. – Tak pani powiedział? – zawołała. – Naprawdę tak pani powiedział? Wolfgang miał nadzieję, że telefon odbierze Carolin albo Olivia. One też z pewnością nie miały ochoty z nim rozmawiać, po tym jak zostawił ich siostrę i przestał należeć do rodziny, ale rozmowa z nimi na pewno nie byłaby tak przykra, jak z wciąż będącą oficjalnie jego teściową Elisabeth. Najchętniej w ogóle nie dzwoniłby do Laubergu. Ale nic innego nie przychodziło mu ostatnio do głowy. Gdy usłyszał uprzejme „Halo?” Elisabeth, miał ochotę odłożyć słuchawkę, ale byłoby to zachowanie sztubackie. Przedstawił się więc i ze stoickim spokojem czekał na wyrzuty, które musiały nastąpić i na które faktycznie zasłużył. Zachował się niewybaczalnie, nie odzywając się do rodziny, do której należał przez trzynaście lat. Ale błędnie ocenił Elisabeth. – Wolfgang! Jak miło cię słyszeć. – W jej głosie nie było śladu ironii. – Co u ciebie? – Dobrze, dziękuję. To znaczy... – Zawahał się, ale jednak postanowił od razu przejść do rzeczy. – Wcale nie tak dobrze. Martwię się o Leonę. – O Leonę? A dlaczego? „Ona jest taka kochana – pomyślał – mogłaby przecież strzelić mi teraz parę sarkastycznych uwag. W końcu skrzywdziłem jej córkę”.
– Bo ona ma tego dziwnego wielbiciela – powiedział. – Tego Roberta jakiegoś tam... Mam złe przeczucia. Elisabeth wydawała się zaskoczona. – Tak? Przecież to miły młody człowiek. Poznaliśmy go w Boże Narodzenie. – Parę rzeczy się nie zgadza... Coś tu nie pasuje, a ja nie mogę przestać o tym myśleć. Wiem, że Leona jest z nim teraz w Asconie. Usilnie odradzałem jej ten wyjazd. Elisabeth po raz pierwszy pozwoliła sobie na delikatną uwagę. – Wolfgangu, Leona sama teraz decyduje, dokąd jechać i z kim. To już nie są twoje sprawy. – Wiem. Oczywiście. Ja za nic w świecie nie chciałbym się mieszać w jej życie! – „Ale to właśnie nieustannie robisz”, powiedział mu jego wewnętrzny głos. – Tylko że... Chciałbym przekazać jej coś ważnego. Jej koleżanka w wydawnictwie nie chciała mi podać numeru do niej, widać Leona nie umieściła mnie na liście osób, które mogą się z nią kontaktować. Próbowałem przez informację telefoniczną, ale ten człowiek ma zastrzeżony numer. Miałem nadzieję... Odczekał chwilę, ale Elisabeth wciąż milczała. – Ty pewnie masz do niej numer? – powiedział w końcu błagalnym tonem. Elisabeth się wahała. Była zbyt uprzejma, żeby tak po prostu zbyć zięcia, lecz lojalność winna była przede wszystkim córce. – Tak, mam jej numer – przyznała szczerze. – Ale nie wiem... – Chodzi tylko o informację, którą koniecznie muszę jej przekazać – pośpieszył z wyjaśnieniem Wolfgang. – Nie chcę jej niepokoić ani psuć jej urlopu. Chcę jej tylko coś powiedzieć. Ta rozmowa potrwa dwie minuty, a potem zostawię ją w spokoju. – Jeśli chcesz jej powiedzieć coś niemiłego o Robercie, to na pewno zepsujesz jej urlop! „Niestety nie – pomyślał znużony – bo jak zwykle mi nie uwierzy i wszystko przypisze mojej zazdrości. Lecz muszę spróbować. Muszę przynajmniej spróbować!”
Nie odpowiadając na zastrzeżenie Elisabeth, powiedział tylko: – Proszę, Elisabeth. Nie stawiałbym cię w takiej sytuacji, gdybym nie uważał, że to naprawdę ważne. Wyczuł przez telefon, jak jej opór słabnie, a na koniec całkiem kruszeje. – W porządku, Wolfgangu. Myślę, że nie nadużyjesz mojego zaufania. Masz coś do pisania? – Tak, oczywiście. Zanotował numer, który mu podyktowała. Na pożegnanie powiedziała smutnym głosem: – Bardzo mi przykro, że się rozstaliście. Chciałabym, żebyście to sobie jeszcze raz przemyśleli. Wymamrotał jakieś wymijające słowa, pożegnał się i odłożył słuchawkę. Przez chwilę stał, myśląc, że chyba czuje to samo co Elisabeth. Też było mu smutno z powodu tego rozstania, a fakt, że nastąpiło ono z jego winy i że wtedy uważał, że nie ma innego wyjścia, wcale go nie pocieszał. Pytanie brzmiało: czy oprócz smutku podziela też pragnienie Elisabeth? Pragnienie, żeby to sobie jeszcze raz przemyśleć? „Nie mogę teraz o tym myśleć!” Wyszedł z salonu na korytarz. Zaskoczył go widok Nicole stojącej przed szafą i zdejmującej płaszcz. Miała zaróżowione policzki. – Już wróciłaś? – zapytał Wolfgang. – Myślałem, że jesteś jeszcze w redakcji. Podszedł do niej, żeby ją pocałować. Przekręciła głowę na bok, więc trafił w ucho, a nie w usta. – Wyszłam wcześniej. Głowa mnie boli – wyjaśniła. – Przykro mi. Chcesz się położyć? Zrobić ci herbaty? Poszedł za nią do kuchni. Czuł się jak pies, który drepcze za swoją panią i energicznie wymachuje ogonem, bo czuje się winny, ale stara się to ukryć. Nicole cisnęła torebkę w jakiś kąt i opadła na krzesło przy kuchennym stole.
– Gorąca herbata to najlepsze rozwiązanie – powiedziała – ale najpierw załatw ten telefon. Na pewno nie możesz się doczekać. „Trafiony, zatopiony” – pomyślał. – Nie ma pośpiechu – mruknął, nalewając wody do czajnika i wsypując herbatę do sitka. Nicole przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu, a potem powiedziała: – Przepraszam, że podsłuchałam twoją rozmowę. Nie chciałam. Weszłam i od razu usłyszałam imię Leony. Znowu. Zatrzymałam się i posłuchałam do końca. Wolfgang nic nie odpowiedział. Nie wiedział, co powiedzieć. – Stojąc tak w korytarzu, coś sobie uświadomiłam – kontynuowała Nicole. – A może raczej w końcu dotarło do mnie coś, co wiedziałam już od dawna. Twój związek z Leoną tak naprawdę nigdy się nie skończył. I prawdopodobnie nigdy się nie skończy. To, co przed rokiem zabrało cię od niej i przywiodło do mnie, nie miało nic wspólnego z miłością. Ani z wygasłą miłością do niej, ani z nową miłością do mnie. Otworzył usta, żeby zaprotestować, lecz zaraz potem je zamknął. Cokolwiek by z nich wyszło, byłoby kłamstwem. – Miałeś po prostu przedwczesny kryzys wieku średniego, mój skarbie – powiedziała Nicole. Róż znikł z jej policzków, była teraz zupełnie blada. – Zerwałeś z nią dla samego zerwania, a nie dlatego, że nagle odkryłeś we mnie miłość swojego życia. Pewnie po prostu zrobiło się w waszym związku zbyt konwencjonalnie, a może poczułeś potrzebę nadrobienia straconych okazji z czasów młodości. Ale w gruncie rzeczy nie potrafisz się z nią rozstać. To, co nazywasz troską czy odpowiedzialnością, to tak naprawdę nic innego jak miłość. Kochasz Leonę i powinieneś to wreszcie przyznać, a nie wmawiać sobie i mnie coś zupełnie innego. – Nicole... – Nawet nie chodzi o to, co powiedziałeś teraz przez telefon. Tylko o sposób, w jaki to powiedziałeś. Twój głos... Jeszcze nigdy nie słyszałam, żebyś prosił o cokolwiek tak, jak prosiłeś o ten cholerny
numer telefonu. Jakby zależało od tego twoje życie. I chyba tak właśnie jest, prawda? Całe twoje dalsze życie zależy od tego, czy uda ci się wyperswadować Leonie tego faceta i odzyskać ją dla siebie. Stał pośrodku kuchni z opuszczonymi ramionami i zwieszonymi rękoma. Nie mógł zaprotestować. Każde jej słowo było prawdą. Nicole wstała i sama zalała herbaciane liście gotującą się już wodą. – Wolałabym, żebyś nie mieszkał tu u mnie – powiedziała. – W każdym razie dopóki nie będziesz mieć pewności, czego naprawdę chcesz. Jeśli jeszcze nie wiesz – dodała. Skinął głową. – Chcesz, żebym się od razu wyprowadził? Uśmiechnęła się. – Poszukaj sobie jakiegoś lokum. Na razie możesz zostać. – Okropnie mi przykro – wymamrotał Wolfgang. Nicole zamieszała herbatę. Z czajniczka wychlapało się trochę wody. – O co właściwie chodzi? – zapytała. – To znaczy? – No, dlaczego koniecznie chcesz się skontaktować z Leoną? Co to za sprawa? Ucieszył się, że może się tym z kimś podzielić. – Może to nic ważnego – powiedział – ale Lydia zadzwoniła do mnie w zeszłą niedzielę i powiedziała mi coś dziwnego. Wiesz, ta przyjaciółka samobójczyni. Leona wspomniała jej, że Robert Jablonski mówił, że dwa lata temu wiosną jego dziewczyna utonęła na Lago Maggiore podczas żeglowania. Lydii nie od razu wydało się to dziwne, dopiero teraz skojarzyła. Jest na sto procent pewna, że widziała dziewczynę Jablonskiego w listopadzie zeszłego roku. Podczas jego wizyty u siostry. Ona nie mogła zginąć dwa lata temu! – Może jedno z nich po prostu się pomyliło – powiedziała Nicole. Wolfgang pokręcił głową. – Lydia dość długo się zastanawiała, żeby mieć pewność, że się nie myli. A Jablonski, proszę cię! Jak umiera najbliższa ci osoba, i to jeszcze w takich tragicznych okolicznościach, to chyba pamięta się datę. Nie
zapomina się jej do końca życia. Nie można się pomylić o rok w tę czy we w tę. Zwłaszcza jeśli to się wydarzyło całkiem niedawno, a nie na przykład dwadzieścia lat temu. Nie, coś się tutaj nie zgadza. Cały tydzień biję się z myślami, czy powinienem się wtrącać i powiedzieć o tym Leonie. Ale, Nicole, z tym facetem coś jest nie tak, ja to wyczuwam. Od wczoraj staram się o numer telefonu do niej. Wydaje mi się, że powinienem zadzwonić. Nicole nalała sobie herbaty do dużego kubka. Trzymała go w obu dłoniach, jakby chciała się ogrzać. Uśmiechnęła się smutno. – Dalej – powiedziała – dzwoń do Leony. Dzwoń do niej od razu. Jeśli ci się uda, może będzie ci za to tak wdzięczna, że wybaczy ci wszystko inne. Telefon zadzwonił, gdy Leona otwierała drzwi mieszkania Roberta. – Ja odbiorę – zawołał Robert z kuchni, lecz Leona odpowiedziała ostrym tonem: – Nie. Zostaw. Musimy o czymś porozmawiać. – Przecież mieliśmy teraz iść nad jezioro, a potem coś zjeść. – Nie wiem, czy jeszcze mam ochotę. Wyszedł z kuchni do małego korytarzyka, wycierając sobie dłonie w ściereczkę. Wcześniej wziął prysznic, był nagi, miał tylko ręcznik na biodrach. Jego włosy były jeszcze mokre. – Ubiorę się w dwie minuty. A potem idziemy. Co ty robiłaś tak długo u tej starej? – Rozmawiałam z nią. I dowiedziałam się czegoś bardzo ciekawego. – Tak? – Przyjrzał się jej uważniej i zdumiał się. – Jesteś naprawdę wściekła – stwierdził. To jedno zdanie wystarczyło, żeby Leona wybuchła. – Możesz mi wyjaśnić, jak mogłeś mnie tak okłamać?! – krzyknęła. – Co ty sobie myślałeś, że opowiesz mi takie bzdury, a ja nigdy nie dowiem się prawdy? – O co ci chodzi? – O twoją wieloletnią partnerkę! O twoją dziewczynę, która ponoć utonęła w Lago Maggiore! Wcale nie zginęła tragicznie! W ogóle nie
umarła! Po prostu cię rzuciła. W zeszłym roku w grudniu. Spakowała swoje rzeczy i odeszła po głośnej awanturze. Millie myślała wtedy, że się pozabijacie! A potem trzasnęły drzwi i już jej nie było! Robert patrzył na nią. Skóra wokół jego nosa zrobiła się żółtawobiała. – Leono... – To chore, Robercie! Żeby wmówić mi coś takiego! Utonęła! Jeśli nie chciałeś przyznać, że cię zostawiła, okay, mogłabym to zrozumieć, choć przecież akurat przede mną nie musiałeś się wstydzić, skoro mąż porzucił mnie dla kochanki. Ale dobrze, jeśli o mnie chodzi, w porządku, chciałeś to jakoś ukryć! Ale dlaczego nie powiedziałeś mi, że to ty ją zostawiłeś? Albo że uzgodniliście razem, że się rozstajecie, albo sama już nie wiem co! Dlaczego opowiedziałeś mi tę bzdurną historię o jej tragicznej śmierci? Dlaczego? Wzruszył ramionami. – Nie wiem. – „Nie wiem” to trochę za mało, nie uważasz? Jego czoło przecięła głęboka zmarszczka. – Czy musisz akurat w tej chwili wszczynać z tego powodu awanturę? – Tak, a ty uważasz, że to drobnostka? – odpowiedziała pytaniem osłupiała Leona. Telefon znów się rozdzwonił. – To już naprawdę szczyt wszystkiego! – oznajmił Robert. – Wierzysz w każde słowo tej Millie, jak tylko otwiera gębę, żeby mnie oczernić! – W takim razie powiedz mi prawdę. Czy to Millie skłamała? Czy ty? Robert zaczął chodzić po korytarzu w tę i z powrotem, niczym zwierzę w klatce. Teraz to on się wściekł. Przeklinał Millie, nazywał ją grubą, gadatliwą krową, sfrustrowaną starą babą, plotkarą, która nie ma nic lepszego do roboty, jak wtykać swój wścibski nos w cudze sprawy. – Co ją to obchodzi? Możesz mi wyjaśnić, co ją to obchodzi?
Leona w tym czasie zdążyła się uspokoić. – Mnie to obchodzi – powiedziała – i chcę znać prawdę. Millie nie kłamała, prawda? Twoja była dziewczyna żyje. Nie utonęła. Zostawiła cię półtora roku temu. W końcu przystanął. Drżał na całym ciele. – Tak – powiedział cicho. – Tak właśnie było. – Dlaczego? Powiedz mi tylko dlaczego? – Dlaczego mnie zostawiła? Cóż, ona... – Nie. Dlaczego opowiedziałeś mi tę okropną historię. Nie rozumiem tego. Rozpoczął długie wyjaśnienia, plątał się w skomplikowanych zdaniach, zaczynał od początku, przejęzyczał się, bredził jakieś głupstwa. W końcu Leonie nie pozostało nic innego, jak uznać, że nie miał żadnego konkretnego powodu do kłamstwa. „Może – pomyślała – taki już po prostu jest. Kłamie dla samego kłamania. Pewnie w sprawie pieniędzy też ciągle mnie okłamuje. Może ten dom w Ronco, który mi pokazywał, wcale nie należał do jego rodziców. Nie było sprzedaży, nie było majątku. Czy on w ogóle był we Włoszech wtedy w grudniu, gdy na dwa tygodnie jakby zapadł się pod ziemię?” Westchnęła głęboko, ze smutkiem i rezygnacją, w obliczu gąszczu kłamstw i nieufności, który nagle między nimi wyrósł i którego nigdy już nie uda się przerzedzić. To koniec. Został stek kłamstw i kilka kolejnych głębokich blizn w jej sercu. W końcu przestał mówić. – Rozumiesz? – zapytał. Potrząsnęła głową. – Nie. Westchnął równie głęboko, jak ona minutę temu. – Posłuchaj, ubiorę się teraz. A potem pójdziemy coś zjeść i o wszystkim porozmawiamy. – Nie pójdziemy jeść – powiedziała Leona. – Poza tym nie chcę już rozmawiać. Spakuję swoje rzeczy. Jutro z samego rana jadę do domu.
– Mamy przecież jeszcze jeden dzień! Z bólem, ale zdecydowanym tonem, odpowiedziała: – Nie. Nie mamy już żadnego dnia. Ani jednego. Już nigdy. Popatrzył na nią, wydawał się załamany. Nie mogła znieść pełnego cierpienia spojrzenia jego pięknych oczu, odwróciła się, weszła do pokoju, usiadła na sofie i wbiła wzrok w ciemny ekran wyłączonego telewizora. Robert zjawił się pięć minut później, miał na sobie dżinsy, czarny golf i szarą marynarkę. „Już nigdy – pomyślała Leona – nie będę mieć takiego przystojnego faceta”. – Muszę się przejść – powiedział. – Przypuszczam, że nie dołączysz. – Nie. Obracał w palcach klucze do mieszkania. – To już naprawdę koniec? – zapytał cicho. Nie spojrzała na niego. – Tak. Raczej wyczuła, niż widziała, że powoli skinął głową. Usłyszała powolne kroki, gdy wychodził z mieszkania. Znów zadzwonił telefon. Leona nie zwróciła na niego uwagi. „A więc to koniec” – pomyślała.
II
1
Najpierw poszła do fryzjera i znów kazała się obciąć na zapałkę. Zdjęła z palca pierścionek z pełnym zawijasów R, nie zrobiła z nim jednak niczego dramatycznego, jak choćby wrzucenie go do Menu. Wsadziła go na sam spód swojej szkatułki z biżuterią i pomyślała, jak to będzie, gdy pewnego dnia, jeśli mimo wszystko uda jej się założyć rodzinę, opowie swoim wnukom o Robercie. „Nie był złym człowiekiem – powiedziałaby. – I wówczas był dla mnie kimś ważnym. Ale był po prostu trochę szalony. Opowiadał dziwaczne historie i w którymś momencie nie wiedziałam już, w co wierzyć, a w co nie”. Robert zaskoczył ją, nie robiąc żadnych trudności. Ze spaceru po zerwaniu wrócił dość spokojny, poszedł do łazienki i znowu wziął prysznic. – Dla odprężenia – powiedział. Zajęta pakowaniem Leona była przekonana, że zacznie dyskutować, że będzie przekonywać ją o konieczności kontynuowania ich związku. Przygotowała się już w duchu na odparcie wszelkich argumentów i poczuła ulgę, gdy wcale nie zaczął ich wysuwać. Robert też zaczął pakować swoje rzeczy, najpotrzebniejsze, żeby wystarczyły na dwa, trzy
dni. – Mogę chyba pojechać z tobą do Frankfurtu? – zapytał. – I zabrać rzeczy, które mam u ciebie w domu? – Oczywiście. Żaden problem. I to faktycznie nie był problem. Przez całą drogę niemal nic nie mówił, a jeśli już, to nie miało to nic wspólnego z ich związkiem. Leona dwa czy trzy razy miała na końcu języka powtórne pytanie, dlaczego ją okłamał i dlaczego przyszło mu do głowy takie przerażające kłamstwo. Ale za każdym razem się powstrzymała. Choć bardzo ją to ciekawiło, nie chciała dać mu okazji do wyjaśnień i usprawiedliwień. Nawet gdyby potrafiła go zrozumieć, nic by to nie zmieniło. Zbyt wiele się wydarzyło. To już była przeszłość. W głębi ducha cały czas była zdenerwowana. Niepokoił ją brak wybuchu z jego strony. Poznała go wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, jak się zachowuje, gdy sprawy nie układają się po jego myśli. To do niego nie pasowało, żeby tak spokojnie przyjmować wydarzenia. Nie wyglądał nawet na wściekłego. Raz po raz obserwowała go kątem oka. Twarz miał odprężoną, usta wcale nie zaciśnięte. Żaden błysk w oczach, żaden ponury grymas wokół ust nie zdradzały złości czy gniewu. Był bledszy niż zwykle, ale Leona też nie wyglądała promiennie. Uwzględniając okoliczności, wydało jej się to normalne. Cały czas czekała na jakiś wybuch, wolałaby mieć to już za sobą, żeby móc o tym zapomnieć. Ale nic się nie wydarzyło. We Frankfurcie zabrał swoje rzeczy, ugotował dla nich dwojga kolację i spędził noc w pokoju gościnnym. Następnego ranka Leona zapytała, czy podwieźć go na dworzec. Podziękował. – Wezmę taksówkę. Tak będzie prościej. Nie cierpię pożegnań na dworcach. – Przykro mi, że tak się to wszystko skończyło – powiedziała bezradnie Leona. – Szkoda, że... Nie dokończyła. On chyba się domyślił, co chciała powiedzieć, bo ze
zrozumieniem pokiwał głową. – Tak. Ja też żałuję. Wcisnął jej w dłoń klucze do domu, które mu dała. Patrzyła za nim, jak idzie ścieżką przez ogród, z torbą podróżną w każdej ręce, z wysoko postawionym kołnierzem swojej znoszonej kurtki. Jego długie nogi tkwiły w spranych dżinsach. Nigdy dotąd nie zauważyła, jak sprężyście chodzi, jakie długie robi kroki. Jego ciemne włosy lśniły w bladym marcowym słońcu. „Może zdobyć każdą kobietę – pomyślała. – Bez problemu. Problemy pojawiają się później. Czy wspomni o mnie mojej następczyni? Czy o mnie też powie, że utonęłam?” Znowu przeszedł ją zimny dreszcz, który ostatnio ciągle się gdzieś czaił i raz po raz przebiegał jej po plecach. Cały czas czekała na jakiś wybuch. Nawet wtedy, gdy Robert wsiadł już do taksówki i odjechał. Czekała przez cały wieczór i następne dni. Wzdrygała się na każdy dzwonek telefonu. Ale to nigdy nie był Robert. Zniknął z jej życia tak samo nagle, jak się w nim pojawił. Kolejne dni minęły jej w dziwnym, mglistym nastroju; czuła jednocześnie smutek i ulgę, jednak w konkurencji tej ulga zdobyła w końcu niewielką przewagę, która codziennie się powiększała. Leona dopiero teraz zauważyła, że czuła się jak w klinczu. Obecność Roberta ją przytłaczała. Zawsze był w domu, gdy wracała, czekał z drinkiem, z kolacją albo z rozmową. Cieszyło ją to, lecz to wszystko było odrobinę zbyt intensywne, więc nie mogła się tak naprawdę odprężyć. On był tam dla niej, ale podchodził do wszystkiego z tak wielkimi oczekiwaniami, że czasem psuło jej to nastrój. Dlaczego nigdy tego nie zauważyła? „Bo nie chciałam tego zauważyć. Bo miało być idealnie”. Pojechała do Laubergu, żeby odebrać Dolly i Lindę. Stwierdziła przy okazji, że Olivia i Paul prawie już ze sobą nie rozmawiają i wręcz omijają się wzrokiem. Przyjaciel Carolin, Ben, obciął włosy, przez co uzyskał nieco poważniejszy wygląd, ale najwyraźniej wciąż nie miał pracy i chyba jakoś szczególnie nie przykładał się do poszukiwań.
W każdym razie bawił się z synkiem Feliksem w ogrodzie i sprawiał wrażenie szczerze do niego przywiązanego. Leona oznajmiła rodzicom, że rozstała się z Robertem. Oboje bardzo się zmartwili. – Teraz jesteś całkiem sama, dziecko – powiedział ze smutkiem Julius. – To niedobrze. Nie jest dobrze być samym. Leona powstrzymała się przed nieuprzejmą odpowiedzią. „Co ty powiesz, tato! Sama nigdy bym na to nie wpadła. A może weźmiesz pod uwagę, że wcale nie wybrałam sobie tej samotności?” Nic nie powiedziała. On przecież nie miał nic złego na myśli, byłby wstrząśnięty jej gwałtowną reakcją. – Ach, tato – powiedziała tylko. – Może nadejdą lepsze czasy. – Mam nadzieję, że twoja decyzja o rozstaniu nie miała nic wspólnego z Wolfgangiem – powiedziała Elisabeth. Leona po raz pierwszy zauważyła, że jej matka zaczyna wyglądać na starą i zmęczoną. – Nie znosił Roberta i chciał zadzwonić do ciebie do Ascony, żeby powiedzieć ci o nim coś ważnego. – Tak? Cóż, widocznie nie zadzwonił. A moja decyzja na pewno nie ma z nim nic wspólnego. Byłby ostatnią osobą, która mogłaby mieć na mnie wpływ w tej sprawie. Ze strony Carolin otrzymała oczywiście całkowite poparcie. – Wiedziałam, że w końcu pójdziesz po rozum do głowy. Bogu niech będą dzięki, że ty też zauważyłaś, że on jest jakiś pomylony! – Cóż, na początku mówiłaś, że jest dość atrakcyjny. – Bez wątpienia jest atrakcyjny. A mimo to coś z nim jest nie tak. Dobrze, że się go pozbyłaś. Leona zabrała swoje koty, wstawiła transporter z dwiema mruczącymi kulkami futra na tylne siedzenie auta i wyruszyła w drogę powrotną do domu. Była zdecydowana, by jak najlepiej zorganizować sobie życie w pojedynkę.
2
Wolfgang poczuł ogromną ulgę, gdy przez oszklone drzwi restauracji zobaczył wchodzącą Leonę. Po raz pierwszy w tym roku zapanowała przyjemna, wiosenna aura. Leona miała na sobie cienki płaszczyk, a szyję owinęła kolorowym jedwabnym szalem. Gdy kelner pomógł jej zdjąć płaszcz, Wolfgang stwierdził, że się wystroiła. Zwykle nosiła spodnie. Teraz jednak miała na sobie wąską, dość krótką czarną spódnicę i cienki bladozielony sweterek. Jeśli w wydawnictwie nie działo się dziś nic szczególnego, to znaczy, że to dla niego ta krótka spódnica i wysokie obcasy. Uznał to za dobry znak. To oraz fakt, że w ogóle przyszła, że zgodziła się na spotkanie z nim. I na dodatek w tej restauracji! Kiedyś zawsze do niej chodzili. Wstał i wyszedł jej naprzeciw. – Leono! Tak się cieszę, że przyszłaś. Odwzajemniła jego przyjacielski pocałunek. – Przepraszam, że się spóźniłam. Nie mogłam wcześniej wyjść. Szef kończy dziś pięćdziesiąt lat i urządził w oranżerii małe przyjęcie. Aha. To stąd te eleganckie ciuchy. Wolfgang był trochę rozczarowany, lecz nic po sobie nie pokazał. – Nie szkodzi. To znaczy nie szkodzi, że się spóźniłaś. Bałem się, że może on nie chce cię puścić... Usiedli przy stoliku. Kelner zaproponował im aperitif. Leona odmówiła. – Dziękuję. Wypiłam już dwa kieliszki szampana. – Odczekała chwilę, a potem powiedziała: – Jego już nie ma. W każdym razie nie ma go w moim życiu. – Co takiego?! – Zaszokowany? – Zaskoczony – powiedział Wolfgang. – Bardzo zaskoczony.
Tak naprawdę był więcej niż zaskoczony, był kompletnie zbity z tropu. Sądził, że ma do czynienia z mocno zakochaną kobietą, która jest ślepa na wady partnera. Była przecież tak przez niego opętana. Wolfgang zaczął się zastanawiać, co się wydarzyło. To musiało być coś poważnego, skoro doprowadziło do zerwania. – Przy... przykro mi – powiedział, kłamiąc w żywe oczy. – Mam nadzieję, że mimo wszystko dobrze się miewasz? – Właściwie tak, dziękuję. Uśmiechnął się do niej przez stół. – Miło znów spędzić z tobą wieczór. Otworzyła menu i powiedziała rzeczowym tonem: – Wybierzmy coś. Na pewno nie masz zbyt wiele czasu. Wolfgang milczał przez chwilę. – Mam całe mnóstwo czasu – powiedział. – Wcale nie mam ochoty wracać do hotelu. Leona gwałtownie podniosła głowę. – Do hotelu? – Rozstałem się z Nicole. – Dlaczego? Wzruszył ramionami. – To nie miało przyszłości. Cały ten związek. Uświadomiłem sobie, że to nie jest moja droga. – Myślałam, że to coś bardzo poważnego. Wręcz tsunami, które cię porwało. Coś niepowstrzymanego i nieodwracalnego. – Może tak było – odpowiedział z namysłem. – Tsunami. Wybuch wulkanu. Coś, co wytrąciło mnie z równowagi i postawiło pod znakiem zapytania całe moje dotychczasowe życie. Teraz już wiem, że to miało niewiele wspólnego z Nicole. Ona to wyzwoliła, ale to nie ona była przyczyną. To mnie ogarnęło przemożne poczucie, że muszę się z tego wszystkiego wydostać. – A teraz? „A teraz chciałbym szczęśliwego zakończenia z tobą. Chciałbym cię poprosić o wybaczenie, chciałbym, żebyś mi przebaczyła. W gruncie
rzeczy chciałbym, żebyśmy zaczęli znowu od miejsca, w którym przerwaliśmy. Dokładnie w tym samym momencie. Jakby nic się nie stało”. Ale to nie było możliwe. Wiedział o tym. Przyglądał się Leonie i zauważył zmianę, jaka zaszła w niej przez ostatnie pół roku. Wyglądała inaczej i nie chodziło tu tylko o krótkie włosy. Miała szczuplejszą twarz, bardziej wyraziste, twardsze rysy. Uśmiechała się rzadziej, a gdy już to robiła, jej uśmiech wydawał się czasem sztuczny. Widać było, że przeszła trudne chwile, że już nigdy nie będzie taka jak przedtem. Delikatne zmarszczenie czoła dało Wolfgangowi znać, że wciąż nie odpowiedział. – A teraz? – powtórzył jej pytanie. Spróbował wsłuchać się uczciwie w swoje wnętrze i powiedzieć jej szczerze, co czuje. – Poczucie, że muszę się skądś wyrwać, minęło – powiedział powoli. – Potrzeba została zaspokojona, a na dodatek okazała się potrzebą pozorną. Znowu potrafię docenić wartość życia z tobą. Wiem też, że to jest jedyne życie, jakie chciałbym prowadzić. Zapadło między nimi długie milczenie. Kelner, który skierował się w ich stronę, żeby przyjąć zamówienie, dyskretnie się oddalił. Nie chciał im przeszkadzać. – Teraz to już nie jest takie proste – powiedziała w końcu Leona. – Wiem. Bardzo cię zraniłem. – Sprawiłeś, że straciłam grunt pod nogami. Zupełnie znienacka, w jednej chwili. Nie miałam możliwości, żeby się jakoś na to przygotować. Miałam wrażenie, że rozpada się wszystko, na czym się w życiu opierałam. – Leono... – Ale to także moja wina – kontynuowała, jakby nie usłyszała lekkiego wyrzutu w jego głosie – „Błagam, tylko żadnej amatorskiej psychoanalizy!” – Ja naprawdę byłam jak Śpiąca Królewna. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że może mnie spotkać coś takiego, że zostanę porzucona, że będę sobie musiała znaleźć adwokata od rozwodów...
Takie rzeczy zdarzają się innym, nie mnie. Ustawiłam swoje życie pomiędzy ściśle określonymi, niewzruszonymi filarami. Jednym z nich było małżeństwo jako jedyna wyobrażalna dla mnie forma wspólnego życia. I na dodatek oznaczająca dozgonną wierność, miłość i inne takie – dodała z sarkazmem. – I nic w tym złego, Leono – wtrącił Wolfgang. – Nie. Ale człowiek powinien też być przygotowany na inne możliwości. Nie można żyć marzeniami zamiast rzeczywistością. Zwykle kończy się to bardzo niemiłym przebudzeniem. – Nie wierzysz już więc w księcia z bajki? – zapytał cicho Wolfgang. Potrząsnęła głową. – Nie. – I nie wierzysz też pewnie w to, że można zacząć wszystko od nowa? Popatrzyła na niego. – Nie wiem. Może kiedyś będę umiała odpowiedzieć ci na to pytanie. Teraz nie. Kelner znów się zbliżył, mając nadzieję, że goście w końcu coś zamówią. Leona skinęła na niego głową. – Jestem głodna jak wilk – powiedziała. Pod koniec wieczoru Wolfgang zaproponował Leonie, że odwiezie ją do domu, a ona się zgodziła. Podczas kolacji nie mówili już więcej o swoich relacjach, tylko o pracy, o kłopotach z kolegami, o małych sukcesach i licznych frustracjach. „Z nim jest łatwo” – stwierdziła Leona. Nie wpatruje się w nią nieustannie, a jeśli nawet od czasu do czasu rzuca jej badawcze spojrzenie, ona nie czuje wtedy, że jest pożerana, wsysana i pochłaniana. Nie odnosi wrażenia, że z każdym wypowiadanym zdaniem powinna go zapewniać o swojej miłości. Choć atmosfera ze względu na okoliczności nie była swobodna, to jednak nie było napięcia, jakie zawsze roztaczał wokół siebie Robert. Nawet oddychało jej się lżej. Gdy jechali samochodem przez nocne miasto, Leona powiedziała: – Mama wspomniała, że chciałeś zadzwonić do mnie do Ascony.
W związku z Robertem. – Dzwoniłem – odparł Wolfgang – ale nikt nie odebrał. – A o co chodziło? – Ach, z perspektywy czasu wydaje mi się to głupie. Zresztą to już przecież nieaktualne. Ale zadzwoniła do mnie sąsiadka tamtej samobójczyni, Lydia jakaś tam. – Wyjaśnił, czego się dowiedział od Lydii. – Wydało mi się to dziwne, wiec chciałem ci przekazać. – A skąd Lydii przyszło do głowy, żeby dzwonić do ciebie? Zawahał się. – Poprosiłem ją, żeby dała mi znać, jeśli przypomni sobie o Jablonskim coś szczególnego – przyznał. – Wiem, że to okropne z mojej strony. Ale miałem wtedy takie głupie przeczucie. I nie potrafiłem sobie tego wyperswadować, choć bardzo się starałem. – I właśnie przez to – powiedziała Leona – rozpadł się ostatecznie nasz związek. Przez tę sprawę z jego dziewczyną. Opowiedziała pokrótce o Millie z Ascony i o informacjach, których jej udzieliła. – Ta kropla przelała czarę – stwierdziła. – Ale już wcześniej nie było w porządku. Cały czas czułam się zdezorientowana i speszona. Wiedziałam, że to wszystko nie ma sensu. – Czy nie przyszło ci już wcześniej do głowy, że ten człowiek może nie być do końca normalny? – zapytał Wolfgang. – Że jest chory, w sensie medycznym? Roześmiała się z przymusem. – Przesadzasz. Nie sądzę, żeby był chory. Ma po prostu bardzo trudną osobowość. Jest szalenie zazdrosny i bardzo zaborczy. Pewnie w głębi duszy czuje się niepewnie. Dręczy go obawa przed stratą. Chce, żeby osoba, którą kocha, cała należała do niego. – To brzmi jak charakterystyka klasycznego psychopaty – stwierdził Wolfgang, podjechał do krawężnika i zahamował. – Jesteśmy! Leona wysiadła, czując ulgę, że nie musiała nic odpowiedzieć. – Dziękuję, Wolfgangu. To był bardzo miły wieczór. On też wysiadł z samochodu.
– Odprowadzę cię do drzwi. Nigdy nie wiadomo... Zastanowiła się, czy ma na myśli Roberta. Słowo „psychopata” wciąż huczało jej w uszach. „Nie bądź głupia – upomniała się – nie daj się ponieść emocjom”. Szła przed nim ogrodową ścieżką. Krzewy po obu stronach pachniały wiosną. Jeszcze chwila i wszystko zakwitnie, bez opamiętania, kolorowo, jak nad Lago Maggiore. Na schodkach przed drzwiami coś leżało. Leona nie od razu dostrzegła, co to jest. Wyglądało jak wyrzucone ubranie albo but. Gdy podeszła bliżej, rozpoznała szare futerko i usłyszała ciche pomiaukiwanie. – O Boże, Dolly! To Dolly! Upuściła torebkę i uklękła obok kotki. – Kto to jest Dolly? – zapytał zdumiony Wolfgang. – Jedna z moich kotek. Wolfgangu, na litość boską, musimy jej pomóc! Coś jej jest. Chyba... – Spokojnie. Najpierw zabierzemy ją do domu. Klucze masz w torebce? – Tak. Leona ostrożnie podniosła Dolly. Drobne ciało kotki wydawało się nienaturalnie napięte. Miauknęła, próbując podnieść głowę, i nagle jej spojrzenie stało się puste. Zrobiła się wiotka, a główka opadła jej do tyłu. Leonie łzy napłynęły do oczu. – Nie żyje! Nie żyje! Z martwym zwierzęciem na rękach weszła za Wolfgangiem do domu. Linda wyszła im naprzeciw z wysoko uniesionym ogonem. Wolfgang pochylił się nad Dolly. – Nie znam się na tym za bardzo – powiedział. – Ale to chyba była trucizna. Leona opadła na krzesło. – To straszne – szepnęła. – Leono, powinnaś zachować rozsądek – powiedział Wolfgang. –
Nic przecież nie wskazuje na to, że Jablonski otruł twoją Dolly. Minęła godzina. Włożyli Dolly do wymoszczonego jedwabną chustą kartonowego pudełka. Leona chciała ją pochować następnego dnia w ogrodzie. Widok martwego, udręczonego kociego pyszczka rozdzierał jej serce. – Była takim kochanym zwierzakiem – zaszlochała. – Nawet myszy nigdy nie upolowała. Nie powinnam jej była wypuszczać. Była zbyt ufna. Zbyt łatwowierna. Mocno ściskała w ręku drinka, którego przygotował jej Wolfgang. – Nigdy sobie tego nie wybaczę! – Dlaczego drugi kot nie był na zewnątrz? – zapytał Wolfgang. – Mają otwarte okienko w piwnicy. Mogą wchodzić i wychodzić, kiedy im się podoba. – Chciałaś dla nich obu jak najlepiej. Nie ma powodu, żebyś robiła sobie teraz wyrzuty. Koty nie lubią być zamknięte w domu. Dolly na pewno cieszyła się z wolności. – Umarła w cierpieniach. Kto wie, jak długo leżała pod drzwiami! Musiało ją strasznie boleć. Gdybym normalnie przyszła do domu! Może dałoby się jeszcze zawieźć ją do weterynarza i uratować! – Niepotrzebnie o tym myślisz, Leono. Nie mogłaś jej pilnować przez całą dobę. Nikt nie jest winien, tylko jacyś ludzie bez sumienia, którzy rozsypują w ogródkach truciznę i nie myślą, co się stanie ze zwierzętami. Wolfgang specjalnie podkreślił taką właśnie wersję wydarzeń. Leona już dwa razy wysunęła podejrzenie wobec Roberta, a on wolał rozproszyć jej obawy. Zakrawało to na ironię, ale teraz oboje nagle zmienili front. Jeszcze niedawno Wolfgang nie zostawiłby na Robercie suchej nitki, a Leona by go broniła. Teraz było odwrotnie. Nawet jeśli użył wcześniej w rozmowie słowa „psychopata”, to przecież był realistą i uważał Jablonskiego za blagiera, który przestał być zagrożeniem, gdy tylko skończył się jego związek z Leoną. – A jeśli to jednak był Robert? – zapytała Leona. – Od dawna jest w Asconie – odparł Wolfgang.
– On tylko powiedział, że wraca do Ascony – poprawiła go Leona. – Ja jedynie widziałam, że wsiadł do taksówki. A dokąd nią pojechał, tego już nie wiem. – Na dworzec. Leono, wiesz, że go nie cierpię i zawsze miałem co do niego złe przeczucia, ale nie popadajmy w przesadę. Wersja z mordercą trucicielem wydaje mi się zbyt dramatyczna. Na pewno jest na ciebie wściekły, bo z nim zerwałaś, ale... – Właśnie o to chodzi! – powiedziała Leona, patrząc w głąb pokoju i starannie omijając wzrokiem karton z Dolly. – On nie był wściekły. Ani trochę. I to mnie właśnie zaniepokoiło. Denerwował się przecież przy byle okazji, a już szczególnie w Asconie. – Opowiedziała o incydencie, gdy zdjęła pierścionek i zostawiła go w łazience. – Wpadł w gniew. Naprawdę się go wtedy przestraszyłam. Wiesz, tracił głowę, gdy czuł, że mogłabym jakoś mu się wymknąć. Dlatego byłam zdumiona, z jakim spokojem przyjął informację, że z nami już koniec. Wyglądał mizernie... Ale trochę tak, jakby się tego spodziewał. Jakby od początku wiedział, że tak to się skończy. – Jego poprzednia dziewczyna też od niego odeszła – przypomniał Wolfgang. – Jej poprzedniczka zapewne też. Może już dawno przyzwyczaił się do takiego obrotu sprawy. – Do tego nie można się przyzwyczaić. To jest przykre. A im częściej się zdarza, tym bardziej jest przykre. – Może on jest człowiekiem, który długo walczy, i to walczy zaciekle, ale wyczuwa też dokładnie moment, kiedy przegrał, a wtedy po prostu składa broń. Są tacy ludzie. – Dlaczego mówił, że jego dziewczyna utonęła? Wolfgang przetarł oczy. Był zmęczony, ale jednocześnie czuł, że czai się w nim bardzo żywy strach, któremu nie zamierzał się poddać. – Nie wiem. On nie jest całkiem normalny. Zawsze tak uważałem. Ale nie sądzę, żeby był niebezpieczny. Mówił nieprawdę i był tego świadom. Gdyby uważał Roberta tylko za „nie całkiem normalnego”, dziwnego, ale niegroźnego, to nie próbowałby wydzwaniać do Leony w Asconie. Coś go niepokoiło przez
cały czas, coś, co nie miało nic wspólnego z zazdrością. – W zeszłym tygodniu nad Lago Maggiore – powiedziała Leona cicho – odbyliśmy pewną rozmowę... Nie pamiętam, jak się zaczęła... Coś znowu wspomniał o moich włosach. Koniecznie chciał, żebym je z powrotem zapuściła. Ciągle suszył mi o to głowę. – I co powiedział? Zobaczyła siebie i Roberta, jak siedzieli w Locarno w kawiarni, w ciepłym słońcu, z jeziorem u stóp. Przypomniała sobie, jak świetnie wyglądał. Pasował do tego niemal włoskiego krajobrazu. We Frankfurcie nigdy nie był aż tak odprężony i swobodny. – Powiedział, że ucieszyłby się, gdybym znowu miała długie włosy. – Więc chciałaś to dla niego zrobić? Zapuścić je? – Tak – powiedziała Leona. – Chciałam to dla niego zrobić. Popatrzył na nią z troską. – Całkiem się w nim zadurzyłaś. – Przez kilka miesięcy byłam gotowa zrobić wszystko, żeby tylko ze mną był. Myślałam, że najgorsze, co mogłoby mi się przydarzyć, to gdybym musiała pojechać do rodziców i powiedzieć im, że porzucił mnie kolejny mężczyzna. – Rozumiem – powiedział Wolfgang. – W każdym razie – kontynuowała Leona – Robert powiedział coś o Roszpunce... Że chciałby, żebym znowu wyglądała jak Roszpunka, albo coś takiego. Roześmiałam się na to i odpowiedziałam, żeby uważał, bo Roszpunka pozwoliła obcemu mężczyźnie wspiąć się po włosach do swojej komnaty, a mnie też mogłoby przyjść coś takiego do głowy. To było tylko takie przekomarzanie się, wiesz, nic poważnego. – A on wziął to na poważnie? – Nie wiem. Też się roześmiał i... – I? – I powiedział, że wtedy by mnie zabił.
3
W dniu, w którym pochowała ojca, Lisa dowiedziała się, że zgłosił się świadek, który prawdopodobnie był ostatnią osobą, poza mordercą, która widziała Annę żywą. Było południe, gdy Lisa wróciła z cmentarza. Płakała przy grobie, więc chciała doprowadzić się w domu do porządku, zanim pójdzie do gospody na obiad zamówiony dla żałobników. Szkoda jej było na to pieniędzy, lecz stypa się należała, nie mogła się od niej wykręcić. Na szczęście nie przyszło zbyt wielu ludzi, krewnych już nie mieli, więc oprócz pastora przybyło paru sąsiadów i dawnych kumpli od gry w karty. W sumie nie wyjdzie tak drogo, nawet jeśli panowie trochę wypiją pod pretekstem, że trzeba się rozgrzać, bo wieje zimny marcowy wiatr i wszyscy przemarzli na cmentarzu. Lisa cieszyła się, że ma kwadrans tylko dla siebie. Szkoda, że nie mogła sama pożegnać się z ojcem na cmentarzu. Ostatnie miesiące były taką męczarnią dla niego i dla niej, że jego śmierć w pierwszej chwili wywołała przede wszystkim ulgę. „Teraz nie musi już cierpieć – pomyślała w pierwszej kolejności, a potem: – Teraz jestem wolna”. Była wolna, ale była też bardzo samotna. Telefon zadzwonił, gdy zdejmowała płaszcz. W brudnych butach podbiegła do telefonu, zostawiając na podłodze błotnisty ślad. – Tak? – rzuciła do słuchawki. To był komisarz Hülsch. Zapytał, czy nie przeszkadza, a ona odpowiedziała, że wraca z pogrzebu ojca. Był zaskoczony. – Och, wyrazy współczucia. Zadzwonię do pani kiedy indziej. – Nie, nie. Mam akurat chwilę. O co chodzi? – Zgłosił się do nas mężczyzna, który w czerwcu, prawdopodobnie w dniu jej śmierci, zabrał pani siostrę autostopem z Augsburga.
Wysadził ją przy szosie dwa kilometry od waszej wsi. Zabrał ją przy wyjeździe z Augsburga w kierunku Landsbergu. Stała tam i czekała na stopa. – Ach! – Lisa poczuła, że serce zabiło jej szybciej. – Naprawdę? A kto to jest? – Agent ubezpieczeniowy z Augsburga. Jechał w tym dniu do klienta, który mieszka nad Starnberger See. – A dlaczego zgłosił się dopiero teraz? – O zamordowaniu pani siostry przeczytał już wtedy w gazecie. I rozpoznał ją na zdjęciu. Bał się zgłosić. Wydaje mi się to zrozumiałe, wsiadła do jego samochodu, a potem znaleziono ją martwą w lesie. Obawiał się, że będzie podejrzany i nie będzie w stanie udowodnić, że nie jest mordercą. Więc postanowił na wszelki wypadek milczeć. – Aż do teraz... – Aż do teraz. Przed dwoma tygodniami opowiedział wszystko żonie. Ona uznała, że powinien koniecznie zgłosić się na policję. Tak długo go przekonywała, że w końcu faktycznie się u nas zjawił. – Czy to możliwe, że... to on jest sprawcą? Komisarz się zawahał. – Też się nad tym oczywiście zastanawiałem – powiedział. – Ale wydaje mi się to bardzo mało prawdopodobne. Dlaczego miałby się zgłaszać po dziewięciu miesiącach i ściągać na siebie podejrzenia, skoro nikt nie wpadł na jego trop? To byłoby z jego strony idiotyczne. Nikt w pełni władz umysłowych by tego nie zrobił. – Chyba że jest psychopatą. Który nie może znieść tego, że znalazł się poza zainicjowanymi przez siebie wydarzeniami i dlatego próbuje znów się jakoś wcisnąć do gry. Komisarz się uśmiechnął. Lisa nie mogła tego zobaczyć, ale to wyczuła. – Myśli pani jak kryminolog! To się faktycznie zdarza. Sprawca, który co prawda nie chce zostać złapany, ale jednocześnie cierpi, bo z powodu niewykrycia jego ambicje nie zostały zaspokojone. Czasem tacy ludzie, choć wcale nie mają takiego zamiaru, robią wszystko, żeby
w końcu ich jednak złapano. Wtedy zyskują wreszcie uwagę, której tak pożądają. – Właśnie – powiedziała Lisa. Tym razem wyczuła, że komisarz pokręcił głową. – To nie ten przypadek. Człowiek, którzy zamordował pani siostrę, musi mieć jakiś defekt graniczący z chorobą umysłową. Sposób, w jaki ją zma... to znaczy, jak ją poranił. A ten nasz pan to raczej nieszkodliwy facet. Sprzedaje ludziom polisy i chyba nikomu nie wadzi. – Hm... – mruknęła Lisa. – Interesujące jest jednak to – kontynuował Hülsch – co nam powiedział. Jechali przecież jakiś czas razem samochodem i on ją zapytał, skąd wraca. Powiedziała, że z południa Hiszpanii. Spędzała Boże Narodzenie na Costa del Sol, a potem zaczepiła się tam w hotelu, żeby trochę zarobić. Jeśli chodzi o świąteczny urlop, to zgadza się to z informacjami od tej call girl, która się do pani zgłosiła. – Owszem, ale to nic nowego. Lisa była rozczarowana. Zeznania tego świadka nie pchną wcale śledztwa do przodu. – Proszę poczekać. Powiedziała mu też, gdzie spędziła ostatnie lata. I niech pani zgadnie gdzie! – Nie wiem. Myślałam, że w Ameryce Południowej. – A skąd. Była o wiele bliżej, niż mogła pani przypuszczać. Mieszkała w Asconie. W Szwajcarii. Lisa zdawała sobie sprawę, że już dawno powinna była pójść do gospody. Bardzo nieładnie z jej strony, że każe czekać na siebie gościom. Czuła jednak, że nie zniosłaby żadnych rozmów. Aż przewracało jej się w żołądku na myśl o zupie z knedlami z wątróbką na obramowanych złotem talerzach, o pieczeni wieprzowej z kluskami, o szczękaniu sztućców i o całym smrodliwym koszmarze wiejskiej gospody w chłodny wczesnowiosenny dzień. Poszła do swojego pokoju, mijając opustoszałą sypialnię ojca, i wzięła z półki swój stary szkolny atlas. Sprawdziła, gdzie leży Ascona. Przed komisarzem nie chciała przyznać, że nie ma pojęcia, gdzie
znajduje się ta miejscowość. Teraz ją znalazła, we włoskiej części Szwajcarii, i stwierdziła, że to prawda. Anna przez te wszystkie lata wcale nie była daleko. – Kierowca, który ją zabrał – powiedział Hülsch – zastanawiał się, dlaczego zostawiła takie cudowne miejsce jak Ascona, żeby wrócić do mało gościnnych Niemiec. Dlaczego nie została chociaż na Costa del Sol. „Wie pan, to był czerwiec, ale było zimno i mżyło”, powiedział. Z tego, co zapamiętał, Anna odpowiedziała coś w tym stylu, że nigdzie nie czuje się bezpieczna. Tylko w domu, bo tam nie jest sama. Ma przy sobie siostrę i ojca. Lisa głęboko zaczerpnęła powietrza. – Anna się bała. Ona uciekała. Więc to nie przypadkiem wpadła w ręce szaleńca! On ją ścigał i dopadł, tuż zanim dotarła do domu. – Powoli. Nie mamy co do tego pewności. Może jednak spotkała jakiegoś kryminalistę. Nie wiemy, przed czym szukała schronienia. Może przed jakąś tragedią, która dręczyła ją w myślach. – Nie, nie sądzę. Kobieta mówi, że nigdzie nie jest bezpieczna, tylko w domu, bo tam zawsze są przy niej inni. Zaraz potem zostaje zaciągnięta do lasu i dosłownie zarżnięta. Więc to chyba bardzo prawdopodobne, że spotkała człowieka, którego tak okropnie się bała. Hülsch przyznał, że co nieco przemawia za słusznością takiej teorii. – Wiele kwestii pozostaje jednak otwartych – dodał. – Ten człowiek, którego tak bardzo się bała, kimkolwiek on jest, skąd się wziął we właściwym miejscu o właściwej porze? Śledził ją? Kierowca, który zabrał Annę, twierdzi, że zostawił ją przy drodze prowadzącej do jej wsi. Powiedziała, że ostatnie dwa kilometry chce przejść pieszo. Miał mało czasu, więc nie zaproponował, że ją podwiezie. Nie było tam żadnych innych samochodów. Na pewno nikt bezpośrednio za nimi nie jechał. – To może zjawił się zaraz potem. Ostatni kawałek drogi do wsi prowadzi przez odludzie. Łatwo mógł wciągnąć ją do auta. – Ale to byłoby idealne zgranie w czasie. – Może śledził Annę już w Hiszpanii.
– I zabił ją tutaj? Tu, gdzie wszyscy ją znają, gdzie jej ciało zostanie natychmiast zidentyfikowane? Dlaczego nie zamordował jej gdzieś na Costa del Sol i nie ukrył zwłok? Nikt by jej przecież nie szukał! „Tak – pomyślała teraz Lisa – nikt by jej nie szukał. Nie najlepiej to świadczy o naszej rodzinie”. Wsłuchiwała się w ciszę panującą w domu. Dom bez głosów. Nawet bez wspomnienia głosów. Lisa już od dawna nie pamiętała, jak brzmiał głos mamy. Anny też nie było słychać, ani jej śmiechu, ani płaczu. Ani szeptu, ani krzyku. Między ścianami nie zawisło nawet echo jej głosu. Nawet wspomnienie głosu ojca zaczęło już przebrzmiewać. Rano Lisa miała jeszcze w uszach jego jęki, jego drżące wołanie. A teraz już ich prawie nie słyszała. Jakby dom nie potrafił zatrzymać choćby śladów po ludziach, którzy w nim mieszkali. Zadrżała i objęła się rękoma. Atlas, w którym szukała Ascony, zsunął jej się z kolan. Nie zauważyła tego. Nie wiedziała, że samotność tak bardzo boli, że może wywołać aż tak dotkliwe fizyczne cierpienie. „Sprzedam dom – pomyślała – i to jak najszybciej. I wyjadę z wioski. Też jak najszybciej”. Wstała i podeszła do okna. Jak każdego dnia jej spojrzenie padło na las po drugiej stronie kościoła. Las, w którym zamordowano Annę. Spośród jego gałęzi również nie dobiegał żaden krzyk.
4
Po śmierci kota nic już nie było takie jak wcześniej. Cień strachu znaczył każdy dzień i każdą noc. Leona, wbrew swemu pierwotnemu zamiarowi, nie pochowała Dolly od razu następnego dnia, tylko zabrała ją do weterynarza, żeby potwierdził przyczynę śmierci. Według jego diagnozy Dolly umarła od trutki na szczury. – Było tego wystarczająco dużo, żeby ją zabić – powiedział – ale za mało, żeby umarła od razu. Dlatego zdołała dotrzeć do domu. – Myśli pan, że ktoś mógł specjalnie podać jej akurat taką dawkę? – zapytała Leona. – Żeby ją zabić, ale żeby mogła wrócić do domu i żebym ja to zobaczyła? Weterynarz wysoko uniósł brwi. – Podejrzewa pani kogoś? – Możliwe – odparła ostrożnie Leona. – Hm... Wykluczyć tego nie można. Ale trutki na szczury leżą niestety w wielu ogrodach i parkach. Pani kotka mogła na nią trafić zupełnie przypadkowo. Leona wróciła z martwą Dolly do domu i pochowała ją w ogrodzie pod jodłą. Wszędzie wokół kwitły forsycje, a w trawie aż się roiło od kolorowych krokusów. „Dolly tak by się cieszyła z wiosny – pomyślała Leona – ze swojej pierwszej wiosny w życiu. Była taka młodziutka”. Nie wypuszczała już Lindy na zewnątrz. Tylko gdy w weekendy pracowała w ogrodzie, zabierała ją ze sobą, ale cały czas miała na nią oko. Linda po śmierci swojej siostrzyczki trzymała się blisko Leony. W nocy spała przytulona do niej i natychmiast układała się na jej kolanach, gdy tylko Leona gdzieś usiadła. Miauczała żałośnie pod piwnicznym okienkiem, przez które kiedyś mogła sobie wychodzić. – Nie wolno, Lindo – mówiła Leona. – To zbyt niebezpieczne. Czy tak właśnie jest? A może jej się tylko wydaje? Gdy musiała
gdzieś wyjść wieczorem i wracała do domu w nocy, na ścieżce przez ogród prześladował ją dziwny lęk, którego dotąd nie znała. Zwłaszcza wtedy, gdy wracała tak późno, że w okolicznych domach nie paliły się już żadne światła. „Nikt by nie zauważył, gdyby ktoś skoczył teraz na mnie z krzaków” – myślała wtedy. Zawsze myślała „ktoś”, ale wewnętrzny głos, który ją ostrzegał, mówił „Robert”. Nie dawał znaku życia, żadnego. Ani listu, ani telefonu. Raz wybrała jego numer w Asconie, ale odpowiedziała tylko sekretarka. To nic nie znaczyło. Robert tutaj też prawie zawsze włączał automat, nawet gdy był w domu. „On jest w Asconie – powtarzała sobie z uporem – albo gdzieś tam. W każdym razie nie we Frankfurcie”. Wmawiała sobie, że gdyby był w pobliżu, nie odstępowałby jej na krok. Zjawiałby się pod jej domem, prosił o spotkanie, ciągle zagadywał. Nie dawałby spokoju. Czy otrułby jej kotkę? Próbowała znów prowadzić normalne życie, takie, jakie prowadziła, zanim poznała Roberta, zanim zostawił ją Wolfgang. Ale nie potrafiła odnaleźć spokoju i harmonii, które wypełniały tamte dni. To Lydia podsunęła jej pomysł, żeby poszukać Bernharda, byłego męża Evy, i z nim porozmawiać. Lydia znów dzień w dzień zostawiała na automatycznej sekretarce prośby o spotkanie i Leona w końcu dała się ubłagać. Poszły razem coś zjeść, Lydia nie mogła się doczekać szczegółowej opowieści o związku Leony z Robertem. Była bardzo rozczarowana, gdy się dowiedziała, że nie są już razem. – Nie? – zapytała, szeroko otwierając oczy. – Nie pasowaliśmy do siebie. Dzieliło nas zbyt wiele różnic – odpowiedziała wymijająco Leona. – Czy mąż przekazał pani, że Robert powiedział pani nieprawdę o tym, kiedy zginęła jego dziewczyna? – Tak, ale ja sama do tego doszłam – odparła Leona, nie dzieląc się z Lydią wiedzą, że przyjaciółka Roberta wcale nie umarła, tylko wzięła
nogi za pas. W którymś momencie Lydia znowu zaczęła mówić o Evie i oczywiście o Bernhardzie Fabianim oraz jego haniebnych uczynkach i nagle Leona pomyślała, że Bernhard Fabiani powinien wiedzieć co nieco o swoim szwagrze. Był mężem Evy przez wiele lat. Z pewnością utrzymywał z Robertem regularne kontakty. Nie chciała pytać Lydii o numer telefonu do Bernharda. Przypomniała sobie, że dzwonił do niej w zeszłym roku i zostawił wiadomość na sekretarce. Prosił, żeby oddzwoniła, podając swój numer, ale ona tego nie zrobiła. A on już więcej nie zadzwonił. Gdy wróciła do domu, przejrzała gruby notes, który zawsze leżał obok telefonu, i faktycznie znalazła notatkę, którą zrobiła wtedy po odsłuchaniu wiadomości. Bernhard Fabiani. I numer telefonu. Nie wahając się, wystukała numer. – Od rozwodu z Evą ani nie widziałem Roberta, ani z nim nie rozmawiałem – powiedział Bernhard. – Dopiero po śmierci Evy spotkałem go w jej mieszkaniu. Ale i wtedy zamieniliśmy zaledwie parę słów. – Ale wcześniej poznał go pan dość dobrze? – zapytała Leona. Spotkali się w lodziarni. Była piąta po południu, miasto tonęło w cudownym złotym świetle, a ciemne pasma chmur sunęły prędko po błękitnym niebie. Koło południa popadał śnieg, ale teraz znów zapanowała promienna wiosna. Ulicami miasta pędził kwietniowy wiatr, napierając na przechodniów. Płaszcze i szale furkotały w powietrzu, włosy unosiły się do góry. „Zabawnie tak obserwować ich z wnętrza ciepłego pomieszczenia – pomyślała Leona – zza grubej szyby”. Czuła błogość i zadowolenie. Zapach stojącej przed nią kawy dodawał jej energii, a przytłumione głosy i brzęk łyżeczek wokół uspokajały. Lubiła tę porę, gdy dzień zaczyna powoli odchodzić. Zwykle relaksowała się o tej godzinie. Ale od śmierci Dolly już tak nie było. Bernhard powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem na zewnątrz i zamiast odpowiedzieć na pytanie, powiedział:
– Fantastyczne światło, nie uważa pani? – Cudowne. W taki dzień mam ochotę zostawić miasto i przenieść się z powrotem na wieś. Chciałabym brnąć w kurtce i kaloszach przez łąki, wdychać zapach ziemi wiosną i czuć, jak wiatr rozwiewa mi włosy. – Mieszkała pani na wsi? – Dorastałam na wsi. Na prawdziwej wsi. W wiosce liczącej trzystu mieszkańców. A wokół same pola i lasy. – Ja też dorastałem na wsi – powiedział Bernhard – i czasem tęsknię za tamtym stylem życia. „Ma miły uśmiech – pomyślała – naprawdę miły”. Potrafiła sobie wyobrazić, że robi wrażenie na kobietach. Wydawał się wrażliwy, uprzejmy i serdeczny. Jakby zapraszał, żeby dzielić się z nim także prywatnymi sprawami, i jednocześnie obiecywał, że nigdy tej wiedzy nie nadużyje. – Wracając do Roberta... – powiedziała. – Wy... Byliście parą? – zapytał delikatnie Bernhard. – Tak. Przez kilka miesięcy. Sama już nie wiem dlaczego... – Nie musi się pani przede mną tłumaczyć. – Tylko że to dla mnie samej niepojęte. Prawie go nie znałam. Zupełnie obcy człowiek... No cóż, jak zwykle, stało się, a teraz już po wszystkim i właściwie nie powinnam już o tym w ogóle myśleć... Ale paru rzeczy nie potrafię zrozumieć i nie potrafię o nich zapomnieć. Po prostu chciałam porozmawiać z kimś, kto zna Roberta. – Chciał mieć panią na wyłączność? – zapytał Bernhard. Leona skinęła głową. – Tak. I tracił panowanie nad sobą, gdy próbowałam się wycofać. Gdy on uważał, że próbuję się wycofać – poprawiła się. – Bo tak naprawdę nigdy nie zrobiłam nic, co... normalny mężczyzna mógłby tak zinterpretować. – To się dokładnie pokrywa z doświadczeniami, jakie ja z nim miałem. A może raczej z doświadczeniami, jakie miały z nim inne kobiety. Dowiadywałem się nieco przez Evę. – Znał pan jego ostatnią dziewczynę?
– Nie. I przedostatniej też pewnie nie. Od rozwodu, a właściwie to już na dwa, trzy lata przed nim, nie miałem z nim żadnego kontaktu. A gdy rozmawiałem z Evą, to nie wspominaliśmy o nim. – Powiedział mi, że jego ostatnia dziewczyna utonęła w Lago Maggiore. Okazało się jednak, że po prostu od niego uciekła. – Jak wszystkie – powiedział Bernhard – wcześniej czy później. Jedna wytrzymywała dłużej, inna tylko krótko. Ale w końcu zawsze każda miała dość i odchodziła. – I zawsze z tego samego powodu? Bernhard zamyślił się, mieszając kawę w filiżance. – Dusił kobiety, które z nim były. Powoli, niczym wąż, który coraz mocniej oplątuje swoją ofiarę. Myślę, że na początku większość kobiet nawet tego nie zauważała. Był troskliwy, uszczęśliwiał je od rana do wieczora, zawsze chciał dokładnie wiedzieć, co robiły przez cały dzień... Wiele kobiet pewnie miało dość swoich poprzednich partnerów, którzy zachowywali się wręcz odwrotnie. Nie interesowali się nimi, nie troszczyli się o nie ani o ich potrzeby. – Uśmiechnął się. – Myślę jednak, że chyba wszystkie kobiety zarzucają to swoim mężczyznom. – I wzajemnie – powiedziała Leona. – Jego przyjaciółki cieszyły się z uwagi, jaką im poświęcał. On zresztą zawsze wybierał kobiety słabsze psychicznie – powiedział Bernhard z zadumą. – Takie, które miały zaniżone poczucie własnej wartości, jak mi się wydaje, albo takie, które z jakichś powodów długo były same, takie, które znalazły się w emocjonalnej rozsypce albo były sfrustrowane. Jego troska sprawiała, że rozkwitały niczym kwiaty po ciepłym, delikatnym deszczu. A że deszcz z czasem przybierał na sile, że w końcu zmieniał się w burzę z gradobiciem, to uświadamiały sobie dopiero później. – Przyjrzał się Leonie uważnie. – Nie bardzo pani pasuje do tej charakterystyki – powiedział. – Nie wydaje mi się pani ani rozchwiana psychicznie, ani sfrustrowana. A już na pewno nie zakompleksiona. Ucieszył ją ten komplement. Przez ostatnie tygodnie często czuła się słaba i wystraszona. Z ulgą przyjęła wiadomość, że najwyraźniej tego po
niej nie widać. – Wtedy doskonale pasowałam do tej charakterystyki – powiedziała. – Spotkałam go w najtrudniejszym momencie mojego życia. Mój... Co tam, przecież mogę to panu powiedzieć. Mój mąż zostawił mnie właśnie wtedy dla innej kobiety. Byłam zdruzgotana i zrozpaczona. Czułam się upokorzona, a moje poczucie własnej wartości legło w gruzach. Robert był niczym cudowna deska ratunku. – W takim razie podstawowy wzorzec został zachowany. Znalazł sobie nową ofiarę. Wie pani, ja naprawdę myślę, że to ma znaczenie. Kobieta bez żadnych deficytów bardzo szybko zorientowałaby się, że z tą złapaną złotą rybką coś jest nie tak, i nie wahałaby się z porzuceniem go. Natomiast kobieta słabsza psychicznie też to pewnie zauważa, ale przez długi czas nie ma dość siły, żeby to zakończyć. – Bernhard milczał przez chwilę, a potem dodał cicho: – Mam nadzieję, że nie uraziłem pani tą swoją analizą. Przecież tu chodzi również o pani uczucia, a ja w żadnym razie nie chciałbym pani zranić. – Ależ skąd. Chcę tylko mieć jasność. Czasem zastanawiałam się, czy przypadkiem nie mylę się w swojej ocenie. Czy mi się coś nie wydaje. Czy nie jestem przewrażliwiona. – W takim razie mogę panią uspokoić – powiedział Bernhard. – Jeśli chodzi o Roberta Jablonskiego, to na pewno nie była pani przewrażliwiona. I nic się pani nie wydawało. Nawet nie wiedział, jak bardzo jego słowa jej pomogły. Pomimo wszystko wciąż dręczyła ją niepewność, czy nie pomyliła się w ocenie Roberta i jego zachowania. – Powiedział pan, że to zawsze kobiety od niego odchodziły – powiedziała. – Nigdy nie zdarzyło się odwrotnie? Żeby to on zerwał? – Z tego, co wiem, to nie. Z tym że na pewno nie wiem wszystkiego. Jego życie toczy się w Szwajcarii, czyli daleko. Mimo to trudno mi sobie wyobrazić, żeby on kiedykolwiek sam zakończył jakiś związek. – A nie wie pan może, jak on przyjmował to, gdy zostawiała go kolejna kobieta? Jak wtedy reagował? Bernhard się zamyślił.
– Obawiam się, że niewiele mogę pani powiedzieć. Widywałem go zbyt rzadko, żeby znać szczegóły. Pamiętam tylko, jak odwiedził nas tutaj we Frankfurcie, chyba dziewięć lat temu, ze swoją ówczesną dziewczyną. Miała na imię Jenny, pochodziła z rodziny z problemem alkoholowym, miała za sobą dzieciństwo pełne przemocy. Miała wtedy dwadzieścia lat i od dwóch lat była z Robertem. Widziałem ich też na początku ich znajomości. Dosłownie na nim wisiała, był dla niej wszystkim. Ale podczas ich wizyty we Frankfurcie widać już było wyraźnie, że ten związek się kończy. Jenny prawie się nie odzywała, gdy do niej mówił, wyglądała na nieszczęśliwą i wykończoną nerwowo. Wieczorem jadaliśmy w restauracji i któregoś razu Jenny wyszła do toalety. Czas mijał, a ona ciągle nie wracała. Bernhard potrząsnął głową, tamto wydarzenie wciąż wprawiało go w konsternację. – Zauważyłem w końcu, że Robert robi się coraz bardziej nerwowy. W sposób wręcz dramatyczny. Pot wystąpił mu na czoło, bardzo pobladł, miał nierówny oddech. Pomyślałem, że może ma problemy z krążeniem, ale potem okazało się, że chodzi o Jenny. Mało nie oszalał, że tak długo nie wraca. Chcąc rozluźnić atmosferę, zrobiłem coś zupełnie nie na miejscu. Zażartowałem, że może Jenny uciekła przez okno w łazience. Roześmiałem się i myślałem, że on też się roześmieje. – Ale on się nie roześmiał – odgadła Leona, pomna swoich niemiłych doświadczeń. – Ale on się nie roześmiał – potwierdził Bernhard. – Zerwał się i chciał biec jej szukać. Powiedziałem, że nie może wejść do damskiej toalety, a on dał się przekonać, żebyśmy wysłali tam Evę. Wróciła zaraz razem z Jenny. Robert zrobił jej przy wszystkich gościach karczemną awanturę, wściekał się i wrzeszczał. To był chyba mój najgorszy wieczór w życiu. – To do niego pasuje – powiedziała Leona. – Znając go, wcale się tej historii nie dziwię. Sama zauważyła, że w jej głosie słychać zdenerwowanie i strach. Bernhard pochylił się do przodu i popatrzył jej w oczy.
– Leono, pani z nim zerwała. On już nie odgrywa w pani życiu żadnej roli. A mimo to wydaje mi się, że pani się czegoś boi. O co chodzi? Roześmiała się z zakłopotaniem. – Uzna mnie pan za histeryczkę, ale ja... Ciągle mam wrażenie, że on jest gdzieś blisko. – Czy to tylko wrażenie? – zapytał Bernhard poważnym tonem. – A może coś więcej? – Cóż, nie wiem, czy sobie czegoś nie wmawiam... Opowiedziała mu, co się stało z Dolly. Znów łzy napłynęły jej do oczu i kilka razy z trudem przełknęła ślinę. – Wszyscy mi mówią, że musiała natknąć się przypadkiem na truciznę w jakimś parku albo ogrodzie – dodała. – I ja z całego serca mam nadzieję, że tak właśnie było, choć wcale nie czyni to jej odejścia mniej przykrym i tragicznym. Ale jakiś głos w głębi duszy mówi mi... – nie dokończyła. Bernhard wysłuchał jej bardzo uważnie. – Rozumiem, czemu dręczą panią teraz takie myśli – powiedział. – Robert naprawdę nie jest normalny, a my czujemy lęk, gdy spotykamy kogoś, kto wydaje się nieobliczalny przez swoje nietypowe zachowania. Lecz w tym przypadku... Wiedząc to, co o nim wiem, trudno mi sobie wyobrazić, że krąży jeszcze teraz po Frankfurcie i marnuje energię, żeby knuć zemstę na pani. Moim zdaniem ten człowiek w ogóle nie umie żyć bez kobiety u boku. Zamiast truć pani koty, pewnie już od dawna poluje na nową partnerkę i raczej temu poświęca całą swoją uwagę. – Nie słyszał pan nic o tym, żeby terroryzował kobiety, po tym jak go zostawiły? – Nie. Natomiast rzucało się w oczy to, że natychmiast znajdował następną. I także z tego względu sądzę, że szuka teraz nowej partnerki i nie ma nic wspólnego ze śmiercią pani kota. Leona zaczęła wierzyć, że Bernhard może mieć rację. Śmierć Dolly była tragicznym wypadkiem, a nie morderstwem. Robert już dawno siedzi nad swoim jeziorem i czaruje jakąś piękną dziewczynę. Koniec
końców rzeczy mają swój porządek. Bernhard uparł się, żeby wypili jeszcze razem szampana, a gdy wychodzili na ulicę, Leona sama już nie rozumiała swoich lęków. Cienie się wydłużyły, ale z nieba wciąż padało to cudowne światło, a wiatr niósł ze sobą mnóstwo aromatów. Leona uniosła głowę i węszyła w powietrzu niczym jakiś zwierzak. – Kwiecień tak pięknie pachnie, nie uważa pan? – zapytała. Skinął głową. – Tak. Ale jeszcze bardziej podoba mi się to, że pani znowu się uśmiecha. Mam nadzieję, że udało mi się rozwiać parę pani obaw? – Jak najbardziej. Dziękuję. Chciała już podać mu na pożegnanie dłoń, jednak coś przyszło jej do głowy. – Jesienią zeszłego roku – powiedziała – zadzwonił pan do mnie. Prosił pan, żebym oddzwoniła. O co wtedy chodziło? – O nic szczególnego – odparł z lekceważeniem Bernhard, ale zaraz się poprawił: – Nie, to nieprawda. Chciałem wtedy coś sprostować i bardzo mi na tym zależało. – To proszę powiedzieć to teraz! Bernhard w obronnym geście uniósł obie dłonie. – Nie. Nie teraz. To troszkę skomplikowane, wymaga czasu i spokoju. Innym razem. – No teraz to mnie pan dopiero zaciekawił. – Dobrze. Skoro jest pani ciekawa, to proszę, niech pani znowu do mnie kiedyś zadzwoni i spotkajmy się – powiedział. Przez całą drogę do domu jakiś szczególny ton, jakim wypowiedział te słowa, wręcz uskrzydlał Leonę. To było jak déjà vu: mężczyzna, który stoi przed drzwiami Leony i czeka, otoczony walizkami i torbami. Nerwowo przestępujący z nogi na nogę. Jak Robert w grudniu zeszłego roku. Przez chwilę Leona myślała nawet, że to właśnie Robert się zjawił i poczuła ulgę. Nie dlatego, że chciałaby zacząć z nim wszystko od nowa, tylko że wtedy znów pojawiłby się na scenie (wyszedł z ukrycia?), a ona mogłaby się
dowiedzieć, co mu chodzi po głowie. Mężczyzna, który stał przed drzwiami jej domu, był wysoki i ciemnowłosy jak Robert, ale to nie był on, co Leona szybko spostrzegła. To był jej szwagier Paul. – Jak dobrze, że jesteś – powitał ją niemal tymi samymi słowami co kiedyś Robert. – Miałem nadzieję, że w piątki kończysz pracę wcześniej. – Owszem. Ale dzisiaj miałam jeszcze spotkanie. – Wskazała na jego walizkę i torbę podróżną. – Zdaje się, że nie wpadłeś na chwilkę? – Nie. Wyprowadziłem się z domu. – O mój Boże – powiedziała Leona. To musiało się tak skończyć, ale mimo to była wstrząśnięta. Otworzyła drzwi. – Wejdźmy do środka. Postawił swoje bagaże przy wejściu i wszedł za nią do salonu, gdzie przy oknie siedziała Linda i tęsknie spoglądała na wiosnę za szybą. Leona położyła torebkę na krześle, podeszła do barku, wyjęła dwa kieliszki i nalała koniaku. – Proszę! – powiedziała, podając jeden Paulowi. – Dobrze ci zrobi. – Dziękuję. – Opróżnił kieliszek jednym haustem. – Tego właśnie było mi trzeba. Odstawił kieliszek na stół i od razu przeszedł do rzeczy. – Leono, wiem, że to trochę niespodziewane, ale czy mógłbym trochę u ciebie pomieszkać? Oczywiście dołożę się do wszystkich rachunków, nie będę żył na twój koszt. Mógłbym oczywiście wynająć pokój w hotelu, ale... – wykonał dłonią gest niezdecydowania. – Obawiam się, że samotne wieczory w hotelu tak by mnie zdeprymowały, że po trzech dniach wróciłbym do Laubergu. Leona czuła się niezręcznie. Lubiła Paula i w innych okolicznościach goszczenie go nigdy nie sprawiłoby jej żadnego problemu. Ale czy w ten sposób nie opowiedziałaby się po jego stronie, a przeciwko własnej siostrze? – Paulu... – powiedziała z wahaniem. Od razu wiedział, co ją gnębi. – Olivia wie, że cię zapytam, czy mogę tu pomieszkać. Nie ma nic
przeciwko temu. Ona też uważa, że potrzebujemy trochę czasu osobno, żeby się przekonać, jak to ma dalej wyglądać. – Świetnie. Jeśli o mnie chodzi, możesz tu mieszkać. – Rozpostarła ramiona, jakby chciała objąć pokój i cały dom. – Czuj się jak u siebie! Roześmiał się z przymusem. – Lepiej nie. To naprawdę ma być tylko na krótko. – Chcesz pogadać? – zapytała. – Później. Chętnie bym się rozpakował i wziął prysznic. A potem pójdziemy coś zjeść, okay? Ja stawiam. – Chętnie. Chodź, pokażę ci twój pokój. – Ruszyła przed nim po schodach i otworzyła drzwi do pokoju gościnnego. – Proszę. To twoje królestwo. Obok jest łazienka tylko dla ciebie. Mam nadzieję, że będziesz się tu dobrze czuł. – Z całą pewnością. – Przytrzymał ją za łokieć, gdy wychodząc, chciała go minąć. – Dziękuję, Leono. Wiem, że to nieładnie, zjawiać się tutaj z walizkami i prosić o nocleg. Ale to się tak szybko potoczyło... Na pewno się postaram, żeby sytuacja wkrótce się wyjaśniła, tak czy siak. – Nie śpiesz się. Możesz tu zostać, ile będziesz chciał. Cieszę się, że mogę pomóc wam obojgu. Leona poszła do swojej sypialni. Z westchnieniem zdjęła buty. To był długi dzień, ale mimo to cieszyła się, że wyjdzie gdzieś z Paulem. Przypomniała sobie spotkanie z Bernhardem i uśmiechnęła się. Wydał się jej sympatyczny, a i ona chyba nie była mu obojętna. Powinna zachować ostrożność. Zbyt wiele kobiet go kochało, a i on kochał ich zbyt wiele. Na pewno nie raz już wypróbował to swoje głębokie spojrzenie. Był raczej świadomy jego działania i korzystał z niego przy każdej nadarzającej się okazji. „Wystarczy mi historia z Robertem – pomyślała. – Na jakiś czas odpuszczam sobie facetów w ogóle”. Postanowiła, że też weźmie prysznic. Rozbierając się, włączyła telewizor w sypialni. Trwała akurat jakaś muzyczna audycja. Cicho zanuciła nadawaną piosenkę. Jej łazienka sąsiadowała bezpośrednio z sypialnią, przechodziło się
do niej drzwiami oklejonymi tapetą. Weszła do niej, odsunęła zasłonę prysznica i zaczęła krzyczeć. Krzyczała tak, aż jej głos przeszedł w pisk, a śmiertelnie przerażony Paul stanął obok niej i zdezorientowany wpatrywał się w zakrwawioną, oślizgłą gałkę oczną, która leżała na białym dnie brodzika. Dopiero pół godziny później ręce Leony przestały się na tyle trząść, że mogła podnieść do ust kieliszek i znów napić się koniaku. Alkohol rozgrzał ją od środka, poczuła się odrobinę lepiej. Twarz miała zlaną zimnym potem. Łomotanie serca czuła w całym ciele, nawet w czubkach palców. Było jej niedobrze i bała się, że w którymś momencie zwymiotuje. Okropnie marzła, choć miała na sobie swój pluszowy zimowy szlafrok, siedziała tuż przy kaloryferze w salonie, a jej kolana niczym futrzany termofor ogrzewała Linda. „Wszystko będzie dobrze” – powtarzała sobie, ale tak naprawdę nie bardzo w to wierzyła. Przestała krzyczeć dopiero wtedy, gdy Paul chwycił ją za ramiona, potrząsnął i dosłownie wypchnął z łazienki z powrotem do sypialni. – Bądź cicho! – ofuknął ją. – Bądź już cicho! Zamknęła usta i umilkła. Przez chwilę nie była w stanie nic zrobić, więc Paul zszedł na dół do kuchni i sam zaczął grzebać w szufladach. A potem wrócił z plastikowym pojemnikiem. – Co chcesz zrobić? – zapytała Leona. Wciąż stała pośrodku sypialni i trzęsła się, okryta tylko ręcznikiem. – Włożę to... to coś tutaj – powiedział Paul. – Czy wiesz, co to... to znaczy czyje... – To oko jakiegoś dużego zwierzęcia – odpowiedział Paul. – Chyba krowy. O mało znowu nie wpadła w panikę. – Nie chcę tego w domu! W żadnym wypadku, słyszysz, nie chcę mieć tego... – Włożę to tutaj i wyrzucę wszystko do śmieci, okay?
Poczuła mdłości. – Chyba... chyba nie chcesz tego dotknąć? Szorstkim jak na niego tonem odpowiedział: – Ktoś musi to zrobić, prawda? Chyba nie chcesz, żeby pleśniało ci w brodziku? Zniknął w łazience, a gdy potem z zamkniętym pojemnikiem szedł przez pokój, Leona milczała. Na dole w salonie, po pierwszym łyku koniaku, odzyskała mowę. – Muszę zadzwonić na policję. Paul stał przy oknie, wyglądał na zapadającą ciemność. Odwrócił się do niej. – Po co? Nie stało się tu nic takiego, co wymagałoby przyjazdu policji. – Tydzień temu otruto Dolly. A teraz to. Czy to nie wystarczy? Paul wiedział o śmierci Dolly, ponieważ Leona zadzwoniła do Elisabeth i opowiedziała jej o tym. Nie wspomniała jednak, że podejrzewa Roberta. Rodzina z pewnością uważała śmierć kotki za tragiczny przypadek. – Nie rozumiem – powiedział Paul. – Co znaczy „Czy to nie wystarczy”? – Ktoś otruł Dolly. Ktoś podłożył mi oko... oko krowy do prysznica. Ktoś próbuje wykończyć mnie psychicznie. – A masz pomysł, kto to miałby być? – zapytał Paul tonem, który zdradzał, że nie wierzy w istnienie tajemniczego wroga czającego się gdzieś w ciemnościach nocy. – Robert – odpowiedziała Leona. Paul potrzebował chwili, żeby zrozumieć, kogo miała na myśli. Nigdy nie spotkał Roberta, ponieważ w święta wyjechali z Olivią, ale oczywiście słyszał o nowym mężczyźnie w życiu Leony, a także o tym, że sprawa jest już nieaktualna. Przypomniał sobie, że kiedyś przy kolacji Carolin oznajmiła, że ten Robert to „kompletny świr”, ale nie zwrócił na to uwagi, bo nigdy nie zwracał uwagi na to, co mówi Carolin. – Robert? – upewnił się.
Podparła głowę rękoma. – Nikt mi nie wierzy. Zabawne, że nie wierzy mi nawet Wolfgang, choć zawsze ostrzegał mnie przed Robertem i spodziewał się najgorszego. Ale teraz, gdy dzieją się naprawdę straszne rzeczy, nikt nie wierzy, że to Robert może za tym stać. – Czy to ty z nim zerwałaś? I sądzisz, że dlatego chce się zemścić? – Wiem, że to brzmi absurdalnie. Zawsze myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. Ale właściwie dlaczego? Przecież w prawdziwym życiu też się to zdarza. Wystarczy wziąć pierwszą z brzegu gazetę i już masz mnóstwo wariatów i rozmaitych perwersji. – A miałaś wrażenie, że z tym Robertem coś jest nie tak? – Tak. I dlatego odeszłam. Poza tym – dodała, obstając przy swoim – rozmawiałam dzisiaj z facetem, który zna Roberta od wielu lat. Potwierdził, że nic mi się nie wydaje. Coś z nim jest nie tak. A szczególnie dotyczy to jego relacji z kobietami. – Postarajmy się być obiektywni – powiedział Paul, a Leona zdusiła w sobie gniewną ripostę. Oczywiście to ona jest nieobiektywna. W jego oczach jest pewnie histeryczką. Rzuca wokół paskudne podejrzenia, a do tego cierpi na manię prześladowczą. – Truciznę – kontynuował Paul – kot mógł znaleźć wszędzie. Leona westchnęła. Wszyscy to powtarzali. Czy każdy z nich uważał, że mówi jej coś nowego? – To krowie oko... Może drugi kot je przyniósł? – Zobaczył, że otwiera usta, więc uspokajającym gestem uniósł ręce. – Chwila! Koty znoszą do domu najdziwniejsze rzeczy i sądzą, że się z nich ucieszymy. Wiem, że zapytasz, skąd miała wziąć takie oko, ale... – Chciałam powiedzieć coś innego – przerwała mu Leona. – Twoja teoria jest absurdalna, bo Linda, moja kotka, nie wychodzi na zewnątrz. Od śmierci Dolly nie wypuszczam jej nawet na sekundę. A na dodatek drzwi do łazienki były zamknięte. Kot mógłby otworzyć drzwi, skacząc na klamkę, ale na pewno nie umiałby ich z powrotem zamknąć. – Okay, Linda wykluczona. W takim razie... Kto ma klucze do tego domu?
– Wolfgang. Ale... – Czy to mógłby być jego niesmaczny żart wobec prawie byłej żony? – Nigdy w życiu. Wolfgang nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Poza tym on próbuje się ze mną pogodzić. – Hm. A kto jeszcze? – Moja mama. – Ją też możemy chyba wykluczyć. Poza tym? – Poza tym już nikt. – A Robert? – Oddał mi klucze, gdy się wyprowadzał. Ale przecież – na tę myśl zrobiło jej się jeszcze zimniej – miał mnóstwo czasu, żeby je sobie dorobić. Mój Boże! – Popatrzyła na Paula przerażona. – Na pewno ma dorobione klucze! Ma je przez cały czas! O Boże, przez cały ten czas mógł sobie tu wchodzić i wychodzić, nawet w nocy, gdy spałam... Mógł chodzić po domu... – Przycisnęła dłoń do ust. – Zaraz zwymiotuję – szepnęła, a ogarniające ją fale paniki niemal pozbawiły ją tchu. Paul natychmiast znalazł się obok niej. Wziął jej twarz w obie dłonie, które były bardzo chłodne, co Leona przyjęła z ulgą, i zmusił, żeby na niego spojrzała. – Spokojnie, Leono – powiedział zdecydowanym głosem. – Oddychaj głęboko i spróbuj się uspokoić. Nie powinnaś teraz tracić głowy. Zrobiła, jak kazał, oddychała głęboko raz za razem i faktycznie mdłości osłabły, a panika ustąpiła. – Już dobrze – powiedziała i uśmiechnęła się z trudem. – Z samego rana każesz wymienić zamki – oznajmił Paul. – Ile masz tutaj drzwi? – Główne, od kuchni i w piwnicy. Ale klucza do piwnicy Robert chyba nigdy nie miał. – Mimo wszystko. Lepiej być przezornym. Ten zamek też wymień. – I nie uważasz, że powinniśmy zadzwonić na policję? – Na razie nic nie mamy. Otruty kot, który mógł gdziekolwiek natknąć się na trutkę. Oko krowy w brodziku, to obrzydliwe, ale nie
stanowi bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia. – Ktoś chodzi po moim domu, kiedy mnie w nim nie ma! I... – Tego nie wiesz. Leono, to właśnie jest problem. Podejrzewasz, ale nie masz najmniejszego dowodu. Sądzisz, że policja będzie mogła zrobić cokolwiek w sprawie Roberta tylko dlatego, że ty uważasz, że to on za tym wszystkim stoi? – Nie. – Wypiła kolejny łyk koniaku. Czuła się bardzo marnie. Była zniechęcona. – Dziś w nocy nie zmrużę oka. Jak sobie pomyślę, że on w każdej chwili może tu wejść... – Zamkniesz drzwi pokoju na klucz. Musiałby je najpierw wyważyć, a tego nie da się zrobić bez hałasu. Zresztą ja też tu przecież będę. – I dzięki Bogu! – Pomyślała, jak strasznie by się czuła, gdyby była sama. – Choć bardzo bym chciała, żeby między tobą i Olivią wszystko było w porządku, to jednak prawdziwe błogosławieństwo, że byłeś tu dzisiaj! – Przynajmniej czuję się trochę mniejszym ciężarem. – Wyjął jej z dłoni pusty kieliszek i odstawił go na bok. – Chodź, połóż się teraz do łóżka. Wyglądasz na wykończoną. A może wolałabyś najpierw coś zjeść? Nie jest jeszcze tak późno. Jednak sama myśl o jedzeniu znów wywołała u niej mdłości. – Nie. Położę się. A ty? – Pooglądam telewizję. Gdyby coś, to wołaj, tak? – Tak. Dobranoc. – Zabrała Lindę ze sobą do sypialni i dokładnie zamknęła od środka drzwi. Jednym ruchem zasunęła zasłony w oknie, bo przyszło jej do głowy, że Robert mógłby się wspiąć po jednym z drzew w ogrodzie i spróbować do niej zajrzeć. Była przekonana, że to Robert podłożył oko pod jej prysznic i że chciał ją nie tylko wystraszyć. To oko znaczyło: obserwuję cię. Zawsze wiem, gdzie jesteś. Jestem na tyle blisko, żeby cię widzieć. Całą noc nie spała, myślała o Robercie, nasłuchiwała każdego dźwięku w domu. Linda zwinęła się w kłębek obok niej na poduszce. Odwróciwszy głowę na bok, Leona mogła poczuć miękkie futerko na policzku. Trochę ją to pocieszało, lecz nie mogło ukoić ogarniającego ją
przerażenia. Przez cały czas Robert mógł bez przeszkód wchodzić i wychodzić z jej domu. Ile razy stał w nocy w szeroko otwartych drzwiach jej sypialni, słuchając jej oddechu? Jutro każe wymienić zamki. Była jednak przekonana, że to wcale nie zakończy koszmaru.
5
Tydzień później Leona zabrała Lindę do rodziców w Laubergu. Pomimo wymienionych zamków w drzwiach nie opuszczał jej lęk o małą kotkę, która co dzień zostawała w domu sama. Paul twierdził co prawda, że nie widzi sposobu, żeby teraz ktoś mógł wejść do środka, ale jemu w ogóle trudno się było oswoić z jej teorią ogarniętego obsesją byłego faceta i jego niecnych czynów. Oczywiście nie miał pojęcia, jak wytłumaczyć pojawienie się krowiego oka w brodziku, jednak myślał zbyt racjonalnie, żeby móc sobie wyobrazić tego rodzaju irracjonalne zachowanie u innego człowieka. Odrzucony kochanek może wpaść w szał, przeklinać, rzucać groźbami, ale przecież nie zakrada się do domu i nie podrzuca takich dziwacznych rzeczy, jak bydlęce oko, pod prysznic. A może jednak? Chwilami Paul przeczuwał, że to się jednak zdarza, że takie rzeczy dzieją się codziennie, że po świecie kręci się mnóstwo ludzi o spaczonych, perwersyjnych umysłach. Lecz nie w tym przypadku. Nie chciał uwierzyć, że „takie rzeczy” mogą w jakiś sposób dotyczyć także jego życia. Leona najpierw zabrała Lindę razem z kuwetą i miseczką do wydawnictwa, co wywołało u szefa wysokie uniesienie brwi oraz zmarszczkę oburzenia na czole. Wyjaśniła, że Linda czuje się samotna od śmierci siostry, ale szef nie okazał specjalnego zrozumienia. Linda opróżniała kosze na papiery w pokojach i z prędkością błyskawicy pędziła z ich zawartością po korytarzach, rozsypała żwirek z kuwety i naniosła go do gabinetu, a na dodatek miauczała żałośnie pod oknem, bo chciała wyjść na zewnątrz. Leona zrozumiała, że tak się nie da, więc zadzwoniła do Elisabeth, żeby spytać, czy może przywieźć im Lindę na kilka tygodni. – Oczywiście – powiedziała Elisabeth. – Ale dlaczego?
– Fiksuje przez to, że jest tak długo sama. U was przynajmniej zawsze ktoś jest w domu. Pojechała w sobotę, chciała tam przenocować i wrócić w niedzielę wieczorem. Zapytała Paula, czy chce z nią jechać i porozmawiać z Olivią, ale odmówił. – Za wcześnie. Jeszcze wielu spraw sobie nie przemyślałem. Nadeszło wczesne lato, było ciepło, na drzewach rozwijały się pąki. Im bardziej Leona oddalała się od miasta i im bliżej była rodzinnej wsi, tym piękniejszy otaczał ją krajobraz. Zauważyła, że czuje się lżej i swobodniej. Czasem zerkała we wsteczne lusterko, czy przypadkiem nie jedzie za nią Robert. „Bzdura – myślała jednocześnie – przecież nie czatuje przez cały dzień pod moim domem, a poza tym on nie ma samochodu!” Jasny, kwitnący dzień zdecydowanie zmniejszył jej obawy. Nocne strachy ustąpiły. Poza tym faktycznie nikt za nią nie jechał. Wkrótce mogła się o tym przekonać, bo na zalanej słońcem szosie była zupełnie sama. Nikt nie jechał ani przed nią, ani za nią. W Laubergu wszystko było tak jak zawsze. Elisabeth była w ogrodzie i po raz pierwszy w tym roku rozwieszała pranie na zewnątrz. – Cudownie, że przyjechałaś, Leono – powiedziała, objąwszy córkę. Przyjrzała się jej uważnie. – Wyglądasz na niewyspaną – stwierdziła. – Ach, nic się nie martw, mamo. Wszystko w porządku. – Kontaktował się z tobą Wolfgang? Wolałaby zachować wszystko dla siebie, nagle okazało się jednak, że może rozwiać parę matczynych trosk. – Rozstał się ze swoją partnerką. Chciałby się ze mną pogodzić. – Naprawdę? – Twarz Elisabeth natychmiast się rozpogodziła. – A co ty na to? – Potrzebuję czasu. Muszę najpierw dojść do ładu ze sobą. – Oczywiście, moje dziecko. Wolfgang też nie powinien sobie myśleć, że przylecisz, jak tylko zagwiżdże – powiedziała Elisabeth,
a było to tak niezwykłe stwierdzenie w jej ustach, że Leona aż się roześmiała. Niosąc w jednej ręce kosz z kotem, a w drugiej torbę podróżną, weszła do domu. Ben leżał na werandzie w hamaku w samych kąpielówkach, a jego syn Feliks stał obok i jeździł samochodzikami po nagim brzuchu ojca z głośnym brum, brum. Ben uniósł dłoń w nonszalanckim geście powitania. – Cześć, Leono. Cudna dziś pogoda, co? Zwykle Leona z trudem powstrzymywała złość, gdy widziała Bena pośród całego jego beztroskiego, pasożytniczego lenistwa, lecz tym razem jego widok raczej ją wzruszył. Emanowała z niego nieskończona ugodowość, gdy tak sobie leżał, pozwalając się maltretować dziecku. Ben był nierobem, ale też dobrym człowiekiem, który nie skrzywdziłby nawet muchy. Jeśli pewnego dnia Carolin będzie go miała dosyć i wystawi mu walizki przed drzwi, on nie zacznie truć zwierząt ani przemycać do łazienki obrzydliwych rzeczy, żeby ją nastraszyć. Spakuje swój skromny dobytek i odejdzie, by znaleźć inną kobietę, na której koszt pożyje jakiś czas, a z jego ust nie padnie nawet jedno złe słowo. – Cześć, Ben – odpowiedziała na powitanie. – Pogoda jest fantastyczna. Jest Carolin? Potrząsnął niemrawo głową. – Jest w Bonn. Na jakiejś manifestacji. – Ach tak. A w jakiej sprawie ta manifestacja? – Nie mam pojęcia. Ona chyba też nie wie. Jak tylko usłyszy, że gdzieś będą demonstrować, to leci. Ja nie rozumiem, po co sobie robić tyle kłopotu, ale proszę bardzo! To jej życie. Feliks wylądował helikopterem w pępku ojca, generując przy tym wręcz piekielne dźwięki. Leona uśmiechnęła się do nich obu, a potem weszła do domu. Z gabinetu ojca słychać było jakiś klasyczny utwór. Beethoven. Julius chętnie kładł się po południu i słuchał muzyki. To była jego święta godzina. Leona starała się wejść po schodach po cichu. Na górze natrafiła na Olivię, która właśnie wychodziła z Dany z łazienki. Dany owinięta była wielkim
ręcznikiem,
miała
mokre
włosy,
pachniała
mydłem
rumiankowym i wyglądała zadziwiająco spokojnie. Miała wręcz rozpromienioną twarz i wydawała z siebie pomruki zadowolenia. – Ach, Leono – powiedziała z roztargnieniem Olivia. – Przyjechałaś? – Masz pozdrowienia od Paula – odpowiedziała Leona. – Dziękuję – padła krótka odpowiedź. Leona zastanawiała się, czy jej siostra naprawdę jest tak obojętna, czy też ukrywa swoje prawdziwe uczucia za maską braku zainteresowania. Poszła za nią do pokoju Dany. – Nie chcesz się dowiedzieć, co u niego? – Co u niego? – zapytała Olivia, a Leona stłumiła westchnienie. – Ogólnie w porządku. Ale musi sobie sporo przemyśleć. – Ja też. Olivia delikatnie wytarła Dany ręcznikiem. Dany złapała matkę za włosy, ale zaraz potem porzuciła tę zabawę i znowu zaczęła coś pomrukiwać. Chyba próbowała śpiewać jakąś piosenkę. Widać było, że ma wyjątkowo dobry dzień. Olivia, wyjąwszy z szafy piżamę, ubrała córkę. Wydawała się zamyślona, nieobecna. – Olivio, nie chciałabym się wtrącać, ale się martwię – powiedziała Leona. – Znam Paula od tak dawna, przez ten tydzień, który u mnie mieszka, poznałam go jeszcze lepiej. To mężczyzna, któremu po prostu nie możesz pozwolić odejść. On cię kocha, ale jest nieszczęśliwy i kiedyś może się zdecydować na inne życie, na życie bez ciebie. – Wszyscy tak robią, wcześniej czy później – odparła Olivia. – Wystarczy spojrzeć na ciebie. Leona drgnęła. Opanowała się z trudem i powiedziała: – Tak, wystarczy spojrzeć na mnie. Z pewnością popełniłam masę błędów. W przeciwieństwie do ciebie nie miałam jednak szansy, żeby cokolwiek zmienić. Wolfgang aż do dnia, w którym oznajmił, że ma kochankę, pozwalał mi wierzyć, że wszystko jest w porządku. Paul tak nie robi. I ty doskonale wiesz, na czym stoisz. – To nic nie zmienia. – Boże, Olivio, weź się w garść! Masz wspaniałego męża, a robisz wszystko, żeby go do siebie zrazić! On cię nie zdradza. Nie pije. Ma
pewną pracę i dobrze zarabia, żeby zapewnić ci wygodne życie. Jest wyrozumiały, inteligentny i zgodny. Taki facet to jak wygrana na loterii, Olivio, a ja mam wrażenie, że ty w ogóle tego nie widzisz! – Dany musi się teraz zdrzemnąć – powiedziała Olivia. Dany wpełzła do łóżka i pozwoliła się okryć. Olivia zaciągnęła wiszące w oknach zasłony w misie i koniki na biegunach. – Godzinka, Dany, okay? A potem mamusia przyjdzie cię obudzić. Wyszły razem z pokoju. Na korytarzu Leona uświadomiła sobie, że ciągle targa ze sobą kosz z kotem. Postawiła go i wypuściła Lindę z niewoli. Kotka natychmiast popędziła przed siebie z wyprostowanym ogonem. – Ona tu zostaje? – zapytała Olivia. – Tak. Wiesz przecież, że Dolly zjadła truciznę, a ja się boję... – Rozumiem – powiedziała Olivia. Popatrzyła za kotem, który właśnie znikał na schodach. – Tu będzie bezpieczna, masz rację. Tutaj nic jej się nie stanie. Leona wzięła siostrę delikatnie za rękę. – Świat na zewnątrz – powiedziała ostrożnie – nie jest aż tak niebezpieczny, jak myślisz. Ani dla Dany, ani dla ciebie. Przypomniało jej się krowie oko i umierająca Dolly. „Frazes – pomyślała. – Świat jest niebezpieczny. Stanowi zagrożenie dla naszego życia, dla każdego z nas, i to codziennie od nowa”. Dłoń Olivii zadrżała. – To nieprawda – powiedziała cicho. – Masz rację, to nieprawda – przyznała Leona. – Świat jest niebezpieczny. Ale uciekając przed nim i izolując od niego Dany, tylko pozornie zapewniasz wam obu bezpieczeństwo. Myślisz, że ustrzeżesz Dany przed wszelkimi zagrożeniami. Ale tak się nie da. Zagrożenia i tak ją dosięgną, a ty sprawisz, że nie będzie na nie przygotowana. Czynisz ją słabą, niesamodzielną, robisz z niej zupełnie bezradną istotę. I w tym tkwi prawdziwe niebezpieczeństwo, Olivio. Olivia się odwróciła. – Nie mogę prowadzić takiego życia, jakiego pragnie Paul.
– A czego on takiego wymaga? Na pewno chce tylko... – Żebym oddała dziecko. Mam oddać Dany, jakby była jakimś przedmiotem, który stał się uciążliwy. Nie mogę. Umarłabym. Nawet jeśli to oznacza, że zmarnuję własne życie, to i tak każdą sekundę poświęcę Dany. Przynajmniej tyle mogę dla niej zrobić. Przynajmniej tak mogę jej zrekompensować to, co jej uczyniłam. Na jej pięknej twarzy z wysokimi kośćmi policzkowymi i delikatnie zarysowanymi ustami malowały się rozpacz i rezygnacja. Rozpacz ustępowała czasem oburzeniu i gniewowi. Ale rezygnacja była już gotowa rozpełznąć się niczym nowotwór po całym jej ciele i zdusić wszelkie życie. Paul odłożył pędzel na bok i popatrzył na swoje dzieło. Drewniane szafki w kuchni lśniły świeżym błękitem. Leona przyniosła farbę kilka dni temu z piwnicy i oznajmiła, że w najbliższych tygodniach ma zamiar je odnowić. – Mieliśmy to zrobić z Wolfgangiem podczas urlopu we wrześniu. Ale potem on się wyprowadził i tak już zostało. A ja nie mogę już patrzeć na ten odchodzący lakier. Gdy mu powiedziała, że jedzie zawieźć kota do rodziców i zostanie tam na weekend, od razu pomyślał, że zrobi jej niespodziankę. Przez cały czas się zastanawiał, jak mógłby zrobić coś pożytecznego, coś, co naprawdę by ją ucieszyło albo odciążyło. Była bardzo uprzejma, że przyjęła go do swojego domu i oszczędziła mu mieszkania w pustym, bezosobowym pokoju hotelowym. Nigdy nie lubił hoteli, a w obecnej sytuacji nie mógłby tam chyba wytrzymać. „Przynajmniej tyle – pomyślał, czyszcząc dokładnie pędzel terpentyną nad zlewem – że ktoś tutaj był, kiedy znalazła to paskudne oko w brodziku. Nic dziwnego, że straciła głowę”. Paul nadal uważał, że to był niesmaczny żart. Doszedł już do wniosku, że Leona ma rację, zakładając, że intruzem był ów niesławny Robert. Nie pogodził się z rozstaniem i chciał w ten makabryczny sposób napędzić stracha swojej byłej partnerce. O ile jednak Leona uważała go za prawdziwe zagrożenie, wręcz za zbrodniarza, Paul
sądził, że jest tylko nieszkodliwym wariatem, który próbuje poradzić sobie jakoś ze zranionym poczuciem własnej wartości. „Nie nazwałbym go przestępcą” – pomyślał Paul, ale zaraz potem uzmysłowił sobie, że to chyba jednak jest przestępstwo, gdy ktoś potajemnie dorabia klucze do czyjegoś domu i kręci się po nim, choć od dawna nie ma tam czego szukać. Nieważne. Zamki zostały wymienione. Widmo Roberta zniknie równie szybko, jak się pojawiło. Paul umył ręce, wyszedł przez szeroko otwarte drzwi prowadzące z kuchni do ogrodu i głęboko odetchnął. Nawet ekologiczna farba cuchnie i powoduje ból głowy, przynajmniej u niego. Świeże powietrze dobrze mu zrobiło. Dzień był upalny, ale wieczór przyniósł chłód i rześkość. Jak mocno pachną wilgotna trawa i ziemia! Gałązka magnolii musnęła go w policzek. Życie potrafi być cudowne. Jeśli tylko mu się na to pozwoli. Już dawno nie odczuwał tak mocno nadejścia wiosny, budzącego się życia, nowej energii. Poczucie beznadziei, które ciążyło mu od lat, jakby zelżało. A pod nim kryła się radość, której istnienia od dawna nie zauważał. Radość ze wszelkich drobiazgów, pełne szczęścia oczekiwanie na to, co się wydarzy. Cieszył się, że będzie lato, truskawki, róże, skwierczące grille, łąki pełne kwiatów i dotyk ogrzanych słońcem kamieni pod stopami. Po tym jak przez lata wszystko wokół wydawało mu się szare, te drobne przejawy nadchodzącego poczucia szczęścia były niczym objawienie. On jeszcze wewnętrznie do końca nie umarł. Ma przed sobą najlepsze lata. Wciąż drzemią w nim siła, energia, nadzieja i nadspodziewanie spora doza zdecydowania. Wszedł z powrotem do kuchni, zostawiając drzwi do ogrodu otwarte. Miał nadzieję, że wieczorny wiatr złagodzi zapach farby i szybko wysuszy pomalowane powierzchnie. Z dumą popatrzył na swoje dzieło. Leona powinna być zadowolona. Włączył piekarnik, wyjął pizzę z zamrażarki, pominął wymagany czas na rozmrożenie i włożył ją od razu do piecyka. Przeszedł do jadalni, przygotował sobie martini i usiadł ze
szklaneczką przed kominkiem. Napawał się panującą wokół ciszą. Przez ostatnie lata zapomniał, co to cisza, jak i wiele innych rzeczy. W ich bezlitosnej rodzinnej idylli ciszy nie było nigdy. Za dużo ludzi krzątało się na zbyt małej przestrzeni. Gdyby tam usiadł gdziekolwiek z drinkiem, natychmiast ktoś by się pojawił, żeby dotrzymać mu towarzystwa. Czasem chciało mu się wyć. „A teraz – powiedział sam do siebie – czujesz się lepiej. I to od kiedy? Od tygodnia, od kiedy wyprowadziłeś się od kobiety, którą kochasz”. Akurat jemu musiało się to przydarzyć. A on przecież zawsze kręcił głową, gdy faceci wokół niego, koledzy czy przyjaciele, nie radzili sobie w związkach z partnerkami. – Nie rozumiem takiego niezdecydowania – zwykł był mawiać. – Przecież to jest wóz albo przewóz. Albo ludzie się kochają, albo nie. Albo się dogadują, albo nie. Jeśli istnieje gdzieś instancja, która dba o sprawiedliwość, to właśnie dostało mu się za samozadowolenie i arogancję. Na własnej skórze przekonał się, i to gorzko, że myślał i mówił głupstwa, że to wszystko nie jest takie proste, jak by chciał. Wiedział już teraz, że można kochać kogoś, a jednocześnie nie móc z nim żyć, że taki układ nieuchronnie prowadzi do wzajemnego wykańczania się, wyniszczającego trwania w patowej sytuacji, aż w końcu człowiek ma dość i decyduje się na jedno albo drugie, z tym że wcale nie odczuwa ulgi. „Nie myśl o tym, nie myśl o tym” – upominał się w drodze do kuchni. Wyjął pizzę z piekarnika i położył na talerz. „Ale po to właśnie tu jesteś – powiedział sobie zaraz potem – żeby myśleć. Żeby się zastanowić. Żeby znaleźć rozwiązanie”. Z pizzą i piwem poszedł do salonu i usiadł przed telewizorem. Zamierzał pomyśleć o wszystkim, ale nie w tej chwili. Był zbyt zmęczony. Jutro będzie miał dość czasu. A wieczorem wróci Leona i może coś mu powie, coś o Olivii, co mu pomoże. Po jedzeniu najwyraźniej zasnął. Leciał nudny film, jakiś niemrawy romans, ale Paul nie miał dość energii, żeby przełączyć na inny kanał.
Nie wiedział, co go obudziło, za to natychmiast poczuł, że kark ma sztywny i obolały od niewygodnej pozycji, w jakiej znalazła się jego głowa. Wyprostował się z cichym jękiem. Za oknami panowała ciemność, w pokoju też było ciemno, migały tylko obrazki na ekranie telewizora. Zaczął się chyba jakiś inny film, w każdym razie Paul nie kojarzył bohaterów. Dwie rozgniewane młode kobiety kłóciły się o coś, zdaje się, że o mężczyznę o imieniu Mike, który z jedną z nich był zaręczony, a z drugą utrzymywał równie intymną relację, co zdecydowanie nie odpowiadało tej pierwszej. Lecz pomimo gwałtowności konfliktu, obie nagle umilkły i popatrzyły na siebie niczym dwa przyczajone koty, a Paul pomyślał właśnie, że zaraz rzucą się sobie do gardeł, gdy w niespodziewanej ciszy usłyszał jakiś dźwięk, który z pewnością nie pochodził z telewizora. Dochodził od drzwi wejściowych. Ktoś starał się w pośpiechu otworzyć drzwi. Pierwsza myśl Paula była taka: „To Leona!”. Wstał, znowu jęknął, bo miał zakwasy w mięśniach nieprzyzwyczajonych do fizycznego wysiłku. Chciał wyjść Leonie naprzeciw, powitać ją, gdy nagle przystanął. Dźwięk stał się głośniejszy, bardziej uporczywy. Ktoś grzebał i skrobał w zamku i był to ktoś, kto miał zły klucz, to znaczy ten stary klucz. A to nie mogła być Leona. Nie wierzył w groźnego psychopatę, lecz i tak poczuł się trochę dziwnie. Podszedł do dużego wykuszowego okna i jednym ruchem zaciągnął zasłonę. Jeśli ten ktoś zacznie krążyć wokół domu, to przynajmniej nie będzie mógł zajrzeć do środka. Wszystkie zamki zostały wymienione, może sobie w nieskończoność próbować z tym starym kluczem. W butelce zostało jeszcze trochę piwa, Paul nalał je sobie i usiadł z powrotem w fotelu. W tym momencie przypomniał sobie o drzwiach od kuchni. Zamarł i z brzękiem odstawił szklankę na stół. Cholera, nie zamknął tamtych drzwi! Zostawił je otwarte, żeby wywietrzał zapach farby, a potem zupełnie zapomniał je zamknąć.
Ktokolwiek jednak majstrował teraz przy zamku, nie dobiegnie tak szybko na tyły domu, żeby sprawdzić drugie wejście. Paul miał dość czasu, żeby przejść do kuchni i je zamknąć. „A nawet gdybym nagle stanął z nim twarzą w twarz – pomyślał Paul z ironią – to co miałoby się stać? Miałby się na mnie rzucić niczym dzika bestia?” Rzucił się na niego niczym dzika bestia, gdy tylko Paul wszedł do kuchni. Już tam był, musiał błyskawicznie pobiec na tyły domu. Wyłonił się z ciemności niczym cień i uderzył Paula w rękę, którą ten wyciągnął, żeby zapalić światło. Ból był zaskakująco silny i Paul krzyknął. Nie zdążył się obronić, choćby zorientować w sytuacji, w ogóle zrozumieć, co się dzieje. Ból rozchodził się falami w górę ramienia, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Cień chwycił go bez wahania, rzucił na podłogę, kopał, bił, uderzał zaciśniętymi pięściami, gdzie popadło, w żebra, w klatkę piersiową, w podbrzusze, w krtań, aż zabrakło mu tchu, w twarz, coś trzasnęło, nos albo żuchwa. W którymś momencie, po paru sekundach czy po minucie, Paul odzyskał zdolność myślenia i ogarnął go nagły strach, bo uświadomił sobie, że ten cień nie zamierza go tylko pobić i zostawić na podłodze. On chciał go zabić. W ciemnościach dostrzegał zaledwie zarys jego postaci. Słyszał tylko jego dyszenie, wściekły, szarpany oddech, który brzmiał niczym parskanie rozgniewanej bestii. Mężczyzna, oczywiście, że to był mężczyzna, kobieta nie potrafiłaby uderzać z tak bezlitosną siłą. Miał pięści jak z żelaza i używał ich z całkowitą bezwzględnością, z całkowitą pogardą dla drugiego człowieka. Paul chciał coś powiedzieć, coś wykrzyczeć, lecz z jego ust dobywał się jedynie bulgot. Krew wypełniała mu gardło, przelewała się przez zęby i płynęła między wargami. Czuł, że lada chwila straci przytomność. Do tej pory nawet nie próbował się bronić, choćby podrapać przeciwnika. Leżał na podłodze niczym ryba na mieliźnie i pozwalał się tłuc, nie był w stanie nawet palcem ruszyć w swojej obronie. Ruchy napastnika stawały się coraz wolniejsze, uderzenia coraz
słabsze, brakowało mu sił, lecz to wcale nie zwiększało szans Paula. Tracąc świadomość, pomyślał raczej ze zdumieniem niż z lękiem: „A więc tak to jest, gdy się umiera...”. Napastnik wstał, dysząc jak po sprincie, poszukał czegoś leżącego obok, uniósł przedmiot, który chwycił, i opuścił go na głowę Paula. Paul wydał z siebie jeszcze jeden dźwięk, lekkie westchnienie, a potem stracił świadomość.
6
Leona wyruszyła z powrotem do Frankfurtu w niedzielne popołudnie. Jechała wolno, bo wielu miastowych wykorzystało ciepły wiosenny dzień na wycieczkę do lasu, a ona trafiła w sam środek fali powracających. Choć prawie cały czas stała w korku, nie denerwowała się. Weekend w domu rodziców uspokoił ją. Wciąż myślała o Robercie, ale już nie z taką paniką jak wcześniej. Upierdliwiec i blagier. Ale nie zbrodniarz. Nuciła coś cicho pod nosem, gdy w końcu, koło dziewiętnastej, skręcała w swoją ulicę. Przed drzwiami domu stał Wolfgang. Wyglądał na rozzłoszczonego. Leonę rozbawiła konstatacja, że ostatnio dość często natyka się na mężczyzn pod swoimi drzwiami. Zawsze wyglądają jak półtora nieszczęścia i są poirytowani, że gospodyni tak długo każe na siebie czekać. Tym razem Wolfgang był naprawdę rozgniewany. – Brak zaufania, proszę bardzo – powiedział zamiast powitania. – Nawet wobec własnego męża. Ale mogłaś mnie chociaż poinformować, że wymieniłaś zamki, skoro już uznałaś, że to konieczne! Leona postawiła na ścieżce koszyki z jedzeniem, które Elisabeth dla niej zapakowała, i zaczęła szukać w torebce kluczy. – Przyszedłeś w odwiedziny? – zapytała. – Nie, nie martw się – odpowiedział wciąż zirytowany. – Nie mam zamiaru ci się narzucać. Potrzebuję tylko z gabinetu paru dokumentów do rozliczenia podatkowego. Dzwoniłem, czekałem, obszedłem parę razy dom wokoło, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie ma cię w ogrodzie. W końcu pomyślałem, że chyba w tych okolicznościach nie miałabyś nic przeciwko temu, żebym sam sobie szybko otworzył i zabrał papiery. Ale najwyraźniej właśnie przed takim niesłychanym
występkiem chciałaś się zabezpieczyć! – Był bardzo urażony. – Na litość boską, Leono, co to ma być? Myślałaś, że ukradnę podczas twojej nieobecności srebra albo biżuterię? – To nie z twojego powodu wymieniłam zamki – oznajmiła Leona, która nadal nerwowo grzebała w torbie. – Gdzie te cholerne klucze? Mówisz, że dzwoniłeś? To dziwne, że Paul ci nie otworzył. – Paul? Masz już kolejnego męskiego lokatora? – To nasz Paul. Paul Olivii. Mój szwagier. Mieszka tu tylko tymczasowo, bo potrzebują z Olivią trochę dystansu. – Aha – powiedział Wolfgang. Widać było po nim, że taki stan rzeczy również mu nie odpowiada. – Jego samochód stoi przed domem – kontynuowała Leona. – Dlatego myślałam, że jest w domu. – Nie zauważyłem żadnego samochodu. Leono, czy mogłabyś mi wyjaśnić, o co chodzi z tymi kluczami? – Już zaraz. Najpierw wejdźmy. – Leona znalazła w końcu klucze i otworzyła drzwi. Wolfgang wziął kosze, które odstawiła, i wszedł za nią do środka. Natychmiast poczuli intensywny zapach farby. – Dziwne – stwierdziła Leona. – Malowałaś coś? – zapytał Wolfgang. – Nie. Miałam zamiar w przyszłym tygodniu odnowić szafki w kuchni, ale... – przerwała, gdy weszła do salonu. – Paul musi być w domu! Popatrz, telewizor jest włączony. A tam stoi szklanka z piwem. – Na moje dzwonki w każdym razie nie zareagował – odparł Wolfgang. Wyjrzał przez okno. – Już z zewnątrz mnie to zdziwiło. Czemu o tej porze macie zaciągnięte zasłony? Leonę ogarnęło dziwne, niepokojące przeczucie. – Sprawdzę na górze – powiedziała, wyszła z salonu i wbiegła po schodach. – Paul! – zawołała. – To ja, Leona! Gdzie jesteś? Nikt nie odpowiadał. Już otwierała drzwi do pokoju gościnnego,
gdy usłyszała z dołu głos Wolfganga. Był przerażony. – Boże! Leono, chodź tu szybko! Pędem zbiegła po schodach. – Gdzie jesteś? – W kuchni! Pośpiesz się! Do końca życia nie zapomni tego widoku. Wolfgang przykucnął na podłodze, a wokół niego walały się kosze i torby, które wniósł do domu i zabrał do kuchni. Przed nim leżał Paul. Był skulony w pozycji embrionalnej, leżał prawie na boku, więc widać było tylko połowę jego trupio bladej twarzy. Z ucha wzdłuż szyi aż do ramienia ciągnęła się strużka krwi. Tuż przy nim leżała na posadzce metalowa hantla. Wolfgang próbował wyczuć puls na nadgarstku Paula. Leonie w pierwszej chwili odebrało mowę. Patrzyła na tę scenę, jakby nie mogła zrozumieć, co widzi. Gdy w końcu odzyskała mowę, jej głos zabrzmiał ochryple. – Co się stało? – zapytała i od razu pomyślała, że to głupie. Przecież Wolfgang nie miał pojęcia! – Nie wyczuwam pulsu – powiedział zszokowany Wolfgang cichym głosem. – Cholera, nie czuję pulsu! – Myślisz, że nie żyje? Wolfgang zerwał się z podłogi. – Musimy natychmiast zadzwonić po pogotowie. To chyba nieszczęśliwy wypadek. Pobiegł do telefonu w salonie. Leona wpatrywała się w hantlę. To nie była jej hantla. W ogóle nie miała żadnych hantli. Paul, z tego co wiedziała, też nie. Skąd to się tu wzięło? W końcu otrząsnęła się z bezruchu. Uklękła obok Paula. Dopiero teraz zobaczyła, jak zmasakrowaną ma twarz. Prawe oko, całe opuchnięte, lśniło zielenią i fioletem. Nos był zgruchotany, pokryty świeżą i zaschniętą krwią. Usta obrzmiałe, zakrwawione. Nie tylko twarz przedstawiała straszliwy widok, na rękach miał pełno siniaków i krwiaków różnej wielkości i koloru. Palce były dziwnie rozstawione, jakby były połamane. W wielu miejscach przez ubranie Paula
przesiąkały plamy krwi. Przerażona Leona wstrzymała oddech. Paul nie upadł i nie uderzył się nieszczęśliwie w głowę. Został pobity. W najbardziej brutalny i bezlitosny sposób. A napastnik dobił go tą metalową hantlą, uderzając tuż za uchem. Dokładna robota. Musiał wpaść w amok, w szał nienawiści, wściekłości, niepohamowanej żądzy zabijania. W przeciwnym razie Paul nie wyglądałby aż tak źle. – O Boże! – szepnęła, powstrzymując łzy. – O Boże, Paul! Oddychaj! Porusz się! Ostrożnie dotknęła jego czoła. Żadnej reakcji. Wydało jej się, czy jego klatka piersiowa naprawdę delikatnie się uniosła? – Żyje – powiedziała, gdy Wolfgang wrócił do kuchni. – Ledwo oddycha, ale żyje! – Zaraz tu będzie pogotowie – powiedział Wolfgang. Pokręcił głową, patrząc na zmaltretowane ciało. – Jak on... – To nie on – powiedziała Leona. Uklękła ponownie obok ciężko rannego szwagra i patrzyła na niego z przerażeniem. – On nie upadł, Wolfgangu. Ktoś omal nie pobił go na śmierć. Ktoś próbował go zabić. – Więc uważa pani, że ten pan... Robert Jablonski włamał się tutaj i pobił pani szwagra? – zapytał znużonym tonem komisarz Weissenburger. Siedział na sofie w salonie Leony, na stoliku przed sobą miał szklankę z wodą i filiżankę z kawą, i z trudem skrywał pod pozorami grzeczności niezadowolenie z zepsutego niedzielnego wieczoru. Był akurat na diecie, więc i tak miał zły humor, a w ogólnej frustracji pocieszała go jedynie wizja przyjemnego wieczoru przed telewizorem. W czyjejś kuchni znaleziono jednak na wpół martwego człowieka, okoliczności wskazywały na włamanie, czyli koniec przyjemności. Teraz siedział tutaj i odpytywał jakąś zdenerwowaną kobietę i jej prawie rozwiedzionego męża, podczas gdy ekipa od zabezpieczania śladów wykonywała niezbędne czynności na miejscu przestępstwa. Wypił
kolejny łyk kawy i stwierdził w duchu, że życie jest do bani. Leona i Wolfgang siedzieli naprzeciwko, także zaopatrzeni w filiżanki z kawą, choć Leona swojej nie tknęła. Miała wrażenie, że ma zasznurowane gardło. Czuła, że niczego nie przełknie. Paul rzeczywiście żył, co lekarz pogotowia natychmiast potwierdził, dodając jednak, że to źle wygląda i że w szpitalu trzeba od razu przeprowadzić operację. Leona jak w transie patrzyła na sanitariuszy, którzy przenieśli Paula na noszach z domu do karetki. Ludzie z sąsiednich domów zebrali się na ulicy, tworząc milczący tłumek gapiów. „Tylko się gapić potrafią – pomyślała z wściekłością Leona – ale jakoś nikt nie zauważył, że ktoś ciężko ranny leżał tutaj nie wiadomo ile czasu!” Była niesprawiedliwa, zdawała sobie z tego sprawę, jak mieli zauważyć, co się stało wewnątrz domu? Lecz jej skołatane nerwy potrzebowały jakiegoś wentyla i wcale nie miała ochoty być fair. I nie miała na to siły. Chudy komisarz, cały czas bredzący coś o diecie, którą stosował z zupełnie niezrozumiałych powodów, wcale jej nie uspokoił. Kto w ogóle zadzwonił na policję? Wolfgang, sanitariusze, lekarz? Wszystko jedno, ważne, że przyjechali. „Ach, Paulu – pomyślała ze smutkiem – powinniśmy byli tydzień temu zawiadomić policję! Powstrzymałeś mnie wtedy, a ja mogę się teraz tylko modlić, żebyś nie zapłacił za to własnym życiem!” – Nie sądzę, żeby Jablonski się włamał – odpowiedział Wolfgang na pytanie komisarza. – Bo jak już pewnie stwierdzili pańscy ludzie, nie ma żadnych śladów włamania. – Hm – Weissenburger zerknął na kartkę, na której zrobił parę notatek. – Powiedziała pani, pani Dorn, że przez kilka miesięcy była pani związana z owym Jablonskim. To pewnie dlatego miał klucze do domu? – Oddał mi je. Ale potem zdarzyło się coś, co nasunęło mi podejrzenie, że w tajemnicy dorobił sobie klucze. I wymieniłam wszystkie zamki.
– A co nasunęło pani takie podejrzenie? – zapytał Weissenburger. Leona opowiedziała o oku, które tydzień wcześniej znalazła pod prysznicem. Wspomniała, że już wtedy chciała zadzwonić na policję, ale Paul ją powstrzymał. – A jakiś czas wcześniej ktoś otruł mojego kota – dodała. – Już wtedy byłam przekonana, tak jak teraz, że maczał w tym palce Robert Jablonski. – Dlaczego nic mi nie powiedziałaś o tym oku? – zapytał zdenerwowany Wolfgang. Leona wzruszyła ramionami. – Chyba z obawy, że się ośmieszę. Zrobiłam już taką aferę o otrutego kota, a nikt nie podzielał moich podejrzeń wobec Roberta. Uznalibyście, że mam manię prześladowczą. – A skąd zna pani tego Jablonskiego? – zapytał Weissenburger. Opowiedziała mu pokrótce historię swojego romansu, aż do jego końca. – Wsiadł do taksówki, która miała go zabrać na dworzec – powiedziała. – Zamierzał wrócić do Ascony. Ale przez cały czas miałam jakieś dziwne przeczucie. – Mianowicie? – Poszło zbyt gładko. Zerwałam z nim, a on przyjął to całkiem spokojnie. Nie walczył, nie próbował mnie przekonać. – Nie wszyscy mężczyźni zmieniają się w oszalałe wilki, gdy wymyka im się zdobycz – stwierdził Weissenburger. – Niektórzy całkiem nieźle radzą sobie z odrzuceniem. W jego głosie, w jego słowach zabrzmiała ironia. Nie przepadał za kobietami i uważał, że zawsze się czepiają, bez względu na to, co się robi. Jeśli mężczyzna o nie walczy, natychmiast wrzeszczą o molestowaniu seksualnym. Jeśli nie walczy, sugerują, że albo jest psychopatą, albo pedałem. Weissenburger wziął rozwód przed sześcioma laty i codziennie sobie tego od nowa gratulował. – Widzi pan, bo powodem, dla którego rozstałam się z Robertem, była jego niezwykła zaborczość – odpowiedziała spokojnie Leona, która
postanowiła nie dać się sprowokować. – Tracił panowanie nad sobą, gdy mówiłam lub robiłam coś, co interpretował jako moje oddalenie się czy wycofanie uczuć wobec niego. Przekraczał wtedy wszelkie normy. Dlatego zdziwił mnie spokój, z jakim przyjął zerwanie. Oczywiście od razu pomyślałam, że sobie tylko coś wmawiam. Że histeryzuję. To była sytuacja, która naprawdę kosztowała mnie sporo nerwów. – Hm... – powtórzył Weissenburger. Naskrobał coś w swoich notatkach, a potem zapytał: – Sprawca, nie chciałbym na razie określać jego tożsamości, musiał się jakoś dostać do środka, prawda? – Ma pan na myśli sprawcę, który pobił Paula? – zapytała Leona. – Czy tego, który podrzucił oko do brodzika? Weissenburger się uśmiechnął. Pierwszy raz podczas tej rozmowy drgnęły mu usta, ale i tak nie wyglądał przez to sympatyczniej. Jego uśmiech był blady i pozbawiony radości. – Ciekawie to pani sformułowała, pani Dorn. Pani zdaniem mogło być dwóch sprawców? – Właściwie to nie. Niezręcznie się wyraziłam, ale... Uniósł dłoń, żeby jej przerwać. – Nie, nie. Ja tak właśnie to widzę. Dwóch sprawców. Uważam, że to jak najbardziej możliwe, że odrzucony przez panią wielbiciel... „Dziwne, on też nazwał go moim wielbicielem – pomyślała Leona. – Tak samo jak kiedyś nazywał go Wolfgang. Wielbiciel. Staroświeckie słowo, które kojarzy się z bukietami kwiatów, pralinkami i pełnymi błagań listami”. Jej zdaniem to określenie nie miało z Robertem nic wspólnego, ale z jakichś nieznanych przyczyn ludzie chętnie go wobec niego używali. – ...zakradł się tutaj i podłożył oko – kontynuował tymczasem Weissenburger. – Takie oko można dostać w każdej rzeźni. Nie traktowałbym tego w kategoriach zemsty. On chciał pani dokuczyć, wystraszyć panią. Dać nauczkę. W niesmaczny, ale w sumie niegroźny sposób. – A otruty kot? – Przypadek. Nieszczęśliwy przypadek. Wie pani, ile kotów truje się
co dzień, bo zjadają coś, czego nie powinny? – Mamy w takim razie nieszczęśliwy przypadek – powiedziała Leona – urażonego... wielbiciela, który chce mi dokuczyć, oraz... no właśnie. Kto omal nie pobił mojego szwagra na śmierć? – Włamywacz. Tak, wiem... – Weissenburger uniósł w obronnym geście dłoń, gdy spostrzegł, że Wolfgang już otwiera usta. – Włamywacz w cudzysłowie. Najwyraźniej nie doszło do włamania. Ale może sprawca zadzwonił, a pani szwagier w dobrej wierze mu otworzył. – A potem zaprowadził go przez cały dom do kuchni? – zapytał z powątpiewaniem Wolfgang. – Po co miałby to robić? – Nie wiemy przecież, co powiedział mu ten mężczyzna w drzwiach. Może, że chce odczytać jakiś licznik albo... – W weekend? – wtrąciła Leona. – To wszystko musiało się wydarzyć w sobotę po południu albo dzisiaj, w niedzielę. Weissenburger zaczął tracić cierpliwość. – Dokładny przebieg zdarzeń przedstawi nam poszkodowany, gdy tylko będzie go można przesłuchać. W tej chwili możemy tylko spekulować, a to oczywiście niewiele daje. Możliwe przecież, że sprawca obszedł dom wokoło i zastukał do kuchennych drzwi. – Przecież powinien mieć jakiś motyw – powiedziała Leona. – A nie widać, żeby coś ukradziono. – A już to pani dokładnie sprawdziła? Przejrzała biżuterię i tak dalej? – Nie. Ale szczerze powiedziawszy, niewiele tu jest do ukradzenia. – Sprawca tego nie wiedział. A to jest przecież wyjątkowo zamożna dzielnica – stwierdził z lekką zawiścią w głosie Weissenburger, który sam mieszkał w nędznym, małym mieszkanku. – Sprawca mógł oczekiwać, że się tutaj obłowi. Leona była innego zdania. Nie uważała też, by zmaltretowany Paul wyglądał na kogoś, kogo złodziej unieszkodliwił, żeby splądrować dom. Wtedy wystarczyłoby jedno uderzenie hantlą w głowę. Okropne ślady na całym ciele Paula świadczyły o innych motywach: nienawiści
i przemocy dla samej przemocy. – Załóżmy – powiedział Weissenburger – że pani teoria dotycząca Jablonskiego jest słuszna. Jaki miałby mieć powód, żeby niemal na śmierć pobić pani szwagra? Leona przez cały czas zadawała sobie to samo pytanie, nie mogąc znaleźć na nie odpowiedzi, lecz w tym momencie jakby łuski spadły jej z oczu. – On wcale nie wiedział, że to mój szwagier! – wykrzyknęła. – Nigdy go nie poznał. Na spotkaniu rodzinnym w święta Paula nie było. Robert wziął go za jakiegoś obcego faceta. Panie nadkomisarzu – awansowała go omyłkowo, nawet tego nie zauważywszy – on uznał Paula za mojego nowego kochanka! Jestem tego pewna. Dla niego tak to musiało wyglądać. Pochyliła się. Jej głos zabrzmiał cicho i ochryple. – To znaczy, że on przez cały czas obserwował mój dom. Widział, jak Paul się tu wprowadził. A potem przyszedł, żeby go zabić.
7
Posterunkowy Früngli z policji w Asconie był tego dnia w doskonałym humorze. Uważał, że nigdzie na świecie nie jest w kwietniu tak pięknie jak nad Lago Maggiore. Co prawda na razie niewiele z tego świata widział, dokładnie rzecz biorąc, nigdy nie wyjechał poza granice Szwajcarii. Ale dorastał niedaleko Zurychu i wiedział, jaki tam potrafi być kwiecień. Zimny, a do tego jeszcze często deszczowy. Tutaj, na południu, oznaczał letnie temperatury i niemal szaleńczy rozkwit przyrody. Już w marcu było tu o niebo lepiej niż gdziekolwiek. Früngli zawsze marzył o przeniesieniu do włoskiej części Szwajcarii i dwa lata temu mu się poszczęściło. Od tamtej pory chodził z głową w chmurach, choć oczywiście doskwierała mu policyjna codzienność. Czasem ogarniała go też tęsknota za rodziną. Ale szybko się z niej otrząsał, bo w końcu był w czepku urodzony, a w czepku urodzeni nie tęsknią za domem. Zatrzymał się przed dość paskudnym budynkiem przy Via Murragio i porównał numer domu przed sobą z notatką. Dokładnie tu! Miał sprawdzić niejakiego Roberta Jablonskiego, który był zameldowany pod tym właśnie adresem. Poprosiła o to niemiecka policja z Frankfurtu. Z tego, co się zorientował, chodziło o ciężkie uszkodzenie ciała, ofiara wciąż walczyła o życie. Früngli miał jednak na razie nic więcej nie robić, tylko spisać dane Jablonskiego i rutynowo zapytać, gdzie spędził weekend dwudziestego piątego i szóstego kwietnia. Poprawił czapkę i nachylił się nad tabliczką z nazwiskami. Jest: Jablonski. Früngli zadzwonił i czekał. Zadzwonił ponownie i znowu czekał. Gdy po trzecim dzwonku nadal czekał, choć było oczywiste, że Jablonskiego nie ma akurat w domu, z budynku wyszła sprzątaczka. Dźwigała worek ze śmieciami i dwa pełne kosze papierów. Rzuciła
Früngliemu oskarżycielskie spojrzenie, jakby to on odpowiadał za to, że ona musi pracować w taki piękny dzień. Uśmiechnął się niepewnie i wślizgnął szybko do środka przez zamykające się powoli szklane drzwi. Był wewnątrz budynku, ale właściwie niewiele mu to dało. Jablonskiego nie było. Mimo wszystko może spróbować zadzwonić bezpośrednio do jego drzwi. Sądząc po kolejności tabliczek, powinien mieszkać na trzecim piętrze. Früngli ruszył po schodach. Wielokrotne naciskanie dzwonka na górze przy pomalowanych na brązowo drzwiach mieszkania też nic nie dało. Früngli zaczął schodzić na dół. Piętro niżej minął mieszkanie z szeroko otwartymi drzwiami. Tuż za nimi drogę zagradzał stojący pośrodku odkurzacz, a wszędzie czuć było ostry zapach środków czystości. Czy to stąd wyszła sprzątaczka, którą spotkał na dole? Jakaś inna kobieta w kwiecistej chustce na głowie i z zieloną szufelką w ręku pojawiła się nagle i przyjrzała się Früngliemu spod przymrużonych powiek. – Aha, policja – powiedziała. – Przyszedł pan z powodu Millie? – Millie? – zapytał zdziwiony Früngli. Kobieta przegramoliła się przez odkurzacz i podeszła bliżej. – Millie Faber. Mieszka pode mną. – Szukam Roberta Jablonskiego – odparł Früngli. – Wie pani może, gdzie mogę go znaleźć? – Dobre pytanie. Nie, nie mam pojęcia. Już od wielu tygodni go nie widziałam. Dziwak z niego. Myślę, że ma nie po kolei w głowie – postukała się palcem w czoło. – A pamięta pani dokładniej, kiedy go pani ostatnio widziała? – zapytał Früngli, wyciągając notes. Kobieta się zamyśliła. – Jakoś w marcu, tak mi się wydaje. Był tutaj przez tydzień. Z myszką. – Z myszką? – Z kobietą. Z kochanką, jak przypuszczam. – I od tamtej pory go pani nie widziała?
– Pewnego ranka oboje odjechali. To było gdzieś w połowie miesiąca. Widziałam z balkonu. – Jest pani pewna, że wyjechali? Mogli się wybrać tylko na wycieczkę. Miłośniczka sprzątania popatrzyła na niego z pogardą. – To chyba nie wlekliby ze sobą tyle bagażu, prawda? Wyjechali, może pan być pewien. – Dlaczego nazwała pani Jablonskiego dziwakiem? – zapytał Früngli. – Bo jest dziwny. Z nikim w tym domu tak naprawdę nie utrzymuje kontaktów. Zawsze chodzi własnymi drogami. Czasem nie mówi nawet dzień dobry. A odkąd go znam, ta pani w marcu była jego piątą dziewczyną. Żadna nie wytrzymała z nim zbyt długo. Zdaniem Früngliego to wszystko niekoniecznie czyniło z człowieka dziwaka, ale nie miał ochoty dyskutować na ten temat z sąsiadką Jablonskiego. Wiedział z doświadczenia, że nie ma szans z kobietą tego rodzaju. – Dobrze. Dziękuję – powiedział i schował notes. Lekkim tonem dodał: – A co z tą... jak jej tam? Millie...? – Millie Faber. Mieszka na pierwszym piętrze. Jej też nie widziałam od tygodni. – Może wyjechała. Kobieta znów przybrała pogardliwą minę, czego Früngli zupełnie nie rozumiał. Czemu uważała, że może nim gardzić tylko dlatego, że nie zna szczegółów z życia mieszkańców tego budynku, który ona najwyraźniej uważa za pępek świata? „Durna baba” – pomyślał. – Gdyby miała wyjechać, powiedziałaby mi. Zawsze daje mi wtedy klucze do swojego mieszkania, żebym podlewała jej kwiatki. Ma tam prawdziwą oranżerię. – Może tym razem poprosiła o to kogoś innego? – Bzdury! Zawsze to robiłam, a ona zawsze była zadowolona. Poza tym o tej porze roku niewiele osób tu mieszka. Przecież to są głównie
apartamenty na wakacje. Nie, oprócz mnie nikt nie wchodził w rachubę. – A zwykle widuje ją pani regularnie? – W takim domu trudno się nie spotkać. Choćby zachodząc do skrzynek pocztowych. À propos skrzynek. Skrzynki Millie chyba już dawno nikt nie opróżniał. Prawie nie dostaje poczty, nie ma już na świecie nikogo, więc mogłoby trwać i pół roku, żeby ją napełnić, ale teraz wydaje mi się, że zebrało się tam mnóstwo reklam. – To dziwne – przyznał Früngli. Sprzątaczka, którą spotkał na dole, apatycznym krokiem weszła po schodach i bez słowa przecisnęła się obok Früngliego i swojej pracodawczyni do wnętrza mieszkania. Kobieta w kwiecistej chustce jeszcze coś sobie przypomniała. – Jej balkon, to znaczy balkon Millie, znajduje się tuż pod moim. Przy tej pięknej pogodzie na pewno bym ją tam widywała. Często tak sobie rozmawiałyśmy. A jej kwiaty na balkonie wyglądają na przesuszone. Parę razy padał deszcz, to je uratowało, ale wkrótce będzie po nich. A Millie nigdy nie zaniedbałaby swoich kwiatów. – Proszę pokazać mi drzwi do jej mieszkania – powiedział Früngli. Ochoczo podreptała przed nim korytarzem, schodami w dół i kolejnym korytarzem. A potem stanęła pod drzwiami, na których widniała tabliczka z nazwiskiem „Faber”. – To tu – oznajmiła. – Tu mieszka Millie. Czuć było od niej ostrą woń potu, na co zwrócił uwagę dopiero teraz, gdy ruszyli się z miejsca. Ciężki zapach objął ich niczym klosz. Früngli wyobraził sobie, jak ta kobieta zawzięcie i energicznie szoruje podłogę, a gwałtowne ruchy sprawiają, że zalewa ją pot. Jednocześnie poczuł też coś innego, bardzo delikatnego, tak lekkiego, że początkowo sam nie dowierzał w obecność tego drugiego zapachu, sądził, że mu się wydaje. Potem jednak przyzwyczaił się na tyle do oparów potu, że mógł wyodrębnić drugi zapach, i poczuł, że nagle zrobiło mu się zimno, a skóra na jego głowie dziwnie mrowi. Przypomniał sobie powiedzenie, że włosy stanęły komuś dęba. To musi być to. Dokładnie to.
Poczuł zapach krwi. Nie natrętny, zdecydowanie nie tak intensywny jak zapach potu miłośniczki porządków. Lecz niewątpliwie między ścianami wąskiego korytarza unosił się słodki zapach rozkładu, a Früngliego ogarnęło niemiłe przeczucie, że wydostaje się on przez cieniutką szparę pod drzwiami zaginionej Millie Faber. – Sąsiedzi... – zaczął, lecz jego towarzyszka tylko machnęła ręką. – Millie jest tu na dole sama. Te mieszkania są wykorzystywane tylko latem i na razie nie ma tu nikogo. – Aha. Zadzwonię. Zadzwonił do Millie, choć był na sto procent pewien, że ona nie będzie w stanie mu otworzyć. Coraz silniej czuł specyficzny zapach i zauważył, że mocno spociły mu się dłonie. „Spokojnie – upomniał się – nie możesz teraz stracić głowy. Jesteś policjantem na służbie. Zachowasz zimną krew!” – Ktoś ma klucz do tego mieszkania? – zapytał. – Z tego, co wiem, tylko dozorca – powiedziała kobieta. – A gdzie go mogę znaleźć? – Mieszka dwa domy dalej, w innym bloku, za który też odpowiada. Nazywa się Giuseppe Malini. – Jej oczy się rozszerzyły. – Chce pan wtargnąć do jej mieszkania? Früngli nie użyłby określenia „wtargnąć”. – Myślę, że powinniśmy to sprawdzić i poprosić dozorcę o otworzenie mieszkania – odpowiedział. – Pójdę tam, zobaczę, czy go zastanę. A panią poproszę, żeby pani tutaj poczekała, pani... Przepraszam, zapomniałem nazwiska. – Nie przedstawiałam się jeszcze panu. Zellmeyer. Sigrid Zellmeyer. Starał się zapanować nad zdenerwowaniem, które rozprzestrzeniało się w nim niczym złośliwa narośl. „Cholera – pomyślał, gdy w upale późnego przedpołudnia maszerował do następnego bloku – człowiek idzie, żeby sprawdzić czyjeś personalia, a trafia na taką historię. I do tego jest sam jak palec”. Najchętniej poprosiłby przez radio o wsparcie, wiedział jednak, że
w ten sposób tylko by się ośmieszył. Powziął pewne podejrzenie i musiał sprawdzić, czy ma rację. I powinien to zrobić, cholera jasna, sam. Giuseppe Malini, drobny, zwinny Włoch, który mówił po niemiecku płynnie, ale z mocnym akcentem, poprosił tylko Früngliego o okazanie legitymacji i był gotów od razu z nim pójść. Sigrid Zellmeyer stała przed drzwiami Millie niczym warujący pies i oznajmiła, że od odejścia policjanta nie ruszyła się stamtąd choćby na milimetr. W bloku było bardzo cicho, tylko z drugiego piętra dochodził pomruk odkurzacza, którego używała sprzątaczka Sigrid. – Dziwnie tu pachnie – stwierdził Malini, wygrzebując klucz z wypchanej kieszeni spodni. – Ja nic nie czuję – odpowiedziała Sigrid. „Chyba w ogóle nie czujesz zapachów – pomyślał z irytacją Früngli – bo w przeciwnym razie już dawno padłabyś od własnego smrodu”. Malini przekręcił klucz i popchnął drzwi do środka. W tym samym momencie drgnął i śmiertelnie zbladł. – Madonna! – jęknął. – Teraz już czuję – powiedziała Sigrid. – Dobry Boże! – Proszę zostać na zewnątrz – nakazał im Früngli i po raz pierwszy w życiu pożałował, że nie posłuchał matki i nie postarał się o posadę w urzędzie skarbowym. – Wejdę sam. Uderzył go mocny, intensywny i słodki zapach krwi, który wyczuł już na korytarzu. Chyba wszystkie okna w mieszkaniu były zamknięte, za to żaluzje nie zostały spuszczone, więc po paru dniach upału w każdym pomieszczeniu było gorąco i duszno jak w piekarniku. Wszędzie unosił się trupi odór, który każdej żywej istocie zaparłby dech w piersiach. Był okropny, obrzydliwy, mdły i straszny. Früngli nawet nie byłby w stanie opisać tego piekielnego smrodu. Drżącymi palcami wyjął chusteczkę, przycisnął ją sobie do nosa i zerknął przez ramię, żeby się upewnić, że Malini i Sigrid Zellmeyer rzeczywiście zostali na korytarzu. A potem z wahaniem ruszył naprzód, do kuchni Millie, do jej sypialni, a w końcu do salonu, gdzie krew oblepiała ściany, szafki,
obrazy, półki na książki, telewizor, firanki, sofę i podłogę. Tam właśnie znalazł Millie i na jej widok głęboko zaczerpnął powietrza. Wciągnął jednak tylko morderczy odór rzeźni, a potem pognał do łazienki i zaczął wymiotować do umywalki, bo do sedesu już nie zdążył. W lustrze zobaczył swoją twarz, dziwnie zielonkawą, z oczami wypełnionymi strachem. Malini zwrócił się do Madonny, a Sigrid do Boga. On wydobył z siebie tylko ciche, bezsilne „O Jezu!”.
8
Trzeciego dnia po pobiciu Paul wciąż był nieprzytomny. We wtorek, tak jak w poniedziałek, Leona pojechała do szpitala prosto po pracy. Na oddziale intensywnej terapii mogła tylko popatrzeć na szwagra przez szybę. Prawie go nie widziała zza warstw bandaży, w których wyglądał jak mumia, i mnóstwa groźnie wyglądających urządzeń i rurek. Doznał ciężkich obrażeń wewnętrznych, miał uszkodzone lub zmiażdżone różne narządy oraz złamania kości, a co gorsza krwawienie do mózgu, które lekarze jakoś opanowali, ale które wciąż zagrażało jego życiu. – Myśli pan, że z tego wyjdzie? – zapytała Leona lekarza prowadzącego. Lekarz był oschłym, lakonicznym człowiekiem, który nie zwykł wzbudzać optymizmu tam, gdzie uważał go za nie na miejscu. Przez chwilę kołysał głową. – Czterdzieści do sześćdziesięciu – powiedział. Leona uchwyciła się cienia nadziei. – To znaczy, że ma sześćdziesiąt procent szansy? – dopytała. Tym razem nie zakołysał głową, tylko nią potrząsnął. – Czterdzieści, że z tego wyjdzie. A sześćdziesiąt, że nie. Łzy napływały jej do oczu, gdy patrzyła na tego postawnego mężczyznę, który leżał tak bezradnie, tocząc samotną walkę ze śmiercią. Stała na korytarzu, przyciskając twarz do szyby i nic nie mogła dla niego zrobić. Jedynie się modlić, czekać i mieć nadzieję, nic więcej. Ekipa od zabezpieczania śladów znalazła odciski palców na klamce drzwi prowadzących z ogrodu do kuchni, które nie należały ani do Leony, ani do Paula, ani do Wolfganga. Od wewnętrznej strony były tylko ślady Paula. Weissenburger przedstawił Leonie swoją teorię, nie mając pojęcia, jak bliski jest prawdy. – Zakładamy, że drzwi do kuchni były otwarte. W końcu pani
szwagier skończył właśnie malować wszystkie szafki. Zwykle ludzie nie zamykają szczelnie pomieszczeń, w których coś świeżo pomalowano, prawda? Ponieważ okno było zamknięte, prawdopodobnie zostawił otwarte drzwi. To był przecież bardzo ciepły dzień i ciepły wieczór. Potem oglądał telewizję w salonie, zjadł coś, wypił piwo, na co wskazują włączony odbiornik, pusty talerz i szklanka po piwie. W którymś momencie coś usłyszał. Dźwięk dochodził z kuchni, więc poszedł tam, żeby sprawdzić. I trafił na włamywacza, który natychmiast zaatakował. Potem sprawca zbiegł z powrotem do ogrodu, zatrzaskując za sobą drzwi, stąd jego odciski na klamce. – Jeśli to rzeczywiście był włamywacz – odparła Leona – to dlaczego nie splądrował domu, gdy już unieszkodliwił Paula? Dlaczego zupełnie niczego nie zabrał? – Nadal jest pani przekonana, że niczego nie brakuje? – Podczas naszej poprzedniej rozmowy nie byłam pewna. Teraz już jestem. Niczego nie ukradziono. – Cóż, w takim razie przypuszczam, że włamywacz stracił głowę. Został zaskoczony. Pobił człowieka. Może nawet myślał, że go zabił. Włamanie to zupełnie inna kategoria niż zabójstwo. Wolał uciec. – Ale sprawdzacie Roberta Jablonskiego, tak? Jego odciski palców... – Nie wiemy, czyje są te odciski na klamce. Nie było ich w policyjnej bazie. Wiemy tylko, że to nie są ani pani odciski, ani pani szwagra, ani męża. – Na pewno są jeszcze gdzieś w domu odciski palców Roberta – powiedziała Leona. – Przecież mieszkał tu parę miesięcy. Tylko że od tamtej pory trzy razy była u mnie sprzątaczka. Trudno będzie cokolwiek znaleźć. – Nie możemy objąć procedurą dochodzeniową każdego skrawka pani domu. I to na podstawie samego podejrzenia. Weissenburger wyraźnie dał do zrozumienia, że nadal nie podziela podejrzeń Leony wobec Roberta. – Na hantli nie ma żadnych odcisków – dodał. – Musiał mieć rękawiczkę, ale zdjął ją, zanim wyszedł z domu.
– Dlaczego? – Słucham? – Dlaczego zdjął rękawiczkę? Przecież musiał mieć świadomość, że zostawi ślady na klamce. – Spanikował, jak już mówiłem. I... – Nie – przerwała mu Leona. – Na pewno ani na sekundę nie wpadł w panikę. On chciał gdzieś zostawić odciski. Pewnie chciał, żebym wiedziała, że to on. Mina Weissenburgera była tak sceptyczna, że Leona pośpiesznie dodała: – Ale sprawdzicie Roberta? – Poprosimy kolegów w Szwajcarii, żeby sprawdzili jego dokumenty i zapytali, gdzie przebywał w czasie popełnienia przestępstwa. Szczerze mówiąc, niewiele się po tym spodziewam, ale mimo wszystko podjąłem odpowiednie kroki. „To wspaniałe, gdy ktoś tak się angażuje w swoją pracę, jak ten Weissenburger – pomyślała z sarkazmem Leona. – Ten facet naprawdę jest jak pies myśliwski”. O tym wszystkim myślała, stojąc w deszczowy wtorek na oddziale intensywnej terapii i patrząc na nieruchome ciało, które kiedyś było silnym, energicznym Paulem. „Nie umieraj, proszę – błagała w duchu – nie poddawaj się!” Jakaś pielęgniarka minęła ją i uśmiechnęła się. – Nie wygląda pani dobrze – powiedziała. – Napije się pani kawy? – Nie, bardzo dziękuję. Nie mogłabym potem spać. – Znów popatrzyła przez szybę. Pielęgniarka powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem. – Niech pani nie traci nadziei – powiedziała. – On ma bardzo duże szanse. – Tak pani myśli? – Jest bardzo, bardzo ciężko ranny, ale ma silny organizm. Ma mocne, wysportowane ciało. Wie pani, mógłby mieć dużo gorsze warunki.
– Tak, oczywiście – mruknęła Leona. Pielęgniarka wzięła ją za rękę. – Niech pani idzie do domu. Wygląda pani na wykończoną. Tutaj w tej chwili i tak pani nic nie zrobi. Niech pani weźmie długą, ciepłą kąpiel, a potem położy się do łóżka! Leona pożegnała się i opuściła szpital. Wciąż padało. Pośpieszyła do auta, którego dach i maska pokryte były białymi płatkami kwiatów wiśni, strąconymi przez wiatr ze stojącego opodal drzewa. Następnego dnia mieli przyjechać Olivia i rodzice, żeby odwiedzić Paula. Byli przerażeni i wstrząśnięci, gdy dowiedzieli się o nieszczęściu. Leona nie chciała ich bardziej denerwować, więc nie powiedziała, że jej zdaniem sprawcą był Robert. Niech sobie na razie wierzą w wersję Weissenburgera o włamywaczu. Jadąc do domu przez deszcz i wciąż spore wieczorne korki, starała się pocieszyć słowami pielęgniarki. Ma silny organizm. Jest mocny i wysportowany. Mógłby mieć dużo gorsze warunki. Gdy dotarła do domu, od razu zauważyła zaparkowany przed nim samochód Wolfganga. „A więc znów tu jest” – pomyślała i mimowolnie odetchnęła z ulgą. W niedzielę późnym wieczorem, gdy w końcu wyszli już wszyscy policjanci, oznajmił, jakby to było oczywiste: „Lepiej zostanę tu dziś na noc” – i posłał sobie łóżko w pokoju gościnnym. W poniedziałek wieczorem też się pojawił i znów spędził noc w ich wspólnym domu. Wyglądało na to, że ma zamiar to kontynuować, a Leonie po raz pierwszy przyszło do głowy, że chodzi mu nie tylko o zapewnienie jej psychicznego wsparcia. Bał się zostawić ją samą. Uważał, że ona też jest w niebezpieczeństwie. „I prawdopodobnie ma rację – pomyślała, by w następnej chwili uświadomić sobie kolejne zagrożenie: – Na ile on będzie bezpieczny, gdy Robert się dowie, że bywa w jej domu?” Wolfgang musiał ją usłyszeć, bo otworzył drzwi, zanim wsunęła klucz do zamka. – Leono, dobrze, że jesteś! – Wciągnął ją do środka i dokładnie
zamknął drzwi. Gdy pomagał jej zdjąć mokry płaszcz, powiedział: – Weissenburger zadzwonił do mnie do redakcji. I od razu tu przyjechałem. – Coś nowego? – A jakże. Chodź do salonu. Co u Paula? – Bez zmian. On wygląda okropnie, Wolfgangu. Jest taki słaby i bezradny. – Poszła za mężem do salonu. – To o co chodzi? Usiadła w fotelu. Wolfgang wolał stać, był zbyt przejęty, żeby usiąść. – Policja w Asconie wysłała dziś rano funkcjonariusza, żeby sprawdził Roberta Jablonskiego pod podanym przez ciebie adresem – powiedział. – Nie zastał go. Według jednej z mieszkanek bloku nie widziano go tam od marca, od dnia, w którym wyjechał razem z tobą. Wygląda na to, że miałaś rację. Nie wrócił do Ascony. Wyprostowała się. – A więc to prawda. On wciąż tu jest. I... – Chwileczkę – przerwał jej Wolfgang. – Dalej jest jeszcze ciekawiej. W tym samym budynku policja znalazła zamordowaną kobietę. – Co takiego? – Mieszkanka bloku opowiedziała policjantowi, że jednej z sąsiadek nie widziano od tygodni. Martwiła się, a funkcjonariusz postanowił to sprawdzić, chyba przede wszystkim po to, żeby dała mu spokój. I znalazł zaginioną w jej salonie. Okrutnie zmasakrowaną. Leona chciała wstać, ale poczuła, że ma nogi jak z waty. Siedziała więc dalej, ale zaczęła się cała trząść. – Jak... jak nazywała się tamta kobieta? Może ją znam. – Poczekaj. Emilia Faber albo jakoś tak. – O Boże – szepnęła Leona. – Znałaś ją? – Rozmawiałam z nią kilka razy, gdy byłam w Asconie. Przypomniała sobie Millie Faber. Sympatyczną, trochę prostoduszną starszą panią w zadbanym mieszkaniu z falbaniastymi firankami i mnóstwem roślin doniczkowych. Trudno było ją sobie wyobrazić
martwą, zmasakrowaną, jak powiedział Wolfgang. – Ona... To przez nią tak naprawdę zdecydowałam się ostatecznie odejść od Roberta – dodała z wahaniem. – Powiedziała mi, że jego poprzednia dziewczyna wcale nie utonęła w jeziorze, tylko od niego uciekła. Ona... Nagle oczy jej się rozszerzyły, a oddech skrócił, bo uświadomiła sobie, co właśnie powiedziała. – Wolfgangu, to jakby przez nią odeszłam! Rozumiesz? I Robert też to wiedział. Sama mu powiedziałam. Złorzeczył Millie jak szalony... Myślisz, że to on? Wolfgang bał się spojrzeć jej w oczy. – To on, Leono, to już pewne. Odciski jego palców znaleziono w różnych miejscach jej mieszkania, także na nożu, którym ją zabito. Porównali je z odciskami z jego mieszkania. Są też identyczne z tymi z naszych drzwi kuchennych. Leona czuła, że zaraz zrobi jej się ciemno przed oczami, i najwyraźniej było to po niej widać, bo Wolfgang natychmiast przykucnął obok niej i wziął jej lodowate dłonie w swoje. – Oddychaj głęboko – powiedział szybko. – Głęboko i spokojnie, Leono. Właśnie tak. Zawrót głowy rzeczywiście minął i przestało jej migotać przed oczami. Wyraźnie widziała przed sobą zatroskaną twarz Wolfganga. – O rety! – powiedział. – Nawet usta ci pobladły. Myślałem, że zaraz zemdlejesz. Otarła sobie mokre od zimnego potu czoło. – To mnie chyba przerasta. – Dam ci teraz coś mocniejszego do wypicia – oznajmił Wolfgang, wstając. – A potem pójdziemy coś zjeść. Bardzo schudłaś, Leono. Ktoś musi cię w końcu podkarmić. „Byle nie ty” – pomyślała zdumiona agresją, jaka w niej wezbrała. Patrzyła na swojego męża, jak wyjmuje kieliszek z szafki, przynosi z jadalni butelkę wódki i otwiera ją. Szybkie, wprawne ruchy. To był jego dom, jego kieliszki, jego butelki. A gdyby w zeszłym roku nie
doszedł nagle do wniosku, że musi udowodnić swą niezłomną potencję i męski czar w łóżku innej kobiety, to dalej mogło być tak, jak było: przytulny dom, dobre życie. Gdyby nie odszedł, nie dotknąłby ich ten okropny koszmar. Dolly wciąż by żyła, i biedna Millie Faber, Paul nie walczyłby o życie na oddziale intensywnej terapii. Nie musiałaby drżeć z lęku, kto będzie następny. „Dlaczego wszystko nie mogło zostać tak, jak było – pomyślała, czując zarazem wściekłość i rozpacz. – Dlaczego on musiał to wszystko zepsuć?” Wstała. Z zaskoczeniem stwierdziła, że stoi na nogach mocniej, niż się spodziewała. Gdy Wolfgang podszedł do niej, żeby podać jej kieliszek, uniosła rękę i uderzyła go w twarz. – Ty świnio! – powiedziała. – Ty cholerna świnio. Ty i ta twoja cholerna lafirynda, którą koniecznie musiałeś uszczęśliwić! Widzisz, co narobiłeś? Patrzył na nią osłupiały. Na jego policzku odcisnął się każdy palec jej prawej dłoni. Wódka się wylała, spłynęła przez krawędź kieliszka. – Oszalałaś? – zapytał w końcu. – Czy ja oszalałam? To naprawdę świetne pytanie! Chyba faktycznie oszaleję, jeśli tak dalej pójdzie. – Jej głos przybrał nieprzyjemny, piskliwy ton. – Na razie mamy tylko martwego kota, martwą kobietę i na wpół martwego mężczyznę. To przecież nic, ale może będzie lepiej, co? Robert na pewno ma w zapasie mnóstwo dobrych pomysłów, nie będzie nam się nudziło! Wolfgang odstawił kieliszek na stół. – Leono, nic dziwnego, że nerwy odmawiają ci posłuszeństwa. Ale powinnaś postarać się... – Ach, to ja mam się postarać? Ja? – Wykręciła się, gdy chciał uspokajającym gestem położyć jej rękę na ramieniu. – A pomyślałeś choć raz o tym, na ile ty sam odpowiadasz za to wszystko? Za ten cały koszmar, w którym tkwimy po uszy? Ty z tą swoją... – Przestań natychmiast! – Teraz on też był wściekły. – To ja poszedłem z Jablonskim do łóżka czy ty? Kto ściągnął nam na głowę
tego psychopatę? – No świetnie! To teraz ja jestem wszystkiemu winna. Teraz... – Tego nie powiedziałem. – To ty odszedłeś! To ty mnie zostawiłeś! To ty z dnia na dzień zburzyłeś całe nasze życie. Wyrzuciłeś mnie jak schodzony but, bo stwierdziłeś, że znalazłeś coś lepszego. Czy choć raz pomyślałeś, jak ja się z tym czuję? Co mi zrobiłeś? – Wiele razy mówiłem, że mi przykro. Wiem, że bardzo cię zraniłem. – Zraniłem! Była zdziwiona, że nie płacze. W takiej sytuacji szloch był niemal obowiązkowy. Ale nie płakała. Jej głos nie był już piskliwy. Była trzeźwa i zimna jak lód. – Zrujnowałeś moje poczucie własnej wartości. Zniszczyłeś wszystko, w co wierzyłam. Zabiłeś we mnie coś, co nigdy się już nie obudzi. I przez to uczyniłeś mnie łatwą ofiarą dla kogoś takiego jak Jablonski. Wiedziałeś, że jestem wstrząśnięta samobójstwem Evy Fabiani. Zostawiłeś mnie w chwili, w której naprawdę cię potrzebowałam. Poszłam w odstawkę, jakbym była jakąś przypadkową znajomą. I nie opowiadaj mi tutaj, że czekała tam na ciebie miłość twojego życia. Bo właśnie widać! Masz jej dosyć. Najwyraźniej posłużyła tylko jako ciepły prysznic dla twojego ego. I po to właśnie, dla dziecinnego, idiotycznego, śmiesznego wręcz dowodu swojej supermęskości musiałeś to wszystko zniszczyć. Wszystko! – Możemy o tym wszystkim porozmawiać, Leono. – Jego gniew zniknął, był teraz gotów uspokajać i wyjaśniać. – Powinniśmy o tym wszystkim porozmawiać, to oczywiste. Ale na razie musimy przetrwać to. Mamy do czynienia z naprawdę niebezpiecznym psychopatą. – To ja – powiedziała Leona. – To ja muszę to przetrwać. Zrobił teraz tak zatroskaną minę, jakby miał przed sobą małe, nierozsądne dziecko, któremu trzeba wybić z głowy lekkomyślny plan. – Sama nie dasz rady. A ja na to zresztą nie pozwolę. Potem, gdy już będzie po wszystkim, będziesz mogła posłać mnie do diabła. Ale na
razie się mnie nie pozbędziesz. – Już się ciebie pozbyłam. Nie musisz tu przychodzić, chronić mnie i udawać dobrodzieja. – Spotykałem się z tobą, zanim to wszystko się skomplikowało, pamiętasz? I nie jestem tutaj ani jako twój dobrodziej, ani jako ochroniarz. Oboje znajdujemy się w niebezpieczeństwie i uważam, że lepiej będzie, jeśli będziemy trzymać się razem. – W niebezpieczeństwie jesteś tylko, przebywając w mojej obecności. Będziesz miał to za sobą, jak się ulotnisz. Westchnął głęboko, w jej oczach zobaczył pewność, że ona będzie się upierać, żeby ją zostawił. – Nie powinnaś być sama – powiedział w końcu. – Jeśli nie ze mną, to z kimś innym. Jablonski jest o wiele bardziej niebezpieczny, niż przypuszczaliśmy. Nie masz z nim szans, Leono. Nikt nie ma szans z szaleńcem, bo on jest nieobliczalny. Wiedziała, że ma rację, i nagle poczuła, że nie ma już ani siły, ani ochoty, żeby się z nim kłócić i żeby go odtrącać. – Rób, co uważasz za stosowne – powiedziała znużonym tonem. Wolfgang wysilił się na blady uśmiech. – Wyjdziemy z tego cało. Proszę – znów podał jej kieliszek. – Masz ochotę? A może wolisz mnie znowu spoliczkować? – Przepraszam – przyjęła kieliszek. Poczuła, jak ciepło wódki spływa w głąb jej ciała. – Naprawdę mi przykro. – W porządku. – I co dalej? Weissenburger coś mówił? – zapytała rzeczowym tonem. Wolfgang z ulgą przyjął konkretne pytanie. – Weissenburger wręcz spanikował. Teraz ta sprawa dotyczy morderstwa i próby zabójstwa Paula, więc musiał się pożegnać ze swoją teorią o włamywaczu. Odniosłem wrażenie, że trochę mu głupio, bo zawsze traktował cię jak histeryczkę, gdy mówiłaś, że sprawcą może być Jablonski. – I dobrze mu tak – powiedziała Leona. – Mam nadzieję, że zżera go
wstyd. Wolfgang mówił dalej: – Wydano nakaz aresztowania Jablonskiego. Jest poszukiwany. Leona opróżniła kieliszek. – Ciekawe, czemu mam wrażenie, że go nie złapią? Że mogą sobie gdzieś wsadzić te swoje nakazy i poszukiwania? – Nie będzie mu łatwo. Gdzieś przecież musi mieszkać. A wszędzie są sąsiedzi, właściciele. Jego zdjęcie ukaże się w gazetach. Nie będzie już mógł tak spokojnie utrudniać ci życia. Teraz będzie się musiał starać przede wszystkim umknąć policji, a to z pewnością przysporzy mu problemów. – Widząc, jak bardzo Leona jest przygnębiona, pogładził ją pocieszająco po policzku. – Chodź. Musisz coś zjeść. Pójdźmy gdzieś i tam się naradzimy, co dalej robić. Skinęła głową. W ogóle nie czuła głodu, ale od śniadania nie miała nic w ustach, a wiedziała, że się wykończy, jeśli nie będzie się prawidłowo odżywiać. Coś jej się jednak jeszcze przypomniało. – Jak umarła Millie? Wspomniałeś coś o nożu... – Na pewno chcesz wiedzieć? – Tak? – Uderzył ją ciężkim przedmiotem, gipsową rzeźbą, która stała na stoliku w przedpokoju. Były na niej jej włosy i krew. A potem zaciągnął ją do salonu i tam chyba ze sto razy dźgnął kuchennym nożem. Musiał wpaść w prawdziwy szał. Leona starała się nie wyobrażać sobie, co tam się stało. – To znaczy, że przed kilkoma dniami był w Asconie. Pewnie tuż przed tym, zanim tu wrócił i pobił Paula. – Nie. Nie był w Asconie. Wolfgang musiał dopowiedzieć fragment opowieści, który wolałby opuścić, lecz ponieważ Leona zapytała, nie miał wyjścia. – Emilia Faber nie żyła od ponad sześciu tygodni, tak stwierdził lekarz sądowy. To znaczy, że... Zamilkł, lecz Leona domyśliła się, co chciał powiedzieć. Poczuła
mdłości. Robert zabił Millie, gdy oboje byli jeszcze w Asconie. Przypomniała sobie „spacer”, na który poszedł, gdy opowiedziała mu o swojej rozmowie z Millie. Kiedy ona pakowała rzeczy, on dwa piętra niżej masakrował tamtą kobietę. A potem wrócił do mieszkania, poszedł do łazienki, umył się i wrzucił zakrwawione ubrania do prania. I spokojnie przespał noc na sofie w tym samym pokoju co ona. Z tego, co pamiętała, nawet raz niespokojnie nie westchnął.
9
– Powinna mi pani była powiedzieć, że się przeprowadza – powiedział komisarz Hülsch z delikatnym wyrzutem w głosie. – Wciąż prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa pani siostry i jest chyba oczywiste, że możemy pani potrzebować. Lisa skinęła głową. – To się tak jakoś szybko potoczyło – powiedziała. – Chciałbym jeszcze raz wyrazić moje kondolencje z powodu śmierci pani ojca – powiedział Hülsch. – Musi być pani bardzo ciężko. – Ach, dla mojego ojca to było wybawienie – odpowiedziała Lisa, a w duchu dodała: „I dla mnie też!”. – Nie chciałam tego domu, wie pan, na wsi nie da się żyć. Zawsze pragnęłam się przenieść do Monachium i teraz mi się w końcu udało! Lisa powiedziała to z takim zadowoleniem, jakiego Hülsch nigdy u niej nie słyszał. Rozejrzał się po małym mieszkanku na przedmieściu Neu-Aubing, gdzie ją w końcu znalazł. Beżowa wykładzina, lakierowane na biało meble, szklany stół i stolik do kompletu przy kanapie. Ani śladu kurzu, Lisa najwyraźniej pedantycznie pilnowała porządku w swoim królestwie. Hülsch przypomniał sobie jej zniszczony, podupadły dom rodzinny pod Augsburgiem, krzywe podłogi, stęchły zaduch unoszący się pomiędzy ścianami, przebarwione papierosowym dymem i przesiąknięte kuchennymi zapachami zasłony w oknach. Nawet jeśli to mieszkanie znajdowało się w okropnym bloku w najbrzydszej dzielnicy Monachium, to i tak Lisie było lepiej. Ona sama też się zmieniła. To, że jest ładna, zauważył już wcześniej, ale wtedy często sprawiała wrażenie obdartej, zaniedbanej, zmęczonej. Teraz była równie wystrojona jak jej mieszkanie. Miała na sobie obcisłe czarne dżinsy, sięgające kolan kozaczki i jaskrawoczerwony sweterek. Rozjaśnione włosy ułożone były w duże fale. W uszach lśniły
kryształowe kolczyki. Jej wygląd nie odpowiadał gustowi Hülscha, uważał, że jest tani, ale mógł sobie wyobrazić, że taka właśnie Lisa podoba się wielu mężczyznom. – Cieszę się, że się pani ułożyło – powiedział, i mówił to szczerze. W związku ze śledztwem w sprawie Anny Heldauer miał wystarczający wgląd w sytuację tej rodziny, by zdawać sobie sprawę, że los nie oszczędzał Lisy już od najmłodszych lat. – Wróciła pani do pracy? – zapytał. Uśmiechnęła się. – Tak. Frederica, to znaczy ta kobieta, która poznała Annę w Hiszpanii, wie pan, załatwiła mi pracę w agencji, w której sama pracuje. Moonlight. – Moonlight? – Agencja towarzyska. Dla panów. Dotrzymujemy towarzystwa samotnym mężczyznom. Stłumił pełne rezygnacji westchnienie. Prostytucja. Tak coś przeczuwał. – Cóż, dobrze, jeśli to pani odpowiada – powiedział. A w duchu dodał: „To nie twoja sprawa. Masz wyjaśnić sprawę morderstwa. Nic więcej”. – Liso, mogę mówić pani po imieniu? Chciałbym przejść do celu mojej wizyty – kontynuował. – Natrafiliśmy na pewien trop, może to coś da. Może nigdzie nas nie doprowadzi, ale... – Tak? – zapytała Lisa. – Czy mówi pani cokolwiek nazwisko Robert Jablonski? – Nie. Nie sądzę. A raczej jestem pewna. Dlaczego pan pyta? – Policja we Frankfurcie prowadzi przeciwko niemu dochodzenie. Wystawiono nawet nakaz aresztowania. Prawdopodobnie zamordował pewną kobietę w jej mieszkaniu w Asconie i... – W Asconie?! – wtrąciła zdumiona Lisa. Hülsch skinął głową. – To, że morderstwa dokonano w Asconie, natychmiast zwróciło moją uwagę. A także sposób, w jaki potraktowano ofiarę. Opis jest niemal identyczny jak ten dotyczący pani siostry. W przeciwnym razie
nigdy nie dostrzegłbym związku. – Zauważywszy wzburzenie Lisy, uspokajającym gestem uniósł dłoń. – Możliwe, że te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego. Nie powinniśmy robić sobie zbyt wiele nadziei, że natrafiliśmy na dobry trop. – Tak bardzo bym chciała, żebyśmy złapali tego człowieka – powiedziała żarliwie Lisa, a zabrzmiało to tak, jakby sama była policjantką, i to bezpośrednio zaangażowaną w śledztwo. – Taki ktoś powinien do końca życia siedzieć w więzieniu, nie uważa pan? – Moim zdaniem człowiek, który zamordował pani siostrę, powinien znaleźć się w zamkniętej klinice psychiatrycznej – odparł z powagą Hülsch. – Jestem przekonany, że tego morderstwa dokonał psychopata. Lisa głęboko odetchnęła. Nie był pewien, czy było to westchnienie rozpaczy, czy też słychać w nim było cień ekscytacji. Sięgnął do kieszeni marynarki. – Koledzy z Frankfurtu przesłali nam zdjęcie Jablonskiego. To mało prawdopodobne, żeby go pani znała, ale mimo wszystko chciałem pani pokazać tę fotografię. Gdzież ona jest... W końcu znalazł zdjęcie i podał jej przez stół. Wziąwszy je, natychmiast szeroko otworzyła oczy i zaczerpnęła głęboko powietrza. – Przecież to Benno! – wykrzyknęła zdumiona. Hülsch się wyprostował. – Zna pani tego człowieka? – Oczywiście. W zeszłym roku przez kilka tygodni opiekował się moim ojcem jako pielęgniarz. Był z takiego prywatnego ośrodka opiekuńczego w sąsiedniej wsi. Widział, jak zmienia się kolor jej oczu, gdy powoli dociera do niej prawda. – A więc to tak! – powiedziała, a w jej głosie nie słychać już było ekscytacji, tylko samą grozę. – To on czekał na Annę. Czekał na nią w jej własnym domu. A ona wpadła mu prosto w ręce.
10
Leona i Bernhard Fabiani spotkali się w śródmieściu, w winiarni, którą zaproponował Bernhard. Leona poprosiła go o rozmowę, a on od razu się zgodził. – Proszę tylko podać godzinę – powiedział. – Spotkam się z panią z przyjemnością. Leona była wcześniej w szpitalu. Stan Paula nie uległ zmianie, wciąż był w śpiączce. Byli u niego dwaj koledzy, jeden z nich walczył ze łzami. – To okropne widzieć go, jak... jak tak leży. Naprawdę okropne. Pani jest jego żoną? Nic dziwnego. Koledzy Paula pewnie nigdy nie mieli okazji spotkać Olivii. Leona odpowiedziała, że jest jego szwagierką. Zanim wyszła, pomodliła się w duchu. Poczuła dziecięcą potrzebę, żeby zaproponować Bogu coś w zamian, jeśli pozwoli Paulowi przeżyć. Mogła przeznaczyć pieniądze dla potrzebujących albo mniej myśleć o sobie, albo coś takiego. Ale dała sobie spokój. Nie sądziła, żeby Boga tak łatwo dało się przekupić. Bernhard już czekał, gdy wchodziła do winiarni. Ucieszyła się na jego widok. Ktoś, kto też znał Roberta. Kto znał go naprawdę. Jeśli chodzi o Roberta, Leona czuła się zupełnie sama, nawet wobec własnych rodziców. Przygnębiał ją ten okropny związek, w który weszła i który naznaczył ją chyba na resztę życia. Wszyscy inni znajdowali się po drugiej stronie niewidzialnej granicy, która oddziela horror od normalności. W świecie innych ludzi istniały problemy małżeńskie, troska o dzieci i o pracę. Nie było tam psychopatycznych morderców. Oni istnieli w jej świecie. Wydawało jej się, że przez to na całe życie została odseparowana od zwyczajnej codzienności. Opowiedziała Bernhardowi, co się wydarzyło, o napadzie na Paula,
o morderstwie Millie i o tym, że Weissenburger zasugerował tajemniczo, że Robert może mieć na swoim koncie inne zbrodnie. Bernhard był zszokowany. – Wiedziałem, że coś z nim nie tak. Ale w najgorszych przypuszczeniach nie posunąłbym się tak daleko. – Mój mąż i ja dostaliśmy policyjną ochronę – powiedziała Leona. – A to znaczy, że co godzina przejeżdża przed naszym domem patrol. Od wpół do siódmej, jeśli jestem w domu. W weekendy też. Wydaje mi się, że policjanci doskonale zdają sobie sprawę, że to wcale nie zapewnia nam bezpieczeństwa, ale wykonują swoje obowiązki. Jeśli coś się stanie, nikt nie będzie im mógł nic zarzucić. – Nie powinni państwo mieszkać dalej w tym domu, Leono. Uważam, że to zbyt niebezpieczne. – A dokąd miałabym się udać? – Może do rodziny... – Nigdy w życiu! – Leona obronnym gestem uniosła obie dłonie. – Nie ściągnę im na głowę tego szaleńca! On doskonale wie, gdzie mieszkają, i natychmiast by się tam zjawił. Wystarczy, że Paul ledwo żywy leży w szpitalu. Nic takiego w żadnym razie nie może spotkać moich rodziców i sióstr! – Nie sądzę, żeby zamierzał atakować członków pani rodziny – powiedział Bernhard. – Wszystko, co o nim wiemy, wskazuje na to, że jego nienawiść kieruje się bezpośrednio na ludzi, którzy, w jego mniemaniu, coś mu zrobili. Ta kobieta w Asconie go wsypała. Pani szwagra uznał za pani kochanka, a więc za kogoś, kto odebrał mu kobietę. On jest psychicznie chory, Leono, ale nie działa na oślep, tylko w sposób celowy. Zakładam, że musi tak działać, żeby móc przed samym sobą usprawiedliwić swoje czyny. W jakimś sensie, choć brzmi to absurdalnie, ma swój kodeks moralny, którego przestrzega. – Mimo wszystko nie zaryzykuję wyjazdu do rodziny. Nie wiem, co jeszcze wymyśli jego chory umysł. Może nagle wszyscy okażą się czegoś winni. To byłoby zbyt niebezpieczne. – Musi istnieć jakieś miejsce, gdzie może się pani udać!
Posłała mu bezradny, wymuszony uśmiech. – Na jak długo, Bernhardzie? Na jak długo miałabym wyłączyć się z życia i gdzieś ukryć? Wziąć urlop, zniknąć... do kiedy? Miałabym się schować na cztery tygodnie, na rok, na dwa lata? – Wydano nakaz aresztowania. Szukają go. I złapią. To samo powtarzał Wolfgang. Wieczorami, gdy siedzieli razem i próbowali zachowywać się tak, jakby wszystko było normalnie. Jakby to było normalne, że żadne okno nie jest uchylone i że wszystkie drzwi są zawsze zamknięte. Że zaciągają zasłony, gdy tylko robi się na tyle ciemno, że trzeba zapalić światło. – Nie powinniśmy siedzieć przy pełnym świetle, widoczni jak na talerzu – mówiła wtedy Leona. – Może... Nie musiała kończyć zdania. Wolfgang wiedział, co ma na myśli. Może Robert stoi gdzieś tam na zewnątrz. Może znów jest bardzo blisko. – Niełatwo będzie go złapać – odpowiedziała na słowa Bernharda. – Przecież pan go zna. On jest wyjątkowo inteligentny. Tak szybko nie wpadnie. – Policja też nie jest głupia. Niech pani posłucha, Leono – sięgnął przez stół po jej dłonie i mocno je chwycił. – Wiem, że to zabrzmi banalnie, gdy poproszę panią, żeby miała pani ufność i nadzieję. Ale to jedyne, co może pani zrobić. Musi pani przyjąć, że policja go schwyta i że na zawsze zniknie za wysokimi murami zamkniętego zakładu. – Na zawsze to na pewno nie – odpowiedziała Leona gorzkim tonem. – Wcześniej czy później jakiś wyrozumiały psychiatra wypuści go jako wyleczonego, rzekomo niestwarzającego już dla nikogo zagrożenia pacjenta. Przecież to u nas nagminne. Nieważne, jak niebezpieczny czy chory jest człowiek, najważniejsze, żeby nie siedział choćby jeden dzień za długo. Pechowo dla tych, którzy potem wejdą takiemu w paradę. – Nic się z tym nie zrobi. – To, z czym pana zdaniem nic się nie da zrobić, będzie dla mnie źródłem strachu do końca życia. Nigdy nie przestanę się go bać.
Wciąż mocno trzymał ją za ręce. – Niech pani teraz o tym nie myśli. Zwariuje pani od tego. Niech pani pomyśli o czymś innym, a nie o Robercie Jablonskim. – To wydaje mi się dość trudne – odpowiedziała – ale spróbuję. Bernhard uśmiechnął się, puszczając jej dłonie. – Nie mówmy już teraz o Robercie – zaproponował. – Porozmawiajmy o mnie. To było tak bezpośrednie, że Leona się uśmiechnęła. – Chętnie. Porozmawiajmy o panu. Znów nalał jej i sobie wina. – Chciałbym opowiedzieć pani coś o mnie i o Evie. – Czyli o siostrze Roberta. Znowu on! – Tak, ale tylko na marginesie. Muszę powiedzieć pani coś, co męczy mnie już od jakiegoś czasu. Pamięta pani, jak zadzwoniłem zeszłej jesieni i nagrałem się na sekretarkę, ale nie miałem odwagi spróbować drugi raz. To, co chciałem pani opowiedzieć, na pewno wydałoby się pani absurdalne. – Nerwowo obracał w palcach kieliszek z winem. – W każdym razie... po pani doświadczeniach z Robertem... – Nic już nie wyda mi się absurdalne, tak? – Mniej więcej. Leono, chciałbym, żeby pani o czymś wiedziała. Był bardzo poważny. – Nigdy nie zdradziłem Evy. Nawet jeden raz przez wszystkie lata naszego małżeństwa. Bardzo mi zależy, żeby mi pani uwierzyła. Leonie nie udało się ukryć zaskoczenia. – Nie? Myślałam... – Myślała pani, że to było przyczyną tamtej tragedii? Tak, Eva tak to przedstawiała. I przekonała też swoje otoczenie, zresztą nic w tym dziwnego, bo bardzo wiarygodnie prezentowała swoje oskarżenia, zwłaszcza że chyba sama była przekonana, że mówi prawdę. – Nie bardzo rozumiem... – Jak miałaby pani zrozumieć. Nie znała pani przecież Evy! Eva była chorobliwie zazdrosna. Nie mówię tego tak sobie; czasem nadużywa się określenia „chorobliwie”, niesprawiedliwie oceniając innych. Ale Eva...
Długo trwało, zanim zrozumiałem, że coś z nią jest nie tak. Bez przerwy podejrzewała mnie o zdradę, od pierwszego dnia naszej znajomości, w trakcie małżeństwa, po rozwodzie. Wie pani, dosłownie nie mogłem zamienić trzech słów ze sprzedawczynią w kiosku, żeby Eva nie pomyślała, że mam z nią romans. To było wręcz niewiarygodne, co potrafiła sobie ubzdurać. Czasem byłem zbyt zdumiony, żeby cokolwiek powiedzieć na swoją obronę. Umilkł i patrzył na Leonę wyczekująco. „Sprawdza, czy mu uwierzyłam?” – pomyślała z niepokojem. – Twierdzi pan – powiedziała w końcu – że Eva była taka jak Robert? – To chyba nie jest całkiem wykluczone, prawda? Są rodzeństwem, dorastali razem. Nie mam pojęcia, co się wydarzyło, ale jeśli coś się wydarzyło, to pewnie dotyczyło obojga. Robert ma silne zaburzenia, to jest wiadome. Eva nie była tak niebezpieczna, ale chyba nie bardziej normalna. Znów umilkł, widząc na twarzy Leony niepokój i zwątpienie. – Nie wierzy mi pani? – zapytał w końcu, choć zabrzmiało to jak stwierdzenie. Leona postanowiła być szczera. – Nie wiem. Słyszałam już tego rodzaju opowieści. Wiem z doświadczenia, że mężczyźni, którzy zdradzają, zawsze mają na podorędziu wyjaśnienia, które zwalają całą winę na żonę. Albo to brak zrozumienia, egoizm i chłód małżonki dosłownie wepchnął biednego, ciężko doświadczonego faceta w ramiona innej, albo nic się tak naprawdę nie stało, a te wszystkie romanse to wytwór neurotycznej wyobraźni zazdrosnej żony. Dość nieufnie podchodzę do tego rodzaju wyznań. – Kobiety też zdradzają – powiedział Bernhard. – I też opowiadają historie, które mają je usprawiedliwić. – Okay. To prawda. Byłam nieobiektywna. Ale to nie zmienia mojej opinii. Patrzył na nią długo i w milczeniu, a potem powiedział łagodnie:
– Chciałbym, żeby mi pani uwierzyła. Leona czuła się niezręcznie. – Dlaczego? Przecież przede mną nie musi się pan usprawiedliwiać. To zupełnie nieistotne, co ja o tym wszystkim myślę. – Dla mnie to istotne. Chciałbym, żeby miała pani o mnie w miarę dobre zdanie. Zaniepokoiły ją jego słowa i sposób, w jaki je wypowiedział. Zerknęła na zegarek i powiedziała szybko: – Już późno. Powinnam iść do domu. Jutro wcześnie wstaję. – Czy powiedziałem coś nie tak? – zapytał zaskoczony Bernhard. Potrząsnęła głową. – Nie. Proszę się nie martwić. To był długi dzień, a ja jestem po prostu zmęczona. Odprowadził ją do samochodu. – Zobaczymy się wkrótce znowu? – zapytał. Leona chciała odpowiedzieć coś miłego i niezobowiązującego, lecz w świetle ulicznych latarni spostrzegła na jego twarzy powagę, która nie pozwoliła jej zrobić uniku. – Nie wiem – powiedziała. – W tej chwili nic nie wiem, rozumie pan? Moje życie przewróciło się do góry nogami, a ja nie jestem w stanie robić jakichkolwiek planów ani podejmować jakichkolwiek decyzji. Nie wiem, czy pan to rozumie, ale... – Oczywiście – powiedział. – Oczywiście, że rozumiem. Pani czuje się jak w jakimś koszmarnym śnie. Uśmiechnęła się, wdzięczna za zrozumienie. – Kiedyś – powiedziała – może to minie. – Z całą pewnością. Jablonski będzie tylko straszną opowieścią z pani przeszłości, postacią do straszenia dzieci i wnuków. – Pochylił się i pocałował ją delikatnie w policzek. – Dobranoc, Leono. Niech pani wraca bezpiecznie do domu. I niech pani na siebie uważa. Będzie uważać. Zatrąbi, gdy podjedzie pod dom, Wolfgang wyjdzie i zabierze ją z auta. Zawsze tak teraz robili, wzajemnie, gdy jedno z nich wracało do domu po zapadnięciu ciemności. I wcale tego nie uzgodnili,
teraz takie rzeczy działy się same z siebie przy ich milczącej zgodzie, bo oboje wiedzieli, że żyją w zagrożeniu i że nie mogą zachowywać się normalnie, bo całe ich życie utraciło wszelką normalność.
11
Weissenburger był jeszcze chudszy i jeszcze bardziej ponury niż zwykle. Tym razem nie był w garniturze i pod krawatem, tylko miał na sobie za duże dżinsy i koszulkę polo, która nie maskowała jego opadających ramion. To była sobota. Zastał Leonę i Wolfganga w ogrodzie. – Gorąco dzisiaj – rzucił zamiast powitania. – Jak na początek maja to nawet bardzo gorąco. Leona odłożyła nożyce ogrodowe i zdjęła rękawiczki. – Komisarz Weissenburger! Co pana do nas sprowadza? Wolfgang też podszedł. – Coś się stało? – zapytał wyczekująco. Poza lekkim zapachem potu Weissenburger emanował też pewną nerwowością, która nie pasowała do jego oschłego, nieco znudzonego sposobu bycia. – Cóż... można tak powiedzieć... – odparł. – Napije się pan czegoś? – zapytała Leona. Gdy Weissenburger siedział już w cieniu na krześle ogrodowym ze szklanką soku jabłkowego w dłoni, w końcu rozwiązał mu się język. – Wspomniałem już kiedyś, że jest jeszcze coś... Pewne wydarzenie w życiu Jablonskiego... – Przypuszczam, że chodzi panu o kolejne morderstwo? – zapytał Wolfgang. – Tak – odparł Weissenburger – kolejne morderstwo. Teraz nie ma już wątpliwości. Jablonski wytropił i zabił swoją poprzednią partnerkę, która zerwała z nim i odeszła. To wydarzyło się mniej więcej rok temu i przez dłuższy czas uchodziło za niewyjaśnioną sprawę. Leona oblizała wargi, które nagle zrobiły się suche. – Jak...?
– Jak ją zabił? Lepiej będzie, jeśli darują mi państwo opisywanie szczegółów. Sposób dokonania... tak, to słowo samo się nasuwa... egzekucji przypomina sprawę Emilii Faber. Dlatego koledzy z Bawarii zwrócili na to uwagę i skontaktowali się z nami. Tymczasem dowiedzieliśmy się także, że sprawcą był Jablonski. – To kolejna hiobowa wieść – oznajmił Wolfgang. – Choć wydawało się, że nie może być gorzej. – Czy są już jakieś efekty śledztwa? – zapytała Leona. Weissenburger z żalem potrząsnął głową. – Dostaliśmy sporo informacji od mieszkańców. Ale ostatecznie żadna ze wskazówek nie okazała się przydatna. Jednak policja nie ustaje w staraniach. – Beznadziejna sytuacja – powiedział przygnębiony Wolfgang. – Co racja, to racja – potwierdził Weissenburger. – Czy moja żona nie mogłaby dostać lepszej ochrony? – Przykro mi. Nie mamy tylu ludzi. Patrol nadal będzie przejeżdżał co godzina, ale na razie nic więcej nie możemy zaoferować. – Ale to prawie nic – powiedział Wolfgang. – I pan zdaje sobie z tego sprawę. Jeśli Jablonski obserwuje nasz dom, to już dawno wie, w jakich godzinach zjawia się policja. A on może zaatakować pomiędzy patrolami. – Przykro mi – powtórzył Weissenburger. – Nic innego nie mogę państwu zaproponować. Jeśli chcą państwo poznać moje zdanie... – Tak? – zapytała Leona. – Powinni się państwo ukryć. Zniknąć stąd. Była pani jego partnerką i zerwała z nim. Widziałem zdjęcia kobiety, która była pani poprzedniczką. Na pani miejscu schowałbym się na samym końcu świata. Jakby słońce zaszło za chmurę. Powiało chłodem. Leona zadrżała, choć jej ciało zlało się potem od rozchodzącej się od wewnątrz fali gorąca. – Przecież ja nie mogę... – szepnęła. W zimnych, zmęczonych oczach Weissenburgera mignęło coś na
kształt współczucia. – Dopóki go nie złapiemy, nie ma pani właściwie wyboru. – A kiedy to nastąpi? – zapytał Wolfgang, choć wiedział, że nie uzyska odpowiedzi. Lecz tym razem Weissenburger jakby chciał ich pocieszyć. – Na pewno wkrótce. Śledztwo toczy się na wysokich obrotach. Musi wpaść w nasze sidła, nie ma wyjścia. – A dlaczego do tego momentu nie możecie zapewnić mojej żonie odpowiedniej ochrony? – Jak już mówiłem, brakuje nam do tego i ludzi, i środków. – Ale... – chciał kontynuować Wolfgang, lecz Weissenburger natychmiast mu przerwał: – Nikt nie kazał pańskiej żonie zadawać się z tym człowiekiem. Nie możecie o wszystko obwiniać policji. Nie ma pan pojęcia, ile kobiet wchodzi w związki z psychopatycznymi przestępcami! To prawdziwy fenomen! – Psychopatę – powiedział Wolfgang – rzadko da się rozpoznać na pierwszy rzut oka. Weissenburger nic nie odpowiedział, ale jego mina aż nazbyt wyraźnie oddawała jego przekonania. Gardził Leoną. Jego pogarda dla niej była o wiele silniejsza niż odraza wobec Jablonskiego. Gdzieś w jego pojmowaniu świata, w jakimś ciemnym, na wpół świadomym obszarze, uważał, że dostała to, na co zasłużyła. To znak obecnych czasów. Takie są teraz kary. Dziś kobiety bez zastanowienia idą do łóżka z przypadkowymi znajomymi, korzystają z tej swojej tak zwanej seksualnej wolności i uważają, że wszystko im się należy. Weissenburger uznawał to za odrażające, że potem skomlą, gdy przychodzi czas na zapłacenie rachunku. Albo okazuje się nagle, że miały do czynienia z nosicielem HIV, albo mają na głowie szaleńca, jak Leona Dorn. Jego żona natychmiast otrzymała pozew rozwodowy, gdy przespała się w schronisku z jakimś opalonym narciarzem. Taka spotkała ją kara. Skamlała, lamentowała, błagała go, żeby został. Oczywiście, nie jest już najmłodsza i nie przytrafi się jej już zbyt wielu
opalonych narciarzy. Weissenburger wykrzywił lekko usta. Jej zalana łzami twarz na sali sądowej do dziś napawała go satysfakcją. Spostrzegł, że Leona uważnie mu się przypatruje, i odniósł jednocześnie nieprzyjemne wrażenie, że czyta w jego myślach. Nie wygląda dobrze, uznał, ale to nic dziwnego. On też nie chciałby się znaleźć na liście osób do odstrzału u Jablonskiego. Odstawił opróżnioną szklankę na stół i wstał. – Muszę iść – powiedział. – Chciałem tylko, żeby państwo byli na bieżąco. Jeśli będzie coś nowego, zostaną państwo oczywiście poinformowani. Wolfgang też wstał. – Odprowadzę pana do bramy – powiedział uprzejmym, ale lodowatym tonem. Leona dalej siedziała i patrzyła, jak obaj mężczyźni znikają za rogiem domu. Niedaleko kos wyśpiewywał swoje wysokie trele. Wiśnia pośrodku ogrodu była cała obsypana kwieciem. To był idealny dzień. Tym bardziej napełniał ją smutkiem, że tak niestrudzenie łudził czymś, co nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Wróciwszy, Wolfgang stwierdził: – Nie wiem dlaczego, ale nie cierpię tego Weissenburgera. A Leona powiedziała: – Zrobię tak, jak poradził. Zniknę. Kos zamilkł. Wolfgang otworzył usta, żeby zaprotestować, lecz natychmiast je zamknął. – To moja jedyna szansa, dopóki go nie złapią – mówiła dalej Leona. Wsłuchała się w nagle tak cichy, zalany słońcem ogród. Drżała coraz mocniej, a fale gorąca, które płynęły z głębi jej ciała, nagle ustały. Pot pokrywający skórę zrobił się zimny. Jej głos brzmiał bardzo rzeczowo, gdy dodała: – Myślę, że inaczej długo nie pożyję.
CZĘŚĆ DRUGA
I
1
Zniknęła! Nie pojmuję tego. Pilnowałem jej jak oka w głowie. Myślałem, że nie może zrobić ani kroku bez mojej wiedzy. Jest sprytniejsza, niż zakładałem. A ja naprawdę znajduję się w trudnej sytuacji, przez cały czas. Jak można pilnować kogoś przez całą dobę, gdy człowiek jest zupełnie sam! Kiedyś trzeba się wyspać, trzeba odpocząć. I taki właśnie moment wykorzystała, a ja z początku nawet tego nie zauważyłem. Bardzo możliwe, że nie było jej od dwóch dni, zanim się zorientowałem. Jestem wściekły, wściekły, wściekły! Aż zwymiotowałem, gdy zrozumiałem, że zerwała łączącą nas więź. Oczywiście znajdę ją, to pewne. Annę też znalazłem, wtedy. Ale Anna była głupsza od Leony. Wiedziałem, że w końcu schroni się w domu, i właśnie tak zrobiła. Nie domyślała się, że ją tam wytropię? Nie, najwyraźniej nie. Wpadła prosto w pułapkę, grzeczna myszka. Od razu wiedziałem, że Leona nie pojedzie do rodziny, ale na wszelki wypadek sprawdziłem. Dlaczego ci ludzie muszą mieszkać na takim cholernym odludziu? Całe godziny mi zajęło, zanim tam dotarłem, najpierw pociągiem, potem autobusem, a za każdym razem czekanie na dworcu i przystankach. Całe szczęście, że jest ciepło,
mógłbym przemarznąć na śmierć. Koniecznie muszę mieć auto! Kupić nie mogę, od razu by mnie mieli. Jakbym ukradł, to też. Taki nakaz aresztowania wszystko utrudnia. Jest o wiele trudniej niż z Anną. Wtedy nikt mnie nie szukał. Mogłem się swobodnie poruszać, podawać swoje prawdziwe nazwisko, choć na wszelki wypadek nie zrobiłem tego u tej durnej Lisy. Ale odchodzę od tematu. Plątam się. Plączę się? Tak to się mówi? Wszystko jedno. Nie startuję w konkursie literackim, chcę coś napisać, żeby to z siebie wyrzucić. Potem się tego pozbędę. Wrzucę do kosza na śmieci przy drodze albo do strumienia, który teraz, wiosną, raźno szemrze. To nie jest przekaz dla potomności. Ma mi tylko przynieść ulgę i pozwolić uporządkować myśli. Czuję, że tracę grunt pod nogami. A muszę koniecznie myśleć i działać jasno, logicznie, konkretnie. Pojechałem więc do Laubergu, cztery dni temu. Byłem tam tylko raz, w zeszłym roku w Boże Narodzenie. Wtedy pomyślałem to samo co teraz: czysta rodzinna idylla, tyle że nic w niej nie jest prawdziwe. Wiosną mają tam raj, trzeba przyznać. Ogród kwitnie tak, że napatrzeć się nie można. Właściwie to trudno nawet do niego zajrzeć. Z drugiej strony krzewy świetnie maskują. Nikt nie zauważył, gdy się zakradłem. Matka, Elisabeth, zajmowała się rabatkami. Ma kobieta rękę do roślin, ale zauważyłem to już zimą, widać to było po tych wszystkich kwiatach w salonie. Właściwie to coś, co mi się podoba. Gdyby ta parszywa rodzina była prawdziwa, to byłaby taką rodziną, jaką zawsze chciałem mieć. Z kobietą o szerokich biodrach i z talentem do kwiatów. Elisabeth to po prostu typ pramatki. Czasem zastanawiam się, czy my mężczyźni nie szukamy tak naprawdę przez całe życie matki, a nie kobiety, którą możemy pieprzyć. Gdy ujrzałem Elisabeth z jej bujnymi kształtami, klęczącą w ogrodzie i grzebiącą w ziemi, przyszło mi do głowy, że to byłoby jak szczęśliwy sen: zapaść się w ramiona matki, poczuć jej oddech i bicie jej serca. Nagle uświadomiłem sobie, że to właśnie miałem nadzieję znaleźć u Leony: poczucie bezpieczeństwa. Tak jak wcześniej u Anny. Obie nie wzbudzały we mnie szczególnego
pożądania, choć uważałem je za atrakcyjne i chętnie z nimi spałem. Ale jeszcze chętniej po prostu leżałem w ramionach Leony. W spokoju, z dala od wszystkiego. Wyobrażałem sobie, jak by to było, gdyby przykryła mnie swoimi długimi włosami. To niewybaczalne, że obcięła włosy. Niewybaczalne! Ojciec Leony grał na trawie w nogę z Feliksem, swoim małym wnukiem. Synem Carolin i Bena. A Ben leżał w hamaku na werandzie. Wyglądało na to, że nadal nie ma stałej pracy. Carolin nigdzie nie było widać, pewnie jak zwykle gdzieś wybyła. Leona wspominała, że jest bardzo aktywna. Niesympatyczna osoba. Przemądrzała, bezczelna, ale niezbyt inteligentna. Już w święta mi się nie spodobała. A potem zjawiła się w redakcji Leony i musiała zabić jej ćwieka, donosząc, że siedzę na dole w kawiarni i właściwie to dlaczego... Podczas tego koszmarnego lunchu od razu wyczułem jej nieufność i wrogość, którymi, jak jakimś wirusem, zaraziła Leonę. Tego dnia po raz pierwszy spostrzegłem u niej, w jej spojrzeniu, ten dystans, który się później rozwinął, wyrastając na niepokonaną przeszkodę pomiędzy nami. Carolin w każdym razie należy do tych ludzi, którzy – niczym mały, ale istotny w procesie wywoływania lawiny kamyczek – przyczynili się do tego, że mój związek z Leoną zamienił się w katastrofę. Zastanawiałem się nawet czasem, czy nie zrobić z nią tego samego co z Millie, tą gadatliwą i złośliwą starą małpą! Może kiedyś to zrobię. Na razie nie było okazji. Poza tym mam teraz ważniejsze sprawy na głowie. Jakaś kobieta siedziała na schodkach prowadzących z werandy do ogrodu. Była trochę podobna do Leony, więc natychmiast serce zaczęło mi łomotać jak szalone. Ale to oczywiście nie była Leona. To musiała być Olivia, najstarsza z trzech sióstr. Matka Dany, tego przygłupa. Miała piękną i bardzo smutną twarz. Z tego, co mówiła Lisa, jej małżeństwo wisiało na włosku, bo mąż nie chciał się pogodzić z tym, że ona ciągle zajmuje się dzieckiem i praktycznie nie wychodzi z domu. Co za kretyn! Co jest gorsze od kobiety, która nigdy nie wychodzi z domu?! Kobieta, która ciągle z niego wychodzi! O taką kobietę jak Olivia nie trzeba się bać. Ani o to, że jej się coś przydarzy, ani o to, że będzie flirtować i gzić
się z obcymi facetami. Kiedy ujrzałem Olivię, gdy taka piękna i oderwana od świata siedziała na schodkach, poczułem palące pragnienie, żeby to ona była kobietą, w której się zakochałem. Wszystko potoczyłoby się inaczej, i dla mnie, i dla niej. Ale tak jak nie można kierować losem, tak samo nie da się sterować uczuciami. Nawet gdybym spotkał Olivię zamiast Leony, raczej bym się w niej nie zakochał. To absurdalne, ale to właśnie witalność Leony mnie zaciekawiła. W połączeniu z pewną nieśmiałością i powściągliwością, które ją wtedy jeszcze cechowały. Sama nieśmiałość, sama powściągliwość nie zrobiłyby na mnie żadnego wrażenia. (Poczucie bezpieczeństwa! Kobiety muszą być silne! A Olivia jest słaba!). Męża Olivii nigdzie nie było widać, pewnie był w pracy. Leony też oczywiście nie widziałem. Nigdzie nie było jej auta, ale przecież nie byłaby taka głupia, żeby zaparkować wprost przed domem. W wydawnictwie jej nie było, cały dzień je obserwowałem, nawet myszka by się tam nie wślizgnęła bez mojej wiedzy. Nie było jej w wydawnictwie, nie było w Laubergu. Ale to było do przewidzenia. Sprawdziłem, żeby później nie wyrzucać sobie zaniedbania, ale ani przez chwilę nie sądziłem, że ją tu znajdę. Męcząca i zbędna wyprawa, a na dodatek niebezpieczna. Odkąd moje zdjęcie raz po raz ukazuje się w gazetach, właściwie nie powinienem podejmować ryzyka podróży środkami publicznego transportu. Nigdzie indziej ludzie nie przyglądają się sobie nawzajem tak długo i tak intensywnie jak podczas długiej, monotonnej jazdy. Mogło się zdarzyć, że ktoś by mnie rozpoznał i powiadomił policję. W każdym razie dla ostrożności do Frankfurtu wróciłem inną trasą. Tak bezsensowną, że nikt by się mnie tam nie spodziewał. A na dodatek zajęła trzy razy więcej czasu. Dopiero późną nocą dotarłem na dworzec główny. Wykończony, sfrustrowany, bez najmniejszego tropu. Gdzie ona jest? Gdzie ona jest? Gdzie ona jest? Jak co rano szła ścieżką przez łąki w stronę wsi. W nocy nastąpiła zmiana pogody. Do tej pory świeciło słońce, codziennie, i to bardzo mocno jak na maj. Leona wypoczywała w ogrodzie w szortach
i podkoszulku, na rozchwierutanym, staromodnym leżaku, którego pasiastą płachtę czuć było starym olejkiem do opalania i zatęchłą szopą. Kręciła się po ogrodzie boso, a wieczorami przesiadywała na tarasie z kieliszkiem wina i papierosami. Rzuciła palenie lata temu, ale teraz wróciła do nałogu. Papierosy pozwalały jej się odprężyć. Szczególnie wieczorami, gdy wydłużające się cienie, niepokojące odgłosy i poczucie grozy zapowiadały nadejście nocy. Leona siedziała na zewnątrz, paląc papierosa za papierosem, zanim zapadła ciemność. Choć gdy tylko zbliżał się zmierzch, czuła potrzebę, żeby zamknąć się w domu i zaryglować okna, drzwi i okiennice. To, że zostawała na zewnątrz pomimo strachu, pomimo drżenia tuż pod skórą, wynikało trochę z przekory, ale przede wszystkim z instynktu samozachowawczego. Robert wypędził ją z jej własnego domu i pozbawił normalnego trybu życia. Nie zmieni jej jednak w zaszczute zwierzę, które boi się opuścić swoją norę. Wiedziała, że jej strach nabierze rozpędu, jeśli mu się podda. W końcu bałaby się choćby wyściubić nos z domu. Ale dziś wieczorem nie będzie siedzieć na tarasie, zwalczając własny strach. Zrobiło się chłodno, wczesnym rankiem pojawiła się nawet mgła, a teraz mżyło z nisko zawieszonych, ciemnoszarych chmur. Odludny lesisty krajobraz robił przygnębiające wrażenie przy brzydkiej pogodzie. Deszcz i zimno wydawały się Leonie groźne. W jednym z pokojów znalazła żółtą kurtkę przeciwdeszczową i włożyła ją. Na stopach miała sportowe buty. Jeśli deszcz popada dłużej, a drogi pokryje błoto, będzie musiała kupić gumiaki. Była zła na siebie, że nie pomyślała o tym i nie zabrała swoich z domu. Do wsi szło się prawie pół godziny. Liczyła najwyżej dwadzieścia gospodarstw. Była tam apteka i – co zaskakujące – mały sklepik z butami oraz sklep wielobranżowy, w którym można było kupić niemal wszystko: od jedzenia, przez narzędzia ogrodowe, aż po zabawki. Leona nie codziennie tam chodziła, robiła zakupy na zapas, ale potrzebowała kontaktu ze światem, który zapewniał jej jakie takie poczucie normalności. Miejscowość była tak mała i przytulna jak
Lauberg. Wszyscy się znali, a każdy kolejny dzień przebiegał podobnie jak poprzedni. Listonosz rozwoził listy rowerem i uprzejmie się kłaniał, kilka gospodyń domowych o tej samej godzinie stało, plotkując, na tym samym rogu. Jakiś starszy pan wyprowadzał psa na spacer. Wszystko miało tu swój dodający otuchy porządek. Tego dnia deszcz i wiatr uniemożliwiły plotki na rogu, a i starszego pana z psem nie ciągnęło na dwór. Tylko listonosz jak zawsze jechał ulicą i pomachał Leonie. Miał na sobie taką samą żółtą kurtkę. Wioska nie wyglądała tak sympatycznie jak zwykle, a Leona po raz pierwszy pomyślała, jak zwodniczy może być taki idylliczny obrazek. Czy w którąś z gęstych od zapachu kwiatów wiosenną noc spłodzony został gdzieś tutaj taki potwór jak Robert Jablonski? Czy rósł już, ukryty za okrągłą dziecięcą buzią, lecz z zalążkiem zła w duszy niczym z guzem, który kiedyś się otworzy i rozsieje śmiercionośne komórki? A może siedzi już za jednym z pomalowanych na biało okien, jakie tu preferowano, przyczajony niczym tykająca bomba, która już wkrótce eksploduje? Po ludziach wcale nie widać, że coś z nimi nie tak. Nic w Robercie, w jego spojrzeniu czy w uśmiechu nie wskazywało na psychopatę. Miły mężczyzna, otwarty, inteligentny. Koszmar ujawnił się dopiero później. W sklepie wielobranżowym kupiła gazetę, bułki, ser i owoce. Wzięła też butelkę wina na wieczór i dwie paczki papierosów. – Paskudna dzisiaj pogoda – powiedziała kobieta w kasie. – Ale ma pani pecha z tym urlopem! – To prawda, ale ostatnie dni były naprawdę piękne – odpowiedziała Leona. – Deszcz utrzyma się dłużej – oznajmiła kobieta. – Wiatr wieje ze wschodu. A to zły znak. – Mnie się tutaj podoba. Bez względu na pogodę. – To jest właściwe podejście. Zawsze powtarzam: nie ma złej pogody. Można się tylko nieodpowiednio ubrać. Leona wyszła ze sklepu, w jednej ręce trzymając reklamówkę z jedzeniem, a w drugiej gazetę. Pismo pachniało uspokajająco farbą
drukarską i papierem, więc Leona wsunęła na chwilę nos między jego strony. „Kiedyś – pomyślała – nie uznałabym zapachu gazety za uspokajający. W ogóle bym go nie zauważyła”. Kiedyś nie ucieszyłaby się też z tego, że pomachał jej listonosz. Słyszała już kiedyś, że tak się czują poważnie chorzy. Że codzienne drobiazgi zyskują dla nich znaczenie, że odkrywają wartość rzeczy, których wcześniej niemal nie zauważali. „Ja też jestem chora – pomyślała – chora na tego człowieka. Chora ze strachu. I jak to u chorego, moje życie wywróciło się do góry nogami. W obliczu walki z chorobą wszystko inne przestaje być ważne”. W drodze powrotnej do domu szła pod wiatr. Dmuchał jej mocno w twarz, niosąc ze sobą krople deszczu, które niczym igiełki kłuły jej skórę. Zamarzyła się jej gorąca herbata. Może nawet rozpali w kominku. A potem poczyta gazetę i w końcu zajmie się rękopisem, który ze sobą zabrała. Miała sporo pracy. Brakowało jej tylko jednego – wewnętrznego spokoju, który pozwoliłby zająć się sumiennie redakcją. Gdy była zaledwie parę metrów od domu, dobiegł ją ze środka dzwonek telefonu. Podbiegła do drzwi, upuściła gazetę, nie mogła znaleźć klucza, zaklęła. Gdy w końcu wyciągnęła go z kieszeni dżinsów, telefon umilkł. Mimo to wbiegła do salonu, zupełnie bezsensownie podniosła słuchawkę i powiedziała: – Halo? – Oczywiście usłyszała tylko ciągły sygnał. Rozczarowanie było tak silne, że łzy niemal napłynęły jej do oczu. Deszcz uderzał w szyby okien, a ją ogarnęła przemożna tęsknota za ludzkim głosem. To mógł być tylko Wolfgang, tylko on wiedział, gdzie się zatrzymała, i znał numer. Chętnie opowiedziałaby mu, że pada, że się boi, że w nocy albo nie może spać, albo śnią się jej koszmary. Że dręczy ją samotność i oddałaby wszystko, żeby tylko ktoś ją odwiedził. Przez chwilę miała ochotę natychmiast do niego oddzwonić, ale zdawała sobie sprawę, że to nie miałoby żadnego sensu. Dzwonił do niej tylko z budek telefonicznych, na wypadek gdyby jego telefony w domu i w biurze były na podsłuchu. – Idiotyczny pomysł – powiedział. – Nie wiem, jak Jablonski miałby
założyć taki podsłuch. Ale lepiej być ostrożnym. Nie możemy sobie pozwolić na najmniejsze ryzyko. Leona podeszła z powrotem do drzwi i podniosła gazetę oraz odstawione naprędce zakupy. Rozejrzała się wokół, ale zobaczyła tylko puste łąki, które na horyzoncie stapiały się z chmurami. W zasięgu wzroku nie było nikogo, ani człowieka, ani zwierzęcia. Dokładnie zamknęła drzwi. Stwierdziłem, że auto Leony stoi w garażu przed domem. Dziś rano, gdy Wolfgang pojechał do pracy, pokręciłem się trochę po ich działce. Garaż był oczywiście zamknięty, ale z tyłu było małe okienko, prawie całkiem zarośnięte bluszczem. Zajrzałem przez nie do środka i zobaczyłem samochód. A więc uciekła bez auta. Gdybym tylko wiedział, gdzie teraz jest! Może nadal we Frankfurcie, może wynajęła mieszkanie w jakimś anonimowym bloku. A może schowała się u jakiejś przyjaciółki? Nie, nie sądzę. Na to jest zbyt przyzwoita. Wie już o śmierci Millie, jestem tego pewien, i przypuszczam, że częściowo się o nią obwinia. Nie będzie chciała wciągać kogokolwiek w naszą historię. Siedzi gdzieś całkiem sama i pewnie tylko Wolfgang wie gdzie. Wyobrażam sobie, co mógłbym z nim zrobić, żeby go skłonić do mówienia. Ale nie powiedziałby mi prawdy, to oczywiste, a ja nie mógłbym go zabić, gdybym już stwierdził, że skłamał. Byłby mi jeszcze potrzebny. Jednak powinienem o tym pamiętać. Wolfgang to ostatnia szansa. Oraz czas. Nie może się wiecznie ukrywać. Ja też nie. To uczciwa gra, czas pracuje na niekorzyść nas obojga. Od kilku dni nie mam już pokoju. Za duże było ryzyko, że gospodyni mnie rozpozna i zadzwoni na policję. Miałem raz wrażenie, że uważnie mi się przypatruje. To było późnym wieczorem, gdy wróciłem do tego obskurnego pensjonatu na obrzeżach miasta, a ona zaprosiła mnie jeszcze na filiżankę herbaty. Siedziała sama w kuchni i układała pasjansa. A kiedy wstała, żeby nastawić wodę, nie spuszczała mnie z oka. Znam to spojrzenie u samotnych, starzejących się kobiet. Ta okropna Lydia, rzekoma przyjaciółka Evy, też tak patrzy. Mają taki
wzrok zawsze, gdy w pobliżu pojawia się mężczyzna. Ich spojrzenie błaga wtedy o uśmiech, o komplement, o dotyk. Do dotyku nie mogłem się zmusić (wciąż czuję słodki zapach skóry Leony i jej oddech na mojej twarzy), ale uśmiech i kłamliwy komplement mogła dostać. Nie zareagowała jednak pełną radości ulgą, jak zawsze czynią takie kobiety, i nagle pomyślałem: mój Boże, ona się na ciebie gapi dlatego, że cię rozpoznała! Z trudem poczekałem, aż zaparzy herbatę, a potem powiedziałem dobranoc i poszedłem z filiżanką w dłoni do swojego pokoju. Mieścił się na parterze, to był mój podstawowy wymóg. Spakowałem rzeczy i wyszedłem przez okno. Niewiele tego było, tylko żeglarski worek z bielizną, skarpetkami, drugą parą dżinsów i swetrem. Byłem cichy i zwinny jak kot. Aż do dziś nie wiem, czy faktycznie zadzwoniła na policję. Ale jest mi wszystko jedno. Teraz mieszkam na ulicy, jak jakiś kloszard. Na szczęście idzie lato, więc przynajmniej nie zamarznę. Znalazłem genialną kryjówkę, dosłownie naprzeciwko domu Leony. Mały skrawek ziemi między gęstymi krzewami tuż przy płocie jej sąsiadów. Nie mają dzieci, wiem to z czasów, gdy jeszcze mieszkałem u Leony. Dzieci, które bawią się w ogrodzie i wpełzają w krzaki, byłyby dla mnie wielkim zagrożeniem. Ale ci starsi państwo ze względu na artretyzm na pewno do mnie nie zajrzą. Muszę tylko uważać, czy nie zatrudnią ogrodnika, mogłoby być krucho. Na razie nikt taki się nie pojawił. W tej chwili i tak wyjechali, w każdym razie wszystkie rolety są opuszczone. W południe zawsze pojawia się jakaś młoda kobieta, chyba sprzątaczka, wyjmuje pocztę ze skrzynki i wchodzi na chwilę do domu. Pewnie podlewa kwiaty. Najchętniej wemknąłbym się tam za nią. Nie żeby coś ukraść. Ale długi, gorący prysznic byłby niczym zbawienie. Zbyt niebezpieczne! W żadnym razie nie mogę zwrócić na siebie uwagi. Wciąż przejeżdżają tutaj patrole, choć o wiele rzadziej niż wcześniej. To też wskazuje na nieobecność Leony. Najgorsze w życiu bezdomnego jest to, że tak szybko się człowiek zapuszcza. Moja maszynka do golenia na baterię działała jeszcze jakiś czas, ale od przedwczoraj już nie. Poza tym zaczynam cuchnąć, a we
włosach i ubraniu mam pełno liści i trawy. Ludzie gapią się na człowieka, jeśli wygląda jak włóczęga, szczególnie w tej eleganckiej okolicy, a gapie to ostatnia rzecz, jakiej mi potrzeba. Wczoraj poszedłem na basen, przepłynąłem dwie długości, a potem wziąłem prysznic i umyłem włosy. Ale kasjerka patrzyła na mnie z obrzydzeniem i na pewno się zastanawiała, czy mnie w ogóle wpuścić. Drugi raz nie zaryzykuję. Pieniędzy wystarczy mi jeszcze na trochę. Żywię się głównie hot dogami, które kupuję w budkach z jedzeniem, albo idę do McDonalda. W takich tłocznych miejscach jak fast foody jest najmniejsze ryzyko, że mnie ktoś rozpozna. Mimo to przez dwa, trzy dni nie idę do tej samej knajpy. Między dwiema wizytami w tym samym miejscu należy zachować niemal tydzień przerwy. Koniecznie potrzebny mi samochód! Koniecznie! Muszę być bardziej mobilny. Załóżmy, że Wolfgang, ten mały dupek, wyruszy nagle w drogę, żeby odwiedzić Leonę. Nie mógłbym ruszyć za nim. Nie mogę nawet pojechać za nim do pracy, żeby sprawdzić, czy nie zagląda po drodze do Leony. Czego pewnie nie robi, bo nie ma pojęcia, że ja siedzę w tych cholernych krzakach w ogrodzie sąsiadów. W tym momencie chyba wszyscy przeceniają moje możliwości. Ale pewnego nieodległego już dnia okaże się, że mnie tak naprawdę nie doceniali!
2
Wolfgang odwiedził swojego szwagra Paula w szpitalu wyłącznie z poczucia obowiązku. To nie miało sensu, bo Paul cały czas był w śpiączce i nie zauważał nawet, czy ma gości, czy nie. Jednak należeli do jednej rodziny, choć nie byli spokrewnieni, i Wolfgang nie chciał być potem tym jedynym, który ani razu nie zajrzał na oddział intensywnej terapii. Udało mu się wyjść z telewizji godzinę wcześniej niż zwykle i pojechał stamtąd prosto do szpitala. Po drodze zatrzymał się przy budce telefonicznej, żeby zadzwonić do Leony. Odebrała natychmiast. W jej głosie słychać było przygnębienie. – Pewnie nic nowego? – zapytała niemal od razu. – Nie mają żadnego tropu w sprawie Roberta, tak? – Niestety. Choć oczywiście nie wiadomo, czy dokładnie nas informują. Może depczą mu po piętach, tylko my nic nie wiemy. – Mówiłam ci już, on jest sprytny. Nie da się tak łatwo złapać. – A ja ci mówiłem, że policja też nie jest głupia. – Ale przecież nie będą go szukać w nieskończoność. – Ma na sumieniu dwa bestialskie morderstwa. Jest jak tykająca bomba zegarowa i oni o tym wiedzą. Tak szybko się nie poddadzą. Westchnęła, a Wolfgang usłyszał w jej westchnieniu ogrom trapiącego ją poczucia beznadziei. Najwyraźniej miała dziś kiepski dzień. Czasem w jej głosie słychać było optymizm, ale od trzech dni wydawało się, że jest coraz bardziej rozbita. Lęk i samotność musiały jej mocno doskwierać. Siedziała na tamtym pustkowiu bez kontaktu z ludźmi i wsłuchiwała się w tykanie zegara i własny oddech, cały czas mając świadomość, że gdzieś tam na zewnątrz oszalały morderca poruszy niebo i ziemię, żeby się dowiedzieć, gdzie ona jest. Nie wolno jej było kontaktować się z rodziną, a fakt, że nikt nie wiedział, jak długo
potrwa ta sytuacja, z pewnością pogłębiał jej przygnębienie. – Co dzisiaj robiłaś? – zapytał z pozorną beztroską, którą miał jej dać do zrozumienia, że przynajmniej on wierzy w rychłe i pozytywne zakończenie tej całej tragedii. – Zredagowałam ostatni rękopis. Nieprawdopodobne, jak dużo tutaj robię w tak krótkim czasie. – To przynajmniej jest jakiś pozytywny aspekt! Ona chyba tak tego nie widziała, ale nie zaprotestowała. – Potrzebuję kolejnego zajęcia. Nie mogę tu siedzieć i dłubać w nosie. Od razu zaczynam się martwić. Poza tym i tak trzeba będzie to zrobić. – Uważam, że wysyłanie ci czegokolwiek pocztą byłoby zbyt niebezpieczne. – Podasz paczkę przez okienko na poczcie. Kiedy i jak Robert miałby zobaczyć wypisany na niej adres? Tym razem to Wolfgang westchnął, a westchnął, bo Leona miała rację i to wszystko było absurdalne. Wiedział jednak, że nie odważy się wysłać jej tej paczki. A może demonizuje już Jablonskiego, tracąc kontakt z rzeczywistością? – Poza tym to, co już zrobiłam, musi trafić z powrotem do wydawnictwa – kontynuowała Leona. – Nie mogę trzymać tego tutaj tygodniami, rozumiesz to chyba? Rozumiał. – Ale nie wyślesz pracy do wydawnictwa – upomniał ją. – Nikt stamtąd nie może się zorientować po stemplu pocztowym, gdzie jesteś! – Ale... – Coś wymyślę – obiecał. – Jakoś to załatwimy. Nastąpiła chwila ciszy. A potem Leona powiedziała: – Czy ktoś nie mógłby przyjechać i przywieźć mi tych materiałów? Muszę z kimś porozmawiać, Wolfgangu. Nie tylko przez telefon. Muszę mieć przy sobie kogoś, choć przez jeden dzień. Mówiła bardzo cichym, ale zdesperowanym głosem. – Nie denerwuj się – powiedział Wolfgang. – Coś wymyślę.
Po skończonej rozmowie czuł się fatalnie. Miał poczucie winy, jakby zawiódł kogoś, kto poprosił go o pomoc. W szpitalu dowiedział się z zaskoczeniem, że Paul dzień wcześniej obudził się ze śpiączki. – Może pan na chwilę do niego wejść – powiedziała siostra oddziałowa – ale proszę go nie denerwować, jasne? Przede wszystkim proszę nie pytać go o ten napad. Policję też musiałam spławić. Na to jest o wiele za wcześnie. Paul leżał w łóżku i wciąż przypominał mumię ze względu na opatrunki, które pokrywały niemal każdy centymetr jego ciała poza twarzą. Nie był już jednak podłączony do żadnych urządzeń oprócz kroplówki. Leona opowiadała o przerażająco pustym spojrzeniu jego otwartych oczu. To już była przeszłość. Paul odzyskał świadomość. Przy jego łóżku siedziała Carolin. Miała na sobie wytarte dżinsy, a włosy ufarbowała na taki odcień rudości, że przypominała swoją siostrę Olivię. Patrzyła na Paula ze szczerą troską, co było tym bardziej szczególne, że nigdy się nie lubili. Przyniosła owoce, sok i gazetę. „Paul ani nie zje owoców, ani nie wypije soku, ani nie przeczyta gazety. Ale sterylna szpitalna sala stała się dzięki nim bardziej przytulna i może to mu pomoże” – pomyślał Wolfgang. Carolin podeszła do niego i objęła go. On też nie przepadał za Carolin, nikt za nią nie przepadał, bo jej styl życia musiał wywoływać zgorszenie u wszystkich ciężko pracujących ludzi. Wolfgang uznał jednak, że to miłe, że jest tutaj u kogoś, kogo nie cierpiała, siedzi przy jego szpitalnym łóżku i najwyraźniej się o niego martwi. – Cześć, Wolfgang – powiedziała. – Fajnie, że jesteś! Akurat dzisiaj, jak Paul się obudził. Nie masz pojęcia, jaka to dla nas wszystkich ulga! – Mam, mam. Sam strasznie się z tego cieszę. Wolfgang podszedł bliżej do łóżka. Szwagier spojrzał na niego. – Dobry wieczór, Paulu! – Wolfgang mimowolnie szeptał. – Jak się czujesz? Paul otworzył usta, ale wydobył z siebie jedynie niezrozumiały bełkot.
– Ma trudności z mówieniem – wyjaśniła Carolin. – Lekarz mówi, że będzie się go musiał nauczyć zupełnie od nowa, w klinice rehabilitacyjnej. Paul znów próbował coś powiedzieć. Jego twarz aż się napięła z wysiłku. Walczył, lecz język i wargi najwyraźniej nie chciały go słuchać. – Nic nie mów – powiedziała Carolin. – Jesteś jeszcze za słaby! Paul z wielkim trudem uniósł palce prawej dłoni. Wyczerpany opuścił je, a po twarzy pot spływał mu już strumieniami. – Paul! – zawołała zdenerwowana Carolin. – On chyba koniecznie chce coś przekazać – zauważył Wolfgang. Patrzył na udręczony wyraz twarzy Paula i nagle zrozumiał. – Leona jest bezpieczna, Paulu – powiedział. – Nie martw się. Nic jej się nie stanie. Twarz Paula się odprężyła, a jego oddech stał się spokojniejszy. Carolin wzięła chusteczkę ze stolika przy łóżku i otarła mu pot z czoła. – On jest o wiele milszym człowiekiem, niż myślałam – powiedziała. – Nawet w takim okropnym stanie myśli o Leonie. – Właśnie przez ten swój okropny stan, Carolin. Nikt nie wie lepiej od niego, co mogłoby spotkać Leonę, gdyby wpadła w łapy Roberta. – On pewnie rozpoznał Roberta podczas napadu. – Albo domyślił się, że to musiał być on – powiedział i dodał z udawanym przekonaniem: – Bogu niech będą dzięki, że już nie musimy się bać. Carolin rzuciła mu pełne powątpiewania spojrzenie, ale nic nie powiedziała. Drzwi się otworzyły i do środka weszła pielęgniarka. – Muszę już państwa wyprosić – powiedziała. – To zbyt męczące dla pacjenta. – Oczywiście – powiedziała Carolin. – Bardzo pani dziękuję za te pół godziny. Wiem, że to więcej, niż pozwolił lekarz. – A ja wiem, że przyjechała pani z daleka – odpowiedziała pielęgniarka – ale teraz już naprawdę musicie kończyć.
Na korytarzu Wolfgang zapytał: – Chcesz wracać jeszcze dzisiaj do Laubergu? Może przenocujesz u mnie? – Dziękuję, ale Feliks robi się marudny, jak ma zasnąć beze mnie. Mam jeszcze dwie godziny do odjazdu pociągu. Napijemy się kawy? Wylądowali w kawiarni niedaleko szpitala. Carolin zamówiła espresso. Wolfgang czuł, że potrzebuje czegoś mocniejszego. Poprosił o whisky. Gdy napoje stały już przed nimi, Carolin od razu przeszła do rzeczy. – Naprawdę się cieszę, że cię spotkałam, Wolfgangu. Martwię się o Leonę. Ty zawsze przedstawiasz nam łagodniejszą wersję wydarzeń, ale odkąd w gazetach ukazały się jego zdjęcia, wiemy, z jakiego rodzaju człowiekiem zadała się Leona. – Popatrzyła na niego surowym wzrokiem. – Powinniście byli powiedzieć nam prawdę od razu po napaści na Paula. Moi rodzice też tak uważają. Dowiadywaliśmy się dotąd prawdy po kawałku, a to o wiele boleśniejsze, niż gdybyśmy ją poznali od razu. – Przykro mi. Na początku sami nie wiedzieliśmy, jakie rozmiary przybierze ta historia. Nie chcieliśmy was po prostu niepotrzebnie martwić. – Teraz Leona gdzieś się ukrywa, a my wszyscy zadajemy sobie pytanie, jak długo, na litość boską, ma to potrwać! – Policja złapie Jablonskiego. – Kiedy? Wolfgang jednym łykiem wypił whisky i skinął na kelnera. Musiał wypić jeszcze jedną. – Boże, Carolin, skąd miałbym to wiedzieć? Mam nadzieję, że wkrótce. Modlę się o to. I nic innego nie mogę przecież zrobić. – Miałam cholernie złe przeczucia co do tego Roberta – powiedziała Carolin. – Niestety nie w święta, choć nie wiem, czy to by się na coś zdało, gdybym już wtedy ostrzegła Leonę. Była w nim zadurzona. Nie rozstałaby się z nim. Pomijając już to, że nawet gdyby to zrobiła, pewnie i tak wylądowałaby w takim samym bagnie jak teraz.
– Prawdopodobnie. Od pierwszego dnia nie miała szansy rozstać się z nim tak, by nie doprowadziło to do nieszczęścia. – Jak ona się właściwie czuje? Pewnie regularnie rozmawiasz z nią przez telefon. Wolfgang wzruszył ramionami. – Jak ma się czuć? Jest w okropnej sytuacji i to ją coraz bardziej przygnębia. Została wyrwana ze swojego normalnego życia i nie ma pojęcia, jak długo ten stan może potrwać. A ja czuję się strasznie, bo nie potrafię jej pomóc. – Wiesz – powiedziała Carolin – może przydałoby jej się teraz jakieś pocieszenie. To niedobrze, że cały czas jest sama. Może powinnam ją odwiedzić? Na pewno by ją to podbudowało. – Przecież uzgodniliśmy, że lepiej będzie, jeśli oprócz mnie... – Nikt inny nie będzie znał miejsca jej pobytu, tak. Ale to wszystko zaczyna trwać o wiele dłużej, niż zakładaliśmy. Wiesz, co sobie myślę? Myślę, że Robert liczy na upływ czasu. Wie, że Leona nie może się wiecznie ukrywać. Wystarczy, że poczeka. – On też nie może się wiecznie ukrywać. – W tych okolicznościach na pewno dłużej niż Leona. Nie ma nic do stracenia. Nie ma pracy, nie ma rodziny. Psychicznie zniesie to o wiele lepiej niż ona. – On ma skrzywioną psychikę, Carolin. – Możliwe, ale szaleństwo daje mu też mnóstwo siły. Carolin chyba to sobie dobrze przemyślała, a jej trzeźwe spojrzenie na sprawę bardzo zdumiało Wolfganga. – On jest tak... tak ogarnięty swoimi uczuciami do Leony, że wszystko im podporządkowuje. A jego uczucia mogą być chore, ale są bardzo silne. Pozwolą mu znieść mnóstwo niedogodności. – Ma też inne problemy. Z czegoś musi żyć. Leona mówiła, że ma niewiele pieniędzy. Środki szybko mu się skończą. – Zaraz będzie lato. A wtedy można nigdzie nie mieszkać. Żyć jak żebrak na ulicy albo jak włóczęga na ławce w parku. Wolfgangu – powiedziała z naciskiem – on ma wszystkie karty w ręku!
Wolfgang wypił drugą whisky i powstrzymał się od zamówienia trzeciej. – Czemu mi to mówisz? Czego chcesz? Co mam zrobić? – Leona potrzebuje duchowego wsparcia. Powiedz mi, gdzie jest. Chcę do niej pojechać. – To zbyt niebezpieczne. Mamy do czynienia z naprawdę cwanym mordercą. Nie powinniśmy ryzykować. – Ale bądź realistą, Wolfgangu. Robert jest zupełnie sam. Jak mógłby nas wszystkich obserwować? Przecież to niemożliwe. Leonie udało się uciec. Dlaczego miałby śledzić akurat mnie? – Nie wiem. Faktycznie nie potrafił udzielić na jej pytanie logicznej odpowiedzi. Robert na pewno nie miał takich możliwości ani zdolności, jakie mu w duchu przypisywał. Wykreował go na potwora i wyposażył w wyobraźni w nieziemskie uzdolnienia. Robert mógł być wszędzie jednocześnie, umiał latać, przewidywać przyszłość, przechodzić przez ściany. To była kompletna głupota, przypisywał mu w ten sposób jakąś nadprzyrodzoną moc i władzę nad nimi wszystkimi, jakiej tamten w rzeczywistości nie posiadał. Lecz mimo wszystko... Tak mówił mu rozsądek. Ale jego serce wciąż ogarniał strach. – Wolfgangu – powiedziała Carolin. – Zapytaj ją. Dzwonisz przecież do niej codziennie. Zapytaj, co myśli. Czy chciałaby, żebym przyjechała. To ona powinna zdecydować! Popatrzył na Carolin z namysłem. – Jestem zaskoczony, że tak się angażujesz. Nie wiedziałem, że tak ci na niej zależy. Carolin zostawiała łyżeczką od kawy ślady na obrusie i wpatrywała się w narysowane linie i koła. – Może ja sama tego nie wiedziałam, dopóki to się nie wydarzyło – powiedziała. – Wiesz, Leona była dla mnie zawsze kimś więcej niż tylko siostrą. Była już przecież prawie dorosła, gdy się urodziłam. Nigdy nie mogłam się uskarżać na niedobór uwagi, miałam obłędnie troskliwą matkę i gosposię, która uszczęśliwiała nas od rana do wieczora. Ale od
początku to ja byłam buntowniczką w naszej rodzinie, a tą osobą, która mnie zawsze rozumiała, była Leona. To nie znaczy, że zgadzała się z tym wszystkim, co robiłam, czasem ostro mnie rugała. Ale jeśli coś faktycznie nabroiłam, mogłam do niej pójść. Mama w takich przypadkach zawsze tylko patrzyła na mnie wzrokiem zranionej sarny, czułam się jak przestępca, gdy przekazywałam jakieś hiobowe wieści. Natomiast Leona była twarda i nie tak łatwo było nią wstrząsnąć. Przeklinała mnie, ale potem pomagała mi wyprostować sytuację. To dziwne – oderwała w końcu spojrzenie od swoich esów-floresów i popatrzyła na Wolfganga – ale uświadomiłam sobie, że i dzisiaj najpierw poszłabym do niej, gdyby coś w moim życiu poszło nie tak. Potrzebuję jej. Dlatego tak bardzo nienawidzę tego Roberta. I lęku o nią. Chcę być przy niej i jej pomagać! Wolfgang skinął głową. – Rozumiem. Porozmawiam z nią. – Kiwnął na kelnera, żeby zapłacić rachunek, i powiedział: – Odwiozę cię na dworzec. Uśmiechnęła się. Uznał, że ma piękny uśmiech, nigdy tego wcześniej nie zauważył. – Zdumiewające – powiedział. – Dziś wieczór poznałem cię lepiej niż przez te wszystkie lata. Uważałem cię za rozpuszczonego bachora i tyle. Ale ty naprawdę masz inne oblicze. Carolin wstała. – To wcale nie jest zdumiewające. Kryzysowe sytuacje pokazują najlepszą albo najgorszą stronę człowieka. Jeśli w moim przypadku to ta dobra strona, to mieliśmy po prostu szczęście. Deszcz wszystko pogarszał. Od samego rana tworzył lejącą się z nieba ścianę. W południe na parę godzin zelżał i Leona wybrała się na spacer, żeby nie oszaleć pośród ścian swojego więzienia. Wróciła w przesiąkniętych butach i mokrych spodniach. Wiatr wygiął jej parasol, a deszcz zamiast od góry, padał jej prosto w twarz. Zazwyczaj lubiła wychodzić na dwór przy ekstremalnych warunkach pogodowych, bo tak dobrze było potem wrócić do domu. Lecz tym razem ów efekt się nie pojawił. Nie miała ochoty na gorącą herbatę. Nie
cieszyła się na interesującą lekturę. Miała przed sobą długie, deszczowe i nudne popołudnie. Wcześnie zapadający jesienny zmrok bardziej by jej odpowiadał i być może trochę by ją uspokoił. Mimo paskudnej pogody było to jednak wczesne lato i dzień jeszcze długo nie miał się skończyć. W taki dzień jak ten boleśnie uzmysławiała sobie, że gdzieś tam toczy się życie, a ona siedzi tutaj i się nudzi, marnuje czas, przygląda się bezużytecznie, jak ślamazarnie mijają minuty i godziny, i czeka na coś, choć sama nie wie na co. Wczoraj wieczorem powiedziała to Wolfgangowi. Że nie wie, na co czeka. Odpowiedział zdumiony: – Czekamy na aresztowanie Jablonskiego. Zgadza się? Nie potrafiła zaprzeczyć, bo miał rację. Jak mogła tak głupio pytać? Mimo to tamto uczucie pozostało, a dziś podczas spaceru zrozumiała nagle, dlaczego uważa, że nie wie, na co na tym odludziu czeka. W głębi duszy była przekonana, że policja nigdy nie złapie Roberta. Nie umiałaby podać uzasadnienia dla tego przekonania, ale ani przez moment w to nie wątpiła. Ta historia musi się skończyć w inny sposób, a ona nie miała pojęcia w jaki. Zmoknięta i przemarznięta wzięła długi, gorący prysznic, a potem upewniła się, czy wszystkie okna i drzwi w domu są porządnie pozamykane. Od czasów Psychozy nawet zasunięta zasłona prysznica mogła wyglądać groźnie. „Cały czas myślę w takich kategoriach – zadumała się, odchylając głowę i pozwalając, by strumień wody spływał jej po twarzy. – Dziwne, jak to się może szybko zmienić. Wcześniej myślałam tylko o pracy. A teraz tylko o Robercie”. Jakoś udało jej się przetrwać to popołudnie. Przeczytała książki, które kupiła we wsi. Jutro trzeba będzie nabyć nowe. Ale czytanie tak naprawdę jej nie pomogło. Potrzebowała pracy. Jej biurko w wydawnictwie na pewno tonie już w papierach. Najbardziej ze wszystkiego potrzebowała towarzystwa. Do pogadania, do popatrzenia, do dotknięcia. Choć tak gorąco wyczekiwała każdej rozmowy telefonicznej z Wolfgangiem, to nie zaspokajały jej one. Był tak daleko.
Wszyscy byli tak daleko. W końcu zapadła ciemność, a poczucie całkowitej bezużyteczności nieco złagodniało. Leona ponownie przeszła przez dom, sprawdzając okna i drzwi. Piwnica, parter, piętro. Na strych się nie wdrapywała. Przez dachowe okienko nie przecisnęłoby się nawet dziecko. Choć uzgodnili z Wolfgangiem, że nigdy nie będą rozmawiać przez telefon w domu, wybrała swój domowy numer. Jej niepokój tak narósł przez cały dzień, że myślała, że zwariuje, jeśli nie usłyszy w końcu ludzkiego głosu. Lecz Wolfganga nie było. Po pięciu sygnałach usłyszała tylko kliknięcie i swój własny głos. – Niestety to tylko automatyczna sekretarka Leony i Wolfganga Dornów. Proszę... – Odłożyła słuchawkę. Może zadzwonić do mamy? „Nie narażaj swojej rodziny na niebezpieczeństwo – mówił jej wewnętrzny głos – nie mieszaj ich w to!” Do jakiejś koleżanki? Do szefa? Jaki miałoby to sens? O czym miałaby z nimi rozmawiać? Przypomniała sobie wstrząśnięty wyraz twarzy szefa, gdy opowiedziała mu całą historię. Musiała to zrobić, bo chciała wziąć urlop, żeby móc zniknąć na nie wiadomo jak długo. Szef czytał o Robercie w gazecie w związku z poszukiwaniem go przez policję, lecz nie miał pojęcia, że jedna z jego najbliższych współpracownic jest zamieszana w tę aferę. Oczywiście udzielił jej urlopu na czas nieokreślony, co innego miałby zrobić? – To niewiarygodna historia – powtarzał. – To naprawdę niewiarygodna historia! I właśnie dlatego czuła się teraz taka samotna. Bo miała świadomość, że jest częścią „niewiarygodnej historii”. To, co ją spotkało, zwykle się ludziom nie przydarza. Nagle uzyskała status unikatu z dodatkowym efektem grozy. Z koleżankami zawsze rozmawiała o wspólnej pracy, o facetach, dietach, obejrzanych w kinie filmach czy miejscach dobrych na urlop. Jak ktoś miałby zrozumieć tę szczególną sytuację, która wynikła ze związku z psychopatą? Która kończy się
pościgiem, śmiertelnym przerażeniem i zabawą w chowanego, gdzie stawką jest własne życie? Jakie miałyby być reakcje poza konsternacją i delikatnym, lecz trudnym do przeoczenia dystansem, jaki pojawia się w obliczu choroby, gdy człowiek nie jest jeszcze pewien, czy nie jest przypadkiem zakaźna? Przejrzała swój notes z adresami. Powoli i z wahaniem wybrała numer Bernharda Fabianiego. Absolutny zakaz kontaktów z kimkolwiek był podstawą wszystkich jej uzgodnień z Wolfgangiem. Tylko dwie osoby miały wiedzieć, gdzie przebywa Leona, ona sama i Wolfgang. Poza tym nikt. „Nie powiem mu, gdzie jestem – pomyślała – chcę tylko pogadać. Porozmawiać przez parę minut”. Z człowiekiem, który nie dostrzegał w niej piętna, jakim naznaczyło ją zetknięcie się z potworem. Z człowiekiem, którym sam się z nim zetknął. Czuła się tak jak wtedy, gdy po raz drugi spotkała się z Fabianim. Jeśli to było jak infekcja, to oboje zostali już zarażeni. Udręczona i zrezygnowana już miała odłożyć słuchawkę, gdy w końcu Bernhard odebrał. – Tak, słucham? – W jego zdyszanym głosie słychać było zdenerwowanie. Leona zaskoczona, że jednak go zastała, wyjąkała: – Och... Nie chciałam przeszkadzać... – Leona? – Jego głos natychmiast się zmienił. – Jak dobrze, że pani dzwoni! Nagrywałem się na pani sekretarkę, ale nigdy pani nie oddzwoniła. Potem próbowałem skontaktować się z panią przez redakcję, ale tam poinformowano mnie, że wyjechała pani służbowo. Wolfgang ani słowem nie wspomniał o telefonach Bernharda. – Ukrywam się – powiedziała. Bernhard natychmiast zrozumiał. – Przed Robertem. – Tak. Wygląda na to, że to moja jedyna szansa. Jestem pewna, że w innym razie... Nie dokończyła. Bernhard i tak wiedział, co ma na myśli.
– Myślę, że zachowała się pani bardzo rozsądnie – powiedział. Jego akceptacja, jego spokojny głosy działały na nią niczym balsam. – Cieszę się, że pana zastałam – powiedziała. – W samą porę. Akurat wszedłem do domu. – Roześmiał się. – Leono, gdzie pani jest? – Chyba lepiej będzie, jeśli nie będzie pan tego wiedział. – Nikomu nie powiem ani słowa. – Wiem. Tylko że... Boję się podać adres przez telefon. – Na pewno nie mam podsłuchu. Robert nie mógł mi go przecież założyć. – Pewnie uważa mnie pan za idiotkę. I histeryczkę. – Nie. Uważam panią za kobietę, która bardzo się boi i nie widzi już spraw w odpowiednich proporcjach. W pani sytuacji jest to zresztą jak najbardziej zrozumiałe. Znam mnóstwo ludzi, którzy panikowaliby o wiele bardziej niż pani. Leona z przyjemnością dowiedziała się, że nie sprawia jeszcze na otoczeniu wrażenia kompletnej wariatki. – Nerwy mam zszarpane o wiele bardziej, niż to widać – powiedziała. – Ta sytuacja jest nie do wytrzymania. Czuję się jak mysz, która siedzi w norze, a przed nią czeka kot, który jest pewien, że ona w końcu będzie musiała wyjść. I nie musi robić nic, wystarczy, że poczeka. – Na kota też polują. Wszechobecny argument. Policja poszukuje Roberta i go znajdzie. Leonę dziwiło, jak dużym zaufaniem cieszy się w jej otoczeniu policja. – A pani, Leono – kontynuował Bernhard – potrzebuje po prostu kogoś, kto z panią porozmawia, kto panią pocieszy. Oszaleje pani tak całkiem sama. To jak? Chętnie panią odwiedzę! To było kuszące, bardzo kuszące. Mimo to się wahała. – Nie wiem. Boję się, że... – Leono, będę ostrożny, obiecuję to pani. Nikt nie będzie mnie śledził. Mógłbym wyruszyć w piątek po południu i zostać do niedzieli. Dwa dni i dwie noce z Bernhardem Fabianim w tym domu na
odludziu. Oprócz wszystkich innych problemów z tej sytuacji mogłyby wyniknąć jeszcze dodatkowe komplikacje. – Niech pani nie da się Robertowi zapędzić w kozi róg – naciskał Bernhard. – Niech mi pani powie, gdzie pani jest, i spędzimy sobie miło kilka dni. Na zewnątrz szumiał deszcz. Cisza i ciemność ciążyły Leonie niczym ołów. Podała mu swój adres, opisała, jak dojechać. Gdy się już pożegnali, odłożyła słuchawkę i wybuchła płaczem. Około dwudziestej trzeciej zadzwonił Wolfgang. Jak zwykle z budki. Leona słyszała w tle uliczny ruch. – Późno dzwonisz – powiedziała, zdając sobie sprawę, że brzmi to jak wyrzut. – Przepraszam. Byłem po pracy w szpitalu. Paul obudził się ze śpiączki. – Co takiego? – Wreszcie jakaś dobra wiadomość. – Jak on się czuje? – Jest jeszcze bardzo słaby. Nie może mówić, ale to ma się według lekarzy poprawić. W każdym razie odzyskał przytomność. I z pewnością mnie rozpoznał. – Bogu niech będą dzięki! Tak się cieszę, Wolfgangu. Nie mogłeś mi przekazać wspanialszej nowiny! – Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent – powiedział Wolfgang, a w jego głosie słychać było, że się cieszy, iż Leona nie jest już tak całkiem przygnębiona. – Carolin cię odwiedzi. W ten weekend. – Carolin? – Spotkałem ją w szpitalu. Poszliśmy się czegoś napić, a ona przez cały czas dręczyła mnie, że chce się z tobą zobaczyć. Z początku byłem temu całkowicie przeciwny, ale potem, na dworcu, znowu zaczęła ten temat i w końcu przekonała mnie, że nie będzie żadnego ryzyka, jeśli zachowa ostrożność. Powiedziałem jej, gdzie jesteś. Co ty na to? Carolin. Jej mała siostrzyczka w cudacznych strojach, ciągle zmieniająca kolor włosów, niechętna do pracy, z kolejnymi narzeczonymi pasożytami. Ale też siostra, która zawsze była pełna
optymizmu i radości życia. – No, powiedz coś! – dopominał się Wolfgang. Musi odmówić Bernhardowi. Skoro Carolin przyjeżdża na weekend, to on nie może, to oczywiste. – Cieszę się – powiedziała. Zabrzmiało to jakoś sucho. – Cóż... Spodziewałem się trochę więcej entuzjazmu – odparł urażony Wolfgang. – Nie chcesz, żeby przyjechała? – Oczywiście, że chcę. Wszystko w porządku. Naprawdę się cieszę. Teraz oprócz Wolfganga jeszcze dwie inne osoby wiedzą, gdzie się zatrzymała. Carolin i Bernhard Fabiani. Umowa, którą tak solennie zawarli, okazała się bardzo krucha. „Jak to jednak człowiek szybko mięknie” – pomyślała. Nagle poczuła pewność, że popełniła błąd. I Wolfgang też. Nie powinni byli nikogo wtajemniczać. „To przyniesie nam zgubę” – pomyślała przerażona absolutną pewnością, jaka ją natychmiast ogarnęła. – Wolfgangu – powiedziała i po raz pierwszy od wielu dni jej głos nie był przygnębiony, tylko mocny i zdecydowany. – Powiedz Carolin, że nie wolno jej tu przyjeżdżać. Zapomnij o moim marudzeniu. Nie wolno jej przyjeżdżać, słyszysz? Nie wolno!
3
Mógłbym przez cały dzień wyśpiewywać jej imię. Leona, Leona, Leona! Uwielbiam jej imię, od samego początku mi się podobało. W zeszłym tygodniu miałem ciężką depresję, ale teraz jestem w dobrym nastroju. Czuję, że wkrótce znów ją zobaczę. Sam nie wiem, skąd mam tę pewność, ale jestem o tym mocno przekonany, a to daje mi spokój i luz. I dlatego mam ochotę śpiewać, choć oczywiście tego nie robię. Nie wyglądałoby to najlepiej. Nieogolony obdartus siedzi w krzakach i śpiewa. Natychmiast miałbym na głowie całą armię zacnych mieszczan, którzy podejrzewaliby mnie o wszelkie możliwe zberezeństwa. Nie mogę sobie na to w tej chwili pozwolić. Wydano za mną list gończy. W żadnym razie nie powinienem zwracać na siebie uwagi. Jestem już tak zapuszczony, że nawet nie mam odwagi pójść na basen. To ma też związek z okropną pogodą. Dzisiaj pada niemal bez przerwy, a moja luksusowa kwatera w krzakach coraz bardziej rozmięka. Jestem mokry i brudny niczym szczur kanałowy. Ostatniej nocy zebrałem się na odwagę i poszedłem do małej szopy na narzędzia na tyłach ogrodu, wybiłem szybkę w oknie i wślizgnąłem się do środka. Właściwie nie chciałem tego robić, bo się boję, że ktoś zauważy wybite okno, ale nie miałem wyboru. Miałem nadzieję, że znajdę tam jakąś poduszkę i koc, a tu pudło! Same narzędzia ogrodnicze, wiadra, łopaty, kosiarka. Ale przynajmniej jest sucho, choć okropnie cuchnie wilgocią i stęchlizną. Skuliłem się na podłodze i próbowałem zasnąć. Leje jak z cebra, niby mam dach nad głową, ale i tak nie wyschnę. W supermarkecie kupiłem sobie dzisiaj mydło – pozostali klienci w kolejce trzymali się ode mnie z daleka – a potem poszedłem do toalety na dworcu i umyłem się, na ile się dało. Poza mną był tam jeszcze jakiś ćpun, który gapił się na mnie jak sroka w gnat, a później
chciał moje mydło. Oczywiście mu nie dałem. Muszę oszczędzać, mam coraz mniej pieniędzy. Czuję się trochę czystszy, ale najlepiej by było, gdybym wyprał sobie ubranie. Mój wełniany sweter całkiem przesiąkł wilgocią i cuchnie mokrym psem. W obecnym stanie na pewno nie odzyskam względów Leony. Widzę to w spojrzeniach kobiet, które spotykam na ulicy, są nieprzychylne i pełne odrazy. A odkąd pamiętam, kobiety rzucały mi wyzywające i pełne oczekiwania spojrzenia. Mocno na nie działam. Myślę, że mój wygląd łączy w odpowiednich proporcjach atrakcyjność, odpowiedzialność i młodzieńczy urok. Może to brzmi zarozumiale, ale takie są po prostu fakty. Nigdy nie miałem trudności z kobietami. Uśmiecham się do nich i w dziewięciu na dziesięć przypadków odwzajemniają uśmiech. Czasem nawet się cieszę, że zajmą się mną psychiatrzy. W końcu wyląduję w więzieniu, jestem realistą, a wtedy wyznawcy Freuda z pewnością się na mnie rzucą. Jak ktoś nie jest akurat terrorystą i nie zabija w celu przewrotu społecznego albo dla naprawy świata, a trafi mu się jedno czy kilka morderstw, to zawsze próbują wcisnąć mu jakąś duchową deformację albo psychozę. Nie będzie im ze mną łatwo. Będą próbowali się dowiedzieć, czy przypadkiem przez całe życie nie byłem krzywdzony przez kobiety albo traktowany przez nie z pogardą, co jak już wspomniałem, nie miało miejsca, albo czy jako dziecko nie byłem wykorzystywany lub też okrutnie zaniedbywany. Ale i tu będą mieli pecha. Moja sytuacja rodzinna nie była może najlepsza, ale bynajmniej nie katastrofalna. Mama za dużo piła, ale gdy potem po pijaku wpadała w szał, wyładowywała agresję na ojcu, a nie na Evie czy na mnie. A ojciec ciągle ją zdradzał, co uważam za obrzydliwe, ale to dotyczyło przecież mamy, nie mnie. Ojciec był bardzo przystojny. Wystarczyło, że kiwnął palcem i mógł mieć niemal każdą kobietę. Miał ciemne włosy, jak ja, i wąskie brązowo-zielone oczy. Mama wpadała w szał za każdym razem, gdy się dowiadywała o jego kolejnym skoku w bok. Była jak prawdziwa furia, z wściekłości kopała, biła, gryzła. Ojciec, choć był od niej o głowę
wyższy, bał się jej w takich momentach, widać to było po nim. Sądzę, że myślał to samo co ja: ona kiedyś chwyci za nóż. A gdy tak w końcu zrobiła, okazało się to katastrofalne w skutkach dla niej, nie dla ojca. Była zbyt pijana, żeby dobrze wycelować. Czy psychologów zainteresuje to, że z Evą zawsze dostawaliśmy prezenty po kłótniach rodziców? Obojgu było bowiem okropnie przykro z powodu tego, co się stało. Mama wstydziła się swoich wrzasków i ataków, a ojciec doskonale zdawał sobie sprawę, że nie powinien ciągle chodzić do łóżka z innymi kobietami. W celu zminimalizowania strat kupowali swoim biednym dzieciom zabawki, książki, płyty, a raz nawet rowery... Mnie i Evie to się oczywiście podobało. Gdy rodzice się kłócili, siedzieliśmy na górze w swoim pokoju i omawialiśmy, czego tym razem sobie zażyczymy. Nasze wyobrażenia o odpowiedniej rekompensacie były coraz bardziej bezczelne, ale nikt się nie skarżył. Eva mówiła czasem ze strachem: – Nie sądzisz, że będą źli? Lecz ja zawsze ją uspokajałem: – Ucieszą się tylko, że mogą głębiej sięgnąć do kieszeni. To ulży ich sumieniu. I tak właśnie było. Odbiegam od tematu. Nie powinienem tyle myśleć o swoich przyszłych rozmowach z psychologami ani o dzieciństwie moim i Evy. Muszę się skupić na teraźniejszości. Muszę znaleźć Leonę. Swoje rozważania muszę poświęcić przede wszystkim dwóm sprawom. Muszę mieć samochód. Muszę śledzić właściwą osobę. Zacznijmy od tego drugiego punktu. Siedzę nie w tych krzakach, co trzeba! Uświadomiłem to sobie dziś rano. Pobudka była jak zwykle koszmarna, bolały mnie wszystkie kości i okropnie przemarzłem. Mżyło, gdy wypełzłem przez okno szopy i przebiegłem w krzaki. Akurat gdy zerknąłem przez gałęzie i liście na dom Leony, jej mąż
wyszedł właśnie przez drzwi, schludny, w szarym garniturze i eleganckim krawacie, świeżo spod prysznica, ogolony i wyspany po nocy spędzonej w ciepłym, miękkim łóżku. Ale o tej niesprawiedliwości wcale w tamtym momencie nie myślałem. Nagle uświadomiłem sobie bowiem coś innego. On nie doprowadzi mnie do Leony. Nie jest dobrym tropem. Spodziewa się, że jestem w pobliżu, że go śledzę. W razie czego uda się w każdy zakątek świata, ale akurat nie tam, gdzie Leona faktycznie jest! Aż zawróciło mi się w głowie, jakbym dokonał jakiegoś niewiarygodnego odkrycia. A przecież wyciągnąłem tylko prosty, logiczny wniosek, na który wpadłbym już wcześniej, gdybym tylko trochę pomyślał. Wolfgang Dorn to według mnie dupek, ale nie jest idiotą. Nie podejmie ryzyka. To roztropny człowiek, który woli zachować ostrożność i trzy razy przemyśli każdy krok, zanim go zrobi. To widać nawet po jego wyglądzie. Szlachetność, żadnej przesady. Najlepiej niczym nikomu nie podpaść. Leona może odchodzić od zmysłów w tej swojej kryjówce, a on będzie jej spokojnie wyjaśniał: – Musimy być ostrożni, skarbie! Ten Jablonski to niebezpieczny typ. Psychopata. Musisz jeszcze trochę sama wytrzymać. Założę się, że obserwuje każdy mój krok. Nie mogę przecież uczynić mu tej przysługi i doprowadzić go prosto do ciebie! Wolfgang Dorn wsiadł do swojego samochodu i odjechał, a ja siedziałem w mokrych krzakach i myślałem, jakim byłem kretynem. Tyle czasu! Kompletnie zmarnowanego! Muszę się bardzo dokładnie zastanowić. Bardzo, bardzo dokładnie. Muszę znaleźć właściwą osobę i ją obserwować. Oczywiście intuicja może mnie mylić, ale byłbym gotów się założyć, że Leona ma już dość. Znam moją ukochaną. Nie lubi być sama, przede wszystkim wtedy, gdy jest odseparowana od wszystkiego, co stanowi jej życie. Od rodziny, od domu, od pracy, od koleżanek. Leona jest zupełnie inną osobą niż Anna. Anna mogła wyruszyć w świat i zostawić za sobą wszystko, co do tej pory było częścią jej samej. Anna, co zauważyłem zbyt późno, była tak
naprawdę bezwzględną małą zdzirą. A Leona to kobieta o bardzo, bardzo mocnych korzeniach. Życie w oderwaniu od ludzi i rzeczy, na których jej zależy, to musi być dla niej prawdziwa udręka. Na pewno potrzebuje kogoś, kto potrzyma ją za rączkę. Muszę zachować zimną krew i pomyśleć bardzo logicznie. Nie mam już zbyt wiele czasu. Nie mogę już popełnić żadnego błędu. Muszę znaleźć właściwą osobę i trzymać się jej, a wtedy wszystko pójdzie dobrze. Odnośnie do punktu pierwszego: samochód. Bez samochodu jestem jak żuk przewrócony na grzbiet. Totalnie bezradny. Każda osoba, która ewentualnie może doprowadzić mnie do Leony, ma samochód i zniknie mi z oczu w parę sekund. Skąd, do diabła, mam wytrzasnąć samochód? Problem w tym, że nie mogę go kupić. Potrzebowałbym do tego fałszywych dokumentów, bo inaczej od razu bym wpadł, a skąd miałbym je wziąć? Oczywiście we Frankfurcie jest mnóstwo podejrzanych autokomisów, które sprzedają głównie kradzione auta, i pewnie nie robią tam żadnych problemów z formalnościami. Ale tak czy siak kradzione auto to za duże ryzyko, a poza tym i tak nie mam dość pieniędzy. I nawet jeśli ci w autokomisach przymykają oczy na dokumenty, to jeśli chodzi o kasę, z pewnością są bardzo skrupulatni. Chcą gotówkę do ręki, a za te skromne dwieście marek, które mi zostały, raczej niewiele da się kupić. Przemyślałem już sobie parę możliwości. Stanąć na skraju drogi i czekać, aż zabierze mnie najlepiej jakaś kobieta (co jest mało prawdopodobne, bo kobiety są dziś nieufne wobec mężczyzn autostopowiczów, zwłaszcza gdy ci wyglądają jak włóczędzy), obezwładnić jakoś kierowcę, czy to mężczyznę, czy kobietę, a potem odjechać jego autem... Ale wtedy numery rejestracyjne byłyby poszukiwane, a ja mógłbym wpaść w poważne tarapaty... Poza tym trudno byłoby mi zaatakować zupełnie obcą osobę i może nawet być zmuszonym ją zabić. Mogliby mnie potem przedstawiać jako mordercę działającego w amoku. A ja taki nie jestem. Brzydzę się przemocą, przede wszystkim wobec niewinnych i bezbronnych. Anna
zasłużyła na śmierć, Millie Faber też. I ten facet, z którym Leona miała romans. Ciekawe, czy przeżył. Jak go zabierali, wyglądał na żywego. Podłączyli mu jakieś kroplówki, zwłokom ich się nie podłącza. Myślałem, że zmiażdżyłem mu czaszkę tą hantlą. Albo byłem nie dość dokładny, albo on jest wyjątkowo odporny. Teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Powinienem znaleźć kogoś, kogo mógłbym na pewien czas unieszkodliwić i pożyczyć jego auto. Ten ktoś musi prowadzić takie życie, żeby nikt przez wiele dni czy nawet tygodni nie zauważył jego zniknięcia. Oraz zniknięcia auta. Mam wrażenie, że stoję przed nierozwiązywalnym problemem. A jednocześnie czas nagli. Muszę ją mieć! Chcę śpiewać jej imię. Głośno i bez strachu.
4
Komisarz Hülsch uznał, że Lisa wygląda źle, pomimo starannego makijażu, drogich ciuchów i ufarbowanych na blond, jedwabiście lśniących włosów. Pod całą tą otoczką sprawiała wrażenie zmęczonej i zestresowanej. Pod oczami pojawiło jej się parę zmarszczek, których w zeszłym roku jeszcze nie było. Obszedł biurko, żeby ją przywitać, a potem podsunął jej krzesło. – Proszę, niech pani siada. Czym mogę pani służyć? Gdy siadała, jej krótka spódniczka podciągnęła się jeszcze wyżej, ukazując zgrabne udo w czarnej jedwabnej pończosze. Jak zwykle na widok powabów Lisy Hülsch z zaskoczeniem stwierdził, że wcale go nie podniecają, tylko wzruszają. Zawsze uważał, że ta dziewczyna ma w sobie coś z bezdomnego psiaka. Najwyraźniej żywił wobec niej ojcowskie uczucia. Z rezygnacją pomyślał, że jednak się starzeje. – Chodzi o to... Sama nie wiem, od czego zacząć – powiedziała. Rozejrzała się po pokoju. Hülsch z powrotem usiadł za biurkiem. Patrzył na nią łagodnym, przyjaznym wzrokiem, i to ją chyba uspokoiło. – Może się to panu wydać dziwne, panie komisarzu. Moja siostra zginęła już ponad rok temu i wydawało mi się, że jakoś się z tym pogodziłam. I tak chyba było. Dopóki... – umilkła. Hülsch skinął głową. Domyślał się, co teraz nastąpi. – Teraz, gdy wiem, kto to zrobił, jestem kompletnie rozbita – kontynuowała Lisa. – Chodzi o to, że ja nie tylko wiem, kto to był. Ja znałam tego człowieka. Bywał w naszym domu. Zawsze był przyjazny i miły, a ja... – Znów przerwała. – Tak? – zapytał delikatnie Hülsch. – A ja uważałam, że jest całkiem atrakcyjny – powiedziała cicho. – Jako mężczyzna, rozumie pan? Siedział w naszym domu niczym jakiś
podstępny pająk i czekał na swoją ofiarę, na moją siostrę, a ja patrzyłam na niego i wyobrażałam sobie czasami... Znowu umilkła, lecz Hülsch tym razem jej nie ponaglał. Domyślał się, co sobie wyobrażała. – Nie mogła pani wiedzieć, kim on jest – powiedział. – Toteż właściwie nie czynię sobie wyrzutów – odparła Lisa, lecz słówko „właściwie” zdradzało, że chyba jednak czasami je sobie czyni. – Ale i tak nie mogę się pozbierać. Wiem, że znałam człowieka, z którym moja siostra żyła i który ją zabił. Ciągle mam go przed oczami. Miał piękny głos. Czasem czytał mojemu ojcu gazetę, a ja za każdym razem myślałam: jaki on ma przyjemny głos! – Najprawdopodobniej pani siostra żyła z Jablonskim przez kilka lat. Gdy nie trafiało się w jakiś jego czuły punkt związany z psychozą, miał zapewne mnóstwo pozytywnych, atrakcyjnych cech. – Najgorsze jest to, że nie potrafię myśleć o niczym innym – powiedziała Lisa. – Jakbym nie potrafiła z tym skończyć. Tuż po śmierci Anny nie miałam koszmarów, ale teraz widzę ją martwą, zakrwawioną, z twarzą wykrzywioną bólem. A jak się budzę, jestem cała spocona i przypomina mi się Benno, to znaczy Robert Jablonski. Dla mnie to nadal jest Benno. – Nie znała go pani pod prawdziwym nazwiskiem. – Powtarzam sobie, że to wszystko mnie już nie dotyczy. Anna nie żyje, nie przywrócę jej życia, myśląc o niej ciągle i doprowadzając się do obłędu. Ale tak mówi mi tylko rozum. A serce robi, co chce, i ja nie potrafię zapanować nad tymi uczuciami. Hülsch nie był psychologiem, lecz było dla niego jasne, że to wszystko, co Lisa przeżyła przez ostatnie kilka lat, mogło ją doprowadzić do załamania nerwowego. Wyglądało na to, że to jej właśnie grozi. – Czy myślała już pani, żeby zwrócić się z tym do jakiegoś terapeuty? – zapytał. – Uważam, że koniecznie powinna pani porozmawiać o swoich problemach z kimś zaufanym. Najlepiej z kimś, kto może pani udzielić profesjonalnej pomocy w poradzeniu sobie z tym
wszystkim. – Patrzył na nią wyczekująco. Lisa się zawahała. – Mój ojciec zawsze mówił, że psycholodzy to konowały. Tylko nieroby do nich chodzą, i to na koszt kasy chorych. „Niektóre stereotypy są nieśmiertelne” – pomyślał Hülsch. – Pani ojciec chyba nadmiernie uogólniał – powiedział. – A mogło mi się ułożyć – powiedziała Lisa, choć wyglądała przy tym tak, jakby sama nie wierzyła we własne słowa. – Mam fajne mieszkanie. I świetną pracę! Nie ma pan pojęcia, jaka jest ciekawa! Popatrzył na nią ze smutkiem. Naprawdę tak ciekawie jest sprzedawać własne ciało? – Oczywiście, oczywiście – powiedział z wyraźnym brakiem entuzjazmu w głosie. – Wydawało mi się, że stanę z powrotem na nogi. Powinnam tylko z kimś porozmawiać. – Jak już wspomniałem, powinna pani... Przerwała mu. – Nie, pomyślałam o kimś, kto znał Benna... To znaczy Jablonskiego. Kto może widział go razem z Anną. Kto opowiedzieć mi coś o relacji między nimi. – Liso, ja nie wiem, czy... – Cały czas o nich myślę. I jestem pewna, że przestanę wtedy, gdy będę coś rzeczywiście wiedzieć. Może wtedy nareszcie tę historię i będę mogła żyć dalej!
Roberta mógłby
dopiero zamknę
Wpatrywała się w niego intensywnie, jak dziecko, które wpadło na cudowny pomysł i oczekuje teraz pochwały. „Skąd ja mam jej wytrzasnąć właściwą osobę?” – pomyślał. Czuł się zapędzony w kozi róg przez to jej pełne oczekiwania spojrzenie. Rozumiał ją. Doskonale wiedział, co się z nią dzieje. Prawdopodobnie w jej sytuacji odczuwałby dokładnie to samo. Odparł nieco surowym tonem: – To nie należy do zakresu moich obowiązków... –
Zajmowanie
się
problemami
psychicznymi
bliskich
ofiar
morderstw? Oczywiście, że nie, przecież wiem. Naprawdę nie zamierzam wykorzystać pana jako pralni dla moich psychicznych brudów. Proszę tylko, żeby pomógł mi pan nawiązać kontakt z kimś, kto znał Jablonskiego i kto zechciałby ze mną o nim porozmawiać. – To nie jest takie proste. – A nie mógłby pan spróbować? Jej oczy były wielkie i złociste jak bursztyny. Hülsch zaczął się zastanawiać, dlaczego nie może się pozbyć uczucia, że w jakiś sposób jest odpowiedzialny za tę dziewczynę. – Mogę spróbować – powiedział szorstko. – Ale nic pani nie obiecuję. Nie mogę też podać pani numeru telefonu kogoś, kto znał Jablonskiego, i powiedzieć, żeby sobie pani zadzwoniła. Chyba to pani rozumie, prawda? Taka osoba musiałaby się najpierw zgodzić i w ogóle być zainteresowana taką rozmową. – Oczywiście. Może ktoś z tego domu w Asconie, w którym mieszkał? Gdyby podał mi pan adres... – Nie. Nie mogę. – Wstał, żeby dać do zrozumienia, że chce zakończyć tę rozmowę. – Odezwę się do pani. O to może być pani spokojna. Zastanawiał się, na ile Lisa jest prawdziwie zranioną duszą, a na ile kalkulującą na zimno kobietą, która używa swych wdzięków, by dopiąć swego. Wystarczy sobie przypomnieć, jak zarabia na życie. Z drugiej strony pomimo makijażu widać, że jest blada, a w jej oczach jest jakiś niepokój, udręka. „A tak w ogóle – powiedział sobie w duchu – nie powinieneś o niej tyle myśleć”. – Bardzo dziękuję – powiedziała, podała mu rękę, uśmiechnęła się i wyszła z pokoju, stukając szpilkami. Zapach jej perfum jeszcze przez dwie godziny unosił się w gabinecie, wywołując u każdego wchodzącego do Hülscha kolegi krzywy uśmiech i niewybredny komentarz. Bardzo trudno było przekonać Bernharda do rezygnacji z przyjazdu do niej na weekend.
– Ale dlaczego? – zapytał co najmniej pięć razy. – Po prostu nie rozumiem, dlaczego jednak nie chce mnie pani widzieć! Leona przeklinała swoją chwilę słabości w tamten wieczór. – Przecież już panu powiedziałam – tłumaczyła cierpliwie przez telefon. – To dla mnie zbyt ryzykowne. Zrobiłam głupstwo, dzwoniąc do pana. Zawarliśmy z Wolfgangiem umowę, że nikt się nie dowie o miejscu mojego pobytu. Nie bez powodu tak się umówiliśmy. I powinniśmy tej umowy dotrzymać. – Cóż... Nie słyszałem jeszcze o tak idiotycznej umowie! Przepraszam panią, Leono, ale jak chce pani to wszystko wytrzymać? Ja też byłem zdania, że powinna pani gdzieś zniknąć, dopóki sprawa nie przycichnie, ale wygląda na to, że to się tak szybko nie skończy. Prędzej czy później zwariuje pani, tkwiąc na jakimś zapomnianym przez Boga odludziu! Zdoła pani zachować jaką taką równowagę duchową, tylko jeśli od czasu do czasu spotka się pani z kimś bliskim! „I ty jesteś mi bliski?” – pomyślała. Pomału zaczynał ją irytować. Powiedziała, żeby nie przyjeżdżał. Powinien to zaakceptować, a nie wszczynać lament. – Może wcale nie chcę zachować duchowej równowagi. Może wcale nie zamierzam tego dłużej wytrzymywać. Po drugiej stronie linii zapadło pełne konsternacji milczenie. A potem Bernhard powiedział: – Możliwe, że czegoś nie rozumiem, ale naprawdę nie wiem, co to miało znaczyć! Najchętniej odpowiedziałaby, że wcale nie ma zamiaru niczego mu tłumaczyć i że on wcale nie musi rozumieć, co się z nią dzieje, ale pamiętała, że przecież to ona sama się do niego zwróciła. A teraz za karę miała go na głowie i wcale nie będzie tak łatwo się go pozbyć. – Bernhardzie, po prostu chcę być sama. Chcę pomyśleć. Ukrywanie się wcale nie było takim dobrym pomysłem i nad tym chcę się zastanowić. Mogłabym to wytrzymać jeszcze bardzo długo, gdybym co weekend gościła ludzi, którzy podtrzymywaliby mnie na duchu, ale do czego miałoby to prowadzić? Mam już dość tej zabawy w chowanego,
nie rozumie pan tego, Bernhardzie? Odczuwam coraz silniejszą potrzebę, żeby przejść do ofensywy. Pokazać się Robertowi i zakończyć tę sprawę. – Na litość boską, co za koszmarnie niebezpieczny pomysł! – powiedział zaniepokojony Bernhard. – Może powinienem... – Nie! – odparła i odłożyła słuchawkę. Wieczorem znów do niego zadzwoniła, żeby przeprosić za swoje niegrzeczne zachowanie, ale był urażony i niechętnie przyjął przeprosiny. Poczuła ulgę. Był taki obrażony, że na pewno nie zjawi się niespodziewanie w weekend pod jej drzwiami. Zadzwonił Wolfgang. Powiedział Carolin, że nici z zaplanowanej wizyty. Była rozczarowana, ale okazała zrozumienie dla potrzeb Leony. – Trzymasz się jakoś? – zapytał z troską i na pociechę dodał: – Coś mi mówi, że Jablonski wkrótce wpadnie w ręce policji! „A mnie coś mówi, że to się nigdy nie stanie” – pomyślała Leona, ale nic takiego nie powiedziała, tylko rzuciła: – Trzymam się. Nie martw się. Czuła się lepiej, czuła się znacznie silniejsza niż we wszystkie poprzednie dni. Tego wieczoru, gdy niepotrzebnie zadzwoniła do Bernharda Fabianiego, była na samym dnie. A teraz się od niego odbiła. I dokładnie wiedziała, dlaczego lepiej się czuje. W głębi duszy dojrzewała w niej pewna decyzja. Jeszcze niegotowa, jeszcze delikatna, ale już nieodwołalna. Nie będzie przed nim już dłużej uciekać. Podpłynie do niego jak do rekina. A on, zaniepokojony, popełni decydujący błąd.
5
Nóż trafił wtedy matkę w tętnicę szyjną i ją rozdarł. Umarła z powodu utraty krwi. Karetka przyjechała za późno, bo albo mój ojciec ze zdenerwowania podał zły adres, albo pani po drugiej stronie linii źle coś usłyszała. Nie udało się tego do końca wyjaśnić. W każdym razie pogotowie nie przyjeżdżało, a matka wykrwawiała się na beżowym dywanie w salonie, podczas gdy ojciec gorączkowo, acz bezsensownie próbował ją ratować metodą usta-usta. Tylko to pamiętał z kursu pierwszej pomocy sprzed dwudziestu lat. Ułożyłem nogi mamy wyżej, na dwóch poduszkach, które położyłem jedna na drugiej, i masowałem jej kostki. Powoli zaczynała mnie ogarniać panika na widok morza czerwieni, które rozpościerało się wokół niej. Eva zamarła w drzwiach z przerażeniem w oczach i mówiła coś bez ładu i składu. Byliśmy na górze w naszym pokoju, gdy zaczęła się awantura, i początkowo sądziliśmy, że wszystko przebiegnie tak jak zwykle. Ojciec przez ostatnie dwa dni i dwie noce nie zajrzał do domu. Sąsiedzi szeptali, że wiele razy widziano go na mieście z jakąś studentką, że się obejmowali i że on regularnie ją odwiedza. Nie mam pojęcia, czy to była prawda, ale na pewno był zajęty jakąś kobietą, bo w tamtym okresie często znikał z domu, i to na kilka dni. Tym razem mama wypiła więcej niż zwykle i od razu zaczęła od ordynarnych wyzwisk. – Załatwię go – mamrotała, siedząc przy oknie w salonie z butelką likieru Southern Comfort w dłoni. – Tym razem załatwię tego szczura! Często wypowiadała takie zdania, tak samo zdecydowanym tonem. Lecz tym razem wypiła więcej niż zwykle, a ja pamiętam, że doszło między nami do szarpaniny, gdy próbowałem odebrać jej butelkę. Miałem wtedy dziewiętnaście lat, byłem wysoki i silny, ale nie chciałem używać wobec niej przemocy, więc nie udało mi się wyrwać jej likieru z ręki. Natomiast ona szarpała mnie za włosy i wrzeszczała, że mam
spadać i że jestem taki sam jak ojciec. Zostawiłem ją więc pijaną i poszedłem na górę do Evy, żeby się razem pozastanawiać, czego tym razem sobie zawinszujemy. Liczyłem na motocykl, ale Eva uznała, że mogę zapomnieć, bo zdecydowanie za wysoko mierzę. I faktycznie od mniej więcej półtora roku rodzice nie byli już tacy hojni, widocznie uznali, że ich głośne awantury wyrządzają szesnastolatce i dziewiętnastolatkowi o wiele mniejsze szkody niż małym dzieciom. Eva powiedziała, że chciałaby perfumy albo szminkę. Wcześniej chciała lalki, potem zwierzątka (chomika, świnkę morską albo coś podobnego, ale to się nigdy nie spełniło, bo mama twierdziła, że ma alergię), potem myślała tylko o książkach, ale teraz zaczęła odkrywać, jak działa na płeć przeciwną, i pragnęła ciuchów oraz szminek. Mnie to się zupełnie nie podobało. Z przyjemnością patrzyłem, jak się czasem pięknie ubiera i maluje, ale nie robiła tego dla mnie i to mnie dręczyło. – A po co ci kolejna szminka? – zapytałem. – Przecież masz ich już z tuzin! – Szminek nigdy dosyć – odpowiedziała. W tym momencie usłyszeliśmy, że wrócił ojciec. Zszedłem na dół, żeby otworzyć mu drzwi i powiedzieć, że mama przedobrzyła, choć zapewne się domyślał. Wyglądał nieprzyzwoicie dobrze, nieprzyzwoicie, bo tworzył tak bolesny kontrast wobec tego obrzmiałego, bełkoczącego stworzenia, które czekało na niego w salonie. Był oczywiście trzeźwy, miał na sobie dobrze skrojony garnitur i pachniał elegancko drogą wodą po goleniu. Gdziekolwiek był, na pewno przebywał na świeżym powietrzu, bo jego skóra nabrała pięknej, lekkiej opalenizny. Może wybrał się ze swoją kochanką na południe. Pomyślałem o upiornej bladości mamy, o zapachu wódki i potu, i nagle zrobiło mi się jej strasznie żal. – Mama ma dość – powiedziałem, przystawiając rękę do ust, jakbym podnosił butelkę. Ojciec westchnął. – Pójdę do niej. Biegnij na górę, dobrze? Poszedłem do Evy. Usłyszeliśmy zwyczajowe krzyki, brzęk
tłuczonych naczyń, którymi mama obrzucała ojca. Od czasu do czasu docierał do nas jego uspokajający głos, ale raczej zagłuszały go wrzaski matki. Nagle jednak zapadła cisza, wręcz upiorna cisza, a potem ojciec zawołał głośno, wyraźnie wstrząśnięty: – Nie rób tego, Ines! Odłóż to! Proszę... Słychać było łomot przewracanych mebli, a potem mama krzyknęła, wysoko i przenikliwie, i znów zapadła cisza. Wtedy ojciec zawołał: – O Boże, czy ty oszalałaś? – Coś się stało – powiedziałem do Evy i zbiegłem po schodach. Na dole zobaczyłem mamę leżącą we krwi pośrodku zdemolowanego pokoju, ojciec kucał obok niej, zupełnie zdezorientowany, a gdzieś pomiędzy potłuczonymi płytami gramofonowymi i okruchami butelki po likierze leżał duży ząbkowany nóż do chleba, umazany krwią niczym przepełniający dreszczem rekwizyt ze sztuki teatralnej. – Pogotowie! – krzyknąłem, a ojciec otrząsnął się z szoku i rzucił do telefonu. Podczas wzywania pomocy doszło do owego tragicznego nieporozumienia, które odebrało matce ostatnią szansę na przeżycie. Choć lekarz zapewniał potem, że jej szanse i tak były bardzo niewielkie. Policja prowadziła śledztwo, bo oczywiście podejrzewano, że to ojciec wykonał zabójczy cios nożem. Na rękojeści znajdowały się zarówno ślady palców mamy, jak i jego, ale to nic dziwnego, bo ojciec wyjaśnił, że wykręcił mamie nóż z ręki, gdy już się zraniła. Według jego zeznań chwyciła nagle nóż do chleba z parapetu, na którym musiała go wcześniej specjalnie położyć, i ruszyła na niego, wymachując wokół jak szalona, potknęła się i upadła na ostrze, a on zobaczył już tylko fontannę krwi. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Ojciec przesiedział kilka tygodni w areszcie śledczym, obawiano się, że ucieknie, a ja dziękuję Bogu, że byłem już pełnoletni i nie przydzielono mi jakiejś kuratorki. Evie pozwolono zostać ze mną, ale co dwa dni zjawiała się ciocia z Urzędu do spraw Młodzieży i sprawdzała, czy nie jesteśmy zaniedbani i czy mamy czyste uszy. Ponieważ było
oczywiste, że przy najmniejszym niedociągnięciu natychmiast zabierze Evę do domu dziecka, bardzo się starałem, żeby mieszkanie lśniło czystością, żeby w lodówce było dużo zdrowego jedzenia, żeby Eva codziennie była punktualnie w szkole i starannie odrabiała lekcje. Oczywiście nie podobały jej się moje zarządzenia, ale hasło „przytułek” wystarczał zwykle, żeby przywołać ją do porządku. Tylko raz doszło między nami do poważnej scysji, gdy zmusiłem ją, żeby wytarła szminkę i włożyła dżinsy zamiast spódniczki mini. – Nie mam zamiaru! – wrzeszczała. – Nie możesz mi rozkazywać! Wystarczy, że tyranizujesz mnie od rana do wieczora ze wszystkim! Nie będziesz decydował o tym, jak wyglądam! – Spójrz tylko w lustro – odparłem. – Wyglądasz jak prostytutka. Jak myślisz, co sobie pomyśli ta stara dziwaczka, jak będziesz tutaj tak przed nią paradować? Uzna, że w nieobyczajny sposób dorabiasz do kieszonkowego! Możesz być pewna, że migiem znajdziesz się w domu dziecka! – To nie jest żadna stara dziwaczka! I nawet w połowie nie jest taka pruderyjna jak ty! – Doigrasz się! – A proszę bardzo. Patrzyła na mnie z zaciętą miną, lecz jej wargi drżały, co znaczyło, że wcale nie jest taka pewna swego. Chwyciłem ją za rękę i za ramię, popchnąłem przed sobą do łazienki. Krzyczała i broniła się, ale nie miała żadnych szans. Urwałem pełną garść papieru toaletowego z rolki i wytarłem jej wymalowaną twarz, co ją oczywiście bolało, a mnie sprawiło przyjemność. Od tak brutalnego traktowania jej skóra aż poczerwieniała. Wyglądała groteskowo z makijażem rozmazanym po całej twarzy. – Ściągaj te łachy! – rozkazałem, wskazując na jej czarną spódniczkę wielkości chusteczki do nosa. Nie sądziłem, że będzie miała odwagę sprzeciwić się temu poleceniu, ale ona ociągała się, więc zerwałem z niej ten strzępek tkaniny. Możliwe, że go przy okazji podarłem. Pod spodem wyglądała
wzruszająco cnotliwie w białych dziewczęcych majteczkach z niebieskimi kwiatuszkami. Bluzeczkę miała tak krótką, że widać było cały brzuch. Wpatrywałem się w nią, a ona spuściła wzrok. I tak staliśmy naprzeciwko siebie, aż przerwałem ciszę, ofukując ją: – Boże święty, włóż wreszcie na siebie coś przyzwoitego! Wybiegła z łazienki i zatrzasnęła za sobą drzwi pokoju, a ja podniosłem spódniczkę i zaniosłem ją do kosza. Wepchnąłem ją na samo dno. Gdy kobieta z opieki społecznej przyszła dwie godziny później, Eva pokazała się w dżinsach i w za dużej sportowej bluzie, bez śladu makijażu na twarzy, z włosami zaplecionymi w warkocz. Dziwaczka była zadowolona, bo wyglądała bardzo porządnie. Lecz za jej plecami Eva rzucała mi dziwne spojrzenia, ani urażone, ani wściekłe, tylko jakby triumfalne. Nie potrafiłem sobie tego wytłumaczyć. To przecież ja ją upokorzyłem, a ona zachowywała się tak, jakby odniosła nade mną jakieś zwycięstwo, albo jakby uświadomiła sobie nagle, że ma w ręku wymierzoną we mnie broń. Rzucała mi takie spojrzenie raz za razem i jestem przekonany, że właśnie ten drwiący błysk w oczach Evy był winien wszystkiemu temu, co się potem stało. Kompletnie omamiona przez nas pracownica opieki społecznej ze zdumieniem oglądała porządek we wszystkich szafach i suszące się w ogródku pranie. Eva miała rację, wcale nie była stara. Mniej więcej po trzydziestce. W moich dziewiętnastoletnich oczach oczywiście w ogóle się nie liczyła. Ale poza durnymi rówieśnicami z klasy była pierwszą dorosłą kobietą, u której zauważyłem, jakie wrażenie robię na przedstawicielkach słabszej płci. Wobec Evy była opanowana i pewna siebie, ale przy mnie zaczynała się denerwować, a w jej głosie pojawiały się piskliwe tony. Gdy patrzyłem jej prosto w oczy, rumieniła się. Chętniej bym ją dłużej peszył i prowokował, ale po paru tygodniach ojciec wyszedł z aresztu i dziwaczka na zawsze zniknęła z naszego życia. Dlaczego to wszystko spisuję? Z nudy? Nie tylko. Przeszłość wylewa się ze mnie, gdy tylko zaczynam w niej nieśmiało grzebać.
Wystarczy otworzyć małą śluzę, a płynie bez końca. A siedząc tak tutaj i obserwując dom mojego wroga, mam okazję, żeby spisać wszystko, co przyjdzie mi do głowy. Już w tamtej szopie w ogrodzie naprzeciwko domu Leony, która stała się dla mnie niemal domem, przygotowałem sobie listę nazwisk, nazwisk osób, które mogłyby odwiedzić przebywającą na wygnaniu Leonę. Wolfganga wcale nie wpisałem pierwszego; wypisałem najpierw po kolei członków jej rodziny: Juliusa, Elisabeth, Olivię, Paula, Carolin, Benjamina. I uważnie się im przyjrzałem. Leona to rodzinna osoba. Prawdopodobieństwo, że poprosi kogoś z rodziny o przyjazd, jest bardzo duża. Obserwowanie domu w Laubergu miało jedną zaletę: obserwując jeden dom, obserwowało się sześć osób naraz. Z drugiej strony tu też może mieć miejsce „efekt Wolfganga”, rodzina może się liczyć z tym, że ich śledzę. Możliwe, że nikt z nich nie nawiąże kontaktu z Leoną. Może nawet nie wszyscy są wtajemniczeni, Benjamin pasożyt na pewno nie, możliwe, że Olivia histeryczka też nie. Koledzy z pracy? Przyjaciele? Leona ma dobre relacje w pracy, ale z tego, co wiem, nie ma tam nikogo, z kim łączyłaby ją bliższa więź. Nie ma też żadnej bliskiej przyjaciółki, wiedziałbym o niej po tych paru miesiącach razem. Poza tym, gdyby taka istniała i gdybym ja o niej wiedział, Leona uznałaby na pewno, że tamta jest zagrożona, sama stanowiąc jednocześnie zagrożenie, więc i tak nic by z tego nie było. Z namysłem wykaligrafowałem na swojej liście imię Lydia. Próbowała się zaprzyjaźnić z Leoną, lecz irytowała ją, tak samo jak irytuje wszystkich. Leona dobrowolnie z pewnością nie nawiązałaby z nią kontaktu w obecnej sytuacji. Poza tym Lydia nie jest zbyt rozsądna, a na dodatek jest gadułą. Poinformowanie jej o miejscu pobytu Leony byłoby niemal tym samym, co umieszczenie anonsu w gazecie. Mimo to otoczyłem imię Lydii kółkiem, bo wewnętrzny głos mówił mi, że ona może mieć dla mnie jakieś znaczenie, nawet jeśli w tym momencie nie wiedziałem jeszcze jakie.
Głowiłem się dalej. Przyszedł mi na myśl ten podejrzany kochanek Leony, ten, którego pobiłem w kuchni. Nawet jeśli przeżył, to na pewno nie jest w stanie nikogo odwiedzić, biedny głupiec. Ma co najmniej złamaną podstawę czaszki. Nie wiem, jak się nazywa, ale nie sądzę, żeby hasło „kochanek” miało się pojawić na mojej liście. To określenie coś we mnie wywołało, specyficzny tok myśli, które jakoś nigdy wcześniej nie przyszły mi do głowy. Kto jest najbardziej bezwzględnym i najbezczelniejszym uwodzicielem, jakiego znam? Patrzyłem przez ukwiecone zarośla na ulicę, nie widząc ani asfaltu, ani zaparkowanych samochodów, ani okna salonu Leony. Zamiast tego wszystkiego widziałem twarz profesora Bernharda Fabianiego. Bóg jeden wie, że Bernhard Fabiani to człowiek, którego nienawidzę najbardziej na świecie. Najpierw udawał, że nie może bez Evy żyć, a potem wpędził ją do grobu. Eva oczywiście dawała się nabrać na ten cały cyrk. Choć była rozsądna, miała niestety sentymentalną duszę. Bukiety róż, kolacje przy świecach, nietrudno było trafić do jej serca. Fabiani naturalnie od razu to wyczuł i bez skrupułów wykorzystywał. Bernhard Fabiani to myśliwy. Jego zwierzyną są kobiety, a on pragnie ich tak, jak uzależniony pożąda butelki albo strzykawki. Nie umiał przestać, nigdy nie miał dość. Eva przeszła z nim przez piekło, co mnie ucieszyło o tyle, że zawsze to przepowiadałem, a potem wyszło na moje. Zalecał się do niej tak gładko i z taką rutyną, że jasne dla mnie było, że ma pod tym względem wyjątkowo duże doświadczenie. Pewnie dzień w dzień nie robi nic innego, tylko podrywa kobiety. Ale Eva mnie nie słuchała, więc musiała się przekonać na własnej skórze, boleśnie i w efekcie tragicznie. Gdy Leona powiedziała mi, że Bernhard nagrał się jej na automatyczną sekretarkę, od razu wiedziałem, co się święci. Już tamtego wieczoru w mieszkaniu Evy zauważyłem, że patrzy na nią dokładnie w taki sam sposób, w jaki kiedyś patrzył na Evę. Wiem też, że potem się spotkali. Szczęśliwy przypadek, wałęsałem się pod jej wydawnictwem, to było tuż po naszym rozstaniu, a ona wyszła
i zamiast wsiąść do samochodu, przeszła przez ulicę w kierunku metra. A więc nie wybierała się do domu, tylko pewnie do centrum, gdzie zawsze trudno zaparkować. Zwietrzyłem okazję, pośpieszyłem za nią, wskoczyłem do następnego wagonu i zauważyłem, jak wysiada przy komendzie głównej i wraz z tłumem pasażerów płynie ruchomymi schodami na górę. Udało mi się wysiąść i ją dogonić. Poszła prosto do lodziarni Mövenpick, zniknęła w niej na koszmarnie długi czas, a gdy wyszła, towarzyszył jej Fabiani, a ja sobie pomyślałem: Patrzcie, patrzcie! Znowu mu się udało! Uśmiechał się do niej czarująco, ale ja, który go znam, widziałem w tym uśmiechu zwycięski grymas triumfu. Był w tamtej chwili przekonany, że złapał na wędkę kolejną złotą rybkę. A Leona... Była przynajmniej w o wiele lepszym nastroju niż wcześniej. Nie była już tak strasznie spięta. Uśmiechała się swobodnie i momentami wcale nie wyglądała na osobę, która mierzy się z poważnymi problemami. Wyglądała bardzo atrakcyjnie. Powiedziałem sobie: spokojna głowa, Robercie! Ona się z nim nie zadaje, na pewno nie. W obecnym nastroju z nikim się nie zwiąże. Boi się i jest wewnętrznie wypalona. To potrwa, zanim będzie w stanie wejść w kolejny związek. Nie tylko tak sobie mówiłem. Byłem przekonany, że dobrze oceniam sytuację. Ale byłem też pewien, że Fabiani jest zdecydowany ją zdobyć, że jest gotów poczekać i nie wątpi, że w końcu odniesie sukces. Wpisałem Bernharda Fabianiego na moją listę. Trzy razy poprawiłem jego imię i nazwisko, aż pogrubione przyciągało wzrok. Podkreśliłem je i tak mocno przycisnąłem przy tym długopis, że rozdarłem papier. W tym momencie wiedziałem już, że znalazłem człowieka, który doprowadzi mnie do Leony. I dlatego opuściłem moją kryjówkę naprzeciwko domu Leony. Zrobiłem to z żalem. Przyzwyczaiłem się do tych krzaków, do szopy, do milczącego domu za mną, do młodej kobiety, która co rano do niego wchodziła, wyglądając przy tym tak poważnie i smutno. Stała się moją
dobrą znajomą. Jak to szybko człowiek zapuszcza korzenie. Najtrudniej było pożegnać się z domem Leony i z jej ogrodem. Dopóki widziałem jej okna, jej kwiaty wzdłuż ścieżki, jej garaż z zaparkowanym w środku samochodem, to tak naprawdę nie rozstaliśmy się. Łączyła nas niewidzialna więź poprzez przedmioty, które stanowiły część jej życia i które były jej bliskie. Teraz śpię w nocy, skulony i cuchnący jak włóczęga, na ławce przystanku parę metrów od budynku, w którym mieszka Fabiani. W dzień chowam się na cmentarzu naprzeciwko. Nie mam już spokoju cichego ogródka. Muszę być bardzo ostrożny, już kilka razy przyglądali mi się nieufnie inni odwiedzający cmentarz. Złożyłem wtedy ręce i z udawaną zadumą wbiłem wzrok w grób jakiegoś dziecka. 1970–
1973. Nie wzrusza mnie wcale myśl o resztkach tak krótkiego życia pod marmurową płytą. Moje serce jest zimne, a w moim umyśle nie ma miejsca na nic innego poza całkowitą determinacją. On kiedyś w końcu pojedzie do Leony. Nie przepuści takiej okazji. Jest sama. Boi się. Nie wie, jak długo to jeszcze będzie trwać. Możliwe, że nigdy już nie doceni jego silnych ramion tak bardzo jak w tej chwili. Co rano wychodzi z domu. Ale nie z bagażem. A do Leony musi wziąć choćby jedną torbę, bo gdziekolwiek ona przebywa, on z pewnością zamierza spędzić tam przynajmniej jedną noc. Dopóki nie wychodzi z torbą albo z walizką, jedzie na uniwersytet, nie do niej. A gdy nadejdzie ta chwila, ja będę gotów.
6
Znów była niedziela. Dzień, którego Lydia obawiała się przez cały tydzień. Samotność boli przez cały czas, w środy i piątki tak samo jak we wtorki i czwartki. Właściwie nie miało to dla niej znaczenia, że jest weekend, a jednak niedzielna cisza zawsze ogarniała ją z taką mocą, że aż brakowało jej tchu. W niedzielę czuła wszystko: tęsknotę za partnerem, z którym mogłaby porozmawiać o minionym tygodniu i zrobić plany na kolejny, za dziećmi, które będąc już nastolatkami, przywlokłyby się na śniadanie z oczami zaczerwienionymi po sobotniej wyprawie na dyskotekę, a ona mogłaby pocieszać ich złamane serca albo denerwować się przyniesionymi ze szkoły ocenami, za wspólnym zastanawianiem się, jak spędzić dzień, za życzeniami rodziny, co podać na obiad. Jakże chętnie gotowałaby dla chmary ludzi. Jakże chętnie robiłaby pranie, zmieniała pościel i narzekała na bałagan w pokojach. Zastanawiała się, czy ludzie rozumieją cokolwiek z pustki, jaka wypełniała ją niczym gigantyczny kłębek waty. Pustki, która jest ciszą dźwięczącą w uszach. Lydię zawsze zdumiewało, jak głośna może być cisza. Zatykała sobie przed nią uszy zaciśniętymi pięściami i kuliła się przy kuchennym stole w panicznym lęku przed otchłanią, która się przed nią otwierała, czarną i zimną, będącą jej własnym życiem. W tę majową niedzielę czuła się lepiej, co jednak nie miało związku ze słoneczną letnią pogodą. Zwykle słońce jeszcze bardziej pogłębiało jej depresję, bo uwypuklało rozdźwięk pomiędzy jej marną egzystencją a ruchliwym życiem na zewnątrz. Dziś wiedziała, że znów przed nią długa, samotna niedziela, lecz następna miała być lepsza. Zapowiadała się wizyta! Komisarz policji z Bawarii skontaktował ją z Lisą Heldauer. Nazywał się Hülsch i zadzwonił w ten piątek. Natychmiast pomyślała, że chodzi o Roberta Jablonskiego. W jego sprawie frankfurcka policja
była już u niej dwa razy, choć przecież nie mogła podać im żadnych wskazówek. W gazecie przeczytała o nim okropne rzeczy, nie mogła w nie uwierzyć. Gdy Hülsch przedstawił się, że jest z policji, od razu zapytała: – Coś nowego w sprawie Jablonskiego? Nieco zaskoczony komisarz odpowiedział: – Nie, właściwie to nie. Ale to ma z nim coś wspólnego. Potem wyjaśnił, że siostra kobiety zamordowanej przez Jablonskiego poprosiła o kontakt z kimś, kto go znał i mógłby jej o nim opowiedzieć. – Kolega prowadzący śledztwo z policji kryminalnej we Frankfurcie podał mi pani nazwisko. Chciałem tylko zapytać, czy mogę podać je pani Heldauer wraz z pani numerem telefonu. – Jego głos brzmiał tak, jakby był zakłopotany, jakby czuł, że się narzuca i jakby łamał tym telefonem jakieś swoje zasady. – Oczywiście może sobie to pani spokojnie przemyśleć... Ja zwykle nie kontaktuję się w takich sprawach – dodał – ale Lisa Heldauer bardzo przeżyła te wydarzenia, więc nie chciałem... Nie dopowiedział, czego nie chciał, tylko czekał na jej odpowiedź. Lydia zgodziła się tak szybko, że już tylko pożegnał się zaskoczony. Następnego dnia, w sobotę, zadzwoniła Lisa Heldauer. Młody, bardzo ładny głos. Zapytała, czy mogłaby odwiedzić Lydię w następny weekend. – Mogłabym przyjechać w sobotę przed południem. Przenocowałabym w hotelu i może mogłybyśmy porozmawiać także w niedzielę, a po południu pojechałabym z powrotem do Monachium. Dar niebios! „W sobotę mogłybyśmy gdzieś wyjść” – pomyślała Lydia, czując, że policzki aż ją palą z podekscytowania; mogłybyśmy coś zjeść i napić się wina. W niedzielę zaproszę ją oczywiście na śniadanie. Zrobię jajecznicę i tosty z szynką. Żeby poczuła się u mnie dobrze. W typowy dla siebie sposób niemal natychmiast zapomniała, w jakiej sprawie przyjedzie do niej Lisa, a przynajmniej odpychała od
siebie tę myśl. Jej prywatna nędza, problem samotności tak zdominowały jej myśli i uczucia, że właściwie nie było już miejsca na nic innego. Nie myślała o tym, że przecież w ogóle nie zna Lisy Heldauer i że wcale nie wiadomo, czy będą potrafiły się dogadać. Nie brała pod uwagę, że Lisie może nie zależeć na wspólnym wyjściu, winie, smacznym śniadaniu. Lisa przyjeżdżała dlatego, że w jej życiu wydarzyła się tragedia. Natomiast Lydia szukała towarzyszki. Robert Jablonski był jedynym punktem stycznym w życiu tych dwóch kobiet. Ogarnięta złudnym entuzjazmem Lydia nie czuła się w tę niedzielę tak smutna i samotna jak zawsze. Zjadła obfite śniadanie, a na koniec napiła się nawet szampana, wspominając z błogością Evę, która uważała go za nieodzowny element niedzielnego śniadania. Po szampanie poczuła się jeszcze radośniej, a gdy popatrzyła przez okno na cudownie kwitnący maj, pomyślała nawet, czy nie powinna się wybrać na spacer. Zwykle w weekendy nigdy nie wychodziła, bo źle znosiła widok par i rodzin na ulicach i w parkach. Tego dnia wydawało jej się, że ma dość siły. Spojrzała na zegarek. Równo wpół do pierwszej. Właściwie mogła już wyjść. Musiała się tylko ubrać, bo wciąż była w szlafroku. Akurat gdy otwierała szafę w sypialni, ktoś zadzwonił do drzwi. W tygodniu przychodził czasem listonosz albo ktoś z elektrowni, jakiś akwizytor czy świadek Jehowy. Ale w niedzielę nikt nigdy nie dzwonił, więc Lydia się przestraszyła i szybko zamknęła drzwi szafy, jakby przyłapano ją na czymś niewłaściwym. Na litość boską, kto to może być? Spojrzała na siebie. Czy może tak otworzyć drzwi? Nic nie szkodzi, szlafrok jest w porządku. Trochę nie wypada w południe być jeszcze nieubraną, ale w niedzielę można sobie przecież na to pozwolić. W korytarzu przygładziła jeszcze włosy – „ale ja staro wyglądam”, pomyślała – a potem podniosła słuchawkę domofonu. – Tak? Nikt nie odpowiedział, ale po trzaśnięciu drzwi domyśliła się, że jej gość jest już w budynku. Zastanawiając się, jak udało mu się wejść,
uchyliła drzwi. Robert Jablonski natychmiast wdarł się do środka. A wraz z nim fala cuchnącego odoru, wielodniowy pot, trudny do pomylenia zapach niemytej skóry i przetłuszczonych włosów. – Cześć, Lydio – powiedział i uśmiechnął się. Lydia nie była, jak to sobie później uświadomiła, aż tak przerażona, jak powinna. Czuła się raczej zaskoczona, gdy nagle się przed nią pojawił. W jej oczach nigdy nie stał się brutalnym przestępcą, jakim go przedstawiano. Zbyt długo go znała, uważała go, także poprzez opowieści Evy, za osobę zaufaną. W tym momencie w ogóle sobie nie uświadamiała, że ma w mieszkaniu człowieka, którego policja poszukuje za dwa morderstwa oraz próbę zabójstwa. – Jak pan wszedł? – zapytała zdumiona. Odsunął sobie z twarzy ciemne, trochę za długie włosy. – Zostawiłem sobie klucz Evy po sprzedaży mieszkania. Jakiś dziwny dreszcz przeszedł Lydię. – Ale dlaczego po prostu pan nie zadzwonił? Popatrzył na nią przyjaźnie. – A wpuściłaby mnie pani? – Przecież tu na górze pana wpuściłam. – Bo nie miała pani czasu do namysłu. Zanim dotarłbym tutaj z dołu, mogłoby pani przyjść do głowy, że lepiej się przede mną zabarykadować. Lydia przełknęła ślinę. Ściągnęła dłońmi kołnierz szlafroka tuż przy szyi. – Właśnie wychodziłam. Na spacer – powiedziała zduszonym głosem. Dlaczego on tak cuchnie? Wygląda, jakby spał na ulicy. Do tego zapuszczona broda, wory pod oczami, chorobliwie blada cera... Nigdy wcześniej nie widziała go w takim stanie. – Będzie pani musiała przełożyć spacer – oznajmił, choć jego uśmiech nadal był ciepły, a głos przyjazny. Lydia zaczęła sobie powoli uświadamiać, że on naprawdę jest niebezpieczny i że powinna przestać
widzieć w nim miłego starszego brata Evy. „Co ja mam teraz zrobić, co mam robić?” – zastanawiała się gorączkowo. Odniosła wrażenie, że on zauważył ogarniający ją strach i że go to ucieszyło. Ale przecież on nic do niej nie ma, prawda? Nigdy nic mu nie zrobiła. I była najlepszą przyjaciółką jego zmarłej siostry. Dlaczego miałby chcieć ją skrzywdzić? Pomyślała, że najlepiej zrobi, jeśli będzie udawać ufną i naiwną. – W każdym razie cieszę się, że pana widzę, Robercie. – Zauważyła, że jej głos brzmi dziwnie, ale miała nadzieję, że Robert tego nie spostrzeże. – Nie widzieliśmy się... Tak, od pogrzebu Evy. Bardzo mi jej brakuje. Nawet pan nie wie, jak bardzo! Dokładnie zamknął za sobą drzwi do mieszkania. – Nie zaprosisz mnie do pokoju, Lydio? – zapytał. Nigdy nie mówili sobie na ty. Lydia zaczęła się zastanawiać, czy to dobry, czy zły znak, że Robert nagle zaczął zwracać się do niej tak bezpośrednio. Nie podobał jej się ten jego nieustanny uśmiech. Zrobiło jej się zimno. – Oczywiście. Zapraszam do salonu – powiedziała posłusznie i chciała przepuścić go pierwszego, ale on gestem wskazał, żeby poszła pierwsza. – Panie przodem! Czuła, jak włosy stają jej dęba, gdy przed nim szła. Skóra na jej głowie napięła się i zaswędziała. Nagle ogarnęło ją wrażenie, że czuje jakiś gwałtowny ruch za sobą, może już uniósł nóż... Odwróciła się w panicznym lęku. – O co chodzi? – zapytał z uśmiechem. Ani nie trzymał noża w dłoni, ani się gwałtownie nie poruszył. Choć Lydii wciąż było zimno, poczuła, że cała się spociła. – O nic – wyszeptała. – Tak myślę – powiedział Robert. Gdy weszli do salonu, Lydia zwietrzyła swoją szansę. Maleńką, ale być może jedyną. Szklane drzwi wiodące na balkon były otwarte, ciepły wiatr poruszał firankami. Balkon wychodził co prawda na tyły, nie na
ulicę, ale może siedzą tam jacyś sąsiedzi, którzy usłyszą, jeśli wybiegnie i zacznie krzyczeć. Rzuciła się w stronę drzwi balkonowych szybciej, niż ktokolwiek by przypuszczał. Dotarła do nich, ale mimo wszystko była zbyt wolna. Robert znalazł się obok niej, zanim postawiła stopę na balkonie, zanim jej usta zdążyły się uformować do krzyku. Jego silne palce zacisnęły się na jej szyi. – Jeden dźwięk – powiedział cicho – tylko jeden jedyny dźwięk, a dołączysz do swojej ukochanej Evy. Zrozumiałaś? Mogła tylko wpatrywać się w niego wytrzeszczonymi oczami. – Zrozumiałaś?! – powtórzył i potrząsnął nią lekko. Jego ręce były niczym imadło. Próbowała skinąć, wydając przy tym przytłumiony bulgot. Była przerażona, bo od jego odoru zebrało jej się na wymioty. Czy on ją zabije, jeśli zarzyga mu te brudne łachy? Puścił ją gwałtownie i odepchnął od siebie. Potknęła się o własne nogi i przewróciła na stojący obok fotel. Gdy zbierała się z niego, poprawiając szlafrok, Robert zamknął drzwi na balkon. – Nie bądź głupia, Lydio – powiedział. – Nie powinnaś mnie denerwować. Jestem w bardzo trudnej sytuacji. Niepotrzebne mi nerwy. Dokładnie zaciągnął firanki, a potem zauważył niesprzątnięty po śniadaniu stół. – Głodny jestem. Usiądź ze mną, Lydio. Zjemy coś sobie. Roztrzęsiona spełniła jego polecenie. Usiadła naprzeciwko i patrzyła, jak smaruje bułkę masłem i dżemem. Uniósł swoją, to znaczy jej, filiżankę. – Kawy! – Kawa wystygła – wymamrotała. – Nie szkodzi. Po tym, w jaki sposób przeżyłem ostatnie dwa tygodnie, nawet zimna kawa wydaje się czystym luksusem. Poza tym potem zrobisz mi świeżą, gorącą, prawda? – Tak – szepnęła. Z wielkim apetytem zjadł bułkę, a potem sięgnął po następną. Jego
odór wypełnił już cały pokój, ale albo go nie zauważał, albo mu nie przeszkadzał. Raptem zapytał: – A jak tam twój samochód? Masz go jeszcze? Lydii to pytanie wydało się tak zaskakujące, że zareagowała zupełnym zdumieniem. – Słucham? – Twoje auto. Zawsze je miałaś. Masz je jeszcze? – Tak. Tak, oczywiście. – Mógłbym je sobie pożyczyć? W obliczu okoliczności, że piętnaście minut wcześniej groził jej śmiercią, pytanie to wydało się wręcz groteskowo uprzejme. Lydia nabrała nadziei, nawet jeśli wiedziała, że jego pytanie miało charakter wyłącznie retoryczny. Przecież weźmie jej samochód bez względu na to, czy ona się zgodzi, czy nie. Ale może on chce tylko auta i tylko po to tu przyszedł. Jak tylko będzie miał samochód, zniknie i zostawi ją w spokoju. – Oczywiście, że może pan pożyczyć samochód – zapewniła pośpiesznie, wstając. – Zaraz przyniosę panu... – Siadaj! – rozkazał, nawet na nią nie patrząc. – Nie tak prędko! Wystraszona opadła z powrotem na krzesło. Zjadł ostatni kęs i otarł sobie okruchy z brody. – Najpierw muszę znów wyglądać jak człowiek – oznajmił. – Najlepsza będzie kąpiel z pianą. A gdzie stoi pralka? – W łazience. – Bardzo dobrze. W piwnicy byłoby trudno. Nie zaszkodziłoby też, jakbym trochę skrócił włosy. Jak myślisz? – Nie zaszkodziłoby – powtórzyła jak posłuszna uczennica, choć rozmaite myśli kłębiły się jej w głowie. Chce się kąpać? Zrobić pranie? Obciąć włosy? A co ona ma w tym czasie robić? Siedzieć tu i czekać, aż skończy? Gdy będzie siedział w wannie, z łatwością przecież ucieknie. Pięć minut później uzyskała odpowiedź na wszystkie swoje niewypowiedziane pytania. Skrępowana i zakneblowana leżała niczym
nieruchoma i milcząca paczka na sofie w salonie, bezradna jak wyrzucona na brzeg ryba, i słyszała, jak Robert Jablonski w łazience obok wesoło pogwizduje w kąpieli.
7
Siedzę w wytwornym salonie Lydii przy stole i piszę. Naczynia po śniadaniu odsunąłem na bok, ale od czasu do czasu zanurzam łyżeczkę w dżemie morelowym, żeby ją potem z lubością oblizać. Nie miałem pojęcia, jak bardzo się stęskniłem za cywilizacją! To wspaniałe uczucie być świeżo po kąpieli i czuć się czystym na całym ciele. Po amatorsku, ale całkiem nieźle, obciąłem sobie włosy, oczywiście umyłem je też i wysuszyłem suszarką. Lśnią teraz niczym ciemnobrązowy jedwab. Ogoliłem się i wyglądam wreszcie jak człowiek. Powoli zbliżam się do stanu, w którym odważę się stanąć przed Leoną, nie ryzykując, że zemdleje z przerażenia. Obawiam się jednak, że tak czy siak się przerazi, ale przynajmniej nie mojego wyglądu. Bardzo uraziłoby to moją próżność. Moje ubranie schnie w słońcu na balkonie. Jest tak ciepło, że wieczorem na pewno będę je mógł założyć. Byłem tam już dwa razy, przycisnąłem nos do materiału i wdychałem cudowny zapach proszku do prania. W tym momencie mam ochotę wręcz zatonąć w pięknych rzeczach, w końcu uwolniłem się od odoru włóczęgi, który towarzyszył mi przez tyle dni. Użyłem nawet dezodorantu Lydii, pomimo damskiego zapachu. Jutro sobie jakiś kupię. A także wodę po goleniu i nową bieliznę. I co mi przyjdzie do głowy. Przetrząsnąłem torebkę Lydii. Ma prawie pięćset marek w gotówce, a co najlepsze, także kartę bankową. Jestem pewien, że poda mi poprawny PIN, jak tylko powiem jej, że w przeciwnym razie wrócę i coś jej zrobię. Związałem ją sznurem na bieliznę, który wisiał nad wanną. Bardzo dokładnie, żeby na pewno się nie uwolniła. Usta zakleiłem jej plastrem i dodatkowo owinąłem grubym bandażem. Leży na sofie i poci się ze strachu. Oczy wyszły jej na wierzch i wydaje z siebie dziwne gardłowe dźwięki. Najwyraźniej chce mi coś powiedzieć, ale szczerze mówiąc,
w tym momencie wcale mnie to nie interesuje. To gulgotanie trochę mnie irytuje. Jak zaraz nie przestanie, to zatargam ją do sypialni i tam zostawię. Gdy po kąpieli wróciłem do salonu, nie mając na sobie nic oprócz ręcznika na biodrach, zaczęła histerycznie mrugać oczami i zrobiła się blada jak ściana. Czy ona nigdy nie widziała półnagiego mężczyzny? Przypuszczam, że się bała, że będę chciał ją zgwałcić. Chybabym zwymiotował! W życiu nie widziałem tak nieatrakcyjnej kobiety, zauważyłem to już wcześniej, gdy odwiedzałem Evę i musieliśmy przynajmniej jeden wieczór spędzić z jej okropną przyjaciółką. Albo szliśmy do niej, albo ona przychodziła do nas, a wtedy siedziała i cały czas wpatrywała się we mnie z zachwytem. Obawiam się, że wciągnęła mnie na swoją listę ewentualnych kandydatów na męża. Według Evy robiła tak z każdym poznanym mężczyzną. Nigdy nie straciła nadziei, że znajdzie kogoś, kto się z nią ożeni. Ciągle myślę o Evie, tu, w tym domu, w którym mieszkała, w tym mieszkaniu, w którym tak często bywała. Czuję, jakby nadal była tu jakaś jej część, coś z jej duszy, z jej ducha. Nie potrafię widzieć jej taką, jaka jest teraz – szczątki spoczywające w trumnie w ziemi. Nie widzę jej nawet taką, jaka była przez ostatnie lata, roztrzęsioną i przygnębioną, nieustannie prześladowaną przez tę okropną kobietę, od której przytłaczającej obecności nie potrafiła się uwolnić, bo nie miała na to dość siły. Widzę ją taką, jaka była kiedyś, gdy siedzieliśmy razem na poddaszu naszego paskudnego szeregowca i wymyślaliśmy sobie Ronco. Kolega ze szkoły przysłał mi kartkę z Ascony, gdzie pojechał na ferie, a ja nie mogłem zapomnieć widoku pokrytych śniegiem gór i jaskrawobłękitnego jeziora. – Chciałbym tam kiedyś mieszkać – powiedziałem, pokazując Evie widokówkę. Miała siedemnaście lat i wielki apetyt na życie, a góry i jeziora raczej jej nie interesowały. – Tam? – zapytała przeciągle. – A co chcesz tam robić? Ja bym
wolała mieszkać w Nowym Jorku! Zasmuciło mnie to, jak wszystko, co podkreślało, jak bardzo różnimy się charakterami. Kupiłem sobie przewodnik po szwajcarskim Tessynie i tak często go czytałem, że w końcu naprawdę znałem tamte okolice. Z okazji matury dostałem od ojca większą sumę, więc zaprosiłem Evę w podróż do Ascony. Najpierw nie miała szczególnej ochoty, a i ojcu ten pomysł niezbyt się spodobał. – Nie masz jakiejś koleżanki, którą mógłbyś zabrać? – zapytał. Wiedział doskonale, że nie mam, ale może myślał, że jeśli tylko zapyta, to wyczaruję dziewczynę jak królika z kapelusza. Niestety nie potrafiłem. – To Eva bardzo chciała pojechać – skłamałem. Ojciec zrobił zmartwioną minę, ale właściwie od śmierci mamy cały czas miał taki wyraz twarzy. W każdym razie z dnia na dzień przestał się szwendać po cudzych łóżkach. To jednak nie służyło jego figurze, przytył kilka kilogramów i nie był już taki atrakcyjny. – Sporo czasu spędzasz z siostrą – stwierdził ostrożnie. – Właściwie nie masz przyjaciół, nie spotykasz się z innymi ludźmi. To nietypowe, mój chłopcze. Możliwe, że przez to izolujesz też Evę. Jego słowa głęboko mnie dotknęły, ale wiedziałem, jak odeprzeć atak. – Najwyraźniej nie zauważyłeś, jakim szokiem była dla Evy śmierć mamy – odparłem z powagą. – Trzyma się mnie kurczowo, a ja myślę, że moim obowiązkiem jest się o nią troszczyć. Ojciec nigdy więcej nie poruszył tego tematu. Tak naprawdę to dla niego śmierć mamy była szokiem. Uwolniono go od wszelkich zarzutów, ale wiedziałem, że on sam czuje się winny. Powinien był wcześniej zauważyć ten nóż. Powinien był wyrwać go mamie, zanim doszło do nieszczęścia. Powinien był podać pogotowiu właściwy adres. Powinien był zatamować krew, zamiast bezsensownie próbować metody usta-usta. Nigdy tego nie powiedział, ale wiedziałem, że takie myśli wciąż krążą mu po głowie. Za nic w świecie nie chciał rozmawiać o mamie,
więc nigdy nie skomentował mojej troski o Evę. Podczas tamtej podróży narodziło się Ronco, rajskie Ronco, które od tamtej pory wypełniało wyobraźnię moją i Evy. Odkryliśmy ten dom podczas spaceru, kiedy podążaliśmy szlakiem turystycznym wiodącym wysoko ponad jeziorem, aż do Ronco. Był początek października i było jeszcze bardzo ciepło. Szliśmy długo i byliśmy już dość zmęczeni. Eva wyglądała na zmordowaną, a ja czułem, że powinienem jakoś podnieść ją na duchu. Ta cała podróż nie sprawiała jej zbytniej radości, już dawno to zauważyłem. Nie podobał jej się pokój w kiepskim pensjonacie, który wynająłem, i nudziła się, bo nie pozwalałem jej się wieczorami włóczyć, bawić i poznawać nowych ludzi. Dlatego w niektóre dni boczyła się jak małe dziecko. I to był właśnie taki dzień. – Durna wycieczka – mruknęła, gdy wlekliśmy się rozgrzaną, zakurzoną drogą, która miała doprowadzić nas do Ronco. – Już mnie nogi bolą i głodna jestem! – Nie zaszkodzi ci, jak się trochę przegłodzisz – odparłem złośliwie. – Ostatnio sporo przytyłaś. To była prawda i ona o tym wiedziała. Co rano jęczała, wbijając się w za ciasne dżinsy. – Powinnaś się cieszyć, że zmuszam cię do ruchu – kontynuowałem bezlitośnie, ale ona spojrzała na mnie tak zranionym wzrokiem, że poczułem wyrzuty sumienia. – Popatrz – powiedziałem. – Jaka piękna posiadłość! Zobaczyliśmy najpierw sam dach willi, która stała na skalnym tarasie w dole po lewej. Działka rozciągała się chyba na pół zbocza. Gęsto rosnące palmy, drzewa owocowe i kwiaty tworzyły prawdziwą orgię kolorów i zapachów. A pomiędzy nimi widać było kamienne ławki, stoły ogrodowe i krzesła. Gdzieś w głębi lśnił błękit wody w basenie. Eva była rzeczywiście pod wrażeniem, bo przestała marudzić. – Jak cudnie – powiedziała z zachwytem. – Wejdziemy do ogrodu? – zapytałem.
Zawahała się. – Ale przecież ci, co tam mieszkają, mogą się zdenerwować... – Ach, może wcale ich nie ma! Taki tam spokój. Założę się, że nikogo nie ma w domu! Wziąłem ją po prostu za rękę i pociągnąłem za sobą. Brama otworzyła się bez problemu. Strome skalne stopnie wiodły w dół. Gałęzie muskały nasze twarze. Spłoszyliśmy jaszczurkę, która zniknęła w pokrytej mchem szczelinie pod kamieniem. – Jak w raju – szepnęła z nabożną czcią. Nie pomyliłem się. Nikogo tam nie było. Rozpalona słońcem posiadłość rozciągała się przed nami spokojna i opuszczona, zielone okiennice były pozamykane, daleko lśniło Lago Maggiore, a góry za nim sięgały nieba. Wciąż trzymałem Evę za rękę, gdy wędrowaliśmy przez ogród, który był właściwie parkiem, gdy schodziliśmy powoli w dół, nie mogąc się napatrzeć na otaczające nas bogactwo roślin. Zniszczona marmurowa ławeczka zapraszała, żeby usiąść, więc usiedliśmy i patrzyliśmy na jezioro. Pomyślałem, jak cudownie byłoby mieszkać tutaj z Evą, w tej ciszy i w tym pięknie. – Chciałbym zarabiać kiedyś dość pieniędzy, żeby móc ci kupić taką posiadłość – powiedziałem rozmarzony. – Gadanie – odparła Eva. – Jakbyś zarabiał tyle pieniędzy, to kupiłbyś taką posiadłość sobie, a nie mnie! – Nam – poprawiłem się natychmiast. – Nam bym ją kupił! – No to chciałabym zobaczyć minę twojej żony! – powiedziała Eva i roześmiała się. Ale jej głos nie brzmiał pewnie. Popatrzyłem na nią, a ona najwyraźniej poczuła się nieswojo. Wysunęła swoją dłoń z mojej ręki i wstała. – Chodź – powiedziała. – Idziemy dalej! Odkryliśmy mały, otoczony olbrzymimi rododendronami placyk zabaw. Piaskownica, bujawka, huśtawka, drabinka do wspinania. Na samotnym krześle ogrodowym obok piaskownicy leżała mała żółta
konewka. Usiadła na huśtawce i zaczęła się mocno kołysać. Ja zająłem krzesło i przyglądałem się jej. – Tam, gdzie siedzisz, siedziała pewnie guwernantka i pilnowała dzieci! – zawołała Eva. Jej długie włosy powiewały na wietrze. Uciążliwa droga z powrotem do Ascony, do naszego pensjonatu minęła jak z bicza strzelił. Wyobrażaliśmy sobie dzieciństwo w Ronco, nasze dzieciństwo. Długie, upalne dni lata. Niania, która pochodziła z Anglii i która nas ubóstwiała. Kucharka, która cudownie gotowała i zawsze podsuwała nam coś pysznego. Nasza mama była piękną kobietą, która urządzała wspaniałe przyjęcia i oczywiście nigdy dużo nie piła. Nasz ojciec nosił ją na rękach i nigdy nie naraziłby na szwank szczęścia swojej rodziny z powodu jakiegoś romansu. Prześcigaliśmy się w pomysłach opisujących cudowne życie naszej idealnej pod każdym względem rodziny. Eva była w doskonałym nastroju. – Jak umarła mama? – zapytała podczas kolacji w knajpce przy rynku. – Niemożliwe, żeby zabiła się nożem, dlatego że ojciec ją zdradził! Zastanowiłem się. – Może umrzeć z godnością na raka. – Albo zginąć w wypadku samochodowym – zaproponowała Eva. – Oczywiście nie ona go spowodowała. – Dobre – powiedziałem. – I jakie tragiczne! Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że właśnie odkryliśmy naszą ulubioną zabawę, która miała trwać latami.
8
Zastanawiała się, co on tak pilnie zapisuje. Wydawało jej się, że już od paru godzin siedzi tam i skrobie coś w notesie. Na wpół nagi, tylko w ręczniku na biodrach, siedzi przy stole, marszczy czoło i podpiera głowę na ręce. Wydawał się całkowicie skupiony. Nawet raz na nią nie spojrzał. Lydia próbowała coś powiedzieć, ale znów wydała z siebie tylko gulgot. Musiała koniecznie iść do toalety i pomału zaczynała panikować, bo Robert nie zwracał w ogóle uwagi na jej męczarnie. Serce łomotało jej w piersi, a całą twarz miała pokrytą potem. Może ulży jej choć trochę, gdy zmieni pozycję, ale tak mocno ją związał, że w ogóle nie mogła się poruszyć. Zdrętwiały jej ręce i nogi, krew na pewno nie krąży w jej ciele tak jak należy. Gdyby potrzeba udania się do toalety nie była taka silna, problemy z krążeniem bardzo by ją zaniepokoiły. Ale w ogóle nie mogła o tym myśleć. Zadawała sobie w kółko tylko jedno pytanie: jak odciągnąć jego uwagę od absorbującego go zajęcia i zwrócić ją na siebie. „Może pisze list z żądaniem pieniędzy – pomyślała. – Może chce dostać za mnie okup”. Śmieszny pomysł, oczywiście. Nie chodziło tylko o to, że ona nie ma bogatej rodziny, ale że w ogóle nie ma żadnej rodziny. Szantażysta nie wiedziałby, do kogo wysłać taki list, bo nikogo takiego nie ma. Nie ma męża, nie ma dzieci, nie ma kochanka. Ani rodziców, ani rodzeństwa, ani ciotki, ani wujka. „I nie ma nadziei” – pomyślała wyczerpana. Nikt nie zadzwoni i nie zdziwi się, dlaczego nie odbiera. Nikt nie powie: Zajrzę do Lydii, i nie odkryje, w jak przykrej sytuacji się znalazła. Nikt nie zacznie się zastanawiać, dlaczego tak długo się nie odzywa. Od śmierci Evy utrzymywała kontakt tylko z jedną osobą, z Leoną. Ale ona też się nie
zaniepokoi. Nigdy nie szukała przyjaźni. Lydia ponownie wydała z siebie rozpaczliwy, natarczywy dźwięk. Zaraz narobi w majtki. Robert nie odrywał wzroku od notesu. Powiedział tylko: – Bądź cicho albo zamknę cię w szafie w sypialni! Łzy napłynęły jej do oczu. Rozpaczliwie próbowała się powstrzymać. Jeśli się rozpłacze, zatka jej się nos i wtedy w ogóle nie będzie mogła oddychać, bo przecież usta ma zakneblowane. Udało jej się powstrzymać łzy, lecz na więcej zabrakło jej sił. Poczuła pod sobą ciepło i wilgoć. W pierwszej chwili odczuła tylko ogromną ulgę. Lecz w następnym momencie ogarnął ją palący wstyd i jeszcze większa rozpacz. To będzie okropne, jak Robert zauważy, co się stało! Wyczerpana opuściła głowę i zamknęła oczy. Jakimś cudem trafiła w sam środek koszmaru i zastanawiała się, czy będzie jeszcze żywa, gdy on się skończy. Tej niedzieli Leona zdecydowała, że da policji jeszcze tydzień na znalezienie Roberta i wsadzenie go za kratki. Tyle wytrzyma w ukryciu, czekając. Był to rodzaj kompromisu zawartego z losem, bo nie sądziła, by przewidywał on zatrzymanie Roberta. A potem koniec. Potem wróci do swojego życia i do swojego domu i będzie się modlić, żeby Robert się znalazł i żeby nastąpiło jakieś rozwiązanie. Gdy podjęła już tę decyzję, poczuła ulgę i przypływ optymizmu. Jeden tydzień – to postanowione. Tyle jeszcze wytrzyma. Cały dzień spędziła na leżaku w ogrodzie. Czytała, opalała się i spała. W południe ugotowała sobie spaghetti, które zjadła na werandzie. Cały czas miała oko na skraj lasu za płotem ogrodu. Jej strach był mniejszy, za to niecierpliwość silniejsza. Czasem miała nawet wrażenie, że jakiś głos w jej wnętrzu go woła. „Przyjdź w końcu! Powiedz, czego chcesz! Skończmy już tę grę!” Wieczorem zadzwonił Wolfgang, a ona powiadomiła go o swojej decyzji. Tak jak można się było spodziewać, nie był zachwycony. – A jeśli w ciągu tego tygodnia Jablonskiego nie... – Właśnie – przerwała. – To uznam, że policja nie potrafi tego zrobić.
I wtedy będę musiała przyjąć jakąś inną strategię. Wtedy przejdę do ofensywy. – O Boże – mruknął Wolfgang, po czym dodał nieszczęśliwym tonem: – I potrafisz zasnąć z taką perspektywą? – Myślę, że dziś w nocy uda mi się to po raz pierwszy od dłuższego czasu – odpowiedziała Leona.
9
W poniedziałkowe przedpołudnie Robert wyszedł z mieszkania, ale ponieważ nie zabrał kluczyków do samochodu, Lydia obawiała się, że wróci. Miał jej portfel i zmusił ją, żeby podała mu PIN do karty. Zanotował go sobie, a ona domyśliła się, że wybiera się na porządne zakupy. Rano pozwolił jej się umyć i ubrać. Pod jego nadzorem. To była męczarnia, ale lepsze to, niż leżeć dalej we własnych odchodach. – Ale z ciebie świnia! – powiedział z odrazą, gdy ją rozwiązywał. – Wiesz, co uważam za obrzydliwe? Kobiety, które o siebie nie dbają. Wcale mnie nie dziwi, że nikt cię nie chciał! Upokorzenie wbiło się w jej serce niczym nóż. Co ona mu zrobiła, że tak ją teraz poniża? Podreptała do łazienki i zdjęła mokry, cuchnący szlafrok. Miała nadzieję, że przynajmniej odwróci wzrok, ale on nie miał zamiaru pójść wobec niej nawet na najmniejsze ustępstwo. Oparł się o framugę drzwi i obserwował każdy jej ruch. Miał przy tym minę, jakby był świadkiem czegoś wyjątkowo obrzydliwego. Lydia była doskonale świadoma swojego przykrego widoku, grubych ud pokrytych cellulitem, miękkiego, wystającego brzucha, zwiotczałych, obwisłych piersi. W okrutnym łazienkowym świetle musiała wyglądać jak galaretowate monstrum. – Mogę wziąć prysznic? – zapytała, gdy stanęła przed nim naga i brudna. – Proszę bardzo. Tylko się pośpiesz. Gorąca woda i piana dobrze jej zrobiły. Na chwilę zamknęła oczy. „To minie. I wszystko znowu będzie dobrze. Pewnego dnia zapomnisz o tym, co się wydarzyło”. – Jak Eva mogła z tobą wytrzymać, to dla mnie prawdziwa zagadka – dobiegł ją głos Roberta – ale fakt, że często narzekała. Bardzo ją
irytowałaś, Lydio. Dusiła się od tej twojej przyjaźni. Myślała o wyprowadzce z Frankfurtu, wiedziałaś o tym? Chciała się jakoś wyrwać z twojego uścisku. „On chce ci tylko dokuczyć. To nieprawda. Eva nigdy by nie odeszła”. „Eva odeszła – powiedział jej jakiś inny wewnętrzny głos. – Rzuciła się z okna na pewną śmierć. I nawet się nie pożegnała. Nie mogłaś zapobiec jej samobójstwu”. Łzy popłynęły jej po twarzy, łzy równie gorące jak woda. Nagle pomyślała: „Zmarnowane życie. Kompletnie zmarnowane życie, które zakończy brutalny psychopata”. – No, wyłaź już spod prysznica! – zakomenderował Robert. – Wystarczy! Mam jeszcze dzisiaj coś do zrobienia. Z oczami pełnymi łez nieporadnie wygramoliła się z wanny, poszukała po omacku ręcznika i otuliła się nim. Przynajmniej na chwilę jej ciało ze wszystkimi swoimi wadami ukryło się przed jego wzrokiem. Ręcznik był przyjemnie mechaty i pachniał aromatem, którego zawsze dodawała do prania w suszarce. Spostrzegła w lustrze odbicie swojej twarzy: opuchniętej od płaczu, brzydko zaczerwienionej od gorącej wody, pełnej plam i bardzo znużonej. Wciąż owinięta ręcznikiem, pokuśtykała do sypialni. Zauważyła, że zmienił pościel, więc pewnie spędził noc w jej łóżku. Stara pościel leżała zwinięta w kącie pokoju. Włożyła strój sportowy. Ponieważ szlafrok był brudny, było to teraz jej najwygodniejsze ubranie, a ponieważ przeczuwała, że kolejne godziny znowu spędzi związana i zakneblowana na sofie, uznała za najrozsądniejsze włożenie wygodnego ubrania. – Czy mogę jeszcze skorzystać z toalety? – zapytała piskliwym głosem. Niecierpliwie machnął ręką. – Okay. Ale się pośpiesz. – Mogę iść sama? Nie zniosłaby, gdyby miał obserwować ją także przy tej czynności.
Robert zastanowił się, a potem skinął głową. – Dobrze. Ale drzwi zostaw uchylone. Będę stał tuż za nimi. Jak usłyszę, że próbujesz podejść do okna, zginiesz w ciągu sekundy. Jasne? Związaną i zakneblowaną posadził potem Lydię na fotelu w salonie. Pozwolił jej wcześniej wypić szklankę wody i zjeść bułkę z masłem. Słyszała, jak zatrzaskują się za nim drzwi, a jego kroki cichną na klatce schodowej. Żeby tak napotkał któregoś z sąsiadów! Kogoś, kto widział jego zdjęcie w gazetach! Ale Robert był sprytny. Na pewno wyszedł dopiero wtedy, gdy był pewien, że na schodach nikogo nie ma. Robert wrócił po południu, w doskonałym humorze i z mnóstwem toreb z zakupami. Wsunął na chwilę głowę do salonu i upewnił się, że Lydia wciąż siedzi tak, jak zostawił ją rano. Potem zniknął i po chwili usłyszała, że krząta się po kuchni. Trzaskały garnki i talerze, a na koniec po mieszkaniu rozszedł się cudowny zapach jedzenia. Lydia poczuła, jak kurczy się jej żołądek, raz za razem. Myślała, że w sytuacji, w jakiej się znalazła, nie odczuwa się apetytu, ale teraz aż ją zemdliło z głodu. Od śniadania poprzedniego dnia zjadła tylko jedną bułkę. Robert pojawił się w salonie i zaczął nakrywać stół. Nakrył go na dwie osoby! Uwolnił ją z więzów, pozwolił pójść do toalety i umyć ręce. Mogła usiąść z nim przy stole i zjeść gulasz z kluskami, a do tego czerwone wino. Ogarnęła ją sympatia do niego, niemal uwielbienie. Była wdzięczna niczym małe dziecko, które zamknięto w ciemnej szafie i nagle wypuszczono. Jej dręczyciel, ten, który mógł z nią zrobić, co zechce, w chwilach, gdy dobrze ją traktował, stawał się w jej oczach niczym bóstwo. – Bardzo dobrze pan gotuje – powiedziała ostrożnie. Robert wydawał się ucieszony komplementem. – Tak? Zawsze lubiłem gotować. Czasem całe godziny spędzam w kuchni i przygotowuję coś wyjątkowego. Zachęcona jego przyjaznym, gawędziarskim tonem Lydia odważyła się kontynuować rozmowę.
– Eva była zupełnie inna. Nienawidziła gotowania. Mówiła, że nawet jajko sadzone to dla niej za trudne. Uwielbiała, kiedy dla niej gotowałam. – Eva była trochę rozpuszczona. Niestety sam się do tego przyczyniłem. Zawsze ją we wszystkim wyręczałem. – Jego twarz spochmurniała. Napił się wina. – Była kapryśnym i niewdzięcznym stworzeniem, nie sądzisz? Lydia uznała, że rozsądnie będzie zachować ostrożność. – Nie wiem. Lubiłam ją. Niecierpliwie zabębnił palcami o krawędź talerza. – Oczywiście. Ja też ją lubiłem. Ale nie byłem ślepy na jej wady. Lydia milczała. Powinna uważać na każde słowo. – Eva była też nieco zakłamana – kontynuował Robert. – Tobie też na pewno opowiadała o naszym dzieciństwie w Ronco? – Tak. Często. – Tak właśnie myślałem. Każdemu próbowała sprzedać tę historyjkę. Tymczasem ani jedno słowo nie było prawdą! Wiesz, gdzie dorastaliśmy ja i Eva? W Eschborn pod Frankfurtem! To już nie brzmi tak cudownie, prawda? – Ale... – zaczęła Lydia, lecz umilkła wystraszona. Niemądrze byłoby przypominać, że on sam podczas wspólnych spotkań z nią i swoją siostrą zawsze opowiadał o willi w Ronco, położonej wysoko nad Lago Maggiore. Spojrzał na nią ostro. – Tak? – Nic. Zdziwiłam się tylko. Dlaczego miałaby mnie okłamywać? – Była po prostu zepsuta. Zwróciłem na to uwagę dopiero wtedy, gdy straciła głowę dla tego profesorka. Co za tandeta, co za tandeta! Gorączkowo wbijał widelec w jedzenie, a jego twarz przybrała nienawistny wyraz. Przerażona Lydia milczała. W obecności tego człowieka czuła się tak, jakby siedziała na beczce prochu. W każdej chwili mogła nastąpić katastrofa. Przypomniała sobie słowa policjanta, który był u niej i wypytywał o Roberta Jablonskiego.
– Muszę panią ostrzec! To jest naprawdę niezrównoważony i niezwykle niebezpieczny człowiek! Wtedy trudno jej było to sobie wyobrazić. Ten miły i przystojny Robert! Teraz doskonale to widziała i dreszcz ją przechodził, gdy tylko na niego spojrzała. – Jutro rano cię opuszczę – powiedział. – Zabiorę twoją kartę i samochód. Niech bierze, co chce, tylko niech nic jej nie robi! – Na pewno pana nie wydam – obiecała natychmiast. Robert uśmiechnął się, a Lydię znów przeszedł zimny dreszcz. – Nie – potwierdził. – Z całą pewnością tego nie zrobisz. Poczuła mdłości, a jej uszy wypełnił szum. – Chyba pan nie... To znaczy... – zaczęła, ale nie potrafiła wypowiedzieć na głos swych obaw. – Czego nie zrobię? Dlaczego nie kończysz, Lydio? Ponownie otworzyła usta, ale głos odmówił jej posłuszeństwa. Wyschło jej w gardle. Z trudem przełknęła. – Chciałbym, żebyś dokończyła to, co chciałaś powiedzieć, Lydio – powiedział łagodnie Robert. Z trudem wydusiła z siebie: – Boję się, że mnie pan zabije. Popatrzył na nią z uśmiechem. – Masz sos na brodzie – powiedział. Gdy niepewnym gestem uniosła dłoń, żeby otrzeć podbródek, błyskawicznie przechylił się przez stół i tak mocno uderzył ją w palce, że krzyknęła. Z bólu i ze strachu. – Czy pozwoliłem ci się wytrzeć? Pozwoliłem? – Nie – szepnęła Lydia. Pod stołem wcisnęła bolącą dłoń między kolana. Strasznie ją bolała. – Muszę znaleźć Leonę – oznajmił, jakby nic się nie stało. – Ukrywa się przede mną. Nie rozumie, że jesteśmy dla siebie stworzeni. – Odsunął talerz i popatrzył na Lydię smutnym wzrokiem. – Anna też tego nie rozumiała. Kobiety potrafią być czasem takie głupie. Tak
lekkomyślnie zaprzepaszczają swoje szczęście. Lydia nie odważyła się odpowiedzieć. Ból dłoni promieniował na całe jej ciało. Było jej wszystko jedno, czego Robert chce od Leony, było jej wszystko jedno, co się z Leoną stanie. Pragnęła tylko jakoś z tego wyjść. Podczas niezliczonych samotnych i ponurych godzin myślała, że lepiej byłoby umrzeć, i była przekonana, że odejdzie bez żalu. A teraz, w tym momencie, z tym szaleńcem przy stole, który nie miałby żadnych skrupułów, żeby ją zabić, gdyby tylko odpowiadało to jego planom, uświadomiła sobie, jak bardzo zależy jej na życiu. Całym sercem, każdą komórką swego ciała pragnęła móc żyć dalej. Nie modliła się od czasów dzieciństwa, lecz w tej chwili błagała w duchu Boga, by ją oszczędził. „Zmienię się – obiecała. – Jeszcze nie wiem jak, ale nie będzie już tak jak dawniej. Tylko nie daj mi umrzeć! Błagam, pozwól mi żyć!” Robert wstał. – Koniec posiłku! Dalej, Lydio, usiądź z powrotem w tamtym fotelu! Chwiejnym krokiem wróciła przed telewizor. Gdy już usiadła, znowu ją związał i zakneblował jej usta. Pogwizdując wesoło, zaczął sprzątać ze stołu, przysłuchując się jednocześnie wiadomościom w telewizji. Zdaniem Lydii tego dnia nie wydarzyło się na świecie nic godnego uwagi. – Może jednak powinnaś odwiedzić Leonę – powiedział Wolfgang. – Nieważne, czy ona się zgadza, czy nie. Wbiła sobie do głowy, że poczeka jeszcze tydzień, czy policja zdoła aresztować Jablonskiego, a jeśli tak się nie stanie, opuści kryjówkę i wróci do domu. Bardzo się martwię! – Przecież to szaleństwo! – powiedziała Carolin. – Jeśli teraz wróci, to wszystko było na darmo. – Właśnie. Naraża się na ogromne niebezpieczeństwo. Ale obawiam się, że mnie nie będzie chciała słuchać. I przez telefon tak trudno się rozmawia! Carolin uznała, że Wolfgang sprawia wrażenie roztrzęsionego. Zdziwiła się, że zadzwonił do Laubergu tak późno i chciał rozmawiać
akurat z nią. Od razu podejrzewała, że chodzi o Leonę, a jej przypuszczenie się potwierdziło. – Dlaczego chce zrobić coś tak szalonego? – zapytała. – Chyba jest zdania, że nic się nie wydarzy, dopóki oboje z Jablonskim siedzą w ukryciu i czekają, aż to drugie popełni błąd – wyjaśnił Wolfgang. – Uważa, że musi się pokazać, żeby Robert zareagował, a wtedy będzie go można złapać. – Chce samą siebie wystawić na przynętę – mruknęła Carolin. – To zbyt ryzykowne! – Też tak uważam. A najgorsze jest to, że nie potrafię znaleźć żadnych kontrargumentów dla jej teorii. Ona może mieć w tej sprawie rację. Tylko że... – Mam do niej zadzwonić? – Najlepiej by było, jak już wspomniałem, gdybyś tam po prostu pojechała. Szybko nie da się jej przekonać. Wiesz, jaka jest uparta. – Ale ona wyraźnie sobie tego nie życzyła. – Wiem. jednak tu chodzi o jej życie. Sam bym pojechał, lecz nie mam odwagi. – Na początku mówiłeś, że to byłoby zbyt niebezpieczne, gdybym do niej pojechała! – Wiem, ale wygląda na to, że nie mamy już wyboru, nie sądzisz? – Zastanowię się – obiecała Carolin. – Mamy jeszcze tydzień. Posłuchaj, Wolfgangu. Jeśli Leona do piątku nie zrezygnuje ze swojego postanowienia, pojadę do niej i w razie czego zamknę ją w piwnicy. Ten jeden raz zrobi to, co ja jej każę. Do tej pory było odwrotnie, ale nadeszła pora, żeby to zmienić.
10
O wiele przyjemniej śledzić wroga, siedząc w samochodzie, niż przebywając na zewnątrz. Pomijając to, że dzięki samochodowi jestem mobilny, zapewnia mi on pewien komfort. Cały czas mam dach nad głową, a w nocy mogę rozłożyć fotel i się przespać. Kupiłem sobie poduszkę i koc. W moim małym mieszkanku na czterech kółkach jest całkiem przyjemnie. Na szczęście cały czas panuje dobra pogoda. Wieczory są chłodne, ale gdy jestem owinięty kocem, nie ma to dla mnie znaczenia. Mogę sobie nawet posłuchać trochę radia, nie za dużo, żeby nie wyczerpać akumulatora. A przede wszystkim nie mieszkam już na ulicy. Zacząłem zwracać na siebie uwagę, kręcąc się ciągle po cmentarzu i przystanku. Zwłaszcza że wyglądałem jak kloszard i cuchnąłem niczym hałda śmieci. A teraz moje auto stoi w długim ciągu innych zaparkowanych samochodów. Wygląda niepozornie i cywilizowanie. Przechodzący ludzie widzą w aucie zadbanego mężczyznę, który zwykle czyta gazetę. Ale większość nawet nie zagląda do środka. Nie wzbudzam już odrazy ani współczucia. Ani zainteresowania. Bardzo mnie to uspokaja. Wizyta u Lydii to był jeden z najlepszych pomysłów, na jakie kiedykolwiek wpadłem. Gdy wpisałem ją na moją listę i otoczyłem jej imię kółkiem, musiałem mieć jakieś przeczucie. A potem nagle przyszło mi do głowy, że ona jest dokładnie tym, czego szukam. Właścicielką samochodu. Samotną i zupełnie opuszczoną. Wiedziałem, że gdyby umarła, mogłyby minąć tygodnie, zanim ktokolwiek by się zorientował. A to znaczy, że może leżeć związana w swoim mieszkaniu, a ja mogę jeździć sobie jej autem, i też miną tygodnie, zanim ktoś się zorientuje. Nie mogło się lepiej ułożyć. Nigdy nie lubiłem Lydii, ale nie miałem powodu, żeby ją zabijać. Bycie starą, tłustą, brzydką i uciążliwą to przecież nie jest zbrodnia.
Zostawiłem ją w salonie dokładnie związaną. Postawiłem przed nią wielki garnek z rosołem i kilka otwartych butelek z wodą mineralną. W każdą włożyłem kilka słomek. Wcześniej wyciąłem małą dziurkę w plastrach i bandażach, którymi zakneblowałem jej usta. Krzyknąć nie da rady. Ale jeśli będzie wystarczająco zręczna i cierpliwa, zdoła wsunąć słomkę do dziurki i się napić. Kazałem jej spróbować, udało się. Przez jakiś czas przeżyje, biedna stara raszpla. Co będzie, gdy ja i Leona znajdziemy się już za granicą, tego nie wiem. Ale w każdym razie dałem jej szansę. Cudownie jest mieć kartę i móc w każdej chwili wyciągnąć trochę gotówki! Kazałem wydrukować sobie wyciągi z konta Lydii, chcę wiedzieć, co ma, bo nie chciałbym zwrócić czyjejś uwagi, robiąc debet. Przypuszczam, że Lydia nigdy nie przekracza limitu, a debet w wysokości pięćdziesięciu marek to dla niej prawdziwa katastrofa. Rentę ma niezbyt wysoką, ale na koncie zgromadziła prawie sześć i pół tysiąca marek. Za tyle to można dłuższy czas wygodnie pożyć, nie martwiąc się o benzynę czy jedzenie. Każdego dnia, gdy Fabiani jest na uniwersytecie, idę na basen. Teraz wyglądam tak, że recepcjonistka w kasie nie rzuca mi już krzywych spojrzeń. Mimo to zmieniam baseny i staram się zasłaniać twarz. Nie mogę zapominać, że wciąż mnie poszukują, i to na pewno intensywnie, bo przecież nie mogą wiecznie trzymać biednej Leony w ukryciu. Na basenie przepływam kilka długości – kupiłem sobie piękne, nowe kąpielówki! – a potem biorę porządny prysznic, myję włosy i się golę. Mam teraz komplet świeżej bielizny i kilka koszul na zmianę. Kupiłem też drogą wodę po goleniu, ulubiony zapach Leony. Wiem, bo kiedyś mi powiedziała. Jestem absolutnie gotów na spotkanie z nią i zdobycie jej na nowo. Żeby tylko Fabiani, ten sęp, w końcu ruszył tyłek i zaprowadził mnie do niej! Czasem, w chwilach zwątpienia, boję się, że jednak śledzę niewłaściwą osobę. Już dwa razy prawie przeniosłem się z powrotem na posterunek przed domem rodzinnym Leony w Laubergu. Ale wewnętrzny głos ostrzegł mnie, że to byłby błąd. Ten głos mi mówi, że dobrze wybrałem. Ze wszystkich sił staram się mu
ufać. Właściwie nigdy mnie nie zawiódł. Wtedy powiedział mi, że Anna wróci do domu, do rodziny i jeśli tam na nią zaczekam, na pewno się z nią nie rozminę. A gdy już miałem zrezygnować, Anna faktycznie wróciła i wpadła mi prosto w ramiona. Często ostatnio myślę o Annie. Myślę o niej, żeby nie myśleć o Evie. Anna też była gorzkim doświadczeniem, ale nie tak jak Eva. Odrzucenie przez Evę naprawdę mnie zraniło. W jakieś czułe miejsce, które jest dla mnie czymś dziwnym, bo nie rozumiem go, nawet nie potrafię go nazwać. Dusza, tak to chyba określają, czymkolwiek to jest. W każdym razie to takie miejsce w człowieku, które nigdy się nie goi, jeśli otrzymało poważny cios. Boli do końca życia, a może i dłużej. Anna też mnie zraniła, ale w jakieś inne miejsce, bo ta rana już nie boli. Może krew Anny wypłukała stamtąd truciznę. Z Anną skończyłem w momencie, gdy martwa leżała u mych stóp, z dłońmi zaciśniętymi w śmiertelnym skurczu na moich butach. Evy nie mogłem zabić. Nie można zabić własnej siostry. Można z nią zrobić wszystko, ale nie można patrzeć, jak wypływa z niej krew i zalewa wszystko wokół, nawet ból. Gdy tak siedzę w samochodzie, często widzę przed sobą twarz Anny, jej wyraz, gdy zobaczyła mnie tamtego ranka na drodze do jej rodzinnej wsi. To był chłodny i wietrzny dzień wczesnego lata. A ja byłem, jak wspomniałem, bardzo bliski rezygnacji. Nienawidziłem mycia jej ojca, karmienia go, zmieniania zabrudzonej pościeli, ale zdobycie tej pracy było takim szczęśliwym trafem, że postanowiłem wytrzymać. Od połowy stycznia utrzymywałem się z dorywczych zajęć, aż pod koniec lutego przeczytałem w gazecie ogłoszenie, że prywatny ośrodek opiekuńczy szuka kolejnych współpracowników. Pomyślałem, że to mogłoby być coś na dłużej, a poza tym trafiałbym do różnych domów i dowiadywałbym się błyskawicznie wszystkich plotek. Nie miałem żadnych referencji, ale powiedziałem, że opiekowałem się rodzicami aż do ich śmierci i że najważniejsze jest dla mnie pomaganie innym. Stara raszpla, która prowadziła rozmowę kwalifikacyjną, dała się nabrać. Nie tylko dlatego,
że udawałem wcielone dobro, ale też dlatego, że rzucałem jej spojrzenia, które wywoływały rumieńce na jej policzkach. Oczywiście nie mogła mnie bez odpowiedniego wykształcenia zatrudnić jako pielęgniarza, ale potrzebowała kogoś, kto roznosiłby jedzenie, odwoził starsze osoby do lekarza albo załatwiał inne sprawy. Pensja była głodowa, ale wystarczająca w tamtym momencie, żeby przetrwać. Dostałem do dyspozycji samochód i kursowałem po wioskach, zawoziłem ciepłe posiłki starym piernikom, sprzątałem im mieszkania, myłem, zabierałem tego czy owego na spacer na wózku. Większość była okropnie gadatliwa i pomimo kiepskiego stanu, który w wielkim mieście skazałby ich na całkowite osamotnienie, byli całkiem dobrze poinformowani o wszystkim, co się działo w okolicy. Myślałem, że gdy Anna Heldauer po sześciu latach nieobecności wróci do domu, oni szybko się o tym dowiedzą, a od nich dowiem się ja! Ale potem ułożyło się jeszcze lepiej. Lisa Heldauer poprosiła o pomoc przy opiece nad jej ciężko chorym ojcem. Potrzebowała kogoś, kto od czasu do czasu podniesie go z łóżka, a ja byłem osobą, którą zatrudniono do takich właśnie zadań. I dlatego kilka razy w tygodniu bywałem w rodzinnym domu Anny. Przez cały czas zastanawiałem się, jak będzie wyglądać nasze ponowne spotkanie. Jeśli zobaczy mnie w domu swojego ojca, zacznie wrzeszczeć i histeryzować, a to ściągnie jej siostrę. Od razu się wyda, że celowo się tam zatrudniłem, podając fałszywe nazwisko. Planowałem, jak niepostrzeżenie opuścić dom, gdy tylko ona się pojawi. Mogła też przybyć w nocy i następnego ranka, niczego się nie spodziewając, otworzyć mi rano drzwi... Widziałem przed sobą mnóstwo trudności, a potem wszystko okazało się takie łatwe, tak śmiesznie łatwe. Kuśtykała drogą z samego rana, owego wietrznego dnia, a kuśtykała dlatego, że wlokła ze sobą olbrzymią walizkę, którą raz po raz przekładała z jednej ręki do drugiej. Ja jechałem moim małym autkiem do jej marniejącego z dnia na dzień ojca, a ona odwróciła się z nadzieją, gdy usłyszała silnik, odstawiła walizkę i wyciągnęła rękę z kciukiem do
góry. Najwyraźniej nie rozpoznała mojej twarzy przez szybę. Dopiero gdy się zatrzymałem, otworzyłem drzwi od strony pasażera i zawołałem: – Cześć, Anno! – zorientowała się, kogo spotkała. Gapiła się na mnie jak wół na malowane wrota, potem zaczęła trzepotać rzęsami i rozejrzała się gorączkowo, szukając pomocy. Gdyby pojawiło się gdzieś inne auto, to myślę, że rzuciłaby się w panice do ucieczki. Ale się nie pojawiło. Wokół były tylko łąki, ciemnozielone, soczyste, bujne, majowe łąki, z trawą uginającą się od wiatru i lśniącą wilgocią po deszczu. Kawałek dalej zaczynał się las, a dopiero za nim, dobre półtora kilometra dalej, znajdowała się wieś, jej rodzinna wieś. Była tak blisko celu! – Dalej, wsiadaj – powiedziałem. – Odwiozę cię do domu. Prędzej padniesz, niż dowleczesz się tam z tą walizą! Zabrzmiało to niewinnie, ale ja mówiłem poważnie. Nie zostało jej więcej niż pół godziny życia. Nie pamiętam właściwie, czy ona w końcu dobrowolnie wsiadła do samochodu, czy też wciągnąłem ją tam siłą. W każdym razie znalazła się w środku. Walizkę wpakowałem do bagażnika. Zabrałem ją potem ze sobą do Ascony i rozwiesiłem wszystkie jej ubrania w szafie. Dzięki temu czułem się tak, jakby wciąż tam była. Nie pamiętam dokładnie, co wydarzyło się w lesie. Pamiętam ostry nóż, który miałem przy sobie (czyżbym to zaplanował?), pamiętam krew, a nawet to, że trzymała się mojego buta, gdy umierała. Nie chciałem jej tak po prostu zostawić, nie zasłużyła na to. Podniosłem ją, postawiłem przy drzewie i mocno do niego przywiązałem. Wyglądała naprawdę godnie! Wiatr bawił się jej włosami. Nie wyglądałem po tym jak rzeźnik, ale trochę byłem opryskany krwią. Pojechałem z powrotem do pensjonatu, zmieniłem ubranie, zwinąłem stare i ukryłem je w innym miejscu w lesie, przysypując ziemią, chrustem i liśćmi. Walizkę Anny chciałem następnego dnia zostawić w skrytce na bagaż na dworcu głównym w Augsburgu. Tego dnia spóźniłem się do Lisy i jej ojca, ale nie zwrócili na to uwagi, bo ze
względu na innych podopiecznych odwiedzałem ich dość nieregularnie. Właściwie mogłem od razu wrócić do Szwajcarii, ale domyślałem się, że gdy tylko znajdą Annę, podejrzenie padnie na mnie. Choć Lisa znała mnie jako Benna (Proszę mówić mi po prostu Benno, wszyscy się tak do mnie zwracają!), moja pracodawczyni widziała oczywiście mój paszport i znała moje prawdziwe nazwisko. Mogliby mnie złapać. Zostałem więc jeszcze parę tygodni, choć ta praca napawała mnie odrazą i nic mi już nie mogła dać, skoro osiągnąłem swój cel. Widziałem cały ten dramat, trzy dni później zjawiła się policja, dwóch funkcjonariuszy z zakłopotanymi, wystraszonymi twarzami, którzy zabrali Lisę, żeby zidentyfikowała siostrę. Gdy Lisa wróciła, miała poszarzałą twarz i wyglądała parę lat starzej. Szkoda mi jej było, była tam zupełnie sama ze swoją grozą. Wieści wstrząsnęły też jej ojcem, ale on był już zbyt chory, żeby naprawdę się przejąć. Zajmował się już głównie swoim własnym umieraniem. W ramach śledztwa ja także zostałem przesłuchany. Lisa nigdy nie opowiadała mi o Annie, więc żałowałem, że nie miałem pojęcia o istnieniu jakiejś siostry, nie wspominając o jej poznaniu. Myślę, że nikt ani przez sekundę mnie nie podejrzewał. Odwalałem ciężką robotę, której nikt nie chciał wykonywać, i uchodziłem za człowieka godnego zaufania, obowiązkowego i uprzejmego. Moja pracodawczyni powiedziała policji, że pracuję u niej ponad trzy miesiące, i dała do zrozumienia, że przez swoją działalność próbuję się pogodzić z trudną śmiercią moich własnych rodziców. Ojciec Lisy oznajmił, że jestem wspaniałym młodzieńcem, co uznałem za pochlebstwo, bo przecież młodzieńcem nie byłem już od dawna. A Lisa wybawiła mnie z kłopotu i nie musiałem wcale wypowiadać pracy, bo stwierdziła, że nie może mnie dłużej opłacać i że sama zajmie się opieką nad ojcem. Skąpe dziewuszysko! Jej ojciec opłacał pomoc ze swojej renty, ale ona uważała, że to uszczupli jej spadek i wolała zakręcić kurek. Mnie
to
odpowiadało.
W ten
sposób
nikt
oprócz
mojej
pracodawczyni nie wiedział o wypowiedzeniu, w każdym razie nikt z Heldauerów. A ja po prostu zniknąłem. Znalazłem spokój. Wróciłem w ojczyste strony.
II
1
Niedaleko domu znajdowało się niewielkie jezioro. Leona pamiętała, że w dzieciństwie kilka razy się tam kąpała. Woda nawet w środku lata była bardzo zimna, bo jezioro leżało w lesie i tylko jego centralnej części nie ocieniały drzewa. Gdy brodziło się po bagnistym dnie, woda mętniała. I miała metaliczny posmak, gdy się jej napiło. Właściwie tylko dzieci lubiły to jezioro, w każdym razie Leona nigdy nie widziała, żeby kąpali się w nim dorośli. Miała zdjęcia, na których pluska się w płytkiej wodzie w czerwonych nadmuchiwanych rękawkach. Była wtedy dość pulchna i jej okrągłą buzię nieustannie rozpromieniał uśmiech od ucha do ucha. W czwartek było tak gorąco, że w południe postanowiła wybrać się nad jeziorko. Zapakowała koszyk z kanapkami i butelką wody mineralnej, zabrała kostium kąpielowy i ręcznik i wyruszyła w drogę. Trasa okazała się krótsza, niż pamiętała. Czy jako dziecko nie marudziła i nie pytała co kilka kroków, kiedy w końcu dojdą? A teraz dotarła na miejsce w niecały kwadrans i już miała przed sobą bajorko, które jeziorem było tylko w jej wspomnieniach. Woda mulista jak zawsze, a drzewa wokół tak wysokie i gęste, że słońce z trudem się przebijało. Liście lśniły świeżą, jasną zielenią, ale nie osiągnęły jeszcze
maksimum gęstości. W środku lata będzie tu jeszcze więcej cienia. Kilku chłopców ze wsi, pięciu młodzieńców, siedziało na pniach drzew, które ułożono na brzegu jeziora wokół miejsca na ognisko. Najwyraźniej było to miejsce do grillowania, pewnie ulubiony cel wycieczek i spotkań w sobotnie wieczory. Chłopcy porozstawiali wokół butelki z piwem i puszki z colą, palili i z zainteresowaniem obserwowali przybycie nieznajomej kobiety. Leona nie zwracała na nich uwagi. Postawiła koszyk obok jednej z nielicznych słonecznych plam, wyciągnęła strój kąpielowy, przebrała się za jakimś krzakiem i odważnie ruszyła do wody. Woda była tak lodowata, że natychmiast poczuła rozchodzące się od kostek fale chłodu. Jej stopy głęboko zapadały się w muł. „Cholera” – pomyślała. Zawróciłaby, gdyby nie miała widzów. – Patrzcie, cioteczka naprawdę będzie pływać! – wykrzyknął z zachwytem jeden z chłopaków. – Uważaj, bo dostaniesz szoku termicznego! – krzyknął jakiś inny i roześmiał się, dumny ze swojego dowcipu. „Typowe – pomyślała gorzko Leona – człowiek ledwo skończy trzydziestkę, a dla takich małolatów jest już niczym skamielina!” – Tam są krokodyle! – zawołał kolejny, starając się przebić kolegów. – Niech paniusia uważa! Zagryzła zęby i zanurzyła się w wodzie. Była tak zimna, że nie zdziwiłby jej widok podpływających brył lodu. Młodzieńcy z zachwytem przyjęli ten akt odwagi. Silnymi uderzeniami ramion rozcinała brunatną wodę jeziorka. Pachniała tak samo. Smakowała tak samo. Była tak samo zimna i błotnista. Różnica była taka, że teraz nie miała nadmuchiwanych skrzydełek. A na brzegu nie stał żaden czujny dorosły, który cały czas miałby na nią oko. Obijało się tam tylko kilku chłopców, którzy obserwowali każdy jej ruch i gapili się na nią, bo miała dobrą figurę, ładny kostium i okazała siłę woli, zanurzając się w lodowatej wodzie. Przekręciła się na plecy i machając samymi nogami, wpatrywała się w błękit nieba pomiędzy koronami drzew. Już dawno nie myślała
o tym, co to znaczy być dorosłym, być wolnym. To się po prostu działo samo. W którymś momencie człowiek stawał się samodzielny, potrafił się o siebie zatroszczyć, nie potrzebował już skrzydełek i nikt nie wołał, że ma wyjść z wody, bo jest za zimna. A potem, zanim się człowiek obejrzy, zanim w ogóle to zauważy, przychodzi ktoś, kto tę wolność krok po kroku odbiera. W większości przypadków jest to partner, z którym człowiek wiąże się z miłości i którego potrzeby ma obowiązek zaspokajać bez względu na to, czy mu to odpowiada, czy nie. Albo, dzięki Bogu bardzo rzadko, jest to psychopata, przed którym trzeba się ukrywać. Leona przekręciła się z powrotem na brzuch i szybkimi ruchami przepłynęła jeziorko od brzegu do brzegu i z powrotem. Było jej coraz cieplej i czuła się coraz silniejsza. Gdy w końcu wyszła z wody, miała przyśpieszony oddech, a jej wściekłość na Roberta tak się wzmogła, że rzuciłaby się na niego bez lęku z gołymi pięściami, gdyby w tym momencie się przed nią pojawił. „W niedzielę wieczorem – pomyślała, otulając się ręcznikiem i wyjmując z koszyka kanapkę – w niedzielę wieczorem wracam. W poniedziałek idę do pracy i niech Bóg ma go w swojej opiece, jeśli jeszcze raz spróbuje mnie nastraszyć!” Chłopcy wciąż się na nią gapili, a ona posłała im pełen zadumy uśmiech. Gdy wieczorem wróciła do domu, zmęczona a jednocześnie napełniona nową energią, zobaczyła, że stoi przed nim jakiś samochód. Ze zmarszczonym czołem weszła do ogrodu i obeszła budynek wokół. W blasku zachodzącego słońca na drewnianych schodach prowadzących na werandę siedział Bernhard Fabiani. Patrzył markotnie przed siebie. Gdy tylko ją zobaczył, wyraz jego twarzy natychmiast się zmienił. Wstał. – Mój Boże! – powiedział. – Już myślałem, że w ogóle pani nie wróci! – Bernhard! – wykrzyknęła zaskoczona Leona. – Przepraszam, że zjawiam się tutaj bez zapowiedzi. – Wcale nie
wyglądał na zakłopotanego. – Pewnie na nic się to nie zda, jeśli powiem, że przypadkiem byłem w okolicy? – Byłoby mi trudno w to uwierzyć – uśmiechnęła się Leona. – Jak długo pan tu siedzi? – Ze dwie godziny. Zaczynałem już podejrzewać, że zmieniła pani kryjówkę. Bardzo mnie to sfrustrowało. Minęła go, wchodząc po schodach, i otworzyła drzwi. – Napije się pan czegoś? Musi pan być spragniony. Strasznie dziś gorąco! Skinął głową i popatrzył na koszyk. Na wierzchu leżał mokry kostium. – Poszła pani popływać? – Jest tu niedaleko małe jeziorko. Było cudownie. – Wierzę, choć dla mnie byłoby pewnie jeszcze za zimno. Wszedł za nią do domu i rozejrzał się z zainteresowaniem. – Ładne miejsce. I oczywiście okolica, gdzie nikt nigdy nie zagląda. Skąd pani wytrzasnęła taką kryjówkę? Wyjęła z lodówki sok pomarańczowy, wrzuciła do szklanki kostki lodu. – Należał do naszej dawnej gosposi. Pracowała u nas, jak byłyśmy z Olivią małe i nawet jeszcze, jak Carolin była mała. Często zabierała nas tutaj na weekend. Zawsze nam się tu bardzo podobało. Myślę, że wodziłyśmy ją trochę za nos, ale ona nas kochała. Nie miała nikogo na świecie. – Podała Bernhardowi szklankę. – Umierając, zapisała ten dom Olivii. To moja starsza siostra. Zawsze była jej ulubienicą. No cóż... Olivia nigdy tu nie przyjeżdża, bo... Ma skomplikowaną sytuację życiową... Bernhard łapczywie opróżnił połowę szklanki. – W ogóle pani rodzina wydaje się skomplikowana – powiedział. Leona pokiwała głową. – Można to tak ująć. Zapraszam, usiądźmy na werandzie! Gdy zajęli miejsca, zapytała: – Nie pracuje pan? Dziś jest czwartek.
– Właściwie to tak. Wziąłem wolne. Z powodu ważnych spraw rodzinnych, tak oficjalnie. – A nieoficjalnie... – Chciałem cię zobaczyć – powiedział po prostu, gładko przechodząc na ty. – Mógł pan poczekać do weekendu. – Nie chciałem czekać. Poza tym pewnie wtedy byłby tutaj twój mąż, żeby dotrzymać ci towarzystwa. – Mógł pan zadzwonić. – Wiem. Popatrzył na ogród, na zapadający zmierzch. – Nie chciałem dzwonić. Bałem się, że poprosisz mnie, żebym nie przyjeżdżał, i wtedy oczywiście nie mógłbym tego zrobić. – Przecież ja prosiłam... – Żeby przyjechać? To było w chwili zwątpienia, Leono, doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Bardzo szybko to odwołałaś, a potem odezwałaś się już tylko raz. Pokonałaś kryzys, a to właśnie ten kryzys był jedyną przyczyną, dla której chciałaś mnie widzieć. – Nie do końca – odparła zakłopotana Leona, choć zdawała sobie sprawę, że doskonale rozumiał sytuację. Uśmiechnął się. On też to wiedział. – Czy to ma związek z twoim mężem? – zapytał. – Co? – Że czujesz się w moim towarzystwie tak nieswojo. – Nie czuję się nieswojo. – To przestań już z tym głupim panem. – Okay. Z tym nie będę mieć najmniejszego problemu. Uśmiechnął się znowu, a potem nagle zmienił temat. – Nigdy nie wspominałaś Robertowi o tym domu? – Nie. Oczywiście przetrząsnęłam pamięć, ale jestem przekonana, że nigdy nie wspominałam mu o tym domu. Zresztą nie odgrywa on teraz w moim życiu żadnej roli. Ostatni raz byłam tutaj, jak miałam osiemnaście albo dziewiętnaście lat. Z Frankfurtu to jednak kawał drogi.
– Wiem – westchnął Bernhard. – Myślałem, że nigdy nie dojadę. To już sama północ Hesji. Chyba gdzieś niedaleko przebiegała po wojnie granica między strefami okupacyjnymi, zgadza się? – Mniej więcej pół godziny drogi stąd. – Przyjechałaś tu samochodem? Potrząsnęła głową. – To byłoby zbyt niebezpieczne. Poszłam rano na piechotę do wydawnictwa, a potem w południe, w porze, gdy zawsze jestem w biurze, wyszłam tylnym wejściem, a później przyjechałam tutaj okrężną drogą koleją, autobusami i na koniec taksówką. Cały czas się bałam, że Robert mnie śledzi... Ale najwyraźniej mu się nie udało. – Niełatwo znaleźć ten dom. Opisałaś mi drogę, a mimo to dwa razy pobłądziłem. Tyle tutaj różnych wiosek i krętych dróg... A jak już dotarłem, nie zauważyłem żadnych śladów twojej obecności. Byłem zrozpaczony. Leona uśmiechnęła się na widok jego komiczno-tragicznej miny i pomyślała, że zupełnie nie potrafi sobie wyobrazić zrozpaczonego Bernharda Fabianiego. To dziwne. Jeszcze nigdy nie spotkała człowieka, o którym pomyślałaby, że nie potrafi odczuwać bólu. – Kto się zajmuje tym domem? – zapytał Bernhard, wracając do konkretów. – Moi rodzice czasem tu przyjeżdżają. Mniej więcej raz na pół roku. A jeden chłopak ze wsi kosi latem trawę. – Dlaczego twoja siostra go nie sprzeda? Leona wzruszyła ramionami. – Chyba przez sentyment. Bardzo kochałyśmy naszą gosposię. Obawiam się, że nikt z nas nie zdobyłby się na sprzedaż tego domu. – Jesteście niezwykłą rodziną – powiedział Bernhard tym samym tonem, jakim przed kilkoma minutami określił jej rodzinę jako „skomplikowaną”. – Raczej mało praktyczną – powiedziała Leona. – I niezbyt rozsądną. – Ale za to wyjątkową. – Chociaż tyle.
Odstawił pustą szklankę. – Chodź, pójdziemy coś zjeść. Jestem głodny jak wilk. Ja zapraszam. Leona się roześmiała. – Tutaj nie ma takich miejsc. Musielibyśmy pojechać do Fuldy, a to dość daleko. Ugotuję coś dla nas, okay? Bernhard, który już wstał, usiadł z powrotem. – Jak następnym razem będziesz się chować przed szaleńcem, to omów to wcześniej ze mną, dobrze? Znam w Niemczech parę zakątków, gdzie można czuć się bezpiecznie, a mimo to człowiek żyje w cywilizowanych warunkach. Po kolacji usiedli na werandzie w blasku świec. Z pogrążonego w ciemnościach ogrodu napływał zapach kwiatów, jeszcze słodszy i intensywniejszy niż za dnia. Pnie brzóz lśniły w świetle księżyca niczym czyste srebro. – Niedługo – powiedziała Leona – zaroi się tu od świetlików. – Czerwiec to ich pora. – Kiedyś zawsze było ich tu mnóstwo. W takie noce nie dało się mnie zapędzić do łóżka. Chciałam tylko siedzieć i patrzeć na świetliki. Myślę, że dziś byłoby dokładnie tak samo. – Nie wiedziałem, że masz taką romantyczną naturę! – Tylko wobec świetlików. Patrzył na nią długo. – Na pewno? Nachylił się przez stół i pocałował ją w policzek, a gdy się nie odsunęła, także w usta. Odchyliła się do tyłu i zapytała: – Słyszałeś to? – Co? – Wydawało mi się, że ktoś zakasłał. – Możesz otwarcie powiedzieć, jeśli czujesz się niekomfortowo – powiedział poirytowany Bernhard. – Nie musisz się uciekać do takich wykrętów. – To nie był żaden wykręt. – Leona wstała i rozejrzała się
niespokojnie, jednak w ciemnościach nic nie mogła dostrzec. – Coś usłyszałam. – Może to jakieś zwierzę. Przecież jesteśmy tuż pod lasem. – Wolę sprawdzić – upierała się zdenerwowana Leona. Pobiegła do domu i zapaliła wszystkie światła. Rozświetliła noc, ale Bernhard nie rozumiał, jaki to miało sens. W ogrodzie i tak nic nie było widać. Leona wróciła z lampą w ręku i zaczęła okrążać dom, oświetlając zarośla. Niczego szczególnego nie odkryła. Bernhard został na werandzie i zapalił papierosa. Zastanawiał się, czy Leona rzeczywiście coś usłyszała, czy tylko zainscenizowała poszukiwania z lampą, żeby go od siebie odsunąć. Podniecił go ten pocałunek. Jej usta były chłodne i gładkie. Podobało mu się, że jej oddech pachnie czerwonym winem. Zauważył jednak napięcie, wewnętrzny opór, dystans, którego nie było w jej głosie, gdy wtedy do niego zadzwoniła. Powinien był tu przyjechać od razu tamtego wieczoru, pomyślał. Była słaba. Czuła się samotna. Straciła resztki pewności siebie. Wystarczyło otworzyć ramiona, a od razu by w nie wpadła. Teraz, widział to wyraźnie, wyszła z kryzysu. W jakiś tajemniczy sposób powróciły jej siły. Znów nosiła głowę wysoko i panowała nad strachem. Nie widział jej już, tylko światło lampy pobłyskiwało niczym widmo pomiędzy drzewami w ogrodzie. – I co?! Widzisz coś?! – zawołał. – Nie. – Wyłoniła się z ciemności i wróciła na werandę. – Nic. Ale jestem pewna, że coś słyszałam. – To było jakieś zwierzę, już mówiłem. Wychodzą w nocy z lasu i hałasują – powiedział szorstkim tonem. – Ktoś zakasłał – upierała się Leona. – I to był człowiek. – Wyglądała blado w świetle padającym z okien. – Nie mogłam się pomylić! – Muszę przyznać, że to zaskakujące, że potrafisz się tak skoncentrować na otoczeniu, gdy ktoś cię całuje – stwierdził Bernhard.
Mocno zaciągnął się papierosem. Do diabła, naprawdę miał ochotę na tę kobietę! Dotyk jej ust sprawił, że on sam nie zauważyłby nawet, gdyby tuż obok wybuchła bomba. – Moje uznanie, potrafisz zachować zimną krew! Też wzięła papierosa, poczekała, czy poda jej ogień, a potem sama sięgnęła po zapałki. Bernhard nie miał ochoty być uprzejmy. Wiedział, że agresja, z jaką reaguje na odrzucenie przez kobietę, jest dziecinna, ale nie potrafił nad nią zapanować. – Bernhardzie, zadzwoniłam wtedy do ciebie, bo... – zaczęła Leona, lecz on natychmiast jej przerwał: – Przestań się tłumaczyć! Mogłaś mi od razu powiedzieć, że potrzebujesz dobrego wujka, który potrzyma cię za rączkę. Leona zauważyła, że i w niej narasta wściekłość. – Nigdy w każdym razie nie mówiłam, że chcę nawiązać z tobą romans. Potrzebuję przyjaciela. Nie kochanka. – Przepraszam bardzo, ale już od dawna nie masz siedemnastu lat. Chyba poznałaś już reguły gry. Naprawdę myślisz, że facet wsiada do samochodu i jedzie na takie zadupie, żebyś mogła mu się wygadać i oprzeć się na jego silnym ramieniu? – Na razie – odparła chłodno Leona – ani się nie oparłam, ani się nie wygadałam. Ugotowałam ci kolację i prowadziłam z tobą rozmowę. Tamto spotkanie już dawno odwołałam. Przyjechałeś tutaj z własnej inicjatywy i doskonale o tym wiesz. Przysunęła sobie popielniczkę i starała się zapanować nad emocjami. Kłótnia nie miała sensu. Musiała wytrzymać z Bernhardem do rana. Wypił tyle, że nie mogła odesłać go do domu. – Dlaczego my się właściwie kłócimy? – zapytała rozsądnie. – Nie mamy powodu. Doszło między nami do nieporozumienia i tyle. Wypijmy wino do końca i nie wymyślajmy sobie. Bernhard usiadł z powrotem, sięgnął po kieliszek, wypił do dna, złapał butelkę, nalał sobie znowu i opróżnił kieliszek równie gwałtownym gestem.
– Będziesz się rano bardzo źle czuł, jak tak dalej pójdzie – powiedziała Leona. – To moja sprawa, nie? – odpowiedział. – Oczywiście. Nie usiadła już, tylko zaczęła odstawiać naczynia na tacę. Zostawiła butelkę z winem i kieliszek Bernharda. – Idę spać. Jak wejdziesz do domu, zamknij, proszę, za sobą drzwi. Pokój masz na górze, pierwsze drzwi po lewej. Masz tam wszystko przygotowane. Tak jak się spodziewała, został na zewnątrz i ani myślał pomóc jej w zmywaniu. Głośno i gniewnie trzaskając garnkami i talerzami, myślała o tym, że popełniła poważny błąd, informując Bernharda o miejscu swojego pobytu. Pojawił się teraz u niej bez zapowiedzi, siedział na werandzie, pił i pokazywał nieprzyjemne cechy charakteru. Nie dość, że czuła się nieswojo w jego obecności, to jeszcze zdenerwowało ją to tajemnicze kaszlnięcie czy odchrząknięcie. Czy to możliwe, że ktoś – Robert? – przyjechał za Bernhardem? „Ale jak miałby to zrobić – myślała, wycierając kuchenny stół ścierką. – Musiałby mieć samochód. A skąd miałby go wziąć?” Przypomniała sobie, że Wolfgang ostrzegał ją, żeby w wyobraźni nie robiła z Roberta jakiegoś nadczłowieka. „On nie umie przechodzić przez ściany ani nie potrafi latać. Musimy być konkretni i realistyczni wobec tego wszystkiego, czego się po nim spodziewamy, a czego nie”. Mimo wszystko znów ogarnęło ją niemiłe przeczucie, że Robertowi mogło się to udać. Że potrafił zorganizować sobie samochód. „Nie bądź głupia – upomniała się. – Jest poszukiwany przez policję. Nie jest durniem. Nie zaryzykuje jazdy kradzionym samochodem. Od razu by go mieli”. W tym momencie ktoś zastukał w kuchenne okno, a gdy Leona się odwróciła, zobaczyła przyciśniętą do szyby twarz i wpatrujące się w nią oczy. Serce zaczęło jej walić tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Zalał ją pot, brzuch i plecy miała mokre, przez sekundę stała jak wryta, a potem
ogarnęło ją instynktowne pragnienie, żeby pobiec na górę do pokoju, zatrzasnąć za sobą drzwi, przekręcić klucz i zabarykadować się meblami. Lecz zaraz się opanowała. Podbiegła do frontowych drzwi i niemal zderzyła się z młodym człowiekiem, który cofnął się wystraszony. Ujrzała pobladłą dziecinną twarz i przerażone oczy. – Kim pan jest?! – wrzasnęła. – Co pan tutaj robi?! Cofnął się jeszcze dalej. Miał najwyżej osiemnaście lat i pomimo skórzanego stroju motocyklisty wyglądał jak nieśmiały gimnazjalista. – Przepraszam... ja... ja nie chciałem pani przestraszyć... – wyjąkał. To jednak nie Robert! – Mój Boże – powiedziała Leona. – Mało nie dostałam zawału. Dlaczego się pan tak tutaj skrada? – Ja... My widzieliśmy panią dzisiaj... Przy jeziorku! – popatrzył na nią zalękniony. – Ekstra pani pływała! To musiał być jeden z tych chłopców, którzy ją obserwowali. Jego szczery podziw ułagodził Leonę. W końcu była w takim wieku, że mogłaby być jego matką. – I żeby mi to powiedzieć, zakradł się pan tutaj i wystraszył mnie niemal na śmierć? Wbił wzrok w podłogę. W rękach obracał motocyklowy kask. – My... my pomyśleliśmy... chcieliśmy panią spytać... W sobotę wieczorem urządzamy nad jeziorkiem grilla. Będzie tak z pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Chcieliśmy panią spytać, czy może chciałaby pani przyjść? Podniósł wzrok i popatrzył na nią z nadzieją. Leona poczuła taką ulgę, że najchętniej rzuciłaby mu się na szyję. – Zastanowię się – powiedziała. – W każdym razie bardzo dziękuję za zaproszenie! – Byłoby nam bardzo miło – wyjąkał jeszcze. Z okna w kuchni padało światło i pomimo ciemności Leona mogła zobaczyć, że się zarumienił. – To do zobaczenia – rzucił nieporadnie i odwrócił się, żeby odejść.
– A gdzie pański motor? – zapytała Leona. – Nic nie słyszałam. – Zostawiłem go kawałek stąd. Uśmiechnął się. W odległości dziesięciu kroków od Leony znów poczuł się pewniej. – Nie chciałem pani przestraszyć. Leona odpowiedziała uśmiechem. – Jak grzecznie z pana strony. – Lecz coś przyszło jej do głowy. – Czy jakieś pół godziny temu zakradł się pan już na tyły ogrodu? – Nie zakradłem się. Wszedłem do ogrodu, bo pomyślałem, że może będzie pani na werandzie. Ale pani była już zajęta... tamtym panem, więc nie chciałem przeszkadzać. Odetchnęła głęboko. Znowu niepotrzebnie się wystraszyła. Powinna wziąć sobie do serca słowa Wolfganga: Robert nie potrafi latać! – Już dobrze – powiedziała. – Wydawało mi się wcześniej, że coś usłyszałam, a to najpewniej był pan. – Przyjdzie pani w sobotę? – Myślę, że tak. Dobranoc. – Branoc! – odparł, machnął nonszalancko ręką i zniknął w ciemnościach. Gdy tylko poszedł, zadzwonił telefon. To był Wolfgang. – Gdzie byłaś? – zapytał natychmiast. – Dzwoniłem dzisiaj po południu wiele razy! – Poszłam popływać. A tak poza tym to dobry wieczór! – Dobry wieczór. Martwiłem się. Mówisz, popływać? Chyba zwariowałaś! – Sprawiło mi to wielką frajdę. I mam... – zamilkła. Chciała powiedzieć „wielbiciela”, ale tym właśnie słowem Wolfgang zawsze określał Roberta. – Poznałam młodego mężczyznę, nie ma nawet dwudziestu lat, który uważa, że jestem ekstra – powiedziała. – Wyobraź sobie coś takiego! Zaprosił mnie w sobotę na imprezę. – To przynajmniej będziesz miała jakąś odmianę – powiedział Wolfgang. Wydawał się rozdrażniony.
– Otóż to. A tego właśnie potrzebuję. Wyjrzała przez okno na werandę. Bernhard wstał. Był zwrócony do niej plecami, stał przy balustradzie i patrzył na ogród. Mocno zaciskał dłoń na kieliszku. Nawet od tyłu widać było po nim wściekłość i frustrację. „Na tym świecie naprawdę roi się od świrów” – pomyślała Leona. – A ja byłem na kolacji. Służbowej – powiedział Wolfgang. – A teraz wracam do domu. „Może to była kolacja z byłą kochanką?” – omal nie zapytała Leona, lecz się powstrzymała. To jego sprawa. Zresztą i tak nie powiedziałby jej prawdy. Poczekał chwilę. Gdy nic nie powiedziała, dodał cicho: – Kocham cię, Leono – i odłożył słuchawkę. Leona uznała, że to był doskonały dzień dla jej poczucia własnej wartości. Jeden mężczyzna upija się w sztok, bo go odrzuciła. Drugi, kompletnie zmieszany, zaprasza ją na grilla. Trzeci mówi jej przez telefon, że ją kocha. „Gdyby jeszcze problem z Robertem został jakoś rozwiązany, życie mogłoby być całkiem przyjemne” – pomyślała. Następnego ranka Bernhard zjawił się na dole w kuchni dopiero około dziesiątej. Wyraźnie miał kaca, był blady i niewyspany. Zamrugał i skrzywił się z boleścią, gdy spojrzał w padające przez okno słoneczne światło. – Masz aspirynę? – zapytał, zamiast powiedzieć dzień dobry. Leona, która siedziała przy kuchennym stole i czytała gazetę, wstała, nalała wody do szklanki i wrzuciła do niej tabletkę. – Proszę. Marnie wyglądasz. Napijesz się kawy? – Poproszę. Z tym winem chyba było coś nie tak. – Z winem wszystko w porządku. Po prostu wypiłeś za dużo. – Możliwe. Z ponurą miną wypił wodę, a potem sięgnął po filiżankę, którą Leona napełniła kawą. Odmówił, gdy podsunęła mu koszyk z pieczywem. – Nie, na litość boską! Nie mogę nic jeść!
Siedzieli naprzeciwko siebie w milczeniu. W końcu Bernhard powiedział: – Jeszcze dzisiaj wyjeżdżam. Leona skinęła głową. – Tak się spodziewałam. – Przykro mi. Zostaniesz tutaj całkiem sama. Wykonał dłonią gest obejmujący zalaną słońcem kuchnię, ciszę, tykanie zegara na ścianie, otwartą gazetę. – To nie jest twój styl życia, prawda? W zwykły piątek o dziesiątej siedzieć jeszcze przy śniadaniu i czytać gazetę. – Ty też zwykle w piątki nie siedzisz o dziesiątej przy śniadaniu. – To co innego. Ja z trudem się wyrwałem na dwa dni... A teraz wracam do normalności. „On nadal się z tym nie pogodził – pomyślała Leona – i teraz chce koniecznie dać mi do zrozumienia, że przyjechał tutaj tylko z litości, a ja znajduję się w koszmarnie żałosnym położeniu”. – Ja też wracam do normalności – oznajmiła. – W niedzielę jadę do domu. Bernhard był zbity z tropu. – Naprawdę? Nie myślałem, że zdecydujesz się na tak szalony krok! – Nie mogę się wiecznie ukrywać. I nie mam na to ochoty. – Narażasz się na wielkie niebezpieczeństwo. Wzruszyła ramionami. – Tutaj też jestem zagrożona. Na przykład przez ciebie. Czy masz pewność, że Robert cię nie śledził? Bernhard się roześmiał. – Proszę cię, Leono! Niby jak? Pędziłem autostradą prawie dwieście na godzinę. Miał mnie gonić na wrotkach? – Mógł skombinować sobie samochód. – Niby jak? – Wiem, że to mało prawdopodobne. Ale nie niemożliwe. Lecz nie chcę ci teraz robić wyrzutów. Chodzi mi tylko o to, że nigdzie nie będę całkowicie bezpieczna. A ukrywania się mam już powyżej uszu. Robert
zdobył zbyt wielką władzę nad moim życiem. Pozwoliłam, żeby osiągnął dokładnie to, czego chciał. Decyduje o mnie i o moim życiu. Nie robię już tego, co bym chciała, robię to, do czego on mnie zmusza. I to się musi skończyć. – Rozumiem – powiedział Bernhard. – W takim razie mogę ci tylko życzyć powodzenia. – Dziękuję, przyda się. – Nie chcę, żebyś do mnie dzwoniła, gdy już wrócisz do Frankfurtu. Lepiej będzie, jak przestaniemy utrzymywać kontakt. – To ty go nawiązałeś – przypomniała mu Leona. – Wiem, wiem. Na jego czole pojawiły się dwie głębokie bruzdy. Trochę za gwałtownie mieszał kawę łyżeczką. – Zobaczyłem w tobie kogoś, kim wcale nie jesteś, Leono. Jesteś kobietą z gigantycznymi problemami. Mąż cię zostawił i od tamtej pory pędzisz przez życie zygzakiem. Zadanie się z Robertem to był fatalny błąd z twojej strony. Przydałaby ci się pomoc. – Dziękuję, że chciałeś mi ją zaoferować – odparła spokojnie Leona. Usłyszał drwinę w jej głosie, zmierzył ją chłodnym spojrzeniem i dodał złośliwie: – Dla mnie jesteś niestety za stara, Leono. Nigdy dotąd nie zadawałem się z kobietą w twoim wieku. Stuknęła ci czterdziestka, tak? – W połowie czerwca skończę czterdzieści dwa lata. – Eva była prawie tak samo stara. Ale z nią i tak od dawna mi się nie układało. – Ach, a tak poza tym to chodzisz do łóżka z samymi nastolatkami? Znów zaczął mieszać w filiżance, kawa wychlapała się na stół. – Nie masz się z czego śmiać, Leono. Studentki za mną szaleją. A większość ledwie skończyła dwadzieścia lat! Leona popatrzyła na niego w zadumie. „Przechwala się jak małe dziecko” – pomyślała. Choć wyglądał tego ranka marnie, nawet w bezlitosnym świetle dnia był pięknym mężczyzną. Mógł sobie pozwolić na arogancję
i bezczelność, zapewne wystarczyło, by pstryknął palcami, a już mógł mieć każdą, której zapragnął. Leona potrafiła to na chłodno przeanalizować, z podobną obojętnością przyjęła jego jadowite słowa i bezczelne przechwałki. Ale przyszło jej w tym momencie do głowy, jaką tragedię mogło to stanowić dla kobiety, która go naprawdę kochała. Tak jak Eva. – To nieprawda, co starałeś się mi wmówić – powiedziała. – Że Eva chorowała na to samo, co jej brat. Eva była zupełnie normalna. Miała tylko pecha, bo żywiła wobec ciebie szczere i głębokie uczucia. I to doprowadziło ją do samobójstwa. – Co takiego? Jej uczucia do mnie? – Przede wszystkim twoje uczucia względem dwudziestoletnich studentek. To z nimi nie potrafiła się pogodzić. – Mój Boże – powiedział Bernhard znudzonym tonem. – Wiesz, że już mówisz jak Eva? Pretensje, nic tylko pretensje. Dziwi mnie, że kobiety nie rozumieją, jak nieatrakcyjne się stają, gdy tak ciągle zrzędzą. Dostaje się od tego zmarszczek, mój skarbie. To odstrasza każdego faceta. Wypił ostatni łyk kawy i wstał. – Zabiorę swoje rzeczy i jadę. Zaraz potem wlókł swoją walizkę po schodach. Nie zajrzał już nawet do kuchni, tylko od razu wyszedł. Leona widziała przez okno, jak niedbałym ruchem wrzuca bagaż na tylne siedzenie. „Te jego czarne, sprane dżinsy są trochę przyciasne – stwierdziła – szczególnie w zestawieniu z pasmami siwych włosów”. Chyba wiedział, że go obserwuje, bo poruszał się z tak wymuszoną swobodą, że było to aż śmieszne. Wsiadł do auta, pogwizdując, ale przynajmniej powstrzymał się od najgłupszego: ruszenia z nadmierną prędkością, z piskiem opon. Leona patrzyła za jego samochodem, aż zniknął za najbliższym zakrętem. „Biedna Evo – pomyślała – dla tego mężczyzny nie warto było odbierać sobie życia”.
2
W sobotni poranek Carolin oznajmiła rodzinie, że jedzie na weekend do Leony. – I zabieram Feliksa – dodała. Siedzieli w kuchni przy śniadaniu. Jak jeden mąż przestali jeść i popatrzyli na nią. – Wiesz, gdzie ona jest? – zapytała Elisabeth. – Tak. – To gdzie? – zapytała Olivia. – Wolałabym nie mówić. Wolfgang zdradził mi to, ale uważa, że najlepiej będzie, jeśli nikt inny się nie dowie. – Cóż... Przecież nie roztrąbimy tego po całej okolicy – powiedziała nieco urażona Olivia. – Carolin ma rację – przyznał Julius. – Im mniej ludzi wie, tym lepiej. Dziwi mnie tylko, że Wolfgang wtajemniczył akurat ciebie, Carolin! – Bo jestem taką niegodną zaufania osobą o niestałym charakterze, tak? – rzuciła agresywnie Carolin. Elisabeth westchnęła. – Tata nic takiego nie chciał przez to powiedzieć. Ale nigdy nie miałaś zbyt dobrych relacji z Wolfgangiem. – Zawsze za to miałam dobre relacje z Leoną i to jest decydujące – odparła Carolin. – Ona potrzebuje kogoś, żeby pogadać. Znalazła się przecież w bardzo trudnej sytuacji. I dlatego do niej jadę. Postanowiła nie mówić rodzinie, że Leona ma zamiar opuścić kryjówkę. Elisabeth i Julius tylko by się wystraszyli, gdyby się dowiedzieli. – Doskonale rozumiem, że Leona potrzebuje kogoś, kto dotrzyma jej towarzystwa – powiedziała Elisabeth. Wyglądała na starszą i bardziej zmęczoną niż zwykle. Cała ta
sprawa z Leoną i Robertem bardzo nią wstrząsnęła. Próbowała ukryć swój lęk przed rodziną, ale źle spała i nie miała apetytu. Wiele razy dziennie modliła się, żeby ta historia jak najszybciej dobrze się skończyła. – Ale czy to nie jest zbyt niebezpieczne, Carolin? Chodzi mi o to, że jeśli ty tam pojedziesz, to... – Roberta tutaj nie ma. Już dawno byśmy zauważyli. Jeśli w ogóle kogoś śledzi, to Wolfganga. I dlatego on absolutnie nie może do niej pojechać. Ale i tak będę zerkać we wsteczne lusterko. Jeśli zauważę coś podejrzanego, natychmiast zmienię trasę. – Uważam, że to zbyt ryzykowne – upierała się Olivia. Dany, która siedziała z nimi przy stole i cicho mrucząc, kołysała się do przodu i do tyłu, wydała z siebie kilka gniewnych odgłosów. Olivia natychmiast wsunęła jej do ust łyżkę z płatkami kukurydzianymi. – A co mówi Ben na ten twój plan? – zapytał Julius. Ben jako jedyny z rodziny nie siedział przy stole. Dopiero około czwartej nad ranem wrócił z jakiejś imprezy i jeszcze spał. – Nic mu nie powiedziałam – odparła krótko Carolin. – Jedziemy do cioci Leony? – zapytał podekscytowany Feliks. Carolin skinęła głową. – Oczywiście. Jeszcze dziś. A ty jedziesz ze mną! – Nie powinnaś zabierać dziecka – powiedziała Elisabeth. – To nie jest bezpieczne. Nie wplątuj małego w tę całą historię! – Mamo, znowu niepotrzebnie panikujesz. Robert nie ma pojęcia, gdzie jest Leona, w przeciwnym razie już dawno by się tam pokazał. Tutaj też go nie ma, więc nie będzie mnie śledził. Przecież sam siedzi w jakiejś kryjówce, mając nadzieję, że gliny go nie złapią. Nie ma żadnych powodów do zmartwień! Wyruszyła półtorej godziny później. Julius pożyczył jej swój samochód, nie omieszkawszy zaznaczyć, że jego zdaniem byłoby lepiej, gdyby została w domu. Feliks siedział w foteliku na tylnym siedzeniu, ułożył obok zabawki i blok do rysowania i bardzo się cieszył z wycieczki. Lubił ciocię Leonę. Zawsze była dla niego miła i dawała mu
gumę do żucia albo pistoleciki na wodę. Był ciekaw, czy teraz też przygotowała dla niego jakąś niespodziankę. Gdy Carolin jechała już szosą, nigdzie wokół nie widziała żadnego samochodu. Nikt za nią nie jechał, nikt jej też nie obserwował. Odprężona, wygodnie oparła się w fotelu. Cieszyła się na spotkanie z Leoną. Tuż przed przyjazdem pociągu do Frankfurtu Lisa jeszcze raz wyszła z przedziału. Chciała się odświeżyć w toalecie i podjąć ostatnią próbę
skontaktowania
się
z Lydią
przez
telefon
w pociągu[3].
Poprzedniego dnia próbowała pięć razy, ale nikt nie odbierał. Lisa była zaniepokojona, że nie ma żadnych wiadomości od kobiety, z którą się umówiła, ale powtarzała sobie, że może Lydia pracuje albo wyjechała, ale w sobotę o pierwszej będzie na nią czekać w swoim mieszkaniu, tak jak się umówiły. Miała ogromną nadzieję, że nieznajoma nie zmieniła zdania i że porozmawia z nią o Robercie Jablonskim. Podczas ich pierwszej – i jak na razie ostatniej – rozmowy telefonicznej Lisa poprosiła Lydię, żeby ta powiedziała jej wprost, jeśli mimo wszystko nie życzy sobie żadnego spotkania. – Może pani do mnie zadzwonić w każdej chwili. Jeśli nie będzie mnie w domu, proszę nagrać wiadomość. Zrozumiem, jeśli nie będzie pani miała ochoty o tym rozmawiać, choć bardzo bym chciała dowiedzieć się czegoś o człowieku, który... który zamordował moją siostrę. Lydia chyba wystraszyła się na samą myśl, że ich spotkanie mogłoby się jednak nie odbyć. – Nie, nie, ależ skąd! Oczywiście, że odpowiem na wszystkie pani pytania. Okazywała nadgorliwość, którą Lisa uznała za nieco natarczywą. – Wie pani, bardzo się cieszę, że mnie pani odwiedzi. Wcześnie 3
W latach osiemdziesiątych i na początku lat dziewięćdziesiątych pasażerowie InterCity Deutche Bundesbahn mogli korzystać z zamontowanych w pociągach telefonów [przyp. tłum.].
przeszłam na rentę i teraz w moim życiu jest tak niewielu ludzi... „Zgadza się, powiedziała, że jest na rencie – pomyślała Lisa, zamykając drzwi do toalety w pociągu. – W takim razie nie pracuje! Dziwne, że przez cały dzień i cały wieczór nie odbiera telefonu. Z drugiej strony, może być przecież mnóstwo powodów”. Pociąg chwiał się i kołysał. Ktoś nasikał wokół sedesu. Lisa nienawidziła tego rodzaju ludzi. Gdy tylko byli anonimowi i korzystali z cudzej łazienki, od razu stawali się niczym jaskiniowcy, zero wychowania, zero cywilizacji. Choć chyba nawet jaskiniowcy mieli lepsze maniery. Pewnie ci sami ludzie najgłośniej skarżą się potem na psie kupy na ulicach. Lisa obeszła ostrożnie obrzydliwą kałużę i przyjrzała się swojej twarzy w lustrze. Światło w toalecie było paskudne, jej cera przybrała chorobliwą barwę. Nałożyła trochę więcej pudru i podkreśliła różem policzki. Poprawiła tusz na rzęsach, dokładnie pomalowała usta ciemnoczerwoną szminką. Lubiła używać pięknych, drogich kosmetyków, a nie tanich z supermarketu. Cieszyło ją też noszenie ładnych ciuchów i kupowanie ich w eleganckich sklepach. W podróż do Frankfurtu wybrała się ubrana w spodnie i marynarkę z jasnobrązowego zamszu, a pod spodem miała kremową jedwabną bluzkę. Na szyi i w uszach perły, prawdziwe perły! Prezent od agenta nieruchomości z Düsseldorfu, z którym spędziła w Monachium jeden wieczór. Poszli do teatru i do restauracji, a potem już prosto do niej. Zapytał ją, czy jest tolerancyjna, i dał do zrozumienia, że tolerancja jej się opłaci. Lisa już dawno patrzyła na wszystko z biznesowego punktu widzenia. Jego życzenia rzeczywiście były ekstrawaganckie, ale najwyraźniej udało jej się go zadowolić. Następnego ranka zaciągnął ją do jubilera i wydał majątek na te perły. Oznajmił, że będzie przyjeżdżać do Monachium raz w miesiącu, a Lisa już upatrzyła sobie u jubilera pierścionek z diamentem, na który postanowiła zapracować. Pomimo przenikliwego smrodu moczu i fatalnego oświetlenia Lisa się uśmiechnęła. Nie do wiary, jak dobrze jej się ułożyło! Piękne mieszkanie,
ładne
ciuchy,
pieniądze,
interesujące
wieczory
w towarzystwie bogatych, ciekawych mężczyzn. Po raz pierwszy naprawdę kochała swoje życie. A mimo to wciąż miała poczucie, jakby coś nie pozwalało jej cieszyć się tym wszystkim w pełni, tak jak by chciała. Za każdym razem, gdy chciała usiąść, głęboko odetchnąć i całym ciałem poczuć swoje szczęście, pojawiało się coś ciemnego, groźnego, czego natury ani pochodzenia nie rozumiała, a co blokowało całkowicie strumień jej radości. Za każdym razem próbowała odsunąć od siebie to „coś”, ale nigdy jej się nie udało. W jej życie wsiąkała jakaś trucizna, nad którą nie umiała zapanować. W jakimś momencie pomyślała, że to może mieć związek z jej siostrą, i dlatego skontaktowała się z komisarzem Hülschem. Zawsze odnosiła wrażenie, że on jej dobrze życzy. Teraz miała nadzieję, że weekend z Lydią sprawi, że to „coś” zniknie na zawsze. Żeby tylko ta stara nagle nie próbowała się wymigać! „To byłaby prawdziwa bezczelność – pomyślała Lisa – skoro tyle godzin przesiedziałam w pociągu!” Skropiła się perfumami za uszami i wyszła z toalety. Jakiś mężczyzna, który akurat przechodził, popatrzył na nią z zachwytem. Serce zaczęło jej szybciej bić. „Chcę się tym cieszyć! Chcę się tym cieszyć, póki jestem młoda!” Przeszła przez pół pociągu, żeby dotrzeć do wagonu restauracyjnego, w którym znajdował się telefon. Wybrała numer Lydii i czekała, aż sygnał wybrzmi do końca. Nikt nie odbierał. Zmarszczyła czoło. Było wpół do dwunastej. Za półtorej godziny miała być u Lydii. A jej wciąż nie ma w domu! Na dworcu zdecydowała się wziąć taksówkę. Lydia opisała co prawda, jak dojechać do jej mieszkania tramwajem, ale wydało jej się to zbyt czasochłonne. Taksówkarz cały czas przyglądał się jej we wstecznym lusterku. „Gdyby wiedział, w jakim absurdalnym celu tutaj przyjechałam” – pomyślała. Gdy przed domem Lydii zapłaciła mu, a on odjechał, zaczęła się
zastanawiać, czy nie popełniła błędu. Może lepiej było poprosić, żeby zaczekał? Ale potem postanowiła, że nawet jeśli Lydii nie będzie, to nie zawróci od razu. Przeczucie, które żywiła od poprzedniego dnia, potwierdziło się. Nikt nie odpowiedział na dzwonek. Żadnego trzasku w domofonie, żadnego brzęczyka otwieranych drzwi. Tylko cisza. – Cholera! – powiedziała głośno Lisa. Popatrzyła w górę budynku, ale nie miała pojęcia, które okna należą do mieszkania Lydii. Zadzwoniła jeszcze trzy razy, ale znów nic się nie wydarzyło. Spojrzała na zegarek. Dochodziło dziesięć po pierwszej. Były umówione na trzynastą. Może Lydia jest w drodze i nie udało jej się wrócić punktualnie? Może tkwi gdzieś w korku i się niecierpliwi? Najlepiej będzie gdzieś poczekać i za jakiś czas znowu tu przyjść. Z budynku wykuśtykał jakiś emeryt, zdecydowanie za ciepło ubrany, w płaszcz i szalik. Stanął w drzwiach i mrugając oczami, z niedowierzaniem popatrzył w słońce. Jakby umknął mu dotąd fakt, że nastało już lato. Lisa zaczęła się zastanawiać, dlaczego starzy ludzie zawsze stają w drzwiach, żeby odpocząć, zorientować się w sytuacji albo zrozumieć, co się wokół nich dzieje. Zwykle blokowali w ten sposób przejście wszystkim innym, czego można by łatwo uniknąć, gdyby przeszli choćby trzy kroki dalej. Lisa podeszła do niego. – Przepraszam pana bardzo – powiedziała z uśmiechem, starając się wyglądać na osobę godną zaufania. – Jestem umówiona z panią Behrenburg. Ale ona nie otwiera. Może wyjechała? Nie orientuje się pan przypadkiem? Popatrzył na nią bezradnie. Bite pięć minut trwało, zanim zrozumiał, o co zapytała. A potem padła jego zaskakująca odpowiedź. Lydia Behrenburg wyjechała prawie tydzień temu. Jej auto zniknęło z podziemnego garażu i nikt jej od tamtej pory nie widział.
3
Carolin była gwiazdą całej imprezy. Leona z podziwem obserwowała swoją siostrę. Nie znała przecież nikogo z niemal sześćdziesiątki młodych ludzi obecnych na grillu i z większością z nich z pewnością nie miała wspólnych tematów. Ale zintegrowała się już po kilku minutach, gadała, śmiała się, flirtowała, podskakiwała pośród drzew w rytm muzyki z przyniesionego magnetofonu. Miała na sobie obcisłą białą koszulkę, a na biodrach spódniczkę na zakładkę z taniego materiału w biało-niebieski wzorek. Nosiła białe tenisówki, a jej długie jasne włosy sięgały aż do pasa. Zdaniem Leony wyglądała olśniewająco. Pomimo okropnego stylu życia, niechęci do pracy i skłonności do nieodpowiednich mężczyzn zachowała w sobie radość i nieskomplikowanie, których Leona do tej pory tak naprawdę nie dostrzegała. Tego wieczoru zrozumiała co nieco z filozofii życiowej Carolin, której ta pewnie nawet sobie nie uświadamiała: Carpe diem. Carolin żyła chwilą, a jej najważniejszym celem była maksymalizacja radości i szczęścia. Ani nie zajmowała się kłopotami i porażkami z przeszłości, ani nie martwiła się o przyszłość. Dla niej ważne było tylko to, co jest tuż obok niej, to, co się właśnie dzieje. Leona siedziała na werandzie na leżaku i czytała jakiś magazyn, gdy Carolin w towarzystwie Feliksa wyszła zza rogu. – Cześć, Leono! – powiedziała. – Jesteśmy! Leona przestraszyła się i zdumiona wpatrywała się w siostrę i siostrzeńca. – Skąd się tu wzięliście? Carolin schowała klucze od auta do torebki i weszła po schodkach na werandę. – Z Laubergu, a skąd? Pomyślałam, że ucieszy cię odrobina
towarzystwa. – Ciocia Leona! – zawołał radośnie Feliks. Leona wstała z leżaka i wyciągnęła ramiona. Feliks wpadł w nie i pozwolił się podnieść, a nawet pocałować. – Cieszysz się?! – zawołał. – I to jak – zapewniła Leona. Spojrzała na siostrę nad głową chłopca. – Nie powinnaś... Carolin uniosła obie dłonie. – Nikt za mną nie jechał. Przysięgam! – Nie o to chodzi. Nie chciałam tylko... Chciałam załatwić to sama. – W porządku. Ale w tej chwili potrzebujesz kogoś, kto przemówi ci do rozumu. – Carolin opadła na jedno z ogrodowych krzeseł. – Dobry Boże, ale dzisiaj upał! Mało się nie roztopiłam w samochodzie! – Masz lody, ciociu Leono? – zapytał Feliks. Leona postawiła go na ziemi. – W zamrażalniku w lodówce. Weź sobie! – Feliks wbiegł do domu. Leona spojrzała na siostrę. – Czemu potrzebuję kogoś, kto przemówi mi do rozumu? – Wolfgang do mnie dzwonił. Twierdzi, że chcesz w poniedziałek wrócić do domu. – W niedzielę. Jutro wieczorem. – Zwariowałaś. Wtedy to wszystko pójdzie na marne. – Może dla ciebie tak to wygląda. Ale dla mnie to był ważny czas. Wiem teraz o wiele więcej niż wcześniej. – A co takiego wiesz? Leona potrząsnęła głową. – Kiedyś ci opowiem. Ale nie teraz. – Uśmiechnęła się. – Wiesz – powiedziała – choć nie uda ci się odwieść mnie od jutrzejszego powrotu do Frankfurtu, cieszę się, że tu jesteście. Macie ochotę z Feliksem pójść ze mną dziś wieczorem na imprezę? Chłopak, którzy przyszedł do niej do domu i zaprosił ją na grilla, natychmiast wybiegł im naprzeciw, gdy tylko dotarli nad jeziorko
w lesie. Nie mógł uwierzyć, że Leona naprawdę przyszła. – To naprawdę ekstra z pani strony – powiedział zmieszany. – Nie myślałem, że pani przyjdzie. Naprawdę. Carolin podała mu rękę. – Mam na imię Carolin. Jestem siostrą Leony. – Ach, super, że pani też przyszła. Jestem Jens! – Ma strasznie spocone dłonie – szepnęła Carolin do Leony. – Chyba okropnie go peszysz. Nad jeziorkiem aż się roiło od młodzieży, musieli przybyć z wielu okolicznych wiosek. Przy ogniskach smażono kiełbaski, pieczono ziemniaki i kukurydzę. Były sałatki, pieczywo i mnóstwo skrzynek z winem i piwem. Leona też przyniosła kilka butelek wina i miskę sałatki ziemniaczanej. Czuła się trochę nie na miejscu, bo była prawie dwa razy starsza od większości imprezowiczów. Ale to raczej nikomu nie przeszkadzało. Atmosfera była luźna i radosna. Leona nie znała muzyki, od której las aż huczał, ale najwyraźniej młodym się podobała. Kto akurat nie jadł, tańczył, a migdalące się pary od czasu do czasu znikały w zaroślach. Ktoś zabrał ze sobą ponton, który pływał teraz po czarnej wodzie. Siedziało w nim kilka dziewcząt o marzycielskich spojrzeniach i łagodnych twarzach madonn. Przypominały dzieci kwiaty z lat sześćdziesiątych. Trzymały w dłoniach płonące świece i coś chyba nuciły. Leona, która siedziała na jakimś pniu, trzymając w ręku kieliszek wina, uśmiechnęła się z melancholią. „Jakie one są młode – pomyślała – i jakie poważne”. Carolin tańczyła z jakimś brodatym młodzieńcem, który miał chyba ze dwa metry wzrostu i poruszał się kompletnie nie do rytmu, czynił to jednak ze wzruszającym zaangażowaniem. Feliks z pomocą dwóch dziewczyn budował tamę na brzegu jeziorka. Mimo późnej pory wciąż było gorąco. To była jasna czerwcowa noc, nawet o dziesiątej nie było jeszcze całkiem ciemno. – Dobrze się pani czuje? Jest pani taka zadumana. Leona spojrzała do góry. Stał przed nią Jens. Miał na sobie ten sam
skórzany strój motocyklisty. Musiał się w nim koszmarnie pocić, ale Leona uznała, że potrzebuje go, żeby ukryć za nim swą wrażliwą duszę. – Wszystko w porządku – powiedziała. – Naprawdę. To piękny wieczór. Jens usiadł na pniu obok niej. – Nie przyprowadziła pani swojego faceta. – Jakiego faceta? – Tego, który był u pani ostatnio. Tego wieczoru, gdy przyszedłem. – Ach, tego – powiedziała Leona i lekceważąco machnęła ręką. – On odjechał już następnego dnia. Jens skinął głową. – Mój kolega Tim uważa, że pani siostra jest super – powiedział poufale. – Czy to ten, z którym tańczy? – Tak. Mówi, że wygląda po prostu ekstra. Leona stwierdziła, że Tim ma rację. Przyjemnie było patrzeć na tańczącą Carolin. Poruszała się z gracją i wdziękiem niczym delikatny elf. – Ma pani może ochotę zatańczyć? – zapytał Jens, a Leona, pomimo coraz głębszych ciemności, zauważyła rumieniec na jego policzkach. Odstawiła kieliszek. – Chętnie – powiedziała. Lisa znalazła mały pensjonat w spokojnej uliczce dwie przecznice od budynku, w którym mieszkała Lydia. Na szczęście mieli tam wolne pokoje. – Możliwe nawet, że moja znajoma zarezerwowała tutaj dla mnie nocleg – powiedziała właścicielce. – Nazywa się Lydia Behrenburg. A pokój powinien być zarezerwowany na nazwisko Lisa Heldauer. Właścicielka zajrzała do książki i potrząsnęła głową. – Nie. Nie mam żadnej rezerwacji. – Och, w takim razie musiałam się pomylić. Ale i tak poproszę o pokój. To oczywiście nic nie znaczyło. Lydia i tak mogła zarezerwować dla
niej jakiś pokój, tylko w innym pensjonacie czy hotelu. „Chociaż – pomyślała – tutaj byłoby idealnie. Pięć minut na piechotę do jej mieszkania!” Wszystko wskazywało na to, że Lydia Behrenburg zupełnie zapomniała o umówionej wizycie. Skoro zniknęło jej auto, to ona sama faktycznie musiała wyjechać. Czyżby była roztrzepaną starą ciotką, która zapomina o spotkaniu zaraz po tym, jak się umówi? Lisa rozpakowała swoją małą walizkę, wzięła prysznic i włożyła cienką sukienkę. Gdy rankiem wyruszała z Monachium, łąki pokrywała jeszcze rosa, a powietrze było chłodne. Tutaj panowały letnie temperatury. Frankfurt ogarnęła uciążliwa duchota. Popołudnie spędziła, spacerując po mieście, podziwiając wieżowce, oglądając wystawy i wyszukując rzeczy, które kupiłaby, gdyby sklepy były otwarte, a ona miała dość pieniędzy. Później zajrzała jeszcze raz do Lydii, choć właściwie nie liczyła na to, że gospodyni pojawiła się tymczasem w domu. Oczywiście nikogo nie było. Wróciła do pensjonatu, położyła się do łóżka i po chwili zasnęła. Gdy się obudziła, zapadał już zmierzch, a przez otwarte okno wpadał lekki wietrzyk, który przyniósł trochę ochłody. Lisa stwierdziła, że jest już prawie dziewiąta. Od śniadania nic nie jadła. Poszuka jakiejś knajpki i zamówi coś małego. Znowu przeszła obok domu Lydii, zadzwoniła, popatrzyła w górę fasady i wbrew rozsądkowi miała nadzieję, że usłyszy jej głos przez domofon. Ogarnęło ją jakieś dziwne przeczucie, że coś jest nie tak, ale wytłumaczyła sobie, że to nic dziwnego, bo faktycznie coś było nie tak. To niezwykłe, żeby zapomnieć o spotkaniu, na które druga osoba musiała przejechać kilkaset kilometrów. Znalazła jakieś bistro tuż przy sporej, ruchliwej ulicy i usiadła przy jednym z okrągłych stolików na zewnątrz. Zamówiła sałatkę, rybę i wodę mineralną. Ze względu na pracę musiała dbać o figurę. Była już dziesiąta, siedziała oparta wygodnie na krześle i paliła
papierosa. Jakiś mężczyzna podszedł do jej stolika i zapytał, czy ma już na ten wieczór plany, ale ona w dosadnych słowach kazała mu spadać. W końcu nie była w pracy, a poza tym bywały wieczory, gdy robiło jej się niedobrze od lubieżnych spojrzeń facetów. To był właśnie taki wieczór. Bolała ją głowa, może przez upał, może ze względu na podróż, a może z powodu frustracji albo przez wszystko po trochu. „Czy to naprawdę takie ważne, żeby porozmawiać z tą kobietą?” – zastanawiała się. Coś jednak jej mówiło, że to jest ważne, w przeciwnym razie nie wyruszyłaby w tę podróż i nie czułaby się teraz tak marnie, nie czułaby się taka odtrącona i tak głęboko rozczarowana. Był też ten drugi głos, którego szepty słyszała już wcześniej, gdy stała pod domem Lydii i daremnie naciskała dzwonek. Głos, który mówił jej, że coś jest bardzo, ale to bardzo nie w porządku. Lydii Behrenburg tak przecież zależało na tym spotkaniu. Lisa przypomniała sobie, że wydała jej się niemal natrętna. Mówiła o tym, jak mało ma kontaktu z ludźmi i jak bardzo się cieszy na wizytę Lisy. Lisa pamiętała, że pomyślała wtedy: dobry Boże, co za biedna kobieta! Przecież rozmowa o psychicznie chorym przestępcy będzie nieprzyjemna. Dlaczego ona jest tym taka zachwycona? I teraz ta kobieta tak po prostu sobie wyjechała, ta samotna kobieta, którą tak bardzo ucieszył telefon od zupełnie obcej osoby? Dokąd miałaby pojechać? „Jest wiele możliwości – stwierdziła Lisa. – Może ktoś z jej rodziny zachorował albo umarł, więc musiała tam na gwałt jechać. I zupełnie o mnie zapomniała”. Jednak cały czas miała to niedobre przeczucie, nawet gdy już zapłaciła, wstała i ruszyła pustymi ulicami w drogę powrotną. Zapachy w tę ciepłą noc były wyjątkowo intensywne, dawno czegoś takiego nie czuła. A może po prostu nie zwracała na to uwagi? Może to całkiem normalne, że ma poczucie zagrożenia. Może wynika to stąd, że jest w drodze, może stąd, że w jej życiu zdarzyła się zbrodnia. Pomyślała, że to nic dziwnego, że bliscy ofiar przestępstw potrzebują pomocy i wsparcia. Nie chodzi tylko o poradzenie sobie ze stratą ukochanej
osoby. Chodzi o to, że życie wypada ze zwykłych torów, gdy wdziera się w nie przemoc i szaleństwo. Pomimo tego wszystkiego, co się widzi i słyszy na świecie, człowiek nie wierzy tak naprawdę w istnienie zła. A gdy ono atakuje, jest tak zaskoczony, jakby nigdy nie brał pod uwagę takiej możliwości. Naraz poczuła silne pragnienie, by ktoś wziął ją w ramiona. Chciała móc położyć głowę na czyimś ramieniu i się wypłakać. Chciała, żeby ktoś jej powiedział, by się nie bała. Pragnęła być małym dzieckiem, któremu ktoś wsunie cukierek do ust, żeby znowu się uśmiechnęło. Ale nie była już dzieckiem i nikt się nie pojawił, żeby ją pocieszyć. Szła sama ciemnymi ulicami obcego miasta, a światła okien w domach po lewej i po prawej, głosy i śmiechy, które dochodziły przytłumione z położonych na tyłach ogrodów, odgradzały ją od siebie i izolowały. Gdzieś tam jest morderca jej siostry. Ale nagle i on przestał być ważny, i martwa Anna też. Nagle Lisa poczuła, że sama jest bardziej martwa od siostry. Jeśli śmierć to ciemność i pustka, to ona jest już martwa. I to tylko głupi przypadek, że jej serce wciąż bije. – O Boże, Leono, muszę odpocząć! Jak zatańczę jeszcze jeden kawałek, to chyba rzucę się prosto do wody! Carolin opadła na miękkie leśne poszycie obok Leony i odgarnęła sobie włosy z rozpalonej twarzy. W świetle ognisk i pochodni Leona mogła dostrzec, że jej siostra ma zarumienione policzki. – Napijesz się czegoś? – zapytała. – Chętnie! Carolin z wdzięcznością przyjęła kubek z winem, który podała jej Leona. – Tim jak najszybciej chce mnie odwiedzić w Laubergu, wyobraź sobie! Ale jak ja to wytłumaczę Benowi? – Może będziesz musiała podjąć jakąś decyzję. – Tim jest ogrodnikiem! Co ty na to? Byłby pierwszym moim chłopakiem, który wykonuje jakiś zawód! Leona się roześmiała. – Rodzice chyba nie uwierzą. Podoba ci się?
– Jest bardzo miły. Chociaż w ogóle nie umie tańczyć. Słoń nadepnął mu na ucho. – Myślę, że to u mężczyzny mało istotna wada – stwierdziła Leona. – W następny weekend chce do mnie przyjechać – powiedziała Carolin. Popadła w zadumę, wpatrując się w płomienie ogniska. „W końcu coś poważnego” – pomyślała Leona. Grano teraz łagodną, romantyczną muzykę. Przytulone do siebie pary poruszały się wolniej. Ponton podpłynął do brzegu i dziewczęta w warkoczach i kwiecistych sukienkach wysiadły. Jakaś kobieta roześmiała się piskliwym głosem. Leona poczuła się nieco oszołomiona alkoholem, a przy tym lekka i rozluźniona. Dawno już się tak nie czuła. Napawała się aksamitnym dotykiem ciepłego nocnego powietrza na skórze. Zatopiła się w widoku srebrzystych pasm, które księżyc rzucał pomiędzy gałęziami na ciemną powierzchnię wody. Wsłuchała się w swoje ciało, a ono po raz pierwszy od dawna mówiło jej, że wszystko będzie dobrze. – Powiedziałaś dziś po południu, że wiesz teraz o wiele więcej niż wcześniej – przerwała Carolin chwilę milczenia. – Może powiesz mi teraz, co miałaś na myśli? Leona bawiła się piaszczystą ziemią u swych stóp, podniosła jej garść i rozsypała z powrotem między palcami. – Wiem już, że strach nie jest dobrym doradcą – powiedziała. – Oczywiście to banalne stwierdzenie i każdy powie, że to wiadomo od dawna. Ale co innego to wiedzieć, a co innego czuć. Ja to teraz naprawdę czuję. W pewnej chwili w zeszłym tygodniu, gdy siedziałam w tej swojej kryjówce, ogarnęła mnie taka wściekłość jak nigdy dotąd. A razem z tą wściekłością przyszła siła. Z każdym dniem czułam się coraz silniejsza. I w końcu doszłam do przekonania, że nie będę się już dłużej ukrywać. Ani przed nim, ani przed paroma prawdami dotyczącymi mojego życia. – Jakimi prawdami? – Na przykład przed przyznaniem, że między mną a Wolfgangiem
wszystko skończone. Rozwiodę się z nim. Rozstaniemy się na dobre. – Jesteś pewna? Przecież on wrócił! Nie sądzisz, że mogłabyś mu wybaczyć tę... tę historię? – Nie o to chodzi. Już dawno mu wybaczyłam. Ale nasz związek opierał się na wspólnym nierealnym marzeniu o spokojnej, niedostępnej wyspie, którą jednocześnie tworzyliśmy i zamieszkiwaliśmy. Takiego marzenia nigdy już nie będę mogła mieć, a nie chcę się trzymać jego resztek. Nie chcę być taka jak nasi rodzice, którzy uczepili się obrazu idealnego świata i ignorują każdą, nawet jaskrawą niezgodność, żeby to, co powinno być różowe, pozostało takie przynajmniej w ich wyobrażeniach. U mnie i u Wolfganga za dużo już było tych niezgodności, a ja nie zacznę się teraz okłamywać. Carolin zerknęła na siostrę z ukosa. – W tej chwili sprawiasz wrażenie tak silnej, że naprawdę myślę, że dasz sobie radę z szalonym Robertem, spławisz Wolfganga i raz-dwa sprawisz sobie nowy model świetnego faceta. Leona się roześmiała. – Na razie mam dosyć świetnych facetów. Nie opowiadałam ci jeszcze o Bernhardzie Fabianim, zgadza się? Omal nie wpadłam w kolejne tarapaty. – Bernhardzie Fabianim? O Boże, wokół ciebie wręcz się roi od facetów! Natychmiast opowiadaj! – Jutro. Nie sądzisz, że powinnyśmy się już zbierać? Przyznam, że jestem trochę zmęczona i chyba wypiłam odrobinę za dużo wina. Poza tym twój syn powinien pójść w końcu spać. On ma dopiero pięć lat! – A która godzina? – Wpół do pierwszej. – Okay – powiedziała ugodowo Carolin i wstała. – Zwykle na imprezach zostaję do czwartej, ale odrobina snu nie zaszkodzi. Podszedł do nich Tim i chwycił Carolin za rękę. – Idziecie już? – Już pora na małego – odpowiedziała Carolin. – Ale wpadnij jutro na śniadanie. Do południa będziemy w domu.
– Jasne. Przyjdę – obiecał Tim. Carolin się rozejrzała. – A gdzie Feliks? Nad jeziorem zdecydowanie się przerzedziło. Niektórzy imprezowicze już poszli, a wiele par odłączyło się od towarzystwa i zniknęło w lesie. – Bawił się przecież z tymi dwiema dziewczynami – powiedziała Leona. Spostrzegła je przy skrzynkach z napojami. Akurat napełniały sobie kubki. – Tam są! – Tak, ale gdzie jest Feliks? Nigdzie go nie widzę! – Na twarzy Carolin pojawiła się troska. – Przecież musi gdzieś być! – Oczywiście, że tak – uspokoił ją Tim. – Na pewno zaraz się zjawi. – Feliks! – zawołała Carolin, a potem jeszcze głośniej: – Feliks! Kilka par przestało tańczyć i spojrzało na nich. Carolin trzema susami znalazła się przy magnetofonie i głośnikach. Wyłączyła wszystko. Cisza, która nagle zapadła, miała w sobie coś przerażającego. – Feliks! – zawołała znowu, ale nie było żadnej odpowiedzi. Zaczęła krzyczeć. – Feliks! Gdzie jesteś? Gdzie Feliks? Czy ktoś widział moje dziecko?
4
Do wpół do czwartej rano przeszukali każdy zakątek lasu i jak to określił Jens, „zajrzeli pod każdy krzak i każdy kamień”. Tim zaangażował wszystkich, którzy byli jeszcze w stanie utrzymać się na nogach. Wiadomość, że mały jasnowłosy chłopczyk, który cały wieczór bawił się pośród nich, nagle zniknął, natychmiast podziałała na większość otrzeźwiająco. – Nie może być daleko – starał się je pocieszyć Tim. – Pewnie wyruszył na jakąś odkrywczą wyprawę i nie może znaleźć drogi powrotnej albo gdzieś zasnął. Szybko go znajdziemy. Carolin była blada jak ściana. – To moja wina! Nie pilnowałam go! Bawiłam się tylko, na chwilę zupełnie o nim zapomniałam! I co ja teraz zrobię? – Nagle zamarła bez ruchu. – Wpadł do wody! Utopił się! Mój syn się utopił! – Chciała się rzucić do jeziorka, ale Tim mocno chwycił ją za ramię. – Nie trać teraz głowy – powiedział uspokajającym tonem. – Musimy zachować rozsądek. Jak miałby tutaj utonąć, w tym płytkim bajorze i na oczach dziesiątek ludzi? Zawsze jakieś grupki siedziały na samym brzegu, zobaczyliby go, gdyby wszedł do wody. – Cały czas byłyśmy na pontonie – powiedziała jedna z dziewcząt w kwiecistych sukienkach. – Na pewno byśmy zauważyły. – W takim razie gdzie on jest? Gdzie? – Przeszukamy teraz las parami – oznajmił Tim. – A ty, Carolin, pójdziesz ze mną. – Nie powinniśmy zawiadomić policji? – zapytała Leona. Serce podeszło jej do gardła. Nie sądziła, żeby Feliks się utopił, bo widziała go godzinę temu, a od tamtej pory siedziała w jednym miejscu i cały czas patrzyła na wodę. Niemożliwe, żeby przeoczyła dziecko brodzące w jeziorku.
– Poszukajmy na razie sami – powiedział Jens. – Jest nas wystarczająco dużo, żeby wszystko przeczesać. Znajdziemy go, zanim policja zdążyłaby przyjechać. Leona wyruszyła z Jensem. Niektórzy imprezowicze przyjechali samochodami i teraz przynieśli z nich latarki. Inni uzbroili się w pochodnie, które oświetlały wcześniej cały teren imprezy. – Czy jemu to się już kiedyś zdarzyło? – zapytał Jens, przedzierając się obok Leony przez zarośla. – Żeby się schował albo coś takiego? – Z tego, co wiem, to nie – odpowiedziała Leona. Gałęzie uderzały ją po twarzy, a kolczaste pnącza drapały jej gołe nogi. Kilka razy potknęła się o sękate korzenie, ale udało jej się zachować równowagę. Malutka latarka, którą ktoś wcisnął jej do ręki, dawała żałośnie mało światła. – Mam nadzieję, że wkrótce go znajdziemy. Carolin oszaleje, jeśli coś mu się stanie. Ja zresztą też – dodała, czując, że łzy napływają jej do oczu. – Nic mu nie będzie – uspokoił ją Jens. – Cały czas patrzyłam na jezioro – powtórzyła Leona po raz czwarty niczym jakieś zaklęcie. – Nie mógł wejść do wody, zauważyłabym! – Mnóstwo ludzi patrzyło na wodę. Na pewno do niej nie wszedł. Nie znaleźli żadnych śladów Feliksa, natknęli się tylko na jakąś parę, która zabawiała się na zalanej blaskiem księżyca polanie. Przerazili się, gdy nagle padło na nich światło latarki. Od czasu do czasu natrafiali na inne grupy poszukiwaczy, ale wymieniali z nimi tylko zniechęcające komunikaty. – Nic. Nic nie znaleźliśmy. W ciągu kolejnych 12 godzin przeszukany został cały las. Carolin powiedziała, że może Feliks poszedł dalej, do następnego lasu albo przez pola i łąki. Tim uznał, że to mało prawdopodobne. – To pięcioletnie dziecko! Nie ma tyle siły. Na pewno usiadł sobie gdzieś, zupełnie wykończony, i zasnął. – Chcę zawiadomić policję – zapłakała Carolin. – Już za dużo czasu zmarnowaliśmy.
– Posłuchaj – powiedziała Leona. – Jest jeszcze jedna możliwość. Może pobiegł z powrotem do domu. Nikt tego nie sprawdził. Pójdziemy tam, a jeśli go nie będzie, zadzwonimy na policję, okay? Carolin skinęła głową. Szlochała tak, że nie była w stanie nic powiedzieć. Leona objęła ją ramieniem. Tim i Jens chcieli pójść z nimi, ale Leona potrząsnęła głową. – Lepiej, jak zostaniemy teraz same. Ona jest zupełnie roztrzęsiona. – Ale... – Wpadnijcie z samego rana, dobrze? I dziękuję za wspaniałą imprezę i za waszą pomoc! Do domu dotarły nie w kwadrans, jak zwykle, wystarczyło im siedem minut. Carolin pędziła przodem, a Leona za nią. Carolin opętała myśl, że Feliks może siedzieć w domu na werandzie. – Pośpiesz się! – ofuknęła Leonę, która zasapana odparła: – Przecież się śpieszę! Ale nie mam zamiaru połamać sobie nóg! Dom stał cichy, ciemny i opuszczony pośród szarego świtu. Nowy dzień zapowiadał się tak samo piękny i upalny jak poprzednie, na niebie nie było ani jednej chmurki, księżyc i gwiazdy zaczęły blednąć, a na wschodzie, nad horyzontem pojawiło się już delikatne różowe pasmo światła. Trawę w ogrodzie pokrywała rosa. Carolin gwałtownie popchnęła furtkę i biegiem minęła dom, żeby dotrzeć na znajdującą się na tyłach werandę. Leona deptała jej po piętach. I nagle Carolin zatrzymała się tak gwałtownie, że Leona na nią wpadła. Tak mocno, że obie omal nie upadły na ziemię. – Co... – zaczęła Leona, ale słowa uwięzły jej w gardle. Szeroko otworzyła oczy. Na schodkach werandy siedział uśmiechnięty Robert Jablonski. – Wcale nie było trudno do niego podejść – oznajmił Robert swobodnym tonem. – Nigdy bym nie pomyślał, że los okaże się tak łaskawy. Że pojawi się tutaj kochana Carolin i jeszcze zabierze ze sobą Feliksa... Siedzieli przy stole w salonie. Carolin, blada jak ściana, z zaczerwienionymi
oczami,
kompletnie
się
załamała.
Zaciskała
kurczowo dłonie i wpatrywała się w kwiatowy wzór na obrusie. Wydawała się odrętwiała i krańcowo wyczerpana. – Wmieszałem się po prostu w tłum ludzi nad tamtym stawem – kontynuował Robert. – Tam chyba było ze sto osób, nie? W każdym razie nie zwróciłem niczyjej uwagi. Obserwowałem Feliksa i zauważyłem, że ciągle zajmują się nim inni ludzie. Więc nikt się nie zdziwi, jeśli ja się nim zaopiekuję. – Uprowadziłeś go! – powiedziała Leona. Robert skinął głową. – Pamiętał mnie jeszcze z Bożego Narodzenia. Ucieszył się na mój widok. Powiedziałem mu coś o niespodziance, a on od razu ze mną poszedł. Carolin podniosła wzrok i spojrzała na Roberta. Jakby chciała coś powiedzieć, ale nie znalazła sił i z powrotem spuściła oczy. Krzyczała, oszalała rzuciła się z pięściami na Roberta. – Cześć, Leono – powiedział, wstając ze schodków. – Cześć, Carolin. Leona zrozumiała natychmiast. – Gdzie jest Feliks? – zapytała ostrym tonem, a na twarzy Carolin pojawił się wyraz niedowierzania. – To jeszcze przez jakiś czas pozostanie moją tajemnicą – odpowiedział Robert. Przez kilka sekund panowało milczenie, a potem Carolin też zrozumiała. – Ty cholerna świnio! – powiedziała. – Ty przeklęta świnio, gdzie jest mój syn? Co mu zrobiłeś? Gdzie on jest? Gdy Robert nie odpowiedział, zaczęła krzyczeć: – Gdzie on jest? Gdzie on jest? Gdzie on jest? Rzuciła się na niego, biła go, szarpała za włosy, wrzeszczała. Chwycił ją w końcu za oba nadgarstki i unieruchomił w żelaznym uścisku. – Powiedz jej, że to nie ma sensu – zażądał, zwracając się do Leony. – Lepiej, żeby była dla mnie miła. Leona odciągnęła od niego Carolin.
– Przestań! – syknęła. – Nic tym nie wskórasz. Musisz zachować spokój! – Słusznie! Robert wygładził spodnie i przeczesał dłonią włosy. – Powinniśmy się zachowywać jak dorośli ludzie. – Jak dorośli ludzie! Carolin zacisnęła pięści. Trzęsła się jak osika. – Czy to dorosłe porywać małe dziecko? Akurat ty chcesz... – Carolin, to teraz nic nie da. – Leona położyła dłoń na ramieniu siostry. Popatrzyła zimno na Roberta. – Zakładam, że gdzieś go ukryłeś. Czy wszystko z nim w porządku? – Oczywiście, że tak. Nie wyrządziłbym przecież krzywdy dziecku. Carolin drżała coraz mocniej. – Nie będę tego dłużej słuchać – wydusiła z siebie. – Natychmiast dzwonię na policję. Wyrwała się Leonie i chciała wbiec do domu, mijając Roberta. – To bardzo głupi pomysł, Carolin – powiedział Robert. – Możesz oczywiście powiadomić policję, ale wtedy nikt nigdy – słyszysz? – nigdy się nie dowie, gdzie jest Feliks. Carolin zatrzymała się i powoli odwróciła w stronę Roberta. – Musisz powiedzieć – szepnęła. – Policji musisz powiedzieć. Uśmiechnął się. – Nie mam już absolutnie nic do stracenia. Będę milczeć jak grób. Słowo „grób” sprawiło, że Leonie dreszcz przeszedł po plecach. – On tylko blefuje! – powiedziała Carolin. – Przekonajmy się – odparł spokojnie Robert. – Policja rozpocznie wielką akcję poszukiwawczą. Znajdą go. Powtórzył: – Przekonajmy się. – O nie – szepnęła Carolin i opadła na schodki, ukrywając twarz w dłoniach. – Czego chcesz, Robercie? – zapytała Leona.
– Wejdźmy najpierw do środka – zaproponował. Siedzieli więc teraz przy stole: Carolin, która wyglądała na załamaną, Robert, który przechwalał się, jak łatwo poszło mu uprowadzenie dziecka, i Leona, która raz po raz powtarzała sobie, że przede wszystkim musi nad sobą panować. „Zachowaj spokój, zachowaj spokój” – mówiła sobie w duchu. – Widziałeś nas, jak szliśmy na grilla nad jeziorem – powiedziała. – Od jak dawna mnie obserwujesz? – Czy to ważne? – Jestem ciekawa. – Niedługo. Śledziłem twojego kochanka. Profesora Fabianiego. Faceta, który wręcz się klei do kobiet. – Cmoknął z niesmakiem językiem. – Nie powinnaś się z nim zadawać, Leono. On ma wybujały temperament. Tacy mężczyźni podobają się kobietom, ponieważ czują się przy nich pożądane i niezwykle uwodzicielskie. Czasem jednak wpadają w tarapaty. – Czyli jesteś tutaj od czwartku. – Zgadza się. Jak najbardziej rzeczowym tonem zapytała: – Cały czas byłam w ogrodzie, na tarasie. Dlaczego się nie pokazałeś? Byłam zupełnie sama. Wzruszył ramionami. – Może to intuicja. Wiedziałem, że nadarzy mi się jeszcze jakaś szczególna okazja. Choć sądziłem raczej, że pojawi się tu znowu ten cwany Fabiani. Nieźle go odprawiłaś, byłem pewien, że się z tym nie pogodzi. Przyszło mi do głowy parę pięknych pomysłów, co mógłbym z nim zrobić. Ale zamiast niego przyjechała Carolin i przywiozła ze sobą małego. No cóż, los potrafi spłatać figla, prawda? Od razu wiedziałem, co powinienem zrobić. „On nie chce mnie zabić – pomyślała Leona – mógł to zrobić już dawno. Miał mnóstwo okazji”. Pomyślała o długim i ciepłym przedpołudniu poprzedniego dnia, które spędziła, drzemiąc na leżaku. Może stał tuż za nią. Wystarczyło,
by wyciągnął dłoń... Poczuła, że drży na całym ciele. Zacisnęła oparte na udach ręce. – Jak udało ci się śledzić Bernharda? – zapytała. – Masz samochód? – Oczywiście, że mam samochód. Myślisz, że telepałem się za nim na rowerze? – Ale skąd...? Miał pieniądze? Zaryzykował kupno samochodu? Jak udało mu się to zrobić, skoro wysłano za nim list gończy, skoro policja pilnie go poszukuje? – Pożyczyłem auto od dobrej przyjaciółki. Więcej nie musisz wiedzieć. Carolin znów podniosła wzrok. Z trudem wydukała: – To teraz zupełnie nieistotne. To przecież wszystko jedno. Chodzi tylko o Feliksa. – Z Feliksem wszystko w porządku – powiedział Robert. Leona zaczęła się gorączkowo zastanawiać. Musiał przejąć Feliksa gdzieś między wpół do dwunastej a wpół do pierwszej. Tuż po wpół do czwartej siedział na schodkach przed domem. Miał cztery godziny, żeby znaleźć kryjówkę i zabrać tam Feliksa. To niewiele czasu. Ale miał samochód. Mógł nim wywieźć chłopca gdzieś dalej. – Dobrze, Robercie – powiedziała spokojnym tonem. – Masz dziecko, a ja zakładam, że chciałbyś coś za to, że nam powiesz, gdzie on jest. Już raz cię zapytałam: czego chcesz? – Czy jedna z was nie mogłaby zrobić mocnej kawy? – zaproponował Robert. – Nie wiem, jak sam wyglądam, ale wy obie sprawiacie wrażenie wymęczonych. Kawa dobrze nam zrobi. Carolin wstała. Poruszała się jak w transie. – Ja zrobię – powiedziała cicho. Uśmiechnął się do niej. To był ten miły, przyjazny uśmiech Roberta, który Leona tak dobrze znała. – Chciałbym cię tylko jeszcze raz ostrzec, Carolin – powiedział. – Jeśli zadzwonisz na policję, twój mały skarb zgnije w kryjówce. Rozumiesz to, prawda?
Carolin bez słowa wyszła z salonu. – Zapytałam cię, czego chcesz, Robercie – powtórzyła Leona. Spojrzał na nią badawczo. – Chciałbym wiedzieć, dlaczego ciągle obcinasz włosy, Leono. Nie pasują ci takie krótkie. Z długimi włosami byłaś prawdziwą pięknością. Teraz wyglądasz raczej przeciętnie. Wygrzebał paczkę papierosów, podsunął je Leonie, która pokręciła głową. Zapalił jednego, głęboko się zaciągając. Pomimo pozornej swobody i wyniosłości nie zdołał ukryć, jak bardzo jest zmęczony. Miał za sobą nie tylko jedną nieprzespaną noc, miał za sobą trudne tygodnie. Wyglądał na zadbanego, ale pod oczami miał ciemne cienie, a przy zapalaniu papierosa ręka lekko mu drżała. „Jest śmiertelnie zmęczony – pomyślała Leona – i tylko euforia, że jest tuż przed osiągnięciem celu, utrzymuje go w pionie”. – Mój wygląd nie jest tematem tej rozmowy – powiedziała. – Masz rację – zgodził się. – O tym możemy porozmawiać później. Te wszystkie kwestie da się wyjaśnić. W milczeniu palił papierosa. Z kuchni dobiegał szczęk filiżanek i łyżeczek. Na zewnątrz nastał słoneczny dzień. Dochodziła dopiero piąta, a było już całkiem jasno. Nagle Robert powiedział: – Ktoś wołał? Wstał i w napięciu wyjrzał na zewnątrz. – Jacyś dwaj mężczyźni. – Nie potrafił ukryć zdenerwowania. – Kim oni są? Czego chcą? Leona wyjrzała. – To Jens i Tim. Też byli na imprezie i pomagali szukać Feliksa. Na pewno chcą się dowiedzieć, co dalej. – Okay – powiedział Robert. – Okay. Wyjdziesz teraz do nich i powiesz, że znalazłyście Feliksa tutaj. Że wszystko w porządku. Jasne? – Ale... – Zrobisz tak, jak ci powiedziałem! – rozkazał. Leona wstała, otworzyła drzwi i wyszła na werandę. Powitały ją
rześkie powietrze i świergot ptaków. Jens i Tim stali pośrodku trawnika i byli tak samo bladzi i zmęczeni, jak wszyscy tego poranka. – No wreszcie, Leono! – zawołał z ulgą Jens. – Nie chcieliśmy dzwonić, bo nie wiedzieliśmy, czy nie śpicie z Carolin. Chcieliśmy zapytać... – Wszystko w porządku! Leona uznała, że jej głos brzmi fałszywie jak u aktora, który nie przygotował się do swojej roli. – Feliks faktycznie siedział na schodach. Niepotrzebne było całe to zamieszanie. Teraz śpi. – Bogu dzięki! – powiedział szczerze Tim. – A jak się ma Carolin? – Też się położyła. Trochę ją to wszystko zmęczyło. Leona próbowała się uśmiechnąć, ale czuła, że jej się nie udało. – Tim, obawiam się, że musimy odwołać nasze zaproszenie na śniadanie. Jesteśmy zbyt zmęczone. Odeśpimy teraz, a po południu wyruszamy do domu. Zauważyła rozczarowanie Tima. Wydała się sobie niegrzeczna i nieuprzejma. Obaj chłopcy całe godziny pomagali w poszukiwaniach. A ona nie zaproponowała im teraz nawet kawy, dała im tylko do zrozumienia, że przeszkadzają. – Na pewno wszystko w porządku, Leono? – zapytał Jens, który cały czas uważnie ją obserwował. – Oczywiście. Jestem tylko kompletnie wykończona, to wszystko. Parę godzin snu i od razu lepiej się poczuję. Młodzieńcy się pożegnali. – Proszę pozdrowić ode mnie Carolin – powiedział Tim. – Oczywiście. Na pewno to zrobię. Patrzyła za nimi, jak wychodzą z ogrodu, a potem wróciła do salonu. Carolin wyszła właśnie z kuchni, niosąc tacę z kawą. – Czy to był Tim? – zapytała. – Tak. I Jens. Powiedziałam im, że Feliks był w domu. Podeszła do stołu. – Robercie, powiedz w końcu, czego chcesz. Skończmy już jakoś tę
całą historię, a ty oddaj nam dziecko! Znowu się uśmiechnął. Żałowała, że nie może go walnąć prosto w tę jego wykrzywioną gębę. Z zadowoleniem patrzyłaby, jak uśmiech schodzi mu z twarzy. – A więc? – zapytała. Powoli zgasił papierosa na jednym ze spodków, które Carolin postawiła na stole. – Niczego nie będziemy kończyć – powiedział łagodnie. – Wreszcie zaczniemy we dwoje nasze wspólne życie.
5
Lisa wstała już o szóstej. Nie wiedziała, co ją obudziło, bo w niedzielny poranek panowały senna cisza i spokój. Tak właściwie była śpiochem. Może wynikało to z jej wewnętrznego niepokoju, że tego dnia poczuła, że nie może zostać w łóżku ani minuty dłużej. Ubierając się, próbowała przypomnieć sobie sen, który towarzyszył jej tej nocy. Był męczący, tyle pamiętała, ale szczegółów nie potrafiła przywołać. Odgrywał w nim jakąś rolę jej ojciec, a także komisarz Hülsch. Zlewali się jej obaj, patrzyli smutno i z troską. A ona, Lisa, biegła przez las, który był coraz wyższy i coraz gęstszy, im dalej się w niego zagłębiała. Biegła, jakby ją diabeł gonił, ale wiedziała, że nie ma żadnej szansy, bo dalej z przodu jodły utworzyły gęsty, niepokonany mur. „Nie myśl o tym – nakazała sama sobie – ten sen jest właśnie jedną z tych rzeczy, o których chcesz zapomnieć. I właśnie po to tu jesteś”. Już ubrana zeszła po cichu po schodach. Na dole pensjonatu panowała cisza. Gospodyni najwyraźniej jeszcze spała, a czy miała też innych gości, tego Lisa nie wiedziała. Wyszła z budynku i głęboko odetchnęła. Nawet w wielkim mieście powietrze było tego ranka przejrzyste i rześkie, nasycone tlenem z lesistych zboczy gór Taunus. Znów zrobi się gorąco i duszno, może będzie jeszcze bardziej upalnie niż poprzedniego dnia. Lisa miała bilet i rezerwację na pociąg o czternastej. Wieczorem miała spotkanie z jakimś przedstawicielem firmy farmaceutycznej, którego sam głos przez telefon przyprawił ją o mdłości. Zwykle jej to nie przeszkadzało, tacy właśnie mężczyźni okazywali się często wyjątkowo hojni, bo koniecznie chcieli się pochwalić swoimi pieniędzmi. Tego dnia jednak Lisa najchętniej odwołałaby randkę. Na samą myśl o niej bolała ją głowa.
Oczywiście znów trafiła pod dom Lydii. Nie zwracała uwagi, dokąd idzie, gdzie skręca, ale niczym po niewidzialnej nitce trafiła prosto przed budynek, pod którym poprzedniego dnia kilkakrotnie nadaremnie sterczała. Znów spojrzała w górę znajomej już sobie fasady. Coś tu było nie tak, była już o tym całkowicie przekonana. Zadzwoniła raz, drugi i trzeci. Po kilku minutach otworzyło się okno na piątym piętrze. Wychyliła się jakaś starsza kobieta z potarganymi włosami. – Kim pani jest?! – zawołała. – Czego pani chce?! Serce Lisy zabiło szybciej. – Pani Lydia Behrenburg? – zapytała z nadzieją. – Nie. Mieszkam obok pani Behrenburg. Niestety, bo doskonale słyszę, jak ktoś do niej dzwoni. Czy musi pani akurat w niedzielę o tej porze robić tyle hałasu? – Bardzo panią przepraszam. Jestem umówiona z panią Behrenburg. W bardzo ważnej sprawie. I... – Pani Behrenburg nie ma! – Kobieta się cofnęła i już miała zamknąć okno. – Bardzo proszę – powiedziała zrozpaczona Lisa. – Ona musi tam być! Kobieta wychyliła się z powrotem. Wyglądała na bardzo poirytowaną. – Jak to musi? Nie ma jej i koniec! – Byłyśmy umówione już na wczoraj. O pierwszej po południu. Przyjechałam specjalnie z Monachium. Wynajęłam niedaleko pokój, żeby dzisiaj znowu spróbować. Ja... Trudno mi sobie wyobrazić, że tak po prostu o mnie zapomniała! – Hm... – mruknęła kobieta. – Na pani Behrenburg raczej można polegać. – Właśnie. Ja też odniosłam takie wrażenie. I dlatego jestem taka zaniepokojona. Kobieta ziewnęła, bez skrępowania szeroko otwierając usta i nie przesłaniając ich dłonią.
– Cóż, ja w każdym razie niewiele pani pomogę. Może pani poczekać na dole, może wróci w ciągu dnia. Miała zamiar zamknąć w końcu okno. – A dokąd ona mogła pojechać?! – krzyknęła Lisa. Kobieta znowu ziewnęła. – Na litość boską, skąd miałabym to wiedzieć? Nie utrzymuję bliskich kontaktów z panią Behrenburg. Z tego, co wiem, nie ma ani rodziny, ani przyjaciół. Nigdy dotąd nie wyjeżdżała. – No właśnie, to dziwne, prawda? Może to głupie, ale pomyślałam, że może ona wcale nie wyjechała. Ludzie czasem przewracają się we własnych mieszkaniach i leżą potem bezradnie całymi dniami. Kobieta westchnęła głęboko i teatralnie. – Ma pani bujną wyobraźnię. Przecież ja głośno i wyraźnie słyszę, jak ktoś do niej dzwoni. Chybabym usłyszała, gdyby wołała o pomoc, zgadza się? – A czy ktoś z państwa w tym budynku ma klucz do jej mieszkania? Na wypadek gdyby się zatrzasnęła od środka czy coś takiego? – Ja mam. Od śmierci pani Fabiani ja mam jej klucze. – Och, proszę! – Lisa starała się, by jej głos brzmiał jak najbardziej przekonująco. – Czy nie mogłybyśmy sprawdzić, czy wszystko w porządku? Nie mogłybyśmy... – No chyba pani sama w to nie wierzy! Kobieta była już całkowicie obudzona. Aż się gotowała z oburzenia. – Nie dam się nabrać! Policja ostrzega właśnie przed takimi ludźmi jak pani! Którzy za wszelką cenę próbują się dostać do mieszkania, żeby potem... – Chwileczkę! Ja nie mam złych zamiarów! Może pani sama pójść do mieszkania pani Behrenburg. Ja poczekam tutaj na dole. I jeśli potem powie mi pani przez okno, że wszystko w porządku, na zawsze znikam pani z oczu. Kobieta w oknie znowu westchnęła. – Jest niedziela rano. Nie ma nawet jeszcze siódmej. Ja naprawdę chciałabym się wyspać chociaż raz w tygodniu, ale pani przychodzi
sobie tutaj i... – Zajmie to pani pięć minut. Bardzo proszę! Jeśli coś się stało, to przecież do końca życia pani sobie nie wybaczy, że nic pani nie zrobiła! Ostatni argument chyba ją przekonał. Zniknęła z okna, ale zostawiła je otwarte, co wskazywało na to, że ma zamiar wrócić. To pewnie chwilę potrwa. Wyglądała raczej na osobę, której nigdy się nie śpieszy. Lisa usiadła na schodku przed drzwiami wejściowymi. Teraz, gdy wiedziała, że ktoś zajrzy do mieszkania Lydii, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, opadło z niej napięcie. Zniknęło też to dziwne, niepokojące przeczucie, które towarzyszyło jej od poprzedniego dnia. Teraz sama sobie wydała się po prostu śmieszna. Lydia Behrenburg na pewno zwyczajnie o niej zapomniała, bo ta cała sprawa nie miała dla niej żadnego znaczenia. Pojechała gdzieś wypocząć i miło spędza czas, podczas gdy niechętna sąsiadka z samego rana w niedzielę myszkuje po jej mieszkaniu. Akurat gdy to pomyślała, usłyszała z góry krzyk, tak przeraźliwy, że natychmiast zerwała się z miejsca. Sąsiadka Lydii tak mocno wychyliła się przez okno, że obfity biust mało nie pociągnął jej na dół. Była czerwona jak rak. – Policja! – wrzeszczała. – Policja! Policja! Zamilkła i popatrzyła na Lisę. – O Boże... O Boże... – wymamrotała. – Niech pani dzwoni na policję, dziecko! Niech pani natychmiast dzwoni na policję! – Mogę skorzystać z pani telefonu? – zapytała Lisa. Zaraz potem rozległ się brzęczyk otwieranych drzwi i Lisa mogła w końcu wejść do budynku, przed którym tyle się nadaremnie naczekała.
6
O wpół do ósmej zadzwonił Wolfgang. Leona natychmiast znalazła się przy aparacie. – Słucham? – zapytała. – Leona? – Wolfgang był zdyszany. – Mam nadzieję, że cię nie obudziłem. Wiem, że jest dość wcześnie... Właśnie sobie biegam i mijałem budkę telefoniczną. Pomyślałem więc... Co u ciebie? – Wszystko dobrze. Nie obudziłeś mnie. Już nie spałam. „Nawet nie położyłam się do łóżka” – dodała w myślach. – Cieszę się. Cudowny dziś dzień, prawda? Leono, czy jest u ciebie Carolin? – Przecież wiesz. To w końcu ty ją do mnie przysłałeś. – Gniewasz się? Naprawdę nie sądzę, żeby to było zbyt ryzykowne. „Nie – pomyślała – nie było. Wróg już tu czekał. A tym głupcem, który za to odpowiada, jestem ja sama!” – Leono? Jesteś tam? Chciałbym wiedzieć, czy się na mnie gniewasz? – Nie. Cudnie mieć tu Carolin. – Mam nadzieję, że odwiedzie cię od twojego szalonego planu powrotu dziś wieczorem do domu. Rozmawiała już z tobą? Wieczór! Wieczorem chciała być już w domu, zupełnie o tym zapomniała! Popatrzyła na drugą stronę stołu. Siedział tam Robert, swobodnie oparty, z filiżanką kawy w dłoni. Siódmą albo ósmą filiżanką kawy tego ranka. Nie wyglądał już tak mizernie jak wcześniej. Nie był już taki zmęczony i blady. Carolin przycupnęła na sofie, nogi przyciągnęła do brzucha i objęła je ramionami. Głowę oparła na kolanach. Trzy kwadranse temu miała atak płaczu, trzęsła się i szlochała, nie mogąc się uspokoić. Leona przeszukała szafkę w łazience, w której znajdowały się głównie
przeterminowane leki. Były tam krop le walerianowe, które wyglądały na zdatne do użytku, więc rozpuściła je dla Carolin w szklance wody. I siostra faktycznie się uspokoiła, znów popadła w stan krańcowego wyczerpania. Zupełnie nieobecna przysłuchiwała się rozmowie Leony i Roberta. – Nie przyjadę dziś wieczorem do domu, Wolfgangu – powiedziała Leona. Robert spojrzał na nią, marszcząc czoło. Nie miał pojęcia, że miała zamiar tego dnia opuścić swoją kryjówkę. – Myślę, że mieliście wszyscy rację. Powinnam jeszcze trochę wytrzymać. Wyczuła, że Wolfgangowi bardzo ulżyło. – Naprawdę się cieszę, że doszłaś do takiego wniosku. To po prostu najrozsądniejsze. Zobaczysz, Robert Jablonski już wkrótce znajdzie się za kratkami. Stłumiła histeryczny śmiech. – Oczywiście. Masz rację. – To co, Leono, biegnę dalej. Uważaj na siebie, dobrze? Brakuje mi ciebie. Czekał, aż coś odpowie, ale nic nie powiedziała. – Zadzwonię jeszcze raz wieczorem – rzucił na koniec i odłożył słuchawkę. Leona wróciła do stołu. – To Wolfgang. Robert skinął głową. – Domyśliłem się. Chciałaś powrócić dziś wieczorem w jego silne ramiona? – Nie w jego silne ramiona. Ale tak, chciałam wrócić do domu. – A dlaczego? Tak się mnie bałaś, że schowałaś się na największym odludziu. A teraz już nie? – Nie – odpowiedziała krótko i takim tonem, że Robert o nic więcej nie zapytał. – Cóż – powiedział po chwili. – Wszystko jasne. Powinniśmy zaraz
ruszać. Chciałaś zabrać paszport i pieniądze. – Muszę spakować jeszcze parę rzeczy. – Okay, okay. Zrób to teraz. I nie graj na zwłokę, Leono. Temu małemu Carolin czas na pewno bardzo się dłuży. Leona wyszła z pokoju, a Carolin spojrzała na Roberta. – Nigdy w życiu nie spotkałam tak podłego człowieka – powiedziała bezbarwnym głosem. Robert nie przejął się jej uwagą. – Nie rozumiem, czemu się ciągle denerwujesz, Carolin. Jak będziemy już z Leoną w Ameryce Południowej, zadzwonimy i powiemy ci, gdzie znajdziesz Feliksa. – To może być dopiero pojutrze! – Już raz ci powiedziałem: ma jedzenie i picie na kilka dni. Wytrzyma. – To dziecko! – odparła Carolin. W jej głosie znów słychać było panikę. – To pięcioletnie dziecko! Boi się. Nie wie, co się dzieje. On... Nie mogę o tym myśleć... Przycisnęła do ust chusteczkę, którą dała jej Leona. – Tym bardziej powinnaś pilnie ze mną współpracować – odparł niewzruszony Robert. Sięgnął po dzbanek z kawą i stwierdził, że jest pusty. – Zrobisz mi jeszcze kawy? – Sam sobie zrób! – mruknęła Carolin. Robert wstał i poszedł do kuchni. Na górze, w swoim pokoju, Leona pośpiesznie wrzuciła kilka rzeczy do małej walizki. Nawet nie patrzyła, co bierze. Bielizna, buty, sweter... Myśli galopowały jej przez głowę. Zastanawiała się gorączkowo, co najlepiej zrobić. Robert powiedział, że chce z nią jechać za granicę. Do Ameryki Południowej. – Masz bilety? – zapytała. – Albo pieniądze? Z dumą skinął głową. – Mam kartę bankową. Mogę podjąć tyle pieniędzy, ile będę chciał.
Bilety to żaden problem. Jak on to sobie wyobraża? Przecież jest poszukiwany listem gończym. Czy myśli, że tak sobie po prostu wsiądzie do samolotu i opuści Niemcy? Czuje się tak pewny siebie, bo tylko on wie, gdzie ukrył Feliksa. Leona uważała jednak, że taką pewność może mieć tylko wobec niej i Carolin. One go słuchają, bo szaleją z niepokoju o dziecko, szczególnie Carolin. Policja nie pozostanie bezczynna. Nie pozwolą mu polecieć do Ameryki, aresztują go i będą przesłuchiwać tak długo, aż zacznie mówić. Czy on tego nie rozumie? Powtarzała sobie, że on jest szalony. Nawet jeśli tego po nim nie widać, nawet jeśli normalnie prowadzi rozmowę, to jest szalony, powinna cały czas o tym pamiętać. Bestialsko zamordował dwie osoby. Pobił Paula niemal na śmierć. Przypomniała sobie żądzę mordu, którą widziała w jego oczach, kiedy w Asconie zdenerwował się, że zdjęła pierścionek. Był chory i prawdopodobnie nie rozumiał konsekwencji swoich działań, nie wiedział, że nie uda mu się wsiąść do samolotu. A może wiedział, ale stawiał wszystko na jedną kartę. „Nie mam już absolutnie nic do stracenia” – powiedział wcześniej do Carolin. Ta świadomość pozwalała mu z determinacją realizować swój cel. Zamknęła walizkę z tym, co do niej wrzuciła, i rozejrzała się za torebką. Chyba udałoby się zawiadomić policję. Albo Wolfganga. Robert pozwalał jej i Carolin poruszać się swobodnie po domu, nie odgrywał roli czujnego strażnika. Mogła dać Jensowi i Timowi jakąś wskazówkę. Nie zrobiła tego i teraz zastanawiała się, czy to nie był błąd. Ale co stałoby się wtedy z Feliksem? Nie wiedziała, czy to instynkt, czy fakt, że zna Roberta wystarczająco dobrze, ale miała pewność, że jeśli ona lub Carolin go wydadzą, Robert do samej śmierci nie zdradzi miejsca pobytu Feliksa. Jest mściwy i fanatyczny. I nie ma – wciąż wracała myślami do tego samego – nic do stracenia. „Mogę zrobić tylko jedno – pomyślała. – Brać w tym udział, dopóki się da. Może to w tej chwili jedyna szansa. W końcu będziemy musieli
przejść przez kontrolę paszportową”. Miała ogromną nadzieję, że wszyscy zachowają wtedy spokój. Gdy zeszła na dół, zastała w salonie tylko Carolin. Na stole stał dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą, a obok trzy użyte filiżanki. Siostra miała zapadniętą twarz i szare usta. – Gdzie Robert? – zapytała Leona, odstawiając walizkę. – Robi coś przy samochodzie. Chce szybko wyjechać. Leono, co my teraz zrobimy? Carolin miała szeroko otwarte oczy, jak dziecko, które wystraszone i bezradne czeka, aż ktoś dorosły znajdzie jakieś rozwiązanie. – Nie możesz przecież teraz z nim pojechać i odlecieć do Ameryki!? – Myślę, że do tego nie dojdzie. Leona mówiła szybko i cicho. Zerknęła przez ramię, żeby mieć pewność, że Robert nie wrócił. – Wpadnie najpóźniej w trakcie kontroli paszportowej. Moim zdaniem nie uda mu się opuścić kraju, a przynajmniej Europy. – A potem? Jak go już złapią? Przecież on wtedy nigdy nie powie, gdzie jest Feliks! Leono, tak strasznie się boję! Kto wie, gdzie on go ukrył? Przecież on jest zdolny do wszystkiego. Przecież on już... Głos się jej załamał, znów zaczęła się cała trząść. Leona objęła siostrę i popatrzyła jej w oczy. – Carolin! Nie panikuj! Feliks żyje i wszystko z nim w porządku. Jestem o tym przekonana. Znam Roberta. Choć brzmi to absurdalnie, on ma swój osobisty kodeks honorowy, którego się trzyma, i z pewnością nie zabije niewinnego dziecka. Słyszysz? Z całą pewnością nie! – Skąd możesz wiedzieć... – Wiem. A Feliksowi nie pomoże teraz matka, która traci głowę. Musisz trzeźwo myśleć. Rozumiesz? Carolin przestała drżeć. – Tak. Leona znowu się obejrzała. Robert nadal nie wracał. – Zastanawiam się ciągle, czy nie powinnyśmy zawiadomić policji. Boję się tylko, że wtedy Robert zamilknie na amen. Nie wiem, skąd
wylatujemy, ale na pewno spędzę z nim w samochodzie sporo czasu. Może skłonię go do rozmowy. W każdym razie to jest jakaś szansa. Jeśli nie odezwę się do wieczora, powiadom Wolfganga. I niech on zdecyduje, co robić. – Przecież nie mogę pozwolić, żebyś wsiadła do samochodu z mordercą! – powiedziała zrozpaczona Carolin. Wyswobodziła się z objęć Leony i znów przykucnęła na sofie. – To wszystko moja wina! Mama mówiła, żebym zostawiła dziecko w domu, żebym go nie narażała, a ja... A ja uznałam, że jak zwykle się czepia, i powiedziałam jej, że jest zbyt bojaźliwa... Leona aż się zagotowała z niecierpliwości. Nie miały teraz czasu na samooskarżanie się i wyrzuty sumienia. – Wszystko to wyjaśnimy sobie później – powiedziała. – Możesz się zadręczać, ile chcesz, ale w tym momencie to nic nie da. To pamiętaj, wieczorem... Nie dokończyła zdania. Robert wszedł do pokoju. Wyglądało na to, że zdenerwowanie, które towarzyszyło mu przez ostatnich parę godzin, zniknęło. Sprawiał wrażenie pełnego optymizmu i wesołego. Wszystko przebiegało zgodnie z jego życzeniem. Leona była gotowa, by ze spakowaną walizką wyruszyć z nim i rozpocząć nowe, wspólne życie. – Wszystko w porządku. Dolałem tylko płynu do spryskiwacza. Mówił niczym solidny ojciec rodziny, który przygotował samochód do wyjazdu na wakacje. – Możemy jechać, Leono. – Na które lotnisko? – zapytała Leona pozornie obojętnym tonem. Zgromił ją wzrokiem. – Omówimy to w samochodzie. Wziął jej walizkę. – Do zobaczenia, Carolin. Ale to chyba nieodpowiedni zwrot. Na pewno się już nigdy nie zobaczymy. Nie smuci mnie to specjalnie i ciebie zapewne też nie. Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek mogli zostać przyjaciółmi. – Ja też nie sądzę – odparła Carolin ze skamieniałą twarzą.
– Leona nie będzie w przyszłości utrzymywać żadnych kontaktów z waszą rodziną – kontynuował Robert. – Jak widzisz, postanowiła zamieszkać ze mną w Ameryce Południowej. Będzie tylko ze mną. Carolin nic nie powiedziała. Leona uśmiechnęła się do niej. – Wszystko będzie dobrze. – Oczywiście, że tak! – wtrącił natychmiast Robert. – Chodź już, Leono. Zadzwonimy potem, Carolin. Wkrótce przytulisz tego swojego słodkiego malca! Wyszli z domu na słoneczny poranek. Leona zobaczyła mały biały samochód z frankfurckimi numerami, który stał na podjeździe. Zastanawiała się, czyje to może być auto. I czy właściciel użyczył go dobrowolnie.
7
Tej niedzieli o dziesiątej rano Wolfgang dowiedział się, że Robert Jablonski zaatakował Lydię Behrenburg w jej mieszkaniu, związał ją, zostawił i uciekł jej samochodem. Pojawił się u niego nieznajomy oficer policji kryminalnej i poinformował go o tym. Nazywał się Schuborn, tyle Wolfgang zapamiętał, na stopień nie zwrócił uwagi. Naprawdę się przeraził. W pierwszej chwili miał nadzieję, że funkcjonariusz poinformuje go o aresztowaniu Jablonskiego. Przez sekundę zdążył nawet pomyśleć: „Bogu niech będą dzięki, koniec tego koszmaru! W końcu będziemy mogli wrócić do normalnego życia”. Gdy usłyszał potem, że wróg znów uderzył, że policji wcale nie udało się go schwytać, zakręciło mu się w głowie. Najwyraźniej było to po nim widać, bo Schuborn chwycił go szybko za ramię. – Źle się pan czuje? Dać panu wody? – Nie trzeba, dziękuję. – Zawroty głowy ustąpiły. – To mówi pan, że on ma teraz samochód? Schuborn skinął głową. – To naprawdę brutalny człowiek. Ta biedna kobieta musiała przez pomyłkę wpuścić go do mieszkania. Związał ją jak prosię i zostawił na kanapie w salonie. Miała możliwość napić się wody, ale mimo to bardzo osłabła, ma poważne zaburzenia krążenia i jest w szoku. Natychmiast zabrano ją do szpitala. – Kto ją znalazł? – Na wczoraj była umówiona z jakąś panią z Monachium. Tej młodej kobiecie wydało się dziwne, że nikt nie otwiera. Nie dawała spokoju, dopóki sąsiadka tej Behrenburg nie otworzyła jej mieszkania i nie sprawdziła. Pani Behrenburg była bliska śmierci. – Od jak dawna ma ten samochód? – Pani Behrenburg nie dało się przesłuchać. Ledwo mówiła. Jeśli
jednak dobrze ją zrozumiałem, Jablonski odjechał jej samochodem we wtorek. Wolfgang z trudem przełknął ślinę. – Wie pan, że moja żona...? – Tak. Zostałem szczegółowo poinformowany o tej sprawie. Można przyjąć, że Jablonski będzie próbował odnaleźć pańską żonę. Ale ona przebywa w bezpiecznej kryjówce, zgadza się? – Tak. – W takim razie samochód w niczym Jablonskiemu nie pomoże. Może nawet zrezygnował z planu wyśledzenia jej. Sądzimy, że będzie próbował dostać się za granicę. Znamy teraz numery auta, którym jeździ. Nie ma żadnych szans. – Muszę natychmiast zadzwonić do żony! – wykrzyknął Wolfgang. Policjant go zatrzymał. – O co chodzi? Coś nie tak? – Siostra mojej żony pojechała do niej wczoraj. Wciąż tam jest. Mógł ją śledzić. Rozumie pan? Jeśli ma samochód, to mógł za nią pojechać! Schuborn zmarszczył czoło. – Z tego, co wiem, żadni państwa krewni czy znajomi nie mieli odwiedzać pańskiej żony! – Moja żona zamierzała dziś wieczorem... Ach, wszystko jedno, później to panu wytłumaczę. Muszę tam natychmiast zadzwonić! Podbiegł do aparatu. Nagle aż go zemdliło ze strachu. Drżącymi palcami wybrał numer i czekał. W końcu ktoś po drugiej stronie odebrał. – Carolin! – Nie zdawał sobie sprawy, że krzyczy. – Carolin, muszę natychmiast porozmawiać z Leoną. To pilne! Słuchał, a dłoń na słuchawce zacisnął tak mocno, że aż pobielały mu kostki. – Carolin, co się dzieje? Nie rozumiem. Co to znaczy, że Leona teraz nie może? Zaniepokojony policjant podszedł bliżej. Wolfgang starał się zachować spokój.
– Okay. Przepraszam. Już nie krzyczę. Carolin, powiedz mi, proszę, co się dzieje!
8
Byli w drodze od prawie dwóch godzin. Leona szybko się zorientowała, że siedzący za kierownicą Robert nie jedzie w kierunku Frankfurtu. – Myślałam, że lecimy do Ameryki Południowej? – zapytała zdumiona, a Robert uśmiechnął się do niej łagodnie i nieco pobłażliwie. – Ale nie z Frankfurtu, mój głuptasku! – Nigdy dotąd tak się do niej nie zwracał. – Wtedy gliny od razu by nas miały. Myślę, że pojedziemy do Amsterdamu. Przez następne godziny wciąż używał słów „my” i „nas”. Uważał siebie i Leonę za wspólników, ignorując kompletnie fakt, że wyjazd wymusił na niej szantażem. Mieli być jak Bonnie i Clyde albo Romeo i Julia: ścigana para, która podąża za wspólnym marzeniem i zwycięsko pokonuje ostatnie przeszkody na drodze ku jego realizacji. – Myślisz, że uda nam się przejechać holenderską granicę? Zaakceptowała to jego „my”. Dopasowanie się uznała w tym momencie za najlepszą strategię. Miała nadzieję, że on wkrótce zaufa jej na tyle, żeby zdradzić miejsce ukrycia Feliksa. – Nie widzę żadnego problemu. Przecież nie ma już kontroli. Po prostu przejedziemy granicę, nawet jej nie zauważając. Prowadził dość szybko, ale był skoncentrowany i jechał rozważnie. W samochodzie zrobiło się bardzo ciepło, Leona uchyliła okno i wystawiła twarz na wiatr. Starała się odpędzać obrazy, które raz po raz podsuwał jej umysł: Feliks zamknięty w jakimś ciemnym lochu, związany i zakneblowany; Feliks w jakiejś norze w ziemi albo w szopie, zapłakany, wystraszony i zrozpaczony, a może też pełen dziecięcej ufności, że mama przyjdzie i go stamtąd zabierze; ufności, która z godziny na godzinę słabnie i w końcu znika, zostawiając tylko ból. W którymś momencie odważyła się spróbować.
– Niełatwo chyba było tak szybko znaleźć dobrą kryjówkę dla dziecka – rzuciła obojętnym tonem. Robert nie odrywał wzroku od drogi. – Przygotowałem ją w sobotę po południu. Planowałem zabrać go wieczorem z ogrodu. Ale potem poszłyście na tę imprezę i wszystko okazało się o wiele prostsze. – Rozumiem. Nie boisz się, że jemu może... że jemu może się coś stać? – Nic mu nie będzie, Leono. Nie martw się. Nie umrze. Jest tylko naszą gwarancją, że dotrzemy do Ameryki Południowej. – Oczywiście. Zrozumiała, że to nie ma sensu. Wmawiał sobie, że ona jest po jego stronie, że pragnie ucieczki na inny kontynent tak samo jak on, ale na swój schizofreniczny sposób rozumiał jednocześnie, że będzie próbowała mu przeszkodzić, gdy tylko się dowie, gdzie jest dziecko. Więc nie zamierzał wypuszczać tego fantu z rąk. – A z czego się tam utrzymamy, Robercie? – Zobaczymy. Na sam początek mamy dość pieniędzy. Zrobiłem przelew do banku w Paragwaju. Pieniądze ze sprzedaży posiadłości w Ronco. A więc tam wylądowały. – Ronco? – zapytała. Teraz w jego uśmiechu pojawiła się melancholia. – Lydii naprawdę udało się wmówić ci te bzdury? Tę historię o willi w Ronco? – Lydii? To przecież ty zawsze... – To smutne, ale Eva nie potrafiła odróżnić prawdy od fałszu. Tak jak nie potrafiła odróżnić dobrych mężczyzn od tych złych. Biedulka! Wszystkie te fantazje, które serwowała Lydii... Nie ma żadnej willi w Ronco, Leono. Nigdy nie było. To wszystko kłamstwa. – To skąd masz pieniądze? – Z mieszkania Evy we Frankfurcie. Sprzedałem je. Dostałem prawie siedemset tysięcy marek.
Nigdy o tym nie pomyślała. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że cierpiący na chroniczny brak gotówki Robert powinien mieć przecież znaczne środki ze sprzedaży mieszkania po siostrze. – Część należała się oczywiście temu jej zepsutemu byłemu mężowi – powiedział Robert. – Ale nie wszystko. Pół miliona jest dla nas. – To pięknie. Jej głos zabrzmiał tak, jakby połknęła coś, co utknęło jej w gardle. – Dzięki temu przez jakiś czas będziemy mogli wygodnie żyć. – Chcę, żebyś żyła wygodnie, Leono – powiedział Robert delikatnie. – Nie chcę, żebyś musiała się ograniczać. Będę ci kupował piękne rzeczy. Ubrania i biżuterię. Nowy złoty pierścionek, który będziesz zawsze nosić. Wiem, że Bernhard Fabiani zabrał ci tamten stary pierścionek, ale obiecuję, że to już się nie zdarzy. On już ci nic nie zrobi. – Cieszę... cieszę się – szepnęła. – Zapuścisz włosy, prawda? Będą długie i będzie je targał wiatr. – Tak. Po raz pierwszy odwrócił wzrok od drogi i popatrzył na nią. Jego spojrzenie było pełne ciepła i czułości. – Całe życie, Leono – powiedział. – Całe życie przed nami. Powtórzyła jego słowa niczym posłuszna uczennica. – Tak, Robercie. Całe życie przed nami.
9
– Wiedziałem, że coś jest nie tak – powiedział Tim. – Czułem to. Twoja siostra tak dziwnie się zachowywała. Tak lakonicznie poinformowała nas, że dziecko się znalazło, nie zaprosiła nas do domu i powiedziała, że nie możemy zostać na śniadanie... A mówiła tak monotonnym głosem, jakby recytowała jakiś wyuczony na pamięć tekst... W końcu nie wytrzymałem. Pomyślałem, że przyjdę znowu, nawet gdyby Carolin miała urwać mi łeb! – Dziękuję, że przyszedłeś – szepnęła Carolin. Dostała silne środki uspokajające. Wykonywała teraz wszystkie ruchy automatycznie niczym marionetka i mówiła bardzo powoli. Jej zaczerwienione oczy były suche, ale błyszczały gorączkowo. Tim zjawił się u niej razem z całą hordą policjantów. Musiał się wylegitymować i odpowiedzieć na mnóstwo zadawanych ostrym tonem pytań, zanim pozwolono mu wejść i przytulić Carolin. – Co się tutaj dzieje? – zapytał, a Carolin, która nie dostała jeszcze leków, zaczęła chaotycznie opowiadać o tym, co się wydarzyło. Z trudem za nią nadążał, próbując uporządkować jakoś natłok informacji. – Wszystko opowiedziałam Wolfgangowi, chociaż umawiałyśmy się, że nic nie powiemy, a on powiedział policji, i teraz ja się już nigdy nie dowiem, gdzie jest Feliks, on umrze, Tim, on umrze, umrze... Nie wiadomo, kto wezwał lekarza. „Pewnie zorganizowała to policja” – pomyślał Tim. Dał Carolin jakiś zastrzyk, a ona uspokoiła się niemal natychmiast i obojętnym głosem odpowiedziała na wszystkie pytania, które zadawał jej jakiś sympatyczny policjant. Tim cały czas siedział obok niej, obejmował ją i czuł się tak, jakby znienacka znalazł się w końcówce filmu o gangsterach, nie mając pojęcia, skąd się tam wziął.
– Boję się o moje dziecko – powiedziała Carolin, a funkcjonariusz odpowiedział: – Rozumiem. Natychmiast rozpoczniemy poszukiwania. Znajdziemy pani syna, obiecuję. – Sądzi pan, że powstrzymacie tego szaleńca? – zapytał Tim. Policjant skinął głową. – Wpadnie w nasze sidła. Mamy numery rejestracyjne samochodu. Nie ujedzie daleko. – Jest z nim siostra Carolin – powiedział Tim. – Wiemy. Proszę mi wierzyć, że wiemy, co robić w takiej sytuacji. Nikomu nic się nie stanie. – Znowu zwrócił się do Carolin: – Nie chciałaby się pani położyć? Wygląda pani na wykończoną. Carolin potrząsnęła głową. – Zostanę tutaj. Poczekam na Feliksa. – Obudzimy panią, jak tylko go znajdziemy. – Wolę posiedzieć tutaj. – W porządku. Czy w tym momencie możemy jeszcze coś dla pani zrobić? Zupełnie wyczerpana oparła głowę na ramieniu Tima. – Proszę zadzwonić do mojej mamy – poprosiła. Mówiła jak mała, samotna dziewczynka. – Chciałabym, żeby przyjechała.
10
– Dlaczego zabiłeś Dolly? Nie mogę tego pojąć. To jedyna rzecz, której naprawdę nie potrafię zrozumieć. Taki mały kotek! Ufała ci. Tyle wieczorów przeleżała ci na kolanach... Jak mogłeś to zrobić? – Zrobiłem to tylko po to, żeby tobą wstrząsnąć. Popełniłaś wielki błąd, Leono, opuszczając mnie. Nie zrozumiałabyś tego błędu, gdyby nie spotkała cię żadna kara. To był jedyny sposób dla nas obojga. – Ale niewinny kotek... Umierała w takich męczarniach! – Wszyscy kiedyś umrzemy. – Nie miała nawet roku! – Bądź cicho! – Już dobrze. – Masz być cicho! – Moja mama miała na imię Ines. Poderżnęła sobie gardło. – Twoja poprzednia dziewczyna miała na imię Ines! – Miała na imię Anna. – Przecież mówiłeś... – Nie chciałem ci podawać jej prawdziwego imienia. To nie miało żadnego znaczenia. – Twoja matka poderżnęła sobie gardło? – Na środku salonu. W życiu nie widziałaś tyle krwi. Wszystko w niej pływało. – Ale jak można samemu sobie...? – Można. Można o wiele więcej, niż myślisz, Leono. O wiele więcej. – A tak na marginesie, mężczyzna, którego omal nie pobiłeś na śmierć w mojej kuchni, nie był moim kochankiem! – Nie chcę, żebyś o nim wspominała! – Wiesz, kto to był? Paul. Mój szwagier. Mąż Olivii. Zamieszkał u mnie na jakiś czas, bo ich małżeństwo przechodziło kryzys.
– Powiedziałem, że nie chcę, żebyś o nim wspominała. – Idziesz przez życie, krzywdząc niewinnych. Zauważyłeś? Najpierw Dolly, potem Paul. Ostrożnie! Jedziesz za szybko! Jedziesz pod prąd, zauważyłeś? – Przestań opowiadać głupoty, do cholery! Bo będę jechał jeszcze szybciej. O wiele szybciej! Uspokoisz się wreszcie? – Okay, okay. Proszę, jedź wolniej. Błagam! – Strasznie boli mnie głowa, Leono. Sprawdź w schowku. Może są tam jakieś tabletki! – Nie ma tu żadnych tabletek. – Muszę coś wziąć. Muszę koniecznie coś łyknąć! – Nie wyczaruję ci tabletek. Poczekaj, tutaj jest jakaś mała saszetka... Nie, to nie na ból głowy... Tabletki do żucia na chorobę lokomocyjną... Chcesz? – Do diabła, przecież nie mam choroby lokomocyjnej! – Lydia! Lydia Behrenburg! To jej samochód! – Skąd wiesz? – Bo jest tu napisane jej nazwisko. Na saszetce. Lydia Behrenburg. – To co? Czy to ma jakieś znaczenie? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie, czyj to samochód? – Czy ona...? – Co? – Nic.
Czy ona żyje? – Czasem wydaje mi się, że pomyliłem się co do ciebie tak samo, jak co do Anny. – W jakim sensie się pomyliłeś? – Dajecie mężczyźnie do zrozumienia, że go potrzebujecie. Że będziecie go chronić. Dajecie mu poczucie, że jesteście gotowe stworzyć z nim jedność. Ale to nie jest prawda. – Nigdy nie chciałam cię oszukać, Robercie. Jeśli tak to wyglądało, przepraszam. – Szkoda, że nie widziałaś Anny wtedy, gdy ją poznałem. Obdarta,
bez pieniędzy. Wyruszyła z domu w wielki świat i trafiła akurat do Ascony. Kiepsko jej się wiodło. Nie miała pojęcia, z czego się utrzymać, i bała się, że ją wyśmieją, jeśli wróci do domu. Uczepiła się mnie niczym rzep. Odkarmiłem ją. Dosłownie. Ale jak tylko lepiej się poczuła, zaczęła się coraz bardziej ode mnie oddalać. Rzekomo ją ograniczałem, przytłaczałem, nie pozwalałem oddychać... Ten cały cholerny feministyczny bełkot, który współczesne kobiety klepią jak księża zdrowaśki. Chciałbym wiedzieć, kto nakładł wam do głów tego gówna. Jesteście przecież inteligentne, prawda? Ty w każdym razie jesteś inteligentna, a Anna też nie była głupia. Ale nie rozumiecie, jak ważna jest jedność. Że bez niej nie można żyć. Ciągle tylko wytyczacie granice. Chcecie być samodzielne. Zachować dystans. Czy nie czujecie tego głodu? Tego koszmarnego głodu? – Jakiego głodu? – Jeśli tego nie wiesz, Leono, to niczego nie zrozumiałaś. Zupełnie niczego. To znaczy, że nie jesteś lepsza od Anny. Ale już ci mówiłem. Co do ciebie tak samo się pomyliłem. – I mimo to chcesz ze mną być? – Nie będę o tym teraz rozmawiał. – Powinniśmy o tym porozmawiać, zanim wsiądziemy do samolotu. – Ja zdecyduję, kiedy o tym porozmawiamy. Nie teraz! – A kiedy? – Nie teraz! Jechali i jechali zalanymi słońcem szosami, a potem autostradami, przez wioski, raz nawet jakąś wyboistą polną drogą, na której samochód tak mocno podskakiwał i kołysał, aż Leona pomyślała, że zaraz się rozpadnie. Z czasem straciła orientację, ale potem nazwy większych miejscowości podpowiedziały jej, gdzie się mniej więcej znajdują. Nie sądziła, żeby Robert faktycznie kierował się na Amsterdam. Chyba celowo jechał zygzakiem, podążając bardziej na północ niż na zachód. Nie znał drogi i próbował to zatuszować, zachowując się tak, jakby wiedział, dokąd zmierza. A może już dawno zmienił plany i obrał
zupełnie inny cel? Spojrzała na niego z ukosa. Od ponad godziny nie wspominał już o bólach głowy, ale wyglądało na to, że coraz bardziej mu dokuczają. Miał poszarzałą twarz, a na jego prawej skroni pojawiła się cienka błękitna żyłka, która pulsowała nieregularnym rytmem. Na czoło wystąpił mu pot. Gdy przejeżdżali przez jakąś wieś, Leona powiedziała: – Może zatrzymamy się przy aptece i kupimy coś na ból głowy? Nie wyglądasz dobrze. – Może nie kojarzysz, ale jest niedziela! – odparł poirytowany. – Wiem. Ale możemy się zatrzymać przy aptece i sprawdzić, gdzie jest najbliższa z całodobowym dyżurem. Na drzwiach powinna być taka informacja. Chyba się zastanawiał. W końcu skinął głową. – Dobrze. Dobrze, tak zrobimy. To jest jakiś pomysł. Podjechali pod aptekę i oboje wysiedli. Wybrukowany kocimi łbami rynek małego miasteczka, wymarły w upalnym słońcu, zatopiony w odświętnej ciszy. Na tabliczce na drzwiach widniała nazwa jakiejś innej miejscowości. – A skąd mamy wiedzieć, gdzie to jest? – zapytał niecierpliwie Robert. Jego usta były zupełnie pozbawione koloru. – Cóż, przez taką miejscowość jeszcze nie przejeżdżaliśmy. Jedźmy dalej szosą. Może to już następna miejscowość. – Dobrze. Dobrze, tak zrobimy – powtórzył. Wyglądał na zdenerwowanego. Źle się czuł. Leona była już przekonana, że zaczął tracić kontrolę nad sytuacją. Faktycznie bez trudu znaleźli właściwą miejscowość, a tam aptekę. Też znajdowała się przy rynku, tak samo wymarłym. Otaczały go rzucające cień kasztanowce. Leona spojrzała na zegarek. Dochodziła pierwsza. Przypuszczała, że wszyscy mieszkańcy siedzą teraz przy obiedzie, a place i ulice zapełnią się spacerowiczami dopiero później. Robert oparł się o oparcie fotela. Jego nos wydawał się bardziej spiczasty niż zwykle.
– Ty idź – powiedział. – Powiedz im, że potrzeba czegoś silniejszego. Nie samej aspiryny czy coś, rozumiesz? – Coś przyniosę. Wysiadła z auta. Na zewnątrz było gorąco, ale nie tak jak w samochodzie. Głębiej zaczerpnęła powietrza. „Mogłabym uciec – pomyślała – mogłabym powiedzieć coś aptekarzowi, mogłabym... Ale co wtedy? Co wtedy z Feliksem?” Aptekarz pojawił się dopiero po trzecim dzwonku do drzwi. Przyniósł ze sobą zapach mięsa i kapusty i wyglądał na poirytowanego faktem, że przeszkadza mu się w niedzielnym obiedzie. Leona oceniła, że ma ponad siedemdziesiąt lat, gdy szedł zgarbiony, szurając nogami. Raczej nie miało sensu tłumaczyć mu, że jedzie samochodem z poszukiwanym przez policję mordercą i że ten ukrył gdzieś pięcioletnie dziecko, które za kilka dni umrze z głodu i pragnienia. – Potrzebuję silnego środka na ból głowy. Mój... – zawahała się – mój mąż ma straszne bóle. – Aspiryna – burknął aptekarz. – Za słaba. Potrzebuję czegoś mocniejszego. „Najlepiej jakiegoś narkotyku, który sprawi, że on mi powie, gdzie...” To nie miało sensu. Zanim wyjaśni staruszkowi, co się dzieje, zaniepokojony Robert wysiądzie z auta i przyjdzie tu po nią. Aptekarz przyniósł coś na ból głowy, a Leona zapłaciła. Czuła, że ma nogi ciężkie jak ołów, gdy wracała do samochodu. „Uciekaj – wołał jakiś wewnętrzny głos. – Dalej! Uciekaj stąd!” Wsiadła do auta. Robert wyłączył właśnie radio. Wargi mu drżały. – Ogłosili zaginięcie dziecka przez radio! Przed chwilą! Twoja bezmózga siostra zawiadomiła policję! – Jesteś pewien, że chodzi o to samo dziecko? Przecież dzieci giną... – Uważasz mnie za durnia? – warknął. – Oczywiście, że chodziło o to samo dziecko. Nie dam się nabrać. Masz to lekarstwo? Podała mu pudełko. Rozerwał je gwałtownie, wyjął, nie czytając ulotki, dwie tabletki, wrzucił je sobie do ust i połknął bez popijania.
Patrzył przed siebie ponurym wzrokiem. – W takim razie mają też numery rejestracyjne. Ta zdzira na pewno je zapamiętała. Teraz znają je i... – Może wcale ich nie znają. Nie sądzę, żeby Carolin... – Nie sądzę, nie sądzę, nie sądzę! Wiesz, gdzie mam twoje sądy? W dupie! Muszę się liczyć z tym, że znają numery, rozumiesz? Włączył silnik, nacisnął przy tym mocno pedał gazu, aż auto zaryczało. „To moja ostatnia szansa – pomyślała Leona – ostatnia...” Chciała otworzyć drzwi i wyskoczyć. – Zostajesz! – ryknął Robert. Auto gwałtownie ruszyło. Leonę zarzuciło prosto na Roberta. Ryzykownym ruchem – pędził już przecież ulicą z nadmierną prędkością – sięgnął ponad nią i zamknął uchylone drzwi. – Nigdy więcej tego nie rób! – wrzasnął. – Nigdy więcej! – Dokąd chcesz teraz jechać? Nie odpowiedział. Spojrzała na prędkościomierz. Wyjeżdżał z miasteczka z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jakiś kot w ostatniej chwili umknął spod kół. Twarz Roberta wykrzywiał grymas. Leona wiedziała, że nie dotrze do niego żadne wypowiedziane przez nią słowo.
11
Zjawiła się prawie cała rodzina. Tylko Olivia została w domu ze względu na Dany. Ale przyjechali Elisabeth i Julius, Ben i nawet Wolfgang, który równie dobrze mógł zostać we Frankfurcie, ale nie mógł tam wytrzymać. Carolin wciąż siedziała na sofie, a Tim obejmował ją ramieniem. Widok ten bardzo zaniepokoił Bena. Nie wiedział, kim jest ten mężczyzna, i miał nadzieję, że to tylko współczujący sąsiad. Zresztą nie miał siły, by się denerwować nieznajomym pocieszycielem Carolin. Jego syna porwano i ukryto w nieznanym miejscu. Nerwy miał napięte jak postronki, chciało mu się wyć, a jednocześnie czuł się tak oszołomiony, że zdołał wypłakać tylko jedną jedyną łzę. Elisabeth nie traciła kontroli. Przygotowywała kawę dla wciąż kręcących się po domu i po ogrodzie policjantów, zrobiła kanapki dla wszystkich i przyniosła wodę mineralną z piwnicy. – Nie możemy się teraz załamywać – powiedziała. – Musimy zjeść, napić się i panować nad sobą! Wolfgang chodził w kółko po salonie niczym zamknięty w klatce tygrys. – On ma Leonę! Ten szaleniec ma Leonę w swoim samochodzie! Nie rozumiem tego! – Zatrzymał się przed Carolin. – Na litość boską, jak ona mogła wsiąść z nim do auta? I pojechać z nim? Przecież ten człowiek to wielokrotny morderca! Jest psychicznie chory! Jak mogłaś na to pozwolić? – Zagroził, że w przeciwnym razie nigdy nie powie, gdzie jest Feliks... – Wiem już, co powiedział! Ale nie rozumiem, jak mogłyście się na to nabrać. Czy nie było dla was oczywiste, że w ten sposób będzie miał dwoje zakładników? Feliksa i Leonę! To było takie głupie, że ja... – Chwileczkę – przerwał mu Ben. – Nie mów do niej takim tonem,
Wolfgangu! Carolin chodziło o Feliksa. Który jest zresztą także moim synem! – Zdumiewające, że nagle sobie o tym przypomniałeś – odparł lodowatym tonem Wolfgang. – Do tej pory odnosiłem raczej wrażenie, że rola ojca ogranicza się według ciebie do samego zapłodnienia. Ben zerwał się z miejsca i przez moment wyglądało na to, że rzuci się na Wolfganga z pięściami. W ostatniej chwili zapanował nad sobą i powiedział cicho: – Wiem, czemu tak mówisz. Żeby odwrócić uwagę od siebie. Doskonale wiesz, że to ty wywołałeś całą tę lawinę, bo musiałeś udowodnić swoją potencję w łóżku obcej kobiety... – Uważaj, co mówisz – ostrzegł go Wolfgang. – Mówię prawdę. Leona nigdy nie zadałaby się z tym facetem, gdybyś nie rozwalił waszego małżeństwa! – Radzę ci, żebyś się zamknął. Nie pozwolę, żeby taki nędzny darmozjad jak ty... – Dość tego! – krzyknęła Elisabeth. Wszyscy drgnęli, nawet policjanci, i popatrzyli na nią. Jej krzyk zabrzmiał jak wystrzał z pistoletu. – Przestańcie! To, co robicie, jest niegodne i bezcelowe! – Przepraszam, Elisabeth – wymamrotał Wolfgang. – Ja wiem, że w naszej rodzinie nic nie jest w porządku! Stała pośrodku pokoju, blada i drżąca, trzymając w rękach tacę z filiżankami. – Wiem, że Ben jest darmozjadem, a Wolfgang w haniebny sposób okłamywał i oszukiwał Leonę. Wiem jednak także, że to wcale nie zwalnia Leony z odpowiedzialności za to, że to ona, a nie nikt inny, popełniła fatalny błąd, wybierając Roberta Jablonskiego. Wiem, że Olivia ma bzika na punkcie Dany i że sama będzie sobie winna, jeśli Paul pewnego dnia będzie miał dosyć i odejdzie. Ja to wszystko wiem. Ale przynajmniej staram się na przekór wszystkiemu utrzymać tę rodzinę razem. A wy moglibyście mi od czasu do czasu pomóc. Choćby teraz. Bo zarówno Feliks, jak i Leona potrzebują nas i wcale nie pomoże
im banda infantylnych głupców, którzy skaczą sobie do oczu! Zapadła cisza. – Ja naprawdę przepraszam – powtórzył Wolfgang. – Ja też – mruknął Ben. – Zachowujcie się jak dorośli mężczyźni – powiedziała Elisabeth. Kolejny policjant wszedł do pokoju. – Właśnie otrzymaliśmy informację, że ktoś prawdopodobnie widział Jablonskiego i Leonę Dorn. Daliśmy ogłoszenie przez radio i odpowiedział na nie aptekarz z miasteczka na południe od Hanoweru. Miał dzisiaj dyżur i młoda kobieta, podobna z opisu do Leony Dorn, kupiła u niego silny środek na ból głowy dla towarzyszącego jej mężczyzny. Nie zwrócił uwagi na numery rejestracyjne, ale widział samochód. Marka i kolor się zgadzają. – Czy z Leoną wszystko w porządku? – zapytała Elisabeth łamiącym się głosem. Policjant uspokajająco pokiwał głową. – Wszystko z nią w porządku. Aptekarz mówił, że zauważył tylko, że była zdenerwowana. A potem widział, jak auto wyjeżdża z miasteczka ze zdecydowanie nadmierną prędkością. Zaraz potem usłyszał w radiu, że ich poszukujemy, i pomyślał, że to mogli być oni. – Jeśli to byli oni, to dlaczego Leona wsiadła z powrotem do samochodu? – zapytał zrozpaczony Wolfgang. – Za wszelką cenę chce się dowiedzieć, gdzie jest Feliks – szepnęła Carolin. Policjant się zawahał. – Według aptekarza doszło między nimi do szarpaniny, gdy wsiadła do auta. Odniósł wrażenie, że chciała z powrotem wysiąść, ale mężczyzna jej to uniemożliwił. To wzbudziło jego podejrzenia. – O Boże – wymamrotał Julius. – Prawdopodobieństwo, że chodzi tutaj o poszukiwane przez nas osoby, wydaje się dość duże – powiedział funkcjonariusz. – A to znaczy, że dość dokładnie wiemy, gdzie są. Obstawiamy cały ten teren naszymi wozami. Nie wydostaną się.
Nikt nic nie powiedział, ale wszyscy pomyśleli to samo: Jak zareaguje Robert Jablonski, gdy się zorientuje, że jest w pułapce?
12
Od momentu, w którym Robert usłyszał w radiu ogłoszenie o zaginionym dziecku, powoli zaczęło go ogarniać przeczucie, że jest zgubiony. Z każdą kolejną godziną przybierało na sile. Najpierw wulgarnie przeklinał, potem popadł w ponure rozmyślania, a następnie zaczął coś gorączkowo planować i pośpiesznie porzucać dopiero co powzięte zamiary. W każdym razie tabletki, które kupiła mu Leona, podziałały. Ból głowy zelżał. Jego twarz nabrała nieco kolorów, a głębokie pionowe zmarszczki na czole wygładziły się. Wciąż jechał zygzakiem, wybierając przede wszystkim boczne drogi i odludne rejony. Wyglądało na to, że chodzi mu głównie o to, żeby się nie zatrzymywać. Od czasu do czasu uderzał pięścią w kierownicę, przeklinał, wściekał się i rozpędzał samochód do szalonej prędkości, pomstując na cały świat. A potem uspokajał się i jechał wolniej. Wyglądał tak, jakby usilnie starał się uporządkować własne myśli. – Nie przejedziemy przez granicę – powiedział. – To pewne. Mają numery rejestracyjne. Natychmiast będą nas chcieli zatrzymać. – Może... – zaczęła Leona nieśmiało, ale natychmiast jej przerwał: – Żadnego może! Zapomnij! Zapomnij o Ameryce Południowej! Myślisz, że uda nam się dostać na pokład samolotu? Myślisz, że zdołamy przejść kontrolę paszportową? Leona nie śmiała zwrócić mu uwagi, że ze względu na wystawiony list gończy jego dokumenty już wcześniej stanowiły barierę na drodze ku wolności. Jego sytuacja nie zmieniła się tak bardzo, jak najwyraźniej uważał. Tyle że wcześniej odsuwał od siebie wszelkie problemy, wypierał je, a teraz nagle spadł na niego ogrom trudności i nieuchronność fatum. Wciąż jednak balansował na wąskiej grani
pomiędzy nierealnym pragnieniem, by widzieć w Leonie towarzyszkę, która zawsze będzie po jego stronie, a instynktownym przeczuciem, że ona już dawno stanęła po drugiej strony barykady i nie zawaha się go oszukać, jeśli tylko uzna, że odniesie z tego jakąś korzyść. W zależności od tego, która wersja przeważała w jego wyobraźni, traktował Leonę przychylnie albo surowo i ze złością. Leona natomiast starała się go uspokoić, na ile się dało. Gdy krzyczał, przeklinał i nazywał ją zdrajczynią, nic nie odpowiadała, zamykała się w sobie, pozwalając, by jego gniew przetoczył się niczym fala. Gdy jego głos miękł, a on traktował ją jak wspólniczkę, wchodziła w to i wysuwała propozycje, jak oboje mogliby wyjść cało z tej zagmatwanej sytuacji. Chwilami znużona patrzyła po prostu przez okno, z głową opartą o szybę. Jechali coraz bardziej na północ, krajobraz wokół był płaski i szeroki; pojedyncze domy i zagrody z cegły wyglądały jak czerwone plamy pośród łąk. „Taki cudowny letni dzień – pomyślała. – Tak piękny, że aż trudno uwierzyć, że dzieje się coś złego”. Przypadkiem spojrzała na wskaźnik benzyny. Natychmiast zrozumiała, że właśnie nadszedł moment, w którym wszystko się rozstrzygnie. Byli już prawie na rezerwie. Albo Robert skieruje się na najbliższą stację benzynową, albo silnik zaterkocze i umilknie gdzieś na odludnej szosie pomiędzy pastwiskami i polami. Gdy z naprzeciwka nadjechało jakieś auto i kilka razy zaświeciło światłami, Robert zupełnie stracił głowę. Tak gwałtownie nacisnął hamulec, że samochód wpadł w poślizg i z głośnym piskiem zatrzymał się na przeciwległym pasie. Robert popędził w kierunku, z którego właśnie przyjechali, jakby gonił go diabeł. Leona zawisła na pasie, z trudem łapiąc powietrze. – Co się stało?! – wykrzyknęła. – To było ostrzeżenie. Nie widziałaś, że migał światłami? Tam gdzieś jest kontrola drogowa. Na mur-beton! Serce łomotało jej w piersi.
– Na litość boską, mogłeś nas zabić! Gdyby coś jechało z naprzeciwka... – Myślisz, że dam się złapać w pułapkę? Jeszcze nie oszalałem! Już by nas mieli! – Nie masz przecież pojęcia, o co mu chodziło! Może tam są tylko ustawione fotoradary? A może chodzi o coś zupełnie innego? Jechał teraz z normalną prędkością. – Nie możemy ryzykować. Ostrożności nigdy za wiele. Poza tym – wskazał głową na deskę rozdzielczą – kończy nam się benzyna. Udała, że tego wcześniej nie zauważyła. – Faktycznie. Powinniśmy poszukać stacji benzynowej. Zmarszczył czoło. – To zbyt niebezpieczne. Na pewno podali stacjom nasze numery rejestracyjne. Złapią nas. – Ale inaczej daleko nie zajedziemy. – Nie. Nie zajedziemy. Powiedział to z nagłym spokojem, który napełnił Leonę strachem. – I co wtedy? – zapytała. Zwrócił się do niej. Jego twarz jakby złagodniała. Zmarszczki wygładziły się, grymas wokół ust zniknął. To była znowu piękna, uwodzicielska twarz dawnego Roberta Jablonskiego, mężczyzny, który miał być jej przyszłością. – Nie bój się, Leono. Nigdy więcej nas nie rozdzielą. Już ja się o to postaram. Z trudem przełknęła ślinę. – Robercie... – Nigdy cię nie opuściłem, odkąd odkryliśmy naszą miłość. Nigdy. Już dawno chciałem ci to powiedzieć. To dla mnie ważne, żebyś wiedziała. – Ja wiem. Popatrzył na nią wzrokiem pełnym smutku i czułości. – Wtedy, w zeszłym roku w grudniu, myślałaś, że po prostu zniknąłem na dwa tygodnie. Pamiętasz? Byłaś na mnie zła.
– Tak... Pamiętam... – Cały czas byłem blisko ciebie. Chciałem wiedzieć, czy myślisz o mnie poważnie. Czy jesteś mi wierna. Przeszłaś tę próbę, Leono. I byłaś naprawdę rozgniewana, że zniknąłem. Wiedziałem już, że twoje uczucia są prawdziwe. – To ty... wcale nie byłeś... w wydawnictwie we Włoszech? – Głuptasku! – Drugi raz tak ją nazwał, ale jego głos był pełen czułości. – Nie przywiozłem żadnego rękopisu do tłumaczenia. Wcale nie pracowałem. – Przecież miałeś te stosy papierów... – Jakieś bazgroły. Z twojego biurka i z biurka twojego męża. Stare teczki. Co się tylko dało. Tak naprawdę... Zrozumiała. – Tak naprawdę każdego dnia siedziałeś w kawiarni naprzeciwko wydawnictwa. Nie tylko tego dnia, gdy nakryła cię Carolin. I dlatego nigdy nie mogłam się do ciebie dodzwonić. Cały czas chciałeś mieć na mnie oko. – Bo cię kocham, Leono. Musiałem mieć pewność, że nie przyjdzie ci do głowy nic głupiego. – Chodzi ci... – Musiałem mieć pewność, że będziesz mi wierna. Znała już odpowiedź, ale coś kazało jej zadać to pytanie. – A co by się stało, gdybym była niewierna? – Zabiłbym cię. – Powiedział to tak samo szczerze i pogodnie jak w kawiarni w Locarno. – Ale nigdy nie miałeś powodu, żeby mnie zabić. – Nie. Nawet jak mnie zostawiłaś, wiedziałem, że padłaś ofiarą złych ludzi. To Millie Faber nastawiła cię przeciwko mnie. I musiała za to zapłacić. Z gardła Leony wydobył się suchy szloch. – Robercie, ja się boję, ja nie chcę... – Nie bój się. Bądź spokojna. Tylko troszkę się pomyliłem. Nie będziemy żyć razem. Umrzemy razem.
– Dokąd jedziemy? – Tam, gdzie jest spokój. Gdzie będziemy całkiem sami. – Nie tak łatwo umrzeć, Robercie. – Najpierw zabiję ciebie. A potem siebie. – Proszę... – Nie sprawię ci bólu. Nie jesteś taka zła jak Anna. Nic nie poczujesz. Obiecuję ci. – Umieranie zawsze boli. – Będę delikatny. I bardzo ostrożny. Kocham cię, Leono. Jechali gładką, zalaną słońcem szosą. Przy wskaźniku benzyny paliło się czerwone światełko ostrzegawcze. Z naprzeciwka nie jechał żaden samochód. Ani z tyłu. Wokół rozciągały się sięgające po horyzont łąki. I pojedyncze drzewa. „Auto się zatrzyma i wtedy to się stanie – pomyślała Leona. – Czyli umrę tutaj”. „Może – przyszło jej do głowy – los człowieka zostaje ustalony w dniu jego narodzin. Może od zawsze było wiadomo, że zakończę życie w letni dzień pośród kwitnących pól. W rękach szaleńca, który sądzi, że tylko w ten sposób na zawsze mnie do siebie przywiąże”. W momencie, w którym to pomyślała, poczuła, że budzi się w niej opór. Opór przeciwko tej myśli, myśli o przeznaczeniu, o fatum, o ustalonym losie i związanym z nimi poczuciu nieuchronności. Nagle ogarnęła ją wściekłość i wszystkie te uczucia, które wciąż w niej tkwiły, odkąd Robert Jablonski wkroczył w jej życie i pozbawił ją możliwości decydowania o sobie. Poczuła taki gniew, że przestała się bać. Zanim Robert zdążył zareagować, chwyciła obiema rękoma kierownicę i gwałtownie skręciła w prawo. Samochód zjechał z szosy na pole i uderzył przodem w jedyne w okolicy drzewo, które wyciągało swe długie, gęsto ulistnione gałęzie ku bezchmurnemu niebu. Leona usłyszała krzyk Roberta, a sama poczuła palący ból idący od nóg i ogarniający całe jej ciało. Zaraz potem straciła przytomność.
13
Nie wiedziała, czy minęły sekundy, minuty czy godziny. W którymś momencie obudził ją ból. Zamrugała w jaskrawym świetle. Zdumiona pomyślała: „Ja żyję”. Koszmarnie bolały ją nogi. Z wysiłkiem spróbowała zobaczyć, co się stało. Całe nogi miała zakrwawione. Blacha, szkło i co tam jeszcze głęboko je poraniły. Samochód był tak stary, że nie miał poduszek powietrznych. Nic nie złagodziło siły uderzenia. Pojękując cicho, wyprostowała się w fotelu. Pas głęboko wbił się jej w skórę. Pociągnęła go, żeby poluzować. Przez przednią szybę nie widziała zupełnie nic. Całą pokrywała gęsta pajęczyna pęknięć. „Muszę się stąd wydostać” – pomyślała. W tym samym momencie usłyszała swoje imię. – Leono. To był głos Roberta. Zabrzmiał czysto i wyraźnie. Powróciło wspomnienie, które na krótko zniknęło w mglistej otchłani. Ona i Robert. Ich wspólna ucieczka samochodem. Jego strach przed policją. I jego słowa: – Umrzemy razem. Wszystko na darmo. Wszystko na darmo! Łzy napłynęły jej do oczu. Oboje przeżyli. Siedzieli w zgniecionym samochodzie pod jakimś cholernym drzewem gdzieś na pustkowiu. Nie mogła uciec, miała zbyt poranione nogi. Była zgubiona. Wystarczy, że on wyciągnie ręce, żeby ją udusić. Zawisła bezradnie na pasie i poczuła, jak krew ciepłymi strumykami spływa jej do stóp. – Leono! – powtórzył z naciskiem. Zebrała się w końcu na odwagę, by odwrócić głowę i spojrzeć na niego. Siedział po tej stronie samochodu, która uderzyła w drzewo. Wyglądało to tak, jakby zewnętrzna powłoka auta wbiła się do środka.
Szyba została wepchnięta do wnętrza, framuga była połamana, kawałki metalu sterczały na wszystkie strony. Robert miał deskę rozdzielczą tuż przed sobą, między jego piersią a plątaniną plastiku i szkła zmieściłyby się najwyżej dwie dłonie. Wyglądało to tak, jakby kierownica schowała się w jego brzuchu. Jakby? „A gdzie indziej może być” – pomyślała Leona i szybko się odwróciła, tłumiąc odruch wymiotny, który nagle ją ogarnął. – Leono! – błagał Robert. Z trudem znów na niego popatrzyła. Na jego twarzy, woskowo bladej, nie było żadnego skaleczenia, najmniejszego zadrapania. Była tak piękna jak zawsze, zupełnie nietknięta. W jego oczach zagnieździła się już jednak pewność śmierci. – Leono, jesteś przytomna? – Tak – szepnęła w odpowiedzi. – Jesteś ranna? – Moje nogi... coś mi się stało w nogi... – Możesz wysiąść? – Nie wiem... A co z tobą? – Umieram – powiedział. – Sprawdzę, czy mogę wysiąść. Może ktoś będzie przejeżdżał. Potrzebujemy lekarza. Karetki. – Żadnej karetki, Leono. Na to już za późno. Chciałbym tylko... Pomóż mi się stąd wydostać. Zabierz mnie z tego samochodu. Ja... Tak strasznie mnie boli. Nie chcę tak umierać... Proszę... Zabierz mnie stąd.... Ogromnego wysiłku wymagało od niej nakazanie własnym nogom, żeby się poruszyły. Takie rzeczy robi się zwykle automatycznie. A teraz drogi nerwowe od jej mózgu do wykonujących ruch członków jakby się po wielekroć wydłużyły. Niemal wieczność trwało, zanim zdołała wyjąć nogi. A potem przesunęła powoli swoje ciało przez powygniatane drzwi. Wiedziała, że na zewnątrz jest ciepło, wręcz gorąco, ale i tak czuła dreszcze. Zdrętwiały jej koniuszki palców, czuła w nich jedynie lekkie łaskotanie. Obchodząc dokoła kupę złomu, w którą zamienił się
samochód, oparła się o stosunkowo mało zniszczony bagażnik. Dreszcze i mdłości przybrały na sile. Wypatrywała innego samochodu albo jakiegoś człowieka, może miejscowego rolnika czy spacerowicza, ale w zasięgu wzroku nic się nie poruszyło. Pszczoły brzęczały ociężale w popołudniowym słońcu. Nigdzie nie było widać choćby wieży kościoła, która wskazywałaby na obecność jakiejś miejscowości. Szosa, niczym poplątana szara wstęga, znikała na horyzoncie, gdzie łąki łączyły się z niebem. U jej stóp kwitnąca koniczyna. Dmuchawce. Wzruszona ziemia tam, gdzie przejechały opony. Mogłaby pobiec wzdłuż drogi... Znów usłyszała jego błagalny głos. – Leono. Proszę... Tak boli... Zaklęła cicho i obeszła auto do końca. Drzwi od strony kierowcy były mocno wgniecione, zdołała je otworzyć dopiero za trzecim razem. Widok z tej strony był taki sam. Robert odwrócił głowę i popatrzył na nią. – Proszę... Raczej odczytała to słowo z ruchu jego warg, niż je usłyszała. – Boli... Nie wiedziała, czy naprawdę ma kierownicę wbitą w brzuch, czy też to ściśnięta, nienaturalna pozycja sprawia, że omal nie oszalał z bólu, ale zrozumiała, że to ostatnie życzenie w jego życiu. Móc się położyć na trawie i tam umrzeć. Patrzył na nią niczym zwierzę, które zdycha w męczarniach w pułapce. Pochyliła się nad nim, spróbowała wsunąć mu dłonie pod pachy. Jęknął przeraźliwie, pobladł jeszcze bardziej. Zauważyła, że stara się nad sobą zapanować, żeby w żadnym razie nie przestała mu pomagać. – Gdzie jest Feliks? – zapytała cicho. – Proszę... – jęknął. Puściła go. – Gdzie jest Feliks? – powtórzyła ostrym tonem. Spojrzał na nią wstrząśnięty i z niedowierzaniem. – Leono...
Bardzo cichym głosem powiedziała: – Zostawię cię tutaj, żebyś zdechł. Przysięgam. Wokół nie ma nikogo, kto mógłby ci pomóc. Gdzie jest Feliks? – Wy... wynieś mnie stąd. Błagam! Z bólu niemal odchodził od zmysłów. Zdawała sobie z tego sprawę. Cofnęła się o krok. Chciał wyciągnąć do niej rękę, ale udało mu się tylko poruszyć palcami. – Nie... zrobisz... tego... – A właśnie, że tak. Zaraz się przekonasz. Odsunęła się jeszcze o krok. Zapłakał jak dziecko. – Leono... proszę... proszę... – Gdzie jest Feliks? Szlochał, opisując jej miejsce, w którym go ukrył. Nie wątpiła, że mówi prawdę. Chwyciła go pod ramiona i powoli, milimetr za milimetrem, zaczęła wyciągać z samochodu. Nie spodziewała się, że będzie w stanie wykonać taki wysiłek. W którymś momencie usłyszała zatrzymujące się auto. I jakieś głosy. – Mój Boże, co tu się stało? Niech pani posłucha, strasznie pani krwawi! Trzeba natychmiast wezwać karetkę i policję... Lepiej niech go pani nie rusza... Niech pani poczeka na lekarza... Ale jej już się udało, położyła Roberta na miękkiej koniczynie na skraju drogi. Nie tylko jego twarz wydawała się nietknięta, całe jego ciało wydawało się zupełnie nienaruszone. Odgarnęła mu z czoła gęste, ciemne włosy. Umarł dokładnie w chwili, gdy się do niej uśmiechnął. Wciąż siedziała obok niego na ziemi, trzymając go za rękę, gdy nadjechały policja i pogotowie. Sanitariusz z karetki wyswobodził jej dłoń z palców Roberta. Położyli ją na noszach i w końcu przykryto ją kocem. Z wdzięcznością pomyślała, że ktoś w końcu zauważył, jak strasznie marznie. – Jest w ciężkim szoku – usłyszała czyjś głos. Zamknęła oczy.
14
Na pierwszy rzut oka Wolfgangowi wydało się, że Leona czuje się zagubiona i opuszczona, stojąc u stóp schodów pomiędzy tymi wszystkimi walizkami. Lecz potem, gdy zszedł z ostatniego stopnia, zauważył, że jest pewna siebie i radosna. Stracił nadzieję, że sobie to wszystko jeszcze raz przemyśli. Grzebała w torebce, z której wyjęła w końcu kluczyki do samochodu. – No – powiedziała – to ruszam. Paul na pewno już czeka. – Nikt inny z rodziny nie mógł go odebrać ze szpitala? Na przykład Olivia. Mielibyśmy dla siebie chociaż te dwa ostatnie dni. – I tak chciałam pojechać do Laubergu. Nie będę się z nimi wszystkimi widzieć co najmniej przez rok. I przecież to sensowne, żebym przy okazji zabrała Paula. Pełnym rezygnacji gestem wskazał na rozstawione wokół bagaże. – Cóż, w każdym razie wyraźnie pokazałaś, jak ci śpieszno, żeby mnie opuścić. Przecież mogłaś się spakować po powrocie z Laubergu. – Musiałabym się okropnie śpieszyć. Przykro mi, że to tutaj tak stoi, ale pojutrze wszystko zniknie. Uśmiechnął się smutno. – Pojutrze znikniesz przede wszystkim ty! Skinęła głową. – Tak. Tłumaczyłam ci już... – Tak, tak. Wiem. Poczuł się jak rażony gromem, gdy oznajmiła mu, że wyjeżdża do Anglii. Rezygnuje z pracy. Przynajmniej przez rok będzie mieszkać w Londynie. A może dłużej. – William, wiesz, ten agent literacki, z którym się przyjaźnię, zaproponował mi pracę. To wielka szansa! Muszę to zrobić!
– Ale przecież masz tutaj bardzo dobre stanowisko i nie możesz... – Oczywiście, że mogę! Myślisz, że zamierzam tkwić przy tym samym biurku przez całe życie? Stał przed nią z opuszczonymi ramionami, z tą swoją gotowością do rozpoczęcia wszystkiego od nowa i czuł się jak kompletny dureń. – A... a co będzie z nami? – zapytał w końcu. Wcale nie starała się osłodzić mu gorzkiej prawdy. – Nie wiem. Na razie na pewno nic! – Aha! I myślisz, że będę tu cierpliwie czekał, aż wrócisz, jeśli w ogóle wrócisz? – Wcale tak nie myślę. Zrobisz, co zechcesz. – Nie mam ochoty mieszkać sam w dużym domu! – To go sprzedaj. – Nasz dom? Zawsze mówiłaś... Westchnęła, że to dociera do niego tak powoli. – Chcę zacząć nowe życie, Wolfgangu. W starym zrobiło mi się za ciasno. To miasto, ten dom, ta praca... To nie może być wszystko. Mniej więcej przed rokiem pomyślałeś to samo. I miałeś rację. Tylko mnie zrozumienie tego zajęło trochę więcej czasu. – Chcesz się zemścić. Uniosła dłoń i delikatnie pogłaskała go po policzku. – Ach, Wolfgangu! Zemsta! Nie masz pojęcia, jak mało mnie ona interesuje! „Najgorsze jest to – pomyślał, stojąc owego lipcowego poranka na parterze ich wspólnego domu pośród bagażu symbolizującego ich rozstanie – że ona naprawdę nie chce zemsty. Gdyby jej pragnęła, to znaczyłoby, że coś jeszcze do mnie czuje. Wtedy wiedziałbym, że wróci, gdy uzna, że wystarczająco długo trzymała mnie w niepewności. Ale skoro tak... To nie ma już żadnej nadziei”. Popatrzył na nią. Wydobrzała już po wypadku, zapomniała o szoku i ranach. Zostały jej blizny na nogach, dlatego teraz zawsze nosiła długie spodnie. Blizny były czerwone i brzydkie, ale lekarze mówili, że z czasem zbledną i staną się mniej widoczne, choć nigdy całkiem nie
znikną. W szpitalu cały czas pytała o Feliksa i uspokoiła się dopiero wtedy, gdy się dowiedziała, że policja faktycznie znalazła go w opisanym przez Roberta miejscu: w położonej na uboczu samotnej zagrodzie po drugiej stronie dawnej granicy między strefami okupacyjnymi. Zamknął Feliksa w piwnicy, w której było okropnie zimno, a woda ściekała po ścianach. Chłopiec miał sine usta. Natychmiast zabrano go do szpitala z powodu silnego wychłodzenia organizmu. – Jeszcze jedna doba – powiedział lekarz – i raczej by nie przeżył. Feliks nie był wcale tak przerażony, jak wszyscy oczekiwali. – Wiedziałem, że mnie znajdziesz – powiedział, szczękając zębami, gdy przytuliła go zapłakana matka. Wolfgang wyrzucał Leonie, że wsiadła z Robertem Jablonskim do samochodu. – To było szaleństwo! Kompletne szaleństwo! – Tylko tak mogłam postąpić. Nigdy nie wyciągnęlibyśmy z Roberta, gdzie jest Feliks, a wiemy już teraz, że był naprawdę w niebezpieczeństwie. – Ty też byłaś w niebezpieczeństwie! Że też nic mi nie powiedziałaś w ten poranek, gdy się u was pojawił! Gdyby ta call girl z Monachium nie znalazła związanej Lydii Behrenburg, o niczym bym nie wiedział. – I tak nie mogłeś mi pomóc. Od któregoś momentu wiedziałam już, że tylko ja sama mogę doprowadzić tę sprawę do końca. I tak się właśnie stało. Nagle zachichotała. – Wciąż nie rozumiem, skąd wzięła się u Lydii luksusowa prostytutka z Monachium? – Później ci wytłumaczę. To zagmatwana historia. Tego ranka, gdy mieli się pożegnać, wszelkie wyjaśnienia wydawały się zbędne. Mimo to Wolfgang powiedział, może tylko po to, by odwlec odjazd Leony: – Wiesz, na czym polegał problem Roberta Jablonskiego? To znaczy, co spowodowało, że robił te wszystkie straszne rzeczy?
Potrząsnęła głową. – Mogę tylko zgadywać. Myślę, że to miało związek z jego siostrą. Z jego nieszczęśliwą, niespełnioną miłością do niej. I z tym, że go opuściła i wyszła za innego. Ale już wcześniej coś musiało być na rzeczy. Co możemy o tym wiedzieć, Wolfgangu? Może to ojciec? A może matka? Coś przy porodzie? A może to było zapisane w genach, od samego początku, nieuniknione przeznaczenie? – Siostra... – Eva Fabiani. Taki sam koniec jak początek. Od niej się wszystko zaczęło. – Gdybyś tamtego dnia nie wybrała się do dentysty... – Może wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale ja wierzę w przeznaczenie. – Bzdury. Przewiesiła sobie torbę przez ramię. Sprawiała wrażenie spokojnej i opanowanej. – Wszystko jedno – powiedziała. – Dla nas nie ma to już żadnego znaczenia. Spojrzała na zegarek. – Muszę już lecieć. Chcę jeszcze zajrzeć na chwilę do Lydii i pożegnać się z nią. Jest strasznie smutna, że wyjeżdżam. Biedulka! Nieźle się wycierpiała. Wolfgang przypomniał sobie te parę godzin, które pewnego zimowego dnia spędził w przegrzanym mieszkaniu Lydii. Pomyślał o samotności, która otaczała tę kobietę niczym wielki klosz. – Ona naprawdę jest biedna – powiedział. – Chodzi teraz regularnie do psychoterapeuty – powiedziała Leona. – Właściwie to z powodu koszmarów, które ma od czasu tej historii z Robertem. Ale mam nadzieję, że w ten sposób znajdzie dla siebie nowy sposób na życie. – Nadzieja wszędzie wokół. Może nawet Paul wróci do Olivii... – Na razie tylko po to, żeby porozmawiać. Chociaż biorąc pod uwagę to, jak zachowywała się Olivia przez ostatnie lata, znaczący jest
już sam fakt, że w ogóle jest gotowa rozmawiać. A Carolin rozstała się z Benem. Przeprowadza się do Tima i będzie się uczyć ogrodnictwa. Wyobrażasz to sobie? Carolin i wykształcenie? – Ponoć cuda się zdarzają. Podszedł do Leony i wziął ją za ręce. – Jak myślisz? – zapytał cicho. – Może jednak powinienem liczyć na cud? Spostrzegł w jej oczach, że przez sekundę ją kusiło, żeby powiedzieć mu to, co chciał usłyszeć, żeby podarować mu nadzieję, a potem odejść z lekkim sercem, wiedząc, że dała mu coś, co zmniejszy jego ból przynajmniej na początku. Ale ta krótka chwila słabości zaraz minęła. – Nie – powiedziała. – Nie powinieneś liczyć na cud. Skinął głową, zbyt wstrząśnięty i bezradny, by cokolwiek odpowiedzieć. Wyszła i cicho zamknęła za sobą drzwi.